EWA NOWACKA ŚLICZNA TAMIT ILUSTRACJE: MAGDALENA PILCH Tekst © copyright by Ewa Nowacka Ilustracje © copyright by Magdalena Pilch © Wydawnictwo „Jaworski" 01-391 Warszawa, ul. A. Krzywoń 6/45 ISBN 83-88797-53-0 Dział handlowy tel./fax 862-40-36 Egipt był częścią tak zwanego „urodzajnego półksiężyca"', którego kształt wyznaczały wielkie starożytne kultury skupione w dolinach Eufratu, Tygrysu i Nilu. Kultura Egiptu jest prastara, dynastie królewskie pojawiają się tutaj już na początku trzeciego tysiąclecia przed naszą erą, z trzeciego tysiąclecia pochodzą też piramidy, symbol Egiptu. Lecz w drugim tysiącleciu Egipt dostał się pod władzę Hyksosów, w latach 1700-1555 p.n.e. panowali nad Egiptem najeźdźcy, chlubiący się tytułem „władców młodych żołnierzy". Walkę Hyksosom wydali Ahmos I i Amenhotep I. Kim byli ci, którzy wyzwoli Egipt z trwającej blisko dwieście lat niewoli? Nie wiadomo, ale byli to ludzie energiczni i wiedzieli, jaki cel im przyświeca. Oni to założyli XVIII dynastię, wypędzili najeźdźców, zjednoczyli pod swoim berłem z powrotem Dolny i Górny Egipt. Trzecim z kolei faraonem XVIII dynastii był Totmes I, wybitny wódz i polityk. Miał on syna, który przeszedł do historii jako Totmes II, i córkę Hatszepsut. Totmes II i Hatszepsut byli przyrodnim rodzeństwem, lecz mimo bardzo bliskiego pokrewieństwa ożeniono ich, gdyż taki zwyczaj istniał w egipskich rodach królewskich dla zapobiegania walkom o dziedzictwo tronu. Nie było to szczęśliwe i udane małżeństwo. Wiadomo nam tylko, że Totmes II porzucił swoją młodą małżonkę dla innej dziewczyny, że syna zrodzonego z tego związku kochał tak bardzo, iż dobrowolnie zrzekł się tronu, by zapewnić Totmesowi III panowanie po sobie. Jego plany udaremniła Hatszepsut, która korzystając z tego, że Totmes III był małym dzieckiem, sama sięgnęła po władzę. Wielu historyków nazywa ją „pierwszą wielką kobietą w dziejach". Za jej panowania została zorganizowana słynna wyprawa do bożej krainy Punt. Pamięć o tej wyprawie przetrwała przez tysiąclecia. Historycy do dzisiejszego dnia spierają się o to, gdzie właściwie znajdowała się kraina Punt. Jedni umiejscawiają Punt na Półwyspie Arabskim, inni dowodzą, że było to Somali, a są i tacy, którzy twierdzą, że Punt leży nad rzeką Zambezi w Afryce południowo-wschodniej. Za tą ostatnią hipotezą, chociaż wydaje się fantastyczna, przemawia wiele poważnych dowodów. Śladem po wyprawie do krainy Punt są słynne freski w Dolinie Deir el-Bahari. Jak wiecie, w owych czasach nie istniał jeszcze Kanał Sueski i nie można było przepłynąć z Morza Śródziemnego do zatoki Akaba i dalej na Morze Czerwone. Jednak Egipcjanie stale używali dwóch dróg, by żeglować po Morzu Wielkim Zielonym (tak nazywali Morze Czerwone). Jedna z nich prowadziła z Koptos do portu Koseir nad Morzem Czerwonym, gdzie budowano dopiero statki, a druga pozwalała wypłynąć z Delty przez wadi Tumilat na Zatokę Akaba. Może zdziwi was fakt, że nie znajdziecie w tej książce wielu nazw i imion, które wiążą się wam ze starożytnym Egiptem. Ale to, co uważamy obecnie za nazwy egipskie — to w istocie nazwy greckie, które w ostatnim pięćsetleciu przed naszą erą wyparły nazwy rdzenne. Akcja książki zaś rozgrywa się w czasach znacznie wcześniejszych, kiedy nikt nie przypuszczał, że wpływy kultury greckiej będą tak silne nad Nilem. Dlatego też w miarę możności będziemy używali nazewnictwa egipskiego. Prędko przyzwyczaicie się, że Egipt nosił nazwę Kemet, Teby - Ipet, a Nil - Hapi. Pewną trudność może wam sprawić „mnogość" Totmesów występujących w tej książce. Ale wystarczy zapamiętać, że książę Totmes to bratanek i jednocześnie pasierb królowej Hatszepsut, a jego ojciec i dziad nosili to samo imię, i wszystko stanie się jasne. Wolno mi wam jeszcze zdradzić, że książę Totmes został jednym z największych władców, jakich miał Egipt. Zniszczył wszystkie wizerunki swojej ciotki, królowej Hatszepsut, i kazał wymazać jej imię ze wszystkich napisów. Może myślał, Że skreśli w ten sposób jej imię z historii. Pomylił się. Razem z bohaterami tej książki przenieśmy się teraz do Egiptu z roku 1500p.n.e., kiedy to władała królowa Hatszepsut, Pani Obu Połączonych Krajów. Byblos MORZE ŚRÓDZIEMNE Teby (Ipet) I katarakta - Czego chcesz, młodzieńcze? - Chcę się uleczyć. - Z czego chcesz się uleczyć, młodzieńcze? - Tego me mogę ci powiedzieć, świątobliwy. To powiem tylko Złotej Bogini, jeżeli zechce wejrzeć na swego sługę. Zmarszczki na twarzy kapłana rozbiegły się promieniście w chytrym uśmiechu. . - Wszyscy jesteście tacy sami, wy młodzi. Wydaje wam się, ze odkąd Re wypluł ze siebie ziemię i niebo, nikt nie przeżył takich uczuć, jakie wam przypadły w udziale. Chcesz więc lekarstwa na meszczę- śliwą miłość? Nie było odpowiedzi. - Musisz mi powiedzieć, młodzieńcze, bo inaczej me odnajdę potrzebnego zaklęcia i nie uleczę twojej choroby. Ze wzrokiem wbitym w ziemię Hori słuchał słów kapłana. Jak trudno było otworzyć wargi i wypowiedzieć głośno to, co od poprzednich żniw nosił w swoim sercu. Widział twarz dziewczyny gdy uderzał rylcem w kamień, jej obraz towarzyszył mu nawet wtedy, gdy zamykał oczy pragnąc chwili spoczynku. Widział ją w świątyni bogów i wśród grobowców w Zachodnim Mieście, jej wspomnienie ścigało go wśród nadrzecznych papirusów i w ogrodach miasta. Nigdy me przemówił do niej ani słowa, lecz zył jak zaczarowany. Każdego dnia budził się z nadzieją, ze dojrzy ją chociaż z daleka. Prosił juz jej ojca, by została jego żoną, lecz odmówiono mu. Dziewczyna była jeszcze bardzo młoda. Ta miłość paliła go jak ogień, sam nie wiedział dlaczego słowa hymnów, które rzeźbił na murach świątyni, układały mu się w wiersze. Cierpiał i jednocześnie był szczęśliwy nie wiedząc sam o tym. Lecz teraz postanowił sobie, że wydrze z serca niczym szkodliwy chwast z bujnego jęczmienia tę miłość, że zniszczy ją czarami, zaklęciem, wszystko jedno jak. Odmówiono mu dziewczyny. Koniec. On, Hori, najlepszy rzeźbiarz z Ipet, nie będzie się upokarzał i roił niepotrzebnych snów. Zdecydował się. - Zapłacę ci dwa szat srebra, jeśli dasz mi zaklęcie, które... - pragnął mówić o zaklęciu niszczącym miłość, lecz powiedział nieoczekiwanie dla siebie samego - które sprawi, że dziewczyna mnie pokocha. Nie czekał długo. Kapłan przyjął srebro i zaprowadził go do szarego kamienia, gdzie stał posąg Złotej Hathor, krowiorogiej bogini, z tarczą słoneczną między rogami. Ze szczeliny w kamieniu trysnął wątły strumyk wody. Kapłan zanurzył w wodę zwój papirusu. Mruczał coś pod nosem, ale co, Hori nie mógł rozróżnić. - Pani Złota, Pani Błyszcząca, Pani Radosna - dobiegały go poszczególne słowa z niewyraźnego pomruku. - Wysłuchaj go, oczyść go... Bieg wody ustał tak nagle, jak się zaczął. - Wypij tę wodę, prędko! - rozkazał stary. - I wypowiedz imię dziewczyny. Młodzieniec zaczerpnął oburącz wody, przeciekała mu między palcami, małe krople spadały na kamienne płyty. - Jej imię jest Tamit. Zbliżył wargi do wody i pił przez chwilę przymknąwszy oczy. Czuł pustkę, wkoło niego były tylko milczące płowe piaski i cisza. Twarz dziewczyny zniknęła. - Zaklęcie pomogło? - znowu uśmiech pofałdował twarz starca, mogłoby się zdawać, że kpi sobie z Hori. - Dzięki ci. 10 - Dziękuj Złotej, nie mnie. - Dziękuję bogini i twojej mądrości. - Wszyscy jesteście tacy sami. - Starzec pokiwał wygoloną czaszką, podobny do starego sępa wyłeniałego z piór. - Sami nie wiecie, czego oczekujecie od bogów i od siebie samych. Jesteście strasznie niecierpliwi i nie pamiętacie, że przychodząc na świat przynosicie już ze sobą swoje przeznaczenie i wszystko, co kiedykolwiek uczynicie. Lecz bogowie są miłosierni i mogą wysłuchać waszych próśb. Stopy niosły szybko Hori do przeprawy na rzece, czuł się jak ozdro-wieniec, który powstał z ciężkiej choroby. I nagle w rudym tumanie pyłu dojrzał przed sobą znowu twarz ukochanej, kapryśne usta, podłużne źrenice i włosy pachnące niczym wszystkie wonności krainy Punt. Na twarzy dziewczyny błądził tajemniczy uśmiech, obietnica nadziei. Wszystko zaczęło się tego dnia, kiedy Tamit przestała prosić o pozwolenie pójścia na procesję i zaczęła głośno płakać. - Jestem już prawie dorosła! Już trzynaście lat temu zapisano moje imię w Domu Życia. Zobaczycie, ucieknę z domu i nie będziecie mogli mnie nigdzie odnaleźć! - Dziewczyny w twoim wieku nie wchodzą w ciżbę i nie narażają się na zuchwałe słowa i spojrzenia mężczyzn. Tamit nie chciała słuchać rozsądnych tłumaczeń i łkała rozmazując łzy po policzkach, ponieważ zaś łzy były bardzo obfite, malachitowy proszek, którym pomalowała sobie powieki, rozpłynął się i poznaczył jej policzki szpetnymi zaciekami. Czcigodna Mutemuie, matka Tamit, zauważywszy je na twarzy córki powiedziała z gniewem: - Jesteś nieposłuszna i próżna. Znowu umalowałaś sobie oczy proszkiem malachitowym z mojej szkatułki. Ile razy mam ci powtarzać, że dziewczętom w twoim wieku przystoi jedynie nieco antymonu chroniącego źrenice od palącego żaru słońca. A co do procesji, zabraniam ci opuszczać tego dnia dom. 11 Potem czcigodna Mutemuie wyszła, a Tamit została sama w pustej izbie. Przestała płakać (płacz nie miał teraz żadnego sensu, przecież nikt go nie słyszał!) i otworzyła swoją skrzynię. Suknia, którą dostała od brata Szeri, była naprawdę prześliczna, z cienkiego jak pajęczyna królewskiego płótna, kiedy ją się unosiło, fałdy spływały miękko niczym wody rzeki, na ramieniu spinało się ją błyszczącą zapinką, winne grona wyrobione z błękitnej emalii przeplatały się ze złotymi liśćmi. Na widok tej sukni inne dziewczęta popękają chyba z zazdros'ci jak przejrzałe tykwy suszące się na dachach, a młodzieńcy będą szeptali z podziwem sławiąc pięknos'ć Tamit, córki pisarza Ani. I to włas'nie Tamit, posiadaczce takiej pięknej sukni, matka zabroniła przyłączyć się do procesji radującej się z widoku Amona. Każdy, kto tylko żyje, przejdzie alejami wśród kamiennych sfinksów i bara-niogłowych posągów, s'piewając głos'no i rzucając ku lektyce boga kwiaty, a ona jedna będzie siedziała w domu i przędła len lub doglądała pracy kuchennych niewolnic. Na samą mys'1 o tym Tamit poczuła piekące łzy rozżalenia pod powiekami, rozpłakała się pociągając nosem, niebaczna na to, że Izy zmieszane z malachitowym proszkiem znaczą cieniutkie płótno ciemnymi plamami. „Łzy dziewczyny i poranna mgła nigdy nie trwają zbyt długo" -powiada przysłowie. Tamit przestała płakać, wytarła oczy dłonią i zaczęła układać różne bardzo chytre plany, bo Tamit należała do dziewcząt, które nigdy nie uwierzą, że w bagnie kryje się krokodyl, i przyznają rację ostrzeżeniom dopiero wtedy, kiedy krokodyl wciąga je w głębinę. - Strasznie się cieszę, Szeri, że wróciłeś do domu. - Potarła nosem o policzek brata. - Nie, nie wstawaj. Usiądę obok ciebie. Powiedz, czy nie spotkałeś' gdzieś na morzu takiej wyspy z Zaczarowanym Wężem? No, takiej, gdzie rosły winogrona i cebula wielka jak pięść mężczyzny, i orzechy kokosowe, i drzewa kapiące wonną mirrą? I żeby •tam było źródło z tak zimną wodą, że aż drętwieją palce, gdy nabierasz jej do dzbana? 12 - Nie, nie widziałem takiej wyspy, Tamit. - Szkoda. - Widziałem inne wyspy. Mieszkały tam chmary ptaków, a po skałach biegały dzikie kozy. Polowaliśmy na nie. - I nie było tam ludzi? - Różnie. Na jednych mieszkali ludzie, na innych nie. Nie zrozumieliśmy ich języka, ale to nic nie szkodzi. Przynosili nam jarzyny, ryby i mięso, a my dawaliśmy im garnki i paciorki z kolorowego szkła. - Nie bałeś się, Szeri? - Gdybym się bał morza, nie mógłbym nigdy zostać żeglarzem na statkach Najdostojniejszej Królowej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile. Teraz była odpowiednia chwila, by zacząć mówić o tym, co Tamit najbardziej leżało na sercu. - Ty jesteś szczęśliwy, Szeri, że pływasz po morzach i widzisz te wszystkie ciekawe rzeczy. Ja muszę siedzieć w domu i całymi tygodniami nie widuję nikogo, z wyjątkiem kuchennych niewolnic i tej plotkary, Rahotep, naszej sąsiadki. Tutaj wargi Tamit wygięły się w żałosny łuk, a w jej źrenicach błysnęły łzy. - Najgorzej urodzić się dziewczyną, Szeri. Wszystkiego ci zabraniają, nie wolno ci samej wyjść z domu, i w ogóle, a Rahotep ciągle powtarza naszej matce, że jestem próżna i... Jedna brew Szeri uniosła się do góry. - Mów dalej, Tamit. - Czasem wolałabym już spoczywać w Wielkich Siedzibach, Szeri, tak mi nudno i smutno. Nie wolno mi z nikim zamienić ani słowa... - Mówisz tak dużo i wykrętnie jak sprzedawca popękanych garnków na placu targowym. Nasz dom jest pełen ludzi. Czcigodni rodzice, ja, Nechti, Merib, i teraz jeszcze mała Nehet. - Nechti jest niedorostkiem, a Merib to jeszcze dziecko. - Nechti jest twoim bliźniaczym bratem, Tamit. Dlaczego uważasz, że ty jesteś dorosła, a on jest tylko małym chłopcem? 13 - Ja... - Tamit zawahała się, nie, nie mogła iść prostą drogą do celu, wolała kluczyć zacierając ślady jak piaskowy lis. - Nechti jest bardzo zajęty, ciągle przekłada kamyki albo próbuje pewności swojej ręki na ścinkach papirusu. On mówi, że jestem głupia, bo nie wiem, ile cegieł potrzeba, by postawić piramidę, której długość mierzy dwieście królewskich łokci. On się zawsze ze mnie wyśmiewa. Tak, Szeri, wyśmiewa się ze mnie. Ty jeden jesteś dobry dla mnie i chętnie opowiadasz mi o tych wszystkich ciekawych rzeczach, które widziałeś w świecie, i zawsze masz czas dla mnie. Starając się nadać swojemu głosowi jak najwięcej słodyczy Tamit spod oka patrzyła na dorosłego brata. - Nikt nie obchodzi królewskiego kanału groblami, kiedy może go przepłynąć. Co ci leży na sercu. Tamit? - Chcę widzieć procesję i Wielką Władczynię, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, i wszystko. Szeri odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się. - I chcesz, żebym ci pomógł, Tamit? Jak to sobie wyobrażasz? Powieki Tamit zatrzepotały lekko. - Jeżeli powiesz naszym czcigodnym rodzicom, że zabierasz mnie na procesję i że będziesz się mną opiekował, to z pewnością wyrażą zgodę. Ja przysięgnę, że nie odstąpię od twego boku ani na jeden krok. Szeri, bądź dobry i zgódź się. Proszę. W istocie Nechti nie darzył zbytnim szacunkiem swojej bliźniaczej siostry. Dopóki biegali razem po ogrodzie, wdrapywali się na drzewa, zastawiali sidła na przepiórki, bawili się w zdobywanie twierdzy lub wykradali się, by brodzić w kanale, Tamit była najlepszym przyjacielem i towarzyszem. Później nałożono mu pas i ojciec zaprowadził go do szkoły. Wtedy właśnie z Tamit zaczęło się dziać coś niepojętego. Odmawiała wspólnego biegania po ogrodzie, piszczała na widok piaskowego węża i potrafiła porzucić najlepszą zabawę, by ukucnąć u stóp matki czeszącej włosy i móc dotykać klejnotów z cedrowej szkatułki. Czas płynął szybko, pory achet, peret i szemu przeplatały się wzajemnie, jeszcze nie spłynęły wody rzeki, kiedy już się trzeba było spo- 14 sobić do następnych żniw. W szkole Nechti poznał wielu chłopców, miał przyjaciół, nie musiał się przejmować dziwnymi kaprysami bliźniaczej siostry. Zresztą Tamit przebywała stałe w kobiecej części domu i coraz bardziej interesowała się krojem szat i klejnotami. Przyjaciele Nechti i on sam lekceważyli dziewczęta. O czym można mówić z istotą, która smaruje sobie twarz migdałowym olejem i ucieka w popłochu przed skorpionem? O czym można z nią mówić? Dlatego też Nechti nie raczył się odwrócić, gdy Tamit stanęła za jego plecami. - Czego chcesz? - burknął całkiem nieuprzejmie. - Zasłaniasz mi światło. Stań inaczej. - Chcę cię zapytać, czy pójdziesz sycić oczy pięknością wielkiego boga, kiedy opuści święty przybytek? - Tak. Umówiłem się z chłopcami. - Czy poszedłbyś z Szerim? Nechti aż zarumienił się z radości. Kochał wielkiego i silnego brata, był z niego bardzo dumny. - Oczywiście! Teraz zostało Tamit najtrudniejsze zadanie. Czcigodna Mutemuie, jej matka, nie miała zwyczaju zmieniać swoich postanowień. Jej wargi były jak wargi bogini Maat, wyrzeczone słowo nie odlatywało z nich bystrym ptakiem. - Nehet ma już drugi ząbek - matka pochyliła się nad koszem z maleńką siostrzyczką. - Próbuje siadać. - Wezmę ją na ręce. Matko... - Słucham cię, Tamit... - Czy dorośli bracia są dostateczną opieką w ciżbie? - Tak. Dlaczego pytasz? - Bo Szeri i Nechti prosili mnie, bym im towarzyszyła, gdy wielki bóg opuści swoją świątynię i wsiądzie do złotej barki. Nie widziała twarzy matki. - Jesteś sprytna i zuchwała, Tamit, a to nie przystoi młodej dziewczynie. Nie chcę jednak robić przykrości twojemu bratu, Szeri nie- 15 - Ja... - Tamit zawahała się, nie, nie mogła iść prostą drogą do celu, wolała kluczyć zacierając siady jak piaskowy lis. - Nechti jest bardzo zajęty, ciągle przekłada kamyki albo próbuje pewności swojej ręki na ścinkach papirusu. On mówi, że jestem głupia, bo nie wiem, ile cegieł potrzeba, by postawić piramidę, której długość mierzy dwieście królewskich łokci. On się zawsze ze mnie wyśmiewa. Tak, Szeri, wyśmiewa się ze mnie. Ty jeden jesteś dobry dla mnie i chętnie opowiadasz mi o tych wszystkich ciekawych rzeczach, które widziałeś w świecie, i zawsze masz czas dla mnie. Starając się nadać swojemu głosowi jak najwięcej słodyczy Tamit spod oka patrzyła na dorosłego brata. - Nikt nie obchodzi królewskiego kanału groblami, kiedy może go przepłynąć. Co ci leży na sercu. Tamit? - Chcę widzieć procesję i Wielką Władczynię, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, i wszystko. Szeri odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się. -1 chcesz, żebym ci pomógł, Tamit? Jak to sobie wyobrażasz? Powieki Tamit zatrzepotały lekko. - Jeżeli powiesz naszym czcigodnym rodzicom, że zabierasz mnie na procesję i że będziesz się mną opiekował, to z pewnością wyrażą zgodę. Ja przysięgnę, że nie odstąpię od twego boku ani na jeden krok. Szeri, bądź dobry i zgódź się. Proszę. W istocie Nechti nie darzył zbytnim szacunkiem swojej bliźniaczej siostry. Dopóki biegali razem po ogrodzie, wdrapywali się na drzewa, zastawiali sidła na przepiórki, bawili się w zdobywanie twierdzy lub wykradali się, by brodzić w kanale, Tamit była najlepszym przyjacielem i towarzyszem. Później nałożono mu pas i ojciec zaprowadził go do szkoły. Wtedy właśnie z Tamit zaczęło się dziać coś niepojętego. Odmawiała wspólnego biegania po ogrodzie, piszczała na widok piaskowego węża i potrafiła porzucić najlepszą zabawę, by ukucnąć u stóp matki czeszącej włosy i móc dotykać klejnotów z cedrowej szkatułki. Czas płynął szybko, pory achet, peret i szemu przeplatały się wzajemnie, jeszcze nie spłynęły wody rzeki, kiedy już się trzeba było spo- 14 sobić do następnych żniw. W szkole Nechti poznał wielu chłopców, miał przyjaciół, nie musiał się przejmować dziwnymi kaprysami bliźniaczej siostry. Zresztą Tamit przebywała stale w kobiecej części domu i coraz bardziej interesowała się krojem szat i klejnotami. Przyjaciele Nechti i on sam lekceważyli dziewczęta. O czym można mówić z istotą, która smaruje sobie twarz migdałowym olejem i ucieka w popłochu przed skorpionem? O czym można z nią mówić? Dlatego też Nechti nie raczył się odwrócić, gdy Tamit stanęła za jego plecami. - Czego chcesz? - burknął całkiem nieuprzejmie. - Zasłaniasz mi światło. Stań inaczej. - Chcę cię zapytać, czy pójdziesz sycić oczy pięknością wielkiego boga, kiedy opuści święty przybytek? - Tak. Umówiłem się z chłopcami. - Czy poszedłbyś z Szerim? Nechti aż zarumienił się z radości. Kochał wielkiego i silnego brata, był z niego bardzo dumny. - Oczywiście! Teraz zostało Tamit najtrudniejsze zadanie. Czcigodna Mutemuie, jej matka, nie miała zwyczaju zmieniać swoich postanowień. Jej wargi były jak wargi bogini Maat, wyrzeczone słowo nie odlatywało z nich bystrym ptakiem. - Nehet ma już drugi ząbek - matka pochyliła się nad koszem z maleńką siostrzyczką. - Próbuje siadać. - Wezmę ją na ręce. Matko... - Słucham cię, Tamit... - Czy dorośli bracia są dostateczną opieką w ciżbie? - Tak. Dlaczego pytasz? - Bo Szeri i Nechti prosili mnie, bym im towarzyszyła, gdy wielki bóg opuści swoją świątynię i wsiądzie do złotej barki. Nie widziała twarzy matki. - Jesteś sprytna i zuchwała, Tamit, a to nie przystoi młodej dziewczynie. Nie chcę jednak robić przykrości twojemu bratu, Szeri nie- 15 często odpoczywa pod naszym dachem. Zapytam go, czy cię prosił, byś mu towarzyszyła, jeżeli potwierdzi, będziesz mogła pójść. Obyś tylko nie żałowała swojego pragnienia. - Co mi się może stać, matko? W mieście jest spokojnie, a w ogóle wszyscy chodzą sobie, gdzie chcą, i nic się jakoś nie dzieje. Może, kiedy ty byłaś młoda i po mieście kręciło się pełno żołnierzy Wielkiego Władcy, który zaprawdę jest Ozyrysem, to może było niespokojnie i trzeba było siedzieć w domu. Ale teraz... Mała Nehet rozpłakała się, bo Tamit mówiła prędko i głośno niczym czarownik zachwalający cudowne leki. - Oddaj mi dziecko. Wolałabym, Tamit, byś była bardziej milczącego usposobienia. Nie musisz tak krzyczeć, słyszę cię bardzo dobrze. Wcale nie będę ci tłumaczyła, dlaczego lękam się o ciebie. Wystarczy, że wiesz, iż jest taki lęk we mnie. A teraz rób, jak uważasz, córko. Czcigodna Mutemuie nie mogła zdradzić przepowiedni, jaką dano jej w Domu Życia, kiedy Tamit przyszła na świat. Mądrzy kapłani i pisarze wejrzeli w gwiazdy i w fale wody, by odgadnąć los dziecka, ponieważ ojciec Tamit, Ani, był pisarzem biegłym w swojej sztuce. Dla tej małej dziewczynki zrobiono wyjątek. „Gdy będzie jak kłos pszeniczny wypełniony miękkim ziarnem, zagrozi jej wielkie niebezpieczeństwo. Strzeżcie jej pilnie, niech jej nie widzą obce oczy, bowiem zapłacze ona i wy z nią razem. Urodzona w dzień szczęśliwy, obdarzona będzie przez złotą Hathor wielką pięknością radującą serca". Czcigodna Mutemuie wiedziała, że wyrocznia wyrzekła słowa prawdy. Tamit rosła i piękniała. Teraz, gdy dochodziła do wieku, że jej dłoń mogła spocząć w dłoni młodzieńca, była tak śliczna, iż matka uśmiechała się z dumą. Nikt nigdy nie widział dłuższych i czarniejszych rzęs, jaśniejszej skóry, bujniejszych włosów, smuklejszej postaci podobnej do sykomory, piękniejszych dłoni. Ale Mutemuie nigdy nie mówiła córce, że przewyższa urodą swoje rówieśnice. Bogowie i tak dali Tamit aż nazbyt dużo pewności siebie i pychy, nie należało czynić jej dumną ponad miarę. 16 Tak, Tamit będzie piękna bez względu na to, czy ludzie będą wychwalali jej urodę, czy nie. Ale uroda mogła się okazać niebezpiecznym darem Hathor. Uroda wabi oczy i wznieca pożądanie. Małżonek Mutemuie, pisarz Ani, nie był kimś tak wielkim, by mógł osłonić córkę, gdyby ktoś wyższy od niego, jak cedr wyższy od krzaku tarniny, zechciał wyciągnąć ręce po Tamit. Pogrążona w swoich myślach Mutemuie wzdychała frasobliwie. Lepiej mieć synów. Syn zajmuje miejsce ojca i opiekuje się jego ka, nieśmiertelną duszą, gdy nadchodzi czas odejścia na Pola Trzcin. Syn pilnuje budowy grobowca dla rodziców i każe wyryć stosowne napisy na jego ścianach, by imię ich żyło wiecznie po wszystkie czasy. Syn jest podporą starych lat. Tylko ten, kto ma wielu synów, godny jest miana imachy, czcigodnego starca, głowy wielkiego rodu. Córki odchodzą do innej rodziny i stają się obce już w chwili, kiedy rozlewane są wonności na głowy nowożeńców, wśród radosnych śpiewów weselnych. Tymczasem mała Nehet zaczęła pojękiwać kręcąc się na wszystkie strony po posłaniu. Nie przestała jęczeć, chociaż matka wzięła ją na ręce i przytuliła do siebie. W południowym skwarze zwykły się włóczyć złe demony, dręczące chorobą dzieci. Mutemuie zaszeptała szybko nad głową maleńkiej Nehet: Odejdź, zgiń, przepadnij! Jeśli chcesz dotknąć dziecka, ja dziecka nie dam ci dotknąć. Jeśli chcesz dziecko kołysać, ja dziecka nie dam kołysać. Jeśli chcesz dziecko całować, ja dziecka nie dam całować. Odejdź, przepadnij, zgiń!' * Wszystkie fragmenty wierszy wg przekładów (z języka egipskiego) prof. Tadeusza Andrzejewskiego z tomu „Pieśni rozweselające serce", Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa, 1963, wyd. I 17 W swojej izbie Tamit nieomal tańczyła z radości. Matka prawie się zgodziła! Szeri z pewnością potwierdzi, że zaprosił Tamit do obejrzenia procesji. Wyobraziła sobie, jak będzie cudownie tak iść ściągając ku sobie wszystkie spojrzenia, stąpać powoli w szacie z królewskiego płótna, błyszcząc naszyjnikiem ze złota i pereł. Miała zamiar wyprosić od matki podwójne bransolety na ramiona i na kostki nóg, matka ich już nie nosi, a one tak pięknie dźwięczą przy każdym kroku. Szkoda, że nie będzie się mogła umalować tak, jak się malują zamężne kobiety i śpiewaczki ze świątyni. Tamit także potrafi miękkim pędzelkiem przedłużyć oczy aż do skroni, nałożyć na powieki malachitowego proszku, umalować wargi jaskrawym cynobrem. I jeszcze szkoda, że nie wolno jej nosić obszernej peruki z owczego runa, ozdobionej kosztowną opaską. Matka i ojciec mają bardzo dziwne wyobrażenia o tym, co powinna nosić dorosła dziewczyna. Całe szczęście, że nie każą jej splatać loków opadających na policzek, tak jak noszą małe dziewczynki. Dobre i to. „Im się ciągle wydaje, że jestem mała - pomyślała sobie Tamit. -A ja przecież mam już trzynaście lat, nie, prawie czternaście, i jestem dorosłą kobietą. Wszyscy to widzą, tylko nie oni". Rozsiadła się wygodnie na podłodze i zawołała na kotkę wylegującą się w słonecznej plamie: - Chodź do mnie, siostrzyczko. Kotka pocierała łebkiem o ramię Tamit, mruczała cichutko pod pieszczotą głaszczącej ręki. - Wiesz, siostrzyczko, że pójdę na procesję? - W przystępie radości Tamit ucałowała miękkie futerko za kocim uchem, kotka parsknęła. - Wiem, wiem, ale jestem taka szczęśliwa. Zobaczę wszystko. Mam taką piękną suknię. Szeri mi przywiózł! Do izby wszedł ośmioletni Merib, mały brat, który niedawno założył pas i zasiadł przed nauczycielem, by słuchać jego słów. - Gadasz i gadasz, Tamit. Myślałem, że się czegoś uczysz. - Niczego się nie uczę. Nie zawracaj mi głowy. Jesteś za mały, żeby mi zwracać uwagę. 18 - Ty za to strasznie dorosła! - Jestem dorosła. Żebyś wiedział! W źrenicach Meriba zapalił się płowy ognik. Świetnie wiedział, czym może dokuczyć siostrze. - Tamit narzeczona! Tamit ma narzeczonego! - zawołał podskakując na jednej nodze. - Tamit się ożeni! Palce Tamit ścisnęły się w kułaki. Bezczelny smarkacz! Wszyscy doskonale wiedzą, że ona nigdy nie przemówiła ani słowa do rzeźbiarza Hori. Nie cierpi go! Cóż z tego, że Hori prosił o jej rękę! Hori ma dłonie poczerniałe od kamienia, przypominające łapy krokodyla. Jest małomówny i taki poważny, jakby stał bez przerwy przed bramą świątyni. Ojciec odpowiedział, że Tamit jest zbyt młoda i nie myśli jeszcze o wydaniu jej za mąż. Mogłaby zabić podskakującego Meriba. - Wynoś się stąd! Już! - Tamit narzeczona! Tamit narzeczona! Tamit się ożeni! Zerwała się na równe nogi zrzucając kotkę leżącą na jej kolanach. - Nauczę cię rozumu, Merib! - Nie próbowała go dogonić, był ścigły jak gazela bubal i łaził po drzewach ze zręcznością małpy. Wiele razy przekonała się już , że nie potrafi złapać młodszego brata. - Poczekaj, powiem wszystko naszemu czcigodnemu ojcu i dostaniesz taką chłostę, że popamiętasz na całe życie, co to znaczy kogoś przezywać! - A ja powiem, że zrzuciłaś kotkę na ziemię! Stanowczo Merib był za sprytny, jak na takiego małego chłopca. Wyprostowała się z godnością. - Zaraz ją przeproszę i mam nadzieję, że mi wybaczy. A ty nie masz żadnego wytłumaczenia. Czcigodna Mutemuie nie zwykła żartować w takich wypadkach. Kotka nie była takim sobie zwykłym zwierzęciem domowym jak krzykliwe gęsi czy oswojone małpki. Była ważniejsza nawet niż pies, chociaż psa też nikt nie śmiał uderzyć czy zwrócić się do niego z gniewnymi słowami. Kotka miała prawo oczekiwać szacunku od 19 wszystkich mieszkańców domu i pogrzebu w specjalnej skrzynce nasyconej wonną żywicą. Rozgniewana, mogła ukarać dom, w którym ją źle traktowano, a jej zemsta mogła być groźna. - Zaraz ją przeproszę - powtórzyła Tamit, by uspokoić samą siebie. - A ty i tak jesteś nieznośnym dzieciakiem i twoje wrzaski są dużo gorsze od tego, że strąciłam kotkę, bo się za szybko podniosłam! - Ja nie powiem nic matce, ale ty nie mów ojcu - Merib przestąpił z nogi na nogę. Z ojcem nie było żartów. - Ja cię już nie będę przezywał. Naprawdę. - No dobrze - mogła okazać łaskawość małemu bratu. - Nie powiem. Po wyjściu Meriba położyła bryłkę wonnej żywicy przed kotką i przyobiecała jej obfite dary z żywności. - Wcale tego nie chciałam. Naprawdę. Racz mi wybaczyć moją głupotę, siostrzyczko. Zapomnij mi to. Kotka zmrużyła wąskie zielone ślepia i ziewnęła ukazując różowe wnętrze pyszczka. Nie wyglądała na rozgniewaną. Wszystkie przeszkody były pokonane, już żaden kanał nie przecinał prostej drogi do spełnienia marzeń. Matka się zgodziła, Szeri się zgodził, Nechti się zgodził. Pozostawał ojciec, ale ojciec zwykł przyznawać zawsze słuszność matce. Nie zaszkodziłoby jednak nastroić go przychylnie. Pisarz Ani nie zabraniał córce wstępu do męskiej części domu. Zawsze traktował Tamit jak syna, nauczył ją nawet kreślić znaki pisarskie i śpiewał jej stare pieśni. A Tamit cieszyła się bardzo, kiedy ojciec brał ją na kolana i opowiadał jej bajki. Dotąd pamięta opowieść o rozbitku na zaczarowanej wyspie i drugą, jeszcze piękniejszą, o zaczarowanym księciu i jego wiernym psie. Strasznie płakała, gdy nieszczęśliwy książę zginął w falach rzeki. Był taki dobry i miły! Gdy stanęła na progu, omal nie rzuciła się do ucieczki. Na Złotą Hathor! Ojciec nie był sam. Przed nim na macie siedział rzeźbiarz Hori, ów Hori o rękach zniszczonych od kamiennego pyłu. - Bardzo wielki i bardzo świątobliwy Senmut nakazuje nam zbyt szybką pracę - ojciec potarł palcami policzek. - Powiadają, że Najdo- 20 stojniejsza Królowa Władczyni Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, ślubowała cieniom swego ojca, który zaprawdę połączył się już z bogami, że świątynia stanie w tak krótkim czasie, w którym ktoś inny nie zdążyłby wznieść nawet zwykłego domu. - Pośpiech nie sprzyja staranności. - Och, ten Hori jest taki nudny, jakby ukończył co najmniej ze sześćdziesiąt lat, mówił powoli, ważył każde słowo przed wypowiedzeniem, stanowczo Tamit nie znosiła go! - A ja zawsze pragnę, by spod mego dłuta wychodziły rzeczy piękne, które radują ludzkie serca. - Rzeźbiarz i pisarz są braćmi. Ja kreślę napisy na ścianach, a ty żłobisz je w kamieniu uderzając dłutem po śladach mojego pędzla. Obu nam zależy, by nasza praca radowała żyjących i zmarłych. Powiedziano przecież, że nie oszuka się boga kulawym wołem i sparszy-wiałą owcą. W tej chwili ojciec zauważył Tamit. - Wejdź, córko. Czy chcesz czegoś? - Nie. Chciałam po prostu spojrzeć na ciebie, ojcze. Nie zdążyłam cię pozdrowić dzisiaj rano. Na Panią Wierzchołka! Pokłon, który Hori złożył przed Tamit, nie mógłby być głębszy nawet wtedy, gdyby nagle przed nim stanęła sama Izyda. Przez krótką chwilę Tamit poczuła coś w rodzaju życzliwości dla szczupłego i przygarbionego Hori. Trzeba przyznać, że jest bardzo uprzejmy i wie, co się należy córce czcigodnych rodziców. - Usiądź z nami, Tamit - ojciec z dumą i czułością patrzył na śliczną, zarumienioną twarz dziewczyny. - Znasz przecież Horiego, syna Hapu? Skinęła bez słowa głową. - Pracujemy teraz wspólnie. - Czcigodny Ani robi mi ten zaszczyt - wtrącił Hori pochylając z szacunkiem głowę - że pozwala, bym uderzał dłutem po wykreślonych przez niego znakach. A ja cenię sobie możność nazwania go swoim mistrzem i - tutaj Hori zawahał się lekko, po czym dodał -i ojcem. 21 Ojciec lekko zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział. - Przyniosę piwa - Tamit zerwała się z miejsca. - Powiem matce, że oczekujesz jej przybycia. - Wyręcz matkę, Tamit. Na pewno jest zmęczona. Sama przynieś' nam piwo, placki, cebulę i owoce. Jestes'my obaj głodni i spragnieni. Jego świątobliwość Senmut nie zostawia nam ani chwili czasu na odpoczynek, pracujemy niczym wyrobnicy, niewiele brakuje, by stał nad nami nadzorca z poświstującą trzciną. - Mamy także inne pilne prace. Wielu możnych czeka tylko na zakończenie robót przy świątyni Najdostojniejszej Królowej, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, by nakazać nam pracę dla siebie. Mogłoby się wydawać, że... Nagle Hori uderzył się dłonią w usta, gdyż zaczął mówić o budowie i ozdabianiu wielkich siedzib, o sprawach, o których nie wolno wspominać w obecności nie wtajemniczonych, a cóż dopiero w obecności dziewczyny. - Poproś, córko, by Szeri spożył z nami posiłek - ojciec pogłaskał Tamit po włosach. - Powiedz mu, że czekamy na niego. Gdy wychodziła z izby, usłyszała, jak ojciec mówił: - To dobre dziecko. Jest jeszcze rozbrykana jak młode jagnię, ale błyszczy niby Sotis w moim sercu. Tego wieczora, gdy Tamit oparła głowę na podpórce, kotka nie chciała przyjść i położyć się przy jej boku. Mimo to Tamit zasnęła szybko i uśmiechała się przez sen do swoich marzeń. Dzień był istotnie piękny. Czerwonopomarańczowe urwiska Zachodniej Góry rysowały się ostro w świetle poranka. Rzeka toczyła powoli swoje wody, pola jeszcze pokryte czapą namułu, żurawie sza-dufów odpoczywały bezczynnie w dzień wielkiego święta. Na wszystkich kanałach roiło się od łódek i łodzi, od najprostszych, związanych z pęków papirusu, do pozłacanych lekkich barek pod żaglami z sydońskiej purpury. Ludzie pokrzykiwali do siebie i pozdrawiali patrzących z brzegu. 22 Królewska stolica Ipet wprost pękała od zgromadzonej ciżby. Wszędzie roiły się tłumy, przed królewskim pałacem, przed świątyniami, na targowiskach i przed domami ukrytymi w gąszczu cienistych sykomor i akacji. Słyszało się śmiech i śpiewy, kobiety uderzały w płaskie bębenki i potrząsały sistrami, szybkie słowa mieszkańców pustynnych piasków mieszały się z powolnymi słowami ludzi z Delty. Przybyło wiele barek holowanych z górę rzeki przez wąskie czółna i wysypali się z nich pielgrzymi. Niektórzy dźwigali w zawiniątkach mumie domowych kotów i ibisów, by je pogrzebać u stóp Góry Zachodu, inni, uwieńczeni kwiatami, nieśli przed oblicze Amona swoje prośby spisane na pasach papirusu. Widziało się także pary nowo zaślubionych, którzy wspólnie pragnęli oddać hołd Złotej Bogini. W ciżbie kręcili się przekupnie i wrzaskliwie zachęcali do kupna małych figurek wotywnych, amuletów i zaklęć, cudownych leków, potrawy z gotowanej soczewicy, duszonych porów, prażonego bobu i owoców jujuby. Inni dźwigali na głowach pękate dzbany wody zmieszanej z miodem lub potrząsali przed nosem przechodniów wiankami suszonych daktyli. Nim Re wytoczył swą łódź na niebo, ojciec odszedł do świątyni, jego miejsce było na wewnętrznym dziedzińcu, tam miał oczekiwać przybycia Pani Dwóch Krain, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, Najdostojniejszej Hatszepsut. Ponieważ mała Nehet niedomagała, matka nie mogła dopilnować Tamit. Dziewczyna otworzyła matczyną szkatułkę i wodząc starannie pędzelkiem umalowała sobie oczy, natarła barwiczką policzki i nałożyła cynobru na wargi. W matowym lśnieniu zwierciadła patrzyła na nią twarz piękniejsza od własnej. Jeszcze tylko starannie przedłużyła oczy aż do skroni i już była gotowa. Z radością podziwiała, jak miękko układają się fałdy sukni nad małymi śniadymi stopami. - Tamit, pospiesz się! Czekali już na nią w ogrodzie. Nechti ukucnął i niepomny, że brudzi nową przepaskę opasującą mu biodra, zanurzył ręce w sadzawce. 23 Na widok siostry porwał się na równe nogi. - Na Tota! Cos' ty ze sobą zrobiła! Zaraz powiem matce i nigdzie nie pójdziesz. Wyglądasz jak tancerka ze świątyni. Wszyscy się będą ze mnie śmieli, jeżeli pójdę z tobą. Już miał spełnić groźbę, gdy powstrzymał go Szeri: - Daj spokój. Tamit jest już prawie dorosła - właściwie zauważył to dopiero teraz, gdy siostra stanęła w ciemnej ramie drzwi, dotąd uważał ją wciąż za małą dziewczynkę. I na bogów, nie miał powodu wstydzić się swojej siostry, nigdzie nie widział piękniejszej dziewczyny, chociaż żeglując po morzach widywał ich wiele, dziewcząt i kobiet, których uroda zapadała w serce. - Konia, który przestał być źrebakiem, przystraja się w pióra i brzękadła, nim go się zaprzęgnie do bojowego wozu. Ty też, Nechti, niedługo pomyślisz o tym, żeby się podobać dziewczętom. - Ja? Nigdy. Nie znoszę dziewczyn. - Pogadamy o tym za jakiś czas. - Ja się nigdy nie ożenię. - Zobaczymy. - Chyba że ojciec mi każe. Aleja i tak się nie zgodzę i będę żołnierzem albo żeglarzem, albo pojadę na północną pustynię i poszukam drogich kamieni, albo... - Nie mów zbyt dużo, Nechti. Chodź, Tamit. Musimy się pospieszyć, jeżeli chcemy coś zobaczyć. Nie było więcej mowy o nieodpowiednim stroju i malachitowym proszku na powiekach. Zresztą nie było też mowy o powolnym kroczeniu w nowej szacie i ściąganiu ku sobie spojrzeń, bo prawie biegli roztrącając ciżbę. - Szkoda, że nie poprosiliśmy ojca. Moglibyśmy wejść na pierwszy dziedziniec świątyni - wysapał Szeri. - Tak chyba nie zobaczymy nic. Coraz trudniej było im przebijać się przez tłum. Ludzie ustawieni wzdłuż drogi królewskiej gniewnie patrzyli na intruzów, patrzcie, tacy wysypiają się do chwili, kiedy łódź Re dosięga wierzchołka nieba i dopiero teraz pchają się na miejsce tych, którzy stanęli tutaj przed 24 świtem! Nie, nie ma tutaj ani skrawka wolnego miejsca, człowiek stoi przy człowieku tak ciasno, jak leży jedna kamienna płyta przy drugiej i nie wsuniesz między nie nawet ostrza noża. Poganiani nieżyczliwymi uwagami szli dalej. Zostawili za sobą tłoczące się lepianki z rzecznego mułu i weszli między białe domy bogaczy. Zieleń ogrodów przyciągała wzrok. Ale ogród przy domu pisarza Ani był równie piękny, równie cienisty i zielony. W każdym razie Tamit nigdzie nie zauważyła figowca, a przecież figowiec rósł przed ich domem, przywieziony przez Szeri z dalekiego kraju za morzem. Łódź Re wzbiła się już naprawdę wysoko i stała wprost nad wierzchołkami Góry Zachodu. Poranne cienie skracały się i żar słońca prażył bezlitośnie białe kamienie i masywne pylony świątyń. - Gdzie idziemy? - Spróbujemy znaleźć miejsce przy bramach. - Tam będzie jeszcze więcej ludzi niż tutaj! - Ale może spotkamy kogoś znajomego. Szerokie ramiona Szeri rozcinały tłum niczym dziób łodzi, osłaniał siostrę, za nią postępował Nechti, którego oczy biegały tu i tam, wypatrywał swoich kolegów z kapłańskiej szkoły, mieli na niego czekać niedaleko alei sfinksów. - Prędzej znajdziesz siewkę w gęstwinie papirusów niż kogoś znajomego. - Dobry łowca odnajdzie na pustyni zgubione ogniwo naszyjnika, a żeglarz odczyta z fal morza ślad łodzi - roześmiał się Szeri. - Zdaj się na mnie, Tamit. Tamit zaś była bliska płaczu, popychana i potrącana nie zwracała na siebie uwagi więcej niż kamień leżący w przydrożnym pyle czy biała kania kołująca nad głowami. Pchający się ludzie nie mieli czasu i ochoty podziwiać stroju córki pisarza, bardziej ich obchodziło zdobycie wygodnego miejsca, z którego mogliby obejrzeć przejazd władczyni i barkę Amona. Od gorąca twarz Tamit zalśniła potem, bała się, że kunsztowne umalowanie roztopi się i wszystkie plotkary z całego miasta będą mo- 25 gły powiedzieć, że córka pisarza chodzi zasmolona niby dziecko pastucha świń. Marzyła o zatrzymaniu się w jakimś' cieniu, bolały ją nogi, poczuła zmęczenie, ulice miasta zdawały się nie mieć końca. - Stańmy tutaj! - Chciałaś widzieć procesję, Tamit. Stąd jej na pewno nie dojrzysz. Idziemy pod świątynię. Wargi Tamit wykrzywiły się. Wszyscy są wstrętni. Nikt nie zauważa jej pięknej sukni. Po co ją włożyła? Matka miała rację, nie warto było pchać się między hołotę! I nagle wszystko się odmieniło. - Szeri, dzielny żeglarzu! - Jahmes! Tamit nigdy nie nauczyła się rozpoznawać po stroju godności dowódców, ale ten młodzieniec na pewno rozkazywał wielu ludziom z oddziału. Jego naszyjnik był szeroki i błyszczał od drogich kamieni, a broń kosztowna i pięknie zdobiona. - Wybrałem się z siostrą i młodszym bratem popatrzeć, jak po trzykroć godny uwielbienia bóg opuszcza swoją świątynię. Zdaje mi się, że przyszliśmy wtedy, gdy spożyto już ofiarne dary. - Słysząc, że o niej mowa, Tamit pochyliła głowę, pamiętała, że nie wypada patrzeć w oczy obcego młodzieńca. - czy nie mógłbyś czegoś dla nas uczynić, Jahmesie? - Nic prostszego, stary druhu. Pójdziecie za mną, a zaprowadzę was do samej bramy i polecę łucznikom, by oczyścili dla was miejsce w pierwszym szeregu oczekujących. Miejsce było naprawdę doskonałe. Tamit poprawiła fałdy sukni i zaczęła się rozglądać naokoło. Były tutaj wszystkie kobiety z domów ludzi królewskiego pałacu i błyszczały od cudownych klejnotów i drogich materii. Widziała, jak patrzą na nią, i ucieszyła się dostrzegając zazdrosne błyski w ich oczach. Żadna nie miała tak pięknej sukni! I żadnej nie towarzyszyło dwóch pięknych młodzieńców, błyszczący naszyjnikiem i pasem młody oficer i smagły, wysoki Szeri o dumnie podniesionym czole. 26 Od strony królewskiego pałacu dała się słyszeć niewyraźna początkowo wrzawa, zgiełk rósł, ogromniał, ludzie wołali głośno i uderzali dłońmi w płaskie bębenki. - Bądź pozdrowiona, Pani Obu Krajów! - Żyj wiecznie, Wielka Królowo! - Wejrzyj na nas, Oko Horusa! Jeszcze nie było widać orszaku, gdyż spowił go ogromny obłok rudego pyłu. W nieprzejrzystym tumanie błyskało niewyraźnie coś złotego. Tamit wspięła się na palce, żeby nic nie uronić z upragnionego widowiska. - Daj oddech naszym nozdrzom! - Cieszcie się, bo oto Najdostojniejsza Królowa Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, wejrzy na nas łaskawie! - wołano dookoła. Już słychać było wyraźnie tętent końskich kopyt i w rudym obłoku zarysowały się kształty dwóch pędzących rumaków i wysokiego wozu. Z wnętrza świątyni rozległ się chóralny potężny śpiew, głębokie głosy mężczyzn mieszały się z wysokimi pieniami kobiet. Wielka Władczyni, Hatszepsut, stała na wozie ozdobionym złotymi blachami. Jej głowę okrywał błękitny hełm, a długie białe pióra unosiły się na nim niby dziwne skrzydła. Jak zwykle, gdy udawała się do świątyni swego ojca, przy odziana była w męskie szaty, obciśnięta szerokim pasem. Przyprawiona broda, ujęta w złotą tulejkę, dziwnie nie pasowała do twarzy królowej o migdałowym wykroju oczu i drobnych ustach. Za jej wozem biegł nosiciel sandałów i oficerowie straży przybocznej, dopiero w odległości stu kroków toczyły się dalsze rydwany. Ludzie pokazywali sobie arcykapłana Senmuta, który posiadł całą mądrość, jaką kiedykolwiek Tot objawił ludziom, na którego rozkaz wznoszono potężne budowle i sięgano nieba wierzchołkami obelisków. Pokazywano sobie także naczelnika królewskiego domu, przełożonego nad strażą, dowódcę królewskiej floty, arcykapłanów 27 s'wiątyń, nomarchów z Południa i Północy i wielu innych dostojnych mężów. Za każdym z wozów biegła służba i żołnierze, mogło się wydawać, że nie jest to zwykła procesja, ale jakaś' wyprawa wojenna, i że Władczyni stanęła na czele bojowych oddziałów. Arcykapłan s'wiątyni wyszedł przed portyk i oczekiwał na Królową stojąc w słonecznej poświacie, jego kos'cista twarz miała surowy, niezgłębiony wyraz. Na trzy kroki przed nim Najdostojniejsza Hatszepsut ściągnęła mocną ręką rumaki, zeskoczyła lekko z wozu i nie czekając na niczyją pomoc zbliżyła się do arcykapłana. - Władczyni Górnej i Dolnej Krainy Kemet, Pani Obu Krajów, tarczo słoneczna oświetlająca oba kraje swoją wspaniałością, Hapu wielki, który nawadnia i rozkazuje rodzić ziemi, duszo żywa Pana Wszechrzeczy, Hapi, pan dobry kraju Kemet umiłowanego przez Atona - arcykapłan recytując formuły powitalne nisko pochylał czoło przed Najdostojnieszą Hatszepsut. - Wejdź w dom ojca swego i postąp podług serca swego, boć żyje się powietrzem, które ty dajesz - i niech Aton, Re, Horus i Hathor, Pani Zachodniej Góry, miłują ciebie, obdarzoną przez Montu włodarza Ipet żywotem wiecznym. Odpowiedź Królowej była krótka i cicha, żadne słowo wyraźniej nie dotarło do uszu Tamit. Za przykładem Władczyni dworzanie obuwszy swe stopy sandałami wchodzili w bramę świątyni. Teraz dopiero Tamit zauważyła szczupłego wyrostka o zaciętych wargach, który samotnie, nie poprzedzany nawet przed służbę, stanął przed bramą. Jego strój świadczył wszakże o tym, że jest to ktoś dostojny. - Kto to jest? - szepnęła Tamit. -Kto? - Ten młodzieniec? - Dostojny Totmes. -Co?! - On sam. 28 Mimo że Tamit była bardzo młoda, tak jak wszyscy mieszkańcy stolicy wiedziała, że młody Totmes był tym, w którego dłonie ojciec złożył berło i bicz, by władał połączonymi Obu Krajami. Ojciec Totmesa, o tym samym imieniu, był przyrodnim bratem Najdostojniejszej Hatszepsut, urodzonym z kobiety niskiego rodu, Hatszepsut zaś była córką wielkiej królowej Ahmes. Prastarym zwyczajem istniejącym w rodach królewskich, połączono Totmesa i Hatszepsut węzłem małżeńskim, lecz nie był to związek szczęśliwy. Nikt nie wiedział, o czym myślała młodziutka Hatszepsut, podczas gdy jej małżonek prowadził zastępy bojowych wodzów przeciwko zbuntowanej Nubii. Potem Totmes porzucił swoją małżonkę i związał się z dziewczyną, którą kochał, matką młodego Totmesa, tego, który postępował teraz na samym końcu świetnego orszaku. Ojciec tak kochał Totmesa, że z własnej woli zrzekł się władzy i oddał ją synowi-niemowlęciu, gaworzącemu jeszcze na kolanach piastunki. Ale zapomniał o swej przyrodniej siostrze - porzuconej małżonce, Najdostojniejszej Hatszepsut, czekającej uważnie na dogodny moment. Gdy korona Obu Połączonych Krajów spoczęła na skroniach chłopczyka, Hatszepsut przysięgła przed Radą Królewską, że jest jedyną spadkobierczynią władzy, że taka była wola jej wielkiego ojca, pogromcy ziem nad brzegami Eufratu i Tygrysu, wodza wspominanego z czcią przez pokrytych bliznami żołnierzy. Hatszepsut ukazała zebranym dostojnikom testament, sprawdzali długo pieczęcie. Były prawdziwe. Ci, którym Totmes zlecił opiekę nad swoim małym synkiem, nie mogli nic uczynić dla dziecka. Najdostojniejsza Hatszepsut zapragnęła być jedyną władczynią w kraju Kemet, i była nią. Jej przyrodni brat - były małżonek - zmarł, dziecko nie mogło w niczym przeszkodzić jej w rządach. Hatszepsut była jednocześnie ciotką i macochą Totmesa. Rządziła krainą Kemet, a chłopczyk biegał po pałacowych komnatach, bawił się z puszystym szczeniakiem, rzucał pluskające kamyki do sadzawki na pałacowym podwórcu i wspinał się na kolana żołnierzy prosząc, by pozwolili mu dotknąć miecza czy ostrza włóczni. Otrzymał wy- 29 chowanie należne królewskiemu synowi, a kiedy stał się młodzieńcem, Najdostojniejsza Hatszepsut traktowała go ciągle jak małoletnie dziecko. Pozwalała mu wyprawiać się na pustynię, ścigać szybkie oryksy, wiosłować po rzece w czółnie uplecionym z łodyg papirusu, strzelać do celu i ciskać oszczepem, lecz ludzie z otoczenia młodzieńca byli źrenicami Królowej, śledzili każdy ruch księcia. Nigdy nie dozwolono przestąpić Totmesowi progu sali, gdzie zbierała się Królewska Rada, nigdy nie spytano go o zdanie w najbłahszej nawet sprawie, nigdy nie kazano stanąć mu przy boku Najdostojniejszej Hatszepsut, kiedy ta przyjmowała hołdowników i poselstwa z obcych krain. Dworzanie zdawali się nie pamiętać, że to właśnie w dłonie małego Tot-mesa ojciec - wielki król - złożył insygnia władzy: berło i bicz. Zresztą nie mogli i nie chcieli o tym myśleć bez narażenia się na gniew Najdostojniejszej Hatszepsut. Teraz też młody książę Totmes, podobny do długonogiej czapli, lekko przygarbiony, postępował na końcu błyszczącego orszaku, samotny i zapomniany. Władczyni nie życzyła sobie, by tłum witał Tot-mesa jak syna królów. Tamit odwróciła wzrok od księcia Totmesa, jej uwagę przyciągnął spóźniony wóz. Musiał nadjeżdżać ktoś znaczny, dwa karę konie błyszczały od uprzęży nabijanej bogato złotem i emalią, potrząsały kitami piór. I wtedy oczy wysiadającego z wozu mężczyzny spoczęły nieruchomo na jej twarzy. Wzdrygnęła się, takie białe, niewidzące źrenice miały krokodyle wylegujące się na ławicach, nie wiadomo, czy te źrenice naprawdę patrzyły, czy tylko tak obojętnie oceniały swój łup. Tamit osłoniła twarz ramieniem, Szeri szarpnął ją, znalazła się w bezpiecznym ukryciu poza plecami brata. - Wystawiasz się na pokaz niczym dynia w kramie sprzedawcy -syknął z gniewem Szeri. Gniew brata wydał się Tamit śmieszny, po chwili niewytłumaczonego lęku odzyskała zwykłą pewność siebie. - Kto to był? Dlaczego się złościsz? - Nie chcę, by tak patrzono na moją siostrę. - Ale kto to był? 30 Nieznajomy, zanim przekroczył bramę świątyni, pochylił się do ucha idącego obok człowieka i coś szepnął mu wskazując miejsce, gdzie stała Tamit i jej bracia. - Kto to był? - powtórzyła głośniej dziewczyna. Czy Szeri nie słyszy, co do niego mówi? - Naczelnik Zachodniego Miasta, Paheri - odpowiedział po chwili. - Ach, to ten! - wargi Nechtiego złożyły się do gwizdnięcia. -Podobno jego uszy słyszą, jak rośnie trawa, a ręce potrafią sięgnąć 0 wiele dalej niż brzeg rzeki. Tam, w Mieście Umarłych, wszyscy go przeklinają. - Ciii... W Mieście Umarłych, w Wielkich Siedzibach, pracowało stale tysiące robotników, zbijali rusztowania, układali głazy, kopali, rzeźbili 1 malowali. W świątyniach wzniesionych przez władców i możnych setki kapłanów składało ofiary i zanosiło modły. Więc to ten człowiek 0 nieruchomych bladych źrenicach rządził wszystkim, co się tam działo? Tamit prędko jednak zapomniała o bladych oczach Paheri. Z wewnętrznego dziedzińca świątyni nadchodziły wieści. Wielki bóg miał się niedługo ukazać swojemu ludowi. - Już otworzono wrota świętego przybytku. - Najdostojniejsza Królowa, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, pali już przed swym ojcem wonności. - Już obmywają wielkiego boga. - Złożono przed nim ofiary. - Arcykapłan przenosi go do lektyki. - Zaraz go ujrzymy. - Radujcie się, bowiem oczy nasze spojrzą na jego świetlistą postać. - Idą już!Idą! Od zapachu wonności (brama świątyni zginęła w gęstym obłoku niebieskawego dymu), pień kapłańskich, szybkiego rytmu bębenków 1 wysokiego jęku fletów Tamit zakręciło się w głowie. Jak przez mgłę 31 ujrzała długą złotą łódź i posąg Amona górujący nad głowami tłumu. Nechti szarpnął ją za ramię, upadła na twarz jak inni. Leżąc w sypkim kurzu pomyślała z gniewem, że zniszczy sobie zupełnie suknię. Zerwała się na równe nogi. Nic nie szkodzi, jeżeli wstanie chwilę wcześniej, przynajmniej suknia mniej się wygniecie. I znowu poczuła na sobie owo kamienne, nieruchome spojrzenie. Rozejrzała się ze strachem, nie mogła dostrzec patrzącego w tłumie dostojników otaczających złotą barkę boga, wstrząsnął nią dreszcz. Nie wiedziała, czego się lęka. - Chodźcie, chodźcie! - wołał Nechti. - Musimy biec nad rzekę! Pobiegła za braćmi. Ani Tamit, ani jej bracia nie zauważyli człowieka, który pospieszył za nimi krok w krok, jak wilk posuwający się świeżym śladem. Był to ten sam sługa, który towarzyszył dostojnemu Paheri. Zresztą szedł za nimi tak, by nie zwracać na siebie uwagi, chwilami zatrzymywał się niby człowiek czymś bardzo zaciekawiony, chwilami przyspieszał kroku i wyprzedzał Tamit i jej braci. Jego oczy błądziły z roztargnieniem po barwnym tłumie, lecz jednocześnie pilnie baczył na każdy ruch ściganych. Szedł za nimi niczym cień. Uroczystość była naprawdę wspaniała. Teraz Tamit nie żałowała swoich nalegań i podstępów. Ogromny trzydziestowiosłowy statek holowały wysmukłe barki, na górnym pokładzie przez cały czas rozbrzmiewały śpiew i muzyka. Posąg Amona otoczony dymem kadzidła i zasypany kwiatami ustawiono tak, by kamienne oczy boga mogły oglądać lud skupiony na brzegach lub towarzyszący świętej barce w czółnach opatrzonych pływakami z trzciny. Wielu pospieszyło za bogiem na Zachodni Brzeg, inni zaś poczęli się rozchodzić wychwalając wspaniałość święta i ciesząc się nadzieją błogosławieństwa nadchodzącej pory siewów. Ludzie kupowali pożywienie u sprzedawców, napełniali swoje brzuchy piwem i winem przywożonym z Delty, wycierali tłuste palce o skraj szat, wychwalali głośno Królową, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, Najdostojniejszą Hatszepsut, tę, która daje oddech nozdrzom. W niektórych miej- 32 scach zbierał się krąg widzów, a tancerka ze świątyni podzwaniając rytmicznie bransoletami wyginała się jak kobra w takt ostrego głosu fletów. Gdzie indziej stary opowiadacz bajek pomagając sobie szerokimi gestami rąk opowiadał ludziom o walce słonecznego Horusa ze złowrogim Setem. Niektórzy przykucali na ziemi i grali w kości lub przesuwali czerwone i czarne lwy po wyrysowanych w piasku kwadratach szachownicy. Wszędzie panowała radość. Lecz teraz Tamit rozumiała, że powinna jak najszybciej wracać pod dach domu swych czcigodnych rodziców. Rozweseleni ludzie łatwo zapominali o dobrych obyczajach, już tu i ówdzie głosy wznosiły się do krzyku, niedługo w pięści zawadia-ków mógł błysnąć ostry nóż. Tamit była zmęczona, bardzo zmęczona. Już nawet nie martwiła się tym, że jej piękna suknia utraciła swoją nieskalaną biel, że poznaczyły ją kurz i plamy ze smołowych lin nad rzeką, gdy przepychała się w ciżbie chcąc dojrzeć święty statek. - Jeżeli matka się zgodzi, pobiegnę jeszcze do chłopców - powiedział Nechti. - Jesteś zadowolona, Tamit? - Skinęła głową, że tak. Wprawdzie było zupełnie inaczej, niż oczekiwała, ale czuła się jakoś odurzona gwarem, barwami, lśnieniem złota, zapachem kadzideł. Żadne z nich nie zauważyło obcego, który szedł za nimi aż do progu domu. W powszechnym rozgwarze i wesołości rzeźbiarz Hori szedł jak uskrzydlony, nie czuł własnego ciała, mógłby pofrunąć nad tarasami królewskiego pałacu, nad czubami akacji, nad koronami palm, nad błyszczącymi wstęgami kanałów. Bogini nie tylko wysłuchała jego prośby, ale uczyniła więcej, niż można się było spodziewać. Był jak dziecko proszące o kęs chleba, a otrzymał garnek z miodem. Przemówił do dziewczyny, słyszał jej 34 głos, widział ją blisko siebie, tak blisko, że wystarczyło wyciągnąć rękę, by dotknąć jej włosów. Tamit, córka pisarza Ani, była najpiękniejsza, najbardziej godna miłości. Chciał usunąć każdy kamyk z ziemi, po której stąpały jej stopy, chciał, by patrzyła tylko na kwitnące kielichy kwiatów, by słyszała tylko słodką pieśń fletów. Przemówił do niej, a ona nie przerwała jego słów. Dozwoliła patrzeć na siebie. A może, o jaka potężna jesteś, Złota Bogini, Tamit umyślnie weszła do komnaty swego ojca, by spojrzeć w oczy Hori? „Ona może mnie pokochać - serce Hori nabrzmiewało wdzięcznością i szczęściem, jak kiełkujące ziarno jęczmienia pęcznieje w miękkiej ziemi od wilgoci - Złota Bogini sprawi, że ona mnie pokocha". Wszyscy wydawali mu się weseli i szczęśliwi. Przyłączył się do kręgu otaczającego bajarza i słuchał, jak bogini Izyda, Neftyda i Neti zeszły na ziemię, by pomóc Redżedet cierpiącej w bólach porodu. - I urodził się chłopiec długi jak łokieć, ciałko miał całe ze złota, kędziorki z lapis-lazuli i krzyczał głośno, kiedy go złożono na cegłach porodu. Powiedziała nad nim Izyda: „Imię twoje będzie »Pan nad krajem« i staniesz się wielkim władcą, kiedy się dopełni czas". w Nikt nie słyszał tego, co wyrzekła nad dzieckiem potężna bogini, bo zamknęła uszy na swoje słowa... Jeszcze przez chwilę ścigał Horiego głos bajarza, ale zagłuszyły go wkrótce grzechotki i sistra. Jaka szkoda, że były to dni wielkiego święta, pragnął ująć dłuto i wyrzeźbić w kamieniu rysy twarzy Tamit. Starałby się oddać giętkość jej postaci, lekkość kroków, przechylenie głowy podobne do przechylenia szyi dumnych czapli. Same nogi niosły rzeźbiarza Hori do kamieniarskich warsztatów. Wędrował pośród kamiennych płyt znaczonych czerwoną farbą, mijał posągi z bazaltu i granitu, polerowane do połysku, dotykał końcami 35 palców surowych brył, które miały w sobie wilgoć wnętrza ziemi i tak łatwo poddawały się ciosom rzeźbiarskiego dłuta. Te płyty, z których wychodziły korowody bogiń i bogów, pasterze gnali stada bawołów, a łodzie przemykały się przez gąszcz papirusów, rzeźbił on sam. Patrzył na swoją pracę, to, co dotąd stworzył, wydawało mu się szare i ubogie, szczęście, które nosił w sobie, nakazało mu czynić s'wiat piękniejszym. U góry płyty ciągnął się szereg znaków, odczytał je poruszając wargami. Nie, nie będzie rzeźbił. Dłutem i tak nie wypowie tego, co jest w jego sercu. Sięgnął po tabliczkę, wyszukał przybory do pisania. Poszedł nad rzekę przez gwarne ulice, szukał samotności. Tu było cicho. Na płyciznach żerowały stada ptaków, wysoko w niebie kołysał się sęp na szeroko rozłożonych skrzydłach, wypatrywał żeru. Ho-ri zauważył krokodyla leżącego na piasku. Zapatrzył się w wodę i nagle, jakby prowadzony niedosłyszalnym dla innych głosem, zaczął kreślić bez chwili zastanowienia znaki. Ta-mit, najmilsza... Hori słyszał wiele razy wiersze, poeci nazywali w nich ukochaną dziewczynę siostrą. Byl to prastary zwyczaj. Tamit bliska jak siostra, najukochańsza ze wszystkich... Usta mojej siostry - pąki lotosu. Skóra mej siostry - białe kwiaty lilii. Powojem miękkim mej siostry ramiona, trzciną powiewną mojej siostry włosy. Oczy mej siostry - źrenicą sokoła, czoło mej siostry - gładkim słojem jodły. Ja jestem ptakiem zaplątanym w sidłach, schwytany w sidła, nie myślę uciekać. Lecz ciągle dumam -po co mnie schwytano? Patrzył ze zdziwieniem na równe szeregi znaków, to Złota Bogini podsunęła mu te słowa. Nigdy nie przypuszczał, że potrafi złożyć pieśń miłości. 36 Ktoś stanął za nim. Hori zerwał się na równe nogi. Z jego warg wydarł się okrzyk zdziwienia. Przed nim stał młody książę Totmes. Hori znał go dobrze, widywał go z daleka na pałacowym dziedzińcu i zawsze współczuł samotności księcia, bowiem dworzanie Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, odsuwali się od Totmesa jak od zapowietrzonego. Bali się nawet cieniem współczucia narazić na gniew władczyni. - Możesz odejść - wargi Totmesa wykrzywiły się gorzko - jeżeli boisz się mojego widoku. Ja się nie zdziwię. Wszyscy pierzchają przed mną. - Nie zależy mi na łasce wielkich. Jestem rzeźbiarzem, nie dworzaninem. Zwinął papirus tak, by Totmes nie mógł dojrzeć zapisanych znaków, nie wiadomo dlaczego zawstydził się pieśni, którą przed chwilą zapisał. Zresztą była to jego tajemnica. - Dziwi mnie raczej, że ty, książę, chodzisz nad rzekę niczym syn prostego rybaka i zwracasz się łaskawymi słowami do kogoś tak nieznacznego jak ja. - Wszyscy mnie opuścili i pobiegli za zaprzęgiem mojej ciotki - nie wymienił tytułów Wielkiej Władczyni, nazwał ją po prostu ciotką, jakby była jedną z wielu kobiet. - Nie licząc oczu, które strzegą mnie w dzień i w nocy. Teraz też patrzą na mnie, ale ja drwię sobie z tego. Totmes ukucnął na piętach obok Hori. - Powiedziałem, że drwię sobie z tego. Ona wie o tym. Dlatego nie przywiązano mnie do pnia palmy i nie postawiono przy mnie straży, by móc napisać na drzwiach mego grobowca: „Umarł sam z siebie". Ona jest mądra jak Tot, święty ibis, i pilnie rozważa każdy następny krok, nim podniesie stopę. Wyrzucał słowa z coraz większą złością, mogło się zdawać, że musiał przed kimś otworzyć swoje serce, tak jak rzeka musi o określonej porze wystąpić z brzegów i zalać pola. - Zaiste wielka jest mądrość Władczyni, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile - mówiąc to Hori patrzył na przesuwające się spokojnie fale rzeki i na białe ptaki unoszące się nad nimi. 37 - Wiedziałem, że tak powiesz! Totmes prawie krzyczał łamiącym się chłopięcym głosem, jego szczupła twarz skurczyła się jak paszczęka młodego lwa. - Ona wie, że moja śmierć nic jej nie da, woli być miłosierna i wielkoduszna, by mówiono: „Może usunąć tego chłopca, lecz nie czyni tego w swej dobroci". Właśnie tego chce, by tak mówiono na placu przed świątynią, w porcie, na targowisku i wszędzie. I wszyscy tak mówią i podziwiają ją! Umilkł i powiódł wzrokiem po potężnych, czerwonych urwiskach Góry Zachodu, na drugim brzegu rzeki. Może myślał o grobowcu swego ojca, a może zupełnie o czym innym, Hori nie potrafił odgadnąć jego myśli. Wsunął papirus za pas i podniósł się. - Odchodzisz, rzeźbiarzu? Przestraszyłeś się? - Nie przestraszyłem się, książę. Jestem małym, nic nie znaczącym człowiekiem i nie boję się gniewu wielkich, gdyż oni nie dostrzegają mnie, jak sokół nie dostrzega mrówki pełznącej po piasku. - Zdarza się, że sokół zgniecie mrówkę swoimi szponami. - Nikt nie uniknie przeznaczenia, książę. - Mniemasz, że lew, któremu obcięto pazury, przestaje być lwem? - Nie. Myślę, że osioł, któremu obcięto uszy, nie stanie się szlachetnym oryksem. - Jesteś mądry rzeźbiarzu. Ja myślę tak samo. - Dzięki za pochwałę, książę. Będę o niej pamiętał. Ptaki rozpierzchły się z krzykiem, na fale padł wąski cień skrzydeł polującego sokoła. - Powiedz mi, rzeźbiarzu, czy istnieje coś, co jest ci miłe? - Tak. Inaczej nie potrafiłbym rzeźbić drzew, ludzi, kwiatów i zwierząt. - Jesteś szczęśliwy? - Jestem - mimowolnie dotknął zwitka papirusu. Miał swoją tajemnicę i był szczęśliwy. - Nigdy jeszcze nie rozmawiałem ze szczęśliwym człowiekiem. Każdy wyrzekał na swój los i prosił bogów o dalsze dobrodziej- stwa, chociaż jego spichrze pękały od ziarna, a dla cieląt nie starczało trawy w dolinie rzeki. - A ty, książę? - Hori sam nie wiedział, dlaczego zadał to pytanie. - Ja? - Totmes zawahał się. - Ja? Ja przeklinam chwilę, w której się urodziłem. Albo nie. Przeklinam i błogosławię zarazem. Tego wieczoru, w dniu wyjścia boga ze świątyni, w domu pisarza Ani miała się odbyć uczta. Czcigodna Mutemuie krzątała się niezmordowanie dookoła niskich stolików, sama rozstawiała misy, doglądała mieszania wina, próbowała czerpakiem świeżego piwa, wykładała ostrożnie dymiące chleby z półkolistych form. Odrywała się od swojej pracy, by zajrzeć do plecionego koszyka, gdzie spała mała Nehet, niepokoiło ją spocone czółko córeczki i jej przyspieszony oddech. Po powrocie z uroczystości Tamit nie było danym zaznać upragnionego wypoczynku. Matka zadała jej kilka krótkich pytań i nakazała zdjąć paradną suknię. - Dopilnuj rozwieszenia wieńców i girland na ścianach, Tamit. Wolno ci pościnać pędy krzewów, jeżeli nie starczy tego, co przygotowano na ustrojenie komnaty biesiadnej. I przygotuj wonności, pokazywałam ci wielokrotnie, jak masz to zrobić. Wytłumacz Irinefer, ona przyozdobi gości pachnidłami. Piecyki, gdzie piekły się gęsi i kaczki, wystawiono do ogrodu, ostry zapach dymu mieszał się z wonią pieczystego. - Przyjdę potem do ciebie - czcigodna Mutemuie pogładziła policzek Tamit. - Gdybyś czegoś nie wiedziała, to poczekaj. Nawet oryks nie przesadza przeszkód z zamkniętymi oczami. Irinefer, młoda niewolnica, tak przejęła się przygotowaniami do uczty, że wszystko wypadało jej z rąk. Nie było rady, Tamit sama musiała się zabrać do roboty. Wiązała łykiem ciężkie girlandy z kwiatów i liści i krzyczała na Irinefer: 39 38 - Dlaczego ciągniesz do siebie? Pus'ć, bo zerwiesz! Najtrudniejsze było rozwieszenie ozdób, girlandy okazały się nadspodziewanie ciężkie. Z trudem wspinały się na palce starając się zarzucić kwietny sznur na wystające ze s'cian kołki. Bolały ją ramiona i dłonie, a jeszcze czekało na Tamit przygotowanie wonności. Rozrobiła w kamiennej misie żywicę terpentynowca z olejem palmowym i wyrabiała ją na gładką masę uderzając silnie kułakami. Zapach był tak oszałamiający, że łzy zakręciły się w źrenicach Tamit. Zakaszlała głos'no. - Pamiętaj Irinefer, że podchodzisz z misą do wchodzącego gościa i pozdrawiasz go. -Jak? - Och, mówisz, że dzień jest szczęśliwy i trzeba się radować, pić wino i cieszyć się muzyką. - Witaj w dniu szczęśliwym, pij wino i ciesz się muzyką - powtórzyła sumiennie Irinefer. - O, właśnie. A potem nabierz ręką pachnidła i połóż je na głowie gościa. - Nie spadnie? - Nie. Przylgnie, jakby było przesycone smołą. I pamiętaj, nie żałuj wonności. Każdy musi mieć pachnidło na głowie. Mówiąc to Tamit poczuła się strasznie dorosła. Właściwie matka, czcigodna Mutemuie, mogłaby już powierzyć jej wszystkie przygotowania do uczty. Ludzie chwaliliby Tamit, córkę Ani, za jej gospodarność i mądrość. Tamit bardzo łaknęła pochwał i podziwu. Gdy cały dom ożywiała pospieszna krzątanina, gdy wszystkie kobiety zwijały się jeszcze niczym piasek niesiony przez wiatr ze wschodniej pustyni, przed domem pisarza Ani zatrzymał się świetny zaprząg. Czarne jak skrzydła kruka rumaki grzebały niecierpliwie ziemię. Kobiety przy piecykach dymiących w ogrodzie zamarły w miejscu, czcigodna Mutemuie z niepokojem spojrzała na swą zapłamioną szatę. Nie mogła tak powitać dostojnego gościa. Przybyły skinął na nosiciela sandałów, który biegł za jego wozem, i ciężko zszedł na ziemię, sługa rzucił się do jego stóp, pospiesznie 40 wiążąc mu rzemienie. Od domu biegł pisarz Ani poprawiając włożoną w popłochu perukę. - Piękny to dzień, gdy dostojny Paheri nawiedza skromny mój dom - cofnął się, by przepus'cić przed sobą dostojnego męża. - Czemu mam przypisać zaszczyt goszczenia cię pod moim dachem, panie? Białawe, jakby niewidzące oczy dostojnika błądziły po ogrodzie ani na chwilę się nie zatrzymując, wydawało się, że czegoś szukał lub oczekiwał. - Spotkało cię większe szczęście, niż mniemasz - głos miał jakby przygłuszony, tak brzmią słowa człowieka w kamiennych korytarzach Wielkich Siedzib. - Wszelako nie będziemy mówili o tym tutaj. Słysząc kroki nadchodzącego gościa Irinefer pośpieszyła naprzeciw z wonnościami. - Witaj w dniu szczęśliwym - zaczęła, lecz dostojnik odsunął ją w milczeniu i minął, została ze wzniesioną misą. Tamit właśnie poprawiała girlandę. Wspięła się na palce, stołek chwiał się na wszystkie strony, nie mogła dosięgnąć. Gdy ujrzała ojca gnącego się w pokłonach przed człowiekiem, który budził w niej lęk, zaraz wiedziała, że grozi jej to samo tajemnicze niebezpieczeństwo, które wyczuła, kiedy białawe oczy spoczęły na jej twarzy. Nie odważyła się zeskoczyć na ziemię, stała na stołku wznosząc ramiona ku górze, skamieniała niczym bogini Nut, podtrzymująca tarczę ziemi na swym grzbiecie. - Spotkało cię wielkie szczęście, pisarzu - dostojnik wziął stojącą tyłem Tamit za niewolnicę i nie czekał nawet na jej wyjście z wyjawieniem swoim zamiarów. - Podobno masz młodą córkę? Pisarz Ani nie oczekiwał takiego pytania. Bez słowa skinął głową. - Przeto wiedz, że wezmę twoją córkę do swego domu. -Jak to?! To nie było pytanie, to był prawie krzyk pełen takiego zdumienia i bólu, że Tamit poczuła ściśnięcie w sercu. Zresztą od pierwszych 42 słów Paheri poczuła się jak nieumiejętny pływak pogrążający się z wolna w falach, dusiła się, niewidzialne palce dławiły jej krtań, chciała krzyczeć ze złości i sprzeciwu. Nienawidziła tego człowieka, bała się go. Był stary, starszy od ojca, zimny jak skóra węża. - Dostaniesz za dziewczynę hojne dary. Dam ci bydło, ziemię i klejnoty. Zresztą dostaniesz, co zechcesz. Ciesz się swoim szczęściem, pisarzu Ani. W milczeniu, które teraz nastało, Tamit słyszała tylko przyspieszony oddech ojca. - Czemu milczysz, Ani? Czyżbyś nie pojmował zaszczytu? - Pojmuję go - słowa wypowiedziane w wielkim wysiłku były niby kroki utrudzonego wędrowca w pustynnym pyle. - Masz jednak w swym domu, dostojny, wiele kobiet i dlatego nie widzę tam miejsca dla mojej Tamit. - Zatem odmawiasz? - Pytałem tylko, dostojny. - Nie wiem, o co pytałeś. Chcę, by twoja córka znalazła się w moim domu. Zrozumiałeś? - Jestem wolnym człowiekiem i pisarzem świątyni. Osłania mnie mądrość boga Tota i życzliwość świątobliwego Senmuta. Nie możesz mi nic nakazać, dostojny. Nietrudno było odgadnąć, jak ciężko przyszło ojcu wyrzec te słowa. Był spokojnym człowiekiem, miłującym nade wszystko zapisane zwoje papirusu i swój dom. Nigdy nie bawił się jak inni mężczyźni łowami i bronią, nie prowadził sporów przed królewskim sędzią o woranie się w cudzy zagon, nie sprzeciwiał się nakazom wyżej stojących od siebie. Jego gniew był równie dziwny jak gniew piaskowego skoczka, który stawiłby czoło płowemu lwu. - Tak sądzisz, pisarzu Ani? - Słyszałeś moją odpowiedź, dostojny. - Przeto słuchaj uważnie. Dzisiejszego wieczoru przyślę lektykę i sługi po dziewczynę. Jeżeli dojdziemy do porozumienia, nie będziesz się skarżył. Jeżeli zaś sprzeciwisz się mojej woli, zapłaczesz 43 nad dniem, kiedy twoje wargi wyrzekły słowa odmowy. Może jesteś wolnym człowiekiem i pisarzem s'wiątyni, lecz nie zaprzeczysz, że tam, gdzie poluje sokół, nie ma już miejsca dla zwykłej kani. Radzę ci dobrze to rozważyć, pisarzu Ani. Jakby na znak, że rozmowa jest skończona, dostojnik poprawił naszyjnik i podniósł się z miejsca. Nikt nie odprowadzał go do progu, jak nakazuje obyczaj. Ojciec zakrył twarz rękami. Tamit usłyszała klaskanie kopyt i turkot ruszającego wozu, te dźwięki spowodowały, że ocknęła się z martwoty. Objęła kolana ojca. - Nie pozwól, nie pozwól - łzy popłynęły z jej oczu, dławiła się żalem i przerażeniem. - Ja nie chcę, wolę umrzeć. Ojciec odsunął ją, zdawał się nie rozumieć, skąd wzięła się Tamit u jego stóp. - Wstań, Tamit. Nie płacz - potarł dłonią czoło i powtórzył z wyraźnym gniewem. - Nie płacz! - Nie pójdę do domu tego człowieka. Wolę, żeby mnie rozdarły zwierzęta na pustyni. - Nie mogła nie wykrzyczeć tego, co przepełniało jej serce. - Wolę... Kiedy tak płakała czepiając się szat ojca, nagle pojęła, jak często używała tych samych próśb i zaklęć, tyko wtedy chodziło o wyjs'cie z domu, o przejażdżkę łodzią po rzece, o nową suknię, o naszyjnik. Tak samo groziła, że ucieknie, że umrze, że zachoruje. Tak samo płakała głośno, a przecież teraz... teraz musi przekonać ojca, że to, co jej grozi, jest zbyt straszne, żeby mogło stać się prawdą. Wstała z klęczek i czekała z pochyloną głową, aż ojciec przemówi. - Hodowałem cię, córko, jak winny szczep w swoim ogrodzie i oto złodziej wyciąga rękę do mej winnicy. Niech Renenutet porazi chciwe oczy ślepotą, niech Set zionie na niego smrodliwym oddechem, który zabija życie, niech Złota Bogini zamieni złe serce w kamień, by krzyczało przeciw niemu, kiedy stanie przed tronem Pana Obu Krajów. - Tamit nigdy nie słyszała przekleństw z ust ojca, słuchała w osłupieniu, jak ten łagodny człowiek złorzeczył dostojnemu Paheri, nie odgadywała nawet, jaka boleść podsuwa mu te słowa. - Zostaw mnie samego, córko. Lub nie. Powiedz Szeri, że 44 czekam na niego. I niech twoja czcigodna matka przyjdzie tutaj także. A ty milcz, Tamit, i nikomu nie opowiadaj, o czym tutaj mówiono. - Ojciec cię wzywa. Matka podniosła szeroką łyżkę, bo mieszała właśnie soczewicę, i spojrzała uważnie na bladą twarz Tamit. - Mam wiele pracy. Niedługo zaczną schodzić się goście. Czy najdostojniejszy Paheri zamówił u ojca napisy na ścianie Wielkiej Siedziby, którą wznosi dla swego ka, duszy nieśmiertelnej? - Nie wiem - odpowiedź Tamit zadźwięczała martwo. - Ojciec prosił, byś nie mieszkając udała się do niego. Na widok brata łzy, które powstrzymywała z takim wysiłkiem, znów napłynęły do źrenic Tamit. - Czcigodny ojciec pragnie cię widzieć. - Pociągnęła nosem, Szeri uniósł jej twarz do góry. - Odmówiono ci nowych zausznic czy też może zaplamiłaś czymś suknię? - uśmiechał się do dziecinnych smutków młodszej siostry. -Jeżeli będziesz tak ciągle płakała, Tamit, rzeka wystąpi z brzegów w porze zbiorów i uczyni nas wszystkich nędzarzami. - Stało się coś strasznego. Och, Szeri, ratuj mnie! - objęła brata, był tak silny i mądry, jeśli tylko zechce, na pewno będzie mógł jej pomóc. - Ojciec ci wszystko powie. Ja nie mogę. - Ojciec? Naprawdę stało się coś złego? -Tak. Szeri zapiął pas. - Znajdziemy radę nawet na najgorsze. Nie chciałbym, żeby z twoich łez, Tamit, powstało drugie jezioro tak ogromne, jak to pod Fajum. Ciekawe, co by było, gdybym podczas burzy trzymał się burty i lał łzy w fale morza? Wyszedł, i Tamit została sama. Ciągle widziała białawe oczy Paheri i ich oceniające, obojętne wejrzenie, w jej uszach dźwięczał ten dziwnie martwy głos, w którym wyczuwało się coś złowieszczego. - Siostrzyczko, wielki pan chce mnie wziąć do swego domu. 45 Kotka nie odwróciwszy nawet głowy lizała obojętnie okrwawione łapki, nakarmiono ją rybami i wnętrznościami ptaków przy kuchennych piecykach, syta i senna pomrukiwała cichutko. - Jestem nieszczęśliwa, siostrzyczko. Zielone półksiężyce kocich źrenic przymknęły się, kotka usypiała. - Nienawidzę tego Paheri! Nienawidzę! Nie, nie to Tamit chciała powiedzieć. Tyle razy powtarzała, że nienawidzi małego Meriba za to, że jej dokucza, Nechti, który nie zwracał na nią uwagi, Irinefer za jej niepojętność i rzeźbiarza Hori, który śmiał nie wiadomo dlaczego prosić ojca o jej rękę, że te słowa przestały znaczyć cokolwiek. Być może inna dziewczyna uradowałaby się, że zapragnął jej dla siebie bogaty dostojnik. Lecz nie Tamit, bo mimo swojej próżności Tamit nie myślała jeszcze wcale o zamęściu, była jak taki niedojrzały owoc, który czeka dopiero na dotknięcie promieni słonecznych. A ze wszystkich ludzi w Krainie Kemet ten właśnie, który miał się stać jej panem, był jej najbardziej nienawistny. Przecież nie znała dostojnego Paheri, nie przemówiła doń ani jednego słowa, a czuła taki lęk i wstręt, jakby w ciemnościach dotknęła zimnych splotów węża. Nie mogła zamieszkać pod dachem tego człowieka! Ojciec, matka i Szeri na pewno coś wymyślą, mimo wszystko nigdy nie zdarzyło się tak, żeby pozwolili martwić się Tamit. Pod ich opieką jest bezpieczna. I naraz Tamit uśmiechnęła się pomyślawszy, że jutro w całym mieście wszyscy będą powtarzali, że wielki pan na próżno prosił pisarza Ani o jego córkę. Wyobraziła sobie, jak kramarze przy murach świątyni będą wytykali palcami zaprzęg dostojnego Paheri, a kobiety przy studniach będą szeptały: „Patrzcie, patrzcie, temu staruchowi zachciało się Tamit i musiał się obejść smakiem niczym szakal odpędzony od żeru!". Myśli Tamit biegły szybko, jak biegnie wiatr nad kitami papirusu, jak szybuje sokół w przestworzach. Teraz żądanie dostojnego męża zaczęło wydawać jej się śmieszne. Już zupełnie pocieszona wyjęła zwierciadło i przyjrzała się uważnie swojemu odbiciu. - Tam było wiele ludzi, ale ja ich wszystkich zaćmiłam! - powiedziała ni to do siebie, ni to do śpiącej kotki. Uśmiechnęła się i przygładziła brwi. Kiedy będzie starsza, wyskubie je i namaluje sobie inne, czarniejsze i węższe, jak to robią tancerki. Właściwie zjawienie się dostojnego Paheri było jakimś hołdem złożonym jej, Tamit, córce Ani. Stary, to prawda, budzący lęk i wstręt, też prawda, groźny - a mimo to po poprzedniej rozpaczy Tamit poczuła się jak zwycięski wódz patrzący z wysokości bojowego rydwanu na nieprzyjacielskiego księcia czołgającego się w pyle u jego stóp. Śmieszny stary człowiek, to chyba było najlepsze określenie dla naczelnika Zachodniego Miasta, Paheri. Wpatrując się w zwierciadło z polerowanej miedzi już zapomniała o lęku i łzach. - Może rodzice zgodzą się, bym była obecna na uczcie. Wyjdę zaraz potem, jak mocne wino uczyni gwar zbyt głośnym. Już na pewno wszystkie sąsiadki wiedzą, po co przed bramą naszego domu zatrzymał się wóz dostojnego Paheri. Chciałabym widzieć ich miny. Krzątała się po izbie ożywiona możliwością ujrzenia wykrzywionej, podobnej do wyciśniętego owocu twarzy tej plotkary Rahotep. Przed jej domem nie zatrzyma się na pewno rydwan żadnego dostojnego męża, nawet myszy uciekają z komory Rahotep bojąc się jadowitego języka tej żmii. - Ja się zbyt łatwo wszystkim przejmuję - uspokoiła sama siebie czując niejasno, że jej radość jest niedobra i nieprawdziwa. - Rodzice i Szeri doskonale wszystko załatwią. Właśnie zaczęła sobie podśpiewywać, gdy do izby weszła czcigodna Mutemuie. Na widok matki śpiew zamarł na wargach Tamit, gdyż tak musiała zstępować na ziemię lwiogłowa Sechmet, gdy przyszło jej nieść zniszczenie wszystkiemu, co żywe. - Tamit! - głos matki był jak chlaśnięcie biczem. - Matko? - Dostrzegam, że cieszysz się zaszczytem, jaki spotkał nasz dom. W takim razie z radością przyjmiesz rozkaz twego ojca. 47 46 - Ja wcale nie... - Śmiejesz się i śpiewasz, Tamit. Widziałam to dobrze. - Myślałam o uczcie. - Jakoś" strasznie trudno było to wszystko wytłumaczyć matce. - Bo chciałabym zejść do sali biesiadnej. I pomyślałam, że wszyscy będą wyśmiewali się z dostojnego Paheri, bo mu odmówiliście, i... - Milcz, Tamit! Będą się wyśmiewali z nas. - Na pewno nie! Jakby znużona niezmiernie daleką drogą, matka usiadła, jej głos był cichy, jak cykanie szarańczy, i straszny: - Czy jesteś tak nierozsądna naprawdę, czy tylko udajesz? A może nie rozumiesz prawdy, moja córko? Ojciec mówił, że płakałaś, a ja ujrzałam uśmiech na twojej twarzy, chociaż nie minęło nawet tyle czasu, by upiec chleb w rozżarzonym piecu. Przyszłam płakać razem z tobą, a widzę, że mam się śmiać, chociaż serce gorzknieje we mnie od zgryzoty. - Dlaczego płakać? Matko, dlaczego? - Bo odejdziesz dzisiejszego wieczoru do domu Paheri, moja córko. Tak czują żałobnicy, kiedy młoty wbijają kliny i ciężka płyta nakrywa na zawsze wejście do Wielkiej Siedziby, tak chyba czuje pracowity oracz, gdy dzikie bawoły stratowały dostałe kłosy żniwa, tak czuje wędrowiec, gdy dowlókłszy się z niezmiernym trudem do wyśnionej oazy widzi, że złośliwe demony zadrwiły z niego łudząc go obrazami wywołanymi drgającym w rozpalonym słońcu powietrzem. Oczy Tamit otworzyły się szeroko, wyciągnęła przed siebie ramiona w geście obrony. -Nie! Krzyk zadźwięczał wątło nie budząc nawet echa między ścianami. Gdzieś uleciała beztroska. Zaprawdę świat dorosłych ludzi nie jest skrzynią wypełnioną błyskotkami i klejnotami, po uniesieniu wieka widzisz raczej bandaże mumii lub wijące się skorpiony, unoszące w górę odwłoki uzbrojone trującym kolcem. Przed Tamit leżała jakaś 48 przepaść, a na jej dnie rozpościerała się martwa cisza śmierci i rozpaczy. - Nie! Mutemuie objęła wąskie ramiona Tamit i płakała z nią razem. Kochała swoją córkę, chociaż nie szczędziła jej wymówek i wyrzutów, chociaż często właśnie jej okazywała surową twarz, chociaż nie pobłażała chęciom dziewczyny. - To nieprawda! Tamit wczepiła się w ramiona matki, jej palce zadawały ból, kostki bielały od wysiłku. - Powiedz, że to nieprawda! Powiedz, matko! Nie widziała pochylonej twarzy matki. - Umrę, matko, jeżeli każecie mi odejść do domu Paheri. Nie możecie mi tego nakazywać! - Posłuchaj mnie, Tamit - dłoń matki gładziła lekko gęstwinę ciemnych włosów córki. - Nie możemy stąd odejść. Jest Nechti, Me-rib i mała Nehet. Tutaj mamy dom i ziemię, którą dzierżawi twój ojciec. Czy możemy iść w świat jak bezdomni nędzarze niosąc w plecionym koszyku małą Nehet i gotując strawę na wysuszonym nawozie w przydrożnym pyle? Każde słowo matki było pełne powagi i smutku. I każde z nich było jak trucizna lana na świeżą ranę. - Sama powiedziałam twemu ojcu, Tamit, że nie możemy stąd o-dejść. Jesteś mi droga jak własne serce, córko, ale moim sercem są także Nechti i Merib, i Nehet. Nie mogę wydać na nich wyroku chcąc ocalić ciebie. Czy mnie rozumiesz? Nie, Tamit nie rozumiała matki, czcigodnej Mutemuie, wiedziała tylko, że dzieje się nad nią niepojęta niesprawiedliwość, że jej krzywda krzyczy o pomstę do bogów. - Nigdy mnie lubiliście! - sama się zdziwiła swojemu krzykowi stężałemu od złości. - Chcecie się mnie pozbyć! Odmówcie Paheri, niech idzie precz i... - Jesteś jeszcze bardzo młoda, Tamit. - To nie był wyrzut, matka po prostu stwierdzała fakt. - Nie wiesz wcale, co jest ciemnością, a co 49 s'wiatłem, co jest silą, a co słabością. Nie znasz swojego miejsca pod niebem. - Boicie się? Lękacie się Paheri? Więc ja sama ucieknę, teraz, zaraz. - Tamit zerwała się z miejsca i zaczęła biegać po izbie wyrzucając ze skrzyń przyodziewek, klejnoty, swoje dziewczęce skarby. - Nie zatrzymacie mnie!. - Zatrzymamy, Tamit. Nie wolno ci uciec z naszego domu. To straszny człowiek. Jego zemsta oznacza zgubę nas wszystkich. Wsiądziesz do lektyki, którą po ciebie przyśle. Czcigodna Mutemuie sama nie widziała, jak przedłożyć Tamit owe słuszne i mądre racje ustalone przez nią, przez czcigodnego Ani i Szeri, odważnego żeglarza. Czy miała wspomnieć córce o tajnej policji z Miasta Umarłych, która jak głodne wilki śledziła na rozkaz Paheri niedogodnych mu ludzi, o tajemniczych zniknięciach, o zagadkach błotnistego dna kanałów, o obmowie i fałszywych oskarżeniach, które czyniły z bogacza nędzarza w tak krótkim czasie, iż nie zdążył nawet pojąć, co się stało, gdy pędzono go w łachmanach do królewskich kamieniołomów? Matka lękała się wielkim strachem 0 czcigodnego Ani, o młodego Szeri, o wesołego Nechti, o Meriba 1 o małą Nehet podobną do słabiutkiego kiełka wschodzącego jęczmienia, bowiem wiedziała, jaki jest los człowieka, który sprzeciwia się wielkiemu dostojnikowi. Pękało jej serce na myśl o losie Tamit, lecz szale wagi obciążono bardzo nierówno. Na jednej złożono losy wszystkich, a na drugiej los młodej dziewczyny. Od kiedy mieszkańcy kraju Kemet poczęli odwracać radiem wilgotne bruzdy i wznosić mury budowli, losem dziewczyn kierowały niepojęte wyroki bogów i często przynosiły im niedolę, łzy, ciężką pracę i życie u boku niekochanego. Tak, szale wagi obciążono nierówno i Tamit będzie musiała przyjąć swój los tak, jak przyjmowały go inne kobiety. - Tamit, nie płacz i staraj się pojąć, co mówię. Spróbujemy ci pomóc, kiedy znajdziesz się już w domu czcigodnego Paheri. Ale teraz jesteśmy bezsilni, nie chcesz chyba zagłady naszego domu i śmierci nas wszystkich? 50 Kiedyś Tamit widziała ziarno pod racicami bawołów, ciężkie zwierzęta stąpały po kłosach, miażdżyły je, rozgniatały. Tak słowa matki miażdżyły jej serce, nie, nie chciała nieszczęścia, ale nie mogła przyjąć wyroku tak nieodwołalnego jak wyrok Anubisa oddającego dusze na pożarcie Czarnemu Psu. - Uczynimy dla ciebie wszystko, co będzie leżało w naszej mocy - powtórzyła matka - ale musisz udać się posłusznie do domu Paheri. W tej chwili gdzieś w głębi domu zapłakała mała Nehet, matka podniosła się z miejsca, nasłuchiwała. - Chodź ze mną, Tamit. Nehet płacze. Bardzo pragnęła, by matka zamknęła uszy na płacz małej siostrzyczki i została przy niej. Jeżeli wyrok został wydany, jakoś łatwiej było go znosić w ramionach czcigodnej Mutemuie, bo Tamit wiedziała już, że sama nie uczyni nic przeciwko losowi. Mogła grozić i płakać, ale była zbyt słaba, by zrobić decydujący krok. Płacz Nehet brzmiał bolesną skargą. - Chodź ze mną. Nie chcę, żebyś była sama. - Nie, matko. Zostanę tutaj. Czcigodna Mutemuie spojrzała na ciemną głowę Tamit pochyloną nisko ku ziemi, płacz niemowlęcia ciągnął ją niewidzialną nicią ku sobie. - Obiecaj mi, Tamit - nie dokończyła, dojrzała w oczach córki ciemny ogień. - Bądź nam posłuszna. I wyszła. - Jestem im zbędna, jak zbędny jest połamany stołek czy stłuczony garnek. - Wbiła paznokcie w skórę, aż poczuła ból. - Och, gdybym była chłopcem. Przez głowę Tamit jęły się przewijać szalone pomysły. Już widziała siebie, jak wyskakuje z lektyki przysłanej przez dostojnego Paheri i biegnąc niczym wiatr rzuca się w fale rzeki. Pogoń cofa się, szukają łodzi, krzyczą, by przynieść kaganki, a Tamit już jest daleko, drwi sobie z dostojnego Paheri. Albo inaczej. Podaje w czarze zatruty napój, dostojny Paheri zapada w sen podobny do śmierci, gdy budzi się, 51 r Tamit zniknęła. Albo... Do tego miejsca obraz był jasny, ale co się miało stać dalej? Tamit zobaczyła siebie z rozburzonymi włosami, w mokrej szacie idącą po piaskach Wschodniej Pustyni, kryjącą się przed ludzkim wzrokiem. Wiele razy prześlizgiwała się obojętnym spojrzeniem po wędrujących nędzarzach. Szukali pracy, wyciągali przed siebie poczerniałe zgrubiałe ręce, zaklinali się, że będą zginali kark od wschodu do zachodu Re za samo tylko pożywienie. Matka kazała im wynosić chleb i cienkie blaszki miedzi, Tamit krzywiła się, gdy ci brudni ludzie kucali w cieniu sykomory podnosząc do ust pożywienie. - Nie odpędzaj od twoich drzwi nędzarza - mówiła wtedy czcigodna Mutemuie - bowiem jeżeli odmówisz komuś chleba, może się zdarzyć, że kiedyś odmówią go tobie. Jeżeli ucieknie, tak jak sobie wyobrażała, sama będzie musiała błagać o chleb i o pracę. Ręce Tamit, gładkie od migdałowej maści, dotąd jeszcze nie zaznały trudu prawdziwej pracy. Nie, nie powędruje pustkowiem, by żebrać pomocy u nie znanych jej ludzi. A więc... Pomiaukując cicho kotka otarła się ojej policzek. - Pomóż mi, siostrzyczko. Zostawiono ją samą. Dlaczego matka nie wraca? Dlaczego ojciec nie wesprze jej teraz swoją siłą i mądrością? Gdzie jest Szeri? Tamit nie mogła wiedzieć, że jej ojciec, czcigodny Ani, zaraz po rozmowie z matką udał się do świątobliwego Senmuta, doradcy Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile. Sen-mut był dostatecznie potężny, by osłonić dom pisarza Ani i stawić czoło dostojnemu Paheri. - Bardzo dostojny, bardzo świątobliwy Senmut towarzyszy Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, w jej podróży w ślad za złotą barką wiozącą wielkiego Amona - odźwierny obracał w dłoni kawałek srebra, zaiste, pisarz Ani zły sobie wybrał czas na zanoszenie skarg czy próśb przed oblicze świątobliwego Senmuta. - Nie znana jest mi chwila jego powrotu. 52 A zatem i ta droga obrony została odcięta. Pisarz Ani przygarbił się pod brzemieniem złej nowiny. Bardzo liczył na to, że opieka doradcy Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, pozwoli mu odprawić od progu złowrogich wysłanników. Czcigodna Mutemuie ma po stokroć słuszność: być nieposłusznym znaczyło wydać wyrok na swoich synów i siebie samego. Ani nie lękał się o siebie, ale nie mógł znieść myśli, że jego synowie stać się mogą ofiarami zemsty. - Niech bogowie przeklną chwilę, kiedy oczy Paheri padły na moją Tamit. Oby oślepł w tej samej godzinie i nigdy już nie ujrzał jasności! Znikąd nie można było oczekiwać pomocy. Także Szeri nie zastał w pomieszczeniach straży swego druha, Jahmesa, przez którego miał nadzieję uzyskać dostęp przed oblicze monarchy. - Wszystko, co żyło, ruszyło za złotą barką. Każdemu miłe jest błogosławieństwo wielkiego boga, a uzyska je ten, kto nie omieszka towarzyszyć wędrującemu. W głębi duszy Szeri sprzeciwiał się decyzji swych czcigodnych rodziców, mimo iż nie widział innej drogi wyjścia. Zemsta Paheri mogła być straszna, a nie ubłagasz wściekłości lwa pokorą ni zręcznym wybiegiem. Ale nie zgadzał się, by siostra zamieszkała w domu Paheri. Zbyt wiele złego słyszał o naczelniku Zachodniego Miasta. Miał pewien plan... Tymczasem matka z uspokojoną już Nehet na ręku wróciła do Tamit i przemawiała do niej łagodnie, jak gdyby dziewczyna była małym dzieckiem: - Musisz być dzielna, Tamit. Nie rań serca twojego ojca. Nie czyń naszego rozstania jeszcze cięższym, córko. Niech bogowie zmiłują się nad nami wszystkimi. Czcigodna Mutemuie, matka Tamit, usiłowała być dzielna i dodać otuchy córce, lecz głos jej nie dźwięczał tak jasno i czysto, jak dźwię- 53 czał zwykle każdego innego dnia, a dłoń podtrzymująca s'niade ciałko Nehet wyraźnie drżała. Tamit uniosła głowę i spojrzała uważnie na matkę, jakby ją widziała pierwszy raz w życiu, a przecież, odkąd pamiętała, jej dzień zaczynał się od pieszczotliwego muśnięcia policzka i od wołania: - Wstawaj, Tamit! Już późno. Co wiedziała o własnej matce? Nic. Matka po prostu była, i to wystarczało. Nie wiedząc sama dlaczego, Tamit zrozumiała nagle, że matka musiała też nieraz płakać, że miała swoje cierpienia i troski, ale zawsze okazywała dzieciom i domownikom wesołą i spokojną twarz, a każdy wiedział, że cokolwiek się stanie, czcigodna Mutemuie znajdzie na to radę i pomoc. Razem z tym zrozumieniem spłynęła na Tamit chęć stania się podobną do matki. - Słuchaj mnie, Tamit. Niedługo zaczną się schodzić do nas goście na ucztę, chcą się weselić, a my nie możemy ich odprawić od progu mówiąc, że nieszczęście zawitało pod nasz dach. Oni właśnie będą świadkami. Matka wsparła głowę na główce Nehet (gest był łagodny i pieszczotliwy) i ciągnęła dalej: - W ich przytomności zostaniesz przekazana dostojnemu Paheri. Błagam cię, znajdź w sobie tyle siły i spokoju, by nie widziano gniewu ni łez na twojej twarzy. To bardzo ważne. Jeżeli ojciec i Szeri nie uproszą łaski przed obliczem wielkich, musimy pogodzić się z wyznaczonym losem. Kotka strosząc sierść zaczęła się ocierać o nogi matki, mruczała, jej zielone oczy błyszczały jak dwa wąskie księżyce. - Powiedz coś, Tamit, proszę cię. Jeszcze wszystko będzie dobrze. Najwyraźniej matka chciała jej dodać otuchy, przelać w serce jakąś ufność i spokój. - Nie chwali się dnia przed jego końcem i nie zaczyna się lamentu nad poległym, kiedy żywy wstępuje na bojowy wóz. Pamiętaj o tym, córeczko. 54 Dalej godziny płynęły jak w jakimś złym śnie. Goście, których nie sposób było zawrócić od progu, schodzili się na ucztę. Tamit słyszała wyraźnie głos Irinefer: - Witajcie w dniu szczęśliwym. Wyróżniała w wesołym rozgwarze cichy głos ojca i stanowczy, twardy głos matki, gdy przyjmowali gości, jak każe obyczaj, na progu komnaty pachnącej kwietnymi wieńcami. Słyszała też terkoczące, szybkie słowa sąsiadki: - Czy życzyć wam zaszczytu, czcigodni? Widziałam zaprzęg wielkiego pana przed waszymi drzwiami. Jakaż to radość, gdy w dom wchodzi bogactwo! A gdzie jest urocza Tamit? Nie ujrzymy jej między nami? Nie słyszała tylko głosu Szeri. Co kilka chwil matka porzucała obowiązki gospodyni i przychodziła do Tamit. Gładziła włosy córki, ale nie mówiła nic. Od momentu kiedy Tamit zrozumiała, że nie ucieknie od swojego przeznaczenia, wszystko w niej zamarło i skamieniało. Nie odwróciła nawet twarzy do małego Meriba, który wśliznąwszy się do izby, za-puchnięty od płaczu wsunął jej w rękę mały nóż, swój największy skarb. - To dla ciebie. Ja mam inny, większy. Jak chcesz, to zabiję tego wstrętnego Paheri. Ponieważ siostra nie odpowiedziała, przycupnął cichutko w kąciku, mała figurka o wąskich ramionach. - Tamit... Nie odpowiedziała. - Nie gniewaj się na mnie. Ja cię wtedy wcale nie chciałem przezywać. Tylko tak, niechcący... Mały brat starał sieją pocieszyć na swój niezdarny, dziecinny sposób, wiedziała to. Czas płynął wolno naprzód, już z pustyni nadbiegły fioletowe cienie, a zbocza Góry Zachodu oblały się przedwieczorną purpurą. - Już przybyli - matka ujęła dłoń Tamit i pomogła jej powstać. -Chodź. 55 Ci ludzie czekali w cieniu, nie widziało się ich twarzy. Goście tłoczyli się jedni przez drugich i wyciągali szyje, kiedy czcigodna Mu-temuie wprowadziła Tamit, poważną i bladą. - Co się stało? - glos Rahotep niczym świder wkręcał się w uszy. - Co się stało? Na skinienie ojca jeden z ludzi przysłanych przez dostojnego Paheri wysunął się naprzód. Ojciec ujął dłoń Tamit i trzęsącymi się wargami wygłosił formułę oddającą córkę w ręce jej przyszłego małżonka: - Oto biorę na świadków obecnych przy tym akcie, że czynię tę oto Tamit, zrodzoną ze mnie i mej małżonki Mutemuie, własnością wielce dostojnego Paheri, naczelnika Zachodniego Miasta. Od tej chwili rzeczona Tamit podlega władzy dostojnego Paheri i bez jego zgody nie wolno jej przestąpić progu mojego domu. Oto papirus, na którym spisano umowę, niech ci z was, którym nieobca jest sztuka odczytywania znaków, podejdą tutaj i sprawdzą, czy jest tak, jak powiedziałem. Kilku mężczyzn podeszło do czcigodnego Ani i w milczeniu, skinieniem głowy potwierdzili prawdę jego słów. - Na gwiezdne oko bogini Nut! - zasyczała Rahotep. - Wielki to zaszczyt, wielkie szczęście dla tej dziewczyny! Nie tylko jej glos zabrzmiał w ciszy, która zapadła w gwarnej przedtem sali biesiadnej. Rzeźbiarz Hori, nie bacząc na oczy wszystkich zwrócone na siebie, podniósł ku górze dłonie. - Biada mi - jęknął. - Obym sczezł, zanim się narodziłem. Niech będzie przeklęty ten dzień! Jego rozpacz była tak zdumiewająca i niemęska, że budziła pogardę miast współczucia. Mężczyzna winien umieć znieść każdy cios w milczeniu. Hori znalazł się jednym skokiem przy Tamit. - Zabij mnie raczej, a nie pozwól, by odeszła z twojego domu - nie wiadomo było, do kogo Hori kieruje swoje błagania, trząsł się jak w ataku wielkiej niemocy, dławił się swoimi słowami. - Spójrz na moje cierpienie, miej litość... 56 Ktoś pochwycił go za ramię, odciągnął. -Milcz, Hori! Tamit na wpół tylko wiedziała, co się wokół niej dzieje, włożono jej dłoń w czyjeś ręce, jakiś obcy głos powtarzał nad jej pochylonym czołem: - Od tej chwili rzeczona Tamit, zrodzona z Ani i Mutemuie, jest własnością bardzo wielkiego, bardzo dostojnego Paheri, jak jego są też stada i ziemia, i szybkie konie, i ludzie, i dom, i ogród. Każdy, kto temu zaprzeczy, jest nikczemnym potwarcą, bowiem ta oto Tamit została przekazana zgodnie ze zwyczajem i złożono za nią wysoki dar weselny. Już przyniesiono wagi i zaczęto odliczać sztabki srebra i złota. Rahotep zżółkła z zawiści. - Takie bogactwo, takie szczęście - syczała przez zęby. Gdyby nie ręka matki spoczywająca cały czas na ramieniu Tamit, dziewczyna wyrwałaby się i pobiegła na oślep przed siebie. To matczyne dotknięcie dodawało jej siły, znaczyło: "Jesteśmy z tobą, bądź dzielna". Teraz przyniesiono przed Tamit dary dostojnego Paheri, szerokie naszyjniki z pereł z misternymi zapięciami, podwójne bransolety na ramiona i kostki u nóg, pierścienie zdobne zielonymi i czerwonymi kamieniami przywożonymi z samego końca świata, zza morza, które oblewa kres ziemskiej tarczy. Źrenice Tamit nawet nie spoczęły na tych bogactwach. Prawda, pożądała tych wszystkich pięknych rzeczy, jeszcze dzisiejszego ranka bałaby najszczęśliwsza mogąc się nimi przyozdobić. Teraz jej nie cieszyły, jakby nie miały żadnej wartości. Jedna tylko myśl bezustannie kołatała się w głowie Tamit, natrętna jak pszczoła nad garnkiem pełnym palmowego soku. Gdzie jest Szeri? Gdzie jest jej brat? Dlaczego nie nadchodzi? Czemu nie chce pożegnać swojej siostry? Przeprowadzono ją przez próg, sztywną i odrętwiałą niczym ofiarę wleczoną przed ołtarz. Nie obejrzała się za siebie, uścisk matki na ramieniu zelżał. 57 - Bądź dzielna, Tamit. - Córeczko moja... Zegnali ją s'ciszając głos, jakby w obliczu czegoś złowrogiego, co przerażeniem ściska serca, goście ozdobieni pachnidłem i wieńcami wylegli tłumnie przed dom, by być świadkami tego odjazdu. Niektórzy, nie pojmując tego, co widzieli, wychwalali głośno hojność i dostojeństwo Paheri. - Szczęśliwy jest człowiek, któremu dano spokrewnić się z wielkimi przed tronem Władczyni, Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile. - Nigdy wino nie wydaje się słodsze niż w dniu weselnej uczty! - Oby każdego czekał równie szczęśliwy los, jak dostojnego Ani, pisarza świątyni Amona. Serca ludzkie zżółkną z zazdrości widząc takie wywyższenie! Mały Merib płakał głośno i rozmazywał łzy po twarzy, matka krzyknęła na niego "Cicho!" - i łkanie urwało się nagle, tak jak się urywa głos zdławionego ptaka. Szeri ani Nechti nie pożegnali Tamit w najcięższej godzinie jej krótkiego życia. Silne ręce uniosły dziewczynę i posadziły w lektyce, spuszczono zasłony, zakołysał nią ćwiczony krok nosicieli. - Wracajcie do stołów i radujcie się! - Gdy czcigodny Ani zwracał się do gości, głos jego brzmiał martwo i smutno, patrzył wciąż za oddalającą się lektyką, mogło się wydawać, że pragnie ją zatrzymać tym spojrzeniem. - Radujcie się, bowiem krótki czas dano człowiekowi na śmiech i wesele. Tak właśnie zwracano się zwykle do zaproszonych gości, ale tym razem nie było radości w głosie gospodarza. Biesiadnicy powrócili do zastawionych stołów rozmawiając między sobą półgłosem, może zdumienie tym, czego byli niedawno świadkami, odebrało im chęć do radości i śmiechów? Nikt nie zauważył, że rzeźbiarz Hori pobiegł w ślad za lektyką unoszącą Tamit. Był bezbronny i dlatego starał się kryć w cieniu drzew i poza murami ogrodów, ludzie dostojnego Paheri mogliby go odpędzić, jak odpędza się hienę od obejścia człowieka. Sam nie 58 zdawał sobie jeszcze sprawy, co pragnie uczynić, ale wiedział na pewno, że nie wolno mu opuścić Tamit, że musi iść w ślad za nią, cokolwiek się stanie. - Złota Bogini, potężna Hathor o krowich rogach, ty, która patrzysz w moje serce - wzywał pomocy bogini - pozwól mi odebrać Tamit Paheri, bowiem ty sama, o Złota, przeznaczyłaś ją mnie, a nie wydziera się człowiekowi jedynego skarbu, by patrzeć na jego łzy... Nosiciele szli coraz szybciej, prawie biegli, z pustyni nadpełzały nocne cienie, spieszyli się, by przed zapadnięciem ciemności stanąć przed bramami pałacu dostojnego Paheri. Mimo spóźnionej pory ulice miasta roiły się gwarnym tłumem, gdzieniegdzie palono niewielkie ogniska, zapach pieczonego mięsa drażnił nozdrza, słyszało się rytmiczne potrząsanie grzechotkami i dudnienie małych bębenków. Ta noc, podczas której wielki Amon odpłynął do świątyni na Zachodnim Brzegu, była nocą radości, więc ludzie weselili się zapominając 0 spoczynku. W tłumie krążyli kapłani sprzedający skuteczne zaklęcia na wszelkie choroby, tancerki i śpiewaczki ze świątyń, wróżbici 1 przekupnie zachwalający swoje towary. Weselące się tłumy niechętnie ustępowały drogi lektyce, w niektórych miejscach tragarze musieli się posuwać noga za nogą, gdzie indziej nawet przystawali i wołali głośno o przejście. - Usiądź w cieniu, a zaraz się okaże, iż to ogród kogoś dostojnego! - Wielki pan rozkaże zburzyć mur, kiedy przyjdzie mu ochota wypróbować szybkość swojego zaprzęgu! - Hej, wy! Zostawcie lektykę i chodźcie tu do nas na łyk dobrego piwa! - Co za skarb tam niesiecie w dzień święta? Na Hori nikt nie zwracał uwagi, po prostu był jeszcze jednym człowiekiem wśród radujących się tłumów. Czasem wołano i do niego, by zatrzymał się i cieszył razem ze świętującymi. Ale Hori nie słyszał nawet tych głosów i szedł krok w krok za lektyką, jakby wiedziony przez niewidzialny sznur. 59 Im bliżej rzeki, tym tłum stawał się coraz gęstszy, po wodzie niosły się już śpiewy i dźwięk instrumentów z Zachodniego Brzegu, tam też s'więtowano przybycie boga. Mrok gęstniał, nie dostrzegało się już twarzy, ludzie stali się podobni do cieni na Polach Trzcin. Czy Tamit dostrzegła rzeźbiarza Hori podążającego za jej lektyką? Czy widziała mijane pałace i s'wiątynie, czy słyszała muzykę i s'miechy? Ale usłyszała dobrze podniesiony głos: - Hej, ludzie dostojnego Paheri! Dokąd wam tak spieszno? Drgnęła. To był głos Szeri, jej mądrego starszego brata, tak mógł wołać tylko on. - Usuń się, człowieku, z naszej drogi! - przełożony nad nosicielami zwrócił się do zatrzymującego ich mężczyzny. - Należymy do domu bardzo dostojnego pana i nakazano nam donies'ć lektykę przed nocą do jego domu. Nie zatrzymuj nas. Trochę zaniepokojony podniósł trzcinę, ciemny tłum zdawał się w mroku napierać zewsząd na lektykę, ci ludzie z pospólstwa potrafili być zuchwali, niczym dla nich było porwać się na własność bogów i władców, odważali się znieważać nawet Wielkie Siedziby i wdzierać się do tajemniczych przybytków, gdzie mógł wstępować tylko pierwszy prorok świątyni, i to po dokonaniu oczyszczeń i odmówieniu wielu modlitw. Niedawno przecież były Lata Hien, kiedy to strzaskane posągi bogów walały się w pyle, a ludzie zapomnieli o czci należnej władcy i wielkim. - Usuń się, człowieku, bym nie musiał użyć siły! - powtórzył z gniewem przełożony nad tragarzami. Nierozpoznawalni ludzie zamykali coraz ciaśniej pierścień wokół nosicieli lektyki. Serce Hori zabiło mocniej. Znalazł się między nimi, on także rozpoznał już głos Szeri, syna pisarza Ani. Skoro zaś Szeri jest tutaj... Nie śmiał myśleć dalej, ale teraz wszystko potoczyło się tak szybko, jak grzywa gwałtownej fali przetacza się przez groble. Ktoś krzyknął, w nagłym zgiełku lektyka runęła na ziemię, jakaś pięść ude- 60 rzyła Hori w usta, poczuł krew na wargach. Zadudniły stopy, kilku ludzi uciekało. Leżąca na boku lektyka była pusta, zasłony zdarte. Tamit zniknęła, tragarze przywołani przez nadzorcę złorzeczyli głośno. - Uderzono mnie kijem w ramię, bodajby choroba spaliła wnętrzności tych łotrów! - Odepchnięto mnie w ciżbie! - Niech Set ukarze tych bezbożników! Zewsząd nadbiegali ludzie. - Co się stało? - Napad! - Rozbito lektykę! - Pokaleczono ludzi dostojnego Paheri! Przez tłum przepychali się już strażnicy królewscy. - Rozejdźcie się! Rozejdźcie! Co za wrzaski! Spokój! Ustępowano zbrojnym, w każdej chwili mogli pojmać nieposłusznych i w najlepszym razie podziurawić im skórę kijami jak rzeszoto. - Co tutaj zaszło? - spytał dowódca straży przełożonego nad tragarzami. - Porwano dziewczynę należącą do domu dostojnego Paheri. Nie znamy napastników, napadli podstępnie w ciemności na lektykę. - Jak to się stało? - Zatrzymał nas jakiś włóczęga, a ci, co byli z nim razem, pokaleczyli ludzi dostojnego Paheri i unieśli ze sobą dziewczynę. Dowódca straży potoczył wzrokiem po tłumie ciekawych tłoczących się nad porzuconą lektyką. - Kto z was, ludzie, widział, jak to się stało? Nim zdążył domówić ostatnie słowo, już przy lektyce zrobiło się pusto, każdy umykał starając się wtopić w mrok, albowiem kto raz stanie przed obliczem sędziego, ten nieprędko przełamie chleb pod dachem swojego domu. Umykali więc chyżo jak pustynne skoczki i ani myśleli dzielić się ze strażnikami tym, co widzieli lub odgadywali. 61 to i - 2 n O " « o s? o t O) TO CL N » 3 L N "< 2 N f 05 B cn N S N S= S fB ' I N o i. o o N •a o C/3 ST 3 B CL N OŚ' "a o •a 3 n> N » n N c/3. N- 3 C7^ CL O Q n 63 I g B n- Ł "fS f 3 fB I t I S o 3 O N CB O N g g: I I I 03 CL O 63 B ¦^ g m TO rO3 ?r C/\ et 3 N 63 O > 3 B. xlV. r63 »5 O ">3 O « II I i Co §- L p1 3 K. N- O 3 CL CL O Ul & X} 63 INI ° I-H 3 f» ^ r& o TO O 2 5^ < s " 3 c? L 5->g D S S. 8- & 5" I- < S* 3 . I o N 63 o O TO L fB' m a cl 3 N 3J . • o N fB X o 3 5" o O s c« N e. 63 N ¦8 I O fB O 3 w. I I I cl s 3 63 CL : N ¦ I » 5^ 9 13 i S m c«^ N N N N •<: c« *—^ ?r o cl o cr N n> o CL T3 O 6Ś' CL 03 63 3 N 515 -E fS' B. ¦o ^ .2. o -¦ fB fD c^ fB • 3 63 N 3 ice 3 63 fB C/^ N < -a r^ o; ^< •< O TUZ E s fB fc n> c o* w CL 83 I I 8 NOTO .N O I O I I e g N* g ci" 3 o- N ^ 3 ^ & 1 - fB 3 TO 63 O CL N E O 3 N C fB 3 oJ o j? 2 _ CL o- 63 liii s 8.11 N. gj" N- & n - *¦ ¦—. CL N o p O N tL. W) O >-< 0 C^v 6= SZC 2 sem N O "2. ^3 "0 co' L3 03 k 0 N 0* ri, > CL N fB' N 3^ O 3 N fB n O CL N C/3 N O N fB 63 3 O fB N 63 ' S- 3 63 fD ^ B 63 N L) er. fB g 3. O fB N "O * 3 3' o 3- 3" fB C/3 S-sr s fB CL 3 a?! C/T) fB CL N r63 6=' N 63 N- ET 63 3 ^™ 03 N 3 63 N-fB n N •i; S' TO O a cr 83 N- XS •-1 N 8- . o g o ^ &s t N H •2.3 JL N ^63 M O N _ n> g O "-• 63 II fB N CL 63 N 3 r*1 n> TO O I cr 63 63 O O o o' 83 K B* N n> xr N 63 - Czy nagle straciłeś' mowę, rzeźbiarzu Hori? -Nie. - Głos twój schował się głęboko we wnętrznościach i uszy moje nie chwytają go. Czy mam mniemać, że rozpaczasz po dziewczynie oddanej dostojnemu Paheri, a kiedy porywają ją obdaitusy włóczące się po brzegu i unoszą jak swoją, radość wstępuje w twoje serce, rzeźbiarzu Hori? - Źle odczytujesz moje myśli, czcigodny - Hori czuł, że pęta pułapki zaciskają się wokół niego coraz mocniej. - Nie powiedziałem wcale, że jestem pełen radości. - Nauczono mnie odróżniać twarz kłamcy i twarz sprawiedliwego. Nie zwiedziesz mnie. Mów, co ci wiadomo o porywaczach Ta-mit, córki Ani? - Nic mi nie wiadomo. - Nie opłaciłeś ich srebrem lub miedzią? - Nie, nie znam tych ludzi. - Nie rozpoznałeś żadnego z nich po postawie, stroju lub głosie? - Mówiłem już, że nie. - Kłamstwo jest jak źle wyważona strzała, która kaleczy tego, kto ją nałożył na cięciwę, Mów! - Powiedziałem wszystko, co mi jest wiadomo. - Starasz się oszukać mnie, rzeźbiarzu Hori, a czyniąc tak pogarszasz swój los. Dostojny Paheri nakazał nam poruszyć niebo i ziemię i dociec prawdy. Chociaż jesteś rzeźbiarzem i pracujesz pod opieką bardzo wielkiego, bardzo dostojnego Senmuta, nie ujdziesz ręki sprawiedliwości. Widzisz sam, że wiemy o tobie wszystko. - Zdumiewa mnie twoja mądrość, czcigodny. - Kim byli ci ludzie? - Nie wiem. Ziewając sędzia nakrył ręką usta, by jakiś złośliwy demon nie wniknął w jego piersi. Ten chuderlawy młodzieniec jest uparty jak osioł i twardy niczym skała, w którą uderza dłutem. Wszelako istnieją sposoby, by nawet kamień przemówił, jeśli to jest konieczne. 64 - Znudziły mnie twoje kłamstwa, człowieku. Czy będziesz mówił wreszcie prawdę? - Już ją powiedziałem. - Ostrzegałem cię z całą dobrocią, mając wzgląd na to, że jesteś człowiekiem pracującym pod rozkazami bardzo dostojnego, bardzo świątobliwego Senmuta. Tobie podoba się lekceważyć moje ostrzeżenia. Weźcie tego oto Hori, rzeźbiarza, i czyńcie z nim według prawa. Złota łódź Amona powróciła do Ipet i bóg w obłoku spalanego kadzidła stanął powtórnie w świętym przybytku, pielgrzymi powrócili do swoich domów. Wody rzeki poczęły już opadać, gdzieniegdzie spod żółtawych fal wynurzały się połacie wilgotnej ziemi, nadchodziła pora zasiewów. We wszystkich domach, nawet tam, gdzie uprawiano tylko pół aru-ry pola, rozpoczęła się gorączkowa krzątanina. Wysypywano siewne ziarno z wysokich dzbanów i oglądano je uważnie patrząc, czy śniedź lub robactwo nie dokonało zniszczenia, naprawiano jarzma i umocowywano nowe lemiesze przy radłach, ci, których pola leżały niżej, udawali się do pasterzy świń i owiec układając się o wypędzenie stad na obsiane zagony, by racicami zagrzebały ziarno w mokrej ziemi. Wężowa bogini Wadżet nie mogła się skarżyć na brak darów, nawet najubożsi, których nie było stać na ofiarne zwierzę, składali przed boginią plonów wypieczone z ciasta figurki owiec, baranów i wołów. Od domu do domu leciały słowa pełne radości. - Twoje woły tak się utuczyły w bezczynności, że nie będą chciały ciągnąć radła! - Piękny czas mamy. Wiatr z pustyni szybko osuszy bruzdy, ziemia miękka niczym miodowy serek! - Spójrzcie, oto ziarno pszeniczne z Delty. Mówiono, że z jednego kłosa sypie tyle, ile trzeba, by napełnić cały dzban. - Buduj nowy spichlerz, sąsiedzie. Stary nie pomieści twojego żniwa! Tylko w domu pisarza Ani nie panowało radosne podniecenie towarzyszące dniom, kiedy siewcy wychodzą w pole. Pisarz Ani dzier- 65 żawil od s'wiątyni całe pięć arur ziemi, dobre, urodzajne pola porznięte wszerz i wzdłuż siecią kanałów. W inne lata sam Ani doglądał pracy domowników i nie wzdragał się iść przez zagony grzęznąc po kostki w błotnistej ziemi i rozsypując garściami siewne ziarno. Zabierał ze sobą młodych synów i uczył ich, jak rozcierając w palcach grudki ziemi poznać, czy pora jest sposobna do siewu, czy też należy jeszcze poczekać. Od chwili porwania Tamit w domu pisarza Ani panowała cisza i smutek, ogród nie rozbrzmiewał śmiechem i okrzykami małego Me-riba i jego przyjaciół, Nechti zarzucił swoje wyprawy nad rzekę z siecią i więcierzem, czcigodna Mutemuie nie wychodziła rankami na targowisko z niewolnicą, niosącą za nią kosz. Przesłuchano wszystkich domowników i sędzia nie znalazł w nich żadnej winy, przekazanie córki odbyło się zgodnie z prawem i przy licznych świadkach i chyba tylko szaleniec poważyłby się na złamanie wiążącej umowy. Zresztą sam pisarz Ani nalegał na przeprowadzenie dowodu prawdy. Stanął w świątyni boso i w nie przepasanej szacie przed posągiem bóstwa. - Niechaj świadczy za mną Maat, która jest samą prawdą, i wielki Tot, opiekun pisarzy, że nie wiadomo mi nic o losie mojej córki Tamit. Bóg spoglądał ze swego cokołu kamiennymi oczami na Ani, gdy kapłani zadawali mu pytania. - Ty, który widzisz wszystko i nic nie jest zakryte przed tobą, wejrzyj w serce rzeczonego Ani i racz nam objawić, czy rzekł on nieprawdę kalając swoje wargi kłamstwem? Z napięciem wpatrywano się w posąg, lecz nie zauważono nawet najlżejszego drgnienia. - Ty, który widzisz wszystko i nic nie jest zakryte przed tobą, wejrzyj w serce rzeczonego Ani i racz nam objawić, czy rzekł on prawdę i tylko prawdę? I ci, którzy stali blisko, i ci, którzy znajdowali się nieco dalej, zobaczyli wyraźnie, że posąg skinął lekko głową, skinienie było krótkie, lecz wyraźne. Ani mówił prawdę i tylko prawdę, nie było kłamstwa 66 w jego sercu. Sędzia frasobliwie drapał się w głowę. Zatrzymany rzeźbiarz Hori milczał jak głaz, żadne kary i groźby nie mogły wydobyć z niego ani słowa ponad to, co już zeznał. Bardzo wielki i bardzo świątobliwy Senmut żądał natychmiastowego zwolnienia młodzieńca, bez rzeźbiarza Hori prace przy świątyni Najdostojniejszej Hatsze-psut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, ulegały zwłoce. Z drugiej strony bardzo wielki i bardzo dostojny Paheri żądał wykrycia sprawców porwania dziewczyny. Na próżno oddziały strażników z Zachodniego Miasta krążyły wśród ludzi niczym wilki poszukujące żeru. Tamit przepadła jak kamień w głębinie wód. Szukano tej dziewczyny w lepiankach sklecanych z błota i trzciny nad brzegiem rzeki i w pomieszczeniach służby w bogatych domostwach, przetrząśnięto baraki, które zamieszkiwali robotnicy pracujący przy Wielkich Siedzibach Zachodniego Miasta (tam zwykli szukać schronienia wszyscy ścigani przez prawo), nasłuchiwano pilnie, o czym plotkują kumoszki napełniające dzbany przy cysternie i ludzie handlujący w cieniu pylonów świątyni. Łatwiej jednak było odkryć wśród płowego piasku ślad ptasich łapek niż wpaść na trop sprawców porwania. Nie ulegało wątpliwości, że pisarz Ani nie mógł mieć nic wspólnego z ludźmi, którzy napadli na lektykę, i na pewno nie wiedział nic o losie swojej córki. Bo gdyby wiedział, bóg poraziłby kłamiące wargi niemotą i nie dałby przychylnej odpowiedzi. Mimo przysięgi sędzia (na wyraźny rozkaz bardzo wielkiego, bardzo dostojnego Paheri) polecił mieć stale na oku dom pisarza Ani. - Cisza jest w tym domu i spokój - meldowali wciąż wywiadowcy. - Nie widzieliśmy, aby ktoś obcy wchodził tam lub by domownicy kierowali swoje stopy w miejsca mogące budzić podejrzenie. - Kobiety krzątają się przez cały dzień przy domowych zajęciach, pisarz Ani maluje znaki na kamiennych płytach, a jego młodzi synowie czynią to, co zwykli byli czynić zawsze. Tak więc jedyny ślad kończył się na rzeźbiarzu Hori, ale mimo największych wysiłków nie można mu było udowodnić udziału w porwaniu. 67 Nikomu w całym Ipet nie przyszło do głowy, że Tamit została ukryta pod pokładem królewskiego statku o trzydziestu wiosłach, że spędza dni za zwojami smołowanych lin, niewidzialna dla ludzkiego oka. Wieczorami Szeri przynosił siostrze pożywienie, nikogo nie dziwiło, że młody sternik schodzi pod pokład statku i własnym okiem sprawdza, czy kamienie balastu nie przesunęły się nazbyt w stronę dziobu i czy myszy nie napoczęły zapasów ziarna i mięsa przeznaczonych na długie tygodnie morskiej podróży. Spotkania Tamit i Szerie-go były z konieczności bardzo krótkie, kilka słów, szybkie muśnięcie dłoni i już trzeba było się rozstawać. - Tajni strażnicy zgubili trop - szeptał Szeri - ale są wszędzie, wszędzie węszą i szukają. Podobno Paheri wyznaczył wielką nagrodę dla tego, kto znajdzie cię żywą lub umarłą, albo wyda w jego ręce sprawców porwania. W zatęchłej ciemności podpokładzia Tamit się dusiła, bała się myszy i szczurów harcujących w zwojach lin, ich piski i gonitwy budziły ją z krótkiego pełnego majaków snu, po jej włosach i skórze łaziło obrzydliwe robactwo, a zapach smoły pobudzał ją do kaszlu, który tłumiła z wysiłkiem. - Matka i ojciec nic nie wiedzą o twoim losie - szeptał Szeri, kiedy niósł ją w ramionach ku rzece, gdzie ciemne sylwety królewskich statków rozpływały się w zapadającej nocy. - Ale wiem, że matka się domyśla, co uczyniłem, i błogosławi moim zamysłom. Matka nie będzie pewnie składała przysięgi, ale ojciec nie może wiedzieć niczego, bowiem to on stanie przed bogiem i przysięgnie, że nie zna twojego losu. Ku statkowi powiozło ich maleńkie czółno z łodyg papirusu, przecinało bezszelestnie fale, Szeri wiosłował tak ostrożnie, iż nie dosłyszałbyś nawet plusku kropel ściekających z piór wioseł. - Teraz, Tamit, los nasz i naszego domu zależy tylko od ciebie. Musisz pozostać w ukryciu tyle czasu, ile będzie potrzeba. O ile to będzie 68 możliwe, postaram się przewieźć cię do Abdżew, gdzie żyją krewni naszej matki. Łódeczka zniknęła w cieniu kadłuba statku. Szeri nasłuchiwał. - W porządku. Dozwoliłem wioślarzom zejść na brzeg i cieszyć się świętem. Wartownicy na górnym pokładzie dostali wino z odurzającym odwarem. Poczekaj na mnie. Wspiął się zręcznie, na chwilę zniknął za wysoką rzeźbioną burtą, potem lina chlupnęła w wodę blisko łódeczki. - Schwyć się mocno, Tamit! Już była przy nim, na pokładzie królewskiego statku. - Miejsce, które dla ciebie wybrałem, nie jest Polem Trzcin, ale jest najbezpieczniejszym schronieniem, jakie mogłem wymyślić. Musisz siedzieć tam cicho, nie wolno ci odpowiadać nikomu oprócz mnie i żaden człowiek nie może cię widzieć. Mam nadzieję, że nie minie kilka dni, a będziemy mogli wyruszyć w podróż do Abdżew. Szeri pomylił się, rozkazy Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, zatrzymywały na miejscu całą królewską flotę, czekano na jakieś bardzo ważne rozkazy i zabroniono żeglarzom, nawet tym, którzy mieli swoje domy w Ipet, schodzić na ląd. - Gdybyś mi rzekł, młodzieńcze - oświadczył dowódca królewskich statków, czcigodny Dżedhor - iż musisz odprowadzić swego ojca do Krainy Zachodu, też nie pozwoliłbym ci opuścić statku. Możesz odejść. Tak więc Szeri został niejako przywiązany do statku, na którym był sternikiem, a z nim razem Tamit musiała spędzać nieskończenie długie dni w ciemnej norze pod pokładem. Kiedyś któryś z wioślarzy, który zszedł pod pokład poprawiając balast, zrzucił ciężki kamień, a ten potoczył się wprost na Tamit. Omal nie krzyknęła. Na szczęście człowiekowi nie chciało się dźwigać z powrotem dużego głazu. - Nie będę harował jak juczny osioł - zamamrotał ze złością. - Na pysk hieny pełen śmierdzącej padliny, i tak mi od tej ciągłej pracy omal nie uschną ramiona! I kamień został tam, gdzie się potoczył. 69 Słyszała ciągle kroki ludzi nad swoją głową, śmiech, sprzeczki i narzekama, słowa komendy i wszystko, co sie działo na pokładź e Szen rozkazywał wioślarzom, a oni byli mu posłuszni Kuliła sie jak mysz, słysząc zbliżające sie kroki, wsuwała się gł?-b«j pod cuchnące zwoje lin, rozpłaszczała się na brudnych deskach chciała byc niewidzialna za szańcem z ciężkich głazów Miała az nazbyt wiele czasu, by myśleć nad wszystkim, co wyrwało ją z domu. Była sobie w jakiś sposób sama winna, hciała Wy-szczec wsrod ludzi, jak błyszczy Sotis pośród gwiazd, pragnęła by podziwiano jej piękną suknię, i dlatego znęciła ku sobie chJwe oczy dostojnego Paheri. Matka, Szen i ojciec dobrze zrozumieli jej rozpacz. Mądry, dorosły brat dla niej zdecydował się na napad, z amał prawo, a czcigodna matka Mutemuie błogosławiła jego poczynaniom Tak^ myliła si? oskarżając rodziców i braci o nieczułość kochali jąTk bardzo ze narazili swoje dusze na zagładę. Dla niej splamili swoje wargi kłamstwem, godząc się na niestarte i cuchnące piętno w ser- Nie wyobrażała sobie nawet, że w jej obronie matka jest zdolna ukryć prawdę, pokalać swe wargi wiarołomnym kłamstwem wes przeć czyn, który nie może być miły bogom. Prawd? mówi przysłowie, ze gazela osłaniająca swoje małe zaatakuje bez wahania łowcę zbrojnego w oszczep. c Jednak to, co się stało, skazywało Tamit na ukrywanie się w cuchnącej norze niczym najnędzniejszego z włóczęgów, krycie się przed ludzkim wzrokiem. Jej jutro było niepewne, bowiem, ujęta musTała należeć do dostojnego Paheri, a wolna była nikim, dziewczyną^ rodziny, domu, kimś, kto nie mógł nawet wymienić imienia swego oj- Ciągle rozmyślała nad tym, co by się stało, gdyby nie wymogła płaczem i podstępem pójścia na ową po trzykroć przeklętą procesję Gdyby nie ujrzały jej zimne oczy Pahen, żyłaby sobie spokojnie przy boku rodziców, zajęta przymierzaniem szat, czesaniem włosów przekomarzaniami z Nechti i Menbem i zwykłą codzienną krzątaniną Gdyby... Nie należało rozmyślać nad tym, bogowie wyznaczali los 70 nowo narodzonym i nie było przed tym losem ucieczki. Tamit jeszcze jako mała dziewczynka słyszała od ojca bajkę o nubijskiej kotce i samicy sępa. I kotka, i samica sępa pielęgnowały swoje małe, a każda z nich bała się oddalić od gniazda, by druga tymczasem nie porwała jej dzieci. Aż wreszcie któregoś dnia obie złożyły przysięgę: - Przysięgam, że nie uczynię krzywdy twoim dzieciom. Oddal się spokojnie po pożywienie. Mijały dni i działo się dobrze małym kociętom, mijały noce i działo się dobrze nie-opierzonym pisklętom w sępim gnieździe. Aż któregoś poranka nubijska kotka zobaczyła w dziobie pisklęcia kawałek mięsa, który przyniosła przed chwilą swoim dzieciom. Nie chciała małemu ptakowi uczynić krzywdy, lecz stało się tak, że niechcący skaleczyła je pazurem. Widząc to samica sępa poczekała, aż kotka oddali się na łowy, i rozszarpała swoim ostrym dziobem małe pręgowane kocięta. Kotka uniosła pyszczek do Re i błagała go: - Wys'lij pomstę i odwet, by stała się sprawiedliwość! I odpowiedziano jej: - Losy są już przeznaczone, nim dziób pisklęcia przebija skorupę jajka. Tak jest włas'nie, jak wyrzekł Pan Wszechrzeczy. Sępia samica porwała z kramu handlarza piekący się kawał mięsa i uleciała z nim do swojego gniazda nie wiedząc o tym, że do ochłapu przywarły żarzące się węgle. Gniazdo spłonęło, a sępia samica latała nad nim skwirząc żałos'nie i próżno wzywała swoje dzieci. Bowiem dzieje się zawsze tak, jak było przeznaczone, a sami nawet bogowie nie odmienia udziału losu, który wypisano gwiazdami po niebie, skrzydłami ptaków po chmurach i szybkim biegiem wody w łożysku rzeki. A Tamit pragnęła odmienić swój los, nie mogła się pogodzić z tym, że utraciła nagle wszystko. Bogowie nie mogli być tak nieczuli i obojętni, oni też zmieniali wyroki doli, Izyda w postaci sokoła krążyła nad bagniskami wołając Ozyrysa, aż udało jej się połączyć porąbane ciało i wskrzesić je dzięki sile swej miłości. Sokół-Horus walczył wiele lat z czarnym Setem, nim mógł nadać sobie miano zwycięzcy, mądry Tot o głowie pawiana uchylił przekleństwo ciążące nad Nut i wygrał w kości od księżyca pięć dni, by Nut mogła urodzić swoje dzieci. 71 - Będę zawsze najlepszą z dziewcząt, ozdobą domu swoich rodziców - przyobiecywała Tamit bogom - tylko uczyńcie tak, by nie ciążyło nade mną niebezpieczeństwo, niech będę znowu pod swoim dachem, ws'ród swoich ścian. Ale bogowie milczeli i nic dziwnego, bo ręce Tamit były puste, nie paliła wonnego terpentynowca ni mirry, nie wieńczyła posągów kwiatami, nie składała przed ich obliczem darów z ziemi czy z szlachetnych kruszców. Czuła, że jest spocona i brudna, splamiona suknia przyklejała się do ciała, zmierzwione, od dawna nie czesane włosy opadały ciemną grzywą na twarz. Można by się było przestraszyć widoku Tamit, bo przypominała teraz bardziej demona z głębin bagiennego rozlewiska niż młodą śliczną dziewczynę. - Oczekujemy rozkazu - szepnął jej Szeri wciskając w dłoń kawał jęczmiennego placka. - Mówią, że jeszcze dzisiejszego wieczoru Rada Królewska podejmie postanowienie. Nakazano nam być w pogotowiu. - Kiedy mnie stąd zabierzesz, Szeri? Ja już nie mogę! Umrę! - Nie umrzesz! Wytrzymasz jeszcze kilka dni. Potem cię wywiozę do Abdżew. Chociaż Szeri uczynił wszystko, by odmienić wyroki losu, nie mógł wiedzieć, co postanowiła Najdostojniejsza Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, oraz wielcy z jej Rady, a także bardzo dostojny, bardzo świątobliwy Senmut, najmędrszy z ludzi, podpora tronu wielkiej władczyni. - Nie skierujemy naszych bojowych wozów do Syrii - rzekła Najdostojniejsza Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile - gdyż nie takimi czynami chcemy uświetnić lata, w których nasze ręce dzierżą berło i bicz. - Czego więc pragniesz ty, która ozdabiasz skroń podwójną koroną Obu Krajów? Co objawili ci bogowie i wiecznie żywy ojciec twój? 72 - Moją wolę przekaże wam świątobliwy Senmut, ukochany syn Pana Mądrości, i wiedzcie, że słuchając jego słów słuchacie tego, co postanowiło moje serce. Wielcy zgromadzeni przed obliczem Władczyni pogrążyli się w skupieniu, by nie uronić ani słowa z woli Królowej. Już od dawna doradzano Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, by za przykładem swych chwalebnych przodków skierowała na północ i na wschód chyże wozy bojowe i rzuciła na kolana bogate miasta nadmorskie, wzięła niewolników licznych jak gwiazdy na nocnym niebie, stada bydła, konie znad Eufratu szybsze od wiatru z pustyni, złoto odlewane w sztaby, kręgi srebra, drogie kamienie i tkaniny zwiewniejsze niż poranna mgła nad rozlewiskami. Lecz Wielka Władczyni zdawała się nie słyszeć dobrych rad i odpowiadała: - Nie stanę na wojennym wozie, dopóki nieprzyjaciel nie wejdzie w granice kraju Kemet. Nie chciała słyszeć o wielkich łupach, rzeszach niewolników i wielkich bogactwach oczekujących zwycięzców. - Po krańce ziemskiej tarczy podziwiają to, co powstało nad brzegami Hapi i zaprawdę nie zdarzyło mi się widzieć nic piękniejszego niż to, czego posiadamy obfitość. Powiedzcie więc, czego mamy szukać w Syrii, w ziemi Kanaan, w Elamie, w Megiddo, w Jappe? Cóż można było odpowiedzieć na takie pytanie? Doradcy milczeli skłaniając z szacunkiem czoła. Lecz wielu z nich dławił gniew i niecierpliwość i mówili między sobą, że kobieta nie powinna dzierżyć bicza i berła i że dobrze byłoby uczynić władcą młodego Totmesa, który będzie posłuszny woli dowódców armii. Teraz jednak słuchali z uwagą, gdy świątobliwy Senmut głosił wolę Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile. - Władczyni nasza postanawia, że statki wyruszą w drogę do bożej krainy Punt. Zapadła wielka cisza. 74 - Nie znana jest ludziom droga do bożej krainy Punt - mówiący zastanawiał się nad każdym słowem i pilnie patrzył w twarz bardzo świątobliwego, bardzo dostojnego Senmuta - podobno za czasów chwalebnego panowania wielkich faraonów byli mędrcy, którzy ją odnaleźli, lecz dla nas, potomnych, wszelki ślad zaginął i nie wiadomo nawet, czy szukać jej na północy, czy na południu, na wschodzie, czy na zachodzie. Nasze serca pełne są obaw o losy wyprawy. Co nam odpowiesz na to, świątobliwy Senmucie, podporo tronu? - Odpowiem krótko. Wiemy, gdzie szukać bożej krainy Punt. Aż echo zwielokrotniło głosy podziwu. Wielcy z Królewskiej Rady zerwali się ze swoich miejsc. - Wiecie, gdzie leży boża kraina Punt? - Jak tam się dostać? - Zaprawdę wielką nowinę słyszymy. - Mówiono nam, że skarbów bożej krainy Punt pilnują smoki i demony, że przed śmiałkami pragnącymi tam dotrzeć otwiera się ziemia i poraża ich żywym ogniem, że po drodze znajdują się góry tak olbrzymie, że ich wierzchołki przebijają niebiosa, oraz niezgłębione przepaście. Jak mamy to pokonać, dostojny Senmucie, podporo tronu? Z wysokości królewskiego siedziska Najdostojniejsza Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, patrzyła na krzyczących, podnieconych wielmożów. Zaiste, wyprawa do krainy Punt była rzeczą wielką, ważniejszą niż wszystkie zwycięskie bitwy. Teraz żaden z nich nie będzie śmiał nawet wspomnieć o wojennych wyprawach. Odnaleźć bożą krainę Punt i stać się panem jej bogactw to znaczyło więcej niż zhołdować tysiąc miast i kazać klękać przed tronem Obu Połączonych Krajów cudzoziemskim książętom. I jeszcze coś. Niegdyś wzgardzona i odepchnięta od tronu Hatszepsut, córka wielkiego Totmesa i królowej Ahmes, patrząc na dziecko, małego Totmesa, ozdobione Podwójną Koroną Obu Krajów, ślubowała cieniom swego ojca, że jeżeli uda jej się wydrzeć władzę małemu bratankowi, wziąć we własne dłonie berło i bicz, zmusić możnych, by uznali nad sobą władzę kobiety - to przemieni skrawek pustyni w kra- 75 ine Punt i poświęci owo cieniste, zielone miejsce pamięci wielkiego Totmesa, swego ojca. Teraz nadszedł czas wypełnienia ślubowania i Najdostojniejsza Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, spoglądała z wysokiego tronu na wielkich, którzy byli posłuszni jej rozkazom. - Odpowiem na wszystkie wątpliwości, które toczą wasze serca. -Dostojny Senmut powstał, by go lepiej słyszano. - Zaprawdę znana jest nam droga do bożej krainy Punt i zaprowadzi ona naszych ludzi prosto do owego kraju, który dla wielu zdaje się być czymś', o czym się prawi w baśniach. Nie ma tam smoków ani przepaści ziejących żywym ogniem, wszelako nie odważę się rzec, że droga jest łatwa i bezpieczna. Wysyłamy statki, lecz nie wiadomo nam, czy powrócą wszystkie i czy dowiozą to, co zostanie załadowane pod ich pokłady w bożej krainie Punt. Wielki czyn wymaga ofiar i zgodzicie się ze mną, dostojni, że niewiele zdziała wojownik pijący wino pod namiotem, gdy nie opodal toczy się bitwa. Nie brak nam odważnych, którzy nie zawahają się zmierzyć swych sił w niebezpiecznej wyprawie, a wspierać ich będzie rozkaz Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, tej, która daje oddech naszym nozdrzom. Prędzej dostojnicy uwierzyliby, że ktoś ma zamiar wzlecieć ku niebu i dotknąć własną ręką chmur niż w zuchwałą myśl wyprawy do bożej krainy Punt. Lecz, na oko Horusa, będzie to zaiste wielka wyprawa, a bogom i ludziom nie zabraknie złota i kadzidła, jeżeli wróci szczęśliwie flota Wielkiej Władczyni. - Nic wam więcej nie powiem - ciągnął dalej świątobliwy Senmut - gdyż plany muszą pozostać w tajemnicy. Złe oko, złe słowo mogłoby zawiązać świetlistą potęgę Wielkiej Władczyni, sprawić, że przeciwne wiatry pędziłyby nasze statki po ciemnym morzu ku nieznanym brzegom. - Kiedy wyruszy wyprawa? - spytano z końca sali. - Wejrzeliśmy w gwiazdy i spytaliśmy proroków z Domu Życia o dzień szczęśliwy. Odpowiedzieli nam: taki dzień nastąpi z jutrzejszym wschodem słońca. - Jutro? 76 -Tak. - Mniemaliśmy, że całe miasto winno pożegnać żeglarzy - dostojnicy spoglądali po sobie, w ich oczach czaił się gniew. Zaprawdę Wielka Władczyni ma ich za garść plew, jeżeli najważniejsze decyzje podejmuje sama, nie pytając nikogo o radę... Lecz musieli ukryć swoje zagniewanie. - Jak to jest możliwe, skoro o świcie statki wypłyną z portu? Zdumiewa nas ponadto pośpiech, czy nie zabraknie żeglarzom zapasów żywności, wody do picia i darów dla mieszkańców bożej krainy Punt? - Pojmuję wasze obawy, dostojni, lecz od dnia, który nastąpił po wyjściu boga ze świątyni, na statki ładowano zapasy i wszelkie potrzebne towary, przygotowując wszystko, co może być użyteczne w dalekiej drodze. Dzisiejszego wieczoru, nim Re zniknie za Zachodnią Górą, w wielkiej świątyni złożone zostaną ofiary i mieszkańcy Ipet będą się mogli przyłączyć do błagalnych modłów. Tak więc zapadło postanowienie i gońcy z pałacu pospieszyli do dowódcy floty z poufnymi rozkazami, które nie mogły być słyszane przez żadne uszy oprócz tych, dla których były przeznaczone. Na pokładzie trzydziestowiosłowca sternik Szeri rozmyślał niewesoło o swoich sprawach. Od chwili gdy istniała królewska flota, nie zdarzyło się chyba nigdy, by pod pokładem ukrywała się dziewczyna z wiedzą i wolą dowódcy. Inna sprawa - statek handlowy z namiotem rozpiętym na górnym pokładzie i w jego cieniu spoczywająca księżniczka, inna - żona lub córka rybaka w wąskim czółnie, inna - ciężka barka holowana w górę rzeki, której górne i dolne pokłady roją się od tłumu pielgrzymów. Ale królewski statek, który śmiało stawia czoło największym falom wzburzonego morza, gdzie obok każdego wioślarza spoczywa włócznia i bojowa tarcza, nie jest miejscem dla dziewczyny. Bogowie morskich odmętów mogliby się poczuć obrażeni i w zemście rozkołysać wodę lub zesłać niepomyślny wiatr. 77 „Czy mogę sprowadzić Tamit na ląd" - pytał Szeri sam siebie. „Nie, nie możesz - odpowiedział w duchu. - Gdyby nawet udało ci się wymknąć niepostrzeżenie do portu, Tamit nie może szukać schronienia w naszym mieście. Ludzie Paheri odnajdą ją tak łatwo, jak dusza znajduje drzwi do swego grobowca". „Więc może złamać przysięgę posłuszeństwa, zbiec ze statku i wyruszyć wraz z Tamit w drogę do Abdżew?" „To szaleństwo. Dotąd nikt nie skojarzył ciebie ze zniknięciem Tamit. Jeżeli to uczynisz, pokażesz po prostu palcem - to ja. Zgubisz rodziców, Nechti, Meriba i małą Nehet. Kto uwierzy, iż ojciec nie wiedział o twoim postanowieniu? Zginie za krzywoprzysięstwo". „Ale Tamit nie może zostać na statku! Nie znana mi wola Wielkiej Władczyni, ale z tego, co wiem, wynika, że czeka nas jakaś' daleka podróż". „Nie istnieje żadne inne schronienie dla Tamit oprócz tego, w którym przebywa obecnie. Będzie musiała wyruszyć na morze, jeżeli taki będzie rozkaz Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile". „Ona nie może tutaj pozostać. Umrze w dusznej norze pod pokładem. Nie mogę jej na to skazywać". „A możesz skazywać na wygnanie i karę rodziców, Nechti, Meriba i Nehet, nie mówiąc już o sobie? Wiedziałeś, co czynisz zbierając wokół siebie wioślarzy i nakazując im zaatakować ludzi należących do domu Paheri". „Ci ludzie mnie nie wydadzą. Zresztą nikt z nich nie wie, gdzie jest teraz Tamit". Wody rzeki zaczęły już opadać i wzrok rozmyślającego Szeri błądził po wilgotnych ławicach odsłoniętych przez cofający się przybór. Dłu-godziobe ibisy brodziły po płyciznach jakby w zamyśleniu, czasami błyskawicznym ruchem uderzały dziobem, polowały. Coś srebrnego rozcięło żółte od namułu wody, rzucił się wielki sum, po powierzchni rozeszły się szerokie kręgi niczym od kotwiczego kamienia. W upale południa ludzie, znużeni poranną krzątaniną, spali osłoniwszy twarze przed żarem słońca. Wartownicy na górnych pokła- 78 dach okrzykiwali się ze statku do statku. Nadbrzeża były puste, nie zobaczyłbyś na nich nawet chłopców, którzy wypatrywaliby oczy szukając okazji dostania się na pokład. Z flagowego statku, który na dziobie nosił oznaki Obu Połączonych Krajów, krótko zagrał róg, znak, że dostojny Dżedhor pragnie widzieć sterników przed swoim obliczem. - Oto tajne rozkazy, jakie przekazano z pałacu Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile. Część statków wyjdzie zwyczajną drogą do Byblos. Trzeba, by w mieście mówiono głośno o wielkiej wyprawie handlowej po libańskie cedry. Czcigodny Dżedhor otarł spocone czoło białą chustą i łyknąwszy wody z dzbana mówił dalej: - Dopłynąwszy do Delty skierujecie się we wschodnie kanały i dopłyniecie do znanego nam wszystkim przesmyku. Część z was uda się do Koseir lądem i tam dopiero wsiądzie na okręty. - Popłyniemy więc po wonności do smagłolicych koczowników? -zapytał ktoś. - Wiele razy pływaliśmy tą drogą i zbyteczne wydają mi się owe tajemnice. - Milcz, gdy słuchasz rozkazów. W Koseir dowiecie się, dokąd naprawdę prowadzi nasza droga. Nie zadawano już więcej pytań. Czcigodny Dżedhor rozejrzał się i wskazywał: - Do Byblos wyruszysz ty i ty, i on także. Pośród wskazanych znajdował się i Szeri. W sercu młodego żeglarza zbudziła się nadzieja. Wszystko było lepsze niż pozostawanie bezczynne w Ipet, gdzie na brzegach czaili się wysłannicy sędziego i Paheri, gdzie jedno nieostrożne słowo mogło oznaczać wyrok na wszystkich, których Szeri kochał bardziej niż siebie samego. Chyba uda mu się po drodze, daleko od rodzinnego domu, tam gdzie nie wyśledzą go złe oczy, znaleźć przyjaznych ludzi, którzy okażą opiekę jego siostrze Tamit. - Słucham słów twoich. - Dzisiejszego wieczoru w świątyni nad brzegiem odbędzie się błogosławienie wyruszających do Byblos. Nakażcie przywdziać swoim 79 ludziom odświętne szaty, bowiem ukazany zostanie waszym oczom wielki bóg i wysłucha waszego błagania o pomyślne wiatry. - Słucham słów twoich. - Gdyby pytano kogoś z was, macie tylko jedną odpowiedź. Wasze statki płyną do Byblos, krainy wyniosłych cedrów. - Słucham słów twoich. Szeri nie zdążył podzielić się z Tamit wielkimi nowinami. Zeszedł wraz z ogorzałymi od słonych wiatrów żeglarzami na brzeg i kroczył pomiędzy tłumem, który wyległ na przystań. Krzyczano głośno pozdrawiając idących, rzucano im wieńce kwiatów i pęki drobnych gałązek. - Spójrzcie, sąsiedzie, przed takimi dzielnymi zuchami fale morskie stają się gładkie jak królewskie płótno. - Ten w szerokim pasie i błękitnym hełmie kim jest? - Waleczny Dżedhor, dowódca floty Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile. - Pomyślnych wiatrów! - Nieście do Byblos sławę krainy Kemet! - Niech was błogosławi Złota! Z huczącego rojowiska głosów ucho Szeriego pochwyciło znajome słowa. Dziecinny głos z uporem wykrzykiwał jego imię: - Szeri! Szeri! Rozejrzał się pilnie, rozpoznając głos małego Meriba. Braciszek zagubiony w tłumie głośnym wołaniem pragnął zwrócić jego uwagę. - Czy zezwalasz mi pożegnać brata? - zapytał Szeri czcigodnego Dżedhora. - On jest tutaj. - Zezwalam, ale pożegnanie musi być krótkie. Nie czekając na dalsze słowa dowódcy Szeri nurknął w napierający tłum. Torował sobie drogę szerokimi barami, a gdzieniegdzie nie wahał się posłużyć pięścią. Zresztą ludzie widząc królewskiego sternika chętnie rozstępowali się, czyniąc mu miejsce. Mały Merib wspinał się na palce, jego ciemna głowa niknęła pomiędzy plecami ciekawych. - Ludzie, zgnieciecie chłopczyka! 80 Szeri pochwycił brata na ręce, dziecięcy lok przerzucony za prawe ucho załaskotał jego policzek. - Skąd się tutaj wziąłeś, braciszku? - Chciałem... przybiegłem, żeby cię zobaczyć. - Czy matka? A może to ojciec wysłał do mnie ciebie? - Nie, ja sam. Mama nie wychodzi z domu, Nehet jest bardzo chora, mama ciągle się martwi, a tata sprowadza różnych lekarzy i zakli-naczy i też się martwi... - A oni wiedzą, że przybiegłeś tutaj? - Nie - przyznał uczciwie mały Merib i zaraz dodał: - Ale ja im powiem zaraz po powrocie. Potem zmarszczył czoło i śmieszny, krótki nosek. - Tata prosił Nechti, że jak ciebie spotka, to niech powie, że wznosimy serca do bogów prosząc, by cię wspierali w drodze do Byblos i strzegli od złej przygody. I jeszcze mówił, że z Tamit odeszło szczęście z naszego domu... - A gdzie jest Nechti? - Nie wiem. Biegliśmy razem, tylko on się gdzieś zgubił po drodze. - Oddaj moje pozdrowienie czcigodnym rodzicom i powiedz im... - chciał przekazać jakoś wieść o tym, że Tamit znajduje się pod jego opieką, ale nie wiedział, w jakich słowach ma to rzec małemu braciszkowi, więc się zawahał. - Co mam powiedzieć? - Że wszyscy, których kochają, znajdują się w dobrym zdrowiu. Tak właśnie powiedz. Chłopczyk półgłosem powtórzył słowa brata, utrwalając je sobie w pamięci. - ... w dobrym zdrowiu. Nic nie przekręcę, Szeri. Nauczyciel mnie chwali, że wszystko dobrze pamiętam. Wczoraj dał mi nawet suszonego daktyla w nagrodę. Ja jeszcze nigdy nie dostałem trzciną za nieposłuszeństwo i lenistwo. Szeri postawił braciszka na ziemi i trochę się wstydząc niemęskiej czułości pochylił się tkliwie ku niemu. - Bądź dzielny, Meribie, kiedy mnie nie będzie. Wiem na pewno, że to potrafisz. Przecież jesteś 81 mężczyzną. Powiedz Nechti, że jest teraz najstarszym synem w domu i ma mnie godnie zastępować. - A widząc, że buzia Meriba zaczyna drżeć od z trudem powstrzymywanego szlochu, dodał: - Przywiozę ci cos' ładnego. Bądź dzielny i nie płacz. Prawie biegł, by zdążyć na wewnętrzny dziedziniec świątyni, gdzie oczekiwano ukazania się posągu. Gęsty dym spalanego kadzidła osnuwał czekających błękitną chmurą. Wróżby były przychylne, bogowie zezwalali na zamorską wyprawę i obiecywali swoją łaskawość i pomoc. - Uderzcie piórami wioseł o fale bez lęku, bowiem nie czeka was żadna zła przygoda z woli pana naszego Amona i innych wielkich bogów. Z rozkazu Wielkiej Władczyni, Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, złożono uprzednio ofiarę z trzydziestu białych wołów, ozdoby stad. Nie brakowała mięsa na ucztę. Pod dusznym pokładem, w ciemnej norze, Tamit skurczona drżała ze strachu i niepewności. Szeri nie zjawił się o zwykłej porze, dzban był pusty, a wnętrzności upominały się o posiłek. Nad głową dziewczyny miarowo dudniły kroki wartownika. Próbowała rozprostować zdrętwiałe członki, ale kryjówka była mała i ciasna, uderzyła boleśnie czołem o belkowanie stropu. Tam gdzie z pokładu docierało blade światło, było znacznie wyżej, lecz Tamit nie ośmieliła się opuścić swojej nory za kamieniami balastu. Nagle drgnęła i odruchowo przetarła oczy. Ktoś zsunął się cicho do ładowni. To nie był Szeri, poznawała kroki brata nawet wśród tych wszystkich kroków, które tupały na pokładzie nad jej schronieniem. Zresztą Szeri, gdy schodził tutaj, nie miał powodów, by się kryć. Dobry sternik co dzień powinien opatrzyć statek od stępki do końca masztu. A może jej się tylko wydawało? Żeglarze, którzy schodzili czasem do ładowni, robili zwykle mnóstwo hałasu, nim ich źrenice oswoiły 82 się z ciemnością, żadnemu nie przyszło do głowy zaglądać za spiętrzone kamienie balastu, nie podejrzewali przecież, że tam urządzono kryjówkę. Teraz nie słyszała najmniejszego ruchu, najlżejszego oddechu, chociaż wytężała słuch. „Przywidziało mi się - wytłumaczyła sobie. - A ten hałas to pewnie szczury". Poruszyła się i w tej chwili wydało jej się, że coś skrada się ku niej. To coś sunęło niesłychanie wolno i ostrożnie. Czoło Tamit pokryło się gęstymi kroplami potu. Mogła znieść harce i piski szczurów, mogła długo wstrzymywać oddech, kiedy żeglarze klnąc grzebali w zwojach nasmołowanych lin, za którymi skulona siedziała, mogła pić wstrętną stęchłą wodę i trząść się z przerażenia, gdy Szeri opóźniał swoje przybycie - ale to okazało się ponad jej siły. Przez jej czaszkę przemknęły ułamki jakichś strasznych opowieści o demonach ssących krew z ludzi, o ogromnej kobrze duszącej straszliwym uściskiem, o zimnych palcach zaciskających się niespodziewanie na gardle śpiącego. Poczuła, jak wzbiera w niej krzyk, pragnęła wezwać pomocy. Wszystko było lepsze niż to, co czaiło się w ciemnościach. Już otworzyła usta, gdy posypały się kamienie. Kroki wartownika na pokładzie zamarły. Potem zatupały nad włazem. - Hej! Jest tam kto? Pochylił się i wpatrzył w mrok ładowni. Nic nie usłyszał. - Te przeklęte szczury! Żeglarz Najdostojniejszej Królowej, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, zamiast stada wełnistych owiec ma tylko zgraję żarłocznych tłustych szczurów. Obyście się potopiły! Oby was wygniotła zaraza! Odszedł przeklinając półgłosem. Palce Tamit wczepiały się w ostry kawał głazu. Cokolwiek skrada się ku niej, będzie się broniła. Nie chce, nie może poddać się bez walki. To, co się tak cicho skradało, było już bardzo blisko, słyszała już wyraźnie sapanie. To nie był demon ani mściwy duch, którego grobowiec zbezczeszczono, ni ogromna kobra z rozdętym kapturem. To był człowiek. 83 Zabije tego człowieka. Szpiega, który odkrył jej schronienie. Zausznika Paheri. Kogoś znęconego nagrodą. Zabije go. Ujęła silniej kamień, miała przewagę nad nieznanym napastnikiem szukającym jej na ślepo w ciemności ws'ród spiętrzonych głazów. Tylko odgadywał jej kryjówkę, ona zas' wiedziała dobrze, gdzie teraz jest przeciwnik. Czekała skupiona, ważąc w ręku skalną bryłę. Nie może chybić. Powolne ruchy ustały. Czyżby nieznany napastnik też szykował się do skoku? W ładowni panowała martwa cisza. „To zasadzka. Czeka, aż się zdradzę nieostrożnym ruchem". Zastygła w oczekiwaniu, ale cisza trwała dalej, tylko na pokładzie wciąż dudniły miarowe kroki wartownika. Nie słyszała żadnego ruchu, ustał nawet oddech. Ta złowróżbna cisza była jeszcze bardziej przerażająca od skradania się. Nie oddychając i nie poruszając się Tamit oczekiwała na najgorsze. Ten, który odnalazł jej kryjówkę, nie mógł rozwiać się jak deszczowa chmura, był tutaj, wiedziała o tym dobrze, nie był przecież demonem przenikającym z łatwos'cią ściany. Kiedyś' co prawda słyszała od ojca o czarowniku, który potrafił we s'nie wysyłać swoją duszę do domów znanych mu kiedyś ludzi, by słuchała tego, co mówią, i widziała to, co czynią, kiedy sądzą, że żadne źrenice ich nie śledzą i żadne ucho nie słucha. Z daleka doszedł ją gwar i uderzenia wiosłami. Podpływano do statków. Już chyba świtało. Pożegnanie, błogosławieństwo i uczta trwały bardzo długo. Rozpoznała głos Szeri: - Nie wydarzyło się nic? - W ładowni hałasowały szczury - odrzekł pospiesznie wartownik. - Poza tym nie było nic godnego uwagi. - Dobrze, sam zejdę do ładowni. Gdy wrócimy z podróży, wezwie się zaklinacza, by wyprowadził tę wiecznie zgłodniałą zgraję ze statku. O, jak to dobrze, że wrócił Szeri, jedyny łącznik ze światem, mądry starszy brat, który potrafi ją uchronić od czającego się w mroku niebezpieczeństwa. 84 Nie czekała długo. Szeri wydawał rozkazy, żeglarze odpowiadali krótko: - Tak, panie. Nad głową Tamit na pokładzie zaczęła się niezwykła o tej porze krzątanina. Podnoszono żagiel. - Hej, ciągnij! - Razem! Hoop! Szeri jeszcze z kimś rozmawiał przed zejściem do ładowni. Ton jego głosu był energiczny i rozkazujący. Potem dopiero usłyszała, jak zsunął się w dół. Pragnęła ostrzec brata przed nieznanym niebezpieczeństwem, przed zaczajonym wrogiem. Ale przecież mogła się odezwać tylko najcichszym szeptem, i to wtedy, kiedy Szeri nie był od niej dalej niż na odległość wyciągniętego ramienia. Nie odważyła się zawołać go. Milczała w stęchłej ciemności. Nagle posypały się trącone kamienie, z ust Szeri wyrwał się półgło-śny okrzyk. I cisza. Tamit wysunęła się z kryjówki. Nie zważając na nic starała się przedostać do miejsca, gdzie, jak mniemała, winien znajdować się Szeri. - Pst! Nie ruszaj się, Tamit! To był jego głos. Stanęła w miejscu jak wryta przyciskając dłonią bijące serce. Po chwili Szeri był przy niej. - Tam leży człowiek - szepnął z ustami tuż przy jej uchu. - Chyba jest martwy. Czy... - Słyszałam go. - Wczepiła palce w ramię brata, kiedy był blisko, wszystko wydawało się o wiele łatwiejsze. - Czołgał się, potem zaczaił. - Jest martwy, potknąłem się o jego ciało. Nieruchomy jak głaz. Objął siostrę. - Tamit, biedna Tamit, jeszcze trochę odwagi. Wyruszamy w daleką drogę. Mam nadzieję, że uda mi się wysadzić cię bezpiecznie na ląd i zapewnić ci opiekę dobrych ludzi. - W drogę? Kiedy? 85 - Zaraz. W tej samej chwili deski pokładu jęknęły pod ciężarem kotwicznego kamienia. Kadłub statku, uwolniony od kotwicy, drgnął. - Muszę już iść, siostrzyczko. - Nie zostawiaj mnie... - Muszę. - A co będzie... z nim? - Wrócę, kiedy będę mógł. Postaram się wyrzucić go za burtę. Nic się nie bój. Martwy wąż nie kąsa. Odszedł. Dla niego wszystko było proste i zwyczajne, ta straszna ciemność, zaduch, niebezpieczeństwo, a teraz to najgorsze - martwe ciało leżące tuż obok. Tamit wepchnęła palce do ust, żeby nie krzyczeć, zagryzła je do bólu, do krwi. Znalazła się w potrzasku o wiele przemyślniejszym niż te, które łowcy zastawiają na drodze zwierzyny. Teraz dom Paheri wydawał się jej cichą przystanią, ale nawet tam nie mogła wrócić nie wydając wyroku na swoich bliskich. - O Złota! O Miłosierna! - przyzywała na pomoc dobrą boginię, opiekunkę Zachodniej Góry. - 7.vjxóć na mnie swoje promienne oczy, zbaw od straszliwego losu, bowiem możesz to uczynić w swej nieskończonej dobroci. Wręgi statku skrzypiały, słyszała cichy plusk wody o boki. Sama rzeka niosła statek ku morzu, łopotał naciągnięty żagiel, żeglarze okrzykiwali się od burty do burty. Ten statek był więzieniem, z którego nie było ucieczki. O tym samym myślał Szeri przy sterze. Żeglarze ułożyli się na pokładzie i spali. Byli zmęczeni długimi ceremoniami i obfitą ucztą, pragnęli odpoczynku. Tylko kilku ludzi czuwało. - Fala niesie sama. Idźcie i wy na spoczynek. Posłuchano go chętnie, żeglarze wiedzieli, że młody sternik dba 0 nich i będzie czuwał nad ich snem. Wiele razy żeglowali wspólnie 1 ufali sobie wzajemnie. 86 Zniknęły urwiska Zachodniej Góry. Królewskie Ipet pozostawało za nimi, teraz tylko w przedrannych mgłach majaczyły na brzegach tyki szadufów lub pękate lepianki z trzciny i mułu. Szeri tak manewrował sterem, by jego statek pozostał w tyle. Gdy wreszcie doczekał się, że ciemność i cisza otoczyła go dookoła, ustawił ramię steru w poprzek nurtu i podparł je grubym drągiem. Miał nadzieję, że prąd wody nie uderzy statkiem o nadbrzeżne skały lub nie osadzi go na płyciźnie. Zresztą to, co zamierzał, miało trwać krótko. Będzie czas naprawić błędy. Bezszelestnie zsunął się do ładowni. - Pst! Tamit! Dłońmi wymacał leżące nieruchomo ciało nieznanego wroga, w pewnej chwili wydało mu się, że pierś poruszył lekki oddech. Nie mógł nad tym myśleć, woda musi jak najszybciej pochłonąć świadka tajemnicy. - Szeri... - Zamilknij. Dam sobie radę. Zarzucił ramię człowieka na swoją szyję i pociągnął go włazu. Nie był to wielki ciężar. Zwinnie podciągnął się na rękach i zrzucił swoje brzemię na pokład, głowa stuknęła głucho o dyle. W tej chwili zobaczył twarz leżącego. Szeri skamieniał. Znał tego człowieka, widywał go w ojcowskim domu. Prędzej spodziewałby się ujrzeć zstępującego ku sobie boga niż rzeźbiarza Hori. Spojrzał raz jeszcze. Tak, to był on, szczupły, przygarbiony Hori, lecz jakże inny niż ten, który przychodził do domu pisarza Ani. Jego ciało poznaczone było pręgami po batach, rana na ramieniu łuszczyła się zaschłą krwią, wpadnięte głęboko oczy i bezkrwiste wargi przypominały raczej mieszkańca Wielkich Siedzib, a nie żywego człowieka. Hori nie mógł być szpiegiem dostojnego Paheri, niemożliwe, był człowiekiem, z którym ojciec przełamał chleb pod dachem swego do- mu. 87 I Lecz jeśli Hori nie żyje, szaleństwem było pozostawiać go tutaj. Lepiej już skazać jego duszę na wieczne błąkanie się w poszukiwaniu własnej siedziby niż czekać na sposobność oddania jego ciała dla sprawienia mu należnego pogrzebu. Szeri musiał przede wszystkim myśleć o Tamit i spokoju rodzicielskiego domu. Rzeka nie wydaje swoich tajemnic. Rozejrzał się szybko, żeglarze spali, lekki wiatr wydymał żagiel. - Teraz! Od burty nie dzieliło go więcej niż cztery kroki. Uniósł bezwładne ciało. I wtedy usłyszał jęk. Nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co czyni, nagle zawrócił. Zsunął się do włazu i pociągnął za sobą bezwładne ciało rzeźbiarza Hori. - Tamit! - Jestem. - Chodź tutaj. Bezszelestnie wysunęła się ze swojego ukrycia. Nie pytała, coś takiego było w głosie brata, że nie śmiała o nic zapytać. - Musisz mi pomóc ukryć tego człowieka obok siebie - zaszeptał wprost do jej ucha. - Prędzej. Udało się, nie strącili ani jednego kamienia. - Kto to? - Hori. Tamit poczuła, jak robi jej się zimno, choć noc była duszna i parna. Dziwnie bogowie igrają z jej losem i z nią samą. - Nie dozwól mu jęczeć i krzyczeć, Tamit. -Tak. - Przyjdę, kiedy będę mógł. -Tak. - Bądź dzielna, siostrzyczko. Pamiętaj! Wrócił na uśpiony pokład i ujął ramię steru. Biała mgła przysłoniła jego źrenice. Teraz już nie ma ratunku. Zginą wszyscy przez niewczesną miękkość jego serca. A jednak nie mógł postąpić inaczej. O wielki włodarzu, sędzio ludzi, nie uczynił zła nikomu. To prawda, lecz chroniąc rannego, który i tak ma niewiele godzin życia przed sobą, wydał wyrok na siebie i Tamit, na rodziców i Nechti, na Meriba i Nehet. Należało serce zamienić w piersi na kamień i powierzyć wodzie świadka tajemnicy. Szale wagi stojącej przed tronem Pana Dwóch Krain nie mogły wydać na niego wyroku, wybrał przecież mniejsze zło przeciw większemu. Zaraz, zaraz... Jak uczył ojciec? „Serce moje, z matki mojej, nie bądźże świadkiem przeciwko mnie... jestem czysty, jestem czysty, jestem czysty". A może któryś z bogów nakazał mu ratować rannego? Jeżeli tak jest, to winien otoczyć go swoją pomocą... Nie, nie. Czarne fale nie zdradzają tajemnic, człowiek je zdradza. Stary żeglarz dotknął jego ramienia. Szeri wzdrygnął się całym ciałem. - Zastąpię cię, sterniku. Pokrzep siły snem. Obudzę cię przed wschodem Re. Patrzył na tego człowieka i nie rozumiał jego słów. - Jestem zmęczony - rzekł wreszcie. Zrozumiawszy, czego od niego chcą, z trudem odnajdywał słowa. - Weź ster. Potem leżał między śpiącymi na pokładzie i otwartymi źrenicami wpatrywał się w niebo, płaszcz Nut, spokojne i otulające ciszą świat. W obolałej głowie Szeri zaczęła narastać pewna myśl. Tak, to jest możliwe. Teraz to jest możliwe, kiedy opuścili Ipet. Wyprawa do Byblos nie potrwa dłużej niż do przyszłych zasiewów. Tyle czasu starczy, by zapomniano o Tamit i o wszystkim, co się wydarzyło. Musi tylko wymyślić dobrze brzmiące kłamstwo, jeżeli dostojny Dżedhor raczy się zainteresować tą sprawą i zażąda wyjaśnień. Tak, tak należy uczynić. „To szaleństwo" - szepnął mu jakiś głos. „A znasz inną drogę? To potrwa tylko krótki czas i moją rzeczą jest tak czynić, by nikt nie trafił na prawdę, muszę ukryć ją przed oczami ludzi". Już Re rozjaśnił niebo, z zarośli papirusu odezwały się zbudzone ptaki, a nad falami rzeki stanęła mgła, kiedy Szeri powziął postanowienie. Tak będzie najlepiej. 89 Był jak zwierzę, jak ranne zwierzę, kiedy przekradał się szukając kryjówki, wślizgiwał się w skąpe plamy cienia, przypadał do glinianych murów, przywierał do pni nielicznych palm, spotykanych na swojej drodze. Rzeźbiarz Hori sam nie wiedział, co mu dodało siły, by podjąć próbę ucieczki. Całe ciało paliło go bólem, pręgi od kijów znaczyły jego plecy niczym wzór wyciśnięty na miękkiej glinie, nogi mu się uginały, a jednak zdecydował się na wypełzniecie z nory, w której go więziono. Bito go, ale nie krzyczał pod kijami i nie prosił o litość. Nie wyrzekł ani jednego słowa ponad to, co zeznał na pierwszym przesłuchaniu. Hori miał zahartowaną skórę, jak wszyscy mieszkańcy kraju Ke-met, z których niewielu mogło się pochwalić, że nigdy nie otrzymali chłosty przed obliczem kogoś wyższego. Bito uczniów w szkole, żeńców, oraczy i pasterzy, chłostano rybaków i myśliwych, w warsztatach często świstały bicze, karano batami żołnierzy i pisarzy. Nawet naczelnik domu mógł być rozciągnięty na ziemi i przyjąć w pokorze karę, jaką podobało się wyznaczyć włodarzowi krainy Kemet. Wyciągano go z zatęchłej komórki na przesłuchanie, wargi sędziego niechętnie się krzywiły, gdy patrzył na Hori. Na tarczę Atona! Od kamieni nauczył się ten młodzieniec milczenia, a mógłby przecież powiedzieć choć kilka słów, by dostojny Paheri przestał oskarżać sędziego o nieudolność w prowadzeniu śledztwa i zbytnią łagodność. Bo dostojny Paheri sam raczył się zjawiać na przesłuchaniach i siedząc pochylony do przodu chciwie łowił zeznania ludzi, którzy podobno wiedzieli coś o tajemniczym zniknięciu Tamit, córki pisarza. - Oko Horusa, wtedy było ciemno. Wydaje mi się jednak, że słyszałem krzyk dziewczyny gdzieś z bardzo wysoka. - Mówisz: z wysoka, człowieku? Co to znaczy? - Ten krzyk dochodził znad koron palmowego gaju. - Jesteś tego pewien, człowieku? - Tak, Oko Horusa, ulubieńcze wielkich. - Piłeś może owego dnia palmowe wino? - Piłem, bowiem był to dzień wielkiego święta. 90 Dostojny Paheri kładł dłoń na tabliczkach pisarza. - To wszystko kłamstwo - jego palce zaciskały się, jakby coś dusił. - Dlaczego nie odnaleźliście dotąd ludzi, którzy porwali dziewczynę należącą do mego domu? - mrużył oczy, by ukryć błysk gniewu. - Uczyńcie tak, bym dostał rychło porywaczy w swoje ręce, a potrafię was wynagrodzić. Lecz przed porywaczami chyba musiała otworzyć się ziemia, tak w każdym razie myślał sędzia. Jeżeli było trzeba, tajna policja umiała wynaleźć ukrytego przestępcę i znać myśli obdartego poganiacza osłów. Tym razem jednak błądzili wszyscy w kółko, podobni człowiekowi szukającemu śladów dawno już zatartych przez palący oddech pustynnego wiatru. A Hori milczał mimo gróźb i razów, jakie spadały na jego plecy i barki. - Mów! - nakazywano mu. - Już wszystko powiedziałem. - Kłamiesz! - Już wszystko powiedziałem. - Zginiesz! - Już wszystko powiedziałem. Nic więcej nie można było z niego wydobyć, chociaż odebrano jego wargom chleb i wodę, wiązano go pętami i smagano tak, że pachołkom sądowym mdlały ramiona od zadawania razów. Któregoś dnia, gdy właśnie pryskano wodą w twarz Hori, dostojny Paheri rzekł: - Czy ten tam - wskazał na leżącego rzeźbiarza - wreszcie otworzył swoje wargi i coś powiedział? -Nie. - Mówiono mi, że ukończył szkołę i zna prawo. Nakaż mu złożyć wielką przysięgę, że mówi prawdę. Sędzia gorliwie potaknął głową. - To jest myśl, dostojny. - Zrób to zaraz, sędzio. Chcę być przy tym. Chcę usłyszeć prawdę. Nie zależy mi na tej dziewczynie, mogę mieć wiele innych w moim domu, ale dusi 91 mnie gniew, kiedy pomyślę, że os'mielono się sprzeciwić mojej woli. Gdy dostanę winnych w swoje ręce, ich los stanie się ostrzeżeniem dla tych wszystkich, którzy zamyślają o buncie. Ci nędzarze wyrwaliby kamienie ze ścian mego domu, gdybym nie trzymał bata nad ich grzbietem. Niech ten zuchwalec złoży przysięgę. Niech nie opuści ani słowa. Przemocą postawiono Hori na nogi, musiano go podtrzymywać, tak był słaby, kolana załamywały się pod wychudzonym ciałem. Rączką laski sędzia uniósł zwieszoną głowę rzeźbiarza ku górze. - Słyszysz mnie, człowieku? Minęła dłuższa chwila, nim Hori odpowiedział: -Tak. - Mimo mojej ojcowskiej dobroci napełniłeś nasze uszy kłamstwami. Oszukać można człowieka, bogowie wiedzą wszystko. Pytam po raz ostatni, rzeźbiarzu Hori, czy to ty ośmieliłeś się porwać Tamit, córkę Ani? -Nie. - I nie miałeś nic wspólnego z porywaczami? -Nie. -1 nie poznałeś żadnego z tych ludzi, którzy sięgnęli po kobietę należącą do domu dostojnego Paheri? -Nie. Głos rzeźbiarza dźwięczal teraz pewnie i mocno. - Jeżeli mówisz prawdę, rzeźbiarzu Hori, zapewne z radością przystaniesz na złożenie przysięgi - powieki na chwilę przysłoniły mrużone źrenice sędziego, dostojny Paheri pochylił się nie spuszczając z oczu twarzy młodzieńca. - Na złożenie Wielkiej Przysięgi, czy mnie dobrze zrozumiałeś, Hori, synu Hapu? Stać prosto, nie drżeć, ukryć przerażenie i bezradność. Nie mogą zauważyć jego rozpaczy. Wielką Przysięgę! Ma złożyć Wielką Przysięgę! Słowa zapalą się na kłamiących wargach, błoto chluśnie z ust, pęknie serce tego, który zataja prawdę przed wszystkowiedzącymi bogami! Nie! Nie może przysięgać. Obaj dostojni mężowie widzą bladość i wahanie rzeźbiarza. Uśmiechają się. Strach rozwiąże język temu zuchwalcowi. 92 - Czy zaprzysięgniesz prawdę swoich słów, rzeźbiarzu Hori? Dobrze, niech pęknie jego serce, niech błoto pokala wargi, niech go odepchną ludzie i bogowie. Nic nie może uczynić dla Tamit, lecz ofiaruje jej to, co mu pozostało. Jego życie nie liczy się, jeśli Tamit ma prześladować zły los, jego darem będzie spokój dziewczyny. Cokolwiek z nim się stanie, niech Tamit będzie szczęśliwa. Czarny Secie, włodarzu potępieńców, przyjmij ofiarę. Niech się stanie. - Złożę Wielką Przysięgę - podniósł głowę i spojrzał prosto w twarze swoich prześladowców. - Pamiętaj, na co się narażasz - mruknął sędzia. Był gniewny. Ten rzeźbiarz wie dużo więcej, niż zeznał. Przesłuchiwał wielu ludzi i znał swoje rzemiosło. - Postąp naprzód - pachołkowie musieli wspierać kroki Hori, zataczał się i słaniał. - Bogowie widzą cię, rzeźbiarzu, równie dobrze, jakbyś stał przed przybytkiem w świątyni, i słyszą każde twoje słowo. A teraz powtarzaj za mną. I Hori powtarzał straszliwe przekleństwa, jakie miały dotknąć tego, kto pragnąłby oszukać bogów i ludzi. Ciało zdrajcy rozwloką po pustyni szakale i hieny, kości jego zbieleją na słońcu, duch jego nigdy, przenigdy nie zazna spokoju, ludzie spluną, zanim wspomną jego imię. Jeśli zaś bogom spodoba się zostawić kłamcę między żywymi, choroby stoczą jego członki, dom jego spłonie, szarańcza pożre jego plony, zaraza zabije bydło i konie. - Świadomy kary przysięgam, że mówiłem prawdę i tylko prawdę, a wy, wielcy bogowie, którzy mnie słuchacie, świadczcie za mną -z wielkim wysiłkiem domówił ostatnie słowa przysięgi, świat przed jego oczami zawirował i zapadł się. Hori obsunął się na ręce pachołków. Gdy rzucono go z powrotem między cztery ściany ciasnej komórki, zaczął ryć paznokciami ziemię, jak zwierzę szukające drogi na wolność, ale w wygrzebanej jamce nie mogłaby się nawet ukryć mysz. Cały czas od chwili złożenia Wielkiej Przysięgi czuł na sobie jakieś niewidzialne oczy. Dotknął czoła. Nie zdziwiłby się, gdyby bogowie napiętnowali go, kłamcę i krzywoprzysięzcę, na wieczność znakiem, którego nie zmyją żadne wody świata. Był przeklęty. 93 Dusił się. Pragnął zniknąć, rozwiać się z dymem, spalić na gars'ć popiołu, przestać istnieć. Nie było dla niego litości, niewidzialne oczy śledziły go. Krzyknął, bo wydało mu się, że z ciemnej powały wyciągają się ku niemu szponiaste pazury. Zniszczył sam siebie, by uratować Tamit. Dziewczyna nigdy nie dowie się, na co się odważył. Może zresztą jego ofiara była daremna? Może Tamit już nie ma między żywymi? Jedno wiedział na pewno. Nie może umrzeć tutaj, zamknięty w tych czterech ścianach komórki..Niech bogowie wymierzą mu karę pod szerokim niebem, niech litościwy wiatr pustyni przysypie go piaskiem, niech woda zabierze go daleko stąd. Byleby tylko Pa-heri nie widział jego zgonu. Nie może zginąć przed oczami Pahe-ri! Nie mógł marzyć nawet o ucieczce. Ale gdy ciągnięto go z kolejnego przesłuchania, napotkał na swojej drodze księcia Totme-sa. - Hej! - Totmes zatrzymał strażników ruchem dłoni. - Kogo prowadzicie, ludzie? - Przestępcę. - Co zrobił? - Porwał dziewczynę należącą do domu bardzo wielkiego pana. Ledwo dostrzegalny ruch powiek świadczył, że książę poznał swego przypadkowego rozmówcę znad rzeki i że ubolewa nad jego losem. - Odprowadźcie go więc, gdzie wam nakazano. Jeszcze tego samego dnia wieczorem najsurowszy ze strażników przyniósł małą trzcinową matę i bez słowa rozłożył ją w kącie nory, gdzie był uwięziony Hori. Także posiłek był obfitszy, do zeschniętych kęsów placka nieznana ręka dorzuciła dwie soczyste cebule. Litościwy sen odleciał z powiek Hori, zewsząd patrzyły na niego kamienne surowe źrenice. Był przeklęty, bo ośmielił się krzywoprzy-sięgać, brać bogów na świadków swojego kłamstwa. Każde słowo paliło go ogniem, a przecież wypowiedział je! Wydawało mu się, że ce- 94 glane ściany zsuwają się coraz bardziej do siebie. Jeszcze chwila, a zmiażdżą go. Nie, nie chce, nie może zginąć w tej ciasnej komórce, sam pójdzie tam, gdzie bogowie wydadzą na niego wyrok. Zachodni Brzeg, Miasto Umarłych, dotrze tam i tam doścignie go kara... Oparłszy się na dłoniach podniósł się ze swego legowiska i czepiając się ścian podjął monotonną wędrówkę, trzy kroki ku ścianie, trzy kroki ku drzwiom. Przypominał wychudłe zwierzę uwięzione w klatce, miotające się w swym zamknięciu. Hori widział kiedyś uwięzionego lwa i ten obraz wrócił do niego w spotniałej ciemności. - Stanę przeciwko swemu losowi, niech kara będzie szybka, to jedyna łaska, jakiej mogę oczekiwać... Zwykle kroki Hori przywabiały na próg strażnika, czasem ten człowiek podniesionym głosem nakazywał mu spokój, a swój rozkaz popierał uderzeniem drzewca włóczni po wychudłym grzbiecie więźnia, czasem stał bez ruchu i patrzył na Hori, jakby rzeźbiarz był osobliwym zwierzęciem. Tego wieczoru nikt się nie zjawił, mimo że kroki dudniły głucho wśród ścian. - Strażnik zasnął? Nie wierzył w to. Przez te wszystkie noce przekonał się, że ludzie sędziego są czujni jak pasterskie psy, najmniejszy szmer podrywał ich na nogi. A jednak nikt się nie zjawiał. Nieskończenie wolno i ostrożnie Hori dotarł do drzwi, zbitych z masywnych belek (takie wrota widywał w skarbcach świątyń), i dotknął ich dłonią. Cisza. Pchnął mocno, wierzeje jęknęły przeciągle i uchyliły się. Za nimi była parna, ciemna noc. Zamarł w bezruchu, czekał na krzyk, na uderzenie. Nic się nie poruszyło w ciemnościach Nim jeszcze zdołał pomyśleć, już same nogi przekroczyły próg, był w środku ciemnych chust nocy, wolny i słaby od strachu. Z szybkością, która go zadziwiła, dotarł do muru, uchwycił zwisającą gałąź sykomory i podciągnął się nie zwracając uwagi na rozdzierający ból w zbitym ciele. 95 Spadł na drugą stronę, potoczył się po miękkich lis'ciach, znalazł się w jakimś' ogrodzie. Mimo ciemności zauważył srebrnawe ls'nienie wody w sadzawce. Ten ogród był piękny i duży, ogromne drzewa chyliły się ku wodzie, mocna woń kwiatów przesycała powietrze. Nie wiedział, gdzie jest. Podczołgał się ku sadzawce, rozciągnął się na cembrowinie i uchwycił gars'ć wody w stulone dłonie. Smakowała lepiej od palmowego wina. Nagle z lekkim pluskiem pękła srebrna gładź sadzawki. Cos' podobnego do zatopionej kłody przecinało wodę. Hori odruchowo cofnął się. Ciężkie cielsko krokodyla powoli gramoliło się na brzeg, łapy ślizgały się po kamiennej mokrej wykładzinie. Kątem oka rzeźbiarz schwycił błysk klejnotów wprawionych w skórę gada tuż nad oczami. Padł twarzą na ziemię i wezwał pomocy s'więtego krokodyla. Teraz już wiedział, gdzie się znalazł - w ogrodach małej s'wiątyni boga uzdrowiciela, pana sztuki lekarskiej - Sobeka. Sam bóg ukazał się jego oczom. Wielkie cielsko, guzowate i nieforemne, wyciągnęło się spokojnie na kamieniach, czerwone źrenice paliły się jak krwawe klejnoty przywożone przez żeglarzy gdzieś' z końca ziemskiej tarczy. - Daj mi siłę - błagał Hori - dozwól, bym spełnił to, czego pragnę, a potem niech dusza opus'ci moje ciało. Wyszeptawszy modlitwę odsunął się na klęczkach, by nie przerywać odpoczynku Sobeka. Pod osłoną drzew dotarł do przyświątynne-go muru. Jego ramiona okazały się słabe i nieposłuszne, stopy obsuwały się po ubitej, gładkiej jak polerowany kamień glinie. Ponawiał wielokroć próby dostania się na wierzchołek muru i po wielokroć obsuwał się na dół. Ogród przy s'wiątyni Sobeka stał się pułapką. Kiedy blys'nie świt i kapłani zjawią się nad sadzawką, nie będzie dla niego ratunku. Za kapłanami nadejdą chorzy, ich rodziny, pątnicy z dalekich stron i trze-96 ba by stać się małym ptakiem lub piaskowym skoczkiem, by móc się przytaić przed złym spojrzeniem. Z coraz większym trudem zmuszał swoje obolałe ciało i ponawiał niezdarne próby. Już niebo na wschodzie jęło przybierać mleczny odcień, już budziły się ptaki i ich senne głosy rozcinały śpiącą ciszę. Niedługo na niebo wytoczy się gorejąca tarcza Re. Furtkę zauważył dopiero wtedy, gdy już zamierzał ułożyć się na ziemi i poddać się swojemu losowi. Ta furtka też była otwarta. Znalazł jeszcze dosyć siły, by puścić się pędem, przypadał za pnie palm i węgły domów. Biegł prosto ku rzece, bo tamtędy tylko mógł się dostać do Zachodniego Miasta, do Miasta Umarłych. Dziwne, lecz ani przez chwilę nie myślał o sobie. Hori znalazłby przecież ludzi, którzy ukryliby go pod własnym dachem, nie dbając o karę; oszczędni w słowach kamieniarze nie znali lęku, głazy, w które uderzali dłutem, nauczyły ich milczenia i cierpliwej odwagi. Mógłby znaleźć ratunek, a mimo to odrzucał go dążąc ku Zachodniemu Miastu widniejącemu pod poszarpanymi wierzchołkami czerwonych gór. Na ulicach ukazali się pierwsi ludzie, kobieta witką poganiała łagodną bawolicę z cielęciem o wielkich oczach, niewolnica z bogatego domu dążyła ku rzece niosąc na głowie płaski kosz pełen złożonej do prania odzieży, myśliwy z pękiem upolowanych ptaków przeszedł szybkim krokiem ku świątyni, zza murów otaczających domy wznosiły się poranne dymy, rozpalano piecyki dmąc na przykryty popiołem żar skórzanymi miechami. Hori czuł się bezbronny niczym wojownik, który w potyczce zerwał cięciwę łuku i złamał miecz. Każdy z tych ludzi, obojętnych przechodniów, mógł stać się jego wrogiem. Kulił się, wciągając głowę w ramiona, najchętniej stałby się kamieniem, garścią pustynnego pyłu, niczym. Mijali go bez słowa, królewskie miasto było pełne wynędzniałych włóczęgów ze śladami chłosty na grzbiecie, ludzi bez domu i rodu, błagających bogów o litość. „Jeszcze nie odkryto mojej ucieczki - myślał gorączkowo i przypominał sobie twarz młodego Totmesa i ów ledwo dostrzegalny ruch po- 97 r wiek. Osłaniała go potężna prawica, lecz wrogowie byli potężniejsi niż przyjaciel. - A jeśli mnie pochwycą, biada mi..." Nie zatrzymywany przez nikogo dotarł do brzegu rzeki. Wczołgał się pod przewrócone czółno i skuliwszy się w swojej kryjówce jął rozmyślać o sposobie przeprawienia się na drugi brzeg. Szaleństwem byłoby wmieszanie się w tłum pątników na promie, szaleństwem byłoby porwanie łodzi. Nie, musiał czekać nocy i pod jej osłoną przedostać się do Zachodniego Miasta. Czółno było stare i dziurawe, strzały słońca przenikały przez spękane łodygi papirusu i przypiekały rany na ciele Hori żywym ogniem. Brakowało mu powietrza, dusił się, wargi sklejało mu pragnienie, a wnętrzności szarpał dotkliwy głód. Widział rybaków i pielgrzymów zdążających ku rzece, słyszał ich rozmowy, chwilami tracił przytomność i wydawało mu się, że stoi przed gładką płytą, gdzie zaklęta jest bogini o twarzy Tamit i jego dłuto wyrwie ją z milczenia skały i nakaże istnieć. Potem powtarzał jakieś wiersze, sam się zdziwił słysząc swój ledwo dosłyszalny, ochrypły szept: Po tamtej stronie siostra moja, uśpiona rzeka między nami i krokodyl na ławicach. Nikt mnie w mej drodze nie zatrzyma, śmiało pogrążę się w głębinę, sunąc wśród wirów niczym ryba, a szybka fala mnie uniesie, gdy ku domowi siostry mojej płynę... On, już nie istniejący między żywymi, przeklęty i osłabły, dążył na to straszne spotkanie. Córka pisarza nigdy się nie dowie, na co zdobył się rzeźbiarz Hori, i nigdy nie powtórzy jego imienia ni nie złoży na grobowym ołtarzu kwiatów lotosu. Wtem przed oczami Hori błysnęło słońce. Ledwie zrozumiał, co się stało. Wyrostek, który odwrócił łódź, stał osłupiały i patrzył na Hori szeroko otwartymi, zdziwionymi oczami. Gdzie Hori widział tego chłopaka? Kogo przypominały mu wąskie brwi i głowa dumnie osadzona na smukłej szyi? Wszystko to trwało mgnienie oka, chłopiec z powrotem opuścił łódź i zakrył Hori. Nie powiedział przy tym żadnego słowa, jakby znalezienie pod starą łodzią okrwawionego włóczęgi było najzwyklejszą sprawą. Potem rzeźbiarz zobaczył wąskie, śniade stopy, chłopiec przykucnął i udawał, że poprawia coś przy łodzi, jego palce błądziły wśród rozerwanej trzemy. - Co się stało, rzeźbiarzu Hori? Bogowie, ten chłopiec zna jego imię! - Czy słyszysz mnie? Nie odzywał się, wstrzymując oddech starał się sobie przypomnieć, gdzie widział tego młodzieńca. - Czy słyszysz? - zaszeptał chłopiec z gniewem i zniecierpliwieniem. - Słyszę. - Chciałeś uciec? -Tak. - Dokąd? - Na Zachodni Brzeg. - Oszalałeś! -Nie. Po dłuższej chwili milczenia chłopiec zaszeptał znowu: - Dobrze. Pomogę ci. Hori nie zdołał wykrztusić nawet podziękowania, gdy chłopiec odbiegł. Słyszał jego lekkie kroki i dopiero wtedy pojął, że mówił z Nechti, bliźniaczym bratem Tamit. Widział chłopca raz czy dwa w domu pisarza Ani. „To mój mały dzielny wilczek" - śmiał się pisarz, a Hori zastanawiał się, dlaczego Nechti, będąc podobnym do Tamit, nie promieniuje tym czarem, jaki w dziewczynie zniewolił jego serce. 99 98 Zapadł w półsen, niespokojny jak majaczenie w gorączce. Czy ktoś' obiecał mu pomoc? Co się teraz dzieje na ulicach? Pewnie ścigają go. Na pewno wypytują wszystkich, którzy są zatrudnieni przy s'wiątyni Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile. Ludzie potrząsają w milczeniu głowami. Nie, nie widzieli rzeźbiarza Hori od wielu dni, powiadają, że go ujęto za nienazwane zbrodnie... Potem leżał rozciągnięty na dnie czółna, kołysany falą, nad sobą widział ogromną chustę nieba i szczupłą sylwetkę chłopca, który ze zmarszczonymi brwiami, przyklęknąwszy, sterował krótkim wiosłem. Rybackie sieci i plecione kosze nie zakrywały twarzy Hori, mógł patrzeć w bezchmurny błękit. - Zastawiasz przynętę na okonia? - krzyknięto do chłopca z innej łodzi. -Tak. - Szczęśliwego połowu! Niech ryba będzie tak wielka, abyś jej nie mógł udźwignąć. - I tobie niech Hapi napełni sieć rybami! - Obyś rzekł w szczęśliwą chwilę. Gdy dobili do brzegu, chłopiec wyskoczył i podciągnął łódź na piasek. - Za świątynią Bogini Złotej jest jaskinia. W nie używanym kamieniołomie. Znasz ją? Hori skinął głową. - Będziesz miał siłę tam dotrzeć? Jeszcze raz skinął głową. Jeżeli dotarł aż tutaj, znajdzie na pewno dosyć siły, by dotrzeć do jaskini. - Przyjdę do ciebie przed zachodem słońca - chłopiec wcisnął podpłomyk w dłoń Hori. - Żegnaj. Widział długo jeszcze chłopca klęczącego na wąskiej łodzi i potem, gdy wspinał się do góry, pośród czerwonych skał. Tutaj czuł się już bezpieczny. Zamierzał przeczekać w jaskini aż do wieczora i wtedy dopiero dotrzeć tam, gdzie postanowił. 100 Nietoperze zerwały się spod stropu i w szalonym locie rozwijały błoniaste skrzydła. Wtargnięcie Hori zakłóciło ich spokój. W tej małej jaskini czasem ukrywali się chłopcy, którzy uciekli ze szkoły, lecz na ogół wszyscy omijali ze strachem ciemną szczelinę groty nad wielkim Miastem Umarłych. Żuł wolno podpłomyk i zastanawiał się nad swoją decyzją. Wiedział, że ciemną nocą na cmentarzysku włóczą się potępione duchy, czarne sługi Seta obejmują we władanie takie miejsca. Właśnie nocami zuchwali zbrodniarze poleciwszy się złym mocom zstępowali do zapieczętowanych komór grobowych i tam, przy mdłym s'wietle kaganków, zrywali ozdoby z sarkofagów, rabowali ofiarne dary i napełniali zanadrza kosztownymi wotami, złożonymi na ołtarzu grobowej s'wiątyni. Nocą władają demony, a nigdzie nie ma tylu demonów, jak w Mieście Umarłych. Odda się im. Jego życie nie ma i tak żadnej wartości. Pod stropem jaskini nietoperze uspokojone jego bezruchem zawisły znowu głowami w dół. W wielkiej ciszy usłyszał skapujące gdzieś z góry krople wody. Chociaż wydawało mu się, że wciąż czuwa, zasnął. Obudziło go lekkie dotknięcie dłoni. - Kto tu? - Milcz - chłopiec położył palec na ustach. - To ja. - Już wieczór? - spytał rozpoznając Nechti, bliźniaczego brata Ta-mit. - Tak. Nadchodzą cienie z pustyni. - Spałem? - Mocno spałeś. - Czas na mnie. - Nie wiem, przed czym uciekasz i czego pragniesz, Hori, i nie pytam o to. Przyniosłem ci szaty i pożywienie. Weź je i powiedz, co mogę jeszcze uczynić dla ciebie? - Nic, synu pisarza. - Znam dobrze Zachodni Brzeg. Mogę ci wskazać drogę. Wargi rzeźbiarza skrzywiły się w uśmiechu. 102 - Nikt mi nie może wskazać drogi. - Mam cię zostawić samego? -Tak. Gdy chłopiec już zamierzał odejść, Hori nagle zapytał zdławionym głosem: - Zaklinam cię, synu pisarza, odpowiedz mi na jedno pytanie. Czy wiesz coś o losie swojej siostry Tamit? Nechti zmierzył rzeźbiarza długim, uważnym spojrzeniem. - Nic nie wiem - potrząsnął głową i rozłożył ramiona na znak bezradności. Jeszcze przez chwilę Hori słyszał drobne kamienie obsypujące się pod stopami chłopca, potem wszystko ucichło. Został sam. Drżącymi rękami naciągnął na swoje rany i siniaki szaty, strój królewskich wioślarzy (widocznie Nechti wziął je ze skrzyni starszego brata), i powlókł się ku wyjściu. W Mieście Umarłych zakończył się dzień, tu i ówdzie płonęły nikłe światełka przed posągami tych, którzy już dawno odeszli przed tron włodarza krainy wieczności. Z lepianek zamieszkiwanych przez kamieniarzy i kopaczy, murarzy i cieślów dobiegał śmiech i głośne rozmowy, ludzie radowali się wieczornym wytchnieniem po długiej pracy. Przez krótką chwilę zapragnął wejść między tych ludzi, ogrzać się przy ogniu, posłuchać spokojnych głosów. Ale musiał iść w ciemność, gdzie czyhał okrutny los. Przemknął się obok lepianek, otoczył go mrok, noc zapadała coraz gęstsza, czarna niczym błoto zaczerpnięte z dna rzeki. W mroku mdło błyszczały polerowane powierzchnie kamieni, zbłąkany blask odbijał się od czoła posągu boga czy władcy. - To posąg wiecznie żywego Amenhotepa - przypomniał sobie Hori i zdziwił się, że w takiej chwili może zwracać swoją myśl ku zwykłym sprawom. Posuwał się ostrożnie i omijał wątłe plamy światła padającego z tlących się kaganków przed ołtarzami. Przemykał się między murkami z ubitej gliny, otaczającymi małe świątynki, mijał ogromne posągi strzegące zejść w głąb ziemi, potykał się o cegły, które wypadły 103 ze ścian grobowców, o których wszyscy zapomnieli. Dążył ku zupełnej ciemności. Teraz, nocą, wszystko, co żyło, podążyło ku brzegowi, do światła, gwaru i ciepłego ognia. Tylko bezszelestne szakale prześlizgiwały się między kolumnami sławiącymi dawno minione zwycięstwa i zapomniane zaszczyty zmarłych przed wieloma laty. Gdy źrenice Hori przywykły do ciemności, zaczął rozglądać się uważnie dokoła. Nieznane mogło się ukrywać za poszarpanymi zboczami skał, za cokołami kolumn, w ciemnych niszach, za posągami. Szedł ku temu i zdumiewał się, że nie pada karzący cios. Wreszcie zawędrował w jakiś zakątek doliny, gdzie najwidoczniej grzebano najbiedniejszych, nie płonęło tu ani jedno światło, tylko zwietrzałe gliniane ściany i poprzewracane kamienie świadczyły o tym, że ten szmat kamienistej ziemi ukrywa tych, którzy odeszli. Krzyknęła sowa i ten ochrypły krzyk podniósł włosy na głowie Ho-riego. To miejsce było pełne grozy i niepokoju. Tutaj zostanie i wezwie bogów na sąd. Przyklęknął na zimnym piasku. - Widzicie mnie? - zaszeptał suchymi wargami. - Widzicie mnie? Oto jestem pokałany i godny potępienia. Nie chcę żyć. Zmiłujcie się i uczyńcie nade mną sprawiedliwość. Sam do was przyszedłem. Wielka jest moja wina, serce robaczywe i chore. Chciałem uratować dziewczynę i zgubiłem siebie. Patrzcie, nie mam na sobie amuletów ani tajemnych znaków. Nie bronię się. Znam swoją winę. Czekam. Hori pochylił głowę i zastygł nieruchomo. Nawet najlżejszy szelest nie mącił ciszy. Sam nie potrafiłby powiedzieć, ile czasu tak spędził, może była to chwila tak krótka, że nie zdążyłby sfrunąć liść z gałęzi drzew, może tak długa, że wystarczyłaby dla rozpadnięcia się w proch twardego kamienia. Serce stukało nierównomiernie i głucho, lepki pot skroplił się na czole. Wydało mu się, że jakiś cień zamajaczył w odkrytym zejściu do grobowca. Czyżby go przyzywał? - Dobrze, niech się stanie, idę... 104 Z trudem dźwignął się na nogi, przeniknął go ból i słabość. W miejscu gdzie widział cień, nie było nikogo. Oparł dłoń o skałę i poczuł pod palcami rzeźbione znaki. Sam nieraz uderzał dłutem po wzorach nakreślonych dłonią pisarza. - Oto Re, oto on sam. Idę drogą, o której wiem, że prowadzi na Wyspę Sprawiedliwych. - Co to jest? - To droga, którą przemierza mój ojciec, Atum. Stąpa po drodze widnokręgu, wychodzi ze świętej bramy. - Co to za droga? Co to za brama? - Drogą widnokręgu są bogowie, a brama prowadzi ojca mego, Atuma, do wschodniego kresu niebios. Przodkowie, podajcie mi swoje ramiona! Jam jest ten, którego stworzyliście. - Kim są twoi przodkowie? - Bogowie. Rozkaz i Wiedza, zjednoczeni z moim ojcem, Atumem, stale w każdej godzinie, każdego dnia. Przejrzało oko Horusa, gdy je zraniono w porze, gdy trzęsły się niebiosa od walki... Na próżno rozglądał się, tajemniczy cień zniknął. Może otworzyła się przed nim rzeźbiona powierzchnia skały, może pochłonęła go ziemia. Hori wrócił na poprzednie miejsce i skulił się. Mocno zaciskając powieki, pochylił szyję. - Przyszedłem po sprawiedliwość i karę. Nie bronię się. Przystąpcie do mnie i czyńcie, co wam nakażą bogowie. I znowu cisza. Płowe piaski i ciemne obrywy skał śpią w mroku. Coś delikatnie szeleści, jakieś małe zwierzę szuka pożywienia, poprzez opończę chmur mruga daleka gwiazda. W obolałym mózgu Hori zaczyna się kształtować straszna pewność. Jest napiętnowany na wieczność, bogowie nawet nie raczą wymierzyć mu kary, zamknęli uszy na jego błaganie, odtrącili go, pozostawili własnemu losowi, gorszemu niż gwałtowna śmierć. Skazali go na to, by dzień po dniu jego własne serce świadczyło przeciwko niemu, by zamiast pożywienia kładł do ust truciznę, by nieustanna myśl odbierała mu resztę odwagi i chęci do życia. 105 - Zlitujcie się - gorączkowo zaczął przebiegać mysią, przypominać sobie opowies'ci o bogach. - Zmiłuj się, Izydo, sama przecież wycierpiałaś tak wiele. Zlituj się nade mną, Horusie, okaleczony przez podstępnego wroga. Okaż mi miłosierdzie, Hekmet, jesteś' dobra dla słabych, i ty się zlituj, Tocie, opiekunie pisarzy, s'więty ibisie. Wejrzyj na mnie, Hathor, ty, która wiesz, dlaczego splamiłem wargi krzywoprzysięstwem. O, Złota, ty rozumiesz, dlaczego nie mogłem uczynić inaczej. Daj mi łaskę śmierci, bym nie myślał już o swoim czynie. Ukarzcie mnie i pozwólcie żyć spokojnie Tamit, córce Ani, i sprawcie, by moja ofiara przyniosła jej szczęście i długi wiek. Już sam nie wiedział, jak przywoływać bogów, jak ma przekonać włodarzy niebios, że jego ofiara jest prawdziwa i dobrowolna, gdyż nie potrafi żyć z plamą krzywoprzysięstwa w sercu. Czekał i coraz niżej pochylał głowę. Noc była ciemna i dosyć chłodna po upalnym dniu. Chmury zakryły ostry sierp księżyca. Gdzieś zaszczekał szakal i znowu zapadła martwa cisza. Nagle wyraźnie usłyszał stąpanie nóg, tak nie mogli nadchodzić bogowie, kroczyliby bezszelestnie, to nadchodzili ludzie z krwi i kości. Potoczył się kamień, ktoś zaklął i Hori usłyszał wzmocniony przez nocną ciszę, pełen złości, głos: - Oby trąd stoczył członki naczelnika! Tłucz się, człowieku, po nocy jak potępieniec i wytrzeszczaj oczy, gdy tymczasem inni zażywają wygodnego spoczynku! - Milcz, Ibi! - uciszył go inny głos. - Doniesiono nam przecież, że dzisiejszej nocy rabusie szykują się do zejścia w podziemia. Wypełniamy swój obowiązek. - Akurat ich złapiesz! Wiadomo wszystkim, że rabusie są w zmowie z kapłanami. Wskazują im tajemne wejścia i dzielą się złotem. Prędzej pochwycisz cień orła niż ostrożnego złodzieja! - Wszelako muszę iść tam, gdzie nakazuje mi mój przełożony. Przestań wyrzekać, Ibi, słowo wypowiedziane w złą godzinę przyciąga zły los. 106 Tak, to byli ludzie z krwi i kości, strażnicy Wielkich Siedzib, którzy czuwali nad spokojem w Mieście Umarłych. Gdy odnajdą tu Hori, zabiją go albo powloką przed dostojnego Paheri. Hori nie może stanąć przed obliczem tego, który skrzywdzi! Tamit, jeżeli kogoś nienawidzi, to właśnie dostojnego Paheri. Strażnicy nie mogą go dojrzeć i złapać. Bardzo powoli i ostrożnie Hori odpełznął za rumowisko skalne i położył się na ziemi przywierając do niej całym ciałem. Nie dalej niż o rzut kamieniem przeszło kilku uzbrojonych ludzi, widział ich sylwetki rozmazane w ciemności. Rozmawiali półgłosem i rozglądali się dokoła. Przeszli. Hori podniósł się, ruch był jednak niezgrabny, potoczyły się kamienie. Zastygł. Kątem oka dojrzał, że spod głazów śmignęło giętkie ciało węża. Święta kobra! Bogowie wysłuchali jego modłów! Bez chwili namysłu padł na twarz. Niech wąż stanie się narzędziem kary! Kobra uniosła i prężyła przez moment giętkie ciało, jej kaptur rozdął się na karku, wysunął się rozwidlony język, jednak nie zaatakowała leżącego człowieka. Uspokojona jego bezruchem opadła i błyskawicznie wsunęła się w jakąś szczelinę. Znowu zapadła cisza. - Gardzicie mną tak bardzo, że nie chcecie mnie nawet ukarać? Może więc bogowie rzeki będą dla niego bardziej łaskawi? Przypomniał sobie sadzawkę Sobeka w świątynnym ogrodzie i lśnienie klejnotów nad oczami krokodyla. Pójdzie nad brzeg rzeki, tam ponowi swoje błaganie. Trudno mu było zebrać siły potrzebne na przebycie powrotnej drogi. Przewracał się, padał, pełzał, zastygał nieruchomo. Wydawało mu się, że wędruje tak już wiele godzin, lecz kiedy się odwrócił, ujrzał, że uszedł niedaleko. - Nie dotrę nad brzeg rzeki... - zaszeptał sam do siebie. - Zostanę tutaj, a rankiem robotnicy znajdą mnie i postawią przed obliczem Paheri. Ta myśl dodała mu sił. Znalazł jakiś złamany kawał deski i szedł dalej powłócząc nogami i wspierając cały ciężar swego ciała na tym kosturze, jakby był czcigodnym starcem, którego zęby starły się już do samych dziąseł. Każdy ruch sprawiał mu ból, Hori zapragnął wy- 107 ciągnąć się na chłodnym piasku i nie myśleć już o niczym, dać się ukołysać snom. - Dopóki żyję, Tamit grozi niebezpieczeństwo - myśli kołatały się w obolałej głowie. - Tylko ja znam tajemnicę jej porwania i sędzia odgaduje, że ją znam. To ja krzy woprzysięgałem, by zarzucić płaszcz milczenia na los Tamit. Kiedy odejdę, ona będzie bezpieczna. Pochłonięty mozołem posuwania się naprzód zapomniał o należnej ostrożności, nie krył się nawet w cieniu rzucanym przez skalne nawisy, śmiało wchodził w świetliste kręgi drgającego płomienia. Wleczone z trudem stopy szurały po piasku, potykał się, w ciszy każdy szelest ogromniał do hałasu. I dlatego Hori znowu spotkał się z uzbrojonymi strażnikami Miasta Umarłych. Może to oni usłyszeli jego niezdarne stąpanie podczas nocnego obchodu, może to on sam przeciął ich drogę. -Stój! - Z rozkazu Paheri! - Zajdźcie go od tyłu! - To upiór! - Pojmijcie go! Niepewność strażników, którzy nie wiedzieli, czy nocne widziadło jest marą, czy żywym człowiekiem, pozwoliła Hori uskoczyć w bok. Nie pamiętał o obolałym ciele, wspiął się na skalny występ i bez chwili namysłu pobiegł po wąskiej półce nad przepaścią. Gdyby to był dzień, celna strzała czy dobrze wymierzony rzut oszczepem strąciłby go niewątpliwie na dół. Teraz mrok był sprzymierzeńcem Hori, skrywał jego ucieczkę. Na dole strażnicy wołali i krzyczeli, stracili ślad, nie mogli zrozumieć, gdzie podział się ścigany. - Był tutaj. Widziałem dobrze. Jakiś zgarbiony staruch wspierający się na kosturze. - Miał głowę szakala! - Chyba go ziemia pochłonęła! - Uciekł do góry! Widziałem. Czepiając się palcami załomów skalnych Hori posuwał się naprzód. 108 Już wiedział, gdzie się znajduje. Był na pionowej poszarpanej skale nad samym brzegiem rzeki. U jego stóp kłębił się spieniony nurt. Hori czuł, że słabnie. Jeszcze chwila, a bolące, pokrwawione palce rozluźnią się, puszczą zbawcze oparcie. Kiedy to się stanie, Hori runie w dół, w głębokie bystrzyny rzeki. Droga powrotu była odcięta, strażnicy miotali się u stóp skały, półka urywała się raptownie. Tylko orzeł, ptak, jaszczurka biegająca po gładkiej skale mogłyby liczyć na ocalenie, człowiek był skazany. - Zakryj mnie falą, Hapi - zaszeptał. - Niech oczy Paheri nie zobaczą mnie żywego ni umarłego. Omdlałe palce puściły skałę i Hori runął w dół, trysnęła woda, bryzgi chlusnęły na urwisko. Fala zmusiła Hori do wykonania kilku ruchów, pływał dobrze, tak jak wszyscy mieszkańcy krainy Kemet, którzy często musieli przepływać wpław kanały i odnogi Hapi. Woda otuliła go i uniosła. Poddawał się prądowi, pozwalał się nieść ku nurtowi, na środek rzeki. Był słaby, nie mógł walczyć z wirami, zresztą godził się z takim wyrokiem bogów. Kto wie, czy to nie oni poprowadzili go na urwisko i oderwali jego palce od skały? Kto odgadnie tajne wyroki włodarzy niebios i ziemi? Już tracił przytomność, kilka razy zanurzył się cały pod falę, ciemna woda i nocna ciemność. To koniec. i kiedy już miał się po raz ostatni pogrążyć w toni, nagle jego dłonie namacały linę. Odruchowo pochwycił ją. Mógł odpocząć. Bogowie... sami bogowie wskazywali mu drogę ratunku! Hori mocno uchwycił linę i zaczął się wspinać ku górze. - Pamiętaj Tamit, jesteś niema. Bogowie zapieczętowali milczeniem twoje wargi jeszcze w ramionach matki. Rozum twój także uległ zmąceniu, nie rozumiesz dobrze, o co cię pytają. Pochodzisz z biednych ludzi, szata na twoim grzbiecie rozpełzła się od słońca i słonego potu. I... 109 W mroku podpokładzia Szeri udzielał pospiesznych rad siostrze, słuchała go przytakując jego słowom lekkim skinieniem głowy. W mrocznym kącie leżał rzeźbiarz Hori, tylko lekki oddech poruszający jego pierś świadczył o tym, że życie nie opus'ciło jeszcze ciała. Od czasu do czasu Tamit maczała szmatę w glinianym dzbanie i przykładała ją do czoła leżącego. Nic więcej nie mogła dla niego zrobić. - Nie wolno ci zdradzić chociaż najlżejszym gestem czy spojrzeniem, że znasz mnie. Jesteś biednym, niemym chłopcem, który nie wiedząc, co czyni, wdrapał się na pokład królewskiego statku i ukrył pod zwojem lin! Kiedy cię znajdę, będę krzyczał bardzo głośno i podniosę na ciebie rękę, a ty płacz i pokazuj na usta, by wiedziano, że nie przemówisz... - Dlaczego mam być brudna, niema i głucha? - Tamit potrząsnęła głową i spojrzała na brata. - Czy nie za wiele przezorności? Jesteśmy przecież już daleko od Ipet i ludzie dostojnego Paheri nie pochwycą mnie tutaj. - Jesteś na królewskim statku Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, gdzie nie wolno stąpnąć nogą nikomu poza żeglarzami. Gdy wykryję twoją obecność, czcigodny Dże-dhor postąpi podług prawa, lecz poczuje litość i każe cię wysadzić na brzeg w pierwszym porcie, gdzie zarzucimy kotwicę. Wtedy bez trudu znajdę ludzi, których dom stanie się twoim domem aż do mego powrotu. Rozumiesz? -Tak, Szeri. A... on? Głęboka zmarszczka przecięła czoło brata. - No cóż. Miejmy nadzieję, że odejdzie sam na Pola Trzcin. Wtedy nocą powierzę go falom rzeki. - A jeśli nie? - Nie wiem. W każdym razie nie skrócę dni człowieka, który przełamał chleb pod dachem mego ojca. - Tak... ale... Szeri.... - O co chodzi? - Czy pomyślałeś, skąd ten rzeźbiarz wziął się na twoim statku? - Nie. Nie myślałem nad tym. 110 W tej chwili zawołano sternika z pokładu i Szeri zerwał się na równe nogi. - Idę. Do wieczora, Tamit. Zrób wszystko tak, jak ci mówiłem. Pamiętaj ! Została sama z leżącym nieruchomo człowiekiem. Słyszała, jak na pokładzie Szeri tłumaczył komuś, że dzbany z wodą zostały ustawione byle jak na drewnianych podstawkach i pierwsza burza postrąca je i pogruchocze. - A wiecie przecież, że całymi dniami nie można przybić do lądu, bo fala przyboju roztrzaska statek o skały tak łatwo, jak kruszy się orzechy. Woda jest najważniejszą rzeczą dla żeglarza, na środku słonecznego morza można umrzeć z pragnienia. - Twoje słowa są pełne rozwagi - potakiwał jakiś nieznany głos, potem jęknął maszt i zaskrzypiały liny, widocznie wciągano żagiel. Wiosła równo uderzały o wodę, a wioślarze bez końca powtarzali monotonnie ni to pieśń, ni to zawodzenie: - Równo, razem, hej! - Jeden za drugim, hej! - Statek niesie ku brzegom, hej! - Razem, równo, hej! Od czasu do czasu dawał się słyszeć świst trzciny, to nadzorujący nad wioślarzami karał kogoś, kto wyłamał się z rytmu pracy. Tamit przez te wszystkie dni tak przywykła do codziennej krzątaniny żeglarzy, że już prawie nie słyszała ich głosów i nie czuła lęku, gdy ciężkie kroki przemierzały pokład nad jej głową. Szeri wytłumaczył jej, że morskie prawo zabraniało schodzić pod pokład komuś innemu niż dowódcy statku lub człowiekowi, który miał wyraźny rozkaz, by zejść tam. Pod pokładem znajdował się przemyślnie ułożony balast z ciężkich głazów (on to właśnie, jak szaniec, skrywał Tamit przed niepożądanym okiem), który pomagał statkowi utrzymać równowagę na grzbietach fal, tu też złożono zapasy suszonego mięsa, wędzone ryby, wieńce cebuli i czosnku, słowem to, co jest niezbędne do życia żeglarzom, którzy przez wiele dni i nocy nie mają pod stopą ziemi. Pod pokładem ukryto także skrzynie z ostrza- 111 mi strzał i oszczepów, z naszyjnikami i bransoletami, ze zwojami białego płótna, z małymi posążkami z jaspisu i brązu, z polerowanymi zwierciadłami - z tym, czego pożądają dalekie ludy i za co znoszą bryłki złota, wonną żywice, skóry osobliwych zwierząt, kos'ć słoniową i rzadkie gatunki drzewa. Była prawie bezpieczna w swoim ukryciu teraz, kiedy opus'cili królewskie miasto i płynęli ku morzu, ale sama rozumiała, że nie może tutaj dłużej pozostawać. A jeszcze teraz, gdy ciemna nora ukrywała nie tylko ją, ale i rzeźbiarza Hori, który walczył ze s'miercią i jeden nieopatrzny jęk, jeden okrzyk ze spieczonych gorączką warg mógł zgubić wszystkich: ją i Szeri, matkę i ojca, Nechti, Meriba i maleńką Nehet. Zgodziła się na plan brata, wydawał jej się rozsądny. Nie miała zwierciadła i nie mogła widzieć, jak wygląda, odkąd Szeri ściął jej włosy. Pewno przestraszyłaby się sama siebie, pod grzywą splątanych, nie czesanych kosmyków jej twarz stała się drobna jak buzia małego dziecka, a oczy zdziczałe od ciemni i samotności patrzyły ponuro i badawczo. W łachmanach, jakie przyniósł jej Szeri, wyglądała na chudego wyrostka, jakich pełno w każdym porcie, gdzie żebrzą w imię miłosiernych bogów biegnąc z krzykiem za zamorskimi kupcami i wystawiając na pokaz prawdziwe lub udane rany i ułomności. - Och, żebym mogła być w domu... - westchnęła Tamit i nagle pomyślała sobie, że przecież w domu często uważała się za nieszczęśliwą. - Byłam głupia i miałam tyle rozumu, co noga stołka, bowiem nie umiałam docenić swojego szczęścia. Matka często powtarzała, że bogowie otwierają uszy na skargi bogacza wyrzekającego na niestraw-ność po obfitych ucztach i czynią go nędzarzem, by miał prawdziwe powody do żalów. Mamo, czy cię jeszcze zobaczę? Żebyś mogła przyjść do mnie, chociaż na jedno okamgnienie i powiedzieć, że mimo wszystko jestem ciągle twoją córką... Poczuła, że się zaraz rozpłacze, jeśli nie przestanie rozmyślać o utraconym domu i matce. „Bogowie pozwolą mi do nich wrócić - pocieszyła sama siebie. -Wejrzą w moje serce i wysłuchają mojego błagania". 112 Wyobraziła sobie dom, płaski taras na dachu otoczony balustradą, gdzie sypiano w parne noce, rozłożysty figowiec i sadzawkę. Meriba ustrojonego w pióropusz i atakującego ukrytych ws'ród krzaków nieprzyjaciół i matkę pochyloną nad koszem pełnym wełnianych motków lub nad glinianym piecykiem. Albo nie, matkę z siostrzyczką Nehet w ramionach. O, jak się rozszerzają źrenice matki, przykłada dłoń do czoła, gdy Tamit biegnie ku niej... - Tamit! Córeczko! I Tamit płacząc sama powtarza szeptem swoje imię, tak jakby je wypowiedziała matka w wymarzonej chwili spotkania. Ile dałaby, żeby się pokłócić z Nechti lub pogonić za małym Meribem. Jedna chwila wystarczyła, by utracić wszystko. Nie powinna w ogóle wychodzić z domu w ten po trzykroć przeklęty dzień. Matka miała rację i odgadywała jej losy, jakby była boginią widzącą sprawy zakryte przed oczyma zwykłych śmiertelników i ostrzegającą przed lekkomyślnym krokiem. Do wieczora było jeszcze wiele czasu i Szeri niespokojnie krążył wśród szeregów wioślarzy usadzonych przy burtach i mozolnie pracujących długimi wiosłami. - Równo, równo! - pokrzykiwał przełożony nad wioślarzami. -Razem! Po obu stronach ogromnej, rozlanej rzeki toczącej powoli brązowe od żyznego mułu wody ciągnęły się zielone linie brzegów. Szeri odnajdywał wzrokiem tyki żurawi przelewających wodę do kanałów i osiedla ludzkie na wzniesieniach, brązowe i spękane jak mul rzeczny, z którego je ulepiono. Roje ptaków wskazywały płycizny na rzece. Odwracał się wówczas do drugiego sternika i wołał. - Odbij ku prawej ręce o trzydzieści łokci! Statek szybko prześlizgiwał się obok ławic piasku, gdzie wygrzewały się nieruchome krokodyle i białe czaple wypatrywały nieostrożnych ryb. Żeglowanie po nurtach świętego Hapi wcale nie było proste i wymagało uwagi i szybkiej decyzji. Już niejeden statek utknął na mieliźnie lub został roztrzaskany o brzeg, gdy poczęły nim miotać niebezpieczne wiry. Szeri umyślnie oddał ster w inne ręce, a sam śle- 114 dził rzekę, jego plan przewidywał osadzenie statku na mieliźnie, wtedy w ogólnym rozgardiaszu i zamieszaniu Tamit bez trudu wydostanie się na pokład i ukryje we wskazanym miejscu. - Wody opadają i Hapi jest pełen zasadzek dla nieuważnych i niedbałych - powiedział do przełożonego nad wioślarzami. -W górze rzeki już zakończono siewy, a tutaj jeszcze wiele pól stoi pod wodą. - Pozwól sobie powiedzieć, że ziemia Delty rodzi wielokrotny plon, za jedno wyrzucone ziarno oddaje całą garść pszenicy ciężkiej i rzetelnej jak złoty piasek. A żebyś wiedział, jak bujna jest tutejsza winorośl i jak słodkie wydaje grona. Wina z Krety czy Byblos ani się umywają do win spod Memfis czy On. - Wiem. - No właśnie, nieraz sobie myślę, czego my szukamy po pustym morzu - przełożony nad wioślarzami pokiwał zdziwiony głową. -Siedziałby człowiek w domu, chodziłby za radłem, żął, młócił, jadł chleb z własnego pola. - Jeśli tego chcesz, porzuć swoje rzemiosło. - Na gwiezdną Nut! Nie mogę tego uczynić. Nie potrafię usnąć spokojnie, jeśli pod stopą nie skrzypią deski pokładu, a woda nie pluszcze pod stępką. Śpię spokojnie tylko przy szumie fali. - Więc czemu narzekasz? - Wiesz, jak powiadają? Jeżeli przelatujący ptak zrzuci ci na kolana bryłę malachitu, ty rozpaczasz, że to nie złoto, a kiedy w twoją sieć złapie się ogromna ryba, przeklinasz ciężar, który musisz zanieść na targowisko. Roześmieli się obaj. - Mówią także, że stolarz i kamieniarz wyrzekają, iż dłonie ich stają się od pracy czarne i sękate jak łapy krokodyla, zazdroszczą piekarzom i kucharzom, którzy znowu przeklinają żar paleniska i są gotowi zamienić się z rybakami brodzącymi po pas w mulistej wodzie, a .... Całym ciałem Tamit odczuła gwałtowne szarpnięcie statku, zatrzeszczały wręgi i poszycie. Dziób zarył się z rozmachem w piasek. Statek zadrżał jak zwierzę schwytane w pułapkę i znieruchomiał. 115 Teraz? Ukrycia' je krzyczano: oddech podkra- 'w bek ^okładzie> odnalazła nowej i'" wie. \ Dwie łodzie Po linie i skakufr po; wzro- nie P gdy ZWinę}a T CZeka}a burtach statku, wioślarze zsuwali się un ral Szeri- Panie, ten ch ^^n zacis^powieki az do bólu ja- , a ^ /a|aj V mm ^zrozumiała ze krzyczy Podstępie ni, 116 pełnych wlćjów wśli2guj,cych sic He Jak ją nauczono, Tamit ukazała na usta i padła na kolana. - Nie każesz go chyba rzucić w wodę? - pytał ten sam człowiek-który odezwał się przed chwilą. - Rzeka w tym miejscu jest bardzo szeroka i roi się od krokodyli. - Znacie chyba prawo? -Znamy. Ale... - Więc milczcie. Tymczasem nie spadnie włos z głowy tego obdar-tusa, a ja spytam czcigodnego Dżedhora, co rozkaże z nim uczynić. - Zyj nam, panie. Twoje serce jest pełne dobroci. Stary człowiek ujął dłoń Tamit i pokazał jej na migi, że ma wstać z kolan i usiąs'ć pod masztem. - Czy zezwolisz, panie, by dano temu chłopakowi nieco pożywienia? - Nie nakazano nam żywić głodomorów okrytych wszami! -odburknął Szeri, a potem dodał z cieniem lekkiego uśmiechu: - A zresztą, dajcie pożywienie temu włóczędze, może bogowie pobłogosławią naszą podróż. Nie patrząc na skuloną Tamit odwrócił się i odszedł, stary wioślarz przyniósł- drewnianą czarkę z kwaśnym piwem i kawałek placka i milcząc położył przed dziewczyną. Ręce Tamit drżały, drętwiał język, nic była w stanie przełknąć ani kęsa. - Nie bój się, chłopcze - stary człowiek pogłaskał niezgrabnie jej skudlone włosy. - Nasz sternik wcale nie jest zły. Krzyczy, lecz w swoim sercu lituje się twojej nędzy. Pamiętając o wskazówkach Szeri spojrzała na żeglarza nierozumie-jącym w2rokiem i pokręciła głową, jakby czemuś zaprzeczając. Stary człowiek widząc, że go nie zrozumiała, uśmiechnął się i pomachał z^ odchodzącym Szeri ręką. - On je st dobry - powtórzył. - Nic się nie bój. Toeris z głową hipopotama ni.e opuszcza takich biednych dzieciaków, jak ty, chłopcze. Później xarm-t słyszała5 jak stary opowiada komuś z przejęciem: - Pewn o podpłynął do statku i wlazł na pokład, biedny mały. Kie-y głód ^j-ęca cj kjszk^ wlazłbyś nawet na Krwawe Bagno, by wygrzebać stamtąd coś do jedzenia. 11-7 Teraz? Dziewczyna wysunęła się z ukrycia i zatrzymując oddech podkra-dła się ku zejściu. Na pokładzie krzyczano: - Nakazałem odbić na dziesięć łokci! - Nakazałeś' odbić na dwadzieścia! - Źle usłyszałeś'! - Dziób wbił się w piasek! - Trzeba spus'cić lodzie! - Dziesięciu ludzi do łodzi! Szybkie stopy przebiegały nad głową Tamit, była odurzona powietrzem, w ciemny kąt za złomami głazu nie docierał żaden s'wieży powiew.. Nim odważyła się postawić stopę na pokładzie, odnalazła wzrokiem zwój smołowanych lin i rzemieni, wszystko było przygotowane tak, jak mówił Szeri. Nikt jej nie zauważył, gdy zwinęła się w kłębek w nowej kryjówce. Przytaiwszy oddech Tamit czekała cierpliwie. Dwie łodzie zatańczyły przy burtach statku, wioślarze zsuwali się po linie i skakali do nich. - Rzucimy wam koniec liny - rozkazywał Szeri - a my wszyscy na mieliznę! Przygotować drągi! Ols'niona nagłą jasnos'cią, Tamit zacisnęła powieki aż do bólu, jakaś ręka szarpała jej ramię, a groźny głos krzyczał: - Kim jesteś', włóczęgo? Odpowiadaj. Musiała minąć dłuższa chwila, nim Tamit zrozumiała, że krzyczy na nią Szeri. Ni to zapłakała, ni zabełkotała wyciągając przed siebie obronnym ruchem dłonie. -Gadaj! - Panie, ten chłopak jest chyba niemową - stary wioślarz chciał ułagodzić gniew sternika powodowany zapewne litos'cią. - Spójrz na niego, panie, nie waży więcej niż ptasie pióro, a kości sterczą mu jak wołowi żywionemu plewą. - Nie zniosę na pokładzie brudnych włóczęgów wślizgujących się podstępnie niczym węże! 116 Jak ją nauczono, Tamit ukazała na usta i padła na kolana. - Nie każesz go chyba rzucić w wodę? - pytał ten sam człowiek, który odezwał się przed chwilą. - Rzeka w tym miejscu jest bardzo szeroka i roi się od krokodyli. - Znacie chyba prawo? - Znamy. Ale... - Więc milczcie. Tymczasem nie spadnie włos z głowy tego obdar-tusa, a ja spytam czcigodnego Dżedhora, co rozkaże z nim uczynić. - Żyj nam, panie. Twoje serce jest pełne dobroci. Stary człowiek ujął dłoń Tamit i pokazał jej na migi, że ma wstać z kolan i usiąść pod masztem. - Czy zezwolisz, panie, by dano temu chłopakowi nieco pożywienia? - Nie nakazano nam żywić głodomorów okrytych wszami! -odburknął Szeri, a potem dodał z cieniem lekkiego uśmiechu: - A zresztą, dajcie pożywienie temu włóczędze, może bogowie pobłogosławią naszą podróż. Nie patrząc na skuloną Tamit odwrócił się i odszedł, stary wioślarz przyniósł drewnianą czarkę z kwaśnym piwem i kawałek placka i milcząc położył przed dziewczyną. Ręce Tamit drżały, drętwiał język, nie była w stanie przełknąć ani kęsa. - Nie bój się, chłopcze - stary człowiek pogłaskał niezgrabnie jej skudlone włosy. - Nasz sternik wcale nie jest zły. Krzyczy, lecz w swoim sercu lituje się twojej nędzy. Pamiętając o wskazówkach Szeri spojrzała na żeglarza nierozumie-jącym wzrokiem i pokręciła głową, jakby czemuś zaprzeczając. Stary człowiek widząc, że go nie zrozumiała, uśmiechnął się i pomachał za odchodzącym Szeri ręką. - On jest dobry - powtórzył. - Nic się nie bój. Toeris z głową hipopotama nie opuszcza takich biednych dzieciaków, jak ty, chłopcze. Później Tamit słyszała, jak stary opowiada komuś z przejęciem: - Pewno podpłynął do statku i wlazł na pokład, biedny mały. Kiedy głód skręca ci kiszki, wlazłbyś nawet na Krwawe Bagno, by wygrzebać stamtąd coś do jedzenia. 117 - Jak myślisz, Henu, co nasz dowódca zrobi z tym chłopakiem? Każe go utopić? - Sternik jest dobry, a krzyczy po to, by nie wiedziano, że ma serce miękkie jak nie odciśnięty ser. Przysiągłbym na Sechmet, panią wojny i bojowych statków, że będzie bronił tego dzieciaka przed obliczem czcigodnego Dżedhora. Nie pamiętasz, jak zastąpił cię przy wiośle, kiedy cię trzęsła zimnica niczym wicher palmę? - Co mam nie pamiętać? On pierwszy skoczył nam na ratunek, gdy hipopotam rozbił łódź. Mało brakowało, a potopilibyśmy się wtedy wszyscy jak kamienie. - Cała załoga do wioseł! Rozmowa została przerwana i wioślarze zgodnie napierali całą siłą na bok statku, gdy tymczasem wysłane łodzie holowały liny przemyślnie założone na burty. Statek drgnął i powoli zsunął się z mielizny. Spłoszone wrzawą i bieganiną krokodyle jeden po drugim wpełzały do wody, tylko białe czaple niezmordowanie wypatrywały dalej ryb, nieruchome i obojętne. - Czy nie byłoby lepiej, panie, gdyby ukryć tego wyrostka przed czcigodnym Dżedhorem? - stary wioślarz Henu podrapał się w głowę i przestąpił z nogi na nogę. - Możni mają twarde serca, tylko ktoś, czyj brzuch ściskała obręcz głodu, zrozumie innego głodnego. Uśmiechając się lekko (plan okazał się jeszcze lepszy, niż się spodziewał) Szeri odpowiedział: - Chyba znasz mnie dobrze, Henu, i wiesz, że nie pozwolę, by bezbronnemu stała się krzywda. Jednak nie mogę niczego zataić przed wodzem wyprawy. I muszę bez szemrania wypełniać jego wolę, gdyż to właśnie jego postawiła nade mną Najdostojniejsza Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile. - Twoja wola, panie. Tymczasem Tamit siedziała skulona, odurzona powietrzem i przestrzenią, której nie widziała od dnia, kiedy Szeri porwał ją z rozbitej lektyki. Nareszcie mogła wstać, wyprostować się, przejść parę kroków po pokładzie, widzieć niebo i rzekę, zielone brzegi i białe kolumny dalekich świątyń. Nie tknęła nawet postawionego przed nią jadła, nie mogła przełknąć ani kęsa. Nie wiedząc sama o tym, kołysała się wciąż całym ciałem w tył i w przód, a jej oczy, jak piaskowe skoczki spłoszone przez głodnego węża, błądziły po ogorzałych twarzach wioślarzy, zatrzymywały się na rzeźbach zdobiących dziób i na ogromnym płótnie żagla, prześlizgiwały się po burtach i znowu wracały do spokojnej wody, płynącej ku morzu. Gdzieś głęboko w sercu podnosił się lęk. Tak dawno nie patrzyła w ludzkie oczy, była jak zwierzę wypuszczone nagle z ciasnej klatki, które zamiast uciekać od swego więzienia, siada pod drzwiami i czeka pokornie, by mogło znowu powrócić w cztery ściany zamknięcia. Ona, Tamit, schylała czoło przed ludźmi, starała stać się tak niewidoczna, jak drobina pyłu czy maleńki ptak. Stary Henu, który powrócił na ławy wioślarzy, od czasu do czasu odwracał głowę i uśmiechał się do niej. Nie mogła odnaleźć swojego dawnego uśmiechu, by odpowiedzieć, pokazać, że raduje ją okazywana życzliwość i współczucie. - Gdy zbliżymy się do statku, na którego pokładzie znajduje się czcigodny Dżedhor, niech jeden z ludzi weźmie zwierciadła sygnalizacyjne i przekaże, że proszę o pozwolenie stawienia się przed jego obliczem. Mam ważną sprawę do dowódcy. - Będzie, jak rozkazałeś, panie. Szeri starał się omijać wzrokiem skuloną pod masztem drobną postać siostry. Mimo że serce ściskało mu się współczuciem, winien był okazywać obdartemu włóczędze, który podstępem wtargnął na królewski statek, lekceważenie i surowość. Każde słowo, nawet nieopatrzny gest mógł naprowadzić złe oczy na jego tajemnicę. Zmarszczywszy czoło położył dłonie na sterze. Tak, jego plan jest jedynym ratunkiem dla Tamit. - Ze statku czcigodnego Dżedhora odpowiadają, że oczekują twojego przybycia, panie, przed ukazaniem się pierwszych gwiazd. - Będzie mi towarzyszył przełożony nad wioślarzami i... ty, Henu. Tego włóczęgę weźcie na sznur i spuśćcie do lodzi. Możecie go związać lub nie, jeżeli podąży z nami bez szarpania się i krzyku. 119 118 . ST O S. S' «' O % P f filt S%3| . H- O co 3 r^- rł P CL ?r ,cT ' 3 ca 1 h- CT- 35 cd & "'-co1 300 CO N N 3 CD • S_ 3 po: ^ p 1 3" - a. ^ 7* o 8 co N 3 3 a 8 s- g3 p o 1° L•• CD ca «- ca o PT CT N 13 o ir p "• co N ca o N p N •O L O B 1 o 2 « 3 era g= 3 O 2n'3 ^era o p Os CL o o. o ir. < co n> o -° o 1-1 a o p 3 n rr c N 7T P 1-1 CT N •-1 O N cos C O O P 3 p p 3 I I O p D 2. E. 2. 5 "3 ii! 70 i ! i ^ 5; 3. •o S < i-t O < n >r o co p3 ^|" 3 3 g g n 3 I i: 1 N n> o 13 S s s CO X* Cl C o co 00 N n> O 13 CD 3^ 3 CD era ^-1 "CO N N 3 O ca O 3 3 era -p 3 ST p o 3 © O CT o 3 O ca i O co ¦ «§; % e •-I N O 3 O N o „. 2. ¦? _ era ^ ° Ł *-O ^^- *-L 2 3 o n> ¦ era I o fis f5 n 2 rP co 3- g. o- o! co a p p "" N a 0 3 3 13 L 3 10 o. 2. o -co 2? O 3 O g- n j 2. ^ p n> ° 3 S: 3 & N 3 N 3 P N Ci m Ł era o 2. ? J3 ? „Miałem cię ocalić, Tamit, bys' nie była niewolnicą w domu starego bogacza. Miałem cię ocalić, Tamit, choćbym miał zginąć razem z tobą. A teraz niosę ci śmierć..." - Zbliż czarę do jego ust, Szeri. „Rzucę puchar. Rozbiję. Niech się dzieje, co chce". Jakby odgadując myśli brata, Tamit podniosła twarz i niedostrzegalnym prawie ruchem warg uśmiechnęła się. „Nie, Szeri. Nie wolno ci gubić siebie i rodziców, i braci, i małej Nehet. Teraz ty musisz być dzielny. Patrz, ja się nie lękam". Jej twarz widziana w słabym blasku kaganków była pełna takiego spokoju i niewiedzy, że wszyscy obecni wstrzymali dech w piersiach. Dłonie Szeri ostrożnie podsunęły czarę do jej warg. - Wypij! - głos Szeri przypominał raczej skwir rannego sępa niż głos człowieka. - Wypij! Wolałby umrzeć niż wypowiedzieć te słowa, a jednak wypowiedział je. Kamienne oczy Dżedhora śledziły uważnie każdy jego ruch spod wpółprzymkniętych powiek. Tak samo spokojna jak poprzednio ujęła podaną sobie czarę i wolno zaczęła pić. W tej samej chwili s'miech czcigodnego Dżedhora wtargnął w ciszę, oficerowie zerwali się na równe nogi nic nie pojmując. - Miałeś rację, młodzieńcze. Ten wyrostek jest niespełna rozumu i niemy jak pień sykomory. Teraz wyśpi się za wszystkie czasy, ale zabraniam i zakazuję wysadzić go na ląd w jakimkolwiek z portów. Niech będzie z tobą do końca drogi. Znajdź mu jakieś zajęcie na statku, niech sprząta pokład lub roznosi wodę między wioślarzy. Na łódź Re! Przyznacie chyba, przyjaciele, że była to piękna próba. Nawet ten zarozumialec, królewski sędzia, nie wymyśliłby nic lepszego! Jeszcze długo czcigodny Dżedhor śmiał się ze swojego udanego pomysłu, nim Szeri pojął, co naprawdę zaszło. Ocalona! Tamit, jego mała siostrzyczka, będzie żyła i pożegluje z nim razem do Byblos! O Izydo, gwiazdo nad grzywami fal prowadząca żeglarzy, niech będą ci dzięki! - Tyś rozkazał - tylko tyle potrafił wykrztusić. 122 - Wrogowie Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, są potężni i przewrotni. Mogli nasłać szpiega na królewskie statki, mogli to także uczynić chytrzy kupcy z dalekiej Krety czy bogatego Karkemisz, którzy pragną posiąść wielkie tajemnice. Nigdy nie za wiele przezorności, młodzieńcy. Dopiero po tej próbie wiem, że chłopak naprawdę nic nie pojmuje. Wzdrygnąłby się przecież przed wychyleniem trucizny, a wszyscy widzieliśmy, że był spokojny, Chytrość, zapamiętajcie, młodzieńcy, zwycięża się chytro- ścią! Uradowany swoim pomysłem czcigodny Dżedhor kazał dolać piwa i przepił do Szeri. - Nie biorę na siebie nigdy śmierci bezbronnego, młodzieńcze. Nie chcę, by moje serce krzyczało przeciwko mnie, gdy spocznę w Wielkiej Siedzibie. Inna rzecz, wróg pokonany w boju, ten czyni mnie miłym bogom i Horus, Pan Obu Krajów, nie omieszka nagrodzić moich czynów. A Tamit stała jeszcze przez chwilę bez ruchu trzymając pustą czarę w ręku i bez drżenia czekała, aż chusta wiecznego mroku spowije ją całą, już nie słyszała ostatnich słów czcigodnego Dżedhora, kiedy obsunęła się na deski pokładu. Przed sobą widziała twarz matki, Mu-temuie, i czuła uścisk jej rąk, matka odnalazła ją i była przy niej w tej najcięższej chwili. Potem twarz matki rozpłynęła się w szarej mgle, rozwiała się jak poranny opar nad bagnami. Tamit zasnęła kamiennym snem. - Wstawaj! Gdzie jest? Kto ją woła? Już chciała odpowiedzieć, że zaraz wstanie, tak jak zwykle odpowiadała na wołanie matki, gdy nagle uprzytomniła sobie wszystko. Usiadła przecierając oczy. Co to? Zamiast szeroko rozlanych wód wielkiej rzeki statki płynęły kanałem zamkniętym z obu stron nieprzebytymi mokradłami i zaroślami, krzykliwe chmary ptaków kołowały nad masztami statków. Woda marszczyła się szerokimi kręgami, jakieś ogromne ryby chroniły się ucieczką na płycizny. Statki szły jeden za drugim, grzbiety wioślarzy napinały się od wysiłku, gdy równomiernie, razem zanurzali 123 pióra wioseł w wodzie. Widocznie królewska flota wpłynęła w jakiś boczny kanał, odchodzący od głównego nurtu rzeki. - Na szczęście w porze przyboru wody są wysokie. - Tamit zrozumiała, że Szeri umyślnie mówi tak głos'no, by mogła go usłyszeć. - Patrzcie, już widać Solną Pustynię na tamtym brzegu. Niedługo dotkniemy fali Wielkiego Zielonego Morza. - Powiadają, że na Solnej Pustyni po drugiej stronie zatoki każdy wędrowiec musi umrzeć z pragnienia. - To prawda. Niejeden z wielkich królów musiał zawrócić swoje rydwany bojowe, gdy wojownicy zasłali pustynię niczym ścięte kłosy rżysko. Pragnienie zwyciężyło nawet niezwyciężonych. - Słyszałem także, że nie znajdziesz na tutejszych brzegach ani jednego źródła wody pitnej aż do Koseir. Tam dopiero możesz napełnić dzbany. Tamit ciągle patrzyła na brata. Rozmawiał z nadzorcą wioślarzy, półobrócony ku niej, czujny na każdy jej ruch. Ale nie pozdrowił jej nawet najlżejszym gestem. - Tak mniemano do tej pory - odpowiedział Szeri - lecz wczoraj czcigodny Dżedhor uczynił nam wiadomym, że z rozkazu Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, ruszyły na Solną Pustynię wyprawy odważnych badaczy i prowadzone przez Horusa odnalazły źródła pełne wybornej wody. Tak więc nie zabraknie nam napoju. - Błogosławmy mądrość wielkiej Królowej! Dopiero teraz Szeri udał, że zauważył Tamit. -Henu! - Słucham cię, panie. - Daj temu chłopakowi jeść, a gdy się pożywi, pokaż mu, co ma robić. Lecz nie goń go zanadto do roboty. Jest słaby i ciągle odurzony napojem. - Tyś rozkazał. Henu wcisnął miotłę do ręki Tamit i pokazał jej, jak ma uprzątnąć pokład. Jeszcze niedawno Tamit marzyła o pięknych strojach, o klejnotach, o gwarnych ucztach, śniło jej się wydawanie rozkazów bez- 124 szelestnym sługom istniejącym tylko po to, by zaspokajać każdy jej kaprys. Jakie to było odległe i jak drogo przyszło jej zapłacić za te głupie marzenia! Tamit, córka pisarza Ani, miotłą zeskrobuje z pokładu naniesione błoto i resztki posiłków! A mimo to była w jakiś niewytłumaczony sposób szczęśliwa. Jeżeli udało jej się przemienić w brudnego wyrostka, tym samym odsunęła od siebie i swoich najbliższych niebezpieczeństwo. Jest wolna i to jest najważniejsze! Bardzo się starała, by oczyszczone przez nią deski lśniły czystością i widocznie dobrze wykonała swoją pracę, gdyż stary Henu obdarzył ją kilkoma suszonymi daktylami. Ukucnąwszy Tamit przeżuwała je powolutku, sycąc się smakiem każdego kęsa. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jaka jest głodna. - Jedz, jedz - mruczał Henu - niewiele, mój chłopcze, zakosztowałeś w życiu słodyczy. Wystarczy spojrzeć na ciebie, żeby wiedzieć, że ci nieraz brzuch przyrastał do krzyża. Możesz być niemy jak ryba, ja tylko spojrzę i już wiem, co komu sprzędły Hathory nad kołyską i jaki los zsunął się dla człowieka z kolan bogów. Zebrałeś wiele sztur-chańców, mój mały. Jeszcze przed zachodem słońca morze zakołysało królewskimi statkami. Tamit, pomna opowiadań Szeriego o morskich wyprawach, na próżno wypatrywała oczy szukając grzywiastych bałwanów i ryczących głębin. Lekki wiatr marszczył bruzdy fal i morze usypiało pod znikającą na zachodzie czerwoną tarczą Re. - W dobrą godzinę dotknęliśmy dziobem morskiej fali. - Trzeba przyznać, że szczęści nam się we wszystkim. - Czcigodny Dżedhor rzekł nam, że świątobliwy Senmut, doradca Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, obliczył w swej wielkiej mądrości, iż nie napotykając nieprzewidzianych przeszkód na naszej drodze, winniśmy dotrzeć do zatoki w dzień dobrowróżebny, w którym niegdyś Horus pokonał czarnego Seta, zabójcę swego ojca. - Błogosławmy mądrość świątobliwego Senmuta, podpory tronu Wielkiej Królowej, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile. 125 Z rozkazu dowódcy ustawiono żagiel, wiatr był pomyślny i lekko niósł statek ku jego celowi. - Śpijcie. Nie zawsze bogom podoba się prowadzić nas po morzu. Jeszcze niejeden raz zemdleją wasze ramiona. Układając się pod rozmigotanymi gwiazdami ludzie pogadywali sennie, później nakrywszy głowy opończą zapadali w sen tak szybko, jak spada kamień kotwicy w głębinę wód. Na królewskich statkach zapanowała cisza. - Tamit... Czy to wiatr? - Tamit... Odnalazła w ciemnos'ci dłoń brata i uścisnęła ją mocno. - Szeri... - Przeklinam siebie za... - Nie, Szeri, nie. Nie myśl o tym. - Wybacz mi, Tamit. Zacisnęła z całej siły palce na przegubie jego ręki, chciała, by Szeri wiedział, że rozumie. -Aon? Nie od razu zrozumiał, o co pytała siostra. - Żyje - odszepnął wreszcie. - Byłem u niego. - Przytomny? - Nie. Śpij, Tamit. Nie martw się. Teraz wszystko już będzie dobrze. Jesteś dzielna. - To ty jesteś dzielny, bracie. - Nie. Ty. A teraz śpij. Muszę wracać do steru. Odszedł, bezszelestnie stąpając po pokładzie bosymi stopami. Plusk wody, łopotanie żagla, drżenie statku ukołysało Tamit do snu . i po raz pierwszy od wielu, wielu dni zasnęła tak spokojnie, jakby spoczywała we własnym łożu, w domu rodziców, ufna, że zbudzą ją rano przyjazne słowa i pieszczoty jej matki Mutemuie. Co zawiodło księcia Totmesa na tarasy wspaniałej świątyni Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, sam 126 nie potrafiłby odpowiedzieć. Błądził, samotny książę, bez orszaku dworzan i pochlebców, między lasem nie wykończonych kamiennych posągów i zewsząd patrzyły na niego kamienne oczy znienawidzonej ciotki. Jej twarz miały dziesiątki posągów, małych, średnich i wielkich, ona była Horusem, Ozyrysem, Izydą i Neith, ona dzierżyła bicz i berło, jej głowę zdobiły połączone korony Dolnego i Górnego Egiptu, wojenny hełm chaperesz ze strusimi piórami i przepaska z ureuszem, królewską kobrą, znakiem jedności z bogami. - Nienawidzisz mnie? - Totmes zajrzał w kamienne oblicze - No, to dowiedz się, że ja ciebie nienawidzę po stokroć bardziej. Być może dowiesz się, jak potrafię zapłacić za wszystkie upokorzenia, których mi nigdy nie oszczędzałaś. Marzył o czasach swego wielkiego dziada, gdy nad Eufratem i Tygrysem, w bogatych miastach wybrzeża, w gorącej Nubii - ze czcią i grozą powtarzano imię Amenhotepa. Chciałby stanąć na czele zbrojnych zastępów i poprowadzić je do walki, jak prowadził je jego wielki pradziad, jak dziad, jak ojciec. Ojciec... Ojciec był dzielnym wojownikiem, opowiadali mu o tym starzy weterani pokryci bliznami po chwalebnych ranach. I ojciec jakiegoś dnia sam złożył władzę, jakby była zbyt ciężkim brzemieniem dla jego ramion, złożył przed swoim ojcem Amonem bicz i berło Obu Połączonych Krajów, Dolnego i Górnego Kemet, i prosił, by władzę po nim przejął syn, płaczące niemowlę, on, książę Totmes. Rada Królewska ustanowiła, że Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, zasiądzie na tronie tylko do momentu, kiedy dziecko wyrośnie na tyle, że będzie mogło pojąć, jakie są obowiązki władcy. Od tej pory minęło wiele wylewów Hapi, wiele razy rolnicy rzucili ziarno w ziemię i wiele razy zsypywali ziarno do dzbanów. On, książę Totmes, stał się wyrostkiem, młodzieńcem i prawie dojrzałym mężem, a ciotka Hatszepsut ciągle zasiadała na tronie władców i rządziła Obu Krajami, Dolnym i Górnym Kemet. Gdyby mógł rzucić w jej twarz oskarżenie palące mu wargi! Gdyby mógł wykrzyczeć, jak bardzo jej nienawidzi! 127 Lecz ciotka traktowała go z niezmienną dobrodusznością jakby był ciągle małym chłopczykiem bawiącym si? w gronie rówieśników zbywała go śmiechem, lekceważącą uwagą, odtrącając od tego wszystkiego co stanowi o władzy. A mimo tej pozornej, beztroskiej pogardy kazała śledzić czujnie jego kroki, sama też obserwowała go nieustannie, choć z ukrycia. Tak zaczajona pantera patrzy na pasące się oryksy, gdy czeka na chwilę dogodną do skoku - Jestem nikim. Ja, Totmes, syn Totmesa, jestem nikim Stanął przed posągiem Hatszepsut. Kazała się wyrzeźbić tak jak przedstawiano władców, w podwójnej koronie, we wspaniałym naszyjniku, z biczem i berłem w skrzyżowanych rękach. Jej stró, byl męski, a przyprawiona broda ujęta w złotą tulejkę zdobiła jej oblicze Pozłocono jej włosy i wypełniono kamienne oczodoły błękitną emalią ze zmielonego na proszek turkusu. - Nikogo nie oszukasz. Jesteś tylko nędzną kobietą, która bezprawnie zasiada na tronie mego ojca i dziada. Mógłby przysiąc, ze martwe oczy posągu zapaliły się na chwilę ognikiem drwiny i pogardy, jak zawsze, gdy ciotka raczyła się do niego zwracać. v Schyliwszy się po odłamek głazu jeszcze me wiedział, co chce uczynić lecz kiedy jego palce zacisnęły się na kamieniu, nagle zrozumiał. Uderzył, wysoko podnosząc ramię, by pewniej strzaskać znienawidzoną twarz. - Czy nie żal ci, książę, kunsztownej roboty kamieniarza? Nie dosłyszał kroków świątobliwego Senmuta, doradcy ciotki Wysunął się jak duch spomiędzy kolumn zdobnych w liście lotosu i dęli katną plecionkę i stał kiwając ogoloną głową. - Chcesz zniszczyć posąg Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile? - Widziałeś, więc wiesz, czego chcę. - Widziałem, książę, i wiem, że postępujesz jak dziecko, któremu odmówiono słodyczy, a ono podkrada się znienacka i z zemsty brudzi błotem szaty swojej piastunki - małe zmarszczki w kącikach oczu świątobliwego Senmuta rozbiegły się promieniście. - A pozwól sobie 128 przypomnieć, książę, że dawno już obciąłeś dziecinny lok i stałeś się dojrzałym młodzieńcem. - Być może. W sercu Totmesa był wstyd. Dał się przyłapać temu mędrkowi na chwili słabości, która nie przystoi księciu i mężczyźnie. - Mówiąc „być może" zdajesz się nie być zbyt pewny swojej dojrzałości, książę. - Nie ty będziesz o tym decydował, podporo tronu mojej ciotki. To moja rzecz. - I tak, i nie - świątobliwy Senmut rozsiadł się wygodnie i zrzucił z nóg sandały. - Książęta, Totmesowie, miewają swoich wychowawców i muszą im być bardziej posłuszni niż zwykli chłopcy. Władzy się trzeba nauczyć, nawet tej najprostszej, kiedy z okna swojej komnaty rozdajesz zasłużonym żołnierzom upominki i klejnoty. - Jeżeli o to chodzi, nie widzę potrzeby, bym miał się uczyć czegokolwiek. - Słowa dławiły go gniewem i goryczą. - Moja ciotka Hatszepsut i ty, świątobliwy Senmucie, wypełniacie doskonale to, co przystoi władcy. Bosa stopa Senmuta zakreśliła krąg na kamiennych płytach tarasu. - Uważasz, że to źle, książę? - Najlepiej będzie, jeżeli odejdę, Senmucie. - Nie sądzę. Powinniśmy skończyć zaczętą rozmowę. Marzysz o wojnie, książę? Czy tak? - Tak. - Stopa Senmuta zastygła w bezruchu, a Totmes powtórzył z zaciętością: - Tak. - Wiedziałem o tym. W głosie mądrego doradcy Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, był jakiś żal i niepokój. - Wiemy o tym - powtórzył. - Wiemy o tym. Ja i Wielka Królowa. - Spójrz na ściany świątyń i pałaców, a zobaczysz pędzące rydwany, palone miasta i hołdowników bijących czołem chwalebnym władcom, moim przodkom. Imię zwycięzcy powtarzają mnogie usta, chociaż pustynia zasypała bramę jego wielkiej siedziby i nikt już nie skła- 129 da "" ołtarzach ofiarnych darów r godnego podziwu „/z sława *L%L?" "* w podnieceniu Totmes fał nr świątyni. Słowa padały corTz S^ ^^ kr°ka™ taras Przez nacierających procarzy. J> CZym kamie™e wyrzucane Powiem ci to \e^,7C7f c -ladca nakazuje Mlfc,/„sS™0U™'.2e( *Ik° -*» - «chórz,iwy ^rydwan b ^ oj™. UL j. d0 k ? ich bitew. Rzerniesln pra- zarasta chwast, martwią się o^ którym zabrakło gospodarza Czy pomvS ~ Nie. To mnie nie obchodzi. P°mysIale o ziemi, w domu, o tym, książę? po matce, Jak syn następuje p0 olc h ^ ^ ^~ bogowie obdarzają siłą i m^° °JCU' bow-m nie każdą kobietę ytre "'^ by pozbawić go tronu zczył brwi to, o ,y,„, ze pragn|es2 130 Spod kamiennego bloku wypełznął skorpion, uniósł w górę odwłok grożąc jadowitym kolcem. - Czy jest w tym cos' dziwnego? Lud pragnie, by rządził nim twardy wojownik, chce widzieć hołdowników przed tronem swego władcy. - Są inne czyny, które mogą być jeszcze bardziej miłe ludowi. Odrzucając w tył głowę Totmes rozes'miał się. - Nie rozs'mieszaj mnie, Senmucie. Czy nazywasz wielkim czynem to, że moja ciotka zjawia się w rzemieślniczych warsztatach i po wielekroć każe sobie objaśniać, jak się spaja cedrowe deski lub wytapia miedź? A może uważasz, że wielkim czynem jest przeoranie bruzdy pola, gdy zaczynają ustępować wody? Bo chyba nie myślisz o budowaniu spichrzy na ziarno w Dolnym i Górnym Kemet? - Włas'nie myślę o tym. - Zadziwiasz mnie, świątobliwy. Ludzie wychwalają twoją mądrość, podobno umiesz wykreślić bieg gwiazd po niebie i znasz sekrety leczenia chorób, potrafisz także wznieść piramidę, której wierzchołek sięga chmur, a nawet ujarzmić brzeg rzeki. Ale to, co mi teraz rzekłeś, nie powinno wyjść z twoich ust. Te słowa mogłaby wypowiedzieć lękliwa niewiasta lub bezrozumne dziecko. - Inaczej widzimy świat, Totmesie. I dlatego Najdostojniejsza Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, wzdraga się przed złożeniem bicza i berła w twoje ręce. A jeżeli chodzi o czyny godne pamięci, mniemam, że nie zabraknie ich w latach panowania Hatszepsut, Wielkiej Królowej. - Co masz na myśli? - Wyprawę do krainy Punt. Palce Totmesa zwinęły się w kułaki, aż pobielały kostki. Chciał krzyczeć. Oto, co ukryto przed nim! Zaiste, ciotka jest przebiegła jak wąż i jak on kąsa podstępnie, z ukrycia. W łaskawości swojej pozwala, by snuł marzenia błądząc samotnie nad brzegiem rzeki i w piaskach pustyni i śmieje się szyderczo z tych jego snów! - Oszukaliście mnie! 131 - Nie, książę. Sam się oszukujesz własnymi rojeniami. Może czas, byś stanął u boku Wielkiej Królowej, oby żyła w szczęs'ciu, zdrowiu i sile, i spróbował zrozumieć, jakimi drogami biegnie jej myśl i co podpowiadają władczyni przewidujący bogowie jako czyny słuszne i godne pochwały. Zmrużywszy oczy spojrzał Totmes w źrenice świątobliwego Senmuta, doradcy swojej ciotki. Gdyby wzrok mógł zabijać, stary mędrzec ległby bez życia, niczym dziecko dotknięte zjadliwym kolcem skorpiona. - Nie - odpowiedział. - Nie. To się nie stanie nigdy. Nie chcę naśladować czegoś, co wydaje mi się śmieszne i godne pogardy. - Pięknie wschodzi jęczmień i pszenica. - Pisarz Ani chciał pocieszyć czymś swoją małżonkę, czcigodną Mutemuie, i dlatego starał się zawsze znajdować słowa pełne radości. Na kolanach czcigodnej Mutemuie siedziała mała Nehet z piąstką owiązaną sznurem nefrytowych paciorków (mądry lekarz zdecydował, że chorobę z zadanego uroku odwróci tylko potężny talizman) i gaworzyła coś po swojemu. - Nehet wstała na nóżki - odpowiedziała czcigodna Mutemuie, może nie słysząc szczęśliwej wieści o wschodzących zasiewach. - Drugi prorok ze świątyni Amona wejrzawszy w wodę, ogień i trzewia ofiarnego byka rzekł, że niebezpieczeństwo zostało oddalone. - Zasięgałaś porady wróżbity? -Tak. - I co? - Pisarz Ani nie śmiał pytać dalej. Znał dobrze serce swej małżonki i wiedział, że pytała nie tylko o chorobę małej córeczki. Lecz była milczącego umysłu i wieść złą zostawiała sobie. Pochyliwszy czoło nad dzieckiem, czcigodna Mutemuie odpowiedziała cicho: 132 - Zapłaciłam sześć szat złota, by wróżebny kapłan przespał noc w świętym przybytku. Przerwała czekając na gniew męża. Pisarz Ani gromadził złoto i srebro, by wiano jego córek było bogate, a synowie nie musieli ofiarowywać swoich służb możniejszym. Zwykle czynił wyrzuty domownikom, jeżeli miedź, srebro i złoto zbyt łatwo przepływały przez ich palce. - Dobrze uczyniłaś - rzekł tym razem po krótkiej chwili milczenia. W źrenicach czcigodnej Mutemuie był łagodny smutek, gdy przytulając do siebie córeczkę mówiła cichym głosem: - Niewiele pojmuję z tego snu. Gdy przed śniącym wróżbitą rozwiały się ciemności, zobaczył bawolicę obijaną kijem i usłyszał głos cielęcia z moczarów, zmieszany z rykiem polującego lwa. Głos boga nakazał mu spieszyć z pomocą, więc rzucił się w gąszcze papirusu. Ptaki zrywały się przed nim szybkolotnym stadem, krzyczały, biły go skrzydłami po głowie i barkach. Pod jego stopami było grząskie bagno, każdy krok groził rozwarciem błotnej otchłani, pochłaniającej bez śladu śmiałka, który odważył się wstąpić na te oparzeliska. A cielę dalej beczało wzywając pomocy, raz bliżej, raz dalej, jakby zwodziło szukającego. Chwilami wydawało się, że jest tuż za kępą zarośli, chwilami, że głos jego dochodzi z niezmiernej oddali. Pod stopami szukającego topiel stała się rdzawa, jakby zbroczona świeżo rozlaną krwią, i wtedy pojął, że w tych strasznych głębinach czarny Set utopił ciało świetlanego Ozyrysa. Słowa Mutemuie płynęły monotonnie, czasami marszczyła czoło przypominając sobie dokładnie głos wróżbity, by niczego nie przeinaczyć. - Zdjął go niezmierny strach i wzniósłszy ręce ku górze wezwał pomocy Izydy, gdyż zrozumiał, że demony zwabiły go w pułapkę bez wyjścia. I stało się tak, że biała kania wzniosła się nad jego czołem i latała tu i tam, wskazując mu drogę, a gdzie stąpnął, topiel pod jego stopą stawała się twarda jak lita skała. I szedł za prowadzącą go kanią, a oparzelisko zdawało się nie mieć końca ni początku. Przedzierał się przez papirusowe gąszcze, upadał, kaleczył twarz i ręce, plątał 133 to' / 3 g 3 % ? 1.8 JS >vt«o Go N i-o ow 3 N "L << N B" & 8. 1,. GO "TO CC 3^ a N- V h to 3 ,*3 & - 1 3 Os' II O "to CD B.i n n er N' O ,N S5 L2. 3 * S fi. a g p- cl 'o n' O 3 „ n i-- o o tr ct> o 1 CD 3 cd' N. 5 n' oq _ p o c" ^ ^ ° <-. g s- er o = 8 6-^f s- a-2 : n 3 to o § cd' <= 3 g, 5> - • a I » a i a. L O (a 0 - P >5. a s N o to C LL a n * o" o L > * K o 3. to Go N o N N- CD 3 CL O a to GO o GO s I' o / N to 3 to 3 5 p N 3 LL to" N I. S a n !V a to N go 3 P CD Cl !-t N er o "S. 3 to to G. n" Os O 3 N O B- 3 c5 3 CD I GO 3 o <~. CD 0q O O o " 2. 3 2^ •>j ¦ ^5, t S.OQ. fi. g. * ' N 3? O er -o> Li tr. n. o N- i< N- L0 GO & 5 3. GO -o' '-I c CD O O go Lr ¦*• o T a j> go __ >< N--^- ^ o 3 ° g S; « o a. o § CD CD L• t? I go?. & er «=" 3 3 ^ a er es: g = o- a_ o. y to L>• t?" I' 141 ¦a ż « -• n: 2. * .CD rto , — n- sr 3 Vi "CD N.'S §- Cl S O- ero o cd' CL O GO 2. .n GO N I C < GO O O to L' S: ii. CD to 0Q * O^ GO W N O N "CD c Ln 2. co c o Cl. N CD GO N to' ttr N- CD CL IN cd »r> Sr- to N c? CL O I N CD tU <§ er ^ o L' N 5 I O^ to o -to a- ^. o o i i o g jif CD' °> 2b a O CD g go§ ifffl f N go a er < o ^ N a 0q -w ^ &> o 3 n. 2X ST to ^< iJ- to »! I ^ O, 1 vy ;¦ oq GO CD CD 3 c i*' 3 ,2. to er -CD CL CD CL N CD' S g. 0. O o*-o er L O. -• 3 CL^ go «• ta orq •" ET .a. gj O (TO - Ok., 11* 8 6 Sagi S' J S c o g 5? a » i Ii Ct> O GO ¦ rc zdrowiu i sile, i świątobliwym Senmutem, jej doradcą, i nigdy nie wysiano by nas na tę wyprawę, gdyby wiedziano, że położymy w niej głowy. - A ty cieszysz się nie wiadomo z czego, niby dziecko, przed którym potrząsa się tykwą napełnioną kamykami. - Wolę się cieszyć niż płakać! - Zobaczymy, kto z nas ma słuszność. Dobrze tylko jednemu, temu półgłówkowi, który sprząta pokład. Nie zna cełu podróży, pierwszy raz je do syta i nie jest bity kijem. Powiem ci, że chętnie zamieniłbym się z tym chłopakiem. - Ja tam wolę mieć własny rozum w głowie i własny język w ustach, a trochę strachu jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Zresztą nie wiadomo, czy jest się czego bać. Morze gładkie jak rozlana oliwa, brzeg niedaleko... Tak pogadywali sobie ludzie na ławach wioślarzy, gdy gorący wiatr pchał statki po spokojnym morzu. Za statkami płynęły ławice jakichś nieznanych ogromnych ryb, jakby w igraszkach wyrzucały swoje ciężkie cielska ponad wodę i zapadały się znowu z ogromnym pluskiem, rozbryzgując wokoło pianę. Nocami powierzchnia morza płonęła łagodnym ogniem, pióra wioseł ściekały srebrnymi iskrami. Gdy tylko kończyła się robota, Tamit stawała przy burcie statku i jak zaczarowana patrzyła w morze. Czasem przełożony nad wioślarzami nakazywał jej, by wyszorowała miski czy też rozniosła między ławy dzbany z piwem, lecz najczęściej nikt nie przerywał jej samotności. Wioślarze jakoś polubili chudego, niemego chłopaka, czasem tylko ktoś zniecierpliwiony jego milczeniem szturchnął bez gniewu czy krzyknął, lecz na ogół nie obarczali go zbyt ciężką pracą i podsuwali co lepsze kęsy wygrzebane z własnej miski. Nazwano go Dedu, bo musiał przecież nosić jakieś imię, i wołali go tak. A stary Henu niezmordowanie opowiadał chłopakowi różne historie i starał się nawet wyręczać go w niektórych trudniejszych zajęciach. - Przecież toto nie ma więcej siły niż mysz - gderał. - Daj mi ten dzban, o tak trzeba go rzucić na linie, widzisz, morze samo napełni 136 zdrowiu i sile, i świątobliwym Senmutem, jej doradcą, i nigdy nie wysiano by nas na te wyprawę, gdyby wiedziano, źe położymy w niej głowy. - A ty cieszysz się nie wiadomo z czego, niby dziecko, przed którym potrząsa się tykwą napełnioną kamykami. - Wolę się cieszyć niż płakać! - Zobaczymy, kto z nas ma słusznos'ć. Dobrze tylko jednemu, temu półgłówkowi, który sprząta pokład. Nie zna celu podróży, pierwszy raz je do syta i nie jest bity kijem. Powiem ci, że chętnie zamieniłbym się z tym chłopakiem. - Ja tam wolę mieć własny rozum w głowie i własny język w ustach, a trochę strachu jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Zresztą nie wiadomo, czy jest się czego bać. Morze gładkie jak rozlana oliwa, brzeg niedaleko... Tak pogadywali sobie Judzie na ławach wioślarzy, gdy gorący wiatr pchał statki po spokojnym morzu. Za statkami płynęły ławice jakichś nieznanych ogromnych ryb, jakby w igraszkach wyrzucały swoje ciężkie cielska ponad wodę i zapadały się znowu z ogromnym pluskiem, rozbryzgując wokoło pianę. Nocami powierzchnia morza płonęła łagodnym ogniem, pióra wioseł ściekały srebrnymi iskrami. Gdy tylko kończyła się robota, Tamit stawała przy burcie statku i jak zaczarowana patrzyła w morze. Czasem przełożony nad wioślarzami nakazywał jej, by wyszorowała miski czy też rozniosła między ławy dzbany z piwem, lecz najczęs'ciej nikt nie przerywał jej samotności. Wioślarze jakoś" polubili chudego, niemego chłopaka, czasem tylko ktoś' zniecierpliwiony jego milczeniem szturchnął bez gniewu czy krzyknął, lecz na ogół nie obarczali go zbyt ciężką pracą i podsuwali co lepsze kęsy wygrzebane z własnej miski. Nazwano go Dedu, bo musiał przecież nosić jakieś' imię, i wołali go tak. A stary Henu niezmordowanie opowiadał chłopakowi różne historie i starał się nawet wyręczać go w niektórych trudniejszych zajęciach. - Przecież toto nie ma więcej siły niż mysz - gderał. - Daj mi ten dzban, o tak trzeba go rzucić na linie, widzisz, morze samo napełni 136 wmm go wodą. A ciągnąć trzeba uważnie, bo wychlapiesz wszystko po drodze. Kucał na piętach patrząc, jak Tamit szoruje pokład. - Niektórzy ludzie porzucają dzieci, które za ich złe czyny bogowie pokarali kalectwem. Ciebie pewnie też tak porzucono, Dedu, abyś' nie znał matki, ojca ni swojego rodu. I mnie też tak porzucono na niechybną śmierć, lecz bogowie nie dozwolili, bym zginął. Chowałem się w porcie, spałem na piasku, czasem dobrzy ludzie rzucili mi trochę miedzi lub kęs pożywienia. Rybacy pozwalali mi wybierać małe rybki z dna swoich łodzi, a myśliwi dawali mi ptaszki, bym piekł je nad ogniskiem. Tak wyrosłem duży i silny i wtedy dopiero zapisano mnie w księdze Domu Życia, za sprawą pewnego kupca, i nakazano mi robić wiosłem na królewskich statkach. Nie skarżę się na los, jakiego doznaję z łaski bogów, i wiesz, co ci powiem, Dedu? Kiedy i ty staniesz się silny, poproszę sternika Szeri, by i tobie także pozwolił usiąść przy wiośle. Na to nie potrzeba wielkiej mądrości, zresztą pokażę ci, co i jak. W serce Tamit wstępowała powoli wdzięczność i spokój. Nocami zamieniała z bratem kilka ukradkowych, cichych słów, ale zdarzało się i tak, że przez kilka kolejnych nocy nie wypowiedziała ani słowa. - Żyje jeszcze? - szeptała w ciemność. - Żyje. Ale nić jest cienka i pęknie lada chwila. - Czy mówił coś? - Bredzi w gorączce. Boję się, by nie krzyczał. Krępuję jego wargi opaską. - Tam jest ciemno i duszno. - On tego nie czuje. Nie wie, gdzie jest. Widocznie pomieszał się jego rozum. Pije wodę i patrzy przytomniej, ale nie rozumie nic z tego, co mówię do niego. Nie tylko umierający Hori w kryjówce pod pokładem stanowił niebezpieczeństwo. Któregoś dnia z jednego ze statków, które spotkali w Koseir, spuszczono na wodę wąską łódź i niebawem młody Jahmes w szerokim naszyjniku wstąpił na pokład i powitał Szeri: 138 - Miło mi cię widzieć w dobrym zdrowiu, stary przyjacielu. Jak widzisz, rozkaz Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, znowu nas połączył na dolę i niedolę. W oczach Szeri nie było radości, gdy witał Jahmesa. Druh widział już przecież Tamit i mógł ją rozpoznać. - No, tym razem nasza droga jest o wiele dalsza niż podróż do pałacu Minosa - mówił wesoło Jahmes. - Tam w najgorszym razie mogli nas rzucić pod kopyta świętych byków, a tutaj grożą nam liczne przeciwieństwa, że nie wspomnę już o latających smokach, które jak powiadają, chętnie nawiedzają te wody i zatapiają nieostrożnych żeglarzy. - Tak powiadają - potwierdził martwo Szeri. Na rogi Hathor! Żeby Tamit miała tyle rozumu, by skulić się gdzieś w kącie! - Czy wypijesz łyk piwa? Dzień jest nad wyraz skwarny. - Z chęcią. Ale co to się z tobą dzieje, Szeri? Wyglądasz tak, jakbyś zobaczył nie starego przyjaciela, a ducha swego czcigodnego pradziadka. - Wydaje ci się, Jahmesie. - Gdzież więc to piwo? Nie każesz mi chyba czekać na nie do wieczornego chłodu. - Henu! Podaj piwo dostojnemu gościowi. Usiedli wspólnie przy nadburciu, źrenice sternika biegały niespokojnie. Dzięki bogom, nigdzie nie widać Tamit. Uspokoił się. - Co cię sprowadza, Jahmesie? - zapytał. - Nie oglądałem cię od dnia procesji, gdy bóg opuścił bramy swojego przybytku. - A ja cię szukałem, Szeri. Będziesz prawdziwie zdumiony, kiedy powiem, dlaczego chciałem cię odnaleźć i mówić z tobą, lecz byliście cały czas uwięzieni na statkach i teraz dopiero nadarzyła się dogodna sposobność... - Zdumiewasz mnie, Jahmesie. Czy zaszło coś ważnego? Na smagłe policzki Jahmesa powoli wystąpił rumieniec. - I tak, i nie. To jest ważne tylko dla mnie, a raczej przestało być ważne, ponieważ... - przerwał i pochylił głowę - ... ponieważ stało się inaczej, niż sobie wymarzyłem. Mimo to chcę, żebyś wiedział... - 139 Znowu urwał i zapatrzył się w szparę między deskami pokładu. Było jasne, że z trudem odnajduje potrzebne słowa. - Co się stało, Jahmesie? - Nie wiem. Przeklinałem swoją nieśmiałość, bo przecież sam wiesz, że nie wypowiedziałem do niej jednego słowa. - Głos Jahme-sa stwardniał, mówił teraz coraz szybciej i pewniej. - Oniemiałem jak mały chłopiec przed obliczem nauczyciela, jak żołnierz przed naczelnym wodzem, chociaż nie miałem żadnego powodu do strachu. Po prostu nie mogłem przemówić. Rozumiesz mnie? - Do kogo nie mogłeś' przemówić? Jahmes spojrzał w oczy Szeriego. - Do twojej siostry, druhu. Nie zrozumiał. - Jak to? Rumieniec Jahmesa przybladł, tak blednie nieboskłon, gdy tarcza Re pogrąża się z sykiem w prawiecznym oceanie Nunu. - No właśnie, ja sam tego nie potrafię wytłumaczyć. Chcę tylko, abyś' wiedział, że zamierzałem związać się z twoim domem węzłami pokrewieństwa. Nie patrz tak na mnie. Czy to dziwne, że chciałbym poślubić twoją siostrę, Szeri? - Przecież zaledwie raz ją widziałeś! - I co z tego. Kiedy odeszliście, wszystko wydawało mi się nagle przysypane szarym popiołem, nawet niebo i rzeka. Przestałem słyszeć muzykę i śmiech. Właśnie tak. A potem, gdy wróciłem z podróży, gdyż towarzyszyłem Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, dowiedziałem się, że dostojny Paheri zażądał dla siebie twojej siostry i że dziewczyna zginęła bez wieści, nie przestąpiwszy progu jego domu. - Tak, wszystko to prawda. - Mówisz o tym spokojnie, ty, brat? Na pokładzie nigdzie nie było widać wyrostka Dedu. Szeri dotknął ramienia Jahmesa. - Nie mogłem uczynić nic więcej, niż uczyniłem. - „Och, gdybyś wiedział, co uczyniłem" - pomyślał i ciągnął dalej: - Bogowie w swej 140 niezmiernej mądrości przeznaczają nam losy i nie jest rzeczą człowieka prostować ścieżki przeznaczeń. Dopiero teraz stary Henu przyniósł czerpak z piwem o mocnym, kwaśnym zapachu. - Twoje zdrowie, Jahmesie. Myślę, że już zapomniałeś o mojej siostrze. - Pochodzę z wielkiego rodu, powinowactwo ze mną jest prawdziwym zaszczytem. Powiedz mi wszystko. Nie wierzę, byś nie znał losów swej siostry. Musisz przecież wiedzieć, co się z nią stało! Albo przynajmniej domyślasz się. Podniósł głos, prawie krzyczał. Z ław wioślarzy patrzono ku nim ze zdumieniem. Na lwiogłową Sechmet! Co się stało dowódcy królewskich procarzy, że krzyczy jak człowiek znienacka ukąszony przez skorpiona? Przez chwilę Szeri zawahał się. Wystarczyłoby rzucić krótkie „Ta-mit jest bezpieczna" - i nie wyjaśniać niczego więcej. Lecz dobrze mówi stare przysłowie, że tylko w sercu jednego człowieka tajemnica jest tajemnicą, a kiedy zawierzysz ją przyjacielowi, będzie o niej mówiło całe miasto. - Nic nie wiem - odwrócił twarz patrząc w morze, piany na czubach fal biegły za statkiem, mijały go i toczyły się dalej w swoją nieznaną drogę. - W takim razie jesteś innym człowiekiem niż ten, za jakiego cię miałem. Jahmes rzucił to z gniewem i pogardą, zmrużywszy powieki wpatrzył się w twarz Szeriego. - Słusznie powiadają, że dopiero w nieszczęściu pokazuje się, czyje serce jest twarde jak kowana miedź, a czyje pęknięte i dźwięczące fałszywym tonem. Gdyby to była moja siostra, nie ścierpiałbym niepewności. Nie mógłbym siedzieć spokojnie na pokładzie i gapić się w morze, i jeszcze wypowiadać te wszystkie mądrości o przeznaczeniu. Twoje serce jest pęknięte w środku jak nieudany odlew, który trzeba z powrotem rzucić w ogień! Odtrąciwszy dłoń Szeriego, Jahmes przeskoczył burtę i nie czekając, aż rzucą mu linę, skoczył do łodzi. Wysoko trysnęła woda, roz- 141 legł się krzyk, dwaj wioślarze nieporadnie rozcinali fale ramionami, a wywrócona łódź odpływała coraz dalej, niesiona lekkim wiatrem i falą. - Ratujcie! Cienki dziewczęcy krzyk rozciął niebo. W oczach Szeriego świat zakręcił się dokoła. Szalona Tamit! Poznawał jej głos, to ona wołała ratunku dla tonących. Szalona Tamit! Niedaleko od wioślarzy ukazała się wśród fal ostra, trójkątna płetwa i szybko zbliżała się ku ludziom rzucającym się w wodzie. - Żarłacz! Jednym skokiem Szeri znalazł się przy zwoju lin, mimo pośpiechu i drżenia rąk starał się rzucić dokładnie, jak najbliżej ludzi szamocących się w wodzie. Za nim pospieszyli inni, jakby przykład sternika uświadomił im, co trzeba czynić. Czarna płetwa niczym nóż przeorujący fale zbliżała się coraz bardziej. Ale już ręce tonących uczepiły się zbawczej liny. Podciągano ich w górę, na pokład. Jeszcze tylko Jahmes nie uchwycił rzuconych mu sznurów. Nagłym skokiem rekin wyrzucił czarne cielsko z wody, błysnął biały brzuch,. Chybił nie dalej niż o długość wyciągniętego ramienia. Jahmes zanurzył się w wodzie. Z pokładu było widać dokładnie, jak płynie pod falą, potem wychynął na powierzchnię, rozejrzał się, czarna płetwa szła w ślad za nim, jakby ciągnięta niewidzialną nicią. Nie pamiętając o tym, co należy czynić, Tamit znalazła się obok brata, chwyciła jego dłoń, mocno ściskając palce. Była to niema prośba o ratunek. Związawszy się liną w pasie, Szeri skoczył z pokładu w morze. Skoczył źle i niezgrabnie, całym ciałem uderzył boleśnie o wodę, przeniknął go ostry ból. Pracując mocno rękami wyszedł na powierzchnię i zawołał: - Jahmes! Jahmes! Nie usłyszano jego wołania, ale głos i plusk zwróciły uwagę rekina, porzucił pierwotną ofiarę i skierował się w stronę drugiej. Z pokładu szarpnięto linę i Szeri zawisł między niebem i wodą. 142 Zawiedziony żarłacz miotał się w białej kipieli tłukąc gniewnie ogonem. Kątem oka sternik zauważył, że Jahmes schwycił linę. Byli ocaleni. Stali naprzeciw siebie na pokładzie otoczeni przez milczących wioślarzy, z mokrych przepasek i włosów ściekała im woda, a pod palącym słońcem ich barki pokrywały się skorupą białej soli. - Dzięki za ratunek - głos Jahmesa był obojętny, tak dziękuje się za nieważną przysługę. - Zrobiłem tylko to, co do mnie należało. Czy Jahmes słyszał cienki krzyk wzywający pomocy? Czy mógł go słyszeć zapadając w morską otchłań? Nie, to niemożliwe. - Dziękuję wam wszystkim, ludzie - Jahmes odwrócił się do królewskich wioślarzy. - Nie minie was nagroda. Który z was pierwszy wzywał pomocy dla mnie? Serce Szeriego skurczyło się w twardy kamień, gdy wzrok Jahmesa ślizgał się po obliczach osmolonych morskim wichrem, pobrużdżonych przez sól i słońce. Źrenice Jahmesa zatrzymały się nieco dłużej na Dedu, lecz po chwili powędrowały dalej, niebezpieczeństwo czaiło się jeszcze. - Który z was pierwszy wezwał pomocy? Wioślarze rozglądali się niepewnie po sobie. Nie wiedzieli, kto wołał, chociaż teraz przypominając sobie ten krzyk czuli, że było w nim coś niezwykłego. Może jakieś życzliwe bóstwo wzywało ich na ratunek tonącym? A może był to skwir jednego z ptaków przelatujących nad masztem? Wiele jest spraw dziwnych i niepojętych. - Więc nikt spośród was? - Nie twierdziłbym z całą pewnością, że nikt z nas - odpowiedział wreszcie nadzorca nad wioślarzami. - Wszelako wydaje się, że owo wołanie, o które pytasz, doszło do naszych uszu znad wód. Szeriemu zdawało się, że z jego piersi zsuwa się kamienna ciężka płyta. - Mnie się też tak zdało - potwierdził skwapliwie. - Nie. Ja wiem na pewno, że nie. Czy nikt z was, ludzie, nie pragnie nagrody? Dlaczego milczycie? -1 znów jego oczy przesunęły się po twarzach wioślarzy. Co odgadywał? 143 przecież nigdy nie głosu it - myślał Sze- - To ja wołałem. Wszystkie głowy odwróciły s,ę ku staremu Henu. - ly/ Dlaczego milczysz teraz? y Pani6' ZC Przemówiłem wiedziony nadzieja na- ^ '** ° D i S Si o dział Ł było pewne tu- l ^ * ^ ZWne ™ Si Zda e' ze S o snują jakieś baśnie, bowiem rzecz sama jest prosta i zwykła TT?3 "*"* Henu Upew»'ło ste™k* H nu wt 'teraz tal' * *> osłonić. To P°d ust, i tym wszy- **^Z chcąc deska™ rIiw,r ma' ktÓ1'ą dobr^olnie nałożyła na swoje rgi. W chwili śmiertelnego przestrachu zapomniała, kim jest i na l~Tle:tala sic znowu soba'córk* p— - - k dziewczyną, która drży na widok niebezpieczeństwa. T UTmla C0S'JeSZCze bez wiedzy i woli brata. Wykorzy- ku i przyłożyła go do usl rzeźbiarza. - Jeszcze... Znowu pił długo i chciwie. - Gdzie jestem? 144 Jego głos był cichy i słaby, lecz prawie przytomny. Odpowiedziała pochylając się nisko: - Musisz milczeć, aż przyjdzie ktoś, kto ci powie, co masz czynić. Inaczej zgubisz siebie i innych. Chyba zrozumiał, bo powtórzył półgłosem: - Zgubisz siebie i innych... - Stawiam dzban z wodą blisko, byś mógł po niego sięgnąć, gdy dokuczy ci pragnienie. Masz tutaj także jęczmienne placki i wianek suszonych daktyli. Musisz milczeć. Czy mnie rozumiesz? - Tak... - odszepnął; by zrozumieć, musiała prawie przyłożyć ucho do warg rzeźbiarza. - Kim jesteś? - Przyjacielem. - Znam twój głos. Kim jesteś? - Musisz milczeć - zwinnie jak jaszczurka wyśliznęła się zza stosu kamieni i skuliła się pod jasnym otworem wejścia, czekając na dogodny moment do wydostania się na pokład. Pod łachmanami serce Tamit biło wolno i boleśnie, było jej nieznośnie żal chorego, okrytego skorupą cuchnącego brudu, zagubionego w nieznanej, groźnej ciemności. Trzeba, by Szeri znalazł jakiś sposób ratunku dla tego biedaka. Sze-ri jest mądry i na pewno obmyśli coś godnego podziwu. Jak to dobrze, że Szeri czuwa nad jej losem. Tamit nie zawiedzie jego zaufania, by zasłużyć sobie na przelotny, porozumiewawczy uśmiech, na chwileczkę rozmowy szeptanej w parnej ciemności, na nieznaczny ruch głowy, który oznacza, że wszystko jest dobrze. Najpierw niewiele rozumiała z rozmowy na pokładzie, chociaż słyszała dokładnie każde słowo. Jej uwagę zwróciło dopiero imię Paheri, wypowiedziane przez kogoś nieznanego, z kim rozmawiał brat. Procesja, nowa suknia, przypadkowe spotkania... ten młodzieniec był przystrojony szerokim naszyjnikiem i kosztownym pasem, pamiętała go dobrze. Jahmes, tak, oczywiście, nazywał się Jahmes. Zaprowadził ich troje pod samą bramę świątyni, by mogli dobrze widzieć przejazd Królowej, Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile. Pod przymkniętymi powiekami widziała dokładnie królewski wóz i złote lśnienie jego blach. Ten Jahmes stał obok niej i milczał. Nie 145 zwróciła na niego uwagi, pochłonięta chwytaniem spojrzeń pełnych podziwu i zazdros'ci, i wtedy to, niby ptasznik rozpinający sieć, złowiła białe, niewidzące spojrzenie dostojnego Paheri, naczelnika Zachodniego Miasta. To zas', co mówił na pokładzie Jahmes do brata, zdumiało Tamit. Były to pierwsze słowa miłos'ci, jakie słyszała w swoim życiu, i dlatego zataiwszy oddech wytężała słuch, by nic z nich nie uronić. Później, gdy czyjeś ciało plusnęło o wodę, Tamit niebaczna niebezpieczeństwa jednym skokiem wydostała się na pokład i dopadła burty. Zapomniała, że nazywa się teraz Dedu, że ma być tylko niemym chłopakiem sprzątającym pokład. Na to jedno okamgnienie stała się znowu sobą, Tamit, i krzyknęła wysokim dziewczęcym głosem o ratunek. Zawiodła brata, rozumiała to dobrze. Dałaby wszystko, by nie widzieć ust Szeri, ściągniętych złym grymasem, i jego niespokojnych źrenic. Spowodowała, że był jak linoskoczek wahający się nad kamienną przepaścią na cienkim sznurze, jeszcze jeden krok i czeka go nieuchronna zguba. Jak muzyka zabrzmiał w jej uszach głos starego Henu. - To ja wołałem. Ten stary człowiek osłonił ją niby tarczą. Znowu jest bezpieczna. Och, gdy znów stanie się sobą, Tamit, córką pisarza, otoczy go opieką, poda mu chleb, gdy ramiona Henu osłabną i nie będzie już mógł pracować ciężkim wiosłem. Odpłaci mu tysiąckrotnie to, co dla niej uczynił teraz. Byleby tylko nie pytał o nic i uszanował jej tajemnicę, niech będzie między nimi milczenie, aż nadejdzie taka chwila, że wyjaśni się wszystko. Gdy wreszcie Jahmes i jego ludzie odpłynęli, Szeri przetarł czoło dłonią, jak człowiek zbudzony z głębokiego snu. - Gdybym się nie bał, że posądzą mnie o brak szacunku dla młodego dowódcy - odezwał się nadzorca nad wioślarzami - rzekłbym, że temu młodzieńcowi słońce przepaliło rozum. Pojmujesz, sterniku, czego chciał? Można by myśleć, że od tego, kto wołał, zależą losy całej wyprawy. Inny podziękowałby bogom, że uniósł cało głowę z przygody, i nie gadałby tak wiele. 146 Odwróciwszy twarz, Szeri patrzył na czarną płetwę idącą za statkiem, rekin cierpliwie jeszcze czekał na swój łup. - Ci ludzie z królewskiego dworu często zachowują się w niepojęty sposób. Na pokładzie zapanowała cisza, wiosła równomiernie pluskały o wodę, łopotał leciutko opuszczony żagiel, wiatr prawie stał nad falami. Obok Tamit wyrósł nagle stary Henu. Pochylając się, jakby chciał jej pomóc (zmywała właśnie ślady krwi, która spłynęła ze skaleczonego ramienia Jahmesa), zaszeptał: - Strzeż się sternika. Domyśla się czegoś. Dłonie Tamit drgnęły, a Henu po swojemu zrozumiał to drżenie. Pochylił się ku niej, obrócił jej dłonie ku górze i nagle puścił, jakby ręka Tamit była kawałkiem rozpalonego metalu. Potem wrócił na wioślarską lawę i przechylając się rytmicznie w przód i w tył ciągnął ciężko wiosło, a słońce wzbijało się coraz wyżej i płynęli po rozświetlonym morzu, złotej drodze prowadzącej ku dalekiej krainie Punt. W grzywy rumaków wpleciono świecidła i dzwonki, słońce zapalało ognie w kosztownej uprzęży nabijanej złotymi i srebrnymi blaszkami. Biegły tak prędko, że wydawały się nie dotykać ziemi kopytami, a złoty wóz dudnił po ubitej ziemi i wzbijał długi obłok kurzu, podobny do smugi, jaką ciągnie za sobą spadająca gwiazda. Wielka Królowa, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, Najdostojniejsza Hatszepsut, ta, która daje oddech nozdrzom i włada w wiecznej jedności z bogami - zwykła jeździć szybko. Wybrani spośród tysięcy biegacze, noszący za królową wachlarz i sandały, zwykle zostawali daleko w tyle, ich pośpieszny oddech świszczał jak u gazeli umykającej przed płowym lwem, gdy usiłowali doścignąć złocisty wóz. Zasłona kurzu okryła baraniogłowe posągi leżące naprzeciw siebie w nieskończenie długim szeregu, piana spadała białymi płatami 147 z końskich pysków. Już było widać pylony świątyni i rzędy przysadzistych kolumn. Najdostojniejszą Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, powitał u bramy pierwszy prorok s'wiątyni, otoczony przez najmędrszych kapłanów, lekarzy, wykładaczy snów, wróżbitów, pisarzy i ofiarników. Pochylając nisko głowę szybko recytował powitalne formuły, a spod oka śledził twarz Wielkiej Królowej. Ta niespodziewana wizyta mogła oznaczać cos' niezwykłego. Najdostojniejsza Hatszepsut, oby żyła w szczęs'ciu, zdrowiu i sile, sama zeskoczyła z wysokiego wozu i stała przez chwilę czekając na nosiciela sandałów, jakoż nadbiegł i padł do stóp władczyni. - Jest upał, Oko Horusa -jęknął, by wytłumaczyć swoje spóźnienie, chociaż Wielka Władczyni o nic go nie pytała. - Mam zamiar obejrzeć s'wiątynię wzniesioną dla wiecznie żywego ojca mego, wielkiego Totmesa - zwróciła się do kapłanów. Ich ogolone głowy przypominały tykwy na zagonie, poszarzałe od słońca. -Dawno jej nie odwiedzałam. Za nią ruszyli kapłani szemrząc po cichu na włóczęgę w południowym skwarze, kiedy nawet żeniec odkłada sierp i odpoczywa na miedzy w cieniu sykomory, gdy tymczasem woły, którym zdjęto jarzma, szukają ochłody na przybrzeżnych rozlewiskach. - Tak, to ucieszy duszę wiecznie żywego mego ojca, wielkiego Totmesa. - Właśnie stanęli przed ścianą pokrytą malowidłami, w chmurze strzał i miotanych oszczepów bojowy rydwan władcy zdawał się unosić nad głowami wojowników. - Poleciłam wymalować i wyrzeźbić w kamieniu jego chwalebne czyny, by nigdy nie zapomniano o nich w Obu Połączonych Krajach Dolnego i Górnego Kemet. - Totmes, wiecznie żywy ojciec twój, był wielkim wojownikiem -rzekł pierwszy prorok. Mimo, iż powiedział to głośno, Królowa go nie dosłyszała. Poszła szybko naprzód i zatrzymała się przed innym malowidłem, na którym powaleni holdownicy czołgali się w pyle przed tronem 148 władcy, ich dłonie skuwały okowy, na szyjach dźwigali haniebne powrozy, znak pokonanego. Za ich plecami ku tronowi Totmesa szły nie kończące się szeregi egipskich wojowników prowadząc jeńców, gnając zdobyczne bydło, niosąc złoto i srebro, cedrowe skrzynie, malowane dzbany, duże misy, bogate szaty - obfity łup zwycięskich wojen. - Zaprawdę wiecznie żywy ojciec twój był wielkim wojownikiem i zwycięzcą - rzekł po raz wtóry pierwszy prorok do Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile. Teraz zatrzymali się przed ścianą, która sławiła Totmesa, ukochanego syna bogów. Na szalach wagi układano ciężary w kształcie byczych łbów i sypano na drugą szalę drogocenne kruszce i klejnoty. Napisy głosiły: Szóstego dnia drugiego miesiąca pory achet wielki Totmes rozkazał obdarować swego ojca, Amona, sześćdziesięcioma os'mioma debenami złota, kryształem górskim, ametystami o czystym blasku i ametystami o barwie przydymionej, karneolem, jaspi-sem i nefrytem. Dal także ojcu swemu, Amonowi, trzy tysiące wybranych niewolników, zdrowych i silnych, i przydał w swej hojnos'ci tysiąc dwies'cie trzydzieści szes'ć sztuk bydła i siedem byków oryksowych, i sto dwanaście czystych wołów dla rzeźni przy s'wiątyni, by złożono wielką ofiarę przed ojcem jego Amonem. - Wiecznie żywy ojciec twój, Totmes, nie zapomniał o świątyni swego ojca Amona - rzekł po raz trzeci najwyższy kapłan do Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile. - Wiem i zamierzam dać jego ojcu Amonowi dar, którym pragnął go uradować wielki Totmes. - Za plecami Królowej na malowanych ścianach szły procesje niosące dary do świątyni. Na malowidłach tych ukazano wszelkie bogactwa, jakie istnieją na ziemi. - Czy jest coś, czym wielki Totmes nie obdarował swego ojca Amona? - A co byście powiedzieli, świątobliwi mężowie, gdyby w ogrodzie świątyni wyrosły drzewa kadzidlane z krainy Punt? - To nie może się stać. - A jeśli taka jest moja wola? 149 g-sO. L ,*3 cn 3^E c o ° i T B- s: 3 oq 8 §: 0 o1 E-& §* - Ss 3 8 g jj- Os >< _, L -O> ^ >a N ° 1=! er ŁŁ. § o S^ < CTQ « CL 83 N ^ 3 3s O (—) 63 y 13 rT 83 5V CD CL 13 S 83 O 0 cT O"< 3 S El a" 3 63 O CL r-f CK) 83 O L. g o o fr n N - N ^< N "^ ^ o" Z 2Ś ET g- L- o 22. 63 tf) I I I N M W N ii ^ 3 S o 3 c« »-, 3 I? 3 ? 83 c/1 63 o ^^ 83 CL "< N-63 1 N II o hh 3 n> 85 CK) 8- - i" -o o ja h-- < jiD ilil -1 S. .F o w o " a1 CL ^^ ^ *-! r~5 •k cl 63 B 1 i" a 5. er L o 1. 0 T3 >-• 01 s- er •^ f i- N n < f3 C«s cn O O) ^ N O 3 CL o I C«s H 2. c«s CK) O 3- N 63 ?"T " 63 83 cl ?r 13 N o tS O N_ ^ 2 S (1 Hl i2. O c« n83 3" 3J o g a> 3 3 I 63 B- ^ 2. -o D N ... O i-ji >-• o' 3 Oi 13 L m' S* n (1 fi-M g- 13 13 83 & 3 83' CL EL 8 S- 3 3- I I N cr 3 63 _ 3-^ ^ ^^ O n> L¦; _p o c N. 83 <-f ni O2 3- g •2* 13 O 2. ^ o> g. (-. 63 3 C 3 o. cl a> c era D. ° O (jq N 3. 83 a o F & l 3 2- B. ¦ -o > N t^ |§ 3 (D — O I L3 CL ~ c/d o i I o" g 8-t 0 § n 3 N-63 i 63 N N 83 CTQ cn 1? *!" LL g 6^ 2: lis 83. ,O~ O ? "o o" < CL O o c/Ds 13 S C CK) o" ^< o C/3 O) o O 3 hCB §. §¦ g. § p ^ 2: g-g-S-8-g 3 -^ § L. o o N O 1U Ol N ^ co O N a n a> O O 63 2^ r6 ^. CL Cfl 63 N ^- 83 3h 13 63 o 13 n 'III |!l i L3 g ^M B. 05 63 0 0 ^ 3 "—i Os 0' 0 cr 0 o" 0 3 1—! N 83 «2. Et 2 o -c o er >_. Cg N N- 3 M P 63 N O O c" N CL 3 g o N ~ 63 O N 3 i' A tymczasem królewskie lom królewskiej stolicy. Po czerwone urwisL t^ z dalek* budow- gdz,e p^zU, pozos-awa, „a Na miedzy przysiad w kucki prędzej, ra - Hej, Irinefer, zostajesz w tyle! , raz - Już dwunasty kosz oddaje n otarła garścią czoło. - Kto pracuje lep" Ujrzawszy złoty wóz z dostojną władczynią *„; ¦ prace, padli na twarze, pieśń fletu ur Jała sie - Czyje to pole? - To pole dzierżawi sługa Tota, pisarz Ani, od świątyni Amona - Czy dzierżawca tego pola jest miedzy wami? - Nie. Od chwili kiedy nieszcz *L* na p„,u. A,ye ^«af w szczęściu, zdrowiu i sile, jego syn, Nechti - Niech się zbliży - Tyś jest Nechti, syn pisarza? - Ja, Oko Horusa. 152 - Jakie nieszczęście spadło na dom twego ojca? - Zginęła nasza siostra. - Porwano ją? Utonęła podczas kąpieli w rzece? Zabłądziła na pustyni? - Nie wiadomo, co się z nią stało, Pani Władająca Obu Połączonymi Krajami! Od momentu kiedy wsiadła do lektyki przysłanej przez dostojnego Paheri, naczelnika Zachodniego Miasta, wszelki siad po niej zaginął. - Wymieniłeś' imię Paheri? - Dostojny Paheri rozkazał, by nasza siostra zamieszkała w jego domu. Ojciec musiał przyjąć narzeczeńskie dary. Brwi Wielkiej Królowej zbiegły się w jedną linię. - Dlaczego powiedziałeś', że ojciec twój musiał przyjąć dary przysłane przez Paheri? Nechti nie odpowiedział ani słowem. - Milczysz? - Tak, Oko Horusa. Dłonie Królowej zwinęły niecierpliwie rzemień długiego bicza. - Możesz nie odpowiadać, synu pisarza. Pojmuję twoje milczenie. Powiedz mi jeszcze, czy Paheri szukał dziewczyny? - Szukał, Najdostojniejsza, obyś' żyła w szczęs'ciu, zdrowiu i sile. Wyznaczył nawet nagrodę za głowy porywaczy. Jego ludzie krążyli przed świątyniami, na targowisku i gdzie indziej rozpytując o naszą siostrę Tamit. Lecz nie uwięziono nikogo, z wyjątkiem pewnego rzeźbiarza Hori, syna Hapu. - I co zeznał ów rzeźbiarz? - Uciekł z więzienia, Oko Horusa. - Ujęto go? - Nie, Wielka Królowo, obyś żyła w szczęściu, zdrowiu i sile. Wszelki ślad po nim zaginął. - Dziwne opowiadasz mi rzeczy, synu pisarza. W królewskim mieście, w zasięgu królewskiego tronu, pod bramami świątyń znikają ludzie i nikt nie potrafi odpowiedzieć, co się z nimi stało? Rzeknij swe- 154 mu ojcu, synu pisarza, że podniosę ręce do Amona i poproszę, by rozproszył mrok tej tajemnicy. A wy, ludzie, wracajcie do swoich zajęć i obyście musieli wznieść nowe spichlerze na ziarno, gdy stare nie pomieszczą bogatego żniwa. - Królowa skinęła dłonią i znowu zabrzmiały ostre tony fletu, a kobiety znowu schyliły się po ścięte kłosy. Gdy napełniły już wory, szły ku grobli, gdzie czekała karawana cierpliwych osiołków, i zawieszały pełne juki na grzbietach zwierząt. Niektóre osły były tak obładowane, że spod sterty napełnionych kłosami miechów sterczały tylko uszy i kopytka. Obecność Władczyni powstrzymywała ludzi od zwykłych żartów i piosenek. A Królowa patrzyła na ich prace ze złotego wozu i rozważała w sercu słowa syna pisarza. Pod jej okiem Kemet usypiał spokojnie każdej nocy i ona dozwalała oddychać nozdrzom swojego ludu, jej ręce kierowały radłem w czasie wielkiego święta plonów i dzięki jej modłom wzbierały wody życiodajnego Hapi - lecz wielu możnych nienawidziło Władczyni i poczynali sobie jak wilki, gdy zapędzą stado płochliwych antylop do skalnej kotliny, z której nie ma już ucieczki. Lękano ich się bardziej niż jej, Hatszepsut, a oni drwili sobie z jej władzy, czyniąc bezprawie i gwałt. Ginęli bez śladu ludzie, królewscy sędziowie umykali ze wzrokiem, gdy z tronu pytała ich o losy pod-sądnych. „Nic nie wiadomo o jego losach" - taką najczęściej dawali odpowiedź. Ginęło bez śladu złoto, a królewscy rachmistrze nie umieli odnaleźć błędu na swoich tabliczkach. „Piasek zasypał karawanę" -kłamali. „Pochłonęły ją bagna". Niech tylko wróci wyprawa z bożej krainy Punt, niech przez cały świat pójdzie wieść o wielkim czynie Władczyni Kemet - wtedy pokaże nadętym wielmożom, że jej ręce potrafią silnie trzymać bicz i berło! Może zbyt długo złocisty wóz stał na grobli, na polu zaczęto znów śpiewać i żartować, najpierw półgłosem, a potem coraz śmielej. Nie skończymy na odwieczerz, jeśli kaczki nie upieczesz, jeśli piwa nie natoczysz, kłoska jęczmienia nie zoczysz. 155 - Zwijaj się, Nechti. Oko Horusa nam przyświeca. Pod takim światłem raz-dwa skończymy pracę! - Hej, włodarzu! A nie potknij się o własny brzuch! - Pilnuj lepiej swoich piszczeli, chudzielcze! - Wolę być chudy jak ścigły sokół niż zalany tłuszczem jak karm-na gęś! - Widzicie go! Sokół! - Nie złość się, tłuściochu! W gniewnych rękach rozgina się ostrze sierpa. A kiedy tak śmiano się i przerzucano śpiewkami na łanie pszenicz-nym, Najdostojniejsza Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, poczuła nagle, że jest samotna jak gwiazda na ogromnym niebie. Przez chwilę chciała nawet zeskoczyć z wozu i rzuciwszy wodze w pył przydrożny stanąć u boku żniwiarzy, słuchać pieśni fletu i śmiać się, i żartować wraz ze wszystkimi. Potrząsnąwszy głową odpędziła precz nierozsądne myśli. Podniosła bicz i krzyknęła na rumaki. Koła wozu zagrzmiały po grobli, a nosiciele królewskich sandałów i wachlarza porzucili chwilę gnuśnego wytchnienia i pobiegli co tchu za rudym tumanem kurzu skrywającym zaprzęg. Mijały dni, spokojne morze oddychało pod rozpaloną tarczą Re, mijały noce z niebem nabitym tysiącami gwiazd i świeżym powiewem idącym znad fal, a królewskie statki płynęły wciąż ku dalekiej krainie Punt, tnąc fale silnymi ruchami wioseł. Już zaczęło braknąć wody i pożywienia, mimo to czcigodny Dże-dhor zabronił przybijać do brzegu. Sam wejrzał w papirusy i tabliczki przesłane mu przez świątobliwego Senmuta, doradcę Wielkiej Władczyni, Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, śledził bieg gwiazd po nocnym niebie i wieczną wędrówkę fal. - Jeśli mój umysł nie błądzi, znajdujemy się niedaleko kraju, gdzie żyją czarne karły walczące ze stadami żurawi, zapadającymi na nie- 156 zmierzonych bagniskach. Jak zapisano, kraj ten jest niebezpieczny i niegościnny, na przybyszy czyhają demony choroby i ostrza zatrutych strzał, którymi karły bronią swojej dziedziny. Ponadto zapisano, że w owej krainie nie znajdziesz dróg, miast, są tylko bagna, niezmierzone i zdradliwe, a w nich żyją potwory budzące grozę samym swoim wyglądem. Tak więc płynęli wzdłuż tych niegościnnych brzegów, widocznych jako sina linia na nieboskłonie, żuli suszone ryby i podpłomyki ze stę-chłej mąki. Dwa razy w ciągu dnia, rano i wieczorem, sternicy na wszystkich królewskich statkach odmierzali wioślarzom skąpe racje słodkiej wody, ciepłej i zmętniałej jak woda z przybrzeża mulistego kanału. Od kilku dni ludzie szemrali gniewnie. - Lepiej brodzić po pas w cuchnącym bagnie niż gnić na środku morza w głodzie i pragnieniu. - To jeszcze nie głód. - Nie? Patrz! - mówiący odchylił wargi ukazując dziąsła, blade i broczące krwawymi plamami, podobne gnijącym owocom. - Widzisz? Zęby mi się chwieją jak starcowi, który dożywa kresu swoich dni. - Młodym jesteś żeglarzem. Podczas długich podróży każdemu się tak dzieje, a mija bez śladu, gdy zstąpisz znowu na ląd. W milczącym wyrostku Dedu coś się załamało od tamtego dnia, gdy nieprzytomny Hori wyrzekł kilka dorzecznych słów, a gniewny Jahmes rzucił w twarz bratu, że dozwolił, by zginęła Tamit. Blady, obdarty i tak wychudły, że promienie słońca prześwietlały skórę jego twarzy, z oczami zogromniałymi w zapadniętej buzi, krzątał się pilnie i bezszelestnie po pokładzie, skrobał deski, wyrzucał za burtę nieczystości, roznosił wodę między wioślarzy, dzielił suszone ryby naniza- 157 ne na sznur, ciągnął wraz z innymi liny żagla, gdy nad falami zrywał się gwałtownie wiatr. Tarnit nie mogła przełknąć pożywienia, które przed nią stawiano, każdy kęs rósł jej w ustach, pęczniał i dławił. Na próżno stary Henu kucnąwszy przed nią drobił rybę czy placek na kawałki i wkładał do jej ust. Tak karmi się dziecko i Tamit uśmiechała się do starca z wdzięcznością. Ale tym, co zjadła, nie nakarmiłbyś nawet jaskółki. Z każdym dniem też stawała się coraz słabsza i słabsza, trudno jej było nawet unieść miotłę z palmowych liści. Często chwytała spojrzenie brata, pełne troski i smutku. Zdarzało się, że pod osłoną nocy Szeri wciskał jej w dłoń dodatkowy daktyl lub główkę czosnku. - Bierz, Tamit. Jesteś słabsza niż inni. Powinnaś jeść więcej. Odsuwała jego dłoń. - Nie. Wioślarze ciężko pracują. Nie mogę im zabierać porcji. Ze starym Henu jej stosunki ułożyły się dziwnie i milcząco. Wioślarz zaprzestał snuć swoje opowieści, zbliżał się do Tamit tylko w porze posiłków, lecz ze swojej wioślarskiej ławy prowadził ją czujnym wzrokiem. Wiedziała, że w chwili dla niej niebezpiecznej czy groźnej stary człowiek zjawi się przy jej boku. Mimo, że milczał, Tamit nawet była mu wdzięczna za to milczenie. Cokolwiek odgadywał, pozostał jej przyjacielem i tarczą. Już nigdy nie ośmieliła się zsunąć sama w ciemność podpokładzia, gdzie podobny do cienia Hori spędzał dnie oparty plecami o skrzypiące deski, w zaduchu i wśród szczurzego pisku. Szeri co dzień znosił mu parę łyków wody i jedzenie. Wymieniali kilka cichych, skąpych słów, rzeźbiarz zdawał się wciąż nie pojmować, gdzie się znajduje i czyje ręce stawiają obok niego napój i strawę. - Płyniemy do krainy Punt. - Tak - odszeptywał martwo i obojętnie. - Droga jest daleka. Musisz tutaj pozostawać w ciszy i ciemności. - Wiem. - Obmyślę coś. 158 - Tak. - Bądź spokojny. -Tak. Rzeźbiarz nie pytał o nic i czasami Szeri z przerażeniem myślał, że dusza musiała opuścić to ciało i nie mogła już odnaleźć drogi. Z wyostrzonymi rysami, ze skórą opinającą kości, podobną do zżółkłego papirusu, z nieruchomym spojrzeniem, Hori, najlepszy rzeźbiarz z królewskiego miasta, bardziej przypominał mumię, którą złożono w Wielkiej Siedzibie, niż żywego człowieka. Jednak najbardziej przerażająca była jego apatia, brak ciekawości, obojętność i martwota. Nad jego głową mógłby się rozszaleć pożar, pod jego stopami mogłaby się otworzyć ziemia, a Hori nie wykonałby jednego ruchu, nie zapytałby, co się dzieje. - Czy wiesz, kim jestem? - Szeri nie wytrzymywał już jego milczenia, może znajome imiona zapalą płomyk zrozumienia w tych obojętnych oczach. -Nie. - Dlaczego nie spytasz? Odpowiedź przyszła po dłuższej chwili milczenia. - Ja nie istnieję. Więc zostawiał rzeźbiarza pod pokładem, za stosem kamieni i zwojem smołowanych lin, jakoś niejasno pojmując, że Hori dźwiga swoją tajemnicę tak ciężką, iż pozbawia oddechu jego nozdrza i każe tęsknić do wielkiej ciszy na Polu Trzcin. Nie mówił o tym Tamit, tej biedaczce też niewiele brakowało do stanięcia przed tronem Pana Dwóch Światów. To, co może znieść silny mężczyzna, zabija wiotką dziewczynę. Lew nie zadławią pantery, lecz rozrywa łagodną gazełę. Na pewno rozkazy czcigodnego Dżedhora były pełne głębokiej mądrości, a przybicie do niegościnnych brzegów Krainy Karłów szaleństwem, ale Szeri też już tęsknił do postawienia stopy na ziemi twardej i nieruchomej, jakże innej od wiecznie tańczących i skrzypiących pod nogami desek pokładu. Wieczorami pilnie obserwował gwiazdy na niebie i obłoki szybujące nad falami, dzień po dniu wstawał rozpalony od słońca, bezwietrzny i pogodny. Bogowie błogosła- 159 wili wyprawie królewskich statków do krainy Punt. Gdy morze jest takie łaskawe, nie wolno kierować statków ku brzegom i zażywać gnus'nego wywczasu, trzeba płynąć dalej i dalej. Któregoś' dnia królewską flotę minął w odległos'ci kilkuset łokci inny statek, dziwnego i nieznanego kształtu o niskich, pękatych burtach i żaglu splecionym ze słomy. Z pokładu statku, na którym przebywał czcigodny Dżedhor, rozmigotały się zwierciadła. - Z jakiej ziemi płyniecie? Dokąd? Obcy nie odczytali widocznie znaków, może przeraziły ich królewskie okręty, biała piana skłębiła się u burt nieznanego statku, gdy ratował się pospieszną ucieczką. Nie ścigano go. Czcigodny Dżedhor powiedział sternikom: - Czytamy, że te wody są zupełnie bezludne i nie zobaczysz na nich nic poza ptakami i rybami. Sami widzicie, że prawda jest inna. Szkoda, że nie ma między nami biegłego rysownika, który by utrwalił to, co oglądają nasze oczy. Aż któregoś' dnia tarcza Re wytoczyła się powoli zza horyzontu i wzbijała się leniwie wyżej w mętnych mgłach, na morze padł szarawy cień i wody nabrały sinego, błotnego odcienia. Mimo iż słońce paliło mniej niż każdego innego poranka, piersiom ludzkim brakowało tchu, a wargi wysychały z pragnienia. Wioślarze z trudem ciągnęli belki długich wioseł, ich ruchy były powolne, jak ruchy ptaka złowionego w gęstą sieć. Gdzieś' zniknęły figlarne ławice ryb towarzyszące statkom, ogromne ptaki o szerokich skrzydłach siadły teraz na czubach fal i dawały się im unosić, kołysać w górę i w dół. - Nadciąga burza. - Oby bogowie zachowali nas cało. - Schrońmy się u brzegu. - Czekamy na rozkaz. Razem z oficerami czcigodny Dżedhor obserwował brzegi poprzez ryczącą s'cianę rozbryzgujących się fal przyboju. Statek dowódcy podszedł do lądu tak blisko, jak to było możliwe bez narażenia się na groźbę roztrzaskania o rafy. Jak okiem sięgnąć, dostępu do lądu bro- 160 niły groźne wiry, ryczące masy wód cofały się odsłaniając ostre jak grot włóczni przybrzeżne skały, kamieniste mielizny, ukryte podstępnie zasadzki. Tylko szaleniec szukający zguby mógłby myśleć o przybiciu do tego lądu. - Odpływamy na pełne morze - rozkazał czcigodny Dżedhor. -I niech Montu, włodarz królewskiego miasta, ma nas w swej pieczy. Nie będzie to łatwa przeprawa. Na rozkaz dowódcy statki skierowały dzioby ku pełnemu morzu, od burty do burty podawano sobie rozkazy: - Luzować żagle! - Kłas'ć maszty! - Przygotować liny! - Zabezpieczyć kadłuby! Wioślarze zwijali się szybko i sprawnie. Już spuszczono maszt, teraz przy wleczono długie smołowane liny i naciągając je, mocno obwiązywano nimi kadłub statku, jak rolnik s'ciska łykiem pękniętą stępę do miażdżenia ziarna. Zbierano także z pokładu wszystkie niepotrzebne rzeczy, dzbany na wodę, wory, zapasowe sznury. Wiatr uderzył nagle ogromnym skrzydłem, woda i niebo poczerniały. Nie wiadomo skąd nadbiegły wysokie fale, morze wzdymało się i przewalało, w jęku wiatru nieodgadnione głosy rozbrzmiewały ostrzeżeniem, a może groźbą. Pokład zatańczył pod stopami, ciężkie masy wody runęły przez burtę, przewaliły się raz, drugi, trzeci, dwudziesty. Rozległ się suchy trzask, to pękały jak źdźbła drzewce wioseł w dłoniach wioślarzy, którzy przywiązani do burty ze wszystkich sił stawiali czoło nadchodzącej burzy. Oślepiona bryzgami wody, zalewana raz po raz, krztusząca się słonym smakiem haustów Tamit wczepiła się w leżący maszt. Za każdym nowym atakiem fali natężała wszystkie siły, by nie dać się porwać morzu, jej dłonie były żałos'nie słabe, ale zwierała kurczowo palce, trzymała. Jeszcze ciągle trzymała. Przez ryk wiatru i morza Szeri krzyczał: - Odcinać rzemienie! Wszyscy pod pokład! 161 Nie słyszano go. Musiał paść na kolana i czołgać się wzdłuż ław wykrzykując wprost w ucho wioślarzy rozkaz. Coś szarpnęło Tamit, powlokło. To koniec. Czepiała się pokładu, desek wstrząsanych drgawkami niczym ciało atakiem wielkiej choroby, palce ześlizgiwały się nie znajdując oparcia. Straciła przytomność. Odzyskała ją w mroku, nad jej głową szalała burza, kamienie, wory i ciężkie stągwie przewalały się tu i tam pod pokładem, jakby nagle obdarzone życiem przez złego czarownika. Wioślarze odpychali je, ktoś krzyczał cienkim, przenikliwym krzykiem strachu, każda deszczułka, każdy sworzeń statku wzywał ratunku przeraźliwym jękiem. Zdawało się, że statek wznosi się w górę na niewidzialnych skrzydłach, by nagle runąć w przepaść, roztrzaskać się na jej dnie. I znów po tym locie w głąb następowało nowe wznoszenie, i jeszcze, i jeszcze. Tamit czuła, że się dusi, serce dławiło jej gardło, rozsadzało piersi. Nieoczekiwanie dla siebie zaczęła krzyczeć i nie myślała już o niczym. Kiedy umierasz, nie biegniesz z dzbanem na grzędę soczewicy. Jej krzyk ginął w ryku wód i świście wichury, w jęku desek, w krzyku i przekleństwach wioślarzy. Jedni wzywali bogów, inni miotali blu-źnierstwa, ktoś przeklinał dzień, w którym ujrzał światło Re. Coraz nowe fale wody wdzierały się włazem pod pokład, nieustanny potok obmywał głowy i plecy skurczonych ludzi, woda zalewała stopy, sięgała kostek nóg, dotykała łydek. W ciemności Tamit nie rozpoznawała nikogo, zresztą nie umiałaby nikogo poznać, strach i ból nie pozwalały jej myśleć o niczym. Nagle, z nowym rozbryzgiem wody, jakiś ciemny kształt skoczył pod pokład. - Tchórze! Niedołęgi! Synowie szakala! Rozum wam odjęło ze strachu? To tylko burza! Czerpcie wodę! Czerpcie wodę! Tak krzyczał Szeri i wioślarze dosłyszeli krzyk sternika. Jego rozkaz wlał otuchę w struchlałe serca. Jęki i przekleństwa urwały się nagle. To tylko burza. Nic więcej. Szeri wrócił na pokład i tam miotany wichurą, zalewany falą pilnował steru, by nie dać ponieść się morzu ku zdradzieckim skałom strze- 162 gącym lądu. Mimo szerokiego rzemienia, który go ubezpieczał, wiele razy uderzenia mas wody odrzucały go na środek pokładu. Oślepiony, na pół przytomny, z zaciśniętymi zębami czołgał się z powrotem ku sterowi. Statek zdany na łaskę fal i wichru to statek umarłych. Sternikowi nie wolno zejść z pokładu nawet wtedy, kiedy nie ma już ratunku. Usiłował się modlić, nie mógł odnaleźć w sobie słów najprostszej prośby. Wiedział tylko jedno, że musi prowadzić statek jak najdalej od lądu, trzymać mocno ster. Jeszcze ktoś został na pokładzie. Stary Henu, wioślarz doświadczony i wytrawny. Leżał płasko na deskach pokładu nie opodal włazu i przez ścianę wody i mrok śledził poczynania Szeriego. Jeżeli fale zmiotą sternika z pokładu, Henu zajmie jego miejsce, by prowadzić statek, zawsze dziobem na potworne, spiętrzone jak góry, bałwany wyrastające z morskiego dna. Opończa czarnych chmur pękła i ukazała się upiorna, żółtawa poświata, ni to ogień, ni to krew. Z ust obu ludzi na pokładzie wydarł się krzyk zgrozy. Ku statkowi sunęły jedna za drugą fale nie spotykanego ogromu, naprzeciw nim byli łupinką, ździebełkiem, kawałeczkiem kruchej kory, pierwsza z nich musi roztrzaskać statek, pochłonąć go w swym wnętrzu. Potem był już tylko ryk i szum, ciemność, uczucie zapadania się w pustkę bez dna, najpierw wzlecieli wyżej niż na szczyt wielkiej piramidy i zaraz runęli z tego szczytu. A jednak trwali i statek znów stanął dziobem naprzeciw następnej góry wód. Ponieważ liny ściskały jak obręcz kadłub statku, mimo to, że poszczególne deski wzdymały się koślawymi garbami, trzeszczały i pękały, statek dzielnie opierał się rozszalałemu żywiołowi. A pod pokładem wciąż trwał dziwny i straszny taniec kamieni, worów, stągwi, dzbanów, beczek i miechów. Toczyły się z hukiem, miażdżyły ludzkie ciała, zwalały z nóg, tłukły o ściany. Tamit wciąż krzyczała i dławiła się własnym przerażeniem, padała, wstawała, krzycząc ciągle, i nie mogła przestać, bo ten krzyk sam rozsadzał jej piersi. 163 - Amonie! Tocie! Izydo! Montu! Hathor! - Inni także wzywali ratunku, błagali bogów, by wejrzeli na ich strach i bezradnos'ć. Przytajony w najciemniejszym kącie rzeźbiarz Hori leżał bez czucia i ruchu. Był przeklęty i naznaczony, sam nie rozumiał, dlaczego bogowie nie porwali go jeszcze do otchłani Krwawego Bagna i nie nakazali jego duszy wzgardzonej i odepchniętej przez wszystkich s'miertelnych i nieśmiertelnych krążyć z piskiem między ziemią a niebem, bez odpoczynku i wytchnienia. Rozumiał niejasno, że ludzie szukający schronienia pod pokładem pragną ocalenia i starają się walczyć o nie, lecz nie dotyczyło to jego, rzeźbiarza. Nieważne było to, że znalazł się na królewskim statku, nieważna była burza niosąca zagładę kruchej łupinie. Tyle dni i nocy oczekiwał s'mierci i nie mógł się bronić, kiedy wreszcie nadchodziła. Potem usłyszał ten krzyk i zadrżało w nim serce. Krzyczała dziewczyna i tym krzykiem wzywała ratunku. Z trudem dźwignął się na nogi wspierając się ramionami o tańczącą, rozedrganą ścianę, upadł. Wstał powtórnie. Nie mógł umierać. Tamit wzywała pomocy. Z nieomylną pewnością odgadywał, że to jej glos, że to ona. Dla Złotej Bogini fraszką było przecież przenieść dziewczynę tu, na królewski statek, o wiele tygodni drogi od królewskiego miasta. Dzięki ci, Złota. Jeżeli Tamit jest tutaj, śmierć musi odejść. Zabrakło mu siły, by głos jego zadźwięczał mocą. W straszliwym ryku i trzasku, w kołysaniu i gwiździe i tak nikt by go nie usłyszał, lecz Hori wołał do bogów pradawnym potężnym zaklęciem: Izyda uderzyła skrzydłem, zamyka się ujście rzeki, ryby usypiają w głębinie, jedna kropla wody nie zmoczy jej szat. Wodo spokojna i głęboka, ucisz się! Łzy Izydy wpadają w fale, głębia napełnia się rybami. Oto Izyda wypowiada zaklęcie... Głos Horiego rósł i ogromniał, a może to cichła burza i wialr spłoszony zaklęciem składał czarne skrzydła? Chnum nie poradzi temu zaklęciu, Tekemeret nie złamie tych słów. Jam jest Horus, który to wymawia... 164 Teraz głos Horiego doleciał do żeglarzy, słuchali w osłupieniu przez cichnący ryk fali i wichru. Chwała ci panie wielki na siedem łokci, którego oczy są ze złota, wargi ogniste, a słowa wypowiedziane są płomieniem. Nakaż, a woda opadnie, zas'nie, kołysząc się lekko. Przemów, a będę ocalony. Trzeszczenie desek i klepek ucichało z wolna, cichło także uderzenie wichrowych skrzydeł. Już niższe fale nacierały na statek, teraz moczyły burty i oblizywały ogromnymi jęzorami wody pokład. Wśród czarnej opończy chmur błysnęły jasne skrawki błękitu. Hori stał jeszcze, zgięty wpół, osłabione nogi nie chciały utrzymać jego ciała, kamienie balastu rozrzucone po całym podpokładziu przestały być osłoną i schronieniem, jego postać odcinała się ciemną plamą w mroku. - Uciszył burzę! - odezwał się jakiś głos pełen zdumienia i powtórzył: - Burza uciszyła się! Nawet ci, którzy nie usłyszeli zaklęcia, zwrócili oczy na niewyraźną postać. - To chyba bóg zesłany nam na ratunek. - Oddajmy mu cześć. - Widziałem, jak spadał pod pokład z falami wody. Mógłbym przysiąc, że widziałem. -I ja. - Ja też. - Trzeba zawiadomić sternika. Zlany wodą, pokaleczony od uderzeń o burty i pokład Szeri wysłuchał dziwnej opowieści z wzrastającym przerażeniem, nim pojął, co się też wydarzyło naprawdę. - A kiedy ów dopowiadał ostatnich słów, wiatr ucichł i opadł niczym ogień zduszony popiołem - z przejęcia wioślarz zaczął się aż jąkać. - Słyszeliśmy na własne uszy, my wszyscy pod pokładem, jak wezwawszy na pomoc Izydę, Horusa i Tota ocalił statek. - Należy mu się dziękczynienie i ofiary - Szeri pociągnął ster ku sobie, by skierować statek jak najdalej od lądu. - Kimkolwiek jest, może liczyć na naszą wdzięczność. 165 Mówiąc to struchlał. Czcigodny Dżedhor gładko uwierzył w bajeczkę o biednym i wygłodzonym wyrostku, lecz nie ma powodów, by uwierzył w odnalezienie pod pokładem dobroczynnego bóstwa. „Na pokładzie sternika Szeri dzieją się niezwykłe rzeczy - powie czcigodny Dżedhor i przymruży w zamyśleniu powieki. - Mów, Szeri, kim naprawdę są ci dwoje?" Do tego nie można dopuścić. I tutaj z pomocą przyszli wioślarze. Kiedy rozedrgane morze uspokoiło się, okazało się, że wielu z nich jest rannych i potłuczonych, ma połamane ręce i nogi, ogromne siniaki, broczące rany, rozcięte głęboko czoła. Stary Henu obmywał rany wodą morską i nastawiał złamane kości. - Po burzy czcigodny Dżedhor nie doliczy się połowy swoich ludzi - rzekł przełożony nad wioślarzami. - Ten czarownik, który uciszył burzę, może zostać między nami i nikt nie spyta, skąd się wziął na pokładzie. My będziemy milczeli. Prosimy cię, Szeri, byś spełnił nasze życzenie. Burza może powrócić i kto ją wtedy odegna mocnym zaklęciem? Bo wioślarze już wiedzieli, że nieznajomy jest człowiekiem z krwi i kości, jak oni sami. Gdy wyniesiono rzeźbiarza na pokład, ujrzeli jego słabość i chorobę. Wprawdzie bogowie też przybierali nieraz postać ludzką, ale ich ciała nigdy nie były skażone ułomnością, nawet wtedy, gdy promienna Izy da wzięła na siebie postać odrażającej staruchy, z jej twarzy bił taki blask, że królowa nakazała sprowadzić starą kobietę do pałacu i prosiła ją, by wychowywała królewskiego syna. Wiedzieli tylko, że ten człowiek musiał być potężnym czarownikiem i każde nieostrożne pytanie mogło go urazić. Wszyscy znali opowieść o czarnoksiężniku Si-Usire, który w ciągu jednej nocnej godziny przebywał niezmierzoną przestrzeń z królewskiego Ipet na dwór Wielkiego Byka, władcy Nubii, i wypowiadał tam wszechmocne zaklęcia. Zaś Hori milczał. Stało się coś niepojętego i zdumiewającego. Kara za popełniony występek została od niego oddalona. Tamit była tu- 166 taj i to mogło oznaczać tylko wybaczenie Złotej Bogini. Nakazano mu żyć dalej. W jaki sposób dotarł na ten statek? Wydawało mu się teraz, że pamięta, jak przelatywał powietrzem, niesiony przez niewidzialne skrzydła, a równocześnie snuły się pod jego czaszką jakieś strzępy innych wspomnień. Upadek z wysoka, przebudzenie w chłodzie poranka, jakaś przerażona twarz i wołanie o pomoc. Ktoś go gonił, a on uciekał po Mieście Umarłych, przytajał się za kolumnami, wpełzał pod głazy. Potem był brzeg rzeki. Woda. Pewno gdzieś płynął... Lina spuszczona z pokładu... I znowu ciemność. Czy tym uciekającym był on sam? A może wszystko to przyśniło się mu, gdy leżał długo nieprzytomny? A potem nie było już nic, tylko kształty rozpływające się w szarej mgle i przebudzenie. Musiał przestać śnić, bo Tamit potrzebowała jego pomocy. Ci ludzie na statku traktowali go z milczącym szacunkiem, nie rozumiał dlaczego. Tamit zaś zniknęła. Nie było jej, a przecież słyszał jej krzyk w ryku wściekłego morza. Tamit widząc, że wioślarze wynoszą rzeźbiarza Hori na pokład i stawiają przed nim pożywienie, poczuła jednocześnie strach i ulgę. Myśl o chorym, może umierającym w ciemności człowieku dręczyła ją bez przerwy. Teraz wrócił na światło, pomiędzy żywych, i to był powód do radości. Jego powrót jednak oznaczał nowe i groźne niebezpieczeństwo. Burza rozproszyła po morzu królewskie statki, jak tchnienie samumu rozrzuca kamienie i piasek. Dopiero nad wieczorem ujrzeli statek dowódcy z połamanymi burtami, ze zmiecionym górnym pokładem, z potrzaskaną rzeźbą Izydy, Gwiazdy Morza, na dziobie. Jednak smołowane liny nie puściły, ściskając mocno kadłub nie pozwoliły rozszalałej wodzie strzaskać desek. Chociaż okaleczony, statek mógł płynąć dalej ku bożej krainie Punt. Później spotykali inne statki, niektóre sygnalizowały, że są niezdolne do dalszej drogi. Woda zmiotła ludzi z pokładów, połamała wiosła, strzaskała kadłuby. Na wpół przechylony, prawie leżąc na wodzie dryfował po uciszonym morzu statek dowodzony przez młodego Jahmesa. Dolny pokład 167 był już zalany, nieliczni ocaleni wioślarze tłoczyli się przy burtach górnego. Dla dos'wiadczonych żeglarzy było oczywiste, że statek musi zatonąć bez ratunku. Z pokładu dowódcy, czcigodnego Dżedhora, nakazano sternikowi Szeri, by wysłał ludzi i łodzie dla ratowania tonących. Sam Szeri popłynął wraz z wioślarzami. Odrętwiali ze strachu ludzie Jahmesa błogosławili swoich wybawców. Lecz nie Jahmes. Stojąc przy strzaskanej burcie, pokaleczony i brudny, uparcie odmawiał zejścia do łodzi. - To rozkaz czcigodnego Dżedhora. - Nie opuszczę statku. - Statek zatonie! Bogowie odebrali ci rozum! - Słyszałeś moją odpowiedź. Wreszcie Szeri wdrapał się na zalany pokład i zaczął szarpać ramiona dawnego przyjaciela. - Nie zejdę - palce Jahmesa wczepiły się w połamaną burtę. - Nie stanę na twoim pokładzie. Rozumiesz? Nie chcę od ciebie ratunku. Musiano go powlec przemocą. Ponieważ rzucał się w łodzi i wyrywał, Szeri rozkazał go związać. - Przyjmijcie Jahmesa na pokład statku dowódcy - zasygnalizowano. - Stracił rozum. Grozi, że skoczy w fale. Z pokładu statku czcigodnego Dżedhora odpowiedziano: - Niech zostanie, gdzie jest. Mamy wielu rannych. Nakazujemy mu posłuszeństwo i uległość. - Słuchamy twoich rozkazów. Zapadła noc. Zerwał się wiatr i tam, gdzie to było możliwe, naciągnięto żagle na wzniesionych z powrotem masztach. Podarte płótno łopotało i wzdymało się powiewem i okaleczale statki mknęły szybko po morzu. Gdy tarcza Re stanęła wysoko, przekonali się, że burza zapędziła królewską flotę daleko od Krainy Czarnych Karłów. Na nieboskłonie rysowały się dalekie szczyty gór. Nie mogli płynąć dalej. Trzeba było wyholować statki na płyciznę, załatać potrzaskane kadłuby, zalać smołą pęknięcia i rozdarcia, sporządzić nowe wiosła, naprawić ławy wioślarzy i wyszukać drzewa na 168 nowe maszty, wysokie i silne, by udźwignęły żagle. Czcigodny Dże-dhor wydal rozkaz lądowania. Z wierzchołka masztu wypatrzono zaciszną zatoczkę okoloną murem drzew i pnączy. Przebyto szczęśliwie rozkołysane fale przy-boju i o stępki królewskich statków zaszurał czysty piasek przybrzeżnej płycizny. Jeszcze tylko zwalono w wodę kotwiczne kamienie , statki, burta przy burcie, stanęły w zatoce pod cieniem pierzastych liści. Widzieli ptaki barwne jak klejnoty i stadka ciekawskich, ruchliwych małp, ciskające w dół gałązkami i owocami. Po piasku wybrzeża łaziły niezdarne kraby z uniesionymi w górę szczypcami. Nieduża rzeczka niosła gdzieś z głębi puszczy czarne wody, nad jej korytem rosły jakieś pnącza i krzewy nie znane królewskim wioślarzom nawet z nazwy. Czcigodny Dżedhor, jak nakazuje zwyczaj, pierwszy postawił stopę na ziemi. - Zostaniemy tutaj tyle czasu, ile to będzie potrzebne - zdecydował - widzę dostatek dobrego drzewa i wodę zdatną do picia. Las zamieszkują zwierzęta, a na gałęziach drzew dojrzewają owoce. Jak nakazuje przezorność, zostawiono na statkach uzbrojonych ludzi, a tylko kilku wyznaczonych przez czcigodnego Dżedhora popłynęło do lądu. - Biorę ze sobą Dedu - stary wioślarz Henu pochylił głowę przed Szerim. - Po co? - Niech rozprostuje nogi. Dosyć najadł się strachu, biedny mały. Zezwól, panie i użycz mu nieco radości. - Zgoda. Weź ze sobą Dedu. To było dobre wyjście. Teraz, kiedy na pokładzie znajdowali się milczący Hon o niewidzących źrenicach i pełen gniewu Jahmes, obe-cnosc Tamit stała się niebezpieczna i niepożądana. Wprawdzie Tamit me przypominała wcale strojnej pięknotki, kroczącej dumnie w nowej szacie czy trącającej struny lutni końcami palców, jej włosy spłowia-ły od słonej wody i słonecznego żaru, postać wychudła, rysy zaostrzy- 170 ły się jak u człowieka trawionego bagienną gorączką, przypominała istotnie bardziej chudego, słabego wyrostka niż dziewczynę - lecz tamci obaj mieli jakiś dawny obraz Tamit pod powiekami i mogli ją w każdej chwili rozpoznać. Tak, niech Tamit zejdzie na ląd pod opieką Henu i nie wraca tak długo, jak to jest możliwe. Zstąpiwszy na piasek brzegu, Tamit myślała, że upadnie. Była bardzo osłabiona. - Ja biorę dzban - mruknął stary. - Ty idź za mną. Zagłębili się w zielony gąszcz, liany, pnącze chwytały ich za odzież i włosy. Stopy zapadały się w wilgotnym próchnie, w nozdrza uderzył niewysłowiony zapach kwiatów, liści, ziemi. Zielony mur odgrodził Henu i Dedu od ciekawych oczu. Tamit milczała postępując posłusznie za starym. Wcale nie oczekiwała pytania, które zostało jej zadane: - Pochodzisz z wielkiego rodu? Nie odpowiedziała. - Wiem, że władasz mową, jak my wszyscy. Odpowiedz! Ten stary człowiek znał jej tajemnicę, sama nieopatrznie się zdradziła wołaniem o pomoc. Ale co odgadywał? - Możesz mówić. Nikt nas nie słyszy. Jeszcze ciągle się wahała. Stary Henu był na pewno jej przyjacielem, ale nawet jemu lękała się zawierzyć. Pytał o ród. Jego myśli pobiegły fałszywym śladem. Niech idzie dalej tym tropem, który nie prowadzi nigdzie. - Dlaczego milczysz? Boisz się, Dedu? Pokręciła przecząco głową. - Nie boję się ciebie, Henu. Ufam ci. Zaskoczony jej głosem, postawił dzbany na ziemi. - Nie pytam, skąd się znalazłeś na pokładzie, Dedu. Odgadłem dawno, że pochodzisz z wielkiego rodu. Chcę ci pomóc. - Pomagasz mi od pierwszej chwili, kiedy cię ujrzałem - z trudem powstrzymywała się od wypowiedzenia "ujrzałam", jakoś udało jej się przebrnąć przez tę zasadzkę. - Wiele ci zawdzięczam. Zginąłbym bez ciebie. 171 - Odgadłem, kim jesteś, gdy tylko zobaczyłem twoje dłonie, Dedu. Od razu widać, że nigdy nie pracowałeś. Ale wydaje mi się, że sternik Szeri też czegoś się domyśla. Zmyliłem go wziąwszy twoje wołanie na siebie, lecz musisz być bardzo ostrożny, Dedu. Bać się Szeriego! Henu przestrzegają przed własnym bratem, więc nie domyśla się prawdy! - Rozumiem - stwierdziła krótko. - Będę ostrożny. - Unikaj oczu czcigodnego Dżedhora. Może cię poznać nawet w tym przebraniu. Za kogo ją bierze Henu? Nie pojmowała. Zaczerpnęli wody. - Nie, dzban jest dla ciebie za ciężki, Dedu. Twój ojciec był silny jak lew, chociaż zmiotła go choroba, gdy wydawał się krzepki jak młody cedr. Nie wziąłeś po nim siły, chłopcze. Będzie ci trudno walczyć, gdy nadejdzie twoja godzina. Tamit była zbyt zdumiona, żeby zaprzeczyć słowom starego wioślarza. - Nie nazywam cię księciem, Dedu, ale możesz mi wierzyć, że tajemnica jest pogrzebana na dnie mego serca. - Nie jestem księciem! - zawołała. -Nie? -Nie. - Nie jesteś więc Totmesem, synem wielkiej pamięci Totmesa? Sądziłem, że umyślnie ukryłeś się na okręcie przed gniewem Wielkiej Władczyni, by zawładnąć samemu krainą Punt. Roześmiała się, domysł starego wydał jej się śmieszny. - Nie. Bierzesz mnie za kogoś innego. Z dzbana wylała się woda, ale Henu wcale nie zauważył tego. - Jeżeli nie jesteś księciem Totmesem, to kim jesteś naprawdę? Mów! Pomyślała o pomocy, o nieustannej opiece starego, o jego dobrodusznym gderaniu, o co lepszych kęsach, które wkładał do jej ust, o własnych łykach wody oddawanych jej w skwarne dni. Postanowiła. Trzeba powiedzieć prawdę. 172 - Jestem siostrą sternika Szeri. Nazywam się Tamit, córka Ani. Teraz, kiedy znasz prawdę, uczyń, co uważasz za słuszne. Nie znalazłam się na statku z pustoty, uciekłam od człowieka, który mnie chciał wziąć do swego domu. Pomógł mi brat. Chciałeś znać prawdę, Henu. i to jest cała prawda i nie ma innej. Gdyby przed nim stanęła świetlista bogini Izyda, twarz starego nie wyrażałaby chyba większego zdumienia. - Dziewczyna? - spojrzał wątpiąco na Tamit. - Dziewczyna? Na złote rogi Hathor! Widocznie odwykłem od widoku dziewczyn. Bardziej mi przypominasz zgłodniałe szczenię niż dziewczynę, chłopcze. Tfu! Co ja gadam! Wszystko mi się pokręciło od tych tajemnic. Siostra sternika, też coś! I uciekłaś, powiadasz? - Tak. Ale nazywaj mniej jak dawniej, Dedu. - Nie może być inaczej. Zostaw dzban, Dedu. Jeszcze nie jestem na tyle stary, żebym nie mógł ponieść dwóch dzbanów. Czego tak na mnie patrzysz? Już wszystko zapomniałem, Dedu. Starzy ludzie mają pamięć krótką jak cień w czas południowego skwaru. Nie pamiętam ani słowa z tego, coś mi mówił, chłopcze. Nagle cicha dotąd puszcza rozbrzmiała jakimś dziwnym odgłosem. Gdzieś daleko zahuczał bęben, odpowiedział mu drugi i trz? ci. - To ludzie żyjący na tej ziemi. Wracajmy! Na udeptane klepiska rzucono kłosy i wypędzone na nie woły powlokły za sobą ciężki walec nabijany krzemieniami. Wyłuskane ziarno mieszało się z plewą i kurzem, nad klepiskami unosił się rozedrgany tuman, ościste wąsy jęczmienia boleśnie kłuły skórę pracujących w pocie czoła przy omłocie żniwiarzy. Gdy zmiatano resztki słomy, kobiety zbierały ziarno, piasek i plewy na sita i stając tyłem do wiatru unosiły przetaki do góry. Wiele się trzeba było namozolić, zanim wreszcie można było zsypać do wysokiego dzbana czyste, odwiane ziarno. Na klepiskach zasiadali pisarze 173 królewscy i świątynni i spisywali każdą oczyszczoną miarę, by należność bogom i Wielkiej Królowej została spłacona rzetelnie i bez oszustwa. Żniwo tego roku było bogate i nawet ludzie z lepianek znad brzegu rzeki zbierali jeszcze na polach wiele pozostawionych kłosów, które pradawnym zwyczajem stanowiły własność najbiedniejszych. Niewiele jednak tego było, więc łuskali ziarno po prostu w rękach i piekli w popiele placki z nowej mąki, daru Ozyrysa. Tam, gdzie zbierano wiele miar jęczmienia i pszenicy, zbiorniki na dachach i spichlerze nie mieściły plonów. Nad całym tym gwarem i krzątaniną unosiła się powtarzana przez wszystkie usta pieśń żałoby, którą rozpoczynano żniwa i omloty: Powróć do swego domu, dom twój bez ciebie jest pusty, na progu twoim czekamy, aż, w dom swój powrócić raczysz. Bowiem wszyscy, od najwyższych dostojników do uczniów kapłańskich szkoły, od rolników do tkaczy, wiedzieli, że zboże jest ciałem dobrego Ozyrysa, jego darem dla ludu i dlatego musi spoczywać pod ziemią przez te wszystkie miesiące, gdy porąbane ciało dobrego boga spoczywało na dnie ziejących zgnilizną bagien. A tego dnia, gdy Ozyrys wskrzeszony za sprawą Izydy połączył się z bogami, ziarno przebijało skorupę ziemi i weseliło pola swoją zielenią. Dopóki ono rosło i dojrzewało, Ozyrys władał duszami na Polu Trzcin, gdy je ścinano i młócono, słabła świetlista moc boga. Wszelako, gdy opłakano już dobrego Ozyrysa, zwyczaj nakazywał wesołość, ponieważ ludzie byliby niewdzięcznikami nie okazując radości za dary, jakimi podobało się obdarzyć ich bogom. Tylko głęboka żałoba po utracie kogoś bliskiego zwalniała od obowiązku sproszenia krewnych, sąsiadów i przyjaciół na ucztę. - Niech raczej mówią, że jesteśmy skąpcami - rzekła czcigodna Mutemuie - lecz nie zastawimy stołów dla gości. 174 - Żałoba nie może trwać wiecznie, matko - Nechti rozumiał boleść rodziców i sam opłakiwał po wielekroć swoją siostrę Tamit, lecz życie w tym cichym domu, między milczącymi rodzicami, dusiło jego serce. - Moja żałoba będzie trwała aż do chwili, kiedy ujrzę Tamit. Nie zmienisz tego postanowienia, Nechti. Spojrzał ze zdumieniem na matkę. Na pawiana Tota, boga pisarzy! Zajrzał do izby Tamit i uchylił wieko skrzyni z odzieżą. Matka ułożyła wyprane szaty tak, jakby Tamit miała za chwilę powrócić, sama utrzymywała porządek w tej izbie i nie pozwalała nikomu przesunąć żadnego sprzętu. Suszyła też zgęszczony sok winogron zaprawiony mąką, ulubiony przysmak córki, i przędła cienkie nici z najbielszego lnu. - Tamit będzie potrzebowała nowych szat, kiedy powróci do swojego domu. Biedna matka! Nechti także pragnął wierzyć, że Tamit żyje i któregoś dnia przekroczy znowu próg domu, lecz z każdym dniem jego nadzieja bladła. Ojciec też chyba w to nie wierzył, posiwiały i milczący kreślił znaki na kamiennych płytach i milczał. Tylko Merib nie miał żadnych wątpliwości. Nawet nie wsadzał palców w gęstniejący na słońcu syrop i powtarzał: - Tamit może zjeść wszystko jak wróci. Ale, Nechti, ona mi chyba trochę zostawi? Matka zawsze mówi, że nie można jeść za dużo słodyczy, bo będzie bolał brzuszek. - Prawda - potwierdzał Nechti i odwracał twarz. Jak miał powiedzieć braciszkowi, że siostry już prawdopodobnie nie ma między żywymi? Tamto spotkanie na grobli z Najdostojniejszą Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, przyniosło nieoczekiwane owoce. - Ty jesteś Nechti, syn pisarza? - zapytał go sługa z królewskiego pałacu. 175 -Ja. - Wielka Władczyni w swej nieskończonej dobroci i mądrości raczyła pytać o nieszczęście, jakie nawiedziło dom twego ojca. Wiedz także, iż wezwała przed swoje oblicze dostojnego Paheri, naczelnika Zachodniego Miasta. Chciała wiedzieć, czy dostojny Paheri groził twemu ojcu, gdyby sprzeciwiał się jego woli. Na pytanie Wielkiej Królowej, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, dostojny Paheri odrzekł, że ojciec twój przyjął z radością jego dary. - To nieprawda! - Ja tylko powtarzam to, co mi polecono powtórzyć, jestem ustami wyższych od siebie, więc powściągnij swój język, synu pisarza. O losie twojej siostry nic nikomu nie wiadomo. Po odejściu sługi Nechti odzyskał pewność, że Tamit nigdy nie powróci. Usiłował jakoś powtórzyć matce to, czego się dowiedział, a ona patrzyła na niego ze zdumieniem. - To wszystko kłamstwo - powiedziała nagle z mocą. - Tamit żyje. Ja to wiem. I odeszła nie chcąc słyszeć słowa więcej. Z ojcem sprawy potoczyły się jeszcze inaczej. - Dowiaduję się, Nechti, że zaniedbałeś naukę. - Dotknął ręki syna. - Bardzo mnie to martwi. - Od chwili kiedy zaginęła nasza siostra.... - nie ośmielił się powiedzieć, że Tamit nie żyje, było coś w oczach ojca, co zabraniało głośnego wypowiedzenia tych słów. - Chcesz powiedzieć, że wszystko się zmieniło, synu? - Tak. - Nie przeczę, że trudno mi odnaleźć spokój w moim sercu i w wielu sprawach musisz mnie zastępować, Nechti. Mniemam jednak, że masz wiele czasu na naukę i nie wolno ci jej zaniedbywać, bowiem bogowie odwracają wzrok od próżniaków. Będziesz zdawał egzamin na królewskiego pisarza, Nechti. Czy mnie zrozumiałeś? - Tak, ojcze. 176 - Chcesz mi jeszcze coś powiedzieć, synu? - Byśmy spojrzeli w oczy prawdzie. Cała kraina Kemet rozpowiada o wyprawie do krainy Punt, a my wiemy, że Szeri jest na pokładzie królewskiego statku. Tamit zginęła bez wieści. Nie mogę się uczyć. Moja głowa jest pusta jak dzban, z którego wysypano ostatnią garść ziarna. I ty, ojcze, nie możesz żądać ode mnie, bym siedział całymi dniami na macie i powtarzał to wszystko, co nakazuje nauczyciel. - Czy sądzisz, że kiedy susza spopieliła plony, nie zasiewa się ziemi drugi raz? - Nauka nie jest mi potrzebna, muszę być dorosłym mężczyzną i stanąć przy waszym boku. Mam serce ciężkie od żalu i myślę... - Poczekaj, Nechti. - Ojciec mówił powoli, z trudem, ale jego głos dźwięczał mocno, tak jak nie dźwięczał od tamtego strasznego dnia, kiedy przed domem stanął zaprzęg dostojnego Paheri. -Nie tylko ludzie przeżywają ciężkie chwile, bywało i tak, że cały kraj stał w ogniu, że ludzie puchli z głodu i żywili się korzeniami lotosu, bywało, że zwalano z ołtarzy bogów, że święta korona Ho-rusa przechodziła z rąk do rąk, że nieprzyjaciel deptał nasze pola i poił wodą Hapi swoje konie. Ale kraina Kemet będzie trwała do skończenia czasów, gdyż uczono się sztuki kreślenia znaków, spisywano wielkie czyny, pieśni i baśnie, nie zapominano o sztuce wznoszenia piramid i świątyń, budowaniu kanałów, nawadnianiu pól, wytapianiu metalu i przekuwaniu go na ostrza, o leczeniu chorych i zaklinaniu demonów, o szczepieniu drzew, o śledzeniu drogi gwiazd po niebie, o mierzeniu czasu i poznawaniu dalekich ziem. Dzięki mądrości istniejemy i mądrość ratuje nas w nieszczęściu. Przerwał i uśmiechnął się do Nechti. - Rzucając naukę postąpiłbyś jak człowiek, który z dobrej woli rzuca się w dół z wysokich wież świątyni. Ty i twoja siostra zawsze jesteście prędcy w swoich odpowiedziach, a wasza myśl nie nadąża za językiem. Zastanów się, Nechti, nad tym, co ci odkryłem. A teraz powiedz mi, co miałeś przygotować dla nauczyciela, synu? 177 Coś załamało się w Nechtim. Bogowie! Wydawało mu się, że jest mądrzejszy i dojrzalszy niż rodzice, a był jak garść miedzi naprzeciw garści złota. - Mieliśmy nauczyć się tłumaczenia snów - rzekł poważnie i bez uśmiechu (a przecież jeszcze dzisiejszego poranka odrzucił w kąt tabliczki, znudzony niepotrzebną, jak mu się wydawało, nauką). - Siadaj, Nechti. Będę pytał - ojciec przymknął oczy, chwilę zastanowił się. - Powiedz, synu, co oznacza, jeżeli mężczyzna śni, że spożywa biały chleb? - Znaczy, że spotka go szczęście, od którego twarz mu pojaśnieje. - A kiedy śni, że kot poluje w jego ogrodzie? - Znaczy, że jego pola obrodzą obficie ziarnem. - Dobrze. A jeszcze, kiedy śni, że widzi księżyc wielki i błyszczący wprost nad swoją głową? - To znaczy, że bogowie przebaczą mu winy i to, czego pragnie, będzie mu dane. - Oby ci się zawsze śnił księżyc i biały chleb, Nechti, mój synu. I jeszcze coś. Nie wierz nigdy próżnej gadaninie obcych ust, wierz tylko własnemu sercu. Nim wyciągnięto smukłe pnie drzew na maszty i wystrugano nowe pióra wioseł, stało się coś, co nakazało czcigodnemu Dżedhorowi odbić z powrotem na morze. To Henu dostrzegł niezwykłą postać przystrojoną w wysoką koronę z różnobarwnych piór. Wzdrygnął się z przerażeniem, ten nieznajomy nie miał własnej twarzy, straszył zwierzęcym pyskiem z wyszczerzonymi kłami i ślepiami błyszczącymi jak oczy nocnego ptaka. -Kto idzie? Stój! Żeglarze zerwali się z przybrzeżnego piasku chwytając za oszczepy i łuki. Henu wskazywał ręką zarośla. - Tam! Tam! 178 Nie było nikogo, chociaż przepatrzyli łokieć po łokciu wilgotną ziemię. Dopiero niemy wyrostek Dedu odkrył ślad bosej stopy. To, co widział Henu, nie było złudzeniem. A bębny co dzień grzmiały w głębi lasu, kiedy bliższe kończyły swój dziwny śpiew, odzywały się dalsze, potem jeszcze dalsze. Żeglarze liczyli ilość uderzeń i przerwy między nimi, wszystkie bębny wołały to samo w wilgotnym mroku dżungli. Lecz ludzi nie widzieli nigdzie aż do chwili, kiedy Henu zauważył ową zjawę w zwierzęcej masce. - Niech wiedzą, że jesteśmy ich przyjaciółmi - zdecydował czcigodny Dżedhor i kazał rozłożyć na specjalnie oczyszczonym z plątaniny lian brzegu rzeczki noże, ostrza, haczyki na ryby, paciorki z obsydianu i miedziane bransolety. Nikt jednak nie podjął tych darów. Oblicze Dżedhora powlokło się chmurą. - Nie chcą darów przyjaźni. Musimy się przygotować na najgorsze. Zatruta strzała ugodziła jednego z wioślarzy w tym samym miejscu, gdzie Henu rozmawiał z Dedu. Gdy go znaleziono, miał w twarzy zakrzepłe zdumienie, a palce ściskały mocno ucho dzbana. Tej nocy Dżedhor kazał wygasić wszystkie ognie i rozstawił wartowników, czujnych na najmniejszy szmer. Część ludzi wróciła na statki z rozkazem, by w każdej chwili byli gotowi do dźwignięcia z dna kotwicznego kamienia. Między tymi, którym nakazano wrócić, znalazł się także Dedu. Stary Henu chciał pospieszyć za nim, ale czcigodny Dżedhor zatrzymał go na lądzie, wioślarz był dobrym łucznikiem. Przez ten czas żeglarze pozostali na statkach krzątali się gorączkowo. Łodzie przewoziły budulec, a oni, zawieszeni na linach, łatali rozdarte poszycie, leczyli rany, jakie zadała im burza, układali pod pokładami rozrzucony ładunek, napełniali dzbany zapasem świeżej wody, zalewali smołą pęknięte deski. , Każde ręce były potrzebne i nikt nie pytał teraz, kim jesteś, bylebyś robił to, co do ciebie należy. Mimo osłabienia i choroby rzeźbiarz Hori miał zręczne dłonie. Sam jeszcze nie miał siły ująć siekiery czy topora, lecz pokazywał 179 i tłumaczył, jak trzeba najlepiej układać miękkie deszczułki darte ze świeżego drzewa, by się nie popaczyły i nie napuchły od słonej wody, jak należało wylewać smołę, by skrzepła na kamień, jak mieszać glinę z piaskiem i trawą i jak zacierać pęknięcia tą mieszaniną. - Nie opowiada, kim jest, ale zaiste musieli go zesłać bogowie -szeptali między sobą żeglarze patrząc na wychudłego, bladego młodzieńca. Za to Jahmes, już swobodny i uwolniony z więzów, leżał na górnym pokładzie i odzywał się tylko po to, by zadrwić z pracy Szeri i jego wioślarzy. - Starajcie się, starajcie, a czcigodny Dżedhor nie zapomni o was w swoich modłach. Szeri nieraz zapytywał sam siebie, jak to się stało, że dawna przyjaźń zmieniła się w nienawiść, i nie potrafił znaleźć odpowiedzi na swoje pytanie. Dopiero słowa Jahmesa oświeciły jego umysł, jak nocna błyskawica rozświetla mrok. - Och, któż to się zbliża do mnie, niegodnego? Patrzcie, ależ to Szeri, łaskawy dobroczyńca, który już dwakroć wyratował mnie od niechybnej śmierci. - W oczach Jahmesa błysnęło krwawe światło gniewu. - Taki dzielny i szlachetny, podziwiany przez wszystkich, chociaż kłamca. - Czego ty chcesz ode mnie? - Ja? Niczego. - Jak śmiesz nazywać mnie kłamcą! - Bo jesteś nim. Nie spytałeś o los swojej siostry, ale ukrywasz dla siebie dziewczynę na pokładzie. Zaprzecz, jeśli masz odwagę! - Oszalałeś! - wykrztusił Szeri drętwiejącymi wargami. - Przy blasku prawdy kłamstwo staje się jeszcze czarniejsze. Wiem, dlaczego gadałeś te wszystkie słowa o przeznaczeniu i woli bogów. Ty też porwałeś jakąś dziewczynę wbrew jej woli jej rodziców! Szeri spojrzał w twarz Jahmesa i przeraził się. 180 - To kłamstwo. - Kłamstwo? Pchałeś się pierwszy, by mi pokazać jakim to jesteś odważnym i dobrym druhem, by upokorzyć mnie, wystawić na pośmiewisko! Jahmes tonie! Jahmes nie umiał poprowadzić statku czołem do fali! Jahmes wytracił swoich ludzi! A ja słyszałem, słyszałem na pewno głos dziewczyny! Nauczono mnie gardzić ludźmi, w sercach których jest kłamstwo! Porwać jakąś dziewczynę i uwieźć na koniec świata, oto piękny czyn! Wiele jeszcze innych niesprawiedliwych i złych słów wyrzekły wargi Jahmesa, a Szeri słuchał, nie zaprzeczając. Dawny druh błąkał się blisko prawdy, w swoim rozżaleniu i gniewie sypał ziarno i pomiot do jednego dzbana, oskarżał go o czyny nie popełnione. - Jest inaczej, niż sądzisz - przerwał wreszcie. - I obyś nie musiał kiedyś żałować swoich słów. - Nie wierzę ci. Powiem więcej jeszcze. Oskarżę cię przed czcigodnym Dżedhorem. Niech on odkryje całą prawdę. - Nie zrobisz tego! Z bliska oczy Jahmesa zdawały się ogromne, jak rozlane szeroko wody jezior. - Nie zabronisz mi. - Nie możesz tego zrobić. - Boisz się? Człowiek bez winy śmiało staje przed obliczem sędziego. - Nieprawda! Nie boję się. Między nimi był już tylko gniew i dzielił ich serca niczym wysoki mur z ciosanego kamienia. Cokolwiek wytłumaczyłby teraz, Jahmes nie uwierzy mu, sądząc, że usprawiedliwia się powodowany strachem i lękiem przed karą. Mimo, że nie odgrodziła ich nawet jedna piędź, byli tak daleko od siebie, jakby stali na dwóch krańcach ziemskiej tarczy, unoszącej się po prawiecznym oceanie. I tak rozstali się w gniewie i w nienawiści. - Panie, obluzowały się spojenia! Szeri poszedł tam, gdzie go wzywano. Łączone kunsztownymi nacięciami belki chwiały się niebezpiecznie pod dotknięciem. Mróz 181 przenikał kości na myśl o tym, co się może stać, gdy statek uderzy o podwodną skałę. Na widok sternika rzeźbiarz Hori uniósł głowę, jego martwe i dalekie źrenice odzyskały już swój dawny wygląd. - Poznaję cię - powiedział po prostu. - Ty jesteś' Szeri, najstarszy syn pisarza Ani i czcigodnej Mutemuie. Wybacz, lecz noc leżała na moich oczach i nie poznałbym twarzy własnego brata, gdyby ten stanął przede mną. - Byłeś chory i widziałeś tylko to, co ci ukazywały demony. - Ciebie winienem był poznać, Szeri. - Nie dręcz się takimi myślami. - Uratowałeś mnie, obcego człowieka, i dozwoliłeś, bym cieszył się blaskiem Re. A ponadto jesteś synem domu, o którym zawsze pragnąłem powiedzieć, że to mój dom. Wioślarze patrzyli na nich ze zdumieniem. Skąd ten dziwny przybysz, którego fale burzy wyrzuciły na pokład, zna ich sternika? Wiele jest spraw niepojętych, których nie ogarniesz zwykłym rozumem. Jakoś tak się złożyło, że Szeri nie nakazał Horiemu, by krył, kim jest, i milczał, cokolwiek by ujrzały jego oczy i usłyszały jego uszy. Stało się zaś tak dlatego, że pojawienie się rzeźbiarza było nagłe, a potem nie pozostało ani chwili czasu, by tłumaczyć i przekony- wać. - Cieszę się, że bogowie wracają ci zdrowie - mruknął niezbyt wyraźnie. - Jeśli twój umysł stał się już jasny, chciałbym z tobą porozmawiać, gdy zapadnie wieczorny zmrok. - Jestem twoim sługą. Właśnie łodzie wracające od brzegu przybiły do statków. Z pokładu rzucono linę. - Czcigodny Dżedhor nakazuje czujność. Macie być w pogotowiu. - Co się stało? - Grozi niebezpieczeństwo. To niegościnne brzegi. - Stanie się podług woli czcigodnego Dżedhora. Dlaczego nie wszyscy wracają na pokład? 182 - Życzeniem czcigodnego jest prowadzić potrzebne prace tak długo, jak to jest możliwe. Zostawiono na brzegu najlepszych łuczników i procarzy. - Pojmuję. Tamit schwyciła linę, jej dłonie nie były już tak białe i słabe, jak w dniu, gdy przybiła po raz pierwszy do boku królewskiego statku i brat sprowadził ją w ciemność kryjówki. Kilka dni na lądzie przywróciło jej utracone^rumieńce, stąpała nawet silniej i zręczniej niż dawniej. Nim zsunęła się z burty na pokład, ujrzała przed sobą rzeźbiarza Hori. Unikała go dotychczas, kryła się przed nim za zwojami lin, umyślnie kuliła ramiona i pochylała plecy, kiedy patrzył w stronę, gdzie wyrostek Dedu skrobał deski pokładu i szorował miski wioślarzy. Wtedy nie rozpoznał jej, może nawet nie dostrzegał, teraz nie mogła uniknąć spotkania. Poznał ją zaraz. Milczał. Podniósł się tylko chwiejnie i wyciągając przed siebie ramiona złożył jej pokłon, jakby była boginią zstępującą z obłoków. Któryś z wioślarzy roześmiał się. - To nie królewicz ani syn czcigodnego Dżedhora. Nie kłoń tak nisko karku, człowieku. To zwykły chłopak, niemowa szorujący pokład. Przed takim nie musisz padać na swój brzuch. Może nawet nie usłyszał tych słów. Uśmiechnął się półprzytomnie. Wielka jest potęga Złotej Bogini i nie starczy życia, by sławić jej dobroć! Osądziła czyny rzeźbiarza Hori i nie znalazła w nim plamy, wysłuchała błagania, którego nie śmiał nawet wypowiedzieć. Dała jego oczom słońce, dała jego ustom pożywienie, włożyła serce na powrót w jego pierś. Bądź pochwalona, Pani Zachodniego Wierzchołka, bądź uwielbiana, Pani Kwitnącego Lotosu, niech imię twoje błyszczy jako Sotis na szczycie niebios! Z górnego pokładu Jahmes śledził niezwykłą scenę. Jego brwi zbiegły się w prostą krechę nad pochmurnymi oczami. Pochylił się 183 naprzód. Co to? Jakiś' człowiek z załogi bije czołem obdartemu chłopakowi. Dziwne zaiste rzeczy dzieją się na statku Szeriego! I nagle zerwał się na równe nogi. Na Izydę! Ten chłopak... Kim jest ten chłopak? Zbiegł na dolny pokład roztrącając wioślarzy. To... to musi być... Nim Szeri zdążył zwrócić się do niego, zawołał: - To ona! Stali wszyscy czworo w wielkiej ciszy, a morze małymi, drobnymi falami uderzało o boki statku. Tajemnica przestała być tajemnicą, teraz wszystko stało się jasne, jak jasna jest prawda. Przyszedł czas zapłaty i sądu. Wioślarze przytomni tej scenie nic nie pojmowali. Rozglądali się tylko dokoła, by zobaczyć boginię, która musiała się objawić oczom nie tylko nieznajomego czarownika, ale i młodego Jahmesa. - Widzisz coś? - zaszeptał jeden z nich. - Nie, nic. - Ja też nic. Przy burcie stał Dedu, brudny wyrostek, a przed nim znieruchomieli sternik Szeri, nieznajomy i Jahmes. Co widzieli, że wpatrywali się w twarz tego chłopaka? Kiedy tak trwali w ciężkim milczeniu, z lądu odezwał się sygnalizacyjny róg. Czcigodny Dżedhor wzywał pomocy. - Na pokładzie zostają tylko niezbędni. Wszyscy do łodzi! Przygotować broń! Szeri rzucał krótkie rozkazy, na brzegu stało się coś groźnego, należało spieszyć zaraz na wezwanie. Jahmes i Hori wyrwani z poprzedniej martwoty pospieszyli za Szerim, już łodzie zatańczyły na fali przy burcie statku. - Nie, ty zostań - odepchnął rzeźbiarza. - Jesteś za słaby, będziesz tylko zawadą. - Pozwól mi iść za tobą - tyle prośby było w jego oczach, że Szeri skinął głową. Niech idzie. Może najlepiej będzie dla nich wszystkich, jeżeli położą głowy na tym niegościnnym brzegu. 184 Nieznani mieszkańcy tej krainy odcięli ludzi czcigodnego Dżedho-ra od morza, każda próba dotarcia do zbawczej łodzi powodowała, że z zarośli zaczynały padać strzały gęsto jak ulewny deszcz. Strzały spadły też na przybywających, ktoś krzyknął, ktoś się zachwiał, ale inni skacząc w płytką wodę pobiegli jak najprędzej ku brzegowi. Pod osłoną krzaków na brzegu rzeki skupili się ludzie czcigodnego Dżedhora, on sam, w bojowym hełmie, wydawał spieszne rozkazy polecając, by oszczędzano strzał. i Nie widzieli napastników, słyszeli tylko dudnienie dalekich bębnów i czuli pęd powietrza, gdy strzały z przenikliwym jękiem szybowały nad ich głowami. - Wycofamy się na statki pod osłoną nocy - rozkazał czcigodny Dżedhor. - Chyba że potrafimy zmusić ich do odwrotu lub przekonać, że nie pragniemy walki. Nakładali więc strzały na cięciwy i starali się przebić wzrokiem gąszcz, gdzie czaiło się niebezpieczeństwo. Czasem wydawało się, że dostrzegają jakąś przyczajoną postać, jakiś ruch, ciche pełzanie. Tylko te strzały padające wciąż świadczyły, że wrogowie są liczni i bliscy. Ptaki w koronach drzew krzyczały w zdumieniu i przelatywały z gałęzi na gałąź bijąc skrzydłami. - Jest nas zaledwie garść - czcigodny Dżedhor potarł czoło dłonią. - Tamci są liczni. Przyjdzie nam tutaj zginąć. Wypowiedział głośno to, o czym nie śmieli mówić inni. Ze statków nie przybędzie już żadna pomoc, na sygnał niebezpieczeństwa zjawili się dzielni mężowie wypróbowani w walkach, odważny jak lew Jahmes, sternik Szeri i wielu innych. Lecz to mało, śmieszna garść wojowników przeciwko siłom nieprzyjaciela, kąsającego podstępnie z ukrycia. Niektóre strzały dosięgały celu, padł przełożony wioślarzy, pisarz ze statku czcigodnego Dżedhora, czterej wioślarze. Oblicze dowódcy ścięło się w nieruchomą maskę. - Wezwijmy na pomoc Wielką Królową, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, i bogów z nią zjednoczonych. Wznieście serca ku bogom, wojownicy! 185 - Ja uderzę na nieprzyjaciół! - Ty, Jahmesie? - Daj mi czterdziestu ludzi, pięćdziesięciu ludzi! Zmuszę nieprzyjaciół do sromotnej ucieczki! - Nie dam ci ani jednego człowieka, Jahmesie. - Zginiemy! - Rzekł mi s'wiątobliwy Senmut, że jest wolą Wielkiej Królowej, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, nie rozlewać krwi w tej wyprawie. Nie oddam ludzi na pewną śmierć. Nie zdziałacie nic, a wydacie wyrok na nas i na siebie samych. Czcigodny Dżedhor odwrócił oblicze od Jahmesa. Jego wola była tutaj prawem. Wśród gałęzi drzew coś się skradało, a dalekie bębny wolały coraz głośniej. Strzały przestały padać. Przed zaroślami ukazała się dziwna postać w długiej spódnicy, z brzękadłami na kostkach nóg, straszna zwierzęca maska szczerzyła długie kły. - To on! - zawołał stary Henu. - Widziałem go już! - To czarownik - szepnął rzeźbiarz Hori. Nie darmo przez wiele lat był uczniem kapłańskiej szkoły. Ten, kto ujmuje rylec, by rzeźbić pełne chwały oblicza bogów, musi mieć serce napełnione wszelką mądrością. Czarownik począł tańczyć wyrzucając ramiona wysoko do góry, kręcił się w koło i przysiadał, a w wielkiej ciszy słychać było, jak uderzają o siebie brzękadła na kostkach jego nóg. - Zaklina nas, by nasze strzały chybiały celu. - Odbiera nam siłę. - Rzuca uroki. Z pojawieniem się czarownika czcigodny Dżedhor nakazał przerwać strzelanie. A Jahmes jakby nie słysząc jego słów pochylił się i naciągnął swój łuk. -Nie! Nie strzelaj! Rzeźbiarz Hori uchwycił dłoń młodego wojownika. Jahmes strzą-snął jego rękę. - Odejdź precz, człowieku. Położę jedną strzałą tego zaklinacza! 186 - Nie! Panie - rzeźbiarz zwrócił się do czcigodnego Dżedhora - zezwól mi działać. Znam sposób na umożliwienie nam ucieczki na statki. Zamiast odpowiedzi dowódca zwrócił się do sternika Szeri: - Kim jest ten człowiek? Nie pamiętam jego twarzy. Już na wargach Szeriego pojawiło się kłamstwo, kiedy przypomniał sobie, że są tutaj ludzie, którzy znają tajemnicę dziwnego pojawienia się rzeźbiarza na statku. Wprawdzie przysięgli milczeć, lecz on, ich sternik, nie może się splamić oszustwem w ich oczach. - Człowiek ten zwie się Hori. Od niedawna jest na naszym pokładzie. Wiemy, że zna potężne zaklęcia. - Co chcesz uczynić? - zwrócił się Dżedhor do rzeźbiarza. - Wyjdę bez broni naprzeciwko czarownika. - Po co? - By walczyć z nim jego bronią. Możecie mnie wziąć na cel, jeżeli mi nie dowierzacie. A czarownik tańczył dalej i śpiewał dziwną pies'ń, w której słyszało się szum drzew, chrapanie gniewnego lwa, beczenie rannej antylopy i wrzask hien. - Gdy skończy rzucać czar, tamci uderzą. Pozwólcie mi teraz stanąć przed nim. Czcigodny Dżedhor uważnie spojrzał na rzeźbiarza, skinął głową. - Zezwalam. Idź. Ta decyzja wzbudziła gniew Jahmesa. Nie bacząc na szacunek i posłuszeństwo, jakie winien był wodzowi, zakrzyknął: - Czy umarła już dzielność w naszych sercach? Chwytamy się podstępu miast stanąć oko w oko z nieprzyjacielem! I kto ma nas ocalić? Brudny, zawszony człowiek, o którym nawet nie można rzec, by miał dosyć siły na naciągnięcie lin! - Milcz! Bądź posłuszny. A rzeźbiarz Hori uważnie śledził tańczącego czarownika, podpatrywał każdy jego ruch, każde wzniesienie rąk, obroty ciała, podskoki. Potem wyszedł zza osłony zarośli takim samym podrygującym krokiem, unosząc wysoko ręce. Zaskoczony czarownik przerwał na 188 chwilę swój taniec i przez okamgnienie stali naprzeciw siebie - człowiek w zwierzęcej masce i wychudły Hori. - Jest odsłonięty. Zabiją go! -Cicho! - Co on robi? Czarownik zaczął się cofać, a Hori szedł za nim powtarzając każdy jego ruch, tylko że ruchy tamtego były zwinne i sprężyste, a taniec rzeźbiarza niezgrabny i pełen wysiłku. Patrzący nie mogli dostrzec, że na czole Horiego skroplił się gęsty pot, a rozszerzone oczy przygasły w bladej twarzy. - Wciąga go w pułapkę! - Zgubi nas wszystkich! - Każcie mu wracać! Tylko Hori zauważył, że widoczne w otworach maski oczy mają spłoszone i niepewne wejrzenie, jakby czarownik walczył z chęcią ucieczki, jakby się bał tego drugiego czarownika, który nadpłynął na wielkiej łodzi z bezmiernej wody. Kilka razy czarownik przerywał taniec i czekał bez ruchu na to, co uczyni Hori, zaś rzeźbiarz zastygał też nieruchomy jak posąg i oddychając z wysiłkiem starał się nadać swojej twarzy kamienną obojętność. Całym sobą czuł niewidzialne źrenice śledzących go nieprzyjaciół, był bezbronny, widoczny, wystawiony na cel. Wiedział, że wahanie, próba ucieczki, drżenie są wyrokiem, jaki podpisze na siebie samego. Strach podcinał mu kolana, słabość obezwładniała teraz, kiedy musiał być twardy i niewzruszony jak granitowa bryła, w której zaklęty jest posąg bóstwa. Zacisnął zęby, by opanować szczękanie, lecz nie ośmielił się podnieść dłoni, aby zetrzeć z czoła lepki pot. Tańczył. Poruszenia czarownika zapisywały się w jego oku jak figury kreślone czerwoną farbą na płytach, powtarzał je i myślał z przerażeniem o tym, że za moment zabraknie mu sił, upadnie i nie będzie mógł powstać. I nagle ustał ni to śpiew, ni to pomruk, czarownik powiedział coś w nieznanym języku i powtórzył to głośno i gniewnie. Hori potrząsnął głową. Nie rozumiał. 189 Tamten zrobił taki ruch, jakby coś odrzucał od siebie, i pokazał statki czekające za linią przyboju, odcinające się ostro od jasnego nieba. W jakimś przebłysku Hori pojął, że czarownik zapytuje go, czy opuszczą zaraz te brzegi. Potaknął ruchami głowy. Tak, odpłyną zaraz, mimo iż statki wymagają naprawy. Przykucnął i w miałkim piasku u swoich stóp nakreślił okręt pod żaglem i małe figurki wioślarzy na ławach dolnego pokładu. Teraz czarownik pokiwał głową. Po krótkim zastanowieniu Hori narysował Horusa-Sokoła i ureusza, znaki świętej władzy królewskiej. W wycięciu maski oczy czarownika okazywały kamienną obojętność, więc Hori wyżłobił w piasku zarys cielska hipopotama i kity papirusów, krokodyla prującego fale rzeki i kłos jęczmienia. Znowu czarownik coś powiedział, jakby przytakując, i nagle odbiegł, krzaki zamknęły się za nim. Zniknął. „Teraz zginę" - Hori wyprostował się, niech mierzą prosto w pierś. Bogowie pozwolili mu ujrzeć Tamit, całą i zdrową, bezpieczną pod opieką brata, może więc nadejść śmierć. I tak okazano mu więcej łaski, niż mógł się spodziewać. Niech przyjdzie, co ma przyjść. Ale żadna strzała nie świsnęła, w zaroślach wciąż panowała cisza i spokój. Czy kryli się tam ludzie? A może nie było nikogo prócz barwnych ptaków i skrzeczących małp? - Oszalał! - syknął czcigodny Dżedhor, bruzdy przy jego ustach ściągnęły się złym grymasem. - Oszalał! A Hori musiał wiedzieć. Już pojął, że stał się zwycięzcą w pojedynku z czarownikiem, naśladując to samo, co on, niweczył jego czary, zwracał zaklęcia przeciwko zaklinającemu. Na to właśnie liczył stając twarzą w twarz przed przeciwnikiem, zasiewał w jego sercu strach i niepewność przed mocą obcych bogów, przed czymś groźnym, bo nieznanym. Nie mógł jednak uwierzyć, że odwrót czarownika oznaczał ucieczkę ludzi zamieszkujących te brzegi, że strach przed nieznanym kazał im porzucić pewną zdobycz, garść zbrojnych odciętą od okrętów, obcych przybyszów. Wlokąc za sobą nogi szedł przed pasmem zarośli, z których jeszcze niedawno sypał się grad 190 strzał. Nic, cisza. Odwrócił się ku stanowisku zajmowanemu przez żeglarzy i uniósł w dziękczynieniu dłonie. - Nie strzelają - szeptał Szeri. Był tak zdumiony odwagą Horiego, że głos zamarł mu na wargach. To wszystko było takie dziwnie proste, ale nikt, żaden z żeglarzy nie ośmieliłby się uczynić tego, co uczynił ów blady młodzieniec, wychudły od gorączki, o ociężałym kroku chorego. - Odeszli - ten, który to powiedział, sam nie dowierzał własnym słowom. - Tak, odeszli, bo wystraszyli się nas - mruknął Jahmes, ciągle jeszcze klęczał ze strzałą złożoną na cięciwę łuku, gotów przeszyć nią wroga. - On ich zaczarował. - Rzucił wielkie zaklęcie. - Narysował święte znaki, których lękają się nawet demony. - Widzieliście, jak promieniała jego twarz? - Montu, pan wojny, stanął za nim. A Hori szedł powoli, pochylony, krokiem śmiertelnie zmęczonego człowieka. Wysypali się ze swego ukrycia, otoczyli go ze wszystkich stron, w milczeniu czekali na jego słowo. - Odeszli, ale mogą powrócić. Musimy opuścić co rychlej ten brzeg. Czcigodny Dżedhor pośpieszył wraz z innymi ku rzeźbiarzowi. - Kimkolwiek jesteś, winniśmy ci dozgonną wdzięczność - powiedział. - Masz serce lwa, młodzieńcze. Hori potrząsnął głową. - Nie. Zebrałem dosyć kijów przed obliczem swego nauczyciela, by pamiętać, że każde zaklęcie można odwrócić i że dzisiaj jest dwudziesty dzień pierwszego miesiąca pory wylewu, wielkie święto dobrego boga. A nauczono mnie, że cokolwiek podejmiesz tego dnia, będzie dobre dla ciebie i dla tych, którym sprzyjasz... 191 Na ogołocone pora wlewały się powoli muliste ciemne fale rzeki. Nocami w świątyniach na brzegu zapalały się ogniska - Hapi przybiera, jego wody rosną. Mieszkańcy niżej położonych lepianek porzucali swoje zagrody i chronili się na wzgórzach. Niektóre osady zamieniły się w wyspy oblane zewsząd wolno przybierającymi wodami, lecz mimo to serca ludzi były radosne, rosnąca rzeka od wieków przynosiła nadzieję bogatego plonu. Tam gdzie fala nie zagarniała wyżej położonych pól, podnoszono stawidła na groblach, by każda gruda ziemi napiła się do syta życiodajnego napoju. Między domami krążyły wąskie czółna opatrzone pływakami z pęków trzciny, Hapi przybierał, więc można było odpro-stować bolący od ciągłego zginania grzbiet i próżnować czekając, aż woda opadnie. Był to czas, gdy bogowie wychodzili ze swoich świątyń i prowadzeni przez setki i tysiące czółen, płynęli złotą barką po rozlanym Hapi, ogromnym jak morze. Bogowie odwiedzali bogów tak, jak ludzie mieli zwyczaj odwiedzać przyjaciół, i ich domy dźwięczały pies'nią i śmiechem, gdy biesiadnicy zasiadali do uczty: Dajcie chleba naszym wargom, podsuńcie dzban z piwem do naszych ust. Pełne są spichrze ciężkiego ziarna, boki krów są tłuste, a kadzie pienią się winnym moszczem. Rados'ć zstępuje w serce bogacza i biedaka, bogowie z us'miechem patrzą na świat, bowiem nastał dzień radości. Nie było wesołości w królewskim pałacu. Wielka Władczyni, Najdostojniejsza Hatszepsut, oby żyła w szczęs'ciu, zdrowiu i sile, ta, która daje oddech nozdrzom, nie zbierała wokół swego tronu członków Rady, nie sprawiano biesiad w cieniu ogrodów ani na tarasach osłoniętych rzeźbioną balustradą, nie palono przed bogami kadzidła wśród pienia kapłanów. - Pochwyci nas bagienna gorączka, nasza skóra stanie się szorstka i szara od pustynnego wiatru - szemrali dworacy. - Czy można ska- 192 zywać nas na sen w przygodnych gospodach i na pożywienie, od którego odwróciliby oblicze poganiacze kóz? Bowiem Najdostojniejsza Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, jakby gnana jakimś nakazem, podróżowała po kraju, z okręgu do okręgu, z miasta do miasta, ze świątyni do świątyni, niesiona przez królewski statek o złoconych burtach i purpurowej zasłonie rozciągniętej nad górnym pokładem. Składała krótki hołd bogom w świątyni, zamieniała kilka słów z przemądrymi prorokami o ogolonych głowach i wychudłych obliczach, a potem nakazywała stanąć przed sobą naczelnikowi okręgu. Pisarze ledwo mogli nadążyć za jej słowami, chciała wiedzieć wszystko: ile zebrano miar pszenicy, ile jęczmienia, jaki był urodzaj na warzywa, czy woda z kanałów dotarła do wszystkich pól i ogrodów, czy wzniesiono nowe budowle, czy ujęto nowe źródła pitnej wody, czy wyłamano dostateczną ilość kamiennych bloków w kopalniach, czy chłopi nie szemrzą przeciwko daninom, czy myśliwi i rybacy przynoszą dużo zdobyczy ze swoich wypraw. Pod naczelnikiem okręgu uginały się nogi, gdy Wielka Władczyni rzucała ostrym głosem swoje pytania. Horu-sie, czyżby ktoś oskarżył bezpodstawnie, oszczerczo, naczelnika o nieposłuszeństwo lub zamykanie uszu na głos Wielkiej Królowej? - Kobiecie nie przystoją tabliczki i rylec - wzdychał, gdy spocony i przerażony schodził wreszcie sprzed oblicza Najdostojniejszej Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, tej, która daje oddech nozdrzom. - Kobiecie przystoi harfa i skrzyneczka z barwiczkami. Po posłuchaniu Wielka Władczyni zamykała się sam na sam z bardzo świątobliwym, bardzo wielkim Senmutem i swoimi pisarzami, odczytywano jej długie kolumny cyfr, a ona słuchała marszcząc brwi i wspierając dłonią policzek. - Tak, dobrze - mówiła, albo: - Powtórzcie to raz jeszcze. Rozumiem. Jak tłumaczą stratę? Osobliwością tej królewskiej podróży było to, że Wielkiej Władczyni z jej własnego rozkazu towarzyszył młody Totmes, jej bratanek, dotąd odsuwany od udziału w rządach. Dworacy uśmiechali się domyślnie i po raz pierwszy pochylali karki przed księciem. 193 - Być może, Królowa, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, chce zbliżyć Totmesa do stopni swego tronu - szeptali między sobą. - Nie ma syna, a Najdostojniejsza Nefrure jest małą dziewczynką. Wielki los czeka księcia Totmesa. - Powiadają, że Totmes zaślubi Nefrure i wtedy Władczyni ozdobi jego skronie podwójną koroną Obu Połączonych Krajów. - To plotki! - Słyszałem, że Najdostojniejsza Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, pragnie złożyć władzę, kiedy wróci flota wysłana do bożej krainy Punt. - Flota? W takim razie nigdy nie złoży władzy! Czy wierzycie w to, że powróci chociażby jeden statek? Minęło wiele czasu i nigdy nie doszedł do naszych uszu nawet cień wieści o królewskiej wyprawie. Czy wierzycie, że powrócić by mogli ci, których posłano by na Pole Trzcin, do królewstwa zmarłych? A wiadomo, że droga do bożej krainy Punt jest równie trudna i daleka, jak dotarcie tam, skąd nikt nigdy nie powrócił. - To prawda - wtrącił w słowa mówiącego ktoś inny. - Wyprawa do krainy Punt miała przynieść sławę Wielkiej Królowej, lecz sądzić należy, że przyniesie tylko zawód. - Czego należało się od razu spodziewać. Zuchwalstwem jest mniemać, że scherlałym współczesnym uda się dokonać tego, co opowiada nam legenda o naszych wielkich przodkach. Dworzanie roześmieli się drwiąco, tak, nie na próżno ostrzegano Władczynię przed spełnieniem jej szalonych zamiarów. Ten mądry Senmut tym razem pomylił się sromotnie. Drogi do krainy Punt nie pozna już nikt i żaden z wysłanych statków nie powróci! W sercach swoich radowali się z tej klęski. Zbyt ufała sobie Najdostojniejsza Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, ze zbytnią pogardą odtrącała rady najmędrszych. Spotkała ją teraz zasłużona kara. Młody Totmes szedł u boki ciotki, chmurny i milczący. Szumiało mu w głowie od tych wszystkich liczb wymienianych przez pisarzy, krzywił drwiąco wargi, czy mogło mieć to jakieś znaczenie, ile miar 194 jęczmienia zbiera się z pól w jakimś okręgu krainy Kemet? Ta wyprawa do krainy Punt, która miała przynieść ciotce sławę i wielkie imię, zakląć potrójną pieczęcią wszystkie wargi żądające zwycięskich wypraw i bogatych łupów, okazała się klęską. Sam Totmes nie wiedział, czy raduje się z porażki ciotki Hatszepsut, czy pragnie ujrzeć wierzchołki masztów powracającej floty. Nudne były te wszystkie cyfry i obliczenia, on inaczej pojmował chwałę władcy! Ale było w tym coś zastanawiającego i budzącego szacunek. Mimo wszystko ciotka była jak skrzętna gospodyni, która od świtu do nocy kręci się po obejściu i myśli o każdej najmniejszej sprawie, zawsze czynna, niezmordowana, nie poświęcająca sobie ani chwili czasu. Teraz pojął, że ciotka jest na swój sposób wielką władczynią, ale odpędzał od siebie tę myśl. „Ona wydarła władzę memu ojcu i mnie samemu, gdy byłem słaby jak mała sadzonka, którą może zniszczyć słońce i wiatr. Ona odtrącała mnie dotąd. Z jej łaski obdarzono mnie wzgardą i litością. Mnie, Totmesa! Prawdziwego króla!" To sobie powtarzał i czuł, że jego serce znowu stawało się twarde. Lecz uczył się od ciotki Hatszepsut i rozumiał, że już złożono w jego dłonie część władzy, taką, którą mógł sam podźwignąć. Gdy wrócili do królewskiej stolicy, Najdostojniejsza Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, nie cofnęła Totmesowi swojej łaskawości, jej źrenice stale wracały do jego twarzy, wzdragał się czując na sobie uparte, badawcze wejrzenie. Czego od niego oczekiwała? Któregoś dnia Wielka Władczyni wyraziła chęć słuchania odpowiedzi młodzieńców, którzy ukończywszy szkołę mieli ująć oznaki pisarzy i stać się królewskimi sędziami, wodzami, naczelnikami miast, przywódcami dalekich wypraw, sternikami handlowych statków. Ci, którzy owego dnia mieli być poddani surowemu egzaminowi, czekali swojej kolejności stanięcia przed obliczem pytających na wewnętrznym dziedzińcu świątyni Tota, pana pisarzy. Ukucnęli rzędem pod ścianą, wszyscy przystrojeni w nowe szaty, obmyci świętą wodą i namaszczeni wonnościami. 195 Upadli na twarz przed Władczynią, Najdostojniejszą Hatszepsut, oby żyła w szczcs'ciu, zdrowiu i sile, i czekali na wezwanie. Ze zdumieniem słuchał książę Totmes stawianych pytań i pewnych, szybkich odpowiedzi. Na lwiogłową Sechmet, brodzącą w krwi nieprzyjaciół! Jak wiele muszą wiedzieć ci młodzieńcy, nie starsi od niego wiekiem, ale napełnieni już mądrością, jakby przeżyli sto pór wylewu i sto pór żniw... - Słuchaj uważnie, Nechti, synu Ani, i opowiedz nam, jak przygotowałbyś wyprawę wojenną, w której weźmie udział siedem tysięcy pieszych i tysiąc dwieście bojowych wozów? Pytany młodzieniec podał, ile chleba i piwa musi dziennie otrzymać każdy żołnierz, ile miar jęczmienia trzeba przygotować dla jednego konia, ile tysięcy kroków może pokonać armia od wschodu do zachodu tarczy Re i gdzie należy przygotować miejsca na obozowiska, zaopatrzone w dzbany z wodą i suchy nawóz do rozpalania ognisk. Odpowiedź była dobra, pytający słuchali z zadowoleniem wyjaśnień młodzieńca. - Ucieszyłeś nasze serca swą pilnością, ale będziemy pytali cię dalej. - Wyobraź sobie, Nechti, synu Ani, że rozkazano ci odnaleźć w górach na pustyni żyłę szlachetnego kruszcu. Co uczynisz wtedy? I znowu młodzieniec wyjaśnił, jakich dobierze sobie ludzi do pomocy, mówił o kamieniach, których obecność zdradza obecność kruszcu w ziemi, i o roślinach zarastających nad ukrytym przed oczyma złożem, o tym, jak należy kopać próbne chodniki i jak badać wydobyte złomy skał. - Słuchaj nas dalej, Nechti, synu Ani. Jak przystąpisz do wyznaczenia czterech stron świata w porze nocy? - Jakie wagi i miary stosuje Byblos i jaki jest ich stosunek do miar i wag używanych w naszym kraju? - Ile bloków kamienia będziesz potrzebował na wzniesienie świętej piramidy, skoro ci wiadomo, że jeden jej bok wynosi sto królewskich łokci, a miara bloku półtora królewskiego łokcia? 196 Wszystkie odpowiedzi były dobre, nawet Wielka Władczyni, Najdostojniejsza Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, słuchała odpowiedzi Nechti pochylając z uznaniem głowę. - Nie marnowałeś lat nauki, młodzieńcze. Przystąpmy teraz do świętej wiedzy, prawdziwego pokarmu serca ludzkiego, skoro umysł twój objął jak skrzydła sprawy człowieka. Powiedz nam, jakich słów należy użyć, gdy dusza wędruje na Pole Trzcin ze swej Wielkiej Siedziby? Nechti zmarszczył czoło w namyśle, nim podjął recytację: - Ktoś ty? Jakie jest imię twoje? - spytają mnie bogowie. - Jam jest cierń tarniny rosnącej u stóp oliwnego drzewa. - Wejdź więc w drzwi Sali Obu Prawd, ponieważ znasz imię swoje. - O bogowie, przybywam tu, by wymieniono moje imię. - Jaki jesteś? - Jestem oczyszczony i usprawiedliwiony głosem, daleki od tych, którzy pozostali na ziemi. Wszedłszy do Sali Obu Prawd oddaliłem się od żywych. - Oznajmimy imię twoje, lecz wyjaśnij nam, kim jest ten, którego dom ma przedsionek z płonącego ognia, ściany z żywych ureuszy, a podwaliny w wodach wielkiego morza? Kto to? -ToOzyrys... Przebrzmiały ostatnie słowa Nechti, syna Ani, a już pytano go dalej. - Powiedz nam, młodzieńcze, jak mędrzec Ptah-hotep radzi nam badać serce człowieka? Jeśli chcesz poznać człowieka, nie trać słów na wypytywanie go, lecz zbliż się do niego i przebywaj z nim często razem. Uważaj na jego słowa i czyny. Jeśli zdarzy mu się uczynić coś, co jest niegodne, nie milcz przed nim, on sam pogardzi tobą, jeśli pobłażysz złemu czynowi. Bądź mu pewnym oparciem, a zyskasz jego serce i dobre imię, lecz nie tucz go chlebem swoim, bowiem powiedziane jest: „Czy jadłem zdobywa się przychylnos'ć? Czy darem jedna się serce człowieka?" - Nie znaleźliśmy błędu w twojej mowie, Nechti, synu Ani. Jesteś godny wziąć oznaki pisarza. 197 Nim wręczono młodzieńcowi tabliczki i rylec, Wielka Władczyni, Najdostojniejsza Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, dała znak, by zbliżył się do jej stóp. - Miło mi cieszyć się twoją mądrością, synu Ani, bowiem nie zapomniałam o spotkaniu na grobli. Czy w domu twoich rodziców panuje już radość? Czy odnalazła się twoja siostra, ta, której pożądał dla siebie Paheri? - Nie, Najdostojniejsza, obyś żyła w szczęściu, zdrowiu i sile. Było widoczne, że Nechti chce jeszcze o coś zapytać, jego wargi poruszały się niemo. - Widzę, że masz jeszcze inne słowo w ustach. Jakie? Nechti zawahał się przez moment i nagle, ośmielony wyraźną łaskawością Władczyni, powiedział: - Nic się nie ukryje przed twym okiem, Pani Obu Połączonych Krajów, i jeżeli moje zuchwalstwo nie wzbudzi twego gniewu, pragnąłbym zadać jedno pytanie. - Wolno ci pytać, synu pisarza. Sam nie wiesz o tym, ale jestem twoją dłużniczką. Zawdzięczam ci coś ważnego. - A widząc, że Nechti w zdumieniu mruga powiekami, roześmiała się bez wesołości. - Zwróciłeś moją uwagę na osobę Paheri, czy pamiętasz? I na bogów, był najwyższy czas, żeby się przypatrzyć czynom tego człowieka. Nie pragnę w krainie Kemet zwalonych ołtarzy, ognia trawiącego domy i zwłok poniewierających się w przydrożnym kurzu, a to, czego się dopuszczał Paheri, musiało rodzić gniew. Teraz nie zwracała się już tylko do Nechti, jej słowa były skierowane do księcia Totmesa, dworzan i kapłanów. - Powiadają, że krzywda krzyczy o pomstę do bogów, lecz zaiste nie jest to krzyk tak głośny, by go słyszano w przedsionku pałaców. Nikt nie pragnął, bym wiedziała, co naprawdę dzieje się na Zachodnim Brzegu. A tam odmawiano ludziom nie tylko zapłaty, ale zmniejszano im racje żywności, kazano opłacać długi córkami i synami oddawanymi w niewolę, smagano bez litości tych, którzy chcieli zanieść swoje krzywdy przed stopnie tronu. - Władczyni spojrzała w pobladłe twarze dworzan. - W domu Paheri schodzili się 198 dostojni mężowie i wymieniwszy między sobą tajemne znaki snuli plany osadzenia kogoś innego na tronie moich ojców i dziadów. Ty, chłopcze, wymieniłeś przede mną imię Paheri, a ja zwróciłam na niego wzrok i dowiedziałam się o zbrodniach tego człowieka. Paheri zbiegł, lecz biada jemu i tym wszystkim, którzy łamią prawo, jakie ustanowiłam. Przerażeni dworzanie pojęli, że Wielka Królowa nie wypowiedziała swoich słów bez przyczyny. Wielu z możnych otaczających Najdostojniejszą Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, brało udział w tajemnych spotkaniach w domu Paheri, niektórzy z nich wykorzystywali swoją władzę w podobny sposób, jak i zbiegły naczelnik Zachodniego Miasta. Teraz każdy z nich drętwiejącymi wargami ślubował, że nagrodzi wszystkie wyrządzone przez siebie krzywdy, byleby tylko gniew Królowej nie zwrócił się przeciwko niemu. Jeżeli Paheri wolał porzucić bogactwo, pałac, stada, niewolników i ratować się ucieczką, znaczyło to, że Królowa nie znajdzie w sercu litości dla winnych. Zaś Totmes pomyślał ze złośliwą radością, że panowanie ciotki może się rychło skończyć. Przypuszczał, że dostojnicy pragnęli, by to właśnie on zasiadł na tronie. Ciotka więc musi się go bać, już samo to, że on istnieje, stanowi zagrożenie dla jej władzy. Od wieków królowie potrafili pozbywać się niedogodnych pretendentów do białej i czerwonej korony Obu Połączonych Krain, sale królewskich pałaców ukrywały wiele okrutnych tajemnic - a on żył. Dlaczego? Przecież jeżeli jego przypuszczenia są słuszne, powinna zabiegać o to, aby znikł bez śladu, jak zniknęło wielu innych królewskich synów. Dlaczego więc żyje tuż pod bokiem Hatszepsut? Władczyni chyba odgadywała jego myśli. - Sądziłam, synu pisarza, że będziesz zadowolony dowiedziawszy się o losie Paheri, krzywdziciela twojej siostry - zwróciła się z uśmiechem do Nechti - ale też nie zapomniałam, że chciałeś o coś zapytać. Mów! - Chciałbym wiedzieć, czy wróci chociaż jeden statek wysłany do bożej krainy Punt? - Dlaczego chcesz to wiedzieć? - O, pani! Nieszczęście ciężko dos'wiadczyło nasz dom, a mój najstarszy brat jest sternikiem na jednym ze statków, które pożeglo-wały do bożej krainy Punt. Pragnąłbym móc stanąć przed rodzicami i powiedzieć im: „Odzyskacie syna, Wielka Królowa własnymi ustami rzekła, że powróci cały i zdrów". - Możesz, synu pisarza, tak właśnie przekazać moje słowa. Twój brat powróci cały i zdrowy. Wiem to na pewno. A wy - Królowa powtórnie obróciła się do towarzyszących jej dostojników, jej źrenice prześliznęły się obojętnie po pełnych niepokoju twarzach i zatrzymały się na Totmesie, mówiła do niego jakby odpowiadając jego tajemnym myślom - wyjaśnijcie mi to, czego nie rozumiem. Dlaczego plan tak starannie obmyślony, w którym przewidziano każdy krok i naprzód uprzedzono wszelkie czyhające niebezpieczeństwa - budzi w waszych sercach obawę? Po co w czas pokoju rozmyślacie o bitwach? Dlaczego niektórzy starają się rozdmuchać ogień tam, gdzie nie tli się żadna iskra? Dlaczego nieznane a dobre budzi obawę, a znane, chociaż przeklęte, przyjmujecie z zadowoleniem? Ponieważ żaden z dostojników nie potrafił wydobyć z siebie głosu, Królowa ciągnęła dalej: - Słyszę głos Amona, gdy podnoszę ku niemu dłonie, i rozumiem go, każde jego słowo jest jasne, wyraźne, proste. Czy sądzicie, że rozmyślam w samotności nad tym, że słowa kryły inną myśl, której nie odgaduję? Nie, nie rozmyślam. I jeśli powiem, że pragnę bogatych żniw, tłustych stad, dojrzałych owoców i korzystnych wypraw do dalekich krain, czy słowa moje należy rozumieć tak, jak zostały wypowiedziane, czy przeciwnie, trzeba je odwrócić i łamać sobie umysł nad ukrytą zagadką? No cóż, ja spytałam, wy odpowiedzcie. I nagle książę Totmes zrozumiał. To nieprawda, że Hatszepsut go nienawidzi, ciotka tylko pragnie, by był podobny do niej i prowadził dalej jej dzieło, nic w nim nie zmieniając. Jest mądra i stanowcza i wielka jest prawda, którą głosi. Źle czynił pogardzając dotąd mądrością i kładąc całą ufność w ostrzu miecza. Pozna mądrość. Oto- 200 czy opieką uczonych i pisarzy. Będzie uważnie słuchał ich słów. A wtedy jego imię zabłyśnie jak gwiazda pomiędzy imionami wielkich królów i przyćmi imię Hatszepsut, jak Sotis zaćmiewa rozsypaną soczewicę innych gwiazd na drogach nieba. - I ja pojmuję - odezwał się głośno. - Chociaż sam jeszcze nie wiem, co uczynię z mądrością, jaką mnie napojono... Gdy królewskie statki wpłynęły w gardziel wielkiej rzeki, pod nawisy ogromnych konarów oplecionych lianami, w mrok dżungli, powtarzano od ust do ust, że zbliżają się do celu wyprawy. Gdzieś tutaj, o kilka dni żeglugi w górę rzeki, rozciągała się kraina wonności i złota, boża kraina Punt, o której pamięć przechowały baśnie o pradawnych odkrywcach i podróżnikach. Żegluga była ciężka, prąd silny, grzbiety wioślarzy potniały od wysiłku. Na górnym pokładzie umierał stary wioślarz Henu, na nic się nie zdała troskliwa opieka niemego wyrostka Dedu ni zamawianie Horie-go. Ostrze strzały musiało być zatrute i jad trucizny rozlewał się w ciele. Nie było już żadnego ratunku. Przy rannym zawsze był Dedu, krzątał się troskliwie, rzekłbyś, że pielęgnuje w chorobie własnego ojca. Lecz dziwniejsze, że Hori i Jah-mes też nie odstępowali od boku rannego. Mogło się zdawać, że nie dostrzegają wcale brzegów rzeki zarosłych splątanym gąszczem, pachnących odurzająco kwiatów, nocnych ogni, które prowadziły statki w ciemności, ptaków barwnych jak zamorskie klejnoty i wysp na rzece, pełnych płochliwej zwierzyny. - Słyszałem, jak czcigodny Dżedhor mówił, że zostaniemy przywitani bardzo życzliwie w bożej krainie Punt. - Dotąd rozpalają nam nocami ogniska na brzegu, lecz nie widzieliśmy ani cienia człowieka. - Dostojny Dżedhor mówił także, że znana jest w bożej krainie Punt potęga wielkich władców Kemet. - Niechaj bogowie sprawią, by słowa te były prawdziwe! 201 - Biedny Henu! Szkoda, że nie dożyje chwili, kiedy postawimy stopy na brzegu krainy Punt i obejrzymy własnymi oczami to, co widzieli niegdyś nasi przodkowie. - Może wyjdzie z choroby? Ten Dedu nie dośpi, nie doje, cały czas jest przy nim. I czarownik. I Jahmes. I nasz sternik. Aż się dziwię... - Czemu się dziwisz? Stary był dobrym człowiekiem, a wiadomo,' że jest zapłata za dobre czyny. Mało to zrobił dla Dedu? Język przy-sychał z pragnienia, a on oddawał temu chłopakowi własny łyk wody. Tak pogadywali wioślarze ciągnąc wiosła, krając ich piórami muliste wody rzeki, prowadzącej do wrót bożej krainy Punt. Nad nimi unosił się tuman chciwych krwi owadów, przecinały skórę wciskały się do nozdrzy, kąsały w kąciki oczu. Dostojny Dżedhor polecił palić na pokładzie zielone gałęzie, by dym odstraszał nieproszonych gości, i statki posuwały się w górę rzeki spowite w sine zasłony. - Jestem tutaj - szeptała Tamit pochylając się nad Henu, ocierała jego czoło i zwilżała wodą wargi. - Jestem tutaj. Tylko w jej obecności wzrok starego wioślarza stawał się przyto-mniejszy i coś podobnego do uśmiechu rozjaśniało jego poczerniałą twarz. - Będziesz jeszcze silny i zdrowy, Henu - powtarzała wytrwale Tamit. - Ucieszysz oczy widokiem krainy Punt. Zejdziesz na ziemię, zasiądziesz do uczty, będziesz się radował łaską Wielkiej Władczyni, gdy wrócimy do naszego domu. Tak szeptała do leżącego i sama wierzyła, że Henu musi wyzdrowieć. A bogowie jakby sprzyjali jej pragnieniom i zdawało się, że ranny jest nieco silniejszy, gdy tak płynęli w górę wielkiej rzeki. Na pokładzie statku czcigodnego Dżedhora przeglądano uważnie zwoje papirusów. - Gdzieś tutaj inna rzeka powinna łączyć się z głównym nurtem. Kiedy wpłyniemy na nią, będziemy już w krainie Punt. Bardzo wielki, bardzo świątobliwy Senmut, mimo iż oddalony od nas o tysiące i tysiące kroków, prowadzi nas po nieznanych ziemiach niczym pasterz owce i wyznaczył nam każdy krok, jaki mamy uczynić. 202 - Niech bogowie nagrodzą jego mądrość! I naprawdę było wszystko tak, jak przewidział Senmut, doradca Królowej, i zapisał na papirusach, by prowadzić bezpiecznie statki po nieznanych wodach. - Tej nocy rzucamy kamienie kotwiczne. Przekażcie wszystkim sternikom, że jutro ujrzą własnymi źrenicami krainę Punt. Poczekamy na światło dnia, by mieszkańcy Punt wiedzieli, że przybywamy z poselstwem przyjaźni, jak niegdyś przybywali do nich nasi pradziadowie. - Dlaczego stoimy? - zapytał słabym głosem Henu w nocnej ciemności. - Czekamy, aż Re rozświeci blaskiem wrota krainy Punt - odpowiedział mu rzeźbiarz Hori. - Gdzie Dedu? - Zasnął. Obudzić go? ¦^ Nie, niech śpi. Chcę z tobą mówić, nieznany przybyszu, nim zamknę na zawsze oczy. Zbliż się do mnie. Hori przyklęknął przy starym wioślarzu, chwilami musiał zbliżać ucho do jego warg, by usłyszeć cokolwiek. - Wiem, kim jest Dedu. Dłoń rannego odszukała rękę rzeźbiarza, palce zacisnęły się mocno. - Widzę cię ciągle, idziesz za Dedu jak cień. Ty i Jahmes. On... ona będzie musiała wybierać, jeżeli odnaleźliście ją mimo łachmanów i... nie szydź ze mnie, panie, ale ja kocham Dedu jak własne dziecko... Umilknął wyczerpany, dopiero po chwili podjął z trudem dalej: - Nie wiem, kim jesteś, ale widziałem cię w niebezpieczeństwie. Chcę, byś ty odprowadził Dedu bezpiecznie do domu rodziców. Ja... ja odejdę i nie będę jej osłaniał, jak to czyniłem dotychczas. Przyrzeknij, młody panie, że mnie zastąpisz... - Przysięgam. - Dedu... ona sama będzie umiała wybrać, odrzuci blask szerokiego naszyjnika i wielki ród Jahmesa, ciebie wybierze, młody panie, jeśli potrafi odróżnić szczere złoto od pozłacanej miedzi.... 203 - Dzięki ci, Henu. - Opiekuj się nią... jesteś nie tylko odważny, ale i mądry, młody panie. Nie wiem, kim jesteś, lecz patrząc w twoje serce, ciebie wybieram... - Nie zawiedziesz się, Henu. A teraz uśnij, rano ujrzymy własnymi oczami krainę Punt. Czcigodny Dżedhor w kosztownym naszyjniku stanął na dziobie królewskiego okrętu, gdy ujrzeli na brzegu mury z ciosanych kamieni wiązane dziwnymi, przysadzistymi wieżami, na których płonęły ogniska. Ku przystani zdążali ludzie o czarnej skórze, przystrojeni w pióra, skóry i barwne kwiaty. Za murami twierdzy dudniły bębny i ryczały trąby. Czcigodny Dżedhor pierwszy postawił stopę na brzegu, za nim uformował się orszak z wioślarzy niosących dary władczyni Kemet dla królowej krainy Punt. Niesiono cedrowe szkatuły pełne klejnotów, wysokie dzbany pełne wina i miodu, cienkie tkaniny, barwione purpurą płaszcze, złote sandały i instrumenty muzyczne. Tłum na przystani otworzył się na podobieństwo koryta rzeki i czcigodny Dżedhor szedł powoli na czele swoich ludzi ku murom miasta w krainie Punt. Aż stanęli przed władcami tej krainy, królem i królową, o twarzach jakby wyciosanych z hebanowego drzewa, oczekujących nieruchomo. - Wielka Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, pozdrawia was, włodarze krainy Punt, i przez moje usta wyraża radość, że odnaleziona została zapomniana droga, którą niegdyś żeglowali ku wam nasi pradziadowie, Oto są dary, które raczcie przyjąć życzliwym sercem i nie odrzucajcie przyjaźni, jaką wam niesiemy. Zza siedziska królewskiej pary wysunął się stary, pomarszczony człowiek w koronie z piór. - Witamy was przyjaźnie, jeśli przybywacie ku nam jako przyjaciele - odezwał się z trudnością dobierając słowa. - Oczy nasze już dawno rozpoznały godła wielkich królów na dziobach waszych statków i serca nasze napełniła radość, że odnaleziona jest droga, którą za na- 204 szych i waszych pradziadów przebywały szybkie okręty. Moi władcy pragną widzieć dary przysłane dla nich przez Władczynię dalekiej krainy. Nawet najnędzniejszy wioślarz nie miał powodów uskarżać się na mieszkańców bożej krainy Punt. Goszczono ich w domach, obdarowano darami, palono przed nimi wonności, jakby byli nie ludźmi, ale bogami, którzy zstąpili z niebios na te brzegi. Nie znając języka, wioślarze ruchami i uśmiechem dziękowali za przyjaźń, zdejmowali pasy i naszyjniki, by w ten sposób przynajmniej odwdzięczyć się za gościnę, oddawali noże i miecze, chusty i płaszcze, wszystko, co posiadali, a ubogi jest dobytek żeglarza. Tamit prosiła brata o pozwolenie zostania na statku. Śmierć Henu napełniła ją smutkiem, nie chciała słyszeć wokół siebie śmiechu, kiedy jej serce było ciężkie od posępnych myśli. Siedziała w kucki na pokładzie, obejmując ramionami kolana, szczupła i lekka niczym młody ptak. „Pokład jest zdeptany i brudny - myślała sobie. - To nic, wyszoruję go. Henu lubił, by statek błyszczał jak królewskie komnaty". Tak jak nauczył ją wioślarz, rzuciła z burty bukłak na plecionym rzemieniu, rozlała wodę na deski pokładu i uklękła, by zabrać się do szorowania. Nie oszczędzała sił przy pracy, nie zwracała uwagi na palące ostrza słonecznych promieni, pracowała szybko i z jakąś zawziętością. Nagle cień padł na pokład. Podniosła oczy i ujrzała przed sobą rzeźbiarza Hori. - Nie zszedłeś na ląd? - spytała go po prostu, klęcząc w kałuży brudnej wody. Powiedziała to tak, jakby stali pod cieniem sykomory w ogrodzie jej rodziców, a nie na pokładzie królewskiego statku kołysanego przez rzekę, której imienia nikt nie zna. - Nie - odpowiedział tak samo i przykucnął na piętach obok Tamit. - Dlaczego? - Bo ty zostałaś na pokładzie. - Nie jesteś moim stróżem, Hori. 205 - Wiem. Ale i tak pójdę tam, gdzie ty skierujesz swoje stopy, chyba że ty sama rozkażesz mi odejs'ć precz. Milczeli przez chwilę. - Bogowie prowadzili mnie twoim siadem, Tamit. - Może - spojrzała na niego niepewnie, teraz wydawał jej się inny niż w domu ojca, bliski jak brat. - Może to prawda. - Jeśli pozwolisz mi z daleka czuwać nad tobą, nie potrzebuję innej nagrody na tym i tamtym świecie. - Moim opiekunem jest Szeri. - Ale daj mi prawo opieki nad sobą. Przecież dla wszystkich do chwili powrotu musisz pozostać tym, kim jesteś teraz, niemym wyrostkiem Dedu, roznoszącym wodę i myjącym miski po posiłkach. Czy sądzisz, że nie zwróci uwagi ludzi, kiedy sternik będzie dla ciebie zbyt łaskawy? Ktoś musi ci pomagać, Tamit, i ja mogę być tym człowiekiem, nieznany przybłęda, z litości osłaniany milczeniem wioślarzy. Ja... - Hori zająknął się, trudno mu było znaleźć potrzebne słowa. - Ja wiem... nie chcę, byś myślała... pozwól mi tylko czuwać nad sobą, Tamit! - Dobrze. Zerwał się i chwycił bukłak. - Naczerpnąć wody? Wylewał bukłak za bukłakiem na pokład. - Dosyć! Dosyć! Utoniemy chyba! Nie usłyszeli plusku wioseł i uderzenia przybijającej łodzi o bok statku. Zobaczyli Jahmesa dopiero wtedy, kiedy już stał na pokładzie. - Witajcie - pozdrowił ich pochylając czoło jak bawół, który pragnie runąć na przeciwnika. -Witaj! - Na statku mego przyjaciela Szeri niemi odzyskują głos, chłopcy stają się dziewczętami, a z fal morza wyłażą jakieś straszydła, które hołubi się, karmi i poi zamiast poczęstować je tym, na co naprawdę zasługują, dobrym pchnięciem miecza. Tak, do ciebie mówię, przybłędo! Strach cię obleciał, co? Teraz się nie wyłgasz swoimi sztuczkami. 206 Jahmes postąpił parę kroków naprzód i pochylił się szarpiąc ramię Tamit. - Od dzisiaj nie pozwalam ci zamienić słowa z tym człowiekiem, zabiję go, jeśli tylko zauważę, że ośmiela się patrzeć w twoją stronę. Zrozumiałaś?! -Nie dotykaj jej! - Ty mi zabronisz, przybłędo? Uciekaj, bo cię zdepczę jak robaka. Wybrałem sobie tę dziewczynę i należy do mnie. To wszystko. - Spytaj ją, co o tym myśli! Jahmes spojrzał na Horiego z pogardą. - Ośmielasz mi się dawać rady? Sądzisz, że może się wahać wybierając między mną a tobą?! Kimże jesteś ty, zawszony przybłędo, człowieku bez imienia i rodu, byś mógł się ze mną mierzyć? - Jestem tym, który zna tajemnicę kroku uciekającego i tajemnicę kroku kobiety niosącej dzban wody, wiem, jak galopują konie i jak ptak rozwija skrzydła do lotu, umiem przedstawić trud żeńców i majestat boga na tronie - Hori wyciągnął przed siebie ręce. - Jestem rzeźbiarzem. Odrzuciwszy w tył głowę Jahmes wybuchnął śmiechem, śmiech urwał się nagle na zgrzytliwej nucie. - Jeśli to prawda, przybłędo, to nie wpuszczono by cię nawet na próg domu mojego ojca. Dziewczyna nie jest głupia i potrafi wybrać bogactwo i zaszczyty zamiast zapylonej szopy kamieniarza. Dla mnie możesz sobie być, czym chcesz, bylebym cię nie oglądał przy jej boku, ustąpisz przede mną, jak ustępuje głodny szakal przed lwem. Inaczej - palce dotknęły ostrza krótkiej włóczni - i-naczej... - Nie dokończył. Zobaczył przed sobą pociemniałe oczy Tamit. - Mówisz jak Paheri! Nienawidzę cię! Nienawidzę! Jej twarz skurczyła się, źrenice zwęziły jak oczy polującej kotki. - Nie ośmielaj się tak mówić do niego! Zabraniam ci! - z podniecenia i gniewu głos Tamit łamał się i urywał. - Ja nie chcę bogactwa, szat, klejnotów! Ja... ja przecież myję deski pokładu - pod- 207 niosła do góry dłonie spękane i szare, jakby sądziła, że to tłumaczy wszystko. Powtórzyła: - Ja roznoszę wodę i myję deski pokładu... Wargi Jahmesa wykrzywiły się w uśmiechu. - To co z tego? Zapomnisz o tym szybko, kiedy znowu przystroisz bransoletami ramiona i kostki nóg. -Nie! Nie umiała wytłumaczyć, że w jej piersiach bije odmienione serce, że jej oczy patrzą inaczej i nie marzy już o przystrojeniu się w szaty z królewskiego płótna, o zawieszeniu na szyi szerokiego naszyjnika z błyszczących pereł, o dźwięczących bransoletach, o drogich pachni-dłach, o zazdrości i podziwie w źrenicach kobiet i mężczyzn. To, co jej się wydawało niegdyś ważne i godne pożądania, teraz stało się warte tyle, ile garść sypkiego piasku z pustyni. Pragnęła być podobna do czcigodnej Mutemuie, swojej matki, do starego Henu, dobrego i pracowitego, do rzeźbiarza Hori, który posiadał odwagę i cierpliwość. To właśnie było ważne i godne pożądania, a Jahmes (przecież jej serce uderzało dumą, kiedy słyszała, jak mówił Szeriemu o swojej miłości), a Jahmes chciał ją kupić, znęcić jak dziecko błyskotkami, myślał, że jest taka, jak niegdyś, jak tamta kapryśna i pełna próżności Tamit, którą ujrzał przed bramą świątyni w dniu, gdy wielki bóg wsiadał do złotej barki. Było coś w jego słowach, co obrażało ją głęboko. Mógł tak mówić do tamtej Tamit, nie mógł tak mówić do niej, tu obecnej, bo przecież kuliła się w ciemności pod pokładem, trzęsła się ze strachu, zginała grzbiet pod palącym słońcem, jadła zgniłe suchary i pielęgnowała umierającego Henu. To wszystko uczyniło ją kimś innym i Jahmes winien to zrozumieć, tak jak bez zbędnych słów zrozumiał to rzeźbiarz Hori. -Nie? Jahmes powiedział to pozornie bez nacisku, lecz jego ręce mocniej ścisnęły rękojeść krótkiej włóczni. - Nie? - powtórzył i nagle pochylił się szybko, wysunąwszy naprzód nogę ugiętą w kolanie, tak łowca przygotowuje się do ciśnięcia oszczepem w płochliwego oryksa. - Odpowiedzi wojownika nie usłyszycie, zobaczycie ją. Nim zdążyła skoczyć ku niemu, rzucił oszczep. Hori stał nieporu-szony, z ramionami skrzyżowanymi na piersiach. Nie zrobił najlżejszego ruchu, by się uchylić. Ostrze wbiło się w pień masztu i drżało lekko jak trącona struna. - Chybiłeś wojowniku - głos Horiego dźwięczał równo i spokojnie. - Nie trafiłeś stojąc od celu kilka kroków! Odwrócił się i ujął włócznię za drzewce, wyszarpnął ją. - Teraz ty jesteś bezbronny, Jahmesie, lecz nie odpłacę ci tym samym. Odejdź w pokoju. - Nie. Nim Jahmes odejdzie, chciałbym wiedzieć, co tutaj zaszło. Czcigodny Dżedhor, dowódca królewskiej floty, stał oparty o burtę statku. Nie zauważyli jego przybycia, pochłonięci sobą. - Nic wielkiego, dostojny. Ja i ten przybłęda ze statku sternika Sze-ri pokłóciliśmy się o dziewczynę. W Tamit skamieniało serce. Jej tajemnica ukryta w najgłębszym mroku, strzeżona pilniej od życia, została zdradzona. Jahmes zemścił się w niegodny, podstępny sposób! - O jaką dziewczynę? - O nią - Jahmes wskazał wyciągniętą ręką na Tamit, chudego wyrostka Dedu w łachmanach, o cienkiej ptasiej szyjce i czarnych od brudu dłoniach. - Jesteś dziewczyną? - czcigodny Dżedhor zdawał się nie słyszeć Jahmesa i zwrócił się wprost do Tamit. -Tak. - To ciebie odnaleziono pod linami? -Tak. - Czy sternik wie o tym, kim jesteś? - To mój brat. Wiedziała, że powinna teraz uklęknąć przed dostojnikiem, upaść na twarz, by zmiękczyć jego serce swoją pokorą, zdać się na jego łaskę i wielkoduszność, i nie mogła tego uczynić. Stała nie pochylając głowy i patrzyła prosto w jego źrenice. - Brat, powiadasz? Może ty nie znasz prawa, ale sternik prawo musi znać. Czy wiesz, co czyni się z kobietą, która ukrywa się na pokła- 208 209 dzie królewskiego statku ruszającego w daleką i niebezpieczną wyprawę? Przerwał. - Rzuca się ją z kamieniem uwiązanym u szyi w morze i prosi bogów, by nie karali żeglarzy za zdeptanie obyczaju i prawa. - Wiedziałam o tym. Brat mi powiedział. - Wiedziałaś'? Pięknie zadrwiliście sobie ze mnie, ty i twój brat. Sam kazałem ci usługiwać żeglarzom, bo poczułem litość nad twoją młodością i nędzą. Okłamaliście mnie oboje. Teraz dopiero odwrócił się do Jahmesa. - Widziałem, jak chciałeś zabić bezbronnego. Winieneś spłonąć ze wstydu, bo nie godzi się tak czynić wojownikowi. Co zaś do tego młodzieńca, nie spytam o jego imię, bo ocalił nas wszystkich. Mówiono mi już o nim, że uciszył burzę, a ja nie kazałem mu stawić się przed sobą i nie spytałem, kim jest. Wystarczy, iż wiem, że jest dzielnym i mądrym człowiekiem, i potrzeba nam takich ludzi na pokładzie. Jeszcze nie wpłynęliśmy do portu, Jahmesie, i ty nie będziesz wymierzał sprawiedliwości na statkach, którymi dowodzę z woli Wielkiej Władczyni, oby żyła w szczęściu, zdrowiu, i sile. Sam uczynię prawo nad winnymi. Policzki Tamit pobladły. To musiało się tak skończyć. Któregoś dnia musiano zedrzeć z niej tajemnicę, niczym zetlały łachman z grzbietu. Szaleństwem było myśleć, że wróci kiedykolwiek do domu i uklęknie u kolan czcigodnej Mutemuie, swojej matki, że wybiegnie jeszcze kiedykolwiek w cień ogrodu, że będzie się kłóciła z Me-ribem i uniesie w ramionach Nehet, małą siostrzyczkę. Nie można płynąć zbyt długo przeciw fali. Trzeba być tylko do końca odważną. Przecież znała swój los. - Czekam twego wyroku, panie. Jestem winna. -Nie! Rzeźbiarz Hori zasłonił sobą Tamit, jakby już zawisło nad nią ostrze miecza. - Zginę za nią, jeśli twoja łaskawość zezwoli na taką zamianę. Przyjmę każdy wyrok, błogosławiąc cię. Bogowie przyprowadzili 210 mnie do boku tej dziewczyny, wiem to na pewno, więc nie odmawiaj mojemu błaganiu i zezwól, bym to ja poniósł karę. Pozwól jej wrócić do domu, do rodziców, najdostojniejszy. Ona niczemu nie jest winna! - Chcesz zginąć za nią? - Tak. Chcę tego. - A ty dziewczyno? Czy przyjmujesz jego ofiarę? - Nie. Tylko ja jestem winna. - I brat twój także. - Panie, oszczędź mego brata. Rodzice nie przeżyją podwójnej straty! Ja jestem winna, mnie ukarz! - Dobrze, dziewczyno. Chcę jednak najpierw mówić z przełożonym nad wioślarzami na statku sternika Szeri. Niech go sprowadzą, gdziekolwiek się teraz znajduje. Czekali w milczeniu, deski pokładu parzyły stopy, woda pod palącymi promieniami lśniła jak kosztowny płaszcz. Czarne, przysadziste baszty broniące grodu w bożej krainie Punt odcinały się ostro od ogromnego nieba. Byli tu, w krainie Punt, o której opowiadano baśnie dzieciom, lecz na Złotą Hathor, ta podróż nie przyniosła im szczęścia! Teraz, tutaj właśnie, u celu podróży doścignął ich zły los. - Czy jesteś zadowolony z pracy chłopaka zwanego Dedu? - zapytał czcigodny Dżedhor przełożonego nad wioślarzami, gdy ten padł na twarz przed swym dowódcą. - Jest posłuszny i chętny do roboty. Trudno się z nim dogadać, to prawda, ale rozumie wszystko, co się do niego mówi. Nigdy nie poleciłem ukarać go chłostą. - To wszystko, co chciałem wiedzieć. Możesz odejść. Gdy zostali sami, czcigodny Dżedhor potarł dłonią czoło. - Oto jest moja wola i zaprawdę nie zmienię ani jednego słowa. Ty, dziewczyno, przejdziesz na mój statek i będziesz pracowała jak dotychczas. Nazywasz się Dedu, a ja znam tylko to imię. Bogowie osłaniali nas swoją mocą, mimo twej obecności na pokładzie, więc sądzę, że przynosisz nam ich łaskę. Po powrocie złożysz ofiary przebłagalne i oczyścisz się, a my wszyscy, którzy znamy twoje prawdziwe imię, będziemy bła- 211 gali miłosierdzia bogów. Na pokładzie sternika Szeri wszystko zostanie, jak było. A ty, Jahmesie, zejdziesz na ląd. Ustanawiam cię przedstawicielem Wielkiej Władczyni w krainie Punt. Pozostaniesz tutaj aż do chwili, kiedy nasze statki przybiją powtórnie do tych brzegów... Przed oczami Tamit zapaliły się migające ognie, zawirowały niebo i ziemia. Teraz dopiero uklękła i uderzyła czołem o pokład. Wróci! Zobaczy matkę, ojca, dom, braci... O wielcy i potężni bogowie, jak was wysławić, że osłaniacie człowieka swoją wszechmocą! Że napełniacie serca dobrocią i mądrością! Że przebaczacie zuchwałe szaleństwa!... Nie potrafiła dobyć głosu i Hori także niemo poruszał wargami. Uklęknął obok niej i trwali tak oboje pod białymi strzałami słońca, nieruchomi i milczący. - Taka jest moja wola. Lecz musicie przysięgnąć wszyscy, że nie zdradzicie tajemnicy. Powtarzajcie... Potem czcigodny Dżedhor roześmiał się. - Po powrocie zaproście mnie na weselisko. Bo widzę, młodzieńcze, że oddasz wszystkie skarby krainy Punt za tę dziewczynę. Oj, młodzi, młodzi. Zawsze tacy sami, od chwili kiedy Nut uniosła na swoim grzbiecie ziemską tarczę aż do dzisiejszego dnia... Już ludzie zapomnieli o królewskich statkach, już w domach żeglarzy opłakano zaginionych na ciemnym morzu - kiedy gruchnęła wieść, że flota wraca. Powtarzano sobie tę wielką nowinę na placach przed świątyniami, na targowiskach, na brzegu rzeki. - Wiozą ogromne skarby! - Wonności i złoto! - Dzikie zwierzęta i nieznane ptaki! - Szlachetne drzewo! - Klejnoty! Było wielu takich, którzy nie wierzyli. Wracają z krainy Punt? To baśnie. Pewno tam wcale nie dotarli. A czy można wiedzieć, co zrobiły złośliwe demony igrające sobie z ludźmi? 212 - Najpierw zobaczymy te statki własnymi oczami! - Chyba że rozpłyną się jak dym, gdy dotkną stępką dna. - To możliwe. A zamiast skarbów znajdziecie tylko garść zbutwiałych liści i garść piasku. - Nie uwierzę, dopóki nie zobaczę. - A ja mówię, że zobaczycie je na pewno! Całe miasto wyległo na brzeg i ludzie powiewali palmowymi liśćmi, gdy statki jeden za drugim płynęły w górę rzeki. Nie były to już tamte błyszczące, zdobne rzeźbami statki, które wypłynęły na wyprawę, ale poczerniałe, spękane kadłuby pod podartymi strzępami żagli, a mimo to wiosła biły wodę równym rytmem, aż spłoszone krokodyle zsuwały się do wody z piaszczystych ławic. Wracali jak zwycięzcy z dalekiej wyprawy wojennej, płynęli witani pieśnią i dymami kadzideł, gdy urzeczywistnili to, co wydawało się niemożliwe - dotarli do krainy Punt. Nie można było odgonić od burty wyrostka Dedu, nie słyszał krzyku, nie czuł nawet uderzeń, których nie szczędził mu przełożony nad wioślarzami na statku dostojnego Dżedhora. Z chciwą zachłannością wpatrywał się w czuby palm, w radujące się na brzegach tłumy, w białe mury świątyń, w wąskie czółna towarzyszące statkom, wypełnione rozradowanymi ludźmi, rzucającymi na pokład kwiaty i palmowe liście. Nawet nocami Tamit patrzyła na małe ognie lśniące na brzegach i serce jej uderzało powoli i boleśnie, jej szczęście było zbyt wielkie, nie wierzyła temu, co widziała własnymi oczami. Z każdym ruchem wioseł przybliżał się dom, matka i ojciec, wszystko, co musiała tak nagle porzucić, wytęsknione i kochane. - Śpij, Tamit - nakazywał jej Szeri. - Nie mogę. Myśl o tym, że mogłaby zasnąć teraz, kiedy dom był tak blisko, jakoś ją przerażała. Wierzyła, że czuwając przyspieszy chwilę spotkania i nakaże falom rzeki, by niosły ją prędzej do matki, ojca, do braci i małej Nehet. Rzadko widywała Szeriego podczas długiej i niebezpiecznej powrotnej drogi, dostojny Dżedhor nie życzył sobie, by spotyka- 213 ła się z bratem. Za to Hori nie pomijał żadnej sposobności, by dostać się na pokład dowódcy i przynajmniej popatrzeć na nią z daleka. Tysiącgłosy krzyk oszołomił Tamit, tysiące twarzy na brzegu zlały się w jedną twarz, przed jej oczami zapadła ciemność, nim dotknęła stopą ziemi. Ktoś chwycił jej ramię i podtrzymał, upadłaby inaczej. Czepiała się bezsilnymi palcami swojego towarzysza, dawała się prowadzić przez krzyk i zamęt. Serce skurczyło się w ciężki kamień, jak przyjmą ją teraz, jakie będzie to wymarzone, wytęsk-nione spotkanie? Gniew ojca, pogarda matki... może ją odepchną? Dlaczego sądziła, że jej powrót przyniesie im radość? Nie uczyniła nic, by witać ją, by cieszyć się z jej powrotu. Tak marzyła o tym, czego teraz się lękała. Czemu się lękała? A potem nagle uświadomiła sobie, że rodzice mogli wcale nie wyjść na przystań, mogli już nie mieszkać w królewskiej stolicy, mógł ich doścignąć gniew Paheri! Nie! To niemożliwe! Tak być nie mogło. Strażnicy królewscy odpychali tłum, by żeglarze mogli przejść spokojnie, lecz tysiące rąk wyciągało się ze wszystkich stron, każdy chciał chociaż dotknąć bohaterów, którzy wypełnili rozkaz Wielkiej Władczyni. Szarpano ich odzież na strzępy, by zachować skrawek płótna na pamiątkę tej chwili. - Chwała wam! - O wy, błogosławieni przez bogów! - Jesteście naszą chlubą! Popychana, szarpana na wszystkie strony Tamit szła naprzód wraz z innymi. Nie widziała nawet złotego wozu, z którego witała żeglarzy Najdostojniejsza Hatszepsut, oby żyła w szczęściu, zdrowiu i sile, stojąc pod rozchwianymi konarami wachlarzy ze strusich piór, wyprostowana i surowa. Nie dostrzegła także błyszczącej gromady doradców Królowej i dworzan, obłoków spalanych wonności i kapłanów podnoszących dłonie w geście błogosławieństwa. Gdyby bogowie porzucili niebo i stanęli przed Tamit, nie zauważyłaby ich wcale. Tak jak nie wiedziała, że prowa- 214 dzi ją Hori, a z tyłu postępuje Szeri odsuwając od siostry gapiów i napierającą ciżbę, roztrącając barami ludzi, uważny na każdy krok Tamit. Zaś ludzie pokazywali sobie osobliwości z krainy Punt przywiezione przez żeglarzy, a teraz niesione przed oblicze Najdostojniejszej Władczyni, Pani Połączonych Krain. Naprzód postępowali żeglarze dźwigając misy wypełnione delikatnym złotym piaskiem, wypłukanym z łożyska rzek, drobiny kruszcu zapalały się ogniem w blasku tarczy Re, i inne misy pełne górskiego kryształu, fioletowych ametystów, żyłkowanego różowego chalcedonu i zielonego jaspisu, i niepozornego, lecz cenniejszego niż klejnoty antymonu, bez którego nie rozetrze się kobiecych barwiczek, i białawego onyksu, i błyszczących jak poranna rosa opali. Dalej prowadzono zwierzęta, nieznane nawet z nazwy, ogromne plamiste koty o pysku ujętym w rzemienne kagańce, dziwne antylopy o rogach wygiętych jak wznoszący się płomień, i jeszcze inne, 0 końskich ogonach i krowich rogach, dziwne konie porysowane czarnymi pręgami, o krótkiej sterczącej grzywie. Na drążkach niesiono ptaki mieniące się szkarłatem, fioletem, żółcią i błękitem, bijące w trwodze przyciętymi skrzydłami. Za zwierzętami postępowali dostojni goście, książę krainy Punt i jego małżonka, przystrojeni w szerokie naszyjniki z bryłek surowego złota, milczący i jakby przerażeni zgiełkliwym tłumem i błyszczącą sylwetką Najdostojniejszej Hatszepsut, wyprostowanej nad głowami ciżby na wysokim wozie. Czcigodny Dżedhor miał ich odesłać na pierwszych statkach, które pożeglują do krainy Punt. W worach i bukłakach dźwigano największe bogactwo tamtej krainy, wonności, których szczypta była warta pięciokrotną wagę najczystszego złota, dymem tych wonności radowano serca bogów 1 uświetniano wielkie uroczystości, te wonności mieszano do masy używanej do balsamowania, składano je na ołtarzach, przekazywano w spadku. Tym razem bogowie i ludzie będą mieli do syta najdroższych pachnidel. 215 Na samym końcu dźwigano ogromne donice z żywymi drzewami kadzidlanymi, o pniach spływających wonną żywicą i zielonych szerokich koronach. Te drzewa nakazała przywieźć Najdostojniejsza Hatszepsut, by cieniom swego ojca, wielkiego Totme-sa, stworzyć przy s'wiątyni grobowej prawdziwy Punt, pełen kwitnących drzew i egzotycznych zwierząt i ptaków. Pod pokładami statków zostały jeszcze ogromne bogactwa, czerwone i czarne drzewo, barwne ptasie pióra, szlachetne kamienie, puszyste futra, lecz i to, na co patrzyły oczy tłumu, było obfit-sze i bardziej niezwykłe niż łupy ze zwycięskiej wyprawy wojennej. - Niechaj bogowie wspierają Władczynię! Niechaj jej imię będzie na wszystkich wargach! Głos'cie chwalą zwycięzców groźnego morza i chwałę mądrości, która ich prowadziła! Spójrz ku nam, Oko Horusowe, daj oddech naszym nozdrzom, niech trwa dzień szczęśliwy! Z krzyku, śpiewów, powitań Tamit nie rozumiała nic, opuszczała coraz niżej głowę, dawała się wlec wśród rozradowanych tłumów. Już niejeden z żeglarzy witał się z rodziną, pochód łamał się, dzieci czepiały się kolan ojców, matki obejmowały synów. Zaprawdę był to dzień wesela. Wszystko to było proste dla innych, a takie trudne dla Tamit. Czego mogła oczekiwać rzuciwszy dom rodziców, złamawszy ojcowskie przyrzeczenie, naraziwszy swoich najbliższych na gniew i zemstę? Kto ją powita? Jakie będzie to wymarzone, wytęsknione spotkanie? A może go wcale nie będzie? - Oto są dary bożej krainy Punt dla Wielkiej Królowej, tej, która daje oddech naszym nozdrzom - rzekł czcigodny Dżedhor stanąwszy przed złocistym wozem. - Dotarliśmy tam zgodnie z twoim rozkazem i zaprawdę to ty sama prowadziłaś nas przez morze ku nieznanym brzegom i za twoją sprawą bogowie ukazywali nam niezmiennie łaskawe oblicza. Przyjmij za to nasze dziękczynienie, Pani Połączonych Krain. - Nie mnie składaj dziękczynienie, wodzu mężny i roztropny. Prowadziła was mądrość waszych przodków i mądrość moich doradców, 216 którzy odnaleźli zagubioną drogę w starych papirusach, zapisanych przez minione pokolenia, i pojęli ją swoim rozumem, by poprowadzić was jakoby prostym gościńcem. To wam winniśmy wdzięczność, bowiem okazaliście, że wasze serca są mężne i nie lękacie się nieznanego. Jeżeli są wśród was ludzie, którym zagraża sąd, niech będzie starta z nich każda zmaza. Trzecia część bogactw niech będzie waszym udziałem. Rozdziel ją sprawiedliwie wodzu. Niechaj dzielność i roztropność nie zostaną bez nagrody. Ty zaś przyjmij to -Królowa zdjęła własny naszyjnik z wizerunkiem lecącego sępa, bezcenny klejnot godny Władczyni, i przyozdobiła nim dowódcę królewskich statków. Słowa Najdostojniejszej Hatszepsut usłyszał Szeri i uradował się, wreszcie cień niebezpieczeństwa przestał zasłaniać jasność dnia, teraz dopiero Tamit była bezpieczna, gdyż osłaniała ją potęga Władczyni. Wtem wśród tych wszystkich twarzy, nieznanych, obcych, zlewających się, niewyraźnych, Tamit dostrzegła twarz matki. Nie myliła się, czcigodna Mutemuie patrzyła mrużąc powieki na żeglarzy, jej wargi drżały i drżały dłonie podtrzymujące śniade ciałko małej dziewczynki, którą trzymała na ramieniu, wysoko nad tłumem. I Szeri zobaczył matkę, szarpnął ramię Tamit. - Matka! Tam... Krzyknął: - Matko! Jestem... Już pochylał się nad nią, obejmował, taki wysoki i silny, wysmagany morskimi wiatrami. Matka wydawała się przy nim drobna i krucha, wspinała się na palce, mała Nehet szarpała włosy brata. Tamit jakby skamieniała, wrosła w ziemię, nie mogła postąpić naprzód ani kroku. - Matko, ja... my... gdzie ona jest? - Szeri chciał jak najprędzej powiedzieć matce o Tamit. - Poczekaj, ja zaraz... musi tutaj być... Wszyscy ludzie, którzy wyszli na brzeg witać, żeglarzy, widzieli, jak kobieta krzyknęła dziwnie wysoko i przypadła do brudnego, chudego wyrostka, takiego głodomora, jakich pełno kręci się na każdej 218 przystani. Odgarnęła jego włosy i zaczęła całować jego twarz i brudne, poznaczone smugami łez policzki. - Tamit, moja Tamit... - powtarzała. - Tamit, Tamit, moja Tamit... Niektórzy z patrzących sądzili, że owej kobiecie słońce musiało przepalić rozum, gdyż nazywała wyrostka dziewczęcym imieniem. - Wróciłaś, moja mała dziewczynko. Jesteś nareszcie, moja Tamit. Poważny chudy młodzieniec, który prowadził owego wyrostka, zwrócił się do kobiety: - Oddają ci ją, czcigodna Mutemuie. Brat i ja broniliśmy jej i osłanialiśmy w miarę naszych sił. - Odszedł nie czekając na odpowiedź, pochylony i trochę niezgrabny, zniknął w ciżbie, która zamknęła się za nim jak fala morza. - Tamit... -Matko... Nic nie trzeba było więcej, tymi słowami powiedziały sobie wszystko o lęku, rozpaczy, radości i tęsknocie. Jakże Tamit mogła myśleć, że ją odepchnie, że nie zrozumie tego, co przepełnia jej serce? - Matko... -Tak, Tamit, tak... - Matko... - Nic nie mów, Tamit. Nie trzeba... Wróciłaś. Wtuliła głowę w matczyne ramiona. Była nareszcie w domu. Wróciła. To jest właśnie szczęście. Teraz niech się zaczną zwyczajne dni, będzie się krzątała w kuchni i w ogrodzie, będzie się opiekowała rodzeństwem, będzie... i niech do jej domu zawita rzeźbiarz Hori, przyjmie go z radością. Nie chce już cudownych zdarzeń, niebezpieczeństw, przygód, podziwu i zazdrości. Niech przyjdą tamte, zapomniane spokojne dni. Ona, Tamit, wróciła do swego domu. Wróciła do swego domu poprzez strach, ból, ciężką pracę, poprzez burzę i śmierć - odmieniona. I może dlatego przemądra Zło- 219 ta Bogini miotała nią jak uschniętym liściem, by zrozumiała, gdzie jest prawdziwe szczęście... Któż odgadnie wyroki wielkich bogów? Oto się spełnia dobre przeznaczenie, na miejsca swoje podążają młodzi, Re-tarcza złota rankiem się podnosi, Atum - w wieczornej zorzy promień gasi. Rzeka płynie na północ, wiatr dmie na południe, weź z kolan bogów szczęśliwą godzinę... MBP Zabrze nr inw.: K15 - 23562 F 15 IIIp/P 220