STULECIE CHIRURGÓW 1990 -02- 1 ) 1991 -05- 1 f 31 lip. 2002 8 Jiirgen Thorwald STULECIE CHIRURGÓW Według zapisków mojego dziadka, chirurga H. St. Hartmanna Przełożył Karol Bunsch Wydawnictwo Literackie Kraków Podstawa wydania: J. Thorwald, Das Jahrhundert der Chirurgen, Droemersche Verlagsanstalt Th. Knaur Nachf. Munchen/Ziirich J. Thorwald, Das Jahrhundert der Chirurgen, Knaur-Taschenbuch 383 © 1956 by Jiirgen Thorwald Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, Kraków 1980 ISBN 83-08-00098-5 SPIS TREŚCI PRZEDMOWA 9 DŁUGA NOC CZYLI DAWNE CZASY Kentucky 14 Warren 25 Kamienie 32 Indyjski nos 53 ŚWIATŁO CZYLI BUDZĄCE SIĘ STULECIE Odkrycie 68 Londyn i Edynburg 81 Broadway 99 Zachłanni 109 GORĄCZKA Piekło Margarety Kleb 124 Cesarskie cięcie 132 WYZWOLENIE Brudne ręce 144 Mordercy z ciemności 155 Ślepota bogów 164 Rękawiczki miłości 175 OWOCE Zuzanna 190 ' Daleka droga 222 Przenajświętsze 238 Mojemu przyjacielowi i współpracownikowi drowi med. Hansowi Winterowi PRZEDMOWA Historia chirurgii jest historią ostatnich stu lat. Rozpoczyna się ona w roku 1846 odkryciem narkozy, która stworzyła możliwość bezbolesnych operacji. Wszystko, co było przedtem, jest tylko nocą niewiedzy, cierpienia i bezowocnego macania w ciemności. „Historia stu lat" przedstawia najbardziej przerażającą panoramę, jaką zna ludzkość. Bertrand Gosset Motto, którym opatrzona została niniejsza książka, znalazłem w spuściźnie mego już niemal zapomnianego i przez własną rodzinę wspominanego niechętnie dziadka ze strony matki, Henry Steven Hartmanna. Własnoręcznie podkreślił je kilkakroć, jak gdyby chciał dać wyraz temu, jak wielkie dla niego posiada znaczenie. 16 października 1846 roku, równo pięćdziesią' la' od momentu, kiedy zakończył swe ruchliwe życie glóbtrottera i od dwóch lat byt już żonaty z moją babką, jako miody człowiek oglądał Henry Steven Hartmami w Massachusetts, w głównym szpitalu w Bostonie, pierwszą uśmierzającą ból narkozę, które to zuydarzenie Gosset nazwał punktem zwrotnym w chirurgii. Dziadek byi przypadkowym świadkiem przełomowej chwili, gdy chirurgia porzuciła skostniałe przez tysiąclecia pole działania, wskutek wszechmocy bólu w czasie operacji i gorączki z ran bezh'ośme zawężone i ograniczone do niewielu koniecznych operacji. Wkroczyła ona w nowe stulecie, które otwarło się przed nią jak bezkresny, nieuprawny, dziewiczy kraj. Kraj ten wzywał badaczy i odkrywców ; wszyscy oni byli dziećmi owego nowego stulecia, zupełnie jak gdyby wreszcie otwarła się śluza jakiegoś ledwo dającego się ogarnąć wzrokiem strumienia pionierskich czynów i odkryć dotychczas nie do pomyślenia. Wszystkie one złożyły się w końcu na tę imponującą budowlę, jaka dziś przed nami jawi się chirurgia. Henry Steven Hartmami pochodził z niemieckiej rodziny nauczycielskiej, która wywędro-wala do Ameryki. Jej głowa, Car! Wilhelm Hanmann, w czasie tnidnych la' kolonizacji w Nowej Anglii musiał działać nie tylko jako nauczyciel, lecz także jako lekarz. Co prawda jego wiedza ograniczała się głównie do lektury tajemniczych Wskazówek w wypadkach choroby, które kazał spisać w Anglii krzewiciel purytanizmu i gubernator Massachusetts, John Winthrop. Te faktycznie istniejące, później znalezione przeze mnie Wskazówki wymieniały zasadniczo dziewięć chorób i dwa lekarstwa: „Czarny proszek Stafforda" i ,Jierbarz Geritta". Do tego w każdym wypadku, dochodziła pomoc Boża. Interwencje chirurgiczne, z jakimi Carl Wilhelm spotkał się w swym życiu, zdaniem mego najstarszego wuja, który był wówczas na tyk dojrzały, by poznać osobowość Henry Steuena i przysłuchiwać się jego opowiadaniom, skończyły się z jednym wyjątkiem wykrwawieniem, zapaleniem lub gnilną gorączką. Chodziło o amputację ramion, nóg i palców, które Carl Wilhelm przeprowadzał — znowu wedle wypowiedzi wspomnianego wuja', który aż do swej śmierci jako jedyny otwarcie mówił o Henry Stevenie — nożem rzeź-niczym lub piłą do drzewa. W tych czasach pacjenci nie byli jednak wymagający. Carl Wilhelm w czasie swojej przymusowej praktyki medycznej rzekomo nigdy nie pozbył się uczucia niesmaku. W każdym razie syna swego Williama posiał na naukę do imigrawa szkockiego, ,J)oktora", który musiał opuścić ojczyznę z powodu pijaństwa, ale „na trzeźwo" cieszył się renomą wybitnego operatora, przede wszystkim w wypadkach zlatnań i przetoki odbytnicy. Zresztą zuiększość przeznaczonego na naukę czasu t co wedle współczesnych źródeł nie było niczym nadzwyczajnym) spędził Wtlliam Hartmami na pędzeniu wódki dla swego mistrza i troszczeniu się o jego powóz i konia. Gdy jednak chodzi o złamania i operacje przetoki, to był uważnym uczniem. Wyruszając z Nowego Jorku, a przejściowo z Bostonu, wykonywał wędrowną praktykę, przemierzając konno i na wozie liczne stany Ameryki. Na polu operacji przetoki stał się szeroko znanym i poszukiwanym specjalistą i doszedł do znacznego dobrobytu. Co prawda także w tym kopiował—przynajmniej zdaniem mego wuja — najbardziej w historii medycyny cenionego chirurga, Anglika Johna of Ardenne. Jak tamten, aplikował—oczywiście bezskutecznie — niezwykle drogą specjalną lewatywę jako środek zapobiegawczy przeciw przetoce. William^ również wynalazł tego rodzaju lewatywę; wprawdzie działała ona tylko wtedy, gdy sam podjął się jej wykonania za cenę 5—20 dolarów. Ta w pisemnej spuściźnie Henry Steven Hartmanna nie wspomniana mieszanina talentu chirurgicznego, zamiłowania do włóczęgi i obrotności w interesach stanowiła najważniejszy spadek, jaki William pozostawił swym dzieciom. William Harrmann ożenił się już w późniejszym wieku z przybyła z Francji, o trzydzieści łat młodszą damą. Była ona podobno niezwykłe oczytana i zajmowała się historią oraz twórczością poetycką. Jako sześćdziesięciolatek, zv roku 1826, William został ojcem bliźniaków. Jeden z nich otrzymał imię Richard, drugi Henry Steven. Matka zmarła, gdy mieli dwanaście lat. Zgodnie z życzeniem ojca obydwaj mieli zostać prawdziwymi chirurgami z akademickim wykształceniem. W tym czasie system szkół medycznych w Stanach Zjednoczonych był na tyle rozwinięty, że bracia uzyskali w Harvard wyższe wykształcenie medyczne i mogli je uzupełnić podróżując do Europy. Jak się jednak wydaje, charakter i usposobienie Williama Hartmanna odziedziczyli synowie bardzo nierównomiernie. Ryszard odziedziczył wyłącznie zdolności do interesów; jeszcze przed rozpoczęciem studiów opuścił ojca i brata i w pięć lat później powrócił z pierwszymi 200 000 dolarów. Jak je zdobył, nie wiadomo. Nie wiadomo również, jak później ten majątek pomnożył. Wuj, o którym już niejednokrotnie wspominałem, sądził, że wielką rolę w tym odegrały zręczne inwestycje w budowę kolei. Sam Henry Steven Hartmann w pozostawionych papierach nigdy nie wspomina swego brata, jakkolwiek zawdzięczał mu bardzo wiele. Stało się tak jednak praiudopodobnie dlatego, że nie chciał przemilczeć czegokolwiek z życia swego brata. Pewne jest jednak, że gdy zmarł w latach siedemdziesiątych, nie pozostawiając żony ni dzieci, bratu, którego kochał jak lepszą część samego siebie, zapisał większość swego majątku, przez co zapewnił mu ostatecznie możliwość poświęcenia się wyłącznie temu, co go interesowało. Droga życiowa Henry Steuen Hartmanna zarysowała się po raz pierwszy w dniu, gdy w Bostonie był śiuiadkiem odkrycia narkozy. Obok jego zainteresowania chirurgią odkrycie to rozbudziło w nim zmysł historyczny, który wszczepiła zueń jego matka. Przekonany o rewolucyjnym wpływie narkozy na rozwój chirurgii, wyruszył do Europy, by uczestniczyć w zwycięskim pochodzie amerykańskiego wynalazku. Wrażenia z tej podróży umocniły jego wiarę w nadchodzący wielki rozwój chirurgii, pragnienie, by być świadkiem 'ego rozwoju, tak jak był świadkiem pierwszej narkozy. Reszty dokonała odziedziczona po ojcu skłonność do wędrowania. Zresztą sam ojciec wspomagał go w tym i dostarczał środków do podróży po świecie. Od tej chwili jego życie stało się nieustającą zuędróiuką śladami postępu chirurgii. Przerwała ją tylko amerykańska wojna domowa, w czasie której był chirurgiem armii Potomacu po stronie stanów północnych. Bez tn$k finansowych, później nawet bogaty i całkowicie niezależny, już od najwcześniejszego dzieciństzua osłuchany z trzema językami (angielskim, niemieckim i francuskim}, podróżował po Ameryce, Niemczech, Anglii, Francji, Włoszech i Hiszpanii, Rosji, Indiach, Afryce i wielu innych krajach i kontynentach kuli ziemskiej. Odwiedził niemal wszystkich chirurgów i naukowców, których imiona związane były z pionierskimi dokonaniami. Czynił poszukiwania niemal we wszystkich wielkich bibliotekach i muzeach świata; sam zebrał całe archiwum, które z pewnością w swym całokształcie przedstawia barwny obraz pionierskich czasów wielkiej chirurgii, jej bohaterów i ofiar, jej osiągnięć i klęsk. Przeszedłszy w ciągu mego niezwykle długiego życia pięć operacji, zmarł w roku 1922 w Szwajcarii jako historyk medycyny, który podróżując po świecie przeżył niemal dosłownie wielkie stulecie chirurgii i zostawił opisy wielu ze swych przeżyć. Był przy tym gawędziarzem o niezwykle żywym temperamencie. Henry Steuen Hartmann był w kwiecie swych lat prawdziwym dzieckiem ówczesnej Ameryki, 10 zwróconej w stronę realnego życia i przeżycia, czasami pełnej pogardy dla martwej wiedzy książkowej. Mimo to niewielu prawdopodobnie było ludzi, którzy przewyższaliby go wiedzą z zakresu historii medycyny. Korzystał z niej jednak tylko o tyle, o ile wiązała się z teraźniejszością, której rozzvój albo wyjaśniała, ałbo objawiała w pełnym blasku jego rewolucyjnego znaczenia. Swoje współuczestnictwo w stuleciu chirurgów rozpoczął w pełni młodzieńczego entuzjazmu, wierząc, że już samo odkrycie narkozy otworzy nową epokę w chirurgii. Późniejsze uświadomienie sobie, że to nie przesądza sprawy i że na drodze chirurgii piętrzą się jeszcze inne przeszkody— przede wszystkim straszliwe zakażenia ran w brudnych szpitalach lat jego młodości i dojrzałości — wprawdzie wstrząsnęło nim i głęboko rozczarmoało, lecz nie zniszczyło jego głębokiej wiary w postęp. Ta znowu nim zawładnęła, gdy wreszcie udało się opanować zakażenia ran. Porwała go fala entuzjazmu, że dla chirurgów wszystko jest możliwe, że w końcu nie oprze im się żadna choroba, a jakikohuiek chory organ będzie można usunąć. Zapal uczestniczenia iv tym pędził go po świecie i kazał wszystko oglądać z wiarą w postęp, aż wreszcie ciężkie doświadczenia osobiste pouczyły go o istnieniu barier opierających się prącej naprzód chirurgii i pozwoliły mu uświadomić sobie proporcje między możliwym i nietnożliwym, różnicę między marzeniem a rzeczywistością. Henry Steven Hartmann przekazał archhoum i własne zapiski temu ze swych potomków, który być może połączy jak on głębokie zainteresowanie medycyną z takimż zainteresowaniem jej historią. Żadne z jego dzieci nie miało jednak takich zainteresowań. W dwanaście lat po śmierci dziadka zacząłem studiować medycynę, a potem zająłem się jej historią. W ten sposób stałetn się przypadkowym spadkobiercą człozuieka, przez własną rodzinę okrytego mrokiem tajemnicy, a także właścicielem — wprawdzie już bardzo niekompletnego — zbioru notatek i niezwykle cennych źródeł do historii medycyny. Skłoniło mnie to do nakreślenia obrazu niektórych z jej tragicznych okresów i pisania książek historycznych, tak aby archiwum to stało się podstawą wielkiej relacji Henry Steven Hartmarma o stuleciu chirurgów, a tym samym historii nowoczesnej chirurgii, oglądanej przez naocznego świadka. Było to na długo przedtem, zanim skłoniły mnie do tego wydarzenia drugiej wojny światowej. Pociągała mnie możliwość przeżycia tego osobiście, co skłoniło mnie do odwiedzenia miejsc rozstrzygających zdarzeii i przeżyć w Europie i poza nią. Koniec końców zacząłem studiować historię chirurgii, która oczywiście nie mogła ograniczyć się po prostu do faktów medycznych. By wypełnić łuki w spuściźnie mego dziadka, musiałem zbadać i wczuć się w atmosferę owego stulecia, „ówczesny styl życia", obyczaje i nawyki działających wówczas osób, których wypowiedzi i rozmowy spisał dziadek — co najmniej tak dokładnie, jak on sam. Musiałem skorygować obraz ich postaci w oparciu o setki źródeł, a przy tym uwzględnić pozornie błahe szczegóły, jak kolor surduta czy krawata oraz inne detale, które historyk zazwyczaj pomija, a które jednak muszą stanowić element wielkiego obrazu, jeśli ma on być prawdziwy. Latami musiałem poszukiwać dokumentów potwierdzających niezwykle notatki mego dziadka, przy których, jak na przykład przy historii cygara w rozdziale Warren, żywiłem podejrzenie, że tutaj gawędziarz Henry Steven Hartmann usunął to cień kronikarza. Jednak źródła dowodzą, że jego relacja jest na ogół zgodna z prawdą, z kilkoma wyjątkami spowodowanymi ówczesnymi ograniczeniami natury historycznej i naukowej. W taki sposób, po wielu latach ogromnej, drobiazgowej i wnikliwej pracy, w oparciu o papiery, pozostawione przez Henry Steven Hartmanna, powstała niniejsza relacja. 11 I ASVZD dosl vorna I KENTUCKY McDowell był bohaterem mej młodości. Zmarł w roku 1830, gdy miałem cztery lata; nie widziałem go nigdy. Ojciec mój jednak odwiedzał go wielokrotnie. Bardzo różnorodne były jego opowiadania o jeżdżącym konno doktorze wiejskim, który blisko czterdzieści lat przed odkryciem anestezji, a równo sześćdziesiąt przed zastosowaniem dezynfekcji, wbrew ówczesnym poglądom naukowym odważył się w lasach Kentucky otworzyć z powodzeniem ciafo żywego człowieka. Relacja o nim zmieniała się zależnie od wieku, w jakim byłem: ojciec dostosowywał ją do stopnia moich wiadomości medycznych, nabywanych podczas jego praktyki, jak również do mojej znajomości kobiecej anatomii, ponieważ pierwszą operowaną przez McDowella pacjentką była kobieta. Ojciec opowiadał mi o tym jeszcze trzymając mnie na kolanach, ale także w wiele lat później, gdy sam już zdecydowałem się zostać chirurgiem. Do tego postanowienia w wielkim stopniu przyczyniła się historia McDowella. Wciąż na nowo wprowadzała mnie w świat spraw, od których mocniej biło mi serce. W owej epoce pradziejów chirurgii, niby w ciemnym, pełnym bólu, owianym grozą i śmiercią przedsionku ¦wielkiego, uwieńczonego sukcesem stulecia chirurgów, rozpoczętego po roku 1846, historia McDowella była jakby jasnym światłem, od którego rozpłomieniła się moja wyobraźnia, malując obrazy przyszłości. Nawet później, gdy sam znalazłem się pośrodku burzliwego nurtu postępu owego stulecia chirurgów i przeżywałem narodziny i rozwój nowoczesnej chirurgii, postać McDowella pozostała dla mnie niezapomnianym symbolem pradziejów. Z trudem można sobie wyobrazić całe ograniczenie jej praktycznych i teoretycznych możliwości, jej zacofanie i bezradność wobec cierpienia i okrucieństwa, jakie niosły jej metody. Ja sam później, i dziś jeszcze, patrząc wstecz, ledwo mogę to pojąć, jakkolwiek wzrastałem pośród tego i w okresie swych studiów słyszałem krzyki jej ofiar. Jednak historia życia McDowella niejednokrotnie podnosiła mnie na duchu. Zawsze wtedy widziałem go na koniu, z torbą pełną prymitywnych instrumentów przy siodle, jadącego przez pustkowia Kentucky, i słyszałem słowa mojego ojca, który byl wielkim gawędziarzem i umiał wsparciu o własną wiedzę i doświadczenia tak sugestywnie opowiadać, jakby każdej minuty sam był przy tym obecny — barwnie, żywo, wesoło, by przybliżyć mi nawet te wydarzenia z życia McDowella, które nie miały świadków nawykłych do opowiadania czy pisania o nich i które można było odtworzyć jedynie przy użyciu dociekliwej wyobraźni opowiadającego. Uświadomiłem sobie później, gdy sam zebrałem wszystkie przekazy historyczne z życia McDowella, w jak wielkim stopniu zbliżał się w tym do prawdy. 15 grudnia 1809 roku spadły w Kentucky niezwykle obfite śniegi. Padały bez przerwy, a wichura piętrzyła je w wielkie jak góry zaspy. Gdy Efraim McDowell dotarł na skraj lasu naprzeciw Motleys Glen w Green County i ujrzał przed sobą baraki osady, koń i on sam pokryci byli lodową skorupą, a chuda twarz doktora posiniała z mrozu. McDowell przybywał z Danville i miał za sobą kilkudniową jazdę. Danville dzieliło od osady sześćdziesiąt mil zupełnego pustkowia. Tylko tu i ówdzie stało przy drodze kilka baraków. Lecz McDowell był synem tego kraju. Jego dziadka zabili Indianie, gdy ojciec liczy! siedem lat. Jakkolwiek ojciec jego jako sędzia i polityk zaliczał się do najznaczniejszych mężów Kentucky, on sam wyrósł w barakach, przy ciężkiej pracy na farmie, wśród walk z Indianami. Mężczyźni i kobiety osiedlający się w tej pionierskiej epoce Ameryki Północnej 14 Gdy McDowell rozglądał się wokoło, otwarły się drzwi większego baraku. Z wnętrza buchnął ciepły opar, tworząc chmurę w czystym, mroźnym powietrzu. Za nią ukazał się brodaty mężczyzna. Gromada psów zaczęła wściekłe ujadać. Także w sąsiednich chatach otwierały się drzwi, a mężczyźni i kobiety wysypywali się na zewnątrz. Ponieważ zbiegli się przed chatą owego brodacza, McDowell przyjął, że jest to właśnie Tom Crawford, człowiek, który po niego posyłał. — Tom Crawford? — zapytał. — Ona leży tam wewnątrz — tyle tylko powiedział Crawford. Odsunął gromadkę dzieci, a McDowell pochylając się wszedł do chaty. Znał woń tych baraków, tę szczególną mieszaninę dymu, potu i wyziewów wilgotnej odzieży. Pociągnął nosem i rozejrzał się. Ognisko i łojowa świeca rzucały wątłe światło na kobietę leżącą na drewnianej pryczy. Twarz jej robiła dziwne wrażenie — była jakby z drewna, zapadnięta i pożółkła. Z nosa wydobywało się charczące stękanie. Jej ciało wyglądało jak okryte potężną pierzyną. Obok pryczy przykucnęła jakaś inna żeńska istota, skurczona, o ciemnym, miedziano-czerwonym obliczu. Zwróciła się do McDowella, gdy ten pochylając głowę pod zakopconą powałą podszedł do legowiska. — ...dobry, Dok — mruknęła ochryple. — Jestem Baker, sąsiadka. Robiłam z nią wszystko. Jest na pewno w jedenastym miesiącu. Jęczy jak w poiogu i nie może oddychać. Ja nic jej nie poradzę. Tylko jej gorzej od tego. McDowell milczał. Postawił torbę obok legowiska, zdjął rękawice i płaszcz i przystąpił do ognia. Rozcierał sobie ręce. — Zabierajcie się — powiedział do ludzi, którzy wcisnęli się za nim do chaty. Potem usiadł na skraju łóżka. Odrzucił nakrycie. Był to stary wełniany koc. To, co kryło się pod nim i robiło wrażenie potężnej pierzyny, było w rzeczywistości przerażająco obrzękłym, nienaturalnie na jedną stronę wydętym ciałem. McDowell położył ręce na sztywno napiętej skórze i przesuwał je tam i z powrotem. W twarzy chorej nic się jeszcze nie poruszyło. McDowell obserwował niebieskie i zielone plamy na napiętej jak skóra bębna powłoce brzusznej. Rzucił przelotnie nieufne spojrzenie na sąsiadkę i jej czerwone pięści. Kilkakrotnie przycisnął silniej, tak że po raz pierwszy chora zazgrzytała zębami. Namyślał się przez pewien czas. W końcu, wstał i zarzucił koc na wydęte ciało. Spojrzał badawczo w twarz Crawforda, zagryzł wargi i nic nie powiedział. Było to dręczące milczenie. — Crawford — rzekł wreszcie — to nie jest dziecko. — Więc co ? — zamiast Crawforda spytała sąsiadka. Łojówka migotała i śmierdziała. Crawford niespokojnie przesunął owłosionymi dłońmi po spoconym czole. — Dok— powiedział z ledwo tłumionym, ponurym strachem. — Doprowadzi ją pan do porządku? McDowell wyjrzał przez małe okienko. Na zewnątrz widać było ciekawskie kobiety i mężczyzn stojących w śniegu. Stali twardo jak mur w oczekiwaniu. — Crawford! — powiedział McDowell. — Niech mnie pan przez chwilę zostawi samego z panią Crawford. Chmurne spojrzenie Crawforda skierowało się na torbę z instrumentami. W jego oczach czaiły się nieufność i strach. Ale potem posłusznie wyszedł, a sąsiadka za nim. McDowell pozostał z Jane Crawford sam. Był także sam ze swą diagnozą. Stwierdzała ona, że jest to daleko posunięte torbielowe obrzmienie jajnika, zalegające już żołądek i wnętrzności i zmuszające uciskane serce do rozpaczliwej pracy. McDowell nie pozostawił właściwie żadnego pisemnego sprawozdania z myśli, jakie na na niego napierały w tych chwilach, a zważvwszv jego małomówność, wydaje się nieprawdo- 15 podobne, by memu ojcu opowiedział o tym więcej, niż było niezbędne. Ale nietrudno było je zgadnąć, McDowell był bowiem synem swej epoki, w której chirurgia sprowadzała się do amputacji, operacji przepukliny, wycięcia kamienia, katarakty i kilku mniejszych czy większych rozpaczliwych interwencji, bolesnych dla ofiar i o wątpliwej skuteczności. Nigdy jednak nie oznaczało to rzeczywistego wtargnięcia do wnętrza ludzkiego ciała. Przeciw temu przemawiała niemożność przezwyciężenia bólów operacyjnych. Sprzeciwiała się temu ropna gorączka, rzekomo czająca się szczególnie pod otrzewną, by wybuchnąć, gdy tylko ją otworzą. McDowell posiadał niewątpliwie więcej wiadomości niż wielu innych medyków ubogiego w lekarzy, opanowanego przez znachorów i amatorów kraju na zachód od Alleganii. Jak oni, a później i ja, rozpoczął pracę terminując u „praktyka". Miał jednak to szczęście, że dr Humphreys w Staunton, jego nauczyciel, był człowiekiem żądnym wiedzy; ze swymi uczniami prowadzi! nawet badania anatomiczne, co w tych czasach bynajmniej nie było rzeczą zwykłą. Humphreys stal się znany w wyniku skandalu z powodu ludzkiego szkieletu, znalezionego w jaskini w pobliżu Staunton, który uważano za szczątki zamordowanego. W rzeczywistości były to szczątki zmarłego Murzyna, na którym uczniowie Humphreysa potajemnie przeprowadzali sekcje. McDowell skorzystał również i z tego, że ojciec wysłał go do Edynburga w Szkocji, by tam studiował medycynę dokładniej, niż to w owym czasie było możliwe w Ameryce. Wprawdzie opuścił Edynburg przed otrzymaniem dyplomu doktorskiego z powodu grożącej w roku 1794 wojny, niemniej jednak spędził tam dwa lata. Gdy dziesiątki lat później przybyłem do Edynburga, nietrudno było ustalić, jakie studia odbył McDowell. Z całą pewnością wypożyczył i studiował książkę prof. Hamiltona Choroby kobiece i zapoznał się z jego tezą, wedle której otwarcie otrzewnej i zetknięcie się ludzkich wnętrzności z zimnym powietrzem natychmiast wywołuje zapalenie i kończy się śmiertelnie — wobec czego także obrzmienie jajników należy „pozostawić naturze". McDowell uczęszczał na wykłady słynnego edynburskiego profesora Johna Bella, który zajmował się szczególnie guzami jajników i beznadziejnością tego schorzenia. Od tysięcy lat, od prapoczątków rodzaju ludzkiego, beznadziejnie w mękach umierały rzesze kobiet, ponieważ w ich jamie brzusznej jeden czy obydwa jajniki rozwijały się w dobrotliwe lub złośliwe guzy, czasami ogromnych rozmiarów. Skrajnie wycieńczone, z bladymi, zapadniętymi twarzami, lecz nadmiernie rozdętym ciałem, rzec można, przez tysiące lat wlokły rosnące w nich brzemię, aż wreszcie umierały z wyczerpania. Tu i ówdzie podnosiły się odważne głosy, by ratować te skazane na śmierć istoty przez usunięcie guza nożem. Nikt nie odważył się jednak na takie cięcie, ponieważ historia ran brzucha odniesionych na wojnie zdawała się dowodzić, że otwarcie ciała — pomijając śmiertelny często szok z bólu — prowadziło do równie śmiertelnego zapalenia otrzewnej. John Bell, u którego stóp siadywał w Edynburgu McDowell, podobnie jak Hamilton głosił kapitulację chirurgów przed wszystkimi chorobami wnętrza ciała, a więc i przed guzami jajników; tę rozpaczliwą bezradność głosił także w swym dziele Zasady chirurgii. Gdy więc Efraim McDowell owego mroźnego 15 grudnia 1809 roku, siedząc przy łożu Jane Crawford w drewnianej chacie w Motleys Glen, zebrał wszystko, czego do tej pory na całym świecie uczyli prominenci wiedzy medycznej, zrozumiał, że oznaczało to właściwie tylko rezygnację i rozpacz. Prawdopodobnie McDowell przypomniał sobie „pierwszego tenora" profesorów chirurgii tego czasu: „Nigdy nie uda się wyciąć wewnętrznych guzów, obojętne, na macicy, żołądku, wątrobie, śledzionie czy kiszkach. Tu Bóg postawił przed chirurgiem granicę. Kto tę granicę przekroczy, postąpi jak morderca..." W każdym razie mój ojciec stale przytaczał to zdanie w swych opowiadaniach, by przedstawić wewnętrzną walkę McDowella, która zapierała mi dech w piersi. Jej opis zaczynał s,ę słowem „Dok", jakie padło z ust chore, Jane Crawford. Ojciec mo oddawał je nawet w tonacji, jak gdyby wyszło ono rzeczywiście'z ust Jane Crawford, w te, zaśnieżonej chacie, wśród upiornej, przygnębiającej ciszy. — Dok... 16 Spłoszyło to myśli McDowella. Słyszał głos chorej, który po raz pierwszy doszedł z pryczy; Wydało mu się, że jej wzrok utkwiony był w nim przez cały czas. — Dok — powtórzyła. — Co to jest? Oczy McDowella spotkały się z jej spojrzeniem. —- Sądzę — odparł — że to guz. — Dok — powiedziała. — Niech pan to wytnie. Wytrzymam każdy ból. McDowell uciekł ze spojrzeniem. Nie poruszył się. „Zabierz swoją torbę — słyszał odległy głos edynburskich profesorów. Wypisz receptę. Pozwól w imię Boże umrzeć Jane Crawford, jak jej jest przeznaczone, i patrz, byś się dostał z powrotem do Darwille". I dalej: „Nie daj się opanować myśli, że tak czy inaczej skazana jest na śmierć i że próba ratowania jej nożem w najgorszym razie też może jej przynieść tylko śmierć. Jeśli ci umrze pod nożem, każdy sąd skarze cię jako mordercę, ponieważ my, autorytety, przepowiedzieliśmy pewną śmierć przy takich operacjach. A jeśli nawet żaden sąd nie powoła cię przed swe oblicze, potępi cię świat lekarski". McDowell słyszał pomruk czekających na zewnątrz pod oknem. Nie miał wątpliwości: będą nadal mieli do niego zaufanie, nadal zwać go będą „najlepszym chirurgiem na zachód od Alleganii", jeśli uczyni to, co radzą dalekie głosy jego nauczycieli, jeśli zapisze bezsensowną receptę i Jane Crawford „pozostawi naturze". Ale będą go lżyli jako mordercę, gdyby walczył o jej życie i uległ w tej walce. — Dok — mówił ochrypły glos Jane Crawford — ja to przetrzymam, na pewno przetrzymam. McDowell wciąż jeszcze trwał nieruchomo. Nie umiał później wyjaśnić, dlaczego właśnie w tej chwili odezwały się, dotychczas puszczane mimo uszu, zdania poszczególnych chirurgów, którzy głosili, że ratowanie skazanych na śmierć kobiet odważnym cięciem musi być przecież możliwe. Wielki Anglik John Hunter stwierdził wprawdzie, że nie ma to szans powodzenia. Niemniej jednak napisał kiedyś, że w każdym razie powstaje pytanie, dlaczego kobieta nie mogłaby przetrzymać wycięcia jajników, gdy przecież wytrzymują to liczne zwierzęta. — Dok — mówiła kobieta — mam pięcioro dzieci. Jeszcze mi za wcześnie umierać. Jeśli pan tego nie wytnie, koniec ze mną! Przetrzymam operację, przetrzymam na pewno. McDowell poruszył się po raz pierwszy. Ujął dłoń Jane Crawford i powiedział: — Jest pani dzielną kobietą, pani Crawford. — Znany był z tego, że nie okłamywał swoich pacjentów. Mówił im prawdę, choć mógłby go ktoś nazwać szorstkim czy bezlitosnym. Kłamstwa w sprawach życia lub śmierci nienawidził śmiertelnie. — Tak — ciągnął — ten guz wykończy panią, nie wiem tylko, jak długo to potrwa. Może to trwać jakiś czas, nawet dłuższy czas... Ale gdybym spróbował wyciąć go, musiałaby pani umrzeć od cięcia. Tak twierdzą profesorowie chirurgii, których znam, nawet najsławniejsi i najbardziej doświadczeni... McDowell patrzył na ścianę ponad chorą, ale czuł, że wzrok jej uporczywie wlepiony jest w niego. — Dok — usłyszał pytanie. — A co pan twierdzi? Spodziewał się tego pytania. Nie odpowiedział. — Niech pan spróbuje, Dok — odezwała się kobieta, po czym dodała spokojnie: — Jeśli przy tym umrę, to tak mi widać sądzone, a zresztą lepiej prędzej umrzeć niż tak... — Mocowała się z,oddechem i zagryzała wargi. — Powiem wszystkim — dodała -— że ja tak chciałam, ja sama... McDowell dźwignął się i chodził tam i z powrotem między pryczą a buzującym ogniskiem. Znowu słyszał pomruk ciekawskich, przyszłych jego sędziów. I znowu słyszał głosy swych nauczycieli. Ale przed nim leżała chora, leżała w zasięgu jego ręki, obok niej śmierć, gdy tymczasem głosy jego nauczycieli docierały w to pustkowie jakby z niezmierzonej dali. Jego ubranie spływało wodą z tającego lodu. Nie zauważył tego, zamyślony. — Pani Crawford — powiedział wreszcie udręczonym, ochrypłym głosem — czy w tym stanie może pani jechać konno aż do Danville? 2 Stulecie chirurgów 17 Nie zawahała się. Dok — odparła — pojadę z panem, dokąd pan chce. Jeszcze raz McDowell posłyszał z oddali ostrzegające głosy. I tak zostało: nigdy potem nie potrafił wyjaśnić, co w tej rozstrzygającej chwili skłoniło go, by zamknąć uszy na tamte glosy, a wysłuchać głosu kobiety, która — wyrokiem wielkich skazana na śmierć — leżała przed nim i nie chciała umierać. Być może jego pytanie, czy Jane Crawford jest w stanie jechać z nim konno do Danville i nadzieja, że może odpowie „nie", wyniknęły z chęci uchylenia się od decyzji, której narastanie czuł w sobie. Zrodziła się ona w nim być może dlatego, że w swej prostocie i samotności nie całkiem zdawał sobie sprawę z ogromnej trudności operacji, przed którą drżeli najsłynniejsi;przede wszystkim /ednak dlatego, że świat, w którym żyli on i Jane Crawford, nie był światem rezygnacji, lecz areną codziennej walki. — Pani Crawford — powiedział — w domu może spróbuję. Na jej drewnianej twarzy po raz pierwszy zjawił się uśmiech. Uśmiech był zniekształcony, jak grymas. — Więc pojadę z panem, Dok — powiedziała. — Niech pan mi tu przyśle Toma i zostawi mnie z nim samą na chwilę. Wszystko mu wyjaśnię i powiem na wszelki wypadek, by na mnie nie czekał, tylko na kobyłę. A potem... chcę jeszcze zobaczyć dzieci... Nigdy, aż do końca swego życia, McDowell nie mógł zapomnieć tej jazdy, którą odbył z Jane Crawford i panią Baker w dniach między 15 a 17 grudnia 1809 roku. Bezkształtne, owinięte w koce ciało Jane Crawford przywiązano do konia. Ale kobieta nie wydała z siebie jęku, a jeżeli nawet wydała, to głos zginął w wyciu wichury, która napierała na nich, gdy tylko droga opuszczała chroniący ich las. W czasie jazdy McDowell miał wciąż przed oczyma obraz, jaki ukazał się jego oczom przy opuszczaniu osady. Nie zapomniał bezradnie płaczących stojących obok dzieci i ponurej twarzy Toma Crawforda, który nie wiedział dokładnie, czego jest świadkiem: wyjazdu swej żony po ratunek czy też po śmierć; nie zapomniał też twarzy sąsiadów, które naznaczone były niepewnością wobec dziwnych rzeczy, jakie miały się dziać. Przypominał to sobie ciągle, gdy ze swymi towarzyszkami opuszczał barak, w którym znalazł na całą noc schronienie. Pani Baker w ciągu nocy zaspokoiła ciekawość gospodarzy i przyjazne przyjęcie wieczorne do rana zmieniło się w nieufne milczenie. Gospodarze za-pytwali sami siebie, czy nie gościli człowieka, .który nagle oszalał i wlecze swą ofiarę przez pustkowia do rzeźni. Wieczorem 17 grudnia mała grupka dotarła do Danville, założonego w 1787 roku i ciągle jeszcze dość bezładnego skupiska drewnianych chat. McDowell mieszkał w jednym z większych domów ze swą żoną Sarą, bratankiem i ówczesnym asystentem drem Jamesem Mc-Dowellem oraz swym uczniem Charlesem McKinnym. Zapadał właśnie zmierzch. Zaśnieżona główna ulica była pusta i dlatego mieszkańcy Danville nie dowiedzieli się jeszcze o nowej pacjentce McDowella i jego zuchwałym zamiarze. Sara McDowell wyszła ze świecą przed drzwi, gdy wyczerpany doktor zsiadł z koma. Wysłuchała jego wyjaśnień i zrozumiała wszystko bez zbędnych pytań. Zawołała Jamesa i Charlesa. Potem zdjęli Jane Crawford z konia, zanieśli ją do łóżka i wskazali pani Baker jej pokój. McDowell nie spał tej nocy. Siedział przy lampce oliwnej nad książkami i czasopismami z zakresu anatomii i chirurgii i raz jeszcze czytał wszystko, co aż do ostatnich czasów napisano o guzach jajnika. Nie dodało mu to otuchy. Jedynie Królewska Akademia Chirurgu w Paryżu opublikowała w owych latach sprawozdanie, w którym wskazywano ponownie na takich uczonych, jak Feliks Plater w Bazylei i zmarły w roku 1674 chirurg Diemerbrock; obydwaj bardzo wcześnie teoretycznie uznali możliwość operacyjnego usunięcia guzów oootobwtewo, że sctawozdanfe to dotarto do doktora z Datwille , to McDowell i tak nie uonak po francusku. 5est w.ec pewne, ze wyn* 18 Około szóstej rano McDowell wziął świecę i poszedł do pokoju, w którym spoczywała Jane Crawford. Jej potwornie obrzmiałe ciało leżało na pozór spokojnie. McDowell sądził, że śpi. Zaraz jednak doszedł go w półmroku wyczerpany jazdą, lecz wyraźny głos: — Dok, pan przecież nie zrezygnuje? Szkoda byłoby jechać tak daleko. McDowell stał w drzwiach milcząc. Czul, że wobec tej kobiety, jej zaufania i rozpaczliwego męstwa nie ma już odwrotu i że wszedł na drogę, którą musi iść do końca, tak czy inaczej. — Nie, pani Crawford — powiedział. — Nie zrezygnuję. Rankiem następnego dnia, gdy po zaśnieżonej ulicy jechały pierwsze wozy i sanie, McDowell omawiał sprawę ze swym bratankiem Jamesem. Opowiedział o tym, co zaszło, i zakończył pytaniem: — Czy mogę liczyć na ciebie? James studiował w Filadelfii, gdzie w tych czasach znajdowała się jedna z pierwszych w Stanach Zjednoczonych szkoła medyczna. — Stryju — odparł zmieszany James — James, Physick i wszyscy inni powiedzieliby, że pani Crawford umrze ci pod nożem. — Wiem o tym, nie wierzę w to jednak. Nie wierzę. McDowell powtórzył to, jakby chciał przygłuszyć własne wątpliwości. — Całe Danville, całe Kentucky będzie cię uważało za mordercę. Jeśli ona umrze, ludzie się zbiegną i podpalą dom. — Właśnie dlatego nie powinna umrzeć — odparł McDowell — dlatego jesteś mi potrzebny. James wbił oczy w podłogę. — Nie mogę ci pomóc — jęknął. — Stanie się nieszczęście. Dr Hunn obwieści całemu światu, że jesteś mordercą. Skóra zmęczonej twarzy McDowella napięła się na kościstej brodzie. Ujrzał przed sobą Hurma, którego pokonał w lekarskiej konkurencji i który niewątpliwie pragnie rewanżu. — Nie przejmuj się Hurmem — powiedział. — Pytałem cię tylko, czy pomożesz mi, czy nie. — Nie mogę — odparł James błagalnie. — Proszę cię, nie rób tego... McDowell odwrócił się. — Wobec tego będę operował z Charlesem. — Charles jest jeszcze prawie dzieckiem — jęknął James. -— Nie możesz tego zrobić. Nie wolno ci. Wyszedł z pokoju. Wstąpił do kuchni i zadysponował dietę, która miała wzmocnić Jane Crawford przed operacją. Potem jak zwykle przyjmował pacjentów z Danville. Następnego dnia rozszalała się nad miejscowością wściekła zadymka śnieżna. Wyła na ulicach, dlatego McDowell nie zdziwił się, że jego poczekalnia jest pusta. Gdy burza trzęsła drzwiami i oknami, zajmował się pouczaniem pojętnego i uważnego Charlesa, jakie instrumenty potrzebne są do dużej operacji. Wieczorem zjawiła się w jego drzwiach Sara. — Efraim — spytała — czy ty wierzysz, że Charles... — Charles jest dzielnym chłopcem ¦— odpowiedział. — Tak, to dzielny chłopiec — odparła Sara. — Ale gdyby on nie potrafił... chciałam ci tylko powiedzieć, żebyś nie zapominał, że ja tu jestem... Podniósł głowę. — W to nigdy nie wątpiłem — odparł. Drugiego dnia burza przycichła. Mimo to poczekalnia pozostała pusta, także następnego dnia nie zjawił się nikt potrzebujący pomocy McDowelła. Po południu tego dnia Murzyn, któremu McDowell kilkakrotnie pomagał, uciekł, spotkawszy go na ulicy. McDowell zawołał go i kazał mu stanąć. — Dlaczego przede mną uciekasz? 19 mówią, że ty być diabeł, krajać żywych ludzi, by poszli do pie- H Czarny trząsł się. ¦— Massa — skamlał -kła... Późnym wieczorem 20 grudnia, kiedy zmagając się z własną głęboko ukrytą niepewnością siedział nad książkami i studiował anatomię jamy brzusznej, do jego drzwi zapukał James. — Czego chcesz? — zapytał McDowell. — Cała osada jest wzburzona — rzekł James. — Jutro proboszcz po raz pierwszy przemówi przeciw tobie. Ludzie zaatakują dom, jeżeli... McDowell podniósł z wolna wzrok znad książek. — Sądzę, że szeryf ochroni mój dom przed tymi głupcami. — Co może szeryf przeciw tłumom? McDowell nie odpowiedział. Gdy James odszedł, podparł jednak głowę obu rękami. Długo tak siedział milcząc, wpatrzony przed siebie. Potem znużonym krokiem przeszedł do pokoju mieszkalnego. Zastał Sarę schyloną nad robótką ręczną. Stanął koło drzwi i przypatrywał się jej. — Efraim — rzekła — nie musisz mnie pytać. Rób, co powinieneś. — Spróbuję rano w dzień Bożego Narodzenia — powiedział. — Może tego dnia zachowają spokój. Gdy rankiem pierwszego dnia świąt zabrzmiały dzwony i mieszkańcy Danville tłumnie ciągnęli do kościoła, McDowell .poczynił ostatnie przygotowania. Ustawił wielki dębowy stół, położył na nim białe płótno, a do nóg przymocował kilka sznurów, by móc unieruchomić panią Crawford. Kazał przygotować gorącą i zimną wodę i trzymać w pogotowiu bandaże i szarpie. Gdy krzątał się porządkując ostatecznie instrumenty i udzielając ostatnich wskazówek Charlesowi, jak ma je podawać, zauważył, że za jego plecami otwarły się drzwi. Odwrócił się. Stał w nich James. — To ty? — zapytał. — Ja. — Czego jeszcze chcesz? — Namyśliłem się — odparł. — Jeżeli już nie mogę cię od tego odwieść, muszę ci przynajmniej pomóc. McDowell nie odpowiedział, ale nie bronił się, gdy James zdjął marynarkę i zawinął rękawy koszuli. Nie zauważył także wyrazu ulgi na dziecinnej twarzy Charlesa. Powiedział: — Charles, poproś panią Crawford. Wszystko przygotowane. Przygarbił się, jak w tej pierwszej, rozstrzygającej godzinie, tam, w Motleys Glen. Gdy Jane Crawford wsparta na pani Baker weszła do pokoju, skończył się właśnie świąteczny śpiew w kościele. Teraz rozpoczął kaznodzieja. Pani Baker rozebrała panią Crawford i pomogła jej dźwignąć ciężkie, zniekształcone ciało na stół. — Dok — powiedziała Jane Crawford, patrząc na sznury -— na pewno nie będę krzyczała. Nie miA mnie pan przywiązywać. — Wierzę — odparł McDowell — ale tak będzie lepiej. Włożył parę pastylek opium w jej usta o wąskich wargach, jedyny środek, jaki w tych dniach dorywczo łagodził ból. Niczego więcej prócz chwilowej ulgi nie osiągano, a często nawet i tego nie. Potem pochylił się nad napiętym ciałem. Piórem naznaczył na skórze linię, wzdłuż której zamierzał otworzyć jamę brzuszną. Zrobił to po lewej stronie w odległości trzech cali od musculus rectus abdommalis. Potem ujął skalpel, a James wziął swój. Gdy Jane Crawford ujrzała ostrza, zamknęła oczy. Zaraz potem zaczęła głośno śpiewać. Śpiewała psalm. W rozstrzygającej godzinie, w której nawet jej hart i zdecydowanie mogły się zachwiać, oparła się na swej wierze i Bogu. W chwili gdy McDowell wykonał pierwsze cięcie i przekroił skórę, głos Jane Crawford zachwiał się. lej ciało wygięło się, a ręce zwarty na kantach stołu; mimo cierpienia nie przerwa- 20 ła śpiewu. McDowell zgodnie z tym, do czego doszedł rozmyślając przez wiele poprzednich dni, przedarł się do warstwy mięśni. Pokrywa brzuszna była silnie wzdęta przez ucisk lęku u siodła. Przeciął otrzewną. Jak wypchnięte pięścią, trzewia wypłynęły na stół. Mc Dowell i James, przerażeni, usiłowali je wepchnąć z powrotem przez ranę, ale im się nie udało. Olbrzymi guz, który wypełniał większą część jamy brzusznej, zamykał drogę. Głos śpiewającej podnosił się i opadał, z jej piersi dobywał się chrapliwy oddech. Mimo to zachowywała się w sposób, który ludziom naszych czasów wydaje się nie do pojęcia: nie krzyczała, gdy skończyła pierwszy psalm, zaintonowała drugi. Knykcie jej dłoni pobielały, a jednak śpiewała. Śpiewała najstraszniejszy, a zarazem najbardziej radosny psalm, jaki McDowell słyszał kiedykolwiek. Zatamował krew. Za kiszkami, które wypłynęły, w polu widzenia pojawił się guz. McDowell próbował objąć go rękami i wyciągnąć, był jednak za wielki, by przejść przez ranę. Tkwił na jajowodach jak przejrzały, potężny owoc na szypułce. Wtedy McDowell ujął jedwabną ligaturę i ciasno podwiązał jajowód od strony macicy. Potem po krótkim, pospiesznym namyśle dwoma cięciami otworzył torbiel. Wypełniona była twardą, galaretowatą masą. James ujął łyżkę, by ją wygarnąć, pracował drżącymi rękami. Gdy później zważył wydobytą masę, okazało się, że ciężar jej wynosił czternaście funtów. Kobieta ciągle jeszcze śpiewała. Był to najstraszniejszy, najbardziej wstrząsający śpiew, jaki mógł się wydobyć z ust ludzkich. Ale słabł coraz bardziej. „Alleluja" — zabrzmiało przeciągle i głucho; przerwał je przytłumiony krzyk, gdy McDowell opróżniony worek torbieli jednym cięciem oddzielił od macicy i, skąpany w pocie, chwytając oddech, upuścił go na stół. Także ten worek zważono później; ważył przeszło siedem funtów. McDowell nasłuchiwał z takim napięciem każdej zmiany w przepełnionym bólem śpiewie, że nie zauważył zbliżającej się wrzawy. Dopiero gdy na chwilę zwrócił spojrzenie na okno, ujrzał nadciągający groźny tłum. Okrzyki były tak silne, że można je było rozróżnić nawet w pokoju: „Wyciągnąć go z domu! Ratujcie Jane Crawford!" Zlały się w chór. McDowell, z zakrwawionymi rękami wewnątrz rany, spojrzał w twarz Jamesa. Przed domem już zatrzymali się pierwsi mężczyźni i kobiety. Wargi Jane Crawford zbielały. To co wydobywało się z jej gardła, było już tylko karykaturą śpiewu; z zewnątrz można to było wziąć za skargę i protest umierającej. Ale McDowell słyszał w tym coś innego. Każdy dźwięk, przepełniony nawet największą udręką, dla niego był oznaką, że Jane Crawford żyje. „Wyprowadźcie go — dochodziły z zewnątrz wrzaski — wyprowadźcie go, zanim ją zamorduje..." McDowell wepchnął wnętrzności z powrotem w ziejącą jamę brzuszną. Z pomocą Jamesa przewrócił otwarty tułów na bok, by krew, która rozlała się po jamie brzusznej, spłynęła na podłogę. Gdy to czynił, śpiew zamilkł. Łomotano w drzwi domu. Dwóch ludzi wspięło się na drzewo tuż pod oknem i spuściło sznur, zakończony pętlą. „Wyjdź, doktorze — wrzeszczał jeden — byśmy cię mogli powiesić". James przyłożył ucho do piersi Jane Crawford, rękami namacał puls. Tymczasem jej usta znowu się otwarły, raz jeszcze próbowała w bełkotliwych słowach psalmu położyć kres swej męce. McDowell ściągnął razem płaszczyzny cięcia pokrywy brzusznej; James przytrzymywał je, gdy zszywał płaty mięśni. Łomotanie do drzwi nasiliło się. McDowell usłyszał głos szeryfa, głośno wołającego na ulicy: — Ludzie, uspokójcie się. Zobaczę, co się wewnątrz dzieje. Przepuśćcie mnie, przepuśćcie mnie.... W tej samej chwili po raz drugi umilkł śpiew Jane Crawford. Zrozpaczony James pochylił głowę do jej piersi, nasłuchując. Ale było to tylko omdlenie, które jej głos zmusiło do milczenia. Oddychała. Za sobą usłyszał McDowell skrzypnięcie drzwi. Przyspieszył szycie, dolną część rany 21 pozostawił otwartą, by można było kontrolować nici wiązadła także podczas gojenia. Odwrócił zniekształconą z wysiłku twarz i ujrzał Sarę. Opierała się o drzwi. — Szeryf chce wejść — powiedziała. — Powstrzymaj go — wystękał — powstrzymaj, jak długo możesz. Nałożyli plaster, a na to opatrunek. Rozwiązali węzły sznurów, które w czasie operacji rozluźniły się. Jeszcze nie skończyli, gdy pchnięto drzwi i zjawił się szeryf. Operacja trwała dwadzieścia pięć minut. Szeryf zatrzymał się, a na ulicy zapanowała cisza, jak przed burzą. Osłupiał na widok omdlałej, szmat przesiąkniętych krwią, skrwawionych rąk i kałuży krwi na podłodze. — A więc zamordował ją pan — powiedział, ledwo panując nad głosem. McDowell musiał się oprzeć o stół operacyjny, ale stał prosto. — Operowaliśmy ją — odparł — usunęliśmy guz z jej ciała i ona żyje... Szeryf rozejrzał się niezdecydowanie. Potem przystąpił do stołu i nachylił się nad operowaną. Słyszał jej cichy oddech; ciarki go przeszły, gdy popatrzył na opróżniony worek torbieli. Potem wyprostował się i z pobladłą twarzą ruszył ku drzwiom. — Dok— powiedział, jakby wycofując się z zakłopotaniem. — Tak sobie zaraz pomyślałem. Głupcy chcieli pana naprawdę powiesić. Ale ja im powiem, ja im to od razu mówiłem... Wyszedł szybko. McDowell i James, wciąż jeszcze wsparci o stół, słyszeli jego grzmiący bas: — Zabierajcie się, zabierajcie się. Zoperował ją prawidłowo i ona żyje. Przez chwilę panowała cisza. Wszyscy milczeli, zaskoczeni. — Powtarzam wam, ona żyje — grzmiał szeryf — a teraz zmiatajcie do domów i nie zapominajcie, że to Boże Narodzenie. Znowu zapanowała cisza. A potem McDowell i James ujrzeli, jak chłopcy, którzy wspięli się byli na drzewo, by zawiesić na nim stryczek, spuścili sznur i milcząco zsunęli się na ziemię. McDowell nigdy nie zapomniał owej jazdy przez pustkowie między 15 i 17 grudnia 1809 roku; tym bardziej nie mógł zapomnieć pięciu dni po udanej operacji. Miały one rozstrzygnąć o tym, czy rozcięcie ciała żywego człowieka było rzeczywistym sukcesem, czy też otwarto tylko szerzej bramę dla pewnej śmierci, podejmując ryzyko ropnego zapalenia. McDowell czekał, obserwował Jane Crawford zmęczonymi w wyniku bezsennych nocy oczyma. Czekał na pierwsze objawy gorączki, na zaczerwienienie rany, na okropny szary nalot i woń gnijącego ciała. Czekał dwa, trzy, cztery, pięć dni, lecz nie zauważył żadnych groźnych oznak. Wahał się, czy uwierzyć w coś, co wydawało się niewiarygodne. Podsycał swą nieufność i zwątpienie, by uzbroić się przeciwko strasznemu rozczarowaniu, które być może miało nadejść i które oznaczałoby ruinę wszystkich jego wysiłków i nadziei. Piątego dnia jednak niespodziewanie Zastał Jane Crawford chodzącą po pokoju. Zajęta była poprawianiem pościeli. Z trudem skłonił ją, by się znowu położyła. Leżała tak jeszcze spokojnie dwadzieścia dni, aż wreszcie szwy dały się lekko wyjąć i 'stało się jasne, że wewnętrzna rana po wycięciu torbieli zasklepiła się. Rana na brzuchu była też już zagojona i Jane nie musiała już być przykuta do łóżka w domu McDowella; siadła więc na konia i samotnie — pani Baker dawno już wróciła do domu — puściła się w powrotną drogę do swej oSiegte) o szescbaneśiąt Tffiy osafcsj Ta^^»\Tfj-m;ŁTOS\tTri.'^ YŚs*-p^\;nic-i^:uo. :':aiiowi.ące ?. grubsza wskaźnik nacięcia 43 nożem. Wynalazcy wprowadzali raczej do pęcherza sondę zaopatrzoną w podłużny rowek czy bruzdę i cisnęli tę sondę w dól w kierunku krocza. Potem używali sondy jako linii orien-tacyjnej i wbijali nóż w krocze, aż dosięgną! szpicem rowka. Gdy to nastąpiło, cięcie noża szło w kierunku sondy. Wycinacze kamieni rozcinali tylną część cewki moczow«j, nie naruszając samego pęcherza, zwieracza i leżącej z przodu prostaty. Po dokonaniu cięcia wyciągali nóż, wpychali przez ranę w dolną część cewki instrument rozciągający i rozpychali ją z brutalną siłą, by stworzyć dostatecznie wielki otwór dla kamienia, który w końcu usiłowali wydobyć obcęgami i hakami. Wielkich kamieni nie można było tym sposobem usunąć, ponieważ kanał rany nie był dostatecznie szeroki, przy średnich rzadko obywało się bez rozdarcia. Minio to uważano wtedy „metodę wielkiego sprzętu" za postęp niosący ze sobą nadzieję ratowania życia. Tak było, chociaż także „mistrzowie" nowej metody zostawiali- za sobą więcej zmarłych, okaleczonych czy konających niż rzeczywiście uleczonych. Moglibyśmy dziś zapytać, dlaczego ówcześni wycinacze kamieni nie wpadli na prostą myśl otwierania pęcherza od strony powłoki brzusznej, gdzie aż się prosi o cięcie? Gdy jednak w majowych dniach 1854 roku w Londynie siedziałem nad książkami Thompsona, nie zadałem sobie jeszcze tego pytania. Nie postawił go także Thompson; nikt go nie postawił. A gdyby nawet je ktoś postawił, odpowiedziano by mu to samo, co odpowiedzieliby w najlepszej wierze niezliczeni chirurgowie poprzednich stuleci: przednia część pęcherza w mniejszych czy większych częściach pokryta jest zwisającą fałdą otrzewnej. Ja sam odpowiedziałbym, na podstawie doświadczeń z rannymi na wojnie, że zranienie otrzewnej jest przeważnie śmiertelne. Nie wolno więc było atakować pęcherza od przodu, ponieważ zbyt łatwo można przy tym skaleczyć otrzewną. Obawa przed zapaleniem otrzewnej znamionowała chirurgów całego świata jeszcze w czasach moich pierwszych przeżyć z kamieniami. Zniknęła dopiero w dziesiątki lat później, gdy aseptyka zagrodziła odkrytym w tymże czasie bakteriom drogę do otwartej jamy brzusznej. W poprzednich stuleciach lęk przed zapaleniem otrzewnej panował jednak niepodzielnie. Jeden jedyny raz w roku 1560 odważył się pewien chirurg, nazwiskiem Franco, na cięcie od przodu. Odważył się z rozpaczy, ponieważ przy cięciu przez krocze natrafił na tak wielki kamień, że nie dał się on usunąć dołem. Nigdy już Franco nie zdecydował się powtórzyć tej operacji. Że się ona wtedy udała, uważał za jednorazowe zrządzenie Boże. Franco pozostał, jak wszyscy jego współcześni, przy okropnym cięciu od dołu, z tą jedynie różnicą, że poza tylną częścią cewki przecinał też prostatę i szyjkę pęcherza, ale nie sam pęcherz, by złagodzić skutki barbarzyńskiego miażdżenia i rozdarcia, jak przy rozciąganym cięciu Mario Santosa. i . I tak już zostało. Postęp całego stulecia w walce z kamieniami pęcherza polegał jedynie na przedłużeniu przecięcia cewki moczowej o dwa centymetry. A osiągnięcia następnych stuleci ? W roku 1697 pojawił się w Paryżu nieznajomy w habicie, zwany bratem Jacques'em. Był to Jacąues Beaulieu, urodzony w 1651 roku, niegdyś prosty żołnierz w pułku kawalerii, przypadkowy towarzysz pewnego wycinacza kamieni, od którego nauczył się początków „sztuki". Wycinał on kamienie w sposób, na który nikt dotychczas się nie odważył. Robił to z beztroską prymitywa, któremu obce są podstawowe wiadomości z zakresu anatomii. Wbijał nóż tuż przy odbytnicy, wprost w sam pęcherz, szpicem noża badał wielkość kamienia i rozszerzał cięcie, tak by kamień łatwo było usunąć. Kończył każdą operację zdaniem: „Ja wyciąłem kamień, a Bóg cię uleczy". Potem wcale się nie troszczył o chorego. Wkrótce wydało się, że straszliwy rzeźnik pracował bez jakiejkolwiek sondy. W wielu wypadkach rozpruwał kiszkę... Kaleczył kobiety w przerażający sposób. Mimo to zbiegały się do niego coraz to nowe ofiary cierpiące na kamienie. Całe rzesze cisnęły się do hotelu „Dieu" w Paryżu, że aż miejska straż musiała opróżniać sale chorych, w których operował.' Jako inicjator nowej metody wycinania kamieni, udoskonalonej później przez Anglika Cheseldena, przeszedł brat Jacąues do historii „morderczego kamienia". 44 Cóż więcej jednak oznaczał ten postęp, jak nie przemieszczenie cięcia o centymetr w ścianę pęcherza? Cóż więcej oznaczał, jak nie maią ulgę przy usuwaniu kamienia, a jeszcze zwiększał niebezpieczeństwo operacji? Co oznaczała także zmiana, którą mniej więcej w roku 1748 wprowadził i zastosował tysiące razy inny, tym razem prawdziwy, francuski zakonnik, Jean de St. Cóme? Otwierał on cewkę moczową metodą Mario Santosa. Potem wsuwał przez ranę do pęcherza wynalezioną przez siebie „Lithotome cache". Instrument ten składał się z sondy z rynienką i wmontowanym krótkim nożykiem, który za pomocą sprężyny można było przesuwać kilka centymetrów ku przodowi. Z chwilą gdy górny koniec sondy znalazł się w pęcherzu, brat Cóme naciskał guzik. Nóż wysuwał się do przodu i otwierał prawie taką samą ranę, jaką za ponurym przykładem fałszywego brata Jacques'a robił także Cheselden, tylko w odwrotnej kolejności. Cóż jednak oznaczała ta zmiana? Zawsze tylko kilka centymetrów w tę czy inną stronę w polu operacyjnym, którego żelazne granice stanowiła obawa przed skaleczeniem otrzewnej, nic więcej. A przecież niezliczone trupy i kaleki, pozostające po takich operacjach, nie przeszkadzały żywym nadal trzymać się brata Cóme, a po jego śmierci w siedemdziesiątym ósmym roku życia tak gwałtownie go żałować, że tłum, chcąc ujrzeć jego trumnę, trzykrotnie wyłamywał bramy klasztoru. Tak jak brat Jacąues, uchodził on w swoich czasach za dobroczyńcę. Jak to się jednak mogło stać? — Jak?—zapytałem także Thompsona w dniu mojego odjazdu z Londynu 18 maja 1854 roku—jak to było możliwe? Thompson wyjął z półki kopię pewnego obrazu, który otrzymał w darze od jakiegoś holenderskiego pacjenta. Oryginał dziesiątki lat później ujrzałem w Lejdzie. Obraz przedstawiał młodego człowieka, Jana de Doot, który w prawej ręce trzymał nóż, a w podniesionej lewej wielki kamień pęcherzowy, oprawiony w złoto. Gdy ujrzałem ten obraz w ręku Thompsona, przypomniałem sobie łacińską książkę, którą znalazłem wśród jego pism. Były to Observationes medicae, holenderskiego anatoma Nicolausa Tulpa, uwiecznionego przez Rembrandta. Tulp przedstawiał w niej, jak młody Holender Jan de Doot, dręczony straszliwymi bólami z powodu kamienia, pewnego dnia roku 1651 posłał swą żonę na targ rybny, by wykorzystać jej nieobecność i samemu wbić sobie nóż przez krocze do pęcherza. Rozszerzył ranę dwoma palcami, wygrzebał kamień — i pozostał przy życiu. Przypomniałem sobie jeszcze drugą z książek Thompsona, Observa'iones niemieckiego chirurga Wałthera. Opisywał on w niej historię czeladnika bednarskiego, który w roku 1701 „z rozpaczy sam sobie wyciął kamień". Czeladnik wziął przyrząd do puszczania krwi, przez krocze wbił je sobie do pęcherza, dwukrotnie rozszerzył ranę, usunął kamień, przepłukał piwem, a potem natychmiast wstał i wśród przyborów do szycia swej matki szukał igły, by zaszyć ranę... Thompson położył swą szczupłą rękę na obrazie Jana de Doot. — Jak? — powiedział. — Jak? Pan powinien wiedzieć najlepiej. Rozpacz Jana de Doot była rozpaczą tysięcy innych, którzy zdobyli się na odwagę i sięgnęli po nóż. — Skierował na mnie swe jasne oczy pod wielkimi, krzaczastymi brwiami. — Niech pan pomyśli o owej nocy w Khanpur — powiedział. — Niech pan sobie wyobrazi, że całe pańskie życie miałoby się składać tylko z takich nocy cierpień nie do wytrzymania, w czasach gdy nie znano jeszcze chloralu ni narkozy? Co by pan wtedy zrobił? Co by pan zrobił w czasach, gdy nie było eteru, chloroformu, a także żadnego Civiale'a, przy wielokrotnie większej ilości chorych na kamienie, z dziećmi włącznie. Co by pan zrobił ? Ból i wola życia znaczą wszystko na tym świecie. 45 Los nie przepuścił okazji, by mi okrutnie uświadomić prawdę słów Thompsona. Gdy dwa dni później, wysiadając z paryskiego pociągu na Dworcu Północnym, postawiłem prawą nogę na peronie, po raz pierwszy od czasu Khanpur napadła mnie prawdziwa kolka. Prawdopodobnie przeszło pięciogodzinne trzęsienie w ówczesnym wagonie kolejowym, w połączeniu z jakimiś innymi nie dającymi się ustalić okolicznościami, po długiej przerwie znowu zmobilizowało moje kamienie. Musiałem skupić całą siłę woli, by bez krzyków bólu wytrzymać kontrolę bagażu przez urzędników celnych i jazdę dorożką do „Grand Hotel du Louvre". Prześladowany ciekawskimi spojrzeniami dotarłem wreszcie do mojego pokoju, skuliłem się z zagryzionymi do krwi wargami i padłem na kolana przed moim bagażem, by wyjąć opium i chloral. Skąpany w pocie, gryząc poduszkę, a mimo to głośno jęcząc, czekałem na skutek środków. Bez wątpienia znowu jakiś kamień przesunął się ku przodowi. Ani opium, ani chloral nie przyniosły większej ulgi, tylko chwilowe złagodzenie i ogólne otępienie. Upiorna noc w szczurzej norze w Khanpur powtórzyła się w olbrzymim, liczącym kilkaset pokoi luksusowym hotelu, daleko od nieznośnej samotności i zagubienia tamtej indyjskiej nocy. A mimo to zdało mi się, że jestem nie mniej samotny i zagubiony. Następnego ranka, klęcząc przed biurkiem, z wielu przerwami napisałem list do Civia-le'a, przedstawiłem moje położenie i zamian,' i prosiłem go usilnie o wizytę, ponieważ sam nie mogłem go odwiedzić. W twarzy służącego widziałem jak w lustrze, w jakim nastroju musiałem się znajdować. Czekałem godzinę z niecierpliwością, jaką powodują nieznośne bóle. Wreszcie służący wrócił. To, a) miał zakomunikować, w moim położeniu zdało mi się oznaczać wyrok śmierci. Przed dwoma dniami Civiale wyjechał z Paryża na konsultację do Bordeaux i oczekiwano go dopiero za trzy dni. Trzy dni w moim nastroju zdaty mi się równoznaczne z przymusem do samobójstwa! NH -nscacSr/At (kamera i&eCT&awAsm -Śsą. -->.. — Pan dr Maisonneuve jest tu właśnie na konsultacji. Może zgodzi się odwiedzić pana Nie mogę mu oczywiście powiedzieć, że pan oczekiwał dra Civiale'a ' — Powiedz mu, co chcesz — jęknąłem szczękając zębami wśród dreszczy jest dr Maisonneuve ? — Główny chirurg szpitala de la Pitie —odparł służący Kilka dni później wyznał mi. że Jacąues Gilles Maisonneuve przezwany został przez innych lekarzy „Bykiem znad Sekwany" lub „Skrytobójcą" i był jednym z najbardziej kontrowersyjnych chirurgów Paryża tego czasu. Maisonneuve istotnie wkrótce się zjawił, mały człowiek o wyglądzie buhaja, dobiegający pięćdziesiątki. Kuląc się z bólu, niezbyt wyraźnie zapamiętałem jego fizjonomię, później jednak wyryła się ona w mojej pamięci w sposób niezapomniany. Najbardziej rzucające się w oczy jego zewnętrzne cechy to ostro sterczący nos i płomienne ciemne oczy. Maisonneuve zdał się typowym przedstawicielem heroicznej generacji pionierów chirurgii. Zaatakował mnie wesołym potokiem słów, z których, oszołomiony przez opium, niewiele rozumiałem. Potem ujął w rękę niezwykle długą sondę. Pracował z bezwzględnością i szybkością okresu przednarkotycznego. — Część kamienia-— powiedział po niespełna dwóch minutach — zaklinowana w drodze na zewnątrz. Przecisnęła się już dość daleko. Przeszywał mnie przenikliwy, niezmiernie ostry, tnący ból. Po chwili Maisonneuve podniósł w długich kleszczach na wysokość mojej twarzy kamień wielkości ziarna grochu. Wyprostował się, wsunął sondę i kleszcze do aksamitnego.futerału i powiedział: — Powinien pan usunąć kamienie chirurgicznie. Jutro przed południem będę operował w szpitalu de la Pitie. Może się tam pan przekonać, że to jest łatwa sprawa. Do widzenia, monsieur. Na razie byłem całkowicie wyczerpany. Po kilku godzinach jednak w takim stopniu 46 Kto to przyszedłem do siebie, że postanowiłem następnego dnia odwiedzić Pitie, jeden z najbardziej znanych szpitali ówczesnego Paryża, i w ten sposób wykorzystać czas do powrotu Civiale'a. Kazałem się zawieźć bardzo miękko resorowanym wozem do Ogrodu Botanicznego. W pobliżu, przy ulicy Lacepede, stał prastary budynek Pitie, który w roku 1612 Maria Medici kazała zbudować jako przytułek dla żebraków, ponury, zaniedbany dom, z brudnymi smugami poniżej okien. Dzięki moim dokumentom nie miałem trudności z dotarciem do sali operacyjnej. Było to parterowe pomieszczenie, z pewnością nie czyszczone i nie bielone od niepamiętnych czasów. Na niektórych ławkach leżał nie tylko kurz, ale zalegała centymetrowa warstwa błota. Kilka stojących dokoła krzeseł było tak brudnych, że widzowie czekający w pobliżu byle jak uporządkowanego łóżka, które słuŻ5'ło jako stół operacyjny, woleli stać. Okna znajdowały się tak nisko, że z zewnątrz każdy mógł zajrzeć do środka. Nie było czasu na dalsze obserwacje, bo wkrótce wszedł zdecydowanym krokiem Maison-neuve w towarzystwie swoich asystentów. Kazał sobie podać kitel operacyjny, sztywny od krwi i ropy. Z dziurki od guzika zwisało kilka sznurków służących do podwiązywania naczyń krwionośnych. Pierwszym pacjentem był sześćdziesięcioletni wychudły chory z kamicą, który, jak szorstkim donośnym głosem oznajmił Maisonneuve, cierpiał na kamienie od dwóch lat i wreszcie zdecydował się na ich wycięcie. Według niego był to wciąż jeszcze jedyny, niezawodny sposób i miał nim pozostać, mimo reklamy innych metod przez pewnych lekarzy. Prawdopodobnie był to przytyk pod adresem Civiale'a. Pacjent był tak słaby, że nie można było zastosować narkozy, jak wyjaśnił Maisonneuve. Tymczasem jeden z asystentów włożył choremu między zęby złożony gałganek i cnwycił go za barki, a dwaj inni ułożyli jego nogi w położeniu do wycięcia kamienia. Starzec był za słaby, by się bronić, był także zbyt wyczerpany, by krzyczeć. Wydał tylko bulgocące westchnienie, gdy Maisonneuve ze zręcznością prestidigitatora wepchnął w jego cewkę moczową rowkową sondę i w kilka sekund później wbił nóż w krocze. Zauważyłem silne krwawienie z rany i spostrzegłem, że pacjent stracił przytomność. Maisonneuve szybko wprowadził przez ranę kleszcze, jego ręka' zaczerwieniła się od krwi. Uszkodził widocznie duże naczynie. Gwałtownie zaczął wyciągać kleszcze, zażądał drugich, wprowadził je i znowu wyjął. Wyprostował się z zaczerwienioną twarzą. Pokazał kleszcze, w których tkwił fragment kamienia. Marzłem, mimo że w pomieszczeniu panował duszny upał; zauważyłem, że kilku widzów rozmawiało z oburzeniem w jakimś obcym języku. Miałem nieodpartą chęć opuszczenia sali, zmusiłem się jednak, by pozostać, ponieważ spodziewałem się, że Maisonneuve wytnie jeszcze jeden kamień i będzie miał przy tym więcej szczęścia. Jednak amputował tylko ramię. Naprzód złamał w brutalny sposób kość przedramienia pacjenta, a potem dopiero przeciął mięśnie. W panicznym podnieceniu wyszedłem, zanim operacja dobiegła końca. Szedłem, w rzeczywistości nie zdając sobie spraw}', dokąd zmierzam, w kierunku Ogrodu Botanicznego. Skorzystałem z północno-zachodniego wejścia u początku ulicy Cuvier i szedłem krętymi ścieżkami, które prowadzą między gładko strzyżonymi żywopłotami do pawilonu „La Gloriette". Zauważyłem przy tym, że nie jestem sam, tuż koło mnie szedł mały, chudy człowiek w średnim wieku. Prawdopodobnie towarzyszył mi już przy wyjściu ze szpitala. — Pan jest zapewne Amerykaninem — powiedział, gdy zmiarkował, że go zauważyłem. Mówił po angielsku z mocno francuskim akcentem i przeszedł na francuski, gdy usłyszał, że rozumiem po francusku. Uniósł kapelusz i wymienił tytuł doktorski oraz swe nazwisko, a uczynił to tak szybko, jak to jest w Europie regułą, że go nie zapamiętałem. — Szedłem za panem — rzekł — ponieważ na przykładzie Maisonneuve'a nie powinien pan wyciągać wniosków o chirurgii francuskiej. Maisonneuve jest barbarzyńcą, który operuje wszystko, czego nie chcą operować inni, człowiekiem, któremu obca jest wszelka normalna 47 miara. Nie cofa się przed okrucieństwem, a ludzkie ciało uważa za scenę, na której może demonstrować swą technikę chirurgiczną i instrumenty; niektóre z nich są w każdym razie znakomite, nawet nieśmiertelne... jak jego nóż do cięcia cewki. — Nie osądzam pochopnie — przerwałem mu, wciąż jeszcze zajęty samym sobą i moją trwogą, ledwo panując nad głosem. — Ale mnie samego czeka operacja kamienia. Potrzebny był mi wentyl dla mojej obawy. Szukałem podpory czy pociechy, gdziekolwiek by się nadarzyła. Uchwyciłem się zupełnie obcego, jak gdyby mógł mi to zapewnić. Zatrzymał się i uczynił teatralny gest przerażenia. — Taki młody — zawołał. — Ale nie zamierza pan chyba iść pod nóż Maisonneuve'a? -— Nie! — wybuchnąłem — z pewnością nie. — Głos mój drżał. — Ale co pan mniema o Civiale'u? Jeśli on jest taki sam... Nieznajomy nagle się ożywił i położył swą prawicę na moim lewym ramieniu. — Civiale — odparł — och, on jest całkiem inny. Byłem niegdyś jego studentem... Ale... — Głową uczynił ruch ku swemu lewemu ramieniu i dopiero teraz zauważyłem, że tego ramienia brak. — Nieszczęśliwy wypadek — powiedział — i do tego nieszczęście, że trafiłem w ręce Maisonneuve'a. Dlatego chodzę na jego operacje. Widok innych jego ofiar jest dla mnie jakby perwersyjnym zadośćuczynieniem. Ale wracajmy do Civiale'a. Niedoszły francuski chirurg, którego przypadek czy przeznaczenie postawiło na mojej drodze, nazywał się Moran czy Moreaux. Jego nazwisko jest zresztą bez znaczenia. Objąłem go, że tak powiem, w posiadanie. Skoro Thompson był nieuchwytny, w niespokojnych dniach dzielących mnie od powrotu Civiale'a szukałem w Moranie nowego źródła, z którego mógłbym czerpać zaufanie do Civiale'a i wiedzę o jego nowej metodzie. Po straszliwym przeżyciu w sali operacyjnej Maisonneuve'a jeszcze lepiej niż w poprzednich tygodniach pojąłem lęk niezliczonych towarzyszy w cierpieniu przed wycinaniem kamieni, które przez stulecia medycyna mogła zaoferować jako jedyny środek i do tej pory w większej części świata jeszcze oferowała. Moran także nie wiedział, czy kiedykolwiek wiadomość o samooperacji pułkownika Martina dotarła do Civiale'a. Znał także inny wypadek bezkrwawego rozkruszenia kamienia w\asną ręką cYiorego. Oko\o potowy os'\ett\nac.tegp wieku obawa przed wjc\ec\OT\ V.am\cn\a skłoniła nieznanego brata zakonnego ze zgromadzenia cystersów do własnoręcznego rozkruszenia kamienia. Wprowadził on rurkę kateteru do pęcherza, a następnie przez nią wąski pilnik. Uderzeniami młotka na pilnik udało się mnichowi w ciągu roku rozkruszyć kamień. Moran nie umiał mi powiedzieć, czy Civiale w czasie, gdy rozpoczynał swą pracę, wiedział o wynalazku zakonnika. Uważał za bardziej prawdopodobne, że faktycznym ojcem duchowym metody był monachijski profesor Gruithuisen, o którym już w Londynie słyszałem od Thompsona. Dziś jestem pewien, że tak było. W tych paryskich dniach Gruithuisena nie było już między żywymi. Urodzony w roku 1774 syn bawarskiego sokolnika, późniejszy profesor medycyny, fizyki, chemii i astrologii, na początku XIX stulecia podążał za dawnym marzeniem rozpuszczania kamieni pęcherzowych przy pomocy środków chemicznych. Ponieważ, jak wiedział, były różne rodzaje kamieni, do których rozpuszczenia trzeba było różnych środków, zamierzał ukruszyć małe kawałki kamienia wewnątrz pęcherza, wydobyć je i zbadać ich skład. Na podstawie tego badania miał następnie określić właściwy środek. Przeprowadzał doświadczenia na zwłokach. Do pęcherza, w który uprzednio włożono kamień, wprowadzał rurkę kateteru. Przez tę rurkę wsuwał Gruithuisen pętlę drucianą, którą tak długo poszukiwał kamienia, aż go uchwycił i przez ciągnięcie zewnętrznych końców przybliżył do tkwiącego w pęcherzu końca kateteru. Potem wsuwał przez rurkę kateteru świder, który wprawiało się w ruch jak świder korbowy, przewiercał nim kamień i wydobywał kawałki do zbadania. 48 Gruithuisen nigdy nie zdołał wypróbować swych przyrządów na żywym człowieku, ponieważ w czasie jego eksperymentów Bawaria należała do tych niewielu błogosławionych okolic Europy, gdzie niemal zupełnie nie występowała kamica. Gruithuisen zadowolił się opublikowaniem owych prób w piśmie, które ukazało się w roku 1813. Oddal się innym badaniom, nie przeczuwając, że posiew jego idei zaledwie w dziesięć lat później zakiełkuje w Paryżu. Gdy Jean Civiale podjął eksperymenty Gruithuisena, miał dwadzieścia sześć lat i jeszcze studiował nauki medyczne w Paryżu. Pochodził z okolic Auvilac i brak mu było środków pieniężnych, jakie faktycznie były potrzebne do prac badawczych. Opanowała go jednak idea zastąpienia okrutnej operacji wycięcia kamienia nową, bezkrwawą. Ostatecznie nie odgrywało roli, czy kierowały nim tak zwane naukowe zainteresowania, czy też przekonanie, że kiedyś taką bezkrwawą metodą może dorobić się majątku. Przez pięć lat Civiale eksperymentował na samym sobie i zwłokach w Anatomii Paryskiej, aż w roku 1823 po raz pierwszy wypróbował skonstruowane przez siebie instrumenty na pacjencie i szczęśliwie usunął mały kamień. Nie wiedział, że w tym samym czasie dwaj inni młodzi medycy paryscy, Amussat i Leroy d'Etiolles, zajmowali się tym samym problemem. Drugiemu z nich również udało się skonstruować instrumenty, które miały szansę powodzenia. Gdy w roku 1825 wystąpił z nimi, Civiale już go wyprzedził o rok. Po licznych próbach, okrężnych drogach i rozczarowaniach udało się Civiale'owi sporządzić instrument, składający się z bardzo cienkiej rurki kateteru, na której górnym końcu wprowadzanym do pęcherza przy pomocy śruby nastawczej i dźwigni rozszerzały się trój-ramienne kleszcze, którymi można było uchwycić kamień. Pierwsze próby rozkruszenia uchwyconego tak kamienia przy pomocy wsuniętego przez kateter cienkiego pilnika, a więc na sposób mnicha z Burgundii, wykazały, że niebezpieczeństwo skaleczenia pęcherza było zbyt wielkie. Civiale więc zastosował świder korbowy, wprowadzając do uchwyconego kamienia jego tnący koniec. Trudność polegała na tym, że na skutek małej drożności cewki moczowej przyrządy musiały być niezwykle cienkie, a mimo to dostatecznie mocne, by nawet twarde kamienie pęcherzowe rozkruszyć na wiele małych części, które pozwoliłyby się wydalić w sposób naturalny. Dalsza trudność polegała na tym, że chirurg musiał operować w ciemno: uchwycić kamień i przewiercić bez skaleczenia pęcherza, na nowo uchwycić w innym "położeniu i znowu przewiercić, żeby wreszcie pękł. W roku 1824 Civiale byl tak pewny swego odkrycia, że wezwał przedstawiciela Królewskiej Akademii Nauk w Paryżu na świadka rozkruszenia kamienia u trzydziestodwuletniego pacjenta Gentila. Akademia usłuchała wezwania. W obecności barona Peroya, kawalera Chaussiera i wielu innych lekarzy, w swym prywatnym mieszkaniu przy rue De Godot de Mauroy 2, Civiale udowodnił, że jego idea ma realne szansę powodzenia. W tej operacji Civiale rozbił mniej więcej jedną trzecią kamienia bez zadania Gentilowi bólu. 24 lutego przeprowadzał następną próbę w obecności świadków i 3 marca ukończył próby całkowitym rozkniszeniem kamienia, po którym nastąpiło wydalenie wszystkich jego cząstek. Gentil zjawiał się pieszo na każdą wizytę i opuszczał dom Civiale'a również bez pomocy. Po trzeciej wizycie badanie wykazało, że pęcherz Gentila jest całkowicie wolny od kamieni. Pierwsze rozkruszenie .kamienia bez cięcia, bez okaleczenia i niemal bez bólu udało się, jakkolwiek odkrycie narkozy było jeszcze kwestią dalekiej przyszłości. Jedną z właściwości historii jest to, że rzeczywiście wielką i trwałą chwałę wynalazku prawie zawsze wiąże się tylko z jednym imieniem, jakkolwiek w rzeczywistości wiele umysłów trudzi się nad nim. Dziś naturalnie wiem, że Jean Civiale nie był jedynym francuskim krzewicielem idei rozkruszania kamieni, może nawet nie najbardziej genialnym wynalazcą i wykonawcą instrumentów, które w jego ręku służyły jej urzeczywistnieniu. Później spotkałem się z rozgoryczonym Amussatem, a także z panem Leroy d'Etiolles, zawziętym wynalazcą, żywiącym głęboką nienawiść do Civiale'a. Przede wszystkim jednak poznałem arystokratę Heurteloupe'a, który wymyślił „perkuteur", dwuramienny instrument 4 Stulecie chirurgów 4z7 do rozkruszania kamieni w stylu wcześniejszych przyrządów, „anglika" lub „francuza"; przejął go Civiale w miejsce swego trójramiennego. Wszystko to byli lekarze, technicy i wynalazcy zawzięcie walczący o sławę. A jednak rozumiem, gdy pomyślę o swym pierwszym spotkaniu z Civiale'em po jego powrocie do Paryża 23 maja, dlaczego los wyłącznie jemu dał sławę i na pewno go jej nigdy nie pozbawi. Tak zwany los rzadko kiedy wynagradza pracowitego znawcę, teoretyka czy marzyciela. Przeważnie nagradza tego, kto, pewny siebie, owe marzenia i teorię wprowadza w czyn. 23 maja udałem się do szpitala Necker, rue de Serres 151, by się spotkać z Civiale'em. Nie było wówczas zwyczaju przyjmowania czy też leczenia w szpitalach pacjentów tej kategorii, których dzisiaj zwie się prywatnymi. Gdy szedłem do Necker, nie miałem pojęcia, dlaczego Civiale po otrzymaniu listu Thompsona właśnie tam mnie zaprosił. W.szedłem do jego pokoju z tą mieszaniną obawy, zaufania, ciekawości i napięcia, jaka była wynikiem moich wcześniejszych przeżyć, począwszy od wydarzeń w Lucknow. Civiale wyszedł z półcienia, zza swego biurka. Był ciężkim mężczyzną średniego wzrostu, którego uważano za młodszego, niż w istocie był, z wypielęgnowaną twarzą okoloną długimi włosami. Można by go nazwać ełegantem, odpowiadającym raczej ogólnemu wyobrażeniu dobrze prosperującego przemysłowca, świadomego swej milionowej fortuny, niż lekarza. Jak przepowiedział Thompson, Civiale pozdrowił mnie z wylewną uprzejmością. Gdy mu opowiedziałem swoją historię i wspomniałem, że jego sława dotarła aż do Indii, nie zadał sobie trudu, by ukryć svk>ją próżność. Przerwał mi atakiem na francuski stan lekarski. — Od trzydziestu lat leczę tysiące — wybuchnął — ale każdego dnia muszę na nowo walczyć o swoją metodę. Gdy zacząłem, Dubois, jeden z najsłynniejszych położników Francji, nazwał mnie wariatem. To mu nie przeszkodziło w roku 1829 korzystać z moich usług, gdy sam zapadł na kamicę. Sanson z hotelu „Dieu", który sam wynalazł metodę wycinania kamieni od strony odbytnicy i wypróbowywał ją na wielu nieszczęśnikach, ten Sanson, który mnie postponował, mnie zlecił uwolnienie się od kamienia, gdy sam go dostał, wystrzegając się zastosowania własnej krwawej metody. Wiedział, że wycinanie to rzeźnia, poza tym miał świadomość morderstw, które sam w ten sposób popełnił. Lisfranc, poprzednik Maison-neuve'a, a obydwaj są godni siebie, wykpiwał moją pracę i dalej rznął swe ofiary, a w 1831 roku mnie zlecił uwolnienie się od kamieni! Gdy chodziło o nich samych, wybrali lepszą metodę. Baron Bayen, ten luminarz mądrości, oświadczył mi, gdy zacząłem swoją pracę: „Och, mój panie, to jest bardzo zabawne, ale proponuję panu małą zmianę, ja sam zrobiłbym, jak pan, dziurę w kamieniu, potem włożyłbym tam trochę prochu strzelniczego i spowodowałbym eksplozję. Niech pan nie trwoni swego czasu na fantazje". Baron Bayen miał szczęście, że nie dostał kamienia i nie musiał mnie pokornie odwiedzić. Ale jestem pewien, że gdyby go dościgła choroba, szukałby mojej pomocy. Oskarżenia te były charakterystyczne dla Civiale'a i gwałtownej, nieustającej walki, jaką prowadził ze swymi konkurentami i przeciwnikami. Jak mało miał skrupułów, okazało się choćby w tym, że słowa Bayena dotyczyły nie jego, lecz Leroy d'Etiolles'a, a odniósł je po prostu do siebie. — Kto chce przeprowadzić coś rewolucyjnego — ciągnął — musi walczyć aż do grobu. Wiem, dlaczego wszyscy są przeciwko mnie. Są rzeźnikami i brak im wyczucia w rękach... Podszedł do mnie i wysunął ku mnie ręce, które wcale nie były szczególnie małe czy tak delikatne jak ręce Thompsona. Ale odznaczały się, rzekłbym, ową wrażliwością, która, czego sam później doświadczyłem, pozwalała mu po wkroczeniu w mrok ciała przeczuwać przeszkody, jeszcze zanim ich dotknął swymi instrumentami. Civiale zbadał mnie z niezwykłą zręcznością. Około 50 lat później przeszedłem badanie nowoczesnym cystoskopem przy znieczuleniu miejscowym. Mógłbym niemal rzec, że było ono dla mnie bardziej przykre niż badanie Civiale'a przyrządami, które w porównaniu z dzisiejszymi można by nazwać topornymi. — Pański lekarz w Indiach jest głupcem— powiedział. — Pan nie ma dwóch kamieni, 50 lecz jeden w kształcie zrośniętych razerajaj. W ciągu dwóch wizyt łatwo je rozkruszę, ponieważ nie wydają się zbyt twarde — Także ta diagnoza, bez aparatu rentgenowskiego, bez wziernika, bez cystoskopu, tylko przy pomocy kateteru i sondy, była charakterystyczna dla intuicyjnej zręczności Civiale'a. Civiale powrócił do biurka. — Poprosiłem pana tutaj — powiedział — ponieważ wcale nie chcę zachęcać pana. by się pan oddal w moje ręce, zanim nie zobaczy pan, jak pracuję. Jestem gotów dac panu. że tak powiem, „privatissimum" na chorym na kamienie, który i tak w najbliższych dniach ma być operowany. Udaliśmy się do sali operacyjnej, którą w ramach tego, co wówczas w szpitalach uważano za czystość, można było nazwać czystą, jakkolwiek na stole operacyjnym widniało kilka plam krwi, a Civiale opasał się zakrwawionym fartuchem. Gdy ukazało się dwóch jego asystentów i wszedł pieszo czterdziestoletni, bardzo schorowany pacjent, Civiale objaśnił używane przez siebie instrumenty, przede wszystkim „dwuramienny perkuteur", który wówczas zdał mi się subtelny, dziś jednak wywołałby wrażenie nieludzkiego narzędzia tortur. — Ja sam pierwotnie — mówił — chwytałem kamień w kleszcze i następnie obrabiałem go dłutem. W tym wypadku jednak należało cały aparat przyśrubować do stołu operacyjnego, tak by kleszcze zapewniły potrzebny opór kamienia na uderzenia dłutem. Gdyby się pacjent wtedy poruszył, sztywno umocowany instrument spowodowałby ból i poważne skaleczenie. Od czasu jednak gdy wynalazłem gwint, który tak mocno ściąga kleszcze, że mogę zmiażdżyć twardy kamień, nie potrzebujemy już przyśrubowywać wielkich instrumentów. Tylko gdy jakiś kamień nie da się rozkruszyć, musimy sięgnąć po dłuto, szczególnie gdy kamień rozkruszy się tak nieszczęśliwie, że wymknie się z kleszczy, na skutek czego instrumentu nie da się wyciągnąć z pęcherza. Jednak są to rzadkie wypadki, w przypadku pana na pewno się to nie zdarzy. Asystenci tymczasem ułożyli pacjenta na stole w pozycji operacyjnej. — Nie stosuję narkozy — powiedział Civiale — by pan mógł się przekonać, jak bezboleśnie można pracować moimi przyrządami... Chory istotnie nie wydał głosu, gdy Civiale wypełnił naprzód jego pęcherz wodą, a potem wprowadził kateter i instrument ze złożonymi kleszczami. Civiale sprawiał wrażenie, jak gdyby otoczenie dla niego zniknęło, gdy tak macał i wsłuchiwał się każdym nerwem we wnętrze chorego. Ręce jego poruszały się powoli, ślizgając się, ja zaś utkwiłem oczy w chorym, nie dostrzegając jednak żadnych oznak bólu. Nagle prawa ręka Civiale'a uchwyciła śrubę z gwintem i zaczęła ją obracać. — Teraz chwytam kamień—szepnął — jest to tylko jeden z mniejszych. Rozgniatam go. Niech pan słucha, słyszy pan, jak się kruszy? Istotnie słyszałem głuchy, skrzypiący, trący szmer. — Teraz otwieram instrument — mruczał Civiale, posługując się znowu śrubą. Manipulował kateterem tam i z powrotem ruchem niemal okrężnym, podnosił go. — Teraz chwytam resztkę kamienia — ciągnął. Zaraz potem znowu usłyszałem ten szczególny zgrzytliwy szmer, który brzmiał tak, jakby dochodził z głębi zamkniętego garnka. — Teraz go rozgniatam — szepnął Civiale. — Otwieram instrument i obracam nim, by go uwolnić od okruchów... teraz go wyjmuję... Gdy kateter wysunął się na zewnątrz, twarz chorego ściągnęła się po raz pierwszy, ale Civiale już trzymał instrument w ręku. Nie był skrwawiony, lecz jedynie pokryty żółtawym żwirkiem kamienia. Civiale wręczył go asystentowi i wprowadził inny, grubszy. — Usunięcie okruchów kamienia — powiedział, ciągle jeszcze szybko oddychając — jest najtrudniejsze w całej operacji. Półtora dziesięciolecia walczyłem z tymi trudnościami. Odłamki wciąż się klinowały, powodując skaleczenia lub zapalenia. Same przepłukiwania nie pomagały. Napełnialiśmy pęcherz rtęcią, przyjmując, że ten ciężki płynny metal odpływając łatwiej zabierze ze sobą odłamki. Było to pomyłką. Dopiero gdy wynalazłem 51 ten duży kateter opróżniający, łącząc go z przepłukiwaniem, problem został rozwiązany. Wkrótce potem chory wydalił mnóstwo mniejszych i większych odłamków kamienia. Civiale wprowadził sondę kontrolną i obmacał ściany pęcherza. Raz tylko chory wydał krzyk bólu. Potem leżał spokojnie i patrzy! w sufit, aż Civiale się podniósł i zwróci! twarz ku mnie. — Operacja skończona — powiedział niemal uroczyście. — Pacjent jest wolny od kamienia. Civiale „zoperowai" mnie w czasie trzech wizyt, 27 maja, 2 i 4 czerwca 1854 roku, i uwolnił mnie od kamienia, jakkolwiek ten okazał się stosunkowo twardy. Po każdej wizycie miałem ataki gorączki, co jednak wówczas zawsze towarzyszki operacji. Także trwające prawie czternaście dni i początkowo bardzo ostre zapalenie pęcherza należało do tych zjawisk, które Civiale przyjmował jako „reakcję natury", samą przez się zrozumiałą. Ja wówczas widziałem to w takim samym świetle. 20 czerwca opuściłem Paryż. Niestety nigdy więcej nie ujrzałem Civiale'a, aż do jego nagiej, niespodziewanej śmierci w roku 1867. Przez swoją późniejszą przyjaźń z Thompsonem pozostałem jednak związany z jego dalszą historią. Doczekała się ona także innych relacji, szczególnie gdy wkroczyła w ten okres, w którym Civiale jako nauczyciel i Thompson jako uczeń stali się konkurentami przy łożu ciężko chorego na kamienie króla belgijskiego Leopolda Ii ostatecznie wobec świata Thompson objawi! się jako zbawca króla, a tym samym jako zwycięzca Civiale'a. Civiale mimo to pozostał tym, czym był: pionierem tuż u początków stulecia nowoczesnej chirurgii, wynalazcą metody leczenia „morderczego kamienia", która do dziś, gdy cięcie pęcherza „od góry" pod ochroną aseptyki dawno stało się normą i zapomniano już o tysiącach lat strachu przed kamicą, jest stosowana w ściśle określonych wypadkach przy użyciu udoskonalonych przyrządów. Wówczas była światłem w mrokach cierpienia i rozpaczy. INDYJSKI NOS Sprawy, jakich w listopadzie 1847 roku byłem świadkiem w Berlinie, należą do tych zdarzeń, które pozwalają na szczególnie dokładny wgląd w prehistorię nowoczesnej chirurgii. Gdy równe siedemdziesiąt lat później, w pierwszej połowie dwudziestego wieku, opowiedziałem o nich wielkiemu mistrzowi plastycznej chirurgii z Berlina, zapalonemu drowi Jacques'owi Josephowi, przez chwilę milczał w poważnej zadumie. To coś znaczyło, albowiem Jacąues Joseph, twórca nowoczesnej plastyki nosa, nie starał się powściągać swego szorstkiego, przykrego temperamentu i sposobu bycia i nie zdradzał swych uczuć. Cała wrażliwość, jaką posiadał, zdawała się skupiać w jego rękach, przejawiając się w finezji jego chirurgicznych czynności. Teraz jednak ten krępy, gniewliwy człowiek milczał. Może czuł się przeniesiony na chwilę w czasy twardych, okrutnych początków swojej sztuki, których sam nie był świadkiem. Dzień 11 listopada 1847 roku był—przynajmniej w moich wspomnieniach—zimny i nieprzyjemny; stary Berlin tonął w półmroku i nie działał zachęcająco na nowego przybysza jak ja. Poprzedniego wieczoru przyjechałem z Erlangen do Berlina. W Erlangen odwiedziłem chirurga, Martina Heyfeldera, który w styczniu tegoż roku jako pierwszy w Niemczech, po odkryciu w Bostonie narkozy eterowej, przeprowadził bezbolesną operację. Wyjechałem do Berlina, by zobaczyć przy operowaniu pod narkozą słynnych chirurgów Jiingkena i Dieffenbacha. Po drodze musiałem się przeziębić. W każdym razie miałem gorączkę, gdy już w ciemności jechaliśmy wzdłuż Unter den Linden, by w końcu na rogu Charlottenstrasse zatrzymać się przed najbardziej renomowanym hotelem berlińskim „Rómischer Hof. Czułem się tak chory, że było mi pilno do łóżka, i dlatego nie zwróciłem uwagi na dom i gości. Mimo to na schodach dostrzegłem damę, nie tylko ubraną na czarno, ale tak gęsto zawoalowaną, że nie można było dostrzec jej twarzy. Szła pod ramię z młodą dziewczyną. Przelotnie pomyślałem o możliwych przyczynach tak dokładnego zawoalowania, byłem jednak zbyt osłabiony i wyczerpany, by dłużej rozpamiętywać to spotkanie. Poszedłem do łóżka, zasnąłem natychmiast i zbudziłem się następnego ranka, czując się cokolwiek lepiej, ale jeszcze z gorączką. Pozostałem dlatego w łóżku, wziąłem na przeczyszczenie i puściłem sobie krew, co wówczas praktykowano przy ostrych zachorowaniach, i na krótko przed południem zasnąłem znowu. Z tego snu wyrwał mnie szmer, który w chwili przebudzenia zdał mi się krzykiem. Zrazu sądziłem, że uległem złudzeniu, i próbowałem znowu zasnąć. Wtedy usłyszałem tuż za ścianą, pod którą stało moje łóżko, coś jakby upadek i bezradny kobiecy głos. To przebudziło mnie zupełnie. Była trzecia po południu. Wyskoczyłem z łóżka, włożyłem szlafrok i wyszedłem do sieni. Prawdopodobnie nikt prócz mnie nie słyszał tych odgłosów, w sieni bowiem nie było nikogo. Podszedłem do drzwi sąsiedniego pokoju i przez chwilę nasłuchiwałem. Gdy znowu posłyszałem ciche jęki i bezradny głos, zapukałem i wreszcie wszedłem, gdy po powtórnym zapukaniu nikt się nie poruszył. Najpierw zobaczyłem, że dama w czarnym welonie, którą spotkałem poprzedniego wieczora, leży wyciągnięta na podłodze obok łóżka. Młoda dziewczyna klęczała obok niej. Zwrócona była do mnie plecami i płakała, podtrzymując barki leżącej. — Czy mogę w czymś pomóc?—zapytałem. Musiałem jednak powtórzyć pytanie, nim dziewczyna usłyszała mnie i zerwała się z krzy- 53 kiem przestrachu. W tejże sekundzie odsłoniła twarz leżącej na podłodze. Zrozumiała zresztą natychmiast, że popełniła błąd. Gwałtownie odwróciła się znowu, zasłaniając sobą leżącą na podłodze przed moim spojrzeniem, i chwyciła czarny welon, leżący obok zemdlonej czy zmarłej, ale już było za późno. Zdążyłem zrozumieć, dlaczego damę leżącą na podłodze spotkałem tak dokładnie zawoąlowaną. Ujrzałem twarz, która nie była już twarzą, ale trupią czaszką z mimowolnym grymasem, prawdziwy szkielet. Cienka czerwona skóra ledwo okrywała kości policzkowe. Pośrodku, w miejscu nosa, ział ciemny otwór. Dolne powieki były wywinięte, ukazując czerwoną wewnętrzną powierzchnię. Górna warga wyglądała jak wąski pasek skóry, a dokoła otworu, w miejscu gdzie niegdyś znajdował się nos, błyszczały brzydkie, czerwone, nabrzmiałe blizny, , które jeszcze podkreślały ohydną czeluść otworu nosowego. Nawet dziś nie potrafię powiedzieć, jakie mnie wówczas, dosłownie w ułamku sekundy, wypełniły uczucia: przerażenie, strach, wstręt, współczucie. Dziewczyna, narzuciwszy welon na twarz damy. wyprostowała się i zwróciła ku mnie. Wyjąkała, ledwo panując nad głosem: „Niech pan wyjdzie... Niech pan wyjdzie! Niech pan wyjdzie!..." i popychała mnie ku drzwiom. Wypchnęła mnie, zamknęła drzwi i oparła się o nie od wewnątrz, jak gdyby obawiała się, że mógłbym wtargnąć siłą. Wróciłem do swego pokoju, którego drzwi otwarte były na oścież. Pytałem samego siebie, czy nie śnię w gorączce. Zataczając się podszedłem do okna i otwarłem je, wdychając chłodne zimowe powietrze. Gdy orzeźwiająco wypełniło ono moje płuca, zdałem sobie sprawę, że to jednak była rzeczywistość, i zmieszany padłem na łóżko. Tymczasem usłyszałem opodal pospieszne kroki i głosy, które wskazywały na to, że kobieta ¦za •znieks.T.tal.cowat tNnarŁ\ b^\a. ^j\ko -ussidksna. v ta ob^diita <5,vą.. OiisNCUj^oa. miała. kv\!sa. stów, które wciąż jeszcze przecYiodzft-y w p\acz. "Potem zabrzmiał podniecony gtos chore). Nastąpił moment ciszy, przerwany przez szybkie kroki. Otwarły się jakieś drzwi. Usłyszałem kilka pospiesznych kroków na korytarzu. Zatrzymały się przed mymi drzwiami, ktoś zapukał. Wpadła dziewczyna, zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie plecami i patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczyma. Usiadłem na łóżku i zapytałem: — Pani sobie czegoś życzy? Nie odpowiedziała, ale odsunęła się od drzwi i podeszła bliżej. — Proszę — powiedziałem. — Co mogę dla pani uczynić? Wtedy wybuchnęła spazmatycznym płaczem, drżała na całym ciele. Wyjąkała kilka słów, coś, czego nie zrozumiałem. Nie bardzo wiedziałem, jak jej pomóc, ale zerwałem się, uchwyciłem ją za ramię, posadziłem na krześle i czekałem, aż się uspokoi. Trwało to dobrą chwilę. — Przykro mi — powiedziałem — że wtargnąłem do pani pokoju, ale słyszałem upadek i płacz, a ponieważ jestem lekarzem... — Pan jest lekarzem?—przerwała mi. Widocznie ten fakt był dla niej jakby deską ratunku. — Tak! — powtórzyłem. — Wprawdzie ze Stanów Zjednoczonych i jeszcze bardzo młodym, ale... Dziewczyna wyciągnęła do mnie błagalnie ręce. Nie pozwoliła mi dokończyć, — Jako lekarz zrozumie pan wszystko — powiedziała oddychając szybko. — Mam tylko jedną prośbę: niech mi pan pomoże naprawić błąd, jaki popełniłam. Pan jest tu jedynym człowiekiem prócz mnie, który wie, dlaczego moja siostra chodzi zawoalowana. Niech pan nas nie zdradzi. Musiałybyśmy natychmiast opuścić ten dom. Prawdopodobnie nie znalazłybyśmy innego hotelu. Jutro lub pojutrze wyjeżdżamy. Ale proszę, niech pan nas do tego czasu zostawi w spokoju. Jesteśmy zamożne, ojciec mój posiada w Rosji majątki i fabryki. Może potrafiłabym panu w czymś pomóc. Możemy każdą sumę... Upłynęło trochę czasu, zanim zdołałem wyjaśnić jej, że mi nie potrzeba pieniędzy i nie mam żadnego powodu, by ją i jej siostrę wypędzać z hotelu. Gdy wreszcie zrozumiała, ujęła mnie za obydwie ręce i ucałowała je. 54 — Odbyłyśmy podróż z Moskwy aż tutaj — zaczęła — wciąż w obawie, by nas nie odkryto, z miasta do miasta, z hotelu do hotelu. Siostra ma dopiero dwadzieścia lat. Rosyjscy lekarze mówią, że skrofuły zniszczyły jej nos, że nie ma żadnego ratunku, chyba tylko śmierć — albo dr Dieffenbach, tu, w Berlinie, który wynalazł metodę sporządzania nowego nosa i podobno pomógł już wielu ludziom... Do tej pory niewiele jeszcze wiedziałem o Dieffenbachu, poza tym, że uchodził za najoryginalniejszego i najsławniejszego berlińskiego chirurga tych czasów, co wobec światowej dominacji chirurgii francuskiej niezbyt wiele jeszcze znaczyło. Moja odpowiedź: „A więc pomoże także siostrze pani", była raczej pocieszającym frazesem niż wyrazem rzeczywistego przekonania. Do tej pory nie widziałem próby operacji zdeformowanych twarzy, ani w czasie mej nauki w Stanach Zjednoczonych, ani nawet u Warrena w Bostonie. Takie operacje były wówczas na całym świecie legendarnym do pewnego stopnia obszarem działań pojedynczych chirurgów; tylko wskutek niezwykłej zręczności i wielkiego szczęścia osiągali pierwsze rezultaty w walce ze szczególnie wielką bole-snością operacji twarzy, jak również z ropieniem i zakażeniem krwi. O tym wiedziałem prawie tyle, co nic. Wypowiedziałem te słowa tak bezmyślnie, że skurczyłem się, gdy dziewczyna rozszlochała się głośno, zaledwie użyłem słowa „pomoc". — Jeszcze w południe byłyśmy takie szczęśliwe, że Dieffenbach zechciał moją siostrę dziś przyjąć — skarżyła się. — Byłyśmy szczęśliwe, gdy w jego klinice powiedziano nam, że przed siedemnastu laty operował wypadek jeszcze straszniejszy niż mojej siostry. Byłyśmy szczęśliwe, oglądając rysunki pokazujące, jak Dieffenbach w szeregu operacji... — Przerwała, ponieważ nie mogła wydobyć z siebie słowa. — I co? — zachęciłem ją, niczego nie przeczuwając. — Co zaszło? Podniosła twarz i spojrzała na mnie przez zasłonę łez, jakby mnie nie rozumiała. — Pan 'nie wie? — Skąd miałbym wiedzieć? — zapytałem. Zrezygnowanym gestem opuściła znowu głowę. Potem powiedziała: — Dr Dieffenbach nie żyje... Doktor Dieffenbach nie żyje. — powtórzyła. — Zmarł dzisiaj w południe, w swej sali operacyjnej w klinice, gdy miał operować jakiegoś starszego pana... Słyszy pan, dr Dieffenbach zmarł na drugi dzień po naszym przybyciu do Berlina, po tych tygodniach podróżowania... Czy pan to pojmuje? — Jej głos był teraz mocniejszy. — Byłam dziś w południe w klinice Dieffenbacha, by jeszcze raz osobiście się z nim widzieć. Nagle wpadli studenci i powiedzieli, że zmarł. Nie wierzyłam, rozumie pan, nie mogłam uwierzyć... Czekałam i czekałam... Ale to była prawda. Przedtem, zanim pan wszedł do naszego pokoju, przyniosłam tę wiadomość mojej siostrze. W swej rozpaczy i zmieszaniu nie spostrzegła, jak bardzo byłem zaskoczony wiadomością, że sławny człowiek, z powodu którego przede wszystkim podjąłem podróż do Berlina, zmarł, gdy ja spałem, by odpocząć przed pierwszą wizytą w jego klinice. Nagle wypadła z pokoju ze słowami: — Muszę pilnować siostry. Zostawiła za sobą otwarte drzwi, a ja byłem tak zatopiony w myślach, że nie pomyślałem o tym, by je zamknąć. Zresztą i tak było to bez znaczenia, albowiem w parę chwil później znowu w nich stanęła. Twarz jej była teraz blada jak płótno. Ledwo mogła wyrzec kilka słów posiniałymi wargami. Wyjąkała: — Niech pan przyjdzie, proszę, niech pan przyjdzie! Z dziwnym uczuciem poszedłem za nią i stanąłem koło łóżka, na którym leżała nieszczęśliwa z obnażoną, zniekształconą twarzą; prawa ręka zwisała na podłogę. Tuż obok na dywanie leżała pusta flaszeczka. Chwyciłem nieszczęśliwą za rękę i nasłuchiwałem oddechu. Musiałem przy tym zbliżyć twarz do jej twarzy. Z obrzydzenia zamknąłem oczy; usłyszałem, że oddycha spokojnie. Serce biło wolno, ale wyraźnie. W końcu poczułem też zapach eteru nad łóżkiem; tak byłem doń przyzwyczajony, że nie od razu go sobie uświadomiłem. 55 Spojrzałem na flaszeczkę i zrozumiałem, co się stało. Nieszczęśliwa oczywiście próbowała popełnić samobójstwo, wypijając eter. O eterze mówili wszyscy i wszędzie. Zaraz zresztą straciła przytomność, co być może pozostawało w związku z dużym polem adsorpcji w jej układzie oddechowym. Otwarta flaszeczka spadła na podłogę i zawartość jej wylała się na dywan, nie czyniąc innej szkody. Podszedłem do okna, otworzyłem je szeroko i zwróciłem się do siostry, która zakryła twarz dłońmi. — To tylko przejściowe odurzenie, — powiedziałem — ale w przyszłości będzie pani musiała bardziej uważać, w każdym razie dopóty, dopóki chora nie przezwycięży rozczarowania. Nieznacznie zbliżałem się do drzwi; zdało mi się, jakbym uciekał przed czymś strasznym. Gdy byłem już w drzwiach, posłyszałem za sobą szybkie kroki siostry. Chwyciła mnie za ramię. — Mam pańskie słowo — raz jeszcze powiedziała błagalnie. — Pan nic nie powie, prawda? Niech pan nic nie mówi, proszę... — Niech pani będzie spokojna — odparłem. — Dziękuję panu -^ szepnęła. — Proszę mi podać swe nazwisko! Wymieniłem je szybko, w zrozumiałej u młodego jak ja człowieka chęci ucieczki przed tragedią. Przelotnie usłyszałem jej szybkie „dziękuję" i obietnicę: „Gdyby pan kiedy by! w Moskwie i potrzebował pomocy... proszę!" Wcisnęła mi do ręki wizytówkę. Wróciłem do swego pokoju i znowu odczułem pilną potrzebę odetchnięcia przy oknie zimnym powietrzem, obojętne, czy mi to zaszkodzi, czy nie. Odwróciłem się od okna dopiero wtedy, gdy zacząłem marznąć. Siedząc na łóżku spojrzałem na wizytówkę, którą wciąż jeszcze trzymałem w ręku. Nazwisko brzmiało: hrabina Anja Lindemann-Ulonowsky, a do tego moskiewski adres. Nic więcej. Wkrótce potem usłyszałem, że ktoś wychodzi z sąsiedniego pokoju. W niewiele minut później rozległy się ciężkie kroki, jakby służącego hotelowego. Gdy podszedłem do okna, ujrzałem wielki powóz zaprzężony w czwórkę koni; w jego drzwiach zawoalowana Rosjanka zniknęła jak ponury cień. Siostra wsiadła za nią rozglądając się. Potem konie ruszyły. "W' ł 1 Nic mnie już nie zatrzymywało w pokoju. Odczuwałem zrozumiałą chęć dowiedzenia się czegoś więcej o nagłym wyjeździe sióstr, a w każdym razie o człowieku, którego śmierć stała się najważniejszą przyczyną tego nagłego wyjazdu. Ubrałem się i zszedłem na dó!. Na podeście schodów natknąłem się na tłum ludzi, którzy otaczali czterdziestopięcioletniego może mężczyznę, widocznie świeżo przybyłego, i ze skupieniem, a może w oczekiwaniu sensacji, słuchali jego słów. Był tam nawet portier. Po akcencie gościa poznałem, że musi on być Anglikiem. — O drugiej godzinie wszedł do sali operacyjnej — powiedział, oczywiście mając na myśli Dieffenbacha. — Był rześki i ruchliwy jak zawsze i naprzód kazał przedstawić pacjenta, którego przed kilku dniami operował na anewryzm. Objaśnił studentom i gościom przypadek i dalsze jego leczenie i następnie, w czasie gdy pacjenta wynoszono, zwrócił się do francuskiego gościa, dra Contoura z Paryża. Zapytał, czy dr Contour zrozumiał jego wyjaśnienie po niemiecku, usiadł na kanapie, na której zazwyczaj siadywał w przerwach między operacjami, i poprosił po francusku gościa, by również usiadł. I w tej samej chwili stało się... Zszedłem na ostatni stopień schodów i zatrzymałem się tuż za kręgiem słuchaczy. — Zrazu niczego nie zauważyłem, większość innych także nie — ciągną! Anglik. — Obserwowaliśmy następnego pacjenta, starego proboszcza, którego Dieffenbach chcia! operować i którego właśnie wprowadzono do sali. Wtedy jakiś głos zawoła!: „On nie żyje..." 56 I Mimo woli spojrzałem w kierunku miejsca, które zajął Dieffenbach, i spostrzegłem, że osunął się na bok. Jego głowa leżała na ramieniu dra Contoura, który patrzył przed siebie skonsternowany i blady z przerażenia. Tymczasem inni już zgromadzili się koło Dieffen-bacha. Twarz jego była sinoczerwona, rysy ściągnięte. Asystenci rozluźnili mu kołnierz i rozpięli kamizelkę, zdjęli z niego ubranie i próbowali puścić krew, ale to się nie udało. Ktoś przyłożył ucho do jego piersi. Już nie oddychał. Mimo to jeszcze nie chcieliśmy uwierzyć, że umarł. Przyniesiono zimną wodę i skropiono jego piersi, a w okolicy serca rozlano gorący lak. Próbowałem polać jego pierś eterem, inni nacierali pierś i ramiona, jeszcze inni znowu kazali przynieść gorącą wodę. Rozebraliśmy go, ułożyliśmy w gorącej kąpieli i nacierali całe ciało. Wszystko na próżno, nie dał żadnego znaku życia. Był martwy. — Jeszcze tego nie mogę pojąć — skarżył się jakiś wysoki, kobiecy głos koło mnie. — Dopiero przed kilku dniami odwiedził mnie i sam prowadził wóz, tak że bałam się o niego i byłam niespokojna. Miał dopiero pięćdziesiąt pięć lat, pływał, jeździł na łyżwach jak młodzieniec. Nie mogę tego pojąć, nigdy nie zrozumiem. Krąg zaczął się z wolna, z ociąganiem rozsypywać. Anglik stał z opuszczoną głową, porażony tym niespodziewanym wypadkiem. Z roztargnieniem pożegnał rozchodzących się skinieniem głowy i wstąpił na schody. Przez chwilę wahałem się, ale potem zagadnąłem go po angielsku. Zaskoczony, podniósł głowę i spojrzał na mnie trochę nieprzytomnymi brązowymi oczyma. Wtedy twarz jego znalazła się po raz pierwszy w pełnym blasku świec, płonących przy wejściu. Było to niezwykłe, interesujące oblicze, naznaczone kilkoma bliznami. — Och! — powiedział. — Anglik tutaj, w Berlinie? — Nie, Amerykanin — odparłem, niepewny, jak na to zareaguje. — Przypadkowo wysłuchałem relacji pana. Pan był obecny przy śmierci Dieffenbacha... — Tak, młody człowieku — powiedział cokolwiek odpychającym tonem. Pośrodku jego czoła wystąpił czerwony krąg. — W każdym razie wolałbym jeszcze kilka lat oglądać go przy pracy. Berlińczycy stracili dziś genialnego chirurga. Nie wiem nawet, czy przy całym podziwie dla jego niezwykłej osobowości zdają sobie z tego sprawę. Ale co oznacza dla pana to nazwisko? Sensację? — Jestem chirurgiem — odparłem, jakkolwiek przy moim ówczesnym braku doświadczenia czułem okropną pretensjonalność tego zdania. — Chciałem zwiedzić klinikę Dieffenbacha. Teraz jest oczywiście za późno. Spojrzenie, którym mnie — stojąc na schodach niżej ode mnie — obrzucił, zmieniło się. — Ach, tak! — powiedział. — Sądziłem, że jest pan jakimś reporterem, który poluje na nowości i wypadki śmiertelne. — Położył rękę na moim ramieniu. — Pan wybaczy. Czy chce pan usłyszeć cqś o Dieffenbachu albo sztuce sporządzania nosów? Właściwie zawsze pozostałem wdzięczny losowi za chwilę, w której owego zimowego dnia zetknąłem się z drem Littletonem z Londynu, zaledwie przyszedłem do siebie po przejściu z Rosjankami. Zbyt wiele o faktach z jego życia nie dowiedziałem się nawet później, poza tym, że przez pewien czas pracował w York Hospital w Chelsea i prawdopodobnie wskutek wczesnej śmierci żony dysponował majątkiem, który mu pozwalał rozwijać prywatne, specjalne zainteresowania i umożliwiał mieszkanie tygodniami w „Rómischer Hof' w Berlinie. Gdy wszedłem do pokoju Littletona, nie przeczuwałem jeszcze, w jakiej mierze jest on naocznym świadkiem początków chirurgii, której obraz musiałem wygrzebywać z książek i przypadkowych pism. Zacząłem to pojmować, gdy przed buzującym płomieniem kominka opowiedziałem o moim przeżyciu z Rosjankami i decydującej roli, jaką odgrywał w nim Dieffenbach. Littleton wstał i przez chwilę przechadzał się w milczeniu, potem zatrzymał się przede mną i zapytał: 57 — Czy wie pan właściwie, czego pan tu był świadkiem? — Domyślam się — odparłem. — Opowiem to panu dokładnie — powiedział. — Widział pan obraz rozpaczy, jakiej od czasu, gdy istnieje człowiek, doświadczali wszyscy ci, których twarze na skutek ran wojennych czy choroby zostały zniekształcone, do momentu, gdy zjawił się Dieffenbach w Berlinie, a przed nim w pewnym stopniu stary Graefe i w Londynie mój profesor, Józef Konstan-tyn Carpue. Graefe zmarł w 1840 roku, Carpue w zeszłym. A dzisiaj odszedł ostatni, na pewno najważniejszy z nich, nie zostawiwszy szkoły, ponieważ był geniuszem, lecz nie nauczycielem. I beznadziejne cierpienia chorych ze zrujnowanymi twarzami mogłyby zacząć się na nowo, gdyby nie jego prace, zawierające odkrycia i myśli, które będą kontynuować jego dzieło. Ja będę robił, co do mnie należy, o ile potrafię i jak długo będę mógł. Może pomocny będzie przy tym eter, dzięki któremu operacje będą bezbolesne, a którego za Dieffenbacha jeszcze nie było. — Usiadł naprzeciw mnie i pogrzebał w kominku, tak że strzelił płomień. — Jeśli pan chce, opowiem panu pewną historię. Zaczyna się ona w roku 1794, kiedy, o ile wiem, w całym medycznym świecie nie znano człowieka, który by uważał za możliwą chirurgiczną rekonstrukcję zniszczonego nosa. Opowiadano wówczas w Europie historyjki, jakoby przed paruset laty we Włoszech łgarz i fantasta imieniem Tagliacozzi sporządzał nosy ze skóry wyciętej z ramienia — bajeczka, śmieszna legenda, nic więcej. Ci, których nosy zostały zniszczone przez cięcie szablą, postrzał, skrofuły czy syfilis, kryli się w domach lub pod maską. Inni nosili nosy ze srebra lub wosku, przymocowane rzemykami do zmasakrowanej twarzy, tak jak to dzisiaj jeszcze robią dziesiątki tysięcy ludzi na całym świecie. Zdawali sobie sprawę z beznadziejności swej egzystencji, być może nieraz buntowali się przeciw temu i sami kładli kres swemu osamotnieniu; albo też poddawali się losowi i pewnego dnia umierali, wyobcowani, wydrwieni, opuszczeni przez wszystkich i sami sobie wstrętni. Blask ognia grał na jego mocno ku przodowi pochylonej twarzy; w tym świetle wokół mocnej nasady jego nosa wyraźnie rysowała się czerwona linia. Milczał przez chwilę, potem podniósł się i podszedł do wielkiego kufra, stojącego pod oknem. Odwrócił się do mnie szerokimi plecami, uniósł wieko kufra i jakiś czas szukał czegoś w leżących tam papierach. Potem podszedł z teczką i znowu usiadł. — W październiku 1794 roku — zaczął — w jednym z naszych londyńskich czasopism, „Gentlemen's Magazine" — może pan to zna — ukazał się ten oto miedzioryt. Znalazłem go później w bibliotece mojego ojca i od tego czasu przechowuję go wraz z innymi papierami dotyczącymi tego przedmiotu. Otworzy! teczkę i wręczył mi pożółkły arkusz przedstawiający człowieka Wschodu w wielkim białym turbanie. Wyjął z teczki drugi arkusz, z którego zamierzał czytać, i rzekł: — Miedzioryt s/użyl jako iiustracja listu do Mr Urbana, wydawcy tego magazynu. Z pewnymi opuszczeniami pismo brzmiało: „Pewien mój przyjaciel z Indii Wschodnich przekazał mi relację o bardzo ciekawej i, jak sądzę, nie znanej w Europie operacji chirurgiczne), jaką od dawna z powodzeniem wykonują w Indiach. Polega ona na sporządzeniu człowiekowi nowego nosa... Cowasjee, maharadża z kasty rolników — to jest ten Hindus, którego przedstawia miedzioryt — był poganiaczem bydła w armii angielskiej w czasie wojny 1792 roku..." — W tym miejscu Littleton przerwał: — Była to trzecia wojna Mygore — wyjaśnił — którą armia brytyjska w Indiach Wschodnich prowadziła przeciw sułtanowi Tip-poo. — Zaczął znowu czytać: „Cowasjee był, jak powiedziano, poganiaczem bydła przy armii angielskiej. Został wzięty do niewoli przez ludzi sułtana. Sułtan kazał obciąć mu nos i ręce. W tym smutnym stanie wrócił do armii Bombaju blisko Seringapatnam... Około dwunastu miesięcy był bez nosa, aż został mu przyprawiony drugi przez lekarza maharadży. Ta operacja jest znana w Indiach i dokonuje się jej od niepamiętnych czasów. Dwaj lekarze, Tho-mas Cruso i James Findlay, z Bombaju widzieli, w jaki sposób się ją wykonuje. Cienką płytkę wosku dopasowuje się dokładnie do twarzy, tak że tworzy piękny nos, potem wyprostowuje się ją i przykłada do czoła. Kreśli się dokoła niej linię, potem już nie jest potrzebna. 58 1 Operujący wycina tyle skóry, ile obejmuje linia, pozostawiając cienki pasek między oczyma. Ten pasek utrzymuje krążenie krwi tak długo, póki nie nastąpi połączenie nowych i starych części. Teraz wycina się resztki nosa i bezpośrednio pod tą nową częścią robi się nacięcie w skórze, biegnące pod skrzydełkami nosa wzdłuż górnej wargi. Zdziera się skórę z czoła i odwróciwszy ją, wkłada się ją w nacięcie tak, że nos jest podwójnie umocowany, u góry, po bokach i u dołu pod przegrodą nosową, w nacięciu. Następnie zwilża się wodą nieco ziemi japońskiej i nakłada na szarpie, z pięć lub sześć takich opatrunków kładzie się jeden na drugim, by zabezpieczyć zrośnięcie. Prócz tego przez pierwsze cztery dni nie nakłada się żadnego opatrunku. Potem stosuje się opatrunek zanurzony w ghee, rodzaju masła. Wąski pasek skóry, utrzymujący połączenie z czołem, przecina się dwudziestego piątego dnia... Pięć lub sześć dni po operacji pacjent musi leżeć na plecach, dziesiątego dnia w dziurki od nosa wsadza się tampony z miękkich szarpi, by je utrzymać należycie otwarte. Ta operacja udaje się zawsze. Sztuczny nos jest mocny i wygląda niemal tak pięknie jak każdy inny; także blizna na czole po dłuższym czasie staje się niewidoczna". Littleton skończył i upuścił trzymane w ręku papiery. — Przypadek — podjął na nowo — spełnia przy wielu odkryciach rolę potężnego czarownika. Zresztą może słowo „przypadek" jest określeniem fałszywym. Prawdopodobnie chodzi o pewną tajemniczą siłę, która w określonym czasie, że tak powiem, wisi w powietrzu. Nie wiem. Wiem tylko, że ta siła musi się objawić jakiemuś człowiekowi, który jest gotów i zdolny przejąć ją i zrobić z niej użytek. Historię, opublikowaną w październiku 1794 roku w „Gentlemen's Magazine" z pewnością czytało wielu londyńskich lekarzy i chirurgów, ale tylko u jednego trafiła na podatny grunt. Był nim Józef Konstantyn Carpue, mój późniejszy profesor, liczący wówczas trzydzieści lat. Chirurgii uczył się w Szpitalu Świętego Grzegorza, a poza tym od początku żywo interesował się wszystkimi nowościami, tak że później został jednym z pierwszych, którzy rozpowszechnili szczepienia Jennera przeciw ospie. Z powodu jego entuzjazmu dla wszystkiego, co nowe, wkrótce został uznany przez innych chirurgów za outsidera. Carpue więc przeczytał historię Cowasjee i, jak później wyznał, stanęli mu przed oczyma wszyscy nieszczęśnicy ze zniszczonymi twarzami, których w samym Londynie było wielu. Zrodziło się w nim przekonanie, że operacja, możliwa w Indiach Wschodnich, musi być możliwa także w Europie. Zaczął szukać dokładniejszych wiadomości o „indyjskim nosie". Carpue do śmierci nie dorobił się majątku i nigdy nie miał środków na podróż do Indii. Począł tedy pisać listy do Indii i różnych części imperium brytyjskiego. Wypytywał wszystkich oficerów i urzędników przybywających ^ło Londynu, którzy jego zdaniem mogli udzielić mu jakichś wiadomości. Poszukiwania te trwały w sumie dwadzieścia lat. Znał już wtedy dokładnie historię Cowasjee i operacji. Udało mu się zdobyć podobiznę Cowasjee lepszą niż opublikowana w „Gentlemen's Magazine". Chodziło o obraz, rozpowszechniany w styczniu 1795 roku w Bombaju, na którym wyraźnie widać było zarys cięcia na czole, dzięki któremu uzyskano nowy nos. Carpue odnalazł nawet podpułkownika Warda; ten ostatni był w czasie trzeciej wojny Mygore dowódcą oddziału, do którego należał Cowasjee. Okazało się, że Ward był świadkiem operacji, dokonanej w Pooh-nah. Cowasjee ujęto wtedy z czterema innymi indyjskimi żołnierzami. Wszystkim pięciu odrąbano ręce i nosy. Gdy — jako odstraszające przykłady — wrócili do swoich oddziałów, przedstawiali przerażający widok. Na kikutach ramion mieli liście, mające tamować krew, kikuty nosów natomiast pozostały nie opatrzone. Nikt nie mógł pomóc tym nędzarzom, aż w rok później do mieszkania konsula angielskiego, Mr Charlesa Malleta, zgłosił się indyjski handlarz, oferując ceraty. Podpułkownik Ward był przy tym obecny, a gdy ujrzał bliznę u nasady nosa handlarza, zaczął wypytywać, jak do niej doszło. Na to handlarz wyznał, że pierwotny nos obcięto mu w rodzinnej miejscowości, co było karą za cudzołóstwo. Pokazał przy tym drugą bliznę na czole i opowiedział, jak pewien sztukmistrz w odległej o czterysta mil miejscowości uformował mu nowy nos ze skóry na czole. Wyjaśnił dalej, że jest to często przeprowadzana operacja, ponieważ kara obcięcia nosa jest wymierzana bardzo często. Ward i Mallet pomyśleli o Cowasjee i jego towarzyszach niedoli. Kazali przybyć operatoro- 59 wi z odległego o czterysta mil miasteczka do Poohnah, gdzie potem dokonał operacji, tak jak to w roku 1794 przedstawiono w „Gentlemen's Magazine". Na tym nie koniec. Carpue znalazł też świadków tej operacji, lekarzy europejskich. Niejaki dr Barry, który także służył w kompanii wschodnioindyjskiej, opowiadał mu, że operacja trwała półtorej godziny, a przeprowadzano ją starą brzytwą, która wciąż się tępiła przy cięciu i trzeba ją było kilkakrotnie ostrzyć. Inne sprawozdanie mówiło, że sztukę operacji nosa w Indiach uprawiali Coomas, kasta ceglarzy w Hindustanie. Przed zabiegiem wręczano pacjentom betel i arak. W czasie operacji musieli leżeć płasko na podłodze trzymając ręce przy sobie, bez ruchu, do czego zresztą mimo wielkiego bólu się stosowali. Littleton przerwał. Schylił się i dorzuci! polan do kominka. Na kilka sekund płomień wystrzelił w górę, oblewając czoło i nos Littletona tak jaskrawym światłem, że blizny i zaczerwienienia widać było szczególnie, wyraźnie; wobec tego, co opowiedział, nagle zacząłem się domyślać, że Littleton nie tylko jako lekarz był świadkiem owego kolejnego etapu w rozwoju chirurgii, lecz łączył go z nim jego własny los. Nie wiem, czy Littleton z mojego spojrzenia lub gestu wywnioskował, co myślę. Popatrzył na mnie krótko i mówił dalej: — Swego czasu istniały sprawozdania, które stwierdzały, że angielski chirurg w Indiach, dr Lucas, już za panowania ojca sułtana Tippoo, Haider Alego, operował nosy metodą indyjskich ceglarzy. Nie były to jednak wiadomości potwierdzone. Wiem o jednym tylko europejskim lekarzu, który tak długo prowadził badania i pracował, aż indyjskie opowiadania 'stały się w Europie, a przez to w „białym świecie", rzeczywistością: w roku 1814 Carpue doszedł już do tego. Było to w październiku. Carpue wówczas, rok po roku, zwracał uwagę swych uczniów na „indyjski nos". Mimo to jeszcze wtedy nie zdecydował się na przeprowadzenie pierwszej w Londynie operacji. W Greenwich Hospital, gdzie w tym czasie pracował, panowała ropna gorączka i różyca. Zaledwie połowa operowanych uchodziła stamtąd z życiem. Z tych, których operowano z powodu ropni na głowie i twarzy, umierali niemal wszyscy. Carpue rozczytywał się wciąż w doniesieniach "z Indii, że tam udaje się każda operacja nosa, nigdy nie ma mowy o gorączce czy ropieniu. Rozpaczliwie szukał wyjaśnienia i chwilowo skłonny był wierzyć, że operacja jest możliwa tylko w indyjskim klimacie. Wówczas nie wiedział jeszcze, jak inne miary obowiązują w Indiach. Nie brał pod uwagę tego, że życie ludzkie tam się nie liczy i dlatego ocena wyleczeń była bardzo wysoka, a wszystkie doniesienia o cudownych Indiach w dalekiej drodze do Londynu zyskiwały na blasku i optymizmie. Carpue nie znał jeszcze wtedy historii miasta Kirtipor na Cejlonie, które Protwinarajan, król Gurków, zajął w roku 1770, a następnie wszystkim mieszkańcom, nie wyłączając najmłodszych dzieci, kazał obciąć nosy i wargi, by na podstawie obciętych nosów ustalić liczbę mieszkańców. Nie wiedział też, ilu nieszczęśliwych zmarło na skutek wykrwawienia czy ropienia, ilu popełniło samobójstwo i jak niewielu błąkających się potem po kraju trupich głów otrzymało nowe nosy, nie utraciwszy życia z powodu zakażenia. Nie miał też jeszcze wtedy pojęcia 0 tym, że Kirtipor, później nazwane Nascatapor, to znaczy miasto obciętych nosów, było tylko przykładem licznych innych okrucieństw i miary, jaką z konieczności przykłada się w Indiach Wschodnich. Aż do października 1814 roku Carpue żywił dlatego głębokie wątpliwości. Wtedy zjawił się u niego człowiek, który środkową część twarzy ukrywał pod czarną maską. Głos obcego brzmiał głucho spod maski, gdy oświadczył Carpue'emu: „Dowiedziałem się w Gibraltarze, że zastępuje pan utracone nosy nowymi i że jest pan jedynym, który opanował tę metodę. Specjalnie po to przybyłem z Gibraltaru do Londynu, by wypróbować pańską sztukę. Obcy zdjął maskę i pokazał Carpue'emu swą twarz. W miejscu przedniej części nosa ział -czerwony otwór, zmieniając wąskie, pociągłe, pięknie ukształtowane męskie oblicze w diabelską, obrzydliwą gębę. „Niech pan posłucha mojej historii" — ciągnął obcy. „W roku 1801 jako młody oficer wstąpiłem do armii egipskiej. Tam zachorowałem na wątrobę 1 chirurgowie zalecili rtęć. Słysząc o rtęci zapewne pan przypuszcza, że w rzeczywistości cierpiałem na syfilis. Wiem, wtedy też odpadają nosy. Mogę jednak udowodnić świadectwa- 60 mi moich lekarzy, że nigdy nie cierpiałem na taką chorobę. Chorowałem na wątrobę, ale rtęć, którą mi zaaplikowano w Egipcie, potem na Malcie, a w końcu tu, w Londynie, zatruła mnie wreszcie i zniszczyła mi nos. Gdy dr Haeveside, George Street, Hannover Square, przestrzegał przed nadużywaniem <>Merkurego», pozostali lekarze nie chcieli mu wierzyć i powiększyli dawkę. Gdy poznali skutki, było za późno. I takim mnie pan widzi. Czy może mi pan pomóc?" — wybuchnął wreszcie. Carpue odpowiedział mu, że w Gibraltarze poinformowano go fałszywie. Jeszcze nie próbował zastąpienia utraconego nosa. Tym problemem zajmuje się od dwudziestu lat i zwrócił nań uwagę swym uczniom. Indyjską metodę sporządzania nosów przestudiował wszechstronnie, ale operacja ta w angielskich warunkach jest tak trudna i połączona z tyloma niebezpieczeństwami, że do dziś nie zdecydował się na przeprowadzenie jej:.. Kazał więc choremu zastanowić się, bo jego zdaniem operacja mogła się nie udać, a twarz ulec jeszcze większemu zdeformowaniu. Klimat angielski jest inny niż indyjski. Nowy nos może zostać odmrożony, może zaropieć. Gdy do Londynu dotarła pierwsza wiadomość o indyjskiej metodzie sporządzania nosów ze skóry na czole, znał już doniesienia o opracowaniu we Włoszech metody sporządzania nosów. Carpue miał na myśli nosy, jakie żyjący w Bolonii w latach 1545—1599 Gaspare Tagliacozzi miał wielokrotnie sporządzać. W czasie swych studiów Carpue śledził doniesienia o Tagliacozzim i jego nosach. Tagliacozzi opisał je w książce De curtorum chirurgia. Miał je sporządzać ze skóry wyciętej z ramienia. Po jego śmierci nigdy jednak nie mówiono o nich inaczej, jak o tworach, które następnej zimy odpadały i były pośmiewiskiem innych lekarzy. Carpue wyjaśnił pacjentowi, że nawet klimat włoski jest surowy w porównaniu z indyjskim i najlepsze, co może zrobić, to pożeglo-wać do Indii i tam szukać wyleczenia. Chory nie miał już jednak środków na podróż do Indii. Wprost błagał Carpue'ego, by go operował. Powiedział, że zniesie każdy-ból, nie lęka się niczego; nie ma bowiem nic gorszego niż obecne zniekształcenie jego twarzy. W końcu Carpue ustąpił przynajmniej na tyle, że nie odmówił mu wręcz operacji, lecz zastrzegł sobie czas do namysłu. Littleton znowu przerwał i kątem oka patrzył na mnie badawczo. Po raz drugi wziął do ręki papiery, które leżały na jego nogach, założonych jedna na drugą, i ciągnął: — Carpue później sam pisał o tym wypadku. Może będzie dobrze, gdy panu odczytam to i owo z jego sprawozdania, bo wtedy pan zrozumie, że nie opowiadam panu bajek. „Gdy rozważyłem — pisał Carpue — że jeśli próba się uda, wprowadzę do londyńskich praktyk operację, której pożyteczność przez piętnaście lat zachwalałem swoim uczniom, zapragnąłem dostać przypadek, w którym wedle wszelkiego prawdopodobieństwa operacja powinna się udać. Jakkolwiek w Indiach operacja zazwyczaj się udaje, w tym wypadku obawiałem się o jej pomyślny wynik, pominąwszy bowiem różnicę klimatu, istniały inne nie sprzyjające okoliczności: w tym przypadku utrata nosa spowodowana była chorobą, gdy tymczasem w Indiach umyślnie zostały odcięte, w związku z czym pozostało zdrowe podłoże. Poza tym cały organizm chorego ucierpiał na skutek choroby wątroby i jej błędnego leczenia". Littleton upuścił papiery i powiedział: — Carpue wahał się przez cały październik. Razem ze swymi uczniami raz jeszcze studiował wszystko, co było pod ręką, o „metodzie włoskiej" Tagliacozziego. Różnica między łagodnym klimatem indyjskim a surowym europejskim przez długi czas była jego zmorą. Szukał dowodów, że nosy Tagliacozziego nie były urągowiskiem, jak straszono przez ostatnich dwieście lat, lecz że także w europejskim klimacie udawało się je sporządzać. Szukał dowodów, że Tagliacozziego tylko źle rozumiano lub że po jego śmierci brakło chirurgom odwagi, która była jego udziałem. Szukał dowodów na to, iż Tagliacozzi tylko dlatego stał się przedmiotem drwjn potomności, że Kościół przed dwustu laty wyklął jego operacje jako mieszanie się w wyroki Boże. Rzeczywiście zwłoki jego zostały wyrzucone z kościoła mniszek San Giovanni Battista i pochowane w nie poświęconej ziemi, ponieważ mniszki nad jego grobem usłyszały głos oznajmiający jego potępienie. Mimo to potwierdzenia pomyślnych wyników Tagliacozziego Carpue nie znalazł. Jego współcześni niewiele mieli 61 0 nim do powiedzenia. Nawet chirurgowie następnych stuleci, którzy nie wtórowali szyderczym piosnkom o Tagliacozzim, uznali operację za niemożliwą. To samo uczyni! paryski fakultet medyczny w 1742 roku. Littleton ciągną!: — W dalszych studiach Carpue ustalił, że Tagliacozzi niewątpliwie był tylko epigonem historii włoskich prób przyprawiania nosów. W jego czasach „włoskie nosy" miały już historię co najmniej stupięćdziesięcioletnią. Carpue poszukiwał nadal. Tagliacozzi z pewnością nie był wynalazcą sztucznego nosa, jakkolwiek w swoich pismach przemilczał swych poprzedników. Był tylko pierwszym, który go najdokładniej opisał i przekazał potomności. Lecz jak to było z jego poprzednikami? Czy ich wyniki zostały poświadczone? Czy Carpue móg! z nich czerpać zachętę? Istniało sprawozdanie z roku 1442 Piotra Ranzanos, biskupa Lucery we Włoszech. Wspomina on, że w Katanii na Sycylii żyje niejaki Branca, najznakomitszy z chirurgów kuli ziemskiej, który ze skóry prawego lub lewego policzka potrafi sporządzić nosy, w miejsce utraconych od miecza lub choroby. Z innych sprawozdań wynikało, że syn Branki, Antonio, udoskonali! metodę ojca, oszczędzając skórę policzka i zamiast niej pobierając skórę na nowy nos z ramienia chorego. Ponoć Antonio oddzieral odpowiedni płat skóry z trzech stron, z czwartej pozostawiając połączenie z ramieniem, by nie zostało przerwane normalne odżywianie przez system rfaczyniowy. Potem podnosił ramię tak, by płat skóry dał się łatwo nałożyć na resztki zniszczonego nosa. W tej pozycji przywiązywano ramię opaskami 1 chustami. Antonio czekał piętnaście do dwudziestu dni. Potem przecinał połączenie płatu skóry z ramieniem i z jego dolnej części sporządzał dolną część nosa i jego otwory. Carpue po-wiedział sobie: jeżeli sztukę sporządzania nowych nosów uprawiano we Włoszech od Branki starszego aż do Tagliacozziego przez sto pięćdziesiąt lat, musiała dawać jakieś wyniki. Czy jakaś metoda przeżyłaby półtora wieku, gdyby była tylko kuglarstwem lub bezowocną męką? Nie, bez wyników, bez pochwał uleczonych żadna metoda nie1 przetrwałaby tyle czasu. Carpue musiał niewątpliwie zadowolić się tym wnioskiem; uchwytnych dowodów szczęśliwych operacji nie znalazł i tu. Bezpośrednich, jasnych, jednoznacznych świadectw trwałości sztucznych nosów nie było. Przeciwnie, w tamtych wczesnych czasach pisał Fallopia, że lepiej być okaleczonym niż poddać się męce operacji i późniejszemu, trwającemu do dwunastu miesięcy leczeniu. A Paulus Zacchias rozpatrywał wówczas kwestię, czy przestępcom, którym kat obciął nosy, należy przyprawiać sztuczne. Według niego można to czynić, ponieważ męka długiej operacjr jest tak wielka, że sama przez się staje się karą. Wszystkie studia niewiele Carpue'emu pomogły. Nie było żadnego bezpośredniego dowodu na pomyślny wynik takiej operacji w Europie, a gdyby trafił się taki na Sycylii, to czy i tam klimat nie był inny niż w Londynie? Wypróbowanie tej operacji zależało tylko od niego, wyłącznie od niego, od jego zręczności, stanowczości, może cierpliwości. Z początkiem października zdecydował się podjąć próbę. — Wówczas — ciągnął Littleton — zaprosi! chorego do siebie, by mu powiedzieć o swej decyzji. Operację uzależni! jednak od próbnych cięć. Chciał stwierdzić, czy istnieje tenderj-cja do gojenia i czy wyglądające na zdrowe części twarzy nie zostały zniszczone przez zatrucie rtęcią. Wziął nóż i zrobił liczne nacięcia tuż u nasady nosa i ziejącej czerwienią jamy nosowej. Potem nałoży! plaster i poprosił pacjenta, by przyszedł na drugi dzień. W czasie nacinania chory okazał niezwykłe opanowanie. Carpue oczekiwał w napięciu następnego dnia, nie zauważył jednak żadnego zapalenia, nacięcia już zaczynały się goić. Następnego dnia rany zabliźniły się. A więc zdolność gojenia nie została zniszczona przez zatrucie. Carpue wiedział, że jest to chwila ostatecznej decyzji. Nie wahał się dłużej i ustalił termin operacji zachowam się po męsku. Czy jednak pozwoli pan, że przyprowadzę pewnego oficera naszego pułku i lekarza pułkowego, Lamerta?" * Caipue Skinął milcząco. Wykorzystał czas do 23 października na ćwiczenia. W sali wykładowej przeprowadził operację na zwłokach. 23 października zjawił się chory ze swymi przyjaciółmi. Asystentami byli chirurgowie Sawre i Warren. Carpue sporządził model no- 62 1 sa z wosku, dokładnie tak, jak to przedstawiały doniesienia z Indii, przyłożył do czoła pacjenta i nakreślił dokoła czerworią farbą linię. Potem kazał choremu położyć się na plecach na stole operacyjnym i podeprzeć głowę dwiema poduszkami. Chory nie chciał, by go trzymano, jakkolwiek Carpue powiedział, że operacja jest szczególnie bolesna. Operowany jeszcze raz zapewnił, że zachowa się po męsku. Carpue ponownie wziął czerwoną farbę i dokoła resztek nosa zakreślił Imię. wzdłuż której musiał zrobić nacięcie w skórze, by w nie zatknąć i wszyć skraj nowej skóry nosowej. Chirurg pułkowy i przyjaciel pacjenta śledzili każdy jego ruch. Przyjaciel wyjął zegarek, by mierzyć czas trwania operacji. Carpue przyłożył nóż do czerwonej linii na czole i naciął. Lękał się, że pacjent skurczy się i nóż się ześliźnie. Ten jednak nie poruszył się, gdy nóż ciął i oddzielił płat skóry od części czołowej. Chory oczy miał zamknięte, nie otwarł ich także, gdy ze skaleczonej arterii angularnej trysnęła pierwsza krew. Dopiero gdy cały płat skóry z czoła został oddzielony, powiedział: „Moje czoło jest bardzo zimne". Carpue kazał zamoczyć gąbki w gorącej wodzie i przyłożyć do czoła. Potem przekręcił płat skóry ku dołowi i nałożył go na kikut nosa. W tej chwili dał się słyszeć głos oficera z zegarkiem: „Dziewięć minut". Carpue z pewnością zaledwie sobie uświadomił te słowa. Musiał skupić całą uwagę, by przede wszystkim wetknąć dolną część nowego nosa w bruzdę nad górną wargą i ścieg za ściegiem zaszyć, gdy tymczasem wciąż jeszcze z czoła pacjenta spływała krew. Gdy mu się to udało, założył szwy po obu stronach nosa, a dla pewności przykleił na to przylepiec. Wyciął otwory nosowe i wsunął w nie szarpie, by utrzymać ich drożność. Wtedy po raz drugi odezwał się oficer z zegarkiem: „Piętnaście minut". Carpue starał się możliwie blisko.przysunąć brzegi rany na czole, zaszył je szerokimi szwami i utrwalił przylepcem. Potem nałoży! opatrunek na czoło i nos, zmył krew i kazał zmienić zbryzganą krwią koszulę pacjenta. Wsłuchał się w jego oddech, zmierzył puls, ponieważ brak krzyku, jakiegokolwiek stękania i ruchu, a więc objawów, które wówczas towarzyszyły każdej operacji, zdał mu się niepojęty i niebezpieczny. Pan wie, jak wielu operowanych, którzy zacięli się w bólu, umierało następnie na skutek szoku. W tej chwili jednak pacjent otworzył usta i powiedział: „Pan miał słuszność, operacja jest bardzo bolesna". Nic więcej. Potem znowu zamilkł, nie był jednak w stanie sam powstać, lecz pozwoli! się zanieść do łóżka. Oficer z zegarkiem przystąpi! do niego i powiedział: „Trzydzieści siedem minut". Zwrócił się do Carpue'ego i podał mu rękę. Carpue miał niespokojny wieczór i jeszcze bardziej niespokojną noc. Kazał silnie napalić w pokoju chorego, ponieważ prześladowała go obawa, że nowy nos ostygnie i się nie przyjmie. Także następny dzień spędził w nieustannej trosce. Chory jednak nie skarżył się. Trzeciego dnia Carpue nie wytrzymał już napięcia. Musiał uzyskać pewność, czy przyszyte części zrastają się, czy też nowy nos skazany jest na obumarcie. Musiał rozwinąć opatrunek, bez względu na ewentualne niebezpieczeństwo z tym związane. Zrobił to w obecności asystenta i oficera, który w czasie operacji liczył minuty. Gdy bandaże opadły, ten zawołał: „Mój Boże! To jest nos". W tym okrzyku było wszystko, co z pewnością poruszyło i Carpue'ego. Eksperyment zda! się udany, nos miał barwę innych części twarzy. Wydawał się tylko jeszcze bardzo płaski i podnosił się przy każdym oddechu. Carpue myślał o wprowadzeniu do dziurek nosa nadętych pęcherzy rybich, by koniec nosa podniósł się. Ale już następnego dnia nos wykazywał większą sztywność, a także wokół brzegów rany na czole wytworzyła się granulacja. Szóstego dnia Carpue wyjął szwy. Siódmego zdarzył się pierwszy wypadek. Chory miał tak dobry apetyt, że kazał sobie podać pieczone nerki. Gdy jednak jadł drugą, miał dziwne uczucie, jak gdyby nowy nos zaczął odpadać. Natychmiast przywołany Carpue zdjął opatrunek i rzeczywiście stwierdził, że lewa strona nosa oddzieliła się od skóry. Ścisnął z powrotem owo miejsce przy pomocy plastra i polecił jeszcze mocniej napalić w pokoju chorego. Następnego dnia twarz chorego była śmiertelnie blada, a także nos bez barwy. Być może Carpue byłby przykazał jeszcze podnieść temperaturę, gdyby chory nie zawołał, że udusi się z upału i umrze, jeśli choć przez kilka minut nie zażyje świeżego powietrza. W ten sposób Carpue odkrył, że chłodne powietrze wcale nie jest tak szkodliwe dla nowego nosa, jak się obawiał, 63 I ¦ V gdyż zaledwie przewietrzono potó\, twarz i nos ptzybtaty normalną barwą. g dnia na nowo wystraszył się stwierdziwszy, że nos jest niezwykle spuchnięty. Szukał wyjaśnienia Powiedział sobie, "te chodzi tylko o obrzęk, który się cofnie, gdy w nowym nosie rozwinie się system naczyn.owy. Sprzeciwił się radzie londyńskiego profesora Assahmego, który go w tym dniu odwiedził i zalecił obcięcie dużej części nosa. Ytkł caerj Rodnia Cascue. ^aba\ %i^ między dęciem a zaufaniem we własne wyjaśnienie. Wielokrotnie zakładał na nowo szwy, bo puszczaj na skutek puMmy ,^ag\ecoTHfiSiip puchlina cofnęła się i nos z dnia na dzień przybierał normalny kształt. Przez trzy miesiące Carpue kazał pacjentowi co trzeci dzień siadać profilem pod ścianą i długim ołówkiem zna- który twarz swą ukrywał za maską, można było spojrzeć bez przerażenia. Zdało się to cudem. Ogień przygasł, a trzaskanie drew, które Littleton przy ostatnich słowach cisnął do kominka, wyrwało mnie z pełnej zadumy. Anglik pochylił się, by pogrzebaczem rozgrzebać żar. Gdy znowu się wyprostował, blask płomieni oświetlił jego twarz, na której lśniły blizny. I nagle powstało we mnie pytanie: czy opowiadał własną historię? Czy on był tym oficerem bez nosa, którego Carpue przywrócił światu? Czułem jego spojrzenie utkwione we mnie i tym razem byłem pewien, że odgadł moje myśli. Postawił pogrzebacz koło kominka. Potem zwrócił się ku mnie całą twarzą i końcem palca prawej ręki pociągnął wzdłuż blizn. — Pan myśli o tych bliznach — powiedział — i przypuszcza, że opowiedziałem własną historię. — Tak — odparłem. — Tak. Potrząsnął głową. — To nie była moja historia, choć mogła być moją. Dźwignął się pomału, odwrócił do mnie plecami i przystąpił dii okna, patrząc w ciemność. — Drugim pacjentem Carpue'ego był kapitan Latham, który stracił nos w bitwie pod Albusera w Hiszpanii, 16 maja 1810 roku. Carpue operował go w styczniu 1815 i także przywrócił jego twarzy pierwotny kształt. Dopiero w pięć lat później przyszła kolej na mnie... Odwrócił się i przystąpił do mnie. — Niech mi się pan spokojnie przyjrzy — rzekł. — Przed dwudziestu siedmiu laty byłem młodzieńcem, któremu pies pogryzł twarz. Carpue zrobił mój pierwszy nos. Mówię „mój pierwszy", ponieważ potem minęło jeszcze dziesięć lat, zanim po wielu operacjach twarz moja upodobniła się do tej, jaką mam teraz. Sam zostałem przez to lekarzem, ale brak mi zręczności. Mogę tylko podziwiać innych, nie potrafię jednak wiele pojgióc. Wiem, co to znaczy mieć zrujnowaną twarz i być bez nosa. I dlatego wiem też, co to znaczy przywrócić zniszczonej twarzy ludzki kształt. Podziwiałem Carpue'ego jak bohatera, gdy dorobił mi pierwszy nos, i modliłem się jak do stwórcy, aż przybyłem tu, ujrzałem Dieffenbacha i stwierdziłem, że Dieffenbach podejmując dzieło Carpue'ego już je wielokrotnie udoskonalił. Mimo to Carpue pozostanie na zawsze pierwszym odkrywcą czy też ponownym odkrywcą chirurgii nosa naszych czasów. Odwrócił się do mnie plecami i znowu przystąpił do okna, twarzą zwrócony w ciemność Charlottenstrasse. — Carpue nie żyje — powiedział — a teraz i Dieffenbach nie żyje i nie widzę nikogo, kto by podjął ich dzieło, bo i Graefe, ten trzeci, stojący między nimi, który, gdy Dieffenbach dopiero zaczynał, na nowo odkrył metodę „włoskiego nosa" Tagliacozziego, nie żyje od siedmiu lat. Gdy dziś po południu wyniesiono zwłoki Dieffenbacha, nagle pozostałem sam w sali wykładowej, tam, w uniwersyteckiej klinice. Byłem sam, z ławkami, kanapą, na której umarł, i stołem operacyjnym, na którym odnowił tyle zmasakrowanych twarzy. I nagle poczułem przeraźliwą pustkę. Zdało mi się, że wszystko, co osiągnęli Carpue i Graefe, a potem Dieffenbach, znowu zatonie w niepamięci, tak jak z pewnością ongiś został zapo- 64 mniany Tagliacozzi, ponieważ pionierzy trafiają się tak rzadko, a rzadziej jeszcze geniusze. Zdarzenia tego dnia długo nie pozwoliły mi usnąć. Gdy wreszcie zasnąłem, iuż świtało. Zbudziłem się dopiero koło południa i znalazłem bilet pożegnalny Littletona. Nie chciał, jak pisał, przeżyć „ponurego i przygnębiającego pogrzebu takiego geniusza jak Dieffenbach" i postanowił wrócić do Londynu. Nigdy więcej nie spotkałem Littletona, choć często później bywałem w Anglii. I również ta szczególna gra, którą nazywamy losem, nie postawiła na mojej drodze hrabiny Lindemann--Ulonowsky czy też jej nieszczęśliwej siostry. W obydwu podróżach, które dziesiątki lat później podjąłem do Rosji, by poznać Pirogowa, słynnego rosyjskiego chirurga stulecia, wypytywałem o siostry i prosiłem Pirogowa, by je odszukał. W roku 1878, na kilka lat przedtem, nim Pirogow zmarł w strasznych cierpieniach na raka języka, pisał do mnie, że ta rodzina faktycznie mieszkała w Moskwie, później jednak z nieznanych przyczyn przeniosła się do swych dóbr na Syberii. Sądzę, że rozczarowanie berlińskie stało się powodem tej ucieczki od świata. Obydwie siostry i dr Littleton towarzyszyli moim myślom w późniejszych spotkaniach z chirurgią plastyczną. Tego niezapomnianego październikowego dnia w „Rómischer Hof" w Berlinie nie mogłem jeszcze ocenić, jak żywe i niepowtarzalne spotkania z wielkimi pionierami prehistorii chirurgii plastycznej podarował mi Littleton, jakkolwiek osobiście nie widziałem żadnego z nich. Dziś wiem, że wszystko, o czym mi opowiedział, było prawdą historyczną. Jednego tylko mi nie powiedział, ponieważ nie wiedział tego, co my dziś wiemy. Nie znał jeszcze dzieł indyjskiego lekarza Susruta, pochodzących z piątego wieku po Chrystusie, w których opisane jest sporządzanie nowych nosów. W tych wczesnych czasach odbywało się to w Indiach przy pomocy liścia, przyciętego odpowiednio do wielkości nosa. Nie używano też jeszcze skóry z czoła, by na niej przyłożyć liść, oddzielić odpowiednią część skóry i z niej sporządzić nos. Używano raczej skóry z policzka. Tym jednak zamyka się krąg prehistorii plastyki nosa, ponieważ mistrz Branca z Sycylii, praojciec „włoskiego nosa", chcąc sporządzić nos pobierał skórę z policzka. Dziś już nikt nie wątpi, że wynalazek plastyki nosa jest wczesnym produktem Indii i że wyrósł z masowo tam praktykowanej tortury obcinania nosa, a za pośrednictwem kupców, podróżników i misjonarzy dotarł na Sycylię, by tam znaleźć pierwszą w Europie ojczyznę. Jest jednak wielkim misterium historii, że „indyjski nos" i z niego powstały „włoski nos" trafiły z baśniowego Wschodu i zapomnienia do Londynu i Berlina właśnie wtedy, gdy nadchodził okres nowoczesnego rozwoju chirurgii. Carpue, mistrz pierwszej operacji metodą indyjską, Ferdynand von Graefe, zmarły w roku 1840 pierwszy szef uniwersyteckiej kliniki w Berlinie, który przejął metodę Carpue'ego, a potem wydarł przeszłości metodę Tagliacozziego, wreszcie Dieffenbach, genialny szatan wśród chirurgów berlińskich, który uzupełnił i udoskonalił obydwie metody — wszyscy oni należeli do śmiałków, którzy w swej specjalności wydarli sukcesy owym okrutnym starym czasom, wywołując zawsze podziw i zdumienie. Jak wszystkie osiągnięcia w tych dniach, okupione one były wielu niepowodzeniami i niezmiernymi cierpieniami chorych. Mimo to błyszczą jak światła w bezkresnej ciemności bólu, cierpień i pcSwszechnej bezradności lekarzy tamtych czasów. Dieffenbach był jedynym, który swą naglą śmiercią przeżył jeszcze odkrycie narkozy i z całą swą postępowością widział nadciąganie uwarunkowanej przez to rewolucji w chirurgii. Ale jemu, który wczesną sztukę operacji plastycznych rozszerzył z nosa na wargi, policzki, podniebienie, uszy i powieki, nie było dane wziąć udziału w tej rewolucji. A przecież zrozumiał ją i powiedział, że jego własna praca będzie się tak miała do wyników przyszłości, jak surowe wyroby tokarskie do prac rzeźbiarskich, jak snycerski wyrób lalek do arcydzieł Canovy. 5 Stulecie chirurgów 65 i ais 3oVzaaa OILYIMS r • ODKRYCIE Stulecie nowoczesnej chirurgii zaczęło się w roku 1846, w sali operacyjnej Massachusetts General Hospital w Bostonie. Tam 16 października tego roku ujrzała światło dzienne narkoza, czyli znieczulenie bólu poprzez inhalację gazów chemicznych. Jestem przekonany, że człowiekowi dzisiejszemu trudno sobie wyobrazić ogrom tego przewrotu, który zaczął się tamtego dnia. Mnie samemu często się wydaje, że potworna chirurgia czasów mojej młodości nigdy nie istniała. Jeszcze krótko przed owym 16 października przyglądałem się chirurgowi, który dokonywał straszliwej amputacji języka zaatakowanego przez raka. Widziałem zgon operowanej na skutek szoku w chwili, gdy rozpalone do białości żelazo przykładał do kikuta języka. Zdawało się, że jej ostatni krzyk jeszcze rozlega się po sali, gdy tymczasem ona już umilkła na zawsze. I oto wkrótce potem znajdował się pod nożem Warrena młody człowiek, cicho, bez krzyku, bez ruchu, w miłosiernym odurzeniu niwelującym ból, który był przyczyną cierpień tylu ludzi. Jedna operacja, trwająca zaledwie minuty, zmieniła nasz świat. Z mroku tamtych dni wypłynęło światło tak jasne, że w pierwszej chwili wręcz oślepiające. Z punktu widzenia aktualnego stanu wiedzy nagłość tego wstrząsającego światem odkrycia wydaje się wręcz niewiarygodna. Dziś wiemy, że już w roku 1800 angielski chemik Humphry Davy wdychając tlenek azotu, czyli gaz rozweselający, uwolnił się od bólu chorego zęba. Davy opublikował nawet sprawozdanie, w którym pisze: „Skoro duża dawka tlenku azotu, jak się zdaje, potrafi uwolnić od cierpień fizycznych, to prawdopodobnie z korzyścią można \^ tea kodek ¦zs&tosew&ć codcias ocmc\i dvkuic,\.CTHYcla, któie. nie ^tożą zbyt wielkim upływem krwi". Ale nikt nie zwrócił uwagi na pomysł Davy'ego, a i on sam nie zatroszczył się o jego urzeczywistnienie. Ponad dwadzieścia lat później, w roku 1823, młody angielski lekarz, Henry Hill Hickmann, zbyt wrażliwy na okrzyki bólu podczas operacji chirurgicznych, postanowił oszałamiać zwierzęta, aby operować je bezboleśnie, gdy były nieprzytomne. Zwierzęta doświadczalne umieszczał pod szklanym kloszem, pod który wpuszczał dwutlenek węgla. Zwierzęta traciły przytomność i podczas amputacji uszu i ogonów nie zdradzały żadnych objawów bólu. Eksperymenty Hickmanna oscylowały na granicy śmiertelnego zatrucia. Jego dwutlenek węgla by} czymś całkowicie nieodpowiednim. Z drugiej strony był stąd tylko jeden mały krok do zastosowania innych gazów. Tego kroku Hickmann nigdy nie zrobił. Wiemy dziś również, że w roku 1842 dr Crawford W. Long, wiejski lekarz w Jefferson w stanie Georgia, by móc bezboleśnie operować, kazał wielokrotnie pacjentom wdychiwać eter. Pomysł ten podsunął mu pewien młody człowiek o nazwisku James M. Venable, któremu operował wrzody na karku. Tak jak wielu ludzi w Jefferson upijało się alkoholem, Venable i inni młodzi ludzie w Jefferson nie upijali się, lecz urządzali tzw. „biesiady eterowe", podczas których wdychali eter aż do stanu „upojenia". Long, który swoim pacjentom przed operacją kazał wypijać duże ilości alkoholu, w przypadku Venable'a postanowił zastosować eter, do którego ten był przyzwyczajony. Po operacji ku swemu zdziwieniu stwierdził, że Venable w ogóle nie czul bólu. Ale nie przyszło Longowi do głowy, że dokonał }akiegoś poruszającego świat odkrycia, i nadal spokojnie prowadził swoją praktykę. Dwa lata później, w roku 1844, dr Smilie w Dervy w stanie New Hampshire kazał wdychać mieszankę opium i eteru pewnemu proboszczowi choremu na gruźlicę, cierpiącemu na okropne ataki kaszlu, któremu doustne zażywanie opium nie przynosiło żadnej ulgi. Eter jako środek łatwo parujący służy! jednak ty\ko do rozpuszczania opium. 'Eielst by\ taki, że proboszcz stracił przytomność i spadł z fotela. Na wiosnę 1844 roku Smilie operował pacjenta, któremu trzeba było otworzyć ropień. Przedtem kazał mu wdychać wspomnianą mieszaninę i stwierdził, że otwarcie 68 przebiegło bezboleśnie. W przeciwieństwie do Longa Smilie nadal zamierzał prowadzić swoje próby i opublikować je. Jego przyjaciele, lekarze, zwrócili mu jednak uwagę, że opium używano w chirurgii już od stuleci, ale tylko wtedy niwelowało ból, gdy stosowano tak wysokie dawki, że pacjent umierał w wyniku zatrucia. Gratulowali mu, że jego próby skończyły się szczęśliwie, ale ostrzegali z naciskiem przed ich kontynuacją. Smilie uległ ich namowom i zrezygnował z dalszych prób. O działaniu eteru nikt nie pomyślał. Smilie widział w nim tylko rozpuszczalnik dla opium. Dzisiaj już wiemy, że odkrycie narkozy w roku 1846 to żadna nagła eksplozja, lecz końcowy wynik prawie pięćdziesiąt lat liczącego podskórnego procesu intelektualnego, który wielokrotnie daremnie eksperymentując na jednostkach starał się przeniknąć do świadomości społecznej. Ale to tylko teoria. W czasie gdy jako student i młody chirurg stałem się bezpośrednim świadkiem odkrycia znieczulenia, było ono dla mnie i mojego środowiska nagłym olśniewającym, olbrzymim objawieniem, wydarzeniem bez precedensu i niezwykłym. Jeżeli w ogóle miało wcześniejszą historię, to można się cofnąć najwyżej do stycznia 1845 roku. AKT PIERWSZY Dokładnej daty już nie pamiętam, a ponieważ dzień ten zakończył się niepowodzeniem, nikt nie pomyślał o tym, aby ją odnotować. Zyskał znaczenie dopiero później, ale we wspomnieniach był to już obraz cząstkowy i niepełny. Była druga połowa stycznia 1845 roku, gdy Warren w sali operacyjnej Massachusetts General Hospital mówił o trepanacji czaszki. Niewiele można było powiedzieć na temat dziś już niewyobrażalnej, tysiące lat liczącej metody otwierania czaszki żywego człowieka z pomocą topornego grubego świdra, aby po wypadkach lub zranieniach usuwać odłamki kości albo szukać ulgi przy nieznośnych bólach głowy. Wskazówki lecznicze byty zbyt ograniczone, a efektem, gdy po otwarciu czaszki uległa uszkodzeniu opona mózgowa z powodu szoku lub gorączki ropnej, była prawie zawsze śmierć. Dlatego chyba przypadek sprawił, że wspomnianego dnia w ogóle siedziałem na dość pustej trybunie dla słuchaczy. Około godziny jedenastej Warren, wyczerpawszy temat, nie opuścił jak zwykle swojego miejsca. Zrobił nieokreślony rach ręką w kierunku jakiegoś młodego człowieka, który siedział na najniższej ławce trybuny. Dotychczas nikt nie zwrócił na niego uwagi, a i teraz nie mogłem ujrzeć jego twarzy. Był do mnie odwrócony plecami i widziałem tylko jego czeiwonawo lśniące włosy. — Jest tu pewien pan — powiedział Warren w swój dystyngowany, cokolwiek wyniosły, uroczysty i pełen dystansu sposób — który twierdzi, że znalazł coś, co usuwa ból podczas operacji chirurgicznej. Chciałby do panów przemówić. Jeżeli kogoś z panów to interesuje, może go teraz posłuchać. Taka była pi ezentacja Was rena. Kto go znał, może sobie wyobrazić, z jakim sarkazmem jego wodniste niebieskie oczy obrzuciły nasze rzędy. Każde wypowiedziane przez niego słowo znaczyło mniej więcej tyle: „Naturalnie to wszystko jest nonsensem, ale dlaczego mam wam odbierać tę przyjemność, dlaczego nie macie się raz pośmiać?" Każde jego słowo było wyrokiem, bo każdy z nas znal pogląd Warrena, że nóż i ból są ze sobą związane na zawsze. W ten sposób siłą faktu wzbudził w nas przekonanie, że ma zamiar wydać w nasze ręce pewnego laika fantastę, który wygrzebał gdzieś jakiś dziwaczny pomysł i pragnie ośmieszyć się wobec nauki. Dlatego szyderczy śmiech gotował się w naszych gardłach, jeszcze zanim wynalazca^ którego nam Warren przedstawił, powiedział słowo. Spojrzenie Warrena prześliznęło się jeszcze raz od górnych rzędów ław po najniższe. — A więc, Mr Wells — powiedział w tym duchu — niech pan przedstawi tym panom swoją metodę... Wtedy po raz pierwszy posłyszałem nazwisko „Wells". 69 Gdy Wells bardzo niepewnie, jakby z wahaniem, powstał i spłoszony spojrzał na nasze rzędy, mogłem przyjrzeć się jego twarzy. Horacy Wells miał łagodną twarz marzyciela i bardzo jasne niebieskie oczy. Liczył mniej więcej trzydzieści lat, szczupły, średniego wzrostu. Przystępując niepewnym krokiem do obitego czerwonym aksamitem stołu operacyjnego, który stał pośrodku „areny", w ręku trzymał gumowy worek i torbę. — Mr Wells — tak mniej więcej wyraził się Warren — przedstawia się jako dentysta z Hartfordu. Nie mamy do dyspozycji żadnego chirurgicznego przypadku, ponieważ pacjent, któremu już dawno powinno się było amputować nogę, sprzeciwił się amputacji. Ale Mr Wells podejmuje się, jak twierdzi, przede wszystkim bezbolesnego leczenia zębów. Jeżeli nn a\x&N-xo-rósn\ -z.TVb.S&\xS& ^ 'sscfe t. dciEssNjwi isjoasak, taa ma. adwiaigg. w^ctóhować ten. nowy środek, to niech się zgłosi. Warren usiadł na swoim miejscu, zupełnie jak sceptyczny, pełen dystansu i nad wyraz dystyngowany widz w teatrze. Tymczasem zauważyłem, że rady nieznajomy kilkakrotnie głęboko wciągną! powietrze. Widocznie by przezwyciężyć wielką nieśmiałość. Potem cicho, jąkając się, wydobył z siebie pierwsze słowa. Dziś już dokładnie nie pamiętam, co mówił, a z późniejszych, dość przypadkowych wzmianek innych świadków także trudno odtworzyć wiernie jego wystąpienie. Wells powiedział coś w tym duchu, że przez przypadek odkrył, iż popularnie zwany gazem rozweselającym, a wtedy od dawna już znany podtlenek azotu czyni człowieka całkiem nieczułym na ból. Mówił, że kto wdycha gaz rozweselający wyobrażając sobie, że można się śmiać, ten faktycznie będzie się śmiał i czuł podniecenie. I przeciwnie, gdy wyobrazi sobie, że może się odprężyć i zasnąć, to rzeczywiście zaśnie. Dzisiaj nie jest niczym nadzwyczajnym, gdy anestezjolog sugestią słowną uspokaja i usypia pacjenta. Wówczas jednak wyjaśnienia Wellsa wydawały mi się więcej niż dziwne. Któż nie znał gazu rozweselającego? Przedsiębiorcy cyrkowi wędrowali z nim przez stany Nowej Anglii, wywoływali widzów na scenę, kazali im wdychać gaz rozweselający i zabawiali publiczność głupawymi kozimi podskokami tych, którzy wdychali gaz. Od dziesiątków lat cyrkowcy ciągnęU ze swymi zbiornikami gazu przez kra} i oto nagle ten gaz rozweselający miał rozwiązać problem, urzeczywistnić tysiącletnie marzenie ludzkości. — Jeśli ktoś z panów cierpi na ból zęba — tak mniej więcej zaapelował Wells — to pro- słą, niedn. spoko\nie codeyirzie do mnie.. Powoli w jego głosie zaczęła przebijać większa pewność siebie. Rozejrzał się, ale nikt się nie poruszył. Spoglądały nań twarze pełne rezerwy lub drwiny Wreszcie, ktoś się, Tjoó^iósA.Nkb^Uo niktznas^todejMó^ ,tecz. \afeiś cfcoj %l\*łsa.ci. o cLewro-nej, nalanej twarzy. Powoli przecisnął się na „arenę" i głośno dysząc podszedł do Welłsa. — No to pokaż pan swoją sztuczkę! — powiedział ochrypłym głosem i wskazał na chory ząb. ^fd\s Wj\Ą Zt swe\ totb^ cat^ rarzędzi dentystycznych, i położył \e koło stołu operacyjnego. Potem kazał obcemu usiąść, podsunął mu gumowy balon do ust i zaczął kręcić umocowanym przy nim drewnianym kurkiem. Jego ręce wyraźnie drżały. — Proszę, niech pan wdycha — powiedział — Oddychać, głęboko oddychać — naiegai błagalnie i tym błagalnym tonem jeszcze bardziej podniecał tłumioną ochotę do drwin. — Jeżeli pan będzie głęboko oddychał, to zaraz pan uśnie. Gdy pan się zbudzi, będzie po wszystkim... Pilnie obserwowałem obcego na fotelu operacyjnym. Nagle stało się coś, co zachwiało trochę moim drwiącym poczuciem przewagi. Głowa obcego ciężko opadła do tyłu, jego wargi — o ile były widoczne — przybrały sinawą baiwę. Bełkotał i patrzył przed siebie szklanymi oczyma. Potem umilkł i już się nie po; uszył. W tej chwili Wells opuścił gumowy balon, otworzył usta odurzonego czy śpiącego, wziął do ręki kleszcze i zaczął je zakładać... Przez sekundy obudziła się we mnie, a prawdopodobnie i w innych, wątpliwość: może 70 I jednak...!? A może to jednak nie jest ani żart, ani szarlataneria? Wiedziałem z własnego doświadczenia, że już zakładanie kleszczy połączone z obsuwaniem dziąsła było torturą, która wywoływała gwałtowne krzyki. Ale obcy nie poruszył się, gdy kleszcze zamknęły się na zębie... W momencie gdy zaczął ciągnąć, rude włosy Wellsa opadły na spotniałe czoło. W sali zapanowała cisza, wstrzymano oddechy. Ale w tej samej chwili, gdy Wells po raz wtóry założył kleszcze, z gardła chorego wyrwał się głośny krzyk. Po nim następne. W paru sekundach rozwiała się resztka naszych wątpliwości. Widziałem jeszcze, jak Wells wyjął z ust chorego kleszcze z zakrwawionym zębem i w osłupieniu trzymał przed sobą. gdy tymczasem jego wzrok wyrażał bezgraniczne zmieszanie. Na górnych ławkach za mną chichotano. Potem żabi zmiął śmiech. Można rzec, że toczy! się z góry na dół, rząd za rzędem, aż wypełnił cały amfiteatr. Chętnie mu uległem. Teatr rozbrzmiewał śmiechem i drwinami. Wkrótce rozległ się pierwszy, jeszcze trochę tłumiony, okrzyk: „szwindel!", po nim następny: „szwindel!", wreszcie trzeci: „szwindel! szwindel! szwindel!" Coraz głośniej, coraz bardziej miażdżąco, z coraz większą drwiną, a ja wrzeszczałem razem z innymi. Twarz Wellsa była blada jak płótno. Wciąż jeszcze trzymał ząb w zdrętwiałej dłoni, natomiast jego ofiara przyciskała chusteczkę do ust. I znowu z trybuny zabrzmiały okrzyki: „Szwindel!" Nie wiem, jak długo trwałoby to przedstawienie, gdyby Warren, który przez chwilę zniknął z pola powszechnej uwagi, wstąpiwszy na „arenę" nie podniósł ręki. Jego władza, która na całym szpitalu wycisnęła piętno niemal wojskowej dyscypliny i wyraźnej etykiety, była tak wielka, że wystarczył jeden ruch ręki, by stłumić śmiech i krzyki. Twarz jego zdawała się nieporuszona, ale z jego oczu biła pewność siebie, która przychodzi z wiekiem, oraz wielowiekowa rezygnacja wobec bólu, która stała się jego przekonaniem. Ton jego głosu był oficjalny, uprzejmy, ale przy całej uprzejmości miażdżący. Dawał Wełlsowi do zrozumienia, że zbędne jest każde dalsze słowo. Potem, odwrócił się i wyprostowany opuścił salę. Gdy tylko wyszedł, pękła zapora. Znowu zabrzmiały śmiech, okrzyki. Gdy wstawaliśmy, patrzyliśmy na rudzielca z kpiną, a w najlepszym razie z odrobiną współczucia. On zaś bezładnie pakowa! swoje instrumenty i spieszył do wyjścia, zgarbiony, z pochyloną głową, spłoszony, z błędnym spojrzeniem wbitym w podłogę. Zniknął nagle, a myśmy się jeszcze śmiali i dowcipkowali. Gdyby mi ktoś tego styczniowego dnia był powiedział, że oto jestem świadkiem historycznego odkrycia na skalę światową, a Wells mimo tego niepowodzenia przejdzie do historii jako wynalazca natfejzy_gazowęjj z-^gwjioścja_wyśrniałbym go wjwej młodzieńczej zarozumiałości. Gdyby mi podszepnięto, że Wells ma całkowitą rację i ze w^ niezbyt ódiegief przyszłości będzie wiadomo, dlaczego mu się wtedy nie powiodło, wyśmiałbym takie wyjaśnienie i nie przyjąłbym do wiadomości tłumaczenia, że ludzie otyli, a w dodatku, tak jak prawdopodobnie ten pacjent, pijacy, słabo reagują na gaz rozweselający. Gdyby mi najlepszy i najmądrzejszy przyjaciel powiedział, że w przyszłości Dędzie się niezliczone razy wyrywać bezboleśnie zęby za pomocą gazu rozweselającego, ale że nikt nie będzie mógł jednocześnie aplikować gazu i operować, powątpiewając zmieniłbym temat. I nie tylko ja, lecz prawdopodobnie wszyscy, którzy wraz ze mną byli świadkami tego wydarzenia. Ale każde twierdzenie z osobna byłoby słuszne, każde byłoby prawdą. Jak nam dzisiaj wiadomo, historia wielkiego, ale dla Horacego Wellsa bezowocnego odkrycia zaczęła się 10 grudnia 1844 roku, pięć tygodni przed ową sceną w Massachusetts 71 General Hospital. Zaczęła się w Hartfordzie, w stanie Connecticut, odległym o kilka godzin jazdy koleją od Bostonu. Rankiem tego dnia „Hartford Courant", dziennik ukazujący się w tej malej miejscowości, wydrukował ogłoszenie szczególnego rodzaju: „Dzisiaj, we wtorek 10 grudnia 1844 roku, odbędzie się w Union Hali wielki pokaz osobliwości, jakie wywołuje wdychiwanie podtlenku azotu, czyli gazu rozweselającego. Przygotowano czterdzieści galonów tego gazu. Będzie do dyspozycji widzów, którzy zechcą spróbować. Zaangażowano ośmiu silnych mężczyzn. Zajmą miejsca w pierwszym rzędzie i będą strzegli tych, którzy zechcą wdychać gaz, by nie zranili siebie lub innych osób. Działanie tego gazu polega na tym, że ci, którzy go będą wdychać, zaczną śpiewać, tańczyć, śmiać się, mówić lub walczyć, zależnie od zasadniczych rysów ich charakteru... PS. Gaz będzie tylko do dyspozycji dżentelmenów o pierwszorzędnej opinii. To gwarantuje absolutnie poważny charakter przedstawienia. Żadnym słowem nie da się wyrazić cudownych uczuć, jakie wywołuje gaz. Robert Southey, poeta, mówi, że gaz ten przenosi w niebiańską atmosferę. Na początku przedstawienia zainteresowani zapoznają się z historią tego gazu. Dla pań, które chciałyby skosztować gazu, organizuje Mr Colton w czwartek między godziną dwunastą a pierwszą bezpłatne prywatne przedstawienie. Dopuszczone będą tylko panie. Przedstawienie zacznie się o godzinie 19. Cena wstępu wynosi -wy- zwisku Garner Quincy Colton, urodzony 7 lutego 1814 roku w Nowej Anglii, dwunaste dziecko niezbyt zamożnej rodziny. W szesnastym roku życia oddano go na naukę do pewnego wytwórcy foteli trzcinowych. Jako podróżujący sprzedawca tych foteli znalazł się w Nowym Jorku, gdzie spotkał jednego ze swoich braci i otrzymał od niego pieniądze na rozpoczęcie studiów medycznych u dra WiWarda "Parkera. Pieniędzy me starczało na dokończenie 'Studiów. "Niemniej mia\ dość czasu, by zaiąć się szczegółowo kwestiami chemicznymi, a przy tym także „gazem rozweselającym" i jego działaniem. Pewnego dnia sam sobie nadal tvtul \ 1 praktykę den- Sam Morton nie odgrywa jeszcze bezpośredniej roli w wypadkach z 10 grudnia, niemniej jednak ma coś wspólnego z nieudanym przedsięwzięciem. W każdym razie wskazują na to wszystkie psychologiczne analizy. Wspólne przedsięwzięcie chybiło, ponieważ wstawienie protezy wymaga wstępnych zabiegów, które są szczególnie bolesne. Gdy dotąd sztuczne zęby osadzano na resztkach zębów albo na korzeniach, godząc się na nieestetyczny w miejscu połączenia wygląd, to no- 72 wa technika wymagała ich usunięcia. Pacjenci jednak obawiali się bólu i uchylali się od tego rodzaju zabiegów. Niepowodzenie to prawdopodobnie na nowo obudziło w stale poszukującym, niestrudzonym Wellsie arcydawne marzenie o zlikwidowaniu bólów operacyjnych. Tak więc gdy Colton 10 grudnia o godzinie siódmej wieczorem rozpoczynał swój pokaz, marzenie Wellsa było wciąż jeszcze snem i według pojęć tamtego czasu nie miało żadnych szans, by kiedykolwiek mogło stać się rzeczywistością. Wciąż jednak żyła w nim tęsknota za urzeczywistnieniem tej idei. I być może w tej utajonej tęsknocie tkwi wyjaśnienie faktu, że Wells tego wieczoru jako pierwszy dostrzegł to, co dla wielu jego poprzedników pozostało ukryte. Wells sam wstępuje na scenę, choć żona usiłuje go od tego odwieść. W swoim mieszczańskim usposobieniu lęka się ujmy dla jego opinii. Ale wrodzona żądza wiedzy i eksperymentowania u Wellsa są silniejsze niż skrupuły Lizzy. Wdycha gaz rozweselający wraz z innymi obywatelami Hartfordu, a Lizza potem ze wstydem wyznaje, że Horacy Wells „zrobił z siebie przedstawienie". Gdy Wells wraz z innymi śmiejącymi się, śpiewającymi i podskakującymi budzi się z odurzenia gazem i odzyskuje zdolność orientacji, zrazu powraca na swoje miejsce koło Lizzy. Jeszcze nie przeczuwa, że ten wstrętny slodkawy gaz, którego zakosztował, stanie się jego przeznaczeniem. Teraz — podobnie jak niezliczeni mężczyźni i kobiety przed nim — ogląda jako widz przedstawienie na scenie. I widzi — a jest to z pewnością przypadek, ale jeden z tych, które zawsze tworzą historię — że pewien obywatel Hartfordu, Samuel Cooley, wdycha gaz i wkrótce potem zaczyna zataczać się, tańczyć i śmiać się. Podskakując uderza golenią o ostry kant ławki. Rąbnął nogą o kant z taką siłą, że Wellsowi się wydaje, iż słyszy trzask, i mimo woli wzdry-ga się, jakby sam się uderzył w goleń i skaleczył. Z własnego doświadczenia znał niezwykle silny ból przy tego typu skaleczeniach i oczekiwał, że Cooley natychmiast obudzi się z oszołomienia, krzyknie i chwyci się za nogę. Ale nic podobnego, Cooley tańczy dalej, Cooley śpiewa, Cooley śmieje się zadowolony. I oto w umyśle Wellsa rodzi się pomysł, który ma stać się początkiem nowej ery w medycynie i chirurgii. Jest to, jeśli tak można rzec, chwila przeznaczenia Horacego Wellsa, że to właśnie on wyciąga wniosek, który tak wielu ludzi przed nim mogło wyciągnąć podczas „spektakli z gazem rozweselającym", ale tego nie zrobiło, bo nie mieli odpowiednich danych ku temu. Wells nagle przestaje być obserwatorem tej powszechnej zabawy. Widzi tylko Cooleya, obserwujekażdy jego krok w czasie, gdy ten budzi się z oszołomienia. Jeszcze drążą go wątpliwości: być może to tylko pierwszy wstrząs zniwelował u Cooleya uczucie bólu. Ale czy tego rodzaju szok może trwać aż tak długo? Kilka minut po uderzeniu Cooley opuszcza scenę. Jest zadowolony, kroczy bez najmniejszych oznak bólu w kierunku swojego krzesła, siada i teraz sam przygląda się przedstawieniu. Tym razem Wells już nie wytrzymuje. Zrywa się ze swojego miejsca. Lizza próbuje go powstrzymać, ale bezskutecznie. Nadaremnie szepce mu do ucha, by nie wzbudzał jeszcze większej sensacji. Wells, nie poświęcając większej uwagi ani widzom, ani scenie, podchodzi do Cooleya. Późniejsze zeznania świadków odtwarzają rozmowę mniej więcej tej treści: — Sam — mówił Wells — czy pan się skaleczył, gdy wpadł pan na ławkę ? Cooley, który właśnie zanosił się głośnym śmiechem oglądając niezgrabne skoki na scenie, patrzy zdziwiony: — Co? Co takiego? — pyta. — Sądzę, że pan się skaleczył uderzając golenią o ławkfJ— — laką ławkę? — pyta Cooley. — Tę tam. Uderzył pan o nią golenią. Musiał się pan skaleczyć. — Goleń? Ja? — śmieje się Coołey. — To chyba niezły żart, co? Wciąż jeszcze śmiejąc się podciąga wysoko nogawkę i zatrzymuje się w pół ruchu. Łyd- 73 ka jego krwawi, w poprzek widoczna jest rana, rana, która, odkąd ludzie myślą i czują, nigdy jeszcze nie była bezbolesna. Kilku zainteresowanych widzów z sąsiedztwa patrzy na Wellsa i Cooleya. Później opowiadają, że Wells stał jakby nieobecny duchem. Ponoć jeszcze mruknął: „Sam, czy naprawdę nie czuje pan żadnego bólu?", i nagle zwraca się do innego hartfordczyka, Dawida Clarka. Oark spostrzegł niezwykły, niemal zatrważający błysk w niebieskich oczach "Wellsa i usłyszał zdanie, które potem z dumą człowieka, który przez przypadek stał się świadkiem niezwykłego wydarzenia, po stokroć powtarzał: „Dawid, coś panu powiem. Sądzę, że można człowiekowi bez bólu wyrwać ząb lub amputować nogę, jeśli będzie wdychał ten gaz..." Głos Wellsa był zmieniony, niemal bezbarwny. Od tej chwili, jak później skarżyła się jego żona, do Wellsa nic nie docierało. Niecierpliwie czekał na koniec „pokazu", aby porozmawiać z Coltonem, „mistrzem od gazu rozweselającego", który powinien znać sposób wytwarzania i stosowania podtlenku azotu. Zaledwie kończy się przedstawienie, podbiega do Coltona. Prosi — niemal swego rówieśnika — aby następnego ranka przyszedł do jego gabinetu i przyniósł zapas gazu rozweselającego. Bez ogródek przedstawia swoje odkrycie. Coś z tego ognia, który w nim zapłonął, przenosi się i na Coltona. Sam z natury niezwykle ruchliwy, natychmiast zapala się do urzeczywistnienia pomysłu Wellsa, do wypróbowania znieczulającego działania gazu rozweselającego podczas usuwania zęba. Wells z Coltonem umówili się na 11 grudnia 1844 roku, na 10 przed południem W gabinecie Wellsa. Wells roztargniony odprowadza swą żonę do domu, zapominając o zwykłej czułości, tak charakterystycznej dla jego wrażliwej, delikatnej natury. Jeszcze w nocy odwiedza Riggsa, swojego asystenta, i wtajemnicza go we wszystko. Spotkał się ze zdziwieniem, ale i gotowością wiary w odkrycie. Obydwaj przesiedzieli do świtu, dyskutując kwestie, które im się narzucały: czy pacjenta znajdującego się pod wpływem gazu rozweselającego należy wiązać, czy też przytrzymywać, aby wyrwać ząb? Albo może przez zaaplikowanie pacjentowi większej ilości gazu uda się go całkowicie znieczulić i w ten sposób unieruchomić? Czy ktoś, kto nawdychał się gazu aż do stanu „śmiertelnego upojenia" — jak się wówczas wyraził Wells — zdoła się ocknąć? Czy w ogóle można namawiać pacjenta, by poddał się takiemu eksperymentowi grożącemu śmiercią? Czy ktoś podda się tej próbie, gdy mu się przedtem wyjawi prawdę o nieznanym niebezpieczeństwie, czy po prostu nie zdradzać mu tego i zaskoczyć? A co będzie, jeśli rzeczywiście wkroczy śmierć? — Jest tylko jedno wyjście... — powiedział Wells, gdy zaświtał ranek — mam chory ząb mądrości... Zazwyczaj mało zdecydowany, marzycielsko ociągający się Wells nagle jest pełen zdecydowania, które robi wrażenie na Riggsie. — Colton sam zaaplikuje mi gaz, aż nie poczuję bólu albo stracę przytomność, a pan wyrwie mi ząb. Następnego ranka, punktualnie o godzinie 10, w gabinecie zabiegowym Wellsa'gromadzi się pięciu mężczyzn. Prócz Wellsa są obecni: Riggs, Colton, brat Coltona, który zamierza asystować przy podawaniu gazu, i Sam Cooley. Wells siada w fotelu dentystycznym. W pokoju panuje nerwowe milczenie. Colton wkłada wylot gumowego balonu z gazem rozweselającym pomiędzy wargi Wellsa, a prawą rękę kładzie na drewnianym kurku, który otwiera drogę gazu do ust. Riggs, jak później opowiadał, nagle decyduje się podejść do drzwi i otworzyć je szeroko, aby na wypadek, gdyby Wells pod wpływem wielkich dawek gazu zaczął szaleć, mieć wolną drogę do ucieczki. Potem Colton otwiera kurek, a Wells po krótkim pokaszliwaniu zaczyna głęboko wdychać. Riggs stoi obok. Teraz tylko on po długich nocnych dyskusjach naprawdę zdaje so-sobie sprawę, po jak mało znanym obszarze się poruszają; tuż na granicy śmierci, jeśli Wells będzie wdychał gaz aż do utraty przytomności. Wells oddycha jeszcze głębiej. Jego twarz, i tak niezbyt zdrowej barwy, bardzo blednie, potem przybiera sinawy odcień, oczy zmieniają się, stają się szkliste i nieruchome. Riggs powodowany nagłą obawą, że zmarł na atak serca, pochyla się nad nim. 74 Prawa ręka Wellsa drga, jakby chciał dać jakiś znak, ale zaraz bezsilnie opada. Za chwilę opadają powieki i głowa Wełlsa osuwa się bezwładnie na oparcie. Riggs zwleka sekundę lub dwie. Z pewnością słyszy wewnętrzny głos, który go upomina, by skończył i zrobił wszystko, aby przywołać Wellsa do przytomności, zanim będzie za późno. Bez wątpienia słyszy jednak i inny głos, który mu przypomina, że od jego zdecydowania zależy los Wellsowego odkrycia. Ujmuje kleszcze i daje znak Coltonowi, aby odjął balon z gazem od ust Wellsa. Otwiera jego szczęki, które nie stawiają żadnego oporu. Zakłada kleszcze — każdy szczegół utkwił w jego pamięci — i czuje gwałtowne bicie własnego serca. Chwyta ząb, rozluźnia w łożysku, w każdym ułamku sekundy oczekując żałosnego krzyku i jęków, które tysiąc razy słyszał i z którymi na co dzień stykał się w swoim zawodzie. Ale Wells milczy, nie porusza się. Riggs ciągnie i za chwilę podnosi w górę zakrwawiony ząb. Wells nie porusza się, nie broni. A jednak oddycha. Riggs rozgląda się dokoła. Wszyscy milczą, niezdolni wypowiedzieć słowa. Patrzą tylko w twarz Wellsa. Riggs wciąż jeszcze odczuwa nieokreślony niepokój. Ale po chwili twarz Wellsa w sposób widoczny przybiera naturalną barwę. Pacjent oddycha głęboko. Zaczyna poruszać ramionami i dłońmi. Otwiera oczy, podnosi głowę i rozgląda się. Dostrzega ząb, który Riggs wciąż jeszcze trzyma w szczękach kleszczy, i zdobywa się na trzy zdania: „Nic nie czułem. Co najwyżej jakby ukłucie szpilki. To jest najpiękniejsze odkrycie naszych czasów". Od tego dnia Wells zmienia się całkowicie. Żyje w Hartfordzie tylko swoim odkryciem. Zapomina o żonie i domu. Nie zauważa, że nadchodzi i mija Boże Narodzenie. Żyje w swym laboratorium. Produkuje podtlenek azotu i dzień w dzień eksperymentuje na sobie. Wdycha gaz w stanie zimnym i ciepłym i wypróbowuje liczne inne kombinacje. Wdycha także inne gazy i pary, których tak samo jak gaz rozweselający używa się podczas „pokazów", między innymi eter siarczany, który ponoć stosuje się przede wszystkim w stanach południowych. Ten ostatni jednak, w związku z wielkimi trudnościami przy wdychaniu, wydaje mu się mniej przydatny, a w ogóle bardziej niebezpieczny. Wells opowiada się za gazem rozweselającym. Gdy po eksperymentach na sobie stwierdził, że nawet przy całkowitym zblednięciu i sinych wargach śmierć wcale nie jest tak bliska, jak Riggs i on sam z początku przypuszczali, po raz pierwszy zaaplikował gaz rozweselający pewnemu pacjentowi. Użył go do stycznia 1845 roku, czyli w ciągu zaledwie kilku tygodni, czternaście lub piętnaście razy. Z wyjątkiem dwóch przypadków, w których zupełne znieczulenie się nie udało, Wells za każdym razem osiągał sukces. W krótkim czasie cały Hartford wie, że Wells wyrywa zęby bez bólu, i z dnia na dzień wzrasta napływ pacjentów. Lecz świat myśli i wyobrażeń Wellsa wykracza już poza ciasne granice Hartfordu. Hartford jest małym miastem, pod względem naukowym całkowicie bez znaczenia. W duszy Wellsa wrze pragnienie, aby ze swoim odkryciem zaznajomić cały świat, na którym w tym samym czasie podczas zabiegów dentystycznych tysiąckroć rozlegają się bezradne krzyki bólu, a w jeszcze większym stopniu krzyki tych, którzy poddają się poważniejszym operacjom. W Nowej Anglii dla Wellsa najbliższym ośrodkiem medycznym o dużym znaczeniu był Boston — z Harvard Medical School, Massachusetts General Hospital i Johnem Collinsem Warrenem jako najpoważniejszym chirurgiem w stanach Nowej Anglii. Wells w swoim hartfordzkim odosobnieniu żył wiarą, że jego odkrycie podbije świat, gdy uda mu się w Bostonie udowodnić przedstawicielom Harvard Medical School i Massachusetts General Hospital, iż jego bezbolesna operacja nie jest już sennym marzeniem, lecz rzeczywistością. Według późniejszej relacji Riggsa Wells po prostu palił się do podióży do Bostonu. Podówczas najbliższym znajomym w Bostonie był jego dawny uczeń, Morton. Wells słyszał, że kilka lat młodszy od niego Morton nie tylko prowadzi w Bostonie praktykę dentystyczną, ale że rozpoczął także ogólne studia medyczne. Ponoć liczył na to, że po uzyskaniu ogólno-medycznych kwalifikacji osiągnie zgodę państwa Whitman mieszkających w Famiington na małżeństwo z ich córką Elżbietą. Wells, który doskonale wiedział, w ilu zawodach Morton 75 II próbował szczęścia, zanim przyszedł do niego na praktykę, nie miał powodu wątpić w jego obrotność. Co więcej, miał prawo przypuszczać, że Morton ma kontakty z Medical School lub Massachusetts Hospital i z Wanenem. Tak więc 15 albo 16 stycznia 1845 roku wsiada do pociągu i jedzie do Bostonu. Świadom, że odkrycie jego wstrząśnie światem, i zarazem ufny jak dziecko udaje się wprost do Moitona i wszystko mu opowiada. Morton, jak nietrudno wywnioskować z relacji osób trzecich, wysłuchuje swego nauczyciela, ale nie wykazuje szczególnego zainteresowania. Nie ma żadnych bliższych kontaktów ani z Medical School, ani z General Hospital. Jego tak zwane studia miały raczej sporadyczny charakter. Niemniej proponuje, by razem udali się do profesora Jacksona, u którego w okresie współpracy konsultowali się w jakiejś kwestii chemicznej. Morton jest człowiekiem o zainteresowaniach naukowych. Jest młodym praktykiem, nieco lekkomyślnym, żądnym przygód, ale bardzo realnie nastawionym do życia. Zresztą świadczy o tym jego propozycja, by udać się do Jacksona. Jeżeli Jackson, który w tym czasie w rozmaitych dziedzinach wiedzy cieszy się uznaniem wykraczającym daleko poza Boston, zainteresuje się tym odkryciem, to można będzie bardzo wiele zyskać. Jackson, urodzony w roku 1805 w Plymouth, Massachusetts, słuchacz Harvard Medical School. ale i francuskiej Sorbony i Ecole de Mines, uczeń wielu koryfeuszy fizyki, chemii i geografii w Paryżu i Wiedniu, właśnie znajduje się u szczytu naukowej sławy. Znaliśmy go wszyscy. Zasłynął jako geolog Państwowego Instytutu Geologicznego w Maine, byl autorytetem geologicznym w New Hampshire. W roku 1844 prowadzi w Bostonie laboratorium chemiczne i naucza chemii. Jackson posiada niezwykle rozległą wiedzę, ale uchodzi też za człowieka zarozumiałego, w sposób obraźliwy traktującego nienaukowców. Znana jest jego chorobliwa ambicja. Dopiero co w sposób bardziej niż wątpliwy zakwestionował wynalazek telegrafu Morse'a, przypisując go sobie. Na krótko przedtem usiłował przywłaszczyć sobie inne medyczne odkrycie o wielkim znaczeniu. Chodziło o metodę badania żołądka amerykańskiego lekarza wojskowego, Beaumonta, o której będzie jeszcze mowa później w związku z inną kwestią. 17 stycznia 1845 roku Wells i Morton udają się do tego człowieka i Wells z ufnością, w sposób nieporadny, ale pełen entuzjazmu, przedstawia mu swój wynalazek. Twarz Jacksona, gdy słucha, jest nieporuszona. Wells czeka na słowo uznania, a przynajmniej zainteresowania. Ale nic takiego nie przechodzi przez usta Jacksona. Raczej wykrzywia je protekcjonalna drwina. Jackson odpowiada w kilku zdaniach. Jest to suchy, pouczający wykład prezentujący jego wiedzę o problemie znieczulenia. Wylicza, jak często ludzkość marzyła o pokonaniu bólu. Wymienia środki, które wypróbowywano przez tysiąclecia: opium, mandragora, konopie indyjskie, hipnoza Mesmera. Wyrok jego brzmi: wszystko to było bezskuteczne i takie pozostanie. Z jego wewnętrznego przekonania wynika: w każdym razie niczego w tym stanie wiedzy nie zmieni jakiś tam mało znaczący dentysta z Hartfordu, nie, co to, to nie... Nietrudno sobie wyobrazić, co przeżywał Wells, gdy Jackson pozostał nieczuły na wszelkie dalsze próby wyjaśnień. To rozczarowanie z pewnością wstrząsnęło jego i tak już skromną wiarą w siebie samego, która przywiodła go do Bostonu. Z tym posiewem nieufności w sercu wybiera się Wells do J. C. Warrena do Massachusetts Hospital. W jaki sposób Wells nawiązał kontakt z Warrenem, nie wiem do dziś. Ani Warren, ani jego asystenci nie wypowiedzieli się nigdy na ten temat. Prawda i jasność historyczna, jak wiele innych spraw, po prostu utonęły w późniejszych sporach. Nie wiem, w jakim zakresie był mu pomocny Morton. Jednak skoro tak wiele świadków twierdzi, że Morton był obecny na pokazie Wellsa i że po jego nieudanej próbie natychmiast opuścił szpital, to należy przyjąć, że tak w istocie było. Wszystkiego, co zdarzyło się między 17 stycznia a dniem chybionej próby, można się jedynie domyślać, zwłaszcza na podstawie zachowania się J. C. Warrena w dniu eksperymentu w sali operacyjnej pod kopułą, gdy przedstawiał słuchaczom Horacego Wellsa. Skoro 76 czynił to w sposób uprzejmy, ale zarazem tak sarkastyczny i z takimi uprzedzeniami, to nietrudno sobie wyobrazić, jak sceptycznie odniósł się do niego wcześniej, gdy go przyjmował. Tak czy inaczej tamtego rozstrzygającego dnia Warren wydal Horacego Wellsa na łaskę nas, widzów. Swoim chłodnym, przemyślanym, zwięzłym sposobem wyrażania się nieświadomie wstrząsnął całą resztą pewności siebie Wellsa i w gruncie rzeczy przyczynił się do jego niepowodzenia. Ale kto z nas się tego domyślał, kto mógł to przeczuć, gdy lekkomyślnie drwiliśmy z jego niepowodzenia i patrzyliśmy, jak skulony, z twarzą szarą jak popiół opuszczał salę? AKT DRUGI Nigdy nie zapomnę 16 października 1846 roku, bo stał się tak przełomową chwilą w moim życiu, a ponadto był tak przygnębiająco podobny do tamtego dnia sprzed dwóch lat, kiedy to wykpiliśmy owego rudowłosego marzyciela z Hartfordu, Wellsa. Scena była ta sama i Warren był ten sam, choć twarz jego bardziej się zapadła i włosy jeszcze bardziej się przerzedziły. Również trybuna starej sali operacyjnej była ta sama, ale w tym dniu bardzo gęsto obsadzili ją studenci, lekarze i goście z miasta. Tymczasem uzyskałem już swój „stopień", ale z pewnych osobistych powodów nie mogłem się jeszcze zdecydować na podróż do Europy, by kontynuować studia. Ojciec mój również nie nalegał. Przyłączyłem się do dra Cottin-ga w Bostonie, by przy okazji trochę popraktykować, ale poza tym i przede wszystkim dlatego, by móc pozostać w Bostonie, słuchać wykładów w Cambridge, nadal odwiedzać szpital i wziąć udział w uroczystym otwarciu nowej, jak na owe czasy bardzo postępowej, Harvard Medical School przy Grove Street, które miało się odbyć 18 października. 15 października z odwiedzin u profesora Haywarda przyniósł Cotting wiadomość, że pewnemu dentyście zezwolono, aby następnego dnia podczas operacji guza wypróbował nowy środek, który umożliwia bezbolesną operację. Oczywiście natychmiast odżyło we mnie wspomnienie chybionego eksperymentu Horacego Wellsa, w którym uczestniczyłem. Zapytałem więc, czy dentystą tym jest Wells. Cotting zaprzeczył, ale nie mógł sobie przypomnieć nazwiska nowego anestezjologa. Jako młody człowiek, skłonny do niezbyt wybrednych żartów, pomyślałem przede wszystkim o zabawie, jaką swoim niepowodzeniem nam, studentom, zgotował Wells. Z góry było wiadomo, że będę towarzyszył Cottingowi do szpitala, by być świadkiem nowej komedii. Jeszcze tego samego wieczoru zapowiedź nowego eksperymentu potwierdził Calvin Ellis. który wśród studentów Medical School cieszył się pewną sławą, ponieważ poza Jamesem Stonem jako jedyny opanował stenografię i posiadał dokładne notatki ze wszystkich medycznych wykładów. Naturalnie i on się wybierał na pokaz. Do 16 października prawdopodobnie już wszyscy zainteresowani medycyną wiedzieli o oczekiwanym nowym widowisku. Jestem pewien, że nikt nie wierzył, iż tak poważna sprawa jak znieczulenie zakończy się sukcesem. Nęciło nas, jakkolwiek dziś brzmi to okrutnie, wręcz arogancko, oczekiwane widowisko, eksperyment z pewnością nieudany i jego rozweselające skutki. Tak więc, gdy wraz z Cottingiem z rana 16 października przybyliśmy na salę operacyjną, trybunę wypełniał tłum widzów, oczekujący i gotowy do drwin. Blisko nas czekał Isaac Galloupe, który później napisał kilka historycznie najbardziej ważkich uwag o tym dniu. Spostrzegłem dra Slade'a, dra Wellingtona, dra Gaya i innych. Był to jeden z dni wyznaczonych do operacji. Wielu chorych czekało na swoją kolej w zwyczajnym nastroju; albo śmiertelnie bladzi ze strachu, albo kurczowo, nienaturalnie opanowani. W głębi „areny operacyjnej" na krześle czekał pierwszy pacjent, młody, wyglądający na gruźlika mężczyzna z Bostonu, z guzem, który zaatakował gruczoł szczękowy i część języka. Pacjent nazywał się Gilbert Abbot. Twarz jego była zupełnie biała. W pobliżu czerwonego fotela operacyjnego stali koledzy Warrena, Hayward, dr Gould, Townsend i Henry J. Bigelow. Obecny był syn Warrena, Mason, również dr Parkmann i dr Peirson z Salem. 77 I Warren, jak zwykle, bardzo dokładnie i beznamiętnie opisywał schorzenie Abbota oraz planowaną operację, polegającą na wyłuskaniu guza szczękowego. Potem odbyło się wszystko niemal tak samo jak przed dwoma laty. Głos Warrena był tak samo sarkastyczny, a wyraz twarzy cechował ten sam chłodno uprzejmy dystans. Była niemal punkt dziesiąta. — Podczas planowanej operacji ¦— powiedział — wypróbujemy środek niejakiego pana Mortona. Środek ten ma ponoć takie zadziwiające właściwości, że wdychających go czyni nieczułymi na ból... Gdy Warren wypowiadał ostatnie słowa, odżyła w mojej pamięci postać Wellsa. Wtedy jeszcze nie interesowałem się jego historią, jeszcze nie znałem jego stosunków z Mortonem. Obejrzałem się. Szukałem i znalazłem kilka znanych twarzy ludzi, którzy, tak jak ja, byli tu przed dwoma law. Nasze spojrzenia się spotkały. Mrugaliśmy do siebie porozumiewawczo. Wietrzyliśmy nową zabawę, nową komedię. Z twarzy Gilberta Abbota biła przeraźliwa trwoga. Ponieważ jednak uodporniliśmy się na cudze cierpienie, nic nie mogło nas zniechęcić. Z początku nic się nie działo. Warren sztywno i ceremonialnie pokręcił kilka razy głową, jakby kogoś szukał. Przymrużył oczy, natężył wzrok. Morton się nie zjawiał. Czekaliśmy blisko piętnaście minut. Był to z pewnością najdziwniejszy kwadrans, jaki kiedykolwiek spędziłem w salach wykładowych, pełen kłującej radości i napięcia. Przez cały czas, o ile pamiętam, Warren stał z zegarkiem w ręku, co chwilę zerkając na tarczę. Jego twarz była nieruchoma, ale niewątpliwie wzbierał w nim gniew człowieka superpunktualnego. Po kilku minutach zaczęły padać pierwsze drwiące uwagi. Dokoła rozlegały się szepty i chichoty, z minuty na minutę głośniejsze. Warren nie reagował na nie. Szepty przeszły w pomruk. Warren spojrzał na zegarek. Wesołość jednak wciąż wzrastała. Nagle rozległ się głos Warrena, piskliwy i drwiący: — Ponieważ dr Morton się nie pojawił, zakładam, że zajęty jest czym innym. Byłem głęboko rozczarowany. Nadzieja na obejrzenie przedstawienia, komedii, zniknęła. Inni zapewne czuli to samo. Ale właśnie w tej chwili, gdy Abbota podprowadzano do fotela operacyjnego, gwałtownie otwarły się drzwi. Wszystkie spojrzenia zwróciły się w tym kierunku. Stanął w nich, ciężko dysząc, spocony, zmordowany młody człowiek około trzydziestki, średniego wzrostu, mocno zbudowany, o wąskiej, ostrej, teraz zaczerwienionej twarzy i ciemnych wtosaćh. Spojrzał w 'kierunku fotela operacyjnego. Nlial, jaK mi się 2&aNva\o, bystre oczy i dziwnie przenikliwy wzrok. W lewej ręce niósł szklaną kulę wielkości głowy dziecka z dwoma szklanymi przysadami do otwierania. Za nim zdążał z lękiem na twarzy, również szybko oddychając, drugi mężczyzna. Warren odwróci! głowę, jego wargi jakby się zwęziły: — Pański pacjent jest gotów, mój panie... — powiedział. Morton wszedł na arenę. Krótko i śmiało przeprosił za spóźnienie, tłumacząc, że pewien konstruktor miał ulepszyć jego sprzęt, ale nie zdążył na czas. Podszedł do Abbota, który patrzył na niego ze strachem. Morton usiłował wzbudzić w nim zaufanie. Wskazał na swojego towarzysza: — Tu jest człowiek — powiedział — który wdychał mój roztwór i może potwierdzić jego skuteczność. Jego towarzysz obejrzał się płochliwie i niepewnie, ale skinął potakująco. Morton znowu zwrócił się do Abbota: — Boi się pan? — Nie — z trudem wykrztusił Abbot. Zapewnił, że ma zaufanie i że zrobi dokładnie to, co mu Morton poleci. — Proszę, niech pan weźmie do ust ten przysad — powiedział Morton, trzymając szklany zbiornik tuż przy jego twarzy. — A teraz proszę oddychać. Tak, teraz pan kaszle, ale to przejdzie. Proszę głęboko oddychać... Każde słowo przypominało mi rudzielca Wellsa. Śmiech gotowy wybuchnąć drażnił 78 moje gardło. Czekałem, aż Abbot wyda pierwszy krzyk, a Warren paru słowami załatwi tego nowego proroka. — Proszę głęboko oddychać... — powtórzył Morton. Delektując się już myślą o klęsce nie zauważyłem, że Morton znacznie dłużej każe wdychać choremu opar eteru niż Wells. Pragnąłem klęski, ponieważ Morton tam, na arenie, nie zdradzał nawet tej skromności i nieśmiałości co Wells. Abbot wydał jakiś dziwny, głuchy dźwięk. — Oddychać — powtórzył Morton — oddychać... Jeszcze gdy mówił, wargi Abbota otwarły się wypuszczając szklany przysad. Dolna warga zwisała bezwładnie, głowa opadła na bok, na oparcie odchylonego do tyłu fotela operacyjnego, oczy się zamknęły. Ale we mnie nawet teraz nie zrodził się choć cień domysłu, że to przedstawienie być może jednak skończy się sukcesem, że niemożliwe stanie się możliwym, a niewyobrażalne faktem. Wciąż jeszcze skory do drwin, obserwowałem, jak Morton zabiera szklaną kulę, wyprostowuje się, spogląda na Warrena i powtarzając słowa, którymi Warren przywitał go przy wejściu, oświadcza: — Pański pacjent jest gotów, doktorze Warren... Warren w milczeniu pochylił się nad Abbotem. Twarz miał nieporuszoną, jak zazwyczaj. Podciągnął mankiety i ujął nóż. Bezpośrednio potem błyskawicznie wykonał pierwsze cięcie. W sali panowała bezwzględna cisza. Z pewnością dałby się wychwycić najmniejszy nawet objaw bólu, cichy jęk czy choćby westchnienie. Ale pacjent nie poruszył się. Abbot nie bronił się. Warren, po raz pierwszy z wyrazem zdziwienia na twarzy, jeszcze bardziej pochylił się nad pacjentem. Wykonał drugie i trzecie głębokie cięcie, ale i teraz usta Abbota nie wydały żadnego dźwięku. Warren wyłuskiwał guz. Nic! Żadnego odgłosu! Oddzielił ostatnie wiązania tkanki, założył szwy i jak zwykle powkładał gąbki do tamowania krwi. I nic. Tylko cisza. Wszędzie cisza... Warren wyprostował się. Wciąż jeszcze w ręce trzymał nóż. Twarz miał bledszą niż zazwyczaj. Wyraz drwiny zniknął z jego ust. Jego oczy jakby wypełniał blask nieznanego, niewyobrażalnego cudu, w który jeszcze przed chwilą nie wierzył... — To nie jest szwindel — wykrztusił wreszcie. I nagle na jego pomarszczonych, jakby wyschniętych policzkach pojawił się wilgotny błysk. Warren, ten twardy, oschły, lakoniczny Warren, wróg wszelkich objawów uczucia, płakał. Każdy z nas kryje w pamięci całkiem określone obrazy, często niezmienne i niezatarte. W świecie moich wspomnień jeden z tych niezatartych obrazów ukazuje Izy na surowej twarzy Warrena, twarzy, której po wielu dziesiątkach lat tradycyjnej praktyki chirurgicznej nic był w stanie poruszyć żaden objaw ludzkiej męki. Te Izy ciekły tylko sekundy. Warren wytarł je władczym ruchem i chcąc stłumić w zarodku każdy dalszy przejaw kłębiących się w nim uczuć, polecił wyprowadzić Abbota i na fotel operacyjny sprowadzić kolejnego pacjenta. Ten cierpiał na nie wyjaśnioną chorobę rdzenia pacierzowego, którą wówczas, nie znając żadnego innego środka, leczono za pomocą rozżarzonego żelaznego pręta. Pręt ten przykładany wzdłuż kręgosłupa powodował głębokie oparzeliny — metoda równie okrutna, co bezskuteczna, choć mająca działać odciągająco. Chyba trudno o bardziej przekonywający sprawdzian Mortonowego środka, gdyby mu się udało usunąć i ten straszliwy ból powodowany rozpalonym żelazem. I oto środek Mortona raz jeszcze zwyciężył, gdy rozpalone do białości żelazo sycząc wypalało znamiona na mięśniach karku i pleców. Pacjent zniósł straszliwą torturę bez objawów bólu, w całkowitym milczeniu. 79 Warren dzięki temu przezwyciężył ową chwilę, w której przemożny napór uczucia zagrażał jego równowadze i władzy nad sobą. Mimo to zapamiętaliśmy jego łzy. Osobiście do dziś uważam, że kilka ulotnych łez tego człowieka to najwspanialszy symbol owych przedpołudniowych godzin w dniu 16 października 1846 roku, godzin przełomowych, które przeszły do historii. W gruncie rzeczy zdarzenie tego przedpołudnia to kilka chwil, których nikt z nas nie potrafi ani spokojnie przemyśleć, ani zrozumieć, ani przejąć się ich niezwykłością. Nie powiedziano nam też, że ów czarodziejski środek Mortona to eter siarczany, a więc środek chemiczny, podobnie jak gaz rozweselający stosowany dla przyjemności, znany od dawna, używany w medycynie przeciw tzw. „płucnym afektacjom". Ale o tym dowiedzieliśmy się dopiero później. Mimo to chyba wszyscy świadkowie tych wydarzeń przynajmniej przeczuwali, że na ich oczach dokonało się coś, co jak szybko rozprzestrzeniający się ogień ogarnie cały świat, co przestawi cały chirurgiczny sposób myślenia i działania, wytyczy nowe drogi rozwoju. Oto zlikwidowano ból, najstraszliwszą z przeszkód, bezlitośnie ograniczającą zakres chirurgicznego działania — przez tysiąclecia do dziś. Nowa epoka musiała otworzyć szerokie, wręcz nie dające się ogarnąć perspektywy, możliwości, o jakich ani my, ani niezliczone generacje przed nami nie mogły nawet marzyć, możliwości, których wymiar także teraz przekracza! naszą wyobraźnię. A wszystko to miało wyjść z Bostonu, ze szpitala, w którym uczyłem się i studiowałem, ze szpitala, którego „Stary Świat", świat przodującej i dla nas wzorcowej wiedzy medycznej zza oceanu nawet nie znał, gdyż tego typu wiedza była poniżej jego godności. Jeszcze trwałem na swoim miejscu jak ogłuszony, gdy Cotting daremnie usiłował nawiązać ze mną kontakt, a już zdawało mi się, że widzę, jak to „nasze odkrycie" dociera do Europy. Widziałem, jak zaskakuje i szturmem zdobywa podziwiane przez nas wszystkich ostoje chirurgii, takie jak EdynWirg, Londyn, Paryż. Moja młodzieńcza wyobraźnia podsuwała mi obrazy burzliwego zachwytu w Europie. I nagle uświadomiłem sobie, że oto nadeszła chwila mojego wyjazdu do Europy, z którym tak długo zwlekałem, że muszę być świadkiem tego, jak „nasze odkrycie" przeżywa Stary Świat, i to możliwie szybko, zanim ten zachwyt minie. LONDYN I EDYNBURG I Tego dnia Liston stał naprzeciw mnie, niedbale oparty o ramę okienną, swoimi potężnymi, muskularnymi plecami odwrócony do Clifford Street. Patrzył na mnie z wręcz ubliżającą drwiną. Jego wypukła klatka piersiowa pod dwurzędową kamizelką rozpychała zielonkawy surdut z aksamitnym kołnierzem. Kciuk jego lewej ręki tkwił pod pachą w wycięciu kamizelki. Twarz Listona, okolona bokobrodami, promieniała zdrowiem. Jego bardzo jasne, niebieskie oczy lśniły. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że ten czterdziestoośmioletni człowiek zaledwie rok później, w pełni sił, padnie martwy jak ścięte drzewo. Zapytał swoim chrapliwym głosem: — Od jak dawna jest pan w Londynie, młody przyjacielu? — Od czterech dni — odparłem. — Przeprawa z Bostonu była uciążliwa. Dwadzieścia dwa dni byliśmy na morzu. Natrafiliśmy na silne zimowe wichry, zwłaszcza w Kanale. To była moja pierwsza podróż morska. Musiałem po niej przez kilka dni wracać do równowagi... — I, jak pan pisze, rzucił pan wszystko i przybył do Europy, by śledzić, jak ta jankeska sztuczka z oparami eteru, że tak powiem, podbija Anglię?... — Tak! — odparłem. — Tak jak do pana pisałem. Zaśmiał się hałaśliwie, że aż trzęsły się jego szerokie bary^. W owym czasie Liston był nie tylko znanym i szanowanym profesorem chirurgii klinicznej w University College w Londynie, lecz dzięki swemu zachowaniu i prezencji znany był także jako najgwałtowniejszy, najbardziej rubaszny i najbardziej zarozumiały, wyposażony w najmocniejsze łokcie specjalista wśród chirurgów Anglii i Szkocji... A to już coś znaczyło — zwłaszcza w czasach gdy rywalizujący ze sobą szkoccy chirurdzy nie stronili nawet od rękoczynów. Liston był synem pastora z Linlithgow. Studiował medycynę w Edynburgu i Londynie. Już w dwudziestym drugim roku życia został członkiem Królewskiego Kolegium Chirurgów. Chciał wstąpić do marynarki, potem jednak jako chirurg osiadł w Edynburgu. Narobił sobie wrogów wśród edynburskich profesorów, ponieważ podejmował się i tych przypadków, z których oni oficjalnie zrezygnowali. Jak na owe czasy, wielu, zarówno „zręcznością noża", jak i bezwzględnym zuchwalstwem, wyleczył, a przynajmniej utrzymał przy życiu. Głośno kpił z handlu stanowiskami w uniwersytecie i królewskim szpitalu w Edynburgu, za co zabroniono mu na kilka lat wstępu do szpitala. Ale jego prywatna szkoła chirurgiczna utrzymała się, choć jego uczniów próbowano straszyć, że podczas oficjalnych egzaminów przed „kolegium chirurgów" szansę ich będą znikome. W roku 1827 cofnięto Listonowi zakaz wstępu do edynburskiego szpitala, ponieważ i on nauczył się grać na klawiaturze intryg i targów o stanowiska. Miał teraz prawo operowania w szpitalu, a jego sława bardzo szybko wyszła poza granice Anglii i Szkocji. Była to sława człowieka, w którego pracy czas trwania amputacji, wycięcia, usunięcia kamieni nie liczył się już na minuty, lecz na sekundy, który niedźwiedzią siłę łączył ze zręcznością kugla-rza. Nieszczęśni chorzy ciągnęli do niego tłumnie, ponieważ sekundy trwania operacji oznaczały też tylko sekundy bólu. W gardle Listona wciąż jeszcze bulgotał śmiech. — Chciałbym mieć pieniądze pańskiego ojca — powiedział uszczypliwie — gdy byłem w pańskim wieku... — i dodał: —Czy całkiem poważnie wierzy pan w tę sztuczkę...? Nawet nie widząc go podczas operacji można było sobie wyobrazić, że w chwilach gdy potrzebował obu rąk dla podwiązania naczynia, trzymał skalpel w zębach, tak jak to obserwo-wa/ przy ćwiartowaniu zarżniętych zwierząt u na/zręczniejszych rzezników Edynburga. ti Sui\ec\e chirurgów 81 Można sobie wyobrazić, że swych rywali — jak na przykład młodszego, a niewiele mniej poważnego Szkota Syme'a— zwalczał środkami jeszcze bardziej bezwględnymi niż te, które stosowano wobec niego. Naoczni świadkowie z Edynburga opowiadali, że chodził na głową Syme'a a tą czaszką. Wprawdzie zwalczał tego rywala na noże, ale w końcowej fazie walki o katedrę chirurgii w Edynburgu ostatecznie przegrał. W roku 1835 skorzystał z propozycji przeniesienia się do Londynu, by tu w końcu skupić na sobie większą część podziwu, jakim Londyn obdarzał chirurgów. — No, młody człowieku — powiedział, gdy spostrzegł w mojej twarzy oznaki niepokoju — niech pan odpowie! — Sir! — odparłem zebrawszy całą odwagę. — W tym wypadku nie chodzi już o wiarę, lecz o fakty, które uznało całe kolegium lekarzy w Bostonie. Przesłałem panu oryginalne sprawozdanie na temat znieczulenia bólu eterem, które 18 listopada w bostońskim „Medical and Surgical Journal" opublikował dr Bigelow. Dr Bigelow jest u nas jednym z najpoważniejszych lekarzy. Studiował także w Europie. Jeszcze w trakcie moich wyjaśnień w twarzy jego nastąpiła pewna zmiana, i to tak nagle, że można ją było wytłumaczyć albo jego nieposkromionym temperamentem, niezwykłą zmiennością jego charakteru albo też chęcią szerzenia wokół siebie strachu i zaskoczenia. — Well — powiedział — dobrze, że pan nie wpada w panikę, gdy słyszy pan pierwsze lepsze warknięcie. Tego nie lubię. Ale wracając do rzeczy, wszystko, co mi pan z takim zapałem opowiadał, to dla mnie już nie nowość... — Co takiego, sir?—zapytałem. — Gdyby pan przed kilku dniami, ba, nawet jeszcze dziś rano zjawił się u mnie — odparł — byłby pan pierwszym, który przyniósł mi wiadomość o tej historii z eterem. I gdyby •to pan przyniósł mi tę wiadomość, byłby pan pierwszym człowiekiem, który być może miał szansę upowszechnić ją w całej Anglii. — Jego obserwujące mnie oczy zdradzały człowieka pewnego siebie, człowieka, który swojego światła nigdy nie chowa pod korcem, lecz posługuje się nim bardziej, niż na to zasługuje. — Zresztą — ciągnął — i tak nie uwierzyłbym ani jednemu pańskiemu słowu. Natomiast na sprawozdanie dra Bigelowa zwróciłem uwagę. Jednak od kilku godzin sytuacja jest inna. W czasie gdy pan odsypiał swą chorobę morską, nadszedł do Londynu list z Bostonu. Autorem jest dr Jakub Bigelow, ojciec tego dra Bigelowa, którego sprawozdanie pan 'mi przesłał. W nieszczęśliwy albo dziwny sposób nie byl skierowany do mnie, \ecz do me\aVaeg,o dra "Piaricisa lioota t. Gower Street, -z. którym dr Bigelow prawdopodobnie od dłuższego czasu się przyjaźni. Ale dr Boot oczywiście natydnmiasi ito-zumiał, że list nie powinien być skierowany do niego, lecz do mnie — i przed godziną przesłał mi go, łącznie z przedrukiem tego samego sprawozdania dra Henry'ego Bigelowa, które otrzymałem od pana. A więc przychodzi pan o godzinę za późno, by być pierwszym zwiastunem tej rzekomo wstrząsającej światem nowości. Mimo najlepszych chęci dziś już nie mogę sobie przypomnieć, czy w trakcie gdy to mówił, poczułem się rozczarowany. Nie dlatego wyjeżdżałem z Bostonu, by zostać zwiastunem amerykańskiego odkrycia w Europie. Oczywiście mocno przeceniając znaczenie, jakie amerykańska medycyna miała i mogła mieć w Europie, sądziłem, że pisemne sprawozdania o rewolucyjnych wydarzeniach w Bostonie natychmiast obiegną świat. Liston obserwował mnie bardzo uważnie. Spojrzenie jego było zarazem badawcze i drwiące. Być może dochodził do wniosku, że niesłusznie posądzał mnie o fałszywe ambicje. W każdym razie bez słowa wręczył mi przedruk oryginalnego sprawozdania dra Henry'ego Bigelowa w „Boston Daily Advertiser" oraz odpis listu dra Jakuba Bigelowa do dra Francisa Boota. List Bigelowa do Boota brzmiał tak: „Boston, 28 listopada 1846 roku. Drogi panie Boot! Przesyłam panu sprawozdanie ^ ^a^^te^^bóYmfitodTi^feótątdedaNNW) ta wprowadzono i która zapowiada się ;,ako jedno z najdonioślejszych odkryć naszych czasów. Wielu pacjentów podczas operacji ćmrar-gicznych i cierpiących na inne dolegliwości przestało odczuwać ból. Przeprowadzono ampu- 82 tacje piersi i kończyn, zszywano arterie, usuwano wrzody, wyrwano setki zębów i nikt z pacjentów nie odczuwał nawet najmniejszego bólu. Wynalazcą jest dr Morton, dentysta w naszym mieście, a metoda polega na wdychaniu oparów eteru aż do utraty przytomności. Posyłam panu «Boston Daily Advertiser'> z artykułem mojego syna Henry'ego na temat tego odkrycia". Dziwne to, ale prawdziwe, że pierwsza wiadomość o odkryciu narkozy dotarła do Londynu i Listona w na pół prywatnym liście. Zwróciłem go nieco zmieszany, ale i z uczuciem ulgi, że potwierdzał wszystko, o czym i ja informowałem Listona. — Jest tu jeszcze coś! — powiedział Liston i podał mi następną kartkę. Byi to list do Listona, podpisany przez Boota. Boot donosił, w jaki sposób stał się jego adresatem oraz że wobec niezmiernego znaczenia tego odkrycia dla chirurgii naturalnie natychmiast pomyślał o Listonie, ale nie odważył się mu przekazać tej wręcz niewiarygodnej wiadomości bez uprzedniego sprawdzenia. W związku z tym zaprosił do siebie dziś rano dentystę Jamesa Robinsona i w jego obecności polecił pewnej młodej pacjentce wdychać eter. W efekcie Robinsonowi udało się wyrwać ząb bez bólu. Fakt ten ośmielił go do przekazania Listonowi wiadomości o tym chyba najdonioślejszym wynalazku. — Widzi pan—powiedział Liston—panowie Bigelow i Boot byli szybsi od pana... N\s <\oc«\vam. ^akx, te \ <{»». zty&YsA $xw&% &c> mri\e... —^.x\xcA pap\er^ na s\śA \ nag\e zrezygnował z dotychczasowej dość niedbałej pozy. Przyjął postawę prostą i oficjalną, jakby na znak, że audiencja skończona. — Mimo wszystko wierzę jedynie w to, co widzę na własne oczy — powiedział. Jego wyraz twarzy i głos znowu raptownie się zmieniły. — Dziękuję panu za odwiedziny, młody przyjacielu. Żegnam pana...! To nagłe pożegnanie tak mnie zaskoczyło, że patrzyłem nań, nie mogąc wydobyć słowa. — Powiedziałem: żegnam! — powtórzył Liston. A potem, jakby dla złagodzenia tego szorstkiego i chłodnego pożegnania, rzucił: — Jeszcze pan o mnie usłyszy... Wyszedłem na ulicę cokolwiek zmieszany. Daremnie próbowałem dociec, skąd bierze się owa zmienność Listona, w jaki sposób należy uporządkować jego obraz. Niestety nie udało się. Odrzuca narkozę czy też ją wita jako objawienie? Jeżeli odrzuca — wpadło mi nagle do głowy—to dlatego, że zagraża temu, co ugruntowało jego sławę, czyli szybkości operacji. Przy braku bólu szybkość jego cięć traci swoje znaczenie i czarodziejską moc. Szedłem w kierunku dorożki, która czekała na mnie w pewnej odległości od domu Listona. Byłem zaledwie w połowie drogi, gdy nagle posłyszałem za sobą tętent kopyt. Odwróciłem się i zauważyłem, jak z domu Listona wychodzi wysoki barczysty mężczyzna, jak wsiada do dorożki, która co dopiero podjechała. To mógł być tylko Liston. Zastanawiałem się tylko kilka sekund. Potem czym prędzej wskoczyłem do swojej dorożki i poleciłem woźnicy, by jechał za Listonem. Dziś trudno mi powiedzieć, co było powodem takiego postępowania. To był instynkt, a może tylko pragnienie, by pozostawać w pobliżu Listona. Zatrzymał się na końcu Oxford Street, przed słynną apteką Petera Squire'a, o której wówczas nic nie wiedziałem. Obserwowałem, jak Liston wyskakuje z powozu i znika w aptece. Wszedłem za nim. Stał odwrócony do mnie plecami i wręczał siwowłosemu aptekarzowi — byl nim Sąuire — kilka listów. Widocznie były to te same listy, które niedawno pokazywał mnie. — Niech pan to przeczyta — powiedział pospiesznie i jakby astmatycznie. W rok później, gdy nagle zmarł na skutek pęknięcia aorty, tę okoliczność przypomniałem sobie szczególnie wyraźnie. Głos miał zmieniony, wprawdzie nadal chrapliwy i donośny, ale pełen zapału, którego w czasie rozmowy ze mną jeszcze nie ujawniał... 83 I: Gdy Sąuire z pewnym zdziwieniem pochylił się nad listami i zaczął czytać, Liston szybkim krokiem chodził tam i na powrót, nie zauważając mnie. Odwróciłem się do niego plecami i czekałem z bijącym sercem. Wkrótce usłyszałem, jak Liston naglącym głosem zapytał: — Gotowe? Sąuire był widocznie głęboko zakłopotany. Spojrzał na Listona i dobierał słów. — To bardzo interesujące i doniosłe — powiedział wreszcie. — Tak! — rzucił Liston gwałtownie. — A pan przygotuje mi coś z tych rzeczy, abym mógł to wypróbować w poniedziałek w szpitalu. Sąuire wciąż jeszcze nie mógł opanować zdumienia. Na nowo szukał słów, ale Liston ciągnął: — Mam amputować udo i podczas operacji wypróbuję tę nową rzecz \ Radził, żeby Sąuire o tym nie zapomniał i żeby te rzeczy przyniósł do szpitala jego siostrzeniec William. On, Liston, polega na nim. Nie czekając na odpowiedź Squire'a obrócił się na pięcie, podszedł do drzwi, wsiadł do powozu i odjechał. Ponieważ w pośpiechu i podnieceniu nic lepszego nie wpadło mi do głowy, kupiłem pewną ilość mikstury składającej się z opium i niemierzyc-y, którą zwano „proszkiem Dovera". Gdy wyszedłem na ulicę, powóz Listona już dawno zniknął. Zresztą postanowiłem go już nie śledzić. Uczucie absolutnej niepewności, z jakim opuściłem dom Listona, ustąpiło. Teraz byłem przekonany, że jego nieprzychylna obojętność wobec mnie była tylko grą; czy to z samego zamiłowania do gry, czy też z przyzwyczajenia do ukrywania swych myśli i planów za szorstkim i odpychającym sposobem bycia. Nie było wątpliwości, że iskra odkrycia trafiła na podatny grunt. I jeśli w poniedziałek, który miał nadejść, eter spełni swoją rolę, to z całą pewnością podbije Londyn. I Poniedziałek 21 grudnia 1846 roku był bardzo zimny, a piece w University College Hospital nie ciągnęły. Ale nie sądzę, by wielu lekarzy i studentów, tłoczących się na ławach amfiteatru, odczuwało panujący chłód. Od wczesnego ranka mówiono wszędzie, że Liston zamierza przeprowadzić jakiś niezwykły eksperyment. Gdy wmieszałem się między studentów, dochodziły mnie najrozmaitsze pogłoski. Była mowa o jakimś amerykańskim czarodziejskim środku, ale i o jakimś amerykańskim szachraj-stwie. Wszystko to razem przypominało mi owe decydujące chwile w Massachusetts General Hospital. Około godziny pierwszej trybuny były przepełnione. W tym czasie dwóch ludzi wkroczyło na arenę operacyjną. Jeden z nich niósł szklane naczynie z podłączonym do niego wężem, na którego końcu umieszczona była rurka inhalacyjna. Z takich urządzeń korzystano wówczas przy chorobach dróg oddechowych. To mógł być tylko inhalator eteru Squire'a. Szeptem zapytałem mojego sąsiada, jakiegoś starszego lekarza, kim są ci dwaj. Lekarz spojrzał na mnie z pewnym zdziwieniem, zaskoczony moją niewiedzą. Jednak zastanowiwszy się nad moją wymową doszedł do wniosku, że jestem Amerykaninem, i wyjaśnił: — Młodszy to William Sąuire, siostrzeniec aptekarza, a starszy to William Cadge, asystent profesora Listona. W tej chwili Cadge spojrzaWsu trybvmie.TiodriępoAmecoTg ośw'\adcz^\, Te.T&VjNa&ia»s profesor Liston po raz pierwszy wypróbuje niedawno odkrytą amerykańską metodę znieczulania ludzi na ból operacyjny. Jeśli okaże się ona oszustwem, będzie się z czego pośmiać. Jeżeli jednak będzie skuteczna, to my jako pierwsi w Europie doświadczymy jej działania. Mr William Sąuire skonstruował w ciągu niedzieli aparat, który bez trudu umożliwi pacjentowi wdychanie amerykańskiego środka, czyli oparów eteru. Poza tym Mr Sąuire sam na sobie wypróbował ten środek. Z kolei oddał głos Mr Squire'owi... 84 Izi wkroczyło do niego wężem, zeń korzystano wówczas r eteru Squire'a. lam są d dwaj. Lekarz %. Jednak zastanowiwszy i wyjaśnił: to William Cadge, radczyl, że za kwadrans rfcjróka metodę znieczu-ne się z czego pośmiać. ¦wdezymy jej działania, t trudu umożliwi pacjen--*.rn Mr Sąuire sam na Sąuire odstawił swój aparat. , — Tak! — potwierdził. — Wczoraj wdychałem eter przy pomocy tego aparatu. Z początku pobudził mnie do kaszlu. Potem jednak wokół mnie zapadła cisza, pogrążyłem się w głębokim śnie. Podczas snu wuj zadał mi kilka ukłuć szpilką. Gdy się obudziłem, nie pamiętałem, abym odczuwał jakiś ból. Zanim profesor przystąpi do decydującej próby, chciałbym za pomocą tego aparatu przeprowadzić jeszcze jedno doświadczenie. Czy ktoś z państwa chciałby wdychać gaz? Patrzył wzdłuż naszych rzędów, ale nie znalazł odzewu. Wszystkich jakby ogarnął lęk przed nieznanym. Sam także nie wpadłem na tę zresztą bliską mi myśl, by oddać się do jego dyspozycji. — Co? — zdziwił się Sąuire. — Nikt? Ale nadal panowało kłopotliwe milczenie. Sąuire spojrzał na Cadge'a. Ten także wyczekująco patrzył wzdłuż rzędów na trybunach. W pewnym momencie jakby powziął postanowienie. Spojrzał w kierunku drzwi. Stał w nich dozorca, potężna postać o wyglądzie boksera. Czekał widocznie na przybycie Listona. — Sheldrake! — zawołał Cadge. — Tak, sir! — dozorca uniósł lekko pochyloną głowę. — Proszę tu podejść, Sheldrake — polecił Cadge. -— Chcemy spróbować, czy uda się nam pana znieczulić... Sheldrake niechętnie ruszył od drzwi patrząc ponuro i bojaźliwie. Jednak usłuchał rozkazu, bo przywykł słuchać. Gdy usiadł, jego potężne pięści zwisały po obu stronach fotela. Posłusznie otworzył usta, gdy Cadge wsunął ustnik inhalacyjny między jego wargi. Nos Sheldrake'a ściśnięto klamrą. Sąuire trzymał zbiornik gazu z wężem. — A teraz niech pan oddycha, Sheldrake — nakazał Cadge. — Proszę głęboko oddychać... Sheldrake usłuchał. Widać było, jak jego szeroka klatka piersiowa nadyma się i opada, i znowu podnosi. Minęła krótka chwila, potem z ławek zaczęły padać krzyki przerażenia. Sheldrake poderwał się jednym ruchem i stanął wyprostowany przed fotelem. Z jego szeroko otwartych oczu biła ślepa wściekłość. Lewą ręką odepchnął Squire'a wraz z inhalatorem, tak że ten zatoczył się na ścianę. Na szczęście Sąuire nie upuścił inhalatora na podłogę. Prawa ręka Sheldrake'a trafiła Cadge'a w pierś, który jakby zapadł się w sobie po tym ciosie. Potem Sheldrake rzucił się naprzód. W dzikim milczeniu — inaczej nie umiem tego wyrazić — wskoczył na przednią lawę trybuny. Studenci usiłowali uciec stamtąd, wrzeszcząc wspinali się po ławach. Mnie natomiast zdawało się, że jestem przykuty do swojego miejsca. Nic z tego! — pomyślałem. — Przepadło, zaraz zaczną się drwiące wrzaski, jak wtedy, gdy zawiódł Wells... Tymczasem poczułem, że i mnie odepchnięto na bok. Ci, którzy uchodzili przed amokiem Sheldrake'a, wręcz natarli na mnie. Sheldrake natomiast dotarł aż do górnego rzędu. Ale tam załamał się równie nagle, jak zaczął się jego bieg, usiadł na stopniu i ocknął się z odurzenia... Zaskoczony rozejrzał się bezradnie. Usłyszał wrzaski dokoła. Dopiero po chwili się uspokoił. I nagle wybuchł śmiech. Śmiech ten poruszył w,e mnie coś, co przywołało na pamięć klęskę Wellsa i to, jak zabójczo wpłynął nasz szyderczy śmiech na losy jego wielkiego pomysłu. Sadziłem, że wszystko przepadło, skoro wynalazek mojego kraju wydrwiono, że jego uznanie na długo uległo odroczeniu. Tymczasem jednak Sąuire i Cadge pozbierali się i zawołali Sheldrake'a po imieniu, a on powlókł się z powrotem na swoje miejsce koło drzwi. Śmiechy umilkły. Sąuire znowu doprowadził do porządku swój sprzęt. Zapadło pełne napięcia milczenie. O drugiej piętnaście otwarły się wreszcie drzwi i pojawiła się w nich potężna postać Listona. Wraz z nim weszło jeszcze dwóch ludzi, jak się później dowiedziałem, chirurg domowy Ransome i „dresser" Palmer. 85 Cadge przyciskał lewą rękę do piersi, tam gdzie go trafił Sheldrake. Podszedł do Listona, by zdać relację. Liston słuchał w milczeniu. Czułem wyraźnie, jak bije mi serce! Co uczyni ten nieobliczalny człowiek? Jaki wpływ wywrze na niego zajście z Sheldrakiem? Być może Liston przez chwilę naprawdę myślał o zaniechaniu zapowiedzianego eksperymentu. Kto wie? Podszedł do stołu operacyjnego. — Jest pan gotów, Mi Sąuire?—zapytał chłodno i poważnie. Sąuire skinął milcząco. Liston z kolei spojrzał na Ransome'a, który rozkładał instrumenty, nóż, piłę, zaciskacze arterii, a kilka świeżo umytych wiązadeł przeciągał przez dziurkę od guzika marynarki. — Jest pan gotów. Mr Ransome? — Tak, sir! — No to wypróbujemy teraz tę jankeską sztuczkę, jak człowieka uczynić nieczułym... Taka była decyzja Listona. Ale zdawało mi się, że mimo to widzę, jak się waha. Albo obstawał pvzy eksperymencie, bo uważał, że iest poniżej jego godności odstępować na podstawie incydentu z zapijaczonym dozorcą, albo czeka! na ponowny niewypał z eterem, także w swojej obecności? — Każcie go wnieść... — wypełnił salę donośny głos Listona. Sanitariusze zrobili to i położyli chorego na stole operacyjnym. Jak się później dowiedziałem, chodziło o służącego, który nazywał się Frederick Churchill. Był blady, wychudzony, wyczerpany gorączką. Przy upadku skaleczył lewą goleń, odstawiono go do szpitala, gdy w miejscu zranienia na kości się, że tylko amputacja całej lewej nogi może uratować mu życie. Churchiłl patrzył na Listona oczami pełnymi przerażenia. Przejęty paniczną trwogą przed męką operacji, nie znając zbawczego wynalazku, jaki na nim miano wypróbować, przedstawiał obraz bezsiły i rozpaczy. Liston dał znak Squire'owi, sam trzymając skalpel w pogotowiu. Sąuire podszedł do Churchilla z aparatem inhalacyjnym, włożył płaczącemu ze strachu ustnik węża między wargi i nałożył zacisk na nos. Kazał choremu głęboko oddychać. Churchill próbował wykonać rozkaz, ale dostał ataku kaszlu, wyrzucając ustnik. Już usłyszałem za sobą kilka drwiących głosów. Mimo zimna twarz Squire'a zlana była potem. Z pomocą przyszedł mu Cadge, Liston zaś czekał z nieporuszoną twarzą, lekko pochylony do przodu. Churchill ponownie zaczął wdychać, kaszlał, ale udało mu się utrzymać ustnik, bo Sąuire po prostu przyciskał go do jego warg. W oczach Churchilla zauważyłem wyraz udręki. Jeszcze raz usiłował pozbyć się węża, potem nagle zaniechał wszelkiego oporu. Jak od uderzenia, głowa jego opadła na bok, ciało omdlało. Zapanowała cisza... W tę ciszę wtargnął głos Squire'a: — Chyba wystarczy! — Proszę trzymać puls, Cadge — rzucił Liston, a potem zwracając się do nas rzekł: — Panowie, proszę mierzyć mój czas... Zauważyłem, jak studenci i lekarze na trybunie wyciągnęli zegarki, by kontrolować czas potrzebny Listonowi do operacji. Tymczasem ręka Listona z nożem już skoczyła do przodu. Nóż okolił nogę. Z błyskawiczną szybkością przeciął górny, a potem dolny płat. „Dresser" podawał mu piłę. Pół tuzina pociągnięć. Ransome wrzucił amputowaną nogę do kosza z trocinami obok stołu. „Dwadzieścia osiem sekund" — szepnął Sąuire. Liston, jakby nieobecny, wyprostował się. Było bardzo cicho. Spojrzenie Listona przesunęło się wzdłuż szeregów: Potem, z wyrazem wielkiego zdziwienia, zatrzymało się na twarzy Churchilla... Zapanowała cisza. Dopiero w chwili gdy po ukończeniu bandażowania Liston opuści! ręce, Churchill obudził się. Poruszył bladymi ustami, zaraz potem otworzy! oczy i natychmiast rzucił: „Kiedy pan zacznie?", a następnie: „Nie mogę zgodzić się na amputację, nie przeżyję tego". 86 Liston spojrzał na niego milcząc. W milczeniu tym kryło się coś niesamowitego, coś, co zapowiadało zmianę wszystkich wyobrażeń w tej sprawie. Liston dal znak swym pomocnikom. Jeden z nich podniósł amputowana nogę z podłogi i pokazał Churchillowi. Ten przerażony zamknął oczy. Liston zaś wyprostował się i powiódł spojrzeniem dokoła. Z jego oczu można było wyczytać, że już nie wątpi. — Ta jankeska sztuczka—wybuchnął nagle—rozprawia się z całym mesmeryzmem. Amputacja nogi pod narkozą eterową, przeprowadzona przez Listona 21 grudnia 1846 roku, była pierwszą bezbolesną operacją w Europie. Szeroko otwarła bramy zwycięskiemu pochodowi narkozy eterowej przez Wielką Brytanię, Niemcy, Austrię, Francję, Szwajcarię, Włochy i Rosję. Ów zwycięski pochód był tak szybki, że moje pragnienie, by towarzyszyć mu od stacji do stacji, rozpłynęło się w nicość. Pod koniec stycznia 1847 roku we wszystkich krajach z tradycją chirurgiczną operowano bezboleśnie ludzi pod narkozą eterową. Już na początku stycznia w trzech przypadkach narkozę eterową wypróbował Joseph Francois Malgaigne w Paryżu. 12 stycznia przedstawił on Akademii Medycznej w Paryżu swoje pierwsze sprawozdanie. Spowodowało ono, że Francois Magendie jako drugi Francuz zaczął stosować eter i kilku chorych uwolnił od bólu. W Niemczech jako pierwszy wyciągnął wnioski ze sprawozdań o pierwszej operacji Listona i z wykładu Malgaigne'a w Akademii Medycznej wspomniany już Martin Heyfelder w Erlangen. 24 stycznia zastosował narkozę eterową u swego pierwszego pacjenta. 27 stycznia Franz Schuh w Wiedniu odważył się na znieczulanie ludzi eterem, eksperymentując uprzednio na zwierzętach, a Heimann Demme, profesor zwyczajny chirurgii w Bernie, o cztery dni wcześniej, 23 stycznia, złożył swe pierwsze sprawozdanie z doświadczeń „Berneńskiemu Towarzystwu Badań Przyrodniczych". Gdy w końcu stycznia z Anglii udałem się na kontynent, usiłowałem nie stracić z oczu przynajmniej śladów tego zwycięskiego pochodu, a w ciągu roku odwiedzić wszystkich pionierów, którzy torowali eterowi drogę w Europie — od Malgaigne'a po Heyfeldera, od Magendiego po Schuha. 23 stycznia zamierzałem opuścić Londyn i przenieść się do Boulogne. Dzień przedtem, 22 stycznia, siedziałem przed kominkiem w gospodzie i przeglądałem jakieś czasopismo londyńskie, którego nazwy już nie pamiętam. Zwróciłem uwagę na korespondencję z Edynburga, która mnie zaskoczyła. Tej tytuł brzmiał: Bezbolcsny poród. Szczególnie utkwiło mi w pamięci kilka zdań, takiej mniej więcej treści: „19 stycznia dr James Young Simpson, profesor położnictwa w Edynburgu, przyszedł z pomocą obywatelce naszego miasta oczekującej w ciężkim stanie porodu. Mówi się, że był to pierwszy w historii poród bezbolesny. Fakt ten mógł mieć miejsce dzięki temu, że profesor Simpson zdecydował się z całą odwagą zastosować w czasie porodu eter jako środek przeciwbólowy. Profesor Simpson uważa, że eter nie jest wprawdzie idealnym środkiem uśmierzającym ból w czasie porodu, niemniej sądzi, że z pewnością wśród znanych nam związków chemicznych znajdą się w niedalekiej przyszłości takie, które będzie można stosować w czasie porodów jako idealny środek niwelujący ból". Odłożyłem czasopismo i dokładnie w tej samej chwili postanowiłem odroczyć swoją podróż do Francji i udać się do Edynburga, by odwiedzić Simpsona. Już wcześniej nosiłem się z myślą złożenia wizyty w Edynburgu, który wtedy był jeszcze bardzo sławnym medycznym i chirurgicznym centrum Szkocji. Ale pierwsze decydujące dla dalszych losów narkozy eterowej eksperymenty niemal bez wyjątku przeprowadzono w Londynie i Bristolu, u Listona i takich ludzi, jak Buchanan i Lansdown. Poza tym Liston w czasie późniejszych przyja- 87 znych i już nie tak gwałtownych spotkań uczynił wszystko, by mi to odradzić. Jego niechęć do miasta jego pierwszej sławy, ale i pierwszych porażek, głęboko zapuściła korzenie i zręcznie to wykorzystywał... Teraz jednak nic już nie mogio mnie powstrzymać. Rankiem 23 stycznia byłem już w drodze do Edynburga. W gospodzie, w której się zatrzymałem 25 stycznia, napisałem list do Simpsona, prosząc go, by zechciał mnie przydać. Odpowiedział tego samego dnia i późnym popołudniem 26 stycznia po raz pierwszy stałem przed wielkim, jednak z zewnątrz prezentującym się dość skromnie domem przy Queen Street 52, w którym mieszkał Simpson wraz z rodziną. Dom jego stawał się już wtedy swego rodzaju miejscem pielgrzymek niezliczonych kobiet z różnych krajów, które u tego zaledwie trzydziestosześcioletniego lekarza szukały wybawienia od najrozmaitszych cierpień, choć jego osiągnięcia według naszej dzisiejszej wiedzy dość często były wątpliwe. W morzu chorób, cierpień i lekarskiej bezradności zalewającym wówczas świat wyobrażenia o „lekarskim półbogu" były raczej skromne. Gdy wszedłem do pokoju, przy biurku stał Simpson, ledwo średniego wzrostu, ale niezwykle szeroki i zwalisty. Gerald Massey powiedział o nim później: „Ciało miał Bacchusa, a głowę boga". A inny angielski pisarz, który kiedyś spotkał Simpsona odzianego w obszerny płaszcz, wyraził pogląd, że „pod tym płaszczem tkwi kilku mężczyzn". Tak wyglądał już wówczas, mając trzydzieści sześć lat. Ale na ciężkim, nieomal opasłym tułowiu tkwiła naprawdę niezwykła głowa, wielka, z szerokim, wysokim czołem, falującym włosem i jasnymi, błyszczącymi oczyma. Jednym słowem, człowiek o ruchliwości i dobioduszności grubasa, tryskający płomienną energią, ale i uparty, a przy sposobności ogromnie wojowniczy, człowiek, który ze stanu bosego czeladnika piekarskiego w Bathgate własną pracą, ale chyba i walką, doszedł do stanowiska profesora. Widocznie tak był przejęty swoim odkryciem, że bez długich wstępów zaczął o nim mówić. Później dowiedziałem się, że jako młody student, w okresie gdy w Edynburgu działał Liston. przerażony uciekł z sali wykładowej, gdy Liston obciął pierś przeraźliwie krzyczącej, chorej na raka kobiecie. Zamierzał obrać inny zawód, potem jednak przezwyciężył odrazę... Nigdy natomiast nie wyzbył się swej wrażliwości całkowicie. Sam operując wśród krzyku ofiar cierpiał tak baidzo. że latami próbował najwyszukańszych środków, nie tylko hipnozy Mesmera, by zniwelować ból. Toteż wiadomość o odkryciu narkozy eterowej podziałała na na niego w sposób zbawczy. — Ma pan rację — powiedział — to był pierwszy poród bez bólu. Ale już wcześniej marzyłem o tym podczas tysięcy porodów. Pomysł, by przy porodach zastosować eter, był prosty. Trudność polegała jedynie na tym. że przed 19 stycznia nikt nie potrafił przepowiedzieć, czy ete; usuwa tylko bóle porodowe, czy także skurcze mięśniowe, które przecież są siłą napędową porodu. Szukałem przeto przypadku tak skrajnego, żeby nawet najsilniejsze bóle nic zmienić nie mogły w jego przebiegu. Gdyby działanie eteru zniosło także bóle parte, to nie byłoby katastrofy, ale ja miałbym jasny obiaz działania eteru... — Przerwał. — Czy napiłby się pan herbaty?— spytał kręcąc się na swoim fotelu.— Jessie przyniesie nam herbatę z dużą ilością rumu...— Śmiał się promienny i zadowolony.— Jessie to moja żona... — rzeki i ciągnął bez skrupułów: — Na szczęście ożeniłem się z nią we właściwej chwili, tzn. gdy mądre głowy naszego wielce czcigodnego uniwersytetu nie chciały mianować mnie profesoiem, a już z pewnością nie dziedziny tak podejizanej, jak choroby kobiece... Nawiązywał, o czym wówczas jeszcze nie wiedziałem i czego nie rozumiałem, do swego wyboru na profesora w roku 1840. Wówczas całe grono profesorskie, łącznie z Jamesem Syme'em i Charlesem Bellem, wystąpiło przeciw karierowiczowi z Bathgate. Tylko ojcowie miasta byli za jego wyborem na następcę profesora Hamiltona. który przez całe życie walczył 0 uznanie „męskiego położnictwa", i to nie tylko pamfletami i przemówieniami, lecz kijami 1 pięściami. Ta historia, a zwłaszcza skutek szczęśliwego małżeństwa Simpsona, doszły do moich uszu dopiero później. — Ale wracając do przypadku— podjął Simpson, dawszy jakiś tajemniczy sygnał dzwonkiem — 19 stycznia o piątej po południu wezwany zostałem przez dra Figga, jednego 88 ż naszych praktykujących lekarzy, do pewnej kobiety z wrodzoną wąską miednicą. Figg był wręcz zrozpaczony. Chodziło o drugi poród. Pierwszy był niezwykle ciężki. Trwał od poniedziałku do czwartku i skończył się tym, że Figg długimi kleszczami zgniótł czaszkę płodu, wydobywając na świat martwe dziecko, by przynajmniej uratować matkę. Figg ostrzegał wówczas przed kolejną ciążą, ale nie posłuchano go, a nawet nie zawiadomiono, że kobieta znowu oczekuje dziecka. Wezwano go dopiero 19., gdy kobieta już od szeregu godzin leżała w strasznych bólach. O piątej po południu przyszedłem z drem Zieglerem i drem Keithem. Wielka głowa dziecka blokowała drogę porodową. Płód nie mógł przesunąć się do przodu. Uświadomiłem sobie, że naturalny poród jest nie do pomyślenia i że jedynie odwrócenie dziecka w łonie matki może je uratować. Mimo to czekaliśmy aż do dziewiątej wieczorem. W tym czasie już od tygodni nosiłem się z myślą o uśmierzeniu eterem bólów porodowych. Myśl ta prześladowała mnie uporczywie również w chwili, gdy słuchałem krzyków rodzącej. Aż dotąd wciąż wstrzymywała mnie obawa, że opary eteru mogą. jak mówiłem, usunąć nie tylko ból, lecz i bóle parte, bez których naturalny poród jest niemożliwy. Ale czy tu, w tym wypadku...!? Na naturalny poród i tak już nie można było liczyć. Miałem więc do czynienia z przypadkiem, w którym mogłem podjąć pierwszą próbę z eterem. Ulżyłbym losowi matki, nie szkodząc jej, i otrzymałbym odpowiedź na wielkie, rozstrzygające pytanie, jak eter działa na poród. Mimo to-— jak już powiedziałem— wahałem się aż do godziny dziewiątej. Do dziewiątej głowa dziecka nie przesunęła się ani o centymetr. Tuż po dziewiątej sięgnąłem po eter. Po krótkim czasie pacjentka uspokoiła się, jej krzyki umilkły, oddychała spokojnie. Eter stłumił ból, ale nie miał najmniejszego wpływu na parcie. W ten sposób problem był rozwiązany. Obrót dziecka i wszystko, co potem nastąpiło, było kwestią dwudziestu minut, my zaś od czasu do czasu podawaliśmy eter. Dziecko niestety tak ucierpiało, że odetchnęło tylko kilka razy i zmarło. Gdy pacjentka się obudziła, oświadczyła, że nie odczuwała najmniejszego bólu. Pierwsze, co sobie uświadomiła, to nie był ból, lecz odgłosy kąpieli, za pomocą której próbowano utrzymać dziecko przy życiu. Wydanie na świat martwego dziecka jest zawsze tragedią. Ale pacjentka przyszła do siebie dwa razy szybciej niż po pierwszym porodzie. Dziś już chodzi. Ja zaś od tego czasu zastosowałem eter podczas dwóch zupełnie normal*-nych porodów i znowu znalazłem potwierdzenie, że eter usuwa ból, mękę porodu, ale nie zakłóca naturalnego parcia... Mamy w ręku klucz do bezbolesnych porodów... Ach, Jessie — przerwał, gdy szybko mówiąc doszedł w swej relacji do tego momentu— przypatrz się temu żądnemu wiedzy młodemu przyjacielowi z kraju Jankesów... Podniósł się i roześmiał z ujmującym wdziękiem, o którym później tyle słyszałem od jego przyjaciół. Gdy również wstałem i odwróciłem się, ujrzałem twarz młodej, zadbanej kobiety o mądrym, macierzyńskim spojrzeniu. — Nie przeszkadzam — powiedziała—przyniosłam tylko herbatę... — Nie przeszkadzasz — odparł Simpson — przecież nigdy nie przeszkadzasz. Opowiadałem tylko o bezbolesnym porodzie... — Znowu zwrócił się do mnie: — Eter ma jednak kilka wad, które mi się nie podobają... Trzeba go stosować w zbyt wielkiej ilości. Drażni płuca i po obudzeniu powoduje gwałtowny kaszel, a po porodzie to nie jest dobre. Szukam czegoś lepszego... Niech pan na mnie nie patrzy z takim zdziwieniem. Dlaczego my w Szkocji także nie mielibyśmy czegoś odkryć? Zasadę, że pewne opary lub gazy niwelują ból, odkryto. Ale prócz eteru są jeszcze liczne inne pokrewne środki. Będę eksperymentował z każdym, jaki potrafię znaleźć, aż odkryjemy taki, który nie będzie wykazywał wad eteru... Tymczasem Jessie Simpson patrzyła na mnie w sposób nieco kpiarski: — Ma pan już teraz pojęcie — zapytała — po tym, co pan usłyszał, co się u nas dzieje wieczorami ? Cała rodzina wdycha chemiczne opary i czeka, kiedy ogłuszona padnie na ziemię... — Otworzyła drzwi. — Niech pan tam spojrzy — powiedziała. — Widzi pan naszą jadalnię. To jest w tej chwili nasze laboratorium. Jak długo jeszcze, Jammie? — No — odparł Simpson — jeżeli będziemy mieli szczęście, do jutra. W przeciwnym razie tak długo, aż znajdziemy coś lepszego. 89 I-I — Widzi pan — rzekła zwracając się do mnie. — Najbardziej nieprawdopodobny uparciuch, jakiego Pan Bóg kiedykolwiek stworzył. Nalała herbaty i przyjęła mnie do grona rodzinnego zupełnie tak, jakbym dawno do niego należał. Zaledwie dziesięć miesięcy później, wieczorem 4 listopada 1847 roku, marzenie Simpsona ziściło się. Tego wieczora odkrył znieczulające działanie chloroformu. Pierwsza wiadomość o tym doszła mnie w Berlinie, a o szczegółach dowiedziałem się dziesięć tygodni później, gdy odkrycie wywołało gwałtowny spór między zwolennikami i przeciwnikami chloroformu. Z początkiem stycznia 1848 roku po raz drugi przybyłem do Edynburga i po raz drugi przekroczyłem próg domu przy Queen Street 52. Był wieczór. Simpson przyjął mnie w jadalni. Towarzyszyli mu żona, asystent George Keith i młodszy asystent Matthews Dunkan, później lekarze najwyższej rangi. Wszyscy siedzieli przy półokrągłym stole, w słabym świetle zwisającej z sufitu lampy. Korpulentny Simpson siedział w fotelu pod osłoną pieca. Gdy wszedłem, jego twarz wręcz promieniała, a szalejący na zewnątrz spór o chloroform zdawał się go nie dotyczyć. — Patrzcie! — zawołał — to ten młody Jankes, któremu przed rokiem powiedziałem, że z pewnością znajdziemy coś, co pobije eter. Czy nie powiedziałem tego...? Patrzył na mnie bez owej samochwalczej próżności, która, jak się później okazało, kryła się za całym jego poczuciem humoru i jowialnością i w miarę upływu lat coraz wyraźniej i nieprzyjemniej dawała o sobie znać. — A jakże — odparłem. — Widzicie... — powiedział, kazał podać mi krzesło i portwajn, a następnie zwrócił się do swego pierwszego asystenta: — Doktorze Keith, niech pan opowie panu Hartmannowi, w jaki sposób odkryliśmy chloroform... Keith spojrzał na mnie trochę niepewnie. Potem kątem oka rzucił równie niepewne spojrzenie na Simpsona, który w sposób widoczny cieszył się z jego zmieszania. Simpson mrugnął do mnie i powiedział: — Mr Hartmann, niech pan patrzy na dra Keitha. Niech pan przyjrzy mu się dokładnie i spróbuje sobie wyobrazić, .jak ten wspaniały gentleman i lekarz kładzie się na podłodze tego pokoju, potem unosi nogi, opiera je na stole i strąca nimi naczynia... Spojrzałem na Simpsona zmieszany. Nie wiedziałem, do czego zmierza. Śmiech, do którego przyłączył się również Keith, jeszcze wzmógł moje zmieszanie. — A więc jesteśmy przy temacie — ciągnął Simpson. — Chciałem panu tylko wyjaśnić, dlaczego dr Keith zdradza pewne zahamowania, gdy ma o tym mówić. Chodzi o to, że w trakcie odkrycia chloroformu znalazł się w tej dziwacznej pozycji, którą właśnie opisałem. A więc sam opowiem panu tę historię. S\nvc$orA. uniM fedYSKk, \ cnscił. da tonie, śmk^c %\^ ctostrae.. — Czy może mi pan powiedzieć — zapytał — ile prób przeprowadzili na sobie panowie Wells i Morton, zanim odkryli gaz rozweselający względnie eter? Wtedy jeszcze nie mogłem odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ zbyt wcześnie opuściłem Boston. — No, sądzę, że niezbyt wiele — powiedział. — My jednak wiemy dokładnie, ile prób wykonaliśmy. — Wskazał na swoje biurko stojące między dwojgiem drzwi. — Tu leżą moje notatki na ten temat. Prawie przez rok wypróbowywaliśmy wszelkie pary i gazy, które można zdobyć w Wielkiej Brytanii. Z niektórymi źle nam poszło, nawet bardzo źle. — Spojrzał na swoją żonę. — Jessie miała dość roboty, by ten pokój wywietrzyć, ponieważ wszystkie 90 eksperymenty wykonywaliśmy tutaj, przy tym stole, wieczorami, gdy kończyłem inne swoje zajęcia. Miesiącami nie mieliśmy wyniku. Nie tyle narkotyzowaliśmy się, co wręcz truliśmy. Przyjaciele przynosili nam wszelkie możliwe chemikalia. Profesor Gregory dostarczał nam węglowodoru, oświadczając, że wykrył jego działanie narkotyzujące. To była pomyłka. Gregory przyniósł także inne rzeczy. Być może nie chciał nas narkotyzować, lecz zamordować. Wielokrotnie nasze eksperymenty z tymi materiałami budziły takie wrażenie... — Z zadowoleniem, znacząco rozejrzał się dokoła. — Nie sądzi pan, Dunkan — rzekł — że gdy nasz amerykański przyjaciel pobędzie kiedyś dłużej w Edynburgu, to i on pozna, kto to jest James Gregory?... Oczy jego błyszczały chytrze. Odzwierciedlały tę chęć rywalizacji przenikającą edyn-burskie życie uniwersyteckie, czyniąc jednego profesora wrogiem drugiego. Parę tygodni później wiedziałem o Gregorym znacznie więcej. Publicznie oświadczył on swoim rywalom, że z największą przyjemnością widziałby, jak będą wisieć. Poprzednika Simpsona na katedrze położnictwa, Jamesa Hamiltona, Gregory tak ordynarnie pobił, że edynburski sąd skazał go na grzywnę. Gregory przyjął karę z uwagą, że na tych samych warunkach z największą przyjemnością raz jeszcze pobije Hamiltona. — Nie tylko Gregory—ciągnął Simpson — udzielał nam rad niebezpiecznych dla życia. Także mój drogi przyjaciel i sąsiad, profesor James Miller, obdarzał nas chemikaliami, po czym zjawiał się każdego ranka w tym domu, by sprawdzić, czy jeszcze żyjemy, czy już po nas. To ostatnie sprawiłoby mu przypuszczalnie dużą przyjemność. Wie pan, James Miller należy do tych ostrożnych, którzy chętnie pozbywają się nieprzyjaciół tylnymi drzwiami. Jest chirurgiem, ale w miarę możliwości unika operacji, bo nie znosi widoku krwi. Do takich spraw w Edynburgu jeszcze się pan przyzwyczai. Tworzą nasz klimat. To czyni Edynburg tak uroczym. Czyż nie tak jest, Jessie...? Żona jego milcząco uśmiechnęła się do mnie. — Widzi pan — ciągnął Simpson, widocznie przyzwyczajony do takich monologów. — Jessie zgadza się ze mną. Na wszelki wypadek wypróbowywaliśmy wszystko, co nam oferowały chemiczne warzelnie trucizn. I oto ubiegłej jesieni podróżując po Linlithgoshire — to mój rodzimy okręg — przypadkowo dowiedziałem się o pewnym związku chemicznym, o którego istnieniu nie wiedziałem. Nazwa brzmiała: chloroform. Jeden z pańskich rodaków, Samuel Guthrie, jak się później dowiedziałem, odkrył go ponoć w roku 1831 w prywatnym laboratorium w Sackett Harbor. Po powrocie do Edynburga kazałem w naszej najlepszej chemicznej fabryce, Dunkan, Flockhard & Co., sporządzić z wapna chlorowanego i alkoholu porcję chloroformu. Roztwór ten nie budził jednak zaufania. Jak się to często dzieje, odstawiłem go. Postawiłem na stole, tu, w moim pokoju, i zapomniałem o flaszce. Tam stał parę tygodni. Z rozkoszą typową dla grubasów pociągnął łyk portwajnu. Potem ujął małą flaszeczkę, stojącą na stole. — Niech pan spróbuje... — powiedział i podał mi tę flaszkę. — Eter wąchał pan z pewnością dość często. Chyba nie przesadzam twierdząc, że ma odrażającą woń?! Ale to tutaj — niech pan powącha — pachnie przyjemnie... Popatrzyłem na przezroczysty roztwór we flaszce i powąchałem ostrożnie. Tak więc po raz pierwszy poznałem ów szczególny zapach chloroformu, który potem przez dziesiątki lat miał mi towarzyszyć w moich wędrówkach przez tak liczne sale operacyjne świata. Zdawało mi się, że przypomina zapach słodkich owoców. Czułem, że małe, jasne oczy Simpsona utkwione są we mnie. — Proszę nie wdychać za wiele — powiedział — bo przydarzy się panu to, co nam 4 listopada. Widzi pan, to było tak. Siedzieliśmy razem przy stole, Jessie, Dunkan, Keith, moja siostrzenica Agnes i szwagier, który służy w marynarce. Rozmawiałem z Dunkanem i Kei-them i doszliśmy do wniosku, że wypróbowaliśmy już wszystkie znane opary i gazy, nie osiągając upragnionego wyniku. Głowiąc się nad tym, skąd wziąć dalsze materiały do naszych eksperymentów, nagle przypomniałem sobie flaszkę od Dunkana, Flockharda & Co. Gdy jednak chciałem posłać po nią Dunkana, zapomniałem, gdzie ją swego czasu postawiłem... 91 Zaczęliśmy poszukiwania. Przeszukaliśmy już różne kąty, aż w pewnej chwili Keith pokazał flaszkę i zapytał, czy to ta właściwa. Znalazł ją pod papierami. Była porządnie zakurzona. Jeszcze raz obejrzałem ją nieufnie i bez wielkiej nadziei. Potem znowu usiedliśmy wokół tego stołu. Każdy z nas wziął łyżkę roztworu i wlał do szklanki, dokładnie tak samo, jak to robiliśmy poprzednio z wszystkimi innymi roztworami. Gdy nie dość szybko parowały, wsadzaliśmy je do naczynia z gorącą wodą. Potem przykładaliśmy nos i usta do otworu szklanki. Rozumie pan...? Skinąłem. Tymczasem Simpson żwawo pochylił swą dużą głowę nad lampką do wina i zademonstrował, jak to było z wdychiwaniem. Potem najpierw pociągnął spory łyk, chwilę rozkoszował się smakiem portwajnu i opowiadał dalej. — 4 listopada nie potrzebowaliśmy gorącej wody. Wdychiwaliśmy ów zaskakująco przyj&tiny Słodki zapach i spoglądaliśmy na siebie zdumieni'. Jessie, mój' szwagier i Agnes, tak już przyzwyczajeni do naszych daremnych prób, nie brali tego poważnie, obserwując to wszystko jak dziecinny żart. Rozmawiali więc i tego wieczora, specjalnie nie zwracając na nas uwagi. Ale w pewnym momencie zaczęli nasłuchiwać. A dlaczego — spojrzał na żonę— to właściwie już ty powinnaś opowiedzieć, Jessie... Jessie, która haftowała, opuściła swoją robótkę. — No — rzekła — panowie zaczęli być trochę za głośni i za weseli. Jeśli dobrze pamiętam, dr Keith zaczął śpiewać, a i ty byłeś niedaleki od tego. — Nic nie mogę sobie przypomnieć — powiedział Simpson — a dr Keith równie mało. Ale z pewnością tak było... — Tak było — powiedziała Jessie — a przede wszystkim strasznie fałszowaliście... — Nigdy nie fałszuję — powiedział Simpson bez przekonania — teraz jednak w obecności naszego amerykańskiego przyjaciela nie będę się o to spierał. Ale opowiadaj, co stało się potem, opowiadaj dalej...! — Sądzę, że niewiele można do tego dodać. Także dr Dunkan zaczął śpiewać. Potem nagle powstał hałas, który spowodował, że ja i brat zerwaliśmy się z miejsc. W tej samej chwili zniknęliście wszyscy trzej pod względnie za stołem. Dr Dunkan, zdaje się, pierwszy spadł ze stołka, rozciągnął się, szeroko otwarte oczy utkwił w suficie i zaczął chrapać. Dr Keith upadł na podłogę koło swego stołka, z wyciągniętymi do góry nogami. Potem nogi opadły do przodu na stół. Poruszał nimi tuż koło naczyń, tam i z powrotem. Mój brat zdążył jeszcze przeszkodzić, by nie postrącał ich ze stołu. Musiał go jednak silnie trzymać, bo dr Keith wierzgał, jakby ogarnął go szał niszczenia. Zaś profesor James Young Simpson -— dodała z uszczypliwą drwiną — leżał skurczony na podłodze i również chrapał. My, Agnes i ja, podbiegłyśmy, by podnieść zarówno jego, jak i dra Dunkana. Ale w tej chwili... — Tak! — przerwał Simpson swej żonie — w tej chwili już się obudziłem, rozejrzałem się, ogarnąłem wzrokiem ten cały kram i natychmiast zrozumiałem znaczenie tego, co się stało. Moją pierwszą myślą było: to właśnie to. Jest znacznie skuteczniejsze od eteru! A świadkowie niechaj zaświadczą, że tę myśl wyjawiłem od razu głośno... — Oczywiście! — potwierdziła Jessie Simpson—nawet dość donośnie.- — Ale też sprawa była dostatecznie ważna... Zdawało się, że Simpson nawet wspominając tak silnie przeżywa tamto odkrycie, że z podniecenia wystąpiły mu na czoło krople potu. Wyjął chustkę i otarł je. — Pozbieraliśmy się, dość oszołomieni, i natychmiast podjęliśmy dalsze próby. Po kolei wdychaliśmy ów środek, a ci, którzy akurat byli przytomni, nakłuwali znieczulonego igłami w różnych miejscach. Szczypaliśmy się nawzajem i uderzaliśmy narzędziami w rozmaite szczególnie czułe miejsca. Ale niewrażliwość na ból była co najmniej tak duża, jak przy zastosowaniu eteru. Potem także panie wdychały chloroform. Jessie zachowała się przy tym bardzo wytwornie, jak zresztą zawsze. Agnes natomiast skrzyżowała ręce na piersiach i wołała: „Jestem aniołem, jestem aniołem", aż straciła przytomność. Eksperymentowaliśmy do trzeciej w nocy, aż we flaszce z chloroformem pokazało się dno. Ale tej nocy jedno zostało stwierdzone: odkryliśmy nowy środek narkotyczny, w dodatku lepszy. Chloroform 92 miał przyjemniejszy zapach niż eter. Przy wdychaniu zupełnie nie drażnił oskrzeli i nie powodował ataków kaszlu. Działał znacznie szybciej niż eter, a moment zdenerwowania przed uśpieniem był znacznie krótszy. W końcu bardzo mała, dużo mniejsza ilość chloroformu niż eteru wystarczała, by spowodować narkozę... To wszystko było pewne już po pierwszych próbach. Taki więc przebieg miało odkrycie chloroformu. Zabawna'historia, prawda...? — Simpson zaśmiał się swobodnie. — Później być może nikt już nie uwierzy w tę prostą historię. Gdy następnego ranka profesor Milłer przyszedł, jak zwykle, by sprawdzić, czyśmy się już pozabijali, czy też jeszcze żyjemy, nie chciał mi wierzyć. Chciał natomiast natychmiast środek ten wypróbować. Miał tego dnia operować pacjenta z uwięzłą przepuklina i prosił, by podczas tej operacji Keith lub Dunkan zastosowali chloroform. Trudno byłoby odmówić, gdybym jeszcze miał chloroform. Ale flaszka była pusta, a Dunkan, Flockhard & Co. potrzebowali dużo czasu, by sporządzić nową porcję. Wyraziłem więc swoje ubolewanie z tego powodu — i na szczęście. Bo gdybym wypróbował chloroform na pacjencie Millera, od samego początku spotkałbym się z kontratakami, być może nawet zabójczymi dla dalszych losów wynalazku. Pacjent Millera był już bowiem bardzo osłabiony i zmarł, zanim dokonano pierwszego cięcia, bo Miller znowu zbyt długo zwlekał z operacją. Chyba nie muszę mówić, co by to oznaczało dla nowego środka, gdyby chory zmarł pod narkozą chloroformową. Ledwo ujrzałby światło dzienne, już spotkałby się z zastrzeżeniami i wątpliwościami. Tak więc ten sam przypadek, który go wyczarował, uchronił go przed pierwszą klęską. Gdy dziesięć dni później o odkryciu poinformowałem nasze Stowarzyszenie Medyczno-Chirurgiczne, a po piętnastu dniach opublikowałem sprawozdanie z doświadczeń, miałem za sobą — na szczęście — już pięćdziesiąt prób z chloroformem. We wszystkich wypadkach udało się uzyskać jak najlepszy wynik. Tak więc mogłem powiedzieć, i mówię to dzisiaj z absolutną pewnością, że eter jest pobity. Ale— uśmiechnął się do mnie z pełnym wyrachowania wdziękiem— mogę pana pocieszyć, że chloroform nie jest szkockim, lecz amerykańskim wynalazkiem! Proszę wziąć kieliszek, panie Hartmann, i pijmy. Pijmy na cześć Samuela Guthrie z Sackett Harbor. Miejmy nadzieję, że jeszcze żyje i dowie się, co stało się z jego odkryciem. Niech żyje Samuel Guthrie, którego rodzina bądź co bądź... — jego uśmiech, gdy podniósł kieliszek, stał się trochę złośliwy—pochodzi ze Szkocji... Noc, w którą wyszedłem w kilka godzin później, była typową styczniową nocą edyn-burską: nieprzyjazną i zimną. Latarnia uliczna, stojąca na wprost wejścia do domu Simp-sona, rzucała tylko wątłe światło. Keith i Dunkan wyszli wraz ze mną. Keith pożegnał się, Dunkan zaś towarzyszył mi jakiś czas, ponieważ wracał do domu w tym samym kierunku. — Wręcz zabawna historia — powiedział — to odkrycie chloroformu, prawda? Chyba jedyna wesoła historia towarzysząca odkryciu środka znieczulającego. Właściwie powinienem był skorygować Dunkana. Także odkrycie Wellsa miało charakter przedstawienia teatralnego i rozpoczęło się od śmiechu na sali. Ale milczałem. Możliwość, że Szkot albo Brytyjczyk (jak kto woli) odbierze palmę pierwszeństwa wynalazkowi mojej ojczyzny; z którego byłem tak dumny, zajmowała mnie bardziej, niż to ujawniłem w rozmowie z Simpsonem, osobowością dumną, świadomą swej wartości, ale i ujmująco szarmancką. Naprawdę uświadomiłem sobie znaczenie tego, co usłyszałem, dopiero teraz gdy zdążałem lodowato wilgotną Queen Street, gdy znalazłem się poza kręgiem oddziaływania Simpsona. W dodatku nie zdawałem sobie sprawy, że nawet jego żartobliwa pociecha, iż odkrywcą chloroformu jest Samuel Guthrie, jest fałszywa lub co najmniej wątpliwa. Guthrie w najlepszym razie mógł być jednym z odkrywców chloroformu. W podobnym współdziałaniu przypadku i geniuszu Niemiec Liebig i Francuz Soubeiran niemal jednocześnie w roku 1831 odkryli chloroform. Jak się później okazało, na podstawie dat z ówczesnych sprawozdań o odkryciu w „Poggendorffs Annalen", w „Annales de Chimie et Physiąue" lub „Sillimans American Journal of Science", trudno było ustalić, komu naprawdę należy się pierwszeństwo. Dopiero w roku 1834 Francuz Duman ustalił ostateczny skład roztworu i nadał mu nazwę: chloroform. 93 Ji ii 1 Ale tego wszystkiego jeszcze nie wiedziałem, gdy u boku Dunkana kroczyłem starą, ponurą edynburską ulicą. — Po prawdzie nie •wiadomo — powiedział — co wyniknie z te) zabawne) historii. Z pewnością w drodze do Edynburga słyszał pan już o walce, jaka tu, w kraju, rozgorzała wokół chloroformu, a szczególnie zaogniła się wokół metody bezbolesnego porodu pod chloroformem, jakby „za lub przeciw" bezbolesnemu porodowi miało rozstrzygać o „za lub prze-chloroformowi. Oczywiście Simpsona i mnie interesuje przede wszystkim działanie ciw chloroformu przy porodzie. Z tych samych powodów interesowaliśmy się eterem. Przed ośmiu tygodniami po raz pierwszy obserwowaliśmy działanie chloroformu podczas porodu pacjentki, która poprzednio rodziła trzy dni. W trzy godziny po wystąpieniu pierwszych bólów przybyliśmy do rodzącej. Na zwiniętą w formie torebki chusteczkę do nosa wylano łyżeczkę chloroformu. Torebkę przyłożyliśmy otworem do ust i nosa pacjentki. Bez trudności, które tak często zachodzą podczas aplikowania eteru, zapadła w głębokie odurzenie. W dwadzieścia pięć minut później bez objawów bólu matki i bez żadnych incydentów przyszło na świat dziecko, dziewczynka, której nadaliśmy imię „Anaesthesia". Początkowo zużyliśmy tj-ż-ec-Łką cVAoxo€orn\\i, co około dziedeau mirażach. cowtórojUśraj tą samą dswisą. To b^lo NN^-zystko, a pTzeVxn\a\o r\as, tjc przewaga cY\VoToioYmu t\a& eterem '-jest bezsporna. T?\e\ęgmarka właśnie myła dziecko w sąsiednim pokoju, gdy niczego nieświadoma matka zbudziła się. Takich sukcesów się nie zapomina, a i wypowiedzianych przy tym słów. Pacjentka spojrzała na Simpsona ze zdziwieniem. Potem powiedziała, że doskonale spała i że teraz czuje się dostatecznie wzmocniona i silna, by przebyć poród. Simpson usiadł na skraju łóżka i głaskał jej ręce. Powiedziała: „Zdaje mi się, że sen przerwał bóle. Czy to jest źle?" W tej chwili Simpson zaczął się śmiać i kazał zawołać pielęgniarkę z dzieckiem. Ale trzeba było czasu, aby przekonać pacjentkę, że już po porodzie i że dziecko w ramionach pielęgniarki jest jej własnym, żywym dzieckiem. To był wspaniały triumf chloroformu, który odtąd powtarzał się wielokrotnie... Zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu ulic, na którym musieliśmy się rozejść. — Ale jak to wyjaśnić*— zapytałem — że chloroform i zastosowanie go podczas porodu spotyka się z takim oburzeniem, że głośno o nim nawet w Niemczech? Pierwszy bezbolesny poród, który przeprowadził profesor Simpson — wówczas przy pomocy eteru —miał miejsce już przed rokiem. A zatem bezbolesny poród powinien był wywołać opór już dawno. Dlaczego ujawnia się dopiero teraz...? J— Bo porody pod wpływem narkozy eterowej były tylko eksperymentami, których nawet Simpson nie uważał za idealne. Od czasu odkrycia chloroformu Simpson naturalnie całkiem inaczej zaangażował się w bezbolesne porody. I to dopiero doprowadziło do owego wzburzenia. Chloroform i bezbolesny poród to sprawa wręcz nierozdzielna, a niektórzy zapominają, że chloroform, niezależnie od tego, czy się go stosuje przy porodach, czy nie, i tak pozostaje środkiem znieczulającym przewyższającym eter. Zwalczając bezbolesny poród, zwalczają więc także chloroform... Staliśmy wciąż jeszcze na rogu, choć wzmagał się zimny wiatr. — Twierdzą, że chloroform przenika do krwi nie narodzonego dziecka — powiedziałem— i zatruwa ją... Dunkan głębiej nacisnął kapelusz. — Tak z pewnością nie jest. Takie argumenty są tylko pozorem. Jeśli pan dokładniej rozważy zarzuty wobec chloroformu, to nie natrafi pan na żadne medyczne argumenty. Chodzi o moralność i religię. Kościoły i lekarze ściśle z nimi związani walczą tymi samymi metodami. Ale działo, z którego strzelają, jest ogromne. Jego najcięższą amunicją jest słowo Biblii, konkretnie Księga Rodzaju 3,16 — „I w bólu rodzić będziesz..." Rozumie pan. To ma znaczyć, że Bóg zakazał bezbolesnych porodów, a tym samym i chloroformu... „I w bólu rodzić będziesz..." — powtórzył. — Na tym polega ów cały sprzeciw... — Ależ to nie zahamuje postępu—wtrąciłem. — Nie zdarzyłoby się to po raz pierwszy — podjął Dunkan. — Niech pan tylko przyjrzy 94 się historii średniowiecznej medycyny. Jej żałosny stan to skutek równie ortodoksyjnej interpretacji Biblii. Simpson podchodzi do sprawy z pogodniejszej strony. Wszystkim wrogom chloroformu odpowiada drwiną, a Księdze Rodzaju 3,16 przeciwstawia rozdział 2, wiersz 21 tej samej Księgi: „Wtedy to Jahwe sprawił, że mężczyzna pogrążył się w głębokim śnie, i gdy spał, wyjął jedno z jego żeber..." Simpson mówi: tu macie zezwolenie Boga na używanie chloroformu. Błogosławię jego optymizm, ale walka dopiero się zaczęła. Już wysokie osobistości duchowne mówią o chloroformie jako o „owocu szatana", a inni zabraniają członkom Kościoła przystępowania do komunii, gdy tylko wpadną na myśl skorzystania z tego „szatańskiego gazu" lub zastosowania go u swych bliskich. Tak to wygląda obecnie w Szkocji. Ale w Anglii i Irlandii w gruncie rzeczy wcale nie jest inaczej. Błogosławię optymizm Simpso-na. A i panu nie pozostało nic innego... A teraz szczęść Boże i dobranoc... Zaczynam marznąć ! * Gdy w lutym 1848 roku poruszony wieścią o nagłej śmierci Horacego Wellsa w Nowym Jorku opuszczałem Edynburg, by tam pojechać, walka z narkozą chloroformową osiągnęła szczyt. Nie tylko duchowni wytoczyli najcięższe działa. Jeden profesor medycyny za drugim występowa! z potępieniem chloroformu i porodu pod narkozą. W dniu mojego wyjazdu Dunkan pokazał mi klątwę dra Montgomery'ego, potężnego szefe wielkiej Szkoły Położnictwa w Dublinie, rzuconą na bezbołesne porody. Montgomery mówił jeszcze o eterze, słowa „chloroform" w ogóle nie użył. Jego klątwa brzmiała: „Nie wierzę, by do dziś ktoś w Dublinie posłużył się eterem przy porodzie. Poczucie ogółu zwraca się przeciw stosowaniu go przy zwykłych porodach i przeciw zapobieganiu pewnej dozie bólu, którą Wszechmocny — nie bez mądrego uzasadnienia — przypisał naturalnemu porodowi. Z tym odczuciem solidaryzuję się z całego serca". Dunkan obserwował mnie kątem oka, gdy zwracałem mu ulotkę z ogłoszoną klątwą. Podał mi inną, zawierającą odpis tej klątwy, ale poszczególne słowa były skreślone i zastąpiono je innymi. — Niech pan przeczyta — powiedział Dunkan. — To jest odpowiedź Simpsona. Poznaje pan jego pisme? Naturalnie poznałem pismo Simpsona. Forma klątwy Montgomery'ego pozostała ta sama, ale treść była inna. Brzmiała: „Nie wierzę, by do dziś w Dublinie ktoś posłuży! się powozem do posuwania się naprzód. Poczucie ogółu zwraca się przeciw zapobieganiu zwykłej dozie wysiłku, którą Wszechmocny — nie bez mądrego uzasadnienia — przypisał poruszającemu się pieszo. Z tym odczuciem solidaryzuję się z całego serca". — Nikt nie może zarzucić Simpsonowi:—ciągnął Dunkan—że nie jest wierzącym chrześcijaninem. Ale wierzy także w postęp i nienawidzi zakutych głów. Po przyjeździe do Ameryki proszę o nas czasem pomyśleć..."** * H. Sr. Hartmam zapomniał dopisać kilku uwag o losach chloroformu między odkryciem go jako produktu chemicznego w roku 1831 a pierwszym zastosowaniem jako środka znieczulającego., szesnaście lat później. Przez długi czas z chloroformem działo się to samo, co z eterem. Nigdy nie używano go do pokazów, a w medycynie stosowano go rzadko jako środek przeciw astmie. Sam Guthrie dużo wcześniej byl o krok od odkrycia, które w roku 1847 przypadło Sinipso-nowi. Guthrie pozwalał swym dzieciom bawić się w swym leśnym laboratoriwn iv Sackett Har-bor, które zbudował z własnoręcznie ściętych drzew. Podczas jednej z zabaw córka jego, Har-riet, natrafiła na pojemniki z chloroformem stojące na podłodze. Wsadziła paluszki do roztworu chloroformu i lizała je, bo odpowiadał jej jego słodkawy smak. Ggdy miała osiem lat, w obecności Guthńego skosztowała tego roztworu trochę za dużo i upadła na ziemię. Gdy Guthrie przybiegł, znalazł ją głęboko uśpioną. Zarejestrował jednak tylko, że chloroform może uśpić dziecko. Nie badał głębiej tego zjawiska — aż krótko przed swą śmiercią w roku 1848 usłyszał o odkryciu Simpsona za oceanem. ** O tym, jak wielka jeszcze w r. 1850 w Anglii była niechęć do chloroformu i do narkozy w ogóle, niech świadczy los sławnego angielskiego polityka, sir Roberta Peela. 29 czerwca 1850 95 Pomyśleć? lak gdyta-y "Dunk-an musia\ mnie o to prosić \ Starając się ex post zgłębić dokładnie dzieje odkrycia narkozy eterowej i końca Horacego Wełlsa, myślą bardzo często wracałem do Simpsona, jedynego optymisty wśród wynalazców. Z Nowego Jorku, Hartfordu i Bostonu śledziłem zwycięski pochód, pod którego auspicjami chloroform początkowo całkowicie, a po dokładniejszym zbadaniu wszystkich dodatnich i ujemnych stron obydwu środków przynajmniej w pewnej mierze wyparł eter. Natomiast w Anglii i Szkocji spór o chloroform, a zwłaszcza o poród pod narkozą chloroformową, wcale nie osłabł. Przybierał na sile, ustawicznie powodując wybuchy nienawiści i rozgoryczenia, aż 7 kwietnia 1853 roku nadeszła z Londynu niezwykła, sensacyjna wręcz wiadomość. ^. "Siam. \-sisx_ \x-rcLaxn i pwmcfećią Tae "Oyi czymś niezwykłym. Niezwykłość polegała na pewnym zdaniu pobocznym, którego nawet nie przy-tOOOno we wszystkich meldunkach, a które wówczas było równoznaczne ze zwycięstwem Simpsona, tego śmiejącego się optymisty, nad swoimi przeciwnikami. To zdanie poboczne informowało, ze John Snów, pierwszy londyński specjalista od anestezji, na życzenk królowej i księcia małżonka zastosował podczas porodu narkozę chio-roformową. W efekcie poród przebiegł bezboleśnie i bez najmniejszych zakłóceń! Cztery tygodnie później otrzymałem od Dunkana list, w którym donosił, że poród pod narkozą chloroformową stał się przez noc modny w Wielkiej Brytanii. Poród „a la reine" zatriumfował i tam, gdzie przedtem istniało niebezpieczeństwo nie hamowanego sprzeciwu, teraz powstało niebezpieczeństwo nie hamowanej przesady. W rok później ponownie zatrzymałem się w Edynburgu i Londynie, by osobiście przestudiować historię królewskiego porodu, który spowodował ten cudowny zwrot sprawy. Myliłem się jednak, gdy z amerykańską, a ponadto młodzieńczą beztroską przypuszczałem, że tajemnicę porodu europejskiej królowej równie łatwo rozszyfrować, jak okoliczności towarzyszące odkryciu eterowej narkozy. John Snów strzegł tajemnicy lekarskiej równie sumiennie jak James Clark, stary lekarz przyboczny królowej, jak Charles Locock i Robert F. Fergusson, położnicy bądź „akuszero-wie", którzy byli świadkami porodu. Naturalnie strzegli jej szczególnie starannie przed tak młodym, nieznanym człowiekiem. Musiałem się dopiero zestarzeć i pozyskać więcej przyjaciół wśród angielskich lekarzy, by mi uwierzono, że nie chodzi o sensację, lecz o wiedzę historyczną. Ale i wtedy nie dowiedziałem się wszystkich szczegółów. Nie zgłębiłem także wszystkich detali dalszych porodów królowej Wiktorii, wraz z ostatnim, który odbył się 14 kwietnia 1857 roku, znowu przy pomocy Johna Snowa i znowu pod chloroformem. Wówczas urodziła się księżniczka Beatrice. Chyba jednak mogę powiedzieć, że o tych historycznych porodach dowiedziałem się tyle samo, co każdy w Londynie spoza rodziny królewskiej. John Snów, gdy w pierwszych dniach kwietnia 1853 roku całkiem niespodziewanie wezwany został do księcia małżonka w pałacu Buckingham, już od siedmiu lat prowadził badania nad narkozą, a zwłaszcza chloroformem. Snów miał lat trzydzieści osiem, był cichym, zamkniętym w sobie oryginałem z oznakami gruźlicy płuc, a nadto nerek, który przez całe życie stronił od mięsa i alkoholu. Nigdy nie wdał się w żadną aferę miłosną i pędził żywot bez kobiet aż do swej rychłej śmierci, która dosięgła go niedługo po drugim bezbolesnym roku Peel na przejażdżce spadł z konia. Złamał lewy obojczyk i kilka prawostronnych żeber. Odłamki kości uszkodziły kilka naczyń krwionośnych, doprowadzając do gwałtownego krwotoku. Sir James Clark, przyboczny lekarz królowej Wiktorii, przywiózł Peela w powozie do Whitehall Gardens i wezwał na pomoc Benjamina Collinsa Brodiego, po śmierci Listona z pewnością najsławniejszego chirurga londyńskiego. Jednak bóle rannego były tak wielkie, że me można go było ani dotknąć, ani opatrzyć. Żaden z lekarzy nawet nie próbował narkozy. Po trzech dniach Peel zmarł wśród straszliwych cierpień. 96 I porodzie królowej, w roku 1857. Gdy w roku 1854 odwiedziłem Snowa w jego samotni przy Firth Street w Londynie, ten do niedawna nie znany, a z powodu swej powagi, sceptycyzmu i mizantropii rzadko przez pacjentów odwiedzany lekarz, był już najsłynniejszym anestezjologiem Londynu, pierwszym przedstawicielem tej później tak rozpowszechnionej specjalności i pierwszym naukowym znawcą narkozy... Na drogę sukcesu skierowała Snowa przypadkowa obserwacja pewnego londyńskiego aptekarza, który w roku L847 wędrował od domu do domu z flaszką eteru, od jednego chorego do drugiego i uprawiał swój „biznes eterowy". Niemniej także jako anestezjolog odgrywał drugorzędną rolę przy operujących chirurgach. Jego nieśmiałość i powściągliwość, łącznie z dużą dobrocią serca, były powodem, że nigdy się nie wzbogacił, choć łatwo mógł to osiągnąć. W sposób systematyczny i planowy badał działanie eteru — a potem chloroformu — na organizm. Mimo swych dolegliwości cielesnych przeprowadził liczne próby na sobie, by uzyskać pewność, jakiej ilości chloroformu potrzeba, żeby usunąć ból lub doprowadzić do stanu nieprzytomności. Zebrał wszystkie dostępne wiadomości o wypadkach śmierci, które można było łączyć z zastosowaniem chloroformu, i podjął liczne eksperymenty, by znaleźć sposób, który umożliwi uśmierzenie bólu bez utraty przytomności. Ponadto dla narkozy porodowej opracował nowszą, wielce zachęcającą metodę „rauszu", czyli „przerywanej narkozy". Rodzącej nie usypiał na cały czas porodu, lecz aplikował małą dawkę chloroformu, gdy zaczynał się ból, a gdy ból znikał, natychmiast odejmował nasyconą chloroformem chustę, by przy nawrocie bólu porodowego albo gdy znieczulenie działało krócej znowu podawać rodzącej chloroform. Na początku porodu aplikował sześćdziesiąt, a przy później występujących bólach osiemnaście kropel. Tę metodę zastosował także wobec królowej. Byłem głęboko wzruszony, gdy mi opowiedziano, jak Snów, przerażony rozkazem księcia małżonka Alberta, wybierał się na dwór królewski. Oto człowiek tak skromny, że latami noszący te same nie odprasowane spodnie, nagle musiał włożyć strój dworski, a nawet przypasać szpadę. Jak głęboka tęsknota za miłością i uznaniem kryła się za murem jego nieśmiałości i niepozorności, można wywnioskować z tego, że później nielicznym swym przyjaciołom wciąż na nowo opowiadał o małej, nieznanej londyńskiej dziewczynce, którą spotkał po raz pierwszy zdążając do pałacu Buckingham. Dziewczynka idąca za rękę z matką przystanęła i spojrzała na niego jak na księcia z bajki. Potem z jej ust wyrwały się słowa: „Och, czy on nie jest piękny, mamusiu?" Gdy opowiadał tę historię, rysy jego twarzy wyrażały wstydliwe uszczęśliwienie. Książę małżonek przyjął go i w przeszło godzinnej rozmowie postawił niezliczone pytania na temat narkozy, bezbolesnego porodu i ewentualnych niebezpieczeństw. Był doskonale poinformowany, znał artykuły Snowa... Jak się później okazało, narkoza przeniknęła do komnaty porodowej królowej za pośrednictwem księcia Alberta i jednego z jego powierników, byłego niemieckiego lekarza, barona Stockmara. Obu skłaniał do tego ich niezwykły entuzjazm do każdego postępu w nauce. U księcia Alberta dochodziła do tego jeszcze jego głęboka miłość do królowej, której cierpieniami podczas licznych porodów bardzo się przejmował. Rzeczowa i naukowo uzasadniona argumentacja Snowa oddziałała na księcia małżonka tak przekonywająco, że prosił go, by był gotów, gdy dla królowej nadejdą „ciężkie chwile", których wkrótce należy oczekiwać. Księcia Alberta poparł w tym zamierzeniu bardzo nowocześnie myślący, ruchliwy i elegancki Charles Locock. Natomiast sprzeciwiał się nieudolny James Clark, który nadal był przybocznym lekarzem królowej. W obecności Clarka i obu położników Lococka i Fergussona, z których jednak tylko Locock praktycznie służył pomocą królowej, John Snów przed południem 7 kwietnia 1853 roku przykładał do ust i nosa królowej chustę inhalacyjną nasyconą „około trzydziestu kroplami". Według relacji Lococka Snów był śmiertelnie blady, a jego chorobliwa twarz jakby się skurczyła. Ale jego początkowa nerwowość, którą wzmagał lęk przed oglądaniem królowej „w stanie, w jakim oglądać można nawet najprostszą kobietę", była zbędna. Ku wielkiej uldze stojących dokoła, królowa zareagowała natychmiast... Jeszcze piętnaście razy stosował Stulecie chirurgów 97 Snów po piętnaście, dwadzieścia kropel chloroformu. Po pięćdziesięciu trzech pełnych napięcia minutach urodzi} się książę Leopold. Obeszło się bez komplikacji, a przecież już trydzimoczmoictm JapJtwj an) razu nfc krzyknęte z bólu. Przez noc john Snów stal się sławny. Liczne pacjentki z najlepszych sfer Londynu zaczęły się odeń domagać narkozy. Wówczas nikt jeszcze nie przypuszczał, że dwójka dzieci królowej, która urodziła się pod narkozą, jest obciążona hemofilią. Gdyby wiedziano o tym już wtedy, z pewnością zablokowano by chloroformowi drogę do klinik położniczych i sal operacyjnych świata, doszłoby do nowego kryzysu, ponieważ wielcy wrogowie Simpsona nie wahaliby się hemofilii obojga dzieci królewskich uznać za karę Bożą, która spadla na nie w wyniku zastosowania narkozy chloroformowej. Tylko niewiedza uchroniła Simpsona przed nowym atakiem nieprzyjaciół. Wśród odkrywców narkozy' tylko on miał szczęście i osiągnął sukces. Ale triumf ów po raz pierwszy ujawnił te cechy jego charakteru, które nazywamy próżnością. We wszystkich jego sprawozdaniach na temat swojego wielkiego odkrycia — również w relacji, jaką mnie przedstawił — zapomniał wymienić człowieka, który wskazał drogę do chloroformu, chemika Davida Waldie z Liverpoo!u. Nie zgłosił też zastrzeżeń, gdy angielska opinia publiczna z odkrywcy chloroformu uczyniła go odkrywcą narkozy i anestezji w ogóle. Zrnar! 6 maja 1870 roku na anginę pectoris w ramionach swego starszego brata Aleksandra, który towarzyszył mu w jego drodze życiowej od chwili, gdy był bosonogim czeladnikiem piekarskim w Bathgate, do momentu, gdy stał się najsławniejszym obywatelem Szkocji, baronetem i szkockim lekarzem nadwornym królowej. BROADWAY 1 0 samobójstwie Horacego Wellsa dowiedziałem się w Edynburgu, w tym samym pokoju, w.którym Simpson odkrył działanie chloroformu. Do dziś fakt ten ma dla mnie posmak nieco makabryczny. Po upływie kilkudziesięciu lat trudno mi opisać wrażenie, jakie wówczas wywarła na mnie ta wiadomość. Być może pogodziłem się z nią jakoś dlatego, że byłem wtedy taki młody, że dość łatwo ulegałem swojej wybujałej wyobraźni, która przecież zawiodła mnie aż do Europy, i wreszcie, że wypełniała mnie świadomość niezwykłego bogactwa przeżyć, czyli spotkań, zawartych znajomości i przyjaźni, jakim obdarzył mnie na progu nowego wieku medycyny ten jeden rok pobytu poza ojczyzną. Lecz gdzieś w podświadomości zaczynało się budzić jakby poczucie winy wobec tych, którzy mieli mniej szczęścia. By to to 20 lutego 1848 roku. Przyszedłem właśnie do Simpsona na godzinną pogawędkę 1 zastałem go samego. Z ojcowską poufałością wręczył mi list skierowany do niego przez nie znanego mi nowojorskiego lekarza. Niczego nie przeczuwając przeczytałem kilka zdań, w których ten informował, że Horacy Wells, znany ze swych maniackich twierdzeń, że już przed Mortonem odkrył znieczulające działanie gazów, 24 stycznia w pewnym nowojorskim hotelu popełnił samobójstwo. Prawdopodobnie uczynił to z rozpaczy, że nie powiodło mu się, że nie zdobył uznania jako odkrywca. Według innej wersji Horacy Wells, który opuścił Hartford i od pewnego czasu przebywał w Nowym Jorku, by tam szukać posłuchu, dnia 21 stycznia został aresztowany przez policję za napad na kobiety i z tego powodu w nowojorskim więzieniu miejskim targnął się na swoje zmarnowane życie... Jeszcze w trakcie czytania dotarły do mnie słowa Simpsona: „Biedny człowiek". I nagle poczułem, że mojemu poczuciu dumy i dziecinnego triumfu, towarzyszącemu mi w Europie, zadano cios. Przed moimi oczyma stanął Horacy Wells, tam, w sali operacyjnej w Bostonie, w godzinie jego najgłębszego upokorzenia, z opuszczonymi ramionami i zwieszoną głową. Wokół mnie z trybuny grzmiał szyderczy śmiech, w tym także mój. Wieść o śmierci Wellsa kojarzyła się w tym wspomnieniu z moim osobistym udziałem w tamtym upokorzeniu, budziła poczucie współwiny za jego rozczarowanie, za niedocenienie go i za jego osamotnienie. Po raz pierwszy zrodziła się we mnie bolesna świadomość, że doniosłe odkrycie, którego byłem świadkiem, to nie tylko powód do dumy i powodzenie, lecz również wielka tragedia i cierpienie. Tam, w kraju, rozgrywała się tragedia, a ja tutaj rozkoszowałem się sukcesami odkrycia, które przyczyniło się do śmierci Wellsa. O tym, jaki był dalszy rozwój tego wynalazku w kraju, nie wiedziałem prawie nic. Ojciec nic o tym nie pisał. Raz w Paryżu padło nazwisko Wellsa. Tak, przypominam sobie, Wells musiał być w Paryżu w tym samym czasie, kiedy ja przebywałem w Szwajcarii. Nazwisko Jacksona także wymieniono kiedyś w Paryżu. Stałem z listem do Simpsona w ręku, a z pamięci zaczęły wyłaniać się obrazy ostatniego roku, które lekceważyłem ogarnięty pasją śledzenia sukcesów, jakie odnosiło w Europie amerykańskie odkrycie. Przecież w kilku czasopismach była mowa o sporze Mortona z Jacksonem i obu, tzn. Mortona i Jacksona, z Wellsem na temat tego, kto pierwszy odkrył narkozę. Raz jeszcze przeczytałem trzymany w ręku list i nagle poczułem, że następnego dnia muszę jechać do domu, że to, co do tej pory widziałem w Europie, wystarczy. Pod wpływem jakiegoś wewnętrznego przymusu ogarnął mnie lęk, że mogę przeoczyć ważne wydarzenia dziejące się w kraju, które łączą się ściśle z odkryciem i rozwojem narkozy, w których chciałem uczestniczyć, a przynajmniej studiować je i utrwalić. ¦ 99 II* Simpson, o dziwo, wcale nie był zaskoczony, gdy dość niespodziewanie oświadczyłem, że muszę wracać do domu. Może jako człowiek bardzo roztropny przeczuwał, co mnie trapi. Trudno mi się było pogodzić z faktem, że następny statek odpływa dopiero za dziesięć dni. Ostatecznie wylądowałem w Nowym Jorku 24 marca, dokładnie dwa miesiące po śmierci Wellsa. Pierwsze kroki skierowałem do „New York Evening Post" w przekonaniu, że dziennik ten opublikował najbardziej dokładny opis śmierci Wellsa. W śmierci Horacego Wellsa do dziś niektórzy doszukują się czegoś niezwykle tajemniczego, choć w gruncie rzeczy pozbawiona jest wszelkiej tajemniczości. Od chwili jego śmierci przyjaciele starali się ukryć lub upiększyć prawdę, ponieważ bali się, że ta prawda w ręku wrogów posłuży do zniekształcenia obrazu jego osobowości i na zawsze udaremni oddanie mu sprawiedliwości w kwestii odkrycia narkozy. O sobie mogę powiedzieć, że w tych dniach w Nowym Jorku i później wypytywałem każdego, kto był lub mógł być świadkiem tamtych wydarzeń. Mogę zapewnić, że przeczytałem każdy dostępny kawałek papieru, każdą notatkę prasową i każdy list, który mógł rzucić światło na sprawę. Z moich dociekań wynika, że ostatni akt życia Wellsa zaczął się w nocy z 21 na 22 stycznia 1848 roku. Zapadająca noc zimowa 21 stycznia wypłoszyła z Broadwayu autobusy, dorożki i powozy eleganckich spacerowiczów w futrach i bajronowskich kołnierzach, damy i damulki w gronostajach, jedwabiach i modnych skórzanych strojach, które flirtując zaludniały Broadway po południu. Zamiast nich noc wypluła z bocznych ulic, uliczek i podziemnych nor nędzę i występek. ^edno i drugie kwitło iak rośliny lubiące cień w bagnie dwustu pięćdziesięekity siecznego pospólstwa, w bagnie, przez które przetacza! się wówczas nie kończący się potok europejskich imigrantów. Oto kulisy, na których tle zaczął się ostatni akt. Jego przebiegu nie da się opowiedzieć suchymi słowami dokumentów, które z biegiem czasu zebrałem Dałyby obraz dokładny, zwięzły i brutalny zarazem. A jednak nie byłby to obraz zupełny, bo brakłoby w mm tych wszystkich odcieni i tej atmosfery, które dla wrażliwej natury Wellsa były tak ważne. Niech mi Vf\f> tyfóft W)W 9pMpnfricg mpaÓkĆW W tskj sposób, w jah¦ z bie-giem lat ukształtował się we mnie jako owoc źródłowych studiów i znalazł odbicie w wielu próbach nadania mu formy literackiej oraz irTterpretacji. Wieczorem 21 stycznia, około godziny dziewiątej, szedł zataczając się przez Broadway jakiś dziwny mężczyzna. Szedł jak tancerz na linie, chwiejnie, jednak dziwnie pewny kierunku, wzdłuż środkowego Broadwayu. Jedni, którzy go sobie potem przypomnieli, sądzili, że był lekko podpity. Inni zaś twierdzili, że zwrócili na niego uwagę dlatego, że uderzył ich szczególny blask jego oczu w śmiertelnie bladej, cokolwiek nabrzmiałej, ale jeszcze młodej twarzy. Nikt nie pamiętał, by w ręku niósł jakiś przedmiot gotowy do rzutu lub coś w tym rodzaju. Środkowy Broadway był bardziej ożywiony niż dolny, ku któremu zdążał ów człowiek poznaczoną koleinami, lekko przymarzniętą ulicą, potykając się, jakby kierowała nim jakaś niewidoczna siła. Często zatrzymywał się i rozglądał, jakby czegoś szukał. Od czasu do czasu wślizgiwał się do jakiegoś ciemnego kąta i z otępiałym wyrazem twarzy obserwował spacerujące tam i na powrót podobne do cieni grupy ludzkie i postacie: nocnych marzycieli, playboyów, pijaków, damy z półświatka, które swe zużyte, upudrowane twarze chowały w cieniu, oficerów i konstabli patrolujących Broadway. Czekał, aż patrol przejdzie, potem szedł dalej, aż wreszcie znikł w ciemności za jakimś drzewem..... Krzyk, jaki po chwili wydarł się z gardła kobiety, był pełen strachu i bólu. Zmieszał się Z ochrypłym, gardłowym wołaniem o pomoc innego kobiecego głosu, który rozlega! się w nocy to nasilając, to słabnąc... Wołał: „Policja! Zatrzymajcie go, policja...!" Konstable, którzy zaraz potem przybiegli Broadwayem, daremnie nasłuchiwali kroków uciekającego. Na skraju ulicy, niedaleko od owego drzewa, natknęli się na kobiety. Bez przerwy krzycząc trzymały jakąś postać, która wcale nie usiłowała uciekać, lecz bezwolnie pozwalała się okładać pięściami, jeszcze zanim dopadli do niej konstable i wydarli z rąk kobiet. Był to jakiś młody człowiek z bladą, lekko nabrzmiałą twarzą. Także konstablom nie stawiał 100 oporu, patrzył tylko na nich tępo, jakby znajdował się na innej planecie, potem spojrzał na swoją rękę, kurczowo zaciśniętą na flaszce. Jedna z Kobiet jęczała z bólu. Przyciskała do szyi chusteczkę, a z jej jaskrawo uszminko-wanych warg w świetle policyjnej latarki płynęła skarga: — Gdzie on ma to narzędzie? Zabierzcie mu je...! — Opryskuje kwasem—zawodziła inna. — Opryskuje kwasem. Oparzył jej szyję.— Uniosła ręce, jakby znowu chciała się rzucić na ów milczący, nieruchomy, zapadnięty w sobie cień mężczyzny podtrzymywany przez konstabli. — Wpakujcie go do „grobowca"...— Jej gardłowy głos przeszedł w falset. — Dajcie mu w kość. W jej oczach, które godziły się na każdą zdrożność przynoszącą zysk, płonęła nienawiść do zboczeńców, do typów obcinających warkocze i szukających przyjemności w opryskiwaniu w ciemnościach atramentem i kwasem sukien kobiet. — Albo dajcie go tu — pieniła się — pokażę mu, jak wygląda prawdziwa miłość! — Potem jednak przerwała i wyciągnęła rękę: — Tam, tam! — zawołała. — Ma ją w ręku...! Światło policyjnej latarki padło na upiornie chudą, białą rękę schwytanego, oświetliło cienkie, skurczone palce. Jeden z konstabli sięgnął w tym kierunku i po chwili trzymał w ręku flaszkę z przedziurawionym korkiem. Podniósł ją. — Kwas azotowy, kwas siarkowy... — powiedział, jeszcze zdyszany biegiem. Popatrzył na zatrzymanego jak na szaleńca, jak na bestię godną większej pogardy niż złodzieje, rabusie, szulerzy, których chwytał każdej nocy. Pchnął go w pierś, a ten aż się zatoczył. Gdy uderzył po raz drugi, schwytany szeroko otworzył oczy. Ich wyraz zdradzał, że budzi się z jakiejś ciemności, jakby z jakiegoś niesamowitego odurzenia, i nie wie, co się z nim dzieje. Być może docierało do niego niewyraźnie, że go opluwano i że gromadzi się koło niego coraz więcej ciemnych postaci. Może jeszcze dosłyszał, że ta z czerwonymi wargami, której szyję spryskano kwasem, pieniąc się żąda lekarza i odszkodowania. Ledwo zdawał sobie sprawę, że go odprowadzają, ale nie czuł żadnego bólu. — Wszystko, co zeznaje, zgadza się — powiedział następnego popołudnia jeden z konstabli. Był 22 stycznia. — Nazywa się Horacy Wells. Mieszka i pracuje przy Chambers Street 120. Byłem tam. Jest dentystą, ale nie wykonuje zawodu, lecz bezpłatnie udziela lekarzom porad, w jaki sposób stosować chloroform, gaz rozweselający i eter dla znieczulenia podczas operacji. Dopiero niedawno przeprowadzirsię do Nowego Jorku z Hartfordu w stanie Connecticut, pozostawiając tam żonę i dziecko imieniem Charles. Jego gospodyni i pewien młody lekarz, który czekał na niego, potwierdzili wszystko. Ale określają go jako łagodnego, dobrotliwego, delikatnego człowieka, który nie byłby zdolny napaść na kogokolwiek. — Niby dlaczego? — powiedział sędzia. — Nawet najbardziej poważni ludzie miewają dziwne nawyki, o które trudno by ich było posądzić przy świetle dziennym... — Najdziwniejsze—rzekł konstabl—że wczoraj, 21 stycznia, obchodził urodziny. Ukończył trzydzieści trzy lata. Przekrwiona twarz sędziego wyłaniała się z białej chusty zawiązanej na szyi. — Ma trochę dziwny sposób obchodzenia urodzin— powiedział. — Jak to z tym jego twierdzeniem, że to on po raz pierwszy zastosował gaz dla znieczulenia bólu, a nie Morton z Bostonu? — Lekarz, którego spotkałem w jego mieszkaniu, twierdzi, że to prawda. Twierdzi, że Wells już w roku 1844 wyrywał bezboleśnie zęby przy pomocy gazu rozweselającego. Morton był jego uczniem i tylko szczęśliwie wykorzystał jego pomysł. Sędzia przetarł jedwabną chusteczką czoło. — Znalazłem u niego wiele pism — ciągnął konstabl. — Jedno z nich przyniosłem. 101 Sam je pisał. Tytuł brzmi: Historia odkrycia i zastosowania gazu rozweselającego, eteru i innych gazów podczas operacji chirurgicznych. Sędzia zdziwiony pokiwał głową. — Proszę przyprowadzić zatrzymanego. Konstabl wyszedł z pokoju. Gdy otwierał skrzypiące drzwi, z korytarza wtargnął strumień stęchłego powietrza, które wówczas wypełniało ten nowojorski tzw. „grobowiec". Wydobywało się z przeludnionych, brudnych, nie wietrzonych cel i szczurzych nor, sięgających w dół, aż po palowe fundamenty, na których w tym bagnistym terenie wspierała się owa stara budowla. Sędzia wachlował ->ię chusteczką. Złośliwa gorączka wypełzająca z bagien ustrzegła Nowy Jork przed nadmiernym obciążeniem lekarza więziennego, choć lekarz i apteka przeciw wszelkim chorobom, jakie Bóg stworzył, nie mieli do zaoferowania nic prócz „proszku Dovera". Budynki między Franklin i Leonard Street z celami dla kobiet i mężczyzn oraz surowe mury więzienia dla mężczyzn, położone równolegle do Elm Street, zdaniem angielskiego pisarza Karola Dickensa, który je oglądał, były norami „przynoszącymi hańbę nawet najbardziej despotycznej władzy na świecie". Ale policja nowojorska była bezlitosna, bo bagno, z którego płynęła przestępczość, nie wiedziało, co to litość i zmiłowanie, a występne życie nędzarzy, ludzi zubożałych i osieroconych liczyło się mniej niż nic. Sędzia uniósł głowę, usłyszawszy kroki pod drzwiami. Za chwilę drzwi się otwarły i konstabl wepchnął człowieka, którego poprzedniego wieczora schwytano na Broadwayu na gorącym uczynku, jak przestępcę. Drzwi zamknęły się, a sędzia obserwował swojego więźnia, zarośniętego, nie umytego, od którego z każdej fałdy potarganego surduta bił smród celi, śmiertelnie bladego aż po czoło, aż po opadające do tyłu rude włosy. Ale w twarzy tej uderzały przedziwne, głęboko osadzone oczy. sutenerów, pijaków i oszustów. Serce mM twarde i wręcz niewrażliwe wobec postaci, które z cel docierały przed jego stół, śmierdzące i odpychające. A/e coś go wzruszyło, gdy wzrok jego prześliznął się po twarzy więźnia i poczuł skierowane na siebie jasnoniebieskie, teraz całkiem pozbawione blasku oczy. — Mr Wells—zaczął sędzia — czy pańska pamięć się poprawiła? Może mi pan teraz powiedzieć, co skłoniło pana wczoraj do tego, żeby udać się z kwasem na Broadway...? Blade oblicze Wellsa nie poruszyło się. Jedynie wargi zadrgały, a w oczach-nasili! się wyraz beznadziejnej rozpaczy, Jtezkrwiste wargi otwarły się. — Nie wiem — wyszeptał'. — Więc przeczy pan dalej...? Wargi to otwierały się, to zamykały. — Nie zaprzeczam, nie chcę zaprzeczać, ale nie mogę się do tego przyznać. Nic nie wiem, nic nie pamiętam... — Po raz pierwszy jego twarz poruszyła się. — Usiłuję sobie przypomnieć, męczę się... Ale do chwili mojego aresztowania wszystko jest martwe i puste... Głos jego jakby się nagle nasilił, jakby rozpaczliwie o coś zabiegał. — Nie mogę wyjaśnić, co się stało. Niech pan sprawdzi cały mój życiorys, całe moje życie. Nie ma w nim nic, co uczyniłoby mnie zdolnym do popełnienia takiego czynu... — Pan nie miał popełnić takiego czynu, panie Wells, pan go popełnił. Został pan schwytany na gorącym uczynku... Niebieskie oczy zwęziły się, jakby chciały7 przeniknąć znajdującą się przed nimi ciemność, a nie mogąc się przez nią przedrzeć, w jakimś straszliwym zagubieniu szukały jakby punktu zaczepienia, przyjaciela, człowieka. Twarz mu się zarumieniła, szczupłe ręce zaczęły drżeć. — Czy mam panu raz jeszcze przedstawić świadków?—zapytał sędzia. — Kobiety, konstablów, przechodniów...? Nie otrzymał jednak odpowiedzi, a raczę; otrzymał odpowiedź, które) nie oczeYAwa\, a która wyszła spomiędzy drżących warg Wellsa jakby z niezmierzonej dali: 102 — Niczego sobie nie przypominam. Tak jakbym wczoraj wcale nie żył. — Głos Wellsa nabrał mocy, stal się niemal hektyczny. Na czoło wystąpił mu pot. — Czy tak zaczyna się szaleństwo? Sędzia wzdrygnął się. Być może, iż do jego szorstkiego, stwardniałego serca docierało coś z owej straszliwej walki, jaka toczyła się w duszy tego wątłego więźnia. Być może przeczuwał, że stoi przed nim ktoś, kto nie chce kłamać, komu, choć dotychczas zwykł kierować się rozumem, nagle przytrafiło się coś, z czego nie zdaje sobie sprawy i czego nie rozumie, przed kim rozwarła się jakaś przepaść. Mimo to nie okazał współczucia, bo uważał, że nie powinien go okazywać, i nie potrafił przezwyciężyć swej głębokiej nieufności. — Mr Wells — powiedział — ja nie mam czasu na niedorzeczne rozmowy. Zacznijmy jeszcze raz od początku. Może pan sobie przypomina, kiedy pan przybył do tego miasta...? Musiał czekać, ponieważ Wells, widocznie wyrwany ze swej przerażającej wizji, potrzebował czasu, by dać odpowiedź. — Tak! — powiedział w końcu — tak, to było 3 stycznia, przed około trzema tygodniami. Jeszcze 1 stycznia miałem w Hartfordzie operację. Dr Elłsworth amputował nogę, a ja znieczulałem pacjenta podtlenkiem azotu, czyli gazem rozweselającym, tym samym gazem, przy pomocy którego 11 grudnia 1844 roku po raz pierwszy przeprowadziłem operację, czyli rok i ponad dziewięć miesięcy, zanim Morton... — A więc 3 stycznia przybył pan do tego miasta — przerwał sędzia. -— Dlaczego przybył pan do Nowego Jorku? — Dlaczego ? — Spojrzenie Wellsa jakby wróciło z daleka. — Szukałem miasta, w którym mógłbym uczyć sztuki znieczulania i dzielić się tymi doświadczeniami lepiej niż w Hartfordzie, gdzie zresztą nikt w mój wynalazek nie wątpi... — Czy przypomina pan sobie, kiedy pan nabył tę flaszkę kwasu? — Mam wiele flaszek z kwasami przy Chambers Street. Od czterech lat eksperymentuję z wielu środkami, by odkryć najpewniejszy sposób znieczulania. Od czterech łat wypróbo-wuję rozmaite gazy i opary chemiczne na sobie samym. Gaz rozweselający wypróbowałem najpierw na sobie, tak samo eter. Od czasu gdy jestem w Nowym Jorku, wypróbowuję chloroform. Wdycham go codziennie, by odkryć najlepszy sposób inhalacji, ustalić wszystkie skutki jego działania i udowodnić, że mój gaz rozweselający, za pomocą którego przeprowadziłem pierwszą bezbolesną operację, jest pewniejszy i bezpieczniejszy niż eter i chloroform. _ -Giafe Wellsa zdawaki-się. drżeć, ale*-jego oeza biły_ żarliwość i udręka. — No dobrze — powiedział sędzia. — Ma pan więc kwasy w swoim laboratorium przy Chambers Street. Ale flaszka, którą znaleźliśmy przy panu, była specjalnie spreparowana, tak aby można jej było użyć do opryskiwania kwasem. W korku jest otwór. Kiedy pan. tę flaszkę tak spreparował? Kiedy wyciął pan ten otwór i postanowił udać się na Broadway? Z twarzy Wellsa można było wyczytać, że wcale nie słucha, co się do niego mówi, oczy patrzyły obok sędziego. — Od chwili gdy jestem w Nowym Jorku,- najpoważniej eksperymentowałem na sobie samym. Codziennie zażywałem chloroform, aż do granicy, gdzie zaczyna się nieświadomość... Sędzia ponownie głośniej zapytał o flaszkę z kwasem i jeszcze głośniej powtórzył to samo pytanie po raz trzeci, aż wyrwał Wellsa z jego zagubienia. — Kiedy przygotował pan flaszkę, by przystąpić do dzieła? — Tego nie wiem — w głosie Wellsa zabrzmiała skarga. Sędzia postawi) flaszkę na stole. — Poznaje ją pan? — Tak, poznaję, to jedna z moich flaszek. — Niech pan popatrzy na korek. Kiedy wywiercił pan ten otwór? W spojrzeniu Wellsa znowu pojawiły się rozpacz, żal i bezradność. — Nie wiem. Ręce mu drżały, gdy się skarżył: 103 — Nie wiem, niech mi pan wierzy... nie wiem. — Nagle zawołał:-—Jeżeli to się zdarzyło... to musi być jakaś luka w moim umyśle, och, doprawdy nie wiem. — Pan zostawił żonę w Hartfordzie — powiedział sędzia. — Dlaczego? — Dlaczego! — Słowo to jak echo pełne skargi spłynęło z jego ust. Nie rozumiał pytania, a może nie chciał zrozumieć? — Zużyłem wszystkie środki, by spopularyzować swą ideę i walczyć o prawa, które, jak sądzę, mnie przysługują... Tu, w Nowym Jorku, pracuję bezpłatnie. Z czego miałem wyżywić Lizzę i CharJesa ? W Hartfordzie troszczą się o nich. Mój wspólnik, dr Riggs, prowadzi moją praktykę... — Pytam tylko — przerwał sędzia — bo mężczyźni, którzy dopuszczają się tego, co pan zrobił wczoraj, raczej nie żyją w małżeństwie. Przymrużone oczy Wellsa znowu patrzyły w ciemność, która zdawała się nieprzenikniona. — Nie rozumiem pana — szepnął Wells. — Nie rozumiem pana. Proszę mi powiedzieć, proszę powiedzieć... nie rozumiem pana! Bezradna rozpacz bijąca z jego spojrzenia zdradzała niewinność i nieświadomość występku. To nie mogło być udane, chyba że ów cień człowieka, który stał przed sędzią, był aktorskim geniuszem. Sędzia bezradnie opuścił głowę. Powiedział: — Proszę odprowadzić Mr Wellsa do jego celi... 4 i 4 ^N\ecz.c,i:em Ax\ervri&i og\osfty przesadną i bardzo nieścisłą wiadomość, że policja nowojorska schwytała na Broadwayu diabła w ludzkiej skórze, który za pomocą kwasu dokonywał morderczych zamachów na kobiety. Jedna z jego ofiar z oparzoną twarzą znajduje się w szpitalu. Nazwiska Wellsa, jak wynika z moich dokumentów, jeszcze nie wymieniono. Następnego ranka, 23 stycznia, niemal o tej samej porze zgłosiły się w „grobowcu" trzy kobiety. Przy wejściu od ulicy Franklina pokazały swoje suknie. Widać było na nich dziury, prawdopodobnie wypalone kwasem. Pierwszą, dwudziestodwuletnią, sędzia znał bardzo dobrze. — Czego chcesz? — zapyta}. Konstable z nocnych patroli zbierali ten rodzaj kobiet tuzinami, zamykali na noc w śmierdzących szczurzych norach przy Leonard Street i rankiem przyprowadzali do sędziego. Ten zaś odsyłał je na Blackwell Island. — A więc czego chcesz? — powtórzył sędzia. — On mnie tak napadł — odezwała się ochryple — ten drab, którego przedwczoraj aresztowaliście. Odwróciła się tyłem do sędziego i pokazała wypalone miejsca na płaszczu. — Czyżby? — rzekł sędzia nadstawiając uszu. Miał przed oczyma udręczoną, tajemniczą twarz Wellsa. — Kiedy, twierdzisz, stało się to? — Mogę to panu powiedzieć dokładnie — odparła. — Napadł na mnie przed pięcioma dniami, dokładnie 18 stycznia... — Widziałaś tego człowieka? — Oczywiście nie — kpiła. — W przeciwnym razie schwytałabym go, jak tamte, które dobrały się do niego przedwczoraj... — Podniosła czerwone, spierzchnięte od mrozu dłonie.— Dziury zauważyłam dopiero później... — A gdzie to było? — Gdzieś na Broadwayu... — I mówisz, że było to osiemnastego, czyli przed pięcioma dniami? — Oczywiście, nic innego nie powiedziałam... 104 BO odfcfe 4 — Dobrze — powiedział sędzia. — Możesz odejść, przyślij następną. Tej opryskano ramiona i rękawy żakietu, ale i ona zauważyła uszkodzenia dopiero później. — Gdzie?—zapytał sędzia. — Broadway. — A kiedy? — Wczoraj wieczorem — odparła — 22 stycznia, widocznie znowu wypuściliście go. To do was podobne. Powinniście takich drani trzymać, aż zgniją. No co? Co pan robi taką minę? — Mówisz, wczoraj wieczorem?—zapytał. — Właśnie — odparła. — Pan ma świetną pamięć. Sędzia siedział jeszcze przez chwilę zamyślony. Potem kazał sprowadzić Wellsa z jego celi. Czekał przez chwilę, aż otwarły się drzwi, i przestraszył się, bo konstabl wprowadził człowieka jeszcze bledszego i jeszcze bardziej wymizerowanego niż poprzedniego dnia, z drgającą twarzą, drżącymi rękami, udręczonym, beznadziejnym wyrazem oczu. Tym j-azem kazał mu siadać i usiłował stłumić swój szorstki głos. — Mr Wells — zapytał — czy pan jest chory? Glos Wellsa drżał. — Nie mogę spać — odparł. — Staram się, ale wciąż jeszcze nie mogę sobie przypomnieć. Nie mogę sobie przypomnieć. Nic z tego, co mi się zarzuca, nie pamiętam. — Mr Wells, czy przypomina pan sobie 18 stycznia? Co pan robił wieczorem 18 stycznia, trzy dni przed aresztowaniem? Wells jakby starał się wygrzebać coś z pamięci. —: Sądzę — wyszeptał wreszcie — że udzielałem wskazówek pewnemu młodemu dentyście. Po czym wdychiwałem chloroform, zasnąłem i po jakimś czasie ocknąłem się. Zapisałem, co czułem. Potem wziąłem mniejszą dawkę, która nie powoduje snu, i chyba wyszedłem do miasta na spacer. — Mr Wells — sędzia wahał się między współczuciem a nieufnością — wieczorem 18 stycznia na Broadwayu oblano kwasem pewną kobietę. Czeka za drzwiami jako świadek... Bacznie obserwował Wellsa, ale nie zauważył ani strachu, ani żadnych zewnętrznych objawów w sposób wyrafinowany skrywanych wyrzutów sumienia. Przeciwnie, na jego twarzy malowała się jeszcze większa udręka, a wzrok jego jakby chciał przeniknąć ogarniającą go ciemność. — A zatem był pan także sprawcą z 18 stycznia albo... Wells jednak nie słyszał tego „albo". Jakby jakaś nieuchwytna siła przytłoczyła go do ziemi, pochylił się do przodu i ukrył twarz w wychudłych dłoniach. — Czy ktoś mnie widział? — wyszeptał ledwie panując nad głosem. — Czy jest jakiś świadek, który może powiedzieć, że jto byłem ja...? — A gdyby tak było, to co ? — zapytał sędzia. — To byłoby straszne, bo ja nie mogę sobie przypomnieć. Sędzia jakiś czas się wahał, potem powiedział: — Jest jeszcze inna możliwość. Pan mógł być członkiem jakiejś bandy młodych ludzi, którzy z kwasem włóczą się po Broadwayu. Również wczoraj wieczorem napadnięto kobiety. Ale wczoraj wieczorem nie mógł pan wziąć w tym udziału, bo siedział pan w celi. Mogli to jednak być pańscy towarzysze. Czy zna pan taką bandę? Czy zna pan jakichś młodych ludzi...? Sędzia spostrzegł, że zza dłoni Wellsa unoszą się oczy odmienione, w których jakby migoce odblask dalekiego światła. — Czy zna pan innych młodych ludzi ? — naciskał sędzia w przekonaniu, że w więźniu zabłysła iskra wspomnienia. — Nie wiem — wyszeptał Wells. — Nie wiem. — Ale jego głos dochodził jakby z mgły, która zaczyna się przecierać. — Wobec tego zostawię panu czas do namysłu — powiedział sędzia. 105 H Gdy Wells skulony stal w drzwiach, zatrzymał się nagle, jakby chciał coś powiedzieć. Jego oczy jakby zaczęły ożywać. Ale po chwili słowa znowu zamarły na jego ustach i chwiejąc się wyszedł. Sędzia jednak czekał. Minęło południe, ale czekał. Być może dlatego, że po codziennym kontakcie z szumowinami i zwyrodnieniem podniecała go pewna zagadkowość tego więźnia. Zaczęło się ściemniać. Jednak czekał; i nie czekał daremnie. O piątej zgłosił się jeden z konstabYi, który obcho&zW ce\e. — Wells chciałby z panem mówić — zameldował. Wprowadzono go. Robił wrażenie, jakby przeżył coś niesamowitego i był bliski obłędu. Zdawał się ogarnięty tak wielkim niepokojem, że nie czekając na pytanie sędziego zawołał: — Nie znam jego imienia. Nie wiem, skąd przyszedł, ale był u mnie. To on powlókł mnie za sobą. — Kto?—przerwał sędzia. — Kto taki? Kto? Wells zupełnie nie panował nad sobą. — Nie znam jego nazwiska — powtórzył. — To był młody człowiek. Odkąd pan zaczai mówić o bandzie oraz że popełniłem jakieś przestępstwo na Broadwayu już 18 stycznia, wyłonił się przede mną pewien obraz. To jego obraz. Widzę go przed sobą, z chudą twarzą szulera i złymi oczyma. Przypominam sobie, musiałem go poznać na ulicy, kiedyś przed 18 stycznia. Wdychałem chloroform, a wieczorem wyszedłem na ulicę. Wyszedł z ciemności, wziął mnie pod ramię i powiedział, że za wiele wypiłem. Zaprowadził mnie do mojego mieszkania i widział flaszki w moim laboratorium, także kwasy... — Powtórzył: — Także kwasy! Teraz sobie przypominam. 18 stycznia przyszedł znowu. Przyszedł, gdy nawdychałem się chloroformu i zamierzałem odbyć wieczorną przechadzkę po Chambers Street. Powiedział, że jego dziewczyna pogniewała się na niego i oblała kwasem najlepsze jego ubranie. Chciał się w taki sam sposób na niej zemścić. Widział u mnie kwasy i prosił, bym mu trochę odstąpił. Był miły i grzeczny, a ja byłem bardzo samotny. Przygotowałem flaszkę. Wyciąłem otwór w korku, a on powiedział, żebym z nim poszedł obejrzeć tę zabawę. Poszedłem więc. Na Broadwayu pokazał mi tę dziewczynę, wziął flaszkę i podszedł do niej ukradkiem. Za chwilę wrócił bardzo zmieniony. Wiem, że był zmieniony i powiedział, że teraz obleje jeszcze inne kobiety. Był bardzo zmieniony. Nie podobał mi się. Chciałem iść do domu. Zażądałem zwrotu flaszki i poszedłem do domu. Teraz wiem, że szedłem do domu... Słowa płynęły z jego ust z taką szybkością, że się mieszały. Był wręcz skąpany w pocie, krople ściekały z jego wysokiego czoła. — Tak było 18 stycznia— powiedział. — I to by! on... Ale ja go nie znani, już-go potem nie widziałem... Nie, więcej go nie widziałem. — No dobrze — rzekł sędzia — ale co było potem ? — Było jak każdego dnia, eksperymentowałem, odurzałem się chloroformem... — A co się działo 21 stycznia? Jeżeli 18 stycznia był to ktoś inny, to 21 stycznia tym człowiekiem był na pewno pan. Czy teraz pan sobie przypomina? Wells skinął gwałtownie. — To byty moje urodziny — powiedział. — Byłem sam, byłem bardzo sam. Nawdychałem się więcej chloroformu niż zwykle. Spałem długo i obudziłem się dopiero wieczorem. A gdy się obudziłem, spojrzałem na gzyms kominka... — I co?—zapytał sędzia. — Na gzymsie kominka ujrzałem tę flaszkę z kwasem... — Wells przerwał w pól zdania. Jego wielkie oczy zmalały, rozejrzał się, jakby czegoś szukał, trzęsąc się w napadzie kaszlu. — No i?—nalegał sędzia. Wells popatrzył na niego z rozpaczliwą bezradnością. — Na tym się wszystko kończy — odparł. — Do tego momentu wszystko sobie przypominam, potem już nic. Mam przed oczyma flaszkę z kwasem. Jakby mnie przyciągała. Ale potem wszystko jest ciemne. Ktoś jakby mnie przeciął na pół. Ale nie wiem, kto. — Podniósł głos i zawołał z udręką: — Nie wiem! Tego nie wiem! 106 Sędzia pochyli! się do przodu. — I do tego pan dojdzie — powiedział wolno. — Zostawiam panu czas. To także będzie pan wiedział. Ale nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Błędne spojrzenie Wellsa rozmijało się z jego wzrokiem. Panowała upiorna cisza. Potem usłyszał drżący, zupełnie zmieniony głos Wellsa, cichy i ledwo zrozumiały: — Nie — szepnął — tego nigdy nie będę wiedział. To wszystko jest ciemnością. — Mruczał: ¦— Rozumiem, że pan musi mnie zatrzymać. MUsi się zamykać człowieka, który nie wie, co zrobił, i jutro może zrobić to samo... Spojrzał na sędziego błagalnie, ale zarazem z nagłym dziwnym zdecydowaniem. — Proszę mi pozwolić tylko na jedno. Proszę mi pozwolić, abym z kimś mógł się udać do swego mieszkania i zabrać parę przyborów toaletowych... Sędzia spojrzał badawczo. Niesamowity spokój Wellsa dziwnie go zaniepokoił. Ale potem skinął przyzwalająco: — Dobrze—powiedział. — Jeden z konstabli pójdzie z panem. Wells skłonił głowę w podziękowaniu, niemal uroczyście i pełen rewerencji. Gdy go wyprowadzano, sędzia polecił jednemu z konstabli towarzyszyć mu na Chambers Street i nie traktować go jak przestępcy. Dodał: — Potem proszę go zaprowadzić do celi, w której będzie mógł korzystać ze światła... Strażnik, który rankiem 24 stycznia 1848 roku otworzył drzwi do celi Wellsa, wydał krótki okrzyk przestrachu. Potem pobiegł do biura. Przywykł do okrucieństwa i strasznych widoków. Zdarzało mu się rano znajdować w przepełnionych, cuchnących celach trupy. Nie był dla niego czymś niezwykłym nawet widok szczurów dobierających się do zwłok. Ale tego styczniowego ranka słowa uwięzły mu w gardle, gdy potykając się biegł do biura, by złożyć meldunek. Konstablowi, który pierwszy wszedł do celi, przedstawił się widok, z jakim się jeszcze nigdy nie zetknął. Zastał Wellsa skulonego na pryczy w pozycji półleżącej, z jedną nogą wyciągniętą na pryczy, a drugą zwisającą, z tułowiem opartym o ścianę. Chustkę do nosa uwiązał wokół głowy w taki sposób, że poniżej ust i nosa zwisała jak hamak. Przytrzymywał ją ponadto kapelusz, który Wells naciągnął na czoło. W tym „hamaku" tkwiła następna chustka. Nietrudno było ustalić, że została nasycona chloroformem, bo flaszka z chloroformem stała obok na podłodze. W zesztywnialej prawicy' Wellsa tkwiła brzytwa, którą drutem przymocował do kija, tworząc w ten sposób nóż o nie zginającym się ostrzu. Ten nóż wbił w lewe udo tak głęboko, że klinga przecięła arterię. Noga i prycza były zlane krwią. — On nie żyje — wyszeptał dozorca. — Sam się zabił. Konstabl podniósł flaszkę z chloroformem. — Skąd to miał? Ale potem znalazł przy zmarłym papiery. Były to listy. Jeden z nich zawierał odpowiedź na pytanie, skąd się wziął w celi chloroform. „Środki do samounicestwienia zdobyłem, gdy odpowiedzialny za mnie oficer pozwolił mi wczoraj udać się do mojego pokoju". Czyżby dlatego tylko Wells chciał iść do domu? Drugi list skierowany był do Elżbiety Wells, Hartford, Connecticut. Był krótki. Zawierał tylko kilka zdań, ale wyrażały one wszystko, co zaszło w Wellsie od chwili, gdy zrozumiał, że nie panuje nad sobą i stracił pamięć. Treść tych paru zdań była następująca: „Czuję, że szybko zmierzam do duchowej ruiny. Inaczej nie uczyniłbym tego: Nie mogę żyć, tracąc rozum. Dlatego Bóg wybaczy mi mój postępek. Nic więcej nie mogę powiedzieć. Żegnaj! H." 107 Uciekł w śmierć, uciekł przed niepojętym, które na niego spadło, a które tłumaczył sobie tylko w ten sposób, że albo już stracił rozum, albo stoi na progu szaleństwa. Wiedział już tak wiele o gazie rozweselającym, eterze i chloroformie, ale jeszcze nie wiedział tego, co wiemy dzisiaj. Nie wiedział jeszcze, jakie zło kryły w sobie te cudownie oszałamiające i znieczulające środki. Nie wiedział jeszcze, co to narkomania, w którą popada każdy, kto, jak on, zbyt często wypróbowuje na sobie działanie znieczulające gazów. Nie znał jeszcze ich niszczącej siły osłabiającej pamięć. Mimo woli stał się narkomanem i coraz częściej żył w stanie odurzenia. Dziś już wiemy, jak bardzo środki te szkodzą pamięci, ale przede wszystkim, że każdy człowiek odurzony narkotykiem podatny jest na sugestię. Tylko raz znajdując się pod jego wpływem uległ Wells pokusom jakiegoś nowojorskiego hulaki. Ale wieczorem 21 stycznia, gdy zbudził się z nieświadomości — choć wciąż jeszcze w stanie silnego odurzenia — tamta flaszka stojąca na gzymsie podziałała na niego tak sugestywnie, że niejako pod przymusem powtórzył to samo, co przed trzema dniami zrobił ów podejrzany typ. Poszedł na Broadway i oblał kwasem dwie kobiety. Jego pamięć wtedy nie funkcjonowała. Ale, choć tak sądził, nie był człowiekiem umysłowo chorym. Nie wiedząc o tym, był narkomanem, niewinną ofiarą gazów, których znieczulającego działania sam był pierwszym odkrywcą. Potrzebny mu był tylko lekarz, który wiedziałby i o innym, wręcz szatańskim działaniu tego gazu, lekarz, który umiałby go uspokoić i wyzwolić z nałogu. Ale takiego lekarza wtedy jeszcze nie było. Nawet Snów w Londynie zgłębił to zagadnienie dopiero parę lat później. Wells poddając się narkozie, czekając na tak dobrze sobie znany stan zaniku świadomości, 8 Wstępnie ZaÓaĘC SÓbk beźbolesną, kcz śmigrtekią ranę, chyba popeinil jedyne, jakie zna historia, samobójstwo pod narkozą. Tak więc umarł pod znakiem tego, co sam stworzył. Ale — o ironio losu—użył nie środka, którego działanie sam odkrył, lecz chloroformu, który dotarł do Stanów ze Starego Świata, a który, jak zapowiadano, miał przyćmić amerykańskie odkrycie. ZACHŁANNI Tragiczny koniec Horacego Wellsa zburzył mój idylliczno-uroczysty stosunek do odkrycia narkozy. Zerwał jakąś zasłonę. Zmusił do badań, czy jest prawdą, że pierwszym i prawdziwym odkrywcą narkozy był Wells. W trakcie tych poszukiwań odkryłem nie tylko tragedię Wellsa, ale sięgający daleko poza nią dramat ludzki, który na zawsze pozostawił jakiś ponury rys na'tym odkryciu. Pół życia zużyłem na to, by zbliżyć się do prawdy o wydarzeniach, które zaszły między styczniem 1845 roku, tzn. od chwili klęski Horacego Wellsa, a 16 października 1846 roku, czyli tryumfalnym wystąpieniem Mortona, wystąpieniem, którego byłem świadkiem w sali operacyjnej Massachusetts General Hospital. Także pół życia potrzebowałem, aby wyjaśnić, co działo się później w trójkącie losu: Morton—Jackson—Wells. Droga do tego celu wiodła przez gęstwinę kłamstw, wykrętów, oszukiwania samego siebie i innych, tuszowania i przemilczania. Nigdy nikt nie będzie mógł sobie pochlebiać, że dotarł do absolutnej prawdy, aż po najdalsze rozgałęzienia tego niesłychanego ludzkiego dramatu, nawet — jeśli tak jak ja — rozpoczął swoje badania tuż po tamtych wydarzeniach. Ale i to, co po sumiennych poszukiwaniach i według równie sumiennych ludzkich ocen zdaje się prawdą, jest dostatecznie bolesne i tragiczne. Post facturn i ja przyjmuję, że w styczniu 1845 roku na trybunie dla słuchaczy w Massachusetts General Hospital siedzi William Green Morton. Siedzi — wtedy mi jeszcze nie znany — i przypatruje się, jak Horacy Wells, jego były nauczyciel, przytyka do ust pacjenta balon z gazem rozweselającym. Widzi, jak pacjent opada do tyłu i zdaje się być nieczuły na wszelką ingerencję z zewnątrz. Morton widzi, jak Wells odejmuje balon, zakłada kleszcze i wyrywa chory ząb. Słyszy krzyk, który wszystkim obecnym zdaje się dowodzić, że Horacy Wells jest oszustem, szarlatanem, a w najlepszym razie fantastą. Niczym więcej. Nie czeka, aż ustanie szyderczy śmiech, który wydarł się wówczas z naszych ust. Opuszcza trybunę. Nie czeka do końca. Nie myśli o tym, by ująć dłoń Wellsa i dodać mu otuchy. Nie, pospiesznie opuszcza widownię klęski. William T. Green Morton nie jest teoretykiem, człowiekiem, który oddaje się marzeniom, i ideom, a już najmniej, gdy są tak jawnie bezużyteczne. Nie jest szermierzem ideałów. Woli życiową praktykę. Sprawy badań interesują go mało lub wcale. Chce pracować, zarabiać, zdobyć wysoki standard życiowy i, jeśli to tylko możliwe, bogactwo. Morton wraca do domu przy Tremont Street 19, gdzie wykonuje swą bostońską praktykę. Tam pracują jego pomocnicy i uczniowie. Tam z pewnością można się dorobić majątku. A i Wells uczyniłby lepiej, gdyby zrezygnował ze swego eksperymentu, pochował swoje marzenie o uwolnieniu ludzkości od bólu i na ścianie swej pracowni grubymi, z dala widocznymi literami wypisał słowa profesora Jacksona, że uwolnienie od bólu nigdy nie wyjdzie poza sferę marzeń. Tymczasem Wells, o ile można ustalić, wraca do Hartfordu, nie odwiedzając ;uż Mortona. 109 Tam wkrótce zapada na chorobę, której diagnozy nigdy nikt dokładnie nie postawił. Prawdopodobnie nastąpiło załamanie nerwowe, skomplikowane przez niedomogi płucne, być może pochodzenia gruźliczego. Prawdopodobnie pojawiły się także pierwsze skutki owych licznych eksperymentów z gazem rozweselającym i eterem. Dzisiaj wiemy, że od 12 grudnia 1844 roku Wells coraz częściej prowadził takie doświadczenia na sobie samym. Przecież jeszcze nikt wtedy nie wiedział tego, co wiemy dzisiaj. Kto mógł przypuszczać, że gaz rozweselający jako środek narkotyczny należy podawać w połączeniu z tlenem? Wówczas podczas każdego zastosowania tego środka twarz stawała się szara jak popiół i siniały wargi. W każdym razie Wells musiał wycofać się z praktyki i pozostawić ją swemu asystentowi Riggsowi. Od kwietnia do lipca 1845 roku nie jest zdolny do pracy. Ale oto całkiem niespodziewanie w lipcu 1845 roku Wellsowi składa wizytę Morton. Przybywa z Bostonu, aby wyjaśnić z nim kilka spraw związanych z byłą spółką wytwarzającą sztuczne zęby. Potem, nieomal z konieczności, dochodzi do rozmowy na temat znieczulania gazem rozweselającym. Okazało się, że Wells nie poniechał tego problemu, lecz dalej nad nim pracuje, w miarę swoich sił. Dokonał nowych prób na sobie samym. Morton przysłuchuje się, każe wyjaśnić sobie pewne szczegóły, jednak w głębi serca nie jest tym zainteresowany, bo wciąż jeszcze jest pod wrażeniem owego publicznego niewypału z „gazem znieczulającym". Mottem wtaca do Bostonu. Mija zima 1845(46. Wiosną 1846 sęku odwiedza Stafford Springs. Tam poznaje młodą damę, z którą często rozmawia. Gdy dowiaduje się ona, że jest dentystą, opowiada mu, pełna entuzjazmu, o swoim niedawnym przeżyciu: „Kazałam wyrwać sobie w Hartford chory ząb. Usunął go dentysta Wells. Być może zna go pan. Wyrwał go w taki sposób, że nie poczułam najmniejszego bólu. Kazał mi wdychać gaz i zapadłam w sen. Gdy się zbudziłam, było po wszystkim. To jest cud, niech mi pan wierzy, to jest prawdziwy cud". Nazwisko tej kobiety brzmi: Elisabeth Williams. Sama złożyła zeznanie na temat tego spotkania z Mortonem. — Morton słuchał. Silą rzeczy stawia sobie pytanie, czy odkrycie Wellsa mimo wszystko nie jest autentycznym i obiecującym osiągnięciem ? Mija jednak jeszcze sporo miesięcy, zanim przypadek i zręczność pozwalają mu się dokopać do tej wielkiej żyły złota. Jest koniec września 1846 roku. Do Mortona zgłasza się pacjentka. Test dobrze sytuowana i potrzebuje protezy. Morton stwierdza, że w tym celu trzeba usunąć kilka korzeni. Pacjentka jednak bardzo się boi tego bolesnego zabiegu i raczej skłonna jest zrezygnować z protezy. Interes jest zagrożony. I w tej chwili (na co wskazują wszelkie historyczne poszlaki) Morton zaczyna działać. Widocznie przypomina sobie Stafford Springs, miss Elisabeth Williams i gaz rozweselający Wellsa. Wie, że musi coś przedsięwziąć, by nie stracić tak dobrze sytuowanej pacjentki. 30 września 1846 roku udaje się do laboratorium profesora Jacksona, tego samego, którego odwiedził wraz z Wełlsem tuż przed jego klęską w Massachusetts General Hospital; tegoż •samego p*ofesoYa iacfaona, który wtedy potraktował Wellsa i. g6ry i zby\ ironicznym uśmiechem. Morton jednak nie zastaje Jacksona. Wypożycza więc od jego laboranta gumowy- pęcherz, taki sam, jakiego do swoich eksperymentów używał Wells. Pozostaje niejasne, czy jego wizyta u Jacksona pierwotnie miała służyć zaopatrzeniu się w gaz rozweselający, czy też chodziło mu tylko o ów gumowy pęcherz. Niemniej gdy opuszczając laboratorium spotyka wracającego Jacksona, który pyta, do czego potrzebny mu gumowy pęcherz, Morton odpowiada, że chce, aby jedna z jego pacjentek z tego balonu wdychała powietrze, a po zahipnotyzowaniu jej metodą Mesmera zamierza możliwie szybko usunąć kilka korzeni. To wskazuje, że wciąż jeszcze nie jest przekonany o skuteczności działania gazu rozweselającego i że jeszcze teraz zamierza uciec się do podstępu. Na to Jackson uśmiecha się z ironiczną wyższością i całą rzecz określa jako nonsens. 110 W całej swej bezradności wobec protekcjonalnego sarkazmu Jacksona Morton prawdopodobnie wtedy postanawia sięgnąć po gaz rozweselający Wellsa jako po ostatnią deskę ratunku. W tym duchu też mówi: — No dobrze, wobec tego raz jeszcze zrobię próbę z gazem rozweselającym. Czy może mi pan użyczyć porcji tego gazu? — To panu równie mało pomoże jak Wellsowi — odpowiada Jackson w tym samym duchu — a poza tym nie mam w tej chwili zapasu gazu. Ale jeśli koniecznie chce pan urządzić przedstawienie, może pan użyć także eteru siarczanego. Oddaje taką samą przysługę... — Eter siarczany? — dopytywał się Morton. — Co to jest. Jackson, zniecierpliwiony, protekcjonalnie odpowiada na to pytanie „ignorantowi", jak potem dość często określał Mortona: — Eter siarczany jest płynem, który w zetknięciu z powietrzem zmienia się w parę eteru. Eter działa tak samo jak gaz rozweselający i dokładnie tak samo jak gaz nie uśmierza rzeczywistych bólów. Ale dla pańskich celów jest z pewnością odpowiedni. Morton czuje się bardzo niepewnie. Podczas rozmów z Jacksonem człowiek o tak nieskomplikowanej umysiowości jak Morton nie potrafi rozróżnić, co jest sarkazmem, co rzeczową poradą, a co złośliwą kpiną. W związku z tym pyta: — Czy to jest pewne, czy niebezpieczne? — Skoro panu to polecam — tak mniej więcej odpowiada Jackson -— to pewne. Ale i tego nie mogę panu odstąpić. Najlepiej niech się pan uda do apteki Bui netta. Tam dostanie pan eter. Jeżeli chce go pan użyć, to najlepiej niech pan po prostu wyleje pewną dawkę na chusteczkę i potrzyma przy ustach i nosie. Morton udaje się do Buinetta, kupuje flaszeczkę eteru siarczanego i wraca do domu. Ale na tym nie kończy się jeszcze ów dzień 30 września 1846 roku. Latarnik już człapie przez plac Pembertona w kierunku Tremont Street, gdy przed drzwiami gabinetu Mortona zatrzymuje się spóźniony pacjent. Jedna strona jego twarzy jest mocno spuchnięta. Do ust przyciska jakąś chustkę. To jest Eben H. Frost, mało znaczący, niewielki pośrednik handlu nieruchomościami z Prince Street w Bostonie. Gdy gnany bólem i pełen strachu pukał do drzwi, nie przeczuwał, jaką rolę wyznaczył mu los. Zrazu nie był pewny, czy o tak późnej porze zastanie jeszcze Mortona lub któregoś z jego asystentów. Ale drzwi się otwarły i stanął w nich Hayden, jeden z pomocników Mortona. Hayden dość niechętnie wysłuchuje spóźnionego pacjenta. Jest zdania, że cierpi na tym powaga dentysty, gdy jest do dyspozycji pacjenta także poza godzinami przyjęć. Nie reaguje na potok błagalnych słów, ale nadstawia uszu, gdy ze spuchniętych ust Frosta pada prośba, aby wyrwać mu chory ząb bezboleśnie, za pomocą „hipnozy dra Mesmera". Frost czytał o hipnotycznych eksperymentach Mesmera w Europie, sądzi, że jest Amerykaninem. Oświadcza, że gotów jest poddać się każdemu doświadczeniu, jeśli tylko zabieg będzie bezboiesny. Niezwykłość tego nalegania sprawia, że Hayden nie zamyka przed Frostem drzwi. Sam pozostając wierny swoim zasadom, osobiście nie podejmuje się zabiegu, ale przekazuje Frosta najmłodszemu pomocnikowi, Tenneyowi. Ten jednak musi uprzednio uzyskać zezwolenie na zabieg u Mortona osobiście. Czyni to i przeżywa coś zadziwiającego. Morton początkowo słucha nieuważnie, potem jednak nadstawia uszu i wnikliwie wypytuje, czy Frost bardzo nalegał, aby przeprowadzić zabieg w sposób bezboiesny. Gdy Tenney potwierdza, Morton ku jego wielkiemu zdziwieniu oświadcza, że sam dokona tego zabiegu. Na oczach Tenneya Morton bierze flaszkę i chustkę do nosa i udaje się do gabinetu. Eben H. Frost ponownie naciera, tym razem na Mortona, powtarzając swoją prośbę: -— Niech pan to zrobi bez bólu! Zapłacę każdą cenę, proszę, proszę, niech pan spróbuje metody dra Mesmera. — Tak mniej więcej można zrekonstruować jego słowa. 111 Być może Morton waha się jeszcze kilka sekund. Potem jednak ku ogólnemu zdziwieniu oświadcza: — Mam coś znacznie lepszego niż to. — Następnie zwraca się do Haydena: — Proszę . przynieść lampę... Gdy Frost zajmuje miejsce w fotelu dentystycznym, a Hayden tuż przy jego twarzy trzyma lampę, Morton otwiera flaszkę z eterem. W pobliżu otwartego płomienia, jak zalecił Jackson, nasyca chustkę eterem i szybkim ruchem przytyka ją do ust i nosa Frosta. Rozchodzi się ostra, słodkawa woń. Frost pokaszluje, ale Morton domaga się, aby głęboko oddychał. Frost staje się niespokojny. Morton raz jeszcze polewa chustkę eterem. Prawie natychmiast głowa Frosta opada do tyłu. Wydaje jeszcze kilka niezrozumiałych dźwięków. Potem robi wrażenie, jakby spał. Morton sam zaskoczony jest tym sukcesem i dlatego niepotrzebnie traci parę sekund. Hayden i Tenney, jak zresztą później zaświadczają, dosłownie zapominają oddychać. Tymczasem Morton otrząsa się, otwiera usta pacjenta, chwyta kleszcze i działając tak szybko jak zwykle parę razy obluzowuje ząb i ciągnie, ciągnie, by po chwili trzymać go przed oczyma Haydena i Tenneya. Potem rzuca go na podłogę. Frost się nie poruszył. Nie wydał żadnego dźwięku. Mija jeszcze parę sekund, podczas których Morton z wyrazem bezgranicznego zdumienia spogląda na swych milczących p mocników. Tymczasem Frost zaczyna się budzić. Otwiera oczy i ze zdziwieniem rozgląda się dokoła. Potem mruczy: — Gdzie ząb? Czy już po wszystkim? Morton wskazuje na podłogę i pyta: — Czy pan coś czuł? Frost nie jest w stanie mówić. Przeczy tylko kręcąc głową. Wreszcie wyrzuca z siebie: — To wspaniałe, to nadzwyczajne... Morton odkłada kleszcze. Początkowe bezgraniczne zdumienie w jego spojrzeniu zamienia się w triumf. A potem czyni coś, co jest znamienne dla jego mentalności i charakteru. Wreszcie w jego głowie zabłysła iskra zrozumienia. A zatem odkrycie Wellsa to wynalazek bezcennej wartości. Znieczulenie poprzez inhalację oparów lub gazów to wcale nie nonsensowna fantazja. Kto ma w ręku tę tajemnicę, posiada klucz do bogactwa, bo każdy człowiek lęka się bólu. Każdy gotów jest ponieść największą ofiarę, żeby się tylko uwolnić od bólu. Każdy lekarz zapłaci żądaną cenę, żeby także posiąść tę tajemnicę. Morton nie waha się długo. Przynosi pióro i papier i układa oświadczenie. Gdy Frost po dwudziestu minutach przezwyciężył już ostatnie skutki odurzenia eterem, Morton przedkłada mu to oświadczenie do podpisu. Brzmi ono: „Niniejszym stwierdzam, że dzisiaj o dziewiątej wieczorem odwiedziłem dra Mortona, ponieważ cierpiałem na straszny ból zęba. Potwierdzam, że dr Morton wyjął swoją chustkę, nasycił ją jakimś przygotowanym przez siebie środkiem, który wdychałem przez mniej więcej pół minuty. Po czym zapadłem w sen. Za chwilę znowu się obudziłem i ujrzałem swój ząb leżący na podłodze. Nie czułem najmniejszego bólu. Potem pozostałem jeszcze dwadzieścia minut w pokoju zabiegowym i nie czułem żadnych nieprzyjemnych skutków tej operacji"... Podpisał: Eben H. Frost, 42 Prince Street, Boston. Ale tym Morton się nie zadowala Każe dokument ten podpisać także Haydenowi i Tenneyowi jako świadkom. Oświadczają oni dodatkowo: „Potwierdzamy powyżej opisaną operację. Oświadczenie jest pod każdym względem zgodne z prawdą; co jeszcze ważniejsze, człowiek ten pytał, gdzie jest jego ząb, czy w ogóle już po wszystkim..." Jeszcze tego wieczoru—inaczej trudno to sobie wytłumaczyć — udaje się Morton z podpisanym dokumentem do pewnego redaktora „Boston Daily Journal". Następnego dnia, 1 października 1846 roku, ukazała się informacja następującej treści: „Ubiegłego wieczoru, jak poinformował nas pewien gentleman, który był świadkiem tego wydarzenia, pewnemu mężczyźnie usunięto chory ząb, przy czym człowiek ten nie odczuł żadnego bólu. 112 Wprowadzony został w rodzaj snu, wdychając środek, którego działanie trwało około trzech czwartych minuty, wystarczająco długo, by wyrwać ząb". Później Morton stale zaprzeczał, jakoby to on spowodował ogłoszenie tej informacji. Odrzucał również zarzuty, że — w przeciwieństwie do Wełlsa — wcale nie zależało mu na tym, aby środek ten stał się dobrodziejstwem dla ogółu cierpiących i żeby koniecznie zebrać w sposób staranny i bezinteresowny wszelkie doświadczenia w tej sprawie; przeciwnie, chodziło mu wyłącznie o to, aby ze środka, który podsunął mu przypadek i los, jak najprędzej uczynić źródło osobistych sukcesów i bogactwa. Ale niezależnie od tego, że w historii niekiedy moneta prawdy ma stosunkowo nikłą wartość, w miarę upływu czasu często wychodzi na jaw, że ma większą trwałość niż moneta kłamstwa i fałszu. O tym, z jaką świadomością celu Morton natychmiast, gdy tylko zrozumiał, jakie znaczenie ma eter, myśli o swoim przyszłym interesie, świadczą sformułowania, jakimi kazał Frostowi i „Boston Daily Journal" opisać eter. W oświadczeniu Frosta nie ma mowy o eterze. Nie wymienia się tam eteru, który był znany chemikom i lekarzom od wielu stuleci, a co najmniej od roku 1450, jako rozpuszczalnik lub środek uspokajający stosowany przy astmie i kokluszu. Jest natomiast mowa o jakimś tajemniczym środku, który sporządził Morton. W praktycznym umyśle Mortona, spragnionego sukcesów i pieniędzy, od pierwszej chwili płonie żądza, aby ten „tajemniczy środek" stał się jego wyłączną własnością, by go opatentować, a potem po wysokich cenach sprzedawać lekarzom i cierpiącym na całym świecie. W pierwszych dniach października 1846 roku Morton zaczyna dolewać do eteru rozmaitych pachnideł. Stało się bowiem jasne, że każdy doświadczony chemik lub lekarz natychmiast w „jego środku" rozpozna charakterystyczny zapach eteru. Stara się więc stłumić ten zapach. Potem bez dłuższych przygotowawczych doświadczeń wkracza na tę samą drogę, którą przed blisko dwoma laty, bez szczególnego zainteresowania i wiary, kroczył z Wellsem albo dla Wellsa, lub, według jego późniejszych wypowiedzi, chciał kroczyć. Udaje się do Massachusetts General Hospital i do profesora Johna Collinsa Warrena. Odwiedza dra Bigelowa, jego pierwszego pomocnika i późniejszego następcę. Swojemu twardemu, nie tak łatwo dającemu się złamać uporowi zawdzięcza to, co po pierwszym nieudanym eksperymencie z narkozą w dniu 25 stycznia 1845 roku zdawało się wręcz niemożliwe. Udaje mu się nakłonić Bigelowa, wówczas młodego, ambitnego sceptyka, aby zezwolił na drugą próbę znieczulenia w sali operacyjnej Massachusetts General Hospital. Mnie także nigdy nie udało się wyjaśnić w sposób szczegółowy, jaki przebieg miała ta rozmowa. Ale jedno jest chyba pewne, mianowicie, że Morton zapewnił obu chirurgów, iż wynalazł Całkiem nowy środek, który nie ma nic wspólnego z bezskutecznym środkiem Horacego Wellsa. Tak czy inaczej 14 października 1846 roku Morton otrzymuje z General Hospital pismo podpisane przez Haywarda. Brzmi ono: „Wielce Szanowny Panie! Na polecenie dra J. C. Warrena proszę pana o przybycie w piątek o godzinie dziesiątej rano do szpitala, aby na pacjencie, który w tym czasie będzie operowany, wypróbować wynaleziony przez Pana środek, zmniejszający wrażliwość na ból". Sformułowanie: „wynaleziony przez pana środek", zdradza, do czego rościł sobie pretensje Morton, gdy zjawił się u Bigelowa i Warrena. W chwili gdy Morton otrzymuje list od Haywarda, ma za sobą już sporo zabiegów. Wielu pacjentów zgłosiło się bowiem po przeczytaniu informacji opublikowanej w dzienniku. W dwóch przypadkach doznaje zawodu. Ale to nie wywiera na Mortonie żadnego wrażenia. Jest dużo odporniejszy od Wellsa. Wyciąga z tego jedynie wniosek, że trzeba użyć większej ilości eteru. W wielkim pośpiechu każe sobie skonstruować szklany dymion, w którym umieścić można gąbkę nasyconą eterem. Dla ułatwienia inhalacji szyjkę dymionu wsuwa się pacjentowi pomiędzy wargi. W dniu, w którym Morton otrzymuje list Haywarda, dr Gould, w którego domu mieszka, proponuje mu, aby ustnik dymionu zaopatrzył w obrotowy wentyl; w ten sposób powietrze, które pacjent wydycha, nie będzie wracało do dymionu, co wzmocni Stulecie chirurgów 113 f skuteczność działania eteru, jeszcze raz sprzyja mu przypadek, jeszcze raz obca pomoc w tej ostatniej godzinie przed decydującą próbą przynosi mu korzyść. Morton. spieszy do bostoń-skiego wytwórcy instrumentów, Drake'a, chcąc na pokazie w szpitalu wystąpić z ulepszonym „balonem eterowym". Przed południem 36 października o godzinie 9.30, pół godziny przed decydującym eksperymentem, dymion nie byJ jeszcze gotowy. Tak więc gdy ja siedziałem na trybunie sali operacyjnej i słuchałem, jak Warren dokonuje klinicznej analizy guza na szyi Gilberta Abbota, Morton znajdował się jeszcze w pracowni Drake'a, przynaglając go do pośpiechu. Gdy wreszcie około 10 Drakę był gotowy, dosłownie wyrwał mu ów instrument z rąk. Potem biegł przez ulice, spotka! się z Frostem i zdyszany pojawił się w drzwiach sali operacyjnej, akurat wtedy, gdy Warren wygłaszał swoje historyczne słowa: „Ponieważ dr Morton się nie pojawił, zakładam, że jest zajęty czym innym..." Dosłownie od pierwszej chwili nadały one wystąpieniu Mortona posmak dramatu. A potem dramai ten już sam potoczył się dalej: znieczulenie Gilberta Abbota, bezbolesna operacja, pierwsza w historii świata wielka operacja w bezwzględnej ciszy, bez krzyków udręki; z kolei zanik naszej chęci do kpin i szyderstw, zrozumienie niezmiernej wagi odkrycia i wręcz niepojęte słowa samego Warrena: „Moi panowie, to żaden szwindel". I do ostatniej chwili przypadek i szczęście, które w tym samym miejscu zdradziły "Wellsa, sprzyjały opanowanemu już żądzą bogactwa i sławy Mortonowi. Bowiem w osobie Gilberta Abbota trafił na człowieka chorego na gruźlicę, słabego i podatnego na znieczulenie eterem, gdy tymczasem Wells na owego skłonnego do tycia mężczyznę, który jeszcze pal wieku później przysporzyłby sporo kłopotu anestezjologom. Morton skłonił się z wyrazem płomiennego tryumfu w oczach, który zresztą i ja tamtego historycznego przedpołudnia 16 października 1846 roku z całego serca podzielałem. Opuszczając Boston i wsiadając na statek do Anglii, miałem przed oczyma tylko sukces i tryumf chirurgii oraz zaskoczenie, jakie wynalazek ten wywoła w Europie. Ani nie znałem jego kulis, ani nie chciałem ich poznać. Ale fronty walk już się formowały, już stawały naprzeciw siebie, gdy tymczasem mnie, jak wszystkich stojących na uboczu, niejako otępiał sam fakt wynalazku. Owa zakulisowa walka rozpoczęła się już po południu tego tryumfalnego 16 października. Tego samego dnia Warien, Bigelow i Hayward zwrócili się do Mortona z oczywistym i od razu narzucającym się pytaniem o skład chemiczny jego środka. Ku zaskoczeniu lekarzy .Morton wzbrania się. Gdy Bigelow wyraża przypuszczenie, że jego zdaniem jest to eter. Morton kategorycznie zaprzecza. Przyciskany do muru oświadcza, że środek ten wprawdzie zawiera eter, ale jego właściwe działanie polega na innych składnikach. Następnego dnia, 17 października, odbywa się w Massachusetts General Hospital drugi eksperyment. Morton poddaje narkozie kobietę, której trzeba usunąć guza barku. I ten eksperyment się udaje. Lekarze wytykają Mortonowi, że w medycynie nie ma zwyczaju,-aby środek o tak podstawowym znaczeniu dla całej ludzkości, śiodek, który musi zrewolucjonizować całą chirurgię, mógł pozostać prywatną tajemnicą jednostki. Ale Morton trwa w uporze. Dwa i pół tygodnia toczy się między nim a lekarzami ukryta walka. Tymczasem nazwisko Mortona, którego uważa się za prawdziwego zbawcę, krąży już po całym świecie. Lekarze wielekroć stawiają Mortona wobec wyboru: albo wyjaśni, co to za środek, albo niech nie liczy na ich dalsze poparcie. Groźba ta jednak nie odnosi skutku, nie trafia do człowieka, którym już całkowicie zawładnęła żądza sławy i chciwość. Alorton jest przekonany, że opinia publiczna i żądania chorych, by ich bezboleśnie operować, zmuszą lekarzy do stosowania i nabywania „jego" środka. Z wielką gorliwością stara się zabezpieczyć i wykorzystać swoją „tajemnicę" od strony finansowej. Jeszcze jest przekonany, że absolutna historyczna zasługa za to, że po raz pierwszy skutecznie i przekonywająco zastosował narkozę, 114 to a przez to udostępnił ją medycznemu światu, przypada jemu. Wie jednak, że — abstrahując od roli, jaką w sprawie eteru odegrał Jackson — odkrywcą samej zasady jest nie kto inny, tylko Wells, i że wcześniej czy później osoba Wellsa musi wypłynąć. Morton liczy wprawdzie na dobroduszność i skromność Wellsa, ale mimo to 19 października podejmuje charakterystyczną próbę, aby za pomocą podstępu i pokus posłużyć się nieświadomym Wellsem i przez dopuszczenie go do udziału we własnej sprawie wykluczyć jego ewentualne roszczenia do wynalazku. 16 października pisze do Hartfordu: „Szanowny Panie! Pragnę Pana zawiadomić, że udało mi się odkryć preparat, którego wdychanie wprowadzić może człowieka w głęboki sen. Potrzeba do tego paru chwil, a trwanie snu można dowolnie regulować. W tym stanie można przeprowadzać zarówno poważniejsze operacje chirurgiczne, jak i operacje dentystyczne, dla pacjenta zupełnie bezbolesne. Złożyłem już wniosek o opatentowanie i wytypowałem swoich przedstawicieli, którzy odstępować będą prawa do korzystania z wynalazku poszczególnym osobom, okręgom miejskim, krajom lub całemu państwu. Rad bym wiedzieć, czy nie miałby Pan ochoty objechać Nowego Jorku i innych miast w charakterze współudziałowca. Preparat swój wypróbowałem w przeszło stu dziesięciu zabiegach wyrywania zębów i zaproszono mnie do Massachusetts General Hospital, bym zaaplikował go pacjentom przed operacją. We wszystkich przypadkach bez wyjątku odniosłem sukces. Profesorowie Warren i Hayward dali mi pisemne zaświadczenie. Podczas moich pokazów salę operacyjną wypełniał tłum studentów i lekarzy. Gdyby Pan chciał dowiedzieć się czegoś bliższego, chętnie służę wycinkami z prasy codziennej..." Jest to list, który rzuca światło na ciemne zakamarki charakteru Mortona. Morton ani słowem nie zdradza „środka", który od dawna znany jest Wellsowi, który wypróbował i z którego zrezygnował na rzecz, jego zdaniem, mniej niebezpiecznego gazu rozweselającego. Pognębia Wellsa moralnie, zawiadamiając go chełpliwie, w jaki to wspaniały sposób osiągnął sukces, który Wellsowi nie był dany. Ale jednocześnie kusi, nęci korzyściami, które, jak sądzi Morton, powinny Wellsa tak samo interesować, jak jego. Oferuje współudział. Wells odpowiada bezzwłocznie. I znowu jest to odpowiedź dla niego typowa, niczego nie przeczuwająca i ufna. Z jego listu przebija najwyraźniej jedno: obawa, że gwałtowny pośpiech Mortona, aby „uregulować sprawę wynalazku od strony handlowej", postawi pod znakiem zapytania sam wynalazek. Pisze: „Szanowny Panie! Właśnie otrzymałem wczorajsze Pańskie pismo. Spieszę z odpowiedzią, ponieważ obawiam się, że chce się Pan posłużyć metodą realizowania swoich uprawnień w sposób, który całą sprawę postawi pod znakiem zapytania. Proszę nie podejmować żadnych dalszych decyzji przed spotkaniem ze mną. Zamierzam w przyszłym tygodniu przyjechać do Bostonu, prawdopodobnie, już w poniedziałek w nocy. Jeśli podawanie gazu nie jest zbyt mozolne i daje przedstawione przez Pana wyniki, można panu pogratulować, zakładając, że posługuje się nim Pan w sposób właściwy..." Nie udało mi się stwierdzić, czy Wells rzeczywiście pojechał do Bostonu i raz jeszcze spotkał się z Mortonem osobiście, czy zły stan zdrowia zatrzymał go w Hartfordzie. A może wydarzenia, które wkrótce nastąpiły, uświadomiły go w porę, jakie są rzeczywiste zamiary Mortona? Ale Mortonowi to chwilowo wystarcza. Pragnie tak długo zwodzić Wellsa, aż uzyska patent na swoją narkozę. Zwraca się więc równie pospiesznie i zdecydowanie do drugiego człowieka, którego radzie, choć tylko przypadkowej, zawdzięcza swój sukces: do Charlesa Jacksona. Jego instynkt podpowiada mu, że Jackson jest bardziej niebezpieczny niż Wells. Mortonowi nie jest obcy sposób, w jaki Jackson z patologicznym wręcz egoizmem zakwestionował prawo pierwszeństwa faktycznych wynalazków i odkrywców, takich jak Morse i Beaumont. Początkowo nie usiłuje więc wyłączyć ze sprawy i pominąć Jacksona. Oferuje mu dziesięć procent od wszystkich wpływów, jakich spodziewa się z wykorzystania swojego patentu, 115 jeśli Jackson odstąpi mu swój niesporny udział w tym wynalazku, mianowicie we wskazaniu eteru. Jackson zrazu idzie na to. Co skłoniło tego człowieka o umysłowości tak wybitnej i tak zarazem powikłanej, pozostaje niejasne, zresztą tak samo, jak wiele innych, nieprawdopodobnie dziwacznych wydarzeń, które miały nadejść. Być może Jackson nie wierzył w narkotyczne działanie eteru, w tych październikowych dniach 1846 roku po prostu nie zdawał sobie jeszcze w pełni sprawy z tego wstrząsającego światem odkrycia. W każdym razie zgodził się, żeby Morton wniósł podanie o patent, wprawdzie z wymienieniem nazwiska Jacksona, jednak ze wskazaniem Mortona jako jedynego właściciela tego patentu. W rym momencie Jackson wie równie dobrze jak Morton, że właściwy odkrywca narkozy nazywa się Wells i mieszka w Hartfordzie. Ale i z ust Jacksona nie pada ani jedno słowo na temat praw Wellsa — i nie padnie nigdy. W tej sytuacji Morton gorączkowo zabiega o wydanie mu patentu. Ponieważ nie może opatentować powszechnie znanego eteru, składa wniosek o opatentowanie metody inhalacyjnej swojego środka, czyli swojego szklanego dymionu. Jednak z właściwym sobie prymitywizmem ma nadzieję, że później po cichu uda mu się sprzęgnąć „swój środek" z tym patentem. Teszcze w październiku 1846 roku Morton zleca swoim przedstawicielom, by oferowali licencję na „jego środek" lekarzom i szpitalom we wszystkich stanach Ameryki. Ceny zależne są od ftości mieszkańców poszczegókwch miejscowości. W miastach, od pięciu do dzie- w miastach od stu do stu pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców — dwustu dolarów za ten sam okres. Od chirurgów żąda dwudziestu pięciu procent wpływów z operacji przeprowadzanych za pomocą „swego środka". Czyli czwarta część honorariów za operacje chirurgiczne w całej Ameryce ma wpłynąć do jego kieszeni. Jednocześnie wysuwa swoje macki do Anglii i Francji, tam także szukając przedstawicieli do rozprowadzania jego przyszłych licencji. I oto znowu nie jego własna wyobraźnia wynajduje atrakcyjną nazwę dla tego perfumowanego eteru. Tym razem przychodzi mu z pomocą fantazja jego asystenta Tenneya, który wymyśla nazwę „Letheon", co ma oznaczać „Napój zapomnienia". Natomiast nazwę dla swojego sposobu odurzania gazem zawdzięcza Morton pismu Olivera Wendella Holmesa. Nazwa, która wkrótce zdobywa cały świat, . brzmi: „Anestezja!" W pierwszych dniach listopada 1846 roku pławi się Morton w nieoczekiwanych falach wciąż jeszcze narastającej sławy, w falach, które roznoszą jego nazwisko po wszystkich czasopismach Ameryki. Daremny jest nacisk lekarzy, aby zdradził swoją rzekomą tajemnicę. Ale oto spotyka go pierwszy cios. 4 listopada w Massachusetts General Hospital Hayward zamierza usunąć starszej kobiecie zaatakowaną przez raka pierś. Mimo iż napięcie między lekarzami a Mortonem wciąż wzrasta, Hayward czuje, że musi skorzystać z jego pomocy, zwłaszcza że spośród wszystkich operacji, jakie wówczas znano, ta była najstraszniejsza i najboleśniejsza. Lecz tym razem Morton zawodzi. Przez półtorej godziny daremnie usiłuje wprowadzić pacjentkę w stan narkotycznego snu. Ona zaś kaszle, walczy, bije wokół rękami i nie traci przytomności. "Nam dzisiaj nietrudno rozszyfrować tę zagadkę. Pacjentka prawdopodobnie zaliczała się do tych jednostek, które trudno uśpić bez uprzedniego przygotowania iniek-cyjnego. Morton, blady i spocony, opuszcza salę operacyjną. Czuje, że gmachowi jego interesów zaczyna zagrażać niebezpieczeństwo. Teraz lekarze mają podstawę, aby zrezygnować z dalszych eksperymentów. Jeśli ogłoszą oficjalny komunikat na temat tego niepowodzenia, wstrząsną samymi podwalinami niezmiernego zaufania, którym jest darzony. Wciąż jeszcze żywe jest w nim wspomnienie tamtej godziny, w której poniósł swoją klęskę Wells. Ogarnięty paniką, ale ożywiony pragnieniem jak najściślejszego związania ze sobą le- 116 karzy, pisze list do kolegium lekarskiego Massachusetts Hospital. Przyznaje w' nim, że jego środek to nic innego, jak kombinacja eteru i pachnideł. Ale jednocześnie próbuje ocalić ze swojej „tajemnicy" to, co — jak sądzi — jeszcze można ocalić, mianowicie, żeby nie wyszła poza kolegium lekarskie. Zaklina lekarzy, żeby zdradzoną teraz „tajemnicę" dzielili wyłącznie z nim, i prosi, by przy okazji następnej operacji dać mu jeszcze jedną szansę udowodnienia, że eter działa skutecznie. Że dano mu tę szansę, zawdzięcza wyłącznie drowi Bigelowowi, najbardziej postępowemu i rewolucyjnemu lekarzowi wśród ówczesnych chirurgów Bostonu. Bigełow nakłania Haywarda, aby raz jeszcze operował z pomocą Mortona — jednak pod warunkiem, że wyjawi on skład chemiczny „swojego środka", tzn. że przed rozpoczęciem operacji publicznie, przed wypełnioną widzami trybuną, odczyta komunikat w tej sprawie. Morton nie ma innego wyjścia, musi ulec. Operacja odbywa się 7 listopada. Pacjentką jest dwudziestojednoletnia dziewczyna, Alicja Mohan, której Hayward zamierza amputować nogę tuż nad kolanem. Hayward, pełen głębokiej niechęci do Mortona, aplikuje pacjentce przed operacją sto kropli opium, by jej świadomość i zdolność odczuwania przynajmniej stępić, na wypadek gdyby środek Mortona — co Hayward zakłada i na co może nawet liczy — miał znowu zawieść. Ale to właśnie według naszej dzisiejszej wiedzy pomaga Mortonowi osiągnąć sukces, który wywiera ogromne wrażenie, przyczynia się do szczególnie głębokiej narkozy i całkowicie bezbolesnej operacji. Wprawdzie sukces ten w oczach Mortona nie jest w stanie powetować strat, jakie poniósł ujawniając swoją „tajemnicę", ale ustrzegł go przed najgorszym. Tak więc kilka dni później Morton z zawziętym uporem podejmuje na nowo wielką batalię o zabezpieczenie swych „praw finansowych", tym bardziej że 12 listopada 1846 roku faktycznie otrzymuje patent na stosowanie narkozy w sposób przez siebie zgłoszony. Raz jeszcze Morton miał okazję przemyśleć całą sprawę. Jeszcze mógł postąpić tak, jak to później uczynił Anglik Lister, gdy przeciw największemu — po bólu — wrogowi chirurgów, przeciw ropnej gorączce, podarował światu zastosowanie karbolu. Tak jak później Lister wyznał całemu światu, ile zawdzięcza Francuzowi Pasteurowi, pierwszemu odkrywcy mikrobów powodujących ropienia i choroby, tak samo mógł Morton przyznać Horacemu Wellsowi prawo do odkrycia narkozy, a Jacksona wymienić jako tego, który wskazał na eter. Jego sława jako pierwszego anestezjologa wcale by na tym nie ucierpiała. Pozostałby wielki i bez skazy. Ale Morton nie zamierza się z nikim dzielić. Ten dwudziestosiedmioletni mężczyzna o naturze awanturnika nie myśli rezygnować. Rzuca się do walki, którą można nazwać bezprzykładną. Ostateczny sygnał do niej daje Charles Jackson. Jackson zbyt późno spostrzega ogromną falę sławy, która unosi Mortona. Tego nie zniesie jego egocentryczny charakter, w którym tkwi już zarodek manii wielkości. Gdy wkracza do akcji, nazwisko Mortona na gruncie amerykańskim jest już tak popularne, że nie ma widoków, aby mogła podważyć jego znaczenie— przynajmniej w kraju — jakakolwiek kontr-deklaracja. Ale w głowie Jacksona prócz ogromnej wiedzy mieści się także spora mądrość życiowa i przebiegłość. Wie, jakie znaczenie ma w tym czasie dla świata naukowego w ogóle, a dla wczesnego rozwoju nauk medycznych Ameryki w szczególności — Paryż i Francja. Z zimnym wyrachowaniem pisze więc do pewnego kompetentnego francuskiego naukowca, którego przyjaźń pozyskał przed laty, gdy praktykował we Francji. Jest nim Elie de Beau-mont. Do listu Jackson dołącza długie oświadczenie i prosi Beaumonta, by zapoznał z nim Francuską Akademię Nauk i Paryskie Towarzystwo Medyczne. Przyznaje w nim, co nie da się zaprzeczyć, że to Morton zademonstrował w Bostonie narkozę eterową, ale jednocześnie w bardzo sprytny sposób przedstawia siebie jako rzeczywistego jej wynalazcę. Ten, który nigdy nie wierzył w znieczulające działanie eteru, zmyśla opowiastkę, że tę właściwość eteru odkrył już w lutym 1842 roku, podczas prób neutralizowania wdychiwanych oparów chloru przez inhalowanie eteru. Twierdzi, że później podjął dalsze liczne próby. Oświad- 117 cza, że po zakończeniu tych prób wysłał Mortona do Massachusetts General Hospital w charakterze swojego pełnomocnika. W Paryżu, gdzie nikt nie jest w stanie ogarnąć prawdziwego stanu rzeczy, ale gdzie Jackson jest znany i szanowany jako wybitny naukowiec, studiowano jego oświadczenie z wielka uwagą. Jackson natychmiast po otrzymaniu pierwszych wiadomości, że kompetentni naukowcy francuscy wierzą w jego rolę w odkryciu, zupełnie niespodziewanie przechodzi do ataku na Mortona w Ameryce. Przed Amerykańską Akademią Nauki i Sztuki odczytuje deklarację, która, jeśli chodzi o treść, pokrywa się z przedstawioną w Paryżu. Oświadczenie to każe już dzień wcześniej wydrukować i rozsyła do najróżniejszych ważnych instytucji w Ameryce i Europie. Na wieść o tym Morton w niemal hektycznym podnieceniu przystępuje do przeciw-uderzenia. Formułuje kontrdeklarację. Nie może zaprzeczyć, że Jackson poleci! mu eter, ale teraz on ze swej strony wymyśla historyjkę, która ma wykazać, że narkotyczne działanie eteru znał długo przed 30 września, że przeprowadził niezliczone eksperymenty z eterem na kotach, ptakach, rybach i ludziach. Adwokatom Jacksona nietrudno było później wskazać na liczne nieprawdopodobieństwa tej historyjki. Brak logiki w sposobie myślenia Mortona powoduje, że popełnia błędy, które łatwo wykazać. Pamflety te to początek jedynej w swoim rodzaju brudnej walki między żądnym sławy Jacksonem a żądnym i sławy, i pieniędzy Mortonem, walki o chwałę wynalezienia nie tylko narkozy eterowej, lecz narkozy w ogóle, o chwałę, która nie należy się żadnemu z nich, lecz Horacemu Wellsowi. Jednak ani jeden, ani drugi nie poświęca mu słowa. Najbardziej odpowiadającą im bronią było zupełne przemilczenie Wellsa. Ale Wells jeszcze żyje. Wciąż choruje, ale przecież mieszka jeszcze w Hartfordzie i aby zrozumieć, o co chodzi, potrzebuje tygodni. Dopiero 7 grudnia 1846 roku publikuje w „Hartford Courant" powściągliwe oświadczenie, że jest odkrywcą narkozy. Ale powściągliwość w tej dzikiej walce, która dopiero co rozgorzała, to broń niewłaściwa. Nie zwraca uwagi. Natomiast uwagę zwracają głośne proklamacje i sensacje. Dopiero 12 maja 1847 roku, gdy wybuchł ów paradoksalny publiczny spór o palmę wyłącznej chwały między Jacksonem a Mortonem, Wells jeszcze raz zabiera głos. Robi to w „Boston Medical and Surgical Journal" słowami: „Kończąc, żywię szczere pragnienie, by z powodu tego wynalazku nie przypisywano mi większych zasług niż te, do których rzeczywiście jestem uprawniony". Ale i to jest za delikatne, by przełamać śmiertelne przemilczenie przez Mortona i Jacksona osoby Wellsa. Chwilowo jednak Wells nie jest zdolny do dalszych replik. Z przyczyn zdrowotnych i materialnych wyjeżdża do Europy. Długa choroba dotknęła go ciężko nie tylko fizycznie, ale i finansowo. On, człowiek tak mało praktyczny, chce poprawić sytuację materialną swojej rodziny podejmując się handlu obrazami. Gdy jednak po dwudziesto-czterodniowej podróży przybywa do Paryża, spotyka się z przywitaniem, które go całkowicie zaskakuje. Od chwili ogłoszenia deklaracji Jacksona sprzyjająca badaniom naukowym stolica Francji tak gorąco interesuje się kwestią, kto jest prawdziwym odkrywcą narkozy, że z większą uwagą studiuje powściągliwe oświadczenie Wellsa w „Boston Medical and Surgical Journal" niż opinia publiczna kraju, gdzie dokonano tego odkrycia. Znany w Paryżu amerykański dentysta Brewster zupełnie samorzutnie wprowadza Wellsa do klubów i towarzystw naukowych. Zaproszony do wygłoszenia wykładów, Wells w swój nieśmiały sposób opisuje dzieje własnego odkrycia. Fetują go z iście francuską przesadą. Przed powrotem do Ameryki żąda się od niego, by napisał szczegółowe sprawozdanie o swoim tak istotnym udziale w odkryciu i jak najprędzej przesłał do Paryża Francuskiemu Towarzystwu Medycznemu. Czyni to. Tytuł tego sprawozdania brzmi: Hisroria loynalazku zaswsoiuania gazu rozweselającego, eteru i innych gazów przy operacjach chirurgicznych. Także to sprawozdanie jest wielce powściągliwe. Lecz fakty tak wyraźnie przemawiają za Wellsem, że znajdują uznanie nie tylko w Paryżu, ale i w zainteresowanych kołach Stanów Zjednoczonych. 118 W samym środku wałki między sobą Morton i Jackson czują się nagle zmuszeni zająć wspólny front przeciw Wellsowi. Obydwaj próbują wyłączyć Wellsa za pomocą twierdzenia, że gaz rozweselający w ogóle nie jest środkiem znieczulającym. Nie szczędzą ani kłamstw, ani oszczerstw, waląc nimi w tego Wellsa, któremu pobyt w Europie przyniósł tylko chwilową poprawę zdrowia i stanu psychicznego. Próby odparcia pozbawionych wszelkich skrupułów ataków na „jego" gaz rozweselający wpędzają Wellsa w wyniszczające porównawcze eksperymenty na sobie samym z gazem rozweselającym, eterem i chloroformem, które w końcu przypieczętują jego los. Prowadzą go do Nowego Jorku, a 2i stycznia J848 roku do celi nowojorskiego więzienia. gdzie, jak to opisałem, tak fatalnie kończy swoje życie. Kilka dni po jego śmierci nadchodzi do Nowego Jorku list z Paryża. Pisze go Brewstcr, a jego treść brzmi: „Drogi Panie Wells! Właśnie wróciłem z posiedzenia Paryskiego Towarzystwa Medycznego, na którym stwierdzono, że wyłącznie Horacemu WeUsowi z Hart-fordu w Connecticut, USA, należy się uznanie za to, że jako pierwszy odkrył i skutecznie zastosował gazy do przeprowadzenia bezbolesnych operacji..." List ten niestety przychodzi za późno. Makabryczny koniec Wellsa w odczuciu Mortona i Jacksona to niejako uwolnienie ich przez noc od przeciwnika, który w ich mniemaniu był najbardziej niebezpieczny, bo dążył jedynie do prawdy. Z tym większą zaciętością rzucają się teraz do walki przeciwko sobie. Walka ta ze zmiennym szczęściem toczy się piętnaście lat, co więcej; nawet po upływie dziesięcioleci wywołuje spóźnione polemiki w kręgach specjalistów, absorbuje państwa i pisarzy. Z biegiem lat Morton i jackson zapominają o prawdziwym przebiegu sprawy, W ich umysłach zniekształcenia nabierają znamion prawdy. Jackson mobilizuje jednego adwokata za drugim, uruchamia pisarzy, dziennikarzy i polityków. Namiętnie walczy o sławę wyłącznego odkrywcy narkozy. Jeszcze większą akcję z pomocą adwokatów, opłaconych pisarzy i polityków rozwija Morton, żądny sławy, ale i pieniędzy. Sprzedaż licencji wkrótce utyka na martwym punkcie, choć Morton i jego przedstawiciele przyznanym patentem próbują nastraszyć tych wszystkich, którzy nie nabywszy licencji stosują eterową narkozę. Gdy jednak Morton wnosi skargę do sądu przeciw Nowojorskiej Klinice Okulistyczne) i w sposób gwałtowny domaga się uznania prawa wyłączności dla stosowania narkozy eterowej, ponosi porażkę. Narkoza" eterowa jest już dobrem ogółu, a pierwszą metodę jej stosowania opatentowaną przez Mortona w praktyce dawno już ulepszono, W efekcie patent zostaje anulowany. W związku z tym Morton zmienia taktykę. Zaczyna grać rolę oszukanego w swych prawach finansowych. Angażuje dalszych adwokatów, pisarzy, polityków i kuluarowych interwencjo-nistów, rozpętuje kampanię, by sprawa trafiła tsa forum Kongresu. Domaga się nie tylko wyłącznej sławy i państwowego jej potwierdzenia, lecz sam lub przez innych żąda odszkodowania od państwa w wysokości stu tysięcy dolarów za rzekome ofiary, jakie „poniósł podczas prac nad wynalezieniem narkozy eterowej", oraz za straty, jakich doznał w wyniku „unieważnienia jego patentów" i „uznania narkozy za dobro ogółu". Morton rezygnuje z praktyki, która, gdyby ją nadal porządnie prowadził, mogła mu przynieść pożądane bogactwo. Ze stale rosnącą zaciętością walczy tylko o „swoją sprawę". Wkrótce prześciga pod tym względem Jacksona, który z przyczyn finansowych nie może uprawiać antypropagandy na tak szeroką skalę. Jak wielu maniaków tego typu, znajduje Morton zwolenników, którzy łożą na niego wielkie sumy. Ale jeszcze większe sumy trwoni na adwokatów, publiczną propagandę i wywieranie wpływu na senatorów. Popada w długi, których można było uniknąć. Całkowicie z własnej winy wpędza w biedę własną rodzinę. W roku 1852 wydaje się Mortonowi, że jest bliski celu. Na pierwszym posiedzeniu XXXII Kongresu większość zamierza przyznać Mortonowi jednorazową nagrodę w wysokości stu tysięcy dolarów. Trzy piąte głosów opowiada się za Mortonem, dwie piąte za Jacksonem. Wydaje się, że Wells jest już całkowicie zapomniany. I oto dzieje się coś nieprawdopodobnego. Truman Smitb, senator z tego samego stanu, 119 w którym Wells dokonał swojego odkrycia, włącza do debaty zapomniane już oświadczenie, w którym przed czterema laty Wells opisuje dzieje swojego wynalazku. Domaga się, aby wykonanie uchwały na korzyść Mortona odroczyć do czasu, gdy roszczenie Wellsa zostanie ostatecznie wyjaśnione. Wniosek jego zyskuje akceptację. Morton i Jackson zainwestowali potężne kwoty w adwokatów i propagatorów swej sprawy. Wdowa po Wellsie natomiast nie ma nic do zaofiarowania. W osobie Trumana Smitha wyrasta jednak rzecznik prawdy, który bije wszystkich innych. Następuje dziesięć lat wypełnionych walką. Być może są to lata najwstrętniejsze ze wszystkich. Sam Morton udaje się na poszukiwanie świadków, którzy mają potwierdzić, że wszystkie relacje o wynalezieniu narkozy przez Wellsa są kłamstwem. Gdy nie znajduje ich w Hartfordzie, on i jego pomocnicy wstępują na drogę przekupstwa. Próbują przekupić Riggsa, dawnego pomocnika Wellsa i świadka jego pierwszego eksperymentu na sobie samym. Morton proponuje mu przez swojego wysłannika dziesięć tysięcy ze wstrzymanych stu tysięcy dolarów Kongresu, jeśli Riggs pomoże odeprzeć roszczenie Wellsa. Riggs odpowiada, że jego honoru nie można kupić. Inni wysłannicy Mortona zwracają się wprost do wdowy po Wellsie. Wyjaśniają jej, że żadna ze stron nie otrzyma pieniędzy od Kongresu, jeśli ona będzie obstawała przy roszczeniach swojego męża. Morton jest gotów podzielić się z nią tą sumą stu tysięcy dolarów, które przyzna mu Kongres, jeśli przestanie się już mówić o pretensjach jej męża. Lizza Wells każe odpowiedzieć, że nie chce pieniędzy, lecz uznania dla swego męża. Tylko jednego człowieka udaje się kupić wysłannikom Mortona. Jest nim Samuel Cooley, ten sam mieszkaniec Hartfordu, który pod wpływem odurzenia gazem rozweselającym rozkrwawil sobie goleń. Nagle jest gotów zeznać, że wcale nie Wells, lecz on sam odkrył, iż jego goleń nieczuła jest na ból. Ale to nie wystarcza, aby wyeliminować upominającego się zza grobu Wellsa. Truman Smith osiąga to, że Kongres odrzuca roszczenia Mortona i kieruje je na zwykłą drogę sądową. To samo dotyczy żądań Jacksona. Lecz na tym walka się nie kończy. Obsesja Mortona, jego wiara w morze bezprawia, zapoznania i prześladowań, które go otacza, wiara, którą zresztą sam w sobie podsyca, zaczyna graniczyć wręcz z manią. Morton wzywa się w rolę człowieka prześladowanego i oszukanego w swoich prawach. "Bez wytchnienia szuka i znaiduie protektorów, którzy wspierają go finansowo, i w roku 1863 do Kongresu jeszcze raz wpływa wniosek, aby przyznać Mortonowi sumę — tym razem dwustu tysięcy dolarów —za odkucie tatto^ eteraw^. Ale Truman Smith jest jeszcze na posterunku. Wykazuje, że członek Kongresu, Hooper, który postawił ten wniosek, należy do dyrekcji „Wschodniego Towarzystwa Kolejowego". Jeden z członków tego Towarzystwa jest podejrzany, że z kasy Towarzystwa Kolejowego pożyczył Mortonowi pięćdziesiąt tysięcy dolarów — pięćdziesiąt tysięcy, których dotychczas nie zwrócono. Truman pyta więc, czy Hooper przez swój wniosek chce umożliwić Alortonowi wyrównanie długu i dzięki temu doprowadzić do pokrycia deficytu w kasie Towarzystwa? W efekcie Kongres odrzuca ostatni i najdalej idący wniosek o wypłacenie Mortonowi odszkodowania. Nawet ludzi dobrej woli — którzy są za tym, by przyznać Mortonowi wprawdzie nie odszkodowanie za bardzo sporne straty, lecz coś w rodzaju honorowej nagrody za jego decydujący udział w upowszechnieniu narkozy — odstrasza to bagno, w którym Morton sam się pogrążył. To rozstrzyga o losie Mortona. W sposób tak namiętny zapędził się w ślepą uliczkę swoich roszczeń, iż jest jedynym odkrywcą narkozy, że już nie ma odwrotu. Na walkę o swe rzekome prawa zużył ogromne sumy. Nie znajduje już dalszej pomocy finansowej. Zwolennicy odwracają się od niego. Zamykają się przed nim drzwi. Ale jego ataki trwają jeszcze pięć lat. Wysiaduje jako petent w korytarzach Kongresu. W połowie lipca 1868 roku w stanie całkowitego wyczerpania nerwowego przybywa z Waszyngtonu do Nowego Jorku. 120 Robi wrażenie człowieka opanowanego manią prześladowczą. Jego lekarze Sayre i Yale stwierdzają u niego stan krytyczny i zalecają leżenie w łóżku. Ale tuż po opuszczeniu przez nich hotelu Morton ubiera się, wskakuje do dorożki i pędzi przez Broadway do Parku Centralnego... Tam na jego krańcu wyskakuje z dorożki, podbiega do jeziora i swą rozpaloną głowę zanurza w wodzie. Potem biegnie z powrotem, przejeżdża kawałek drogi, znowu wyskakuje i pada zemdlony. W takim stanie przewieziono go do szpitala św. Łukasza, gdzie wkrótce potem, mając zaledwie czterdzieści osiem lat, umiera. Do Jacksona, najzawziętszego wroga Mortona, wieść o jego śmierci zdąży jeszcze dotrzeć. Ale sam Jackson także zbliża się już do ponurego kresu. Mania wielkości, która od dziesięcioleci toczy jego psychikę, bierze go ostatecznie w swoje pęta. W roku 1873 trafia na oddział dla obłąkanych w Massachusetts General Hospital, gdzie już pozostaje do końca. Żyje tam jeszcze siedem lat—niejako karykatura samego siebie. Umiera 28 sierpnia 1880 roku — ostatni z tych szczęśliwców i nieszczęśliwców zarazem, którzy ofiarowali światu jedno z największych dobrodziejstw, jakie kiedykolwiek stały się jego udziałem. Gdy Jackson umierał, narkoza już od przeszło trzydziestu lat była oczywistym wspólnym dobrem tego świata, który teraz opuszczał. Wielka chirurgia zaś, której faktyczny rozkwit zapoczątkowało odkrycie narkozy, gotowała się właśnie do zdobywania coraz to nowych dziedzin. I PIEKŁO MARGARETY KLEB Wciąż na nowo stwierdzałem, że wielkie odkrycia powstawały ze spotkania przypadku, zręczności i geniuszu. Usunięcie nerki przez Simona było tylko następnym przykładem. Impuls, jaki mu dał przypadek, zjawił się w postaci kobiety, która z powodu przetoki w ostatecznej potrzebie szukała u niego pomocy. Nazywała się Margareta Kleb. Była żoną robotnika z Offenbach, wynędzniałą istotą o wychudłej, pergaminowej twarzy, lat czterdziestu sześciu, matką dwojga dzieci. Gdy ją ujrzałem, drogę przez piekło choroby miała już za sobą, ale przeżycie tego pieklą na zawsze wypaliło piętno na jej twarzy. Półtora roku przedtem, zanim zjawiła się u Simona, cierpiała na olbrzymi guz na jajnikach. Pewien chirurg w Offenbach nazwiskiem Walther, któremu brakowało pola do ćwiczeń w ovariotomii, zabrał się do wycięcia guza. Gdy otwarł ciało, zastał guz tak zrośnięty z macicą, że musiał ją usunąć. Zrosty jednak rozszerzyły się także na lewy moczowód, lecz Walther na to nie zważał i razem z guzem wydarł wielki kawałek mo-czowodu. Kanał odpływowy między lewą nerką a pęcherzem, a więc naturalna droga moczu, został zniszczony. Walther, przerażony, zamknął ranę i pozostawił chorą jej losowi. Od tego czasu lewa nerka wypróżniała się wprost do dolnej części jamy brzusznej. Trudno niemal pojąć, iak chora w ogóle wyszła z tego z życiem. Gdy po raz pierwszy zjawiła się w klinice Simona, wychudła, z trudem opierająca się na lasce, blada jak śmierć, rozsiewając dokoła woń rozkładu, sama dla siebie wstrętna, była tylko cieniem człowieka. Simon widział dość ciężkich przetok, ale ta była niewątpliwie najcięższa ze wszystkich. Rana operacyjna w pokrywie brzusznej nie zamknęła się, lecz skurczyła w otwarty kanał przetoki. Zależnie od tego, czy kobieta leżała, siedziała czy szła, wydaliny lewej nerki znajdywały ujście przez przetokę lub przez drogi rodne, które na skutek usunięcia macicy były otwarte na zewnątrz jak lejek. utrzymać przy życiu. Toczyła przerażającą walkę z własną nędzą. Stale przemoczona, na skutek tego przeziębiona, nawiedzana gorączką i wymiotami, z powodu reumatyzmu niezdolna do ruchu i unikana przez wszystkich, nawet przez własne dzieci, jak zapowietrzona, przeniosła się do komórki i nocowała na słomie. Simon, którego jak zwykle pociągało to, co niezwykłe i nie przezwyciężone, nie odesłał chorej z powrotem do Offenbach. Zrazu uważał też za wykluczone dokonanie jakiegoś chirurgicznego zabiegu. Jako zapalony operator przetoki, widział jednak możliwość jakiejś ingerencji natury chirurgicznej, gdy tylko poprawi się ogólny stan Margarety Kleb. Umieścił ją więc w jednym z pokoi dla chorych na przetokę, cieszących się w tamtych dniach smutną sławą, które, jakkolwiek podobne do cel izolacyjnych, byty urządzone tak, że owym straszliwie zniekształconym kobietom umożliwiały mniej więcej ludzkie życie. Tam przebywała Margareta Kleb przez trzy kwartały. Było to w czasie, gdy samego Simona nawiedziło nieszczęście. Dyfteryt spustoszył jego dom, zmarła jego najmłodsza córeczka. Usiłował ratować pozostałych dwoje dzieci, wywożąc je z miasta. Ale życie jego najstarszej dziewczynki także zgasło na jego rękach. Żona z trudem uszła śmierci. Mimo to Simon codziennie bywał w szpitalu, mimo to operował. Mimo to obmyślał plan operacji Margarety Kleb. W końcu zdecydował się na próbę zamknięcia przetoki w pokrywie brzusznej płatem skóry. Przez jej zamknięcie chciał doprowadzić do opróżniania lewej nerki tylko przez drogi rodne. Między ich górną częścią a pęcherzem Simon zamierzał później zrobić połączenie, następnie zamknąć drogi rodne przez operację plastyczną w poprzek poniżej połączenia i w ten sposób spowodować opróżnianie lewej nerki naturalną drogą przez pęcherz moczowy. Sam przewód mo-czowy byl tak zniszczony, że odtworzenie go było nie do pomyślenia. 124 * Chora była gotowa na każdy eksperyment, każde ryzyko i zniesienie każdego bólu. W pierwszej operacji przerzuci! więc Simon most ze skóry nad otworem przetoki w pokrywie brzusznej, by ją zamknąć. Margareta Kleb bardzo cierpiała po operacji. Na skutek narkozy całymi dniami wymiotowała, przez trzy tygodnie leżała bez ruchu. Po upływie tego czasu zdało się, że przetoka jest mocno zamknięta. Gdy tylko jednak po raz pierwszy opuściła łóżko, przetoka otwarła się na nowo, powrócił poprzedni stan, mocz wydzielał się przez pokrywę brzuszną. Simon odczekał kilka tygodni i w tym samym miejscu podjął drugą próbę zamknięcia przetoki. Znowu zdawało się, że przetoka się goi, i znowu otwarła się, gdy kobieta dźwignęła się z łóżka. Wewnątrz jamy brzusznej musiała być jakaś przeszkoda, która, gdy chora stała, uniemożliwiate, odpływ moczu przez drogi rodne i zmuszała go do torowania sobie drogi przez przetokę brzuszną. Po tych dwóch rozczarowaniach męczeństwo coraz bardziej opadającej z sił chorej było tak wielkie, że mniej opętany niż Simon byłby zrezygnował. Simon jednak nie rezygnował. Po raz trzeci podjął próbę zamknięcia przetoki brzusznej. Jednocześnie wyciął wewnętrzną część dróg rodnych w formie lejka, by ułatwić odpływ tą drogą. Tym razem zmusił chorą do leżenia przez sześć tygodni, aż przetoka brzuszna wydawała się zupełnie zabliźniona. Cierpienia pacjentki zdawały się nie mieć końca. Ale jeszcze raz uczepiła się nadziei, że mają one sens. Po sześciu tygodniach Simon kazał jej wstać. I po raz trzeci wszystko okazało się daremne. Pozornie zupełnie mocna blizna znowu pękła. Inny chirurg z pewnością zakończyłby na tym swe eksperymenty. Ale nie Simon. Nakłonił Margaretę Kleb, by jeszcze raz poddała się narkozie. Przystąpił do czwartej operacji. Tym razem powiększył lejek. Raz jeszcze odczekał kiika tygodni. Nadszedł rozstrzygający dzień, w którym wszystko znów okazało się daremne. Stan chorej był taki sam jak w dniu, gdy pełna nadziei przybyła do kliniki Simona. Brak słów, by opisać wpływ tych niepowodzeń na psychikę pacjentki, jak i Simona. Simon w swój pozornie chłodny sposób nie wyjawił tego, opisując rozwój wypadków. Pewny jednak jestem, że fakt tej klęski, wielu daremnych cierpień, jakie zadał chorej, i wielu bezsensownych operacji, do których ją namówił, dręczył go i wywołał w nim poczucie zobowiązania, które zapędziło go na drogę do nie tkniętej stopą ludzką nowej krainy. Gorliwie szukał możliwości podjęcia piątej operacji, nie znajdywał jednak żadnej. Z całym swym doświadczeniem i wiedzą w dziedzinie chirurgii przetoki był u kresu własnych możliwości. Skoro jednak nie mógł uniknąć przyznania się do tego, gdy nie było żadnych więcej możliwości przywrócenia naturalnego, od woli pacjentki zależnego połączenia między lewą nerką i pęcherzem, a więc naturalnej drogi, którą prawa nerka utrzymała, tedy pozostawała tylko jedna droga. Była niezwykła. Owładnęła nim niebezpiecznie awanturnicza idea, którą na wszelki wypadek przemyślał do końca. Jeśli nie był w stanie przywrócić naturalnego odpływu dla wydzielin lewej nerki, pozostawała tylko jedna możliwość: usunąć źródło wydzielin, które życie pacjentki uczyniło piekłem. Oznaczało to ni mniej, ni więcej, tylko usunięcie lewej nerki. Ale czy nie było to ryzyko, zachęcanie siebie samego do pewnego morderstwa? Gdy Simon w swym poczuciu obowiązku stanął przed pokusą dokonania zabiegu na ludzkich nerkach, w historii chirurgii nie było najmniejszej zachęty do takiego kroku. W tak zwanych pismach hipokratycznych z czasów rozkwitu medycyny w starożytnej Grecji znajdowały się opisy kamieni nerkowych, które wiązano z krzepnięciem „śluzu". Znajdywano czasami małe kamienie w ludzkim moczu, które same utorowały sobie drogę na zewnątrz przez przewód moczowy, pęcherz i cewkę wśród strasznych cierpień pacjentów. Przez samo zlokalizowanie bólu nauczono się odróżniać je od znanych kamieni pęcherzowych. Chirurgicznego usunięcia takich kamieni nie można było sobie wyobrazić. Tylko gdy w okolicy nerki ukazały się silne obrzmienia i ropiejące abscesy, Hipokrates zaleca! nacięcie nożem w celu usunięcia ropnia. Chodziło więc tylko o rozpaczliwą operację w rzadkich wypadkach, kiedy procesy tworzenia się kamieni nerkowych, po nieskończonych cierpieniach' i wielu daremnych próbach przeciśnięcia zbyt wielkich kamieni przez przewód moczowy, przechodziły w końcu w ropienie, które przebiło się na plecach. Poza tym, zdaniem Celsu-sa, skaleczenia nerki uważano za absolutnie śmiertelne. 125 ¦ Od tego czasu w poglądach na możliwości chirurgicznego traktowania nerek, otwarcia ich lub zgoła usunięcia nic się nie zmieniło. Jak w wielu innych wypadkach, lepiej było nie myśleć o tych niezliczonych istotach ludzkich, które w tym okresie zmarły na choroby nerek, przede wszystkim na kamienie, nie zaznając nawet ulgi w swych boleściach. Skaleczenia nerki niezmiennie uchodziły za śmiertelne, próby operacji nerki były poza wszelką dyskusją. Nieliczne sprawozdania o bardziej lub mniej przypadkowych, a jednocześnie bardziej lub mniej wiarygodnych zabiegach nic w tym wypadku nie zmieniły. Od końca piętnastego wieku w kronikach medycznych straszyła historia dziwnej operacji nerek. Wedle niej w czasie panowania króla Karola VIII fakultet medyczny w Paryżu około roku 1474 dowiedział się, że pewien łucznik z Bognolet, który od lat cierpiał na nerki, zosta! za jakieś przestępstwo skazany na śmierć. Fakultet prosił króla o ułaskawienie go na wypadek, gdyby wyrazi! zgodę na otwarcie za życia swych nerek. Rzekomo operacja przebiegła pomyślnie i łucznik ją przeżył. Nikt jednak nie wiedział, w jakim stopniu ta historia jest prawdą, a w jakim legendą. Jeżeli jednak odpowiadała prawdzie, pozostała bez żadnego wpływu na chirurgię. Tu i ówdzie donosił jakiś lekarz, że wedle prastarej rady Hipokratesą otworzył wyraźnie występujący w okolicach nerki absces i wraz z ropą usunął kamienie. Chirurg Cardan z Mediolanu miał około roku 1550 usunąć w ten sposób osiemnaście kamieni. W trzydzieści lat później zanotowano dwa dalsze otwarcia abscesów. W jednym wypadku Gerard, chirurg przyboczny króla Francji Henryka IV, przebił absces rozpalonym żelazem. W drugim otwarto absces nożem i razem z ropą wyszedł z rany kamień wielkości grochu. Znowu jednak chodziło tylko o zabiegi w wypadkach, gdy niezwykle silna natura sama już sobie pomogła. Propozycja Francois Rousseta, by otwierać ciało chorych na kamienie nerkowe jak przy cesarskim cięciu, przecinać nerkę i usuwać znajdujące się w niej kamienie, zdała się obrazą boską i jak wszystko, co pisał Rousset, pozostała teorią. Pod koniec siedemnastego wieku po raz drugi w rocznikach medycznego świata przewija się historia prawidłowej operacji nerek. Rozpowszechnił ją Charles Bernard z Londynu. Dotyczyła pewnego brytyjskiego konsula w Wenecji, nazwiskiem Hobson, który latami tak potwornie cierpiał na kamienie nerkowe, że w swej bezradności błagał szeroko znanego w latach siedemdziesiątych^ osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych tego stulecia lekarza Dominika Marchettiego z Padwy, by otworzył jego nerki i uwolnił go od tortur. Marchetti wahał się, oświadczył, że takie cięcie Hobson przypłaci życiem. Ale Hobson u kresu swych sił i wytrzymałości dzień p° dniu zaklinał go, wolał raczej śmierć niż takie życie. W końcu Marchetti ustąpił. Zrobił kłute cięcie w okolicy nerki, ale stracił odwagę, gdy wystąpiło wzmagające się krwawienie. Poniecha/ operacji i tylko zabandażował ranę. Następnego dnia jednak Hobson, od nowa cierpiący na ciężką kolkę, nalegał na przeprowadzenie jej do końca. Tym razem udało się Marchettiemu dotrzeć aż do chorej nerki, otworzyć ją i usunąć dwa czy trzy kamienie. Wedle relacji Bernarda od tej chwili Hobson wolny był od cierpień. Ból operacyjny i cierpienia w czasie długiego gojenia się rany zdały mu się małe w stosunku do tortur, jakie tak długo znosił. Rana operacyjna jednak nie zamknęła się. Pozostała przetoka, przez którą nerka połączona była ze skórą na plecach. Po pewnym czasie żona Hobsona odkryła w przetoce twardy przedmiot i szpilką do włosów wyjęła następny kamień. Odtąd Hobson, który w pięćdziesiątym roku życia wrócił do Anglii i dał się zbadać Bernardowi, nie cierpiał bólów na skutek kamieni. Chętnie zgodził się na przetokę. Sprawozdanie Bernarda w pewnych okresach znajdywało wiarę, w innych podawano je w wątpliwość. Być może chodziło tylko o fantastyczny opis prostego otwarcia abscesu starym sposobem. Jeśli jednak Marchetti istotnie planowo poszukał nerki i otworzył ją, także ten przykład pozostał bez wpływu na chirurgów jego czasów i obydwu następnych stuleci. Otwarcie abscesu pozostało największym osiągnięciem. Chorzy cierpieli nadal i umierali bez pomocy. Simon nie mógł więc w historii chirurgii znaleźć żadnego przykładu, podniety czy zachęty. Podręczniki, jakie posiadał, nie miały nic do powiedzenia o postępowaniu chirurgicz- 126 : nym w wypadku chorób nerek. Dopiero później Simon dowiedział się o trzech wypadkach chirurgicznego usunięcia nerki w okresie dziesięciolecia, u którego początku sam sta! przed decyzją operacji. We wszystkich wypadkach chirurgowie, zaczynając operację, w ogóle nie myśleli o usunięciu nerki, lecz guzów różnego rodzaju, przede wszystkim guzów na jajnikach. Chodziło więc o operacje przypadkowe, które zresztą wszystkie zakończyły się śmiercią. Historia Simona nabrała dla mnie makabrycznego uroku, gdy dowiedziałem się, że pierwsza z tych nieszczęśliwych przypadkowych operacji wykonana została przez człowieka, wywodzącego się również z kręgu pionierskich chirurgów Ameryki Północnej. Jego przykład raz jeszcze wykazał, jak w kraju, w którym rozwój medycyny stał tak daleko za europejskim i dopiero zaczynał przybierać naukowy charakter, właśnie ten brak tradycji i zahamowań przez odwieczne wyobrażenia móg! prowadzić do poczynań wyprzedzających ogólny rozwój. Erast B. Wolcott z Milwaukee w stanie Wisconsin, który przeprowadził owo pierwsze usunięcie nerki, nie pisał o rym. Jako prawdziwy praktyk nie kochał pióra. Mimo to prawdopodobnie dowiedziałbym się o tej operacji, ponieważ niejaki dr Stoddard, któiy asystował Wolcottowi, sporządził sprawozdanie, które ukazało się w „Philadelphia Medical and Surgi-cal Reporter" w roczniku 1861/62. Udział w wojnie domowej przeszkodził mi w starannym odczytaniu wszystkich sprawozdań, jak to poprzednio czyniłem. W chwili operacji nerki Wolcott miał pięćdziesiąt siedem lat. Gdy odwiedziłem go w Milwaukee w piętnaście lat później, na krótko przed jego śmiercią, był silny jak niedźwiedź, wielki, żylasty, prosty jak dąb, z szerokim czołem i potężną brodą. W czasie tych odwiedzin towarzyszyła mi moja pierwsza żona Zuzanna i wzięliśmy z sobą także nasze jedyne dziecko. Toma. Wolcottowi, który miał wtedy więcej niż siedemdziesiąt lat, sprawiło wielką przyjemność, gdy mógł Tomowi pokazać, jak przeskakuje przez wysoki plot i trafia gołębia w locie. Wolcott odziedziczył po swym ojcu potężny łuk, który ongiś należeć miał do indiańskiego wodza Czerwonego Kaftana. Tylko niewielu białych potrafiło go napiąć — Wolcott potrafił to zrobić i mówiono, że z odległości stu metrów przestrzelił budynek przylegający do kościoła metodystów w Yates County. W osadzie Benton, w której przyszedł na świat w roku 1804, mógł w najlepszym razie ukończyć szkolę publiczną. Zaraz potem wyuczył się starego chirurgicznego rzemiosła u dra Lee w Nowym Jorku, sprawdził się jako lekarz górników i wojskowy, dodatkowo uczęszczał do szkoły medycznej i w roku 1839 rozpoczął praktykę w Milwaukee. Nie mógłbym twierdzić, że po moich odwiedzinach dobrowolnie oddałbym się pod nóż Wolcotta. Jak był imponujący jako mężczyzna, tak należał po prosta do starego pokolenia, które pozostało w tyle. Operował lewą ręką tak samo szybko jak prawą i miał wielką klientelę, która niewiele słyszała o najnowszych osiągnięciach, a umiała cenić męskość i gotowość Wolcotta do odwiedzenia pacjenta, obojętne, czy wozem ciężarowym, konno, czy dwadzieścia mil pieszo. Owa brawura otoczyła go legendą, i tak też brawurowo dokonał usunięcia nerki. 4 czerwca 1861 roku wezwano Wolcotta do pięćdziesięcioośmioletniego mężczyzny cierpiącego na wielki, dobrze widoczny obrzęk prawej górnej części brzucha. Wolcott nie umiał postawić właściwej diagnozy. Sądził, że ma przed sobą cystę połączoną z wątrobą, która uciska prawą nerkę i przez to utrudnia normalne wydalanie moczu. Gdy wszystkie zastosowane środki nie przyniosły pacjentowi ulgi i jego stan był coraz bardziej opłakany, Wolcott otworzył ciało i usunął ważącą dwa i pół funta rzekomą cystę na wątrobie. Dopiero po operacji, gdy otworzył cystę, odkrył, że wyciął zhypertrofizowaną nerkę i arterię nerkową, którą uważał za połączenie cysty. Pacjent zmarł w piętnaście dni po operacji, jak pisze Stoddard, „na skutek wyczerpania z powodu silnego ropienia, jakie musi być następstwem operacji". Zmarł więc w wyniku zapalenia otrzewnej, a sam Wolcott, który w roku 1880 po ciężkim zaziębieniu umarł na zapalenie płuc i został odprowadzony przez tłumy na miejsce wiecznego spoczynku, z pewnością nie rościłby sobie pretensji do uznawania go za twórcę chirurgii nerek. Ta operacja, nawet gdyby Simon o niej wiedział, nie mogła dodać mu odwagi i być zachętą. 127 To samo dotyczyło dwu innych przypadkowych operacji, które wydarzyły się na krótko przed rokiem, w którym Simon stanął przed swą wielką decyzją. W roku 1867 Spencer Wells w czasie jednej ze swych ovariotomii zamiast guza jajników napotkał silnie powiększoną nerkę zawierającą kamienie. Daremnie usiłował wyłuskać nerkę. Operację przerwano, a pacjentka prawdopodobnie na skutek zapalenia otrzewnej wyzionęła ducha. W rok później, w 1868, Edmund Peaslee w Nowym Jorku przeżył tak samo jak Spencer zaskakujące i tragiczne wydarzenie. Także on otworzył ciało pacjentki, by usunąć guz na jajniku, a zamiast niego usunął nieregularnie powiększoną nerkę. Pacjentka zmarła prawdopodobnie również na zapalenie otrzewnej. Simon dowiedział się o błędach Peaslee'a i Wellsa w momencie, gdy jego walka wewnętrzna osiągnęła kres i zmusił się do działania. Prócz historii cesarskiego cięcia nie ma w tych przejściowych latach twardszego, bardziej niemiłosiernego i wstrząsającego świadectwa granic chirurgii, a przede wszystkim stałej, przemożnej obawy przed ingerencją w niebezpieczną głębię ciała, jak metoda, którą obrał Simon, być może by uchylić się od ostatecznej decyzji. Gdy się patrzy współczesnymi oczyma, zdaje się ona tak okrutna, że każdemu, kto go nie znał, wydawać się musi człowiekiem bez serca, zimnym i pozbawionym uczucia. Trudno zresztą uznać drogę, jaką obrał raz jeszcze, za coś innego niż drogę brutalnego eksperymentatora. A przecież była to droga człowieka, na którą wstąpił nie w egoistycznym celu, lecz by pomóc w granicach zakreślonych przez świat jego wyobrażeń i możliwości. Simon podjął dwie rozpaczliwe próby wyłączenia lewej nerki, by uniknąć ogromnego ryzyka jej usunięcia. Powziął plan zamknięcia moczowodu u dołu brzucha. Spodziewał się, że skutkiem tego będzie marskość lewej nerki, a przez to przestanie ona działać. Podwiązanie moczowodu okazało się jednak niemożliwe. Poza tym było to zbyt daleko od rany przetokowej brzucha, od której Simon miał przeprowadzić podwiązanie, i spowodowałoby nie dające się skontrolować skaleczenia otrzewnej. Zdecydował się przeciągnąć sztyft lapisu przez ranę przetokową aż do otworu moczowodu i tak długo pocierać go, aż strup zamknie otwór. To mu się udało, ale wkrótce potem Margareta Kleb zaczęła się skarżyć na nieznośne bóle lewej nerki. Wymiotowała bez przerwy i skąpana była w pocie. Puls wynosił 140, temperatura podniosła się do czterdziestu stopni. Nie było wątpliwości, że zjawiska te powoduje urernia, wynik zatrzymania moczu. Simon każdej chwili spodziewał się śmierci chorej, nie mogąc jej zapobiec. Minęło dwadzieścia strasznych, pełnych napięcia godzin, aż nagromadzony mocz zerwał strup i wypłynął. Simon odczekał kilka dni, potem przystąpił do drugiej próby zamknięcia moczowodu. Ta może zdać się dzisiaj jeszcze okrutniejsza i bardziej niezrozumiała, ale dowodzi tylko wyraźnej obawy przed mrokiem czającym się za operacją nerki. Simon powtórzył pocieranie lapisem, ale tym razem skutki były jeszcze straszniejsze. Wypadało porzucić wszelką nadzieję wyłączenia tym sposobem nerki. Teraz nie miał już wyboru. Musiał albo skapitulować i odesłać Margaretę Kleb do domu, by tam wegetowała aż do końca swoich dni, albo odważyć się na ekstyrpację nerki. Raz jeszcze przeczytał całą literaturę, jaką miał pod ręką — bez pożytku. Stały przed nim trzy problemy, których nikt jeszcze nie rozwiązał, trzy pytania, na które nikt jeszcze nie znalazł odpowiedzi. Najtrudniejsze z nich brzmiało: czy człowiek, któremu wycięto nerkę, może nadal żyć? Były wprawdzie przykłady, że u chorych na chroniczny jednostronny nefriris jedna nerka skurczyła się, a druga tak dalece wzmogła swą czynność, że kompensacyjnie objęła funkcje obydwu. Ale tego rodzaju procesy kurczenia dokonywały się bardzo powoli i zdrowa nerka miała czas na przestawienie się. Co się natomiast stanie przy nagłym wyłączeniu nerki, nie wiedział nikt na świecie. Czy ciało, nagle zalane moczem, będzie skazane na śmierć? Czy serce, tak poważnie obciążone, wytrzyma? Czy więc próba operacji musi się skończyć pewną śmiercią i napiętnuje Simona jako nieodpowiedzialnego awanturnika ? 128 1 Simon postanowił przez doświadczenia na psach znaleźć odpowiedź na to pytanie. U dziesięciu psów: wyżłów, pinczerów i pudli, Simpn i asystenci usunęli po jednej nerce. Jeden wyżeł, jeden pudel i jeden pinczer zdechły zaraz po operacji, głównie w wyniku zapalenia otrzewnej. Siedem innych przeżyło zabieg. Dwie pierwsze operacje przeprowadzono w narkozie chloroformowej. Gdy psy w ciągu pierwszych dwudziestu czterech godzin leżały jak ogłuszone, nie jadły i stale wymiotowały, Simon obawiał się, że są to bezpośrednie skutki usunięcia nerki, a więc objawy śmiertelnego zatrucia moczem. Objawy te jednak mogły być skutkiem narkozy. Simon operował kilka następnych psów bez narkozy. Nie wymiotowały, lecz natychmiast okazywały chęć do jedzenia i przyszły do siebie bez dalszych objawów, stanu ogłuszenia więc u pierwszych psów nie można było przypisać zakłóceniom w wydalaniu moczu po utracie jednej nerki. Simon nadal eksperymentował, nigdy jednak nie wystąpiły odmienne zjawiska. Jeśli psy zdychały, to na skutek zapalenia otrzewnej lub krwotoków z jamy operacyjnej, które występowały do czasu, zanim Simon i jego asystenci nie opanowali jeszcze całkiem metody tamowania krwi. Operowane psy zabijano po pewnym czasie i niemal u wszystkich" stwierdzono, że pozostała nerka powiększyła się niemal dwukrotnie i całkowicie przejęła funkcje drugiej nerki. Jeśli więc można przenieść wnioski z doświadczeń na zwierzętach na ludzi, pierwsze pytanie, które gnębiło Simona, znalazłoby odpowiedź. Usunięcie jednej nerki, o ile druga była zdrowa, nie było wcale śmiertelne. Ale dalsze dwa pytania pozostały nie rozwiązane. Pierwsze z nich, najdonioślejsze, dotyczyło problemu operacji jamy brzusznej w ogóle i czającego się za nią, ze swymi śmiertelnymi szponami, zapalenia otrzewnej. Simon rozmyślał o przykładzie Spencera Wellsa i Bakera Browna. Ale jak odmienne, skomplikowane i długotrwałe było wyłuskanie nerki w stosunku do ekstyrpacji cysty jajnika. Na zwłokach wypróbowywał kolejność cięć potrzebnych do usunięcia ludzkiej nerki. Czy musi zranić otrzewną, a przez to spowodować śmierć? Czy istnieje możliwość uniknięcia takich skaleczeń? Nikt jeszcze nie badał anatomii nerki i jej łożyska. Simon uczynił to z całą pedantyczną dokładnością. Z wielką ulgą stwierdził: nerka leży poza tak wrażliwą na zapalenie i ropienie otrzewną. Tylko swą wewnętrzną częścią dotyka jej, ale przy pewnej ostrożności da się łatwo oddzielić. Ludzka nerka pokryta jest tylko od tyłu mocnym płatem otrzewnej, stosunkowo niewrażliwym na zranienie. Czy więc niebezpieczeństwo ropienia otrzewnej jest mniejsze niż przy operacji Spencera Wellsa? Pozostawała kwestia krwotoku. Kolejne operacje psów miały wykazać, kiedy i gdzie powstaje największe niebezpieczeństwo krwotoku. Anatomiczny układ mięśni grzbietowych człowieka w okolicy nerek odpowiadał układowi mięśni u psów. Gdy u psów uniknięto przy cięciu naruszenia mięśnia krzyżowo-lędźwiowego, napotkano tylko dwie, raczej mało ważne tętnice, międzyżebrową i lumbalis suprema, które bez trudu można było uchwycić i podwiązać. Największe niebezpieczeństwo krwotoku powstawało w chwili, gdy zraniono nerkę przy jej wyłuskiwaniu. Simon i jego asystenci stwierdzili jednak na psach, a potem na zwłokach, że można z niejaką pewnością uniknąć niebezpieczeństwa takiego rozdarcia, gdy się zrezygnuje z używania ostrych narzędzi i wykona to palcami. Krwotokowi z arterii nerkowej można zapobiec, gdy u wylotu arterii zostawi się kawałeczek nerki, który zapobiegnie ześliźnięciu się jedwabnych nici, użytych do podwiązania. Z końcem lipca 1869 roku przepracowano cały problem, tak że Simon wyznaczył termin operacji na 2 sierpnia, po wyjaśnieniu pacjentce, jakie niebezpieczeństwa, nawet po najsta-ranniejszym przygotowaniu, jej zagrażają. Nędza tej kobiety była jednak tak wielka, że nie przerażało jej żadne ryzyko, nawet śmierci. Przed operacją Simon zdecydował się na niezwykły krok. Prócz swych studentów zaprosił do sali operacyjnej kliniki chirurgicznej wszystkich liczących się kolegów, jacy znajdowali się w Heidelbergu. Zanim przystąpił do operacji, wygłosił wykład o swym zamierzeniu i swej długiej i sumiennej pracy przygotowawczej. Wobec liczących się świadków starał się tak uzasadnić dopuszczalność operacji, by na wypadek nieszczęśliwego wyniku nie można było potępić jego działania jako lekkomyślnego. Skłonił go do tego chłodny realizm, znał 9 Stulecie chirurgów 129 bowiem reakcje świata naukowego. Może postąpił tak, bo w tej decydującej chwili prześladowała go świadomość osamotnienia w działaniu, a może przypomniał sobie własne zarzuty przeciw niemieckiemu chirurgowi Kuchlerowi, który odważył się na nieudaną próbę usunięcia śledziony; obojętne, czy zdążył uświadomić sobie ich jednostronność i niesłuszność, czy też nie. Simon rozpoczął zdaniem: „Moi panowie, zdecydowałem się na przeprowadzenie dziś operacji, jakiej dotychczas na człowieku nie"dokonano. Cierpienia pacjentki są jednak tak wielkie, że uzasadniona byłaby znacznie niebezpieczniejsza operacja niż wycięcie nerki. Jako zasadę przyjęto w chirurgii, że można dokonywać niebezpiecznych dla życia operacji w wypadkach takich cierpień i ułomności, które stawiają pod znakiem zapytania społeczny byt jednostki lub życie czynią ciężarem". Zakończył: „Sądzę, że te wyjaśnienia przekonały panów, iż przed dokonaniem tej operacji rozpatrzyliśmy wszechstronnie kwestię jej dopuszczalności. Gdyby wynik jednak nie odpowiadał naszym nadziejom, gdyby operowana nie przeżyła zabiegu, wynik jej nie powinien u kolegów zmienić sądu o jego dOpUSZCZal- Simon postępował dokładnie tak, jak to wypróbował na psach i zwłokach. Jedna czynność następowała po drugie,' przecięcie sM% ^k(&l tłUSZCZOWĆ/, dottrde do mięśnia krzy-żowo-lędźwiowego, podwiązanie tętnicy międzyżebrowej, przecięcie tylnego płata otrzewnej i osłony tłuszczowej przed nerką. W ciągu dziesięciu minut dotarł do dolnej części nerki. Palcem wskazującym lewej ręki i dwoma palcami prawej rozpoczął Simon wyłuskiwanie nerki spod żeber i w końcu wyciągnął ją tak daleko, że widoczny był trzonek. Jeden Z asystentów podwiązał go. Gdy jednak Simon oddzielił nerkę od trzonka, zaczęła tryskać krew. Simon musiał podwiązać go powtórnie, ale i to nie wystarczyło. Dopiero trzecie podwiązanie zatamowało krwotok. Tamowanie zajęto prawie dziesięć minut. Potem szybko wyczyszczono wielką jamę i zaszyto ją, zostawiając tylko otwór na ligaturę. Po czterdziestu minutach wycięta nerka leżała przed widzami. Była długa na osiem centymetrów, szeroka na cztery, gruba na trzy. Margaretę Kleb przeniesiono do izby chorych. Teraz dopiero zaczął się wielki egzamin Simona. Zaledwie chora obudziła się z narkozy, zaczęła zdradzać ogromne podniecenie. Musiało jej pilnować kilku dozorców i pielęgniarek i siłą trzymać w łóżku. Cierpiała nie dające się opanować wymioty i uderzenia potu. Ten stan utrzymywał sie drugiego3 trzecią i ***y ^ f^j^^ wały Simonowi spokoju. Czy doświadczeń na psach me przeniósł zbyt pOCnOpme lid UHU wieka? Czy usunięcie jednej nerki nie prowadzi u człowieka do meunJmione, katastrofy? Sknonwalczyl o pewność. Wezwał do pomocy heidelberskiego profesora Delffa który natychmiast zaczął na bieżąco badać zawartość moczu we krwi chora. Nie znalazł zadnycn niepokojących objawów, a\e ogó\ny stan na&aWyjl gro-Łwj, cu\s cos\ śc aż do stu czterdziestu uderzeń. Chora cierpiała na bezsenność. Na zewnątrz chłodny i spokojny jak zwykle, wewnętrznie jednak nieznośnie napięty, Simon zadręczał się pytaniami. Czy jego optymizm z powodu uniknięcia niebezpiecznego skaleczenia otrzewnej byl nieuzasadniony? Czy wymioty i gorączka zapowiadały zapalenie otrzewnej, a przez to koniec? Dopiero piątego dnia wymioty ustały. Kobieta napiła się lodowatej wody, kawy i mrożonego szampana — wedle dzisiejszych pojęć dziwna dieta. Z rany operacyjnej wypływała nadał ropa, pokrywa brzuszna nie wykazywała jednak napięcia zapowiadającego zapalenie otrzewnej. Dziewiątego dnia wystąpiły u chorej objawy ostrego bronchitu z dreszczami i nitkowaty puls. Trwało to aż do 16 sierpnia, potem stan Marga-rety Kleb uległ poprawie. Dwudziestego szóstego dnia ropienie nagle się wzmogło, podniosła się gorączka, która opadła dopiero po trzech dniach. Ale trzydziestego dnia, 3 września, na nowo zaczęty się dreszcze. Na całym udzie chorej ukazał się wysięk podobny do ró-życy. Simon nieczęsto widział człowieka tak cierpiącego, jak Margareta Kleb. Jej droga przez piekło zdała się nie mieć kresu. Tylko jedno zdało się pewne: żadnego z tych objawów nie można było przypisać znaniej- 130 szeniu substancji nerkowej. Utrzymana zdrowa nerka wykazywała tę samą zdolność wydzielania, co poprzednie obydwie nerki łącznie. Dopiero trzydziestego szóstego dnia stan chorej wykazał pewną poprawę — a potem zaczął poprawiać się zadziwiająco szybko. Trzydziestego ósmego dnia po raz pierwszy chora przebywała przez parę godzin w fotelu. Nie mogła jeszcze uczynić kroku, ale gdy ją Simon w tym dniu odwiedził, uśmiechnęła się po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Była rozgadana ze szczęścia, że przetoka brzuszna sama się z siebie zamknęła i wszystkie objawy wstrętnego schorzenia, które ją jak zapowietrzoną wpędziło w samotność, zostały jakby zmazane. Długotrwałe gojenie rany zdało jej się bez znaczenia wobec piekła, przez jakie przeszła. Rana operacyjna ropiała w tzw. dobrotliwy sposób aż do końca piątego miesiąca. Ale chora z każdym dniem była silniejsza, mimo że w tajemnicy kazała sobie przynosić potrawy, których nie wolno jej było jeszcze spożywać. Zaczęła znowu chodzić, dopiero jednak w szóstym miesiącu trzon nerki w miejscu amputacji zagoił się i można było wyjąć gnijące nici ligatury, wciąż jeszcze zwisające z nie całkiem zamkniętej rany operacyjnej. Rana zagoiła się ostatecznie. Wkrótce potem chora zaczęła wychodzić na spacery. Z początkiem wojny niemiecko-francuskiej można już ją było zatrudnić jako pielęgniarkę przy rannych. W listopadzie 1870 roku opuściła wreszcie klinikę Simona, by wrócić do domu. Tam, jako osoba zupełnie zdrowa, podjęła znowu pracę. Mimo sporów i zarzutów przeprowadzona przez Simona operacja nerki stała się częścią historii medycyny, i to jedną z najważniejszych. Była godziną narodzin chirurgii nerek, gdy jeszcze w świecie straszył upiór zapalenia otrzewnej. Nazwisko Simon stało się głośne jeszcze za życia jego nosiciela. Nazwisko Margarety Kleb zostało zapomniane, jak i nazwiska wszystkich chorych, którzy swymi cierpieniami i swą wolą życia umożliwili postęp medycyny. CESARSKIE CIĘCIE f 0 San Matteo w Pawii — typowy szpitalu epoki ropnego zapalenia ! Ze swymi zaniedbanymi korytarzami i salami, z nigdy nie zmywaną ze ścian sal wykładowych pornograficzną bazgraniną studentów, z nieodłącznym fetorem stęchlizny i ropy. Niezapomniana widownio, która byłaś świadkiem historii młodej Włoszki Julii Co- vallini i chirurga Edoardo Porro! Maio kto zna tę historię. Ilekroć ją opowiadałem, na ogól spotykałem się z niewiedzą, ale wywoływała także podziw i wzruszenie. Być może najwnikliwiej charakteryzuje ona epokę, kiedy to człowiek był bezsilny wobec gorączki przyrannej. Może rzuca najjaskrawsze światło na rozpaczliwe próby ucieczki przed śmiertelnymi mocami, które czaiły się wówczas przy każdym stole operacyjnym. Historię tę opowiedział mi sam Porro, wiele lat później, gdy dawno już odłożył skalpel 1 czuł zbliżającą się śmierć. Wydarzyła się w roku 1876, a zaczęła 27 kwietnia. W tym dniu z trudem przekroczyła próg San Matteo dwudziestopięcioletnia Julia Covallini, by wydać na świat swoje pierwsze dziecko. Dzień był nie sprzyjający. Na oddziale chirurgicznym szpitala szalała gangrena. Na oddziale porodowym leżały chore z gorączką połogową. Zdawało się, że w tych starych murach dojrzewają choroby jak trujące tropikalne owoce. Julia Covallini opierała się na ramieniu niskiego krępego mężczyzny, swego męża, po którego bladej, nieszczęśliwej twarzy strumieniami spływał pot. Jej cienkie nogi nie mogły udźwignąć ciężaru ciała. Stara, połatana i pocerowana suknia opinała jej potężne brzemienne łono. Wreszcie stękając i mrucząc modlitwy udało się jej przekroczyć bramę wejściową. Wiele lat później sam przechodziłem przez tę bramę, przez którą z takim trudem szła Julia Covallini, sam kroczyłem tym samym, niezmiennie głuchym korytarzem, w którym musiała czekać na Porro, dla niej tak wszechmocnego, a w rzeczywistości tak często i tak rozpaczliwie zmagającego się z własną bezradnością profesora. Zdawało mi się, że widzę, jak Covalli-ni, mały sufler w jednym z teatrów w Pawii, prowadzi swą żonę ku jednej z drewnianych ławek, aby przez chwilę mogła odpocząć. Oczyma wyobraźni widziałem procesję lekarzy i sióstr z Pono na czele. Widziałem, jak podchodzi do Covallinich i zagaduje ich w swój dobrotliwy sposób. Porro miał wówczas lat trzydzieści trzy. Prawdziwy syn Padwy, od młodości gorący patriota włoski, student i asystent w swym rodzinnym mieście, ochotnik Garibaldiego w walce o Rzym i Wenecję, położnik w Opera Pia Santa Corona i od roku 1875 profesor położnictwa w Pawii, poważny, smukły mężczyzna o bladej, pociągłej twarzy, którą okalała bujna broda; pełen dobroci, która nawet po wielu latach pracy w zapowietrzonych szpitalach nie pozwalała mu jęków umierających na gorączkę połogową matek traktować jako dopustu Bożego lub zrządzenia natury. Pokój w San Matteo, w którym Porro i jego asystenci przeprowadzili pierwsze badania Julii Covallini, wiele lat później nadal był chłodną, nieprzytulną izbą, z której ścian opadał tynk. Wyobraziłem sobie, jak Porro w półcieniu patrzył na zdeformowane biodra tej dwudziestopięcioletniej kobiety, pozostałość po głodowych latach jej nędznej młodości, kobiety, która miała rodzić, a nie mogła i już cztery tygodnie przenosiła ciążę. Jak oglądał potężny brzuch, który niejako wysysał z niej wszystkie siły. Czul skierowane na siebie udręczone i pełne lęku spojrzenie młodej kobiety. Badał pobieżnie opłukanymi gołymi rękami i mierzył wąską, dziwnie ukształtowaną miednicę. Potem odstąpił, robiąc miejsce swym asystentom, xaby jak zwykle prowadzili dalsze badania. Gdy wszyscy byli gotowi, Porro raz jeszcze podszedł do łóżka. Zdawało mi się, że widzę, 132 jak z powrotem okrywa kobietę kołdrą, jak ostrożnie z gestem współczucia kładzie ją na małej, nierozwiniętej kobiecej piersi. Zdawało mi się, że widzę, jak się uśmiecha, przypuszczalnie sądząc, że uśmiech ten uśmierzy trwogę widoczną na chudej twarzy pacjentki. „Teraz proszę odpocząć — słyszałem, i nie martwić się. Dziecko żyje, ale dzieci często zostawiają sobie czas. Musimy czekać". Na jego twarzy wciąż jeszcze malował się wymuszony, ale dobrotliwy uśmiech. Potem wraz z asystentami opuścił pokój. Słyszałem, jak pyta o ich diagnozę w tym celu, by ją potwierdzić lub odrzucić. Słyszałem słowa pierwszego asystenta, chłodne i precyzyjne: „Wysoce zdeformowana miednica, poprzeczne zwężenie. W prawej części niemożliwe przeciśnięcie palca między promontorium a łopatką miednicy. Rozmiar otworu miednicy w koniugacie najwyżej siedem centymetrów. Koniugata z powodu skrzywienia kręgosłupa dodatkowo zawężona. Pozostały otwór miednicy całkowicie nie wystarczający do porodu dziecka. Gdy otwór miednicy nie jest dość duży, nawet by rozczłonkować dziecko kleszczami, a tutaj, i o ile wiem, także w innych szpitalach, w ciągu ostatnich dziesięcioleci żadna matka nie przeżyła cesarskiego cięcia, chyba nietrudno przewidzieć skutki. Mimo to oczywiście przeprowadziłbym cesarskie cięcie. Może uda się uratować dziecko". Zdawało mi się, że widzę, jak siostry szybko czynią znak krzyża, jak w ich oczach odbija się zarazem przerażenie i współczucie. Żegnały się kilkakrotnie, a Porro niewątpliwie słyszał pomruk modlitwy wydobywający się z ich pobladłych warg. Zdawało mi się, że widzę, jak Porro opuszcza głowę, odwraca się plecami do sióstr i asystentów i krótkim krokiem odchodzi do swego pokoju. Kto wie, co wówczas przeżywał? On sam przemilczał swą wewnętrzną walkę, gdy w swoim domku, na skraju kasztanowych lasów, wysoko, nad jeziorem Como, gdzie niewiele lat później zmarł, opowiadał mi tę historię. Wyczerpany skutkami infekcji, jakiej nabawił się skaleczywszy palec odbierając poród chorej na syfilis kobiety, patrzył zmęczonymi oczyma ponad zboczami na błękitne lustro jeziora. Miał bardzo wiele do powiedzenia na temat długiego historycznego rozwoju tego, co dziś jako cesarskie cięcie już prawie wcale nie budzi trwogi. Nic też nie zapomniał z tych południowych godzin 27 kwietnia 1876 roku, tam, w San Matteo. W jego rzeczowym sprawozdaniu nie było żadnej luki. Ale jakiś lęk kazał mu milczeć, gdy chciano zgłębić stan jego uczuć w ciągu tych godzin, gdy, jak się później okazało, podejmował pewną niezwykłą decyzję. W roku 1876 cesarskie cięcie było jeszcze śmiertelnym upiorem, który od stuleci straszył położników. Z wyjątkiem nielicznych nadzwyczajnych przypadków jego następstwem były tylko nieszczęście i śmierć, śmierć na skutek szoku, śmierć z powodu wewnętrznego wykrwawienia, a przede wszystkim śmierć w wyniku zapalenia otrzewnej. Żaden historyk medycyny nie potrafił powiedzieć, kto widząc, wijącą się w. daremnych bólach porodowych, skazaną na powolną śmierć kobietę, po raz pierwszy sięgnął po nóż, by rozpaczliwym cięciem, w sposób sztuczny otworzyć ciało i macicę umierającej. Nikt nie wiedział, czy pomysł rozwiązania za pomocą cięcia zrodził się podczas jednego z tych znanych przypadków, kiedy to macica kobiety rodzącej w strasznych cierpieniach po prostu pękała. Być może pomysł porodu za pomocą cięcia nożem, przynajmniej wobec matek już zmarłych, zrodził się podczas oglądania zarzynanych zwierząt ofiarnych, w których ciele znajdywano nie urodzone, ale jeszcze żyjące młode. Pewne było tylko, że rozwiązanie za pomocą cięcia jako symbol zawsze najbardziej niebezpiecznego porodu straszyło przez tysiąclecia w piśmiennych przekazach — od Rigwedy, najstarszej księgi indyjskiej, i żydowskiego Talmudu, poprzez świadectwa Greków, Rzymian, Arabów, aż po czasy, w których żył Porro — ponieważ historia rodzenia była najboleśniejsza i najokrutniejsza ze wszystkich historii tego świata. Cezar, pierwszy cesarz rzymski, wedle wątpliwej zresztą legendy, miał zostać wycięty z łona matki. Stąd później wywodzono imię Cezar od słowa „caesus", co mogło oznaczać „wycięty". A ponieważ od słowa Cezar wywodzi się tytuł „cesarz", skojarzono w końcu 133 pojęcie cesarza z pojęciem porodu za pomocą cięcia. I tak powstało określenie „cesarskie cięcie". Ale legenda, iż Cezar urodzony został przy pomocy cięcia brzucha, wcale nie dowodziła, że Rzymianie opanowali „cesarskie cięcie" i skutecznie je wykonywali. Pewne było tylko, że dawne czasy aż do późnego średniowiecza znały zabieg wycinania dziecka z łona zmarłej matki. Czynnikiem napędowym w tej materii był Kościół katolicki. Żądał, aby czyniono wszystko w celu ochrzczenia każdego dziecka. Kościół wywarł także wpływ na „lex regia", wedle którego zakazano chowania zmarłej w mękach porodowych kobiety, zanim nie spróbowano wycięcia dziecka z jej łona i ochrzczenia. Przez stulecia w tym ponurym okresie, gdy akademiccy lekarze odnosili się wyniośle do wszelkiego manipulowania ludzkim ciałem, a chirurgów traktowano tak samo jak cyrulików i komiwojażerów, położne pod karą klątwy kościelnej miały obowiązek wycinać dzieci z łona matek, które zmarły na ich rękach. Jeden z regulaminów dla położnych z roku 1480 zgodnie z anatomiczną ignorancją tych czasów ustalał, jak należy wykonywać cesarskie cięcie na łonie umierającej lub zmarłej matki : — otóż zawsze po lewej stronie, ponieważ serce kobiety ma „swą siedzibę po stronie prawej". Później stwierdzono, że dzieci w łonie zmarłej matki żyją najwyżej dwadzieścia minut. Jednak wiele starych przekazów podaje, że żywe dzieci wycinano z łona zmarłych matek jeszcze po dwudziestu czterech godzinach. Pod jednym warunkiem: zmarłej matce należy szeroko otworzyć usta przy pomocy klamry korbowej, by dziecko mogło czerpać powietrze i oddychać. Jakże niedorzeczne przekonanie, iż dziecko w łonie matki oddycha poprzez usta matki, której oddech dawno zgasł! Jak przerażająca ignorancja! Ale nawet gdyby te stare przekazy o „dzieciach urodzonych za pomocą.cięcia" były prawdziwe, to świadczyłyby jedynie o tym, że udało się przeżyć poszczególnym dzieciom, gdy tymczasem ich matkom nie można już było pomóc. Któż jednak ważył się ratować nie tylko dziecko w celu ochrzczenia go, ale i życie tych matek, które miały zbyt wąskie drogi porodowe? W okresie renesansu, gdy pojawiło się nowe podejście do spraw życia, w starych pismach ukazują się doniesienia na temat cesarskich cięć dokonywanych na żywych kobietach, a w roku 1581 po raz pierwszy ukazał się w Paryżu podręcznik poświęcony temu zabiegowi. Jego autorem był Francois Rousset, lekarz przyboczny księcia Sabaudii, a także teoretyk operacji nerek. Jako pierwszy opisał „cesarskie cięcie" na żywej kobiecie. Zalecał ten zabieg przy zbyt wielkich dzieciach, bliźniętach, dzieciach zmarłych w łonie matki i znacznym zwężeniu dróg porodowych. Pojęcie „zwężenie dróg porodowych" zostało utworzone przez niego, ale pojmowano je jeszcze bardzo ogólnie. Rousset nie odróżniał zwężenia kości pierścienia miednicy, rozstrzygającego o życiu i śmierci matek i dzieci, od zwężenia miękkich dróg porodowych, które z konieczności dadzą się rozciągać aż do pęknięcia. Za czasów Rousseta Anglik Chamberlain nie wynalazł jeszcze kleszczy porodowych, którymi obejmowano później głowę dziecka, by sile macicy nie wystarczającej do pokonania oporu miękkich części drogi porodowej dopomóc odpowiednim pociągnięciem. Doświadczenia z kleszczami same przez się doprowadziły do zrozumienia, że są różne rodzaje zwężenia dróg pojro-dowych, wobec których kleszcze są bezsilne, zwłaszcza jeśli polegają one na kostnych zmianach miednicy. Rousset jednak zalecał cesarskie cięcie przy pojawieniu się wszelkich większych trudności porodowych, także przy tych, które w trzydzieści lat później można było pokonać przy pomocy kleszczy. Gdy chodzi o sposób przeprowadzenia cesarskiego cięcia, Rousset pouczał, że należy opróżnić pęcherz moczowy rodzącej, by się skurczył i nie stał na przeszkodzie między macicą a pokrywą brzuszną, gdyż przy nacinaniu pokrywy łatwo można było go skaleczyć. Rousset proponował otwarcie brzucha po prawej lub lewej stronie jednym cięciem. Pisał, że ból na skutek cięcia jest nieznaczny w stosunku do męki, jaką rodząca wycierpiała w trakcie uprzednich bezskutecznych prób rodzenia. Zalecał przeciąć macicę, wyjąć dziecko i łożysko gołymi rękami, a pokrywę brzuszną zamknąć szwami i plastrami. Wyjaśniał, że przecięcia samej macicy nie należy zaszywać, ponieważ jej mięśnie są tak silne, że same przez się zamkną otwór cięcia. Twierdził, że w czasie operacji nie ma krwawię- 134 nia, ponieważ dziecko w ciele matki przez długi czas ciąży wessało w siebie krew matki. Reszta zamieniła się w mleko. Przez stulecia książka Rousseta była jedynym podręcznikiem, do którego w ostatecznej potrzebie odwoływało się wielu lekarzy. Wkrótce jednak doszli do przekonania, że Rousset osobiście nigdy nie wykonał cesarskiego cięcia, ba, nawet ani raz nie był jego świadkiem. Tak więc teoretyk mający słabe pojęcie o anatomii i fizjologii zapoczątkował krwawy korowód cesarskich cięć na żywych kobietach, cięć, w wyniku których, poza nielicznymi, dość przypadkowymi wyjątkami, umierały. Niemniej tłumacz podręcznika Rousseta na łacinę, Caspar Bauhin, wymienił szereg przedziwnych przypadków, które mogły zachęcić Rousseta do napisania tej pracy. Opowiadał o Jakubie Nuferze, trzebicielu świń z Sigershausen w Szwajcarii, który w roku 1500 otworzył łono i macicę swej żony wiele dni leżącej w straszliwych bólach i uratował życie matce i dziecku. Bauhin twierdził, że dziecko to dożyło siedemdziesięciu siedmiu lat. Rzekomo wiedział i o tym, że matka rodziła jeszcze pięć razy szczęśliwie i „bez cięcia", co w dużym stopniu podważyło wiarygodność jego informacji. A w ogóle tylko jedna siedemnastowieczna informacja o cesarskim cięciu zasługuje na zaufanie: w Wittenberdze, w Nięgmczech, chirurg Trautmann pod kierunkiem lekarzy Sennerta i Tandlera, jak również w obecności archidiakona kościoła parafialnego Silber-manna otworzył 21 kwietnia 1610 roku łono i macicę żony bednarza, Urszuli Opitz, i wydobył na świat żywe dziecko. Urszula Opitz zmarła. Ta informacja nie budzite żadnych jwątpli-wości, ale i ona mówiła, że skończyło się śmiercią. Potem zaczął się okres wielkiego milczenia. Za pomocą prób cesarskiego cięcia, które kończyły się śmiercią, nie można było zdobyć sławy. Na przykład w roku 1757 chirurg, Robert Smith, w Edynburgu operował kobietę walczącą ze śmiercią, która leżała w bólach od sześciu dni. Zgubił matkę i dziecko. Tak więc chirurgowie milczeli. Nikt nie zdobył się na to, aby spróbować wyjaśnić, dlaczego kobiety operowane zgodnie z zaleceniem Rousseta umierały. Nikt nie wątpił w nauki straszliwego teoretyka. Dopiero przeszło sto pięćdziesiąt lat później w sprawie cesarskiego cięcia znowu zabrał głos położnik, Francuz Deleury. Tymczasem wynaleziono kleszcze porodowe. Francuzi Rouleau i Levret ograniczyli konieczność cesarskiego cięcia do przypadków, w których naturalną drogę porodową zamykała zbyt wąska miednica kostna. Ale Rouleau i Levret teoretyzowali jedynie, gdy tymczasem Deleury w Paryżu praktykował. W roku 1778 doniósł o operacji, w której matka pozostała przy życiu. W każdym razie, jeśli operacja faktycznie była tak pomyślna, to stanowiła jedyny przypadek tego rodzaju. Ceną przeważającej części wszystkich prób rodzenia dzieci za pomocą cięcia pozostawała śmierć matek na skutek infekcji. Nic bardziej nie dowodziło morderczych następstw cesarskiego cięcia, jak mnóstwo prób ich obejścia i znalezienia innych dróg pokonania zbyt wąskiej miednicy. Francuz Jean Renę Sigault proponował rozszerzenie zwężonego pierścienia miednicy w miejscu, gdzie spojona jest chrząstką, zalecając jej przecięcie. Uważał, że dzięki temu pierścień miednicy otworzy się na kształt kleszczy. 1 października 1777 roku przeprowadził Sigault pierwszą operację tego typu na pewnej trzydziestoletniej kobiecie. Robił to w nocy, w nędznym domku, a w dodatku zgasło światło w czasie, gdy dokonywał zabiegu na wrzeszczącej kobiecie. Sigault wydobył na świat żywe dziecko i matka także przeżyła. W Paryżu witano Sigaul-ta jak wybawiciela. Ale już wkrótce wyszły na jaw cienie jego działania. Miednica operowanej kobiety nie miała już wystarczającej stałości. Chód kobiety stał się mozolny i chwiejny. Jean Louis Baudeloque wykazał, że przez przecięcie chrząstki tylko bardzo nieznacznie daje się rozszerzyć pierścień miednicy. Co więcej, przy małym rozdzieleniu powstaje niebezpieczeństwo odłamania kości łonowych od kręgosłupa. Tak okrutny eksperyment Sigaul-ta znowu poszedł w niepamięć. Szukano innego wyjścia. Anglik Merriman eksperymentował sztucznie wywoływanymi porodami przedwczesnymi za pomocą gorącej kąpieli, lewatywy, prądu galwanicznego. Chciał sprowokować poród, zanim dziecko osiągnie normalną wielkość. Spodziewał się być może, iż małe, nierozwinięte dzieci mogą przecisnąć się przez za wąską miednicę. Jeszcze 135 bardziej rozpaczliwa była chyba metoda Anglika, Jamesa Lucasa, ze szpitala w Leeds. Chciał przez kurację głodową i wyczerpujące upuszczanie krwi osiągnąć to, że czaszka dziecka pozostanie miękka i łatwiej przeciśnie się przez zwężone drogi porodowe. Jedna propozycja była dziwniejsza i bardziej rozpaczliwa od następnej. Ale wszystkie tłumaczyła świadomość, że za każdą próbą cesarskiego cięcia na żyjącej kobiecie stoi śmierć, która najpóźniej po paru dniach zabiera swoje gorączkujące ofiary. Jeszcze nikt nie przeczuwał, dlaczego nawet wtedy, gdy matka po długich mękach porodu, w stanie wielkiego wyczerpania przetrwała operację, w krótkim czasie dochodziło do wewnętrznego krwawienia, a przede wszystkim do ciężkiego zapalenia i gromadzenia się ropy w jamie brzusznej, co całkowicie niweczyło wynik operacji. John Aitken, angielski położnik, który zmarł w roku 1790 w stanie obłąkania, lękał się dostępu zatrutego powietrza do rozciętego ciała. Zalecał przeto zanurzanie rodzącej w wodzie aż po szyję i dokonywanie cięcia pod wodą, tak aby powietrze nie miało dostępu. Ale przez to żadnej kobiety nie uratował od śmierci. Francuski chirurg Lebas z Moulleron natomiast po raz pierwszy odkrył coś, co bardzo go zastanowiło. Stwierdził bowiem podczas sekcji zwłok kobiet, które zmarły po cesarskim cięciu, że macica ich -?- jak twierdził Rousset i jak bez sprzeciwu wierzono przez dwa stulecia — bynajmniej nie zamykała się siłą swych mięśni, a przeciwnie, stała otworem. Morderczy krwotok pod pokrywą zaszytego brzucha zalewał całą jamę brzuszną i zabijał operowaną w ciągu kilku godzin. Znacznie częściej jednak odkrywał Lebas potoki ropy rozlanej w jamie brzusznej, które przez ziejącą ranę macicy widocznie przedostawały się tam i prowadziły do śmiertelnego zapalenia otrzewnej. Lebas pierwszy w historii światowej medycyny przeczuwał śmiertelne niebezpieczeństwo zakażenia grożące operowanej kobiecie ze strony otwartej macicy i podjął próbę zszywania rany. Tu jednak czekała na niego nowa niespodzianka. Nie znalazł takiego materiału do zszywania macicy, który wytrzymałby bóle poporodowe. Jego nieliczne, prymitywnie zawęźlone nici rwały się, gdy tylko bóle poporodowe gwałtownie poruszyły ranę macicy. Rany otwierały się na nowo — i Lebas zrezygnował. Tak zakończył się wiek XVIII. Zaczął się wiek XIX, ale i jego pierwsza polowa minęła nie, wnosząc nic nowego do sprawy. Co więcej, nikt nie podjął domysłów Lebasa i nikt nie kontynuował jego prób. Zapomniano go. Jeszcze za moich studenckich czasów podręczniki głosiły niezmiennie to, czego uczył Rousset przed kilkuset laty. A jeśli co innego, to w najlepszym razie nieznaczną modyfikację prowadzenia cięcia. Ale nie oznaczało to bynajmniej jakiejś poprawy. Czy nie był to okrutny prymitywizm, gdy Beniamin Osiander, jeden z najsłynniejszych niemieckich położników w pierwszych dziesiątkach dziewiętnastego wieku, uczył, że należy wycinać dziecko z łona matki jak kamień z pęcherza moczowego? Czyż trwający wieki bezowocny trud w tej dziedzinie nie sięgnął dna, gdy Osiander ręką wprowadzoną w zewnętrzne drogi porodowe przyciskał głowę dziecka jak kamień pęcherzowy do pokrywy brzusznej, a następnie naciskał tę pokrywę w miejscu najbardziej wypukłym? O jakimkolwiek zszywaniu macicy również nie pomyślał. A skutki były zabójcze. Francuski lekarz Gueniot w Paryżu przebadał czterdzieści cesarskich cięć wykonanych do roku 1870. Wszystkie kobiety straciły życie. Radfort'Thomas, Anglik, skontrolował wszystkie cesarskie cięcia przeprowadzone w Anglii i Irlandii w latach 1738—1849. 73 procent matek zmarło. Spath, sławny położnik wiedeński, nie potrafił wymienić żadnego przypadku, w którym matka przeżyłaby cesarskie cięcie. Wszystkie umierały albo na skutek krwotoku, albo gorączki ropnej. Chirurg o nazwisku Kaiser, który w latach 1750—1809 był świadkiem 338 operacji, wyciągnął przygnębiający wniosek, że nie tylko niemal wszystkie matki zmarły, lecz że również więcej niż jedna trzecia dzieci wydała ostatnie tchnienie tuż po wykonaniu cesarskiego cięcia. Nieliczne wyjątki zdawały się mieć charakter przypadkowy, nie wyjaśniony i zagadkowy. Dlaczego więc odniósł sukces dr Jesse Bennet w Rockingham County w Wirginii, w prawie bezludnej okolicy, gdy 14 stycznia 1794 roku — z otwartą książką Rousseta — za po- 136 mocą cesarskiego cięcia odbierał poród swojej żony Elżbiety? Tym bardziej że wszyscy okoliczni położnicy odmówili, przekonani o śmiertelnym wyniku? Dlaczego właśnie ten wiejski lekarz, który w czasie operacji groził swej w pełni przytomnej żonie, że „robi to po raz pierwszy i ostatni" i przeprowadził sterylizację, już w tym pierwszym na terenie Ameryki wykonanym cesarskim cięciu, i osiągnął sukces? Dlaczego wyzdrowiała kobieta i dziecko? Dlaczego udało się także drugie cesarskie cięcie, przeprowadzone w Stanach Zjednoczonych — znowu na odludziu, daleko od uniwersytetów, szpitali i cywilizacji? W roku 1827, czyli rok po moim urodzeniu, za rzeką Miami koło Newton John Lambert Richmond, który zanim został lekarzem, był węglarzem, uratował dziecko Murzynki z silnie zwężoną miedni-' cą. Odbyło się to w drewnianej chacie, bez ognia i podłogi, w chacie, przez której ściany wiatr wdzierał się z taką gwałtownością, że pomocnik musiał trzymać tuż przed,świecą koc, żeby nie zgasła. Richmond operował w nocy używając żałosnego zestawu narzędzi operacyjnych, które nosił w kieszeni płaszcza. Ale matka i dziecko pozostały przy życiu. I znowu — przypadek czy przeznaczenie? Czy istniało jakieś prawo, od którego przestrzegania lub nieprzestrzegania zależało powodzenie lub niepowodzenie cesarskiego cięcia? Edoardo Porro bardzo dokładnie znał historię cesarskiego cięcia i w dniu, gdy Julia Covallini przyszła do niego, dawno już należał do chirurgów, którzy w okresie, gdy tak wielu ludzi umierało z powodu gorączki wywołanej ropieniem, nie zadowalali się wiarą w przypadek lub przeznaczenie. Od wielu lat, od czasu, gdy jego pierwsze próby ratowania matek i dzieci za pomocą cesarskiego cięcia kończyły się śmiertelnym zapaleniem otrzewnej, szukał wytłumaczenia, szukał jakiejś prawidłowości tego stanu rzeczy. Może Anglik Aitken jednak miał rację, obawiając się, że podczas cesarskiego cięcia wnika do łona matki powietrze z jakimś środkiem trującym? Jeżeli jednak miał rację, czy nie należało pomyśleć o tym, aby te środki trujące nie mogły przenikać przez zewnętrzne cięcie do jamy brzusznej ? Czy środki te nie gromadziły się zwłaszcza w macicy, która również stykała się z powietrzem, gdy tylko zaczynał się akt rodzenia? Ba, czy z całą pewnością ich tam nie było? Czy macice kobiet rodzących w sposób normalny niekiedy jeszcze tygodniami nie sączyły wydzielin, które dość często miały charakter lekko ropny? Porro znał również stare idee Lebasa! Rozważał: czy jednak Lebas nie miał racji ? Zastanawiał się nad tym, czy ten osobliwy teoretyk Rousset w rzeczywistości nie popełnił przerażającego błędu twierdząc, iż uwolnioną od dziecka macicę należy włożyć do jamy brzusznej nie zszytą i ograniczyć się tylko do zaszycia pokrywy brzusznej ? Czy obowiązująca od czasów Rousseta przez blisko trzy stulecia teza, zresztą zaakceptowana niemal przez wszystkich lekarzy, że mięśnie macicy same mocno spoją brzegi cięcia, nie była strasznym błędem? Było jasne, że tylko to tłumaczyło częste śmiertelne krwotoki wtórne. Ale czy przez tę otwartą ranę nie przenikały do jamy brzusznej jakieś czynniki rozkładowe zabijając matkę? Czy te nieliczne sukcesy, które — jak w przypadkach amerykańskich — osiągnięto przeważnie z dala od szpitali i miast, dawały się wyjaśnić tym, iż operowano kobiety szczególnie odporne? A może dawały się wytłumaczyć rym, że poród odbywał się w innym klimacie, gdzie powietrze nie było zatrute i dlatego nie powodowało gorączki połogowej i upławów? Porro przez całe lata znajdował się pod naciskiem tego typu pytań i problemów. Jeżeli przecięta macica była źródłem śmierci, to jak czającym się w niej śmiertelnym substancjom zamknąć drogę do jamy brzusznej ? I on, jak Lebas, zrezygnował z możliwości zamknięcia rany macicy tak, by żadna trująca wydzielina nie mogła się przecisnąć. I on był zdania, że siła bólów poporodowych musi na nowo rozedrzeć brzegi rany, że szwy wpiją się w ciało i otworzą ranę. Jeśli jednak nie było żadnej możliwości zamknięcia tej furtki, przez którą wkraczała śmierć, to gdzie była droga ratunku? Myśl o tej drodze od dawna zaprzątała Porro. Zawsze ze strachem cofał się przed rozważeniem jej do końca, ponieważ czuł, że może to za sobą pociągnąć bardzo poważne konsekwencje. Ale nie mógł się pozbyć tej myśli. Jeśli nie można było zamknąć przypuszczalnego źródła śmierci, to czy nie należało ingerować radykalnie i w całości je usunąć? Czy więc po wykonaniu cesarskiego cięcia nie należało usuwać całej macicy, chcąc matce ratować życie? 137 Tego typu konsekwencja była rzeczywiście straszliwa. Oznaczała bowiem okaleczenie każdej operowanej kobiety, oznaczała kalectwo, którego już nigdy nie da się naprawić. Istna droga krzyżowa pomiędzy śmiercią a usunięciem macicy. Na co się zdecydować? Co wybrać? To pierwsze czy to ostatnie? A może ekstyrpacja stanie się wręcz błogosławieństwem dla operowanej, chroniąc ją raz na zawsze od drugiego dziecka? Porro od dawna starał się to rozstrzygnąć w swoim sumieniu. Gdy widział umierającą położnicę, na której — w ostateczności — dokonywano cesarskiego cięcia starą metodą, czuł, że oto znowu zbliżył się o krok do rozstrzygnięcia i że z pewnością nadejdzie chwila, w której już nie będzie można zrobić uniku, jeśli nie będzie się chciało obciążać swego sumienia dręczącym poczuciem, iż widziało się drogę ratunku, ale się z niej nie skorzystało. Porro z pewnością nie wiedział, że chwila ta jest bliska i że dzień 27 kwietnia 1876 roku będzie miał decydujące znaczenie. Na pewno nie zdawał sobie sprawy, czy przyczyną tego była budząca litość postać Julii Covallini, czy też błagalne spojrzenie jej wielkich oczu. Kto potrafi się rozeznać w tym dziwnym mechanizmie łączącym w sobie serce i rozsądek, w mechanizmie, który wprawiany bywa w ruch w takich chwilach? W San Matteo panował spokój. Stare mury głuszyły westchnienia umierających. Porro był sam. Stał na granicy, za którą być może leżała zbawcza przyszłość, a może srogie niepowodzenie i w efekcie potępienie współczesnych. Porro był sam ze swoim sumieniem i swoim Bogiem. I tak przez trzy tygodnie, daremnie, czekając na oznaki zapowiadające poród. rozc Rankiem 21 maja 1876 roku jedna z sióstr zameldowała, że u Covallini zaczęły się pierwsze bóle. Wkrótce potem, o godzinie dziesiątej, asystent zawiadomił, że u położnicy pękł pęcherz płodowy i odchodzą wody, ale bóle porodowe się nie wzmagają. Kto kiedykolwiek zetknął się z Porro, łatwo potrafił sobie wyobrazić, jak przyjąftę wiadomość; milcząco i z pół-przymkniętymi oczyma. Wyobrażałem sobie, jak kroczy po tych samych topornych płytach kamiennych, na których sam później stałem starając się odtworzyć przeszłość. Widziałern, jak zatrzymuje się przy łóżku Julii Covallini i czuje na sobie przerażone pytające spojrzenie jej bardzo ciemnych oczu; jak głaska jej zroszone potem czoło i próbuje ukryć swoją rozterkę i swoje wątpliwości za zasłoną pewności siebie i ufności. Być może nawet swym łagodnym głosem zwrócił się do niej w taki mniej więcej sposób: „Coś muszę pani powiedzieć, pani Covallini. Czy pani mi ufa? Tylko wtedy wyda pani na świat ładne i zdrowe dziecko, gdy panią zoperuję. Zaśnie pani i nie poczuje bólu. A po obudzeniu dziecko będzie leżało koło pani i posłyszy pani jego głos". Może? A jeśli zgnębiony tak się dó niej zwrócił, to z pewnością świadom był i tego, na jak chwiejnym gruncie się porusza, bez względu na to, czy w ostatniej chwili raz jeszcze miał uniknąć ekstyrpacji macicy i działać starą metodą, czy też nieodwołalnie wstąpić na nową drogę. I z pewnością ufny uśmiech, który być może w związku z tym pojawił się na twarzy Julii Covallini, odczuł jak ból. Po południu o czwartej czterdzieści Edoardo Porro kazał podać sobie skalpel. Julia Co-vallini cicho jęcząc leżała w głębokiej narkozie chloroformowej, na starym, poplamionym, drewnianym stole operacyjnym, jakim szpital San Matteo wówczas dysponował. O godzinie czwartej czterdzieści dwie Porro rozpoczął operację. Także w swym sprawozdaniu z operacji podał dokładnie ten czas. W tej minucie naciął skalpelem silnie napiętą pokrywę brzuszną. Pierwsze cięcie prowadził od pępka w dół, wzdłuż linea alba. Jeden z asystentów ugiętymi palcami rozciągał ranę na brzuchu. W owalnym otworze leżała skurczona bólem macica z dzieckiem w środku. Rana na brzuchu prawie wcale nie krwawiła. 138 Porro naciął macicę. Rozpoczął od podstawy i rozpłatał ją aż po szyjkę. Mięśnie rozluźniły się, macica rozwarła i natychmiast zaczęła bardzo silnie krwawić. Porro błyskawicznym ruchem wsunął do niej prawą rękę. Podczas cięcia zawsze istniała możliwość uszkodzenia nożem łożyska, bazy odżywczej dziecka, obfitującej w krew. Któż nie zetknął się z takimi wypadkami? Jedno takie cięcie wystarczało, by jeszcze w czasie operacji śmiertelnie wykrwawić matkę! Łożysko bowiem umiejscawia się w macicy z podstępną nieregularnością, w rozmaitym położeniu. Ale na szczęście krew sączyła się nie z ciemnego wnętrza macicy, lecz z naczyń jej grubej ściany, przede wszystkim z lewej strony. Ręka Porro uchwyciła lewe ramię dziecka; potem barki. Przez ranę przeciągał skąpo uwłosioną główkę dziecka. Gdy to czynił, cięcie rozdarło się w górnej części, a w miejscu rozdarcia trysnęło krwią jedno z naczyń. Porro przyspieszył pracę, wyswobodził obydwoje ramion i barki, korpus i nóżki. Przeciął pępowinę i podnosząc silną dziewczynkę — podał ją jednej z czekających obok sióstr. Dziecko oddychało. Dawało pierwsze oznaki życia, świadczące o zdrowiu, a tymczasem Porro znowu pochylał się nad operowaną. Asystent usiłował zacisnąć górną część rany i powstrzymać krwawienie, gdy tymczasem Porro usuwał łożysko. Ale krwi nie udało się zatamować, płynęła dalej, wlewała się do jamy brzusznej. Zwoje jelit wypływały na wierzch, wciskano je z powrotem do jamy brzusznej, ale ta krew, ta krew...! Gdy asystent palcami usiłował zacisnąć krwawiące miejsca, Porro wyciągnął cały korpus macicy z rany w brzuchu, by móc swobodniej pracować. Macica jak rozpięty i wyłuskany dojrzały owoc tkwiła prosto na szyjce niby na łodydze, a łodyga ta stanowiła połączenie z ciałem matki. Przez nią przebiegały także arterie, które zaopatrywały w krew cieknące i tryskające nią w ranie naczynia. Porro zaciskał brzegi rany ciętej w korpusie macicy. Ugniatał całą macicę, by pobudzić jej mięśnie. Gdyby skurczyły się z bólu, brzegi cięcia musiałyby ściągnąć się tak mocno, że krwotok samoczynnie ustałby. Ale usiłowania Porro były daremne. Rana nadal była otwarta i krwawiła, szczególnie w górnej, rozdartej części. Ucisk palców asystenta odnosił tylko doraźny skutek. Z linii cięcia nadal płynęła krew. Porro wyprostował się. Kilka sekund jego nerwowe ręce trwały w bezruchu. Czyżby to krwawienie stanowiło ten element losu, który miał go zmusić do przezwyciężenia ostatnich zastrzeżeń, być może jeszcze wciąż w nim tkwiących, i aż do ostatniej chwili ostrzegały przed podjęciem radykalnej decyzji? Czy krwawienie to było ową siłą przeznaczenia, która zmusiła go do pokonania ostatnich przeszkód? Co jeszcze mógł uczynić, by zatamować krew? Zeszyć, by jeszcze mocniej ściągnąć brzegi rany? Wobec rozdarcia w górnym rogu— sprawa beznadziejna! Pozostawała tylko jedna możliwość: podwiązać szyjkę macicy z jej naczyniami krwionośnymi i zahamować zaopatrywanie macicy w krew. Ale co to oznaczało? Oznaczało to jedynie pierwszy krok w kierunku tego, co w sposób nieodwołalny należało uczynić, mianowicie: oddzielić od szyjki pozbawioną krwi, skazaną na obumarcie macicę. Porro spojrzał na wielki, leżący wśród innych instrument, tzw. zapętlacz „według Cin-trata", mocną pętlę drucianą, której obydwa końce przeprowadza się przez rurkę, aby na końcu tej rurki można je było docisnąć przy pomocy nasadki. Gdy zakładało się tę pętlę na jakieś duże naczynie krwionośne lub trzon guza i zaciskało nasadkę, można było te naczynia lub trzony guzów mocno zasznurować. Porro kazał sobie podać ten instrument i w chwili, gdy go trzymał w ręku, zapadła ostateczna decyzja. Założył pętlę na macicę i przeciągnął ją aż do górnej części szyjki. Potem szybkim ruchem zacisnął pętlę. Ale nie trzymała się, wciąż się ześlizgiwała głębiej w dół szyjki, jednocześnie wyciskając korpus macicy z rany na brzuchu. Naczynia zaś krwawiły i krwawiły! Szybkim ruchem Porro rozluźnił pętlę do tego stopnia, że mógł nią objąć także lewy jajnik. Na nim pętla znalazła opór, przeszkadzający jej w ześlizgiwaniu się głębiej, i zacisnął pętlę. Tym razem trzymała. Zasznurowała szyjkę macicy i przebiegające przez nią naczynia krwionośne tak mocno, że już po paru sekundach krew przestała cieknąć. Może w tej chwili, 139 gdy krwawienie wreszcie ustało, naszła Porro jeszcze ostatnia pokusa, żeby uchylić się od radykalnego działania: może nie będzie krwawienia, gdy po chwili znowu rozluźni pętlę? Ale Porro nie uległ pokusie. Już przekroczył próg. Wskazał na wielkie, wygięte nożyce leżące w roztworze karbolu. Podano mu je. Gdy z głębi sali coraz donośniej docierał głos dziecka, Porro przyłożył nożyce do szyjki macicy, ¦dwa centymetry powyżej zaciskającej pętli drucianej. Kilkoma cięciami odłączył macicę od trzonu. Decydujący krok w nieznane został zrobiony— nieodwołalnie. Asystenci zwykłymi gąbkami osuszali z krwi jamę brzuszną. Tymczasem Porro wyciągnął koniec szyjki macicy z rany w pokrywie brzusznej. Pętla i zapętlacz znajdowały się teraz na pokrywie i przytrzymywały szyjkę tak mocno, że nie mogła się ześliznąć z powrotem do jamy brzusznej. Ponadto przytrzymywał ją pierwszy ścieg, którym Porro zwarł ranę na brzuchu. Przez brzegi rany przeciągał raz za razem srebrny drut i zakręcał końcówki. Potem założył szarpie i przylepiec. W końcu przymocował zapętlacz paskami plastra do pokrywy brzusznej oraz do prawego uda, by nie mógł się przemieścić. W dniach od 21 maja aż do 10 lipca 1876 roku Porro ze szczególną starannością prowadził protokół o stanie zdrowia pacjentki. Jego sprawozdanie jest świadectwem oczekiwania, trwogi, nadziei, rozczarowań — i znowu nadziei. Już wieczorem w dniu operacji i następnej nocy Julia Covallini skarżyła się na gorąco i pieczenie w brzuchu. Wymioty nie dawały jej spać. Czy były to wymioty po narkozie, czy pierwsze oznaki zapalenia otrzewnej? Rankiem 22 maja temperatura wynosiła 39 stopni. Wieczorem termometr wskazywał 40. Ból w dolnych partiach brzucha wzmagał się. Porro zmienił opatrunek, bo obawiał się, że pętla ześliznęła się z trzonu macicy i wpadła do jamy brzusznej. Stwierdził jednak, że tylko rozluźniła się trochę, i docisnął ją mocniej. Wykazywała ślady ropienia powyżej zesznurowania, a więc poza jamą brzuszną. Od tej chwili Porro dwa razy dziennie zmieniał opatrunek w obawie, że szyjka j ednak może wyśliznąć się z żapętla-cza i stać się źródłem ropienia. W następnych dniach gorączka podniosła się do ponad 40 stopni. Chora była niespokojna i majaczyła. Dziecko żyło i było zdrowe. Porro był niepewny; to pełen nadziei, to bliski rezygnacji. Ogólne objawy dokładnie odpowiadały tym, które były tak typowe dla śmiertelnego przebiegu cesarskiego cięcia. Ale zmiana opatrunku pozwalała wciąż na nowo żywić nadzieję. Poza całkiem nieznacznym ropieniem Porro nie znajdował w okolicach rany żadnych niebezpiecznych oznak. Od zewnątrz rana goiła się. Część szyjki powyżej zaciskającej ją pętli, znajdująca się na zewnątrz pokrywy brzusznej, oddzieliła się. Zapętlacz usunięto. Dren nie wykazywał prawie żadnych wydzielin z jamy brzusznej. 27 maja można było usunąć trzy najniżej założone srebrne druty. 30 maja zmieniono dren na węższy. Ale czy to wszystko nie było tylko złudzeniem? Chora płonęła w gorączce. W nocy na 1 czerwca temperatura podniosła się do 40,4 stopnia. Istniała obawa, że serce odmówi posłuszeństwa. Jeszcze w nocy Porro siedział przy łóżku chorej, milczący, kredowobiałymi rękami podpierając głowę. Sądził, że zbliża się śmierć, a z nią udaremnienie jego planu. Wątpił w sens okaleczenia, którego się dopuścił, a które we Włoszech z całą kościelną surowością i tak przygniatająco musi paść na szalę przeciw niemu. Czuwał aż do rana. Zmierzył gorączkę — i po chwili zmierzył ją po raz drugi. Wzbraniał się uwierzyć w cud. Ale wszystko nań wskazywało. Gorączka spadła. Od tego dnia spadała stale, aż 8 czerwca osiągnęła normalny stan. Julia Covallini po raz" pierwszy zainteresowała się otoczeniem i swoim dzieckiem. 11 czerwca miała znowu atak gorączki, bóle przenikały dolne partie brzucha. Zaalarmowanego Porro ponownie ogarnęły wątpliwości. Jeszcze nie wiedział, że wprawdzie usunął główne ognisko* śmierci, ale w czasie operacji nieczystymi rękami i instrumentami wprowadził do rany infekcję. Julia Covallini nie była już narażona na zmasowane i śmiertelne zalanie jamy brzusznej substancją zakaźną z macicy, ale infekcję, którą w czasie operacji spowodował Porro, a które; przyczyn jeszcze nie znał, musiała przezwyciężyć sama. Fakt, że zakażenie, to było stosunkowo lekkie, zwłaszcza w obliczu panującej w, San Matteo gangreny i gorączki połogowej, dla późniejszego obserwatora graniczył wręcz z cudem. Słabsza fala gorączki trawiła chorą 140 jeszcze dwanaście dni, w czasie których rana szyjki ostatecznie się zagoiła. Nadszedł 23 czerwca, trzydziesty trzeci dzień po operacji. Julia Covallini nagle przestała gorączkować. Tego dnia w południe Porro po raz pierwszy zobaczył ją poza łóżkiem. Widząc, jak bez bólu spaceruje z dzieckiem w ramionach — po raz pierwszy poczuł się pewny swego sukcesu. Wprawdzie następnego dnia jeszcze raz nastąpił nawrót gorączki u położnicy, ale tylko w lekkiej formie. Porro nie przypisywał jej już samej operacji, lecz bagiennemu klimatowi Pawii. 1 lipca kazał przewieźć rekonwalescentkę do Mediolanu. Tam gorączka natychmiast ustąpiła. Gdy dwa tygodnie później, pięćdziesiątego czwartego dnia po operacji, Porro odwiedził Julię Covallini, ujrzał, jak chodzi bez trudu i skacze jak dziecko. W lecie 1876 roku Porro opublikował sprawozdanie ze swojej operacji pt. Delia amputa-zione utero-ovario come complemento del taglio cesareo [O amputacji macicy i jajnika jako uzupełnieniu cesarskiego cięcia j'. Było dokładne i sumienne, napisane z ostrożną powściągliwością. Mimo to znalazło zupełnie niezwykły oddźwięk. Byłem właśnie w Chicago, gdy dokument ten dotarł do moich rąk. Jego ogromny rozgłos wywarł na nas za Oceanem wielkie wrażenie, a przyczyni! się do tego zwłaszcza Wiedeń. Wiedeńscy położnicy powitali wiadomość o operacji Porro jak wybawienie. Jej okaleczający charakter i jej brutalność wynikającą z sytuacji bez wyjścia całkowicie niwelował nagi fakt, że ratowała życie. Niemal przez noc przyjęła się w szpitalach położniczych jako „cesarskie cięcie metodą Porro". W ciągu zaledwie kilku miesięcy operowano metodą Porro, tzn. radykalnie usuwano macicę, najpierw w Wiedniu, potem we wszystkich chirurgicznych i po-" łożniczych szpitalach Niemiec, a wkrótce w całej Europie, nawet w głębi Rosji. Po raz pierwszy lekarze, którym dotychczas ani razu nie powiodło się w pełni cesarskie cięcie, zaczęli zgłaszać, że wiele matek pozostało przy życiu. Po raz pierwszy cesarskie cięcie zaczęło tracić okrutną, wszystkich lekarzy odstraszają sławę operacji rozpaczy. Po zliczeniu pierwszych 134 cesarskich cięć, które przeprowadzono metodą Porro, okazało się, że śmiertelność wynosiła 56 procent. Zdawałoby się, procent olbrzymi, biorąc pod uwagę dzisiejszą 3- albo 4-procentową śmiertelność*. Ale w czasach, gdy matki operowane za pomocą cesarskiego cięcia umierały niemal w 100 procentach, 56-prócentowa śmiertelność zdawała się darem nieoczekiwanym i hojnym. Wstrząs, jakiego doznałem dowiadując się o pomyślnej operacji Porro, miał swoje szczególne uzasadnienie. Operacja ta miała dla mnie coś z ponurego piętna tego okresu chirurgii, który już wkrótce miał być przezwyciężony i zaliczony do przeszłości. Niedawno w Glasgow, u Josepha Listera, stałem się świadkiem narodzin nowej wielkiej epoki, w której przyczyny ropnej gorączki i innych chorób wywodzących Się z ran miały już nie być nierozwiązalną zagadką losu. Właśnie walczył,o uznanie poruszający cały świat wynalazek Listera i Fasteura, który dla chirurgii miał rzeczywiście epokowe znaczenie. Cały świat podchodzi! do tego odkrycia z niewiarą i bez przekonania, ale wiadomo było, że prędzej czy później będzie się musiał przed nim ugiąć. Do Pawii, do starego budynku, w którym pracował Porro, wiadomości o tym wynalazku prawie wcale nie docierały. Również chirurdzy, którzy przejęli radykalną metodę Porro z taką ulgą i z takim entuzjazmem, żyli jeszcze na uboczu drogi, którą chirurgii wskazywał Lister. Ale już wkrótce miał dobiec końca etap, kiedy to chirurdzy * H. St. Hąrtmann zmarł w roku 1922. Obecnie śmiertelność spada poniżej 1 proc. Statystyka Kliniki Położniczej w Zurychu z lat 1935—1949 wykazuje, że tylko sześć spośród 899 cesarskich cięć skończyło się śmiercią, co stanowi 0,66 proc. śmiertelności. Na 7762 cesarskie cięcia przeprowadzone w latach 1943—1947 w szesnastu angielskich klinikach uniwersyteckich śmiertelność wynosi 0,99 proc. 141 w obawie przed śmiertelną infekcją zmuszeni byli podejmować się najokrutniej szych okaleczeń. Jak prawie zawsze w historii, tak i w tym wypadku, nie obeszło się bez sporu o priorytet operacji metodą Porro. W roku 1768 florentyńczyk Giuseppe Cavalłini operując brzemienne suki i owce udowodnił, że macica nie jest konieczna do życia i wobec tego można ją usuwać. Niemiecki lekarz Gottfried Philipp Michaelis w roku 1809 sugerował, żeby przy okazji cesarskiego cięcia usuwać całą macicę, ale poprzestał na czysto teoretycznej wzmiance. W roku 1868 bostoński lekarz, Robinson Storer, wyciął całą macicę, ponieważ toczył ją nowotwór i bez przerwy krwawiła. Jednak pacjentka zmarła po 68 godzinach, a jego dość przypadkowa operacja nie miała żadnego wpływu na rozwój operacji położniczych. Entuzjazm lekarzy dla metody Porro utrzymywał się jeszcze przez dłuższy czas, wreszcie jednak okazało się, że nawet przezwyciężenie infekcji chirurgicznej nie było w stanie zniwelować śmiertelnego niebezpieczeństwa związanego z cesarskim cięciem. W każdym razie dopóty, dopóki nie był rozwiązany problem zamknięcia przez niezawodne zszycie ciętej rany macicy. Nadal trzeba było albo usuwać macicę, albo wynaleźć silniejsze szwy, dostatecznie odporne na bóle poporodowe i szczelnie zamykające ranę macicy. Wypróbował je z pozytywnym wynikiem na kobiecie, która urodziła za pomocą cesarskiego cięcia w pewnej wsi w Odenwaldzie, w najbardziej prymitywnych warunkach, na stole kuchennym. Dopiero wtedy „cesarskie cięcie metodą Porro" — przynajmniej w tych wszystkich przypadkach, gdy macica była zdrowa—przestało być czymś koniecznym. WYZWOLENIE BRUDNE RĘCE Antrakt w dziejach chirurgii nie znającej już bólu operacyjnego wcale nie musiał trwać trzy dziesięciolecia i dłużej. Już w kilka lat po wynalezieniu narkozy nadarzyła się możliwość poznania i przezwyciężenia przyczyny tej ponurej mocy, jaką była gorączka ropna. Żył jeszcze człowiek, który dotarł do tych przyczyn, pojął, na czym polega to nieszczęście. Żył jeszcze człowiek, który początkowo przeczuwał, a potem dokładnie poznał drogę wiodącą z piekła gorączki i śmierci spowodowanej ropieniem i zrozpaczony głosił ją współczesnym. Ale jego odkrycie wydrwiono i wyśmiano, tak samo jak ongiś ideę Horacego Wellsa. A niestety nie było żadnego Mortona, który — nieważne, z jakich pobudek i w jakich okolicznościach — chciałby zapoznać z nim świat. Człowiek ten nazywał się Semmelweis. Historia życia Ignacego Filipa Semmelweisa jest dziś prawdziwym symbolem hańby, która zresztą nierzadko spada na lekarzy i naukowców lekceważących głębszą wiedzę i nowo odkryte prawdy. Temu sądowi współczesnych nie zamierzam się przeciwstawiać i nie chcę go łagodzić, choć w głębi serca chętnie bym to uczynił, ponieważ czuję, że — jak w wypadku Horacego Wellsa — ja także ponoszę część winy za los Semmelweisa. A przynajmniej czuję się współwinny za naiwną, opartą na autorytecie wiarę w przebrzmiałe tezy, które nie chcą uznać całkiem prostych prawd. Choć byłem człowiekiem młodym, to jednak jako jeden z pierwszych w Stanach Zjednoczonych zetknąłem się z nazwiskiem Semmelweisa. A nie jest wykluczone, że na skutek przedziwnego zbiegu przypadków, które tak często wywierały wpływ ria moje życie, w ogóle byłem pierwszy. 9 sierpnia 1848 roku, a więc w parę miesięcy po moim powrocie ze Szkocji, w Lehrte, małej miejscowości niemieckiej w okolicy Hanoweru, pewien człowiek popełnił samobójstwo rzucając się pod nadjeżdżający pociąg. Urzędnicy, którzy usunęli z szyn zniekształcone zwłoki, zidentyfikowali w nich pięćdziesięcioletniego profesora położnictwa, Gustawa Adolfa Michaelisa, dyrektora Zakładu Położniczego w Kilonii, którego poznałem przed niespełna rokiem. Jesienią 1847 roku, w czasie mojej podróży po Europie „śladami narkozy", odwiedziłem w Uniwersytecie Kilońskim, gdzie wówczas jeszcze działał, sławnego niemieckiego chirurga i następcę Dieffenbacha z Berlina, Langenbecka. Właśnie tam spotkałem Michaelisa. Wywarł on na mnie wrażenie człowieka niezwykle życzliwego i sumiennego, ale borykającego się z jakimiś wielkimi trudnościami. Pokazał mi swój mały zakład, nawet według ówczesnych pojęć budynek marny, położony w pobliżu brudnych wód „Małego Kielu", i skarżył się na złego ducha, który grasuje w jego klinice. Gorączka połogowa była tu stałym gościem. Przed paru miesiącami Michaelis był zmuszony zamknąć swój zakład na całe tygodnie, ponieważ gorączka połogowa zabierała jedną położnicę za drugą. Zaledwie zakład otwarto na nowo i przyjęto pierwszą pacjentkę, natychmiast zapadała na gorączkę połogową i po kilku dniach umierała. W ciągu pięciu miesięcy Michaelis stracił w wyniku tej gorączki trzynaście położnic. Podczas naszego spotkania z jego błękitnych oczu bil głęboki smutek. Pytał, czy w innych krajach zdarza się to samo. Być może szukał pociechy. Niestety nie potrafiłem mu odpowiedzieć na to pytanie. W czasie mojej europejskiej podróży zajmowałem się tylko tak zwanym „tryumfem" narkozy. W Ameryce zaś niezbyt się interesowałem położnictwem, jak zresztą wielu innymi sprawami. O gorączce połogowej wiedziałem w najlepszym razie tyle, ile można było wyczytać w podręcznikach. Innymi słowy, 144 m wiedziałem, że gorączka połogowa jest rodzajem choroby epidemicznej, grasującej szczególnie w szpitalach, ma związek z „jakimiś zaburzeniami atmosferycznymi", „miazmatami powietrza szpitalnego", „zepsutym mlekiem" rodzących lub czymś podobnym. Tak więc powiedziałem Michaelisowi tyle, co nic. Wobec tego zapytał: — Czy zna pań Boston? Powiedziałem: — Tak. — To może odpowie mi pan na inne pytanie? — Oczywiście, chętnie. — Czy zna pan dra Holmesa? Naturalnie znałem Holmesa. Był praktykującym lekarzem, poetą i bostońskim oryginałem. Poza tym nie tak dawno doniósł mi ojciec, że podczas mojej nieobecności w Ameryce mianowany został profesorem anatomii w Harvardzie. Tak więc przytaknąłem, a w oczach Michaelisa pojawiła się wtedy iskierka nadziei. — Bardzo się cieszę — powiedział żarliwie. — Już dawno doniósł mi znajomy, że dr Holmes, chyba w roku 1843, napisał nowatorską pracę na temat przyczyn i możliwości wyeliminowania gorączki połogowej. Wprawdzie spotkała się jedynie ze sprzeciwami, ale to nic nowego. Liczę jednak na to, że znajdę w niej pomoc. Do dziś daremnie usiłowałem zdobyć kopię tej pracy. Moje możliwości są ograniczone. Czy byłoby wielce niestosowne, gdybym pana poprosił... Nie znałem żadnej pracy pióra Holmesa. Ale wobec moich ria ogół dość szczupłych wiadomości z tego zakresu nie świadczyło to o niczym. W każdym razie nie świadczyło o tym, że Holmes nie pisał o gorączce połogowej. Przyrzekłem przeto Michaelisowi poszukać tego sprawozdania i, jeśli mi się poszczęści, przesłać kopię do Kilonii. Po moim powrocie do Nowego Jorku, a następnie do Bostonu z łatwością stwierdziłem, że Holmes faktycznie był autorem takiej pracy. Jej tytuł brzmiał: The Contagiousness of Puerperal Feuer (Zaraźliwość gorączki połogowej). Postarałem się o kopię i w lecie 1848 roku przesłałem ją Michaelisowi, nie interesując się bliżej poglądami Holmesa. Szedłem przecież śladami Horacego Wellsa. Nie dziwiłem się też, że nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. W końcu była to tylko mała uprzejmość bez większego znaczenia. Nagle — 2 października 1848 roku otrzymałem list z Kilonii. Byłem mocno zdziwiony, gdy spostrzegłem, że napisała go kobieca ręka. Jednak po otwarciu go i przeczytaniu doznałem wstrząsu. „Pańska miła przesyłka — tak brzmiał list — dotarła do nas i bardzo panu dziękujemy za trud... Niestety dla profesora Michaelisa nadeszła za późno, by udzielić mu pociechy lub służyć pomocą. Ponieważ po jakimś czasie i tak dowie się pan o losie profesora Michaelisa, chciałabym panu, jako człowiekowi, któremu prawdopodobnie opowiadał o swych trudnościach, bez upiększeń zdać sprawę z jego końca. Profesor Michaelis, coraz bardziej zrozpaczony bezsilnością własną i medycyny wobec szalejącej gorączki połogowej, sam poszukał śmierci. Mam prawo sądzić, że w sposób istotny przyczyniło się do tego rzekome odkrycie pewnego młodego lekarza, Ignacego Semmelweisa, odkrycie, o którym profesor Michaelis dowiedział się z jakiegoś wiedeńskiego czasopisma medycznego. Dr Semmelweis, pracując w jednej z wiedeńskich klinik położniczych, twierdził — inaczej niż cała współczesna wiedza medyczna — że gorączkę połogową wywołuje infekcja z winy lekarzy i studentów, którzy po sekcjach zwłok nie myjąc rąk przeprowadzają badania położnic. Semmelweis wywraca cały gmach naukowy medycyny twierdząc, że dokładne mycie rąk wodą chlorowaną jest niezbędne, aby z klinik przepędzić gorączkę połogową. Profesor Michaelis był przekonany, że nauka Semmelweisa ma swoje uzasadnienie. Sam bowiem przez całe lata dokonywał w swoim zakładzie obowiązkowych sekcji zwłok, a potem, nie przywiązując większej wagi do mycia rąk, jak to zalecał dr Semmelweis, badał położnice. W efekcie jako człowiek o niezwykle wrażliwym sumieniu 'sam zaczął się winić za śmierć swych położnic. Ten stan samooskarżenia pogłębił się jeszcze bardziej, gdy na gorączkę połogową zmarła 10 Stulecie chirurgów ' 145 na jego rękach bardzo przezeń kochana krewna. Popadał w coraz głębszą depresję i wreszcie 9 sierpnia tego roku, w Lehrte, rzucił się pod pociąg kończąc życie..." Czytałem to z uczuciem prawdziwego przerażenia. Widziałem Michaelisa, jak wówczas w Kilonii stoi obok mnie. Naraz przypomniał mi się jego smutny wyraz oczu, czemu wówczas nie poświęciłem większej uwagi. Mówił wtedy o swoim zakładzie jako o straszliwej mordowni. W moim wspomnieniu odżyło jego opowiadanie o tych dziewczętach, które w okolicy Kilonii oczekują nieślubnych dzieci. Za ten występek, na mocy duńskiego prawa, czekały je przymusowa praca i więzienie, chyba że udawały się do Kilońskiej Kliniki Położniczej i w bólach porodowych „wyznawały" akuszerkom nazwisko ojca. Na kolanach błagały Michaelisa, by zechciał je przyjąć do swego zakładu, bo tylko to mogło je uchronić od więzienia. A Michaelis?! Michaelis wiedział, że w jego klinice czeka je gorsza kara: śmierć po strasznych dniach w gorączce...! To wszystko odżyło w moim wspomnieniu, gdy doczytałem list do końca. Jak już powiedziałem, wstrząsnął mną prawdziwie, o ile młody człowiek potrafi przeżyć prawdziwy wstrząs. Bowiem wszystko skończyło się na tym, że list ten wylądował gdzieś w aktach. Nie ująłem dłoni, którą podawał mi los. Ja, świadek odkrycia narkozy, młody lekarz wierzący w postęp, nie pojąłem znaczenia informacji o odkryciu przez Semmelweisa „infekcji kontaktowej". A była szansa, że już wówczas po zlikwidowaniu bólu operacyjnego uda się również zwalczyć w chirurgicznych salach operacyjnych całego świata całą morderczą wylęgarnię chorób infekcyjnych z ran: gorączkę ropną, rożycę i tężec. Rozumiałem równie mało, jak ci sławni posiadacze poważnych katedr uniwersyteckich w Europie, którzy w tym samym czasie dosłownie potępiali i wyśmiewali młodego Ignacego Filipa Semmelweisa, a sprawozdania o jego odkryciu odkładali do akt, tak jak ja odłożyłem do akt list z Kilonii, zapomniawszy o nim. Dziś wydaje się to niepojęte, ale dowodzi, jak wielkimi, poza nielicznymi wyjątkami, wszyscy jesteśmy niewolnikami zakorzenionych lub przynajmniej utartych poglądów. Z jakim trudem akceptujemy coś nowego, a już chyba najtrudniej akceptujemy nowość, która wydaje się zbyt prosta, by mogła rozwiązać skomplikowane problemy. Dziś, po upływie ponad pół wieku, nie ma człowieka, który by nie przyznał, że zasługą Semmelweisa jest, iż pierwszy zrozumiał problem „infekcji kontaktowej" i po raz pierwszy w znacznym stopniu rozwiązał to zagadnienie w praktyce. Ale historia jego odkrycia to niezwykle tragiczna epopeja. Dwudziestoośmioletni, urodzony w Budzie Węgier, Ignacy Filip Semmelweis, który w lutym 1846 roku został asystentem Pierwszej Kliniki Położniczej w Wiedniu, nigdy przedtem nie zajmował się położnictwem. Nawet nie przeczuwał, że idzie na spotkanie ze swoim wielkim życiowym zadaniem, które zarazem stało się jego tragedią. Szukał jedynie posady, przyjął stanowisko asystenta, bo tak zrządził przypadek. W gruncie rzeczy tylko przypadkowi zawdzięczał i to, że w ogóle został lekarzem. Po raz pierwszy zdarzyło mu się być świadkiem sekcji zwłok w parterowym budynku zwanym także „blokhauzem", w którym w tym czasie mieściła się kostnica Wiedeńskiego Szpitala Ogólnego — jeszcze jako studentowi prawa. Tam przyglądał się pracy młodego wiedeńskiego profesora, Karola Rokitansky'ego, który wówczas walczył o ogólne uznanie dla nowej gałęzi medycyny, dla „anatomii patologicznej". Już nie tylko chodziło o anatomię normalnego ludzkiego ciała, lecz anatomię chorego ciała i jego chorych organów. Dotąd nikt jeszcze nie próbował, w miejsce poszczególnych sprawozdań z sekcji zwłok, które tu i ówdzie przeprowadzali lekarze w celu stwierdzenia przyczyny zgonu, przedstawić zwartego, podbudowanego tysiącami sekcji anatomicznego obrazu chorego organizmu. 146 Przypadkowa wizyta w mniej niż skromnym warsztacie pracy Rokitansky'ego wywarła na Semmelweisie tak głębokie wrażenie, że wbrew woli ojca przerzucił się ze studiów prawniczych na medycynę, a przede wszystkim anatomię. W tym czasie można było zaliczyć Sem-melweisa do ludzi dość lekko traktujących życie; zawsze zadowolony, niezgrabny w sposobie wyrażania się i pisania, o błyszczących jasnych oczach i dobrym, miękkim sercu, w gruncie rzeczy nie był wcale młodzieńcem wykazującym predyspozycje badawcze i naukowe. W roku 1844, gdy zdał egzaminy medyczne, starał się o stanowisko asystenta u profesora Skody, który — stosując planowo znaną już zresztą metodę opukiwania i osłuchiwania — nadał' diagnozie chorób nie znaną dotychczas rangę. Ale Semmelweisa uprzedził pewien starszy wiekiem lekarz. Tak więc po dłuższym wyczekiwaniu niemal bez zastanowienia przyjął stanowisko asystenta w Pierwszej Klinice Położniczej, gdy mu je zaproponowano. Była to jedynie funkcja „aż do odwołania", ponieważ poprzednik Semmelweisa zagwarantował sobie możliwość powrotu. Ale lepiej mieć jakieś stanowisko niż żadne. Semmelweis objął je z tą samą niefrasobliwością, która cechowała jego lata studenckie. Jednak kilka miesięcy później jest już człowiekiem odmienionym, poważnym, którego dręczy sumienie. Gdy Semmelweis podejmuje pracę, gorączka połogowa jest dla niego li tylko pojęciem medycznym, złym, ale nie zawsze dającym się uniknąć zjawiskiem, występującym po porodzie, lub też, jak to określały ówczesne rozwlekłe i przegadane podręczniki: ... „ostro przebiegającą, zymotyczną chorobą, którą przy predyspozycji jednostki może także wywołać ogólna skłonność do chorób, takich jak wstrząsy uczuciowe, przeziębienie itd.; przede wszystkim zaś wywołują ją swoiste wpływy epidemiczne i endemiczne, miazmaty i zakażenia powodujące fermentację krwi..." Mówiąc krócej, oznacza to, że ówczesna nauka położnicza wie równie mało na temat przyczyn gorączki połogowej, jak i na temat źródła chorób chirurgicznych wywoływanych przez rany. Tę niewiedzę, czyli pojęcie gorączki połogowej jako nieodwracalnego zrządzenia losu, przejął także Semmelweis od swych nauczycieli jako coś całkowicie oczywistego; i tak ją pojmował aż do chwili, gdy osobiście zetknął się z tą zabójczą chorobą. Oddział położniczy Wiedeńskiego Szpitala Ogólnego był w latach czterdziestych typową wylęgarnią gorączki połogowej. W miesiącu, w którym Semmelweis objął asystenturę, w jej salach porodowych spośród 208 matek zmarło nie mniej niż 36. Przywożone do szpitala położnice przeważnie zaliczano do tak zwanych „przypadków ubogich", czyli takich, które często zostawały matkami bez „kościelnego błogosławieństwa". Kobiety uchodzące za coś lepszego rodziły wówczas dzieci w domu. Dyrektor kliniki, profesor Klein, który przed około dwudziestu laty zastąpił na tym stanowisku słynnego profesora Jana Boera —niewątpliwie najlepszego fachowca w tej branży w Europie — traktował gorączkę połogową w sposób obojętny i schematyczny. Sam Boer określił Kleina jako „najmniej zdolnego z niezdolnych", ale nie mógł nic zrobić, gdy temu wyzbytemu wyobraźni człowiekowi powierzono tak ważne stanowisko, które zdobył dzięki protekcji dworu. Kilka miesięcy po objęciu posady przez Semmelweisa profesor Klein z typowym dla siebie gnuśnym brakiem zrozumienia zauważa, że zarówno los umierających na gorączkę połogową matek, jak i widok bezradnych wdowców oraz słabe kwilenie opuszczonych dzieci nadmiernie dręczą sumienie jego nowego asystenta. Semmelweis w zbyt hałaśliwy sposób niepotrzebnie dopytuje się o przyczyny gorączki połogowej. Emanuje z niego, tak Kleinowi niemiły, duch niepokoju. Studiuje wszelkie dostępne książki z tego zakresu i nagabuje swymi pytaniami samego Kleina. Semmelweis nie chce się zadowolić istniejącymi naukowymi wyjaśnieniami. Nie chce wierzyć, że choroby tej nie można uniknąć. Kwestionuje jej epidemiczny charakter. Czepia się istniejącego gmachu nauki, który dla takiego człowieka jak Klein jest nietykalny. Oddział Położniczy Wiedeńskiego Szpitala Ogólnego podzielony jest na dwa pododdziały. Pierwszy, w którym pracuje Semmelweis, służy kształceniu studentów medycyny w położnictwie; Drugiego studenci nie odwiedzają. Tam kształci się położne. Semmełweis stwierdza, 147 że pierwszy pododdział traci przeszło dziesięć procent położnic na skutek gorączki połogowej, gdy tymczasem drugi regularnie wykazuje mniej niż jeden procent ofiar. Obydwa oddziały znajdują się obok siebie. Gdyby chodziło o tak zwaną epidemię gorączki połogowej, argumentuje Semmelweis, to liczba ofiar musiałaby tu i tam być w równowadze. Istniejącej różnicy nie potrafi sobie wytłumaczyć. Klein na tego typu argumenty wzrusza jedynie ramionami. Tak więc ten dotąd beztroski, nie obciążony żadnym poważnym problemem Semmelweis, powodowany współczuciem swego łagodnego serca, zaczyna dochodzić, co kryje się za tą zagadką. Ustawicznie ze swymi studentami sekcjonuje w kostnicy zwłoki zmarłych kobiet. Zawsze znajduje ten sam obraz: ropienie i stany zapalne niemal we wszystkich organach, nie tylko w macicy, ale w wątrobie, śledzionie, gruczołach limfatycznych, otrzewnej, nerkach, oponach mózgowych. Obraz ten jest uderzająco podobny do rozmaitych fenotypów przedstawiających stany ropne i rany ropiejące w wyniku zabiegów chirurgicznych: Lecz w tym czasie Semmelweis na to pokrewieństwo jeszcze nie zwraca uwagi. Wyłącznie stara się zgłębić, mając przed oczyma przykład Rokitansky'ego, tajemnicę choroby, która zabija kobiety. Po każdorazowej sekcji udaje się ze studentami do sal. Starannie bada kobiety, najpierw te, które mają rodzić, potem rodzące właśnie, a w końcu te, które już urodziły. Uczy studentów, których ręce wydają jeszcze słodkawą woń kostnicy, przeprowadzać badania lekarskie. Ale powodowany rosnącym, dręczącym go pragnieniem poznania przeprowadza te badania znacznie częściej i dokładniej, niż to jest w zwyczaju. Wynikiem jego badań nie jest jednak lepsze poznanie choroby. Raczej przyczynia się do tego, że w tym i tak przez śmierć uprzywilejowanym oddziale liczba chorych i umierających nagle wzrasta. Śmiertelność na jego oddziale wywołuje przerażenie u tych wszystkich kobiet, które nie mają domów, w których mogłyby urodzić i pozostać w nich tydzień po porodzie. Bronią się rozpaczliwie przed umieszczaniem ich na tym oddziale śmierci. Obydwa oddziały przyjmują pacjentki według sztywnego terminarza — w niedzielę pierwszy, w poniedziałek drugi, we wtorek znowu pierwszy i tak dalej* Zrozpaczone kobiety rodzą dzieci na ulicy, bo zbyt długo zwlekały z udaniem się do szpitala, a teraz nie mogą się doczekać poniedziałku, środy lub piątku, kiedy to otwarte są bramy oddziału drugiego. Te, które wbrew ich woli, już w bólach przynoszą na oddział Semmelweisa, bronią się jak mogą, rzucają do jego nóg i żebrzą o zwolnienie jeszcze na jeden dzień, aż otwarty będzie oddział drugi. Żaden myślący człowiek nie może poważnie przyjąć, że te „atmosferyczno--kosmiczno-tełluryczne fluidy", które według naukowych interpretacji powodować mają goryczkę połogową, działają tylko w niedziele, wtorki, czwartki i soboty, czyli w dniach przyjęć na oddział pierwszy. Pod wpływem tych przeżyć Semmelweis zmienia się coraz bardziej. Unika ludzi, z którymi przeżył wesołe lata studenckie. Zagłębia się w pracy. Całymi nocami, coraz bardziej zrozpaczony dyskutuje ze swoim współlokatorem, lekarzem Markusowszkym. Dyskutuje z Kolletschką, profesorem medycyny sądowej, który każdego ranka pracuje w kostnicy tuż obok niego. Semmelweis wciąż robi wrażenie człowieka wymęczonego. Jego oczy tracą swój dawny blask. Pod koniec 1846 roku śmiertelność na jego oddziale osiąga 11,4 procent, na drugim oddziale zaś wynosi tylko 0,9 procent. Semmelweis dokonuje wciąż nowych porównań. Kobiety tu i tam pochodzą z tych samych warstw społecznych. Warunki lokalowe tu i tam są takie same, ba, na drugim oddziale nawet nieco gorsze, bo stale jest przepełniony. Przedsiębrane środki położnicze są identyczne. Semmelweis każe swym pacjentkom rodzić leżąc na boku, bo tak się to przyjęło na drugim oddziale. Ale i to nie zmniejsza ilości śmiertelnych ofiar. Przy badaniach Semmelweis postępuje z największą delikatnością, bo ktoś twierdzi, że kobiece ręce położnych na drugim oddziale są delikatniejsze niż ręce studentów na jego oddziale. Ponieważ we wszystkich podręcznikach jest mowa o lęku jako o jednej z przyczyn gorączki połogowej, a na pierwszym oddziale proboszcz z „dzwonkiem umarłych" przejść musi przez pięć sal, by dotrzeć do umierającej, Semmelweis prosi księdza, by przechodząc przez sale nie dzwonił. Ale i z tego 148 powodu nie umiera ani jedna kobieta mniej. Semmelweis stwierdza, że położnice, które do urodzenia potrzebują dużo czasu, prawie bez wyjątku zapadają na gorączkę. Łamie sobie głowę, by znaleźć wytłumaczenie tego zjawiska. Daremnie! Piętnaście lat później napisał: „Wszystko było niewytłumaczalne, wszystko wątpliwe, tylko wielka liczba zmarłych była rzeczywistością niewątpliwą". Na wiosnę 1847 roku Semmelweis znajduje się w stanie takiej rozpaczy, ale i osamotnienia, że Kolletschka obawia się załamania i nalega, by starał się kilka tygodni odpocząć i wyrwać z kręgu nieustannie dręczących go myśli oraz deprymującego otoczenia umierających 1 umarłych. Najgorsze jednak jest osamotnienie, brak zrozumienia ze strony Kleina, lenistwo większości studentów i wygodna obojętność pielęgniarek. Dopiero po wielu trudnościach udaje się Kolletschce nakłonić Semmelweisa do wyjazdu. 2 marca 1847 roku wyjeżdża na trzy tygodnie do Wenecji. Ani on, ani jego przyjaciel Kolletschka nie przeczuwają, że jest to ostatnia, zesłana przez los pauza przed ostatecznym decydującym wkroczeniem Semmelweisa na przeznaczoną mu drogę życia. Gdy po trzech tygodniach Semmelweis wraca do Wiednia, wiadomo już, że wcale nie znalazł rzeczywistego spokoju. Już zbyt głęboko zabrnął w labirynt zwątpienia i poszukiwania prawdy. Do Wiednia przyjeżdża wieczorem 20 marca. O świcie następnego dnia znowu stoi w kostnicy. Nawykły do widoku pracującego obok Kolletschki^ ze zdziwieniem zauważa, że jego miejsce jest puste. Czeka. Ale czeka daremnie. Gdy wreszcie do prosektorium "wchodzi posługacz, Semmelweis pyta, co jest z Kolletschka. Stary patrzy na niego przerażony, jakby nie rozumiał. Potem powiada: — Jakże to, panie doktorze, to pan nie wie ? — Co mam wiedzieć? — pyta Semmelweis, ogarnięty nieokreślonym niepokojem. — Pan profesoi .Kolletschka nie żyje—odpowiada posługacz. Semmelweis zrazu nie może pojąć. Każe sobie powtórzyć odpowiedź jeszcze raz. Potem odkłada nóż i spieszy do Rokitansky'ego. Tam dowiaduje się całej prawdy. Podczas jednej z sekcji niezgrabny student skaleczył Kolletschkę nożem w ramię. Test to tylko lekkie draśnięcie. Kolletschka je lekceważy. Ale wieczorem następnego dnia zaczynają atakować go gorączka i dreszcze. W kilka dni później majacząc w gorączce traci życie. Semmelweis poprosił o protokół z sekcji zwłok Kolletschki, której dokonano. Gdy czyta ten protokół, zdaje mu się, że ziemia zapada się pod jego nogami. Czyta: stan ropny i zapalenie gruczołów limfatycznych, żył, opłucnej, otrzewnej, osierdzia, opon mózgowych...! Zdaje mu się, że nie czyta protokołu o zmarłym przyjacielu, lecz jeden z setek protokołów, które sam napisał o zmarłych na gorączkę połogową matkach. Protokół z sekcji zwłok Kolletschki pokrywa się w istotnych punktach z jego własnymi protokołami. Później Semmelweis pisze: „Jeszcze pod wrażeniem weneckich skarbów sztuki, ale bardziej jeszcze poruszony wieścią o śmierci Kolletschki, w tym stanie duchowego wzburzenia narzucała mi się z nieodpartą jasnością identyczność objawów choroby, na którą zmarł Kolletschka, z tymi, które widziałem u tylu umierających kobiet". Semmelweis przeczuwa, że w tej chwili przeżywa jedną z tych „genialnych chwil" na świecie, kiedy to promień światła przebija ciemność tajemnic natury. Nie wie jednak jeszcze, że ta chwila przypieczętuje jego los. Jeżeli wyniki sekcji są identyczne, zapytuje sam siebie, to czy przyczyny śmierci Kolletschki i chorych na gorączkę połogową nie są identyczne? Kolletschka zmarł na skutek skaleczenia, do którego przedostały się cząstki gnijącej substancji ze zwłok. A może jego studenci i on sam przenosili swymi rękami tę samą substancję do zranionego porodem łona położnic, gdy z prosektorium udawali się na badania położnic? To pytanie prześladuje Semmelweisa dzień i noc. zWiota nim niepokój, w jego mózgu piętrzą się przerażające, męczące przypuszczenia. Jeżeli jego teza jest słuszna, to różnica między śmiertelnością na jednym i drugim oddziale położniczym nagle byłaby wyjaśniona. Na drugim oddziale nie pracują lekarze i studenci, lecz tylko położne, które nie sekcjonują 149 zwłok przed badaniem położnic. Jak zmora zaczyna dusić go zrozumienie, że liczba zmarłych na gorączkę połogową na jego oddziale właśnie dlatego tak wzrosła, że on w szalonej nadziei, iż trafi na jej ślad anatomiczny, dzień w dzień tyle godzin spędzał w prosektorium. Czuje, dlaczego zwłaszcza kobiety długo rodzące częściej zapadały na tę chorobę. Po prostu były częściej badane niż rodzące szybko, a ich drogi rodne były szczególnie wrażliwe na tę gnilną truciznę. Wstrząs, któremu ulega Semmelweis, jest tak potężny, że zdaje mu się, iż jest bliski szaleństwa. Myśli o samobójstwie. Świadomość, iż sam jest mordercą niezliczonych kobiet, pozbawia gb snu. Zresztą nie opuści go już nigdy, aż do końca życia. Jeszcze wiele lat później napisze, „że tylko Bóg wie, ile kobiet przeze mnie zeszło przedwcześnie do grobu". Slodkawa woń zwłok na rękach jego i jego studentów — dotąd dumny atrybut pracowitych, mających wyniki anatomów — wydaje mu się teraz symbolem śmierci. Ale przezwycięża zbliżający się obłęd. W maju 1847 roku podejmuje walkę ze śmiercią. 15 maja nie pytając Kleina, na własną odpowiedzialność na bramie kliniki przybija zarządzenie: „Od dziś, 15 maja 1847 roku, każdy lekarz i student wychodzący z prosektorium przed wejściem na sale położnicze kliniki zobowiązany jest porządnie umyć ręce w stojącej przy wejściu miednicy z chlorowaną wodą. To zarządzenie obowiązuje wszystkich bez wyjątku. I. P. Semmelweis". Semmelweis jeszcze nic nie wie o bakteriach jako sprawcach gorączki połogowej, a także wszystkich innych ropnych chorobach pochodzących z zakażenia ran. Od tego odkrycia dzieli go jeszcze równe trzydzieści lat. Natomiast odkrył tajemnicę, że przenoszą je ręce 1 narzędzia lekarzy, co trzydzieści lat później stanie się podstawą aseptyki. Tak więc 15 maja rozpoczyna swoją życiową walkę, walkę, którą wyznaczył mu los. Mydło, szczotka do paznokci i wapno chlorowane stają się niezbędnymi i obowiązującymi rekwizytami na jego oddziale. Profesor Klein godzi się na to dość niechętnie. Poszczególni studenci spoza kliniki stosują się do zarządzenia Semmelweisa bez sprzeciwu. Natomiast większość uważa tę „bezsensowną pralnię" za rzecz tak uciążliwą, że sam Semmelweis musi pilnować, by każdy mył ręce. Wciąż przyłapuje takich, którzy starają się ominąć jego zarządzenie. Chroniczny stan rozdrażnienia, w jaki wprawiło go odkrycie, i wywołane tym samooskarżenie powodują, że wpada w prawdziwą wściekłość. Ongiś dobrotliwy, wesoły człowiek przemienia się w znienawidzonego tyrana. Jeszcze w maju 1847 roku z jego 300 pacjentek umiera więcej niż dziesiąta część, czyli 12,34 procent. Jednak w następnych miesiącach na 1841 porodów przypada już tylko 56 zgonów, to jest 3,04 procent. I ta stopa procentowa wciąż jeszcze przekracza równy 1 procent oddziału drugiego, ale kiedy poprzednio osiągnięto tak niską śmiertelność? Nigdy! Już wydaje się Semmelweisowi, że jest bliski ostatecznego sukcesu. Tymczasem nadchodzi 2 października 1847 roku, kiedy to trafia go cios najstraszniejszy, jaki mógł go trafić. Gdy rankiem wchodzi do dwunastoosobowej sali-w swej klinice, stwierdza, że wszystkie kobiety są chore na gorączkę połogową, mimo mycia, mimo ścisłej kontroli i absolutnej pewności, że nikt nie opuścił prosektorium i nie wszedł na salę porodową, uprzednio nie umywszy rąk. Gdy odstępuje od łóżka dwunastej chorej, jest już na tyle opanowany po tym pierwszym druzgocącym rozczarowaniu, że może spojrzeć w oczy studentom, którzy stoją za nim i na których twarzach maluje się ledwo ukrywany tryumf: „Oto dostateczny dowód, jak bezsensowna jest ta fanatyczna czystość". W ciągu kilku dni umiera nie mniej niż dziewięć kobiet. Ale Semmelweis nie załamuje się. Głowi się jeszcze bardziej. Staje się jeszcze bardziej surowy, jeszcze większym tyranem niż dotąd. I znajduje rozwiązanie. Na pierwszym łóżku tej sali, w której choroba nikogo nie oszczędziła, leży kobieta z ropiejącym rakiem macicy. Semmelweis i jego studenci umyli ręce przed wejściem na salę położnic. Potem jednak badali je, jedną po drugiej, najpierw jednak chorą na raka, a z kolei wszystkie pozostałe, nie myjąc rąk przed każdym następnym badaniem. Semmelweis dokonuje drugiego odkrycia. 150 n;;" , a"..;. Substancje zarażające przenosi się nie tylko ze zmarłych na żywych, ale także z chorych, u których zauważyć można procesy gnilne i ropne, na zdrowych. Semmelweis rozpoczyna następną fazę swej walki. Zarządza najsurowiej mycie rąk przed każdym badaniem. Nadzoruje czyszczenie każdego instrumentu, które dotąd, zarówno u niego, jak i wszędzie na świecie, wycierano jedynie o poły surduta. Chore położnice z symptomami procesów zapalnych poleca umieszczać w izolatkach. ^f Tymi nowymi, zaostrzonymi zarządzeniami ściąga na siebie falę jawnego" i ukrytego sprzeciwu. Studenci i pielęgniarki — te ostatnie w owym czasie to wręcz symbol niechlujstwa i brudu — wnoszą zażalenie do profesora Kleina. On zaś, jako że od dawna ma dość tego fanatyka i mąciciela spokoju, postanawia przy pierwszej lepszej sposobności pozbawić uciążliwego nowatora stanowiska asystenta. Semmelweis nie zwraca jednak uwagi na owe znaki nadciągającej burzy. Widzi jedynie sukces, jaki przynosi mu rok 1848. W sumie z 3556 rodzących umiera tylko 45. Po raz pierwszy osiąga nawet trochę niższy procent śmiertelności niż oddział drugi, na którym śmiertelność wynosi 1,33 procent. Gdzie, na Boga, szukać wyraźniejszego dowodu na to, że myśli i działa słusznie?! Pod koniec roku 1847 Semmelweis po raz pierwszy poinformował o własnych .osiągnięciach swoich byłych nauczycieli, przede wszystkim Skodę, a także wiedeńskiego twórcę dermatologii Hebrę. Obaj nalegają, żeby im dostarczył pisemne sprawozdanie ze swej działalności. On jednak wzbrania się pisać. Nagle odzywa się w nim owa nieporadność w słowie i piśmie, którą się odznaczał już jako student. Jego niechęć do przemawiania i pisania jest nieprzemożna. W tym stanie rzeczy o jego eksperymentach decyduje się napisać Hebra. Robi to w roku 1847, w grudniowym numerze czasopisma c. k. Wiedeńskiego Towarzystwa Lekarskiego. W kwietniu 1848 roku publikuje następny artykuł. Widocznie jedno z tych sprawozdań dotarło do Kilonii, do rąk Gustawa Adolfa Michaelisa, i zadecydowało o jego losie. Poza tym jednak sprawozdania te budzą małe zainteresowanie. Twierdzenia Semmelweisa są tak nowatorskie w świecie utartych pojęć położników i lekarzy europejskich, że szczególnie najsławniejsi z nich i ci, którzy są najbardziej pewni siebie, sprzeciwiają się jego propozycjom, reagując na nie śmiertelnym milczeniem i lekceważeniem. Na początku roku 1849 wstawia się za Semmelweisem prymariusz Haller z Wiedeńskiego Towarzystwa Lekarskiego. Uświadomił sobie bowiem po raz pierwszy, że odkrycie Semmelweisa może nie tylko zapobiegać gorączce połogowej. „Znaczenie tego odkrycia... jest ogromne dla szpitali w ogóle, a szczególnie dla sal chirurgicznych, i zasługuje na najpoważniejszą uwagę wszystkich ludzi nauki..." Ale żaden chirurg, w którego salach umierają tysiące w wyniku rozmaitych form gorączki przyrannej i stanów ropnych, nie reaguje na ten apel. Skoda wzywa ciało pedagogiczne Uniwersytetu Wiedeńskiego, aby odpowiednia komisja zbadała odkrycie Semmelweisa. Istotnie powzięto odnośną uchwałę. Gdy jednak dowiaduje się o tym profesor Klein i przy całej swojej ciasnocie umysłowej nabiera podejrzeń, że jego wydrwiony asystent" być może jednak stoi u wrót niewiarygodnego sukcesu, zaczyna działać w sposób nieprawdopodobnie podstępny i ordynarny. Semmelweis, z pochodzenia Węgier, w czasie walk rewolucyjnych, które rozgorzały w roku 1848 przeciw wiedeńskiemu rządowi, sympatyzował z rewolucjonistami. Teraz Klein donosi o tym władzom. W wyniku tej denuncjacji odnośne ministerstwo wydaje zakaz planowanego zbadania nauki Semmelweisa na temat powstawania gorączki połogowej! Jednocześnie Klein powoduje, że nie zostaje odnowiony dwuletni kontrakt asystencki Semmelweisa. A gdy w ten sposób usunięty z kliniki Semmelweis podejmuje próby udowodnienia na doświadczeniach z królikami, że drogi rodne są bramą wejściową dla zakażenia całego organizmu, Klein nie pozwala mu także skorzystać z kart chorobowych swej kliniki, które są Semmelweisowi pilnie potrzebne do celów statystycznych. Po ponownych naleganiach Skody i Hebry Semmelweis decyduje się w końcu przełamać 151 swoje wewnętrzne opory i domagać się przed c. k. Towarzystwem Lekarskim, aby zezwolono na zbadanie wyników jego prac. Robi to nieporadnie i niezgrabnie, jest zdenerwowany i zrozpaczony, oburzony na ślepotę, która go otacza. Za to jeśli chodzi o stronę rzeczową, jest tak przekonywający, że 18 czerwca wygłasza następny odczyt, 15 lipca zaś dochodzi do dyskusji, która po raz pierwszy przynosi mu aprobatę. Ale potem znowu go ogarnia paniczny wstręt do pióra. Wzbrania się spisać swoje wykłady. Ukazują się tylko niekompletne referaty z obcej ręki. Pierwszą szansę wywalczenia uznania mową i pismem Semmelweis marnuje i nie daje się nakłonić do dalszych. Sądzi, że działać można tylko przez pracę. Popierany przez Skodę składa wniosek o przydzielenie mu jakiegoś nowego stanowiska pracy, o docenturę. Po ośmiu miesiącach pochłaniającego czas czekania przyznano mu ją wreszcie. Przyjmuje uszczęśliwiony, ale natychmiast odkrywa więzy, którymi się go krępuje. Zabroniono mu bowiem łączyć naukę z praktyką kliniczną. Wolno mu podczas wykładów posługiwać się jedynie rozkładanym modelem kobiecym. Ulegając przemożnej fali rozczarowania i rozgoryczenia, niezdolny do dalszego ćwiczenia się w cierpliwości, dosłownie w ciągu jednej nocy opuszcza Wiedeń. Nie żegna się nawet z przyjaciółmi, którzy stale udzielali mu poparcia. Osiada w swoim .mieście rodzinnym Budapeszcie. A ponieważ wiele lat milczy, świat o nim zapomina. Nadal prześladuje go pech. Stara się utrzymać siebie i swoją rodzinę jako praktykujący lekarz i położnik. Ale skutki upadku>z konia i wypadku na pływalni wyłączają go z pracy na całe tygodnie. Ogarnia go głęboka depresja, a pogłębia ją stan medyczno-naukowe-go życia na Węgrzech. Od czasu załamania się węgierskiej rewolucji w roku 1848 najpoważniejszych profesorów pozbawiono stanowisk. Inni chcąc się ratować musieli uciekać za granicę. Najważniejsze medyczne czasopismo węgierskie „Orvosi tar" przestało się ukazywać. Mija jeden miesiąc za drugim. W Wiedniu nikt już nie mówi o Semmelweisie. Jego następca bardzo jednoznacznie wypowiedział się na temat śmiesznych usiłowań Semmelweisa. Nadchodzi wiosna 1851 roku. I oto przypadek sprowadza Semmelweisa na oddział położniczy Szpitala Św. Rocha w Budapeszcie. W tym podupadłym, przywodzącym na pamięć średniowiecze szpitalu znajduje się, sześć matek, które właśnie urodziły dzieci; z tego jedna już umarła, jedna jest umierająca, a cztery są chore na gorączkę połogową. Ordynującym lekarzem jest główny chirurg, który nie oczyściwszy ani rąk, ani instrumentów, ani ubrania krąży między położnicami a operowanymi na oddziale chirurgicznym, z ich ropiejącymi ranami. Ta godzinna wizyta — dla człowieka, który zdawał się już całkowicie pogrążony w rezygnacji — to niejako rozbudzenie jego starej namiętności, to_ ocknięcie się jego sumienia w stosunku do umierających matek, to ponowne uświadomienie sobie, że musi walczyć ze śmiercią, skoro jest przekonany, że odgadł jej tajemnicę. Jeszcze raz zmienia się w namiętnego działacza. Ponieważ oddział położniczy nie ma kierownika, zwraca się z prośbą do władz, by mógł objąć kierownictwo tego oddziału. Jest to właściwie prośba beznadziejna. Jednak 20 maja 1851 roku, wbrew wszelkim oczekiwaniom, zostaje mianowany honorowym, czyli bezpłatnym ordynatorem tego oddziału. Mieści się on w starym, brudnym budynku. Obejmuje pięć pokoi, z których tylko trzy mają po jednym małym oknie. Pod tymi pokojami znajduje się laboratorium chemiczne, którego trujące wyziewy przenikają do pomieszczeń dla położnic. Pokoje pełne są smrodu. Upał w lecie jest nieznośny. Pielęgniarki nie mają pojęcia o czystości. Semmelweis raz jeszcze zaczyna od początku, z dala od Wiednia, z dala od świata naukowego i sław tworzących kliki. Znowu walczy z lenistwem studentów. Znowu zamyka drogę z prosektorium do pomieszczeń dla położnic. Znowu nadzoruje każde mycie rąk. I znowu budzi niechęć, nienawiść i drwinę. Ale w ciągu sześciu mozolnych lat osiąga to, że w ostatnim roku spośród 933 położnic umiera tylko osiem. A to oznacza mniej niż jeden procent. Również z porażek wyciąga wnioski, które wiodą do nowych odkryć. Oto całkiem nieoczekiwany wzrost zachorowań przyczynia się do odkrycia, że także brudna pościel może 152 4 przenosić zarazki. Na prześcieradłach świeżo pościelonych łóżek dla nowo przyjętych położnic znajduje ropne wydzieliny zmarłych. Stacza zacięty bój z administracją o pranie bielizny. Zwycięża, gdy w porywie wściekłego, niepohamowanego oburzenia zanosi brudne prześcieradła do gabinetu dyrektora administracyjnego von Tandlera i rzuca mu tę cuchnącą bieliznę pościelową na biurko. 18 lipca 1855 roku Semmelweis zostaje mianowany profesorem położnictwa. Ale nominacji tej udziela uniwersytet znajdujący się trochę na uboczu wielkiego świata nauki, uniwersytet, z którym świat ten się nie liczy. A jednak być może właśnie ta nominacja raz jeszcze budzi w nim stare pragnienie, aby przekonać również innych i uratować dziesiątki tysięcy tych, którzy w tej sytuacji corocznie muszą odejść ze świata. Dla siebie nie żąda niczego. I tak na przykład odmawia, gdy w roku 1857 oferuje mu katedrę położnictwa uniwersytet w Zurychu. (Profesor tego uniwersytetu, Rosę, jako jedyny chirurg w Europie stosuje w swej klinice zalecenia Semmelweisa i w ten sposób o kilka dziesięcioleci wyprzedza nadchodzący okres aseptyki). Wyglądało na to, że boi się wszelkich osobistych kontaktów poza swym miastem rodzinnym. Dopiero w roku 1860 jego pragnienie, by dać światu z siebie wszystko, staje się tak silne, że po raz pierwszy w życiu chwyta za pióro z czysto wewnętrznej potrzeby. Wspierany przez swego dawnego współlokatora, Markusowszky'ego, który był świadkiem wiedeńskich odkryć Semmelweisa, pisze pracę pt.: Etiologia, pojęcie i profilaktyka gorączki połogowej. Jest to małe dzieło, źle napisane i pełne powtórzeń. Niemniej jest to jedna z najbardziej przejmujących książek, jaką napisał lekarz. Jest to książka o prostych prawdach, przeciwstawiająca się błędom, które zawładnęły całym światem. Jest to praca prorocza, która ukazuje się w czasie, gdy sam Semmelweis Już przeczuwa, jak wielkie znaczenie ma jego odkrycie, nie tylko dla zwalczania gorączki połogowej, ale i dla walki z gorączką ropną, która króluje w zapowietrzonych salach operacyjnych i chirurgicznych. Co dopiero przekonał profesora chirurgii w Budapeszcie, że można postawić tamę gorączce ropnej operowanych, jeżeli dotykać się będzie ran operacyjnych wyłącznie starannie mytymi rękami i narzędziami. Kto jednak jest gotów przeczytać książkę Semmelweisa ze zrozumieniem i przyjąć jego naukę? Raz jeszcze bezgranicznie się rozczarowuje. W roku 1861 na XXXVI Zgromadzeniu Niemieckich Przyrodników i Lekarzy w Spirze za Semmelweisem opowiada się jedynie heidelberski profesor, Lange. Wykazuje, że stosując metodę Semmelweisa na trzysta porodów miał tylko jeden wypadek gorączki połogowej. Ale jego głos jest głosem wołającego na puszczy. Nigdy później zarozumiałość, jednostronność i skostniałość uznanych „bogów medycyny" nie miała tak fatalnych skutków dla postępu w medycynie jak wtedy. Virchow, który odkrył znaczenie komórki i potrafi myśleć tylko w tych kategoriach, potępia Semmelweisa dlatego, że jego nauka nie pasuje do jego własnej teorii, według której każda choroba rozwija się samodzielnie w komórkach ludzkiego organizmu. A słowa Virchowa dla wszystkich jego bezkrytycznych zwolenników to niejako słowo Boże. Nie, nikt nie ma ochoty słuchać Semmelweisa. Nie wiem, jak wielkie nadzieje wiązał ze swoją książką. Nie wiem, czy już wtedy dotknęło go pierwsze uderzenie straszliwej, wyrosłej z męki jego życia choroby, w której cieniu tak rychło się znalazł. W każdym razie gdy ma już pewność, że jego książkę zlekceważono, zaczyna rozsyłać rozmaite apele. Oczywiście nie pomaga to ani jemu, ani jego nauce, a nade wszystko nie może wskrzesić tych, którzy nadal umierają z powodu ludzkich niedostatków i ludzkiej krótkowzroczności. Ale apele te przechodzą do historii jako świadectwo człowieka, który całą silą swego sumienia buntuje się przeciw bezmyślnemu uśmiercaniu ludzi. Mają one formę listów otwartych, które kieruje ćj profesorów Scanzoniego, Siebolda i Spatha. Każdy z nich to znakomitość ówczesnego europejskiego położnictwa. „Pańska nauka, Panie Radco Dworu — pisze do Scanzoniego — bazuje na zwłokach, na położnicach, które zamordowano z powodu niewiedzy. Jeżeli moją naukę uważa Pan za 153 błędną, to wzywam Pana do podania mi swoich racji... Gdyby Pan jednak, Panie Radco Dworu, nie odparłszy mojej nauki nadal kształcił swoich studentów i swoje studentki w oparciu o naukę o epidemicznym charakterze gorączki połogowej, to ogłaszam Pana przed-Bogiem i światem za mordercę..." Do profesora Siebolda pisze tak: „Łączą mnie z Panem miłe wspomnienia, Panie Radco Dworu, ale jęki umierających w połogu głuszą głos mojego serca... Jestem zdania, że gorączka połogowa powstaje na skutek infekcji, a w roku 1848 sam wysłałem do kostnicy czterdzieści pięć położnic. Gustaw Braun uważa, że gorączka połogowa jest pochodzenia epidemicznego, i oto wraz ze swymi nie douczonymi wychowankami jeszcze w roku 1854, a więc w sześć lat po roku 1848, wysyła do kostnicy czterysta położnic... Gdybym nie miał innego wyboru, jak tylko albo pozwolić umrzeć na gorączkę połogową niezliczonym położnicom, które można uratować, albo zlikwidować wszystkich profesorów położnictwa, którzy... czy to nie chcą, czy też już nie mogą głosić mojej nauki, to aby je uratować, wolałbym zlikwidować profesorów, bo jestem przekonany, że tam gdzie chodzi o uratowanie od śmierci wielu tysięcy położnic i niemowląt, zlikwidowanie paru tuzinów profesorów nie stanowi większej straty. Nie podzielać mojego zdania znaczy tyle, co być mordercą..." Ale te budapeszteńskie apele przebrzmiewają. Dostarczają jedynie pretekstu, aby zniszczyć Semmelweisa jako człowieka, który swoim „brakiem umiaru" sam się wyklucza ze stanu lekarskiego, ba, którego trzeba uważać za człowieka umysłowo chorego. Ci, którzy Semmełweisa nazywają szaleńcem, z pewnością nie wiedzą, jak bardzo uprzedzają rozwój sytuacji z lat najbliższych. A nawet gdyby mogli ten rozwój przewidzieć, to wcale nie byliby skłonhTprzyznać, że swą ślepą nieprzystępnością w poważnej mierze przyczynili się do przyśpieszenia załamania psychicznego, które w nim dojrzewa. Pierwsze wyraźne objawy tego stanu pojawiają się w roku 1864. Semmelweis musi przerwać swoje wykłady, w których wciąż od nowa przebija tematyka jego rozpaczliwych listów otwartych, ponieważ wstrząsa nim spazmatyczny płacz. Godzinami chodzi po pokoju tam i z powrotern jak zwierzę w klatce. Na ulicach zaczepia pary zakochanych i zaklina je, żeby — na wypadek gdyby kiedykolwiek mieli korzystać z pomocy położników — domagali się od nich mycia rąk w chlorowanej wodzie. Najmniejszy sprzeciw doprowadza Semmelweisa prawie do szalu. W lipcu 1865 roku przed budapeszteńskim kolegium profesorskim wyciąga z kieszeni kartkę papieru i odczytuje rotę przysięgi dla położnych, która ma je zobowiązać do przestrzegania czystości rąk i instrumentów. Następnej nocy wyjmuje z kołyski swą najmłodszą córeczkę i ściska w ramionach, ponieważ wydaje mu się, że chcą ją porwać i zamordować. Nad ranem tego samego dnia zrozpaczona żona Semmelweisa prosi jego starego wiedeńskiego przyjaciela i nauczyciela, profesora Hebrę, o radę. 20 lipca zawozi męża do Wiednia, pod pozorem, że po tak długim czasie Hebra chce się z nim znów zobaczyć. Hebra osobiście towarzyszy swojemu dawnemu uczniowi, który go prawie nie poznaje, do zakładu dla obłąkanych. Długo chodzą tam i na powrót po ogrodzie. Dopiero gdy Semmelweis umieszczony zostaje w celi, w jakimś przebłysku świadomości pojmuje, co się z nim dzieje. Dozorcy muszą go obezwładnić i nałożyć mu kaftan bezpieczeństwa. Jakkolwiek było, los, który nim tak bardzo poniewierał, przynajmniej zapewnia mu miłosierną śmierć. Pozwala mu umrzeć tą samą śmiercią, co jego przyjacielowi Kolletschce. W godzinie jego śmierci umierają niezliczone położnice oraz niezliczone ofiary operacji chirurgicznych — i jeszcze długo będą umierać. Podczas jednej ze swych ostatnich operacji lub sekcji w Budapeszcie Semmelweis odniósł drobne skaleczenie. Przez nie wdarła się choroba, której zwalczaniu poświęcił zasadniczą część swego życia — ogólna septyka. Zmarł 14 sierpnia 1865 roku w wieku zaledwie czter-dziest siedmiu lat, majacząc w gorączce. Sekcja zwłok prócz anatomicznych oznak paraliżu wykazała ten sam obraz, który tak często miał przed oczyma: stany zapalne i ropne w całym organizmie! Pierwszy człowiek, który pojął tajemnicę septyki i aseptyki, fundament przyszłej chirurgii, sam zmarł na zakażenie. 154 MORDERCY Z CIEMNOŚCI Największa tragedia Semmelweisa polegała z pewnością na tym, że gdy umierał, w Londynie działał już człowiek, który w sposób zdecydowany pchnął naprzód sprawę rozwiązania problemu infekcji i chorób z ran, za co zebrać miał bezgraniczną sławę i zaszczyty. Jego nazwisko, wówczas niemal nie znane poza Edynburgiem i Glasgow, brzmiało: Joseph Lister, profesor chirurgii uniwersytetu w Glasgow. Gdy z początkiem czerwca 1866 roku usłyszałem je po raz pierwszy, miałem za sobą czteroletnią, wręcz trudną do opisania działalność chirurga w amerykańskiej wojnie domowej. Moja żądza przeżyć i doświadczeń zagnała mnie w pierwszych chaotycznych miesiącach wojny do lazaretów Armii Potomaku, właściwie jedynie po to, aby po paru tygodniach obserwacji nadał prowadzić życie podróżnika, nadal prowadzić badania historyczne i szukać stale nowych wrażeń. Że zrobiły się z tego cztery lata, to skutek straszliwej udręki rannych, a być może także wpływ dra Lettermanna z Waszyngtonu. W czerwcu 1866 roku, już nie związany kontraktem, mieszkałem w Waszyngtonie. Odwiedzałem poszczególne lazarety, ale już byłem zdecydowany pożegnać się i po tak wielu latach znowu odwiedzić Europę. W tych dniach otrzymałem list od wówczas już sześćdziesięcioletniego Jamesa Syme'a z Edynburga. Był spóźnioną odpowiedzią, na pismo wysłane do Syme'a, dawnego doradcy ojca z czasów mojej pierwszej wizyty w Edynburgu, w czasie epidemii gorączki ropnej grasującej w jednym ze szpitali polowych w Wirginii. Pismo to było świadectwem rozpaczliwej i oskarżającej bezradności człowieka tkwiącego wśród setek umierających, i to w czasie, gdy nawet jeszcze pewne oddziały szpitali waszyngtońskich potwornie cuchnęły ropą. Syme długo nie odpowiadał. Teraz pisał krótko jak zawsze. Ale w tych niewielu linijkach donosił mi, że jego zięć Joseph Lister, obecnie profesor chirurgii w Glasgow, jest bliski rozprawienia się z chorobami z ran, zarówno gorączką ropną, jak gangreną. Dodał, że nie chodzi o jakieś przypadkowe próby, których przecież jest tak wiele, lecz o doświadczenia oparte na rozpoznaniu przyczyn powstawania chorób z ran. Zapewniał, że Lister osiągnął zaskakujące sukcesy. W ubiegłym dziesięcioleciu było równie wiele propozycji przezwyciężenia chorób z ran, co niepowodzeń. Ale skoro Syme, na którego sądach nigdy się nie zawiodłem, pisał z taką niezwykłą ufnością, to jego wskazówka zasługiwała na uwagę. W nastroju, w jakim się znajdowałem, byłbym chyba posłuchał nawet mniej poważnych rad! Bardziej niż wszystko, co poprzednio przeżyłem, właśnie doświadczenia wyniesione z wojny domowej nauczyły mnie, jak przedwczesna była radość z odkrycia narkozy i wobec jakich strasznych wrogów jeszcze stoimy. Tak więc postanowiłem jak najprędzej udać się w zamierzoną podróż po Europie i rozpocząć ją od Glasgow. Przybyłem do Głasgow 6 lipca 1866 roku. Mimo lata był to ponury dzień. Dym z kominów w połączeniu z ustawiczną mgłą tworzył brudnożółtą masę, która ciążyła nad morzem domostw i setkami tysięcy niewolników maszyn, cierpliwymi lub burzącymi się mężczyznami, kobietami, a nawet dziećmi. Hałas tysięcy młotów do nitowania w stoczniach przy Clyde rozchodził się bez przerwy na wszystkie strony i prześladował mnie nawet w moim ponuroszarym hotelu. Zawiadomiłem Listera o swoim przybyciu i jeszcze tego samego wieczoru otrzymałem zaproszenie, aby odwiedzić go następnego dnia po południu w jego cichym domu przy placu Woodside. Dom jego znajdował się tylko parę minut drogi od parku, jedynej zielonej oazy na skraju glasgowskiego morza domów. Nie wiedziałem, że w roku 1847, gdy w sali operacyjnej Listona obserwowałem pierwszą 155 \{ I"* narkozę eterową w Europie, Lister jako dziewiętnastoletni student stał tuż koło mnie. Nie widziałem go w Edynburgu, jakoś nic utkwił mi w pamięci, aczkolwiek w czasie moich wizyt u Syme'a i później był jego asystentem. Jego skromność i powściągliwość to prawdopodobnie wynik kwakierskiego wychowania; to ono nie pozwalało mu narzucać się innym. Natomiast Syme, który, jak głosi legenda, nie zmarnował ani kropli krwi — i co odpowiada prawdzie — również ani słowa, nigdy nie uważał za potrzebne przedstawiać swojej licznej rodziny, w owej cudownej, usianej oranżeriami storczyków, ananasów i bananów wiejskiej siedzibie w Millbank. A w każdym razie o małżeństwie najstarszej córki Agnes z jego asystentem Listerem nie wspomniał nigdy ani słowem. Tak więc byłem mało zorientowany, gdy po raz pierwszy w pokoju mieszkalnym domu Listera spojrzałem w pociągłą twarz Agnes Lister, w jej dojrzałe i dobrotliwe oczy. Czułem, że jest zdenerwowana, ale wówczas nie rozumiałem, dlaczego. Przyszedłem bowiem, aby u Listera szukać dróg wyjścia z oków szpitalnej śmierci. Pragnąłem, spodziewałem się, oczekiwałem czegoś od niego, a nie on ode mnie. Sam jako praktykujący chirurg w najlepszym razie reprezentowałem klasę średnią i poza okresem wojny domowej nigdy nie prowadziłem poważnej praktyki. Jeszcze nie wiedziałem, że Joseph i Agnes Listerowie dopiero rozpoczynali walkę o nową ideę Listera, walkę, która trwać miała jeszcze ponad dziesięć lat, i że liczba tych, którzy wierzyli w Listera lub pokładali w nim nadzieję, jeszcze długo będzie tak szczupła, że każdy z nich, a wśród nich i ja, wart był tego, by przyjąć go jak przyjaciela. Agnes Lister usprawiedliwiała spóźnienie swego męża, prosząc niezwykle serdecznie, żeT bym zaczekał. Z natury cicha i skromna, nie należała jednak do ludzi, którzy ukrywają swoje prawdziwe uczucia. — Mąż mój bardzo się ucieszy... — powtórzyła kilkakrotnie. — Jego koledzy są tak obojętni. Wszyscy są przekonani, że stosunki, jakie panują w wielu szpitalach, są naturalne lub dane od Boga i że nic się nie da zmienić. Pozostali zaś nie widzą innego wyjścia, jak spalić szpitale aż po fundamenty, jakby ich winą była wszelka śmierć. Czy pan wierzy, że mój mąż może coś zmienić w tych sprawach...? — Jeżeli wierzy w to pani ojciec — odparłem — to już bardzo dużo. Gdy miałem osiemnaście lat, byłem świadkiem pierwszego zastosowania narkozy. Do tej chwili niemal wszyscy chirurdzy zadowalali się stwierdzeniem, że ból to po prostu część składowa chirurgii. Uważali też, że cierpienia są przydane człowiekowi z natury lub z woli Boga, nie wierząc, że można ich uniknąć. Ja także się do nich zaliczałem... Ale od momentu odkrycia narkozy, którego byłem świadkiem, już nie wierzę, że wszystko jest dane przez naturę i bez względu na okoliczności nie da się zmienić... W tej chwili z pewnością wierzyłem w to, co mówię. Wszyscy bowiem mamy skłonność do upiększania,tego, co nieprzyjemne w naszym życiu. Przemilczałem jednak, że przez długi czas sam uważałem woń ropy, którą przesiąknięte są nasze szpitale, za „poczciwą woń chirurgiczną", po której ustąpieniu, „jeśli stan ropny nie kończył się gorączką ropną, zapaleniem lub różycą", pacjent wracał do zdrowia. Przemilczałem, że długo sam wierzyłem w ów nieunikniony „zwrot", którego symptomem była wzrastająca prędzej czy później gorączka, kończąca się ropnicą, zakażeniem lub zapaleniem. Przemilczałem i to, że długo sam akceptowałem tę gadaninę na temat miazmatów i kontagiów. Zresztą zupełnie tak samo było później: długo nie przyjmowałem do wiadomości faktu, który przypadkowo podsunął mi los, a mianowicie że już wcześniej wiedziałem o odkryciu Semmelweisa, iż gorączkę połogową przenoszą ręce i instrumenty lekarzy. Ale jako prawdziwe dziecko dawnego rzemiosła chirurgicznego nie wykorzystałem tego i jeszcze w czasie wojny domowej współuczestniczyłem w rzeczach, które dziś uchodziłyby za rozmyślne morderstwo, ponieważ były sprzeczne z najbardziej podstawowymi zasadami aseptyki. Lister spóźnił się około pół godziny. Na pierwszy rzut oka rozczarowywał, być może dlatego, że czekałem na niego z takim napięciem. Miał wówczas trzydzieści osiem lat. Pochodził z wielodzietnej rodziny kwakierskiej. Głowa tej rodziny, John Jackson Lister, pro- 156 wadził handel winem w Upton, wtedy jeszcze wsi dość odległej od Londynu. Lister był raczej niskiego wzrostu, a jego twarz wcale nie była twarzą bojownika, lecz obliczem człowieka dobrodusznego, któremu obce są wrogość i rozgrywki. Otarł pot z czoła. Miał skłonność do lekkiego, ale stałego pocenia się i do jąkania, zwłaszcza gdy był czymś podniecony, co było przyczyną, iż był złym mówcą. Ponadto miał niezwykle miękkie dłonie. Kiedyś później sam o sobie powiedział, że nie ma wrodzonego geniuszu, ale że cechują go pilność, zaciętość i konsekwencja tak w myśleniu, jak i działaniu. Chyba miał rację, aczkolwiek nie tylko te cechy tłumaczą jego życiowe osiągnięcia. Lister potwierdził to, o czym zapewniła mnie jego żona. — Cieszę się — powtarzał wielokrotnie — bardzo się cieszę. Ledwo zasiedliśmy do herbaty, zaczął mnie wypytywać o wyniki leczenia w naszych lazaretach. Wtedy nie znano jeszcze dokładnej listy strat Unii. Dziś wiadomo, że poległo 67 000 członków Unii, ale dokładnie tyle samo, bo 67 000 rannych i chorych, zmarło później w szpitalach. Na temat strat stanów południowych również później nie ogłoszono żadnych dokładnych danych. Wystarczył jednak ogólny szacunek znany mi z Armii Po-tomaku i własne przeżycia, żeby przedstawić obraz ówczesnego szpitalnictwa. Natychmiast po zaprowadzeniu jakiego takiego porządku w szpitalach i gdy tylko znajdowali się przynajmniej częściowo przydatni chirurdzy, i u nas podejmowano próby leczenia ran według propozycji, które — zawsze gdy istniała niejasność co do przyczyn procesów chorobowych — co roku w zawrotnych ilościach składali i praktykowali chirurdzy europejscy. Każdy wynalazca twierdził, że ma ogromne osiągnięcia, ale końcowy efekt zawsze był taki sam: rozczarowanie. Stara nauka o powietrzu jako przyczynie złośliwego ropienia ran miała dostatecznie dużo zwolenników; także w szpitalach okresu wojny domowej. Próbowano metodą Chassignaca i Guerina z Francji chronić rany przed dostępem powietrza za pomocą kauczuku i folii ze złota. Na kikuty po amputacji nakładano niekiedy wynalezione we Francji kaptury gumowe zakończone czymś w rodzaju pompy ssącej wypompowującej powietrze. Stosowano także torebki bawełny Guerina, które po prostu tkwiły na ranach całymi tygodniami, by przy zmianie opatrunku nie dopuścić powietrza do rany. Jednak fetor uchodzący z tych brudnych, przesiąkniętych krwią i ropą bawełnianych torebek był nie do zniesienia i zapowietrzał salę. Osiągnięcia były bardzo mizerne. Korzystano także z rad francuskich chirurgów, którzy z pomyślnego gojenia się ran w armii napoleońskiej w Egipcie, a więc w gorącym klimacie, wyciągnęli wniosek, że jakąś rolę w zapobieganiu gorączce z ran odgrywa ciepło. Ale równie mało osiągnięto za pomocą uciążliwych skrzyń ocieplających Guyota, jak i gorących kąpieli Mayora z Lozanny. Jaskrawo przeciwny sposób leczenia, czyli lodowato zimne kąpiele propagował Niemiec, von Esmarch z Kilonii. Ale wszystkie wyniki były równie nikłe, a w każdym razie miały charakter mniej czy więcej przypadkowy. Najskuteczniejsza zdawała się metoda wiedeńczyka Kerna, który w przeciwieństwie do Guerina nie osłaniał ran i w ogóle nie zakładał opatrunków, nazywając to „otwartym leczeniem ran". Ponadto podczas wojny wzniesiono w Waszyngtonie nowe szpitale w tak zwanym stylu pawilonowym, ponieważ pewne doświadczenia z pospiesznie zbudowanymi szpitalami polowymi, składającymi się z baraków i namiotów, zdawały się wskazywać, że umieszczanie rannych w oddzielnych budynkach, czyli niegromadzenie ich w jednym wielkim obiekcie, przeciwdziała powstawaniu i rozprzestrzenianiu się gorączki ropnej, różycy, stanów zapalnych i tężca. Budowle te sytuowano w taki sposób, by nie znajdowały się jedna za drugą w tym samym ciągu wiatru, który by przenosił zatrute powietrze z jednego budynku do następnych. Wydawało się, że Lister jest szczególnie zainteresowany efektami tej ostatniej koncepcji. Dla mnie ta jego drążąca dociekliwość była początkowo irytująca, zwłaszcza że przybyłem, żeby od niego dowiedzieć się o nowym sposobie skutecznego leczenia ran. — Widziałem wiele naszych szpitali — powiedziałem. — Uczestniczyłem w drugiej bitwie nad Buli Run, byłem pod Antietam, Gettysburgiem, Chattanooga i w puszczy Wirginii. W Waszyngtonie pracowałem pół roku w naszym pawilonowym szpitalu na Judiary 157 ! ¦ I! ':$ i Sąuare, a potem na Armory Square. Wszędzie występowały choroby z ran, aczkolwiek w różnym natężeniu. Moim zdaniem, umieszczanie rannych w oddzielnych budynkach nie jest systemem, który by rzeczywiście w sposób pewny przeciwdziałał tym chorobom. Przecież właśnie dlatego przybyłem do pana... Jednak Lister wciąż jeszcze nie podejmował sprawy głównie mnie interesującej. — W tej chwili taki pogląd rozczarowałby bardzo wielu ludzi w Europie... — powiedział niemal ceremonialnie, — Od jakiegoś czasu niektórzy naukowcy z faktu, iż szpitale z wciąż rosnącą liczbą pacjentów stają się regularnymi zapowietrzonymi jaskiniami gorączki, wyciągają wniosek, że wyjście jest tylko jedno: zburzyć wszystkie istniejące stare szpitale. Trudno zaprzeczyć, że choroby z ran po operacjach przeprowadzanych w klinikach prywatnych, zwłaszcza tych z dala od miast, występują znacznie rzadziej niż w naszych wielkich szpitalach. Ale zniszczyć szpitale, żeby usunąć ze świata choroby z ran, to byłoby to samo, co spalić chlew, żeby zabić świnię. Profesor Simpson z Edynburga, wielce zasłużony dla medycyny odkrywca chloroformu, od pewnego czasu gromadzi wokół siebie ludzi, którzy zamierzają zrównać z ziemią nasze szpitale, a na ich miejsce pobudować niezliczone małe blaszane domki dla najwyżej dwóch chorych. Nie sądzę jednak, żeby to była właściwa droga... Lister przerwał nagle, jakby powiedział za wiele lub zbyt jednoznacznie. Później, gdy znana mi już była jego nieśmiałość i powściągliwość, ta przerwa właśnie w chwili, gdy miał wyrazić własny pogląd na sprawę, nie zdziwiłaby mnie. Ale teraz byłem trochę zaskoczony. Nie chciał się wypowiadać przedwcześnie. Obawiał się postawić tezę, której nie mógłby gruntownie uzasadnić. Musiałem więc sam poruszyć ten temat, po to siedziałem naprzeciw niego. Zdobyłem się zatem na krótkie i jednoznaczne pytanie: — A jaka droga jest właściwa? ; ' Moje zwięzłe pytanie zabrzmiało chyba trochę po amerykańsku. Ale podchwyci! je nawet z pewną ulgą, zapraszając mnie do odwiedzenia jego sal szpitalnych. Uniwersytet w Glasgow znajdował się wówczas jeszcze w najstarszej dzielnicy miasta, tam gdzie później zbudowano St-Enoch-Station, w samym środku dzielnicy nędzy, zamieszkanej przez irlandzki proletariat, który beznadziejność swej sytuacji topił w rozlicznych szynkach gęsto rozsianych wzdłuż wąskich uliczek. Już za dnia pijani leżeli w rynsztokach, wśród nich kobiety z niemowlętami przy piersi, a policjanci zbierali te nędzne postacie na wózki i oczyszczali ulice. Dorożka zatrzymała się na brukowanym dziedzińcu przed czerwonym budynkiem szpitalnym. Lister wysiadł i szybkim krokiem wśród pozdrawiających go studentów zdążał do wejścia. Część budynku była nowa. Weszliśmy szerokimi schodami na górę. Na poszczególnych piętrach drzwi prowadziły do dwóch wielkich sal i kilku mniejszych pomieszczeń. Lister zatrzymał się wreszcie przed wejściem do jednej z sal. Zwrócił się twarzą ku mnie i spojrzał na mnie oczyma, których wyraz utkwił w mojej pamięci na zawsze. Było to spojrzenie człowieka, który choć sukces ma już W ręku, to jednak wciąż jeszcze się obawia, że jakiś zaskakujący rozwój wypadków mu go wydrze. Znowu zauważyłem krople potu na jego czole. Zakłopotanym gestem wytarł je i powiedział: — Proszę, niech pan wejdzie... I otworzył drzwi. Spojrzałem na salę z szeroko rozstawionymi łóżkami i wieloma wielkimi jak na ówczesne stosunki oknami. Zaledwie uczyniłem kilka kroków, gdy uderzyło mnie coś szczególnego. Nie od razu zorientowałem się, o co chodzi. Dopiero mniej więcej w połowie drogi do pierwszego łóżka, do którego podszedł Lister, nagle uświadomiłem sobie, co w tej sali jest tak niezwykłe i co ją odróżnia od wszystkich chirurgicznych sal dla chorych, które w ostatnich latach poznałem: woń. Mimo woli zatrzymałem się i wciągnąłem głęboko powietrze. Ale moje pierwsze wrażenie nie uległo zmianie. Pomieszczenie to nie było przesycone 158 owym słodkawym, a często nawet cuchnącym, wszystko przenikającym, prześladującym chirurgów nawet w ich domach, zapachem ropy, zapachem, którego dotąd nie brakowało mi w żadnym szpitalu, w żadnej znanej mi sali dla chorych czy sali operacyjnej. W każdym razie był nieuchwytny lub też przeważał nad nim jakiś inny zapach, na przykład zapach jakiegoś nieznanego środka medycznego. Lister doszedł do łóżka pierwszego chorego i zwrócił się do mnie: — Proszę, niech pan podejdzie bliżej — powiedział głosem w gruncie rzeczy spokojnym, choć zarazem pełnym napięcia. Być może z tego powodu przeoczył wyraz zdumienia na mojej twarzy. — Niech pan przystąpi bliżej — powtórzył. W łóżku leżał stosunkowo młody, z wyglądu krzepki mężczyzna, widocznie jakiś robotnik. Patrzył na Listera z wyrazem dziękczynnego oddania. Podał Listerowi rękę, aby ten mógł mu zbadać puls, i wystawił zdrowo wyglądający język. — To jest John — powiedział Lister. — Przywieziony 19 maja, trzy godziny po ciężkim wypadku w odlewni żeliwa. Żelazny pojemnik ważący pół tony wypełniony piaskiem spadł na jego podudzie, powodując złamanie kości piszczelowej i strzałkowej, przy czym złamanie piszczeli było złamaniem otwartym. Chciałbym wiedzieć, co w tym wypadku zrobiłby pan jako ordynujący chirurg? W tamtych czasach, by dać na to pytanie odpowiedź, nie potrzeba było długiego namysłu. Uchodziło za pewne, że tylko w bardzo lekkich wypadkach otwartych złamań można się było pokusić o uratowanie kończyny. W większości wypadków w ranach po otwartych złamaniach najpóźniej po trzech dniach rozwijała się gorączka ropna albo gangrena. A to zmuszało lekarzy do amputacji, aby przynajmniej ratować kikut zranionej kończyny. Ale i wtedy często było już za późno. Dlatego odpowiedziałem: — Natychmiast bym amputował. Lister bez słowa odsłonił dolną część ciała pacjenta. I oto ku mojemu zaskoczeniu nie ujrzałem tego, co w podobnych wypadkach oglądałem setki razy: kikuta amputowanej kończyny. Przede mną leżały obie nogi, z tym że jedna z nich była jakby cieńsza. Podudzie pokryte było czymś w rodzaju cynfolii. Również teraz, po podniesieniu kołdry, nie poczułem tej tak charakterystycznej woni ropy, lecz jedynie silniej niż przedtem ów odmienny zapach chemiczno-medyczny. Lister pochylił się nisko nad chorą nogą pacjenta. Swymi delikatnymi dłońmi rozwinął cynfolię. Spod niej wyłonił się bawełniany opatrunek, od krwi i surowicy stwardniały jak strup, W tej samej chwili, gdy otworzył się widok na ranę, Lister trochę się wyprostował, podniósł głowę i spojrzał na mnie. Z jego twarzy zniknęło napięcie. Teraz malowała się na niej radość, a nawet szczęście. Tylko pobieżnie zwróciłem uwagę na tę zmianę w jego twarzy. Byłem zbyt przejęty widokiem rany. Daremnie wypatrywałem ropienia. Ale nie tylko nie dostrzegłem żadnych chorobliwych objawów, lecz nie znalazłem również śladu po tym „chwalebnym" ropieniu, które przez tysiące lat w naukach medycznych uchodziło za oznakę procesu gojenia się, a dla mnie było stałym składnikiem całego mojego dotychczasowego sposobu myślenia i działania. Zamiast stanu ropnego zauważyłem zupełnie zdrowo wyglądającą granulację, która rozszerzała się na już zrośniętych, różowo zabarwionych częściach kości piszczelowej. — To jest szczęśliwy przypadek -— wyszeptałem — albo cud... Lister nie odpowiedział. Skinął na młodego lekarza, którego dotychczas nie zauważyłem. — To jest dr McFee, chirurg tego szpitala — powiedział, po czym zwrócił się do niego: — Proszę zawinąć, jak było... — z kolei znowu do mnie: — Pójdziemy dalej? Skinąłem potakująco, niezdolny postawić pytania czy w ogóle wymówić słowa. Lister przeszedł obok jednego z filarów dźwigających powałę, a otoczonych okrągłym stołem. Podszedł do następnego łóżka. Leżał w nim może dziesięcioletni chłopiec. Chodziło 159 0 jedno z tych dzieci z robotniczych dzielnic Glasgow, które zamiast bawić się, ciągnęły wraz z rodzicami do fabryk, bo na karku siedziaf im gfód. — Dzień dobry, James — zwrócił się do niego Lister. Dziecko zaś obdarzyło go tym wzruszającym uśmiechem małych stworzeń, które doświadczyły, co to ból. — Dobrze się masz? — zapytał z ręką na pulsie lewej ręki dziecka. — Tak — odpowiedział zachrypnięty głosik — całkiem dobrze. Ponad plecami Listera spojrzenie moje padło na zabandażowaną prawą rękę dziecka spoczywającą na kołdrze. Była w szynach. Choć tym razem Lister nie zwrócił się do mnie twarzą, zdawało mi się, że z ruchów jego karku mogę odczytać to samo napięcie, co przedtem przy łóżku odlewnika. — James jest u nas od 1 czerwca — oznajmił Lister. — Tego dnia jego prawa ręka dostała się między tarczę obrotową a pas napędowy. Maszynę można było zatrzymać dopiero po dwu minutach. Z całego przedramienia została zdarta skóra, a i mięśnie zostały tak mocno potargane, że częściowo trzeba je było usunąć. Obydwie kości przedramienia uległy złamaniu, kość łokciowa o cały cal wystawała z rany i trzeba ją było spiłować pod narkozą. Jednym słowem, bardzo ciężki przypadek. Chyba się pan zgodzi, że według naszych dotychczasowych pojęć uchodzić musiał za pewną ofiarę zakażenia lub gorączki ropnej...? — Oczywiście — potwierdziłem. Miał rację. Żaden chirurg nie starałby się ratować ręki dziecka. Każdy chirurg amputowałby możliwie najprędzej. — Zobaczy pan... — mruczał Lister rozwijając opatrunek. Odsłonił metalową szynę 1 bawełniany materiał pokrywający ranę i część zdrowej skóry poza nią, stwardniały od krwi i surowicy, ale bez ropy. Gdy pochyliłem się ponad plecami Listera, przez chwilę nie ważyłem się odetchnąć. I oto po raz drugi ujrzałem coś, co trudno było zrozumieć: czystą ranę, jakiej w tego rodzaju wypadkach nigdy dotąd nie widziałem. Żadnej ropy, żadnego fetoru, żadnego zaczerwienienia sygnalizującego stan zapalny, żadnego, brudnoszarego nalotu! Zamiast tego znowu czysta, różowa granulacja, pokrywająca straszliwą ranę, z wyjątkiem małej części uwidaczniającej jeszcze kość łokciową. Ale i ta była koloru różowego, bez owych strasznych spustoszeń, które niesie ze sobą obumierająca kość. Gdy zmagałem się ze świadomością, że wali się mój dotychczasowy świat wyobrażeń i że ukształtować się musi nowy, i wciąż jeszcze walczyłem z pokusą, żeby zakwalifikować to jako „przypadek", podszedł do nas Mr McFee. Niósł miskę z płynną, lekko zabarwioną zawartością, z której wydobywał się ów szczególny zapach wypełniający salę. Tymczasem Lister podszedł do następnego 'łóżka. Towarzyszyłem mu. I znowu ujrzałem szczupłą bladą twarz dziecka. Robiła wrażenie wykrwawionej, zagłodzonej i wyczerpanej. Oczy dziecka były nienaturalnie wielkie, rozszerzone przez strach i tak oskarżające, jak oskarżać mogą tylko oczy dziecięce — milczące i nieruchome. — To jest Charlie — powiedział Lister, głaszcząc dziecko po czole. Zdawało mi się, że jego głos drży tłumiąc napięcie, które ogarniało go przy każdym łóżku chorego, wciąż od nowa. — Chciałbym raz jeszcze pana zapytać: co zrobiłby pan według swej najlepszej wiedzy i sumienia, gdyby panu przyniesiono tego małego chłopca? Dwa koła omnibusu wypełnionego po brzegi pasażerami zaczepiły o jego podudzie i przejechały przez nie. Złamały kość udową i piszczelową. W miejscach złamania była rozłegła rana o mocno poszarpanych brzegach. Na skutek wstrząsu i wykrwawienia dziecko zemdlało. Tętno 168, z trudem wyczuwalne. Lister daremnie czekał na odpowiedź, bo według ówczesnych, dość powszechnych wyobrażeń nie była łatwa. W tym wypadku, według mojej wiedzy i doświadczenia, nawet nie można było amputować, bo dziecko by tego nie przeżyło. Czyli: tylko rezygnacja i bezradne czekanie na hektyczne rozjaśnienie twarzy dziecka, na zgorzel lub stan ropny, może jeszcze nadzieja na szybki, miłosierny koniec. Lister z pewnością nie oczekiwał odpowiedzi, ponieważ i tak była mu znana. Odchylił kołdrę i pomału, jakby z wahaniem zaczął odwijać bandaż. Odniosłem wrażenie, że przy tym łóżku, znacznie bardziej niż przy innych, obawiał 160 '¦*¦''¦. się zaskoczenia, zagrożenia swej nadziei i swojej wiary. Gdy odsłonił ranę, z ust jego wydobyło, się całkiem lekkie, ledwo dosłyszalne westchnienie ulgi. Rana była bardzo wielka. Obydwa końce złamanej piszczeli były odkryte. Górny koniec już częściowo pokryła granulacja, dolny zaś był biały i martwy, jak te niezliczone kości, które widziałem w naszych szpitalach polowych, gdy wśród gwałtownego ropienia oddzielały się od żywych tkanek. Ale i tu' nie mogłem dostrzec żadnego ropienia. — Gdy do rany nie ma dostępu żaden proces gnilny, ciało resorbuje także martwe kości... — powiedział Lister. Powtórzył te słowa raz jeszcze, powoli, słowo po słowie, jak rodzaj nowego poznania, które dopiero teraz sobie jasno uświadomił. Trochę się wyprostował. — Z tym dzieckiem nie wiązałem już żadnej nadziei — usłyszałem głos Listera — ale wierzę, że będzie żyło. — Iz wręcz wzruszającą, dziecinną radością powtórzył: — Naprawdę będzie żyło... — Mam tę nadzieję wraz z panem — powiedziałem zmieszany. — Wierzę wraz z panem. Ale są to dla mnie zagadki. Czy to przypadki, czy cuda? Nie wiem! — Sam jeszcze nie wiem... powiedział. — Ufam, że to cuda. Codziennie od nowa budzę w sobie tę nadzieję, ale jeszcze nie wiem... Milczał przez chwilę, przypatrując się, jak McFee bandażuje szczupłą dziecięcą nogę. Potem wyprostował się ostatecznie i powiedział: — Chodźmy. Czy można pana zaprosić do mojego gabinetu? Tam opowiem panu więcej o tym, co pan właśnie przed chwilą oglądał. Gabinet Listera mieścił się obok sali wykładowej chirurgii, w zachodriim skrzydle glas-gowskiego uniwersytetu. Stałem tanrpo chwili oparty plecami o okno, a Lister szybko chodząc tam i na powrót wyjaśniał, początkowo zacinając się, na czym polega jego metoda leczenia ran i w jaki sposób doszedł do tych wyników. Oczywiście nie potrafię już powtórzyć wszystkiego dosłownie, ale sens tego, co powiedział, był taki: — Zawsze zajmowałem się badaniami nad ropieniem ran, stanami zapalnymi i śmiertelnością, której przyczyną były rany. Gdy studiowałem w Londynie u Erichsena, ten nauczał, że stany ropne i gnilne są wywoływane przez gazy i wyziewy, którymi przesycone są szpitale, a które przenikają do ran. Dokładnie obliczył, jaką ilość gazów i zaraźliwych wyziewów może zawierać powietrze, nie powodując niebezpiecznego zagrożenia. Ale zacząłem wątpić w teorię gazową, gdy w roku 1849 wśród operowanych w Londynie wybuchła prawdziwa epidemia szpitalnej gangreny. Istniał tylko jeden środek, który tu i ówdzie pomaga!. Wypalaliśmy rany lapisem. Lapis jednak nie mógł zniszczyć żadnego gazu, lecz najwyżej to, co znajdowało się w ranie. Tak przynajmniej myślałem. Naturalnie mogłem się spotkać z zarzutem, że lapis przerywa jedynie proces robienia wywołany przez gazy. Przyspieszył kroku i mówił płynniej: — Badałem wówczas pod mikroskopem zgangie-nowane tkanki i odkryłem w nich ciałka mniej więcej stałej wielkości, rodzaj gąbczastego tworu. Ale nie zgłębiłem tego problemu, zajmując się innymi badaniami. Potem nastały moje czasy edynburskie, a wreszcie osiadłem tutaj. W tym okresie nie wyszedłem poza konwencjonalne leczenie ran, aż do chwili gdy jakieś półtora roku temu przybył do mnie Ander-son. Jest on profesorem chemii w Glasgow. Często rozmawiałem z nim na temat chorób wywodzących się z ran i na temat pewnego podobieństwa, jakie zachodzi między stanem gnilnym ciała martwego a gniciem i gangreną innych tkanek. Całkiem niespodzianie przyniósł mi artykuł, który przeczytał w czerwcowym wydaniu „Comptes Rendus Hebdoma-daires", francuskiego czasopisma z roku 1863. Tytuł artykułu brzmiał: Recherches sur la putre faction {Badania nad gniciem). Autor nazywał się Louis Pasteur. Zna go pan? Musiałem wówczas przyznać, że jak na razie nazwisko to nic mi nie mówi. Stulecie chirurgów 161 — Z pewnością jeszcze się pan nim zainteresuje — ciągnął Lister. — Musi być wspaniałym chemikiem i człowiekiem o niezwyk/ej wyobraźni, orientującym się w dziedzinie nam jeszcze niedostępnej. Stało się to tutaj, w tym samym pokoju. Anderson stał tam, gdzie pan w tej chwili stoi, relacjonując treść artykułu Pasteura, krótko mówiąc, streścił główne tezy tej rozprawy. Gdy jeszcze mówił, przyszła mi do głowy pewna myśl. Ale najpierw muszę panu pokrótce powiedzieć, co odkrył Pasteur. W roku 1863 już od dłuższego czasu badał procesy fermentacji. Przeprowadzając dokładne mikroskopowe badania fermentujących substancji, zawsze odkrywał drobne żyjątka, których iłość czasami przez noc ogromnie wzrastała. Temu rozmnażaniu się towarzyszył proces coraz gwałtowniejszej fermentacji. Pasteur wnioskował z tego, że przyczyną fermentacji i gnicia muszą być owe żyjątka. Gdzie występowała fermentacja i gnicie, znajdowały się także te żyjątka w różnych formach. Gdy Pasteur gotowa! fermentujące substancje, lub tylko silnie podgrzewał, rozwój tych żyjątek natychmiast ustawał. I tak na przykład można było całkowicie zapobiec normalnej fermentacji mleka lub wina, gdy podgrzewało się te napoje. Teza Pasteura, że drobne żyjątka nieznanego rodzaju są przyczyną fermentacji i gnicia, spotkała się z gwałtownym sprzeciwem fachowców. Twierdzili i twierdzą dotąd, także we Francji, że żyjątka te (jeżeli w ogóle istnieją) nie są przyczyną fermentacji, lecz jej skutkiem, że tak powiem, następstwem jakiegoś nowego układu molekularnego. Jednak odrzucenie jego teorii skłoniło Pasteura do kontynuowania swych badań i wreszcie doprowadziło do eksperymentu, za pomocą którego, przynajmniej moim zdaniem, rozprawił się z przeciwnikami. Lister przestał chodzić, podszedł do stołu i wyjął z teczki kartkę papieru ze znajdującym się na niej rysunkiem. Przedstawiał on wypukłą szklaną butlę z bardzo długą, wąską szyjką! Szyjka ta w górnym końcu lekkim łukiem wyginała się w bok, a następnie ku dołowi prawie do wysokości stołu, na którym stała. Potem raz jeszcze odginała się ku górze kończąc nie zamkniętym otworem. — Za pomocą takich butli udowodnił Pasteur, że małe żyjątka albo mikroby wytwarzają procesy gnilne i fermentację — ciągnął Lister. — Musiał wykazać, że jakiś płyn dopiero wtedy zaczyna fermentować, gdy styka się z mikrobami, które przenikają z zewnątrz. Gdyby mu się to udało udowodnić, to obaliłby przeciwną teorię, że mikroby powstają samoistnie w toku fermentacji. Pasteur wypełniał przeto wypukłą część butli rosołem lub mlekiem i gotował. W efekcie nic się nie działo. Nie dochodziło do fermentacji. Chcąc przeniknąć z zewnątrz, czyli wraz z powietrzem lub drobinami kurzu przedostać się do rosołu lub mleka, mikroby musiałyby przedzierać się przez ową długą szyjkę flaszki. I Pasteur powiedział sobie, że muszą przy tym osiąść w najgłębszym zgięciu szyjki i nie dotrą do wypukłej części butli. Zakładał jednak, że fermentacja musi nastąpić w chwili, gdy butlę pochyli w taki sposób, aby płyn dotarł do tego głębokiego zgięcia, gdzie jego zdaniem utkwiły mikroby. Nachylił więc butłę i czekał. Nie musiał czekać długo. Oto w zawartości butli, wolnej poprzednio od mikrobów, w krótki czas potem się pojawiały. Rozmnażały się niezwykłe szybko i dochodziło do fermentacji. Listen raz jeszcze przerwał. Jego kasztanowe, lśniące włosy przylgnęły do skroni, a jego jasnobrunatne oczy patrzyły na mnie badawczo. Widocznie chciały wybadać, czy go aby rozumiem, czy aby nadążam za jego opisem tego nowego świata, a przede wszystkim czy uda mi się uchwycić ów związek między odkryciem Pasteura a jego własną pracą. Ale mnie się to już udało, choć nie bez lęku, w jednym z owych dziwnych momentów nagłego olśnienia, kiedy raptem przenikamy dotychczasową ciemność. Być może Lister wyczytał to z mojej twarzy. — Domyśla się pan — zapytał — domyśla się pan, co działo się ze mną w chwili, gdy dowiedziałem się o odkryciu Pasteura...? Tam mieliśmy do czynienia z butlą, przez której szyjkę mikroby mogły wdzierać się wywołując stany gnilne. Tu w szpitalu leżeli chorzy z otwartymi złamaniami, z ranami, które regularnie atakuje gangrena, gdy tymczasem zamknięte złamania goją się bez gorączki ropnej i gangreny. Narzucała się więc paralela, według której identyczne lub podobne mikroby wywołujące stany gniłne przenikały do otwartych 162 ran, najpierw zatruwając ich wnętrze; a potem cale ciało. Od tej chwili myślałem o tym, aby udowodnić, że mikroby przenikające do ran stają się przyczyną zakażeń, gangreny i rop-nicy. Jednak udowodnić to było bardzo trudno. Nie mogłem otwartych ran wygotowywać ani nadawać im kształtu wygiętej szyjki. Musiałem wynaleźć inny filtr, który by domniemane mikroby zatrzymał w ich wędrówce do rany... Znowu podszedł do stołu i wziął do ręki kawał gęstej, smolistej, wydającej ostry zapach masy. — Wkrótce po przeczytaniu sprawozdania Pasteura — rzekł — dowiedziałem się, że niejaki dr Crooks na nawadnianych polach w Carlisle usunął zapach gnilny ściekających odpływów za pomocą jakiegoś chemicznego środka. Środek ten zwano fenolem albo kwasem karbolowym.. Był to preparat smoły węglowej. Tu oto jest jeszcze w stałej, nie rozpuszczonej postaci. Z faktu, że usuwał zapach gnilny, wyciągnąłem wniosek, że musiał przedtem zniszczyć mikroby, które według Pasteura wywołują gnicie. To zniszczenie mikrobów, jeśli w ogóle miało miejsce, mógł spowodować tylko kwas karbolowy. Pomyślałem więc, że jeżeli pokryję rany materiałem nasyconym roztworem kwasu karbolowego, to być może opatrunek ten spełni rolę szyjki w butli Pasteura, czyli rolę filtra, który utrzyma mikroby z dala od rany. Taki był tok mojego rozumowania i to jest wszystko, co na ten temat mogę panu powiedzieć, bowiem ten plan realizowałem nie tylko w tych trzech przypadkach, które pan oglądał. Spośród wszystkich tym sposobem leczonych pacjentów straciłem tylko jednego, ponieważ nie zauważono u niego.w porę drobnej niewidocznej rany i nie pokryto jej opatrunkiem nasyconym kwasem karbolowym. Wszyscy inni pacjenci wyzdrowieli. Byli wolni od gangreny i ropnej gorączki. Ich rany na ogół goiły się bez ropienia, co nasuwa wniosek, że być może wyobrażenie o tak zwanych „chwalebnych leczniczych objawach ropnych" opiera się na całkowicie fałszywych założeniach. Cuda, których świadkiem byłem, są tak wielkie, że sam się zmuszam do wątpienia. Każde odwinięcie opatrunku zaczyna się od tych wątpliwości. Ale są coraz mniejsze. Już nic ich nie podsyca. ŚLEPOTA BOGÓW Jeszcze dziś widzę go, jak podchodzi do mównicy: mały, niemal niepozorny, w czarnej marynarce i szarych spodniach, z głową lekko pochyloną, pełen nieśmiałości, której nigdy się całkiem nie pozbył; w dłoni rękopis na temat: Zasada antyseptyki w praktyce chirurgicznej. 9 sierpnia 1867 roku w Dublinie Brytyjskie Towarzystwo Medyczne odbyło swój trzydziesty piąty coroczny zjazd. Tym razem dla odmiany w Irlandii. Przewodniczył mu w pięknym i wielkim jak na owe czasy budynku Trinity College dr Stockes z uniwersytetu w Dublinie. Był to ostatni z czterech głównych dni obrad, rozpoczętych 6 sierpnia z udziałem wie-luset angielskich, szkockich i irlandzkich lekarzy, jak również kilku zagranicznych. Pierwsze wykłady w tak zwanej sekcji chirurgicznej już się skończyły. George Southam mówił o kamieniach pęcherzowych. Moja uwaga jednak była skupiona na kolejnym wykładzie. Miał go wygłosić Lister, który właśnie wstępował na podest mównicy, by po kilku nie zwracających szczególnej uwagi i źle zrozumianych publikacjach w czasopiśmie „The Lancet" ogłosić medycznym koryfeuszom swego kraju, iż odkrył metodę antyseptycznego leczenia ran. Opuściłem Londyn dopiero w czwartek rano i na pocjróż z Euston Sąuare statkiem do Kingstown, a stamtąd do Dublina, straciłem równe jedenaście godzin. Już od czternastu dni dokuczały mi ataki woreczka żółciowego, ale nic nie mogło mnie skłonić do opuszczenia dnia debiutu Listera. Syme'owi, a przede wszystkim Henry'emu Thompsonowi zawdzięczam, że otrzymałem miejsce w jednym z pierwszych rzędów. Thompson, który po skutecznym wyleczeniu belgijskiego króla Leopolda właśnie otrzymał szlachectwo, siedział bezpośrednio przede mną. Poprzedniego dnia zdawał relację ze swych doświadczeń w stu operacjach pęcherza. Syme, cieszący się już wielkim szacunkiem w Dublinie, siedział obok niego. Opodal w przedzie, po lewej, widziałem rozłożystą, otyłą postać Simpsona z Edynburga. Jednak tym razem nie wyczuwałem tego szczególnego fluidu wrogości, jaki poprzednio zawsze towarzyszył każdemu spotkaniu Syme'a i Simpsona. Nie czułem także zakłopotania, któremu przedtem, jako protegowany czy nawet darzony ojcowską przyjaźnią jednego i drugiego, zawsze ulegałem podczas takich spotkań. Cała moja uwaga skupiona była na chwili, kiedy to zgromadzeni z ust Listera dowiedzą się o tych cudach, które widziałem w Glasgow. Byłem pewny, że przeżyje wielki tryumf. Jak wtedy, przed dwudziestu laty podczas narodzin narkozy eterowej, i teraz wierzyłem, że Lister przekona każdego równie łatwo jak Mnie. Czoło Listera pokrywały kropię potu. Widziałem, jak napięły się mięśnie jego szyi, jakby gotował się do pokonania silnych zahamowań swej mowy, szczególnie w takich chwilach jak ta. Minęło trochę więcej niż rok od czasu, gdy Lister po raz pierwszy oprowadza! mnie po swych salach w Glasgow. Od tamtego momentu doświadczył niepowodzeń, ale i przezwyciężył niektóre z nich. Bez rozgłosu nauczył się sporządzać słaboprocentowy roztwór kwasu karbolowego, który spełniał swą funkcję nie drażniąc tkanki, jak to często zdarzało się z początku. Nauczył się kłaść kawałek „materiału ochronnego" między ranę a karbolowy opatrunek, tak by kwas karbolowy zamykał drogę szkodliwym zarodkom mogącym przeniknąć do rany z zewnątrz, natomiast samą tkankę oddzielał od kwasu. Tak przynajmniej wyobrażał sobie Lister działanie materiału ochronnego. Po pierwszych sukcesach, które odniósł lecząc otwarte złamania przy zastosowaniu karbolu, wypróbował swój system na jeszcze bardziej niebezpiecznych chorobach chirurgicznych: na tzw. abscesach mięśni biodrowych. 164 Wypełnione szczególnie złośliwą ropą wrzody te, jeśli się czeka, aż się same otworzą, powodują pewną, powolną śmierć w wyniku zakażenia ogólnego lub zakażenia krwi. Natomiast gdy się je otwiera operacyjnie, przyspiesza się śmierć pacjenta z niesamowitą gwałtownością. Pod ochroną nakładki nasyconej karbolem i za pomocą skalpela opłukanego w karbolu Lister odważył się na takie otwarcie. Po nocy spędzonej na czuwaniu stwierdził, że opróżniony absces zaczął się zamykać bez gorączką bez powodującego śmierć ropienia Jeszcze przerażony, odważył się przeciąć kolejny absces i znowu odniósł sukces. Potem następował jeden eksperyment za drugim. Lister rozciągnął swoją metodę na dalsze chirurgiczne przypadki różnego typu. Na przykład świeże rany chirurgiczne po usunięciu guzów goiły się bez komplikacji. Wobec tego postawił sobie pytanie: skoro takie rany goją się bez ropienia, czy potrzebne są jeszcze owe długie ligatury, którymi dotąd podwiązywano naczynia w ranach operacyjnych? Czy jeszcze jest niezbędne, żeby wolne końce tych podwią-zań pozostawiano tak, aby zwisały z otwartych głębokich ran i torowały drogę odpływającej ropie, a potem można je było wyciągnąć, gdy w końcu same zbutwieją? Czy w bliskiej przyszłości, kiedy nie będzie już mowy o ropieniu, nie będzie można obcinać ich tuż przy naczyniu i uniknąć zakłócenia w gojeniu ran, które z konieczności było tego skutkiem? Czy nie można sporządzać ligatur z materiału napojonego karbolem, by po prostu pozostały w ciele operowanego i zostały zabsorbowane przez gojącą się tkankę, gdy zewnętrzna rana już dawno się zamknęła? Lister natychmiast przystąpił do podobnych eksperymentów i odniósł sukcesy, które, jak mu się zdawało, były bardzo obiecujące. Być może jednak wszystkie te sukcesy wciąż jeszcze nie skłoniłyby Listera do tego, by udać się do Dublina i przemóc swą ostrożność, swą wręcz przesadną sumienność i niechęć do przemawiania. Ale los niemal wymusił to na nim, dostarczając mu jedynego w swoim rodzaju dowodu, że postępuje słusznie. Na Wiosnę 1867 roku jego starsza siostra, czterdziestodwuletnia Isabella Sophie Lister, zachorowała na raka piersi. Żaden ze ściągniętych na konsultację chirurgów, nawet Syme, nie chciał się podjąć operacji. Po odkryciu narkozy, korzystając z tarczy ochronnej, jaką była bezbolesność, początkowo śmiało podejmowano się interwencji chirurgicznych, ale coraz wyraźniej dostrzegano, że jeśli chodzi o operację raka piersi, to na trwalszy sukces można liczyć tylko wtedy, gdy połączona jest z radykalnym usunięciem wiązań mięśni i gruczołów pachowych. Tego typu radykalna operacja jednak niemal we wszystkich wypadkach prowadziła do śmierci, ponieważ olbrzymia rana pooperacyjna z pewnością otwierała drogę do ciała operowanej gorączce ropnej lub gangrenie. 17 czerwca Lister w trudnym do opisania nastroju operował w Głasgow swą własną siostrę. Jej rozpacz i jej próby szukania ratunku u różnej maści znachorów pokonały wreszcie jego opór. Odwagi dodawał mu Syme i wiara w odkrycie, które, jak sądził, być może w tym wypadku przeszkodzi śmiertelnemu ropieniu rany lub gangrenie. Po operacji Lister przeżył dni, których, gdyby się miały powtórzyć, jak powiadał, już by nie zniósł. Tymczasem pod karbolowymi opatrunkami wielka powierzchnia rany zagoiła się w ciągu kilku tygodni, z objawami ropienia, które niewarte są nawet wzmianki. Tym samym, według mojego rozeznania, Lister przeprowadził pierwszą w historii medycyny pomyślną amputację piersi z jednoczesnym operacyjnym oczyszczeniem pachy. Nie miał żadnych złudzeń, że niebezpieczeństwo recydywy nadal istnieje. Ale to nie miało nic wspólnego z samym gojeniem się rany. Sukces ten był dla niego ostatecznym impulsem, by nie sprzeciwiać się dłużej naleganiu Syme'a i zjazd w Dublinie wykorzystać do publicznego zaprezentowania swego systemu. Lister zaczął swoje przemówienie zacinając się, ale już po chwili mówił głośniej i wyraźniej. Zdawał relację z tego, że do odrzucenia myśli o niebezpiecznym dla gojenia się ran powietrzu i zawartych w nim ciałach gazowych skłoniły go badania Pasteura. Mówił, że dzięki odkryciu Pasteura zaczął szukać przyczyn ropienia ran nie w jakichś nieuchwytnych ciałach gazowych, lecz w drobnoustrojach, które zawierały te ciała gazowe i przedostawały się do ran. Relacjonował, w jaki sposób poszukiwał substancji zdolnej zniszczyć te drobnoustroje, zanim dostaną się do rany. 165 lii Ja jednak tylko przez chwilę zważałem na jego słowa. Wiedziałem, co miał do powiedzenia. Oczekiwałem natomiast pierwszych oznak zainteresowania i zdumienia. Patrzyłem na prawo i lewo i obserwowałem twarze słuchaczy. Starałem się również skrycie spoglądać za siebie. Ale było dziwnie cicho. Ogarnął mnie niepokój. Znowu spojrzałem na Listera. Coraz wyraźniej zacząłem odczuwać, że jego niepewna wymowa przeszkadza skutecznemu oddziaływaniu na słuchaczy. „Na Boga — pomyślałem, znowu spoglądając na Listera — przemóż się, przemóż wszystko, co cię hamuje! Pozwól się raz ponieść namiętności! Mów tak, jak w swojej sprawie mówił Simpson". Niepokój, poczucie, że tu przepada tryumf, w który wierzyłem i wierzę, zaczynało męczyć. Zauważyłem, że również Syme zaczyna się niepokoić i kątem oka spogląda na Simpsona. Odkrycie narkozy także natrafiło na uprzedzenia i niewiarę! Ale usunięcie bólu było faktem tak jasnym, tak jednoznacznym, dającym się każdemu udowodnić, że nawet najwięksi sceptycy musieli się ugiąć. Natomiast zarodki chorobowe, które wdzierają się do rany i mają powodować gorączkę ropną i gangrenę ¦— zarodki, którym, by nie zakażały rany, przeciwdziałać ma karbol? Czy Lister ma je w ręku, czy może je zaprezentować? A Pasteur? Kto w Dublinie słyszał już o Pasteurze? Pasteur nie był lekarzem. Chyba nikt z obecnych nie znał jego nazwiska. A jeśli znał —to może on mógł pokazać te zarodki? Rzekomo miał udowodnić, że zarodki unoszące się w powietrzu powodują fermentację i gnicie? Kiedy? Gdzie? Lister musiał się pomylić. Co najwyżej postawił nową hipotezę, jeszcze jedną wśród tych niezliczonych, które od stuleci zajmują się fermentacją i gniciem. Jeszcze jedna spekulacja wśród wieiu innych, które bankrutują jedna po drugiej... Wyczuwałem mur! Wietrzyłem opór! Jak to jest z tym karbolem?! Przypuszczalnie uznają go tylko za jeden z wielu środków, którymi próbowano na calyrn świecie skrapiać, myć lub czyścić rany. Ale opatrunek, który z dała od rany miał trzymać jakoweś żyjątka, które Lister tam, na mównicy, nazywał zarodkami? Czy to nie to samo, có niezliczone, bez końca podejmowane próby odgrodzenia ran od dostępu powietrza z jego miazmatami i kontagiami? A zatem nic nowego, zupełnie nic nowego! Nie wiem, co kłębiło się wówczas w głowach innych. I trudno mi ocenić, czy wtedy dokładnie tak samo myślałem i czułem, jak to teraz przedstawiam. Zbyt wiele z czasów późniejszych mogło się wmieszać do obrazu moich wspomnień. Ale jedno jest absolutnie pewne, iż zawładnęło mną uczucie, że jakoś muszę Listerowi pomóc. Wciąż zdawało mi się, że powinienem w jakiś sposób zachęcić tego stojącego tam, na trybunie, dokładnego, spokojnego, sumiennego człowieka, który ani swoją postawą, ani elokwencją nie umiał nikogo oczarować, zjednać lub porwać za sobą. Lister, jak wszyscy mówcy — z małymi wyjątkami — miał do dyspozycji dwadzieścia minut. Gdy zbliżał się do końca, próbowałem raz jeszcze czytać w twarzach wokół siebie. Przy tej okazji wzrok mój spoczął na Simpsonie, który zwrócił się do swojego sąsiada. W związku z tym mogłem ujrzeć jego twarz. Zdawała się wyrażać podniecenie. Już skłonny byłem sądzić, że zarumieniła się na skutek szczególnego zainteresowania i przychylnej akceptacji. Jednak z błysku jego oczu odczytałem niedwuznacznie, że to z gniewu twarz nabiegła mu krwią. Mimo woii zacząłem przysłuchiwać się Listerowi. Zorientowałem się, że dotarł do tego punktu swojego referatu, w którym mowa o podwiązywaniu naczyń krwionośnych. Lister wyjaśniał, że przy ścisłym stosowaniu jego metody można zrezygnować z powodujących ropienie i gnijących nici do podwiązywania naczyń. Można podwiązywać krwawiące naczynia nićmi zdezynfekowanymi jego sposobem, po czym obcinać je krótko i węzeł pozostawić w gojącej się ranie. Jeśli dalsze próby potwierdzą jego pierwsze doświadczenia, to skończyłyby się niebezpieczeństwa, których teraz jeszcze należy doszukiwać się w gnijących wiązaniach i wtórnych krwawieniach z naczyń. Zrazu nie bardzo mogłem pojąć, co w tych słowach tak oburzyło Simpsona. Wiedziałem jedynie, że właśnie stało-się coś, co tego starego, skorego do napaści lwa uczyniło przeciwnikiem Listera. Tymczasem Lister zdążał do końca swoich wywodów. Zakończył słowami, że jego sale 166 ¦ ,xv t chorych ongiś zaliczano do najbardziej niezdrowych w Glasgow, od czasu wprowadzenia jego sposobu leczenia mają nowe oblicze. Od dziewięciu miesięcy nie miał żadnego wypadku ropne; gorączki. Pomału zszedł z mównicy. Zmierzał w kierunku swego miejsca w pobliżu Syme'a. Czułem, jak pytające spojrzenie swoich jasnych, brunatnych oczu najpierw kieruje na Syme'a, a potem na mnie. Powoli zaczęły rozlegać się oklaski. Nie była to burza. Nawet w przybliżeniu nie można było mówić o tryumfie, jakiego w głębi serca oczekiwałem. Alf oklaski te wskazywały, że była pewna liczba lekarzy, którzy zrozumieli znaczenie osiągnięć Listera. Może jednak udało się rzucić pierwszy posiew. Gdy słuchałem oklasków i skinięciem głowy starałem się dodać otuchy Listero-wi, znowu rzuciłem okiem na twarz Simpsona: zauważyłem, że wprost płonie oburzeniem. Niemal w tej samej chwili poprosił o glos, ale już było za późno, by móg! jako pierwszy zabrać glos w dyskusji. Uprzedził go dr Hirigston z Montrealu, któremu udzielił głosu przewodniczący sesji, Adams. jednak to, co z przekonaniem oświadczy! Hingston, było dla mnie głębokim rozczarowaniem, ponieważ dowodziło, że Hingston w ogóle nie zrozumiał Listera. Hingston twierdził, że już wcześniej stosowano w Europie karbol, ale w czasie swej ostatniej podróży stwierdził, że z powodu złych wyników wszędzie z tego lrQdka_zre-zygnowano. Angielska metoda polewania ran karbolem zmieszanym z olejem przypomina mu zabiegi stosowane przed trzystu laty, które nauka już dawno zarzuciła. Ku memu jeszcze większemu rozczarowaniu Hingston otrzymał oklaski. Tymczasem dźwignął się Simpson. Szedł krótkim, ciężkim krokiem w kierunku mównicy, lewą rękę przyciskając do piersi. Odwrócił się do nas twarzą. Zmieniła się w ciągu tych kilku sekund, ale wciąż jeszcze plonąl na niej rumieniec. Widocznie swoje oburzenie ukrywał pod maską pewnej siebie przewagi, gotując się do zwalczania czegoś, co prawdopodobnie wtargnęło w jego opłotki. Natychmiast zaatakował referat Listera, głośno, buntowniczo, dobitnie. Już" po jego pierwszych słowach byłem do głębi oburzony: mówił tak, jakby w ogóle nie warto było zajmować się dorobkiem Listera. Wyjaśniał krótko i lekceważąco, że wszystko, co przedstawił Listcr, już'od "dawna było-Stosowane we Francji i Niemczech, po czym odstąpiono cx.1 tego. Nie jest to nic nowego ani dla teoT1r,~ałii dla praktyki. Ale nie dość na tym, zamiast zaoferować coś nowego, Lister chce wrócić do podwiązywania naczyń nićmi, obojętne, czy z jedwabiu, czy z włókien zwierzęcego pochodzenia, by w ten sposób zrobić krok wstecz, czyli wrócić do okresu, który on, Simpson, jak wiadomo każdemu z obecnych," już od blisko dziesięciu lat przezwyciężył za pomocą swoich metalowych klamer, jakimi zamyka krwawiące naczynia, a ponieważ są z metalu, nigdy nie powodują ropienia... Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że Simpson, zachęcony pomyślnymi doświadczeniami Amerykanina Mariona Simsa ze srebrnym drutem jako materiałem do szycia, zaniechał już podwiązywania krwawiących naczyń długimi nićmi. Metalowymi szpilkami, które okazały się szczególnie odporne na ropienie, przekłuwa! tkankę otaczającą naczynia, tuż przy samych naczyniach, i w ten sposób je zaciskał. Przez to miał się tworzyć czop krwi, który je zamykał. Na skutek mego pobytu w Armii Potomaku miałem spore zaległości w literaturze naukowej. Dlatego też nie wiedziałem, że klamry naczyniowe stały się punktem newralgicznym starzejącego się Simpsona, zwłaszcza że wielu chirurgów je odrzucało. Czop krwi jako zamknięcie naczynia zdawał się im czymś zbyt niepewnym. Za często zdarzaiy się wtórne krwawienia. Ale Simpson walczył o powszechne uznanie swego wynalazku wszelkimi dostępnymi metodami. Nie dalej jak poprzedniego dnia dr Pirrie z Aberdeen w Szkocji wygłosił cały referat-na temat akupressury Simpsona, a Simpson namiętnie mu asystował. Ponieważ o tym nie wiedziałem, nie mogłem się domyślić, co stało się powodem tak powierzchownej i tak złośliwej reakcji Simpsona. Zauważyłem, że audytorium przysłuchuje. się w pełnym respektu skupieniu, na które sławny Simpson zawsze mógł liczyć. Zrozpaczony słuchałem oklasków, których Simpson, gdy kończył, zawsze był pewny. Syme patrzył na Listera wyraźnie zagniewany. Lister milcząco opuścił głowę. Ja zaś czułem, że moje przekonanie, iż odkrycie Listera szturmem zdobędzie świat, było złudą. 167 Atak Simpsona i jego niemal świadome lekceważenie faktów tak mnie dotknęły, że postanowiłem spotkać się z nim natychmiast po zakończeniu posiedzenia. Czy zapomniał, że sam niegdyś walczył o uznanie narkozy chloroformowej przy porodach? Czy sława i starość w ciągu tych dziesięciu lat, podczas których z nim się nie zetknąłem, uczyniły zeń człowieka tak nietolerancyjnego i tak zarozumiałego, że widział tylko siebie i swoje dokonania? A może Syme jednak miał rację, nazywając go zawsze „wilkiem w owczej skórze", egoistą tylko w pewnych okolicznościach strojącym się w szaty człowieka dobrotliwego, gdy tymczasem on — Syme — zawsze otwarcie i bez osłonek wytykał mu jego grubiaństwo i zarozumiałość. Po posiedzeniu sekcji chirurgicznej ukłoniłem się, pospiesznie skinąwszy tylko krótko Listerowi, i podążyłem za Simpsonem, który opuszczał salę otoczony gronem swych zwolenników. Przyłączyłem się do nich. Odczekałem, aż się powoli rozejdą przy powozie, który czekał na Simpsona, i podszedłem do niego. Nie od razu mnie poznał. Lata wojny domowej prawdopodobnie bardzo mnie zmieniły. Ale gdy wymieniłem swoje nazwisko i odwołałem się do naszego pierwszego spotkania w czasie powstawania narkozy chloroformowej, przypomniał sobie. — A więc — zapytał, widocznie całkiem zajęty problemem akupressury — słyszał pan Taoją odpowiedź? Co sądzi się w Ameryce o moich klamrach naczyniowych? Myślę, że w czasie wojny domowej bardzo były przydatne? Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć. Ale on patrzył na mnie tak, jakby było zupełnie oczywiste, że o jego klamrach wszyscy wiedzą. —- O ile wiem, przeprowadzono całkiem udane doświadczenia — odparłem, nagle decydując się na kłamstwo. — Ale powód, który mnie do pana sprowadził, jest inny. Nie chcę panu opowiadać o czymś, o czym i tak pan wie... Jego próżność wydawała się zaspokojona. Zapytał, co może dla mnie zrobić. — Chętnie pomówiłbym z panem o profesorze Listerze z Glasgow... — rzekłem. Obrzucił mnie spojrzeniem, w którym zdziwienie mieszało się z gniewem. — Ach, tak! — powiedział. — Chętnie zapoznałbym się z pańskimi poglądami na temat jego metod... — Mogę je panu powtórzyć w dwóch słowach: absolutnie nic nowego! — odparł.— Ale chemie panu wyjaśnię, dlaczego tak uważam. Proszę za mną. Mam czas aż do wieczornego przyjęcia w College of Surgeons. Zaczyna się dopiero o dziewiątej. Chętnie pogadam o starych, dobrych czasach... Sapiąc wsiadł do powozu i znowu w podejrzany sposób przycisnął rękę do lewej piersi. — Człowiek nie staje się młodszy... — oddychał z trudem. — Czterdzieści lat praktyki położniczej, a każdej nocy może obudzić człowieka dzwonek. Czterdzieści lat odwiedzania chorych, przy każdej pogodzie, po najokropniejszych drogach, jazdy niewygodnymi pociągami, czekania w przeciągu budynków dworcowych, to nie mija bez śladu. Niedawno spałem w wagonie na podłodze, bo nie mogłem już znieść siedzenia... Simpson, o ile sobie przypominam, mieszkał w hotelu „Prince of Wales" przy ulicy Sackville, ja zaś zatrzymałem się w hotelu „Gresham". Ociężale wspinał się po schodach. Ruchliwość tłuściocha, którą ongiś podziwiałem, minęła. W końcu z ulgą opadł na krzesło przy oknie. — Pięknie! — powiedział — niech pan słucha, co panu powiem o profesorze Listerze! Skąd pan go zna? Przez mojego przyjaciela Syrne'a? Co? — W pewnym sensie — odparłem. — Ale od siebie mogę powiedzieć, że osobiście znam go doskonale i wraz z nim przeżyłem jego sukcesy w Glasgow... — Tak! — powiedział trochę rozdrażniony. — No tak, w pańskim wieku nie może pan jeszcze, jeśli chodzi o znajomość fachowej literatury medycznej, równać się ze mną. Z jej pomocą zdemaskowałem już niejednego, który sądził, że głosi niesłychane nowości. Uważam, że tu sprawy będą się miały podobnie... — Jak mam to rozumieć? — zapytałem, zaskoczony wręcz złośliwą intonacją, której dotychczas nigdy u niego nie zauważyłem. 168 — Tak ma pan to rozumieć — powiedział — .że profesor Lister podaje jako swoje odkrycie to, co kto inny odkrył wiele lat przed nim. Czy słyszał pan kiedyś o Francuzie Jules Francois Lemaire? — Nie! — odparłem. — Tak też myślałem. Ale znam książkę, którą Lemaire napisał w roku 1863 na temat stosowania kwasu karbolowego w leczeniu ran. Jeżeli byłem przekonany o uczciwości jakiegoś człowieka, to był nim Lister. — Sukcesy osiągnięte za pomocą kwasu karbolowego obserwowałem na własne oczy — powiedziałem. — W czasie wojny domowej widziałem tysiące rannych. Wiem, gdzie jest stan ropny, a gdzie go nie ma. U Listera prawie wcale nie znajdujemy niebezpiecznego ropienia. Jeśli Francuz Lemaire, którego pan wymienił, odkrył metodę leczenia ran za pomocą karbolu, którą stosuje Lister, to dlaczego nie jest od dawna znany we wszystkich kołach medycznych? — Dlaczego? — wybuchnął Simpson. — Dlaczego? Bo jego odkrycie to pomyłka i jako pomyłka samo się zawaliło, jeszcze zanim profesor Lister zaczął ją propagować jako lek dobry na wszystko. Co roku pojawia się jakiś nowy prorok, który odkrył jakiś nowy sposób leczenia ran, otwartych i zamkniętych, za pomocą chemikaliów lub bez, na gorąco i na zimno, z szarpiami i bez szarpi. Każdy z początku zapowiada ogromne, niezawodne sukcesy, a potem nie dotrzymuje tego, co obiecywał. Ale dotychczas nie spotkałem nikogo, kto by zachwalał środek — choćby taki, jak kwas karbolowy — na którym inny już wcześniej się potknął, a potem w dodatku oplatał go jakąś historią o tajemniczych zarodkach, które są policzkiem dla nauk głoszonych przez wszystkich poważnych uczonych. Nie ma żadnych żyjących zarodków i nigdy nie będzie, bo nie ma samorództwa. — Oddychał bardzo szybko i chrapliwie. — Jeżeli ktoś próbował rozprawić się z gangreną i ogólnym zakażeniem w naszych szpitalach — wykrztusił — to właśnie ja, dziesięć lat wcześniej, zanim profesor Lister zrobił z siebie proroka nawołującego do walki z chorobami szpitalnymi. Ja pierwszy je studiowałem. Nie wie pan o tym? Ale jeśli pan o tym nie wie, to w każdym razie wie o tym cały świat naukowy. Ja pierwszy badałem, jaka różnica zachodzi między operacjami przeprowadzonymi w szpitalach i poza nimi, na wsi, w domach prywatnych. Jeśli nigdy nie widział pan statystyk zestawianych przez lata, to niech pan to nadrobi. Gdy w roku 1847 w Edynburgu ustalono, że spośród osiemnastu pacjentów, na których przeprowadzono amputację, tylko dwóch zostało przy życiu, inni zaś zmarli na gangrenę lub ogólne zakażenie, zacząłem wraz z moimi asystentami prowadzić badania statystyczne. Ich wyniki brzmią: z 2089 operowanych w szpitalach zmarło 855, czyli równo 41 procent, zaś spośród 2089 operowanych w domach prywatnych na wsi tylko 266, czyli równo 13 procent. To ja wyciągnąłem z tego ten jedynie zbawienny wniosek, który nadal obowiązuje. To ja jestem autorem tezy, że człowiek, który kładzie się na stole operacyjnym w szpitalu, jest narażony na większe niebezpieczeństwo utraty życia njż angielski żołnierz w bitwie pod Waterloo. To ode mnie wyszedł stale rosnący ruch, który prędzej czy później doprowadzi do zniszczenia starych szpitali i budowy wielu małych przewiewnych pawilonów dla chorych, jakie w każdej chwili można będzie przenieść na tereny bardziej zdrowe. Reszty dokona moja akupressura. Czy nie słyszał pan, o jakich sukcesach mówił dr Pirrie wobec całego zgromadzenia? Tam gdzie się ją stosuje, nie ma już ropienia. Wierzę, że zdobędzie uznanie. W taki sposób pokonane zostaną gangrena i ogólne zakażenie, i tylko w taki sposób. Jestem pewny, że nie zauważył, jak bardzo się przestraszyłem. Przeraziło mnie jego samochwalstwo, wciąż powracające „ja", przestarzałe projekty ratowania chorych przed gorączką i ropą, zachwalanie swych igieł do blokowania naczyń krwionośnych, o które walczył z przekonaniem „oślepłego boga". Czy rzeczywiście wierzył w to, co mówTił? Czy wierzył w swe posłannictwo w walce przeciw gorączce szpitalnej? Czy też za przesadnym zachwalaniem samego siebie czaiło się zrozumienie, że zarówno plan budowy pawilonów szpitalnych, jak i stosowania jego klamer naczyniowych to skazane na śmierć płody jego 169 ducha, których agonii po prostu nie chce dostrzegać? A może wałczy! o swoje idee, ponieważ jego zmordowane serce sygnalizowało zbliżający się koniec? — Znam dobrze drogę, którą pan chce iść... — próbowałem mu przerwać — ale czy nie jest to droga ucieczki przed chorobą? Czy to nie choroba będzie przepędzała pańskie pawilony z jednego miejsca na drugie, sama zaś zawsze pozostanie na miejscu? To, co proponuje profesor Lister, jest walką otwartą... Spojrzał na mnie z błyskiem w oczach, jakby nie mógł pojąć, że w ogóle mam odwagę raz jeszcze wspominać o Listerze. — Z dawno odrzuconymi ideami nie można walczyć — wybuchnął. Zatrzęsło mną, poczułem pokusę, żeby zrezygnować z wszelkich względów, z całego podziwu, jakim go darzyłem i zawsze będę darzył, żeby mu zwrócić uwagę na ślepotę jego zachowania, żeby przypomnieć mu czasy, kiedy sani walczył o innowacje poruszające świat. Patrzy! jednak na mnie groźnie i grzmiał: — Nie powinienem się denerwować. Nie mam zamiaru umrzeć, zanim akupressura nie znajdzie uznania i nie zostanie rozwiązana sprawa szpitalnictwa. Do tego moje serce jest jeszcze dość silne. Mam wrażenie, że pan chce tak ślepo wierzyć w karbol... Ale...— Zacisnął obydwie pięści na piersi. — Może mi pan wierzyć, że dawałem sobie radę z mocniejszymi niż Joseph Lister. Zdecydowałem się odejść, już mu nie zaprzeczając. Ale ręka, którą mi podał, drżała ze zdenerwowania, a jego postarzałe oczy płonęły. Przez chwilę trapił mnie dylemat, czy bać się go, czy współczuć staremu człowiekowi, który w wyścigu ze śmiercią uganiał się za nieosiągalnymi celami. Ale doszedłem do wniosku, że raczej należy się bać niebezpiecznego „oślepłego boga", który cieszył się tak wielkim uznaniem i mógł zgromadzić wokół siebie wielu innych „ślepych bogów" thedycyny w celu urzeczywistnienia swojej groźby. Dwie godziny później spotkałem Listera na wieczornym przyjęciu. Jako człowiek powściągliwy nie pytał mnie o Simpsona, a ja ze swej strony, tak bardzo bojąc się o niego, nie mogłem zdobyć się na to, by go poinformować o swojej niemiłej rozmowie. Swoją kampanię przeciw Listerowi rozpoczął Simpson kilka tygodni później. Zaczął ją w szczególnych okolicznościach. Być może Simpson początkowo się wahał, ale do działania zmobilizował go widocznie choć ograniczony, to jednak zauważalny oddźwięk, z jakim spotka! się Lister. Było jednak w Dublinie sporo ludzi, którzy wysłuchali Listera — przynajmniej u uwagą. Również zainteresowano się teraz jego poprzednio publikowanymi artykułami w „The Lancet". Niektóre gazety zajęły się problemem leczenia ran za pomocą karbolu. Przeważnie były to artykuły bardzo ostrożne, ale stwierdzały, że warto się tą sprawą zainteresować. Jednak prawie wszystkie zawierały błędy, a przede wszystkim ten podstawowy, że uważano, iż w odkryciu Listera decydujące znaczenie ma kwas karbolowy, a nie sama zasada zabezpieczenia rany przed wtargnięciem do niej żywych zarodków, obojętne, czy przy pomocy karbolu, czy innej substancji. Nawet „The Lancet", który ogłosił pełny tekst wykładu Listera w Dublinie, stwierdził w nocie od wydawcy: „Jeśli końcowe wnioski profesora Listera co do skuteczności stosowania kwasu karbolowego przy skomplikowanych złamaniach kości znajdą potwierdzenie w dalszych doświadczeniach i obserwacjach, to ważność tego, co naprawdę wolno nam będzie nazwać jego odkryciem, wykroczy poza wszelkie normy oceny!" Tak więc i tu zagnieździł się błąd w odniesieniu do karbolu. Lister reagował sprostowaniami. Przyjmowano te sprostowania i poprawiano lub przynajmniej starano się zrozumieć tę subtelną, lecz posiadającą decydujące znaczenie różnicę. Tymczasem 21 października „Edinburgh Daily Review" opublikował anonimowy list, podpisany kryptonimem „Chirurgicus". Dotyczył Lemaire'a i rzekomego plagiatu Listera. Głosił dokładnie to samo, co o Francuzie Lemaire powiedział mi Simpson podczas tamtego spotkania w hotelu- Powoływał się na pewne sprawozdanie w „North British Agriculturist", które omawiało stosowanie karbolu przez Listera, i stwierdzał, że to sprawozdanie może „odbić się niekorzystnie na stosunkach z francuskim sąsiadem". Zastosowanie karbolu 170 wcale nie jest wynalazkiem Listera. On, podpisany, ma na przykład przed sobą siedmiuset-stronicową książkę Lemaire'a, której drugi nakład ukazał się w roku 1865. W książce tej dr Lemaire uprzedził wszystkie wywody Listera na temat kwasu karbolowego. Kilka dni później jeden z byłych asystentów Listera ustalił, że Simpson rozesłał do wszystkich znanych lekarzy pismo okólne, którego tekst dokładnie odpowiadał treści anonimowego listu. Tym samym stwierdzono, że to Simpson ukrył się pod imieniem „Chirurgicus". Jeden egzemplarz tego pisma dotarł także do „The Lancet". Po wydrukowaniu spowodował zaskakującą zmianę w postawie tego czasopisma i jego wydawcy, syna założyciela „The Lancet" Jamesa Godschilda Wakleya, człowieka uległego i chwiejnego. List Simpsona wystarczył, by i tu mogła ukazać się notatka- rzucająca na Listera podejrzenie, że jedynie naśladuje od dawna znane odkrycie francuskie. Lister poszukiwał książki Lemaire'a. W Glasgow nie można jej było znaleźć. Wreszcie odkryto ją w bibliotece uniwersytetu edynburskiego. Przestudiował książkę z całą sobie właściwą pedantyczną dokładnością. Urodzony w roku 1814 francuski aptekarz Francois Jules Lemaire eksperymentując ze smołą z węgla kamiennego uzyskał kwas karbolowy. Przypadkowo odkrył, że kawas ten niszczy drobne żyjątka, które z nim się stykają. Gdy ponadto zauważył, że na rankach po szczepieniu posmarowanych kwasem karbolowym nie powstawały ropne strupy, wyciągnął wniosek, że ropienie wywołują drobne żyjątka, które niszczy kwas karbolowy. Faktycznie przeto rozwinął podstawową teorię, jednak, co miało znaczenie decydujące, na tym poprzestał. Eksperymentował chaotycznie, lecząc karbolem wrzody rakowate i nigdy jak Lister nie rozwinął metody ochraniania ran. Lister powiadomił „The Lancet" listownie, że dopiero teraz po raz pierwszy' przeczytał książkę Lemaire'a, i wskazał na istniejące różnice. Stwierdzał, że nigdy nie utrzymywał, jakoby pierwszy zastosował kwas karbolowy. Natomiast uważa się za odkrywcę metody polegającej na tym, że chroni rany przed wdzierającymi się do nich zarodkami, co przypuszczalnie można by jednak osiągnąć także za pomocą innych środków chemicznych. Przestrzegał, żeby się nie spodziewać po karbolu cudów. Sukcesy można będzie osiągnąć tylko wtedy, gdy stosować się będzie karbol zgodnie ze starannie opracowaną przez niego metodą. Pismo Listera, zredagowane 5, ukazało się 19 października. A już dwa dni później Simpson definitywnie i otwarcie przystąpił do walki. Jego artykuł polemiczny Carbolic Acid and its Coinpounds in Surgery (Kioas karbolowy i jego składniki iv chirurgii) zajął wiele stron w „The Lancet". Zawsze był mistrzem dyskusji, ostrej polemiki, zabójczej drwiny i celnych cytatów z literatury fachowej. Ale tym razem ze szpalt tego artykułu biło z trudem hamowane zdenerwowanie i wrogość. Nie tylko starał się udowodnić w obszernym wywodzie, że Lemaire jest odkrywcą karbolu, ale powoływał się na licznych europejskich lekarzy, którzy w historii medycyny bezskutecznie stosowali ten środek. Zaślepiony, dał się unieść reminiscencjom historycznym, co w końcu skłoniło go do zerwania maski i przedstawienia własnych zamiarów, do ujawnienia, w którym punkcie Lister go trafił i dlaczego z czysto osobistych powodów chciałby osiągnięciu Listera odebrać wszelkie znaczenie. Wielkim celem, pisał, do którego dąży Lister, według jego własnych słów, jest leczenie ran bez ropienia, a przez to opanowanie ropnej gorączki przy zastosowaniu kwasu karbolowego. Te cele jednak dawno osiągnięto w szpitalu w Aberdeen, i to bez kwasu karbolowego, wyłącznie stosując akupressurę. Tej samej publiczności, przed którą przemawiał w Dublinie Lister, dr Pirrie wyjaśnił, że gojenie się ran po ośmiu ekstyrpacjach piersi kobiecych przebiegało bez jednej kropli ropy, odkąd Pirrie do tamowania krwi zaczął stosować klamry naczyniowe wynalezione przez Simpsona. Od tego czasu nie było w Aberdeen wypadku gorączki ropnej. Wreszcie pyta! otwarcie, z tą płomienną zazdrością starzejącego się człowieka, której świadkiem byłem już w Dublinie, dlaczego Lister i inni wciąż wzbraniają się przyjąć metodę akupressury, choć tylko ona i wyłącznie ona gwarantuje leczenie ran bez ropy i gorączki. Lister odpowiedział jeszcze tego samego dnia, czyli 21 października, kiedy to ukazał się atak Simpsona w „The Lancet". Ale jako wróg wszelkich gwałtownych sporów, wszelkiej wrogości i nienawiści, nie potrafi! odpowiedzieć tą samą bronią. Starannie opracowane 171 * -: '* -\ sprawozdanie sir Jamesa Simpsona, cak pisał, wymaga odpowiedzi. Ponieważ jednak zawsze stara się być obiektywny, powstrzyma się od komentowania twierdzeń Simpsona. W szeregu artykułów dokładniej opisze swój system, a czytelnicy sami sobie wyrobią sąd o atakach Simpsona. To był cały Lister: łagodny, niechętny każdej walce kwakier z Upton House. To nie byl ton, który by dotarł do Simpsona. To nie był także ton, który by w tym czasie mógł potrząsnąć szerokimi kręgami chirurgów. 30 listopada rozpoczął Lister druk swoich sprawozdań; trzeźwo, rzeczowo, bez powoływania się na Simpsona. „The Lancet" wydrukował je bez słowa komentarza. Jtiż nie spotkały się z szerszym oddźwiękiem. Było za późno. Jeśli o mnie chodzi, to byłem i jestem głęboko przekonany, iż spór, jaki rozpętał Simpson o.priorytet zastosowania kwasu karbolowego, przyczynił się do tego, że Lister nie zdobył szybkiego uznania w Anglii. Pytanie: Lister czy Lemaire lub Lister czy akupressura? — nie odgrywało już żadnej roli. W bardzo krótkim czasie straciło wszelkie znaczenie. Myśląc o metodzie Listera, myślano tylko o karbolu. Skojarzenie myślowe, które poprzednio wciąż się narzucało, od czasu tyrady Simpsona o karbolu Lemaire'a rozprzestrzeniło się po całym kraju i wciągnęło także ludzi najlepszej woli. Lekarze, którzy byli dość chłonni, hy próbować „leczenia metodą Listera", myli rany karbolem, a następnie wpychali do nich brudne szarpie. W efekcie oczywiście przeżywali niepowodzenie i szczerze o tym przekonani głosili, że środek Listera jest nieskuteczny. Polewali karbolem brudny opatrunek, który od szeregu dni leżał na ranie, i stwierdzali, że karbol ich rozczarował. Tak zdolny i mądry człowiek, jak sir James Paget w Londynie, otoczył ranę otwartego złamania kości za pomocą kolodium i dopiero w dwanaście godzin później całość nasycił kwasem karbolowym. Potem oświadczył, że leczenie całkowicie zawiodło. Duchowa ociężałość i brak zrozumienia dla stanu faktycznego, które z karbolu czyniły cudowny eliksir leczący rany, zafałszowały jego znaczenie jako środka pomocniczego określonego systemu. Związek między leczeniem ran a ideą Pasteura, który Lister wciąż bardzo mocno podkreślał, jedynie utrudniał jego sytuację, ponieważ łączył swój niezrozumiały, a zatem sporny system, z nie mniej sporną nauką. Daremnie próbował nieustannie wyjaśniać, o co mu w rzeczywistości chodzi i na jakim dokładnie przemyślanym systemie bazują jego sukcesy. Daremne było jego wołanie: „Musicie waszymi duchowymi oczyma dokładnie tak samo widzieć te żywe zarodki, które, zakażają rany z powietrza, jak waszymi cielesnymi oczyma dostrzegacie muchy". Simpson zmarł na serce wiosną 1870 roku, nie osiągnąwszy swych ostatnich wielkich celów. Stare budynki szpitalne nie zostały zburzone, a jego klamry naczyniowe nie zdobyły świata. Ale Listera pozostawi! w wielkim osamotnieniu. W roku 1873 „The Lancet" zapytywał: „Czy Pasteur przy dzisiejszym stanie wiedzy będzie wciąż jeszcze podtrzymywał swą teorię o żywych zarodkach?" i „Czy Lister także w przyszłości poświęci tej teorii swe niefachowe poparcie?" Angielscy7 studenci i chirurdzy śpiewali drwiące piosenki tej treści: „Nie mamy w domu ani jednego mikrobka" albo „Mikroby, te pracowite mikroby..." W oddziałach chirurgicznych szpitali nadal umierali niezliczeni chorzy na ropnicę i zakażenie krwi. Największy podziw, jaki kiedykolwiek żywiłem dla człowieka za jego niezachwianą wiarę w swoją sprawę, do końca mojego życia należeć się będzie Listerowi. Wielokrotnie zwalczany, zapoznany przez szerokie kręgi angielskich chirurgów, w swoich salach dla chorych trzymał się nadal systemu, którego był prekursorem. Nie były mu oszczędzone dalsze niepowodzenia, które co pewien czas głęboko nim wstrząsały. Dziś w tych niepowodzeniach nie ma nic tajemniczego, ponieważ wiemy to, o czym Lister mimo całego postępu równie mało wiedział, jak ja. Rany, które początkowo leczył szczególnie chętnie, czyli otwarte złamania, były przeważnie już zainfekowane, zanim mógł się nimi zająć i przeciwdziałać wtargnięciu do nich dalszych zarodków. Wygląda rzeczywiście na cud, że Lister właśnie w tych niekorzystnych przypadkach miał tak wiele sukcesów. W danych warunkach nie mógł uniknąć rozczarowań. A przecież wciąż je przezwyciężał. W najprawdziwszym znaczeniu tego słowa była to walka na ślepo, niekiedy rozpaczliwa, 172 prowadzona przeciw wrogowi atakującemu z ciemności, w którego istnienie wierzył, ale którego sam jeszcze nie mógł zobaczyć ani zgłębić jego sposobu egzystencji. Nie poprzestał na opatrunkach karbolowych. Zaczął myć ręce i instrumenty w roztworze 'karbolu, ponieważ doszedł do wniosku, że i na nich osadzają się zarodki z powietrza i przy zetknięciu się z raną mogą się do niej przenieść. Ale i tym się jeszcze nie zadowolił. Poszukiwał sposobów zniszczenia zarazków unoszących się w powietrzu nad polem operacyjnym, zanim w ogóle dotrą w pobliże rany. Skonstruował rozpylacze, które wytwarzały mgłę karbolową nad terenem każdorazowej operacji. Pierwotnie musiał je ręcznie obsługiwać asystent, później pracę tę wykonywał rozpylacz mechaniczny pod ciśnieniem. Mgła karbolowa wywoływała kaszel i bóle głowy, operator i asystenci byli całkowicie przemoczeni, ale Lister nie dał się zbić z tropu. Z kolei zaczął także obmywać karbolem skórę pacjenta w okolicy miejsca operowanego i okładać ją chustami nasyconymi karbolem, pozostawiając nie okryte tylko miejsce na nacięcie. Z bezprzykładną cierpliwością poszukiwał wolnego od zarazków materiału dla swoich ligatur. Boże Narodzenie roku 1868 spędził wraz z żoną Agnes w domu rodzinnym w Upton. Ale i tu jego niespokojny duch dał znać o sobie. W asyście swego siostrzeńca Johna Rickmana przeprowadził w starej pracowni swojego ojca operację na znajdującym się pod narkozą cielęciu, podwiązując jego naczynia nićmi katgutowymi, które poprzednio przez cztery godziny moczyły się w roztworze karbolu. Spodziewał się, że nici są wolne od zarazków, a ponieważ sporządzone zostały z jelit zwierzęcych, nie tylko przyczynią się do gojenia rany, ale zostaną zresorbowane. Gdy po czterech tygodniach zwierzę zarżnięto, Lister stwierdził, że wiązania we wnętrzu zwierzęcego ciała nie tylko nie wywołały ropienia, ale zostały po prostu wessane przez okoliczne tkanki. Tak więc stworzył podstawę, na której w przyszłości chirurgia rozbudowała sposób podwiązywania naczyń. Ale wciąż jeszcze był w Anglii samotny ze swymi sukcesami. W nim potwierdzała się prastara mądrość o tym, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. I oto na przełomie roku 1869/70 dotarła do Listera wieść z Niemiec, która go na jego cichy sposób niezmiernie uszczęśliwiła. y^jeszcze w roku 1867, tuż po doniesieniu czasopisma „The Lancet" o odkryciu Listera, /'lipski profesor chirurgii i wynalazca nowej metody transplantacji skóry, Karl Thiersch, zrozpaczony szalejącymi w jego klinice chorobami z ran, przejął system Listera. Teraz, niecałe trzy lata później, donosił, że jego klinika zmieniła się nie do poznania i prawie całkowicie wyeliminowano z niej gangrenę i zakażenie ogólne. W ślady Thierscha poszedł dyrektor oddziału chirurgicznego berlińskiej Charite, Adolf von Bardeleben. Jego asystent A. W. Schul-tze jako pierwszy niemiecki chirurg zjawił się u Listera, by studiować u.niego leczenie ran. Po jego powrocie wprowadzono metodę Listera w berlińskiej klinice Charite, uznając ją za metodę podstawową. W roku 1872 zaczął ją stosować następny poważny niemiecki chirurg, Rys^rd vc,n v<,jtamn z Maiie, a w ślad za nim profesor Nussbaum z Monachium, w które-go klmice choroby z ran szalały tak ^ta\mt, fe TĄ8M& ^ W Sft ^KOCHSi p^mt^. Nussbaum sądził, że ma do wyboru albo spalić swą przepełnioną umierającymi klinikę, albo skapitulować wobec chorób z ran. Trzymał się dokładnie metody Listera i przeży! ów niewyobrażalny cud: gangrena i gorączka ropna ustąpiły z pola walki. Także ze Szwajcarii, z Bazylei, z kliniki chirurgicznej profesora Augusta Socina docierały do Glasgow wiadomości o sukcesach. Socin leczył dwadzieścia ran metodą Listera, a dwadzieścia sposobem tradycyjnym. Pierwsze zagoiły się bez komplikacji, w dragich aż w trzynastu przypadkach pojawiły się ciężkie ropienia. Śmiertelność w klinice Socina z dotychczasowych 43,7 procent przy amputacjach spadła do 11,5 procent, z 52,7 procent przy otwartych złamaniach do 10 procent, natomiast z 77,7 procent przy operacjach przepukliny do 10,2 procent, i Informacje o tych sukcesach wstrząsnęły tak mocno gmachem pojęć o chorobach z ran, wyobrażeniami, które od wieków obowiązywały w chirurgii, że gwałtownie narzucało się pytanie, kiedy wreszcie bogowie chirurgii w Anglii przezwyciężą swoją ślepotę. 173 Ii Lister tymczasem opuścił Glasgow. Marzył o tym, aby skuteczniej walczyć o uznanie dla swej metody w Londynie, w sercu Anglii, ale daremnie starał się o profesurę w stolicy. Gdy James Syme dotknięty apopleksją, utraciwszy mowę, nie mógł już kierować swą edyn-burską kliniką, miejsce jego zajął Lister. Jadąc z Glasgow do Edynburga, na kolanach wiózł probówki Pasteura, za pomocą których ten przeprowadzał swoje pierwsze próby z żyjącymi zarodkami. W Edynburgu w krótkim czasie przepędził definitywnie gangrenę i gorączkę ropną ze starego zakładu Syme'a. Jego uczniowie byli pierwszymi w historii chirurgii studentami, którzy fetoru ropy nie uważali już za zrządzenie losu ani nawet za coś, co w sposób nierozerwalny związane jest z kliniką chirurgiczną. Ale także w Edynburgu Lister pozostał człowiekiem samotnym, podziwianym tylko przez swych uczniów, którzy wrastali w świat jego pojęć, albo przez pojedynczych, przeważnie zagranicznych gości, którzy chcieli od niego się uczyć. Prawdopodobnie to osamotnienie i wreszcie nie dające się stłumić pragnienie uznania oraz zachęty skłoniły go w roku 1875 do wyjazdu do Niemiec. Dla człowieka zapoznanego w ojczyźnie podróż ta stała się wręcz niewiarygodnym pochodem triumfalnym przez niemieckie uniwersytety. Lipsk czcił go jak wybawcę. Tego nie oczekiwał i w jego oczach pojawiały się wtedy często łzy. Potem nastąpiła podróż do Stanów Zjednoczonych. Widziałem go w Filadelfii, na międzynarodowym kongresie, a potem w Bostonie i Nowym Jorku, gdzie wielokrotnie swoją metodą otwierał abscesy, zyskując ogromne uznanie. Jednak nie było tó uznanie trwałe. Po jego wyjeździe jeszcze raz— i to na długo — zakorzenione przyzwyczajenia wzięły górę. Po powrocie do Anglii Lister działał jak człowiek odmieniony. Po raz pierwszy uskrzydlało go poczucie publicznego sukcesu. Znowu był pełen ufności. Dodała mu ona sił i zdecydował się raz jeszcze ubiegać o katedrę w Londynie, chcąc tam, podobnie jak zdobył Niemcy, pozyskać dla swojej metody ojczyznę. Gdy w roku 1877 zmarł sir William Fergusson, cieszący się wielkim autorytetem chirurg Uniwersytetu Królewskiego w Londynie, miejsce jego, wbrew nieprzychylnej krytyce, zajął Lister. Swój wykład inauguracyjny w Londynie wygłosił 1 października 1877 roku. Ale raz jeszcze ciężko się rozczarował. Oczywiście mówił o tym, co stanowiło jego pasję od przeszło dziesięciu lat: o gniciu, o żyjących mikrobach, które według niego przyczyniają się do powstawania chorób z ran. Z mównicy na flaszkach z mlekiem zademonstrował wpływ zarodków zawartych w powietrzu na fermentację. Wkrótce usłyszał pierwsze szydercze „ho ho!" studentów. Znudzeni szurali nogami, aż słowa Listera całkowicie zagłuszy! hałas. Rozległy się śmiechy: „Drzwi są otwarte, zamknijcie je, bo wpadnie któryś z mikrobów Listera". Raz jeszcze spadł Lister w przepaść lekceważenia i drwin. Sala wykładowa opustoszała. Pielęgniarki w salach dla chorych buntowały się przeciw jego „zwariowanej czystości". Ze swymi czterema asystentami, Stewartem, Cheynem, Althamem i Dobbiem, którzy towarzyszyli mu z Edynburga do Londynu i po raz pierwszy poczuli woń zgnilizny, ropy i gangreny, pozostał sam. Ale jeżeli nie stracił nadziei przed dziesięciu laty, to z pewnością nie mógł zwątpić teraz. Zresztą nie miał do tego żadnego powodu. Gdy w Londynie z całą cierpliwością i cichym uporem walczył o serca swoich studentów, w Niemczech, kraju jego triumfu, dokonał się rozwój, który usprawiedliwiał jego przeszło dziesięcioletnią walkę, a wszystkich jego przeciwników musiał przekonać o ich ślepocie i niesłusznym uporze. W małym miasteczku Wolsztyn wówczas całkiem jeszcze nieznany lekarz prowincjonalny po raz pierwszy definitywnie udowodnił to, co przypuszczał Pasteur, a na czym Lister zbudował całą swoją metodę: istnienie żywych zarodków, czyli mikrobów, które powodowały ropienie, gangrenę i gorączkę. Ten nieznany prowincjonalny lekarz nazywał się Robert Koch. 174 RĘKAWICZKI MIŁOŚCI Gdybym go spotkał na ulicy, nigdy nie wziąłbym go za człowieka, który zmieni oblicze medycyny. Nawet gdy zetknąłem się z nim po raz pierwszy w jego śmierdzącym myszami i karbolem gabinecie, z trudem dostrzegałem w nim człowieka, który pierwszy udostępnił ludzkiemu oku życie zarodków zakaźnych i zapalnych. Gdy w roku 1877, trochę zniechęcony wieloletnim daremnym wysiłkiem przyswajania kilku znajomym amerykańskim chirurgom antyseptycznej metody operacyjnej Listera, zetknąłem się z pierwszą relacją Kocha o odkryciu żywego zarodka choroby, bakcyla wąglika, w mojej wyobraźni wynalazca ten przybrał postać wręcz herosa. Tylko względy osobiste, to znaczy śmierć mego syna Toma na nie dające się wówczas jeszcze operować zapalenie ślepej kiszki, powstrzymały mnie od natychmiastowej podróży do Niemiec do tego prawie nieznanego małego miasta Wolsztyn, w którym mieszkał Koch. Gdy dwa lata później Koch w kolejnej publikacji opisał pierwsze z tych bakterii, które wywołują mordercze choroby z ran, obraz jego w mojej wyobraźni przybrał jeszcze wspanialszy kształt. Co za potężna głowa, która nieprawdopodobnie prostymi eksperymentami udowodniła to, co Lister przeczuwał. Co za geniusz, który niewidocznego dotychczas „mordercę z ciemności", śmiertelnego wroga operowanych i operatorów, wydobył na światło dzienne! Co za człowiek, który tak dobitnie wykazał ślepotę tym wszystkim, którzy nie chcieli albo nie mogli zrozumieć Listera. Wiosną 1880 roku szedłem wreszcie wyboistym brukiem, który przynajmniej trochę odróżniał główną ulicę Wolsztyna od brzydkich ulic okolicznych. Zatrzymałem się przed pokrytym spadzistym dachem domem doktora, w którym Koch prowadził swoją praktykę jako lekarz obwodowy. Potem czekałem w pokoju, tak jak ongiś u Listera. I tu, podobnie jak tam, pani domu próbowała skrócić czas oczekiwania rozmową. Ale mniej więcej czterdziestoletnia Emma Koch, która swą córeczkę Gertrudę posadziła obok siebie na podnóżku, nie była ową Agnes Lister. Agnes Lister wierzyła wtedy w swego męża, nawet gdy posuwał się naprzód tylko krok po kroku. Emma Koch była zupełnie innym typem kobiety. Była typową przedstawicielką drobnomieszczaństwa, która — jak zrozumiałem po pierwszym kwadransie naszej utykającej rozmowy — w pracy badawczej swego męża widziała jakąś wrogą siłę. O odkryciach Kocha, o tym potężnym magnesie, który mnie zwabił aż tu, do tego nędznego zakątka, nie mówiła nic, a jeżeli, to tylko z przymusem, w którym wyczuć można było ton pewnej nienawiści czy obawy lub też mieszaninę obydwu uczuć jednocześnie. Skarżyła się, że, tak jak mnie, mąż jej każe czekać swoim pacjentom. Z początku miał piękną praktykę, ale zaniedbał wszystko. Teraz chorzy przychodzą niechętnie lub nie przychodzą wcale, ponieważ Koch myśli tylko o swoich mikroskopach, myszach i świnkach morskich. Nie rozumie, że niszczy przez to egzystencję swojej rodziny. Nie widuje go całymi nocami. Może i teraz znowu zapomniał, że czekam na niego. Wielokrotnie próbowała przypomnieć o mnie Kochowi, który pracował w swoim „laboratorium", ale zawsze wracała wzruszając tylko ramionami. To wzruszanie ramionami nie miało w sobie nic z usprawiedliwienia czy wybaczającego zrozumienia. Wyjaśniła, przyciągając do siebie córeczkę, z ledwo ukrywanym wyrzutem, że mąż fotografuje przez mikroskop. Świat się może zawalić, a on będzie dalej fotografował. Im dłużej przeciągało się oczekiwanie, tym wyraźniej przemawiała przez nią kobieta, która nie pojmuje pracy swego męża i nie rozumie jego tęsknot. Może czuła, że te tęsknoty muszą go prowadzić w rejony, do których ona nie ma dostępu. Dlatego były przedmiotem jej nienawiści. 175 Wiele lat później, gdy Koch rozszedł się z żoną, która ciążyła mu jak „kamień młyński u szyi", i spotkałem go w czasie podróży do Rodezji z jego drugą żoną, Jadwigą, często przypominało mi się to męczące wyczekiwanie. Pozwalało mi zrozumieć obsesję tego człowieka, który oddzielony ode mnie tylko kilkoma ścianami polował na bakterie i zapominał przy tym o otaczającym go świecie. ¦ j& Wreszcie Koch stanął w niskich, staromodnych drzwiach; średniego wzrostu, blady, #ledwo trzydziestosiedmioletni, przygarbiony od długiego siedzenia; wąska, długa, słabo owłosiona czaszka; zwichrzona broda, oczy zaczerwienione, na nosie tanie, małe okulary., Mrugał do mnie krótkowzrocznie, nieobecny i mrukliwy, zupełnie jakby go wyrwano z jakiegoś lepszego świata, jakby chciał zapytać: czego pan właściwie ode mnie chce? Wymieniliśmy krótki uścisk dłoni. Jego ręka była szorstka, zżarta kwasami, pokryta plamami, wyblakła. Potem poprowadził mnie do swego gabinetu. Wchodząc od razu poczułem ów szczególny zapach, który był mieszaniną karbolu i odoru hodowli małych zwierząt. Dochodził zza prymitywnej drewnianej ścianki, którą Koch z braku miejsca kazał przedzielić pomieszczenie. Za tym mizernym przepierzeniem znajdowało 'się jego „laboratorium badawcze". Mieściło parę stolików i stelaży wypełnionych miskami i szklankami z płynami lub martwymi zwierzętami, przed mikroskopem stał taboret obrotowy, w klatkach dla zwierząt i szklanych zasobnikach zamkniętych siatką drucianą pełno było świnek morskich i białych myszy. W kącie stała otwarta stara szafa, widocznie rodzaj prymitywnej ciemni. Mimo woli zatrzymałem się. Świadomość, że zza tego przepierzenia wyszły odkrycia, które zrewolucjonizowały świat medyczny i przyczyniają się do zwycięstwa koncepcji Listera w dziedzinie chirurgii, była trochę szokująca. Nić sądzę, by Koch w ogóle zauważył moją reakcję. Z nieobecnym wyrazem twarzy stał wśród swoich przyrządów, brał do ręki jedno po drugim szkiełka mikroskopowe i oglądał z bliska swymi krótkowzrocznymi oczyma. Potem nagle zapytał: „Pan przybywa z Ameryki?" Jeszcze w'trakcie mojej odpowiedzi jakby się obudził z zadumy. Stal się innym człowiekiem, wręcz ożywionym, choć potem nadal w każdym słowie, każdym pytaniu i każdym wyjaśnieniu zdradzał lodowatą naukową precyzję. Słowo „Ameryka" w tej chwili w jakiś dla mnie niezrozumiały sposób poruszyło jego serce. Później dowiedziałem się, że jego młodość jako syna górnika wypełniało marzenie o podróżach po świecie i że jego pierwsza żona, jeszcze jako narzeczona w Hamburgu, wręcz zmusiła go do wyboru między podróżami po świecie a mieszczańskim trybem życia u jej boku. Wtedy go zrozumiałem. Po prostu jeszcze nie dośnił swojego snu do końca. Być może ta cudowna droga, która doprowadziła go do odkrycia bakterii, nie była niczym innym jak namiastką drogi, która pozwalała jego stłumionej tęsknocie wędrować w nieznaną dal. Szukał tego nieznanego w mniejszym, ale dla siebie dostępnym świecie. Po chwili siedziałem pochylony nad mikroskopem Kocha. Po raz pierwszy w życiu ujrzałem owe kuliste bakterie, zwane kokami, które, jak tymczasem odkrył Koch, wywołują gorączkę ropną u operowanych; jej fetor, pomimo metody Listera, wciąż jeszcze zatruwał większość szpitali na świecie oraz sale chorych, w których pracowało tysiące nie dowierzających, lecz w starym rozumieniu wielkich chirurgów. Był w zasięgu mojej ręki: ten stary, odwieczny wróg, z którym walczył Lister. Łatwo zrozumieć podniecenie, które mnie wówczas ogarnęło, jak również wielką uwagę, z jaką słuchałem najpierw objaśnień, a potem relacji Kocha. Chyba najmniej miał do powiedzenia na temat tego, co go skłoniło do pójścia tą drogą. Jako lekarz obwodowy z obowiązku badał zdechłe owce, które w tych czasach setkami ginęły na pastwiskach na nieznaną chorobę. Zasadniczo wiedziano tyle tylko, że w toku choroby śledziona owiec czernieje. Dlatego chorobę nazwano wąglikiem. Już w roku 1849 pewien, do czasów Kocha już zapomniany, młody lekarz o nazwisku Pollender twierdził, że we krwi owiec, które zdechły na zapalenie śledziony, zaobserwował dziwne drobne laseczki. Jednak nikt nie brał go poważnie. 176 t ;¦- i Nie inaczej potraktowano Francuza Davaine'a, który tę chorobę przenosił na zdrowe owce, wstrzykując im krew z zawartością owych laseczek. Także Davaine'a dawno zapomniano, gdy Koch, wbrew woli swej oszczędnej żony, nabył pierwszy skromny mikroskop i na . nowo odkrył owe laseczki. Czas na pracę badawczą musiał podkradać Koch swej praktyce lekarskiej. Ale widok tych niezwykłych laseczek rozbudził w nim tłumioną tęsknotę za badaniami i przygodą. Laseczki te początkowo jakby były martwe. To, że je oglądał pod mikroskopem, zrazu niewiele znaczyło. W soczewce mikroskopu mieszały się z innymi drobnoustrojami. Koch doszedł do wniosku, że należy je izolować i pobudzić do życia poza zwierzętami, które zdechły na tę chorobę, stwierdzić, czy i jak się potem rozmnażają. Powinno się je hodować, a gdy się je potem przeniesie na zdrowe zwierzęta i te zachorują, będzie to dowód, że tylko one są nosicielami choroby. Koch, ów lekarz prowincjonalny, pracujący z dala od tak zwanego wielkiego świata medycyny, z dala od wszelkich wielkich laboratoriów, ale i nie ulegający skostnieniu, które z biegiem czasu tak łatwo ogarnia fachowców, szuka i znajduje drogę do spełnienia swych marzeń. Założył, że zarodki choroby, jeśli chce się je wyizolować, potrzebują substancji podobnej do ciała, które służy im jako pożywka. Ta substancja musi być wolna od innych zarodków i w celu łatwiejszej obserwacji przezroczysta. Koch wybrał płyn ze zdrowych oczu wołu. Następnie zakłada, że zarodkom, jeżeli się mają rozmnażać, potrzebna jest również temperatura ciała. Przy pomocy lampy olejnej konstruuje przyrząd do podgrzewania. Potem bierze drzazgę, którą w celu zniszczenia obcych zarodków mogących się tam znajdować trzy-ma w ogniu tak długo, aż drzewo zaczyna się zwęglać. Przy pomocy tej drzazgi wprowadza małą ilość krwi ze śledziony zawierającej laseczki do płynu ocznego. Co noc, w odstępach godzinnych wstaje, by obserwować preparat. Za każdym razem zdaje mu się, że widzi proces rozmnażania s.ię laseczek. Ale równie często musi stwierdzić, że mnożą się równie masowo i zacierają obraz inne drobne kulki. Dostały się do,płynu pożywki w fazie późniejszej. Koch głowi się. Długo zajmuje się problemem, jak zapobiec wtargnięciu innych zarodków do substancji doświadczalnej. Wreszcie wpada na zbawienny pomysł. Na rozgrzane uprzednio szkiełko mikroskopowe kładzie grubszą płytkę szklaną, również przedtem rozgrzaną. Ta płytka posiada zagłębienie, cokolwiek większe od kropli. To zagłębienie, można rzec, zamyka kroplę, nie dotykając jej. Dokoła na obydwu szkiełkach znajduje się wazelina. Spaja szkła ze sobą i zapobiega przenikaniu powietrza do wgłębienia i do kropli. Koch szybkim ruchem odwraca szkiełka, kropla zwisa wolno nad wgłębieniem na szkiełku mikroskopowym, odcięta od innych zarodków z powietrza. „Wisząca kropla" Kocha, „przytułek" dla izolowanych zarodków, został wynaleziony. Koch wsuwa szkiełka pod swój mikroskop i ku swojemu zaskoczeniu nie musi czekać długo. Laseczki mnożą się, i to z ogromną szybkością. Z niewielu powstają tysiące. W stosunkowo krótkim czasie nie można ich już zliczyć. Dzięki tej skłonności do precyzji, która u Kocha tak dziwnie miesza się z jego stłumioną namiętnością do przygód, ustala, że laseczki nie są martwe. Żyją, mnożą się jak żywe istoty i prawdopodobnie będą się mnożyć tak samo, gdy tylko dostaną się do zdrowego ciała zwierzęcego. Przenikają do krwi zwierzęcia i — jak początkowo przypuszcza — zatykają naczynia krwionośne. Ale aby to wykazać, musi Koch przenieść wyodrębnione zarodki na zdrowe zwierzęta. Nie dysponuje stadami owiec dla celów badawczych. Nie ma nawet jednej owcy, na której mógłby eksperymentować. Ale być może na chorobę tę zapadają także małe zwierzęta, które zdobyć można mniejszym kosztem. Koch myśli o myszach. Do domu Kocha wjeżdżają pierwsze klatki ze zwierzętami. Rozgrzaną drzazgą Koch wprowadza „wiszącą kroplę" do ciętej ranki na ogonie myszy. Potem czeka. Następnego 12 Stulecie chirurgów \ / 7 dnia mysz jest martwa. Koch sekcjonuje zwierzę, otwiera śledzionę. Jest wprost zalana laseczkami. Wszystko wskazuje na zapalenie śledziony. Koch mógłby triumfować. W ciągu nocy udało mu się to, co przedtem nie udało się nikomu. Wykazał, że istnieją żywe zarodki choroby i że żywy zarodek jest przyczyną wąglika. Ale jego rzeczowa osobowość każe mu lękać się rozczarowania. Jeden eksperyment niczego nie dowodzi. Koch wątpi tak długo, aż przekona się, iż eksperyment powtórzony kilkanaście razy daje ten sam wynik. Ale i wtedy jeszcze nie jest zadowolony. Owce wchłaniają zarodki gdzieś.na pastwisku. Gdy jednak obserwuje dokładnie swoje laseczki, stwierdza, że giną, gdy tylko pożywka nie ma temperatury zwierzęcego ciała. Jak mogą na łąkach dalej żyć w odchodach zwierzęcych, w trawie czy gdzie indziej, gdzie wystawione są na całkiem inne temperatury?! Koch tygodniami obserwuje swe „wiszące krople" przy najróżniejszych temperaturach. Potem nagle robi nowe, decydujące odkrycie. Stwierdza, że zarodki zmieniają się, gdy brak irn właściwej temperatury. Zmieniają się w „zarodniki" o niebywałej odporności i mogą żyć poza ciałem zwierzęcym w biTfiterTozmartydnTeml5eratuTach'*. Jednak gdy tylko dostaną śię do żywego ciała zwierzęcego, znowu zmieniają się w zarodki, czyli w „bakterie" albo bakcyle, jak je teraz nazywa Koch, i wywołują śmiertelne zapalenie śledziony. Żywy zarodek choroby został odkryty. Mikroskop istnieje od czasów Galileusza. Posługiwali się nim i przy jego pomocy prowadzili badania niezliczeni naukowcy. Ale żaden z nich nie wszedł na drogę Kocha. Próba odpowiedzi na pytanie „dlaczego" pozostałaby w końcu tak samo bezpłodna, jak próba wyjaśnienia, dlaczego Horacy Wells odkrył tłumiące ból działanie gazu rozweselającego. Koch zwraca się ze swym odkryciem do dyrektora Instytutu Fizjologii Roślin Uniwersytetu Wrocławskiego, profesora Cohna. Los sprzyja Kochowi, kierując go do człowieka, który natychmiast docenia wartość jego pracy i zaprasza do Wrocławia. Tam Koch demonstruje swoje eksperymenty. Są przekonywające i nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Wielu wybitnych profesorów interweniuje w sprawie Kocha w Berlinie, by wyrwać go z jego wolsztyńskiej samotni. Domagają, się dla Kocha laboratorium i stanowiska profesora, by mógł w spokoju kontynuować swoje badania. Ale w Berlinie wypowiada się przeciw Kochowi ten sam wpływowy człowiek, który już kiedyś potępił Semmełweisa: Virchow. Po wielu trudach udało się jedynie wywalczyć dla Kocha posadę lekarza obwodowego we Wrocławiu, by go bliżej związać z uniwersytetem. Koch natychmiast przenosi się do Wrocławia wraz z rodziną. Ałe po trzech tygodniach znowu musi opuścić miasto, ponieważ jego dochody nie wystarczają na wyżywienie rodziny. Rozczarowany, zasypywany skargami i pretensjami żony, wraca do Wolsztyna, gdzie znowu podejmuje swą podwójną wyczerpującą pracę. Tylko jeden owoc dojrzał w czasie jego przelotnego pobytu poza Wolsztynem: zredagowana przez niego i opublikowana rozprawka poświęcona bakcylowi wąglika, która dotarła początkowo do rąk nielicznych naukovcćw. W Wolsztynie Koch znowu wraca do swojego śmierdzącego laboratorium za przepierzeniem. Stawia sobie nowy cel. Postanawia, że koniecznie trzeba zarodki tak uwidocznić, by każdy mógł je poznać. I na to, jako człowiek obdarzony laską intuicji, znajduje sposób. Odkrywa, że zarodki wręcz wchłaniają w siebie kolory, w dodatku różne zarodki wchłaniają różne kolory. Dzięki takiemu ich zabarwieniu można je odróżnić między sobą i od_otoczenia. To sprawa niezmiernej wagi. ——- — Ponadto Koch odkrywa i to, że te żywe zarodki albo bakterie można fotografować przez mikroskop. Na tym bazując, Koch zaczyna szukać zarodków, które mogą być przyczyną chorób szpitalnych, jak: gorączka ropna, różyca, tężec i gangrena. Odkrywa, że gorączkę ropną faktycznie wywołują zarodki, co za podstawę swego leczenia przyjął Lister, choć nie mógł tego udowodnić. Badania nad etiologią infekcji ran — tak brzmi tytuł drugiej rozprawy Kocha, w której opisuje on pierwszych „morderców z ciemności" i dowodzi ich działania w oparciu o doświadczenia na zwierzętach. To tylko początek, bo zarodki różnych chorób z ran trudniej 178 rozpoznać niż zarodki wąglika. Ale zapowiadało to przełom w świecie medycyny, a przede wszystkim w chirurgii. O tym byłem przekonany, gdy opuszczałem Wolsztyn*. Wybierając się do nie znanego mi Wolsztyna, pozostawiłem żonę Zuzannę w Halle w domu profesora Volkmanna, tego samego, który jako jeden z pierwszych niemieckich chirurgów przejął antyseptykę Listera i odtąd był jego najgorliwszym zwolennikiem. Zuzanna nie czuła się całkiem dobrze i skarżyła się na drobne dolegliwości, które w rzeczywistości były zwiastunami mającej się wkrótce ujawnić ciężkiej choroby. Poza tym bardzo polubiła żonę Volk-manna, która podczas pierwszej wizyty w Niemczech wywarła na niej tak wielkie wrażenie, już choćby swą znakomitą angielszczyzną. Tak więc wróciłem do Halle, by zabrać Zuzannę na planowaną przez nas letnią wycieczkę na francuskie wybrzeże biskajskie. Gdy wszedłem do pięknego domu Volkmanna, zastałem Zuzannę w salonie rozmawiającą z młodym człowiekiem, który mówił jak Amerykanin, jednak z ubioru wyglądał na Anglika. — Kochanie — powiedziała Zuzanna po pierwszych powitaniach — to jest Mr Halsted z Nowego Jorku. Studiował w College of Physicians and Surgeons i pracował w szpitalu Bellevue. Jest od dwóch lat w Europie, pracował u profesora Billrotha w Wiedniu, u profesora Thierscha w Lipsku, w Wiirzburgu u... Och! U kogo, Mr Halsted? — U profesora von Bergmanna — odrzekł Halsted. — Tak — ciągnęła Zuzanna — jeszcze nigdy nie słyszałam od mojego męża tego nazwiska, ale musi to być człowiek bardzo interesujący. Obecnie Mr Halsted pracuje u profesora Volkmanna. Interesuje się szczególnie Listerem i antyseptyką. Z napięciem czekamy na to, co nam możesz opowiedzieć o Kochu... Halsted był smukłym młodym człowiekiem, atletycznie zbudowanym, o bardzo nieregularnych rysach twarzy wyrażających upór, o wielkich odstających uszach i krótkowzrocznych, ale mądrych oczach. Cechowała go już wtedy owa drobiazgowa, wręcz przesadna elegancja, którą się później miał wyróżniać. Ale jeszcze bardziej rzucała się w oczy jego powściągliwość, którą pokrywa! nieśmiałość, i rzadko spotykany u tak młodego człowieka sarkazm. Prawdopodobnie nie przeczuwał podczas naszego pierwszego, dość przypadkowego spotkania, że za niecałe dziesięć lat jako profesor chirurgii w uniwersytecie Johna Hopkinsa w Baltimore będzie protagonistą nowej naukowej chirurgii w Ameryce i twórcą chyba najwybitniejszej szkoły chirurgicznej. Ja zaś nie przeczuwałem, że w nadchodzącej walce o rozpowszechnienie antyseptyki na wszystkie sale operacyjne świata odegra on stosunkowo ważną rolę dla Ameryki, a szczególnie Nowego Jorku, i wreszcie że jego wkład w to dzieło będzie miał szczególne znaczenie. — Wciąż jeszcze jest rzadkością — powiedziałem — by się tam u nas ktoś interesował antyseptyką Listera, i dlatego cieszy mnie bardzo, że pan się nią interesuje. Byłem świadkiem wielu poważnych sukcesów Listera i próbowałem tam, w Ameryce, przekonać kilku naszych chirurgów, że żywe zarodki przyczyniają się do chorób szpitalnych i że należy trzymać je z dala od ran lub z nich usuwać. Ale było to prawie tak samo beznadziejne, jak szukanie nawet dzisiaj jeszcze w Anglii zwolenników metody Listera. Jednak odkrycia pana Kocha mogą coś w tym zmienić. * Kilka miesięcy później powołano Roberta Kocha na stanowisko radcy rządowego w Cesarskim Urzędzie Zdrowia. Do sławnych w świecie osiągnięć jego rozpoczynającej się tu działalności twórczej neleżało odkrycie zarazka gruźlicy (1882) i paciorkowca cholery (1883). Koch zmarł w roku 1910. 179 — Przed moim wyjazdem — rzekł Halsted — w Nowym Jorku w College'u i w Bellevue było tylko dwóch chirurgów, którzy pracowali metodą Listera, Thomas Sabinę i Stephan Smith. A przekonali się do tego, podobnie jak kilku profesorów z Filadelfii, dopiero po amerykańskiej podróży Listera przed czterema laty. Widziałem różnicę między ich stosunkowo czystymi salami a cuchnącymi oddziałami Hamiltona, Masona i Motta, w których pracowałem. Hamilton i Mott, dzięki Bogu, mało troszczyli się o to, co robiłem. Dlatego bandażowałem i w miarę możności operowałem metodą Listera. Miałem te same wyniki, co Sabinę i Smith. — Więc niech pan jak najprędzej wraca — powiedziałem. — W Niemczech już niemal każdy chirurg stosuje metodę Listera. Śmiem twierdzić, że dzięki temu chirurgia niemiecka zdobędzie znaczną przewagę. — Prawdopodobnie — zgodził się — ale od ludzi, którzy przez całe życie nie myli rąk i instrumentów, a kitle operacyjne nosili tak długo, aż były sztywne od krwi i ropy, nie może pan oczekiwać, żeby nagle zaczęli wierzyć w historię o złych bakteriach. Nie mam nic przeciwko naszym chirurgom, którzy operują na polach, w lasach i na łąkach. Ale czy sądzi pan, że wielu z nich choć raz korzystało z mikroskopu? Jak więc mają uwierzyć w bakterie? Do tego, by wprowadzić antyseptykę, potrzeba nowego pokolenia chirurgów. Lister to może dopiero początek... — Jak mam to rozumieć? — zapytałem. — Chyba bardzo zwyczajnie — odparł. — Lister nie widział bakterii, lecz przypuszczał, że istnieją. Ściśle mówiąc, rozwinął swą metodę przeciw wrogowi, którego nie widział, którego trybu życia i słabszych punktów nie znał. To tak, jakbym był zmuszony na ślepo zadawać ciosy napastnikowi, którego nie mogę ujrzeć. Obecnie Koch uczynił bakterie dostrzegalnymi dla oka ludzkiego. O ile znam systematyczność niemieckich uczonych, to będą pracować tak długo, aż uczynią dostrzegalnymi wszystkie bakterie powodujące choroby z ran. Metoda ma charakter czysto empiryczny. Jej miejsce zajmie prędzej czy później metoda ściśle naukowa. Słyszałem już od pańskiej żony, że nie poznał pan jeszcze osobiście profesora von Bergmanna z Wiirzburga... Potaknąłem. — Sądzę, że powinien pan go poznać — powiedział. — Niestety w ciągu ostatnich trzech kwartałów był ciężko chory i tylko z trudem przyszedł do siebie. Pochodzi z Dorpatu i przed trzema łaty brał udział w wojnie rosyjsko-tureckiej jako chirurg. Tam w ogóle nie było karbolu. Bergmann jednak osiągnął sukcesy dzięki temu, że ciężko poranione ręce i nogi, czyli otwarte rany, jak najprędzej otaczał gipsowym opatrunkiem. Teraz pracuje w Wiirzburgu ściśle według zaleceń Listera. W ciągu dwóch lat postawił na głowie cały stary Julius-Hos-pital, by wprowadzić metodę Listera. Ale jest jednym z największych systematyków, jakich spotkałem w Niemczech, i nie spocznie, aż wykryje, dlaczego bakterie znajdujące się w ranach nie powodują ropienia w gipsowych opatrunkach bez zastosowania kwasu karbolowego. Czeka nas jeszcze niejedno odkrycie i niejedna niespodzianka. — Ja też tak myślę — powiedział Volkmann, który w tej chwili wszedł nie zauważony — Amerykanie ^między sobą! Świat był zawsze zbyt mały, Mr Halsted. Słyszę, że panowie już doszli do właściwego tematu... Podszedł do nas, wysoki i smukły, z potężną, rudą brodą, w spodniach w szkocką kratę, w kolorowo haftowanym surducie, w powiewnym czerwonym artystycznym krawacie, który był przedmiotem zachwytu Zuzanny. Volkmann był tak sarno niezwykły jak jego wygląd: mieszanina energii, uporu i bezwzględności, niemieckiego romantycznego marzycielstwa i bezgranicznej osobistej dobroci. Zaledwie pięćdziesięcioletni, już był napiętnowany chorobą mlecza pacierzowego, która miała go dręczyć aż po jego bliski koniec. Ale stłumił swe cierpienia z żelaznym hartem. W walce o jakąś ideę potrafił dziko wybuchnąć. Jego opowiedzenie się za antyseptyką poróżniło go z profesorem Billrothem z Wiednia, jego bliskim przyjacielem, który jednak odżegnywał się od metod Listera. Ten sam człowiek, jako wysokiej rangi niemiecki lekarz 180 r&r-«Sv.#\/-¦¦;. .-5.,- wojskowy w czasie oblężenia Paryża w roku 1871, napisał najpiękniejsze i najczulsze bajki, które go rozsławiły: Historię pechowca i szczęściarza, O diabełku, który w katedrze koloń-skiej zapadł do miski, z wodą święconą i książkę pt. Marzenia przy francuskich kominkach. Uczniowie lubili go jako profesora chirurgii, bo przemawiał do nich z płomienną fantazją. Jego wrażliwości należy przypisać, że po wojnie niemiecko-francuskiej szczególnie intensywnie poszukiwał sposobów ratunku i po początkowych wątpliwościach całkowicie opowiedział się za Listerem. (W wojnie tej Francuzi stracili dziesięć tysięcy rannych spośród 13 175, u których dokonano amputacji. Natomiast po stronie niemieckiej prawie nikt z operowanych nie wracał do zdrowia: wiele szpitali polowych rozpoznawano z odległości wielu kilometrów po zapachu). Można spokojnie powiedzieć, że sta! się kluczową postacią w procesie upowszechnienia antyseptyki. — Proszę na kawę — powiedział i zwrócił się do mnie: — Ale przedtem zalecam panu, by posłuchał pan rady swego młodszego rodaka i odwiedził von Bergmanna. Znamy się od czasu wojny i być może w ubiegłym roku udało mi się uratować go od śmierci na zakażenie pooperacyjne. Sam na sobie doświadczył, co to róża przyranna, i odtąd stał się jej jeszcze większym wrogiem. U niego znajdzie pan rozpylacze karbolowe i opatrunki wraz z całą techniką Listera. Od czasu gdy odrzucił czarne fartuchy operacyjne swego poprzednika, które tylko dlatego były czarne, żeby zbyt łatwo nie było można dostrzec na nich brudu i krwi, jego siostry i lekarze noszą stale świeżo wyprane białe kitle. To całkowicie nowy obraz. Niech pan się temu przyjrzy. W dodatku znajdzie pan człowieka, który ma przed sobą wielką przyszłość. Spojrzał przy tym na Zuzannę swymi pięknymi, błękitnymi oczyma, a mnie się zdawało, że przy słowie „przyszłość" na oczy te padł cień; jak gdyby przeczuwał, że już niewiele życia mu pozostało. — Czy mogę prosić... — powiedział szybko. Zuzanna i ja, niczego na szczęście nie przeczuwając, odkładaliśmy naszą wizytę w Wiirz-burgu do końca naszego pobytu we Francji. Ale zamiast niej doszło do straszliwej choroby Zuzanny, o której muszę jeszcze opowiedzieć. Rozpaczliwa walka o jej życie i następujące po niej długotrwałe zachwianie wiary w nieograniczoną zdolność rozwoju i potęgę chirurgii na długo odsunęły mnie od dalszego śledzenia przebiegu walki o aseptykę. Bergmanna poznałem dopiero wiele lat później. Zawsze jednak znajdowałem się dość blisko niego, by śledzić, jak przepowiednie tego pamiętnego wieczoru w domu Volkmanna stawały się rzeczywistością. W pierwszych latach po roku 1880 jednego po drugim „mordercę z ciemności" wydzierano z tysiącletniego ukrycia na światło dzienne. Odkryto staphylococcus i streptococcus, tych diabelskich sprawców różnych form gorączki ropnej. Niemiec Fehleisen odkrył bakterię wywołującą róży-cę, szczególną formę streptokoka, o wyjątkowej odporności. Ta odporność wyjaśniała, dlaczego tak trudno było wygnać go ze szpitali, w których raz się zagnieździł. Carle Batton wykazał, że przyczyną bestialskiego tężca również są bakterie, a odkrywcą tego typu bakterii został japoński uczeń Kocha, Kitasato. Wynalazek ten poprzedziła długa, mozolna walka, -ponieważ bakcyl tężca dojrzewa tylko w warunkach odcięcia od powietrza. Wszystko wskazywało na to, że droga dla dzieła Listera jest szeroko otwarta. Obsesja, z jaką wówczas jeszcze wielu biologów i chirurgów budowało nowe teorie, tylko po to, żeby nie przyznać, że gorączkę ropną, różycę i tężec faktycznie wywołują żywe zarodki, straszyła już tylko jak upiór i miała charakter zaciętej walki w czasie odwrotu. W Wiedniu Bill-roth z bólem zrezygnował ze swojej tezy o „flogistycznym zymoidzie", substancji drażniącej, tkwiącej w ranach i burzącej krew. Bakterie, jak twierdził, pojawiają się dopiero później i tylko wzmagają działanie „zymoidu". 181 Billroth postawił także tezę, że istnieje tylko coś w rodzaju „podstawowej bakterii", która zależnie od rodzaju rany przyjmuje różne formy. Pokrewne teorie wykwitały szczególnie na paryskim gruncie. Powstawały przeważnie na skutek tego, że ich twórcy nie władali techniką Kocha, biorąc rozbite jądra komórek za bakterie. Obraz tej walki w czasie odwrotu, gdy stara epoka musiała ustąpić nowej, dziś uważamy za dziwaczny, a często nawet za wręcz śmieszny. Ale w tamtych, faktycznie przełomowych latach spór o to, kto ma rację, był zawzięty, pełen zajadłej powagi, zwłaszcza gdy toczyli go ówcześni koryfeusze nauki. W szerokiej dziedzinie praktyki chirurgicznej dochodziły do tego jeszcze inne momenty. Siły postępowe przejęły metody Listera i z konieczności akceptowały odkrycie Kocha. Ale dla szerokich rzesz tzw. „wyrobników chirurgicznych" zabiegi Listera były zbyt kłopotliwe i mozolne. Jego staranność była sprzeczna z podstawowymi dewizami z okresu ich studiów i z tym, do czego przywykli w pracy, po prostu z rutyną. Każda teoria nie popierająca naukowych twierdzeń Listera była im milsza niż nauka Kocha. Ludzka ociężałość, która przyczyniła się do zguby Semmelweisa, jeszcze raz doszła do głosu. Fakt, że karbol powodował nie dające się wyleczyć uszkodzenia skóry na rękach wielu chirurgów, oraz to, że jego opary wywoływały czasami zatrucia i uszkodzenia nerek, było pretekstem, którego się chętnie chwytano, żeby za wszelką cenę uchylić się od uciążliwego leczenia ran systemem Listera. W wielu szpitalach dopiero śmierć starych chirurgów umożliwiała stosowanie karbolu. Inni chirurdzy kapitulowali dopiero wtedy, gdy chorzy zaczęli unikać ich cuchnących szpitali. Ale i wtedy stosowali metodę Listera niechętnie, bo przez długie lata przyzwyczaili się do śmierci swoich pacjentów i uodpornili psychicznie. Gdy pomyślę, jak długo sam wierzyłem, że te śmiertelne przypadki są nieuniknione, to nie mogę ich nawet oskarżać. Oskarżać mogę tylko ludzką niedoskonałość. Gdy Halsted podjął pracę w Nowym Jorku, nie mógł tej antyseptycznej praktyki chirurgicznej prowadzić w sali operacyjnej szpitala Bellevue. By tą metodą operować, zmuszony był rozbić w ogrodzie szpitalnym czysty namiot, w którym dokonywał zabiegów chirurgicznych. W Presbyterian Hospital doszło do sporu i wrogich wystąpień między Halstedem a tamtejszym chirurgiem Briddonem, ponieważ Halsted w obecności studentów zażądał od niego, żeby wreszcie umył ręce. Taki stan trwał do połowy lat dziewięćdziesiątych. Dopiero wtedy sposób leczenia ran zaproponowany przez Listera zdobył świat. I tak jak często bywa w dziejach nauki, gorliwi zwolennicy tej metody wybiegli daleko poza przykłady i cel, który określił tak długo zapoznawany mistrz. Do roztworu karbolowego wkładano nie tylko instrumenty, nie tylko materiał do zmywania pławił się w karbolu, nie tylko opatrunki przepajano karbolem; rozpylacz rozprowadzał więcej karbolu, niż kiedykolwiek czynił to Lister podczas swoich operacji; rany, ba, cale jamy brzuszne zalewano litrami karbolu. Do karbolu dołączyły wielkie ilości środków antyseptyćznych, z sublimatem, czyli chlorkiem rtęciowym na czele. Zwycięski pochód „listeryzmu" nie miał równego sobie. ^^JsAz już w trakcie tego spóźnionego, acz zwycięskiego i triumfalnego pochodu można było zauważyć pewną niebezpieczną przesadę. Już zaczynał się rozwój zapowiedziany w domu Volkmanna. Punkt wyjściowy stanowiły Niemcy. Najważniejszym źródłem tego rozwoju była klinika von Bergmanna, który od 1882 roku objął stanowisko po von Langenbecku w Berlinie. Wydatnie przyczyniło się do niego kilku asystentów Roberta Kocha oraz Frań-, cuzi Toussaint, Chauveau, Vinay i Terrier. Lister, jak wiadomo, założył, że zarodki powodujące choroby ran przenoszone są głównie przez powietrze i osadzają się na ranach, instrumentach i rękach. Dlatego nad stołami operacyjnymi wisiała jak chmura mgła rozpylonego karbolu. Asystenci Bergmanna, Lan-ge i Schimmelbusch, wykorzystali teraz możliwości techniczne, które stworzył Koch, by zbadać zawartość powietrza. Wynik tych badań był wielką niespodzianką; w powietrzu nie znaleziono prawie żadnych zarazków powodujących choroby z ran. Odkryto jedynie nieszkodliwe bakterie pleśni i drożdży. W pół godziny osadzało się na płaszczyźnie rany 182 0 100 centymetrach kwadratowych około 70 przeważnie nieszkodliwych zarodków. Natomiast w prochu z podłogi, w jednej jedynej kropli wydzieliny z ropiejącej rany na chirurgicznym inatrumencie, którego nie oczyszczono, lub na rękach znajdowały się setki tysięcy 1 miliony zarodków, przeważnie najbardziej niebezpiecznych. Bakterie powodujące choroby ran nie mogły więc pochodzić z powietrza. Dostawały się do ran raczej przez bezpośrednie zetknięcie z brudem, za pośrednictwem instrumentów i rąk. Dawno zapomniany Semmelweis miał rację zwalczając tzw. „infekcję kontaktową". W krótkim czasie na całym świecie zniknęło z sal operacyjnych rozpylanie Listera. Sam Lister nie wahał się w roku 1887 uznać je za zbędne. I wtedy powstało doniosłe pytanie. A może Lister w ogóle nie miał racji? Czyżby wszyscy, którzy po dziesiątki lat trwającym sporze zaakceptowali jego metodę, gonili tylko za iluzją? Czyżby sukcesy, które niewątpliwie osiągnięto za pomocą metody Listera, były tylko niepojętym złudzeniem? Teraz jednak fronty i pojęcia szybko się spolaryzowały. Nie było wątpliwości, że Lister wyszedł teoretycznie z wielce niesłusznych założeń. Ale dla praktycznej działalności rzecz nie miała większego znaczenia. Walcząc przeciw zarodkom pochodzącym z powietrza, z konieczności krok po kroku posuwał się naprzód. Starał się również zniszczyć zarodki osiadające na rękach, instrumentach, opatrunkach, ligaturach i niciach, które podobnie jak rany stykały się z powietrzem i mogły być pośrednimi nosicielami zarodków. W każdym razie był zdania, że zarodki przenosi powietrze. To, że na podstawie nowego rozpoznania zarodki te miały inne pochodzenie, nie odgrywało w efekcie żadnej roli. Natomiast badania w klinice Bergmanna wysunęły nowy problem. Czy środki, które Lister wprowadził do walki z zarodkami, były skuteczne? Chyba nic prostszego, jak spo-strzegalne obecnie zarodki względnie bakterie hodować na niciach, nici te zanurzać w karbolu lub sublimacie i ponownie przenosić na pożywkę, by sprawdzić, czy karbol lub sublimat zniszczył je, czy oszczędził. Teraz można było dokładnie ustalić, jak długo kwas karbolowy musi oddziaływać na bakterie i zarodniki, żeby je zabić. Czas oddziaływania można było obliczać w odstępie dni, godzin i minut. Okazało się na przykład, że dwuprocentowy roztwór karbolu niszczy bakterie wąglika w ciągu jednej minuty, ale nawet pięcioprocentowy roztwór kwasu karbolowego po wielodniowym oddziaływaniu wcale nie niszczy tak trwałych form bakteryjnych, jak zarodniki. ___^^^ Badania prowadzone za pomocą sublimatu dały podobne wyniki. Czy więc wyjaśniły! niepowodzenia występujące także w trakcie stosowania metody Listera, że karbol nie działa na pewne rodzaje bakterii? Nowsze badania zgotowały również dalsze niespodzianki. Działanie chemikaliów po prostu było bezsilne wobec brudu i tłuszczów. Bakterie otaczały się nimi jak pokrywą ochronną. Może dlatego natarte woskiem nici i ligatury chirurgiczne, mimo iż moczono je w karbolu całymi dniami, wciąż jeszcze powodowały ropienie? Mrok, w którym Lister toczył swoją walkę raczej wiedziony intuicją niż ścisłą wiedzą, za- j czął się rozstępować. W toku swych eksperymentów Koch wykazał, że pewien środek znacz- / nie swym działaniem przeciwbakteryjnym przewyższa każdy roztwór karbolu, każdy zwią- >! zek chemiczny: strumień pary wodnej. Gorąca para zabija bakterie i zarodniki, które obroniły się przed działaniem wszelkich roztworów chemicznych. Przecież bakterie mogą wtargnąć do świeżych ran tylko za pośrednictwem rąk, instrumentów i materiału opatrunkowego — tak wnioskował asystent Bergmanna, Schimmełbusch — aby więc uwolnić się całkowicie od bakterii, powinno wystarczyć poddanie instrumentów, opatrunków i materiału do szycia działaniu strumienia pary. Schimmełbusch zastosował tę ideę w praktyce. Niemal jednocześnie z Francuzem Terrierem został twórcą metody sterylizacji parą, która zdobyła sale operacyjne całego świata. W tym samym czasie niemiecki chirurg, Gustaw Adolf Neu-ber, który ze swojej kiiońskiej kliniki uczynił wielkiego formatu antyseptyczny instytut badawczy, skonstruował nowe instrumenty. Były już pozbawione tradycyjnych drewnianych rączek, które źle znosiły wpływ gorącej pary wodnej. Były całe z metalu i dawały się wygotować w wodzie. One także stały się własnością całego świata chirurgicznego. Jednak wrząca 183 woda i para wodna nie mogły działać w decydującym miejscu, czyli na rękach chirurgów. Z drugiej strony badania w Niemczech wykazały, że właśnie ręce, z łożyskami paznokci, wgłębieniami i bruzdami, są terenem działania wszelkiego rodzaju bakterii. Zanurzanie rąk w roztworze karbolu, wprowadzone przez Listera i przyjęte przez niemal wszystkich chirurgów, dawało nikły skutek. Roztwór karbolu nie docierał do niezliczonych bakterii, ukrytych w porach skóry i bruzdach. A ponieważ karbol ponadto mocno niszczył skórę rąk, czyniąc ją chropowatą i łuszcząc ją, przyczyniał się więc do tworzenia dodatkowych kryjówek dla bakterii. To, że Listerowska metoda zanurzania rąk w ogóle doprowadziła do niespornych wyników i pomogła w zwalczaniu chorób z ran, tłumaczyć można tylko tym, że jednocześnie chirurgowie musieli myć ręce wodą i mydłem, żeby złagodzić towarzyszącą im wszędzie woń karbolu. Ale teraz, gdy bakterie i ich wylęgarnie stały się widoczne, to już nie wystarczało. - W drugiej połowie lat osiemdziesiątych próbowano rozmaitych sposobów. Ręce myto, szczotkowano, nacierano alkoholem i sublimatem. Dzięki temu osiągano możliwie największą czystość. Mimo to nie pozbywano się całkowicie zarodków. Próbowano nacierać ręce sterylną pastą, ale to przeszkadzało w czasie operacji. Profesor Mikulicz, o którym jeszcze będzie mowa, jako pierwszy włożył sterylizowane w parze niciane rękawiczki, ale przy pracy szybko przemakały i trzeba je było wciąż zmieniać. Tymczasem w lecie 1890 roku nadeszła z Baltimore pozornie błaha, lecz w rzeczywistości zbawcza wiadomość. Pochodziła z nowo założonego uniwersytetu Johna Hopkinsa. Centralną postacią tej uczelni był William Steward Halsted, obecnie profesor chirurgii w Baltimore. To on rozwiązał problem „czystych rąk". Nie widziałem Halsteda od chwili owego krótkiego zetknięcia się w Halle. I oto w czerwcu 1886 roku w Nowym Jorku, przypadkowo przechodząc 25 Ulicą między Madison a Fourth Avenue, natknąłem się na dom, w którym mieszkał wraz z drem Tomaszem McBridem. Od czasu gdy Halsted z wręcz niezwykłą energią pogrążył się w pracy jako chirurg, w pracy, która od wczesnych godzin rannych aż do późnej nocy absorbowała go całkowicie, ten luksusowo urządzony dom stał się jego siedzibą. Operował wówczas w nie mniej niż sześciu szpitalach, a wśród nich w takich, jak: Roosevelta, Bellevue, Presbyterian i Chamberg Street Hospital. Ponadto jeszcze późnym wieczorem prowadził wykłady dla pięćdziesięciu studentów, którzy widzieli w nim wielkiego, na europejskiej systematyce wykształconego nauczyciela o dużych perspektywach. Tego czerwcowego dnia zdecydowałem się zadzwonić do drzwi jego domu, ale zastałem tylko starszego o kilka lat od Halsteda dra McBride'a, który także zaliczał się do najbardziej poszukiwanych i zamożnych lekarzy Nowego Jorku. Z pewną powściągliwością, jeśli nie z zakłopotaniem, McBride poinformował mnie, że Halsted udał się na leczenie do pewnego szpitala w Providence. Nie wie, kiedy wróci. O dziwo, nie wiedział także, na co Halsted choruje. Zainteresowawszy się tym, w ciągu kilku dni dowiedziałem się, że Halsted wypró-bowywał na sobie kokainę, która wtedy jako środek miejscowo znieczulający zaczynała wchodzić w użycie, i popadł w nałóg. Była to kuracja odwykowa, i to nie pierwsza. Niech mi będzie wolno o tym tragicznym okresie w życiu Halsteda opowiedzieć nieco później, gdy będzie mowa o jedynej w swoim rodzaju historii odkrycia znieczulenia miejscowego. Wówczas trudno było dowiedzieć się o nim czegokolwiek, a każdy, kto coś wiedział, dawał do zrozumienia, że Halsted z powodu narkomanii właściwie jest nieuleczalnie chory i trzeba go spisać na straty. Dlatego gdy w roku 1890 po raz pierwszy przybyłem do Baltimore, by obejrzeć uniwersytet Johna Hopkinsa i niemal ukończoną budowę tamtejszego szpitala, byłem zasko- 184 czony, że Halsted piastuje stanowisko profesora tej nowej szkoły medycznej. Baltimorski profesor anatomii, dr Welch, który od lat w oparciu o europejskie doświadczenia w dziedzinie anatomii patologicznej trudził się nad rozwojem tej gałęzi wiedzy w Ameryce i pragnął nadać dotychczas dość pragmatycznej amerykańskiej medycynie podbudowę naukową, sprowadził Halsteda już w czasie jego choroby, oddając do jego dyspozycji laboratorium patologiczne szpitala. Tak więc — niejako wbrew wszelkim oczekiwaniom — przezwyciężywszy narkomanię, która zakłóciła jego gorączkową działalność i przerwała pasmo sukcesów z okresu nowojorskiego, Halsted na nowo pogrążył się w zaciszu pracy naukowej. Przede wszystkim podjął dalsze studia nad infekcją ran i przeprowadzał chirurgiczne eksperymenty na gruczołach tarczowych u psów. W wyniku tego kilka miesięcy wcześniej został mianowany profesorem chirurgii. Gdy znowu ujrzałem Halsteda, zajmował dwupoko-jowe mieszkanie na trzecim piętrze szpitala. Jeśli nawet w jego osobowości pod wpływem wstrząsu przeżytego w Nowym Jorku zaszły pewne zmiany, to jego zamiłowanie do elegancji i określonego stylu życia pozostało. Ściany swego mieszkania kazał tak długo przema-lowywać, aż dokładnie odpowiadały jego smakowi. Wnętrze wyposażone w stare wartościowe meble i kominek było rzeczywiście wytworne. Na jednej ze ścian wisiała wielka reprodukcja Madonny Sykstyńskiej. Halsted, obecnie mężczyzna trzydziestosiedmioletni, cokolwiek łysawy i niezwykle krótkowzroczny, miał na sobie ubranie skrojone według najnowszej londyńskiej mody. Welch, stale kopcący cygara, wzór prawdziwej dobroduszności, opowiadał, że Halsted ma kilka tuzinów ubrań od najlepszych londyńskich krawców. Baltimore, mimo iż liczyło ponad dwieście tysięcy mieszkańców, było w tym czasie nieco ospałym południowym miastem, z cienistymi drzewami wzdłuż starych ulic i zielonymi ogrodami przed okazalszymi budynkami przy Charles-Street, Cathedral-Street i St-Paulus-Street, gdzie w ciepłe letnie wieczory zbierano się na plotki przy ogrodzeniach. Nie było jeszcze kanalizacji, a w deszczowe dni, by przejść na drugą stronę ulicy, trzeba było korzystać z porozrzucanych kamiennych płyt. W sobotnie wieczory rynsztoki zalewały mydliny z wanien. Od Wodospadu Jo-nesa nadlatywały chmary moskitów, a malaria i tyfus nigdy całkiem nie wygasały. Był to więc inny świat niż Nowy Jork, ale Halsted nadal pozostał nowojorskim dżentelmenem w każdym calu. Choć nikt w Baltimore nie nosił wysokiego pokrytego jedwabiem cylindra, on nosił go stale i pokazywał się w nim na ulicach. Jego obuwie wykonywano w Paryżu. Sam wybierał skórę i odstawiał te trzewiki, których skóra nie odpowiadała dokładnie jego życzeniom. Koszule w wielkich ilościach sprowadzał z Paryża, a do prania i prasowania wysyłał je także do Francji, obojętne, ile tygodni to trwało. Te trochę czasu wolnego, jakie mu pozostało, spędzał albo w „Maryland Club", albo w charakterze uroczyście dystyngowanego widza na walkach bokserskich. Był więc pod wielu względami ekstrawagancki. Ale wystarczyło zobaczyć go w towarzystwie Oslera, również nowo mianowanego, a później bardzo sławnego internisty Szpitala Johna Hopkinsa, by zrozumieć, jak bardzo ta jego potrzeba odrębności wynikała z jego nieumiejętności kontaktowania się z innymi i z wielkiej wrodzonej nieśmiałości. Jego dostojeństwo, jego oschła uprzejmość, jego skłonność do sarkastycznych uwag pod adresem swojego otoczenia (sam zaś był dość bezradny, gdy stawał się obiektem dowcipu) w gruncie rzeczy nie były niczym innym, jak próbą osłony wrażliwego wnętrza przed tym otoczeniem. Dlatego byłem zaskoczony, gdy, zaproszony przez niego na kawę, w jego mieszkaniu zastałem kobietę, która ją przygotowywała. Od czasu gdy uwolnił się od nałogu kokainy, namiętnością Halsteda stały się papierosy Pali Mali i mocna turecka kawa. Kawa jednak musiała być specjalnie przyrządzona. Halsted z tą samą dokładnością, z jaką przed obiadem wygładzał obrus lub czynił przygotowania doświadczalne, do nowej metody operacyjnej, zwykł był własnoręcznie wybierać z nie zmielonej kawy ziarnka — według niego zbyt słabo przypalone. Zauważyłem, że ku zadowoleniu Halsteda młoda kobieta dobrze opanowała sztukę przyrządzania kawy. Przedstawił ją jako Miss Karolinę Hampton, przełożoną sióstr sali operacyjnej. Zwróciła moją uwagę nie tylko wypielęgnowaną urodą, ale i swoim dystyngo- 185 wanym zachowaniem, mającym coś wspólnego z poprawnie koleżeńskim dostojeństwem Halsteda, złagodzonym jednak pewną dozą południowego wdzięku. Z niewielu zdań, jakie wyrzekła, można było wnosić, że jest dobrze wychowana, wykształcona, ale i energiczna. Wkrótce zostawiła nas samych — dama w każdym calu. Sprawom prywatnym Halsted nie poświęcił ani jednego słowa. Rozmawialiśmy o rozwoju aseptyki i bakteriologii, a także o chirurgicznym usuwaniu całego zaatakowanego przez kamicę woreczka żółciowego, które zapoczątkowano w Berlinie, a które zaczynało się właśnie przyjmować w chirurgii. Tym bardziej, że tymczasem i na mnie przeprowadzono ten zabieg. Halsted interesował się tym szczególnie, zwłaszcza że w roku 1882 w Albany, jeszcze nie mając trzydziestu lat, zoperował woreczek żółciowy własnej matki. Poprzestał jednak na otwarciu woreczka i usunięciu kamieni. Mówił sporo o swych planach w zakresie chirurgicznego leczenia chorób tarczycy i raka piersi, a także o tym, by ze Szpitala Johna Hopkinsa uczynić ośrodek chirurgii naukowej dla całej Ameryki. Nie padło jednak ani słowo o tym, że właśnie dokonał bardzo ważnego wynalazku rękawiczek gumowych, które w tak poważnej mierze przyczyniły się do urzeczywistnienia aseptyki. Potem wyjaśniło się, dlaczego to przemilczał i milczał w tej sprawie aż do końca swego życia, pominąwszy nieliczne uboczne wzmianki. W historii tego wynalazku łączyły się ze sobą czynnik rzeczowy z czynnikiem ściśle osobistym, a ten ostatni Halsted tak starannie otaczał murem milczenia. Tym ściśle osobistym czynnikiem była Karolina Hampton, którą Halsted poślubił 4 czerwca 1890 roku, a więc krótko po mojej wizycie. .^¦¦"Z* pewnością dzieje wynalazku Halsteda będą należały do najbardziej fascynujących i epizodów towarzyszących rozwojowi chirurgii. Miss Hampton jako świeżo wyszkolona pielęgniarka przybyła z New York Hospital do Baltimore na wiosnę 1889 roku. Widocznie jej dystyngowany sposób bycia od razu wywarł na Halstedzie wielkie wrażenie. Pochodziła z zamożnej rodziny plantatorskiej z Południa, której posiadłość, Millwood, w czasie, wojny domowej zniszczył pożar. Jej ojciec, Frank, poległ w bitwie pod Brandy Station, a rok później umarła matka. Ciotki wychowywały ją zgodnie z obyczajami Południa, aż zbuntowawszy się przeciw osamotnieniu i krępującej opiece, a chcąc zostać pielęgniarką, na własną odpowiedzialność wybrała się do Nowego Jorku. Halsted darząc ją wciąż wzrastającą sympatią mianował ją przełożoną sióstr sali operacyjnej tylko dlatego, by ta dumna, piękna kobieta nie musiała się podporządkowywać siostrze naczelnej. Na tym stanowisku zdobyła ostatecznie jego opancerzone, płochliwe serce. Zimą 1889/90 roku na skórze rąk Karoliny ukazały się pewne zmiany. Przyczyną był niewątpliwie sublimat, używany w sali operacyjnej do dezynfekcji rąk. Wywoływał egzemy, które się stale rozszerzały. Zaatakowane zostały także ramiona. Nikt jeszcze nie wiedział, jakie uczucia żywił Halsted do Karoliny. Dopiero gdy zaczął zdradzać rzucającą się w oczy troskliwość o ręce Karoliny, zwróciło to uwagę jego asystentów. Podejmował liczne próby, by zapobiec egzemie. Ale daremnie. Pod koniec roku Karolinie pozostało tylko albo przyglądać się zniszczeniu zaatakowanych przez egzemę rąk, albo opuścić salę operacyjną, a tym samym szpital Baltimore i Halsteda. Ponieważ Halsted nigdy nie mówił, co działo się w jego sercu w tych rozstrzygających chwilach, można tylko przypuszczać, że to właśnie głęboko ukryta obawa przed zniknięciem z jego otoczenia Karoliny uskrzydliła jego zmysł wynalazcy. W każdym razie w niewiele dni później stanął przed nią i wręczył jej parę rękawiczek z niezwykle cienkiej gumy, które chroniły ręce, lecz nie przeszkadzały w pracy. Dotychczas takich rękawiczek jeszcze nigdy nie było. Rękawice gumowe, czasem używane przez anatomów, były z szorstkiego, nieodpowiedniego materiału, a więc nieprzydatne przy operowaniu żywych ludzi czy też asystowaniu przy operacji. Rękawiczki Halsteda natomiast, sporządzone na jego zlecenie przez Goodyear Rubber Company, były lekkie i delikatne, jak druga cienka skóra. Od tego dnia nosiła je Karolina. Sterylizowano je za pomocą pary. Do rąk nie trzeba już było sublimatu. Gdy Karolina Hampton jako żona Halsteda opuściła swoje miejsce pracy w sali opera- 186 cyjnej, rękawiczki pozostały. Te, można by rzec, „rękawiczki miłości" na rękach asystentów zmieniły się w niezbędne wyposażenie chirurga. Język asystentów Halsteda nie zawsze był tak powściągliwy i dystyngowany jak jego własny. Gdy jeden z jego wybijających się asystentów po raz pierwszy włożył te rękawiczki do operacji, z ust jego padły słowa zgoła nieromantyczne: „Co dobre dla kury, dobre i dla koguta". W tym okresie rękawiczki gumowe szybko zdobyły sale operacyjne świata i wypełniły ważną lukę w systemie aseptyki. Tak uzbrojona chirurgia mogła rozszerzyć swą działalność na każdy organ ludzkiego ciała, nawet na najbardziej ukryty i najbardziej podatny na infekcję. Druga wielka przeszkoda, która hamowała jej rozwój, została nieodwołalnie pokonana. Od początku lat osiemdziesiątych postęp w chirurgii dokonywał się coraz szybciej. To, że mimo wszystko byłem nim rozczarowany, nie miało nic wspólnego z nim samym, lecz uzależnione było od pełnego napięcia oczekiwania, do którego skłaniały mnie mój szybko rodzący się entuzjazm i moja wyobraźnia. Dopiero mój osobisty los miał mnie nauczyć, że postęp nie jest darem spadającym z nieba, lecz że każdy najmniejszy krok naprzód trzeba wywalczyć, zgodnie z zasadą, na której niczego nie można wymóc. Punktem centralnym tej nauki, jakiej mi udzielił los, stała się Zuzanna, moja szczęśliwa i zarazem nieszczęśliwa Zuzanna. 33OMO ZUZANNA Tej nocy zbudziłem się z przeraźliwego snu, ale nie mogłem sobie przypomnieć jego treści. Miejsce obok mnie, zwykle zajęte przez Zuzannę, było puste. Zawsze sypiała na prawym boku, trochę skulona, ramię i lewa ręka na kołdrze, szczupła, delikatna, po dziesięciu latach wspólnego pożycia zawsze jednako ukochana twarz na wpół ukryta pod puklami długich czarnych włosów. Światło księżyca padało na białą poduszkę, na której pozostał tylko odcisk jej głowy. Zauważyłem, że staromodne szklane drzwi, wychodzące na ogród, są szeroko otwarte, szerzej, niż zwykliśmy je otwierać podczas tych nocy wczesnego lata, niezbyt ciepłych, bo przenikał je chłodny powiew od morza. Wiatr poruszał zasłoną. Ogarnięty nie wyjaśnionym niepokojem wstałem, zarzuciłem szlafrok i wyszedłem do ogrodu. Jasna niemal jak dzień, rozpościerała się przestrzeń aż ku wybrzeżu, a półwysep Mont St Michel dźwigał się z morza, jakby oblany światłem księżyca. Szczupła postać Zuzanny, odziana tylko w cienką koszulę nocną, opierała się o jeden z rozpadających się, zarośniętych słupów ogrodzenia, z głową ukrytą w wysoko uniesionych ramionach. Zauważyła mnie dopiero wtedy, gdy stanąłem za nią i wyciągnąłem do niej rękę. Opuściła ramiona i zwróciła się twarzą ku mnie. Zawsze odznaczała się niezwykłym sa-moopanowaniem. To był jeden z fundamentów naszego dziesięcioletniego małżeństwa, nie zakłóconego żadnymi swarami ani złym słowem, co z uwagi na moje tak częste stany niepokoju z pewnością wymagało od Zuzanny więcej ofiar i miłości, niż to dziś jeszcze mogę ocenić. Ale mimo tej zdolności absolutnego panowania nad sobą dostrzegłem w jej twarzy ślad dręczącej trwogi. Robiła wrażenie śmiertelnie bladej i tak kruchej, jakby się miała rozpaść w pył. — Zuzanno — powiedziałem szeptem — co się stało, na Boga, co się stało ? Potrząsnęła głową. — Nic, nic—także odpowiedziała szeptem. Jej głos wzmógi jednak tylko moje podejrzenie, że coś usiłuje ukryć, by mnie tym nie obciążać, tak jak często w ubiegłych latach ukrywała przede mną to,, co mogłoby być dla mnie ciężarem i co sama dźwigała. — Nic! — szepnęła raz jeszcze. Zarzuciła mi ramiona na szyję, przycisnęła swoje wargi do moich, jakby chciała zamknąć usta i sobie, i mnie. Czułem, że drży. Wziąłem ją na ręce i zaniosłem z powrotem do domu. Ułożyłem ją na poduszkach, nakryłem kołdrą aż po szyję i pochyliłem się nad jej twarzą. — Zuzanno — nalegałem — coś się jednak stało, coś się musiało stać. Dlaczego ukrywasz to przede mną? Spojrzała na mnie w milczeniu. A potem, zamiast odpowiedzieć, znowu podniosła ramiona i przyciągnęła mnie ku sobie. — Pocałuj mnie — powiedziała — pocałuj mnie tak, jak zawsze to czyniłeś podczas tych niezliczonych pięknych godzin naszych wspólnych pięknych lat... Patrzyłem na nią z bliska i widziałem, że zmusza się do uśmiechu. Odsunąłem jej ręce. Trwoga, która mnie obudziła, trwoga, która wygnała mnie do ogrodu, stawała się coraz bardziej paląca. — Zachowujesz się tak, jakbyś się chciała pożegnać z tymi latami — nalegałem. — Powiedz, czy coś się stało? Proszę, powiedz mi, tak bardzo cię proszę. Czy już mnie nie kochasz? Czy coś ci zrobiłem? Czy ktoś ci eoś zrobił? 190 Ale moje naleganie, które wywołał strach, było daremne. Czułem, że odzyskała panowanie nad sobą; z jej twarzy zniknęły ostatnie ślady przerażenia czy lęku. — Nic ci nie powiem — wyszeptała — nic ci nie powiem, bo nie mam ci nic do powiedzenia. Ale jeżeli mnie nie pocałujesz, jeżeli natychmiast tak strasznie mnie nie pocałujesz, to nie będę cię już kochała... To wszystko zdarzyło się podczas jednej z ostatnich nocy majowych roku 1880, we francuskiej wsi rybackiej, gdzie z Zuzanną wynajęliśmy domek, ponieważ chciałem odpocząć po swojej podróż}' do Afryki. Następny ranek byl tak piękny, jak większość godzin porannych, gdy się budziliśmy. Rozżarzona kula słońca rzucała pierwsze promienie na mury i schody Mont St Michel i rozświetlała prawie nieruchome morze. Zuzanna czekała ze śniadaniem, aż się ubrałem. Siedziała na tarasie przy stole z kawą i patrzyła na morze. Nie od razu rnnie zauważyła, a ja obserwowałem ją z nieufną obawą, którą wywołały we mnie jej niedawne uściski i sen z wyczerpania. Wciąż jeszcze była niezwykle blada i jakby wychudła, a ja nagle przypomniałem sobie, iż rzadko we właściwym czasie spostrzegamy zmiany w ludziach, z którymi obcujemy na co dzień. Słońce opaliło twarz, ramiona i ręce Zuzann\. Ale wokół jej oczu pojawiły się zmarszczki, których na tej ledwo trzydziestoletniej twarzy nigdy przedtem nie zauważyłem. Zdawało mi się, że wokół jej ust błąka się jakiś bolesny grymas, również nowy dla mnie. Jej szczupła szyja robiła wrażenie wręcz wychudłej. A może to tylko złudzenie? Czyżbym tych zmian naprawdę nigdy przedtem nie zauważył, czy też były to zmiany, które sobie uroiłem ? Zuzanna w jakimś szczególnym zagubieniu patrzyła na łodzie rybackie, płynące ku otwartemu morzu z szeroko rozwiniętymi żaglami. Gdy mnie zauważyła, na jej twarzy natychmiast pojawił się uśmiech, który tak dobrze znałem, ponieważ — z wyjątkiem tygodni i miesięcy po śmierci naszego małego Toma — obdarzała mnie nim codziennie. Podczas śniadania zauważyłem, że Zuzanna zjadła tylko kawałek sucharka i wypiła trochę mleka. — Coś ci jednak dolega — nalegałem na nowo. — Niedobrze się czujesz? A może jesteś chora? — Doprawdy jesteś nieznośnie uparty z tymi twoimi pytaniami — uśmiechnęła się. — Wczoraj wieczorem zjadłam za dużo. Mój żołądek musi trochę odpocząć. Wywołałem w pamięci wczorajszy wieczór. Pomyślałem o naszej uczcie tam, na wyspie, o słynnych, niezrównanych omletach z Mont St Michel, o winie, o wspaniałym winie, które Zuzanna lubiła tak "bardzo, że przed paru laty zabraliśmy ze sobą do Nowego Jorku całą beczkę. Ilość tych delikatnych omletów, przygotowywanych na otwartym ogniu, nie miała końca. — To dlatego ta noc...? — zapytałem, szybko wyciągając z tego ów wniosek. Po prostu przejadła się. Mdłości wygnały ją do ogrodu i nie chciała się przede mną do tego przyznać! Przez chwilę popatrzyła na mnie w milczeniu. Dzisiaj wiem, że wyczuła, iż jestem gotów uchwycić się każdej szansy, która była po mojej myśli, i że wystarczyło jej tylko przytaknąć, by rozproszyć moje obawy. I rzeczywiście robiła to z uśmiechem, który mi się wówczas wydawał szczery. — Tak, to z tego powodu ta noc — powiedziała. — Starzeję się. I nadmiar dobrego już mi nie służy. Powinnam ci była o tym powiedzieć... Ale wstydziłam się. Z uczuciem niezmiernej ulgi ująłem jej wąską, opaloną dłoń i przyciągnąłem ku sobie, moje serce zalała fala czułości. — Czy jeszcze nie zbliżyliśmy się do siebie tak bardzo — zapytałem — że może być między nami coś, o czym drugie nie mogłoby wiedzieć i czego musiałoby się wstydzić? — O Boże kochany— odparła— jestem tak blisko ciebie, że nie mogę sobie wyobrazić, byśmy się kiedykolwiek mieli rozstać... Mówiąc to odwróciła twarz. Wciąż jeszcze trzymałem jej rękę. — Ja tym bardziej nie mogę sobie tego wyobrazić— powiedziałem. — To nie do pomyślenia i dlatego nigdy do tego nie dojdzie. 191 — Chodźmy popływać — rzekła i nagle spostrzegłem, że ma łzy w oczach. Ale powiedziała całkiem naturalnie: — Chodźmy popływać. To zbyt wzruszające. Bo jeżeli nie, to będę płakała... Dp dziś nie wybaczyłem sobie ślepoty, jaką odznaczałem się w następnych tygodniach. Żartując przyglądałem się dietetycznym próbom Zuzanny, którymi — jej zdaniem — ku-rowała skutki owego przejedzenia na Mont St Michel. Lżejsze dolegliwości zawsze leczyła według własnej recepty, precyzyjnie i skutecznie. Doświadczenia te przyczyniły się do mojej samoułudy. I tak nie zauważyłem oznak cierpienia czy trwogi, które w tych tygodniach nieraz musiały przenikać przez zasłonę samoopanowania Zuzanny. Zuzanna miała trzydzieści lat, była młoda, w kwiecie wieku. Gdy minęły trzy tygodnie i widziałem, że wciąż je tylko papkę i sucharki, zawiodłem ją za namową i niemal siłą, perswadując, że dość już najadła się zupek, do małej gospody na wybrzeżu, odległej o kilka mil na południe od nas, do której przyjeżdżali nawet smakosze z Paryża. Jadła to, co kazałem dla niej przyrządzić, najdelikatniejsze mięso, najdelikatniejsze jarzyny. Piła najlżejsze czerwone wino. Ale dziś już nie wierzę, by czyniła to bez prób obrony i bez zdradzieckich oznak trwogi przed skutkami. Tyle tylko, że ja tych oznak nie zauważyłem. Następnego ranka Zuzanna siedziała wyprostowana w łóżku obok mnie, patrząc na mnie. Nie zrozumiałem wówczas wyrazu jej oczu. Z pewnością był pełen czułości i smutku. Przysunąłem się do niej i objąłem ramionami. — No i co — zapytałem — zaszkodziło ci? Jak się czujesz? — Och, dobrze — uśmiechnęła się — dobrze... — a ja znowu uwierzyłem w szczerość tego uśmiechu. — No widzisz — powiedziałem — zbyt długo przestrzegasz diety. Dziś wieczorem znowu tam pójdziemy i wreszcie najesz się do syta. Nie zauważyłem wyrazu trwogi, ba, przerażenia, które pojawiło się w jej oczach, zaledwie to powiedziałem. Dni mijały, słoneczne i piękne. Potem nadeszła noc z 20 na 21 czerwca. Przyszliśmy do domu późno i namówiłem Zuzannę, by jeszcze coś zjadła i nie zapomniała o dobrym winie. Obudziłem się w środku nocy, jak wtedy przed kilku tygodniami. Ale nie obudził mnie zry sen, lecz jakiś szmer. Były to szklane drzwi, którymi prawdopodobnie poruszał przeciąg. Gdy spojrzałem na poduszkę obok, była pusta, tak samo jak kiedyś. Trwoga, którą odczułem tamtej nocy, znowu ogarnęła mnie z taką siłą, że serce biło jak młotem. Zerwałem się i wybiegłem. Księżyc świecił tak jasno jak tamtej nocy, ale ogród wydawał się pusty. Po chwili zacząłem nasłuchiwać. Zdawało mi się, że z przybudówki, gdzie, ku zdziwieniu sąsiadów, urządziliśmy łazienkę, dochodzą odgłosy udręczonego człowieka, którym wstrząsają mdłości i wymioty. Zaczynałem rozumieć. Przypomniałem sobie ostatnie wieczory, kolacje, które spożywała z uśmiechem, bo ja tak chciałem. Myśl o tym spadła na mnie jak brzemię, które przygniata do ziemi. Zrobiłem krok w kierunku łazienki, ale potem rozmyśliłem się i wszedłem z powrotem do domu. Rzuciłem się na łóżko, wstrzymując oddech, a serce biło jak szalone. Czekałem. Ale drzwi przybudówki nie drgnęły. Nagle mój wyostrzony słuch znowu wychwycił docierający do mnie z daleka, ale dość wyraźny odgłos dławiących wymiotów. Obrzucałem się oskarżeniami i wyrzutami, wyzywałem się od najnędzniej szych stworzeń wśród istot, które kiedykolwiek zwały się lekarzem. Ale myśli moje krążąc wokół przyczyny cierpienia, które, Bóg raczy wiedzieć, jak długo dręczyło Zuzannę, przybrały nagle dziwny kierunek. Wyłonił się z głęboko od lat już zatajonego kompleksu, z ukrytego pragnienia, którym żyłem od śmierci naszego małego Toma. Dziecko — myślałem! Po tylu bezpłodnych latach, tylu zawiedzionych nadziejach! Zuzanna oczekuje dziecka! W miarę jak oswajałem się z tą myślą, serce moje zaczynało bić coraz bardziej rytmicznie. Po chwili leżałem spokojnie, pełen wyrzutów sumienia, ale już bez trwogi, raczej pełen oczekiwania. 192 Minęła długa chwila, potem usłyszałem na dworze ciche kroki Zuzanny. Poznałem zarys jej postaci na tle drzwi. Słyszałem jej oddech i czułem, jak tłumiąc westchnienie wślizguje się do łóżka. Westchnienie to znowu przyspieszyło bicie mojego serca. t Nie śmiałem się poruszyć. Zauważyłem, że Zuzanna lekko się uniosła i spojrzała na mnie. Co można było teraz wyczytać w jej oczach? Oskarżenie, cichy wyrzut? A może pełną miłosnego oddania cierpliwość, którą znalem tak dobrze? Ale nagle poczułem, że nie jestem już w stanie dłużej czekać i milczeć. — Proszę, wybacz mi—szepnąłem. — Nie wiedziałem o tym... Przestraszyła się i odsunęła. — Ty nie śpisz? Szukałem jej dłoni. Znalazłem je i zacząłem okrywać pocałunkami. — Nie! — powiedziałem. — W ciągu ostatnich dni byłem okrutny. Powiedz, czy to było tylko tej nocy, czy także już wtedy...? — Także już wtedy — odparła, jakby rezygnując z próby ukrywania przede mną swych cierpień. — Tak! — Wyzwoliła swą prawą dłoń z moich rąk i pogłaskała mnie po włosach. — Tak, już od tamtej nocy... — A także wtedy, gdy zachowywałaś dietę? — Wtedy nie... w taki sposób... — szepnęła. — Czy... — zacząłem. — Co...? — Czy już o tym myślałaś...? , — O czym...? — ... że przyczyną jest dziecko...? Nagle zapadła wielka cisza. Poczułem, jak jej głaszcząca ręka zatrzymuje się w pół ruchu. Zawładnęło mną napięcie wręcz nie do zniesienia. Wsłuchiwałem się w tę ciszę. Czekałem na jej słowo. Szepnąłem: — Mały Tom... — Mój Boże... — Poczułem, jak w nagłym wysiłku całym ciałem przysunęła się do mnie. Czułem bliskość jej twarzy i w świetle księżyca widziałem jej oczy zalane łzami. — Mój Boże...! Jej ciałem wstrząsało łkanie, a ja myślałem, że to radość, radość, nic tylko radość... Po tej nocy zacząłem postępować wręcz odwrotnie niż przedtem. Czuwałem nad dietą Zuzanny. Zatrudniłem kucharkę, która miała przygotowywać tylko płynne potrawy, ponieważ te Zuzanna znosiła najlepiej. I tak nadszedł 10 lipca. O ile pamiętam, był to czwartek. Od czasu gdy zagnieździliśmy się na wybrzeżu, mniej więcej co sześć tygodni Zuzanna jeździła do Rennes na zakupy. Zawsze załatwiała je sama. Ale tym razem chciałem jej towarzyszyć. Jednak upierała się tak bardzo, że chce jechać sama, zapewniając mnie z promiennym uśmiechem, iż świetnie się czuje, że w końcu przestałem nalegać. Z chwilą jednak gdy opuściła nasz domek, ogarnął mnie tak dręczący niepokój, że zacząłem krążyć między pokojami, tam i z powrotem, aż wreszcie usiadłem przy małym biurku Zuzanny, chcąc w ten sposób niejako nawiązać łączność z nieobecną. Siedziałem tam już od dłuższej chwili, gdy w pewnym momencie odruchowo zacząłem przerzucać kartki jej kalendarza. Moje spojrzenie padło przypadkowo na kilka wierszy odnotowanych na odwrocie kartki z datą „10 lipca". Prawdopodobnie nie byłbym się nad nimi zatrzymał, gdyby nie wpadło mi w oko określenie „dr". Przyjrzałem się dokładniej i przeczytałem nazwisko: „dr Vauban". Pozostałe uwagi dotyczyły zakupów w Rennes. Wstałem i znowu zacząłem niespokojnie krążyć po domu. Po upływie półgodziny nie mogłem już wytrzymać w czterech ścianach. Wziąłem kapelusz i laskę i udałem się do odległego o pięćset metrów budynku szkolnego, w którym mieszkał nauczyciel Brouchard. Zastałem go w ogrodzie. — Co słychać? — zapytał. — Przybiega pan tu jak młodzieniaszek... — Proszę pana — rzekłem — pan przecież zna Rennes? 13 Stulecie chirurgów 193 — Oczywiście — odparł. — Dość długo tam mieszkałem... — Czy zna pan tam niejakiego dra Vaubana, prawdopodobnie jest lekarzem? — Jak pan na to wpadł? — zapytał. — Oczywiście znam dra Vaubana. Przed kilku tygodniami poleciłem go pańskiej żonie... - — Polecił pan mojej żonie?! — zdumiałem się. — A więc położnik? — Właściwie internista, jak się to zwykło mówić. Ale położnictwem, jeśli tak można rzec, zajmują się przecież oni wszyscy... Och... — Na jego twarzy nagle pojawił się uśmiech. — Ależ ze mnie barania głowa! Więc o to chodzi...? To znaczy urodzi się panu piękny chłopak, ale trzeba mu będzie nadać imię francuskie... Zamilkł, gdy bez dalszego słowa odwróciłem się i szybko wróciłem do naszego domku. Spędziłem niespokojny wieczór i jeszcze bardziej niespokojną noc. Wreszcie następnego ranka wróciła Zuzanna.'Moje oczy zawisły na jej twarzy, jakby na niej wypisana była historia wizyty u Vaubana. Rzuciła się ku mnie i padła w moje ramiona, jakbym był wyspą ocalenia na morzu, które pragnie ją pochłonąć. — Już cię nigdy nie opuszczę... — szepnęła. — Nie chcę być bez ciebie ani dnia, ani godziny. Chcę korzystać z każdego dnia i każdej godziny, jak długo świeci słońce... Wówczas nie zrozumiałem, co miała na myśli. Pytałem jedynie sam siebie: dlaczego nic nie mówi? Jeżeli istotnie spodziewa się dziecka, dlaczego nic nie mówi? Ale czy mogłem ją o to pytać? Czy powinienem był się przyznać, że siedziałem przy jej stoliku i przeglądałem papiery? Wieczorem, gdy jej głowa leżała na moim ramieniu, powiedziała:- — Wracajmy tego roku wcześniej do Nowego Jorku! Trochę tęsknię. Czy chciała, aby dziecko tam się urodziło? Co poza tym nią powodowało? — Jeśli chcesz, możemy jechać zaraz — odparłem. Mówiąc to nie przeczuwałem, że tak gwałtownie zaakceptuje moją propozycję. — Tak, proszę — odparła — tak, proszę, jedźmy... Moja prawa ręka poszukała jej twarzy wilgotnej od łez. Ponownie odczułem tę trwogę, która opadła mnie owej nocy przed wielu tygodniami, gdy po raz pierwszy znalazłem Zuzannę w ogrodzie. Ale jednocześnie pragnąłem mieć pewność. — Wobec tego jutro pojadę do Paryża — powiedziałem — i tam wszystko przygotuję. Za parę tygodni będziemy mogli wyjechać... Nie myślałem jednak o Paryżu, lecz o Rennes i Vaubanie. Podróż do Paryża chciałem wykorzystać jedynie jako pretekst, by odwiedzić Vaubana i zapytać go o stan Zuzanny. Wyjechałem następnego ranka, nie budząc jej podejrzeń. W Rennes wysiadłem z pociągu, wynająłem powóz i kazałem się zawieźć do dra Vaubana. Wizytował właśnie pacjentów i musiałem czekać dwie godziny. Ale gdy wreszcie przyszedł, przyjął mnie natychmiast. Był starym praktykiem, choć również przeszedł w Paryżu dokładne przeszkolenie w zakresie leczenia klinicznego. Przypatrywał mi się poważnie, co obudziło we mnie niemiłe przeczucie. — Pan jest mężem Mrs Hartmann? — spytał. — I jak wynika z pańskiej wizytówki, jest pan również lekarzem? — Tak! — potwierdziłem, wyczuwając w jego głosie przygnębienie. — Ale nigdy nie praktykowałem... Spojrzał na mnie w dziwny sposób. — Ma pan bardzo dzielną żonę... — powiedział. — Dzielną — powtórzyłem, bo nie pojmowałem, co przez to rozumie. — Tak, oczywiście — rzekłem. — Jest zbyt dzielna, by mi pozwolić na dzielenie z nią jej trosk. Odwiedzała pana bez mojej wiedzy. Dowiedziałem się o tym przez przypadek. Wyprostował się. — A więc nie wie pan nic o mojej diagnozie? — zapytał. — Nie! — odparłem. — Od czasu gdy dowiedziałem się o atakach mdłości, zacząłem przypuszczać, że jest w ciąży. Przed czterema laty straciliśmy jedyne dziecko... 194 ¦>.*-,' H*%\ '5*i.v.'; . "••. ; '.^ 'li Gdy mówiłem, skierował na mnie spojrzenie dziwnie nieruchomych oczu. — Ciąża! — powiedział i w jego głosie zabrzmiał ton pewnej bezradności. — Rozumiem, że kochający mąż w pewnych sprawach może być ślepy, rozumiem, że kochający mąż nawet chce być ślepy, szczególnie gdy sam jest lekarzem. Rozumiem, że w tym wypadku, z uwagi na młody wiek pańskiej żony, ta myśl była najbliższa, ale mimo to... Nagle wydało mi się, że wali się na mnie czarna ściana nieszczęścia. — Nie rozumiem pana — wymamrotałem. — Nie rozumiem panStr.. — Pańska żona lepiej oceniła swój stan niż pan — powiedział. — O ciąży, jeżeli wolno mi to tak brutalnie wyrazić, nie może być mowy. Przyjmuję, że powinienem z panem mówić tak samo otwarcie jak z pańską żoną. Wbrew sobie domagała się tego ode mnie tak długo, aż ustąpiłem... Groźna czarna ściana stała tuż przed moimi oczyma. Głos odmówił mi posłuszeństwa, ale skinąłem milcząco. — Pańska żona -— ciągnął — niestety cierpi na dolegliwości żołądka. Ma guza na odźwier-niku żołądka, który — co jest rzadkością — bardzo łatwo można odkryć za pomocą dotyku i który pańska żona już sama odkryła, zanim do mnie przyszła. W ostatnich tygodniach guz musiał bardzo szybko rosnąć, bo ujście żołądka jest tak silnie zwężone, że przepuszcza do dwunastnicy tylko lekki, płynny pokarm. Siedzieliśmy naprzeciw siebie w milczeniu. Zdawało mi się, że w pokoju pociemniało, a na mnie wali się góra, by mnie pogrzebać. Vauban czekał przez chwilę. Gdy nie wyrzekłem słowa, zaczął mówić dalej: -— W oparciu o dostępne badania i kliniczne oględziny niestety należy przyjąć, że chodzi o narośl złośliwą. Ale gdyby nawet chodziło o dobrotliwą, przewidywać należałoby to samo. Z tym tylko, że w takim wypadku cierpienia ciągnęłyby się dłużej, o wiele dłużej. Pańska żona jest świadoma, że nasza wiedza, w jej przypadku, nie dysponuje żadnym lekarstwem. Ma tylko jedno życzenie: ujrzeć za życia swą amerykańską ojczyznę. Myślę, że pan zechce spełnić to jej życzenie... Nie odpowiedziałem. Jego ostatnie słowa docierały do mnie w stanie dziwnego otępienia. — Rozumiem, że pan milczy — powiedział Vauban — mogę to zrozumieć, ale... W tej chwili wyrwałem się z ciemności, które mnie ogarnęły. — Nie wierzę panu — zawołałem. — Nie wierzę panu — powtórzyłem rozpaczliwie. — Sam się pan o tym bez trudu przekona — powiedział Vauban. — Nie znajdzie pan żadnego lekarza na świecie, który by postawił inną diagnozę... Ale ja powtórzyłem jeszcze głośniej: — Nie wierzę panu... Miałem przed oczyma Zuzannę, trzydziestoletnią, kwitnącą i młodą. Widziałem jej piękną-twarz, jej włosy. Czułem muśnięcie jej warg. — Nie wierzę panu — upierałem się — i nawet jeśli pańska diagnoza jest słuszna, to nie wierzę w pańskie rokowania. Był to wybuch prawdziwej, dzikiej rozpaczy, bunt przeciwko mojej wiedzy, przeciw mojemu uczuciu, przeciwko wrażeniu, że Vauban powiedział prawdę. Jeszcze miotając się w ciemnościach rozpaczy, umysł zaczynał odtwarzać moją wiedzę na temat chirurgii żołądka. Dziedzina ta, jak wszystkie inne niezliczone ataki chirurgów na niedostępne dotychczas regiony ludzkiego ciała, zaczynała się przedzierać z mroku chirurgicznej niemocy ku światłu. Z pamięci wydobyłem nazwisko „Pean": profesor Pean, Paryż, hotel St Louis, oraz kilka innych, mniej sławnych nazwisk, nazwy miast, tytuły przeczytanych czy jeszcze nie przeczytanych prac naukowych, wśród nich przede wszystkim tytuł jednej z prac Pćana. Poczułem rękę Vaubana na moim prawym ramieniu. Był chyba piętnaście lat starszy ode mnie, już przygięty wiekiem i chorobami. Potrząsnął mną. — Panie kolego — zawołał — proszę się opanować. 195 Twarz jego, dotychczas rozpływająca się w moich oczach szeroką, mglistą plamą, przybrała pierwotny kształt. ^ ł" przy 01*^ ~ P°wiedzia!em z wysiłkiem. - Proszę wybaczyć mój — Ależ proszę — odparł. — Chciałbym tylko prosić o jedno... — Ależ proszę — powtórzył. — Czekając na pana - powiedziałem - zauważyłem, że prenumeruje pan paryską SS tSS'a )e) rocznikl 2naidują się w pańskiei poczekalni-^^Łą Spojrzał na mnie zdziwiony. — Oczywiście — rzekł. — Wprawdzie nie widzę, jaki to ma związek z tym, o czym właśnie rozmawialiśmy. Ale oczywiście rocznik jest do pańskiej dyspozycji... Choć z doświadczenia wiedziałem, że nawet tak wielka miłość jak nasza nie jest nieprzemijająca i ze każde ludzfae serce zdolne jest do drugiej i trzeciej miłości, to chwile spędzone w Rennes w staroświeckim pokoju Vaubana, pozostały najboleśniejszymi chwilaS mofe-go zycB. Uo tego stopnia, te nawa po tj\a \atac\v me potrafią \dv ysaca w peta wjtsoafc. Spory kawał chirurgii tego stulecia przeżyłem na w\asnym ciek i na własnych chorobach. Odbywało się to niekiedy nie bez bólu i okrucieństwa. Ale na pewno do najokrutniejszych przeżyć zaliczyć trzeba wieść o tym, że na nic walka chirurgii o nowe odkrycia, na nic zmagania o życie człowieka, którego nagła utrata zdaje się oznaczać tyle, co koniec własnego bytu. A właśnie na to byłem skazany. Gdy opuszczałem dom Vaubana, miałem wrażenie, że z moich oczu opada zasłona ukrywająca sprawy, które powinienem był znać. Nagle wszystko, co robiła Zuzanna w ostatnich miesiącach, zaczęło się jawić w całkiem innym świetle. Każdy gest, każde słowo miało inną wagę niż poprzednio. W szatański sposób zaczęło mnie dręczyć wspomnienie śmierci matki Zuzanny, która mając zaledwie trzydzieści sześć lat zmarła na „nieznaną chorobę żołądka, prawdopodobnie chroniczną niestrawność". Czyżbym był aż tak naiwny i ślepy, ja, który żyłem u boku Zuzanny i znałem dzieje jej rodziny? Niejeden z mieszkańców Rennes zapewne oglądał się za mną zdumiony, gdy nie patrząc ani w prawo, ani w lewo, ślepy na otaczający mnie świat szedłem ulicami, niekiedy się potykając i ocierając o ściany domów, rozglądając się zmieszany, aż dotarłem za miasto. Tam, gdzie nikt mnie nie widział, usiadłem na skraju zarośli. Długo wpatrywałem się w pustkę. Wreszcie sięgnąłem po rocznik, który zabrałem z domu Vaubana i idąc przez miasto niosłem pod pachą. Otworzyłem go i zacząłem przeglądać. Potem, choć może to brzmieć nieprawdopodobnie, zacząłem tu, na skraju małego francuskiego miasta, czytać rozprawę, którą kilka miesięcy wcześniej opublikował Jules Emile Pean pod tytułem De l'ablation des tumeurs de l'estomac par la gastrectomie (O usuwaniu guzów żołądka za pomocą resekcji). Pracę tę przejrzałem pobieżnie w domu i jak wiele innych odłożyłem, by ją później gruntownie przestudiować. Ale w pamięci zachował się jej dokładny tytuł i w przybliżeniu również treść. I to tak dalece, że w chwili gdy Vauban obwieścił mi swoją śmiertelną diagnozę, że tak powiem, automatycznie odżyła w mojej pamięci. „Złośliwe guzy żołądka— pisał Pean— zdarzają się bardzo często. Są to raki mięsakowa-te i nabłonkowate, które w krótkim czasie prowadzą do śmierci, czy to przez zamknięcie wlotu lub wylotu żołądka, czy też przez rozdarcie jakiegoś naczynia, rozdarcie otrzewnej, prze- 196 'Sf< rzuty na sąsiednie, nawet odległe organy. Ponieważ guzy te są śmiertelne, klinicy rzadko się nimi zajmowali... Jeśli chodzi o interwencję chirurgiczną, to w obecnych warunkach uważa się ją za niemożliwą... Ze swej strony muszę wyznać, że zawsze wzdragałem się przed ingerowaniem, przed usuwaniem tych guzów..." Byłem wtedy zbyt rozbity, by zrobić przegląd tego beznadziejnego pola bitwy, jakie w tym czasie prezentowała chirurgia walcząca z chorobami żołądka, których nie można było leczyć środkami wewnętrznymi. Dziś jednak muszę spróbować opisać to pole bitwy, by wytłumaczyć, skąd się brała rezygnacja Yaubana. Minęło dwieście osiemdziesiąt łat od czasu, gdy chirurg po raz pierwszy odważył się na cięcie ludzkiego żołądka. Florian Mathis z Brandenburga, balwierz i chirurg w Pradze, odważył się na to cięcie, by ratować życie parobka Mattheusa, który p^tówczas występował na targach w Pradze jako połykacz noży, a na Wielkanoc 1602 roku niechcący naprawdę połknął nóż, który mu „łomotał w żołądku". Siedmiotygodniowe próby wyciągnięcia noża za pomocą magnesu, według istniejących starych relacji, doprowadziły do tego, że ostrze noża utkwiło w ściance żołądka, tak że można je było wymacać ręką. Właśnie w tym miejscu Florian zrobił cięcie i wyciągnął nóż „całkiem zardzewiały". Potem zaszył ranę i po paru tygodniach, według tych relacji, Mattheus był zdrowy. Trzydzieści trzy lata później lekarze i chirurdzy Królewieckiego Wydziału Medycznego po raz drugi otworzyli żołądek, także z powodu połknięcia noża. Ta barbarzyńska operacja trwała trzy kwadranse, a towarzyszył jej krzyk bólu operowanego, którym był dwudziesto-dwuletni parobek Andreas Grunheide ze wsi Griinwalde w Prusach Wschodnich. Chcąc po pijatyce wywołać wymioty, 29 maja 1635 roku drażnił nożem przełyk i nóż połknął. 20 czerwca, zrozpaczony, z nożem w żołądku, przybył do Królewca. 9 lipca królewieccy lekarze, chirurgowie i teologowie, Kriiger, Becker, Hemsing, Grobel i Daniel Schwabe, przywiązali go do stołu, otworzyli powłokę brzuszną, a Schwabe według sprawozdania „grzebał" w ranie w poszukiwaniu żołądka... Nie znalazł go jednak. Kolegium to już zamierzało poniechać operacji, gdy stwierdzono, że nie została jeszcze rozcięta otrzewna i dlatego każda próba natrafienia na żołądek skazana była na niepowodzenie. Lekarze na nowo silnie związali parobka, wyciągnęli wreszcie żołądek za pomocą haka, otwarli, znaleźli nóż i zaszyli ranę. Po dziesięciu dniach, jeżeli sprawozdanie jest ścisłe, uratowana ofiara, choć z przepukliną otrzewnej, udała się do domu. To niesłychane wydarzenie opiewała pieśń uliczna do chwili, aż królewiecki fakultet zabronił ją śpiewać. Obie operacje były operacjami z konieczności i jako takie stanowiły pewną osobliwość. Spowodował je przypadek i sprzyjało im szczęście. Przez długi czas nie przyczyniały się do prób planowego chirurgicznego leczenia chorób żołądka. Brak było do tego jakichkolwiek wiadomości o jamie brzusznej, i nie tylko. Nie było narkozy i antyseptyki, nie znano anatomii i w ogóle nie miano jasnych wyobrażeń na temat funkcji żołądka. W momencie nagłego ujawnienia się choroby Zuzanny upłynęło zaledwie pięćdziesiąt lat od chwili, gdy na dalekim północnym zachodzie Ameryki, w forcie Mackinac, między jeziorami Michigan i Huron, nieznany amerykański lekarz wojskowy, William Beaumont, po raz pierwszy dokonał lustracji żołądka żyjącego człowieka i przedstawił światu naukowemu jednoznaczną informację o jego funkcjach. Również Beaumontowi pomógł przypadek, gdy 6 czerwca 1822 roku w drogerii osady Mackinac przez nieuwagę wypaliła strzelba i z bardzo bliskiej odległości ładunek śrutu ugodził w lewy bok francusko-kanadyjskiego trapera, Alexisa St Martina. Wezwany Beaumont zastał St Martina leżącego na podłodze, z poszarpaną piersią, rozdartymi przeponą i żołądkiem, zalanego krwią i wypływającą z brzucha zawartością żołądka, czekającego na swą ostatnią godzinę. Po wielu latach trudu Beaumont wyleczył St Martina. W jego powłoce brzusznej pozostała jedynie przetoka łącząca żołądek z powierzchnią ciała, która nigdy się nie zamknęła. Tak więc przypadek sprzymierzył się z drzemiącym geniuszem Beaumonta. Pozwolił mu przez otwór przetoki lata całe prowadzić badania, które po raz pierwszy wyjaśniły ukryte dotąd tajemnice soków żołądkowych. W roku 1833, czyli 197 rok wcześniej, nim St Martin, zmęczony wiecznymi eksperymentami, na zawsze opuścił badacza pracującego na pustkowiu, Beaumont podarował światu nieśmiertelną książkę o fizjologii trawienia. Ba, obdarzył czymś więcej. Podarował myśl o możliwości odżywiania ludzi, których ujście do żołądka lub przewód pokarmowy zamykał nieuleczalny guz, odżywiania ich za pomocą sztucznie otwartej przetoki żołądkowej. Pod wpływem tej myśli poszczególni chirurgowie po raz pierwszy systematycznie zaczęli otwierać żołądki żywych ludzi, choćby tylko na szerokość centymetra. Od Christiana Augusta Eggeberga, norweskiego lekarza wojskowego z Oslo, wyszedł pierwszy projekt tworzenia takiej sztucznej przetoki odżywiającej i przedłużającej na pewien czas życie tych niezliczonych, którzy nie mogli przyjmować żadnych potraw z tego powodu, że ich przewód pokarmowy blokował guz. Charles Emmanuel Sedillot, profesor francuskiej Wojskowej Szkoły Medycznej w Strasburgu, po raz pierwszy w roku 1848 założył taką przetokę metodą operacyjną. Rychła śmierć jego pacjenta nie powstrzymała jednak lekarzy od podejmowania dalszych prób na tej pierwszej, prowizorycznej drodze wiodącej do świadomej chirurgicznej interwencji w groźnych dla życia chorobach żołądka. Verneuil, Fenger, Hac-ker, Hahn, Frank i Witzel — oto nazwiska pionierów na drodze, która po wielu latach, wielu ofiarach i rozczarowaniach doprowadziła do tego, że można było zakładać przetoki żołądkowe bez większej obawy o życie pacjentów. Nauczono się przede wszystkim bardzo szczelnie zwierać otwór przetoki wokół prowadzących do żołądka przewodów lub lejków pokarmowych. Definitywnie skończyły się okropne udręki początkowego okresu z ich „nieszczelnymi" przetokami, przez które wiecznie wypływał na powłokę brzuszną gryzący i piekący kwas żołądkowy. Niemniej trzeba było na to dziesięcioleci, a w efekcie tych wszystkich usiłowań rodziło się pytanie, jaką korzyść z tego miał chory. Chorzy z guzami czy innymi chorobliwymi zwężeniami przewodu pokarmowego lub ujścia do żołądka ginęli z głodu wolniej, ale w końcu śmierć ich była pewna. Czasami przy dobrotliwych zwężeniach przełyku udawało się przeciągnąć cienką strunę z przetoki żołądkowej przez zwężony przełyk aż do ust i przy pomocy narzędzi rozszerzających poruszać nią tam i z powrotem tak długo, aż przewód pokarmowy osiągał normalną przepustowość. W przeciwieństwie do tego nieproporcjonalnie większa była liczba chorych, u których guzy zatykały wyjście z żołądka do jelita. Tu, w czasach przedantyseptycznych, stawali chirurgowie przed barierą, której nie ważyli się przekroczyć. Niekiedy padały propozycje, by wycinać guzy, które zatykały połączenie między żołądkiem i jelitem, i narządy zszywać w miejscu cięcia. Ale choć do czasu zachorowania Zuzanny antyseptyka uwolniła licznych postępowych chirurgów od paraliżującego strachu przed myślą o otwarciu ludzkiego ciała, to między projektem a jego realizacją było jeszcze wiele pytań, które domagały się odpowiedzi. Pytania te brzmiały: co by się stało, gdyby, otworzywszy ciało, odciąć chorą część ujścia żołądka od dwunastnicy? Czy uda się to inaczej funkcjonujące jelito połączyć z żołądkiem? Czy szwy zamkną połączenie tak szczelnie, by po operacji treść żołądka i jelita nie wypływała do jamy brzusznej i nie powodowała śmiertelnego zapalenia otrzewnej? Czy żołądek i jelito zrosną się, czy nie, czy wobec tego pierwszy pacjent, na którym przeprowadzi się ten eksperyment, nie jest skazany na pewną śmierć? Także bez operacji śmierć tych wszystkich chorych była pewna. Ale możliwość, że pacjent umrze podczas operacji pod nożem chirurga, jak zwykle powstrzymywała od tej ingerencji nawet przodujących chirurgów. Ściślej mówiąc — do tej pory zatrzymywali się przed ową barierą, bo o ile mogłem sobie przypomnieć, to mimo pesymistycznego wstępu sprawozdanie Peana było relacją z pierwszej próby przeskoczenia tego straszliwego ograniczenia. Nie zatrzymałem się dłużej nad pesymistycznym wstępem Peana, który pisał: „Ze swej strony muszę wyznać, że zawsze wzdragałem się przed ingerowaniem, przed usuwaniem tych guzów...", a już w następnym zdaniu zapowiadał swoją pierwszą próbę przekroczenia tej bariery. „By zmienić tę regułę naszego postępowania — pisał — trzeba było desperackiej woli 198 pacjenta, który cierpiał na tak poważne zwężenie odźwiernika, że od wielu tygodni żaden pokarm wprowadzony do żołądka nie mógł przejść do dwunastnicy. Od przeszło pięciu dni zwracał wszystkie, nawet płynne posiłki natychmiast po ich spożyciu. Częściowo przyjmował jedynie doodbytnicze wlewy odżywcze. W ciągu trzech miesięcy stracił na wadze 34 kilogramy, to znaczy więcej niż trzecią część swej dawnej wagi. Straszne cierpienia i wstręt do wszelkich lekarskich zaleceń, udzielanych mu przez najsławniejszych kliników, porad zupełnie nieskutecznych, doprowadziły do tego, że chciał popełnić samobójstwo, jeśli nie podejmiemy przynajmniej próby uwolnienia go od tego straszliwego stanu. Można się było obawiać, że nie wystarczy mu sił, by przeżyć najmniejsze skaleczenie czy najlżejsze nawet zapalenie otrzewnej... Tak często jednak byliśmy już świadkami zaskakującego wyzdrowienia chorych, którym założyliśmy przetokę żołądkową..., że ulegliśmy w końcu żądaniu chorego, jego rodziny i lekarza. Operację przeprowadzono w obecności innych lekarzy 9 kwietnia 1879 roku w szpitalu Frere St Jean de Dieu, przy rue Oudinot..." Dobrze pamiętam, że według relacji Peana operacja nic^skończyła się pomyślnie. Gdyby odnotowano sukces, pierwszy wyjechałbym do Paryża, by bliżej zapoznać się z tej miary wydarzeniem chirurgicznym. Teraz jednak, gdy chodziło o mój własny los, miałem nadzieję, że Pean zechce przynajmniej pomyślniej ocenić szansę powodzenia kolejnych prób. „Nieco na lewo od pępka wykonano cięcie szerokości pięciu palców, prowadzące od góry do dołu..." Dokładnie tak brzmiała owa relacja Peana, którą przeczytałem wówczas w największym pośpiechu. „Po otworzeniu jamy brzusznej stwierdziliśmy przerost żołądka. Wypełniał on prawie cały brzuch... Odżwiernikową część żołądka odciągnęliśmy z lekka ku linii środkowej... Przesunięcie wykonano ostrożnie i wkrótce ukazał się nowotwór, którego środek znajdował się w odźwierniku, a zakończenie rozprzestrzeniało się na żołądek i dwunastnicę... Guz miał kształt kiełbasy... a jego przekrój wynosił sześć centymetrów. Łatwo było stwierdzić, że droga trawienna była w tym miejscu całkowicie zamknięta. Z kolei oddzieliliśmy go od żołądka i dwunastnicy... Ponieważ musieliśmy zapobiec wylaniu się do jamy brzusznej płynu, który znajdował się jeszcze w żołądku, nakłuliśmy żołądek w pobliżu miejsca cięcia długim troakarem, przez który ciecz wypłynęła wskutek systematycznego uciskania i wymiotów wywołanych narkozą... Dzięki zręczności naszych asystentów mogliśmy zamknąć jamę brzuszną, bez konieczności jej oczyszczania... Operacja trwała dwie i pół godziny". Nie zwracałem wówczas uwagi na to, co uświadomiłem sobie natychmiast podczas powtórnego czytania, że sprawozdanie Peana było niekompletne i że na przykład zupełnie nie wyjaśniało, jakimi szwami połączono żołądek i dwunastnicę. „Pacjenta nakryto i utrzymywano w cieple — relacjonował Pean. — Pod koniec drugiego dnia przyjął pokarm... Zjadł z apetytem i większości nie zwrócił. Trzeciego dnia było podobnie, tylko część pokarmu zwymiotował wraz z żółcią, co świadczyło o tym, że przywrócona została łączność żołądka z dalszymi odcinkami przewodu pokarmowego... Puls w tych dniach był słaby... Sądziliśmy, że osłabienie spowodowane jest wygłodzeniem i dlatego lekarze Brochim i Bernier przeprowadzili transfuzję krwi... Twarz chorego odzyskała bardziej naturalną barwę... Gdy następnego dnia puls znowu osłabł, dr Bernier na moją prośbę dokonał ponownej transfuzji 80 gramów krwi. Chory nie zwrócił również odżywczego płynnego pokarmu, który wprowadzono doustnie i poprzez odbytnicę. Niestety w nocy z czwartego dnia na piąty znowu wystąpiły objawy osłabienia, w związku z czym rano miał otrzymać trzecią transfuzję... Ale do niej nie doszło, zmarł na naszych oczach wskutek osłabienia i wycieńczenia... Zależało nam bardzo na przeprowadzeniu sekcji zwłok, by ustalić, czy... szwy żołądka zostały nadżarte przez soki trawienne, i żeby zobaczyć, czy uprzednio powiększony żołądek znowu przybrał normalny kształt... Niestety mimo usilnych próśb rodzina sprzeciwiała się stanowczo... Jakkolwiek nie jestem zwolennikiem cięcia żołądka w tych przypadkach, to jednak nie chciałbym odwodzić specjalistów w zakresie chirurgii od podejmowania prób, które licznych chorych mogą uchronić przed szybką i niechybną śmiercią... Naszym zdaniem w przypadkach, gdy 199 rak ogranicza się do odźwiernika i grozi śmierć przez zagłodzenie, operacja jest całkowicie uzasadniona... Ale chorzy muszą mieć jeszcze dość sił, by znieść tę ciężką operację..." Dziś już nie pamiętam, co z tego sprawozdania wówczas naprawdę dotarło do mojej świadomości i co w tym stanie ducha w ogóle mogłem zrozumieć. Jedno jest pewne: końcowe uwagi Peana czytałem wielokrotnie i zrozumiałem z pewnością. Chwytałem się ich, bo przynosiły nadzieję, której szukałem. Nie wiedziałem, co działo się w paryskiej klinice Peana od czasu opublikowania sprawozdania. Nigdzie nie wyczytałem, by podjęto się podobnej próby operacji żołądka. Nie miałem pojęcia, czy sam Pean podjął się jej po raz drugi, czy też ostatnie pełne nadziei zdania jego relacji to tylko okrągłe słowa maskujące niepowodzenie. Tę możliwość wykluczałem, bo chciałem ją wykluczyć. Pean pisał przecież wyraźnie, że wierzy w powodzenie operacji, gdy chory trafi do niego mając jeszcze dość sił... Ale jak się miała sprawa Zuzanny? Zuzanna nie była jeszcze wycieńczona. Jeśli istniał w ogóle przypadek, który zdaniem Peana pozwalał żywić nadzieję, to tylko Zuzanna. W każdym razie sytuacja nie była beznadziejna. Diagnoza Vaubana mogła byś słuszna, ale jego przewidywania były błędne. Był internistą. Nie znał jeszcze nowych możliwości chirurgii. Nawet nigdy o nich nie słyszał. Wstałem i wróciłem do miasta. Wahałem się, czy jechać do domu do Zuzanny i w jakiś sposób jeszcze raz sprawdzić diagnozę Vaubana, czy też, jeśli chciałem ukryć moją wizytę u Vaubana, zachować pozory wyjazdu do Paryża. Doszedłem do wniosku, że nie mogę wracać. Musiałem najmniej jedną, a może nawet dwie noce spędzić w Rennes — dwie noce, sam z sobą i swymi myślami, bezsilnie szamocząc się między strachem, zwątpieniem i nadzieją! Nie, coraz trudniej było mi pogodzić się z tą myślą i postanowiłem upozorowany wyjazd do Paryża uznać za zrządzenie losu i naprawdę odwiedzić Peana. Tak, postanowiłem odwiedzić Peana i wymóc na nim, że będzie operowa! Zuzannę, jeśli to tylko będzie konieczne, a zdobywszy tę pewność, wrócić do domu i zawieźć Zuzannę do Paryża, nawet gdybym ją tam miał nieść na rękach. Z punktu widzenia współczesnej wiedzy wszystkie te pomysły, nadzieje i plany były niedorzeczne. Ale wówczas, w tych tragicznych chwilach, nie widziałem innej drogi. Tego wieczoru, gdy przybyłem do Paryża, nazwisko Jules'a Peana od dawna należało do tych, które po prostu powinno się było znać. Wprawdzie jeszcze dziesięć lat dzieliło go od chwili, gdy w wieku sześćdziesięciu lat opuścił szpital St Louis i założył wspaniałą klinikę prywatną „International", ale jego chirurgiczna sława rozeszła się już daleko poza granice Francji. Niewątpliwie był jednym z najbardziej wziętych chirurgów, jakimi dysponowała Francja. Jest faktem, że Pean, podobnie jak ongiś Wells, w roku 1864 po raz pierwszy we Francji odważył się operować guza macicy. Tego nie dokonał nawet jego nauczyciel, słynny Nelaton. Już wcześniej, w roku 1862, wprowadził Pean kleszcze naczyniowe, co miało przełomowe znaczenie dla wkroczenia chirurgii w unaczynione, silnie ukrwione rejony ludzkiego wnętrza. Przed wprowadzeniem znieczulenia, kiedy możliwości operacyjne były ograniczone, a z uwagi na ból operacje musiały trwać krótko, podwiązywano — jak wiadomo — jedynie główne naczynia, a krwawienie mniejszych naczyń tamowano stosując opatrunek uciskowy lub przykładając rozżarzone żelazo. Z chwilą gdy chirurgia utorowała sobie drogę do wnętrza ludzkiego ciała, trzeba było przecinać coraz liczniejsze naczynia i tamować ich krwawienie. Operowane miejsca musiały być chronione przed krwawieniem, by chirurg dobrze je widział. 200 OK; modny: była ku części i: a sj.. ch. nie- wyb::: na h go :_.. i Kleszcze naczyniowe Peana pozwalały najszybciej zatrzymać krwawienie naczyń. Tak długo zaciskały naczynia — a ich długie ramiona zwisały wokół rany operacyjnej — aż skończono najważniejszą część operacji i chirurg mógł przystąpić do sytematycznego pod-wiązywania lub zwierania naczyń. Długo i z niezwykłą zajadłością spierał się Pean ze swymi rodakami, Koeberlem i Verneuilem, o autorstwo tego wynalazku. Okazało się przy tym, że kleszcze naczyniowe skonstruował znany wytwórca instrumentów, Charriere. Oczywistą zasługą Peana było jednak to, że pierwszy użył ich zgodnie z przeznaczeniem. Niesporny też był jego wynalazek metody usuwania guzów macicy, a potem i całej macicy przez pochwę, bez otwierania brzucha. Przed paru laty widziałem Peana podczas kilku operacji, w stale przepełnionej sali operacyjnej szpitala St Louis. Tłoczyło się tam zawsze kilkuset widzów, mężczyzn i kobiet, studentów i lekarzy w wieku od osiemnastu do siedemdziesięciu lat, za każdym razem witających Peana hałaśliwie i entuzjastycznie. Pean urodził się w 1830 roku w pobliżu Chateaudun. Zachowałem go w pamięci jako niewysokiego, lecz barczystego mężczyznę o ciemnych błyszczących oczach. Jego wielkie dłonie pracowały z niezwykłą zręcznością, wręcz wirtuozerią, mimo iż jednym z palców prawej ręki, usztywnionym na- skutek ankilozy, nie mógł się posługiwać. Był przy tym niebywale elegancki. Zawsze podczas operacji widziałem go we fraku i kamizelce z wystającym gorsem koszuli. Nazajutrz po moim przybyciu dzień był ponury. Gdy po niemal bezsennej nocy podszedłem do hotelowego okna, nad Paryżem zwisały czarnoszar-e chmury. Lało jak z cebra. Z całą siłą ogarnęła mnie przygnębiająca świadomość mojej sytuacji, nad którą ciążyły rozpacz i nadzieja. Stary, zaufany, portier patrzył na mnie z takim zdziwieniem, że mimo woli spojrzałem w lustro. Kiedy z zawodową uprzejmością, niczego nie przeczuwając, zaczął wypytywać o Zuzannę, z którą często zatrzymywałem się w tym hotelu, bąknąłem kilka grzecznościowych słów i szybko skreśliłem telegram do Zuzanny, zawiadamiając ją, że przybyłem do Paryża i że wrócę do niej, jak tylko będę mógł najprędzej. Potem wypytałem o Peana i o godziny jego prywatnych przyjęć. W hotelu nocowało tylu przyjezdnych, którzy chcieli zasięgnąć rady Peana, że portier bez trudu udzielił mi informacji. Dowiedziałem się, że Pean ciągle jeszcze operuje w szpitalu St Louis w soboty i że jeśli chcę się z nim spotkać, to z pewnością go tam zastanę. Wyszedłem więc na zadeszczoną ulicę i kazałem się zawieźć na .przedmieście du Tempie, na którego krańcu, po drugiej stronie kanału St Martin, znajdowały się stare budynki szpitalne. Od portiera dowiedziałem się, że Pean właśnie operuje. Drogę do sali operacyjnej znałem. Gdy wszedłem, znalazłem się znowu wśród kilkuset uważnie przysłuchujących się osób. Przecisnąłem się do przodu. Zobaczyłem ten sam co ongiś staroświecki stół operacyjny oraz Peana, którego otaczała grupa asystentów. Rozpoznałem go w chwili, gdy ze zręcznością kuglarza, pewnym, wręcz artystycznym ruchem usuwał zaatakowaną przez raka pierś jakiejś kobiety. Jego wypielęgnowana, okolona modnymi bokobrodami, wokół warg i na brodzie gładko wygolona twarz częściowo zwrócona była ku widzom, a częściowo ku chorej, jakby dla podkreślenia, że jego ręka wymaga tylko części uwagi. I teraz pracował w eleganckim fraku, z czarną przepaską pod szyją, z serwetką jak przy jedzeniu zatkniętą za kamizelkę, na której w nie osłoniętych miejscach tak samo jak na mankietach widoczne były plamy krwi. Karbol stosowano dość powierzchownie, a sala operacyjna również nie była zbyt czysta. Pacjentka jęczała przy każdym cięciu. Dwaj chorzy oczekujący w sali na swoją kolej odwracali twarze, by uniknąć widoku operacji. Jeszcze w trakcie uświadamiania sobie tego wszystkiego zmieniało się we mnie w sposób niemal fizycznie odczuwalny wyobrażenie o Peanie. Wyobrażenie o postaci bądź co bądź wybitnej, które dotychczas — mniej czy więcej świadomie — w sobie nosiłem. Gdy patrzę na to dzisiaj, wydaje mi się, że była to pożyteczna i naturalna przemiana. Obserwując go teraz nie byłem już tym człowiekiem sprzed lat, którego do sali operacyjnej Peana przy- 201 wiodła żądza wiedzy zawodowej i historycznej. Przybyłem tu gnany obawą o życie własnej żony, gnany nadzieją, że uzyskam pomoc ze strony człowieka, który z kuglarską zręcznością wyłuskiwał właśnie guzowate gruczoły z pachy chorej na raka kobiety. Znalazłem się w takim stanie ducha, jakiego przynajmniej raz w swoim życiu powinien doświadczyć każdy lekarz, by ustrzec się od tego, co teraz tak wyraźnie uderzyło mnie w postępowaniu Peana. Ogarnęło mnie uczucie niesmaku. W wirtuozerskich ruchach Peana dostrzegłem pozę. Na jego twarzy malowały się wyniosłość i pycha z powodu zręczności swoich rąk i instrumentów. Chłód jego twarzy mógł wynikać tylko z chłodu jego serca. Operacja była dlań wszystkim, a los operowanego człowieka niczym. Założenie opatrunku chorej na raka pozostawił Pean swemu asystentowi Collinowi. Następnemu pacjentowi, widocznie choremu na cukrzycę, amputował nogę i kazał ją rzucić w kąt, gdzie prócz piersi leżały już inne odcięte członki. Potem operował raka wargi i uwię-źniętą przepuklinę. Kolejnemu pacjentowi wreszcie założył sztuczny odbyt. Podczas tych wszystkich czynności zachował taką samą postawę, a patrząc na jego masywną sylwetkę trudno się było domyślić, że za głodowych lat studenckich przezwyciężył gruźlicę płuc. Jego twarz o potężnym wysokim czole i nie mniej potężnym nosie pozostała nieporuszona. Tylko jego usta znamionujące chłodne zdecydowanie i wręcz bezwzględność poruszały się niemal bez przerwy, jak usta popisującego się publicznie chirurga, który zachrypłym, rubasznym i ociężałym głosem, złą prowincjonalną francuszczyzną objaśnia każdy swój ruch. Moje uczucie niesmaku zmieniło się w strach, gdy Pean podczas operacji kiszki stolcowej, w najbardziej — jak by należało,: sądzić — krytycznym momencie tej operacji, gdy widzowie wstrzymali oddech, nagle zrobił przerwę, kugłarskim ruchem ujął kleszcze i dla żartu wyrwał z wąsów swego asystenta Collina jeden włos. Tak bardzo chciał zademonstrować, że całkowicie panuje nad sytuacją. W sposób równie kuglarski odłożył kleszcze i ruchem iluzjonisty usunął guza kiszki stolcowej, wykrzykując jak aktor: „Voila, la tumeur!" Nigdy nie zdołam opisać uczucia odrazy i rozczarowania, które mną zawładnęło, gdy Pean po dwu godzinach z błyskiem w oku rozejrzał się wokoło, teatralnym gestem zdjął serwetkę i wykrzyknął: „Voila, pour aujourd'hui, messieurs!" Świeżą serwetką otarł pobieżnie teraz już liczniejsze plamy krwi i ropy z kamizelki i fraka i szybko wyszedł. Aplauz studentów był wręcz ogłuszający. Przygniatało mnie brzemię tego, co czułem. Ale jeszcze bardziej ciążyła mi świadomość sytuacji bez wyjścia, która mnie tu przywiodła, i to, że nie ma innego wyboru, tylko Pean. Ogromnym wysiłkiem odrzuciłem od siebie wszelką niechęć, wszelką paniczną i groźną trwogę. Szybko rzuciłem się ku wyjściu, ale w momencie gdy dotarłem do portiera, Pean właśnie odjeżdżał okazałym dwukonnym zaprzęgiem. Zaniepokojony zapytałem odźwiernego, dokąd udaje się Pean i gdzie go mogę zastać. Portier spojrzał na mnie jak na potencjalnego zamachowca. Wyraził przypuszczenie, że Pean odwiedza obecnie prywatnych pacjentów. Jeżeli będę miał szczęście, to w najbliższych godzinach odnajdę go w konwencie przy rue de la Sante, gdzie operuje prywatnie. Udałem się tam natychmiast. Jadąc w potokach deszczu, wciąż miałem przed oczyma obraz Peana, sali operacyjnej, jego artystycznie ryzykownych metod i jego zimnej, zarozumiałej twarzy. Za nią zaś jawiło się szczupłe, delikatne, ukochane oblicze Zuzanny. Jeden z tych obrazów był ciemnością, drugi światłem. Dręczące mnie wątpliwości rosły wraz ze wzmagającym się deszczem, który beznadziejnie i jednostajnie dudnił o dach dorożki. Byłem bliski decyzji, by po prostu wyjechać, wrócić do Zuzanny i czekać na to, co nam zgotuje dobry albo zły los. Może zbyt pospiesznie wybrałem się do Paryża? Może i Vauban się mylił? A może odkryty przez niego nowotwór nie jest złośliwy? O ludzka tragikomedio! Ja, piewca skalpela, jego zwycięskiego pochodu, materialnego symbolu sztuki medycznej, marzyłem o cudzie! Co sprowadziło mnie do Peana? Jedno sprawozdanie— sprawozdanie z pierwszej, ale nieudanej operacji — jego relacja o drodze człowieka w śmierć, mimo błyskotliwie i elegancko prowadzonego noża Peana! 202 .& iS"sf<: ^-1 ¦4" Przy rue de la Sante wysiadłem z wozu i poprosiłem o rozmowę z Peanem. Odźwierny jego oddziału objaśnił mnie protekcjonalnie, zwyczajem wielu służących, a był to i jest zwyczaj wielu sług sławnych i modnych lekarzy, że Pean tego dnia już nikogo nie przyjmie. Byłem jednak zdecydowany nie przeciągać swej wizyty do poniedziałku, więc po prostu przeszedłem koło niego i zacząłem przechadzać się po klasztornym przedsionku, portier zaś odszedł wzruszając ramionami. Czekałem w dusznym holu. Po upływie pół godziny, podczas której przesunęło się koło mnie milcząco kilka augustianek, doszedł mnie z ulicy tętent koni. Portier przeszedł obok mnie z odpychającym wyrazem twarzy i wyszedł na dwór. Słyszałem, jak szepce. Potem wszedł z deszczowym okryciem Peana w ręku, za nim zaś ukazał się Pean. Zmierzył mnie zimnym, taksującym spojrzeniem. Gdy zauważył, że jestem zdecydowany na wszystko i nie robi na mnie wrażenia jego buta, wstaję i idę mu naprzeciw, ustąpił na bok, jak gdyby chciał mnie przepuścić do wyjścia. Ale zatrzymałem się i przedstawiłem. — Monsieur — powiedział gburowato, a z opiniami na temat jego grubiaństwa później stykałem się dość często, bo w ten sposób walczył z konkurencją kolegów i naporem pacjentów — my tu w Paryżu nie przywykliśmy, jak mi się zdaje, do dość dzikich amerykańskich obyczajów. Sądzę, że powiedziano już panu... Jednak znalazłszy się w sytuacji bez wyjścia spojrzałem na niego^^k przenikliwie, a może i błagalnie, że przerwał. — Jeżeli chodzi o życie ludzkie — rzekłem — i gdy pan jest jedynym człowiekiem, który może pomóc, mówiąc równie otwarcie, nawet nasze dzikie obyczaje są uzasadnione... Nie wiem, co bardziej na niego podziałało, czy moje zdecydowanie, czy moja francuszczyzna, czy też moja uwaga, że jest jedynym człowiekiem, który może pomóc — a tym samym odwołanie się do jego próżności. W każdym razie przez chwilę patrzył na mnie niepewnie. Potem niedbałym ruchem zwrócił się do portiera. — Dobrze! — powiedział. — Proszę zaprowadzić tego pana do pokoju przyjęć.—-A potem zwrócił się do mnie: — Proszę tam na mnie czekać. Ale niech się pan streszcza. Po dziesięciu minutach wrócił. Sposób, w jaki usiadł, raz jeszcze miał mi dać wyraźnie do zrozumienia, że mimo iż byłem jego kolegą po fachu, spodziewał się mnie szybko pozbyć. Ale teraz nic na świecie nie było w stanie wstrzymać mnie od pójścia do końca drogą, na którą raz wkroczyłem. Opowiedziałem mu wszystko o Zuzannie i prosiłem, by ją w Paryżu jeszcze raz dokładnie zbadał i gdyby diagnoza Vaubana miała się potwierdzić, żeby jeszcze raz podjął się u niej usunięcia chorego ujścia żołądka. Mówiąc obserwowałem go uważnie i zauważyłem, że wprawdzie słucha w skupieniu, ale z każdym słowem wokół jego ust coraz wyraźniej rosnąć zaczyna wyraz sprzeciwu. — Przestudiowałem dokładnie pańskie sprawozdanie w „Gazette des Hospitaux" —-zaklinałem go. — Sądzę, że operacja to jedyny środek, który może uratować moją żonę. W niej ma pan pacjentkę, która, jak pan się domaga, nie straciła jeszcze sił. Jeśli pan się zgodzi, przywiozę żonę za parę dni do Paryża. Środki nie grają tu żadnej roli... W jego oczach pojawiły się błyski. — To też typowo amerykańskie — powiedział. — Wierzą, że za pieniądze można kupić wszystko... Gdy dziś znowu myślę o tym, że słowa te padły z ust człowieka, który sam tak świetnie wiedział, jak się zarabia pieniądze, zakrawa to na ironię. Roczny dochód Peana szacowano wówczas na 40 000 funtów. Pewna Angielka za jedną operację, wprawdzie poważną, bo za usunięcie chorej na raka piersi, zapłaciła mu 1600 funtów. Brał bardzo wysokie honoraria i wówczas już mówiono, że jego ojciec dlatego tylko posłał go na medycynę, ponieważ pewnego razu otrzymał tak wysoki rachunek od jakiegoś paryskiego specjalisty, że wysnuł z tego wniosek o wielkich możliwościach lekarzy. Prawdopodobnie jednak na Peanie, który codziennie widział przeciągających przed nim 203 skazanych na śmierć, los Zuzanny nie zrobił aż tak wielkiego wrażenia, by potrafił zapomnieć złości z powodu tego, że przeszkodzono mu o tak niewłaściwej porze. — Nie wszystko można kupić za pieniądze — powiedział głośno i zarozumiale. — Na przykład to, czego pan żąda... — Czy to znaczy — zapytałem ochrypłym głosem — że pan odmawia leczenia mojej żony? Odwrócił się do mnie plecami i założył swe potężne, białe ręce na plecach. — Tak—powiedział — to oznacza właśnie to... — Ale dlaczego — wybuchnąłem — co jest powodem...? Pozwolił mi czekać. Dopiero po kilku minutach zwrócił się do mnie twarzą. — Powód mogę panu podać — powiedział wolno, akcentując każde słowo. — Na razie nie powtórzę tej operacji. Słowa te ugodziły we mnie z taką siłą, że zdawało mi się, iż tracę oddech. — Ale dlaczego?—zapytałem, z trudem walcząc o każde słowo. — Przecież sam pan ocenił, że operacja ta rokuje nadzieje na przyszłość... — Zupełnie słusznie! — odparł. — Na przyszłość. Tej operacji podjąłem się pod naciskiem krewnych pacjenta. O tym powinien pan wiedzieć, skoro pan tak dokładnie czytał moje sprawozdanie. Współczucie jest najgorszym doradcą dla operującego chirurga. Zanim chirurgiczne usunięcie raka na ujściu żołądka można będzie powtórzyć, miną lata wytężonych badań. Trzeba będzie przedsięwziąć liczne próby na zwierzętach, by znaleźć najpewniejszą metodę zszywania połączenia między żołądkiem a jelitem; czy najlepszym materiałem jest jedwab, katgut czy metalowa nić; znaleźć możliwość odżywiania, co jest decydujące dla przetrwania takiej operacji; w końcu zbadać zmiany funkcji trawienia po usunięciu odźwier-nika i przekonać się, czy żołądek ma skłonność do wytworzenia nowego odźwiernika i, co najważniejsze, na jak długo przy złośliwych nowotworach możliwe jest ich usuwanie, zanim znowu nie zaczną się rozrastać. Moi asystenci przystąpili do pracy. Dopóki nie przedstawią wyników, które dadzą jaśniejszy obraz operacji, nie podejmę się ponownego usunięcia odźwiernika. Słuchałem z zaciśniętymi wargami. Potrzebowałem czasu, by się zmobilizować do odpowiedzi i poszukać nowych argumentów. Gdy Pean sucho, ze słowami „bardzo mi przykro", zrobił ruch ku drzwiom, jakby chciał powiedzieć, że „audiencja" skończona, zastąpiłem mu drogę. — To nie mogą być pańskie powody — powiedziałem. — Nie mogę sobie wyobrazić, by, jeśli chodzi o metodę szycia, miały istnieć jeszcze tak wielkie wątpliwości. Już pięćdziesiąt cztery lata temu pański rodak Lembert stwierdził, że przy wszystkich szwach jelit należy złożyć zewnętrzne surowiczne płaszczyzny, by zapewnić mocne sklejenie i gojenie, i wynalazł rodzaj szwu, który to złożenie umożliwia. Czy naraz to wszystko miałoby już nie obowiązywać przy zszywaniu żołądka z dwunastnicą? Czy Czerny, który pracuje w Heidelbergu, również...? Nie mogłem mówić dalej, bo przerwał mi głośno, po raz pierwszy zdenerwowany. — Powtarzam panu, przykro mi, ale nie mogę operować pańskiej żony... Dziś skłonny jestem przypuszczać, że podczas tamtej operacji popełnił poważne błędy przy zszywaniu. Nie uwzględnił odkryć, jakich dokonano w innych krajach, na przykład szwu Czernego. Także świadomie czy nieświadomie przeoczył poważne prace wstępne nad usuwaniem guzów żołądka, które wtedy już od lat prowadzono w Wiedniu i które miały odegrać poważną rolę. Ale o tym ja także nie wiedziałem. Bez żadnego przygotowania pogrążył się w przygodzie, którą była dla niego pierwsza wielka operacja żołądka, ale, jak zresztą w kilku innych przypadkach, odkrył, że ta dziedzina jeszcze nie nadaje się do tego, by w niej błyszczeć wirtuozerią. — Czy znaczy to, że odmawia pan także zbadania mojej żony? — zapytałem. Ale była to już tylko żałosna potyczka przed odwrotem. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że operował w St Louis licznych pacjentów, których przedtem nie zbadał i których po operacji już nie oglądał. 204 — Tak! — odparł. — Jeśli pański lekarz postawił diagnozę, że guz blokuje ujście z żołądka, to uważam, że moje potwierdzenie jest zbędne. Zauważył, że ustąpiłem na bok i że widocznie poniechałem dalszego nacisku. — Mogę więc — zaczął z zapalczywym zniecierpliwieniem, które charakteryzowało jego naukowe spory — zakończyć to niezwykłe spotkanie. Daję panu jedną radę: niech pan zrobi to, czego pragnie pańska żona. Niech ją pan odwiezie do domu, zanim będzie za późno. Nikt nie wie, kiedy nastąpi ostateczne zamknięcie żołądka. Może to trwać jeszcze miesiące. Ale może też dojść do tego całkiem nagle. A wtedy już będzie za późno na transport. Podszedł do drzwi i otworzył je. Wahałem się jeszcze przez sekundę. Potem odszedłem, ukłoniwszy mu się oficjalnie. W holu, przy wkładaniu okrycia od deszczu, przez moment ujrzałem swoją twarz w lustrze. Była trupio blada. Potem już nigdy nie szukałem kontaktu z Peanem. Gdy prawie dwadzieścia lat później, w nocy na 30 stycznia 1898 roku jako człowiek sześćdziesięciosiedmioletni zmarł całkiem niespodziewanie na zapalenie płuc, byłem przypadkowo w Paryżu. Dr Pozzi, który wygłaszał mowę pogrzebową, usiłował potem zrewidować mój, pod silnym wpływem przeżycia z roku 1880 ukształtowany stosunek do Peana. Ale jego usiłowania, by mnie przekonać, że Pean miał czule serce, szczególnie dla biednych, nie przyniosły rezultatu. Nie kwestionowałem ani jego zuchwałej technicznej wirtuozerii, ani znaczenia kleszczy do naczyń krwionośnych, ani metod operacyjnych, których był twórcą. Nie kwestionowałem jego obsesji, która nawet w ostatnich tygodniach życia pchała go do pracy od szóstej rano do dziesiątej wieczorem, ponieważ życie nie miało dla niego żadnego innego uroku prócz „kąpania się w świadomości swej wirtuozerii, w swej sławie i coraz większym bogactwie". Choć już od dawna nie czułem do niego żadnej urazy, w mojej pamięci pozostał obraz człowieka, którego techniczna wirtuozeria poważnie zaciążyła na ludzkiej stronie jego lekarskiego powołania. Tak jak niektórzy pionierzy chirurgii we wczesnym okresie anatomii patologicznej i chorób z ran uzyskiwali postępy na skutek wyjątkowego braku skrupułów wobec życia swoich pacjentów, on także nie zmienił się od czasu, kiedy to chirurgia w wyniku odkrycia antyseptyki zaczęła nabierać coraz bardziej humanitarnych rysów. Wieczorem następnego dnia po spotkaniu z Peanem znowu znalazłem się na wybrzeżu, zrozpaczony i zbuntowany przeciw losowi. Sądziłem jednak, że jestem dość silny, by przyznać się Zuzannie, iż nie przygotowywałem naszego wyjazdu do Stanów, lecz jej własnym śladem byłem u Vaubana i dopiero w związku z tym pojechałem do Paryża do Jules'a Peana. Podjąłem decyzję, że otwarcie porozmawiam z Zuzanną i że dopiero wtedy zdobędę pewność, jeżeli jeszcze raz zbadany zostanie jej żołądek. Ale gdy ujrzałem Zuzannę wybiegającą mi naprzeciw, tak jak to od lat czyniła po każdym moim powrocie do domu, ogarnął mnie strach. Tych kilka dni rozstania pozwoliło mi spojrzeć na nią z pewnego dystansu. Zauważyłem, jak bardzo wychudła, choć twarz jej pokryta była opalenizną. Czułem, jak umacniam się w postanowieniu, by porozmawiać z nią otwarcie. Ale w chwili gdy ujrzałem jej na pozór wesoły uśmiech, gdy ściskała mnie na środku ulicy, moje postanowienie zaczęło słabnąć. — Kiedy wyjeżdżamy ? — szeptała w moich ramionach. — Czy już wszystko przygotowałeś? Kiedy jedziemy? Moje zdecydowanie prysło jak odjęte ręką czarnoksiężnika. Rozpłynęła się moja chęć wyjaśnienia prawdy. Wprawdzie udało mi się nie skłamać wprost, ale ratowałem się wykrętami. — Otrzymamy wiadomość — powiedziałem — w najbliższych tygodniach odpływa kilka statków z Southampton. Ale nie ustalono jeszcze dokładnych terminów ich wyjścia z portu... 205 — Oby tylko jak naprędzej— szepnęła. — Żeby tylko prędko... — Co z tobą? Jak się czujesz? — wykrztusiłem wreszcie, gdy uwolniła mnie z uścisku i szliśmy obok siebie do naszego domku. — Och, dobrze — odparła, ale czułem, że to wykręt. — Popatrz na niebo i morze, i ty znowu wróciłeś. Jak mogłabym się czuć źle. — Nie! — upierałem się — nie o tym myślę. Nie czułaś się dobrze, gdy odjeżdżałem. Spojrzała na mnie przelotnie swymi wielkimi oczyma. — Czy nie możemy, gdy się znowu widzimy, mówić o czymś piękniejszym niż o tej niedyspozycji... Gdy w blaskach zachodzącego słońca usiedliśmy na tarasie do kolacji, miejsce, na którym zwykle stał jej talerz, było puste. —: Już, już jadłam — powiedziała — przyjechałeś tak późno, a ja byłam taka głodna. Wybaczysz mi? Zaśmiała się uszczęśliwiona, natychmiast przysunęła się do mnie, nakładała na talerz — i znowu nie zdobyłem się na odwagę, by przerwać ów upiorny taniec wokół prawdy. Z uśmiechem na twarzy i świadomością śmierci w sercu walczyła o to, by mnie zwieść. A może walczyła jedynie o to, by tylko ten jeden wieczór i tę jedną noc naszego ponownego spotkania spędzić bez słowa o upiorze śmierci, wyłącznie z myślą o naszym szczęściu i naszej miłości. Tak więc milczałem. Zanurzyłem się w ułudzie. Ale potem, gdy w świetle księżyca leżała obok mnie, z głową na moim wyciągniętym lewym ramieniu, gdy dochodził mnie jej spokojny i regularny oddech, odwróciłem się do niej tak cicho, jak tylko potrafiłem. Ostrożnie wyciągnąłem prawą rękę. Przez chwilę trzymałem ją, wahając się, zaledwie o centymetr ponad jej ciałem. Raczej czułem ciepło skóry Zuzanny niż ją samą... Wahałem się długo... Czy zwlekałem z obawy, że ją obudzę i że dotyk mej ręki wyjawi jej, iż wiem wszystko? A może zwlekałem ze strachu przed odkryciem prawdy nie do obalenia? Wciąż nasłuchiwałem oddechu Zuzanny. Wreszcie opuściłem rękę, dotknąłem jej skóry tuż powyżej pępka. Cienka nocna koszula nie przeszkadzała mi. Ręka drżała mi wyraźnie, serce biło szybko. Musiałem wytężyć wszystkie siły, by zapanować nad sobą. Wreszcie od dawna odwykłą ręką zacząłem badanie. Powłoka brzuszna była rozluźniona i nie stawiała oporu, nawet gdy z wielką ostrożnością nacisnąłem mocniej. Była cienka. Na szerokości trzech palców powyżej pępka moje badające palce znalazły wyraźnie wyczuwalne, lekko ruchome wzniesienie o dość twardej konsystencji. Większa część znajdowała się na lewo od linea alba. Cały guz miał rozmiar dziecięcej piąstki. Zdawało mi się, że czyjaś ręka ściska moje serce, a moje ciało okryło się potem. A więc Vauban miał słuszność... Ale zanim jeszcze nabrałem ostatecznej pewności, rozległ się głos Zuzanny i wyrwał mnie z bolesnego osłupienia. Cofnąłem rękę, próbowałem się odsunąć. Ale było już za późno... — A więc wiesz wszystko — powiedziała Zuzanna. — Zuzanno—szeptałem — Zuzanno... Nagle odwróciła się do mnie, ujęła moją prawą rękę. i przycisnęła do swej twarzy. — To dobrze, że wiesz wszystko. Podczas twojej nieobecności lękałam się, że możesz jeszcze raz spytać o dziecko. Jej ciało drżało. Szlochała i tuliła się do mnie, gdy rozpaczliwym gestem pochyliłem się nad nią, by ją pocieszyć. Ale opanowała się szybko. — Teraz wiesz, dlaczego chcę wracać do domu — powiedziała. — Nie chcę do domu, żeby urodzić dziecko, ale żeby... Ręką zamknąłem jej usta. Zdawało mi się, że będę musiał krzyczeć, gdy usłyszę słowo „umrzeć". Ale uwolniła swoje usta." — Kiedy wyjedziemy? Mam jeszcze parę miesięcy czasu. Wiem o tym od mojej matki. 206 Tak długo wytrzymam. Ale przez te miesiące chciałabym być w domu — raz jeszcze w domu z tobą... Po raz pierwszy w czasie naszego małżeństwa usłyszałem z jej ust jakby ślad skargi z powodu moich ustawicznych pielgrzymek po świecie. Ale w rozpaczy nie zwróciłem na to uwagi. — Kiedy pojedziemy?—powtórzyła. — Nie wiem — wyznałem. — Nie byłem w Paryżu, żeby przygotować naszą podróż. Byłem w Paryżu, bo nie chcę jechać do domu, by czekać na śmierć, która nie ma sensu. Nie chcę, byś umarła. Nie chcę. Byłem u Jules'a Peana, który pierwszy odważył się na chirurgiczne usunięcie tego rodzaju guza. Przeraziłem się, gdy z ciemności, z cienia, jaki na nią rzucałem, doszedł mnie spokojny głos: — Ale jego pacjent umarł... — Skąd wiesz o tym? — wybuchnąłem. — Chyba dość długo byłam twoją żoną? Ja także czegoś się nauczyłam. Od chwili gdy zaczęłam się tego domyślać, czytałam wszystko, co tylko mogłam. Wiem więcej niż ty, mój drogi, najdroższy. Wiem teraz o wiele więcej i wiem, że to sprawa beznadziejna. Tam w moim biurku leży „Gazette des Hospitaux". Znajduje się w niej sprawozdanie Peana. Czytałam je. A ty? Chcesz, żebym umarła na stole operacyjnym? ~ — Chcę, byś na stole operacyjnym na nowo wróciła do życia — odparłem — oto czego chcę. Nie zaprowadzę cię do Peana. Ale znajdzie się inny lekarz, któremu uda się usunąć guz żołądka. Musi się znaleźć, bo ja chcę, żeby się taki znalazł. Poczułem jej ręce na czole, jak zwykle, gdy ponosił mnie entuzjazm albo przekora. — Tak— szepnęła— znajdzie się. I ty tego doczekasz. Będzie to nowy sukces rozwoju medycyny. Przyjdzie taki czas. Ale ty nie możesz go zmusić, żeby nadszedł prędzej... — Ale chcę go zmusić, i wierzę w to. Dlatego nie chcę z tobą wyjeżdżać za ocean i tam rezygnować... Będziemy walczyć o każdy dzień życia. Razem będziemy walczyć o każdy dzień. Napiszę do wszystkich chirurgów, jakich znam. Będę prosił, żeby powtórzyli pierwszy krok Peana i udoskonalili jego metodę. Zuzanno, będziesz żyła, jeśli pozostaniemy. Będziesz żyła, jeśli zechcesz walczyć wraz ze mną. I musisz żyć, bo jesteś mi potrzebna... Pozostaliśmy. I zaczęła się ta najdziwniejsza walka, jaką być może stoczył człowiek. Dzisiaj wiem, że nigdy nie przekonałem Zuzanny, że pozostała tylko z miłości, z miłości starej jak świat, niezniszczalnej, milcząco ponoszącej każdą ofiarę. Pozostała, bo ja chciałem zostać. Wiem, że nigdy ani iskierki mej rozpaczliwej wiary nie przeniosłem na Zuzannę. Ale pozostała, ponieważ nie chciała przedwcześnie niszczyć mojej wiary we wszechmoc chirurgii i jej nieustanny postęp od czasu przezwyciężenia chorób z ran. Wtedy jeszcze nie uświadamiałem sobie tak wyraźnie jak dziś, że istnieją wielkie i nieprzekraczalne granice, przed którymi również chirurgia musi się zatrzymać. Moje życie odmieniło się. Toczyło się teraz między biurkiem a drzwiami domu, gdzie dzień za dniem czekałem na listonoszy i posłańców z telegramami. Pisałem setki listów. Pisałem do wszystkich chirurgów, jakich spotkałem w ostatnich latach i dziesięcioleciach, jeśli jeszcze działali w swych klinikach. Pisałem do Niemiec, Austro-Węgier, Włoch, Szwajcarii, Francji, Anglii i Rosji. Pisałem też do Ameryki. Rozsyłałem na cały świat kopie pierwszego sprawozdania z operacji Peana. Nalegałem, by nie tracono czasu i w ulepszonej formie powtórzono ją tak, aby chorzy zdołali przeżyć tę. operację. Zbierałem wszystko, co możliwe, z zakresu literatury poświęconej chorobom żołądka. I obserwując, co Zuzanna przyjmuje, co jeszcze znosi i przepuszcza jej żołądek, czy i jak zmienia się guz, czy Zuzanna odczuwa bóle i jak szybko traci na wadze — wygrzebywałem i rozwijałem teoretyczne propozycje, które znowu rozsyłałem do znajomych chirurgów. Wreszcie w pawilonie ogrodowym sam zacząłem w nocy przeprowadzać doświadczenia na psach, tak jakbym potrafił pchnąć naprzód, ja, człowiek od dziesiątków lat bez 207 praktyki, to, co praktykującym codziennie w wielkich znanych klinikach nie udało się. Tu jednak poniosłem klęskę, ponieważ Zuzanna, która tak bardzo kochała zwierzęta, odkryła moją rozpaczliwą potajemną pracę i — bez słów, jedynie oskarżycielskim spojrzeniem swych oczu — przekonała mnie o szaleństwie moich poczynań. Ale nie tylko to zawiodło. Zawiodły także inne, gorączkowe wysiłki. Przynajmniej zdawało mi się, że zawodzą, gdy mijał tydzień za tygodniem, a drogocenny czas uciekał. Wszelkie odpowiedzi brzmiały: niemożliwe, niemożliwe! Albo mówiono o długim okresie rozwoju tej choroby. Z Niemiec przysłano mi pracę doktorską, którą w roku 1810 w uniwersytecie w Giessen przedłożył urodzony w Niemczech zachodnich student medycyny Karl Theodor Merrem. Merrem jako pierwszy trzema operacjami na psach dostarczył dowodu, że chore na raka ujście żołądka da się oddzielić i istnieje możliwość stworzenia nowego połączenia między żołądkiem a dwunastnicą. Pierwszy z operowanych psów żył po operacji jeszcze dziewiętnaście dni, drugi zaś czterdzieści siedem dni i w pełnym zdrowiu skradziono go Merremowi, tak że nie mógł śledzić dalszych jego losów. Koryfeusze medycyny jednak wyśmiali Merrema. W ciągu prawie siedemdziesięciu lat zapomniano o jego doświadczeniach. Lektura tej pracy wprawiła mnie w nastrój goryczy. Przez siedemdziesiąt lat lekceważono odkrycie. Zmarnowano siedemdziesiąt lat. Lata, dziesiątki lat, gdy ja teraz walczyłem o tygodnie i miesiące. Kilka dni później otrzymałem list z Wiednia. Nadawcą był Jan Mikulicz, jeden z młodych asystentów Teodora Billrotha, najsłynniejszego i najśmielszego chirurga wiedeńskiego, a podówczas nawet całej środkowej Europy. Gdy w roku 1873 odwiedziłem Wiedeń, wkrótce po otrzymaniu wiadomości, że Billroth po raz pierwszy usunął całkowicie chorą na raka ludzką krtań i zastąpił sztuczną, nie udało mi się nawiązać z nim osobistego kontaktu. Powodem prawdopodobnie było to, że jego prywatna świętość, muzyka, niewiele dla mnie znaczyła. Mimo to w rozpaczy upływających tygodni napisałem także do Billrotha, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Pisałem jednak także do Mikulicza, którego poznałem w roku 1879 u Listera w Kings College Hospital. Mikulicz odbywał wówczas na zlecenie Billrotha podróż informacyjną, podczas której studiował także antyseptykę Listera, entuzjazmował się nią i odjechał z przekonaniem, że także Billrotha nawróci na antyseptykę. Żywy temperament Mikulicza znalazł wiele stycznych punktów z moim. Teraz odpowiedział mi z Wiednia jako pierwszy. I on nawiązywał do Merrema pisząc, że dawniejsi asystenci Bilłrotha, Gussenbauer i Winiwarter, już przed sześciu laty podjęli na nowo doświadczenia Merrema i wykazali, że chirurgiczne usunięcie ujścia żołądka u psów nie zagraża życiu tych zwierząt. Dalej donosił, że w tym samym czasie Czerny głosił tezę, iż można chirurgicznie usunąć cały żołądek człowieka, a dwaj jego asystenci, Kaiser i Scriba, również dokonywali operacji odźwiernika na psach, a jedno z tych zwierząt żyło po operacji około pięciu lat. Billroth, jak pisał Mikulicz, nosi się z myślą usuwania chorego ujścia żołądka u ludzi i kazał prowadzić studia wstępne. Jest kwestią miesięcy, może tygodni tylko, gdy dojdzie do pierwszych praktycznych wyników w sensie operacji na człowieku. Nie mogę sobie dokładnie przypomnieć dnia, w którym nadszedł list Mikulicza. Październik 1880 roku już się skończył. Na wybrzeżu panował wspaniały nastrój jesienny. Z listem Mikulicza w ręku pobiegłem przez ogród do Zuzanny, która odpoczywała na kanapie przy oknie. Wymachując listem nalegałem, by go przeczytała. Stan jej od czasu, gdy spożywała tylko płynne, ale pożywne potrawy i unikała wszelkich wysiłków fizycznych, tygodniami nie wykazywał zmian. Strata na wadze była nieznaczna. Nie miała bólów i wymiotów. Taki rozwój wypadków dodawał mi otuchy i umocnił w nadziei, tej wręcz niezniszczalnej właściwości ludzkiej natury. W końcu Zuzanna upuściła list, długo patrzyła na mnie i podała mi swoje szczupłe ręce. Ale nie wypowiedziała słowa. Tylko w jej oczach ukazały się łzy, które uznałem za łzy radości. Dokładnie tak samo odebrałem jedyne słowa, które wyrzekła: „Kocham cię", czyli jako oznakę budzącej się w niej nadziei. 208 Pocałowałem ją i pospieszyłem do mego biurka, by napisać do Wiednia. Potem czekałem z dnia na dzień. Ale mijały tygodnie, a na moje pytania o postępy badań odpowiedzi z Wiednia nie było. Później, gdy Mikulicz został jedną z wielkości europejskiej chirurgii, powiedział mi, że w tym czasie sam liczył na cud, chcąc mnie pocieszyć. Tymczasem czekałem. Ale gdy z samotności i zagubienia naszej wsi spoglądałem ku Wiedniowi, listonosz w dniu 27 listopada doręczył mi list z Królewca. Nadawcą był Karl Schónborn, dyrektor Królewskiej Kliniki Chirurgicznej w Królewcu. Pisałem do niego, jak do wielu innych, przed czterema miesiącami, ponieważ znałem go przelotnie. Pisałem jednak bez większej nadziei. Otworzyłem list, także i teraz nie licząc na coś szczególnego. Ale zaledwie przeczytałem pierwsze zdanie, list wydał mi się wskazówką losu, potwierdzeniem mojej wiary, mojej zaciętości i moich nadziei. „Dziś mijają cztery dni — pisał Schónborn wieczorem 20 listopada 1880 roku — od momentu gdy w niedawno założonej prywatnej klinice chirurgicznej dra Ludwika Rydy-giera w Chełmnie nad Wisłą odbyła się operacja, odpowiadająca dokładnie temu, o co Pan tak nagląco zapytywał przed czterema miesiącami. Dr Rydygier, trzydziestoletni chirurg, poprzednio docent prywatny w Jenie, usunął całkowicie zablokowany przez złośliwy nowotwór odźwiernik i połączył pomniejszony żołądek z dwunastnicą. O ile wiem, jest to po wzmiankowanej przez Pana operacji Peana druga operacja tego typu. Szczegółów jeszcze nie znam. Poinformuję Pana o nich, gdy tylko do mnie dotrą". Potem następowało zdanie: „Decydujące jednak, jak mi się zdaje, jest to, że dr Rydygier wyraził się niezwykle optymi,j stycznie o dalszym rozwoju i przyszłości tej operacji. Prześlę Panu możliwie najrychlej dokładniejsze informacje. W nadziei, że byłem Panu przydatny..." W nadziei, że byłem panu przydatny! Mój Boże! Gdyby Schónborn wiedział, jak ogromna była ta jego przysługa, gdyby mógł widzieć, jak z jego listem w ręku biegłem przez dom. Zupełnie tak samo, jak przed kilku tygodniami z budzącym nadzieję listem MikuHcza z Wiednia... Ale gdy wszedłem do pokoju Zuzanny, leżała skurczona, przyciskając ręce do boku, a jej zawsze opanowaną twarz zniekształcał ból. Ukląkłem obok niej. Odwróciła się do mnie i spróbowała się uśmiechnąć. Ale nic z tego nie wyszło. Zrazu nie mogłem wymówić słowa. Fakt, że trafiam na stan tak nagłego pogorszenia w chwili, gdy list Schónborna uczynił mnie tak szczęśliwym i umocni! w nadziei, odebrał mi mowę. Gdy ją wreszcie odzyskałem, spojrzenie Zuzanny skierowane było na mnie. Jej wargi pozbawione były Krwi, wręcz ziemiste. — Masz boleści... — to pierwsze słowa, jakie wyrzekłem. Były tak zbędne i bez sensu, jak wiele innych, które wypowiadamy w chwilach, gdy nagle znajdujemy się na skraju przepaści. — Dlaczego mnie nie zawołałaś? O Zuzanno, dlaczego mnie nie zawołałaś... Nie odpowiedziała. Powtarzałem nalegając... Wreszcie chcąc zdobyć się na uśmiech wykrztusiła kilka słów. — Proszę... nie pytaj... zostaw mnie samą... proszę... Jej spojrzenie było tak błagalne, że, choć wbrew woli, wyszedłem i zacząłem^krążyć po sąsiednim pokoju. Słyszałem odgłosy męczących wymiotów. Wiedziałem więc, dlaczego kazała mi odejść. Nie chciała, żebym był świadkiem męki, która zniszczyłaby obraz jej piękna i schludności. Zatrzymałem się i przycisnąłem czoło do zimnego muru. Wreszcie Zuzanna zawołała mnie. Znowu leżała pod oknem, ale spokojna i odprężona, niemal z wyrazem cichej, zrezygnowanej pogody na twarzy. — Usiądź przy mnie — powiedziała. — Czy1 mój widok bardzo cię przestraszy! ? 14 Stulecie chirurgów 209 . ¦*, — Twój widok? — Chciałabym -—- wyszeptała — byś mnie zawsze widział jak w naszych pięknych czasach... zawsze... słyszysz... zawsze! — Ależ nigdy nie będę cię widział inaczej, bo cię kocham... I popatrz na to, proszę, popatrz! Pokazałem jej list. Chciałem go jej narzucić, jak ongiś list Mikulicza z Wiednia. Ale ona ostrożnie odsunęła moją rękę. Trzymała ją mocno, gdy ponownie próbowałem go jej podsunąć. — Nie chcę ¦— powiedziała. — Zuzanno! — błagałem — mam tu najcudowniejszą wiadomość dla nas obojga! Tu, w ręku, trzymam wiadomość, na którą czekałem tyle dni i nocy... — Proszę cię, nie... — odparła, a potem jeszcze raz wyszeptała tak dobitnie i błagalnie, że nie mogłem się oprzeć: — Proszę cię, nie. Następnie zrobiła to, co tak często w naszym życiu zmuszało mnie do milczenia. Ujęła moją twarz w obie ręce i przyciągnęła do swych wychudłych, ale ciągle jeszcze pięknych i delikatnych ramion. Dziś wiem, co nią powodowało. Wiem, że była zdecydowanie świadoma swej drogi i że nie chciała dopuścić nawet iskierki nadziei, by nie przeżywać cierpień rozczarowania. Wtedy milczałem. Jeszcze nie chciałem się pogodzić z tego typu rezygnacją. Sądziłem, że oto otrzymałem sygnał do dalszej walki. I byłem zdecydowany, jak nigdy w życiu ani przedtem, ani potem, nadal spierać się z Bogiem i losem. Pół godziny później telegrafowałem do Schónboma w Królewcu, jak również do Rydy-giera w Chełmnie. Przedstawiłem Rydygierowi krótko przebieg choroby Zuzanny. Postawiłem mu zwięzłe, ale jakże doniosłe pytanie, czy gotów jest operować...? Gdy nadałem telegramy, poszedłem do apteki. Kupiłem morfinę, jedyny środek znieczulający bóle, jakim w tym czasie dysponowaliśmy. Potem pojechałem do domu i siedziałem w wymuszonym milczeniu przy łożu Zuzanny. Gdybym miał mówić, to tylko o nadziei na dobre wiadomości z Królewca i Chełmna. Ponieważ jednak Zuzanna zabroniła mi o tym mówić, musiałem milczeć. Trzymałem więc jej rękę w swoich dłoniach, a myśli moje krążyły wokół pytania, które skierowałem do Rydygiera w Chełmnie. Następna noc była pierwszą w naszym życiu, kiedy to, z wyjątkiem niektórych podróży, nie spaliśmy w jednym pokoju. Zuzanna prosiła, byśmy spali osobno. Próbowałem się bronić. Ale Zuzanna była tak nieubłagana, że nie mogłem się oprzeć, zwłaszcza że spojrzenie jej wielkich oczu zamieniało wszelki mój opór w bolesną czułość. Leżałem bezsennie przez całą noc i nasłuchiwałem każdego szmeru z jej pokoju. Ale było cicho. Rano wypiła trochę mleka. Po raz pierwszy nie spożyła w ogóle nic innego. Tak zaczął się dręczący i przygniatający czas oczekiwania na następny atak bólu, na pierwszą groźną oznakę, że guz rozwija się aż do zupełnego zamknięcia ujścia żołądka. Ale nie mniej przygnębiające było oczekiwanie na odpowiedź z Królewca i Chełmna. Mijały dni i noce. Wyglądało na to, że atak bólu się nie powtórzy. To mnie uspokajało i umacniało w przekonaniu, że uda się przedłużyć życie Zuzannie. Ale to, że ani listonosz, ani posłaniec od telegramów nie przynosili odpowiedzi z Królewca, a zwłaszcza z Chełmna, było ciężką próbą dla mojej nadziei. Wreszcie po pełnych udręki ośmiu dniach otrzymałem jednocześnie telegram z Chełmna i list z Królewca. Telegram, który trzymałem w drżących rękach, brzmiał: „Proszę o dokład-. niejsze szczegóły o diagnozie i obecnym stanie sił pacjentki. Bez tego nie można powziąć decyzji. Rydygier". List zaś pochodził od Schónborna i zawiera! sprawozdanie w języku polskim o dokonanej 16 listopada przez Rydygiera operacji żołądka. Widocznie była to kopia oryginalnego spra-^ wozdania, które prawdopodobnie miało zostać przedrukowane w jakimś czasopiśmie fachowym. 210 Odwiedziłem nauczyciela i proboszcza, aby się dowiedzieć, czy nie słyszeli o człowieku, który zna język polski. Wspólnie nadaliśmy telegram do znajomego proboszcza w Rennes, który według pogłosek znał jakiegoś wykształconego Polaka, dawno osiadłego we Francji. Ponieważ nie chciałem opuścić Zuzanny, uprosiłem proboszcza, by ze sprawozdaniem pojechał do Rennes i kazał je przetłumaczyć. Tymczasem nadałem nowy telegram do Chełmna. Uczyniłem to nie bez wyrzutów sumienia, ponieważ telegram zawierał kłamstwo. Przedstawiałem stan Zuzanny, tak jak się przedstawiał w czasie mojej wizyty u Peana, albo w najlepszym razie przed pierwszym atakiem bólu. Sumieniu swemu tłumaczyłem, że przecież ten atak bólu był bez następstw, że od tego Czasu Zuzanna przyszła do siebie i codziennie pod rękę przechadzaliśmy się po ogrodzie. Mimo to wyrzuty sumienia skłoniły mnie do tego, by raz jeszcze udać się do pokoju Zu-' zanny, zanim zdecyduję się wysłać telegram. Zastałem Zuzannę w jej zwyczajnej pozycji przy oknie. Spała tak głęboko i spokojnie, że na chwilę usiadłem przy niej. W jej śnie, w jej spokojnym wyglądzie i biciu serca chciałem znaleźć usprawiedliwienie dla wysłania tego telegramu. Jej lewa ręka leżała na kołdrze, wyciągnięta ku mnie. Palcami delikatnie nama-całem jej puls. Mimo woli pochyliłem się nad jej ramieniem i oto moje spojrzenie zatrzymało się na małej czerwonej wypukłości. Pochyliłem się jeszcze niżej. Oderwałem palce od pulsu Zuzanny. Wyprostowałem się chwiejnie i rozejrzałem badawczo. Bezgłośnie zacząłem chodzić po pokoju i szukać, wciąż jeszcze spoglądając na śpiącą. Wreszcie znalazłem to, czego szukałem. Drżącymi rękami z szufladki w toaletce wyjąłem flaszeczkę z morfiną i drugą z roztworem morfiny, który widocznie Zuzanna sama przygotowała. Poczułem się na skraju tej samej przepaści, nad którą stanąłem w dniu, gdy z listem Schónborna w ręku pobiegłem do pokoju Zuzanny i zastałem ją skurczony z bólu. Nie było wątpliwości, pozwoliłem się zwodzić Zuzannie: Nadal cierpiała bóle, jakie towarzyszą ostatniej fazie rozwoju złośliwego nowotworu. Bez mej wiedzy zaopatrzyła się w morfinę, by ukryć swe bóle. Gdy opuściłem pokój, musiałem się oprzeć o ścianę holu. Po raz pierwszy poczułem, że moja uporczywa, z rozpaczy i buntu przeciw losowi zrodzona nadzieja, iż wszystko zakończy się pomyślnie dzięki nowoczesnemu zabiegowi chirurgicznemu, chwieje się. Ale szybko znowu się zmobilizowałem. Skończyłem telegram do Rydygiera, w którym dodałem zdanie: „Uważam, że mimo wszystko lepiej będzie, jeżeli w celu konsultacji i wykonania operacji znajdzie się w klinice francuskiej". Na zakończenie dodałem: „Koszty nie odgrywają roli". Ale pisząc to, widziałem przed sobą twardy wyraz twatg^ Peana i słyszałem słowa: „Tego, czego pan chce, nie można dostać za pieniądze". Ale nie skreśliłem tego zdania. Raczej podkreśliłem je i kazałem zanieść na pocztę. Następnego dnia przed południem, gdy Zuzanna jakby odkryła, że znam jej tajemnicę, i była szczególnie pogodna, posłaniec przyniósł przekład sprawozdania Rydygiera. Odebrałem je i zapomniawszy wynagrodzić posłańca, wszedłem do pokoju. Usiadłem pod oknem i trzymałem kopertę, w której znajdowało się sprawozdanie. Bałem się ją otworzyć. Jeszcze nie wiedziałem, jak zakończyła się operacja Rydygiera, która, jak się później okazało, rzeczywiście była drugim pionierskim przedsięwzięciem w zakresie chirurgii żołądka. Odpowiedź na to rozstrzygające pytanie znajdowała się teraz w kopercie, którą trzymałem w ręku. Otwierałem ją tak, jak się otwiera dokument, który zawiera decyzję o życiu i śmierci. Starałem się nie spojrzeć na zakończenie tego niezbyt obszernego sprawozdania. Czytałem zdanie po zdaniu. „...Mikołajewicz Juliusz, lat 64 3/4. Matka jego zmarła na suchoty, ojciec zmarł śmiercią naturalną w późnym wieku. Jako dziecko był zawsze zdrowy, później przez osiem lat siużyl w ułanach jako trębacz. Po upadku z konia zwolniony z powodu krwawego kaszlu. Przez 32 lata był czynny jako urzędnik sądowy niższego stopnia. Od około dwóch lat nigdy zupełnie nie ustawały określone bóle brzucha. Poprzednio nigdy nie cierpiał na żołądek. Nie był także nałogowym pijakiem. Przed około pięciu tygodniami wystąpiły także wymioty, a bóle nasiliły 211 się mimo surowej diety i morfiny. Od dłuższego czasu pacjent spożywał tylko zupy i parę sucharków w ciągu dnia, mimo to regularnie budził się każdej nocy około dwunastej i wił w gwałtownych bólach do mniej więcej czwartej—szóstej nad ranem, tak długo, aż zwymiotował wszystko, co zjadł. Pacjent w oczach tracił siły, do tego stopnia, że w ostatnim czasie przy wstawaniu dostawał zawrotów głowy i zataczał się..." Upuściłem kartki. Jak bliskie, jak niepokojąco bliskie było wszystko, co pisał Rydygier, jak bardzo podobne do stanu, w jakim być może znajdowała się Zuzanna. „«Status praesens» w chwili przyjęcia pacjenta do naszej prywatnej kliniki: Silnie zbudowany, wysoki mężczyzna, o szarobladej twarzy... Na szerokość palca powyżej pępka wyczuwa się guz szerokości około dwóch palców, długości trzech. Większa część, około dwu trzecich guza, mieści się po lewej stronie Imea alba, guz jest cokolwiek ruchomy i wrażliwy na dotyk... Powierzchnię guza wyczuwa się jako gładką..." Teraz porównania narzucały się jeszcze bardziej. To była ta noc, po moim powrocie z Paryża. To była moja ręka, która wyczuła guz w ciele Zuzanny, kilka palców powyżej pępka, większa część na lewo od linea alba... „Zgodnie ze stwierdzonym stanem rzeczy i po rozmowie z pacjentem na temat przebiegu choroby — donosił Rydygier — postawiliśmy diagnozę: ograniczone carcinoma pylon (guz rakowy na ujściu żołądka) bez znacznych przerostów na sąsiednie organy i prawdopodobnie bez przerzutów. Dlatego uznaliśmy, że operacja jest wskazana..." Wszystko, co opisywał Rydygier, także diagnoza i opis stanu chorego dokładnie odpowiadały stanowi, w jakim znajdowała się Zuzanna. „16 listopada 1880 roku— czytałem z kiełkującą od nowa nadzieją — podjęliśmy operację w obecności panów kolegów, dra Przeworskiego, radcy sanitarnego Wienera, Wehra i An-drysona... Pokój, jak zwykle do laparotomii, był wiele dni przedtem dobrze przewietrzony i zdezynfekowany kwasem karbolowym..." Sprawozdanie Rydygiera było jasne i precyzyjne. Pierwsze cięcie prowadzi w linea alba od processus xiphoideus do pępka. Potem dociera do otrzewnej, otwiera ją i przytwierdza skraje cięcia do skóry zewnętrznej. Tak powstał wyraźny otwór umożliwiający dostęp do wnętrza ciała. Rydygier stwierdza, że diagnoza była trafna. W otworze cięcia ukazuje się guz. Wyciąga go, tak daleko, jak tylko się daje, przed otwór operacyjny i oddziela od wielkiej i małej siatki żołądka, by dostać się do tylnej części żołądka i odźwiernika. Potem zakłada wokół żołądka specjalnie przez siebie skonstruowane „elastyczne kompresorium" tuż przy chorej części ujścia żołądka... To „kompresorium" składa się z dwóch obleczonych gumą sztabek metalowych „zdezynfekowanych w kwasie karbolowym", które po założeniu na obydwu końcach można zacisnąć przed i za żołądkiem. Oddzielają one zdrową część żołądka, w której mimo przepłukiwań z pewnością znajdują się jeszcze resztki pokarmu, od chorego odźwiernika. Dokładnie tak samo zakłada Rydygier „kompresorium" na dwunastnicę, oddziela ją od chorego odźwiernika i zapobiega, by jej zawartość przy decydującym cięciu nie dostała się do jamy brzusznej i nie stała się zalążkiem zapalenia otrzewnej. Założenie tych „kompresoriów" jest trudne, ponieważ dwunastnica tkwi bardzo głęboko w jamie brzusznej. Prawie w ostatniej chwili spostrzega Rydygier, że jego palec, mimo całej ostrożności, spowodował naddarcie dwunastnicy. Natychmiast zaciska je z powrotem. Nie sądzi, by wydostać się mogła z tego naddarcia treść dwunastnicy, mimo to oczyszcza starannie pole operacyjne, zanim podejmuje decydujące cięcie, które ma oddzielić chory na raka odźwier-nik z jednej strony od żołądka, a z drugiej od dwunastnicy. Podczas obydwu cięć nagle zaczynają krwawić liczne naczynia otaczające żołądek. Sytuacja staje się krytyczna. Rydygier pracuje jeszcze bez klamer naczyniowych, które stosował Pean... Podwiązuje naczynia katgutem. Ale ligatury katgutowe wciąż się ześlizgują z naczyń, które zaczynają krwawić na nowo. Wreszcie udaje się zatamować krew i Rydygier przytyka skraje rany żołądka do krajów rany dwunastnicy. By dostosować różnej wielkości otwory, wycina ze ściany żołądka trójkątny kawałek, zszywa skraje cięcia szwem Czernego i w ten sposób zmniejsza otwór 212 żołądka do wielkości otworu dwunastnicy. Potem zszywa obydwa otwory i dla bezpieczeństwa umacnia jeszcze trójkątny wycinek żołądka ponad szwem, by z możliwie największą pewnością zapobiec przepuszczalności szwu lub rozluźnieniu pod wpływem ruchów trawiennych. Z ostrożności zakłada aż sześćdziesiąt szwów, a linię szycia starannie oczyszcza z wycie-kłego na zewnątrz śluzu żołądkowego. Potem otwiera „kompresoria" i uwalnia nowe połączenie między żołądkiem a dwunastnicą. Zszycie rany brzusznej tak samo jak założenie opatrunku listerowskiego — to już żaden problem. Operacja trwała cztery godziny — przy dwóch i pół, jakich potrzebował Pean; dowód staranności i trudu Rydygiera. Kilkakrotnie trzeba było wstrzykiwać choremu kamforę, ponieważ istniała groźba, że ustanie praca serca, a krążenie było coraz słabsze. Trzydzieści minut po operacji Mikołajewicz budzi się z narkozy i otrzymuje trochę wina. Wypytuje o operację i odczuwa tylko nieznaczne bóle bezpośrednio w miejscu operacji. Odżywia się go sztucznie, potem pacjent spokojnie zasypia. W tym miejscu przerwałem, ponieważ czułem, że teraz musi nastąpić rozstrzygnięcie 0 życiu lub śmierci. Miałem nadzieję, że Mikołajewicz nie tylko przetrzymał operację, ale że żył jako przykład wyglądanego od tylu miesięcy z tak rozpaczliwą żarliwością pierwszego sukcesu chirurgii w leczeniu tego typu chorób. Długo zwlekałem. Może dlatego, że coś przeczuwałem. Ale wreszcie musiałem przeczytać dalej, by zdobyć pewność. Pewność ta była tak krótka i jasna, jak całe sprawozdanie Rydygiera. „O 12 w nocy pacjent (Mikołajewicz) zaczyna zdradzać niepokój. Zastrzyk morfiny. Między drugą a trzecią skarży się na uczucie ucisku i bóle w piersiach, rzuca się, chce siadać. Potem zapaść, agonia, około godziny czwartej śmierć..." Śmierć — pomyślałem — śmierć. Ogarnęło mnie uczucie wielkiego znużenia. Czy zaślepiony buntem przeciw losowi ścigałem zjawę? Czy dla tej zjawy powstrzymałem Zuzannę od powrotu do domu, dopóki był jeszcze czas, dopóki zniosłaby przeprawę 1 dopóki zimowe sztormy każdej - morskiej podróży nie zmieniłyby w piekło dla chorej? Czyż tylko dlatego nie spełniłem jej ostatniego życzenia, by ścigać nieosiągalne marzenie? — Nie! — powiedziałem. — Nie! — powtórzyłem tak gwałtownie, że natychmiast zatkałem usta rękami, by żaden dźwięk nie doszedł do Zuzanny. Czyż Schónborn nie pisał, że Rydygier zapatruje się bardzo optymistycznie na dalszy rozwój i przyszłość tej operacji ? Nie, to nie był koniec! To nie mógł być koniec! Jeszcze raz wziąłem do ręki sprawozdanie Rydygiera. Jak to ocenia? Na Boga! Jakie są jego wnioski? „Obdukcja jamy brzusznej — pisał — wykazuje przede wszystkim, że ws2ystkie rakowate tkanki zostały usunięte, że w żadnym z organów brzusznych nie ma przerzutów. Otrzewna nie wykazuje stanu zapalnego, jest gładka i błyszcząca. Pozostaje więc nie rozstrzygnięte, czy pacjent zmarł z wyczerpania, czy też na sępsis. acuHssima, bardziej prawdopodobne jest to pierwsze. By się przekonać, czy szwy utrzymały, wycięliśmy żołądek wraz z dwunastnicą, dwunastnicę podwiązaliśmy u dołu, a z góry do żołądka wlaliśmy wodę. W linii szycia nie było nawet śladu przecieku. Na podstawie ogólnego wrażenia, jakie wywarł na nas ten przypadek, sądzimy, że mamy prawo uważać, iż operacja ta ma przyszłość. Pierwsze niepowodzenia nie powinny odstraszać. Właściwie w początkowej fazie nie mogliśmy oczekiwać innego rezultatu, zważywszy, jak trudna to operacja. Przede wszystkim będziemy musieli zabiegać o to, by wykrywać raka odźwiernika we wcześniejszej fazie, a w tym celu byłaby pożądana lepsza diagnoza właśnie stadium początkowego. Ale wówczas trzeba jeszcze wiele zrobić dla ulepszenia i usprawnienia techniki operacyjnej..." Znowu ogarnęło mnie wielkie znużenie. Czy nie brzmiało to tak samo jak sprawozdanie Peana? Czy nie oznaczało to: tak, wierzymy w przyszłość operacji, ale trzeba jeszcze wielu przygotowań! Chciało mi się krzyczeć: niepotrzebna mi przyszłość, potrzebna mi teraźniejszość, póki nie obróci się wniwecz życie, tam w pokoju obok. Przyjaciele, którym później opowiadałem historię powstania chirurgii żołądka, 213 przy okazji starając się znaleźć usprawiedliwienie dla siebie samego, pytali po przeczytaniu streszczenia Rydygiera, czy jako człowieka tak bardzo kochającego swoją żonę, a jednocześnie znającego Rydygierowski opis obdukcji zwłok, jej okropność ani na chwilę nie odwiodła mnie od postanowienia, by poddać Zuzannę takiemu eksperymentowi? Przeważnie nie byli lekarzami. Nie byli chirurgami. Uderzył ich lodowaty ton tego sprawozdania, który dla mnie był czymś normalnym, ale mimo to mieli słuszność. Legł nade mną cień przerażenia, cień przerażenia wywołanego tym, że oto znowu znajduję się w tym samym miejscu, co parę miesięcy temu — wtedy poszukujący i ufny. Cisnąłem sprawozdaniem Rydygiera o ziemię, jakby to ono było winne mojej pomyłki. Wiele godzin krążyłem po pokoju. Przeżywałem chwile rezygnacji i takie, w których wstrząsała mną wściekłość i bunt przeciw losowi. W tym stanie zastał mnie posłaniec, przynosząc telegraficzną wiadomość z Chełmna: „Przeprowadzenie tak ciężkiej operacji poza moją kliniką jest niestety niemożliwe. Wobec tego podróż w celu konsultacji traci sens. Jestem jednak gotów przyjąć pacjentkę u siebie". Upuściłem telegram na podłogę. To był koniec mojej nadziei. Gdyby bowiem nawet Zuzanna w specjalnie dla niej wynajętym wagonie kolejowym, przy użyciu wszelkich środków, jakimi dysponowałem, przeżyła podróż do Chełmna, to zupełnie inną sprawą było przekonać ją o sensie tej podróży, zwłaszcza gdy nie miałem jej do powiedzenia nic innego jak to, że i w Chełmnie zakończeniem była śmierć. To nie wystarczało, żeby wyrwać Zuzannę z jej apatii, nie wystarczało, żeby przezwyciężyć jej cichy uśmiech, który mnie rozbrajał. A kłamstwo? Czy potrafiłbym skłamać, że to Rydygier po raz pierwszy przezwyciężył tę chorobę? Jej spojrzenie przenikało mnie na wylot i odkryłoby kłamstwo. Przez kilka następnych dni znajdowałem się na skraju rezygnacji. Potem, świadom faktu, że nieodwołalnie za późno na podróż do ojczyzny, znowu rzuciłem się w wir walki, która coraz bardziej upodabniała się do bicia głową o ścianę. Ale wówczas zdarzyło się coś, co znowu dodało mi otuchy. Stwierdziłem, że Zuzanna nie używa już morfiny. Zauważyłem, że trochę więcej je. Nawet pozwalała się badać. Ale trudno mi było stwierdzić, że guz się zmniejsza. Nie wiedziałem, czy przy nowotworach złośliwych istnieją takie fazy polepszenia — lub przynajmniej zahamowania. Nagle odżyła we mnie nadzieja, że to być może jednak guz dobrotliwy, który wprawdzie także należało usunąć, ale pozostawiał czas, budził optymizm. Raz jeszcze całą swoją nadzieję skierowałem tam, gdzie poprzednio: w kierunku Wiednia! Gdy pisałem i telegrafowałem do Mikulicza, żeby się dowiedzieć, jak postępują prace, zaczęły się pierwsze zimowe sztormy. Nalegałem na Zuzannę, by przenieść się do Paryża i tam wynająć dom. Ale Zuzanna odmówiła. Nie rozumiałem jej. Nie pojmowałem, że teraz, gdy droga do ojczyzny została odcięta, chce umrzeć tutaj, w samotności. Nawet nie chciała raz jeszcze zobaczyć bujnego życia Paryża. Po prostu nie chciała utrudniać sobie pożegnania z życiem. Ale to wszystko stało się dla mnie jasne dopiero później. Tak więc pozostaliśmy w naszym małym domu. Dalej śledziłem każdy, nawet najdrobniejszy meldunek z dziedziny medycyny. Wszędzie chirurgia była w ruchu, parła do przodu coraz szybciej, raz tu, raz tam! Natomiast chirurgia żołądka zdawała się pełzać jak ślimak. Pisałem list za listem i czekałem na odpowiedź. Każdego ranka wchodziłem do pokoju Zuzanny z niepokojem w sercu, czy niespodziewana poprawa utrzymuje się nadal, czy też cud już się skończył. Całymi nocami nasłuchiwałem, aż uległem zmęczeniu. Tak minął grudzień. Minął bez odpowiedzi na moje niezliczone pytania. Dopiero później uświadomiłem sobie, że w oczach tych przeciążonych pracą i troskami ludzi, którzy 214 i "i otrzymywali moje nalegające, a w końcu i oskarżające listy, byłem godnym politowania lub nawet uciążliwym fanatykiem. Najbardziej dręczyło mnie, że nie odpowiadał Mikulicz. Był dla mnie pomostem do kliniki Billrotha. Dopiero później dowiedziałem się, że ten nadzwyczaj wrażliwy młody człowiek nie potrafił się przemóc, żeby otwierać moje listy, na które nie miał odpowiedzi. W dręczącej bezczynności minął styczeń. Tak bardzo oswoiłem się z myślą, że stan zdrowia Zuzanny po poprawie w grudniu już się ustalił, iż nie zauważyłem zmian, które zaszły w ostatnim tygodniu stycznia. Przestałem kontrolować stan morfiny. Własne wyczerpanie po tylu bezsennych nocach zmuszało mnie do snu... Dopiero gdy w ostatnich dniach stycznia zauważyłem, że prawie nic nie je, bardzo się zaniepokoiłem. Wtedy odkryłem, że znowu używa morfiny i jej zapas jest prawie wyczerpany. Ale wypytywanie jej nie miało żadnego sensu. Unikała każdego słowa na ten temat. Szukała, można by rzec, schronienia w naszej wspólnej przeszłości, zawsze znajdując w niej coś ważnego, o czym mówiła, jakby chciała utrwalić każde zdarzenie, począwszy od dni naszego poznania w Rzymie — po pierwsze szczęśliwe miesiące spędzone tu, w naszym domku na wybrzeżu. Z początkiem lutego wypijała jeszcze trochę kwaśnego mleka, nic więcej. Wezwałem na pomoc Vaubana, by spróbować sztucznego odżywiania peptonem, środkiem bardzo wówczas rozpowszechnionym. Znosiła to milcząco, ale z dobrotliwym spojrzeniem, które mówiło: tylko dlatego, że ty tak chcesz! Vauban patrzył na mnie w milczeniu, tak jakby chciał powiedzieć: czy nie przepowiedziałem panu, że żaden człowiek nie może odwrócić biegu świata i wymusić chirurgicznego postępu, pan także...?! Starałem się nie patrzeć w jego stare, szare oczy. Tak nadszedł dzień' 7 lutego 1881 roku. Gdy rankiem wszedłem do pokoju Zuzanny i usiadłem koło łóżka, po raz pierwszy spostrzegłem, że jej skóra przybrała ów pergaminowy odcień, tak charakterystyczny dla ludzi zagłodzonych, których skóra ostro napina się na kościach. Nie dość szybko ukryłem swoje przerażenie. Zuzanna spostrzegła to, choć starałem się odwrócić jej uwagę, wręcz zalewając ją potokiem słów. Zauważyła to, a jej spojrzenie przybrało jakiś szczególny wyraz dystansu i zdecydowania, który mnie zaniepokoił. Właśnie w tej chwili zabrzmiał u drzwi staroświecki dzwonek. Wyszedłem i natknąłem się na posłańca, który wręczył mi telegram. Przeczytałem podpis: Mikulicz. Przebiegłem tekst: „Profesor Billroth 29 stycznia dokonał operacji czterdziestotrzyletniej pacjentki chorej na raka odźwiernika! Pacjentka czuje się dobrze i szybko wraca do zdrowia. Przyjazd do Wiednia pozostawiam Pańskiemu uznaniu..." Dokładnie pamiętam, że miałem uczucie, jakby mi serce zastygło. Potem uściskałem zaskoczonego zupełnie posłańca, który nie mógł pojąć, skąd ta nagła serdeczność u tego, zdawałoby się, oschłego cudzoziemca. Wypróżniłem wszystkie kieszenie i wręczyłem chłopcu wszystkie pieniądze, które zwykłem nosić przy sobie. Potem, drżąc na całym ciele ze szczęścia, wpadłem do pokoju Zuzanny i ukląkłem przed nią. Prawą ręką objąłem jej głowę, lewą podsunąłem do jej oczu telegram. Zmusiłem ją, by przeczytała. Powtarzałem nieustannie: „Czytaj, Zuzanno, czytaj. Dokonali tego. Wiedziałem, wierzyłem w to... Czytaj, och, czytaj..." Przeczytała niechętnie. — Zuzanno! — błagałem — zrozum, co to znaczy. Czy nie chcesz zrozumieć? Czy rzeczywiście chcesz zrezygnować i zostawić mnie samego? Tego ci nie wolno, nie mogę żyć bez ciebie. Bez ciebie nie ma dla mnie życia. Jeśli teraz poderwiesz się wraz ze mną, będziesz żyła, jak żyje ta kobieta w Wiedniu. Jeszcze raz przeżyjemy wszystkie nasze szczęśliwe lata, a rok, który minął, będzie już tylko złym snem. Ale ona patrzyła obok mnie, jakby już żyła poza tą walką, w którą ja na nowo chciałem się rzucić. — Zuzanno! — błagałem głaszcząc i całując jej twarz -— nasze życie będzie piękniejsze niż kiedykolwiek. 215 i Wreszcie spojrzała na mnie, szukając moich oczu. — Jeśli sądzisz... — szepnęła. Wziąłem to za pierwszy znak zgody. Zdawało mi się, że wyrwałem ją z apatii. — Nie tylko sądzę — nalegałem — ja wiem, mam całkowitą pewność... — Wobec tego jedź do Wiednia — powiedziała uśmiechając się łagodnie. Uśmiech ten napełnił mnie taką radością, że nie przyszło mi na myśl, iż w rzeczywistości jest dalsza niż kiedykolwiek od tego, by podzielać moją ufność. — Najpierw jedź sam i przekonaj się o wszystkim. A jeśli się przekonasz... no to przyjedź po mnie, wtedy możemy jechać razem... Ukryłem twarz w poduszce koło jej głowy, bo zdawało mi się, że nie zdołam powstrzymać łez. — Ale co ty poczniesz? — zapytałem. — Kto zostanie przy tobie? — Maria — odparła myśląc o naszej starej gospodyni. — Maria zostanie przy mnie. Ona zna się na wielu rzeczach lepiej niż ty... a to znaczy tak dużo. — Zdawało się, że wręcz ogarnął ją zapał. — Jedź więc, jedź prędko — powiedziała. Potem przytuliła do mnie twarz. Czułem, że jest mokra od łez. — Ale ty płaczesz... — szepnąłem. — Tak! — odparła — to bardzo głupie... — Ale dlaczego płaczesz...? ^— Czyż kobiety nie płaczą, często nie wiedząc, dlaczego...? — powiedziała obrzucając mnie spojrzeniem, które prześladuje mnie do dnia dzisiejszego. Było pełne smutku i zdecydowania — wyrażało też doś w rodzaju pożegnania. Ale wtedy tego nie rozumiałem. W południe 10 lutego 1881 roku znalazłem się w Wiedniu. Mikulicz czekał na mnie. Już z daleka poznałem jego smukłą, zawsze ruchliwą sylwetkę i jego nieco bladą, okoloną jasnymi włosami twarz. Był wówczas, o ile dobrze pamiętam, zaledwie od kilku tygodni żonaty. Jednak ze względu na jego szczególne zdolności w drodze wyjątku zezwolono mu, by mimo zawarcia małżeństwa nadal pełnił funkcję asystenta Billrotha. Jego żona Henrietta przyjęła mnie jak starego przyjaciela tego „młodego" domu, rozumna i mądra, delikatna, nie zadając zbędnych pytań. Mikulicz poinformował mnie, że wszystko zaaranżował. Za godzinę zaprowadzi mnie do Drugiej Kliniki Chirurgicznej i przedstawi operowaną 29 stycznia pacjentkę. Jej powrót do zdrowia jest szybszy, niż Billroth i oni wszyscy w najśmielszych marzeniach mogli się spodziewać. Następnego dnia po południu miał mnie przyjąć na pół godziny w swoim domu Billroth, co nie tak łatwo było osiągnąć. Normalnie Billroth, który tymczasem stał się jakby papieżem austriackiej chirurgii i rozsyłał swych asystentów na liczne katedry europejskie, nie przyjmował w swoim domu ani lekarzy, ani asystentów. W domu tak bardzo poświęcał się własnej rodzinie i swej drugiej wielkiej namiętności, muzyce, że nie miał czasu na kontakty towarzyskie. Mikulicz zaś tylko dlatego zdobył sobie pewną uprzywilejowaną pozycję u Billrotha, ponieważ sam namiętnie oddawał się muzyce i grywał z nim na cztery ręce. Chyba tyko temu stosunkowi należało zawdzięczać, że Billroth gotów był dłużej ze mną porozmawiać. Potem Mikulicz opowiedział historię decydującej operacji. Zrobił to z właściwą dla swego temperamentu ruchliwością i żywością, a ja dosłownie wisiałem na wargach tego dwadzieścia lat ode mnie młodszego lekarza. Gdy eksperymenty asystentów na psach dawały coraz bardziej przekonywające wyniki, Billroth od miesięcy czekał na przypadek, który by najbardziej nadawał się do operacji. Ponieważ nowotwory żołądkowe tradycyjnie uchodziły za nie nadające się do operowania i w związku z tym interniści „leczyli" je wyłącznie środkami znieczulającymi, tylko wyjątkowe przypadki dostawały się do kliniki chirurgicznej Billrotha. W grudniu przyjęto pacjentkę, którą Billroth operował 29 stycznia. Była to czterdziestoletnia, zupełnie zrozpaczona matka ośmiorga dzieci, która od sześciu tygodni zwracała wszystko, co zjadła, i tylko przejściowo utrzymywała w żołądku kwaśne mleko. Wyglądała jak szkielet obciągnięty skórą. Diagnoza była tak jednoznaczna, że Billroth zdecydował się na operację odźwiernika. Postępował wedle dokładnie przemyślanej, wypróbowanej na psach metody. Przewi- 216 ' ' . 4-* 'J ..*¦ ' dział także wszystkie pomocne przy operacji rozwiązania, na wypadek gdyby się okazało, że nowotwór tak się rozprzestrzenił, iż połączenie żołądka z dwunastnicą stało się niemożliwe. Uzbroił się więc przeciwko wszelkim niespodziankom, które wówczas, długo przed wynalezieniem promieni Roentgena, po otwarciu chorej jamy brzusznej były na porządku dziennym. Przed południem 29 stycznia w asyście panów Wólflera i Mikulicza, jak również dra Barbieriego, który zajął się wyłącznie narkozą, przystąpił do operacji. Przedtem kazał wypłukać żołądek chorei i przyzwyczaił \ą do lewatywy z zawartością peptorm, by móc \e\ sztucznie dostarczać pożywienie. "Przecież )eszcze nikt na świecie nie wiedział, jak zachowa się żołądek po operacji pacjentki, która ma szansę przetrwać i żyć. Billroth operował zgodnie z zasadami antyseptyki — i wszystko przebiegało jak w zegarku, jakby to nie była ziemia dopiero co wzięta pod uprawę, na której właśnie pierwszym pionierom się nie powiodło. Gdy Mikulicz opowiadał, porównywałem każdą czynność operacyjną Billrotha z czynnościami Peana i Rydygiera. Billroth wybrał korzystniejsze prowadzenie cięcia niż Pean. Zastosował inną metodę zszywania, a podwiązywanie naczyń odbyło się niemal bez utraty krwi, co było wynikiem starannego przygotowania się do operacji. Na ogół jednak postępowanie Billrotha zbliżone było do metody Rydygiera. Billroth dostosował ranę żołądka do rany dwunastnicy i połączył tzw. szwem „okluzyjnym". W przeciwieństwie do czterogodzinnej operacji Rydygiera Billroth poświęcił na nią tylko półtorej godziny, licząc od początku narkozy do zamknięcia powłoki brzusznej. Szliśmy do kliniki Billrotha, a ja czułem się tak, jakby niosła mnie tam fala zaufania. — Dziś mija trzynasty dzień od dnia operacji — mówił Mikulicz. — Po operacji pacjentka wcale nie była osłabiona, nie znać było po niej bólów i nie wymiotowała. Początkowo pozwalaliśmy jej lizać lód, potem co pół godziny podawaliśmy jej łyżkę stołową kwaśnego mleka. Mleko przyjmowała bez trudu, a po paru dniach nawet zaczęła normalnie trawić. Obserwowaliśmy ją z godziny na godzinę. Często czuwałem w nocy po prostu z obawy, że coś się może wydarzyć — jakieś rozluźnienie albo wcięcie szwów wskutek ruchów żołądka, zapalenie otrzewnej albo gorączka. Ale nic się nie zdarzyło. To niemal cud i do dziś traktujemy to jako cud. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami sali chorych w ciasnym, jak na dzisiejsze wymogi hałaśliwym i wydzielającym niemiłą woń budynku, w którym Billroth osiągał tak wielkie sukcesy. — Pacjentka — kontynuował Mikulicz — już po ośmiu dniach czuła się tak dobrze, że nie wystarczało jej towarzystwo kobiety, która przeszła operację jajników i leżała w tej samej sali. Zbyt się nudziła. Pragnęła rozrywki, gdy tymczasem jeszcze pięć dni temu leżała apatyczna, dręczona ustawicznymi wymiotami. Ale sam pan zobaczy. Mikulicz zaprowadził mnie do ogólnej sali chorych, do łóżka, na którym wpółsiedząc spoczywała kobieta, właśnie spożywająca zupę. Jej twarz była jeszcze blada, ale to już nie była pergaminowa twarz człowieka zagłodzonego. — To jest dr Hartmann — powiedział Mikulicz. — Słyszał już o pani operacji i chciał się z panią zobaczyć. — Potem zwrócił się do mnie: — Oto pani Helena Heller. Uśmiechnęła się do mnie jak obdarowane dziecko. — Griiss Gott— powiedziała dostosowując się do języka obowiązującego na południu. — Pan z pewnością chce zobaczyć cud, którego autorem jest pan profesor... — Tak, pani Heller — odparłem. — Zamiast niej widziałem jednak Zuzannę. Widziałem jej wychudłą, pergaminową twarz podczas pożegnania. Ale jednocześnie widziałem inną Zuzannę. Zuzannę moich marzeń, która leżała jak ta kobieta, wolna od rosnącej w jej wnętrzu śmierci, przekonana o cudzie, który się na niej dokonał, oraz wierząca w nowe życie. Ogarnęło mnie wręcz bolesne pragnienie, by była tu Zuzanna. — Właśnie! — powtórzyłem zatopiony w marzeniach. — Jak się pani wiedzie? Czy ma pani bóle? Czy może pani jeść? Czy czuje się pani całkiem wolna od...? — Tak, panie doktorze — zaśmiała się. — Czuję, że wkrótce będzie jak dawniej. Wnet wstanę. Nie mam już żadnych dolegliwości... 217 Podałem jej rękę tak serdecznie, że spojrzała na mnie zdziwiona. Skąd mogła wiedzieć, że moje serce przepełniały szczęście i ufność. Mikulicz zaprowadził mnie do sali, w której przechowywano preparaty anatomiczne. Pokazał mi nowotwór usunięty przez Billrotha z odźwiernika żołądka. Po raz pierwszy ujrzałem wroga, który chciał zniszczyć życie Zuzanny. Guz długości blisko czternastu centymetrów tak wypełniał ujście żołądka, że z trudem można było przeprowadzić przez nie obsadkę pióra. Jeszcze tego wieczoru wysłałem dwa telegramy do Zuzanny. Były jakby wybuchami ufności, wybawienia, zwiastowania: wytrzymaj jeszcze tylko parę dni! Potem spędziłem chyba pierwszą od wielu rńiesięcy, wprawdzie niespokojną, ale szczęśliwą noc. Ale już przed południem wysłałem następne telegramy do Zuzanny. Gdy dziś patrzę wstecz i zastanawiam się nad przyczynami tamtej gorączkowej działalności, dochodzę do wniosku, że przy całym swoim uszczęśliwieniu nosiłem w sobie ukryty lęk i przeczucie nadciągającej katastrofy. Mikulicz zapewnił mnie, że Billroth podejmie się leczenia i operacji Zuzanny. Chciał jednak wszystko omówić ze mną dokładnie, a także ostrzec, że nikt nie może przewidzieć wyniku, nawet teraz, po pierwszym operacyjnym sukcesie. Mimo to kazałem sobie załatwić bilet powrotny na ten sam dzień. Nie chciałem tracić w Wiedniu ani godziny, lecz wracać i przywieźć Zuzannę do Billrotha, choćbym miał w tym celu wynająć specjalny pociąg. O trzeciej po południu wszedłem do przestronnego domu Billrotha przy Alsenstrasse. Jego poprzednim właścicielem był Johann Peter Frank, jeden z najsłynniejszych lekarzy starego Wiednia. Brodaty, mocno zbudowany, niemal otyły król chirurgów niemieckiego pochodzenia popatrzył na mnie w sobie właściwy, badawczy sposób, podając mi silną, mięsistą dłoń o krótkich palcach. Miał niezwykle jasne, błękitne oczy. Niemiec z północy, urodzony na bałtyckiej wyspie Rugii, odbył swą drogę do Wiednia przez Zurych. Początkowo uchodził za człowieka wręcz ponurego. Powaga jego charakteru utrudniała mu zżycie się z beztroskimi wiedeńczykami. Ale powaga ta była tylko częścią jego istoty. Jak wśród wielu artystycznych istot, sąsiadowała z absolutnym przeciwieństwem, czyli z humorem i pogodą ducha. Ale chwila naszego bliższego zetknięcia nie usposabiała pogodnie. Billroth siedział naprzeciw mnie, lekko podpierając ręką swą potężną głowę, z tułowiem nieco pochylonym do przodu. Zaledwie pięćdziesięciodwuletni, po wielu — jak dzisiaj wiemy — pionierskich dokonaniach, odznaczający się zarówno naukową starannością, jak i artystycznym polotem, stał się właśnie twórcą i prekursorem nowoczesnej chirurgii żołądka. I choć obecnie w poważnej mierze cechowały go ostrożność i systematyczność, to jednak nie zatracił swej młodzieńczej odwagi, której nabrał będąc świadkiem pierwszego usunięcia cysty z jajowodu przez Spencera Wellsa w Zurychu. — Pan dr Mikulicz — zaczął Billroth — opowiedział mi o tym, co pana do mnie sprowadza. Ponieważ jest pan kolegą po fachu, chciałbym od pana usłyszeć coś dokładniejszego, zanim zdecyduję, czy w przypadku pańskiej żony mogę się podjąć tak mało sprawdzonej i trudnej operacji. Proszę mnie źle nie zrozumieć— rzekł, po czym spojrzał na mnie tak serdecznie, jakby wyczytał w moich oczach lęk, że może jeszcze odmówić. — Ale operować można, jeśli są jakieś szansę powodzenia. To, że jakaś operacja, nie przemyślana i na wpół przypadkowa, udała się i przeprowadzono ją po raz pierwszy, jest swego rodzaju kuriozum, ale nie uwalnia to operującego od zarzutu, że postępował lekkomyślnie. To jest ryzykanctwo, na które nie mogę sobie pozwolić. Wpadał niekiedy w ton nieco patetyczny, co wówczas było dość częste, zwłaszcza wśród Niemców. Może miał na myśli Peana, a może chciał się odciąć od własnej młodości, która przyniosła mu opinię chirurga karkołomnie odważnego. Nie wiem. — Operowanie całkiem bez szansy -— ciągnął — to prostytuowanie wspanialej sztuki chirurgii. Dlatego moje pytanie... Opowiedziałem. Dziwne, ale wobec niego nie odważyłem się na najdrobniejsze nawet 218 optymistyczne naświetlenie sprawy. A przecież z lęku i nadziei, które się we mnie nagromadziły, wypływała tak ogromna wiara w to, że Billroth potrafi uratować Zuzannę, iż ten jakby cofnął się w sobie. Mimo to w końcu nie odmówił, przyrzekł mi jednak tylko, że przyjmie Zuzannę do swej kliniki i zbada, a ostateczną decyzję podejmie potem. — O jedno tylko pana proszę — dodał. — To, co nam się udało 29 stycznia, napełnia mnie dumą. Ale nie ważę się jeszcze wierzyć, że wszystko dalej potoczy się tak spokojnie. Może jeszcze dojść do recydywy. Wprawdzie muszę przyjąć, że brzegi rany dawno się mocno zrosły, ale wciąż jeszcze mogą powstać ropienia „okólne", abscesy wokół blizn, które powinniśmy odkryć jak najwcześniej. A nawet jeśli wszystko pozostanie, jak jest, jeśli udowodniliśmy, że możliwe są operacje guzów żołądka, to pozostaje jeszcze nie wyjaśniona sprawa recydywy złośliwych nowotworów. Może osiągnęliśmy tylko odroczenie śmierci, a nie wiem nawet, na jak długo. Nauka nie uznaje skoków. Jeśli sobie wmówimy, że zrobiliśmy duży krok naprzód, to z pewnością powinniśmy się cofnąć o trzy czwarte... Jeśli pan jest gotów wszystko to jasno mieć przed oczyma, jeśli pan przestanie to wszystko przeceniać i nie będzie oczekiwał więcej, niż w skrajnym przypadku można oczekiwać, jestem gotów odważyć się na ten zabieg, o ile badanie na to pozwoli... Do czego nie byłem gotów w tej chwili? Mój Boże, co bym zrobił, by tylko ułatwić Billrothowi podjęcie decyzji. Telegram, jaki na kilka minut przed wyjazdem z Wiednia wysłałem do Zuzanny, głosił zwycięstwo nad chorobą, był okrzykiem radości życia, okrzykiem radości całkowicie pozbawionym powściągliwości Billrotha. Koła pociągu toczyły się dla mnie zbyt wolno. Wciąż wyobrażałem sobie swój powrót do domu, jak wezmę Zuzannę w ramiona, jak ją będę obnosił po pokoju, jak ją wsadzę do wagonu i jak pociąg powiezie nas z powrotem do Wiednia. W drodze słałem telegramy do francuskich i niemieckich kolei żelaznych z prośbą o specjalny wagon dla Zuzanny i dla mnie. Niech mnie uważają za zwariowanego, naładowanego pieniędzmi Amerykanina, jakich wielu wówczas pojawiało się w Europie i na długo ukształtowało wyobrażenie o typowych Amerykanach. Niech mnie uważają, za co chcą, byle tylko wagon punktualnie stał w pogotowiu, żeby go doczepiano do najszybszych pociągów, które mogą nas zawieźć do Wiednia. Naturalnie nie oczekiwałem, by ktoś po mnie wyjechał na dworzec. Maria z pewnością była przy Zuzannie. Znałem jednak Zuzannę. Postara się o to, by ładnie wyglądać na mój przyjazd. Także w tej godzinie jeszcze, albo właśnie w tej godzinie. Również dorożka nie toczyła się dość szybko. Popędzałem woźnicę, choć padał śnieg i marzło, a końskie podkowy na oblodzonej drodze nie znajdowały należytego oparcia. Popędzałem, jak mogłem, z mocno bijącym sercem, aż wreszcie stanęliśmy przed drzwiami naszego domku. Nie zwróciłem uwagi na dziwny spokój dokoła. Nie zauważyłem spłoszonych twarzy dwóch kobiet, które patrzyły na mnie wielkimi, ciemnymi oczyma, a potem odwróciły się plecami, jakby musiały ukryć twarze. Wyskoczyłem- z wozu, rzuciłem się do drzwi i pukałem gwałtownie, zastawszy je zamknięte... Serce mi waliło, gdy wreszcie usłyszałem człapiące kroki Marii. Zbliżyła się do drzwi, otworzyła... A potem, gdy oczy jej spoczęły na mnie pełne niezmiernego smutku, gdy ujrzałem jej bladą twarz, a z ust jej nie padło żadne słowo, lecz nagle zalała się łzami, zdawało mi się, że czyjaś ręka chwyciła mnie za gardło. 219 — Gdzie jest moja żona? — usłyszałem własne pytanie. Ale Marią tak wstrząsało łkanie, że nie mogła mówić. Zaczęło się we mnie budzić straszne przeczucie. Rzuciłem się przez korytarz, przebiegłem swój pokój. Zatrzymałem się w drzwiach pokoju, w którym Zuzanna powiedziała mi do widzenia. Leżała tam, na swoim łóżku pod oknem, za którym wirowały białe płatki śniegu. Leżała w swej najpiękniejszej sukni, z twarzą na pozór nie dotkniętą przebytym cierpieniem. Zdawało się, że śpi, głęboko i spokojnie, jak podczas tych niezliczonych, minionych nocy, gdy budziłem się i całowałem jej piękne czoło. Nie żyła... Nie jest to opis razów, dla mnie najbardziej osobistych, które zgotował mi los, lecz sprawozdanie z narodzin tego, co dziś nazywa się „chirurgią żołądka". Los Zuzanny tkwi w nim jedynie dlatego, że zaważyła na nim choroba, do której przezwyciężenia, albo przynajmniej przejściowego złagodzenia, właśnie gotowała się chirurgia, gdy życie Zuzanny dobiegało kresu. Dlatego nie wspomnę o najznaczniejszej partii pozostawionego mi przez Zuzannę listu, który znalazłem przy jej łóżku. Powiem tylko, że pisała, iż chce odejść ode mnie w chwili, w której jej postać, jej twarz, a może i jej istota nie są jeszcze zniszczone i zniekształcone przez chorobę. Chce pozostać żywa w moim wspomnieniu, taka, jaka była w najpiękniejszych latach naszego życia. Jak długo byłem przy niej z całą moją troskliwością, moją trwogą, ale też z moją wiarą w jej ratunek, nie mogła zdobyć się na odwagę, by uczynić ten ostatni krok. Ale teraz musi go uczynić, zanim będzie za późno. Przy moim boku była świadkiem wielkiego rozwoju medycyny i chirurgii. Ale zna prawdę, której ja nie chcę, a którą będę musiał uznać: nie można siłą wymusić tego, co dopiero ma dojrzeć. Być może za kilka lat osiągnięte zostanie to, że los, jaki jej przypadł w udziale, już się nie powtórzy. Może nadejdzie ten szczęśliwy dzień — niestety dla nas za późno. Niemal przez dziesięć lat nie mogłem się wyrwać z depresji po utracie Zuzanny. Potrzebowałem wielu lat, by odzyskać równowagę i nauczyć się większej skromności wobec granic wiedzy medycznej, a zwłaszcza chirurgii, która dziś, po burzliwych latach wielkich odkryć, zajęła miejsce chwilowej wiary we wszechmoc dłoni chirurgów. Mój wściekły i rozpaczliwy bunt przeciw temu, co się stało, niemożność pogodzenia się z tym, że Zuzanna odebrała sobie życie w chwih', gdy byłem przekonany, iż mam w ręku klucz, który ją uratuje; moje gwałtowne wyrzuty sumienia, że raz jeszcze nie przeszukałem domu i nie zniszczyłem zapasu morfiny, który zażyła, by zasnąć na zawsze — z tym wszystkim po raz pierwszy zacząłem się godzić, gdy cztery miesiące po operacji zmarła Helena Heller, kobieta, na której Billroth po raz pierwszy dokonał zabiegu, po operacji, która zyskała mu nieprzemijającą sławę pod nazwą „Billroth I". Po całkowitym wyzdrowieniu Helena Heller zmarła na recydywę raka, dowodząc tym granic skuteczności wszelkich operacji złośliwych nowotworów żołądka, granic, które w następnych latach przesunięto dalej, ale których nigdy nie przełamano. 24 czerwca 1883 roku Billroth przeprowadził drugą operację żołądka, taką, jaką w innych warunkach być może byłby przeprowadził na Zuzannie. Pacjentka zmarła. 26 stycznia 1884 roku operował trzeci przypadek, ale i ten skończył się śmiertelnie. Te wydarzenia nieco złagodziły mój ból, ponieważ dowodziły, że nie byłem w stanie Zuzannie zagwarantować życia, a gdyby była jedną z tych zmarłych po operacji, ciężar poczucia winy, jaki by wtedy spadł na mnie, byłby być może straszliwszy niż wszystko, co teraz w sobie nosiłem. 220 Dopiero 21 lipca 1884 roku udała się Rydygierowi operacja, która przedłużyła pacjentowi życie o dwa i pół roku, aż do utworzenia się nowego guza rakowego*. Był to okres życia, jakiego i dziś jeszcze na ogół oczekujemy po takiej operacji. Zanim jednak .stał się normą, musiały minąć lata. Sprawdził się ostrożny sceptycyzm Billrotha. Jeszcze wielu zmarło pod jego ręką, zanim metodę „Billroth I" można było uznać za ustaloną. W licznych przypadkach zbyt rozwiniętych guzów także tą metodą nie można było niczego zdziałać, ponieważ trzeba było usuwać zbyt wielkie części żołądka i dwunastnicy, a połączenie ich nie było możliwe. Zaraz po pierwszej pomyślnej operacji Billroth zlecił swemu asystentowi Wólflerowi opracowanie metody operacyjnej na psach, która także w przypadkach nowotworów złośliwych zapewniłaby możliwość wyleczenia, a przynajmniej przedłużenia życia. Wólfler odkrył taką metodę. Stała się nieśmiertelna pod nazwą gastro-enterostomii. Wólfler początkowo nie zwracał uwagi na części rakowe, brał części zdrowego jelita, wycinał w nim i w zdrowej części żołądka otwory, łączył brzegi obydwu ran i w ten sposób omijając zamknięty przez guz odźwiernik tworzył połączenie między żołądkiem a jelitem. 28 września 1881 roku po raz pierwszy przeprowadził tę operację na człowieku — i to skutecznie. Wieść o sukcesie Wołflera dała nową pożywkę mojemu buntowi z powodu losu Zuzanny. Ale wkrótce i tu się okazało, że „nauka nie robi skoków". Trzeba było dalszej długiej pracy, by i tę metodę operacyjną uczynić jak najbezpieczniejszą. Do roku 1885 Billroth rozwinął swą szeroko znaną metodę operacyjną „Billroth II", w której, jak w „Billroth I", usuwał całkowicie guz rakowy przy ujściu żołądka, ale nie łączył żołądka i dwunastnicy w miejscu cięcia, lecz jedynie zszywał, a następnie tworzył nowe połączenie żołądka i dwunastnicy metodą Wołflera. 15 stycznia 1885 roku po raz pierwszy wypróbował Billroth na człowieku tę drugą metodę operacyjną. Jego pacjent przeżył półtora roku bez recydywy. Metody „Billroth I" i „Billroth II" rozwijano zrazu tylko w walce z morderczymi nowotworami odźwiernika. Wkrótce-jednak stały się podstawą chirurgii żołądka w ogóle i zaczęto stosować je przeciw wszystkim formom guzów, zwłaszcza przeciwko wrzodom żołądka. Wciąż modyfikowane, przeżyły swój prawdziwy triumf. * Ludwik Rydygier von Rudiger prowadził z pewnością słuszną, ale daremną walkę o priorytet operacji żołądka, twierdząc, że pierwsza operacja Billrotha zasadniczo nie różniła się pod względem metody od jego wcześniej przeprowadzonej operacji żołądka. Rydygier, później profesor chirurgii na uniwersytecie lwowskim, wielki protektor młodych połskich chirurgów, nie poniechał tej wałki aż do śmierci, tzn. do roku 1920. Zmarł we Lwowie w dwa lata po zakończeniu pierwszej wojny' światowej. Tylko chwilami rezygnował z tej walki w przeświadczeniu, że czyn nieznanego chirurga z Chełmna nie może się równać z czynem sławnego Billrotha i że jego praca w Polsce czyniła go szczególnie podejrzanym w Niemczech. Domagał się, aby przynajmniej pierwszą metodę operacyjną Billrotha nazwać ,-metodą Rydygiera-Billrotha". 221 DALEKA DROGA Walka o „panowanie nad całym ciałem człowieka" nasilała się, czyniła coraz większe postępy. Bodźcem ku temu były coraz nowsze idee i coraz śmielej podejmowane ingerencje w ludzkie ciało. Ale chyba z żadnego rozdziału tej walki nie wyciągnąłem tak pouczających wniosków, jak z odcinka walki, który nazwałem: „zapalenie ślepej kiszki". Chirurgiczne przezwyciężenie tej choroby miało znaczenie wręcz przykładowe dla zasadniczych i drugoplanowych spraw, które w tej walce pokonano: dla wychylonych w przyszłość geniuszów i dla hamującej ten bieg miernoty, dla odwagi i zawodności poczynań, dla przyszłości, która była perspektywą, i dla przeszłości, która była niepotrzebnym balastem. Jeżeli po ogólnym rozpowszechnieniu się aseptyki i usunięciu największych niebezpieczeństw chirurgii brzucha proces przezwyciężenia tej właśnie choroby trwał jeszcze dziesiątki lat, to okres ten może wydawać się stosunkowo krótki w porównaniu z tysiącami lat, w ciągu których wyrostek robaczkowy, czyli tak zwany „apendyks" ślepej kiszki, zabijał więcej ludzi niż inne choroby pospołu. Jednak dla kogoś, kto żył w tych dziesięcioleciach, kto tak jak ja stracił dziecko na zapalenie ślepej kiszki i bezradnie przyglądał się jego śmierci, był to okres długi, w obliczu grasującej wokół śmierci niezwykle długi, ale uczył zarazem, jak daleka jest droga, którą przebyć muszą chirurgowie. Gdy zastanawiam' się, kiedy najwyraźniej uświadomiłem sobie długość drogi i walkę chirurgów z zapaleniem ślepej kiszki, pamięć moja przywodzi wspomnienie o dniach 23 i 24 czerwca 1902 roku. Cały świat spoglądał wówczas w stronę Londynu i czekał na koronację króla angielskiego Edwarda VII, która miała się odbyć 26 czerwca z całym ceremoniałem i przepychem. To nadchodzące zdarzenie zwabiło i mnie do brytyjskiej stolicy. 23 czerwca w Londynie panował zamęt przygotowań do święta. Łuki triumfalne i girlandy nadawały ulicom niezwykle barwny wygląd. Ulubionym kolorem Edwarda była czerwień. 22 stycznia 1901 roku, gdy zmarła jego matka, królowa Wiktoria, zadysponował, aby kolorem żałobnym była nie czerń, lecz czerwień. Teraz czerwień mieniła się wszystkimi odcieniami na łukach triumfalnych, które w Londynie wzniosły poszczególne brytyjskie dominia i kolonie. Chyba nigdy jeszcze Londyn nie widział takiej parady wojsk i ludzi ze wszystkich krajów i wszelkich kolorów skóry. Późnym popołudniem, wolno jadąc ulicami wśród zadowolonych tłumów ludzkich, widziałem błyszczące twarze afrykańskich Murzynów, turbany Hindusów, żółtawe karki Malajów. Oglądałem delegatów jakichś wysp mórz południowych, kawową cerę przedstawicieli Indii Zachodnich, mocne sylwetki osadników kanadyjskich i południowoafrykańskich, małe jak szparki migdałowe oczy Chińczyków i Japończyków — a wszędzie morze mundurów z całego świata. Wczesnym popołudniem król, przybywając z Windsoru, przejechał otwartym powozem przez miasto do pałacu Buckingham. Ciekawscy tłoczyli się przed żelaznymi kratami pałacu. Opanowany i powściągliwy Londyn zmienił się nie do poznania. Gdy wysiadłem przed przepełnionym gośćmi z całego świata hotelem Ritza, w którym się zatrzymałem, fasady domów rozświetlały tysiące lamp tworzących uroczystą iluminację. Byłem tak bardzo przejęty ogólnym podniosłym nastrojem, że w pierwszej chwili zareagowałem niemal gniewnie, gdy Gordon Regnier z Milwaukee, który tak jak ja przybył do Londynu w charakterze widza i na statku zajmował kabinę obok mnie, położył rękę na moim ramieniu. Był o parę lat starszy ode mnie, człowiek światowy, mający szerokie kontakty i mądry, ale obarczony setką możliwych i niemożliwych chorób. Już w czasie przejazdu 222 '. ^ .• fl E3 korzystał z każdej sposobności, by konsultować się ze mną na temat najróżnorodniejszych dolegliwości, i dlatego sądziłem, że gotuje się do nowego zamachu całkiem nie w porę dla mnie. Zapewnił mnie jednak szeptem, że tym razem nie chodzi o niego, lecz o króla. Pilnie musi mnie prosić o wyjaśnienie. Uderzyło mnie, że jego zazwyczaj bezbarwna twarz tym razem jest zarumieniona i że zachowuje się on dość nerwowo. Ponieważ w salonach hotelowych nie było żadnego spokojnego kąta, zaproponował swój pokój. Szedłem za nim nieco zdziwiony. Gdy przyszliśmy na górę, zapytał, czy już mi mówił, że pochodzi z rodziny francusko--kanadyjskiej. Potrząsnąłem głową. Powiedział szybko, podniecony: — Wspominam o tym tylko dlatego, by pan zrozumiał, że mam rodzinne powiązania z pewnym panem z francuskiej ambasady w Londynie. Pozostaje on w bliskich kontaktach z posłem Cambon i jest chwilowo przydzielony do admirała Gervais, który przybył dziś rano na koronację do Londynu jako nadzwyczajny poseł Francji. Dziś po południu spotkałem tego krewnego. Powiedział mi w zaufaniu, że król jest ciężko chory. W pierwszej chwili uśmiechnąłem się. — To przecież nonsens — oświadczyłem. — Nie dalej jak po południu król przejeżdżał przez miasto. Sam go widziałem. — Mimo to -— upierał się, jeszcze bardziej podniecony. — Kucharz francuskiego poselstwa ma kontakty z kuchnią królewską i tą drogą dowiedziano się w ambasadzie, że od około dziesięciu dni król jest na bardzo ścisłej diecie i może spożywać tylko najlżejsze potrawy. Przypuszcza się poważne schorzenia jelit. Król ma ponad sześćdziesiąt lat i... — Ależ to są kuchenne plotki — powiedziałem. — A jednak należy je brać poważnie — upierał się nadal. — Przejrzałem prasę. Ostatnio widziano króla 14 czerwca w Aldershot na capstrzyku. Gdy 16 czerwca na Laffan's Plain wyszło trzydzieści jeden tysięcy ludzi na paradę koronacyjną, króla zastępowała królowa Aleksandra. 19 czerwca na wyścigach o „Gold Cup" w Ascot ukazała się w loży również sama królowa. Czy król pozwoliłby kiedykolwiek, żeby coś takiego go ominęło? Milczałem, ponieważ po raz pierwszy poczułem się jakby zaskoczony. — W ambasadzie francuskiej — ciągnął Regnier — twierdzą, że król w powozie wyglądał na bardzo chorego i z trudem trzymał się prosto. Proszę, niech mi pan powie, o jaką chorobę może chodzić. Padło też słowo „rak". Czy uważa pan, że to możliwe? — Mój Boże — odparłem— skąd miałbym to wiedzieć? Jest tuzin możliwości i więcej, od królewskiego kataru kiszek po raka. Ale nie można przyjmować najgorszego, gdy się nie zna nawet objawów. — Więc niczego się od pana nie dowiem?—zapytał rozczarowany i zdenerwowany. — Nie! — odparłem. — Mimo najlepszych chęci. Chwilę później, będąc sam w swoim pokoju, szeroko otworzyłem okno. Teraz na niebie panowała nocna ciemność, ale ulice promieniały światłem elektrycznym. Jednak to niezwykłe morze świateł już przestało mnie cieszyć. Jakiś nurtujący niepokój kazał mi wciąż wracać myślą do uwag Regniera o królu. Wbrew przyzwyczajeniu długo nie mogłem zasnąć i następ-i nego ranka obudziłem się dopiero około wpół do dziesiątej. Tego przedpołudnia zamierzałem odwiedzić opactwo westminsterskie, gdzie damy i panowie z arystokracji angielskiej, a wśród nich duchowni wraz z najwyższymi dostojnikami odbywali próbę ceremonii, które od stuleci w nie zmienionej formie powtarzały się podczas każdej koronacji królewskiej. Dochodziła jedenasta, gdy opuszczałem hotel. Próby były w toku. W półmroku kościoła wrzało życie jak na scenie prób londyńskiego teatru. Parowie Anglii i ich żony stali wokół prastarych foteli przeznaczonych dla króla i królowej, po części we wspaniale barwnych, zlotem haftowanych szatach, po części w codziennych strojach. Stary sir Spencer Ponsonby-Fane grał rolę króla. Otulony w barwny wspaniały dywan zamiast płaszcza koronacyjnego przyjmował hołd biskupów i szlachty. Tymczasem na zewnątrz przed oknami rozlegały się stukot młotków cieśli i głosy widzów. Księżne Portland, Montrose, Marlborough i Southerland, zaliczane do najpiękniejszych kobiet Anglii, niosły uroczyście baldachim koronacyjny. 223 Krótko po dwunastej próba osiągnęła punkt kulminacyjny. W momencie gdy potężny chorał wypełnił wielką przestrzeń, do opactwa pospiesznie wszedł posłaniec i zwrócił się do Ingrama, biskupa Londynu. Wręczył mu list. Biskup przeczytał i zmieszany spojrzał na śpiewaków. Natychmiast poprosił o ciszę. Gdy ucichł śpiew, Ingram, z trudem panując nad głosem, powiedział tylko kilka zdań: — Król jest bardzo chory, musi się poddać ciężkiej operacji. Koronacja jest odłożona. Nagła cisza, przerywana tylko szlochem kilku kobiet, działała upiornie i przygnębiająco. Daremnie usiłował Ingram zapobiec konsternacji zebranych, wzywając do uklęknięcia i modlitwy. Biskup Bathu i Wellsu zaintonował litanię koronacyjną, dziekan Westminsteru zaczął udzielać błogosławieństwa. Ale wszystko odbywało się jakby w atmosferze paraliżu, jakby każdego z obecnych zdzieliła jakaś miażdżąca pięść. Myśl moja wciąż krążyła wokół Regniera i wokół, jak się teraz okazało, proroczej rozmowy z poprzedniego wieczoru. Stąd wniosek, że Francuzi mieli słuszność. Ale przecież jeszcze wcale nie było wiadomo, co królowi dolega i zmusza lekarzy do chirurgicznej ingerencji. Czy to rzeczywiście rak? Może jakaś niedrożność jelit przybierająca złośliwe formy? A może — ta myśl nagle przyszła mi do głowy — zapalenie ślepej kiszki: perityphlitis, jak je zwano w Europie, albo appendicitis, jak w Ameryce? Gnany wzrastającym wewnętrznym niepokojem opuściłem opactwo i pojechałem do pałacu Buckingham. Tu wygasła wszelka radość poprzedniego dnia. Obezwładniające milczenie panowało na placu przed kratami. Właśnie opuszczało dziedziniec kilka powozów zagranicznych poselstw, a wśród nich powóz francuskiego admirała Gervais'go. Z okien powozów wyglądały zmieszane twarze. W niektórych miejscach na kratach murów wisiały grona ludzi, ze spojrzeniami utkwionymi w arkuszach papieru, które tam zawieszono. Długo trwało, nim dopchałem się do biuletynu. Wtedy otrzymałem odpowiedź na swoje pytania. „Król musi się poddać operaoji. Cierpi na perityphlitis. W sobotę stan jego był tak zadowalający, że istniała nadzieja, iż Jego Majestat przy pewnej opiece będzie w stanie odbyć ceremonię koronacyjną. W poniedziałek wieczorem nastąpiło pogorszenie, które dziś czyni operację niezbędną. Podpisano: Lister, Thom. Smith, Francis A. Laking, Thom. Bar Iow". Szybko przepchałem się przez milczący tłum do swojej dorożki. Zauważyłem przy tym jakiś po,wóz, który w galopie podjechał do portalu. W oknie ujrzałem szczupłą, chorobliwie bladą twarz: Sekundę później wiedziałem, czyją: dra Hewitta z London Hospital, w owym czasie najbardziej znanego anestezjologa, jakim Londyn dysponował. Jeśli dobrze pamiętam, to w młodzieńczych latach ciężka choroba oczu — odklejenie siatkówki — przeszkodziła mu w wykonywaniu praktyki chirurgicznej i wzorem zmarłego Johna Snowa wyspecjalizował się w anestezjologii. Zjawienie się Hewitta oznaczało bezpośrednią bliskość operacji. Jakiś czas jeździłem po mieście wzdłuż i wszerz. Fakt, że nazwisko Listera znajdowało się na pierwszym miejscu biuletynu, kusił, by go odwiedzić w domu i być może od niego uzyskać wyjaśnienie wypadków dotyczących króla. Ale odrzuciłem tę myśl. Lister z pewnością był jeszcze w pałacu i nie mogłem liczyć na to, że zastanę go w domu. Tymczasem wieść o chorobie króla, o operacji i odłożeniu koronacji rozchodziła się po mieście. Wielu królewskich gości koronacyjnych rozpoczęło dzień 24 czerwca od składania sobie wzajem wizyt kurtuazyjnych. Teraz wszędzie krążyły powozy, w których siedzieli bladzi mężczyźni i płaczące kobiety. W Hyde Parku zatrzymała się jedna z karet, w której pewien z wyglądu wschodni książę łkając opierał głowę na ramieniu sir Lionella Custa, urzędnika dworskiego. Wracając do Ritza czułem, jak po ulicach rozpełza się powszechne porażenie. W przepełnionej jadalni doszedł mnie jeszcze głuchy głos właściciela, który osobiście oznajmiał gościom: „Koronacja się nie odbędzie. W tej chwili operują króla. Operacja może skończyć się śmiercią. W każdym razie jest niebezpieczna. Ale konsylium najwybitniejszych lekarzy uznało ją za bezwzględnie konieczną..." , Gdy Ritz mówił, pierwsi goście już wstawali. Tak zaczął się ów nagły wielki ruch, pierwsze wyścigi do urzędów telegraficznych. Hotelowy hol stał się sceną całkowitego zamętu. Znajomi spieszyli do mnie, by uzyskać medyczną poradę, fachową opinię czy też pociechę. Przez hol kroczy! także Regnier. 224 — Francuzi mieli więc słuszność — powiedział podniecony. — Operować będzie sir Fre-deric Treves, uchodzi za najlepszego operatora w takich przypadkach. Podobno już przed piętnastu laty odważył się po raz pierwszy w tym kraju na operację ślepej kiszki. Czy sądzi pan, że król ma szansę? Nie zdążyłem odpowiedzieć, ponieważ inni znajomi, również podnieceni, chcieli się dowiedzieć, co to w ogóle jest perityphlitis. Usiłowałem wyjaśnić im, że rozumie się przez to zapalenie ślepej kiszki i otaczających tkanek. Ślepa kiszka znajduje się przy ujściu jelita cienkiego do grubego, jakby w workowatym kikucie, który sterczy przy ujściu jelita cienkiego i nazywa się ślepą kiszką, ponieważ kończy się ślepo. Zapalenie to prastara choroba, która zabiła miliony ludzi, bo zawsze kończy się przebiciem do jamy brzusznej, a tym samym śmiertelnym zapaleniem otrzewnej. Zbadano ją jednak dopiero piętnaście lat temu. W Ameryce stwierdzono, że przyczyną wszelkich zapaleń otrzewnej jest nie sama ślepa kiszka, lecz mała robaczkowata zawieszka, zwana wyrostkiem robaczkowym lub apendyksem, w którym powstaje najpierw stan zapalny, a potem rozszerza się na ślepą kiszkę. Z tego powodu w Ameryce zastąpiono nazwę perityphlitis określeniem appendicitis, które powoli przyjmuje się także w Europie. W tym miejscu przerwał mi czyjś donośny głos: — Nie powinien pan być tak ostrożny, doktorze. Może pan spokojnie powiedzieć, że w Stanach załatwia się tę chorobę wycinając wyrostek, zanim zakazi ślepą kiszkę. Ale w Europie wszystko wiedzą lepiej. Założę się o każdą stawkę, że panowie lekarze przyboczni króla, zamiast natychmiast operować, znowu tak długo manipulowali dietą i opium, aż doszło do tego, że przypadek ten stał się kwestią życia i śmierci i teraz po prostu muszą operować... Uwaga otaczających mnie zwróciła się ku Amerykaninowi, którego dotychczas nie spotkałem, choć wydawało się, że on mnie zna. Jeszcze gdy mówił swym donośnym głosem, zebrało się koło niego gęste grono hotelowych gości. Pytania i odpowiedzi krzyżowały się. Skorzystałem ze sposobności, by wymknąć się i poszukać spokojnego miejsca, gdzie mógłbym uporządkować myśli. Ale poszukiwania były daremne. W holu i wszystkich sąsiednich pomieszczeniach panowało podniecenie, wszędzie spotykałem zmartwionych mężczyzn lub płaczące kobiety. Nikt w naszych czasach, gdy wyleczenie normalnego appendicitis dla lekarzy i chorych to nic więcej jak mały, codziennie wykonywany zabieg, nie pojmie obaw i podniecenia, jakie 24 czerwca 1902 roku zawładnęły Londynem. Chyba że wiedział coś na temat tego ludzkiego dramatu, który wówczas jeszcze krył się pod nazwą periryphlitis lub appendicitis. Minęło wówczas trzysta pięćdziesiąt lat od chwili, gdy po raz pierwszy w historii medycyny pisano o podstępnym, podobnym do robaka wyrostku ślepej kiszki: anatomowie Carpi i Estienne w szesnastym stuleciu mówili o tym nieco dziwnym tworze, który odkryli podczas rzadkiej wówczas sekcji zwłok. Vidus Vidius nadal mu nazwę vermiform appendix lub wyrostek robaczkowy. Ale dopiero w dziesięcioleciu między 1739 a 1749 rokiem „apendyks" znalazł się w marnych podręcznikach anatomicznych tych czasów. Już wcześniej, w roku 1711, niemiecki chirurg Heister doniósł o sekcji zwłok, której dokonał na człowieku powieszonym w Altdorfie, i po raz pierwszy opisał wyrostek, całkowicie sczerniały i wypełniony ropą. Heister wywnioskował z tego, że wyrostek ten może wywoływać choroby i ropienia, ale na tym poprzestał. O przypadku choroby, który wedle naszej wiedzy był ciężką formą appendicitis, a uleczonej w sposób całkiem naturalny, opowiadał lekarz Saracenus w roku 1642. Odkrył u chorego ropny absces, który przebił się na zewnątrz przez powłokę brzuszną. Saracenus nie miał pojęcia o przyczynie i rzeczywistej naturze choroby, która przez to przebicie ujawniła się na zewnątrz organizmu. Prawie to samo przydarzyło się przeszło sto lat później Francuzowi Mestivierowi, który otworzył ropny absces z prawej strony pachwiny 15 Stulecie chirurgów 225 ¦i' pacjenta, nie domyślając się, co jest jego przyczyną. Niemniej gdy pacjent zmarł, Mestivier otworzył zwłoki i odkrył zropiały i pęknięty wyrostek. Również on nie skojarzył tego z tak licznymi zachorowaniami ludzi, którzy za jego czasów i fysiące lat przedtem nagle zaczynali cierpieć na gwałtowne bóle brzucha i wymioty, a po dłuższym lub krótszym czasie przy utrzymującej się wysokiej gorączce i wzmagających się bólach brzucha umierali. Sprawozdanie Mestiviera nie zwróciło też uwagi współczesnych. Utonęło gdzieś w niepamięci i przypomniano sobie o nim dużo później. Nadal przez pięćdziesiąt lat umierało mnóstwo ludzi na zagadkowe „chorobliwe podrażnienie z prawej strony brzucha", wymioty, gorączkę, zapalenie jelit, ogólne zapalenie otrzewnej. Nic nie mówią owe opisy diagnostyczne. W rzeczywistości zaś wszyscy umierali na zapalenie wyrostka robaczkowego. Potem, w roku 1812, angielski lekarz Parkinson otworzył zwłoki pięciolatka, który zmarł po silnych wymiotach i gwałtownych bólach brzucha. Prócz ogólnego zapalenia otrzewnej odkrył również wyrostek w stanie zapalnym, którego ropa przez przebitą ściankę dostała się do jamy brzusznej. Parkinson po raz pierwszy wskazał na możliwość związku między ropieniem wyrostka a ogólnym zapaleniem otrzewnej. Ale i jego sprawozdanie nie zwróciło uwagi. U ludzi często cierpiących na zaparcia dochodziło w wąskim, łatwo załamującym się organie wyrostka do stanu zapalnego. Wyrostek ropiał i pękał, nadal powodując śmierć. Środki przeczyszczające, które podawano w wypadkach takich „dolegliwości", przeważnie pogarszały ten stan, ponieważ wywoływały silniejszy ruch jelit, a przez to przeszkadzały w procesie, który czasami prowadził do naturalnego wyleczenia, w szczególności do otorbienia ogniska ropienia przez tkanki stanowiące naturalną ochronę przed przedarciem się ropy do jamy brzusznej. W takich wypadkach ropa czasami wydostawała się na zewnątrz przez ścianę brzuszną lub do kiszki. Tylko bardzo rzadko dochodziło do absorpcji wydzieliny zapalnej. Plastry i pijawki, wówczas najczęstszy środek leczniczy, były bezskuteczne. Znowu minęło pięćdziesiąt lat. W roku 1824 Francuz Jean Baptiste Louyer-Villermay w Paryżu opisał dwa przypadki ropienia w okolicy dwunastnicy i twierdził, że to ropienie spowodowało zapalenie wyrostka robaczkowego. W roku 1827 również we Francji praktykujący lekarz Mellier zestawił z literatury medycznej szereg opisów abscesów występujących w okolicy ślepej kiszki, określił apendyks jako sprawcę tych abscesów i przepowiedział, znacznie wyprzedzając swoje czasy, że kiedyś ten tak ulegający zapaleniu wyrostek będzie wycinany nożem. Ale ani sprawozdanie Mełliera, ani Villermaya nie znalazły uznania. Tymczasem tak częstymi objawami zapalenia po prawej stronie podbrzusza, zwłaszcza po otwarciu dwóch abscesów, które przebiły się na zewnątrz, zajął się sławny francuski chirurg Dupuytren, jeden z papieży chirurgii tych lat. Ale na wyrostek nie zwrócił uwagi. Interesował się tylko zapaleniem ślepej kiszki, które w rzeczywistości było jedynie zjawiskiem wtórnym. Przyczyny zapalenia ślepej kiszki dopatrywał się w tym, że ludzkie jelito w ślepej kiszce zatraciło swą ruchliwość i że w valvula ililiocoecalis istnieje zwężenie,, w którym powstają „zatamowania i zapalenia". Autorytet Dupuytrena wystarczył, aby już istniejącą we Francji prawidłową diagnozę, że przyczyną wszelkiego zła jest wyrostek robaczkowy — znowu zamrozić na dalsze dziesiątki lat. Niemiecki lekarz Puchełt i jego asystent Goldbeck również dopatrywali się w owym, tymczasem i w Niemczech dokładniej obserwowanym „podrażnieniu prawego podbrzusza" zapalenia ślepej kiszki. Stworzyli dla tej choroby nazwę perityphlitis, która się powszechnie przyjęła. Oznaczała „zapalenie w okolicy ślepej kiszki" i okazała się fatalna w skutkach, ponieważ zjawisko wtórne uznawała za przyczynę i odwróciła uwagę blisko dwóch generacji lekarzy od wyrostka robaczkowego jako faktycznego ogniska choroby. Opublikowano liczne uczone rozprawy na temat perityphlitis. Perityphlitis zaszeregowano do naj różnorodniej szych grup objawowych i chorobowych. Aby jeszcze bardziej zagmatwać obraz, wynaleziono osobne określenia dla poszczególnych grup. W lżejszych przypadkach nadal leczono wyrostek środkami przeczyszczającymi, by usunąć „zatamowanie". W licznych ciężkich przypadkach natomiast podawano środek, który szybko zdobył sobie pozycję dominującą: opium. Lago- 226 4 dziło ból i miało zatrzymywać ruch jelit, by czynnikom obronnym umożliwić otorbienie ropienia, absorpcję lub wydalenie na zewnątrz. Tylko gdy ropień sam formował się w absces i przenikał aż do zewnętrznej ściany brzucha, dopomagano lekkim nacięciem. Ale niewielu pacjentów przeżyło tego typu przebicie na zewnątrz. Prawie sześćdziesiąt procent ciężkich przypadków kończyło się śmiercią. Lżejsze pozornie zostały wyleczone, ale tylko pozornie, bo wciąż na nowo, często po wielu latach, wybuchała czająca się w wyrostku choroba. Przypadki lekkie zamieniały się w ciężkie, a u ich kresu była śmierć. Ten rozwój pozostawał przeważnie nie zauważony, ponieważ nie rejestrowano przebiegu choroby. Nie prowadzono także dokładnych statystyk śmiertelności. W pierwszej połowie XIX wieku, kiedy to każde cięcie jamy brzusznej uchodziło za usiłowanie morderstwa, ten brak rozeznania był zrozumiały. Sekcje zwłok były rzadkie i zawsze w ich trakcie zwracano uwagę tylko na ostatnie stadium ogólnego zapalenia. Nie dostrzegano dość trudno uchwytnego początku zapalenia wyrostka. Łatwo więc można było odwrócić kolejność i zapalenie wyrostka uważać za objaw wtórny, czyli za skutek zapalenia ślepej kiszki. 15 kwietnia 1848 roku trzydziestodziewięcioletni chirurg londyński, Henry Hancock ze szpitala Charing Cross, został wezwany do młodej trzydziestoletniej damy, która skarżyła się na niezwykle gwałtowne bóle w okolicy prawej pachwiny. Widocznie cierpiała na peri-typhlitis. Jej lekarze, Chowne i Diamond, leczyli ją, jak to było w zwyczaju, wielkimi dawkami opium, lecz stan jej budził coraz większe obawy. Także Hancock, gdy przejmował ten przypadek — zresztą zgodnie z nakazem czasu — był zdania, że interwencja chirurgiczna jest możliwa tylko wtedy, gdy absces ukazuje się na zewnątrz powłoki brzusznej. A zatem i on postanowił czekać. Ale 17 kwietnia stan pacjentki był tak poważny, że mogła umrzeć każdej chwili. Naciskając okolice pachwiny Hancock mógł stwierdzić stwardnienie pod skórą. Tak więc w sytuacji bez wyjścia zdobył się na odwagę. Uśpił pacjentkę chloroformem i zrobił cięcie w tym miejscu. Z wyrostka natychmiast wytrysnęła ropa, która sama nigdy nie znalazłaby ujścia na zewnątrz, lecz wkrótce wylałaby się do jamy brzusznej powodując śmierć chorej. Parę dni później stan chorej poprawił się. Mniej więcej w połowie maja 1848 roku była już całkiem zdrowa. 25 września tego roku Hancock przedstawił ten przypadek na posiedzeniu Towarzystwa Lekarskiego w Londynie. Proponował, żeby w przyszłości nie czekać na przebicie abscesu w okolicy ślepej kiszki przez powłokę brzuszną, ponieważ chorzy rzadko to przeżywają, lecz wszędzie, gdzie przypuszcza się istnienie stanu ropnego, usuwać tę ropę za pomocą cięcia chirurgicznego. Tak więc Hancock stał się pionierem aktywnej ingerencji chirurgicznej. Ale i on pozostał człowiekiem samotnie wołającym na puszczy. Władza środków przeczyszczających i opium była nie do obalenia. W roku 1856 Hancock znalazł następcę w Levisie, który z pomyślnym skutkiem otworzył głęboko tkwiący absces. Ale upłynęło dalszych osiemnaście lat, zanim Willard Parker jako trzeci odważył się otworzyć taki absces. Sześćdziesięcioczteroletni wówczas profesor chirurgii w nowojorskim uniwersytecie Columbia, który studiował także u Warrena i od dawna cieszył się pewną sławą, ponieważ tak samo pewnie operował lewą, jak i prawą ręką, dokonał trzeciego pomyślnego otwarcia „wrzodu ślepej kiszki" — nie czekając, aż pacjent znajdzie się na stole sekcyjnym. Od tego dnia Nowy Jork stał się ogniskiem rozpoczynającej się aktywności chirurgicznej w walce z abscesami w okolicy ślepej kiszki. Otwieranie ich powoli zaczęło się przyjmować. Dzięki temu niewiele jeszcze jednak zyskano. Operacyjnie ingerowano tylko w nielicznych najcięższych przypadkach. Opium i kalomel, p^rityphlitis i śmierć nadal święciły triumfy. O pionierach, którzy kiedyś dopatrywali się w wyrostku przyczyny wszelkiego zła, zapomniano. Wprawdzie poszczególni lekarze nadal badali, jaką rolę odgrywa podstępny mały „robak", o którego funkcji w ludzkim ciele nikt nie wiedział. O tym pisali Kless, Bamberger, Leudet, Wirth i Bierhoff, Niemcy i Francuzi, ale ich głosy nie miały decydującego znaczenia. Minęły dalsze dwa dziesięciolecia bez jakichkolwiek postępów w tym zakresie. 227 *Vi *" Gdy wspominam tamte czasy, wydaje mi się, że nic lepiej nie charakteryzuje ówczesnej sytuacji jak przypadek francuskiego premiera Leona Gambetty, który u szczytu swej kariery zmarł na perityphlitis, gdy gromada najsławniejszych francuskich lekarzy bezradnie otaczała jego łoże. Interesowałem się historią tego przypadku, ponieważ po śmierci Zuzanny przez długi czas wydawał mi się wręcz wzorcowym przykładem lekarskiej ociężałości i ślepoty wobec wiedzy, która mogłaby przynieść ratunek. Ale i dziś jeszcze przypadek Gambetty niewiele stracił ze swego symbolicznego znaczenia. Zdarzył się z końcem roku 1882. 27 listopada Gambetta w swym domu w Ville D'Avray czyszcząc pistolet przypadkowo spowodował wystrzał i zranił się w rękę. Wezwano kilku lekarzy: dra Guerdata, dra Gillesa, dra Lannelongue'a, dra Fieuzla, dra Siredaya. Skaleczenie było nieznaczne. Z nadmiernej ostrożności zalecono jednak leżenie w łóżku. Gambetta miał wówczas czterdzieści cztery lata. Był więc stosunkowo młody, ale bardzo otyły i cierpiał na rozmaite zaburzenia w trawieniu. Gdy później, po jego śmierci, przetrząsano niekompletną historię jego chorób, odkryto, że w wieku jedenastu lat cierpiał na jakieś dolegliwości w prawym podbrzuszu, trwające trzydzieści dwa dni, które, zdaniem jego ówczesnego lekarza domowego, „tylko cudem" przeżył. Niewątpliwie chodziło o pierwszy ciężki atak appen-dicińs. Lżejsze ataki tak zwanych „zawężeń po prawej stronie" wciąż na nowo prześladowały Gambettę. Z pewnością cierpiał na chroniczną formę appendicilis, która od czasu do czasu objawiała się ostrymi atakami. Pierwsze dziesięć dni, mniej więcej do 7 grudnia, Gambetta przeleżał w łóżku spokojnie. Rana na jego ręku goiła się bez trudu. Nagle znowu zaczął się skarżyć na „zawężenie po prawej stronie". Lekarze zaaplikowali mu środki przeczyszczające, czyli 40 gramów azotanu magnezu w lemoniadzie, ilości, która w tych latach uchodziła za dopuszczalną, ale wedle dzisiejszych pojęć z pewnością wystarcza, żeby zdrowego człowieka wpędzić w chorobę. Stan Gambetty zaczął się pogarszać. Odczuwał on gwałtowne bóle po prawej stronie, ale żaden z jego lekarzy nie podejrzewał perityphlitis. Do konsylium dokooptowano Charcota, który jako neurolog cieszył się wówczas niezwykłą sławą również poza granicami Francji. Nie potrafił jednak zalecić nic lepszego jak lewatywę i plaster gorczyczny na prawy bok. Do 15 grudnia stan Gambetty pogarszał się stale. Gorączkował, cierpiał na ciężką kolkę, stałe odbijanie i mdłości. Powłoka brzuszna była napięta, skóra zaczerwieniona — oznaka rozpoczynającego się zapalenia otrzewnej. Aplikowano mu jeszcze większe dawki różnych środków przeczyszczających, które go jeszcze bardziej osłabiały, a żeby go wzmocnić, podawano mu wiśniówkę, rum*i wino malaga. Dopiero 17 grudnia, gdy Gambetta miał już 40 stopni gorączki, drowi Siredayowi przyszło do głowy, że to może być perityphlitis. Stwierdził obrzmienie w okolicy ślepej kiszki i przypuszczał, że tworzy się ropień. Ale nikt nie ważył się pomyśleć o interwencji chirurgicznej, by za przykładem Hancocka czy Parkera przynajmniej otworzyć ropne ujście na zewnątrz. Zamiast tego aplikowano mu chininę, co oczywiście pozostało bez skutku — nie mniej niż 1 gram dziennie, a do tego kilkakrotnie w ciągu dnia gorący grog na wzmocnienie. Wreszcie 20 grudnia także inni lekarze opowiedzieli się za perityphlitis. Znany chirurg paryski, Trelat, którego tymczasem sprowadzono, nie ważył się i teraz zaproponować wkroczenia operacyjnego. Charcot zalecił kalomel jako nowy środek przeczyszczający i plaster ciągnący nasycony kantarydyną na brzuch, który spowodował jeszcze większe zaognienie. 22 grudnia przynajmniej Lannelongue zaproponował, by nagromadzoną ropę odprowadzić operacyjnie. Wytwórcy instrumentów w Paryżu polecił sporządzić szczególnie długą, wydrążoną sondę, która wystarczyłaby do przebicia otłuszczonej powłoki brzusznej Gambetty i do tego, by trafić w przypuszczalne ognisko ropy. Jednak 23 grudnia wszyscy lekarze sprzeciwili się próbie operacji, choć Charcot stwierdzał dalsze rozszerzanie się stanu ropnego na jelito grube. Działalność lecznicza Charcota ograniczyła się w gruncie rzeczy jedynie do nowego określenia choroby, do nadania jej nazwy pericolitis. Poprzestano na chininie i kałomelu i dręczono coraz słabszego Gambettę wielkimi ilościami wiśniówki, rumu i gorącego grogu, aż wreszcie zaczął zwracać wszelkie środki wzmacniające. 31 grudnia 1882 roku to straszliwe widowisko wreszcie dobiegło końca. Gambetta zamknął oczy na zawsze. Gdy dr Guinard 228 otworzył jego zwłoki, stwierdził, że pęknięty wyrostek robaczkowy znajduje się w stanie zapalnym i tonie w ropie. Ropa dostała się do jamy brzusznej i wywołała śmiertelne zapalenie otrzewnej. Koniec Gambetty, z pewnością nie tylko w moich oczach, miał dlatego tak wielkie symboliczne znaczenie, ponieważ zmarł człowiek, do którego dyspozycji byli najwięksi lekarscy koryfeusze tamtych czasów. W o ile trudniejszej sytuacji w tymże roku 1882 byli ci wszyscy chorzy na wyrostek, mogący liczyć tylko na pomoc praktyka, który miał jeszcze mniej wiadomości niż ci wielcy. Czas powszechnej niewiedzy i bezradności trwał nadal. Dopiero po czterech latach po raz pierwszy rozległ się sygnał, na który zmuszeni byli zareagować wszyscy, którzy chcieli słuchać, sygnał, który niezbicie obwieścił, że zarodkiem perityphlitis jest wyrostek robaczkowy. W roku 1886 wystąpił w Bostonie przed nowo założonym Towarzystwem Lekarzy Amerykańskich zaledwie czterdziestotrzyletni anatom i patolog, wygłaszając głośny wtedy wykład o diagnozie i leczeniu perityphlitis. Dokonał co najmniej pięciuset sekcji zwłok ludzi, którzy zmarli w najrozmaitszych stadiach tej choroby. Niemal we wszystkich wypadkach stwierdzał, że każde zapalenie w okolicy ślepej kiszki zaczynało się w wyrostku robaczkowym. Zarzucił wprowadzające w błąd określenie perityphlitis i zastąpił je słowem appendicitis, które określało i źródło, i istotę choroby. Anatom ów nazywał się Reginald Heber Fitz. Od 1879 roku był profesorem anatomii patologicznej w Harvard Medical School i najpoważniejszym przedstawicielem tego kierunku nauki, przejętego przez Stany Zjednoczone z Europy, szczególnie z Austrii i Niemiec. Fitz pogrążył się całkowicie w swej pracy w prosektorium. Jeden z jego przyjaciół, któremu Fitz podczas choroby złożył lekarską wizytę, przeraził się śmiertelnie, ponieważ w stanie półświadomości, w jakim się znajdował, sądził, że już umarł i że Fitz zjawił się, by przeprowadzić sekcję jego zwłok. Ta zapamiętałość tłumaczy precyzję pracy Fitza w dziedzinie anatomii patologicznej, a konkretnie w kwestii perityphlitis. Domagał się leczenia choroby, zwanej teraz appendicitis, wyłącznie metodą operacyjną, i to nie tylko przez otwieranie abscesów, lecz radykalne chirurgiczne usuwanie wyrostka robaczkowego znajdującego się w stanie zapalnym jako źródła choroby, w dodatku w możliwie najwcześniejszym stadium. Postulaty Fitza dla większości przysłuchujących się amerykańskich lekarzy były czymś w rodzaju fantastycznego radykalizmu. Antyseptyka i aseptyka jako założenia chirurgii jamy brzusznej dopiero się ostatecznie przyjmowały. Chirurgia jamy brzusznej wcale nie była czymś oczywistym i praktykowanym przez wszystkich chirurgów, w każdym razie nie w Stanach Zjednoczonych. Mimo szybkiego rozwoju wciąż jeszcze wąskiemu gronu pionierów chirurgii na niezmierzonych obszarach kraju przeciwstawiała się wielka rzesza mniej lub więcej niedokładnie wykształconych praktyków, którzy przy sposobności zajmowali się także chirurgią, ale o chirurgii jamy brzusznej wiedzieli tyle co nic. Radzi byli, gdy w ogóle mogli postawić diagnozę perityphlitis. Przeważnie zadowalali się diagnozą „zapalenie jelit" lub „kolka", a lekarstwami z ich wyboru były środki przeczyszczające i opium. Śmierć była tak codziennym gościem w ich salach chorych, że „zapalenie jelit" nie robiło na nich większego wrażenia. I w takich warunkach Fitz żądał radykalnej zmiany wszystkich dotychczasowych pojęć i metod. Fitz był anatomem. Czy w ogóle jakiś anatom mógł i miał prawo stawiać jakiekolwiek żądania w sprawie leczenia określonej choroby ? Czy wolno mu było obalać „wypróbowany" od wielu dziesięcioleci obraz choroby i równie „wypróbowany" sposób jej leczenia ? Ociężałość ludzka nie pozwoliła zrazu wielkiej rzeszy praktyków, ąle i wykształconym chirurgom przyjąć do wiadomości badań i żądań Fitza. Do Europy i tak tezy jego dotarły w formie dość okrojonej. Tutaj do ludzkiej ociężałości dołączyło się szeroko rozpowszechnione lekceważenie amerykańskiej medycyny, lekceważenie, które oscylowało między pogardą a pobłażliwością mistrza, oczywiście z trudem sobie wyobrażającego, by z tamtej strony oceanu mogło nadejść coś, co byłoby w stanie zapłodnić medycynę europejską. 229 -V-' .-w lił^.r*. Mimo to dzieło Fitza stało się decydującym impulsem dla rozwoju chirurgii wyrostka robaczkowego. Wprawdzie ogół lekarzy nie rozumiał Fitza, ale lekarze, którzy przyczyniali się do tego, że chirurgia amerykańska robiła coraz większe postępy, ci młodsi, kształceni w Europie lub coraz częściej przybywający z Europy, nie przeszli obok tez Fitza obojętnie. Jeszcze wyraźniej niż w ovariotomii czy chirurgii nerek przejawiała się szczególna ranga niezależności amerykańskiej wobec skostniałych tradycji i naukowych uprzedzeń. Młode pokolenie amerykańskich chirurgów przejęło z Europy nową sztukę aseptyki, bakteriologii, diagnostyki mikroskopowej i anatomicznego rozpoznawania chorych organów, natomiast pozostawiało za oceanem mocno tam zakorzenione uprzedzenia do perityphlitis. Jeżeli lekarze ci byli amerykańskiego pochodzenia, to do ich cech wrodzonych należała niezależność działania i myślenia, ze wszystkimi słabymi i silnymi stronami. Natomiast ci, którzy przywędrowali do Stanów jako lekarze europejscy, przybywali właśnie dlatego, że poszukiwali niezależności myślenia i działania. Ich żądza wiedzy i dążenie do postępu były bezprzykładne, czasami nawet dla mnie zbyt bezwzględne i pozbawione skrupułów, zwłaszcza że w tych latach śmierć Zuzanny przestrzegła mnie, by nie oczekiwać od chirurgii zbyt wiele. Europejczykiem był Christian Fenger, szorstki, klnący w jedenastu językach Duńczyk z Passavant Memoriał Hospital w Chicago, chirurg, który nigdy nie nauczył się porządnie mówić po angielsku, który w swej pasji do badań chorób i naocznych eksperymentów gotów był niemal sekcjonować żywych ludzi. Sam pacjent interesował go tak mało, że do pewnego człowieka, który zmarł pod jego ręką po usunięciu guza mózgu, zawołał: „Idioto, dlaczego umierasz w chwili, gdy jesteś wyleczony...!" Ale dokonał ogromnie dużo na polu poznania chorego ciała i zapełnienia „zdobyczami chirurgicznymi" jego nieznanych „białych plam". Europejczykiem był też Szwajcar, Nicho-las Senn, pozbawiony humoru, władczy, nie lubiany przez nikogo, lecz nowator jako chirurg. Wśród rodowitych Amerykanów wybijali się tacy ludzie, jak Ochsner, spokojny, nie zabiegający o sławę człowiek z zasadami, naczelny chirurg początkowo jedynie dwadzieścia łóżek liczącego Augustiana Hospital w Chicago, albo Fowler, były funkcjonariusz kolejowy, który doczekał się stanowiska profesora chirurgii w New York Policlinic Medical School. Wynalazł tzw. „położenie Fowlera" przy operacjach podbrzusza, a sam zmarł na appendi-citis. Dalej William i Charly Mayo, którzy w Rochester, w środku ówczesnego Dzikiego Zachodu, niejako z niczego stworzyli jedną z najnowocześniejszych klinik i w przyszłości zyskali światową sławę. Wreszcie: McBurney w Nowym Jorku, Murphy, płomiennowłosy Irlandczyk, w Chicago i George Thomas Morton w Filadelfii, syn tegoż Williama Greena Mortona, który w niezapomnianych dniach października 1846 roku po raz pierwszy skutecznie zastosował narkozę eterową. 27 kwietnia 1887 roku Morton w Filadelfii—wykraczając poza niekiedy stosowane otwieranie abscesu — podjął pierwszą pomyślną próbę chirurgicznego usunięcia samego wyrostka robaczkowego. Do tego skłoniły czterdziestosiedmioletniego wówczas Mortona ciężkie życiowe przejścia. Pomijając jego zrozumiałą skłonność do jednostronnego widzenia losu swego ojca jako człowieka „zaszczutego na śmierć" przez niesprawiedliwe i nieżyczliwe otoczenie, był człowiekiem powszechnie lubianym, o żywym, pogodnym usposobieniu i bardzo szanowanym profesorem filadelfijskiej polikliniki i Pennsylvania Hospital. Jego brat i syn umarli na appendicitis. W obydwu wypadkach daremnie nalegał na ordynujących lekarzy, by otworzyli chory brzuch i usunęli wyrostek. Teraz sam przystąpił do dzieła. Przy zastosowaniu wszelkich znanych antyseptycznych i aseptycznych środków otworzył brzuch dwudziestosześcioletniego tapicera, który od dawna cierpiał na ostre ataki ślepej kiszki. Odsłonił spuchnięty, wypełniony ropą i częściowo już przebity wyrostek, zasznurował go w miejscu połączenia ze ślepą kiszką i usunął schorzałą część. Po około trzech tygodniach pacjent, już zdrowy, opuścił szpital. Morton udowodnił, że nawet w ostrym stanie ropnym można chirurgicznie usunąć wyrostek, nie dopuszczając do zapalenia otrzewnej. Niecały rok później, 19 marca 1888 roku, po raz pierwszy pomyślnie usunął w przypadku appendicitis jeszcze nie przebity chory wyrostek. Była to pierwsza świadoma i pomyślna operacja jeszcze 230 te. nie przebitego wyrostka. Już w następnym roku donosił trzydziestoczteroletni pracujący w Nowym Jorku Charles McBurney o siedmiu chirurgicznie usuniętych wyrostkach przy sześciu wyzdrowieniach. Ale choć te pierwsze sukcesy były znaczne, to liczne byty także niepowodzenia. Chorzy, którzy dostawali się w ręce chirurgów, stanowili przeważnie wyjątkowo ciężkie, ropne przypadki na granicy śmierci, z przebiciem wyrostka. Wszystkimi innymi zajmowali się interniści. Jeszcze nie było mowy o operacjach we wcześniejszym stadium, gdy wyrostek zdradzał zaledwie pierwsze, jeszcze nie niebezpieczne objawy zapalenia. Tego typu wczesną operację przeprowadził po raz pierwszy w sposób bezwzględnie radykalny i równie fanatycznie jej bronił jeszcze jeden młody chirurg amerykański, trzydziestodwuletni John Beniamin Murphy z Chicago. Z końcem roku 1889 nazwisko Murphy'ego po raz pierwszy stało się głośne poza granicami Chicago, ponieważ radykalnie usunął wyrostek znajdujący się we wczesnej fazie stanu zapalnego, co dziś należy do zupełnie oczywistych czynności każdego chirurga, ale co wówczas było chyba jeszcze większym bluźnierstwem niż nauka Fitza. Murphy domagał się ni mniej, ni więcej, tylko usuwania wyrostka już w chwili, gdy istnieje poważne podejrzenie zapalenia. Chodziło mu o to, by przez usunięcie źródła zła zdusić samo zło w zarodku i nie dopuścić do niebezpiecznej perforacji zropiałego wyrostka. W lecie 1890 roku starałem się po raz pierwszy spotkać z młodszym ode mnie o trzydzieści lat Murphym. W Chicago, gdzie wygłosił swoje pierwsze płomienne przemówienie, agitując za wczesną operacją, nie zastałem go ani w domu przy Throop Street, ani w miejscu jego przyjęć przy Adams Street. Od jego asystenta Hartmanna dowiedziałem się, że Murphy wyprowadził się z Chicago i wraz z rodziną mieszka w Las Vegas. Stan faktyczny był taki, że wkrótce po swym wystąpieniu w sprawie chirurgii wyrostka zauważył u siebie objawy wskazujące na gruźlicę płuc. Po krótkim pobycie w Colorado Springs wybrał pustynny klimat Newady. Ojciec jego, Irlandczyk, który przed klęską głodową zbiegł z Irlandii do Ameryki i został farmerem koło Appleton, prawdopodobnie przeniósł zarazek tej choroby z czasów głodu w Irlandii do swojej nowej ojczyzny. W każdym razie w roku 1887 siostra Murphy'ego, Lucinda, i dwaj jego bracia zmarli na galopujące suchoty. Sam Murphy, prawdziwy Irlandczyk z lśniącym radym włosem, od dziecka żądny sławy i społecznego awansu, jako wyrostek był pomocnikiem w drogerii i uczniem dra Reilly w Appleton. Potem z pomocą marnych oszczędności udało mu się zostać studentem w Rush Medical College w Chicago, a jeszcze później był nawet uczniem Billrotha w Wiedniu. Już w okresie wiedeńskim cierpiał na podejrzane krwawienie nerek, które Billroth określił jako gruźlicę nerek. Było więc zrozumiałe, że przeniósł się do Las Vegas, by w tamtejszym klimacie szukać wyzdrowienia. Kilka miesięcy później odwiedziłem go w Las Vegas. Mieszkał w pobliżu — jak na ówczesne stosunki — wspaniałego hotelu „Montezuma", należącego do linii kolejowej Santa Fe, ze swą żoną Nettie, która swym wzruszającym oddaniem boleśnie przypominała mi Zuzannę, oraz ze swymi dziećmi Jeanette i Cecile. Z okien tego hotelu można było zobaczyć cudowny, ręką ludzką niemal nie tknięty krajobraz. Murphy czuł się już znowu dobrze i w ogóle powątpiewał w diagnozę. Odbyliśmy wiele wspólnych spacerów. Barwnymi, nie brukowanymi ulicami jeździli jeszcze Indianie w meksykańskich strojach, ludzie z całego świata ciągnęli z jednego domu gry do drugiego, a przy sposobności także jeszcze ostro strzelano. Ulubionym miejscem Murphy'ego był stary rynek, na którym jeszcze nie tak dawno obozowały nocą kolumny wozów i stada bydła. W pobliżu stał staiy wiatrak, a obok znajdowało się miejsce straceń koniokradów. W takiej atmosferze poznałem Murphy'ego, który opowiedział mi dzieje swojego chirurgicznego natarcia na wyrostek robaczkowy. Chyba już nigdy nie spotkałem człowieka, u którego wiedza i płomienna świadomość posłannictwa łączyłyby się tak silnie z żądzą sławy, nieśmiertelności i majątku. Już jako student w Chicago, gdy jego nauczyciele operowali jeszcze w czarnych frakach i przed operacją w lustrze pełni próżności sprawdzali ułożenie swoich 231 długich mankietów, śmiejąc się z Listera, Murphy toczy! bójki z innymi studentami, ponieważ drwili z Listerowskiej antyseptyki. Dążył do wiedzy w sposób rzetelny, ale również zdawał sobie jasno sprawę, że aby zostać sławnym, musi stale orientować się w najnowszych osiągnięciach, i dlatego włączył się w obronę antyseptyki. Już wtedy, jako student, swą nieustanną pracą, swą wiedzą, swoim wyrzeczeniem się wszelkich przyjemności, ale i swoimi zdolnościami wysuwania się na czoło budził w swym otoczeniu zarówno zazdrość, jak i nienawiść. Miał skłonność do dramatyzowania wszystkiego, łącznie z samym sobą. W czasie gdy podjęto problem wyrostka, był już najbardziej wziętym chirurgiem w Cook County Hospi-tal. Jednak na skutek tego, że był mimowolnym świadkiem rozruchów robotniczych i uwikłany został w aferę łapówkarską, spotkały go niepowodzenia. Prawdopodobnie właśnie te niepowodzenia i jego niezniszczalna ambicja skłoniły go do tego, by tym bardziej zająć się czymś oryginalnym i nowym w chirurgii, co zwróci nań uwagę i pozwoli ująć w ręce sztandar sławy. Z tą jego ambicją sprzymierzył się szczęśliwy przypadek. Rankiem 2 marca młody robotnik o nazwisku Monahan, którego Murphy leczył w szpitalu Cook County z powodu złamania nogi, zaczął skarżyć się na nagłe, gwałtowne bóle w prawym boku. Po dwu godzinach wystąpiły wymioty i wysoka temperatura. Murphy w swym ustawicznym poszukiwaniu sensacji bardzo starannie przestudiował wywody Reginalda Fitza z roku 1886. Zrozumiał, że przypadek pozwolił mu zetknąć się z appendicitis w takim stadium, jak chyba jeszcze żadnemu chirurgowi. Natychmiast zaczął działać. Jeszcze tego samego dnia, ledwo osiem godzin po pierwszym ataku bólów, zoperował Monahana. Wyrostek był w pierwszym stadium zapalenia i ropienia. Usunął go więc bez najmniejszych trudności i w bardzo krótkim czasie wysłał Monahana z zagojoną bez komplikacji raną i bez najmniejszych dolegliwości do domu. Murphy dokonał tego, co dziś w przypadku appendicitis od dawna jest samą przez się zrozumiałą regułą lekarskiego działania: natychmiastowa operacja po pierwszych objawach choroby. Zaskakująco nieskomplikowany dowód na to, że działanie jego było słuszne, natychmiast obudził w Murphym wszystkie instynkty przemawiające za tym, że dokona! „wielkiego rewolucyjnego dzieła chirurgicznego". Jak wyżeł zaczął tropić każdy przypadek podejrzany o appendicitis, by natychmiast operować i zebrać nowe dowody na rzecz tezy, że słuszna jest radykalna, wczesna operacja. Do listopada 1889 roku zoperował w Chicago i okolicy we wczesnym stadium sto przypadków appendicitis, żeby nie tracić czasu, przeważnie na stołach kuchennych i pokojowych. Gdy wkraczał w ciągu pierwszych dwunastu do dwudziestu czterech godzin, nigdy nie dochodziło do komplikacji. W listopadzie 1889 roku Murphy, przekonany, że osiągnął sukces, który może wywrzeć wrażenie, staną! przed Towarzystwem Medycznym w Chicago, które z uwagi na małą liczbę chirurgów z prawdziwego zdarzenia składało się przeważnie z internistów i praktyków. Po przedstawieniu wyników swej pracy i swoich sukcesów Murphy zawołał: „Odpowiedzialność ponosi ten lekarz, który pierwszy przybywa do pacjenta". Każdy lekarz przy gwałtownych bólach brzucha musi natychmiast pomyśleć o appendicitis. Naprzód zjawiają się bóle, następnie mdłości i wymioty, przeważnie trzy lub cztery godziny po bólach. Potem dolegliwość po prawej stronie brzucha i wzrost temperatury. Tylko gdy mdłości wyprzedzają ból, diagnoza jest wątpliwa, poza tym jest pewna i wymaga natychmiastowego wezwania chirurga. Tylko to umożliwi wczesną operację, jedyny skuteczny sposób, by stłumić chorobę w zarodku. Murphy żądał, żeby wyjaśnić to ogółowi ludzi, aby i oni ze swej strony przy gwałtownych bólach brzucha brali pod uwagę appendicitis i wzywali chirurga. Ale gdy skończy!, stał się świadkiem widowiska, które jego, ekstatyka, najpierw strąciło w duchowa pi zepaść, poten jednak wywołało jego dziki gniew i sprzeciw. Ogół lekarzy praktyków byl innego zdania twierdząc, że znaczna część chorych na perityphlitis czy, jak powiedziałby Fitz, na appendicitis, wyzdrowiała bez operacji, tylko przy pomocy opium. Uważali za nonsens, żeby wciągu niewielu godzin móc postawić diagnozę appendicitis i na podstawie tej powierzchownej diagnozy operować. Także obecni chirurgowie uznali taka diagnozę za niemożliwą. Należy koniecznie czekać, aż będzie można z zewnątrz wyczuć niewątpliwe ropienie i tym samym stwierdzić ropne appendicitis, które by usprawiedliwiało tę ryzykowną operację. Wszystkie 232 CK* W to- roak S Brao Ale ; tej wyro**--' —*¦ profe brzuszr.. wany zr : innych p- 29 czer---------„ skutecznie usa^^^ pięcioletni Surgeons: nie stał s: w lekkich pięć dni n. niej ujście chronicznv Gdy d operacji, tu Jeżeli nie pi_ :: doktorska mtoa^ ciris w Ameryce r.:._ Kilku miodych ćtńru:. przejęło metodę chirurgie. - Stulecie chirurgów <¦."•¦* '„S inne n/eropne wypadki należy pozostawić internistom i leczeniu za pomocą opium, ponieważ te lekkie „kataralne formy" leczą się same i nie opłaca się operacja. Murphy daremnie usiłował wyjaśnić, że to ryzyko usuwa się właśnie przez operację, zanim w ogóle zajdzie obawa wylania się ropy. Oburzony opuścił salę. Jego gniew na „stare skamieliny", które nie mogły pojąć logiki jego działania, był głęboki i trwały. Z dzikim zdecydowaniem rzucił się w wir pracy. Dzięki coraz większej ilości operacji w ciągu następnych lat ustalił prawidłowość symptomów i objawów, za pomocą których \i\awnia się appendicitis w początkowej iazk,\sta\^me\2koctek\itsotemvJCXe%tvt\d\^gMi7^. W tym samym czasie Charles McBurney w Nowym Torku doniósł o swoim odkryciu określonego miejsca na podbrzuszu, którego wrażliwość na ból podczas badania lekarskiego w przeważającej ilości przypadków umożliwia wczesną diagnozę ostrego appendicitis. Murphy korzystał z każdej sposobności, by mówić i pisać o potrzebie wczesnej operacji. Po pani latach mpgl wskazać na nie mniej niż dwieście przypadków, w których skutecznie operował. W sposób zasadniczy odrzucił rozróżnienie między przypadkiem kataralnyrn a ropnym. W każdym wypadku, nawet najlżejszym i operowanym w najwcześniejszym stadium, w wyrostku znajdował ropę. Sprawozdania Murphy'ego były tak przekonywające, że stopniowo coraz więcej postępowych chirurgów amerykańskich zaczęło się opowiadać za radykalną wczesną operacją. Brano również w rachubę, że na skutek błędnej diagnozy trafi się czasem i zdrowy wyrostek. Ale sukcesy tego jednoznacznego działania przemawiały aż nadto jednoznacznie na korzyść tej operacji. Zajmowały się tym problemem czasopisma amerykańskie, aż po gazety lokalne. Pacjenci zmuszali praktyków do wzywania na pomoc chirurgów, ponieważ wiedzieli, że w razie leczenia za pomocą opium czeka ich wielotygodniowe leżenie w łóżku, że choroba często wybucha od nowa i że chodzi o śmierć i życie, gdy zropiały wyrostek przebija się do jamy brzusznej. Natomiast operacja to tylko krótkotrwale leżenie, a ponadto raz usunięty wyrostek nie może już ponownie zagrozić. Tak więc wszystko wskazywało na to, że badania zapoczątkowane w Ameryce przez Fitza i Murphy'ego, który od leczenia intemistycznego doszedł do chirurgicznego leczenia appendicitis, a potem do wczesnej diagnozy i wczesnej operacji — staną się wydarzeniem przełomowym dla całego świata. Europa jednak opierała się twardo i zajadle. Ale i w Europie — w połowie lat osiemdziesiątych — kilku chirurgów próbowało usunąć wyrostek metodą operacyjną. 14 lutego 1884 roku Ulrich Krónlein, trzydziestoośmioletni profesor chirurgii w Zurychu, podjął próbę leczenia zapalenia otrzewnej przez otwarcie jamy YjrzAiSTJKĄ V dtet\aŁ. "ZastocLCHSj stwierdzaj ts. przyczyną 7.apa\eróa otrzewnej \>y\ sperfoio-wany zropiały wyrostek robaczkowy. Usunął go, ale pacjenta nie mógł już uratować. Kilka innych prób również skończyło się śmiertelnie. 29 czerwca 1888 roku w Londynie udało się Frederickowi Trevesowi po raz pierwszy skutecznie usunąć chory wyrostek między dwoma ostrymi atakami. Dzięki temu trzydziestopięcioletni wówczas chirurg londyńskiego szpitala i profesor anatomii w Royal College of Surgeons zyskał sławę specjalisty w zakresie chirurgii wyrostka robaczkowego. Nigdy jednak nie stał się zwolennikiem wczesnej operacji. Przeciwnie, z uporem konserwatysty nadal w lekkich przypadkach leczył środkami przeczyszczającymi, a poza tym czekał co najmniej pięć dni na wyczuwalne tworzenie się ropy, zanim decydował się chirurgicznie otwierać dla niej ujście. Zgodnie ze swym pierwszym sukcesem, usuwał wyrostek tylko w przypadkach chronicznych, to jest w okresie interwałowym między ostrymi objawami zapalenia. Gdy do Europy dotarły pierwsze wiadomości o praktykowanej w Ameryce wczesnej operacji, tu dalej mówiono tylko o perityphliHs, którą zajmowali się praktycy i interniści. Jeżeli nie pomagały środki przeczyszczające i opium, liczono się ze śmiercią. Dopiero praca doktorska młodego lekarza Charlesa Kraffta z Lozanny o chirurgicznym leczeniu appendicitis w Ameryce nadała rozgłos tej kwestii. Kilku młodych chirurgów, wśród nich Niemcy Sprengel, Kummel, Riedel i Sonnenburg, przejęło metodę chirurgicznego leczenia wyrostka. Napotkali jednak ścianę oporu, w porów- 16 Stulecie chirurgów naniu z amerykańską znacznie potężniejszą. Fakt, że tak samo jak w Ameryce niemal wszyscy chorzy na zapalenie wyrostka uzależnieni byli od lekarzy praktyków, którzy swoich pacjentów nie chcieli wypuścić z rąk, ogromnie przeszkadzał młodym chirurgom. Rozgorzała trwająca dziesiątki lat fanatyczna walka, tocząca się nad zwłokami niezliczonych chorych. Praktycy bronili się wszelkimi sposobami i usiłowali wykazać statystycznie, że lecząc za pomocą opium nie mieli więcej przypadków śmiertelnych niż chirurgowie. Statystyka, jak zresztą często, wprowadzała w błąd, bo każdą przejściową ulgę w atakujących boleściach traktowano jako wyleczenie. Wielu chorych umierało dopiero po drugim, trzecim lub czwartym ataku. Typowym przykładem był Gambetta. Chirurgowie przez to samo, że nie stosowali w sposób jasny :i jednoznaczny amerykańskiej diagnostyki i metody wczesnych operacji, dawali do ręki broń swoim przeciwnikom. Przodująca w tym czasie europejska, a zwłaszcza niemiecka i austriacka chirurgia, znacznie wyprzedzająca amerykańską w zakresie rozwoju naukowego i poszerzenia naukowych podstaw, w tej dziedzinie została zdystansowana przez młodą, otwierającą nowe horyzonty chirurgię amerykańską, bo nie potrafiła przeskoczyć własnego cienia. Traktując wyniośle amerykańskie „radykalne i nieokrzesane metody" i całkowicie odcinając się medycznie, a nawet filologicznie, przez nieuznawanie tak jasnego terminu, jak appendicitis, usiłowali europejscy chirurgowie chodzić własnymi drogami, w rzeczywistości jednak dreptali w miejscu. Wzorem Trevesa próbowali ustalać różne formy perityphlitis. Obstawali przy rzekomo kataralnych formach, które można leczyć za pomocą opium. Uznawali tzw. formy chroniczne, które można operować między nawrotami ataków. Wreszcie istniała — ich zdaniem — ciężka forma ropnego przebicia. Tę należało operować, z tym że nie wolno było wkraczać zbyt wcześnie, bo istniała obawa, że przeszkodzi się naturalnemu otorbieniu ogniska ropnego i spowoduje rozlanie ropy w jamie brzusznej. Spierano się o to, po ilu dniach następuje to otorbienie i kiedy można przystąpić do operacji: czy dopiero po pięciu, czy już po dwóch dniach. W efekcie, zamiast zdążać prosto do celu, który był jasny dla każdego zwykłego człowieka, spierano się. Jednak najgorszym tego skutkiem była wysoka śmiertelność podczas leczenia chirurgicznego, ponieważ metoda ta sama się skazywała przez wyczekiwanie na to, aż dojdzie do najcięższego ropnego stadium choroby, co właśnie groziło największym niebezpieczeństwem śmiertelnego zapalenia otrzewnej. Sami chirurgowie ponosili winę za to, że ten sposób leczenia appendicitis dopuszczał trzydziestoprocentową śmiertelność. Tak wysoką śmiertelnością sami dawali do ręki broń zaciętym bojownikom konserwatywnej terapii opiumowej i umożliwiali im prowadzenie walki z metodą chirurgicznego leczenia wyrostka robaczkowego. Oto sytuacja Europy w tamto południe 24 czerwca 1902 roku, gdy Londyn, zbulwersowany, wyczekujący i niezdecydowany, niepokoił się o los swego chorego na appendicitis króla. Z faktu, że operował Treves, można było z całą pewnością wnosić, iż zwlekano z operacją do ostatniej chwili oraz że w rachubę wchodziło już tylko otwarcie abscesu; zresztą zgodnie z tym, o czym mówiono u Ritza. I rzeczywiście — życie króla wisiało na włosku. Gdy do czwartej po południu nie ogłoszono żadnego komunikatu o stanie króla, a troska o jego zdrowie coraz bardziej obezwładniała mieszkańców i gości, zdecydowałem się mimo wszystko odwiedzić Listera. Istniała bowiem możliwość, że ze względu na swój podeszły wiek wrócił do domu, by dać szansę młodszym. Już ź daleka zauważyłem gromadkę ludzi, która zebrała się przed ówczesną siedzibą Listera przy Park Crescent 12. Prawdopodobnie byli to dziennikarze, również pragnący zdobyć pewność. Widocznie ich nie wpuszczono, ale z ich obecności wywnioskowałem, że Lister chyba rzeczywiście opuścił pałac Buckingham i znajduje się w domu. Gdy 234 podjechałem, kilku z nich natychmiast zaczęło cisnąć się do dorożki. Zapewne przypuszczali, że jestem jakimś posłańcem, który przynosi Listerowi nowiny lub zgoła ma zabrać go z powrotem do pałacu Buckingham. Wśród nich było kilku Amerykanów, którzy zasypali mnie gradem pytań: „Jak się czuje król?", „Czy angielscy lekarze operowali za późno?" Kosztowało mnie sporo trudu, by się ich pozbyć. Zasypywali mnie gradem pytań nawet wtedy, gdy Henry Jones, stary lokaj, bardzo ostrożnie otwierał bramę. Henry zamknął ją z trudem i powiedział z właściwym sobie dostojeństwem, że zamelduje mnie jego lordowskiej mości, który po ostatnich wydarzeniach czuje się nieco zmęczony i osłabiony. Popatrzył na mnie przy tym swymi starymi oczyma wiernego sługi, jakby mi chciał powiedzieć, że gdyby on miał o tym decydować, to Lja nie zdołałbym zakłócić spokoju jego panu. Wiedział jednak dobrze, że od tamtych dni w Glasgow Lister przyjmował mnie zawsze, ilekroć przyszedłem. Sława Listera w ósmym dziesięcioleciu jego życia obiegła już cały świat. Nikt już nie' wątpił, że to on wyprowadził chirurgię z mroków infekcji ran i otworzył przed nią drogę rozwoju, na której niekiedy burzliwie, niekiedy z oporami, ale stale posuwała się naprzód. Tego zaciekli wrogowie albo już nie żyli, albo wstydliwie zamilkli. Już królowa Wiktoria podniosła go do stanu szlacheckiego. Był sekretarzem Towarzystwa Królewskiego, prezydentem Brytyjskiego Uniwersytetu Medycyny Zapobiegawczej, honorowym obywatelem Edynburga. Wręczono mu osiemdziesiąt dyplomów honorowych z dziewiętnastu krajów świata. Siedział w fotelu przy oknie i oczyma, które pomału zaczynały zachodzić mgłą, patrzył na zielony ogród i drzewa, dla których przed trzydziestu laty sprowadził się na to londyńskie przedmieście. Od czasu gdy wiosną 1893 roku, z dala od Anglii, w Rapollo, zmarła w ramionach rozpaczliwie bezsilnego małżonka Agnes Lister, pogrążył się w samotności. Jedynie siostra jego żony, Lucy Syme, i Henry Jones byli stale przy nim. On, który przez całe życie był niestrudzonym piechurem i swym szybkim, tak dobrze znanym w szpitalach krokiem przemierzał dziesięć i więcej mil dziennie, cierpiał na stałe bóle w nodze po wywichnięciu stawu, który nie chciał się zagoić. — Wybrał pan sobie trudny czas — powiedział Lister swym już przytłumionym, jąkającym się głosem. Spojrzał na mnie nieco wilgotnymi oczyma. — Ale trzyma się pan, jak widzę, lepiej niż ja. Widocznie z powodu karboJu szybciej się postarzałem. Wolno podniósł do ust filiżankę z herbatą. Ręka drżała mu lekko. Wciąż jeszcze nie straciła tego szczególnego matowego zabarwienia, wywołanego dziesiątkami lat pracy z karbolem. Wypiwszy kilka drobnych łyków, równie pomału odstawił filiżankę. — O ile pana znam, przychodzi pan do mnie w związku z chorobą króla. Skinąłem milcząco. Trudno było go prosić, by opowiedział o sprawach, które być może przyrzekł utrzymać w tajemnicy. Ale wyglądało na to, że nie było takiego zobowiązania. Sądzę, że dobrze wiedział, iż nie chodzi mi, jak tym dziennikarzom tam, na dworze, o wydobycie informacji, lecz o medyczna i historyczną wiedze dla mnie samego. W każdym razie dowiedziałem się od niego o kulisach historii choroby i operacji króla Edwarda. I choć Lister sam był ojcem przełomowego odkrycia, to żył w świecie zbyt konserwatywnych pojęć o chirurgii, by poznać, jak bardzo wstrząsnęło mną jego opowiadanie, jak bardzo przypominało los Gam-betty i z jaką palącą wyrazistością znowu sobie uświadomiłem, że jeszcze nieszybko przyjmie się powszechnie wczesna operacja wyrostka robaczkowego. — Choroba króla — rozpoczął Lister—ujawniła się 13 czerwca. A więc czekano dziesięć dni, zanim zdecydowano się na operację. 13 czerwca król opuścił pałac Buckingham, by w Aldershot odebrać defiladę. Już wówczas nie czuł się dobrze i jego zazwyczaj rumiana twarz przybrała szary odcień. 14 czerwca rano skarżył się na bóle podbrzu-sza i miał napady mdłości. Jego lekarz przyboczny, sir Francis Laking, zaordynował lekki środek przeczyszczający, bo przy dużym apetycie króla już nieraz w ten sposób usuwał zaburzenia w trawieniu. Wieczorem 14 król był obecny na capstrzyku wojsk i na krótko przed udaniem się do łóżka spożył wieczerzę. Około północy napadły go jednak tak silne bóle 235 brzucha i wymioty, że ponownie wezwano Lakinga. Przybył do Aldershot dopiero koło piątej rano i zastał króla skurczonego z bólu i gorączkującego. W tym stanie rzeczy Laking zaczął podejrzewać perityphlitis i zaproponował sprowadzenie z Londynu sir Thomasa Barlowa, a więc bynajmniej nie chirurga. Barlow przyjechał w niedzielę 15 czerwca do Aldershot i p.ozostał przez cały dzień. Po południa król dostał dreszczy. Gorączka rosła. Król nie mógł wziąć udziału w paradzie 15 czerwca. Jeszcze i teraz nie myślano o zabiegu chirurgicznym. W poniedziałek 16 czerwca stan poprawił się nieco i Laking skłonił króla, by w dobrze resorowanej karecie przeniósł się do Windsoru, bo na wypadek gdyby objawy zaczęły się nasilać, będzie lepiej, jeżeli król znajdzie się u siebie, we własnym domu. Po większych dawkach opium podróż zniósł stosunkowo dobrze. W Windsorze również nie postawiono zupełnie jasnej diagnozy. Król musiał zrezygnować z udziału w wyścigach w Ascot. Dopiero 18 czerwca lekarze rozstrzygnęli jednoznacznie, że to perityphlitis. W prawej jamie kiszki ukazało się nabrzmienie, którego już nie można było przeoczyć. Sir Francis Laking poinformował wreszcie króla o swej diagnozie oraz że należy wezwać chirurga. Ale do dalszych wyjaśnień nie doszło. Król wpadł we wściekłość. Od dnia koronacji dzieliło go już tylko osiem dni. Zdawał sobie sprawę, że na operację chirurgiczną wraz z koniecznym leżeniem nawet przy bardzo pomyślnym przebiegu potrzeba więcej niż ośmiu dni. A to oznaczało odroczenie koronacji, udaremnienie wszystkich przygotowań. Król zdenerwował się tak bardzo, że wyrzucił Francisa Lakinga z pokoju. Uspokoił się dopiero po pewnym czasie, poprosił 0 wybaczenie i zgodził się, żeby na konsylium wezwać do Windsoru Fredericka Trevesa z London Hospital. Treves przygotowywał właśnie w tym czasie fundamentalny wykład o zapaleniu wyrostka robaczkowego, który zamierzał wygłosić 20 czerwca przed Towarzystwem Medycznym W ratuszu, broniąc swej znanej tezy o operacji w co najmniej pięciodniowej przerwie między dwoma ostrymi atakami. Treves stwierdził perityphlitis, zaproponował jednak, by jeszcze poczekać kilka dni, aż będzie zupełna pewność, że nastąpiło otorbienie ogniska ropnego, żeby operacją nie zakłócać tego procesu. Treves składał wizyty królowi codziennie, chcąc trafić na, jego zdaniem, najdogodniejszy moment do otwarcia ogniska ropnego. Ale nie podjął żadnej decyzji. Niespodziewanie w sobotę 21 czerwca okazało się, że temperatura spadła do ..normalnego stanu, a obrzmienie sklęsło. Następnego dnia w niedzielę ożyła nadzieja, że chorobę będzie można opanować tradycyjnym sposobem, to znaczy przy pomocy opium, a przynajmniej, że król zniesie, jeżeli będzie oszczędzał siły, ¦ uroczystości koronacyjne. Wszyscy odetchnęli z ulgą. W poniedziałek 23 czerwca król pojechał koleją z Windsoru do Londynu, a bezpośrednio z dworca udał się do pałacu Buckingham. Właśnie wtedy go widziałem i dlatego nie mogłem uwierzyć w pogłoski z ambasady francuskiej. Ale już późnym popołudniem powróciły gorączka, silne bóle w podbrzuszu i wymioty. Natychmiast wezwano Trevesa. Nie było już żadnej wątpliwości, że od wyrostka utworzył się w głębi jamy brzusznej wielki wrzód ropny, z którego otwarciem już dłużej nie można było zwlekać. Była godzina dziesiąta przed południem. Prócz Listera w konsultacji wzięli udział Treves, Laking, Barlow i Smith. Nie było już żadnej różnicy zdań na temat tego, że natychmiast należy operować. Tak czy inaczej musiano znaleźć wrzód. Operacja odbyła się o dwunastej. Treves zrobił nacięcie po prawej stronie brzucha. Ogniska ropnego nie znaleziono od razu. Dopiero gdy Treves przedostał się głębiej, odkrył szczęśliwym trafem otorbiony ropień wokół resztek całkowicie zniszczonego wyrostka. Usunięto wielką ilość ropy, jamę brzuszną zdrenowano dwiema rurkami gumowymi, a ranę zabandażowano gazą jodoformową. Operacja trwała dokładnie czterdzieści minut. Gdy • opuszczał pałac Buckingham, król był przytomny i prawie nie odczuwał bólu. Treves zamieszkali w pałacu. Mieli go opuścić dopiero wtedy, gdy będzie pewne, że król tofkm tylko widzem — zakończył Lister. — Dalszy los króla spoczywa w ręku rjm i złym... Mówi! bardzo powoli, zatapiając sie w swoim fotelu. Omijając mnie wzrokiem pa- 236 trzył przez okno, jak gdyby wypatrywał przeszłości, w której nie tylko był widzem, lecz działał. — Ten widz był twórcą antyseptyki — powiedziałem — bez której do dziś nikt nie ważyłby się otworzyć jamy brzusznej, nawet przy appendicitis, czy jak wy to nazywacie, perityphlitis... Brzmiało to jak pochlebstwo. Ale ostatnie słowa wymówił głosem tak znużonym, że czułem potrzebę przypomnienia mu o tym wielkim, decydującym osiągnięciu jego życia. Właśnie ściemniało się, gdy opuszczałem Park Crescent 12. Raz jeszcze kazałem się przewieźć koło pałacu Buckingham. Ale nawet w ciemnościach nadal wielu ludzi czekało na wiadomość o stanie zdrowia króla. Spoglądali ku oświetlonym oknom pałacu. Gazety wieczorne były pełne mętnych komentarzy. Myliły periyphlińs z zapaleniem nerek i obstrukcją jelit, dowodząc tym samym wielkiej ignorancji w sprawie appendiciHs. Izba Gmin przerwała obrady, by zasięgnąć informacji u swoich deputowanych, którzy byli lekarzami. Z sercem raz jeszcze pełnym rozpaczy z powodu zabójczej ociężałości medycyny powoli wracałem do hotelu Ritza jakby wymarłymi i smutnymi ulicami. Światła w pałacu Buckingham płonęły przez całą noc z 24 na 25 czerwca. Płonęły jeszcze przez dalszych dziesięć nocy, podczas których Fryderyk Treves i Francis Laking na zmianę czuwali przy łożu króla. Pełni trwogi wypatrywali oznak ogólnego zapalenia otrzewnej. Wiedzieli bowiem, że gdyby do tego doszło, to w jego wieku nic by go już nie uratowało. Dopiero gdy stało się absolutnie pewne, że szczęście jest po stronie króla i jego lekarzy, dopiero gdy gorączka wreszcie opadła, a głęboka jama otwartego abscesu zaczęła się od dołu zamykać, ukazały się w czasopismach „The Lancet" i „British Medical Journal" sprawozdania o przebiegu choroby króla, zawierające istotne elementy tego, z czego zwierzył mi się Lister. Gdyby króla dosięgła śmierć, to historia jego choroby i jej leczenia stałaby się z pewnością przedmiotem gwałtownej krytyki ze strony tych, którzy właśnie w tym czasie, także w Anglii, zaczęli lansować szybkie, radykalne leczenie chirurgiczne appendicitis. Być może rozpętana przez to burza przełamałaby barierę trwożliwego i przestarzałego konserwatyzmu. Laking, a także Treves mogli przytoczyć na swoje usprawiedliwienie, że sam król Edward ze względu na koronację gwałtownie sprzeciwiał się diagnozie perityphlitis i operacji. Ale czy Laking mógł zaprzeczyć, że nie postawił właściwej diagnozy dość wcześnie i że za późno wezwano chirurga? A Treves, czy mógł zaprzeczyć, że zbyt długo zwlekał z operacją i że po prostu nie widząc, a może nie chcąc widzieć, innych możliwości, całymi dniami pozostawiał rozstrzygnięciu losu, czy organizmowi króla uda się otorbić ropę wypływającą z wyrostka, czy nie? Jeżeli chodzi o Lakinga i Trevesa, to ich postawa nie została spowodowana przez niedbalstwo czy elementarną nieudolność. Byli po prostu dziećmi swoich czasów i przedstawicielami chirurgii europejskiej, która, niezależnie od całego swego rewolucyjnego rozwoju, w tym wypadku zmierzała do celu z wielkim ociąganiem. A celem tym byłby po paru latach tylko jeden sposób leczenia zapalenia wyrostka robaczkowego: tak żarliwie przez Murphy'ego zalecana operacja, czyli usunięcie wyrostka robaczkowego w jak najwcześniejszym stadium zapalenia, gdy tylko udało się położyć chorego na stole operacyjnym. Mfc: PRZENAJŚWIĘTSZE Historia opisana poniżej to być może najbardziej awanturniczy rozdział pełnego przygód stulecia chirurgów. Ale nie ze względu na awanturniczy charakter znajduje się na końcu książki. Chirurgia raz prędzej, raz wolniej, ale niepowstrzymanie przenikała do jamy brzusznej, starając się operacyjnie leczyć jeden organ po drugim. Coraz bardziej zbliżała się do tych części ludzkiego ciała, które, jak poprzednio organy brzuszne, wydawały się i święte, i nietykalne. Serce, mózg, rdzeń pacierzowy — wszystko to znajdowało się jeszcze poza wyobrażeniem tego, co dla chirurgii dostępne. Wszystko to jeszcze było upiornym, odstraszającym tabu, aż zdarzyła się ta historia, którą tu na podstawie relacji jej bezpośrednich uczestników opowiem. To ona otworzyła drzwi do „przenajświętszego". Zaczęło się to w nocy 7 września 1896 roku, z dala od klinik, sal operacyjnych i lekarzy. Tej nocy Wilhelm Justus, młody pomocnik ogrodnika z Frankfurtu nad Menem, uciekał przez ciemne skwery parków, ciągnące się wzdłuż brzegu rzeki. Uciekał przed nieznanym prześladowcą, którego kroki, jak mu się zdawało, słyszał za sobą od chwili, gdy opuścił portową dzielnicę rozpusty. Był podpity, z kimś się pokłócił. Teraz, gdy ogarnął go chłód nocny i zaczął odczuwać nieokreślony lęk, przypomniał sobie, że w jakiejś knajpie pobił dziewczynę. Zatrzymał się z bijącym sercem i nasłuchiwał w ciemności. Od strony Menu dochodziły ledwo dosłyszalne uderzenia wioseł jakiejś łodzi. Wiatr szeleścił w drzewach i krzewach nadbrzeżnej promenady. Zdawało się, że noc wchłonęła odgłos kroków. Powlókł się więc dalej. Ale zaledwie ruszył, znowu usłyszał kroki. Zatrzymał się, ktoś za nim także. Gdzieś zza krzaków doszedł go szelest kroków. Ogarnął go jeszcze większy lęk. Minęła godzina dwunasta. Skwery od szeregu godzin były już puste, opuszczone i martwe. Frankfurtczycy, którzy tu spacerowali za dnia, dawno już spali. Justus poderwał się i ruszył dalej. Zrobił dziesięć albo dwanaście kroków, ale z ciemności dokoła nie doszedł go żaden odgłos. Opuścił ręce, które nieświadomie uniósł jakby w obronie. Bzdura, próbował się uspokoić, widocznie jakaś para miłosna, nic innego. Jakaś parka, która być może sama się mnie boi. Ale uszedłszy parę kroków, stanął jak wryty. Teraz usłyszał wyraźnie, że ktoś biegnie, i to ktoś, kto sam unika promenady, lecz starannie trzyma się trawników, by nie zrobić zbyt wiele hałasu. Czul, że już całkowicie wytrzeźwiał. Nie, to żadna para miłosna, to ktoś, kto usiłuje go doścignąć. Justus według późniejszych relacji nacechowanych upiornymi wrażeniami tamtej nocy ponoć zawołał: „Hej? Kto tam?" Ale noc znowu pochłonęła odgłosy. Justus na nowo podniósł pięści. Wpatrywał się w ciemność, ale nie widział nic prócz drzew, kilku krzaków i ławki przy promenadzie. „Kto tam?" — powtórzył. Nie miał nic prócz pięści. Nic, nawet noża. „Kto tam?" Milczenie — potem znowu szmer, stąpanie męskich butów po trawniku, ale po części nadeptujących także na żwirową nawierzchnię promenady. Dochodził już z bardzo bliska. Justus ze strachem oglądał się na wszystkie strony. Zatrzymał się, twarzą zwrócony w kierunku, z którego, jak mu się zdawało, po raz ostatni dobiegł szmer. Żwirowa nawierzchnia zaskrzypiała znowu. Tym razem za jego plecami, nie tam, skąd ostatnio doszedł go odgłos kroków^ Odwrócił się, ale znowu zapadła cisza. Teraz wydawało mu się, że ściga go aż dwóch nieznajomych. „Hej! — wykrztusił, ledwo panując nad głosem— chodźcie, jeśli czegoś chcecie, chodźcie...!" Ale nic się nie poruszyło. Zaczęła go ogarniać tkwiąca w tej ciszy groza. Ruszył z powrotem tą samą drogą, którą przyszedł. Zrazu słyszał tylko własne pospieszne kroki, ale po chwili doszedł go odgłos cudzych. Próbował biec prędzej, ałe ludzie za nim byli jeszcze szybsi. Ich kroki zbliżały się. Słyszał już ich oddechy, zrozumiał, że im nie ujdzie. Nagle uskoczył w bok i zatrzymał się, by w rozpędzie 238 musieli przebiec obok niego i by mógł ich zaatakować z boku. Potknął się jednak i zatoczył, a gdy się poderwał, ujrzał już tylko cień jakiejś wielkiej postaci i błysk noża, sparaliżował go strach. Poczuł uderzenie w pierś. Upadł i jakby zaczął zapadać się głębiej i głębiej. Jeszcze raz posłyszał kroki, ale całkiem daleko. Rozpłynęły się w szumie wypełniającym jego głowę i uszy. Czuł, że się dusi. Potem straci! przytomność. Na frankfurckim posterunku policji, położonym najbliżej dolnych promenad nad Menem, zegar wskazywał parę minut po trzeciej, a kalendarz 7 września 1896 roku, gdy jakiś nocny łazik, którego nazwiska nie ustalono, otworzył drzwi i wyrwał z drzemki pełniącego dyżur urzędnika policyjnego. Blady ze strachu wykrztusił, że w „Nizza" ktoś pełza, jęczy i błaga o pomoc. Stało się coś strasznego. Poprowadził urzędnika ku tej części promenady, którą popularnie zwano „Nizza", zaczynającej się przy moście dolnego Menu. Gdy tam dotarli, przewodnik przystanął. Rozejrzał się w ciemności. Potem wskazał miejsce na ziemi i wyjaśnił, że tam widział nieznajomego. Ale gdy urzędnik skierował na nie światło latarki, stwierdził, że jest puste. Niemniej ślady wskazywały na to, że musiał się tędy czołgać człowiek. Prowadziły do ławki. Gdy padło na nią światło latarki, obaj szukający ujrzeli człowieka leżącego na boku. Rzęził. Przewrócili go na plecy. Jego młoda twarz była bezkrwista i zroszona potem, szeroko otwarte usta rozpaczliwie łapały oddech, lewą rękę przycisnął do piersi w okolicy serca. Nie reagował na pytania, oczy były takie jak u człowieka konającego. Urzędnik chwycił za rękę przyciśniętą do piersi. Musiał użyć siły, by ją odciągnąć. Gdy mu się to udało, ujrzał, że ręka jest skrwawiona. W marynarce, bezpośrednio w okolicy serca, widniał mały otwór splamiony krwią, jak gdyby od pchnięcia nożem. Także koszula była nią przesiąknięta. Urzędnik wysłał swego przewodnika z powrotem na posterunek, by zbudził kolegę i żeby wezwano karetkę pogotowia. Sam ukląkł przy rannym. Stwierdził, że zewnętrzne krwawienie w jakiś sposób ustało, ale miał dość doświadczenia, by wiedzieć, że w zranionej piersi mogą zachodzić procesy, których z zewnątrz nie widać. Nie był jednak lekarzem, lecz policjantem. Widząc wytrzeszczone oczy rzężącego, każdej chwili liczył się ze śmiercią — nie uzyskawszy żadnych zeznań, nie wiedząc, o co tu poszło. Próbował jeszcze raz pytać. Ale nie otrzymał odpowiedzi, choć rzężący rozpaczliwie usiłował coś wykrztusić. Wtedy urzędnik^zająl się przeszukiwaniem otoczenia. Jeden z lekarzy pomocniczych oddziału chirurgicznego frankfurckiego szpitala miejskiego o nazwisku Siegel pełnił dyżur, gdy o godzinie 3.35 przywieziono Justusa. Był nieprzytomny. Nie mógł złapać oddechu. Twarz miał bladą jak wosk, jego nozdrza drżały, wargi ułożyły się w grymas boleści. Siegeł zbadał kłutą ranę szerokości półtora centymetra pod czwartym lewym żebrem, trzy palce od mostka. Potem obejrzał nóż kuchenny, który policjant towarzyszący Justusowi trzymał w ręku. Dowiedział się, że nóż leża! trzysta metrów od miejsca, gdzie znaleziono rannego. Czyli po napadzie justus musiał przebyć jeszcze około trzystu metrów. Siegel był zdany na własne siły. Kierownik oddziału chirurgicznego, profesor Rehn, znajdował się w podróży. By! nieosiągalny i spodziewano się go dopiero 9 września. Wiele wskazywało na to, że nóż trafił w serce. Tony serca były czyste, ale puls ledwo wyczuwalny. Wciąż ustawał. Skurcze serca były rozszerzone na prawo. Siegel ujął długą sondę i wsunął ją pomału w lekko rozwartą ranę,1 by stwierdzić kierunek kanału pchnięcia w głąb. W pokoju panowała obezwładniająca cisza, gdy wymacywał kanał. Tylko rzężenie 239 stało się głośniejsze i boleśniejsze. Sonda zanurzała się milimetr po milimetrze w nieznaną ciemność piersi. Pomału posuwała się drogą noża, zmierzała dokładnie tam, gdzie znajdo- walo sę derce. Siegel wyjął instrument i wyprostował się. Urzędnik policyjny zapytał, czy nie ma żadnej nadziei. Siegel potrząsnął głową. Być może przypomniał sobie niedawno wypowiedziane przez Billrotha w Wiedniu zdanie: „Chirurg, który by kiedyś próbował zszyć ranę serca, może być pewny, że na zawsze straci szacunek kolegów..." Przed owym bijącym centrum życia tkwiły bariery, których nie można było przekroczyć. Siegiel nie był ani pionierem, ani geniuszem, ani odkrywcą. Był natomiast pilnym, sumiennym człowiekiem, który znał aktualny stan rozwoju chirurgii i umiał jej osiągnięcia stosować w praktyce. Nie znał przypadku, który by przeczył zasadzie głoszonej już przez Arystotelesa i Owidiusza: że rany serca są śmiertelne i pozostaną śmiertelne po wszystkie dni. Justus z pewnością wykrwawiał się do wnętrza, pomału, bo widocznie rana serca była mała, ale wykrwawiał. Jego bolesne rzężenie wypełniało jasne, aż zbyt jasne pomieszczenie. Siegel zwrócił się do siostry, polecił zatroszczyć się o worek z lodem i kamforę. Przyrzekł urzędnikowi policyjnemu zawiadomić go, gdyby wbrew oczekiwaniu Justus jeszcze na krótki czas odzyskał przytomność. Ale dodał, że na taką możliwość nie powinien liczyć. Siegel sądził, że policjant odejdzie. Ale ten obrzucił go jeszcze zakłopotanym, badawczym spojrzeniem i zapytał: — A pan profesor? Siegel odpowiedział, że Rehn wyjechał. Poczuł się trochę urażony tym brakiem zaufania do własnych umiejętności. Któż we Frankfurcie nie wiedział, że od Louisa Rehna można oczekiwać cudów, może nawet wymiany zranionego serca. Rehn był sierotą. Początkowo nikomu nie znany chirurg w Griesheim i Ródelheim, później współwłaściciel małej kliniki prywatnej, z biegiem czasu zdobył stanowisko ordynatora oddziału chirurgicznego frankfurckiego szpitala. Po ciężkich i niekiedy zaciętych walkach uczynił z tej staromodnej, szesnaście łóżek liczącej „przybudówki'' poważny oddział, za jaki ten obecnie uchodził. Nigdy nie był uczniem jakiegoś wielkiego, przodującego chirurga, lecz typowym self-made manem; był rzetelnym entuzjastą swej pracy, bardzo śmiałym lekarzem, którego pomysłowość zdawała się niewyczerpana; zaledwie czterdziestosiedmioletnim, a już szeroko znanym pionierem wśród chirurgów niemieckich, jednym z pierwszych operatorów choroby Basedowa i chorób przełyku, przełyku, który uchodził za nie nadający się do operacji; poza tym był odkrywcą wrzodów pęcherza u zatrudnionych przy produkcji aniliny. Siegel powtórzył gniewnie, że Rehn wyjechał, wraca dopiero pojutrze, i bezceremonialnie pożegnał urzędnika. Dhdiła" CZwarta w noey. Gdyby Sieglowi ktoś wtedy przepowiedział, że 9 września około godziny 7, gdy wróci Rehn, Justus jeszcze będzie przy życiu — to prawdopodobnie skinąłby tylko z politowaniem głową — ale tak miało się stać. Natychmiast po powrocie Rehna Siegel zawiadomił go o wypadku. Zakończył uwagą, że teraz, pacjent już prawie dogorywa. Wprawdzie 8 września nastąpiło przejściowe polepszenie, ale obecnie gwałtownie zbliża się koniec. Puls ustaje. Skurcze serca coraz bardziej przesuwają się w prawo, a po lewej stronie przesuwają się w kierunku pachy. Jama piersiowa od popołudnia szybko wypełnia się krwią. Rehn uniósł głowę. Charakteryzowały ją szerokie czoło, gęsty włos, przedsiębiorcze oczy ukryte pod silnymi łukami brwi, okazały nos, okolone wąsami i brodą usta. Zapytał, gdzie umieszczono Justusa. 240 «*¦ rT I — Obok sali opatrunkowej — odparł Siegel. Jako umierającego położył go samotnie w pokoju. Rehn podniósł się nagle: Wyszedł z gabinetu, skręcił w lewo w główny korytarz, który prowadził do sali operacyjnej. Zaraz po lewej znajdowała się sala opatrunkowa, a obok jeden z dwuosobowych pokoi. Po kilku szybkich krokach zatrzymał się i wszedł do środka. Już się ściemniało. Poprzez zapadający zmrok z jednego z łóżek dochodził szybki, walczący o życie oddech umierającego. Przestraszona siostra wstała i zapaliła światło. Rehn podszedł do łóżka. Spojrzał w twarz istotnie naznaczoną śmiercią, całkowicie bezkrwistą i zapadniętą. Ujął spocony przegub chorego. Czuł tylko od czasu do czasu odległe, ciche, drgające uderzenia serca. Zauważył też, że chory w sposób podejrzany oddycha nozdrzami. Stwierdził przytłumienie całej lewej połowy piersi, nie wspierającej zamierającego oddechu. Widocznie płuca zalał krwotok wewnętrzny. Rana kłuta lekko pulsowała, ale nie krwawiła. Oczyma wyobraźni, jak sam później wyznał, wprawdzie nie widział, lecz przeczuwał, co stało się w głębi piersi, albo inaczej, co się jeszcze w niej działo. Nóż dosięgną! i przebił osierdzie, w którego ochronnej powłoce bilo serce. Następnie koniec noża prawdopodobnie tylko nieznacznie zranił samą ścianę serca, otwierając ją jednak na tyle szeroko, by za każdym uderzeniem serca pewna ilość krwi mogła przedostawać się do osierdzia. Osierdzie wypełniało się krwią. Taki był zazwyczaj przebieg zranień serca. Krew gromadziła się w osierdziu i coraz bardziej napierała na serce, aż w końcu pod tym wzrastającym ciśnieniem przestawało funkcjonować. W tym wypadku jednak musiał zachodzić inny proces. Przypuszczalnie rana w osierdziu była dość wielka, by krew mogła przedostać się do jamy piersiowej. Dzięki temu nie doszło do szybkiego, śmiertelnego zgniecenia serca. Justusowi przedłużyło to życie. Serce mogło nadal przepompowywać krew, aż do ostatniej kropli. Mogło wciskać krew do jamy piersiowej, zawężając płuca. W takim wypadku śmierć człowieka powodowało albo zgniecenie płuc, albo wykrwawienie. Rehn przypuszczał, że tak to wygląda. Nie wiedział, lecz przypuszczał. Ale czy to miało jakieś znaczenie, skoro bez względu na przebieg rzecz cała miała skończyć się śmiercią? W tym momencie Rehn, jak wielu nowatorów przed nim, z pewnością nie zdawał sobie sprawy, skąd się wzięło i utkwiło w jego umyśle uparte, sprzeczne ze wszystkimi dotychczasowymi naukami i poglądami pytanie — a zarazem wyzwanie wobec śmierci: „może jednak — nie ?!" Zresztą zupełnie tak samo jak w innych przypadkach już wcześniej, kiedy to występował przeciwko dogmatom medycznym i wkraczał w nieznane. Nie, z tego nie zdawał sobie sprawy, ale to „może jednak — nie" było w nim żywe. Dlaczego nie mogli się mylić ci, którzy od dwóch tysięcy lat twierdzili, że wszystkie rany serca są śmiertelne i takimi na zawsze pozostaną, ponieważ każde dotknięcie serca nożem chirurga lub choćby zszywającą igłą obezwładnia centrum życia? Dlaczego właśnie oni nie mogli się mylić? Niby dlaczego? Rehn doskonale znał całą literaturę fachową z tej dziedziny. Już przed kilkudziesięciu laty, bo w roku 1810, Larrey, najbardziej znany chirurg epoki napoleońskiej, otworzył pierś pewnemu samobójcy, który wepchnął sobie nóż w serce zupełnie świadomie. Rozumując słusznie, że zranione serce wypycha krew do osierdzia, a przez to jest narażone na coraz bardziej rosnący ucisk, któremu w końcu musi ulec, Larrey nakłuł osierdzie troakarem i opróżnił je. Zabiegiem tym jednak oddalił śmierć tylko na krótko, bo nie zamknął rany. Osierdzie na nowo wypełniło się krwią i zaczęło ropieć. Pacjent zmarł, jak sądził Larrey, w wyniku jakiegoś wstrząsu psychicznego. Ale w sprawozdaniu Larreya znalazło się twierdzenie, że wprowadzonym do osierdzia palcem wyczuł koniuszek serca. Czyżby więc nieprawdziwe było twierdzenie, że każde dotknięcie serca powoduje śmierć? W roku 1872 londyński chirurg Callender znalazł w piersi pewnego cynownika, który stoczył bójkę w burdelu, igłę. Cynownik ten przed kłótnią wpiął sobie tę igłę w klapę płaszcza. Prawdopodobnie uderzenie pięści wbiło mu ją przez materiał aż do mięśnia sercowego. Ale tego Callender dokładniej nie ustalał. Już powierzchowne cięcie odsłoniło uszko igły, która poruszała się w takt uderzeń serca. Po prostu wyciągnął igłę i serce spokojnie pracowało dalej. Czy to także nie przemawiało przeciw medycznym dogmatom i uprzedzeniom? 241 Wprawdzie Rehn nie potrafił wymienić nikogo, kto rzeczywiście zdobyłby się na odsłonięcie rany w sercu żyjącego człowieka i — co za oszałamiająca myśl — na zszycie jej, zanim z naczyń i komór sercowych wypłynie ostatnia kropla krwi. Ale jakież to miało znaczenie? Wszystko kiedyś trzeba zrobić po raz pierwszy. Kiedyś trzeba się odważyć. Szycie serca! Zuchwała myśl! Ale Rehnowi przyszła z pomocą pamięć, która według jego własnych słów była niczym taczkarz zwożący zewsząd kamienie na nową budowę. Rehn przypomniał sobie sprawozdanie, które czytał już przed wieloma laty, w roku 1882 lub 1883. Jego autorem był człowiek o nazwisku Błock. Przecież to Błock otwierał klatki piersiowe żywych królików, kaleczył ich serca, zaszywał rany i zwierzęta żyły dalej. I następny przebłysk pamięci: XI Kongres Medyczny w Rzymie! W 1895. W ubiegłym roku. Włoch del Vecchio prezentował psy, którym zaszył rany serca. Zwierzęta żyły. Siegeł wraz z drugim lekarzem pomocniczym nie przeczuwali, co się dzieje w duszy Rehna stojącego przy łóżku rzężącego. Ich światem był jasno określony gmach nauki, posiadający swoje granice. Nie przeczuwali, że Rehn w myślach już te granice przekroczył. Próbował sobie wyobrazić, jak można ująć bijące serce, w jaki sposób wepchnąć igłę w niespokojną, ani przez chwilę nie pozostającą w bezruchu jego ściankę, by zaszyć w niej ranę. W jaki sposób, jeżeli powinno się wykorzystać ułamki sekund między poszczególnymi uderzeniami serca? Żeby to przewidzieć, nie starczało wyobraźni. To trzeba było zobaczyć, tego trzeba było dotknąć. W tym celu trzeba było choć raz podjąć próbę przekroczenia granicy śmierci i życia i wziąć we własne ręce żywe serce. Rehn słyszał rzężenie. Widział drgające, kredowobiałe nozdrza. Śmierć albo życie. Przecież tu już nie było żadnego wyboru! Śmierć i tak już była pewna. Na szalę można było rzucić jeszcze tylko życie. Pomysł, którego skutki trudno przewidzieć, jeśli się uda. W tych rozstrzygających chwilach nikt nie miał wglądu w serce Rehna. Toteż i ja dziś mogę jedynie próbować wyobrazić sobie, co z czysto ludzkiego punktu widzenia czuł, gdy 9 września wieczorem decydował się na coś, co dotychczas uważano za niemożliwe. Raz podjąwszy decyzję, bezzwłocznie zamienił ją w czyn. Zaledwie dziesięć minut później, czyli o 7.27 wieczorem, przystąpił do operacji. Nie do wiary i trudno to sobie wyobrazić, ale ta udręczona, od szeregu dni nieprzytomna ludzka istota, leżąca na stole operacyjnym, wciąż jeszcze oddychała i nawet zniosła narkozę. Rehn, wykonując czternastocentymetrowe cięcie w okolicy czwartego żebra, czuł sąsiedztwo śmierci, która, jeśli się jej spodoba, w każdej sekundzie może porazić serce. Tymczasem celem jego działania było zobaczyć żywe serce. Rehn przeciął piąte żebro i odgiął je u nasady przy mostku do wewnątrz. Natychmiast wypłynęła ciemno zabarwiona krew. Rehn szybko wsadził palec przez kłutą ranę do jamy piersiowej i od razu trafił na osierdzie. Jama wypełniona była krwią. Rehn przeciął opłucną i rozwarł ją szeroko. Nagromadzona krew wypływa i zalewa całą klatkę piersiową. Asystenci usuwają ją z trudem i osuszają pierś. Tymczasem do jamy piersiowej wdziera się powietrze. Płuca zapadają się. Rehn daje znak asystentowi, by chwilowo odłączył narkozę. Jeszcze raz na kilka sekund dręczy go wręcz nieznośna, pełna napięcia myśl, czy aby serce, którego drżenie już czuje, wytrzyma. Ma teraz otwarty widok na tkwiące w jamie piersiowej osierdzie^ Dokładnie widzi ranę od pchnięcia nożem. Z przerwami wypływają z niej drobne ilości krwi. Rehn usiłuje uchwycić osierdzie kleszczami zaciskowymi i przybliżyć do rany zewnętrznej, aby uzyskać bezpośredni dostęp do serca. Ale kleszcze ześlizgują się. Krew z żył na krótko zostawia pole widzenia. Rehn jeszcze bardziej rozcina osierdzie i dopiero wtedy udaje mu się tę powiększoną ranę osierdzia zestawić z raną zewnętrzną. I oto bez przeszkód — pośród krwi i skrzepów wypełniających dno osierdzia — widzi nieregularnie drgające, rozszerzające się i kurczące serce. Nachyla się nad nim. Jego wzrok ogarnia żywe, tak jest, żywe serce. Wtedy — również w ciągu sekundy, gdy serce się rozszerza, odkrywa ranę w samej komorze serca. Mniej więcej półtoracentymetrowa rana znajduje się dokładnie w środku prawej komory. 242 przygniata go Dni ix: przeżywali \ ufność. 10 wrze^ ¦.v okolicy le- Wypływa z niej maleńka struga krwi. Rehn ma więc przed sobą źródło krwawienia, które pomału wypełniało osierdzie i jamę piersiową. Mimowolnym ruchem, ani przez chwilę nie zastanawiając się nad tysiącletnią psychozą strachu przed dotknięciem serca, Rehn kładzie palec na ranie. Krwawienie natychmiast ustaje. Pod dotknięciem serce rannego nawet nie drgnie. Cudowna, niepojęta naturo! Wprawdzie przy skurczu serca palec Rehna ześlizguje się, ale podczas rozkurczu znowu natrafia na ranę i znowu ją zamyka. Rehn prawdopodobnie nie ma czasu, by przeżywać szczęście tej chwili, w której udowodnił, że dotknięcie serca palcem wcale, jak się potem wyraził, nie powoduje jakichś jego „gniewnych" ruchów. To uczucie z pewnością przemyka koło niego, ale być może dodaje mu także odwagi do podjęcia ostatecznej decyzji: zaszycia serca. Rehn każe sobie podać cienką igłę do zszywania jelit z jedwabną nicią. Bierze ją do prawej ręki, a palcem wskazującym lewej ręki wciąż jeszcze zatyka pulsującą ranę. Czeka na moment rozkurczu. Serce rozszerza się. Palec się ześlizguje. Rana stoi otworem. Zaczyna od lewej, szybkim ruchem wbija igłę, przeprowadza przez ranę i wyprowadza po drugiej stronie rany. Przez chwilę wydaje mu się, że rozkurcz trwa za długo. A może jednak nie mają racji ci wszyscy, którzy przepowiadają, że dotknięcie serca igłą spowoduje wstrzymanie jego akcji? Ale to tylko krótki moment, serce znowu się zwiera. Zaczyna się skurcz. Nie przeszkadza mu tkwiąca w ranie nić. Rehn czeka na następny rozkurcz. Ledwo się zaczął, dociąga nić i zapętla pierwszy węzeł szwu. Jeszcze wielokrotnie wydaje się Rehnowi, że serce zwleka z rozkurczem. Jednak stale i pewnie ściąga się na nowo. Nić trzyma, krwawienie słabnie, nawet gdy Rehn nie przykłada palca. Rehn bierze następną igłę z nicią. Kolejne rozszerzenie! Szybkie nakłucie igłą w głąb i na zewnątrz. I znowu płyną sekundy, podczas których grozi zatrzymanie akcji serca. Ale potem następują skurcz i rozkurcz — i zawiązanie ligatury. Jeszcze ostatnia ligatura. I znowu to samo. Rehn nakłuwa w głąb i wyprowadza igłę po drugiej stronie. Czy akcja serca ustanie ? Zaczyna się rozkurcz, Rehn zawiązuje trzecią ligaturę. Krwawienie ustało, a serce bije. Cud natury! W tej samej chwili przerywanym, ochrypłym głosem melduje Siegel: „Puls bije mocniej... Jest bardziej regularny..." Rehn żąda roztworu soli kuchennej. Przepłukuje osierdzie i jamę piersiową, usuwa skrzepy. Drenuje osierdzie i opłucną, nasuwa z powrotem kawałek żebra i kilkoma szwami zmniejsza zewnętrzną ranę do przekroju drenu. W dwie godziny później Justus leży spokojnie w swoim łóżku. Tony serca są czyste i regularne. Justus śpi. Rehn przez dwie godziny siedzi bez słowa przy łóżku, głęboko zatopiony w myślach. Co chwila bada puls, wreszcie wstaje i bez słowa idzie do wyjścia. Siegel w milczeniu zajmuje jego miejsce. Rehn nie dostrzega twarzy lekarzy, sióstr i pielęgniarzy, którzy już wiedzą o tym wydarzeniu. Jak potem powiada, wkroczył w aleję ogrodową, w mrok zapadającej ciszy jak lunatyk. Nie korzysta z dorożki, idzie pieszo. Potrzebny mu jest ruch, ponieważ czuje nagle, że niesamowitość tego, co przeżył w ostatnich godzinach, przygniata go swoim ciężarem. Dni od 10 do 22 września były dla Louisa Rehna dniami kryzysów i walki o ostateczne usprawiedliwienie tego, co zrobił, i ostatecznym sukcesem jego działania. Przeżywał to, co przeżywali wszyscy pionierzy, od McDowella począwszy— obawę i nadzieję, rozczarowanie i ufność. 10 września Justus po raz pierwszy odzyskał przytomność. Skarżył się jedynie na bóle w okolicy lewego łuku żebrowego. Ale gorączka wzrosła do 38,7". Rehn usunął z jamy piersio- 243 wej gazę jodoformową i wielką ilość krwawo zabarwionego płynu. Po tym zabiegu temperatura spadła. Akcja serca była bardzo przyspieszona, a puls chwilami znowu nieregularny. Ale małe dawki morfiny spowodowały uspokojenie. Tak zaczęła się codzienna dręcząca huśtawka — to w jedną, to w drugą stronę. Jak zagoi się rana w sercu? Rehn pracował z zachowaniem wszelkich osiągnięć aseptyki. Ale czy to wystarczy przy chirurgicznej ingerencji w osierdzie i zszyciu serca? Do południa 19 września nie zaszło nic, co można by uznać za szczególnie groźne. Jednak wieczorem tegoż dnia temperatura podskoczyła nagle do 39,7°. Czy była to pierwsza oznaka ukrytego ropienia szwu w sercu, ropienia, które udaremniłoby wszelki sukces? A może był to objaw zapalenia osierdzia, za którym czaiła się pewna śmierć? Rehn przeprowadzał badania wszelkimi środkami, jakie miał do dyspozycji. Jednak nic tego nie potwierdzało. Natomiast wydobywająca się z jamy piersiowej wydzielina zatkała dren. Może tu kryło się źródło gorączki? Rehn postanowił założyć drugi dren w tylnej ścianie piersi chorego. Od tego momentu temperatura stale spadała. Jama osierdzia zamknęła się bez komplikacji. Akcja serca wróciła do normy. Zniknęły występujące chwilami szmery. Stan ropny w jamie piersiowej wygasł. Najdłużej utrzymały się trudności w oddychaniu, ponieważ zapadnięty płat płuca rozszerzał się wolno i bardzo powoli podejmował swą normalną funkcję. Ale już w tygodniu rniędzy 21 a 26 września, gdy we Frankfurcie zebrało się LXVIII Zgromadzenie Niemieckich Przyrodników i Lekarzy, zszycie serca mogło uchodzić za udane, a Justus za człowieka wyleczonego. Rehn zjawił się przed zgromadzonymi i wobec milczącego audytorium, które rzeczywiście słuchało go z zapartym tchem, złożył sprawozdanie o zszyciu bijącego serca. Wieść o wyczynie Rehna rozeszła się lotem błyskawicy w kołach chirurgów Niemiec, Europy i Ameryki. Skutek był taki, że zgłosili się chirurgowie, którzy już wcześniej próbowali zszywać rany w sercu, lecz nie odnieśli sukcesu. 4 września 1895 roku norweski chirurg Cappelen w Oslo próbował zszyć dwudziestoczteroletniemu mężczyźnie kłutą ranę lewej komory serca. Pacjent zmarł po dwóch i pół dnia. Nie powiodło się również Włochowi Guido Farmie, który w marcu 1896 roku zszył jedwabnymi nićmi ranę w sercu po ciosie szyletem trzydziestoletniemu mężczyźnie. Pacjent zmarł po pięciu dniach. Tylko jeden, dotychczas nie zauważony, choć pomyślny chirurgiczny przypadek wyszedł na jaw, ale nie było to zszycie serca, lecz wyłącznie osierdzia. 10 lipca Daniel Hale Williams w Provident Hospital w Chicago po otwarciu klatki piersiowej dwudziestoczteroletniego młodzieńca odsłonił serce z raną kłutą. Stwierdził ranę osierdzia i serca, ale rana mięśnia sercowego była tak mała, że nie krwawiła. Krwawiła natomiast również przebita tzw. arreria mammaria, czyli tętnica sutki. Williams podwiązał tę arterię i zaszył ranę osierdzia, ale serca, które zamknęło się samo, nie zszywał. Pacjent jego, James Comish, wyzdrowiał. Tak więc nie było to w dosłownym znaczeniu zszycie serca, lecz tylko osierdzia. Ale operacja Williamsa stałaby się z pewnością okazją do—jak to już często zdarzało się w historii — międzynarodowego sporu o priorytet, gdyby Williams był białym. Jednak Williams, urodzony w roku 1858 w zagłębiu węgla i rudy żelaza Hollidaysburg w Pensylwanii, choć niezwykle uzdolniony, był synem amerykańskiego Murzyna. Wbrew wszelkim prze-¦ sądom rasowym został studentem Medical College w Chicago, zresztą w tym samym czasie, gdy w najstarszej uczelni medycznej Ameryki w Pensylwanii dopiero po raz pierwszy Murzyn, Nathan F. Mossel, uzyskał stopień naukowy. Kolejne stacje jego życia to: chirurg w Mercy Hospital w Chicago, w wieku trzydziestu pięciu lat profesor w Tennessee Medical College w Knoxville, potem znowu główny chirurg w Chicago, następnie główny chirurg w Freedmans Hospital w Waszyngtonie i ponownie chirurg w Chicago. Później spotykałem się z Williamsem kilkakrotnie. Był człowiekiem osamotnionym, do czego przyczyniło się nieprzyjazne mu otoczenie, ale samotność ta uczyniła go człowiekiem mądrym. Nie miał ochoty na nonsensowną walkę o prawo pierwszeństwa, tym bardziej że jeśli chodzi o zszycie serca, byłaby ona nieuzasadniona. Wieści o zszyciu serca przez Rehna nabrały nowego rozgłosu, gdy w rok po szczęśliwej 244 1 mńenłnc z serca do Gdy w i bezczynne odżyła wr -•o. oo .: czasów cesarze Ak * t-«c pcmyslru lach innych części ludzt stanęły ocw obojętne, er 'L, operacji Rehn przedstawił swojego tymczasem już całkowicie wyleczonego pacjenta na kongresie chirurgów w Berlinie, a własne sprawozdanie na ten temat zamknął słowami: „Odtąd już chyba nie można wątpić, że zszywanie serca jest możliwe... Ufam, że przypadek ten nie pozostanie swoistym medycznym kuriozum, lecz będzie zachętą do dalszej pracy w dziedzinie chirurgii serca i stanie się ona zbawienną dla życia ludzkiego praktyką..." Wilhelm Justus stał w głębi zmieszany, gdy Rehn wypowiadał te słowa. Prawdopodobnie rozumiał ich znaczenie w równie małym stopniu, jak inne wydarzenia od czasu fatalnego 7 września 1896 roku, kiedy to nagle przesta! wieść spokojny żywot ogrodnika. Sprawców zamachu na niego nie wykryto. Justus nie wiedział, kto go tamtej nocy sprowadzi! na skraj ;mierci. Ale może przynajmniej wyczuwał, że ten nie wyjaśniony zamach na jego życie stał s;, bodźcem do dalszego rozwoju chirurgii — tak jak to głosił ów człowiek, który wyrwał go ś.nierci. 16 września 1898 roku świat wciąż jeszcze mówił o morderstwie austriackiej cesarzowej Elżbiety, którego dokonano sześć dni wcześniej na Quai Mont Blanc w Genewie. Tego dnia Louis Rehn w gabinecie swej prywatnej kliniki przy Eschersheimer Landstrasse opowiadał mi historię swego pierwszego zszycia serca. Wręcz upiorny zbieg okoliczności, że zamordowano cesarzową pchnięciem w serce właśnie 10 września, a więc niemal co do dnia dwa lata po zszyciu serca przez Rehna. Udałem się wówczas do Genewy, by zapoznać się ze szczegółami. Zreferował mi je chirurg Paul Reverdin, któremu powierzono sekcję zwłok zmarłej cesarzowej. Pilnik, którego użył morderca, przebił ścianę osierdzia i dotarł do lewej komory serca. Morderca natychmiast wyszarpnął go z powrotem z piersi ofiary, tak że cesarzowa sądziła, iż otrzymała tylko cios pięścią. Doszła jeszcze o własnych siłach do statku, którym zamierzała odpłynąć— jakieś sto dwadzieścia kroków. Tam, gdy statek odbił od brzegu, straciła przytomność. Dopiero wtedy odkryto ranę w piersi. Statek zawrócił i przybił do nabrzeża. Cesarzową zaniesiono do hotelu. Jeszcze żyła, gdy przybyli lekarze Golay i Teisset, ale byli bezradni. Trzeci lekarz, który przyby! tuż po nich i był tak samo bezradny, mógł już tylko stwierdzić zgon. Śmierć nastąpiła w wiadomy sposób, to znaczy na skutek upływu krwi z serca do osierdzia i śmiertelnego zgniecenia serca przez nagromadzoną w osierdziu krew. Gdy w związku z tym uzmysłowiłem sobie, ile czasu po zamachu stracono bezużytecznie i bezczynnie i jak wiele można było zrobić, gdyby natychmiast ingerowano operacyjnie, odżyła we mnie dawna niecierpliwość, ta niecierpliwość, która ongiś pragnęła wymusić to, co dopiero naprawdę musiało dojrzeć. Teraz podzielał ją także Rehn. Pragnął dożyć czasów, kiedy to chirurgia serca stanie się dobrem tak ogólnym, iż tego typu przypadki jak cesarzowej już nie będą kończyły się śmiercią. Ale w końcu zaczęliśmy się śmiać z naszej niecierpliwości. Skoro po raz pierwszy udało się pomyślnie zszyć ranę w żywym sercu, to dalsze kroki nastąpią; tak jak nastąpiły we wszystkich innych dziedzinach— raz wolniej, raz prędzej. Rehn utorował chirurgii dostęp do tej części ludzkiego ciała, która zdawała się równie nietykalna jak „przenajświętsze". Drzwi stanęły otworem. Teraz i tu wszystko potoczy się dalej, aż tym „przenajświętszym" — obojętne, czy to będzie serce, czy mózg, czy rdzeń pacierzowy — zawładnie skalpel. f- -»\ :¦ c«fr> ¦. > - **-'¦* I I Projekt okiadki Janusz Bruchnalski Układ typograficzny Lech Przybylski Redaktor Barbara Taborska-Cepil Redaktor techniczny Maria Banach Printed in Poland Wydawnictwo Literackie, Kraków 1980 Wyd. I. Nakład 10 000*283 egz. Ark. wyd. 24,6. Ark. druk. 15,5 Papier druk. mat. kl. III. 70 x 100 cm, 70 g Oddano do składania 20 IX 1978 Podpisano do druku 1 X 1979 Druk ukończono w styczniu 1980 Żarn. nr 1219/78. 1-15-60. Cena zł 100 — Drukarnia Wydawnicza, Kraków, ul. Wadowicka ¦ft / i