Zadie Smith Białe zęby przełożył Zbigniew Batko Moim rodzicom i Jimmiemu Rahmanowi To, co należy do przeszłości, jest prologiem. - Inskrypcja w Muzeum Waszyngtona Podziękowania Pragnę wyrazić wdzięczność Lisie i Joshui Appignanesim za udostępnienie mi własnego pokoju, kiedy najbardziej go potrzebowałam. Podziękowania należą się także Tristanowi Hughesowi i Yvonne Bailey-Smith za udzielenie autorce i książce gościny w dwóch szczęśliwych domach. Jestem również zobowiązana za świetne pomysły i bystre oko następującym osobom: Paulowi Hilderowi, przyjacielowi i ochotnikowi do testowania pomysłów; Nicholasowi Lairdowi, „obłąkanemu geniuszowi” i bratniej duszy; Donnie Poppy, tak we wszystkim skrupulatnej; Simonowi Prosserowi, najbardziej rozważnemu redaktorowi, jakiego można sobie wymarzyć; i wreszcie mojej agentce, Georgii Garrett, której czujności nic nie umknie. Archie 1974, 1945 Każda błahostka wydaje się dziś, nie wiedzieć czemu, nieskończenie ważna i kiedy mówi się o czymś, że „nic z tego nie wynika”, brzmi to jak bluźnierstwo. Nigdy nie wiadomo - może tak to ujmę - które z naszych przedsięwzięć lub które z zaniechań będzie dla nas miało nieskończone konsekwencje. E. M. Forster, Where Angels Fear to Tread, („Tam, gdzie lękają się stąpać anioły”) 1. Osobliwy drugi ożenek Archiego Jonesa Początek dnia, schyłek stulecia, Cricklewood Broadway. Pierwszego stycznia 1975 roku, godzina 6,27. Ubrany w sztruksowy garnitur Alfred Archibald Jones siedział z twarzą wspartą na kierownicy w wypełnionym spalinami samochodzie cavalier musketeer estate, żywiąc w duchu nadzieje, że nie będzie osądzony zbyt surowo. A właściwie leżał krzyżem, z opuszczoną szczęką i rozrzuconymi ramionami, niczym jakiś upadły anioł; w dłoniach ściskał swoje wojskowe odznaczenia (w lewej) i akt ślubu (w prawej), postanowił bowiem zabrać z sobą świadectwa swych porażek. Zielone światełko migotało mu w oku, sygnalizując skręt w prawo, którego nigdy już nie miał wykonać. Był całkowicie zdeterminowany. Absolutnie przygotowany. Wcześniej rzucił monetę i poddał się wyrokowi losu. To samobójstwo było przemyślane. W gruncie rzeczy powziął coś w rodzaju noworocznego postanowienia. Ale nawet gdy jego oddech stawał się spazmatyczny, a iskierka życia gasła, Archie zachował pełną świadomość tego, że Cricklewood Broadway wyda się ludziom dziwnym wyborem. Dziwnym dla tego, kto pierwszy dostrzeże przez przednią szybę jego bezwładne ciało, dziwnym dla policjantów sporządzających raport, dla dziennikarza z lokalnej gazety, któremu każą napisać notkę na pięćdziesiąt słów, dziwnym wreszcie dla bliskich, którzy tę notkę przeczytają. Wciśnięte pomiędzy betonowy masyw multipleksu a olbrzymie wielopoziomowe skrzyżowanie, Cricklewood nie było bynajmniej miejscem odpowiednim. Nie było miejscem, do którego przychodzi się umierać. Docierało się tutaj po to, żeby dostać się szosą A 41 do innych miejsc. Ale Archie Jones nie chciał umierać w żadnym miłym, odległym zagajniku ani na krawędzi klifu obramowanego delikatną lamówką wrzosu. Zdaniem Archiego, wieśniacy powinni umierać na wsi, a mieszczuchy w mieście. Tylko takie rozwiązanie było prawidłowe. „Tak po śmierci jako za życia...” i tak dalej. Było zatem logiczne, że Archibald powinien umrzeć na tej samej nieprzyjemnej wielkomiejskiej ulicy, na której - samotny w wieku czterdziestu siedmiu lat - wylądował w kawalerce nad pustym sklepikiem z rybą i frytkami. Archie nie należał do tych, którzy snują zawiłe plany - zostawiają jakieś listy czy wskazówki dotyczące pogrzebu - nie był, jednym słowem, z tych, co to im głupstwa w głowie. Jedyne, czego potrzebował, to chwila milczenia, minutka ciszy, żeby mógł się skupić. Chciał, żeby było idealnie spokojnie i cicho, jak we wnętrzu pustego konfesjonału lub w momencie, kiedy nowa myśl nie została jeszcze wyrażona w słowach. I chciał zrobić to, co zaplanował, zanim zaczną otwierać sklepy. W górze stado miejscowej skrzydlatej zarazy zerwało się z jakiejś niewidocznej grzędy, wzbiło się w powietrze i, obrawszy sobie najwyraźniej za cel dach samochodu Archiego, w ostatniej chwili zatoczyło niespodziewanie imponujący łuk, by śmignąć w zwartym szyku z elegancją zgrabnie podkręconej piłki i wylądować na dachu firmy Hussein- Ishmael, słynnej rytualnej masarni halal. Archie odpłynął już zbyt daleko, żeby się tym przejmować; z ciepłym wewnętrznym uśmiechem obserwował, jak ptaki zrzucają swój ładunek, znacząc białe mury strużkami fioletu. Przygląda! się, jak wyciągają badawczo szyje nad ściekiem rzeźni Hussein-Ishmael, obserwował, jak one z kolei przyglądają się powolnemu, nieustającemu potokowi krwi z martwych zwierząt - kurczaków, krów, owiec - rozwieszonych na hakach niczym ubrania na wieszakach w sklepie. Nieszczęsne istoty. Gołębie wyczuwały instynktownie nieszczęście i dlatego przeleciały nad Archiem obojętnie. Bo choć on sam o tym nie wiedział i choć rura od odkurzacza leżała na siedzeniu obok, pompując spaliny z rury wydechowej do jego płuc, tego ranka Archiemu dopisało jednak szczęście. Jego cieniutka warstewka pokrywała go niczym świeża poranna rosa. Kiedy na przemian zanikała i powracała mu świadomość, układ planet, muzyka sfer, trzepot przezroczystych skrzydeł ćmy w środkowej Afryce i cały zespół innych czynników, które decydują o tym, czy człowiek tonie w bagnie czy nie, ktoś uznał, że należy dać Archiemu jeszcze jedną szansę. Gdzieś, nie wiedzieć czemu, ktoś zdecydował, że Archie będzie żył. Rzeźnia Hussein-Ishmael należała do Mo Husseina-Ishmaela, zwalistego osobnika o byczym karku, z włosami ułożonymi z przodu w czub, a z tyłu zaczesanymi w kaczy kuper. Mo był przekonany, że w sprawie gołębi należy dotrzeć do korzeni, do sedna problemu, którym były nie odchody, ale same ptaki. Gównem nie jest gówno (tak brzmiała man-tra Mo), gównem są gołębie. Tak więc poranek prawie-śmierci Archiego zaczął się w firmie Hussein- Ishmael jak każdy inny. Mo, przewieszony wielkim brzuszyskiem przez parapet, wychylił się i machnął tasakiem, usiłując jakoś zastopować tryskający strumień fioletu. - Jazda stąd! Wynocha, wy pieprzone zasrańce! A masz! Sześć! Zasadniczo było to coś w rodzaju krykieta - gry Anglików zaadaptowanej przez imigranta - przy czym sześć gołębi za jednym zamachem było liczbą zaiste rekordową. - Varin! - zawołał Mo w głąb ulicy, wznosząc triumfalnie tasak. - Teraz twoja kolej, chłopcze. Jesteś gotów? Na dole stał na chodniku Varin, chorobliwie otyły młody Indus, odwalający tu bezsensowne praktyki szkolne uczeń pobliskiej zawodówki. Wyglądał jak wielka zrezygnowana kropa pod znakiem zapytania, jaki tworzył w tej chwili Mo. Do jego obowiązków należało wspięcie się po drabinie, zebranie zmasakrowanych gołębi do plastikowego worka na śmieci, zawiązanie go i wyrzucenie do pojemników po drugiej stronie ulicy. - Ruszże się, panie Tłuścioch! - zawołał jeden z kuchcików Mo, akcentując każde słowo dźgnięciem Varina w zadek kijem od szczotki. - Ruszże tę swoją tłustą hinduską dupę, ty człowieku-słoniu, i zbierz tę miazgę! Mo otarł pot z czoła, prychnął pogardliwie i spojrzał w głąb ulicy, prześlizgując się wzrokiem po rozwalonych fotelach i wystrzępionych kawałkach dywanów, tych plenerowych łożach dla miejscowych pijaczków, po budach z automatami do gry, ociekających smarem koparkach i samochodach, po całej tej pokrytej ptasim łajnem scenerii. Kiedyś, Mo był tego pewien, całe Cricklewood i jego mieszkańcy podziękują mu za te codzienne masakry; kiedyś żaden mężczyzna, żadna kobieta ani żadne dziecko, jak ulica długa i szeroka, nie będą więcej musieli mieszać detergentu z wodą w proporcji jeden do czterech, żeby zmyć świństwo, które zalewa świat. - Gównem nie jest gówno - powtórzył z powagą. - Gównem są gołębie. Mo był jedynym członkiem tej społeczności, który naprawdę rozumiał, w czym rzecz. Poczuł się bardzo zeń - przepełniała go życzliwość dla całej ludzkości - dopóki jego wzrok nie natrafił na samochód Archiego. - Arshad! Odziany w cztery odcienie brązu chudzielec z wąsiskami jak kierownica roweru i ze zbroczonymi krwią rękami wynurzył się ze sklepu. - Arshad! - Mo, bliski wybuchu, dziobnął palcem powietrze, wskazując na samochód. - Słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzał, chłopcze. - Tak, abbał - rzekł Arshad, przestępując z nogi na nogę. - Co to jest, do cholery? Co ten tam robi? Mam o wpół do siódmej dostawę. O wpół do siódmej przyjedzie tu piętnaście martwych wołów. Muszę je odebrać. To jest moja praca. Rozumiesz? Przyjeżdża mięso. I wobec tego jestem w prawdziwym kłopocie - twarz Mo przybrała niewinny wyraz zagubienia. - Bo wydawało mi się, że tu pisze wyraźnie „tylko zaopatrzenie” - wskazał na starą drewnianą skrzynkę, na której było napisane wielkimi literami: PARKOWANIE WSZELKICH POJAZDÓW ABSOLUTNIE ZABRONIONE. - No i co ty na to? - Nie wiem, abba. - Jesteś moim synem, Arshad. Nie zatrudniam cię po to, żebyś nie wiedział. - Mo wyciągnął rękę i przez okno trzasnął Varina, który balansował na niestabilnej rynnie niczym tancerz na linie. Uderzenie w potylicę było tak potężne, że chłopiec omal nie stracił równowagi. - Zatrudniam cię po to, żebyś wiedział różne rzeczy. Przetwarzał informacje,”wydobywał na światło dzienne mroczne tajemnice niewytłumaczalnego wszechświata, dzieła naszego Stwórcy. - Abba? - Dowiedz się, co ten tam robi i usuń go stamtąd. Mo zniknął z okna. Arshad wrócił po chwili z wyjaśnieniami. - Abba. Głowa Mo wyskoczyła znów z okna niczym jakaś zołzowata kukułka z zegara. - On się truje spalinami, abba. - Co takiego? Arshad wzruszył ramionami. - Zawołałem, żeby się wynosił, a on mi na to przez szybę: „Proszę mi dać spokój, ja się truję”. Ot tak po prostu. - Nikt się nie będzie truł na moim terenie - warknął Mo, schodząc na dół. - Nie mamy na to licencji. Znalazłszy się na ulicy, zbliżył się do samochodu Archiego, wyciągnął ręczniki, które uszczelniały niedomknięte okno od strony kierowcy i gwałtownym, brutalnym ruchem wcisnął szybę o kilka cali w dół. - E, panie, słyszysz mnie pan? Nie mamy tu pozwolenia na samobójstwa. To miejsce jest halal. Koszerne, rozumiesz pan? Jeśli chciałbyś pan tu wykitować, przyjacielu, to najpierw niestety musiałbyś się całkiem wykrwawić. Archie z trudem uniósł opartą na kierownicy głowę. I nagle w tym krótkim momencie, jaki dzielił koncentrację wzroku na potężnym spoconym torsie ciemnoskórego Elvisa od uświadomienia sobie, że wciąż należy do żywych, Archie Jones doznał czegoś w rodzaju epifanii. Dotarło do niego, że po raz pierwszy od urodzenia Życie powiedziało mu „tak”. I nie było to zwykłe „okej” ani „skoro już zacząłeś, to jakoś ciągnij dalej”, ale dosadna afirmacja. Archie był Życiu potrzebny. Zazdrośnie wyrwało go ze szczęk śmierci i przytuliło z powrotem do łona. Choć Archie nie należał do jego najlepszych okazów, potrzebowało go, Archie zaś, ku swemu zaskoczeniu, potrzebował Życia. W gorączkowym pośpiechu opuścił obie szyby i łapczywie wciągał do płuc zbawczy tlen. Pomiędzy haustami powietrza wylewnie dziękował Mo, po policzkach spływały mu łzy, palce zaciskały się na fartuchu rzeźnika. - No dobra, dobra - mruknął Mo, wyswobadzając się z uchwytu i otrzepując fartuch. - A teraz zabieraj się pan już stąd. Zaraz będzie dostawa mięsa. Ja jestem od wykrwawiania, nie od porad. Powinieneś pan jechać na ulicę Samotnych Serc. Tu jest Cricklewood. Archie, wciąż dławiąc się i krztusząc od podziękowań, cofnął samochód, zjechał z krawężnika i skręcił w prawo. * Archie Jones usiłował popełnić samobójstwo, ponieważ właśnie rozwiodła się z nim jego żona Ophelia, fiolkowooka Włoszka z nikłym wąsikiem. Ale nie spędzał noworocznego poranka, trując się spalinami z rury od odkurzacza, dlatego że kochał swoją żonę. Chodziło raczej o to, że tak długo z nią żył, wcale jej nie kochając. Z małżeństwem Ar- chiego było zupełnie jak z kupowaniem butów, które w domu okazują się za ciasne. Dla zachowania pozorów godził się na to. A wtedy niespodziewanie, po trzydziestu latach, buty zerwały się i wyszły z domu. Żona opuściła Archiego. Po trzydziestu tatach. O ile pamiętał, zaczynali jak wszyscy - nieźle. Wczesną wiosną 1946 roku wychynął z mroków wojny i wszedł do florenckiej kafejki, gdzie obsługiwała go piękna jak słońce kelnerka, Ophelia Diagilo, cała w żółciach, roztaczająca wokół siebie aurę ciepła i seksu, kiedy podawała mu cappuccino z pianką. Weszli w to, jakby mieli końskie okulary. Ona nie mogła wiedzieć, że kobiety w życiu Archiego nigdy nie zostawały na długo, że w głębi duszy nie cierpiał ich, nie ufał im i był zdolny kochać je tylko wtedy, kiedy miały nad głową aureolę. Nikt nie przestrzegł Ar-chibalda Jonesa, że w koronie drzewa genealogicznego rodziny Diagilo czaiły się dwie histeryczne ciotki, wuj, który przemawiał do bakłażanów, i kuzyn, który nosił ubrania tyłem do przodu. Pobrali się więc i wrócili do Anglii, gdzie Ophelia szybko uświadomiła sobie swoją pomyłkę; mąż doprowadził ją w krótkim czasie do obłędu, a aureola została zapakowana i złożona na strychu, pokrywając się kurzem z całą resztą starych rupieci i zepsutych urządzeń kuchennych, które Archie zamierzał kiedyś naprawić. Wśród tych rupieci był odkurzacz. W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, na sześć dni przed tym, jak zaparkował przed sklepem Mo, Archie wrócił do domu-bliźniaka w Hen-don, żeby odszukać ten odkurzacz. Była to jego czwarta wyprawa na strych w ciągu tego długiego okresu, kiedy przewoził rozmaite graty do swego nowego mieszkania; odkurzacz był wśród ostatnich odzyskanych przezeń, a przy tym jednym z najbardziej zdezelowanych i najbrzydszych przedmiotów, o jakie walczy się z czystej chęci odegrania się, bo straciło się dom. Oto czym jest rozwód: zabieraniem rzeczy, których już się nie potrzebuje, ludziom, których już się nie kocha. - Ach, to znów pan - powitała go hiszpańska pomoc domowa, Santa-Maria, Maria- Santa czy jakoś tak. - Co tym razem, panie Jones? Zlewozmywak, $/? - Hoover - powiedział Archie ponuro. - Odkurzacz. Wbiła w niego wzrok i splunęła na wycieraczkę tuż obok jego buta. - Proszę, seńor. Jego dom stał się przystanią dla tych, którzy zawsze go nienawidzili. Oprócz pomocy domowej musiał stawić czoło licznej włoskiej rodzinie swojej żony, jej pielęgniarce, kobiecie z opieki społecznej i oczywiście samej Ophelii, którą znalazł w końcu w jednej z klatek tego domu wariatów, zwiniętą w kłębek na sofie niczym embrion i dmuchającą w bu-telkę whisky, z której wydobywały się niskie, ponure dźwięki. Samo sforsowanie linii nieprzyjaciela zabrało mu ponad godzinę - i w imię czego cały ten trud? Przewrotnego hoovera, wyrzuconego przed wieloma miesiącami na strych, bo z uporem robił coś wręcz przeciwnego do tego, co jest zadaniem każdego odkurzacza: rozpylał kurz, zamiast go wciągać? - Po co pan tu przyłazi, mister Jones, skoro to pana tak dołuje? Niech pan się trochę zastanowi. Na co panu ten odkurzacz? - Pomoc domowa szła za nim po schodach na strych, uzbrojona w jakiś płyn do czyszczenia. - Jest zepsuty. Nie jest panu potrzebny. No widzi pan? Widzi pan? - Włożyła wtyczkę do gniazdka i pstryknęła martwym przełącznikiem. Archie wyciągnął wtyczkę i w milczeniu zaczął okręcać hoovera sznurem. Owszem, był zepsuty, ale należał do niego. Wszystko, co zepsute, należało do niego. Zamierzał naprawić wszystkie cholerne zepsute przedmioty, choćby tylko po to, żeby pokazać, że się do czegoś nadaje. - Jest pan nic niewart! - Santa-Jakaśtam gnała za nim po schodach na dół. - Pańska żona choruje na głowę, a pana stać tylko na to! Archie przycisnął hoovera do piersi i wniósł do zatłoczonego saloniku, gdzie na oczach patrzących nań z wyrzutem obserwatorów wyjął skrzynkę z narzędziami i przystąpił do naprawy. - Popatrzcie na niego - powiedziała jedna z jej włoskich babć, ta bardziej wystrojona, poowijana szerokimi szalami i mniej upstrzona pie-przykami - bierze wszystko, capisce? Odebrał jej rozum, odebrał mikser, zabrał starą wieżę stereo, wszystko oprócz desek z podłogi. Rzygać się chce... Kobieta z pomocy społecznej, która nawet w pogodny dzień przypominała zmokłego długowłosego kota, kiwała potakująco wąską głową. - To wstrętne, nie musi mi pani mówić, naprawdę wstrętne... i oczywiście my zostajemy z tym całym bagnem... a jeszcze ten cham... - Przecież teraz, kiedy on się wyniósł - zawtórowała jej pielęgniarka - ona nie może tu zostać sama. Biedaczka potrzebuje prawdziwego domu, musi... Jestem tu, miał ochotę powiedzieć Archie. Jestem tu przecież, do cholery jasnej, I to był mój mikser. Ale Archie nie należał do tych, którzy chcieliby jakiejkolwiek konfrontacji. Jeszcze przez jakiś kwadrans przysłuchiwał się w milczeniu ich uwagom, testując ssanie odkurzacza na kawałkach gazety, aż do chwili, gdy ogarnęło go przemożne uczucie, że życie jest olbrzymim tobołem, tak nieznośnie ciężkim, że nawet gdyby miało to oznaczać utratę absolutnie wszystkiego, byłoby mu nieskończenie łatwiej zostawić całe to brzemię na skraju drogi i pogrążyć się w mroku. Nie potrzebujesz tego miksera, Archie, nie potrzebujesz hoovera. Te graty są tylko zbędnym balastem. Po prostu zrzuć ten tobół, Arch, i dołącz do beztroskich obo-zowiczów w niebie. Czy nie byłoby to najwłaściwsze rozwiązanie? Ar- chiemu - z jazgotem byłej żony i byłej rodziny rozbrzmiewającym w jednym uchu i kaszlem odkurzacza w drugim - wydało się nagle, że Koniec jest nieunikniony i bliski. Nie było w nim żadnej osobistej urazy wobec Boga ani nic takiego. Przypominało to raczej koniec świata. Teraz będzie potrzebował silniejszej motywacji niż kiepska whisky, nowy rodzaj krakersów czy pudełko lodów waniliowych (truskawkowych oczywiście zabrakło), żeby wkroczyć w kolejny rok życia. Cierpliwie złożył hoovera i odkurzył cały salon z dziwną, metodyczną skrupulatnością jakiegoś ostatecznego aktu, wsuwając ssawkę w najbardziej niedostępne zakamarki. Potem z poważną miną rzucił monetę (orzeł - życie, reszka - śmierć) i nie odczuł nic szczególnego, kiedy uzmysłowił sobie, że patrzy na pląsającego lwa. Spokojnie odłączył rurę odkurzacza, włożył ją do walizki i opuścił dom ostatecznie. * Ale umieranie to nie bulka z masłem. A samobójstwa nie można umieścić na liście Rzeczy do Zrobienia pomiędzy czyszczeniem rusztu od grilla a podparciem chwiejącej się sofy cegłą. To decyzja o tym, żeby już nigdy nic nie zrobić, całus posłany nicości. Bez względu na to, co ludzie mówią, samobójstwo wymaga charakteru. Jest to coś dla bohaterów i męczenników, dla ludzi prawdziwie próżnych. Archie nie był ani jednym, ani drugim. Był człowiekiem, którego znaczenie w Wyższym Porządku Rzeczy można było przedstawić w postaci proporcji: Ziarnko piasku: Plaża. Kropla deszczu: Ocean, Igła: Stóg siana. A zatem przez kilka dni ignorował postanowienie monety i jeździł z rurą od hoovera w samochodzie. Nocami patrzył przez przednią szybę na monstrualne w swym bezmiarze niebo i odczuwał w jakiś pierwotny sposób swój rozmiar w stosunku do wszechświata, odczuwał z całą mocą, co znaczy być maleńkim pyłkiem i człowiekiem wykorzenionym. Myślał o tej luce, jaka powstanie, kiedy on, Archie, zniknie, i wydawała mu się ona nic nieznaczącym ubytkiem, zbyt małym, by można go było zmierzyć. Trawił czas na rozmyślaniach, czy „hoover” to nazwa urządzenia czy też, jak utrzymywali niektórzy, po prostu nazwa marki. I przez cały ten czas rura od odkurzacza leżała jak wielki, zwiotczały kutas na tylnym siedzeniu, szydząc sobie z jego cichego leku, wyśmiewając bojaźliwe kroczki, jakimi zbliżał się do kata, i szydząc bezlitośnie z jego impotenckiego niezdecydowania. Wreszcie dwudziestego dziewiątego grudnia Archie pojechał odwiedzić swojego starego przyjaciela Samada Miah Iqbata. Choć może brzmi to nieprawdopodobnie, był to najstarszy z jego przyjaciół - muzułmanin z Bengalu, człowiek, u którego boku walczył, kiedy trzeba było walczyć, i który przypominał mu o tamtej wojnie. Wojnie, która innym kojarzyła się z tłustym bekonem i malowanymi na gołym ciele szwami pończoch, ale w pamięci Archiego przywoływała strzelaninę, karty i smak mocnego zagranicznego alkoholu. - Archie, drogi przyjacielu - powiedział Samad swoim ciepłym, serdecznym głosem. - Musisz zapomnieć o tych wszystkich kłopotach z żoną. Spróbuj nowego życia. Tego ci właśnie potrzeba. A teraz dość tego: stawiam pięć funciaków przeciwko twoim pięciu. Siedzieli w swojej nowej melinie, w bilardowni O’Connella, grając w pokera na trzy ręce, dwie Archiego i jedną Samada - bo w prawicy tego ostatniego utkwił kiedyś pocisk i teraz spoczywała szara, nieruchoma i absolutnie martwa, jeśli nie liczyć krążącej w niej krwi. Miejsce, w którym spotykali się co wieczór, żeby zjeść kolację, było pół kawiarnią, pół szulernią prowadzoną przez iracką rodzinę, odznaczającą się tym, że jej członkowie mieli w większości kłopoty z cerą. - Spójrz na mnie. Małżeństwo z Alsaną pozwoliło mi wrócić do życia, rozumiesz? Otworzyło przede mną nowe perspektywy. Jest taka młoda, taka witalna, ożywcza - jak haust świeżego powietrza. Chcesz mojej rady? Proszę cię bardzo: porzuć swoje stare życie - to chore życie, Archibald. Nie ma w nim nic dobrego. Absolutnie nic. Samad patrzył na niego z wielkim współczuciem, bo zawsze myślał o Archiem z czułością. Ich wojenną przyjaźń poważnie nadwątliła trzydziestoletnia separacja, kiedy to mieszkali na różnych kontynentach. Wiosną 1973 roku Samad, wówczas mężczyzna w średnim wieku, przybył w poszukiwaniu nowego życia do Anglii z nową dwudziestoletnią narzeczoną, filigranową Alsaną Begum, dziewczyną o twarzy jak księżyc w pełni i bystrych, przenikliwych oczach.”W przypływie nostalgii, a także dlatego że Archie był jedynym człowiekiem, jakiego znał na tej wysepce, Sa-mad odszukał przyjaciela i zamieszkał w tej samej dzielnicy Londynu. I z wolna, ale pewnie ich przyjaźń odżyła. - Grasz jak ciota - ciągnął Samad, układając zwycięskie królowe. Potem jednym wprawnym gestem rozłożył je kciukiem lewej ręki i karty spadły na stół, układając się w wachlarzyk. - Jestem stary - rzekł Archie, rzucając swoje karty. - Jestem stary. Kto mnie teraz zechce? Już za pierwszym razem trudno mi było przekonać dziewczynę do siebie. - Bzdura, Archibald. Nawet nie spotkałeś jeszcze właściwej kobiety. Ta Ophelia, Archie, nie była dla ciebie. Z tego, co mi napomykałeś, wnioskuję, że ona w ogóle nie jest na te czasy. Miał na myśli obłęd Ophelii, przekonanej, że jest dziewką służebną słynnego piętnastowiecznego mecenasa sztuki Kośmy Medyceusza. - Ona się po prostu urodziła i żyje nie w tych czasach. To nie jej pora. Może nawet nie jej tysiąclecie. Nasz wiek nowoczesności zaskoczył kompletnie tę kobietę, złapał ją za dupę. Straciła rozum. Skołowało ją. A ty? Odebrałeś w szatni nie swoje życie i musisz je zwrócić. Poza tym żona nie obdarzyła cię potomstwem... a życie bez dzieci, Archie, cóż to za życie? Ale każdy człowiek ma zawsze jeszcze jedną szansę, tak, tak, zawsze jest jeszcze jedna szansa. Wierz mi, znam się na tym. Ty, Ąrchie - ciągnął, zgarniając bezwładnym przedramieniem stos dziesięciopensó-wek - nie powinieneś był się z nią żenić. Świetna rada, pomyślał Archie. Szkoda, że o trzydzieści lat spóźniona. W końcu dwa dni po tej rozmowie, wczesnym rankiem pierwszego dnia nowego roku ból osiągnął takie natężenie, że rady Samada nie mogły już Archiemu pomóc. Wbrew nim postanowił umartwić swe ciało, odebrać sobie życie, zejść ze ścieżki, która już tyle razy zaprowadziła go na manowce, w głąb dzikich pustkowi i w końcu zniknęła całkowicie, a to, co zostało, rozwiał wiatr. * Kiedy wnętrze samochodu zaczęły wypełniać spaliny, Archie dokonał obowiązkowego przeglądu, rekapitulacji swojego dotychczasowego życia. Okazało się ono krótkotrwałym, mało budującym doświadczeniem, niewesołym metafizycznym odpowiednikiem noworocznego orę-dzia królowej. Nudne dzieciństwo, nieudane małżeństwo, beznadziejna praca - ów klasyczny triumwirat - wszystko to przemknęło mu przez głowę błyskawicznie, cichcem, prawie bez dialogu, ewokując niemal identyczne odczucia jak te, których doznawał wtedy, kiedy to naprawdę przeżywał. Choć Archie nie bardzo wierzył w przeznaczenie, kiedy się nad tym zastanowił, doszedł do wniosku, że podjęło ono jednak szczególny wysiłek i zadbało o to, by wybrać mu życie jak gwiazdkowy prezent od firmy - zawczasu i taki sam dla wszystkich. Była oczywiście wojna; Archie załapał się na nią jako siedemnastolatek w ostatnim roku, ale to nie miało większego znaczenia. Nie walczył na linii frontu, nic z tych rzeczy. On i Samad, stary Sam, czyli inaczej Sammy-boy, mieli kilka barwnych opowiastek w zanadrzu, a Archie nosił nawet w nodze odłamek, który mógłby pokazać, gdyby ktoś chciał zobaczyć, tyle że nikt nie chciał. Nikt nie chciał już o tym rozmawiać. Było to coś takiego jak szpotawa stopa albo szpecące znamię. Albo jak włosy w nosie. Ludzie odwracali wzrok. Jeśli ktoś zapytał Archiego: „No to czego dokonałeś w życiu?” albo „Jakie jest twoje najważniejsze wspomnienie?”, to nie daj Bóg, żeby pytany napomknął o wojnie; wzrok rozmówcy stawał się szklisty, palce zaczynały bębnić o blat baru, wszyscy proponowali następną kolejkę. Tak naprawdę nikt nie chciał tego słuchać. Latem 1955 roku Archie, wystrojony w swoje najlepsze buty z modnymi szpicami, wybrał się na Fleet Street w poszukiwaniu pracy w charakterze korespondenta wojennego. Facet o wyglądzie alfonsa, z rzadkim wąsikiem i cienkim głosem zapytał: „Jakiś dorobek, panie Jones?”. I Archie wszystko mu wyjaśnił. Opowiedział mu o Samadzie. O ich czołgu. Wtedy ten alfonsowaty ważniak w garniturze przechylił się przez biurko i powiedział: - Wymagamy czegoś więcej, nie wystarcza nam, że ktoś walczył, panie Jones. Doświadczenia wojenne nie są tu istotne. I na tym właśnie to polegało. W wojnie nie było nic istotnego - ani wtedy, w 1955 roku, ani tynrbardziej teraz, w roku 1974. Nic z tego, co robił wtedy, teraz się nie liczyło. Umiejętności, jakich człowiek nabył, były, jak to się obecnie mówiło, „irrelewantne”. - Czy coś jeszcze, panie Jones? Ale oczywiście, cholera, nic więcej nie było, bo brytyjski system edukacji już przed laty podstawił mu z chichotem nogę. A mimo to Archie miał dobre oko, widział, jak się rzeczy mają, i dzięki temu ostatecznie został przyjęty do pracy w MorganHero, firmie poligraficznej przy Euston Road, gdzie przez dwadzieścia lat z okładem obmyślał różne sposoby składania druków - kopert, ulotek reklamowych, broszur - co nie było może jakimś wielkim osiągnięciem, ale każdy przecież wie, że wszystko wymaga złożenia, bo inaczej życie byłoby jak wielka ptachta gazety; łopotałoby na wietrze, który mógłby je porwać, a wtedy straciłoby się najważniejsze kawałki. Co nie oznacza, że Archie marnował czas na lekturę wielkich jak prześcieradła gazet. Skoro nikt nie zadawał sobie trudu, żeby je porządnie złożyć, czemu ja miałbym zadawać sobie trud ich czytania, pytał sam siebie. Co jeszcze? No więc Archie nie zawsze składał papiery. Kiedyś, bardzo dawno temu, był kolarzem torowym. Najbardziej podobało mu się w wyścigach na torze to, że jeździło się wciąż w kółko. Okrążenie za okrążeniem. Wciąż miało się szansę nadrobienia dystansu, pokonania okrążenia w krótszym czasie, poprawienia wyniku. Tyle że Archiemu nigdy nie udało się go poprawić. Jego czas wynosił 62,8 sekundy. Co jest czasem całkiem niezłym, wręcz na poziomie światowym. Ale przez trzy lata Archie uzyskiwał przy każdym okrążeniu czas identyczny: 62,8. Inni kolarze robili sobie specjalnie przerwy, żeby przyjrzeć się, jak on to robi. Opierali rowery o barierkę i mierzyli mu czas sekundnikami zegarków. Za każdym razem 62,8. Taka niemożność poprawienia wyniku była czymś naprawdę bardzo rzadkim. A taka konsekwencja zakrawała na cud. Archie lubił wyścigi, był niezłym, bardzo równym zawodnikiem i właśnie kolarstwu zawdzięczał jedyne wspaniałe wspomnienie w życiu. W 1948 roku Archie Jones uczestniczył w olimpiadzie w Londynie, dzieląc trzynaste miejsce (z wynikiem 62,8 sekundy) ze szwedzkim ginekologiem, niejakim Horstem Ibelgauftsem. Niestety fakt ten został pominięty w kronikach olimpijskich przez niedbałą sekretarkę, która wróciła pewnego dnia z porannej kawy z głową zaprzątniętą czymś zupełnie innym i, przepisując listę, pominęła jego nazwisko. Madame Potomność wcisnęła Archiego głęboko w sofę i zapomniała o nim. Jedynym dowodem, że wspomniane wydarzenie w ogóle nastąpiło, były okazjonalne liściki i wiadomości, jakie przez lata dostawał od samego Ibelgauftsa. Na przykład takie jak ten: 17 maja 1957 Drogi Archibaldzie, załączam zdjęcie, na którym widać moją zacną żonę i mnie w naszym ogrodzie, na tle dość paskudnego placu budowy. Choć może nie wygląda to na Arkadię, to właśnie tu buduję prymitywny welodrom - zupełnie inny niż ten, na którym się kiedyś ścigaliśmy, ale wystarczający jak na moje potrzeby. Skala znacznie mniejsza, ale buduję ten tor dla naszych przyszłych dzieci. Widzę w snach, jak pedałują, i budzę się z błogim uśmiechem na ustach! Kiedy tor będzie gotów, musisz nas odwiedzić. Któż bardziej zasługuje na to, by być ojcem chrzestnym toru zbudowanego przez Twojego oddanego rywala? Horst Ibelgaufts Albo jak kartka pocztowa, która tego dnia, w dzień Niedoszłej Śmierci, leżała na tablicy rozdzielczej: 28 grudnia 1974 Drogi Archibaldzie, uczę się grać na harfie. Można to nazwać moim noworocznym postanowieniem. Zaczynam dość późno, ale przecież nigdy nie jest za późno na naukę, nie uważasz? Mówię Ci, to piekielnie ciężki instrument, ale brzmienie ma prawdziwie anielskie i moja żona uważa, że rozwija moją wrażliwość. Czego nigdy nie powiedziałaby o mojej wyścigowej obsesji! Ale też kolarstwo rozumieli zawsze tylko tacy faceci jak Ty, Archie, i oczywiście autor tego liściku, Twój stary rywal, Horst Ibelgaufts Archie nie widział się z Horstem od tamtego wyścigu, ale wspominał go ciepło jako potężnego faceta z ryżymi włosami, pomarańczowymi piegami i krzywym nosem. Horst ubierał się jak międzynarodowy playboy i wydawał się zbyt duży dla swojego roweru. Po wyścigu straszliwie spił Archiego i sprowadził dwie dziwki z Soho, które najwyraźniej dobrze go znały. („Często bywam służbowo w twojej pięknej stolicy”, wyjaśnił Archiemu). Archie po raz ostatni widział Horsta, gdy przypadkiem przez szparę drzwi wspólnego pokoju w wiosce olimpijskiej dojrzał jego olbrzymi różowy tyłek, poruszający się rytmicznie w górę i w dół. Następnego ranka w recepcji czekał na Archiego liścik, który zapoczątkował ich obfitą korespondencję: Drogi Archibaldzie, w oazie pracy i współzawodnictwa kobiety są czymś naprawdę rozkosznym i odświeżającym, chyba się ze mną zgodzisz? Niestety, muszę wyjechać wcześnie, żeby zdążyć na samolot, ale bardzo chciałbym, Archie, żebyś myślał o mnie jak o kimś naprawdę bliskim! Bo uważam, że jesteśmy sobie teraz tak bliscy jak nasz wynik na finiszu! Powiadam Ci, ten, co pierwszy stwierdził, że trzynaście to pechowa liczba, był jeszcze większym głupcem niż Twój przyjaciel, Horst Ibelgaufts PS Dopilnuj, żeby Daria i Melanie dotarty do domu bezpiecznie. Daria przypadła w udziale Archiemu. Strasznie chuda, z żebrami jak kosze do połowu homarów i właściwie bez biustu, była jednak bardzo milutka. Całowała czule i z upodobaniem demonstrowała swoje niezwykłe, wyginające się pod niezwykłym kątem przeguby, obciągnięte długimi, jedwabnymi rękawiczkami, które musiały ją kosztować co najmniej cztery kupony. Archie pamiętał, że kiedy zdejmowała te rękawiczki i wkładała pończochy, powtarzał bezradnie „Bardzo mi się podobasz”. Odpowiedziała mu uśmiechem i, choć była zawodową dziwką, Archie odniósł wrażenie, że ona również czuje do niego sympatię. Może powinien był wyjechać z nią gdzieś od razu wtedy, zaszyć się gdzieś wśród wzgórz. Ale wówczas wydawało się to niemożliwe, zbyt ryzykowne, no bo co począć z młodą żoną przy nadziei {ciąża, jak się później okazało, była urojona, miała podłoże histeryczne, wielką banię brzucha wypełniało ciepłe powietrze), co z jego chromą nogą, gdzie wreszcie szukać tych wzgórz? Co dziwne, to właśnie Daria pojawiła się w ostatnim przebłysku myśli Archiego, zanim stracił przytomność. Myślał o dziwce, którą spotkał przed dwudziestu laty, i to wspomnienie Darii i jej uśmiechu skłoniło go, by zrosił fartuch Mo Izami radości, kiedy rzeźnik uratował mu życie. Widział ją oczyma wyobraźni: piękną stojącą w drzwiach kobietę, której wzrok mówi!: „Chodź do mnie”, i uświadomił sobie z żalem, że nie skorzystał wtedy z zaproszenia. Jeśli istniała jakakolwiek szansa na to, żeby napotkać znów podobne spojrzenie, to on, Archie, chciałby dostać jeszcze jedną taką szansę, chciał dodatkowego czasu. Nie tylko tej przelotnej chwilki, ale następnej i jeszcze jednej - całego czasu wszechświata. Nieco później tego samego ranka objechał w ekstazie osiem razy rondo Swiss Cottage, wystawiając głowę przez okno; strumień powietrza owiewał mu zęby i wypełniał usta niczym rękaw lotniczy. A niech to licho, pomyślał Archie. Więc to jest tak, kiedy jakiś facio uratuje człowiekowi życie. Zupełnie jakby się dostało wielką porcję czasu. Śmiejąc się jak wariat, minął swój blok, potem drogowskaz (Hendon 3 i 3/4 mili). Stojąc na światłach, rzucił monetą; wynik wywołał uśmiech na jego twarzy - los najwyraźniej ciągnął go ku innemu, nowemu życiu. Zupełnie jak psa na smyczy. Kobiety na ogół nie potrafią zerwać z rodziną i przeszłością, ale mężczyźni zachowali tę pierwotną zdolność. Po prostu zrywają z tym, zupełnie tak jakby odklejali sztuczną brodę, i dyskretnie, cichcem wracają do społeczeństwa, kompletnie odmienieni. Nierozpoznawalni. W taki właśnie sposób miał się wyłonić nowy Archie. Przyłapaliśmy go w locie. Bo Archie jest właśnie w nastroju, który doskonale oddają angielskie terminy gramatyczne: past tense, future perfect - przeszłość pełna napięć, przyszłość doskonała. Nastroju właściwie nieokreślonym. Zbliżając się do rozwidlenia szosy, zwalnia, przygląda się swojej banalnej twarzy w bocznym lusterku i odruchowo wybiera drogę, którą nigdy dotąd nie jechał, drogę biegnącą przez willową dzielnicę do miejsca zwanego Queens Park. Jazda, naprzód, śmiało, Archie, mój chłopcze!, mówi do siebie. Wal dwieście na godzinę i nie oglądaj się, na miłość boską, za siebie. * Do lima Westleigha (bardziej znanego jako Merlin) dotarto w końcu, że ktoś natarczywie dzwoni do drzwi. Podniósł się z kuchennej podłogi i, brodząc w oceanie nieruchomych ciał, dotarł do drzwi. Gdy je otworzył, stanął twarzą w twarz z ubranym w szary sztruksowy garnitur mężczyzną w średnim wieku, który trzymał dziesięciopensówkę na otwartej dłoni. Jak sobie później uzmysłowił Merlin, opisując tę sytuację, sztruksowy garnitur to niezależnie od pory dnia ubiór wysoce stresujący, takie ubrania bowiem noszą faceci, którzy ściągają komorne. Poborcy podatkowi. Nauczyciele historii naszywają dodatkowo skórzane łaty na łokciach. Stanąć oko w oko z kimś takim o dziewiątej rano w pierwszy dzień nowego roku to tak, jakby zobaczyć jakąś zjawę naładowaną całą furą negatywnych wibracji. - O co chodzi, człowieku? - zmrużywszy oczy, Merlin patrzył na mężczyznę w sztruksach, który stał w progu oświetlony zimowym słońcem. - Encyklopedia czy Biblia? Archie zauważył, że młodzieniec ma deprymujący zwyczaj akcentowania pewnych słów szerokimi, okrągłymi ruchami głowy od prawego ramienia do lewego. Zatoczywszy pełny krąg, kiwał głową potakująco. - Bo jak to jest encyklopedia, to mamy dość, że tak powiem, informacji... a jak stówo Boże, toś pan źle trafił. To jest spokojny dom. Rozumiesz pan, co mam na myśli - zakończył Merlin, potakując, i wykonał ruch, jakby zamierzał zamknąć drzwi. Archie potrząsnął głową i nie ruszył się z miejsca. - E, tego... coś z panem nie tak? - zapytał Merlin z ręką na klamce. - Czego pan właściwie chcesz? Jesteś pan na haju czy co? - Zobaczyłem ten napis... - powiedział Archie. Merlin zaciągnął się skrętem; na jego twarzy pojawił się wyraz rozbawienia. - Ten tam na górze? - Zadarł głowę, podążając wzrokiem za spojrzeniem Archiego. W oknie wywieszone było prześcieradło, na którym widniał wymalowany wielkimi literami tęczowy napis: ZAPRASZAMY NA BALANGĘ Z OKAZJI KOŃCA ŚWIATA, 1975. Merlin wzruszył ramionami. - No tak, przykro mi, facet, ale wygląda na to, że końca świata nie było. Szkoda, co? A może i dobrze - dodał przyjaznym tonem. - Zależy, jak na to spojrzeć. - Może i dobrze - zapewnił go żarliwie Archie. - Stuprocentowe, prawdziwe błogosławieństwo. - Fajny ten napis, nie? - zapytał Merlin, cofając się o krok na wypadek, gdyby przybysz chciał go zaatakować albo okazał się schizolem. - Lubisz pan takie grepsy? To tylko taki żart, kapujesz pan, nic więcej. - Przyciągnął mój wzrok, że tak powiem - rzekł Archie, wciąż rozpromieniony jak kretyn. - Przejeżdżałem akurat tędy i rozglądałem się za jakimś miejscem, gdzie mógłbym się czegoś napić, no wie pan, wypić kielicha z okazji Nowego Roku, na kaca i tak dalej - bo miałem w sumie ciężki ranek - i ten napis mnie w pewnym sensie uderzył. Rzuciłem monetą i pomyślałem: a czemu by nie wstąpić? Merlin wyglądał na lekko stropionego tym, jaki obrót rozmowa przybierała. - Balanga już dawno się skończyła, chłopie. Poza tym wydaje mi się, że jesteś pan trochę tego, posunięty w latach... no wiesz pan, o czym mówię... - Merlin poczuł się trochę niezręcznie; pod jego podkoszulkiem biło serce poczciwego chłopaka z wpojonym szacunkiem dla starszych. - Znaczy się - dodał po kłopotliwej pauzie - jest tu wiara trochę młodsza niż towarzystwo, do jakiego jesteś pan przyzwyczajony. Taka jakby komuna. - „Ale miałem wtedy sporo lat... - zanucił Archie żartobliwie, cytując piosenkę Dylana sprzed dziesięciu lat i zaglądając z zaciekawieniem do środka -... a dzisiaj mam ich mniej”. Merlin wyciągnął papierosa zza ucha, zapalił go i zmarszczył brwi. - Słuchaj, gościu... Nie mogę wpuszczać każdego z ulicy, no nie? Przecież możesz być gliniarzem, możesz być zbokiem, możesz być... Ale coś w twarzy Archiego - dużej, niewinnej, ożywionej rozbrajającą nadzieją - przypomniało Timowi, co jego ojciec, wikary w Snarebrook, mówił co niedzielę ze swojej kazalnicy o chrześcijańskim miłosierdziu. - A zresztą, co tam, jest w końcu Nowy Rok, do kurwy nędzy. Właź pan. Archie wyminął Merlina i wszedł do długiego przedpokoju, z którego wchodziło się do czterech sąsiadujących pomieszczeń; schody prowadziły na piętro, a drzwi na końcu do ogrodu. Śmieci rozmaitego pochodzenia - zwierzęcego, mineralnego, roślinnego - walały się po podłodze; morze pościeli, w której spali jacyś ludzie, ciągnęło się przez całą długość holu. Było to istne Morze Czerwone, które rozstępowało się niechętnie przed kroczącym Archiem. W pokojach, w niektórych kątach, można było zaobserwować intensywny przepływ płynów: odchodziło tu na całego całowanie, karmienie piersią, pieprzenie, rzyganie, jednym słowem, to wszystko, co można było znaleźć w opisach komuny zamieszczanych w niedzielnych dodatkach do gazety. Archie rozważał przez chwilę, czy nie dołączyć do tego bajzlu, nie zatracić się wśród tych ciał (miał przecież do dyspozycji całe mnóstwo nowego czasu, całą jego masę, z którą mógł zrobić, co tylko chciał), ale uznał, że lepszy będzie mocny drink. Przebrnął przez przedpokój, dotarł do końca domu i wyszedł do chłodnego ogrodu, gdzie niektórzy lokatorzy, zrezygnowawszy z szukania wolnego miejsca w ciepłym wnętrzu, wybrali zimny trawnik. Myśląc o whisky z tonikiem, skierował się do ogrodowego stołu, na którym spośród bezmiaru opróżnionych butelek po winie wyskoczyło nagle jak miraż coś, co przypominało kształtem i kolorem jacka danielsa. - Czy mógłbym... Dwaj czarni młodzieńcy, półnaga Chinka i biała kobieta w todze siedzieli przy stole na drewnianych kuchennych krzesłach i grali w remika. Archie już sięgał po butelkę, kiedy kobieta potrząsnęła głową i wykonała gest gaszenia papierosa. - Niestety, kochany, to jedno wielkie morze tytoniu. Jakiś wredny sukinsyn wsadził peta do takiej pierwszorzędnej whisky. Ale jest tu gdzieś jeszcze babycham i jakiś inny niepijalny szajs. Archie uśmiechnął się do niej, wdzięczny za ostrzeżenie i uprzejmą propozycję. Usiadł i nalał sobie duży kieliszek liebfraumilch. Po wielu, wielu drinkach Archie przysiągłby, że jak daleko sięga pamięcią, zawsze znał doskonale Clive’a, Leona, Wan-Si i Petronię. Mógłby wziąć kawałek węgla i, odwrócony tyłem, wiernie odtworzyć gęsią skórkę wokół sutek Wan-Si i każdy niesforny kosmyk opadający na twarz Petro-nii, kiedy tylko zaczynała mówić. Do godziny jedenastej pokochał ich wszystkich gorąco, jak dzieci, których nigdy nie miał. W rewanżu powiedzieli mu, że ma, jak na faceta w jego wieku, wyjątkową osobowość. Wszyscy zgodnie orzekli, że wypełnia go i emanuje z niego jakaś niezwykle silna pozytywna energia, silna na tyle, że w krytycznym momencie skłoniła rzeźnika do opuszczenia szyby w samochodzie. Okazało się też, iż Archie był pierwszym mężczyzną po czterdziestce, jakiego zaproszono do komuny. Wyjawili mu, że już od pewnego czasu zastanawiali się, czy nie przydałby się ktoś starszy i dojrzalszy, kto mógłby zaspokoić potrzeby seksualne obdarzonych większym temperamentem kobiet. - Wspaniale - powiedział Archie. - Fantastycznie. Jestem wasz. Poczuł się wśród nich tak swojsko, że zaskoczyło go nagłe ochłodzenie ich stosunków, jakie nastąpiło około północy, kiedy dopadł go ostry kac, a do tego wszystkiego wdał się w kłótnię na temat drugiej wojny światowej. - Nie wiem, po co w ogóle o tym rozmawiamy - stęknęła Wan-Si, która ubrała się w końcu, akurat w chwili, kiedy postanowili wejść do środka. Sztruksowa marynarka Archiego wylądowała na jej wątłych ramionach. - Dajmy sobie spokój z taką gadką. Wolę iść spać, niż wdawać się w takie spory. - Już się wdaliśmy - zauważył podniesionym głosem Clive. - W tym problem z całym jego pokoleniem: wydaje im się, że mogą wymachiwać tą wojną jak... Archie był wdzięczny Leonowi, kiedy ten przerwał CHve’owi i skierował kłótnię na inny tor, odchodząc od pierwotnego sporu, który wywołał Archie (wygłaszając trzy kwadranse wcześniej jakąś niemądrą uwagę o tym, jak to służba wojskowa kształtuje charakter młodego mężczy-zny), lecz po chwili gorzko tego pożałował, bo atakowany ze wszystkich stron musiał się rozpaczliwie bronić. Kiedy mu wreszcie dali spokój, usiadł na schodach z głową wspartą na dłoniach i słuchał, jak kłótnia toczy się na górze dalej. Szkoda. Chciałby należeć do jakiejś wspólnoty. Gdyby właściwie rozegrał sprawę, zamiast wszczynać kłótnię, miałby seks za darmo i gołe biusty na zawołanie, a może nawet dostałby spłachetek ziemi, na którym mógłby sobie uprawiać warzywa. Przez chwilę (około drugiej nad ranem, kiedy opowiadał Wan-Si o swoim dzieciństwie) wydawało się, że jego nowe życie będzie bajeczne i że od teraz będzie zawsze mówił co trzeba we właściwym czasie, i że dokądkolwiek pójdzie, wszędzie ludzie będą go kochać. Nikt nie jest temu winien, dumał Archie, przeżywając swoją porażkę, nikt nie jest winien, tylko ja sam. Jednocześnie zastanawiał się, czy nie ma w tym wszystkim jakiegoś wyższego planu. Może zawsze będą tacy, którzy mówią to, co trzeba, wtedy kiedy trzeba, którzy jak Tespis wystąpią zawsze we właściwym momencie - i z drugiej strony tacy jak on, Archie Jones, którzy istnieją tylko po to, żeby zwiększać liczebność populacji, a co gorsza, otrzymawszy w darze od losu swoją wielką chwilę, potrafią już tylko wyzionąć ducha, w pełnym świetle, na oczach wszystkich. Tu należałoby oddzielić grubą czarną krechą cały incydent i w ogóle cały ten żałosny dzień, gdyby nie zdarzyło się coś, co doprowadziło do absolutnej i gruntownej transformacji Archiego Jonesa i to nie w efekcie jakichś wysiłków z jego strony, ale dzięki całkowicie przypadkowej i brzemiennej w skutki kolizji dwóch osób. Coś się zdarzyło przez czysty przypadek. Tym przypadkiem była Clara Bowden. Zacznijmy jednak od opisu: Clara Bowden była piękna w każdym sensie, oprócz klasycznego - a to dlatego że miała czarną skórę. Była imponująco wysoka, czarna jak heban, z włosami zaplecionymi w warkoczyki, które sterczały, kiedy Clara czuła się szczęśliwa, a opadały, kiedy nie. Aktualnie sterczały, ale trudno było stwierdzić, czy to coś znaczyło. Nie potrzebowała stanika - była całkowicie niezależna, nawet od sił grawitacji - miała na sobie czerwony top, który kończył się tuż pod biustem, niżej zaś zdobił ją tytko pępek (prześliczny). Jeszcze niżej opinały ją bardzo obcisłe żółte dżinsy, całość zaś kończyła się jasnobrązowymi zamszowymi pantofelkami na obcasie. Schodziła, stąpając po stopniach niczym jakieś zjawisko lub też, jak pomyślał Archie, klacz czystej krwi. Archie znał z filmów czy rewii tak oszałamiające piękności, że kiedy zstępowały po schodach, cała widownia zamierała. W prawdziwym życiu jednak nigdy czegoś podobnego nie widział. I oto teraz przeżył takie olśnienie dzięki Clarze Bowden. Schodziła z góry w zwolnionym tempie, otoczona świetlistą aureolą rozproszonego blasku. I była nie tylko najpiękniejszą istotą, jaką widział w życiu, lecz także kobietą, której widok działał nań niezwykle kojąco. Jej uroda nie była agresywną, a zarazem chłodną urodą z reklamy. Clara pachniała kobietą, swojsko, tak jak pachną fatałaszki ukochanej. Choć była „fizycznie zdezorganizowana” - długie nogi i ramiona przemawiały w nieco innym dialekcie niż jej ośrodkowy układ nerwowy - nawet jej nieskoordynowane ruchy wydawały się Ar-chiemu niezwykle wytworne. Demonstrowała swoją seksualność ze swobodą dojrzalszej od siebie kobiety, a nie (jak większość dziewcząt, z którymi chodził kiedyś Archie) jak nieporęczną torebkę, z którą nigdy nie wiadomo co zrobić: gdzie ją powiesić albo kiedy po prostu odłożyć. - Głowa do góry, bracie - rzekła ze śpiewnym karaibskim akcentem. - Może to się nigdy nie zdarzy. - Myślę, że już się zdarzyło - odparł Archie i rzucił na podłogę peta, którego Clara błyskawicznie rozdeptała czubkiem pantofla, choć niedopałek dawno zgasł. Posłała mu przy tym szeroki uśmiech, który ujawnił jej jedyną chyba skazę: całkowity brak górnych zębów. - Poszły wszystkie, bracie - wysepleniła, widząc jego zaskoczenie. - Ale myślę, że kiedy nadejdzie koniec świata, Panu Bogu będzie wszystko jedno, czy mam zęby czy nie. - Zaśmiała się cicho. - Archie Jones - przedstawił się Archie, częstując ją papierosem. - Clara - powiedziała z mimowolnym poświstem, zaciągając się głęboko, i uśmiechnęła się do niego. - Jest pan gościem w moim typie, panie Archie Jones. Clive i ta zgraja nagadali ci pewnie jakichś bzdur, Clive, pastwiłeś się nad tym biedakiem? Clive burknął coś w odpowiedzi - Archie całkiem wywietrzał mu z głowy razem z winnym kacem - i powrócił do przerwanego wątku, czyli do oskarżania Leona o brak rozumienia różnicy między politycznym i fizycznym poświęceniem. - Och, nie, to nic takiego - wybełkotał Archie, bezradny jak dziecko w obliczu jej doskonałego oblicza. - Troszkę się pospieraliśmy i to wszyst-ko. Różnimy się z Clive’em poglądami na kilka spraw. Myślę, że to kwestia różnicy pokoleń. Clara trzepnęła go po ręce. - Nie gadaj! Nie jesteś taki stary. Widziałam już starszych. - Jestem, jestem - odparł Archie, a potem dodał, nie mogąc się powstrzymać: - Pewnie mi nie uwierzysz, ale byłem dziś bliski śmierci. Clara uniosła brwi. - Nie mów. No to witamy w klubie. Jest tu takich więcej. Co za dziwaczna zbieranina! A wiesz - dodała, przeciągając smukłą dłonią po ły-since na czubku głowy Archiego - wyglądasz całkiem nieźle jak na faceta, który o mało nie spotkał się ze świętym Piotrem. Chcesz posłuchać mojej rady? Archie z zapałem pokiwał głową. Zawsze potrzebował rady, uwielbiał wysłuchiwać opinii postronnych osób i zdawać się na wyroki losu. Dlatego właśnie nie ruszał się nigdzie bez dziesięciopensowej monety. - Idź do domu i odsapnij trochę. Rano obudzisz się w innym, nowym świecie, zawsze tak jest. Życie nie jest łatwe, chłopie. Do jakiego domu?, pomyślał Archie. Zerwał z dotychczasowym życiem i wkraczał na zupełnie nieznany sobie obszar. - Tak, tak, chłopie... - powtórzyła Clara, klepiąc go po plecach - życie nie jest łatwe. Wydała z siebie kolejny przeciągły świst, zaśmiała się posępnie i Archie pomyślał, że jeśli naprawdę nie zwariował i nie jest to przywidzenie, obdarzyła go spojrzeniem podobnym do tego, jakim obdarzyła go kiedyś Daria: zapraszającym, ale zabarwionym smutkiem i rezygnacją, jakby nie miała zbyt wielkiego wyboru. Liczyła sobie dziewiętnaście wiosen. Archibald miał lat czterdzieści siedem. Półtora miesiąca później wzięli ślub. 2. Kłopoty z uzębieniem Ale Archie nie wyłuskał Clary Bowden z nicości. I pora najwyższa, żeby powiedzieć prawdę o pięknych kobietach. Nie spływają one ze schodów w blasku swej urody. Nie zstępują, jak by się nam mogło wydawać, z wysokości, unoszone na skrzydłach i niezwiązane z niczym, co ziemskie. Clara skądś pochodziła, miała jakieś korzenie. A mówiąc ściśle, pochodziła z Lambeth (dokąd trafiła z Jamajki) i była związana, na mocy milczącej młodzieńczej umowy, z niejakim Ryanem Toppsem. Bo zanim Clara stała się pięknością, była typową brzydulą. I zanim powstał układ Clara i Archie, był układ Clara i Ryan. Nie można ignorować Ryana Toppsa. Tak jak dobry historyk pragnie przeniknąć napoleońskie ambicje Hitlera związane ze Wschodem, aby zrozumieć jego niechęć do ataku na Wielką Brytanię na Zachodzie, tak samo Ryan Topps ma zasadnicze znaczenie dla zrozumienia, dlaczego Clara postąpiła później właśnie tak, a nie inaczej. Ryana nie można zlekceważyć. Clara i Ryan stanowili parę już osiem miesięcy przed tym, jak Clara i Archie ruszyli ku sobie z dwóch przeciwnych krańców schodów. I Clara mogła nigdy nie wpaść niejako z rozpędu w ramiona Archiego, gdyby nie uciekała co sił w nogach od Ryana Toppsa. Biedny Ryan Topps był zlepkiem najfatalniejszych defektów urody. Chudy jak patyk, wysoki jak tyka, rudowłosy i platfusowaty, miał tyle piegów, że ledwie było spod nich widać trochę białej skóry, Ryan lubił sobie wyobrażać, że jest modsem. Nosił źle uszyte szare garnitury do czarnych koszulek polo. Strój uzupełniały buty z cholewką i elastycznymi wstawkami po bokach, tak zwane Chelsea boots, i to w czasach, kiedy nikt już takiego obuwia nie nosił. Podczas gdy reszta świata odkrywała przyjemności, jakich może dostarczyć syntezator, Ryan manifestował swe przywiązanie do małych facetów z wielkimi gitarami: do Kinksów, Small Faces, The Who. Jeździł skuterem, zieloną vespa GS, którą polerował dwa razy dziennie miękką pieluchą i trzymał w zrobionej na zamówienie z blachy falistej budzie. Dla Ryana skuter był nie tylko zwykłym środkiem transportu, ale ideologią, rodziną, przyjacielem i kochanką; to dzieło myśli technicznej końca lat czterdziestych było wcieleniem doskonałości. Ryan Topps, jak łatwo się domyślić, miał niewielu przyjaciół. Clara Bowden, wysoka, długoręka i długonoga szesnastolatka z wystającymi zębami, która była świadkiem Jehowy, dostrzegła w Ryanie bratnią duszę. Z typowym dla dziewczyn w jej wieku wścibstwem dowiedziała się o Ryanie Toppsie wszystkiego, zanim zamienili ze sobą choćby słowo. Wiedziała zarówno rzeczy podstawowe - ta sama szkoła (lokalna szkoła pod wezwaniem świętego Judy w Lambeth), ten sam wzrost (sześć stóp i jeden cal) - jak i to, że podobnie jak ona nie był Irlandczykiem ani katolikiem, co czyniło z nich wysepki na „papistowskim” oceanie Szkoły Świętego Judy. Oboje zostali do niej zapisani dzięki przypadkowej zbieżności kodów pocztowych, oboje otaczała pogarda zarówno nauczycieli, jak i uczniów. Wiedziała, jakiej marki jest jego skuter, znała tytuły jego płyt, odczytując je z grzbietów wystających z torby. Wiedziała o nim nawet to, czego on sam nie wiedział: to na przykład, że był Ostatnim Facetem na Świecie. W każdej szkole jest taki jeden i u Świętego Judy, podobnie jak w innych przybytkach nauki, dziewczęta ukuły ten przydomek i ochoczo go rozpowszechniły. Były oczywiście inne warianty: Facet, z Którym za Żadne Skarby. Facet, z Którym za Nic, Nawet Gdyby Miała Mi Umrzeć Matka. Facet, z Którym Nigdy w Życiu, Nawet Gdyby Miała Być Wojna Światowa. Ale na ogół uczennice Świętego Judy trzymały się wypróbowanej, sprawdzonej formuły. Ryan nie został oczywiście nigdy wtajemniczony w treść rozmów prowadzonych w żeńskich szatniach, ale Clara wiedziała, o czym się tam gada. Wiedziała, co sądzą koleżanki o obiekcie jej uczuć, nadstawiała ucha, wiedziała, jak go oceniają, kiedy już tocząca się przy akompaniamencie ostrych smagnięć mokrych ręczników rozmowa dziewcząt w strojach gimnastycznych zeszła na jego temat. - O Jezu, ty mnie w ogóle nie słuchasz. Pytam, czy gdyb>„ n i m facetem na świecie! - I tak bym nie chciała. - Akurat! - Ale posłuchaj: cały cholerny świat rozwala bomba, jak w Japonii, rozumiesz? I wszystkie przystojniaki, wszyscy amanci tacy jak ten twój Nicky Laird, wszyscy zginęli.”Wszyscy spalili się na popiół. Został tylko Ryan Topps i chmara karaluchów. - Jak Boga kocham, wolałabym już z karaluchami. Niechęć do Ryana u Świętego Judy dorównywała tylko niechęci do Clary. W dniu, kiedy miała iść po raz pierwszy do szkoły, matka uprzedziła ją, że idzie do siedliska szatana, upchnęła jej w torbie dwieście egzemplarzy „Strażnicy” i pouczyła ją, żeby oddała się w służbę Panu. Całymi tygodniami Clara chodziła po korytarzach, powłócząc nogami, ze zwieszoną głową, i wciskała każdemu do ręki pisemko, mamrocząc: „Tylko Jehowa może cię zbawić”. W szkole, w której głupia zachciewajka mogła skazać człowieka na całkowity ostracyzm, prawie dwumetrowa czarna misjonarka w podkolanówkach, usiłująca zrobić z sześciuset katolików i katoliczek świadków Jehowy, traktowana była przez otoczenie jak trędowata. Ryan był rudy jak wiewiórka, a Clara czarna jak smoła. Piegi Ryana mogły się przyśnić entuzjastom łamigłówek typu „połącz kropki”, Clara zaś potrafiła objąć siekaczami jabłko, nie dotykając go językiem. Nawet katolicy nie mogli im tego wybaczyć (a katolicy są równie skorzy do wybaczania jak politycy do składania obietnic, a dziwki do dawania dupy). I nawet święty Juda, którego dawno dawno temu, w pierwszym wieku naszej ery, wmanewrowano w niewdzięczną rolę patrona spraw beznadziejnych (ze względu na brzmieniowe podobieństwo Juda i Judasz), nie był odpowiednio przygotowany, by zająć się tym przypadkiem. Codziennie o piątej, kiedy Clara ślęczała w domu nad Biblią lub układała treść ulotki potępiającej pogańską praktykę transfuzji krwi, Ryan Topps przemykał na skuterze pod jej otwartym oknem, w drodze do siebie. Salonik Bowdenów mieścił się w suterenie i miał zakratowane okna, więc widok był dość ograniczony. Na ogół Clara widziała nogi, koła, chmury spalin, parasole. Takie przelotne, migawkowe obrazki były często bardzo wymowne: żywa wyobraźnia mogła wycisnąć mnóstwo wzruszającego dramatyzmu z widoku wystrzępionej koronki, pocerowanej skarpety, sunącej nisko nad ziemią torby, która okres świetności miała za sobą. Ale nic nie budziło w Clarze tak silnych emocji, jak odprowadzanie wzrokiem znikającej w perspektywie ulicy rury wydechowej skutera Ryana. Nie umiejąc zidentyfikować stłumionych burczeń, które rozbrzmiewały w takich chwilach w jej podbrzuszu, Clara brała je za sygnały Ducha Świętego. Przeczuwała instynktownie, że uratuje poganina Ryana Toppsa od zguby. Zamierzała przygarnąć tego chłopca do piersi, uchronić go od pokus, które osaczają nas ze wszystkich stron, przygotować do dnia odkupienia. (Ałe czy nie kryła się gdzieś tam, w jeszcze niższych rejonach burczącego brzucha - gdzieś w matni jej niewymownych - czyż nie kryła się tam na wpół uświadamiana nadzieja, że to Ryan Topps mógłby zbawić ją?) Jeśli Hortense Bowden zastawała swoją córkę pogrążoną w zadumie i zasłuchaną w cichnące za okratowanym oknem parskanie silnika, podczas gdy wietrzyk przewracał karty Nowej Biblii, dawała jej kuksańca i prosiła ją, aby raczyła pamiętać, że tylko sto czterdzieści cztery tysiące świadków Jehowy zasiądzie w domu Pana w dniu Sądu Ostatecznego. Wśród której to garstki namaszczonych nie będzie miejsca dla jakichś wstrętnych typków na motocyklach. - No ale jeśli uda nam się zbawić... - Niektórzy - zapewniała ją pogardliwie Hortense - mają na sumieniu taką kupę grzechów, że za późno wdzięczyć się do Jehowy. Żeby się do Niego zbliżyć, trzeba pewnego wysiłku. Trzeba poświęcenia i oddania. „Szczęśliwi, którzy są czystego serca, gdyż oni będą widzieć Boga”*[ * Jeżeli tekst tego wymagał, cytaty zaczerpnięto z Pisma Świętego w Przekładzie Nowego Świata, którym posługują się świadkowie Jehowy; stąd inne nazwy ksiąg biblijnych, np. Objawienie dane Janowi. W pozostałych przypadkach posłużono się Biblią wydaną przez Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne]; Mateusz, rozdział piąty, werset ósmy. No nie, Darcus? Darcus Bowden, ojciec Clary, był cuchnącym, dogorywającym, zaśli-nionym staruchem, spoczywającym niczym w sarkofagu w zapluskwio-nym fotelu, z którego nigdy się nie ruszał, nawet - dzięki temu, że miał cewnik - do wychodka na podwórzu. Darcus przybył do Europy przed czternastu laty i spędził cały ten okres w kącie saloniku, przed telewizorem. Pierwotny zamysł polegał na tym, że ojciec przyjedzie do Anglii i zarobi dostatecznie dużo pieniędzy, żeby mogły do niego dołączyć i osiąść tu na stałe Clara i Hortense. Jednak wkrótce po przyjeździe obezwładniła go jakaś tajemnicza choroba. Choroba, której fizycznych oznak nie mógł wykryć żaden lekarz, lecz która objawiała się w postaci niewiarygodnego wprost letargu, zaszczepiając Darcusowi - nigdy, co prawda, nie najbardziej energicznemu - nieuleczalną słabość do zasiłku, fotela i brytyjskiej telewizji. W 1972 roku rozwścieczona czternastoletnim czekaniem Hortense postanowiła wreszcie wyruszyć w drogę na własną rękę i to z wielkim impetem. A impet był czymś, czego Hortense zawsze miała w nadmiarze. Stanęła w progu z siedemnastoletnią wówczas Clarą, wyłamała z furią drzwi i - tak przynajmniej głosiła legenda w okolicy - zrobiła Darcusowi Bowdenowi najbardziej piekielną awanturę, jaką ktokolwiek urządził mu w życiu. Jedni twierdzili, że draka trwała cztery godziny, inni utrzymywali, że Hortense cytowała z pamięci wszystkie księgi Biblii i ewangelie i że zajęło jej to całą dobę. Pewne było jedno: że kiedy skończyła, Darcus zapadł się głębiej w przepastną otchłań swego fotela, zapatrzył się ponuro w telewizor, z którym łączyło go tak idealne porozumienie, tak empatyczna relacja, tak nieskomplikowane i niewinne uczucie - i uronił pojedynczą łzę, która zboczyła ze zwykłego toru i zastygła mu w bruździe pod okiem, po czym wydobył z siebie jedno słowo- westchnienie: hm. To „hm” było jedynym dźwiękiem, jaki odtąd wydawał z siebie Darcus. Poproś go o cokolwiek, zagadnij go na jakikolwiek temat o dowolnej porze dnia czy nocy, spróbuj coś z niego wydusić lub wdać się z nim w pogawędkę, błagaj go, oświadczaj, że go kochasz, oskarż go lub próbuj usprawiedliwiać, a usłyszysz jedną odpowiedź. - No powiedz, czy nie mam racji, Darcus? - Hm. - I tobie wcale nie chodzi o duszę tego młodego człowieka! - wykrzyknęła Hortense do Clary, uzyskawszy uprzednio aprobujące chrząknięcie Darcusa. - Ile razy mam ci powtarzać: nie masz czasu dla chłopaków! Bo w domu Bowdenów czas naglił. Był rok 1974 i Hortense przygotowywała się do końca świata, którego datę zaznaczyła starannie w ściennym kalendarzu niebieskim długopisem: l stycznia 1975. Nie była to indywidualna psychoza Bowdenów. Razem z Hortense na koniec świata czekało osiem milionów świadków Jehowy. Hortense była zatem w licznej, acz dość ekscentrycznej kompanii. Otrzymała (jako sekretarz kongregacji w Lambeth) osobisty list z faksymile podpisu Williama J. Ran-gefortha z jednego z największych w Stanach Zjednoczonych Domów Królestwa Bożego na Brooklynie, W tym liście, napisanym na złoconym papierze firmowym, koniec świata został oficjalnie potwierdzony i Hortense doceniła jego wagę, oprawiając go w piękną mahoniową ramkę i umieszczając na honorowym miejscu na przykrytym serwetką tele-wizorze, pomiędzy szklaną figurką Kopciuszka śpieszącego na bal i kapturkiem na imbryk z wyszytym dekalogiem. Kiedy zapytała Darcusa, czy list ładnie się prezentuje, chrząknął swoje „hm” w tonacji aprobatywnej. Koniec świata był tuż-tuż. I nie było mowy - zapewniano filię kościoła świadków Jehowy w Lambeth - o pomyłce, tak jak to się zdarzyło w roku 1914 i 1925. Obiecywano im kiedyś, że zobaczą wnętrzności grzeszników poowijane wokół pni drzew, i tym razem wnętrzności grzeszników poowijane wokół pni drzew miały się stać rzeczywistością. Tak długo czekali na rzeki krwi, płynące rynsztokami głównej ulicy, i oto ich pragnienie miało być zaspokojone. Nadszedł czas. I to była właściwa data, data jedyna; wszelkie inne, które podawano w przeszłości, były rezultatem błędnych obliczeń; ktoś zapomniał coś dodać, ktoś inny odjąć, ktoś jeszcze inny zapomniał przestawić jedynkę. Ale teraz nadszedł czas. Prawdziwy, l stycznia 1975. Hortense była zadowolona. Za pierwszym razem, w 1925 roku, szlochała jak dziecko, kiedy po przebudzeniu stwierdziła, że zamiast oślepiającego blasku, siarki i totalnego zniszczenia - życie toczy się jak gdyby nigdy nic, autobusy i tramwaje kursują bez zakłóceń. A więc na nic się nie zdało całe to zamieszanie poprzedniej nocy, czekanie na to, by tych sąsiadów, którzy nie chcieli słuchać twoich ostrzeżeń, pochłonął gorący i straszliwy ogień, który oddzieli ich skórę od kości, roztopi im oczy w oczodołach i spali niemowlęta przy piersi... a tylu z twoich sąsiadów umrze tego dnia, że gdyby ich ułożyć szeregiem jednego przy drugim, opasaliby kulę ziemską trzysta razy, i po ich zwęglonych szczątkach przejdą prawdziwi Świadkowie Pana, aby zasiąść u Jego boku. „Przebudźcie się”, numer 245 Jakże gorzkie spotkało ją rozczarowanie! Ale rany z 1925 roku zdążyły się już zabliźnić i Hortense znów była gotowa uwierzyć, że apokalipsa, jak wyjaśniał świątobliwy pan Rangeforth, jest tuż za progiem. Obietnica złożona pokoleniu z 1914 roku miała być dotrzymana: „Zaprawdę wam mówię, że to pokolenie na pewno nie przeminie, dopóki się to wszystko nie stanie” (Mt 24, 34). Ci, którzy byli żywi w 1914, przeżyją, żeby zobaczyć Armagedon. Taka jest obietnica. Hortense, która urodziła się w 1907 roku, była już stara, zmęczona i jej wzrok słabł z dnia na dzień. Rok 1975 wyglądał na ostatnią szansę. Czyż dwieście najtęższych umysłów jej Kościoła nie strawiło dwudziestu lat na badaniu Biblii i czy ta właśnie data nie została jednogłośnie uznana za właściwą? Czyż nie czytali między wierszami Daniela, nie tropili ukrytych znaczeń Objawienia danego Janowi, czyż nie przewidzieli trafnie azjatyckich wojen (w Korei i Wietnamie) jako tego, o czym anioł powiedział „czas i czasy, i połowę czasu”? Hortense była przekonana, że wszystko to jest znakiem nad znakami. Przeżywali swe ostatnie dni. Ludzkość dzieliło od końca świata osiem miesięcy. Jak strasznie mało czasu pozostało! Trzeba jeszcze było zrobić transparenty, napisać artykuły (Czy Bóg wybaczy onanistom?), oblecieć wszystkie domy w dzielnicy, uderzyć w dzwony. Należało też pomyśleć, w jaki sposób Darcus wejdzie do królestwa Pana, skoro nie mógł bez ich pomocy podejść nawet do lodówki. I w tym wszystkim musiała jej pomóc Clara, nie było więc czasu na chłopaków, na Ryana Toppsa, na niepokoje wieku dojrzewania. Bo Clara była inna niż jej rówieśnice. Była dzieckiem Boga, zrodzonym z cudu dzieciątkiem Hortense. Hortense miała już czterdzieści osiem lat, kiedy patrosząc pewnego ranka 1955 roku w Montego Bay rybę, usłyszała głos Boga. Natychmiast rzuciła marlina, złapała najbliższy trolejbus do domu i oddała się najmniej lubianej czynności, by w wyniku począć dziecko, którego On się domagał. Dlaczego Nasz Pan czekał tak długo? Bo chciał pokazać Hortense cud. Bo Hortense sama była takim dzieckiem cudem: urodziła się podczas słynnego trzęsienia ziemi w Kingston w 1907 roku, kiedy wszyscy inni ginęli jak muchy - cuda nawiedzały więc regularnie jej rodzinę. Hortense widziała to tak: skoro ona mogła przyjść na ten świat w samym środku wielkiej trzęsionki, kiedy całe olbrzymie połacie Montego Bay osuwały się do oceanu i ogień zstępował z gór, to nikt nie miał tu nic do gadania. „Urodzić się to najtrudniejsza rzecz! Jak się to już zrobi, reszta nie jest żadnym problemem”. A zatem teraz, kiedy miała Clarę, na tyle dorosłą, żeby ta mogła jej pomóc w chodzeniu po domach, roznoszeniu broszur, pisaniu kazań i w różnych pracach Kościoła świadków Jehowy, wszystko pójdzie łatwiej. Nie ma więc czasu na chłopaków. Obowiązki jej córki dopiero się zaczynały. Hortense - urodzona w chwili, gdy Jamajka rozpadała się w proch - nie uznawała tego, że apokalipsa ma nadejść przed czyimiś dziewiętnastymi urodzinami, za jakiekolwiek usprawiedliwienie dla opieszałości. A jednak co dziwne, być może wskutek tak dobrze znanej i udokumentowanej skłonności Jehowy do tajemniczych posunięć, z Jego woli Clara spotkała w końcu na swej drodze Ryana Toppsa. Grupa młodych jehowitów z Domu Królestwa Bożego w Lambeth została pewnego niedzielnego poranka wysłana do miasta, aby „oddzielać owce od kóz...” (Mt 25, 31-46) i Clara, która nie cierpiała młodych świadków Jehowy z ich tandetnymi krawatami i cichymi, łagodnymi głosami, wyruszyła w obchód samotnie, z własną walizeczką, żeby pukać do drzwi domów przy Creighton Road. W pierwszych kilku domach jak zwykle ukazały się w drzwiach zbolałe twarze; miłe kobiety przeganiały ją najuprzejmiej jak się dało, uważając, żeby się do niej zanadto nie zbliżyć, w obawie, że mogą się zarazić religią jak chorobą zakaźną. W miarę jak się zbliżała do uboższego końca ulicy, reakcje stawały się bardziej agresywne; z okien lub zza zamkniętych drzwi dobiegały gniewne okrzyki: - Jeśli to ci cholerni jehowici, powiedz im, żeby spieprzali! Lub, z nieco większą inwencją: „Przepraszam, kochanie, nie wiesz, jaki to dzień tygodnia? Niedziela, prawda? Jestem skonany. Spędziłem cały tydzień na tworzeniu lądów i oceanów. To mój dzień wypoczynku”. Pod numerem 75 spędziła całą godzinę na dyskusji z czternastoletnim biegłym w fizyce mędrkiem o imieniu Colin, który próbował za pomocą intelektualnych argumentów zanegować istnienie Boga, zaglądając jej jednocześnie pod spódniczkę. Potem zadzwoniła pod numer 87. W drzwiach ukazał się Ryan Topps. - Tak? Oto stał przed nią, w całej swej rudowłosej, modsowskiej krasie, z pogardliwie wykrzywionymi ustami. - Ja... Ja... Usiłowała rozpaczliwie zapomnieć o tym, co ona ma na sobie: o białej koszuli z żabotem, plisowanej spódniczce do kolan i chuście, z dumnym napisem: BLIŻEJ CIEBIE, BOŻE. - Czegoś potrzebujesz? - powiedział Ryan, sztachnąwszy się głęboko dogasającym papierosem. - Albo co? Clara zaryzykowała swój najszerszy, króliczozęby uśmiech i ciągnęła, zdając się całkowicie na automatycznego pilota: - Dzień dobry szanownemu panu, jestem z Domu Królestwa Bożego w Lambeth, gdzie my, świadkowie Jehowy, oczekujemy nadejścia Pana i błogosławieństwa jego ponownego objawienia, takiego jak wtedy, kiedy pojawił się na krótko, choć niestety, niewidzialny, w roku Pańskim 1914. Wierzymy, że kiedy się nam objawi, nastanie potrójne piekło Armagedo-nu i tego samego dnia garstka wybranych zostanie zbawiona. Czy jest pan zainteresowany... - Że co? Clara, bliska płaczu ze wstydu, spróbowała jeszcze raz: - Czy jest pan zainteresowany naukami Jehowy? - Czego? - Jehowy - naukami Pana. No wie pan, co to są jak schodki. - Ostatnią deską ratunku była zawsze dla Clary stosowana przez matkę metafora o świętych stopniach. - Widzę, że schodzisz na dół, a w schodach brakuje jednego stopnia. Więc powiadani ci, uważaj! Ja chcę tylko dzielić z tobą miejsce w niebie. Nie chcę widzieć, jak łamiesz nogi. Ryan Topps oparł się o futrynę i przypatrywał się Clarze dłuższą chwilę. Miała wrażenie, jakby składała się jak teleskop. Jeszcze chwila, pomyślała, a zniknę bez śladu. - Mam tu trochę rzeczy do przestudiowania - zaczęła szarpać zamek walizki i podważyła go w końcu kciukiem, ale zapomniała przytrzymać wieko. Pięćdziesiąt egzemplarzy „Strażnicy” wysypało się na próg. - O rany, nic mi dzisiaj nie idzie jak trza... Rzuciła się gwałtownie na klęczki, żeby pozbierać gazetki, zdzierając sobie przy okazji skór? na lewym kolanie. - Au! - Masz na imię Clara - rzekł Ryan z wolna. - Jesteś z mojej budy, co nie? - Tak, tak - odparła Clara. Była tak uszczęśliwiona tym, że chłopak pamięta jej imię, że zapomniała o bólu. - Ze Świętego Judy. - Wiem, jak się nazywa nasza buda. Clara poczerwieniała tak, jak tylko może poczerwienieć czarna dziewczyna, i wbiła wzrok w podłogę. - Od beznadziejnych przypadków. Święty - powiedział Ryan, wydłubując coś ukradkiem z nosa i strzepując to do doniczki. - Od IRA. Ma z nimi kupę roboty. Jeszcze raz zmierzył Clarę wzrokiem, poświęcając nieprzyzwoicie dużo czasu bujnym piersiom, których sterczące sutki rysowały się delikatnie pod białą poliestrową tkaniną. - Może lepiej wejdź - powiedział w końcu, opuszczając wzrok, żeby przyjrzeć się jej krwawiącemu kolanu. - Trza to czymś zakleić. Tego popołudnia kanapa Ryana była świadkiem ukradkowej kotłowaniny (czegoś, co zaszło znacznie dalej, niż można się było spodziewać po młodej, pobożnej chrześcijance) i diabeł znów zgarnął lewę w rozgrywce z Panem Bogiem. Było ugniatanie i miętoszenie, przyciąganie i odpychanie i zanim w poniedziałek rozbrzmiał ostatni szkolny dzwonek, Ryan Topps i Clara Bowden (ku wielkiemu niesmakowi całej szkoły) stanowili coś w rodzaju pary, czyli jak się mówiło u Świętego Judy, zaczęli z sobą „kombinować”. Czy było to całkowite spełnienie przepoco-nych dziewczęcych rojeń Clary? Wkrótce okazało się, że „kombinowanie” z Ryanem składa się z trzech głównych rozrywek (uszeregowanych tu według stopnia ważności): podziwiania skutera Ryana, podziwiania płyt Ryana, podziwiania samego Ryana. Ale choć inne dziewczęta mogły się krzywić na randki, które odbywały się w garażu Ryana i polegały wyłącznie na przyglądaniu mu się, jak ślęczy nad silnikiem skutera, sławiąc jego wyszukaną i zawiłą konstrukcję, dla Clary nie było nic bardziej ekscytującego. Szybko zorientowała się, że Ryan jest straszliwym mrukiem i że ich rzadkie rozmowy dotyczą wyłącznie jego spraw: jego nadziei, lęków (związanych głównie ze skuterem) i jego osobliwego przekonania, że on i jego skuter nie pożyją długo. Z jakiegoś nieznanego powodu Ryan hołdował dewizie z zamierzchłych lat pięćdziesiątych: „Żyć szybko, umrzeć młodo”, i choć jego vespa nie wyciągała więcej niż dwadzieścia dwie mile na godzinę (i to z górki), lubił ostrzegać Clarę ponurym tonem, żeby się zanadto nie „angażowała”, bo on już długo nie pociągnie; „zejdzie” szybko i „z wielkim hukiem”. Wyobrażała sobie, że trzyma broczącego krwią Ryana w ramionach i słyszy, jak wyznaje jej nareszcie nieśmiertelną miłość. Widziała się jako wdowę po modsie, która nosi przez rok czarne koszulki polo i żąda, żeby na pogrzebie zagrali Waterloo Sunset. Niewytłumaczalne oddanie Clary Ryanowi Toppsowi było bezgraniczne. Pokonało opory wobec jego fatalnego wyglądu, nudnej osobowości i odpychających nawyków. W gruncie rzeczy nie chodziło tu o samego Ryana, bo bez względu na to, co mówiła Hortense, Clara była taką samą nastolatką jak inne i obiekt jej namiętnego uczucia był tylko swoistym rekwizytem namiętności jako takiej, namiętności, która długo tłumiona, teraz objawiała się z siłą i nieuchronnością erupcji wulkanu. Z czasem zmienił się sposób myślenia Clary, sposób jej ubierania i poruszania się, zmieniła się jej dusza. Dziewczęta całego świata nadawały takim przeobrażeniom miano Donny’ego Osmonda, Michaela Jacksona albo zespołu Bay City Rollers. Clara wolała ją nazywać Ryanem Toppsem. Nie umawiali się na randki w zwykłym sensie tego słowa. Żadnych kwiatów ani restauracji, żadnego kina czy prywatek. Od czasu do czasu, gdy zabrakło trawki, Ryan zabierał ją na metę w północnym Londynie, gdzie działki były tanie, a sprzedający, zbyt naćpani, żeby rozróżniać twarze, traktowali każdego jak najlepszego przyjaciela. Tu Ryan zapadał się w hamak i po wypaleniu kilku jointów przechodził od swoich monosylabowych pomruków do stanu kompletnej katatonii. Clara, która nie paliła, siedziała u jego stóp, podziwiała go i usiłowała włączyć się do ogólnej rozmowy. W odróżnieniu od Merlina, Clive’a, Leona, Petronii, Wan-Si i innych, nie miała wiele do opowiedzenia. Żadnych anegdot o odlotach po LSD, o brutalności policji czy marszach na Trafalgar Square. Ale umiała nawiązywać przyjaźnie. Jako dziewczyna pomysłowa, potrafiła wykorzystać całą swą wiedzę, żeby rozbawiać i przerażać to zbiorowisko hipisów, które podobnie jak ona reprezentowało skrajność, tyle że inną. Rozbawiać i przerażać opowieściami o ogniu piekielnym i potępieniu, o namiętności diabła do kału, do obdzierania ze skóry, do wypalania oczu rozpalonym pogrzebaczem i wyrywania genitaliów - jednym słowem, o wszystkich perfidnych planach Lucyfera, tego najwspanialszego z upadłych aniołów, planach, które miały się ziścić pierwszego stycznia 1975 roku. To coś, co nazywało się Ryan Topps, spychało oczywiście koniec świata do coraz odleglejszych zakamarków świadomości Clary. Tak wiele innych rzeczy pojawiało się w jej życiu, tak wiele nowości! Gdyby to było możliwe, poczułaby się już teraz jedną z wybranych, tu na miejscu, w Lambeth. Im bardziej błogosławiona czuła się na ziemi, tym rzadziej zwracała się myślami ku niebu. Bo właściwie tym, czego Clara nie potrafiła sobie wyobrazić, była sztuczka z całym procesem podziału. Tak wielu było tych, którzy nie dostąpią zbawienia. Z ośmiu milionów świadków Jehowy tylko sto czterdzieści cztery tysiące mogły zasiąść u boku Chrystusa w niebie. Dobre kobiety i wystarczająco dobrzy mężczyźni mieli osiągnąć jedynie raj na ziemi - co, ogólnie biorąc, było nie najgorszą nagrodą pocieszenia - ale w tej sytuacji pozostawały jeszcze jakieś dwa miliony, które się nigdzie nie zakwalifikują. A jeśli dodać do tego pogan, żydów, katolików, muzułmanów, tych biedaków z dżungli amazońskiej, których los opłakiwała Clara jako dziecko, to iluż nie osiągnie zbawienia! Jehowici szczycili się nieobecnością piekła w ich teologii - karą były męki, niewyobrażalne tortury dnia Sądu Ostatecznego, a potem grób, który był rzeczywiście grobem. Ale Clarze to właśnie wydawało się najgorsze - myśl o Wielkim Tłumie, który będzie korzystać z ziemskiego raju, podczas gdy umęczone, zmasakrowane ciała i szkielety potępionych będą leżeć pod cienką warstewką ziemi. Po jednej stronie stały te nieprzebrane rzesze żyjących na kuli ziemskiej, nieobznajmionych z naukami „Strażnicy” ludzi (część nie miała skrzynek pocztowych), którzy nie mogli nawiązać kontaktu z Domem Królestwa Bożego w Lambeth i otrzymać tak bardzo pomocnych na drodze ku zbawieniu lektur. Po drugiej stronie Hortense, z włosami zakręconymi na lokówki, przewracająca się w pościeli i oczekująca w ekstazie deszczu płonącej siarki, który spadnie na grzeszników, a zwłaszcza na to babsko spod pięćdziesiątego trzeciego. Hortense próbowała to wytłumaczyć: „Ci, którzy umarli, nie poznawszy Boga, zostaną wskrzeszeni i będą mieli jeszcze jedną szansę”. Ale dla Clary i tak pozostawało to niesprawiedliwym i mocno wątpliwym równaniem. Wadliwym bilansem. Z coraz większymi oporami godziła się na odciskanie śladów swoich kolan na czerwonych poduszkach w Domu Królestwa Bożego. Nie chciała nosić szarfy, transparentów ani rozdawać broszur. Nie chciała opowiadać o brakującym stopniu. Od kiedy odkryła uroki prochów, zapomniała o schodach i zaczęła korzystać z windy. Pierwszy października 1974. Koza. Zatrzymano ją na trzy kwadranse po szkole (za upieranie się, że Roger Daltrey to większy muzyk niż Jan Sebastian Bach) i w rezultacie spóźniła się na spotkanie z Ryanem, z którym umówiła się o czwartej na rogu Leenan Street. Zanim wyszła ze szkoły, zrobiło się zimno i ciemno; biegła przez sterty butwiejących jesiennych liści, wypatrując Ryana jak ulica długa i szeroka, ale nigdzie nie było jego śladu. Wystraszona, skierowała się w stronę domu, zawierając w duchu z Bogiem całe mnóstwo układów (już nigdy nie pójdę z nikim do łóżka, nigdy nie zapalę jointa, nigdy nie włożę spódniczki przed kolana) w zamian za gwarancję, że Ryan Topps, szukając schronienia przed wichurą, nie zadzwoni do ich drzwi. - Clara! Nie stójże tak na zimnie! Było to powiedziane tonem, który Hortense przybierała zawsze, kiedy miała towarzystwo - z przesadnie wyraźną artykulacją wszystkich spółgłosek - tonem, jaki rezerwowała zwykle dla pastorów i białych kobiet. Clara zamknęła za sobą drzwi frontowe i na pól sparaliżowana strachem przeszła - obok Jezusa, który w jednej chwili płakał, a w następnej już nie - przez salonik do kuchni. - Boże, przecież ona wygląda jak wyjęta z wyżymaczki, no nie? - Aha - przytaknął Ryan, który siedział za małym kuchennym stołem i ochoczo szuflował bligię z solonym dorszem. Glare zatkało; jej królicze zęby odcisnęły wzorek na dolnej wardze. - A ty co tu robisz? - Ha! - zawołała Hortense, niemal triumfalnie. - Wydaje ci się, że możesz przede mną ukrywać swoich kolegów w nieskończoność? Chłopak zmarzł, zaprosiłam go, ucięliśmy sobie miłą pogawędkę, prawda, młodzieńcze? - Aha. Tak jest, pani Bowden. - Nie bądź taka zaszokowana. Pewnie myślałaś, że go zjem albo co? No nie, Ryan? - powiedziała Hortense. Clara jeszcze nigdy nie widziała jej tak rozpromienionej. - Dokładnie - przytakną! Ryan z głupkowatą miną. Po czym oboje, Ryan Topps i matka Clary, wybuchnęli śmiechem. Czy coś może skuteczniej odebrać cały blask romansowi niż nawiązanie przez chłopaka towarzyskich stosunków z matką dziewczyny? W miarę jak noce stawały się coraz ciemniejsze i krótsze i coraz trudniej było wypatrzyć Ryana w kłębiącej się codziennie o wpół do czwartej przed szkołą ciżbie uczniów, coraz częściej zdeprymowana Clara pokonywała długą drogę do domu tylko po to, aby po raz kolejny zastać swego ukochanego, jak gawędzi pogodnie z Hortense, pożerając całe fury przysmaków ze spiżarni państwa Bowdenów: bligię z solonym dorszem, suszoną wołowinę, kurczaka z ryżem i zielonym groszkiem, imbirowe ciasto z wiórkami kokosowymi. Rozmowy te, niezwykle ożywione, kiedy Clara przekręcała klucz w zamku, milkły zawsze, gdy stawała w progu kuchni. Niczym dzieci przyłapane na psocie posępnieli i tracili cały rezon, po czym Ryan znajdował jakąś wymówkę i wychodził. Clara zauważyła też współczujące spojrzenia, jakimi zaczęła ją obrzucać cała szkoła. Co więcej, wszyscy zaczęli komentować jej ciuchy, które stawały się coraz bardziej młodzieżowe i kolorowe, podczas gdy Ryan (cóż się na Boga działo z Ryanem?) przestał nosić koszulki polo, unikał jej w szkole i kupił sobie krawat. Oczywiście, podobnie jak matka narkomana lub sąsiadka seryjnego mordercy, Clara dowiedziała się, w czym rzecz, na samym końcu. Kiedyś wiedziała o Ryanie wszystko, zanim jeszcze on sam to wiedział - była prawdziwym ekspertem od Ryana. Teraz musiała się ograniczyć do podsłuchiwania stanowczych stwierdzeń koleżanek-Irlandek, że Clara Bowden i Ryan Topps już z sobą nie kombinują - że między nimi wszystko już skończone. Może Clara domyślała się, co się dzieje, ale nie chciała w to uwierzyć. Kiedy pewnego razu zaskoczyła Ryana przy kuchennym stole zasypanym broszurkami - i zobaczyła, jak Hortense pośpiesznie zgarnia je i wsuwa do kieszeni fartucha - postanowiła jak najszybciej o tym zapomnieć. Nieco później tego samego miesiąca, kiedy Clara namówiła dziwnie smutnego Ryana na szybki numerek w nieczynnej toalecie, mrużyła oczy, więc nie zobaczyła tego, czego zobaczyć nie chciała. Ale to coś było tam pod jego swetrem i, kiedy oparł się o umywalkę, błysnęło, ledwie widoczne w posępnym półmroku - choć wydaje się to niemożliwe, a jednak błysnęło - i ten błysk był srebrzystym refleksem srebrnego krzyżyka. Niemożliwe, a jednak się zdarzyło. Tak mówią ludzie o cudach. W jakiś przedziwny sposób przeciwieństwa charakteryzujące Hortense i Ryana spotkały się na swoich biegunach, a ich upodobanie do wizji bólu i mąk piekielnych połączyło ich jak zbiegające się linie perspektywy na jakimś upiornym horyzoncie. I oto nagle wybrana i grzesznik zatoczyli cudowny pełny krąg. Teraz zaś oboje usiłowali zbawić ją, Clarę. - Wskakuj. Clara wyszła właśnie ze szkoły i zobaczyła w półmroku zmierzchu skuter, który zahamował gwałtownie tuż przed nią. - Wskakuj, Clar. - Przewieź moją matkę. - Proszę cię - powiedział Ryan, podając jej zapasowy kask. - To ważne. Muszę z tobą pogadać. Mamy mało czasu. - Niby dlaczego? - warknęła Clara, kołysząc się nerwowo na koturnach swoich butów. - Wyjeżdżasz gdzieś? - Wyjeżdżamy razem - mruknął Ryan. - Mam nadzieję, że tam, gdzie powinniśmy. - Nie. - Proszę cię, Clar. - Powiedziałam: nie. - Proszę... To ważne. Sprawa życia i śmierci. - Ale człowieku... No dobrze. Ale tego nie chcę - oddała mu kask i usiadła po damsku na skuterze. - Nie będę sobie burzyć fryzury. Pognali przez Londyn do Hampstead Heath, na sam szczyt Primrose Hill, gdzie patrząc z góry na jaskrawopomarańczową, fosforyczną poświatę nad miastem, ostrożnie i zawile, jakimś nie swoim językiem, przedstawił sprawę. Konkluzja jego wywodu brzmiała następująco: do końca świata pozostał jeszcze tylko miesiąc. - Rzecz w tym, że i ona, i ja, po prostu my oboje... - My! - Twoja mama... twoja mama i ja - wybąkał Ryan - oboje się martwimy. O ciebie. Niewielu przeżyje te ostatnie dni. A ty wpadłaś w złe towarzystwo, Clar... - Stary - powiedziała Clara, potrząsając głową i cmokając ze zniecierpliwieniem. - Ja w tę całą aferę nie wierzę. A oni to przecież twoi kumple. - Wcale nie. Już nimi nie są. Przez trawę. W trawie tkwi całe zło. A ta banda - Wan-Si, Petronia... - To moje przyjaciółki! - To nie są porządne dziewczyny, Clar. Powinny być ze swoimi rodzinami, inaczej się ubierać i nie zadawać się z tymi facetami, co tam mieszkają. Ty też nie powinnaś tego robić. I nie ubierać się jak... jak... jak... - Jak kto? - Jak kurwa! - wypalił Ryan, tak jakby wyrzucenie z siebie tego słowa bardzo mu ulżyło. - Jak ulicznica! - O, bracie. Teraz przeholowałeś... Odwieź mnie do domu. - Dostaną, na co zasłużyli - powiedział Ryan, kiwając głową w zamyśleniu i omiatając szerokim gestem cały Londyn, od Chiswick po Archway. - Ty masz jeszcze szansę. Po czyjej chcesz być stronie, Clar? Po czyjej? Chcesz żyć w niebie ze stu czterdziestoma czterema tysiącami tych, którzy będą panować razem z Chrystusem? Czy być jedną z tej wielkiej rzeszy, która będzie żyć w ziemskim raju, co niby jest w porządku, ale... A może chcesz być jedną z tych, którzy dostaną za swoje, będą torturowani i zabici, co? Ja tylko oddzielam owce od kóz, Clar, owce od kóz. To ze świętego Mateusza. I myślę, że ty jesteś owcą, co nie? - Coś ci powiem - rzekła Clara, ruszając w stronę skutera i sadowiąc się na tylnym siodełku. - Ja jestem kozą. I to mi pasuje. Chcę być kozą. I wolę się smażyć w siarce z moimi przyjaciółmi, niż siedzieć w niebie i zanudzić się na śmierć z tym koszmarnym Darcusem, moją starą i z tobą! - Nie powinnaś tak mówić, Clar - powiedział Ryan z powagą, wkładając kask. - Szkoda, że to powiedziałaś. Nie powinnaś dla swojego dobra. O n może nas słyszeć. - A ja mam dość słuchania twojej gadki. Odwieź mnie do domu. - To prawda, co mówię! On nas słyszy! - wrzasnął Ryan, odwracając głowę i przekrzykując ryk skutera, kiedy ruszyli i pomknęli w dół po zboczu. - On to wszystko widzi! On na nas patrzy! - A ty lepiej patrz na drogę - odkrzyknęła Clara, bo właśnie grupa chasydów rozpierzchła się przed nimi w popłochu na wszystkie strony. - Patrz, jak jedziesz. - Tylko nieliczni - tak mówi Pismo Święte - tylko garstka. Każdy dostanie to, na co zasługuje, jak jest powiedziane w Deureto... Deutero-nomii. Każdy dostanie to, na co zasługuje, i tylko garstka... W samym środku tej natchnionej biblijnej egzegezy Ryana Toppsa jego byłe fałszywe bóstwo, vespa GS, wyrżnęło prosto w czterystuletni dąb. Natura zatriumfowała nad arogancją wytworu technicznej myśli ludzkiej. Drzewo wyszło z tego cało, skuter poległ. Ryana wyrzuciło w jedną stronę, Clarę w drugą. Zasady chrześcijaństwa i prawo Murphy’ego są takie same: Wszystko przydarza się mnie i dla mnie. Jeśli więc człowiek upuści kromkę chleba i ta upadnie masłem w dół, ten niefortunny przypadek traktuje się jako potwierdzenie zasadniczej prawdy o pechu - chleb upadł właśnie w ten sposób tylko po to, żeby udowodnić panu, panie Pechowiec, że we wszechświecie istnieje pewna określona siła i jest nią pech. Nie ma w tym nic przypadkowego. Chleb nigdy nie upadnie właściwą stroną, brzmi argument, bo takie jest to prawo. Krótko mówiąc, dopada ono człowieka po to, żeby dowieść, że istnieje. A jednak w odróżnieniu od prawa ciążenia, nie działa absolutnie niezależnie od okoliczności; kiedy chleb wyląduje na podłodze właściwą stroną, prawo to w tajemniczy sposób przestaje obowiązywać. I podobnie teraz, kiedy Clara upadła, wybijając sobie górne zęby, Ryan podniósł się, zdrów i cały, bez jednego zadraśnięcia, i od razu wiedział, że stało się tak dlatego, iż Bóg zaliczył go do grona zbawionych, a Clarę do potępionych. Nie zaś dlatego że jedno miało na głowie kask, a drugie nie. A gdyby stało się odwrotnie, gdyby prawa fizyki sprawiły, że to zęby Ryana potoczyłyby się po zboczu Primrose Hill jak emaliowane śnieżnobiałe kuleczki - no cóż, wtedy stwierdziłby z całą stanowczością, że Bóg zniknął w tajemniczy sposób niczym prestidigitator. Ten właśnie wypadek był ostatecznym znakiem, którego potrzebował Ryan. Kiedy do Nowego Roku pozostały już tylko godziny, rozpoczął czuwanie w saloniku, siedząc z Hortense w kręgu świec i modląc się gorąco o zbawienie duszy Clary, gdy tymczasem Darcus sikał do swojej rurki i oglądał Generation Game na BBC One. Clara natomiast włożyła parę żółtych spodni dzwonów i czerwony top i z gołym brzuchem poszła na prywatkę. Wcześniej zaproponowała hasło noworoczne, pomagała malować transparent i zwieszać go z okna; tańczyła i paliła razem z pozostałymi i czuła się, bez fałszywej skromności, najpiękniejszą dziewczyną, prawdziwą ozdobą mety. Ale kiedy nieuchronna północ wreszcie wybiła i minęła, a jeźdźcy Apokalipsy jakoś się nie pojawiali, Clarę, ku jej własnemu zaskoczeniu, ogarnęła melancholia. Utrata wiary jest bowiem jak gotowanie morskiej wody, żeby uzyskać sól - coś się zyskuje, ale też coś się traci. Choć jej przyjaciele - Merlin, Wan-Si i inni - zaczęli ją klepać po plecach i gratulować tego, że pozbyła się swych gorączkowych rojeń o zagładzie i odkupieniu, Clara w duchu opłakiwała owo ciepłe dotknięcie, na które czekała całe dziewiętnaście lat, ów wszechogarniający uścisk Zbawiciela, tego, który był Alfą i Omegą, początkiem i końcem, tego, który miał ją wybawić od tego wszystkiego, od apatycznego, prozaicznego bytowania w suterenie w Lambeth. I co z nią teraz będzie? Ryan znajdzie sobie innego bzika, Darcusowi wystarczy przełączenie się na inny kanał, Hortense zmaterializuje się oczywiście w umyśle kolejna data, czemu towarzyszyć będzie jeszcze więcej broszurek i jeszcze głębsza wiara. Ale Clara była zupełnie inna niż Hortense. A jednak osad pozostały po wyparowaniu wiary nie znikał. Wciąż pragnęła przyjścia jakiegoś zbawcy. Wciąż marzyła o człowieku, który ją stąd wyrwie, wybierze ją spośród innych, tak by mogła chodzić z Nim w białych szatach, bo jest godna {Objawienie dane Janowi 3, 4). Być może nie jest to więc aż tak trudne do wytłumaczenia, że kiedy Clara Bowden zobaczyła nazajutrz rano Archiego Jonesa u stóp schodów, dostrzegła w nim kogoś więcej niż tylko niewysokiego, pucołowatego białego mężczyznę w średnim wieku i w źle skrojonym garniturze. Zobaczyła Archiego przez szarozielony woal straty; jej świat właśnie przestał istnieć, wiara, którą żyła, cofnęła się jak fala odpływu i Archie, zupełnie przypadkowo, stał się facetem z dowcipu - ostatnim człowiekiem na świecie. 3. Dwie rodziny „Lepiej jest zawrzeć związek małżeński, niż płonąć namiętnością”, mówi święty Paweł w Pierwszym Liście do Koryntian, w dziewiątym wersecie siódmego rozdziału. Dobra rada. Oczywiście list poucza także, iż nie należy zawiązywać pyska „wołowi młócącemu” - no i bądź tu mądry. Jeszcze przed końcem stycznia 1975 roku Clara wyrzekła się dla Ar-chibalda Jonesa swego Kościoła z całą jego dosłowną interpretacją biblijnych tekstów, ale wciąż jeszcze nie była bezrefleksyjną ateistką, nie należała do tych, co to potrafią się śmiać przed ołtarzem czy całkowicie negują nauki świętego Pawła. Druga prawda apostoła nie była problemem - nie posiadając wołu, Clara była wyłączona ze sprawy niejako per procura. Ale pierwsza nie dawała jej spać po nocach. Czy rzeczywiście stan małżeński był czymś lepszym? Nawet jeśli przyszły mąż był poganinem? Nie miała się jak dowiedzieć, nie miała w nikim oparcia, żyła bez siatki zabezpieczającej. Jeszcze bardziej niż Bóg trapiła ją matka. Hortense była absolutnie przeciwna ich związkowi, nie tyle ze względu na dzielącą narzeczonych różnicę wieku, ile na kolor skóry; kiedy tylko pewnego ranka usłyszała nowinę, natychmiast, od progu, odprawiła córkę. Clara czuła, że w głębi duszy matka wolałaby, żeby jej córka poślubiła nieodpowiedniego człowieka, niż żeby miała żyć z nim w grzechu, a więc pod wpływem nagłego impulsu zaczęła błagać Archiego, żeby zabrał ją tak daleko od Lambeth, jak tylko mógł ją zabrać człowiek o jego pozycji materialnej - do Maroka, Belgii, Włoch. Archie ścisnął jej dłoń, pokiwał głową i szepnął na uszko coś milutkiego, doskonale świadom tego, że najśmielszym przedsięwzięciem, na jakie stać człowieka o jego statusie majątkowym, jest przeprowadzka do nowo nabytego, obciążonego długiem hipotecznym piętrowego domku w Willesden Green. Uważał jednak, że nie ma sensu wspominać o tym akurat teraz, w tak podniosłej chwili. Niech rozczarowanie przyjdzie później, w nieco łagodniejszej formie. Trzy miesiące później Clara została delikatnie sprowadzona na ziemię - i oto przeprowadzali się do nowego domu. Archie gramolił się po omacku po schodach, jak zwykle przeklinając i omdlewając pod ciężarem pudeł, które Clara, mrużąc oślepione majowym słońcem oczy, żeby móc się zorientować w topografii domu, wnosiła po dwa-trzy naraz, bez najmniejszego wysiłku. Rozebrana do fioletowej gimnastycznej koszulki, oparła się o furtkę. Co to za miejsce? Bo prawdę powiedziawszy, nie można było mieć co do tego pewności. Jadąc w szoferce meblowego wozu, patrzyła na szeroką ulicę i to, co widziała, wydało jej się paskudne, nędzne i dobrze znajome {choć nie było tu Domów Królestwa Bożego ani episkopalnych kościołów), ale nagle za rogiem ulica wybuchnęła zielenią pięknych dębów, domy, okazalsze i bardziej od siebie oddalone, strzeliły w górę, zobaczyła też parki i biblioteki. A potem nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, drzewa znikły, w magiczny sposób przeobrażając się w przystanki autobusowe, a domy na mocy tego samego zaklęcia zamieniły się w mniejsze, koślawe i pozbawione schodów siedziby, z ciągnącym się naprzeciwko sznurem zaniedbanych pawilonów handlowych, tych osobliwych tworów, w których zawsze i nieodmiennie musi być nieczynny, oferujący śniadania bar z przekąskami niezainteresowany tanimi chwytami reklamowymi warsztat ślusarski (DORABIANIE KLUCZY) stale zamknięty zakład fryzjerski, popisujący się koszmarnymi sloganami („Każdy włos na wagę złota”, „Strzyżemy modnie - uszy zostawiamy”, „Strzyżonego Pan Bóg strzeże”). Jazda wzdłuż tej panoramy przypominała loterię: człowiek patrzył, nie wiedząc, czy osiądzie ostatecznie wśród drzew czy wpakuje się w jakiś szajs. W końcu samochód zwolnił i zatrzymał się przed domem, całkiem ładnym, usytuowanym gdzieś pośrodku, pomiędzy drzewami i szaj-sem, i Clara poczuła nagły przypływ wdzięczności. Dom był ładny, może nie tak ładny, jak sobie wyobrażała, ale i nie tak szpetny, jak się tego obawiała. Miał niewielki ogródek od frontu i na tyłach, wycieraczkę pod drzwiami, kołatkę, toaletę wewnątrz... I do tego ona, Clara, nie zapłaciła za to wszystko zbyt wysokiej ceny. Dała tylko swoją miłość. Po prostu miłość. A wbrew temu, co mogli sobie mówić Koryntianie, uda-wanie miłości nie jest wcale tak trudne, zwłaszcza jeśli tak naprawdę nigdy się nie kochało. Clara nie kochała Archiego, ale postanowiła od pierwszej chwili, od spotkania na schodach, oddać mu się w opiekę, jeśli tylko on zechce ją stamtąd zabrać. I zabrał ją, a choć nie było to ani Maroko, ani Belgia czy Włochy, uznała to miejsce za całkiem miłe, milsze od jakiegokolwiek dotąd jej znanego. Clara zdawała sobie sprawę z tego, że Archibald Jones nie jest żadnym romantycznym bohaterem. Trzy miesiące spędzone w zatęchłym pokoju przy Cricklewood wystarczyły, by dokonać tego odkrycia. Och, owszem, potrafił być czuły, a czasem nawet czarujący, potrafił zaraz po przebudzeniu zagwizdać kryształowo czystą nutę, prowadził samochód spokojnie i rozważnie i zaskakująco dobrze gotował, ale romantyczne uniesienia miał już za sobą, o namiętności nie było mowy. Clara uważała, że skoro już młoda i ładna kobieta wiąże się z mężczyzną tak przeciętnym, to mężczyzna ów powinien być jej bez reszty oddany - jej urodzie i młodości. Tyle przynajmniej można było dla równowagi oczekiwać. Ale nie od Archiego. Wystarczył miesiąc od ślubu i już jego spojrzenie stało się szkliste, jakby nieobecne, a wyraz twarzy zaczął zdradzać, że traktuje ją jak powietrze. Arenie przeobraził się z powrotem w kawalera: piwko z Samadem Iqbalem, obiadek z Samadem Iqbalem. Niedzielne śniadania z Samadem Iqbalem, każda wolna chwila z tym facetem w tej cholernej knajpie O’Connella. Clara próbowała zachowywać się rozsądnie. Pytała go: „Dlaczego nigdy nie ma cię w domu? Dlaczego spędzasz tyle czasu z tym Indusem?”. W odpowiedzi klepnięcie w plecy, cmoknięcie w policzek, kapota z wieszaka i już za progiem ta sama odpowiedź: „Z Samem? Znamy się kopę lat”. Nie mogła temu zaprzeczyć. Znali się, kiedy jej jeszcze nie było na świecie. Nie był zatem bynajmniej jej wyśnionym rycerzem ten cały Archibald Jones. Żadnego celu w życiu, żadnych oczekiwań, żadnych ambicji. Jego największymi przyjemnościami były angielskie śniadania i majsterkowa-nie. Nudziarz. Wapniak. A jednak... dobry człowiek. Był po prostu dobrym człowiekiem. Choć ta jego dobroć nie była może niczym wielkim, nie rozjaśniała życia, ale zawsze stanowiła jakąś wartość. Dostrzegła to w nim już tego pierwszego dnia, na schodach, tak po prostu, od pierwszego spojrzenia, w taki sam sposób, jak potrafiła wskazać dobry owoc na straganie w Brixton, nie dotykając go nawet. Takie to myśli towarzyszyły Clarze, gdy trzy miesiące po ślubie stała oparta o ogrodową furtkę, obserwując w milczeniu, jak czoło jej męża na przemian marszczy się i wygładza niczym miechy harmonii i jak okrągły brzuszek wylewa mu się nad paskiem. Myślała też o tym, jak białe jest ciało jej męża poznaczone niebieskimi żyłkami, jak uwydatniają mu się na szyi dwa postronki - „indycze korale”, jak mówiło się na Jamajce - charakterystyczne dla mężczyzn, których czas jest policzony. Clara zmarszczyła brwi. Nie zauważyła tych mankamentów podczas ślubu. Dlaczego? Bo Archie uśmiechał się i miał biały golf... choć nie, to nie było to - rzecz w tym, że po prostu nie szukała wtedy u niego tych skaz. Tamtego dnia Clara przez większość czasu skupiała uwagę na swoich stopach. Czternasty lutego był ciepłym, niezwykle ciepłym dniem i musieli czekać, bo cały tłum ludzi zapragnął się pobrać tego dnia w niewielkim urzędzie stanu cywilnego na Ludgate Hill. Clara przypomniała sobie, jak zrzuciła maleńkie brązowe pantofelki na wysokim obcasie i stanęła bosymi stopami na lodowato zimnej podłodze; starając się ustawić je symetrycznie, równiutko po dwóch stronach ciemnej rysy na płytce. Balansując w ten sposób, uprawiała grę z losem, w której stawką było jej przyszłe szczęście. Tymczasem Archie ocierał pot z górnej wargi i przeklinał natrętny promień słońca, który sprawiał, że słona strużka spływała mu po wewnętrznej stronie uda. Na swój drugi ślub wybrał moherowy garnitur i biały golf - trafność tego wyboru okazała się wysoce problematyczna. Upał wyciskał z niego strużki potu, które ściekały mu po całym ciele, przesiąkały przez golf i, łącząc się z moherem, wytwarzały charakterystyczną woń mokrego psa. Clara, w długiej sukni od Jeffa Banksa z brązowego kaszmiru i z idealną protezą, kojarzyła się bardziej z kocicą. Suknia miała dekolt na plecach, zęby były idealnie białe, i wszystko to razem dawało zdecydowanie koci efekt - panna młoda wyglądała jak pantera w wieczorowej sukni; gdzie kończy! się materiał, a zaczynała skóra Clary, trudno było gołym okiem dojrzeć. Podobnie też jak kotka reagowała na mętną od kurzu smugę słońca, która padała przez wysokie okno na czekające w kolejce pary. Grzała sobie w tym słońcu nagi grzbiet, zdawała się wręcz zmysłowo przeciągać. Nawet urzędnik, który widział już wszystko - kobiety o końskich twarzach poślubiające łasicowatych facetów i słoniowatych facetów poślubiających kobiety-sowy - uniósł ze zdziwienia brwi na widok zbliżającej się do jego biurka, w najwyższym stopniu niedopasowanej pary. Kotki i psa. - Szanowanie księdzu - powiedział Archie. - Archibald, staruszku, to jest urzędnik magistracki - zwrócił mu uwagę jego przyjaciel, Samad Miah Iqbal, który razem ze swoją filigranową żoną AJsaną został wywołany z miejsca odosobnienia, jakim była poczekalnia dla gości, żeby złożyć podpis na akcie małżeństwa. - Nie ksiądz katolicki. - Racja. Oczywiście. Przepraszam. To nerwy. - Czy możemy zaczynać? - zapytał nadęty urzędnik. - Mam dziś jeszcze cały tłum takich jak wy. Te słowa i niewiele ponadto składały się na całą ceremonię. Archie-mu wręczono pióro, żeby wpisał swoje imię i nazwisko (Alfred Archibald Jones), narodowość (angielska) i wiek (47). W rubryce „zawód” wpisał po krótkim wahaniu „specjalista od reklamy (ulotki)”, po czym złożył zamaszysty podpis. Clara również wpisała imię i nazwisko (Clara Iphegenia Bowden), narodowość (jamajska) i wiek (19). Nie znalazłszy rubryki, która interesowałaby się jej zawodem, przeszła od razu do wyraźnej wykropkowanej linii, przejechała po niej energicznie piórem, a kiedy odłożyła pióro i wyprostowała się, nazywała się już Jones. Pani Jones niepodobna do żadnej pani Jones przed nią. Wyszli na zewnątrz na schody, gdzie lekki wietrzyk unosił konfetti „z odzysku” i zasypywał nimi nowożeńców i gdzie Clara została już formalnie przedstawiona swoim gościom, indyjskiemu małżeństwu w fioletowych jedwabiach. Samad Iqbal, wysoki, przystojny mężczyzna z olśniewająco białymi zębami i bezwładną ręką, wciąż poklepywał ją po plecach drugą, zdrową. - Wiesz, to mój pomysł - powtarzał. - To mój pomysł z tym całym ślubem. Znam Archiego, staruszka od... od którego to roku? - Od 1945, Sam. - Właśnie to uświadamiam twojej pięknej żonie, od 1945. Kiedy zna się kogoś tak długo i kiedy się z nim walczyło ramię w ramię, to człowiek ma obowiązek zadbać o szczęście przyjaciela, jeśli ten nie jest szczęśliwy. A Archie nie był! Wprost przeciwnie, dopóki oczywiście ty nie pojawiłaś się na horyzoncie. Tkwił po uszy w gównie, przepraszam za wyrażenie. Dzięki Bogu zapakowali j ą na dobre. Dla wariatów jest jedno miejsce i powinni tam wsadzić ich wszystkich... - Samad wyhamował w połowie zdania, widząc, że Clara najwyraźniej nie ma pojęcia, o czym on mówi. - A zresztą co tu dużo gadać... W każdym razie to był mój pomysł z tym całym ślubem. Jego żona, Alsana, maleńka, z zaciśniętymi ustami, zdawała się z jakiegoś powodu nie aprobować Clary (choć była od niej zaledwie o kilka lat starsza) i powtarzała tylko: „O, tak, pani Jones” i „Och, nie, pani Jones”, co tak wyprowadzało Clare, z równowagi i tak ją deprymowało, że poczuła się zmuszona z powrotem włożyć buty. Archiemu było przykro, głównie ze względu na Glare, że nie ma więcej gości. Ale nie mieli kogo zaprosić. Wszyscy pozostali krewni i znajomi zignorowali zaproszenie na ślub, niektórzy odmówili stanowczo, inni ze świętym oburzeniem, jeszcze inni uznali, że najlepiej będzie pominąć je milczeniem, w związku z czym nie otwierali korespondencji i nie odbierali telefonów. Jedynym życzliwym im człowiekiem był Ibelgaufts, którego ani nie poinformowano o wydarzeniu, ani nie zaproszono, lecz od którego, o dziwo, nadeszła poranną pocztą kartka: 14 lutego 1975 Drogi Archibaldzie, zwykle wiadomość o czyimś ślubie budzi we mnie mizantropa, ale dziś, kiedy usiłowałem uratować więdnące petunie, poczułem nagle przypływ ciepłych uczuć na myśl o dozgonnym związku mężczyzny i kobiety. Jest to naprawdę nadzwyczajne, że my, ludzie, podejmujemy się czegoś tak niemożliwego, nie uważasz? Ale teraz już poważnie: jak wiesz, jestem człowiekiem, który zawodowo zagląda w głąb „Kobiety” i, podobnie jak psychiatra, orzeka, że jest w pełni zdrowa lub przeciwnie. I jestem pewien, przyjacielu (że pociągnę dalej tę metaforę), że „spenetrowałeś” swoją przyszłą małżonkę w podobny sposób, zarówno pod względem duchowym, jak umysłowym, i że nie odkryłeś w niej żadnych usterek, wobec czego nie pozostaje mi nic innego, jak tylko przekazać Ci serdeczne gratulacje od Twojego oddanego rywala Horsta Ibelgauftsa Jakie jeszcze wspomnienia tego dnia mogły uczynić go wyjątkowym i wyróżnić go spośród pozostałych trzystu sześćdziesięciu pięciu, jakie składały się na rok 1975? Clara zapamiętała spoconego młodego Murzyna w czarnym garniturze, który stojąc na skrzynce po jabłkach, przemawiał namiętnie do braci i sióstr, zapamiętała też starą żebraczkę, która wyciągnęła goździk z pojemnika na śmieci, żeby wpiąć go sobie we włosy. Ale potem wszystko się skończyło; przygotowane przez Clarę cienko posmarowane sandwicze tkwiły zapomniane i umęczone na dnie tor-by, niebo zaciągnęło się chmurami i kiedy, minąwszy po drodze na Fleet Street szydzących z nich wyrostków z niedzielnymi kuflami piwa w dłoniach, dotarli do samochodu Archiego, by podjechać do pubu King Ludd, okazało się, że za wycieraczką tkwi mandat za niewłaściwe parkowanie. Clara spędziła zatem pierwsze trzy godziny swego małżeńskiego życia na posterunku policji w Cheapside, trzymając buty w dłoniach i patrząc, jak jej zbawca wykłóca się zażarcie z policjantem, który za nic nie mógł pojąć przedstawianej przez Archiego subtelnej interpretacji zasad niedzielnego parkowania. - Clara, Clara, kochanie... Zasłonięty częściowo stolikiem Archie wyminął ją z wysiłkiem, zmierzając ku drzwiom frontowym. - Wieczorem przychodzą Ick-ballowie; chcę tu trochę ogarnąć, więc zejdź mi z drogi. - Pomóc ci? - zapytała Clara cierpliwie, choć wciąż jeszcze pogrążona była w rojeniach. - Mogę coś przenieść, jeśli... - Nie, nie. Dam sobie radę. Clara wyciągnęła rękę, żeby uchwycić za brzeg stolika. - Daj, ja tylko... Archie usiłował przepchnąć stolik przez wąskie drzwi, starając się trzymać jednocześnie nogi i ruchomy szklany blat. - To robota dla mężczyzny, kochanie. - Ale ja... - Clara podniosła wielki fotel z godną pozazdroszczenia łatwością i przeniosła go tam, gdzie padł Archie, który teraz łapał oddech, siedząc na schodach w przedpokoju. - Żaden problem. Jak potrzebujesz pomocy, wystarczy poprosić. - Przeciągnęła delikatnie dłonią po jego czole. - Jasne, jasne, jasne - odepchnął jej rękę z irytacją, jakby odganiał muchę. - Zupełnie dobrze sobie radzę... - Ja wiem. - To robota dla mężczyzny. - Tak, tak, wiem. Nie chciałam... - Słuchaj, Clara, kochanie, zejdź mi tylko z drogi, a ja już sobie poradzę, okej? Clara patrzyła, jak Archie z determinacją zawija rękawy i jeszcze raz przymierza się do stolika. - Jeśli naprawdę chcesz mi pomóc, kochanie, możesz zacząć po trochu wnosić swoje ubrania. Jest tego tyle, że gdyby to załadować na jakiś statek, z miejsca poszedłby na dno. Jak my to wszystko pomieścimy przy tej ciasnocie, naprawdę nie wiem. - Mówiłam ci już, zawsze możemy część wyrzucić. - Nie spychaj teraz wszystkich decyzji na mnie, dobra? Wypraszam sobie. A co z wieszakiem na palta? Tak właśnie było: nigdy nie potrafił zdecydować, zająć konkretnego stanowiska. - Już ci powiedziałam: jak ci się nie podoba, odeślij ten cholerny wieszak z powrotem. Kupiłam go, bo myślałam, że ci się spodoba. - No dobrze, kochanie - powiedział Archie ostrożnie, uświadomiwszy sobie, że Clara mówi podniesionym głosem. - Ale to były moje pieniądze. Wypadało przynajmniej zapytać mnie o zdanie. - Człowieku! To tylko wieszak. Jest po prostu czerwony. A czerwony to czerwony i nic więcej. Co ci się nagle nie podoba w czerwonym? - Ja po prostu się staram - rzekł Archie, zniżając głos do chrapliwego, dramatycznego szeptu (ulubionej broni z małżeńskiego arsenału - Nie przy sąsiadach/dzieciach) - żeby ten dom miał jakąś klasę. Mamy tu miłe sąsiedztwo, zaczynamy nowe życie i tak dalej. Słuchaj, nie kłóćmy się. Rzućmy monetę: reszka, wieszak zostaje, orzeł... Kiedy kłócą się zakochani, już po chwili padają sobie w ramiona; bardziej zaawansowani w małżeństwie poszliby na górę lub rozeszliby się do sąsiednich pokoi, żeby ochłonąć i dopiero wtedy znów się zejść. Tacy, których związek jest na krawędzi rozpadu, znaleźliby partnera o dwie przecznice dalej albo o dwa kraje na wschód, nim, pod wpływem jakiegoś bodźca, poczucia odpowiedzialności, wspomnienia, pociągnięcia dziecięcej rączki albo skurczu serca, odbyliby długą podróż powrotną do swej drugiej połowy. To, co zrobiła Clara, było w tej skali Richtera tylko drobnym wstrząsem. Odwróciła się w stronę furtki, zrobiła dwa kroki i stanęła. - Reszka! - zawołał Archie, najwyraźniej bez urazy. - Wieszak zostaje. Widzisz? To bardzo proste. - Nie chcę się kłócić - odwróciła się do niego, myśląc w duchu, że musi pamiętać, ile mu zawdzięcza. - Mówiłeś, że Iqbalowie przychodzą na kolację. Tak sobie pomyślałam... że gdyby chcieli, żebym ugotowała curry, to umiem to zrobić - ale to curry po mojemu. - Na litość boską, oni nie są z tych Indusów - powiedział Archie z irytacją, lekko urażony jej sugestią. - Samad chętnie zje normalną niedzielną pieczeń, tak samo jak każdy z naszych sąsiadów. Wciąż serwuje indyjskie jedzenie, nie musi go jeszcze jeść. - Zastanawiałam się tylko... - No więc się nie zastanawiaj. Proszę cię, Clara. Pocałował ją czule w czoło; musiała się przy tym nieco schylić. - Znam Sama od lat. Jego żona też jest raczej z tych spokojnych. To nie jest przecież rodzina królewska. Oni nie są typowymi Indusami - powtórzył i potrząsnął głową, bo nagle zaniepokoił go pewien problem, coś, czego nie potrafił rozwikłać. * Samad i Alsana Iqbalowie, którzy nie byli z tych Indusów (podobnie jak Clara nie była według Archiego z tych czarnych), którzy właściwie nie byli w ogóle Indusami, ale Banglijczykami, mieszkali o cztery przecznice dalej, na „gorszym” krańcu Willesden High Road. Trzeba było całego roku dodatkowej harówki, żeby uroczyście przeprowadzić się z „gorszego” końca Whitechapel na „gorszy” koniec Willesden. Cały rok Alsana ślęczała nad ustawioną w kuchni starą maszyną Singera i zszywała kawałki czarnego plastiku dla sklepu w Soho o nazwie Dominacja (często w nocy, trzymając w rękach zszyty właśnie według dostarczonego wzoru kawałek, zastanawiała się, co też to może być). Cały rok Samad, przechylając lekko głowę, wsłuchiwał się z odpowiednim uszanowaniem i z ołówkiem w lewej dłoni w zamówienia wygłaszane z koszmarną wymową - brytyjską, hiszpańską, amerykańską, francuską, australijską: „Pióro z bałkażanów poproszę. I ciemniaki z groszkiem w sosie curry”. „Skurcze z fredkami. Cienkuję”. Od szóstej wieczorem do trzeciej w nocy; a potem cały dzień odsypianie, aż w końcu światło dnia stało się dlań takim rarytasem jak suty napiwek. Jaki jest sens, myślał, odsuwając dwie czekoladki i rachunek, żeby odkryć pod nim piętnaście pensów, jaki jest sens dawać kelnerowi tyle, ile wrzuca się do fontanny, żeby spełniły się życzenia? Ale zanim występna myśl o dyskretnym zawinięciu tych piętnastu pensów w serwetkę miała szansę uformować się w jego głowie, Mukhul - Ardashir Mukhul, żylasty właściciel restauracji Pałace, który sunął przez salę z jednym dobrotliwym okiem utkwionym w klientach i drugim czujnie śledzącym personel - był już przy nim. - Saaamaad, kuzynie - Mukhul miał obleśny, przyprawiający o mdłości sposób mówienia. - Czy pocałowałeś już dziś w dupę kogo trzeba? Byli istotnie dalekimi krewnymi, przy czym Samad był starszy o sześć lat. Z jakąż radością (wręcz z rozkoszą!) Ardashir otworzył w styczniu list, żeby przeczytać, że jego starszy, mądrzejszy, przystojniejszy kuzyn nie może znaleźć w Anglii pracy i czy w związku z tym nie mógłby... - Piętnaście pensów, kuzynie - rzekł Samad, podnosząc dłoń. - No cóż, ziarnko do ziarnka, ziarnko do ziarnka - powiedział Ardashir i jego cienkie usta śniętej ryby rozciągnęły się w uśmiechu. - Do nocnika z tym! Nocnik był czarnym naczyniem ustawionym na cokole przed toaletą dla personelu; wrzucano tam wszystkie napiwki, a potem, nad ranem, dzielono. Dla młodszych, bystrzejszych i bardziej urodziwych kelnerów, takich jak Shiva, była to krzycząca niesprawiedliwość. Shiva był jedynym hindusem wśród obsługi - co było przejawem uznania dla jego kelnerskich umiejętności, które zatriumfowały nad różnicami religijnymi. Potrafił w ciągu jednego wieczoru uzbierać i cztery funty, jeśli tylko jakaś siedząca w kąciku zapłakana biała rozwódka czuła się dostatecznie samotna, a on skutecznie zatrzepotał swymi długimi rzęsami. Potrafił także wyciągnąć swoją dolę od ubranych w golfy reżyserów i producentów (Pałace była usytuowana w samym środku dzielnicy, w której skupione były londyńskie teatry, a była to wciąż jeszcze epoka triumfów nowatorskiego zespołu Royal Court, pięknych chłopców i „małego realizmu” na scenie), a więc ludzi, którzy komplementowali przystojniaka, patrzyli, jak biegając do baru i z powrotem, prowokacyjnie kręci tyłkiem, i zaklinali się, że jeśli ktoś kiedyś zaadaptuje Drogę do Indii dla potrzeb sceny, Shiva dostanie każdą rolę, jakiej tylko zapragnie. Dla Shivy zatem system nocnika był po prostu rozbojem w biały dzień i obrazą dla jego niezrównanych kelnerskich talentów. Ale tacy ludzie jak Samad, tuż przed pięćdziesiątką, a nawet starsi, jak siwowłosy Mohammed (stryjeczny dziadek Ardashira), który miał osiemdziesiąt lat i głębokie bruzdy wokół ust, ślad uśmiechów z młodości, tacy zatem ludzie nie mogli uskarżać się na nocnik. Rozsądniej było dołożyć do puli, niż wsunąć ukradkiem do kieszeni piętnaście pensów i ryzykować, że zostanie się przyłapanym (i pozbawionym przez tydzień wszelkich napiwków). - Wszyscy się na mnie wozicie - zżymał się Shiva, kiedy musiał nad ranem wyrzec się swoich pięciu funtów i wrzucić je do skarbonki. - Wozicie się na moich plecach! Niech ktoś zdejmie te pasożyty z moich pleców! To mój piątal, a teraz podzielą go, kurwa, na sto pięćdziesiąt milionów sposobów i porozdają tym nieudacznikom! Co to jest - komunizm? Pozostali kelnerzy unikali jego wzroku i zajmowali się pilnie innymi sprawami, aż do dnia - tego z piętnastopensowym napiwkiem - kiedy Samad rzekł spokojnie i ledwie dosłyszalnie: - Zamknij się, chłopie. - Ty! - Shiva odwrócił się gwałtownie w stronę Samada, który ucierał soczewicę na jutrzejszy dal. - Ty jesteś najgorszy z całej bandy! Jesteś najgorszym, kurwa, kelnerem, jakiego w życiu widziałem! Nie dostałbyś napiwku, nawet gdybyś obciągnął tym sukinsynom druta! Słyszałem, jak próbowałeś rozmawiać z gościem a to o biologii, a to o polityce, a ty masz po prostu podawać żarcie, idioto, bo jesteś, kurwa, kelnerem, a nie żadnym pieprzonym Michaelem Parkinsonem. „Czy dobrze słyszałem? Zdaje się, że wspo-miał pan o Delhi” - Shiva przerzucił fartuch przez ramię i zaczął się krygować, krążąc po kuchni (parodystą był żałosnym). - „Studiowałem tam, wie pan, na tamtejszym uniwersytecie. Było to niezwykle fascynujące, o tak - a poza tym walczyłem podczas wojny, biłem się za Anglię, to urocze, doprawdy urocze”. - Krążył po kuchni, przechylając głowę i zacierając ręce jak Uriah Heep, kłaniając się i przyklękając przed szefem kuchni, przed staruszkiem układającym wielkie połcie mięsa w chłodni, przed chłopakiem czyszczącym piec. - Oj, Samad, Samad... - powiedział wreszcie nieskończenie zbolałym głosem, po czym zatrzymał się raptownie, ściągnął fartuch i przepasał się nim. - Jesteś takim żałosnym człowieczkiem! Mohammed podniósł wzrok sponad garnka, który właśnie czyścił, i potrząsnął głową, po czym rzucił w przestrzeń: - Ach, ci młodzi... Co to za odżywki? Co za odżywki? Gdzie się podział szacunek dla starszych? Cóż to za odżywki? - Ty się też odpieprz - warknął Shiva, wygrażając mu chochlą. - Ty stary durniu. Nie jesteś moim ojcem. - Jest kuzynem wuja twojej matki - odezwał się nieśmiało niewyraźny głos z głębi kuchni. - Gówno - powiedział Shiva. - Mam to w dupie. Złapał mopa i ruszył w stronę toalet, ale zatrzymał się przed Sama-dem i podetknął mu trzonek pod nos. - Całuj - powiedział pogardliwie, a potem, naśladując flegmatyczne cedzenie Ardashira, dodał: - Kto wie, kuzynie, może dostaniesz podwyżkę! I tak było prawie codziennie: zniewagi ze strony Shivy i innych, pro- tekcjonalność Ardashira, ciągły brak Alsany, brak widoku słońca, zgarnianie piętnastu pensów, a potem ich oddawanie, rozpaczliwe pragnienie, żeby nosić przed sobą wielką białą tablicę, która głosiłaby całemu światu: NIE JESTEM KELNEREM. BYŁEM STUDENTEM, NAUKOWCEM, ŻOŁNIERZEM, MOJA ŻONA MA NA IMIĘ ALSANA, MIESZKAMY WE WSCHODNIM LONDYNIE, ALE CHCIELIBYŚMY SIĘ PRZENIEŚĆ NA PÓŁNOC. JESTEM MUZUŁMANINEM, ALE ALLAH MNIE OPUŚCIŁ ALBO JA OPUŚCIŁEM ALLAHA, NIE JESTEM TEGO PEWIEN. MAM PRZYJACIELA, ARCHIEGO, I JESZCZE PARU INNYCH. MAM 49 LAT, ALE KOBIETY WCIĄŻ OGLĄDAJĄ SIĘ ZA MNĄ NA ULICY. CZASAMI. Ponieważ jednak nie miał takiej planszy, odczuwał nieprzepartą potrzebę mówienia, mówienia do każdego napotkanego człowieka. Niczym Stary Żeglarz Coleridge’a, pragnął nieustannie wyjaśniać, nieustannie czegoś dowodzić, nieważne czego. Zresztą czy to nie było ważne? A potem przeżywał straszliwy zawód, bo uświadamiał sobie, że naprawdę ważne, najważniejsze jest to, żeby przechylić z uszanowaniem głowę i trzymać w pogotowiu pióro. Że ważne jest to, aby być dobrym kelnerem i słuchać z uwagą zamawiającego: - Jagnięcina z ryżem. I z frytkami. Dziękuję. I brzęk piętnastu pensów o porcelanowy talerzyk. Dziękuję, sir. Najuprzejmiej dziękuję. * W pierwszy wtorek po ślubie Archiego Samad odczekał, aż wszyscy wyszli, złożył w idealną kostkę swoje białe rozszerzane spodnie (uszyte z tego samego materiału co obrusy), po czym wszedł po schodach na | górę, do biura Ardashira, bo miał do niego prośbę. - A, to ty, kuzynie - rzekł z przyjaznym grymasem Ardashir na wi - J dok skulonej postaci, czającej się za drzwiami. Wiedział, że Samad przy-,:| szedł poprosić o podwyżkę, i chciał, żeby kuzyn odniósł wrażenie, że J on, Ardashir, rozważył tę ewentualność z całą życzliwością i poczuciem | sprawiedliwości, zanim ostatecznie zdecydował się odmówić. - Wejdź, kuzynie. - Dobry wieczór, Ardashir Mukhul - powiedział Samad, wkraczając do biura. - Siadajże, siadaj - zaprosił go Ardashir serdecznie. - Nie ma sensu zachowywać się teraz tak oficjalnie, prawda? Samada ujęła taka gościnność. Dał temu wyraz. Przez chwilę rozglądał się z obowiązkowym podziwem po pokoju pełnym bijących po oczach złoceń, patrzył na gruby, miękki dywan, na meble w różnych odcieniach żółci i zieleni. Nie można było nie podziwiać zmysłu Ardashira do interesów. Przed laty wpadł na prosty pomysł założenia niewielkiej indyjskiej restauracji (mała salka, różowe obrusy, głośna muzyka, krzykliwa tapeta, nieznane w Indiach potrawy, obrotowa sosjerka z przegródkami), a potem po prostu ją powiększył. Nie ulepszył w niej niczego: pozostał cały stary tandetny wystrój, ale restauracja wciąż się rozrastała, zamieniając się w największą usytuowaną przy Leicester Square londyńską pułapkę na turystów. Nie można było nie podziwiać pomysłu i nie podziwiać tego człowieka o szczupłym, owadzim tułowiu, pasożyta w masce filantropa, który zagłębiwszy się w czarnym skórzanym fotelu, siedział teraz jak dobrotliwa szarańcza i nachylał się, cały w uśmiechach, nad biurkiem. - Czym mogę ci służyć, kuzynie? Samad zaczerpnął powietrza. Chodziło o to, że... Oczy Ardashira zaszkliły się lekko, kiedy Samad zaczął opisywać swoją sytuację. Jego chude nogi podrygiwały pod biurkiem, a palce bawiły się spinaczem, aż wygięły go w literę A. A jak Ardashir. A więc chodzi o to... O co właściwie chodziło? Chodziło o dom. Samad przeprowadzał się ze wschodniego Londynu (gdzie nie można było wychowywać dzieci, naprawdę nie było można, jeśli nie chciało się ich narażać na to, że stanie im się krzywda, z czym Ardashir się zgadzał), a więc ze wschodniego Londynu z jego faszyzującymi gangami, do północnego, a właściwie pół-nocno-zachodniego, gdzie otoczenie było bardziej... bardziej... liberalne. Czy teraz była jego kolej, by przemówić? - Drogi kuzynie... - zaczai Ardashir, przybierając odpowiedni wyraz twarzy. - Musisz zrozumieć, że... że nie jest moją sprawą kupowanie domów moim pracownikom, kuzynom czy nie... Ja płacę ludziom pensje, kuzynie... W tym kraju rządzi biznes. Tu Ardashir wzruszył ramionami, jak gdyby chciał zasugerować, że żywi głęboką niechęć do „biznesu w tym kraju”, ale nic nie może pora-dzić. Anglicy zmuszali go, mówił jego wzrok, po prostu zmuszali do robienia wielkich pieniędzy. - Nie zrozumiałeś mnie, Ardashir. Dom jest prawie spłacony. To jest teraz nasz dom, już się przeprowadziliśmy... Jak u licha im się to udało? Pewnie zmusza żonę, żeby tyrała jak jakaś cholerna niewolnica, pomyślał Ardashir, wyciągając następny spinacz z dolnej szuflady. - Potrzebuję tylko małej podwyżki, która pomogłaby mi sfinansować przeprowadzkę. Trochę nam ułatwić urządzanie się w nowym domu. A poza tym Alsana... jest w ciąży. W ciąży. Trudna sprawa. Sprawa wymagająca nadzwyczajnej dyplomacji. - Nie zrozum mnie źle, Samad, jesteśmy obaj ludźmi inteligentnymi i szczerymi i myślę, że mogę mówić szczerze... Wiem, że nie jesteś p i e-p r z o n y m kelnerem - ostatnie słowa wymówił szeptem i uśmiechnął się porozumiewawczo, jakby było to coś bardzo nieprzyzwoitego i intymnego, co ich zbliżało. - Rozumiem twoją sytuację... oczywiście, że rozumiem... ale ty musisz zrozumieć m o j ą... Gdybym wypłacał premie każdemu krewnemu, jakiego zatrudniam, skończyłbym jak ten cholerny Gan-dhi. Nie miałbym nawet koszuli na grzbiecie. Prządłbym przy świetle księżyca. Dam ci przykład; akurat teraz ten nicpoń Gruby Elvis, mój szwagier Hussein-Ishmael... - Ten rzeźnik? - Ten rzeźnik domaga się, żebym płacił mu więcej za jego śmierdzące mięso! „Ależ Ardashir, jesteśmy przecież szwagrami!”, powiada. A ja na to: „Ależ Mohammed, to są ceny d e t a l i c z n e...”. Teraz z kolei zaszkliły się oczy Samada. Pomyślał o swojej żonie Alsa-nie, która okazała się nie tak potulna, za jaką ją miał, kiedy się pobierali, i której teraz będzie musiał przekazać złe wieści. Tej Alsanie, która tak łatwo ulegała napadom, wręcz atakom - tak, atakom nie było tu słowem zbyt mocnym - furii. Kuzyni, ciotki, bracia uważali to za zły omen, trapili się, czy nie było w rodzinie Alsany jakiejś „dziwnej mentalnej przypadłości”, współczuli mu tak, jak współczuje się komuś, kto kupił kradziony samochód z większym przebiegiem, niż się początkowo wydawało. Samad po prostu sądził w swej naiwności, że z dziewczyną tak młodą wszystko będzie... łatwe. Ale Alsana nie była bynajmniej łatwą partnerką. Tak to już jest, myślał sobie, z tymi młodymi w dzisiejszych czasach. Ta żona Archiego... W ubiegły wtorek Samad dostrzegł w jej oczach coś, co też świadczyło, że też nie będzie z nią lekko. Kobiety mocno się zmieniły. Ardashir zakończył to, co wydawało mu się niezwykle przekonującym i precyzyjnym wywodem, rozparł się zadowolony w fotelu i położył uformowane ze spinacza M (jak Mukhul) obok A (jak Ardashir) leżącego już na jego kolanach. - Dziękuję - powiedział Samad. - Dziękuję najuprzejmiej. Tego wieczoru wybuchła straszna awantura. Alsana zrzuciła na podłogę maszynę do szycia ze stertą czarnych, nabijanych ćwiekami majtek. - To bez sensu! Powiedz mi, Samad Miah, po co się było przeprowadzać? To ładny dom. Owszem, bardzo ładny, ale co z jedzeniem? - Mieszkamy w bardzo przyjemnej okolicy, mamy tu przyjaciół. - Jakich przyjaciół? - Uderzyła swoją maleńką piąstką w stół, aż sol-niczka i pieprzniczka podskoczyły, zderzając się efektownie w powietrzu. - Ja ich nie znam! Ty ciągle bierzesz udział w jakiejś dawno zapomnianej wojnie z jakimś Anglikiem... który ożenił się z czarną! Czyi to są przyjaciele? To w takim towarzystwie ma dorastać moje dziecko? Razem z ich czarno-białymi bachorami? Powiedz mi - ciągnęła podniesionym głosem, wracając do swojego ulubionego tematu - powiedz mi, co z jedzeniem? Teatralnym gestem zaczęła otwierać po kolei wszystkie szafki w kuchni. - Gdzie jest coś do jedzenia? Czy mamy jeść naczynia? - Dwa talerze roztrzaskały się o podłogę. Alsana poklepała się po brzuchu, w którym nosiła dziecko, i wskazała na skorupy. - Jesteś głodne, maleństwo? Samad, który gdy ktoś go sprowokował, był skłonny do równie melo-dramatycznych gestów, szarpnął drzwiczki zamrażarki, zaczął wyciągać z niej mięso i rzucać na środek kuchni. Jego matka, wrzeszczał, harowała po nocach, przygotowując mięso dla rodziny. Jego matka nie wydawała tak jak Alsana pieniędzy przeznaczonych na życie na gotowe dania, jogurty i spaghetti z puszki. Alsana wyrżnęła go pięścią w żołądek. - Patrzcie go, Samad Iqbal, tradycjonalista! Może jeszcze mam przykucnąć na ulicy i prać swoje szmaty w wiaderku, co? A tak właściwie to może da się zjeść moje ciuchy? Samad, któremu odebrało dech, trzymał się za brzuch, a tymczasem ona podarła na strzępy ubranie i rzuciła je na stos zamrożonej jagnięci-ny, okrawków przyniesionych z restauracji. Przez chwilę stała przed nim naga, z jeszcze niezbyt wydatnym brzuchem na wierzchu, a potem narzuciła na siebie długi, brązowy płaszcz i wybiegła z domu. A swoją drogą to prawda, pomyślała, zatrzaskując za sobą drzwi, że okolica jest przyjemna; temu nie mogła zaprzeczyć. Gnając jak burza w stronę szosy, mijała tylko drzewa; przedtem, w Whitechapel, musiała wymijać porozkładane materace i bezdomnych. Miejsce będzie dobre dla dziecka, temu również nie mogła zaprzeczyć. Alsana wierzyła głęboko, że przebywanie wśród zieleni ma dobroczynny wpływ na morale młodego człowieka, a tu, po jej prawej ręce, był park, zamykający widnokrąg pas zieleni, nazwany Gladstone Park na cześć liberalnego premiera (Alsana pochodziła z szacownej, starej bengalskiej rodziny i uczyła się historii Anglii, ale spójrzcie na nią teraz - gdyby jej rodzice widzieli, jak nisko upadła...) i zgodnie z liberalną tradycją nie miał parkanu, w odróżnieniu od bardziej okazałego Queens Park (na cześć królowej Victorii), ze spiczastymi, metalowymi sztachetami. W Willesden nie było tak pięknie jak w Queens Park, ale bardzo przyjemnie. Nie mogła temu zaprzeczyć. Zupełnie inaczej niż w Whitechapel, gdzie ten wariat Eunuch, czy jak mu tam, wygłosił kiedyś taką mowę, że musieli się potem chować w piwnicy przed wyrostkami, które wybijały szyby, kopiąc w okna okutymi buciorami. Rzeki krwi i inne piramidalne bzdury. Była teraz w ciąży i potrzebowała odrobiny spokoju. Choć w pewnym sensie tu było tak samo: ludzie patrzyli raczej dziwnie na drobną Induskę w prochow-cu, która z rozwianymi bujnymi włosami pędziła główną ulicą. Kebaby Mali, Cheung, bar Radź, piekarnia Malkovicha - odczytywała po drodze nowe, nieznane jej jeszcze szyldy. Alsana była bystra. Wiedziała, na czym rzecz polega. „Bardziej liberalnie? Bzdura!”, Nikt i nigdzie nie byi bardziej liberalny niż inni..Chodziło tylko o to, że tutaj, w Willesden, nie było dostatecznie wiele tego, przeciw czemu można by się skrzyknąć i co można by wypłoszyć do piwnic, wybijając szyby. - Sztuka przeżycia, o to w tym wszystkim chodzi - podsumowała na głos swoje rozmyślania (przemawiała do swego dziecka; lubiła przekazać mu jedną głęboką myśl dziennie) i weszła do Crazy Shoes, sklepu obuwniczego, wprawiając w ruch dzwonek nad drzwiami. Pracowała tu jej bratanica, Neena. Był to staroświecki sklep połączony z warsztatem szewskim. Neena przymocowywała właśnie obcasy do szpilek. - Alsana! Wyglądasz jak wysrana - zawołała w bengali. - Co to za okropny płaszcz? - Nie twój interes. Płaszcz jak płaszcz - odpowiedziała Alsana po angielsku. - Przyszłam po buty mojego męża, a nie na pogawędki z bratanicą bezwstydnicą. Neena była przyzwyczajona do humorów ciotki i wiedziała, że teraz, odkąd Alsana przeprowadziła się do Willesden, będzie słyszeć takie słowa częściej. Kiedyś to zdanie było bardziej rozwinięte: „przynosisz tylko wstyd...” albo „pomyśleć, że to bezwstydne dziewuszysko jest moją bratanicą...”, ale teraz, kiedy Alsana nie miała czasu ani energii, żeby odczuwać za każdym razem stosowne oburzenie, zredukowało się do „bratanicy bezwstydnicy”, uniwersalnego słowa wytrychu, wyrażającego jej stosunek emocjonalny do dziewczyny. Neena odgarnęła tlenioną grzywkę z oka. - Widzisz te podeszwy? - zapytała, zdejmując buty Samada z półki i wręczając je Alsanie razem z niebieskim paragonem. - Buty były tak zdarte, ciociu Alsi, że musiałam wszystko wymienić na nowe. Wszystko! Co on w nich robi? Biega w maratonach? - Pracuje - odparła Alsana krótko. -1 modli się - dodała, bo lubiła uzmysławiać ludziom, jak godną szacunku jest osobą, jak bardzo hołduje tradycji i jak ważna jest dla niej, kobiety niezwykle religijnej, wiara. - I nie mów do mnie „ciociu”. Jestem od ciebie tylko o dwa lata starsza. - AJsana zgarnęła buty do plastikowej torby i ruszyła ku wyjściu. - A ja myślałam, że ludzie modlą się na klęczkach - powiedziała ze śmiechem Neena. - Modlą się różnie: we śnie, na jawie, także chodząc - ucięła Alsana, znów wprawiając w ruch dzwonek. - Stwórca nigdy nie traci nas z oczu. - Jak tam nowy dom? - zawołała za nią Neena. Ale Alsany już nie było; Neena pokręciła głową i westchnęła, odprowadzając wzrokiem swoją młodziutką ciotkę, która mknęła po ulicy jak mały, brązowy pocisk. AJsana. Młoda i stara jednocześnie, pomyślała Neena. Zachowywała się tak rozsądnie, była tak zasadnicza w tym swoim długim, staromodnym płaszczu, ale miało się wrażenie... - Oj, panienko, zajmij no się butami! - dobiegł głos z głębi sklepu. - Wal się - odparowała Neena. Na rogu Alsana przycupnęła za pocztą i zmieniła swoje sandałki na buty Samada. (Jak na swój niepozorny wzrost miała dziwnie wielkie stopy. Patrząc na nią, miało się wrażenie, że jeszcze urośnie). W mgnieniu oka upięła włosy w kok i opatuliła się szczelniej płaszczem przed wiatrem. Minąwszy bibliotekę, pomaszerowała długą zieloną aleją, którą jeszcze nigdy nie szła. „Najważniejsze jest przetrwanie, mały Iqbalu” - powiedziała jeszcze raz do swojego wydętego brzucha. „Przetrwanie”. „W połowie alei przeszła na drugą stronę, zamierzając skręcić w lewo i wrócić na główną ulicę. Ale nagle zobaczyła białą, otwartą z tyłu furgonetkę i, zerknąwszy zazdrośnie na spiętrzone w niej meble, dostrzegła obok czarną dziewczynę, która (półnaga! jej jaskrawofioletowa koszulka wyglądała jak bielizna) opierała się o furtkę i patrzyła w rozmarzeniu w przestrzeń, jak gdyby gdzieś tam, w okolicach biblioteki, widziała swą przyszłość. Zanim Alsana zdążyła przejść na drugą stronę ulicy, aby uniknąć spotkania, tamta ją również dostrzegła. - Pani Iqbal! - zawołała, machając do niej wesoło. - Witam, pani Jones. Obie poczuły się zakłopotane swoimi strojami, ale przyjrzawszy się sobie nawzajem dokładniej, odzyskały pewność siebie. - No i czy to nie dziwne, Archie? - powiedziała Clara, wymawiając starannie spółgłoski. Zaczynała stopniowo pozbywać się akcentu i wykorzystywała każdą okazję, żeby nad tym popracować. - Co? Co takiego? - zapytał z głębi korytarza Archie, który toczył akurat zaciekłą walkę z etażerką. - Właśnie rozmawialiśmy o pani - przyjdą państwo wieczorem na kolację, prawda? Czarni są na ogół serdeczni, pomyślała Alsana, uśmiechając się do Clary i podświadomie dodając to spostrzeżenie do nielicznych „za” na liście „za i przeciw”, jaką sporządziła dla tej dziewczyny. Z każdej mniejszości, której nie darzyła szczególną sympatią, Alsana lubiła wybrać sobie jeden wyjątek i wybaczyć takiej osobie jej odmienność. W Whitechapel miała sporo takich wybranych postaci. Należał do nich pan Van, chiński pedikiurzysta, pan Segal, żydowski stolarz, Rosie z Dominikany, która ku niezadowoleniu, a jednocześnie zachwytowi Alsany ciągle do nich wpadała, usiłując ją nawrócić na wiarę adwentystów Dnia Siódmego - wszystkim tym szczęściarzom Alsana udzielała rozgrzeszenia i wszyscy w magiczny sposób zrzucali na jej oczach swą skórę niczym pekińskie tygrysy. - Owszem, Samad wspominał coś o tym - odparła, choć Samad nic jej nie mówił. - Świetnie... Doskonale! - rozpromieniła się Clara. Nastąpiła pauza. Żadna z nich nie wiedziała, co powiedzieć. Obie patrzyły w ziemię. - Te buty muszą być bardzo wygodne - zauważyła Clara. - Tak, tak. Wie pani, ja dużo chodzę. A poza tym... - poklepała się po brzuchu. - Jest pani w ciąży? - zdziwiła się Clara. - Kochana, taka pani mikra, że w ogóle nie skumałam. Zarumieniła się gwałtownie; zawsze przechodziła na żargon, kiedy coś ją podekscytowało lub ucieszyło. Alsana tylko uśmiechnęła się uprzejmie, niepewna, co znaczyło ostatnie zdanie. - Nigdy bym się nie domyśliła - poprawiła się Clara, lekko przyga-szona. - Mój Boże - rzekła Alsana sztucznie żartobliwym tonem. - Czy ci nasi mężowie niczego sobie nie mówią? Ale gdy tylko wypowiedziała te słowa, podejrzenie czegoś przeciwnego zalęgło się w umysłach i zaciążyło w sercach obydwu młodych żon: że ich mężowie mówią sobie wszystko. I że to one utrzymywane są w kompletnej nieświadomości. 4. Trójka w drodze Archie byt w pracy, kiedy dotarta do niego nowina, Clara była w dziesiątym tygodniu ciąży. - Niemożliwe, najdroższa! - Naprawdę! - Bujasz! - Naprawdę! I pytałam lekarza, jak to będzie, czy dziecko będzie pół czarne, pół białe, czy jak. A on powiedział, że może być różnie. Jest nawet szansa, że będzie miało niebieskie oczy. Wyobrażasz sobie? Archie nie mógł sobie tego wyobrazić. Nie potrafił sobie wyobrazić, żeby jakaś jego cząstka starła się w genetycznej puli Clary z jej cząstką - i wygrała. Ale gdyby się tak stało! Cóż to by było za wydarzenie! Wybiegi z biura na Euston Road, żeby kupić pudełko cygar. Po dwudziestu minutach wpadł jak bomba z powrotem do MorganHero z wielkim pudłem indyjskich słodyczy i ruszył w obchód po pokoju, w którym pracował. - Poczęstuj się cukierasem, Noel. Te są bardzo dobre. Noel, najmłodszy w biurze, zerknął nieufnie do zatłuszczonego pudła. - Z jakiej to okazji? Archie walnął go w plecy. - Będę miał dziecko! Z niebieskimi oczami, masz pojęcie? Trzeba to uczcić! Problem w tym, że na Euston Road możesz dostać czternaście rodzajów dalu, ale za chińskiego boga nie dostaniesz cygar. No, bierz, Noel. Może spróbujesz tego? Wyjął biało-różowy cukierek o niezbyt zachęcającym zapachu. - Eee, tego, panie Jones, to bardzo... Ale ja naprawdę nie przepadam za... - Noel wykonał ruch, jakby chciał wrócić do swoich papierów. - Może lepiej skończę tę... - No co ty, Noel. Będę miał dziecko. Mam czterdzieści siedem lat i będę miał dzieciaczka. Trzeba to uczcić, nie uważasz? No, spróbuj, nie masz pojęcia, jakie to dobre. Przynajmniej skubnij odrobinę. - Te pakistańskie przysmaki nie zawsze... Jakoś dziwnie się... Noel poklepał się po żołądku i rozejrzał się bezradnie dokoła. Choć zajmował się kolportażem, zwanym też pocztą bezpośrednią, nie cierpiał, kiedy ktoś zwracał się do niego bezpośrednio. Wolał być w MorganHero pośrednikiem. Lubił łączyć rozmowy telefoniczne, przekazywać instrukcje, wysyłać listy. - Do diabła, Noel... to tylko cukierek. Chcę po prostu uczcić nadzwyczajne wydarzenie, chłopie. Czy wy, hipisi, nie jecie słodyczy czy jak? Noel miał troszeczkę dłuższe włosy niż pozostali pracownicy i kupił raz kadzidełko, żeby zapalić je w pokoju śniadaniowym. Firma była maleńka, nie mieli zbyt wiele wspólnych tematów i te dwa fakty ustawiały Noela tuż za Janis Joplin, podobnie jak trzynaste miejsce Archiego na olimpiadzie dwadzieścia siedem lat temu czyniło z niego białego Jesse Owensa. Gary z księgowości miał babkę Francuzkę i wydmuchiwał dym z cygara przez nos, a zatem był Maurice’em Chevalierem, a Elmott, który razem z Archiem składał gazety, uważany był za Einsteina, ponieważ potrafił rozwiązać dwie trzecie krzyżówki w „Timesie”. Noel przybrał zbolały wyraz twarzy. - Archie... Czy dotarła do ciebie notatka pana Hero na temat składania... - Wiem, ulotek sklepu dla przyszłych matek - żachnął się Archie. - Mówiłem już Elmottowi, żeby przesunął perforację. Noel spojrzał na niego wdzięcznością. - No cóż, gratuluję ci... Wrócę chyba do roboty... - Odwrócił się do biurka. Archie wyszedł, żeby spróbować szczęścia z Maureen, recepcjonistką. Maureen miała jak na swój wiek niezłe nogi - przypominały mocno nabite parówki - i zawsze czuła do niego słabość. - Maureen, kochana, będę ojcem! - Naprawdę, kochany? Och, jak się cieszę. Dziewczynka czy... - Jeszcze nie wiadomo. Ale na pewno będzie miało niebieskie oczy - odparł Archie, dla którego ta niezwykle rzadka genetyczna możliwość zdążyła nabrać mocy niezbitego faktu. - Wyobrażasz sobie? - Mówisz, niebieskie oczy, Archie?-powiedziała Maureen powoli, jakby zastanawiając się, jak sformułować swoją wątpliwość. - Nie zrozum mnie źle... ale czy twoja żona nie jest tego... kolorowa? Archie potrząsnął głową w rozmarzeniu. - No właśnie! Ale nasze geny się połączyły i stąd te niebieskie oczy. Cud natury! - O tak, prawdziwy cud - powiedziała Maureen krótko. Uważała, że w tej sytuacji jest to odpowiedź bardzo uprzejma. - Poczęstujesz się? Maureen miała niepewną minę. Poklepała się po różowych udach obciągniętych białymi rajstopami. - Och, Archie,kochany,naprawdę nie powinnam. Słodycze idą mi zaraz w nogi i w biodra. A my niestety nie młodniejemy... Niestety. Nie da się cofnąć zegara, no nie? Ta cała Joan Rivers - wiele bym dała, żeby wiedzieć, jak ona to robi. Maureen zaniosła się śmiechem; ten śmiech, świdrujący i donośny, był niejako jej znakiem firmowym i wydobywał się z prawie zamkniętych ust, bo Maureen śmiertelnie się bała zmarszczek mimicznych. Dziobnęła podejrzliwie jeden z cukierków długim, krwistoczerwonym paznokciem. - To indyjskie, prawda? - Tak, Maureen - Archie wyszczerzył zęby w kumplowskim uśmiechu. - Ostre i słodkie jednocześnie. Trochę tak jak ty. - Och, Archie, jakiś ty zabawny - powiedziała Maureen smętnie, bo zawsze miała pewną słabość do Archiego, choć niewielką ze względu na jego dziwactwa: Archie zawsze rozmawiał z Pakistańczykami i imigrantami z Karaibów tak, jakby nie widział, że są inni, a teraz całkiem mu odbiło i ożenił się z jedną z takich imigrantek i nie uznał nawet za stosowne wspomnieć o tym, że jest kolorowa. Dopiero na przyjęciu w biurze okazało się, że jest czarna jak smoła, i Maureen omal się nie zakrztu-siła koktajlem z krewetek. Sięgnęła przez biurko, żeby odebrać telefon. - Chyba się nie skuszę, Archie... - Jak chcesz. Nie wiesz, co tracisz. Maureen uśmiechnęła się blado i podniosła słuchawkę. - Tak, panie Hero, jest właśnie tutaj, akurat się dowiedział, że zostanie tatusiem... Tak, będzie miało niebieskie oczy... Tak, to samo powiedziałam, to sprawa genów, jak przypuszczam... Tak, dobrze... powiem mu, żeby się zgłosił... Och, dziękuję, panie Hero, to bardzo uprzejme z pańskiej strony. - Maureen zakryła słuchawkę swoimi szponami i powiedziała scenicznym szeptem: - Archibald, kochany, pan Hero chce cię widzieć. To pilne. Coś przeskrobałeś czy jak? - Gdzie tam! - rzekł Archie, zmierzając w stronę windy. Tabliczka na drzwiach głosiła: Kelvin Hero Dyrektor Naczelny MorganHero Profesjonalny Kolportaż Druków Ten napis miał onieśmielać i Archie w pewnym sensie Zareagował nań odpowiednio, pukając najpierw zbyt lekko, potem za mocno, a wreszcie omal się nie przewracając, kiedy odziany w moleskinowe ubranie Kelvin Hero otworzył raptownie drzwi. - Archie - rzekł Kelvin Hero, obnażając w uśmiechu garnitur perłowobiałych zębów, których wygląd zawdzięczał więcej drogiemu dentyście niż regularnemu szczotkowaniu. - Archie, Archie, Archie, Archie. - Tak, panie Hero? - Zadziwiasz mnie, Archie - rzekł pan Hero. - Tak, panie Hero? - Usiądź, Archie - zachęcił go pan Hero. - Tak jest, panie Hero - rzekł Archie. Kelvin wytarł brudnawą strużkę potu, spływającą mu za kołnierzyk koszuli, obrócił kilkakrotnie w palcach srebrnego parkera i zaczerpnął tchu. - No więc sprawa, w jakiej cię wezwałem, jest bardzo delikatnej na-tury... a wiedz, ze ja nigdy me uważałem się za rasistę, Archie... - Tak, panie Hero? A niech to szlag, pomyślał pan Hero, co za nieznośna k o n f r o n t acja twarzą w twarz. Kiedy człowiek ma do załatwienia delikatną sprawę, wolałby uniknąć takich spotkań. A tu widzisz wgapjone w siebie ogromne ślepia, które przypominają oczy dziecka albo małej foczki - i do tego jeszcze ta niewinna fizjonomia. Patrząc na Archiego Jonesa miało się wrażenie, jakby biedak spodziewał się w każdej chwili uderzenia pałą w łeb. Kelvin spróbował subtelmejszego wariantu. - Pozwól, że ujmę to inaczej. Jak wiesz, kiedy mam do czynienia go typu delikatną sytuacją, naradzam się zwykle z tobą. Bo zawsze cię lubiłem. Szanuj? cię. Nie jesteś może oszałamiająco błyskotliwy, Archie, nigdy błyskotliwy nie byłeś, ale jesteś... - Solidny - dokończył Archie; znał tę przemowę na pamięć. Kelvin uśmiechnął się; uśmiech niczym szrama przeciął jego twarz i natychmiast zniknął z gwałtownością tłuściocha forsującego wahadłowe drzwi. - Tak jest, zgadza się: solidny. Ludzie ci ufają, Archie. Zdaję sobie sprawę z tego, że trochę posunąłeś się w latach i masz małe problemy z nogą - ale kiedy przejąłem tę firmę, zatrzymałem cię, Archie, bo widziałem wyraźnie, że ludzie ci ufają. To dlatego trzymasz się w tym biznesie tak długo. I ja też ufam, Arch, że nie odbierzesz niewłaściwie tego, co ci mam do powiedzenia. - Słucham, panie Hero. Kelvin wzdrygnął się lekko. - Mógłbym cię okłamać, Archie, mógłbym ci powiedzieć, że pomyliliśmy się przy rezerwacji stolików i nie ma dla ciebie miejsca. Mógłbym trochę pogłówkować i na pewno bym coś sprytnego wymyślił - ale ty jesteś w porządku facet, Archie. Zadzwoniłbyś do rezerwacji, nie jesteś głupi, Archie, masz poukładane pod sufitem, potrafisz dodać dwa i dwa... - I wychodzi mi cztery. - Otóż to, cztery, Archie. Wychodzi ci cztery. Czy rozumiesz, co chcę powiedzieć, Archie? - zapytał pan Hero. - Nie, panie Hero - odparł Archie. Kelvin zbierał się w sobie, żeby przejść do rzeczy. - Ta służbowa kolacja w zeszłym miesiącu wypadła trochę nie za bardzo, Archie, to było nieprzyjemne. A teraz zbliża się doroczne spotkanie z naszą bliźniaczą firmą z Sunderland, będzie nas około trzydziestki, żadnej ekstrawagancji, no wiesz, curry, piwko i trochę gibania... i jak już powiedziałem, nie to, żebym był rasistą, Archie... - Rasistą... - Pluję na tego całego Enocha Powella... ale z drugiej strony, przyznasz, że on ma trochę racji. Zostały przekroczone pewne granice, nastąpiło nasycenie i ludzi zaczyna to niepokoić... On mówi tylko tyle, że... - Kto? - Powell, Archie, Powell - staraj się mnie słuchać - więc on mówi tylko tyle, że co za dużo, to niezdrowo, że nie można przekraczać pewnej granicy. Euston wygląda zupełnie jak Delhi, I są tu pewni ludzie, Arch, choć ja się do nich nie zaliczam, którzy uważają, że twoja decyzja jest troszkę dziwna. - Dziwna? - No wiesz, mężatki patrzą na to krzywo, bo, spójrzmy prawdzie w oczy, ona jest, jakby to powiedzieć, dziewczyną niezwykłej urody - niesamowite nogi, Archie, chciałbym ci pogratulować tych nóg - a znów mężczyźni, no cóż, mężczyznom z kolei się to nie podoba, bo siedząc w restauracji ze swoimi żonami na tej służbowej kolacji, uświadamiają sobie, że przydałaby się im może pewna odmiana, zwłaszcza że ona... no wiesz... zupełnie nie wiedzą, co o tym myśleć. - Kto? - Co „kto”? - O czym pan mówi, panie Hero? - Słuchaj, Archie - powiedział Kelvin, który pocił się teraz jak mysz, co u mężczyzny z tak owłosioną klatką piersiową wyglądało odrażająco. - Weź to - pchnął w jego stronę plik bonów śniadaniowych. - Zostały po tej loterii dobroczynnej, no, pamiętasz, kiedy zbierali na Biafrańczy-ków. - Nie, ja już wygrałem rękawicę kuchenną, panie Hero. Nie trzeba... - Weź to, Archie. To są bony wartości pięćdziesięciu funtów, do zrealizowania w ponad pięciu tysiącach punktów gastronomicznych na terenie Anglii. Weź je. Stawiam ci po prostu parę posiłków. Archie wziął do ręki bony, jakby był to gruby plik banknotów. Kelvi-nowi zdawało się przez chwilę, że widzi w jego oczach łzy szczęścia. - No naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Jest taki barek, do którego chodzę dość regularnie. Jeśli je tam uznają, to jestem urządzony do końca życia. Stokrotne dzięki. Kelvin otarł czoło chusteczką. - Drobiazg, Arch. Proszę bardzo. - Panie Hero, czy mogę... - Archie wskazał ruchem głowy na drzwi. - Chciałbym zadzwonić do paru osób i powiedzieć im o dziecku... jeśli oczywiście pan już skończył. Kelvin skinął głową, odprężony. Archie podniósł się z krzesła. Już kładł rękę na klamce, gdy Kelvin złapał znów za swego parkera i powiedział: - Archie, jeszcze jedno... chodzi o kolację z ludźmi z Sunderland... Rozmawiałem z Maureen i doszliśmy do wniosku, że musimy ograniczyć listę... zrobiliśmy losowanie, kto będzie musiał zrezygnować, i pad-ło na ciebie. Ale myślę, że nie będzie ci przykro, co? Te kolacje to zwykle straszne nudy. - To prawda, panie Hero - zgodził się Archie; myślami był już gdzie indziej; modlił się w duchu, żeby bar O’Connella okazał się „punktem gastronomicznym”. Uśmiechał się do siebie, wyobrażając sobie minę Samada, kiedy zobaczy, że on, Archie, zgarnął plik tych cholernych bonów śniadaniowych za cale pięćdziesiąt funtów. * Po części dlatego że pani Jones zaszła w ciążę zaraz po pani Iqbal, a po części dlatego że mieszkają w bliskim sąsiedztwie (Clara pracuje na pól etatu jako opiekunka grupki chłopców z Kilburn, którzy wyglądają jak piętnastoosobowy zespól ska albo roots - piętrowe fryzury afro, dresy Adidasa, brązowe krawaty, rzepy, przyciemniane okulary - a Alsana uczęszcza na kursy rodzenia dla Azjatek przy Kilburn High Road, tuż za rogiem), zaczynają się widywać częściej. Początkowo umawiają się ostrożnie - parę razy wspólny lunch, od czasu do czasu kawa - ale wkrótce to, co zaczęło się jako swoista przeciwwaga zażyłości ich mężów, gwałtownie się rozwija. Dały za wygraną, jeśli chodzi o mężowskie towarzystwo wzajemnej adoracji, i stwierdziły, że wolny czas, jaki zyskują dzięki ich przesiadywaniu u O’Connella, nie musi być czymś nieprzyjemnym; mogą go wykorzystać na pikniki i wycieczki, na dyskusję i indywidualne kształcenie. Na oglądanie starych francuskich filmów, na których Alsana piszczy i zakrywa oczy, kiedy tylko pojawi się odrobina golizny (Precz z tym! Nie chcemy oglądać tego paskudztwa!), a Clara podpatruje, jak wygląda życie innych, tych, których pokarmem są romanse, namiętności i jotę de vivre. Tych, którzy uprawiają seks. Prowadzą życie, które mogłoby być jej udziałem, gdyby pewnego pięknego dnia nie znalazła się przypadkiem na szczycie schodów, u stóp których czekał Archibald Jones. Potem, kiedy ich bębny są już zbyt duże i nie mieszczą się w kinowych fotelach, umawiają się w porze lunchu w Kilburn Park, często z bratanicą bezwstydnicą; moszczą się w trójkę na szerokiej ławeczce i Alsana wciska Clarze do rąk termos z herbatą, bez mleka, z cytryną. Odwija kilka warstw cieniutkiej folii, spod której wyłania się przysmak dnia: wonne, podobne do pączków kulki, kruche, kolorowe jak mozaika w kalejdoskopie indyjskie słodycze, cieniutkie ciasto z nadzieniem z mocno przyprawionego mięsa, sałata z cebulą. - Wsuwaj! Jedz do oporu! Ono tam siedzi, tarza się w twoim brzuchu i czeka na kartę dań. Kobieto, nie dręcz go! Chcesz go zagłodzić? Bo wbrew pozorom na ławeczce siedzi sześć osób (trzy już żyjące i trzy w drodze, szykujące się do życia - dziewczynka Clary i dwóch chłopców Alsany). Alsana mówi: - Powiem wprost: nie mam powodów do narzekań. Dzieci to błogosławieństwo, im więcej, tym weselej. Ale powiem warn, że kiedy odwróciłam głowę i spojrzałam na ten cały ultra-coś-tam... - Ultra sonograf - precyzuje Clara z ustami pełnymi ryżu. - Właśnie. O mało nie wykorkowałam. Dwójka! Dość będzie problemów z wykarmieniem jednego. Clara śmieje się, wyobrażając sobie, jaką minę miał Samad, kiedy zobaczył, że to bliźniaki. - O nie, kochana - mówi Alsana, zgorszona, chowając swe wielkie stopy w fałdach sort. - Nie widział niczego. Nie było go przy tym. Nie pozwalam mu oglądać takich rzeczy. Kobieta musi mieć coś prywatnego - mąż nie powinien się mieszać w sprawy jej ciała, w sprawy żeńskich... organów. Bratanica bezwstydnicą, która siedzi w środku, cmoka z ironiczną miną. - Do diabła, Alsi, on musiał kiedyś mieć do czynienia z twoimi organami, chyba że to jest jakieś cholerne niepokalane poczęcie. - Ale bezczelna - mówi Alsana do Clary z wyniosłą, prawdziwie angielską intonacją. - Jest za stara, żeby być tak bezczelna, i za młoda, żeby mieć o czymkolwiek jakieś pojęcie. A potem Clara i Alsana równocześnie, jak to się zdarza, kiedy dwie osoby przeżywają akurat dokładnie to samo, kładą dłonie na swoich wydętych brzuchach. - Eee, tego... A co z imionami? Macie jakieś pomysły? - pyta Neena, żeby jakoś załagodzić sytuację. Alsana jest zdecydowana: - Meena i Malana, jeśli to będą dziewczynki. Jeśli chłopcy - Magid i Millat. M jest dobre, M jest mocne. Na M zaczyna się Mahatma, Mahomet, ten zabawny pan Morecambe z programu Morecambe and Wise - to litera, której można zaufać. Ale Clara jest ostrożnie j sza, bo nadawanie imion wydaje jej się czymś strasznie odpowiedzialnym, niemal boskim aktem dokonywanym przez śmiertelników. - Jeśli będzie dziewczynka, nazwę ją Irie. To oznacza w patois: wszystko jest okej, w porządku, spokojnie... Jeszcze nie dokończyła zdania, a Alsana już jest kompletnie zaszokowana: - Okej? To ma być imię dla dziecka? Równie dobrze mogłabyś ją nazwać Czymógłbymipantoiowo albo Ładnądziśmamypogodę. - Archiemu podoba się Sarah. Właściwie trudno coś zarzucić temu imieniu, ale nie jest też znowu takie nadzwyczajne. Myślę, że dla żony Abrahama było w sam raz. - Ibrahima - poprawia ją Alsana, raczej odruchowo, niż dla kora-nicznej pedanterii. - Dzięki błogosławieństwu Allaha płodził potomstwo jako stuletni starzec. Tu wtrąca się Neena, która aż jęknęła, słysząc, jaki obrót przybiera rozmowa: - A mnie się Irie podoba. Jest czadowe. I takie inne. Alsana uwielbia taką gadkę. - A jakie, na litość boską, pojęcie ma Archie o tym, co jest czadowe? On rozumie tylko to, co normalne. Na twoim miejscu, kochanie - mówi, klepiąc Glare w kolano - dałabym jej Sarah i koniec. Czasem musisz ustąpić mężczyźnie. Trzeba zrobić wszystko dla świętego... jak to się mówi? - przykłada palec do zaciśniętych ust, jakby stawiała strażnika przy bramie - dla świętego spokoju. Ale bratanica bezwstydnica trzepocze w odpowiedzi gęstymi rzęsami, owija swoim szkolnym szalem głowę, jakby to był purdah, i mówi ochrypłym głosem: - O tak, cioteczko, tak, mała, pokorna Indusko. Ty się do niego nie odzywasz, on prawi ci kazania. Albo wydzieracie się na siebie wzajemnie, ale nie ma między wami żadnego kontaktu. I w końcu on i tak wygrywa, bo robi, co chce i kiedy chce. Przeważnie nie wiesz nawet, gdzie on jest, co robi i co czuje. Mamy 1975 rok, Alsi. Nie możesz żyć dalej w takim układzie. Tu nie Indie. Na Zachodzie musi być jakieś porozumienie między kobietą i mężczyzną, muszą wzajemnie słuchać tego, co mają sobie do powiedzenia, bo inaczej... - Neena wykonuje gest, jakby wypuszczała z dłoni chmurkę o kształcie grzyba atomowego. - Gadka-szmatka - mówi Alsana dobitnie, zamykając oczy i potrząsając głową. - To ty nie słuchasz. Allah świadkiem, że zawsze odpłacam; pięknym za nadobne. Ale ty zakładasz, że mnie obchodzi, co on robi., Zakładasz, że chcę to wiedzieć. Prawda jest taka, że aby małżeństwo przetrwało, niepotrzebna jest ta cała gadanina, to całe „jestem taki i taki” albo „tak naprawdę to jestem taka i owaka”, jak to się czyta w gazetach, to całe odkrywanie się - zwłaszcza kiedy mąż jest stary, pomarszczony i zaczyna się sypać. Po prostu nie chcesz wiedzieć o tych przeróżnych obrzydlistwach, które mogą się kryć pod łóżkiem czy tłuc w szafie. Neena pochmurnieje, Clara nie wie, co powiedzieć, więc ryż znów zaczyna krążyć. - Ponadto - mówi Alsana po krótkiej pauzie, zaplatając pulchne ręce pod biustem, zadowolona, że może dalej rozprawiać na temat związany z jej imponującym teraz łonem - kiedy pochodzi się z rodzin takich jak nasze, trzeba się nauczyć milczenia, bo przemilczenie pewnych spraw jest najlepszą receptą na udane życie rodzinne. Wszystkie trzy zostały wychowane według surowych zasad, w religijnych rodzinach, w domach, w których Bóg pojawiał się przy każdym posiłku, był obecny przy każdej dziecięcej zabawie i, zasiadając w pozycji lotosu, zaglądał z pochodnią w dłoni pod kołdrę, żeby sprawdzić, czy nie dzieje się tam nic niestosownego. - Jeśli dobrze rozumiem - mówi Neena z ironią - chcesz powiedzieć, że wzajemne trzymanie się za mordę utrzymuje małżeństwo w dobrej formie. I tu, jak za naciśnięciem guzika, Alsana wybucha: - Za mordę! Co za idiotyzm! Ja mówię po prostu o zdrowym rozsądku. Kim jest mój mąż? Kim jest twój? - pyta, zwracając się do Clary. - Żyli już od dwudziestu pięciu lat, kiedy my się dopiero rodziłyśmy. Kim oni są? Do czego są zdolni? Czyją krew mają na rękach? Jak lepkie i cuchnące mają sekrety? Kto to wie? Wyrzuca ramiona w górę, jej pytania wzbijają się w niezdrowe powietrze Kilburn razem ze spłoszoną chmarą wróbli. - Jednego nie rozumiesz, moja bezwstydna bratanico, jednego nie rozumie całe twoje pokolenie... W tym momencie Neenie aż wypada z ust kawałek cebuli, tak gwałtownie chce zaprotestować. - Moje pokolenie? Do kurwy nędzy, przecież jesteś ode mnie starsza tylko o dwa lata, Alsi. Lecz Alsana ciągnie dalej, ignorując jej protesty i wykonując gest, jakby ucinała nożem bluźnierczy język bratanicy bezwstydnicy: -... a mianowicie tego, że nie każdy chce się grzebać w cudzych brudnych, zapoconych sekretach. - Ależ ciociu - mówi błagalnie Neena, podnosząc głos, bo tym, o co naprawdę chciałaby się spierać, jest zaaranżowany przez rodzinę ślub Alsany, owa największa kość niezgody. - Jak możesz żyć z kimś, kogo ledwie znasz? W odpowiedzi Alsana puszcza doprowadzające Neenę do szalu perskie oko; lubi zawsze robić wrażenie żartownisi dokładnie w chwili, kiedy jej rozmówcę zaczyna trafiać szlag. - Bo to jest, moja panno mądralińska, o wiele łatwiejsze. Ewa nie znała Adama od podszewki i właśnie dlatego tak dobrze im się układało. Wyjaśnię ci to. Owszem, wyszłam za mąż za Iqbala wieczorem tego samego dnia, kiedy go poznałam. Zgoda, nie znałam go od podszewki. Ale nawet dość mi się spodobał. To było w Delhi; spotkaliśmy się w jadalni w bardzo parny, upalny dzień i on zaczął wachlować mnie „Time-sem”. Pomyślałam sobie, że ma poczciwą twarz, bardzo miły głos i jędrny jak na mężczyznę w jego wieku tyłek. I bardzo dobrze. A teraz, im bardziej go poznaję, tym mniej mi się podoba. Tak więc sama widzisz, że lepiej było po staremu. Zirytowana Neena aż tupie nogą na tę koślawą logikę. - Zresztą nigdy go dobrze nie poznam. Wyciągnąć coś z mojego męża to tak, jak wycisnąć wodę z kamienia. Neena mimo woli parska śmiechem. - Też coś! Wodę z kamienia! - A tak. Myślisz, że jestem taka głupia. A ja jestem w tych sprawach tak samo mądra jak mężczyźni. Mówię ci - Alsana przygotowuje się do mowy końcowej; podpatrzyła kiedyś w Delhi, jak to robią młodzi, uli-zani prawnicy - mężczyźni to wielka tajemnica. W porównaniu z nią tajemnica Boga to fraszka. No, ale dość filozofowania; może samosy? Zdejmuje wieko z plastikowego pojemnika, gruba, zadowolona ze swojej konkluzji. - Szkoda, że będziesz ich miała - mówi Neena do ciotki, przypalając papierosa, - Szkoda, że masz urodzić chłopców. - Jak to? Clara ma swoją tajemnicę (pilnie strzeżoną przed Alsana i Archiem), mianowicie od kilku miesięcy pożycza z biblioteczki Neeny książki - Kobiecy eunuch Germaine Greer i Strach przed lataniem Eriki Jong oraz Druga płeć - i czyta je zachłannie. Wszystko to jest sekretną inicjatywą Neeny, która chciałaby, żeby Clara uwolniła się od „fałszywej świadomości”. - A tak to, że moim zdaniem mężczyźni narobili już w tym stuleciu dosyć zamieszania. Jest już dość tych pieprzonych mężczyzn na świecie. Gdybym ja wiedziała, że urodzę chłopca - robi pauzę, żeby przygotować swoje dwie obarczone fałszywą świadomością przyjaciółki na ten nowy koncept - zastanowiłabym się poważnie nad tym, czy nie usunąć ciąży. Alsana krzyczy, zatyka jedną ręką swoje ucho, a drugą ucho Clary i o mało nie dławi się kawałkiem oberżyny. Jednocześnie z jakiegoś powodu uwaga Neeny rozśmiesza Clarę - wydaje jej się nieodparcie, histerycznie, rozpaczliwie komiczna. Bratanica bezwstydnica siedzi między dwiema pękatymi kobietami, skonfundowana, one zaś pochylają się ku sobie - jedna ze śmiechem, druga zdjęta grozą, oburzona. - Czy wszystko w porządku, moje panie? To Soi Jozefowicz, staruszek, który pełni obowiązki stróża parkowego (choć jego posada dawno została zlikwidowana przez radę miejską w związku z cięciami w wydatkach). Teraz stoi przed nimi, gotów jak zawsze pośpieszyć z pomocą. - Wszystkie spłoniemy w piekle, panie Jozefowicz. Nie wiem, czy dla pana to jest „w porządku” - mówi Alsana, opanowując się. Bratanica bezwstydnica przewraca oczami. - Mów za siebie. Ale jej ciotka jest szybsza niż snajper, jeśli chodzi o ripostę. - Właśnie to robię; szczęśliwie Allah tak to właśnie urządził. - Dzień dobry, Neena, witam, pani Jones - mówi Soi, kłaniając się każdej z osobna. - Jest pani pewna, że nic pani nie jest, pani Jones? Clara nie może powstrzymać łez tryskających z kącików oczu. Sama nie wie, czy płacze czy się śmieje. - Nic mi nie jest... wszystko w porządku, przepraszam, że pana wystraszyłam, panie Jozefowicz... naprawdę nic mi nie jest. - Nie wiem, co w tym takiego strasznie śmiesznego - mruczy Alsana. - Rzeź niewiniątek: to takie śmieszne? - Z moich doświadczeń wynika, że nie, pani Iqbal - mówi Soi Jozefowicz wciąż tym samym tonem i podaje CIarze chusteczkę. Wszystkie trzy kobiety, zaskoczone jego słowami - bo historia potrafi zaskoczyć znienacka, niczym nagły rumieniec - zastanawiają się, jakie mogą być doświadczenia byłego stróża w parku. Zapada cisza. - No cóż, skoro nic paniom nie jest, pójdę sobie - mówi Soi, sygnalizując CIarze, że może zatrzymać chusteczkę, i wkładając kapelusz, kto-ry cały czas ze staroświecką galanterią trzymał w ręce. Znów składa trzykrotny ukłon i odchodzi niespiesznie w głąb parku, w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Kiedy tylko Soi oddala się na tyle, że nie może ich słyszeć, Neena mówi: - Okej, ciociu Alsi, przepraszam, przepraszam... Co jeszcze, kurwa, mam zrobić? - Och, do jasnej cholery, wszystko - mówi Alsana, ale w jej głosie nie ma już agresji; jest tylko bezbronność. - Objaśnić mi cały cholerny wszechświat, w telegraficznym skrócie. Ja już niczego nie pojmuję, po prostu zaczynam wszystko od początku. Rozumiesz? Wzdycha, nie czekając na odpowiedź; nie patrzy na Neenę, ale odprowadza wzrokiem zgarbioną, znikającą w głębi parku postać Solą, która pojawia się i znika między cisami. - Może i masz rację co do Samada... co do wielu spraw. Może nie ma dobrych mężczyzn, może nawet niedobrzy są ci dwaj, których noszę w brzuchu... i może nie rozmawiam dostatecznie dużo z moim mężem, może poślubiłam człowieka obcego. Niewykluczone, że widzisz prawdę lepiej niż ja. Co ja tam wiem, bosa wiejska dziewczyna, nigdy nie kończyłam uniwersytetów. - Och, Alsi - mówi Neena, wykonując dłonią takie ruchy, jakby tkała z słów Alsany gobelin; jest jej przykro. - Wiesz, że nie o to mi chodziło. - Ale ja nie mogę się wciąż zamartwiać i dociekać prawdy. Powinnam się przejmować tylko taką prawdą, z jaką można żyć. Na tym polega różnica: albo ci odbija i gasisz pragnienie słoną morską wodą, albo pijesz z czystego strumienia. Czyżby moja bratanica bezwstydnica wierzyła w uzdrawiającą moc gadania? - Alsana szczerzy zęby w czymś na kształt uśmiechu. - Gadaj, gadaj, gadaj, a będzie lepiej. Bądź szczera, otwórz swe serce i chlap dokoła swoją czerwoną posoką. Ale na przeszłość składa się coś więcej niż słowa, kochanie. Poślubiłyśmy starszych mężczyzn, prawda? Te bębny - klepie oba brzuchy - będą miały za ojców takich tatusiów-wapniaków z jedną nogą w teraźniejszości, drugą w przeszłości. I nie zmieni tego żadne gadanie. Ich korzenie będą zawsze splątane. A korzenie można wyrwać. Spójrz tylko na mój ogród - ptaki buszują w kolendrze każdego cholernego ranka... Dochodząc do bramy, Soi Jozefowicz odwraca się, żeby im pomachać, i wszystkie trzy kobiety odpowiadają na ten gest machaniem. Po-wiewając kremową chusteczką nad głową, Clara czuje się trochę jak aktorka na scenie. Zupełnie jakby odprowadzała kogoś, kto ma za chwilę przekroczyć granicę dzielącą dwa kraje. - Jak oni się poznali? - pyta Neena, starając się rozproszyć ciemne chmury, które zbierają się nad ich piknikiem. - Pan Jones i Samad Miah? Alsana odrzuca lekceważąco głowę do tyłu. - Och, podczas wojny. Na pewno zabijając jakichś Bogu ducha winnych nieszczęśników. No i co mają za tę całą swoją wojenną poniewierkę? Jeden bezwładną rękę, drugi chromą nogę. Rzeczywiście, wielka mi korzyść. - Archie ma coś z prawą nogą - mówi cicho Clara, wskazując na swoje udo. - Myślę, że ma tam odłamek. Ale on właściwie nic mi nie mówi. - A czy to ważne? - wybucha Alsana. - Prędzej zaufam Wisznu, temu wielorękiemu kieszonkowcowi, niż uwierzę w choćby jedno słówko tych facetów. Ale Clara hołubi wizerunek młodego żołnierzyka Archiego, zwłaszcza wtedy kiedy leży na niej stary, przywiędły Archie składacz papierów. - Och, przestań... przecież nie wiemy, co... AJsana spluwa całkiem otwarcie na trawę. - Gówno prawda! Jeśli są bohaterami, to gdzie mają odznaczenia? Gdzie są ich ordery i krzyże? Bohaterowie mają takie rzeczy. Mają ten cały bohaterski kram. Poznasz ich z daleka. A tu nigdy nie widziałam żadnego medalu... a nawet zwykłego zdjęcia. - Alsana wydobywa z siebie nieprzyjemny, gardłowy dźwięk, oznaczający krańcową podejrzliwość. - A więc przyjrzyj się temu - musisz, moja kochana - przyjrzyj się temu z bliska. Przyjrzyj się, co zostało. Samad ma jedną rękę; mówi, że poszukuje Boga, ale nie da się ukryć, że Bóg wymknął mu się z łap. I mój mąż haruje w tej knajpie już dwa lata, podając łykowatą koźlinę białasom, którzy nie mają o niczym pojęcia. A Archibald - no przyjrzyj mu się tylko... Alsana urywa, żeby sprawdzić, czy może posunąć się dalej, nie urażając Clary i nie sprawiając jej niepotrzebnego bólu, ale oczy Clary są zamknięte; ona już przygląda się wszystkiemu z bliska - ta młoda dziewczyna przygląda się z bliska starszemu mężczyźnie i kończy zaczęte przez AJsanę zdanie, a równocześnie na jej twarzy pojawia się szeroki uśmiech: -... zarabia na życie, składając jakieś papiery, Jezu Chryste! 5. Korzenie Alfreda Archibalda Jonesa i Samada Miaha ląbala A propos: to cale pouczenie Alsany, żeby przyjrzeć się sprawom z bliska, spojrzeć na nie bez mrugnięcia okiem, śmiałym, uczciwym spojrzeniem, dokonać metodycznej i drobiazgowej inspekcji, docierając do samego sedna, do szpiku i dalej, aż do korzeni, to bardzo dobra rada - pytanie tylko, jak daleko chce się sięgnąć wstecz. Ile nam wystarczy? Pojawia się tu stare amerykańskie pytanie: czego chcesz - mojej krwi? Najprawdopodobniej trzeba czegoś więcej niż krwi: świadectwa wygłaszanych szeptem na boku uwag, zapomnianych rozmów, odznaczeń i zdjęć, wykazów i dokumentów, pożółkłych papierów z wyblakłym, zrudziałym drukiem. Sięgania w przeszłość coraz bardziej zamierzchłą. No więc dobrze. Cofnijmy się do czasów, kiedy siedemnastoletni Archie, wypucowany, różowiutki i błyszczący, stanął przed komisją wojskową i kiedy dzięki temu, że wyglądał dojrzale jak na swój wiek, udało mu się oszukać facetów uzbrojonych w ołówki i centymetr krawiecki. Cofnijmy się do o dwa lata starszego Samada, którego skóra miała ciepły kolor dobrze wypieczonego chleba. Cofnijmy się do dnia, kiedy zostali sobie niejako przypisani, Samad Miah Iqbal (drugi szereg, do mnie, szeregowy!) i Alfred Archibald Jones {ruszać się, ruszać, żwawiej!), do dnia, kiedy Archie zapomniał mimo woli o najbardziej podstawowej angielskiej zasadzie dobrego wychowania. Zapatrzył się po prostu. Stali obok siebie na skrawku czarnej, zapylonej rosyjskiej drogi, identycznie ubrani, w trójkątnych, przypominających papierowe łódki czapeczkach na czubku głowy, w takich samych standardowych mundurach z szorstkiego sukna, a ich przemarznięte paluchy tkwiły w takich samych czarnych butach, pokrytych takim samym kurzem. Ale Archie nie mógł się powstrzymać, żeby się nie gapić. Samad zaś jakoś to znosił, czekał i czekał, kiedy to gapienie się skończy, aż po tygodniu spędzonym w klatce czołgu, zgrzany, na pół uduszony z braku powietrza i przewiercany upartym spojrzeniem Archiego, nawet on, który mógł znieść wiele, nie wytrzymał. - Co jest we mnie takiego cholernie tajemniczego, przyjacielu, że tak cię to podnieca? - Że co? - zapytał Archie, nieco spłoszony, bo nie należał do tych, którzy wdają się w wojsku w prywatne pogaduszki. - Nic mnie... to znaczy nic... chodzi o to... że... właściwie o co ci chodzi? Mówili półgłosem, bo znajdowali się wraz z dwoma innymi żołnierzami i dowódcą w pięcioosobowym churchillu, który toczył się przez Ateny w stronę Salonik. Był pierwszy kwietnia 1945 roku. Archie Jones był kierowcą czołgu, Samad radiotelegrafistą, Roy Mackintosh drugim kierowcą, Will Johnson, działonowy, tkwił skurczony w wieżyczce, a Thomas Dickinson-Smith siedział na lekko podwyższonym metalowym krzesełku z głową wbitą w żelazne sklepienie, bo duma ze świeżo uzyskanego stopnia kapitana nie pozwalała mu zmienić pozycji na wygodniejszą. Żaden z nich nie widział od trzech tygodni nikogo oprócz kolegów z załogi. - Chodzi mi o to, że najprawdopodobniej spędzimy uwięzieni w tej puszce kolejne dwa lata. Jakiś głos zatrzeszczał w słuchawkach i Samad, nie chcąc narazić się na zarzut zaniedbywania obowiązków służbowych, odpowiedział sprawnie i wyczerpująco. - No i co z tego? - zapytał Archie, kiedy już Samad podał położenie czołgu. - To, że jak tak wodzisz za mną ślepiami, to po prostu trudno to zdzierżyć. Prowadzisz jakieś studia nad radiotelegrafistami czy po prostu podnieca cię mój tyłek? Kapitan Dickinson-Smith, którego rzeczywiście podniecał tyłek Samada (i nie tylko tyłek; także jego inteligencja, dwoje smukłych, muskularnych ramion, nadających się idealnie do tego, by otoczyć kochanka, oraz błyszczące jasnozielono-piwne oczy), uciął z miejsca dyskusję. - Ick-ball! Jones! Dość tego. Nikt inny tak nie ględzi jak wy! - Ja tylko protestowałem, sir. Strasznie trudno, s/r, skupić się na tych wszystkich „f” jak fokstrot i „z” jak zebra, na tych wszystkich kropkach i kreskach, kiedy taki koleś- pekińczyk śledzi każdy ruch swoimi pekińskimi oczami. W Bengalu powiedzieliby od razu, że takie oczy może mieć tylko facet, który... - Zamknij się, Sułtan, ty pedale - powiedział Roy, który nie cierpiał Samada i jego charakterystycznego dla radiotelegrafistów, lalusiowate-go sposobu bycia. - Mackintosh - powiedział Dickinson-Smith - bardzo was proszę, nie przerywajcie Sułtanowi. Mówcie dalej, Sułtan. Aby uniknąć ewentualnego podejrzenia, że ma słabość do Samada, kapitan Dickinson- Smith zwykł był ochrzaniać go i używać znienawidzonego przez Samada przezwiska, ale nigdy nie robił tego we właściwy sposób; jego uwagi były zawsze wygłaszane zbyt miękkim tonem, językiem za bardzo zbliżonym do przepysznego języka Samada i w rezultacie Roy oraz osiemdziesięciu innych Royów podlegających bezpośrednio kapitanowi znienawidziło Dickinsona-Smitha, ośmieszając go przy każdej okazji i otwarcie okazując mu brak szacunku. W kwietniu 1945 roku ich pogarda dla kapitana nie miała już granic, tak bardzo mierziły ich chłoptasiowa-to-zniewieściałe, pedalskie maniery dowódcy. Archie, nowicjusz w Pierwszym Pułku Szturmowym, dopiero zaczynał się w tym orientować. - Powiedziałem mu tylko, żeby się zamknął i powinien się zamknąć dla własnego dobra, ten indyjski, sułtański sukinkot - rzeki Roy. - Bez urazy, panie kapitanie - dodał grzecznie. Dickinson-Smith wiedział, że w innych pułkach, w innych czołgach jest nie do pomyślenia, żeby żołnierze odszczekiwali się swoim przełożonym czy choćby się do nich odzywali. Nawet uprzejmość Roya była świadectwem porażki kapitana. W innych czołgach, w shermanach, chur-chillach i matildach rozsianych po bezkresnych przestrzeniach Europy niczym karaluchy, nie było w ogóle kwestii szacunku czy jego braku. Tam mówiło się tylko o subordynacji, niesubordynacji, karze. - Sułtan... Sułtan... - zastanawiał się głośno Samad. - Wiesz, nie miałbym nic przeciwko temu przezwisku, Mackintosh, gdyby było przynajmniej trafne. Ale ono nie jest historycznie ścisłe. Nie jest ścisłe nawet w sensie geograficznym. Pewnie tłumaczyłem ci już, że jestem z Ben-galu. Słowo „sułtan” odnosi się do ludzi z krajów arabskich, położonych od Bengalu setki mil na zachód. Nazywanie mnie Sułtanem jest więc w tym sensie akurat tak trafne, jak nazwanie ciebie tłustym szwabskim sukinsynem. - A dla mnie jesteś Sułtan i będziesz Sułtan, kapujesz? - Och, panie Mackintosh. Czy to naprawdę takie trudne, takie niemożliwe, żebyśmy obaj, ty i ja, siedząc w rym brytyjskim czołgu, walczyli zgodnie jako brytyjscy poddani? Will Johnson, chłopina raczej prosty, zdjął czapkę; czynił to zwykle, gdy padało słowo „brytyjski”. - O czym ten pedzio gada? - zapytał Mackintosh, drapiąc się w tłusty brzuch. - O niczym - powiedział Samad. - Ja tylko tak sobie mówię, żeby zażegnać, jak to się mówi, spór i powstrzymać tu obecnego Jonesa od wybałuszania na mnie gał - aż tyle i tylko tyle, choć mam wrażenie, że poniosłem porażkę na obu frontach. Wyglądał na naprawdę urażonego i Archie poczuł nagle zgoła nie-żołnierskie pragnienie, żeby uśmierzyć jego ból. Nie były to jednak odpowiednie ku temu miejsce ani czas. - No dobrze. Wystarczy. Jones, sprawdźcie mapę - powiedział Dickinson-Smith. Archie sprawdził map?. Ich podróż była długa i nudna, rzadko przerywana jakąś akcją. Czołg Archiego brał udział w budowie mostów i wchodził w skład wyposażenia specjalnej jednostki, nie przypisanej do żadnych większych struktur angielskiej armii ani nie charakteryzującej się określonym typem uzbrojenia i spełniającej funkcje łącznikowe. Żołnierze tej jednostki przemieszczali się z kraju do kraju, zbierając po drodze uszkodzony sprzęt, stawiając mosty, przecierając wstępnie szlaki przed bitwą i budując drogi tam, gdzie zostały one zniszczone. Ich zadaniem był nie tyle bezpośredni udział w walce, ile zapewnienie gładkiego przebiegu operacji bojowych. Zanim Archie znalazł się w sercu wojennego konfliktu, stało się jasne, że okrutne i krwawe rozstrzygnięcie nastąpi w powietrzu i nie ma na nie wpływu trzydziestocentymetrowa różnica w rozmiarach niemieckich i angielskich pocisków przeciwpancernych. Prawdziwa wojna, która powalała na kolana całe miasta, wojna, której skalę mierzono, stosując upiorne kryteria siły detonacji i liczebności populacji, rozgrywała się wysoko nad głową Archiego. Tymczasem na ziemi ich ciężki, opancerzony pojazd miał prostsze zadanie: nie dać się wciągnąć w wojnę domową - wojnę w obrębie wojny - toczoną w górach pomiędzy EAM {Greckim Frontem Wyzwolenia Narodowego) i ELAS (Grecką Armią Ludowo-Wy-zwoleńczą), dbać o to, by nie zasilić bezdusznych statystyk obrazujących straty w szeregach „młodego mięsa armatniego” i zapewnić niezakłóconą komunikację pomiędzy dwoma krańcami piekła. - Zbombardowana fabryka amunicji jest dwadzieścia mil na południowy zachód, sir. Mamy zebrać to, co się da, sir. Szeregowy Ick-ball przekazał mi o 16.47 radiowy komunikat, że okolica, na ile można to ocenić z powietrza, jest wolna od nieprzyjaciela, sir - zameldował Archie. - To nie jest wojna - powiedział cicho Samad. Dwa tygodnie później, kiedy Archie sprawdzał na mapie trasę do Sofii, Samad powiedział, nie kierując tego do nikogo konkretnego: - To nie jest miejsce dla mnie. Jego uwaga została jak zwykle zignorowana; najbardziej ostentacyjnie przez Archiego, który akurat chciałby posłuchać. - Rzecz w tym, że jestem wykształcony. Mam przygotowanie. Powinienem szybować na podniebnych szlakach, być w RAF-ie i zrzucać bomby z góry! Jestem oficerem! Nie jakimś mułłą ani sipajem, który zdarł sandały w ciężkiej służbie. Mój pradziadek Mangal Pandę... - Samad potoczył dokoła wzrokiem, żeby sprawdzić, czy to nazwisko zrobiło odpowiednie wrażenie, ale widząc tępe, obojętne jak polne kamienie angielskie gęby, ciągnął dalej: -... był wielkim bohaterem indyjskiego buntu. Milczenie. - W 1857 roku! To on wystrzelił w powietrze pierwszą znienawidzoną, posmarowaną świńskim sadłem kulę! Dłuższe, jeszcze bardziej głuche milczenie. - Gdyby nie ta pieprzona ręka... - tu Samad, przeklinając w duchu krótką pamięć historyczną Anglików, podniósł pięć martwych, przykurczonych palców, odrywając je od miejsca na piersi, gdzie zwykle spoczywały -... ta zasrana ręka, prezent od beznadziejnej indyjskiej armii w podzięce za moje wojenne trudy, dorównałbym mu bohaterstwem. A dlaczego jestem kaleką? Ponieważ armia indyjska zna się lepiej na całowaniu w dupę niż na piekle i znoju walki! Nigdy nie jedźcie do Indii, szeregowy Jones, drogi przyjacielu, to miejsce dla durniów i kretynów. Takich jak hindusi, sikhowie i ci z Pendżabu. Teraz podnosi się tam cały ten szmerek o niepodległości, a ja mówię, Archie, dajcie niepodległość Bengalowi, resztę Indii zostawcie Brytyjczykom, jeśli ta reszta tak ich kocha. Ramię opadło bezwładnie i ciężko wzdłuż boku i znieruchomiało, niczym staruszek po napadzie furii. Samad zawsze zwracał się do Archiego, jakby byli sprzymierzeni przeciw całej reszcie załogi czołgu. Bez względu na to, jak bardzo Archie go teraz unikał, te cztery dni nieustannego wodzenia za nim wzrokiem wytworzyły łączącą ich pajęczą nić, za którą Samad pociągał przy każdej sprzyjającej okazji. - Bo widzisz, Jones - ciągnął teraz - prawdziwym błędem wicekróla było to, że zapewnił mocną pozycję sikhom, rozumiesz? Tylko dlatego że odnieśli pewien skromny sukces z czarnuchami w Afryce, powiedział im: „Tak, mister sikh, ze swoją spoconą, tłustą gębą, swoim kretyńskim wąsem a la Anglik i swoim pagri, które chwieje ci się na czubku głowy jak wielka kupa gówna, możesz być oficerem. »Zindianizujemy« armię - idź i walcz we Włoszech, risaldarze majorze Pugri, dafadarze Pugri, walcz razem z moimi wspaniałymi starymi angielskimi wiarusami!”. Błąd! A potem wzięli mnie, bohatera północnobengalskiej kawalerii powietrznej, bohatera bengalskiego korpusu lotniczego i mówią: „Samad Miah Iqbal, Samad, zamierzamy cię uhonorować. Będziesz walczył na kontynencie europejskim - zamiast zdychać z głodu i pić własne szczyny w Egipcie czy na Malajach. O nie - ty będziesz tępił szkopów tam, gdzie ich na pewno znajdziesz. W ich własnych domach”, szeregowy Jones, „w ich własnym gnieździe”. A więc poszedłem na wojnę! Włochy, pomyślałem, no dobra, tam pokażę angielskiej armii, że muzułmanie z Bengalu mogą walczyć tak samo dobrze jak każdy sikh. Lepiej. Bardziej zaciekle! I są lepiej wykształceni, mają lepszą krew, są idealnym materiałem na oficerów. - Indyjscy oficerowie? To by był, kurwa, koniec świata - wtrącił Roy. - Pierwszego dnia - ciągnął Samad - zniszczyłem faszystowską kryjówkę z powietrza, spadając jak jastrząb z nieba. - Gówno prawda - mruknął Roy. - Drugiego dnia ostrzelałem z powietrza pozycje nieprzyjacielskie, kiedy Niemcy zbliżyli się do Linii Gotów, forsując przełęcz Argenta i wypierając aliantów z doliny Padu. Miał mi składać gratulacje sam lord Mountbatten, osobiście. Miał ucisnąć tę rękę. Ale los do tego nie dopuścił. Wiecie, co się stało trzeciego dnia, szeregowy Jones? Wiecie, w jaki sposób zostałem okaleczony? Ja, młody, tryskający zdrowiem człowiek? - Nie - powiedział cicho Archie. - Przez sukinsyna sikha, szeregowy Jones, przez sukinsyńskiego durnia. Kiedy staliśmy w okopie, jego karabin sam wypalił i przestrzelił mi rękę w przegubie. Ale nie dałem jej sobie amputować. Każda cząstka mojego ciała pochodzi od Allaha. I wszystkie co do jednej wrócą do niego. Takim to sposobem Samad wylądował w mało prestiżowej dywizji saperskiej Armii Jego Królewskiej Mości razem z innymi przegranymi: z ludźmi takimi jak Archie, jak Dickinson-Smith (którego teczka zawierała adnotacje: uwaga! homoseksualista), z takimi ofiarami lobotomii jak Mackintosh i Johnson. Z wojennymi odpadkami. W pieprzonym plutonie popaprańców, jak to czule określał Roy. Największy problem tej zbieraniny wiązał się z osobą kapitana; Dickinson-Smith nie był żołnierzem. I z całą pewnością nie dowódcą, choć dowodzenie miał w genach. Wywleczono go wbrew woli z college’u jego ojca, zdarto z niego dziedziczoną po ojcu tog? i tak jak wcześniej ojcu kazano iść na wojnę. A jeszcze wcześniej ojcu jego ojca i ojcu ojca jego ojca i tak dalej, ad infinitum. Młody Thomas pogodził się z losem i w ten sposób zainicjował długi (bo trwający już cztery lata) proces; wieńczyło go wpisanie się na nieustannie rozszerzaną listę Dickinson-S mi thó w, których imiona wyryte były na długiej kamiennej płycie nagrobnej we wsi Little Marlow, i spoczecie na samym wierzchu w rodzinnym, ciasnym jak puszka sardynek grobowcu rodzinnym, królującym dumnie na historycznym wiejskim cmentarzyku. Zabijani przez szkopów, makaroniarzy, żółtków, bambusów, żaboja-dów, Szkotów, meksów, rozmaitych Zulusów, Indusów (tych z południa, ze wschodu) i nawet przez Indian Dickinson-Smithowie - z których jeden podczas polowania w Nairobi został wzięty omyłkowo przez jakiegoś Szweda za uciekające okapi - byli nienasyceni w swym pragnieniu przelewania krwi na obcej ziemi. A kiedy nie było wojny, Dickinson-Smithowie zajmowali się „sytuacją irlandzką”, co było dla tego rodu wakacyjnym wytchnieniem w zabójczym maratonie, który ciągnął się od 1600 roku i najwyraźniej nie miał się nigdy zakończyć. Ale umieranie to nie bułka z masłem. I chociaż okazje do konfrontacji z wszelkiego rodzaju śmiercionośnym orężem miały dla ich rodu od wieków magnetyczny urok, ten akurat Dickinson-Smith najwyraźniej sobie z tym nie radził. Pasja biednego Thomasa do egzotyki miała zupełnie inny charakter. Chciał te kraje poznać, nauczyć je czegoś, nauczyć się czegoś od nich, pokochać je. W grach wojennych był po prostu do niczego. Przez dwa następne tygodnie Samad raz dziennie opowiadał Archie-mu, niezależnie od tego, czy ten słuchał czy nie, coraz to nowe wersje długiej i wciąż wzbogacanej historii swego upadku ze szczytów militarnych sukcesów w korpusie bengalskim i lądowania w plutonie pieprzo-nych popaprańców. Choć nudna, opowieść ta i tak błyszczała na tle historii innych porażek, historii, które wypełniały załodze czołgu długie noce i utrzymywały ją w wygodnym poczuciu braku motywacji i sensu oraz ogólnej beznadziei. Wyświechtany kanon obejmował między innymi historię Tragicznej Śmierci Narzeczonej Roya, fryzjerki, która pośliznęła się na wałku do włosów i wyrżnęła głową w zlew, zabijając się na miejscu; opowieść Archiego, jak to nie mógł iść do gimnazjum, bo matki nie było stać na kupienie mu mundurka, i opowiadania Dickinson-Smi-tha o licznych zamordowanych krewniakach. Will Johnson zaś nie mówił nic za dnia, ale jęczał przez sen i wyraz jego twarzy był wymownym świadectwem bezmiaru jego niedoli, o które nikt nie ośmielił się dopytywać. Pieprzony pluton popaprańców ciągnął tak przez pewien czas, niczym snujący się bez celu po wschodniej Europie wędrowny cyrk kompletnie przegranych artystów, w którym nie było innych widzów oprócz nich samych. Na zmianę to występowali, to podziwiali swoje występy, aż w końcu nastąpił ów ważny dla czołgu dzień, którego jednak historia nie zachowała w pamięci. Pamięć nie uczyniła żadnego wysiłku, żeby zachować ową datę w swych zakamarkach. Kamień w wodę. Jak sztuczne zęby opadające w ciszy na dno szklanki. Szósty maja 1945 roku. Właśnie szóstego maja 1945 roku około szóstej po południu coś w czołgu huknęło. Nie było to uderzenie pocisku, ale odgłos mechanicznej awarii, w każdym razie czołg zwolnił i stanął. Znajdowali się w jakiejś maleńkiej, położonej blisko granicy z Grecją i Turcją bułgarskiej wiosce, którą znudzona wojna opuściła jakiś czas temu, pozwalając jej mieszkańcom wrócić do rutyny z czasów pokoju. - No tak - powiedział Roy po wstępnym rozpoznaniu problemu. - Wysiadł silnik i pękła jedna z gąsienic. Musimy wezwać przez radio pomoc, a potem przyczaić się, dopóki po nas nie przyjadą. Nic więcej nie da się zrobić. - Nawet nie spróbujemy tego naprawić? - zapytał Samad. - Nie - powiedział Dickinson-Smith. - Szeregowiec Mackintosh ma rację. Nie damy rady usunąć tego uszkodzenia narzędziami, jakie mamy pod ręką. Musimy czekać, aż nadejdzie pomoc. - Ile to potrwa? - Co najmniej dzień - zapiszczał Johnson. - Odsądziliśmy się od reszty. -1 mamy całą dobę siedzieć w tym pudle, panie kapitanie? - zapytał Samad, który cierpiał okrutnie z powodu braku osobistej higieny Roya i teraz drętwiał ze zgrozy na samą myśl o tym, że będzie musiał z nim spędzić parny wieczór w zaduchu czołgu. - Jasne, że tak. A co myślisz, cholera, że dostaniesz przepustkę? - burknął Roy. - Nie, nie... Nie widzę powodu, dlaczego nie mielibyście się troszeczkę przejść - przecież nie ma sensu, żebyśmy tu wszyscy tkwili. Wy z Jone-sem pójdziecie, zorientujecie się w sytuacji i wrócicie, a wtedy pójdziemy my, szeregowy Mackintosh, Johnson i ja. Samad i Archie poszli więc do wioski i spędzili tam trzy godziny, popijając mastikę i słuchając opowieści właściciela gospody o miniaturowej inwazji dwóch hitlerowców, którzy pojawili się we wsi, zjedli wszystkie jego zapasy, wychędożyli dwie wiejskie dziewuchy i zastrzelili wieśniaka, który nie wskazał im dostatecznie szybko drogi do sąsiedniego miasteczka. - Jacyś straszni narwańcy - powiedział stary, kręcąc głową. Samad uregulował rachunek. W drodze powrotnej Archie powiedział, żeby cokolwiek powiedzieć: - O rany, naprawdę nie trzeba ich wielu, żeby zająć wieś i kompletnie ją złupić. - Jeden mocny człowiek i jeden słaby to cała kolonia, szeregowy Jones - odparł Samad. Kiedy Archie i Samad dotarli do czołgu, zastali tam trupy szeregowców Mackintosha ijohnsona oraz kapitana Thomasa Dickinson-Smi-tha. Johnson był uduszony pętlą z drutu, Royowi strzelono w plecy. Miał wyrwane wszystkie srebrne zęby; kombinerki sterczały mu z rozdziawionych ust jak żelazny jęzor. Wyglądało na to, że Thomas Dickinson- Smith, widząc zbliżających się napastników, ubiegł przeznaczenie i strzelił sobie w łeb. Jedyny Dickinson- Smith, który zginął z rąk Anglika. * Podczas gdy Archie i Samad starali się ocenić swoją sytuację, generał Jodl siedział w Reims w małym budynku szkolnym z czerwonej cegły, potrząsając swoim wiecznym piórem. Strzepnął je raz. Drugi. Atramentowa kreska odtańczyła dostojny taniec wzdłuż kropkowanej linii i tak generał wpisał swe nazwisko w historię. Koniec wojny w Europie. Kie- dy stojący u jego boku urzędnik szybkim ruchem zabrał dokument, Jodl zwiesił głowę, uświadomiwszy sobie nagle w pełni wagę i znaczenie tego, co zrobił. Musiały jednak upłynąć aż dwa tygodnie, zanim mieli się o tym dowiedzieć Archie i Samad. Był to dziwny czas, na tyle dziwny dla Iqbala i Jonesa, że udało im się zadzierzgnąć więzy przyjaźni. W dniu, kiedy cała reszta Europy świętowała, Samad i Archie stali na poboczu bułgarskiej drogi; Samad ściskał w zdrowej dłoni wiązkę przewodów, główną płytę radiostacji i jej metalową obudowę. - To radio jest kompletnie spieprzone - powiedział. - Musimy zacząć od zera. Sytuacja jest bardzo kiepska, Jones. Bardzo kiepska. Straciliśmy środki łączności, transportu i obrony. Gorzej, straciliśmy dowódcę. Żołnierz bez dowódcy to naprawdę bardzo kiepska sprawa. Archie odwrócił się i zaczął wymiotować w krzakach. Szeregowy Mackintosh, taki niby kiedyś mocny w gębie, popuścił w spodnie u wrót raju i fetor wdarł się do płuc Archiego, szarpiąc mu nerwy, budząc uczucie lęku i wywracając żołądek na nice. Jeśli chodziło o naprawę radiostacji, Samad wiedział, j a k to zrobić, znał teorię, ale Archie miał sprawne ręce i pewien dryg do operowania przewodami, gwoździami i klejem. Montowanie maleńkich metalowych elementów, które mogły ich obu uratować, było zabawną konfrontacją wiedzy z umiejętnościami praktycznymi. - Podaj mi z łaski swojej trzyomowy opornik. Archie poczerwieniał jak burak, niepewny, o którą część Samadowi chodzi. Jego ręka zawisła nad skrzynką z przewodami i częściami zapasowymi. Samad odkaszlnął dyskretnie, kiedy mały palec Archiego zbliżył się do właściwego opornika. Sytuacja była niezręczna: Indus mówił Anglikowi, co ma robić - ale spokój i okoliczności pozwoliły im jakoś przejść nad tym do porządku dziennego. To właśnie wtedy Archie uświadomił sobie, jak niesłychanie ważną rzeczą jest zaradność i praktyczne umiejętności majsterkowicza, młotek i gwóźdź, zamiast rzeczowników i przymiotników, i jak bardzo ułatwia to mężczyznom porozumienie. Zapamiętał tę lekcję na całe życie. - Ładnie - pochwalił go Samad, kiedy Archie podał mu elektrodę, ale stwierdziwszy, że nie zdoła jedną ręką manipulować przewodami ani przymocować ich do płytki, oddał ją Archiemu i pokazał, gdzie powinna być umieszczona. - Uwiniemy się z tym w mig - powiedział Archie wesoło. - Guma! Prósz?, pan! Czwartego dnia opadła czołg chmara wiejskich dzieciaków, podnieconych niedawnym ponurym morderstwem, zwabionych szykownym wyglądem zielonookiego Samada i amerykańską gumą do żucia, którą miał Archie. - Panie żołnierz - powiedział, starannie wymawiając angielskie słowa, jeden z chłopców, drobny jak wróbel malec o smagłej cerze. - Guma, proszędziękuję. Archie sięgnął do kieszeni i wyciągnął pięć różowych paseczków. Chłopiec rozdzielił je z ważną miną pomiędzy kolegów. Zaczęli żuć zawzięcie, aż oczy wychodziły im z orbit. Potem, kiedy guma straciła smak, zastygli w niemym, nabożnym podziwie dla swego dobroczyńcy. Po kilku minutach ten sam śniady chłopak został ponownie wysłany jako Przedstawiciel Ludu. - Panie żołnierz - wyciągnął rękę. - Guma proszędziękuję. - Nie ma więcej - powiedział Archie, pomagając sobie wyszukaną gestykulacją. - Proszędziękuję. Proszę? - powtórzył chłopiec natrętnie. - O rany - mruknął Samad. - Musimy jak najszybciej naprawić radio i uruchomić tego grata. Zabierzmy się do roboty, dobra? - Guma, panie żołnierz, guma - prośba zamieniła się w jakiś monotonny zaśpiew; dzieciaki mieszały te kilka słów, jakich się nauczyły, wyrzucając je z siebie w dowolnym porządku. - Proszę! - chłopiec wyciągnął rękę tak energicznie, że aż zachwiał się na czubkach palców. Potem otworzył nagle zaciśniętą pięść i uśmiechnął się zachęcająco, gotów do targów. Na wyprostowanej dłoni leżał, niczym garść trawy, zwitek zielonych banknotów. - Dolary, pan! - Skąd to wziąłeś? - zapytał Samad, sięgając błyskawicznie po pieniądze. Chłopiec cofnął rękę. Cały czas przestępował z nogi na nogę w jakimś szelmowskim tańcu, którego wszystkie dzieci uczą się podczas wojny i który jest najprostszą formą zachowywania czujności. - Najpierw guma, pan. - Powiedz mi, skąd to masz. I ostrzegam cię, nie próbuj mnie kiwać. Samad wyciągnął rękę i schwycił chłopca za rękaw koszuli. Malec rozpaczliwie próbował wyswobodzić się z uchwytu. Jego koledzy zaczę-li się chyłkiem oddalać, opuszczając swojego szybko tracącego grunt pod nogami przywódcę. - Zabiłeś człowieka? Żyła na czole Samada zdawała się rozsadzać napiętą skórę. Był gotów bronić kraju, który nie był jego krajem, i mścić śmierć ludzi, którzy w czasie pokoju nie ukłoniliby mu się na ulicy. Archie był zdumiony. Chodziło o jego kraj; choć był człowiekiem skromnym, przeciętnym i dalekim od egzaltacji, stanowił jeden z kręgów w jego kręgosłupie, a jednak nie odczuwał niczego, co dałoby się porównać z emocjami Samada. - Nie, pan, nie, nie. Od niego. Niego. Wyciągnął wolną rękę i wskazał na duży, zaniedbany dom, który tkwił na horyzoncie jak tłusta kwoka wysiadująca jaja. - Czy naszych zabił ktoś z tego domu? - warknął Samad. - Co powiedziałeś, pan? - pisnął chłopiec. - Kto tam mieszka? - On jest doktor. On tam jest. Ale chory. Nie chodzi. Chory. Doktor Sick. Reszta dzieci potwierdziła skwapliwie: - Doktor chory, pan. Doktor Sick. - Co mu jest? Chłopiec, zadowolony, że znów stał się ośrodkiem zainteresowania, zagrał z teatralną przesadą płaczącego człowieka. - Anglik? Jak my? Niemiec? Francuz? Bułgar? Grek? - Samad puścił chłopca, wyczerpany na samą myśl, że wydatkował niepotrzebnie tyle energii. - On jest nikt. On tylko doktor Sick - powiedział chłopiec na od-czepnego. - Guma? Minęło kilka dni, a pomoc nie nadchodziła. Napięcie związane ze świadomością, że siedząc w tak miłej wsi, muszą pamiętać, iż toczy się wojna, zaczęło stopniowo słabnąć. Archie i Samad prowadzili coraz bardziej cywilny tryb życia. Każdego popołudnia jedli obiad w gospodzie starego Gozana. Cienka zupka kosztowała ich pięć papierosów. Rybę, obojętne jaką, mogli dostać za któryś z mniej ważnych medali z brązu. A ponieważ Archie nosił teraz jeden z mundurów Dickinson-Smitha, bo jego własny się rozleciał, miał kilka medali nieboszczyka na zbyciu i ku-powa! za nie rozmaite niezbędne dobra: kawę, mydło, czekoladę. Za porcję wieprzowiny Archie dał zdjęcie Dorothy Lamour, które nosił w kieszeni spodni, przylepione do tyłka, od chwili wstąpienia do armii. - Zrób to samo ze zdjęciem Rity - namawiał Samada. - Traktujmy to jak kartki żywnościowe; jak będziesz chciał, wykupimy je z powrotem, kiedy znów będziemy mieć forsę, - Jestem muzułmaninem - odparł Samad, odsuwając talerz ze schabem. - Po moim trupie. Nie oddam mojej Rity Hayworth. - Czemu nie jesz tego mięsa? - dziwił się Archie, pożerając swoje dwa kotlety w szaleńczym tempie. - Dla mnie to jakieś straszne dziwactwo. - Nie jem wieprzowiny z takich samych powodów, dla których wy, Anglicy, nigdy naprawdę nie zadowolicie kobiety. - A to niby dlaczego? - zapytał Archie, przerywając ucztę. - To kwestia naszych kultur, przyjacielu. - Samad zastanowił się przez chwilę. - A może coś głębszego. Może mamy to we krwi. Po obiedzie przechodzili przez wieś i pod pretekstem poszukiwań morderców odwiedzali trzy te same cieszące się złą sławą spelunki i sypialnie w domach pięknych kobiet, ale po pewnym czasie zarzucili te poszukiwania i przesiadywali obok czołgu, paląc tanie papierosy i rozkoszując się długim, szkarłatnym zachodem słońca, gawędzili o swoich wcześniejszych wcieleniach: gazeciarza (Archie) i studenta biologii (Samad). Mówili o sprawach nie całkiem zrozumiałych dla Archiego; Samad powierzał chłodnemu mrokowi nocy tajemnice, jakich wcześniej nigdy nie wypowiedział na głos. Zapadały długie minuty milczenia, jak to się zdarza między kobietami, które znają się od lat. Patrzyli w gwiazdy świecące nad nieznanym im krajem, ale żaden z nich nie tęsknił jakoś szczególnie za domem. Krótko mówiąc, ich przyjaźń przybrała dokładnie taką formę, jaka wśród Anglików występuje tylko na wakacjach, bo tylko na wakacjach jest możliwa. Jest to przyjaźń, która pokonuje bariery klasy, koloru skóry, która ma za podstawę fizyczną bliskość i trwa, niezakłócona, bo każdy Anglik zakłada, że fizyczna bliskość wkrótce na zawsze się skończy. Minęło półtora tygodnia i wciąż nie było odpowiedzi na apele o pomoc, jakie słali, skacząc po falach eteru w poszukiwaniu pary uszu, która ich usłyszy. (Mieszkańcy wsi wiedzieli już, że wojna się skończyła, ale bynajmniej nie śpieszyło im się z ujawnianiem tego swoim dwóm gościom, których codzienne transakcje przyczyniły się do takiego boomu w miejscowej gospodarce). W czasie wolnym Archie podnosił żelaznym łomem fragmenty gąsienicy, a Samad próbował dociec, w czym tkwi problem. Tymczasem ich rodziny na dwóch różnych kontynentach uznały ich za poległych. - Czy zostawiłeś jakąś kobietę w Brighton? - zapytał Samad, wkładając głowę w lwią paszczę między gąsienicą a cielskiem czołgu. Archie nie był przystojniakiem. Wyglądał nieźle na zdjęciach, kiedy zakryło się palcem nos i usta, ale w rzeczywistości był całkiem przeciętny. Dziewczętom podobały się jego duże i smutne niebieskie oczy & la Sinatra, ale odstręczały je uszy a la Bing Crosby i nos, który kończył się cebulastą bulwą, rozdętą jak u W C. Fieldsa. - Kilka - powiedział nonszalancko. - No wiesz, trzeba mieć wybór. A ty? - Mnie już wybrano pewną młodą damę. M«s Begum - córkę państwa Begum. Moich przyszłych „teściów”, jak to wy ich nazywacie. Mój Boże, ci dwoje zajmują tak wysoką pozycję w bengalskim establishmencie, że nawet lord gubernator siedzi i skamle, nie mogąc się doczekać, kiedy przyjdzie jego mułła i wręczy mu zaproszenie na kolację do państwa Begum! Samad zaśmiał się głośno i czekał, aż Archie mu zawtóruje, ale Archie, nie rozumiejąc z tego ani słówka, zachował jak zwykle twarz poke-rzysty. - Należą do ścisłej elity - ciągnął Samad, tyiko lekko speszony brakiem reakcji przyjaciela. - Do absolutnej elity. Wyjątkowo szlachetny ród... a ich kobiety mają tradycyjnie od wieków coś, co można uznać za rodzaj premii - naprawdę ogromne melony. Tu Samad wykonał niezbędny gest, a potem znów skoncentrował się na tym, żeby umieścić czopy gąsienicy w odpowiednich zagłębieniach. - No i? - zapytał Archie. - Co no i? - Czy one naprawdę są...? - Archie powtórzył gest Samada, ale z taką anatomiczną przesadą, że narysowana przezeń w powietrzu kobieta nie mogłaby w rzeczywistości ustać w pozycji pionowej. - Ach, muszę jeszcze trochę poczekać - powiedział Samad, uśmiechając się smętnie. - Niestety Begumowie nie mają jeszcze żeńskiego potomka. - Chcesz, cholera, powiedzieć, że twoja żona jeszcze się nie urodziła? - No i co z tego? - zapytał Samad, wyciągając papierosa z kieszeni bluzy Archiego. Potarł zapałkę o pancerz czołgu. Archie otarł pot z twarzy usmarowaną ręką. - W moich stronach - powiedział - faceci lubią poznać dziewczynę, zanim się z nią ożenią. - W twoich stronach mają zwyczaj gotować jarzyny tak długo, aż rozgotują je na papkę. Co nie znaczy - podsumował Samad zwięźle - że ten zwyczaj jest dobry. Ostatniego wieczoru we wsi było ciemno i cicho. Duchota odbierała przyjemność palenia, więc Archie i Samad, nie mając czym zająć rąk, wystukiwali palcami nerwowy rytm na zimnych kamiennych stopniach cerkwi. O zmierzchu Archie zapomniał przez chwilę o wojnie, której zresztą i tak już nie było. Nastąpiła noc wspomnień pełnej napięcia przeszłości i nadziei na idealną przyszłość. Past tense, future perfect. To właśnie teraz, gdy nie zdążyli się jeszcze zarazić pokojem, w tę ostatnią noc swej ignorancji, Samad postanowił scementować swoją przyjaźń z Archiem. Coś takiego osiąga się często, przekazując jakąś szczególną informację, zwierzając się z jakiegoś intymnego grzeszku, jakiegoś emocjonalnego sekretu iub tajemniczej ukrytej namiętności, czyli z tego, czego człowiekowi nowo poznanemu raczej się nie zdradza. A dla Sama-da nie było nic bliższego ani ważniejszego niż jego krew. I naturalną koleją rzeczy, skoro siedzieli w świętym miejscu, musiał powiedzieć o tym, co jest najświętsze dla niego samego. A nie było bardziej wyrazistej ewo-kacji motywu krwi płynącej w jego żyłach ani ziemi, w którą ta krew wsiąkała przez stulecia, niż historia jego pradziadka. Samad opowiedział więc Archiemu całkiem zapomnianą, liczącą sobie sto lat i mocno zaśniedziałą historię Mangala Pandę. -1 to był twój dziadek? - zapytał Archie, kiedy Samad skończył opowiadać, księżyc schował się za chmurami, a wrażenie wywołane opowieścią było jeszcze całkiem świeże. - Twój prawdziwy, w prostej linii dziadek? - Pradziadek. - Niesamowite. Wiesz, pamiętam to doskonale ze szkoły, całą tę historię kolonii. Uczył nas tego pan Juggs. Łysy, z wyłupiastymi oczami, wredny stary pierdoła - znaczy pan Juggs, nie twój dziadek. A jednak nauczył nas czegoś, nawet jeśli musiał czasem wytrzaskać kogoś linijką po łapach... Wiesz, jeszcze dzisiaj się słyszy, jak ludzie w jednostkach mówią pandies na takich, co to się stawiają... Nigdy się nie zastanawiałem, skąd się to wzięło... Pandę był buntownikiem, nie lubił Anglików, oddał pierwszy strzał, dał sygnał do buntu. Teraz sobie przypomniałem, całkiem wyraźnie. I to był twój dziadek! - Pradziadek. - No, no. To jest naprawdę coś - powiedział Archie, kładąc sobie rękę na potylicy i przechylając się, by spojrzeć w gwiazdy. - Mieć kawałek historii w swojej krwi. Myślę, że to cię trochę napędza. No bo ja jestem zwykły Jones. To coś takiego jak Smith. Jesteśmy nikim... Mój ojciec mawiał: „My jesteśmy plewami, chłopcze, jesteśmy sieczką”. Nie powiem, żebym się tym zbytnio przejmował. Ale jednak człowiek miał swoją dumę. Byliśmy z dobrego, porządnego angielskiego materiału. Ale ty masz w rodzinie bohatera! Samad puchł z dumy. - Tak, Archibaldzie, to jest właściwe słowo. Naturalnie, znajdą się zawsze ci małostkowi angielscy akademicy, którzy będą się starali go zdyskredytować, bo dla nich jest nie do pomyślenia, żeby oddać sprawiedliwość Indusowi. Ale on był bohaterem i wszystko, czego dokonałem w tej wojnie, zrobiłem niejako za jego przykładem. - A wiesz, to prawda, co powiedziałeś - rzekł Archie w zamyśleniu. - U nas nie mówi się dobrze o Indusach. Na pewno nikomu by się nie podobało, gdybyś powiedział, że Indus był bohaterem... patrzyliby na ciebie dziwnie. Samad chwycił go nagle za rękę. Archie poczuł, że dłoń przyjaciela jest rozpalona jak w gorączce. Jeszcze nigdy żaden mężczyzna nie ujął go za rękę; w pierwszym odruchu chciał ją cofnąć albo odtrącić dłoń Sama-da, ale po zastanowieniu zrezygnował; Indusi są przecież tacy impulsywni. Pewnie przez to całe ostro przyprawiane jedzenie i tak dalej. - Bardzo cię proszę, Jones, wyświadcz mi tę jedną wielką przysługę: jeśli usłyszysz, jak ktokolwiek tam w Anglii - oczywiście, jeśli obaj wrócimy do siebie - no więc jeśli usłyszysz, jak ktoś mówi o Wschodzie... - tu głos Samada obniżył się raptownie o jeden rejestr, posmutniał jakoś i nabrał głębi -...nie wierz wszystkiemu bezkrytycznie. Jeśli będą ci mówić „oni są tacy i owacy” albo „oni robią tak i tak” czy „oni uważają, że to i to”, powstrzymaj się z wnioskami, dopóki nie poznasz faktów. Bo kraj zwany Indiami ma tysiąc imion, zamieszkują go setki milionów ludzi i jeśli sądzisz, że znajdziesz dwóch takich samych w tej nieprzebranej rzeszy, mylisz się. To będzie tylko złudzenie, jak omam wywołany światłem księżyca. Samad puścił rękę Archiego i zaczął grzebać w kieszeni, ryjąc kciukiem w zalegających tam pokładach białego proszku, po czym dyskretnie wsunął palec do ust. Potem oparł się o ścianę i rozpostarł palce na kamiennym stopniu. Siedzieli pod małym misyjnym kościółkiem przerobionym na szpital, a potem, po dwóch miesiącach, kiedy szyby w oknach zadrżały od huku dział, opuszczonym przez chorych i personel. Samad i Archie sypiali tu, bo w kościele pozostały cienkie materace i były w nim wielkie okna, przez które wpadało świeże powietrze. Samada zainteresowała także (wszystko przez tę samotność, tłumaczył sobie, przez tę melancholię) morfina w proszku, którą znalazł w jakiejś szafce na zapleczu: szukał jej, tak jak dzieci szukają ukrytych czekoladowych jajek wielkanocnych. Ilekroć Archie szedł się wysikać albo próbował po raz kolejny nawiązać przez radio jakiś kontakt, Samad penetrował kościół wzdłuż i wszerz, ogołacając szafkę za szafką, niczym grzesznik, który biega od konfesjonału do konfesjonału. Znalazłszy swoją porcję grzechu, nie mógł się oprzeć, by nie wetrzeć odrobiny w dziąsła i nie wypalić szczypty w fajce, a potem leżał na chłodnej posadzce, patrząc na przepyszne łuki sklepienia. Cały kościół pokrywały napisy. Były to słowa pozostawione przed trzystu laty przez dysydentów, którzy odmówili płacenia za pochówek podczas epidemii cholery i których okrutny pan uwięził, skazując na pewną śmierć - oni jednak, zanim umarli, pokryli wszystkie ściany listami do rodzin, wierszami, deklaracjami wytrwania w nieposłuszeństwie. Sama-dowi spodobała się ta historia już wtedy, kiedy usłyszał ją pierwszy raz, ale tak naprawdę poruszyła go do głębi dopiero po morfinie. Pobudziła do życia każdy nerw z osobna, a wtedy zaiskrzyło i kosmiczny komunikat zawarty w tych wszystkich inskrypcjach przepłynął przez niego niczym ładunek elektryczny po drucie uziemienia. Potem głowa otworzyła mu się nagle jak kopuła obserwatorium. Siedział przez chwilę, patrząc, jak toczy się świat. Tego wieczoru wziął dawkę większą niż zwykle i osiągnął szczególną klarowność myśli. Czul się tak, jakby miał język posmarowany masłem i jakby świat był wypolerowanym marmurowym jajkiem. Poczuł bliską więź ze zmarłymi dysydentami, braćmi Mangala Pandę - bo każdy buntownik był tego wieczoru jego bratem - i żałował, że nie może z nimi porozmawiać o tym śladzie, jaki odcisnęli na historii świata. Czy to wy-starczyło? Czy to naprawdę wystarczyło, kiedy nadeszła śmierć? Czy byli usatysfakcjonowani tym tysiącem słów, jakie po sobie pozostawili? - Coś ci powiem - rzekł Archie, podążając za wzrokiem Samada i dostrzegając w jego oczach odbicie kopuły kościoła. - Gdyby pozostało mi tylko kilka godzin życia, spędziłbym je na bazgraniu po sklepieniu. - No to powiedz - rzekł Samad zirytowany, że wyrwano go z przyjemnej kontemplacji - jakie wielkie wyzwanie podjąłbyś tuż przed śmiercią. Może próbowałbyś udowodnić twierdzenie Fermata? Opanować do perfekcji nauki Arystotelesa? - Co? Czyje? Nie... Ja bym się tego... Pokochałbym się... z jakąś damą - odparł Archie, którego pruderia wynikała z braku doświadczenia. - No wiesz... ostatni raz. Samad wybuchnął śmiechem. - Chyba raczej pierwszy. - Och, przestań. Ja mówię poważnie. - No dobra. A gdyby nie było w pobliżu żadnej „damy”? - No, to zawsze można - tu Archie pokraśniał jak polny mak, decydując się na własną wersję scementowania ich przyjaźni - zawsze można wytrzepać kapucyna, jak to mówią w wojsku. - Wytrzepać - powtórzył Samad pogardliwie - kapucyna... I to ma być to, o co chodzi w życiu, tak? Ostatnią rzeczą, jaką zrobiłbyś na tym ziemskim padole, byłoby „wytrzepanie kapucyna”. Osiągnięcie orgazmu. Chcąc pokryć zakłopotanie, Archie, który pochodził z Brighton, gdzie nikt nigdy, przenigdy nie wypowiedział na głos słowa „orgazm”, zaniósł się histerycznym, niemal konwulsyjnym śmiechem. - Z czego się śmiejesz? Powiedziałem coś zabawnego? - zapytał Samad, zapalając w roztargnieniu papierosa; jego myśli krążyły już pod wpływem morfiny w zupełnie innych rejonach. - Z niczego - zaczął niepewnie Archie. - Nic. - Czy ty tego nie widzisz, Jones? Czy nie rozumiesz... - Samad leżał tak, że połowa ciała znajdowała się na zewnątrz, podczas gdy druga pozostawała w kościele. Ręce wyciągnął w stronę sklepienia. - Nie rozumiesz idei? Oni nie trzepali kapucyna - nie chlapali dookoła krochmalem - pragnęli czegoś bardziej trwałego. - Szczerze mówiąc, nie widzę różnicy - rzekł Archie. - Jak jesteś trup, to jesteś trup i tyle. - O, nie, Archibaldzie, wcale n i e - wyszeptał Samad melancholijnie. - Sam nie wierzysz w to, co mówisz. Musisz żyć z pełną świadomością, że po twoich czynach pozostanie ślad. Jesteśmy istotami ważnymi, Archibaldzie - dodat, wskazując na ściany kościoła. -1 oni to wiedzieli. Mój pradziadek to wiedział. Kiedyś będą to wiedzieć nasze dzieci. - Nasze dzieci! - parsknął Archie rozbawiony. Perspektywa posiadania potomstwa wydawała mu się tak odległa! - Nasze dzieci zrodzą się z naszych czynów. To, co dla nas jest przypadkiem, dla nich będzie przeznaczeniem. Po naszych działaniach pozostanie ślad. Pytanie brzmi tylko, co zrobisz, kiedy nadejdzie czas próby, przyjacielu. Kiedy nastąpi finał, kiedy runą mury, niebo poczernieje, a ziemia zacznie pękać. W tym momencie nasze postępki określą, kim jesteśmy. I nie ma znaczenia, czy Allah, Jezus czy Budda będą cię obserwować czy nie. W mroźny dzień człowiek widzi swój oddech, w upalny nie. A jednak oddycha cały czas. -”Wiesz - powiedział Archie po dłuższym milczeniu - tuż przed wyjazdem z Felixstowe widziałem tę nową wiertarkę, co to daje się rozłożyć na dwie części i ma różne wymienne końcówki: klucz, młotek, nawet otwieracz do butelek. Musi być bardzo przydatna w krytycznych sytuacjach. Ach, mówię ci, jak bym chciał mieć coś takiego! Samad spojrzał na niego uważnie i potrząsnął głową. - Lepiej wejdźmy do środka. Och, to bułgarskie żarcie, aż mnie od niego skręca. Muszę się trochę przespać. - Coś blady jesteś - zauważył Archie, pomagając mu wstać. - To kara za moje grzechy, Jones, za moje grzechy, a przecież bardziej zgrzeszono przeciwko mnie, niż ja sam kiedykolwiek zgrzeszyłem - zachichotał Samad. - A co przeskrobałeś? Podpierając Samada, Archie pomógł mu wejść do wnętrza. - Zjadłem coś - wyjaśnił Samad z arystokratycznym angielskim akcentem - co mi zaszkodziło na mój delikatny żołądek. Archie wiedział doskonale, że Samad znalazł w szafkach morfinę, ale zorientował się też, iż Samad nie chce, żeby on, Archie, o tym wiedział, więc powiedział tylko: - Najlepiej będzie, jak się położysz - i poprowadził go w stronę materaca. - Kiedy będzie po wszystkim, spotkamy się w Anglii, okej? - rzekł Samad, zataczając się raptownie. - Aha - powiedział Archie, próbując sobie wyobrazić, jak spaceruje z Samadem po molu w Brighton. - Bo wy jesteście wyjątkowym Anglikiem, szeregowy Jones. Uwazam was za swojego przyjaciela. Archie nie był pewien, za kogo on uważa Samada, ale uśmiechnął się łagodnie, żeby pokazać, że ceni sobie to wyznanie. - W 1975 roku zjemy razem kolację, ty, ja i moja przyszła żona. Kiedy będziemy brzuchatymi facetami, którzy siedzą na górach forsy. Jakoś się spotkamy. Archie, który nie przepadał za egzotycznym jedzeniem, uśmiechnął się blado. - Będziemy podtrzymywać naszą znajomość do końca życia! Archie pomógł mu się położyć i sam zaczął układać się do snu. - Dobranoc, przyjacielu - powiedział Samad; w jego głosie dawało się wyczuć pełnię szczęścia. * Rano do wsi przyjechał cyrk. Obudzony wrzaskami i śmiechami Sa-mad wbił się w mundur i, ująwszy zdrową ręką karabin, wyszedł na zalany słońcem placyk, gdzie zobaczył rosyjskich żołnierzy w zgniłozielo-nych uniformach. Żołnierze skakali przez siebie jak przez kozły, zestrze-liwali sobie wzajemnie puszki z głów i rzucali nożami do nadzianych na patyki kartofli, przy czym każdy ziemniak miał domalowany groteskowy czarny wąsik. Zaskoczony tym nieoczekiwanym widokiem Samad osunął się bezwładnie na stopnie, westchnął głęboko i znieruchomiał z rękami na kolanach, wystawiając twarz ku gorącemu słońcu. W chwilę później wykuśtykał z kościoła Archie we wciągniętych „do połowy masztu” spodniach, wywijając karabinem i wypatrując nieprzyjaciela. W końcu wystrzelił na postrach w powietrze, ale przedstawienie toczyło się dalej - nikt niczego nie zauważył. Samad znużonym ruchem pociągnął Ar-chiego za nogawkę i pokazał mu gestem, żeby usiadł. - Co się dzieje? - zapytał Archie, tocząc dokoła załzawionym wzrokiem. - Nic. Nic się nie dzieje. Jest już po wszystkim. - AJe to mogą być... - Spójrz na te ziemniaki, Jones. Archie rozejrzał się nieprzytomnie dookoła. - A co tu mają do rzeczy ziemniaki? - To są ziemiaki-Hitlery, przyjacielu. To kartoflani fiihrerzy. Byli fuhre-rzy. - Zdjął jednego ziemniaka z patyka. - Widzisz ten wąsik? To koniec, Jones. Ktoś to wszystko za nas skończył. Archie wziął kartofel do ręki. - Zupełnie jak z autobusem, Jones. Spóźniliśmy się na tę cholerną wojnę. - Mówisz po angielsku? - zawołał Archie do chudego jak szczapa Rosjanina, który właśnie nabijał kartoflanego Hitlera na patyk. - Kiedy to wszystko się skończyło? - Co, wojna? - zaśmiał się tamten z niedowierzaniem. - Dwa tygodnie temu, towańszcz\ Jak ci mało, musisz jechać do Japonii. - Zupełnie jak z autobusem - powtórzył Samad, kręcąc głową. Narastała w nim nieprzytomna furia, żółć podchodziła mu do gardła. Ta wojna miała być jego szansą. Spodziewano się, że wróci z niej okryty chwalą i triumfalnie wjedzie do Delhi. Kiedy trafi mu się taka druga szansa? Wszyscy wiedzieli, że takich wojen jak ta już nie będzie. Żołnierz, który przemówił do Archiego, zbliżył się do nich. Miał na sobie letni drelichowy mundur. Cienki materiał, stójka, wielka miękka czapka. Słońce odbijało się od sprzączki pasa błyszczącej na wydętym brzuchu i świeciło Archiemu w oczy. Skoncentrował wzrok na okrągłej, szczerej twarzy; żołnierz lekko zezował lewym okiem i miał jasne, sterczące na wszystkie strony włosy barwy piasku. Wygląda! pogodnie jak majowy poranek, a kiedy przemówił, jego płynna angielszczyzna z lekko amerykańskim akcentem pieściła ucho jak liżąca piasek fala. - Wojna skończyła się dwa tygodnie temu, a wy o tym nie wiecie? - Nasze radio... nie... - tłumaczenie Archiego samo dało za wygraną, urywając się w pół zdania. Żołnierz wyszczerzył zęby w uśmiechu i po kolei uścisnął im energicznie dłonie. - Witamy w czasach pokoju, panowie! A my uważaliśmy, że to my, Ruscy, jesteśmy ciemnym narodem! - znów wybuchnął gromkim śmiechem. - No a gdzie reszta waszych? - zapytał, zwracając się do Samada. - Nie ma reszty, towarzyszu. Reszta z naszego czołgu nie żyje, a batalion nie daje znaku życia. - Macie tu jakieś konkretne zadanie? - E, tego... Nie - odparł Archie, spłoszony. - Zadanie, towarzyszu? - rzekł Samad, czując ucisk w żołądku. - Wojna się skończyła, a więc znaleźliśmy się nagle bez żadnego zadania. - Uśmiechnął się posępnie i podał Rosjaninowi zdrową rękę. - Chowam się. Słońce - powiedział, mrużąc oczy. - Bolą mnie ślepia. Miło było poznać. - W rzeczy samej - powiedział Rosjanin, odprowadzając Samada wzrokiem do chwili, aż ten zniknął w głębi kościoła. Potem przeniósł uwagę na Archiego. - Dziwny gość. - Aha - przytaknął Archie. - A wy jak się tu znaleźliście? - zapytał, biorąc od Rosjanina grubego skręta. Okazało się, że oficer i siedmiu jego ludzi zmierzają do Polski, gdzie mieli uczestniczyć w wyzwalaniu jeńców obozów koncentracyjnych, o których mówiło się od czasu do czasu przyciszonym głosem. Tu, na zachód od Tokatu, zatrzymali się tylko na chwilę, żeby ująć jakiegoś nazistę. - Ale tu nikogo nie ma, kolego - rzekł Archie niepewnie. - Nikogo, oprócz mnie, tego Indusa, paru staruszków i dzieciarni z wioski. Cała reszta albo fik, albo myk. - Fik albo myk... fik albo m y k - powtórzył Rosjanin rozbawiony, obracając w pakach zapałkę. - Dobre wyrażonko... śmieszne. No nie, ja też tak myślałem, ale dostaliśmy pewne informacje, zresztą od waszych tajnych służb, że jest tu jakiś wyższy oficer, ukrywa się w tym domu. Tam - wskazał na widoczny na horyzoncie dom. - Doktor? Jakieś dzieciaki mówiły nam o nim. Musi mieć pełne portki ze strachu, jeśli to wy go szukacie - powiedział Archie, chcąc sprawić Rosjaninowi przyjemność. - Ale ci malcy powiedzieli nam, o ile pamiętam, że to jakiś chory facet. Nazywają go nawet doktor Sick. To chyba nie Anglik? Jakiś konfident czy co? - Co? Och, nie. Nie, nie, nie. To doktor Marc-Pierre Perret. Miody Francuz. Obiecujący naukowiec. Bardzo zdolny. Pracował dla nazistów już przed wojną. Nad programem sterylizacji, a potem nad problemem eutanazji. Był jednym z najbardziej lojalnych współpracowników niemieckich służb bezpieczeństwa. - A niech mnie... - powiedział Archie, który nic z tego nie rozumiał. - I co z nim zrobicie? - Złapiemy go i odstawimy do Polski, gdzie stanie przed tamtejszym sądem. - Sądem... - powtórzył Archie, wciąż pod wielkim wrażeniem, ale jakby w roztargnieniu. - A to ci historia. Podzielność uwagi miał zawsze słabą; w tej chwili zaintrygował go dziwny sposób patrzenia sympatycznego drągala, którego wzrok skierowany był jakby w dwie strony naraz. - Ponieważ informacja, jaką otrzymaliśmy, pochodziła od waszych tajnych służb, a pan jest tu najwyższym rangą oficerem, kapitanie... kapitanie... Szklane oko. To oko, które tkwiło nieruchomo w oczodole, było szkla-ne. - Niestety, nie znam pańskiego nazwiska ani stopnia - powiedział Rosjanin, patrząc jednym okiem na Archiego, a drugim omiatając drzwi kościoła. - Czyjego nazwiska? Mojego? Jones - powiedział Archie, podążając krętym tropem spojrzenia ruchomego oka: drzewo, ziemniak, on, Ar-chie, ziemniak. - A więc kapitanie Jones, byłbym zaszczycony, gdyby zechciał pan poprowadzić ekspedycję do domu na wzgórzu. - Kapitanie? O rany, wszystko się panu pokręciło - powiedział Archie, umykając wzrokiem przed magnetyczną siłą oka i koncentrując się ponownie na swojej osobie, przyodzianej w mundur Dickinson-Smitha z lśniącymi guzikami. - Nie jestem żadnym cholernym... - Porucznik i ja z radością przejmiemy dowodzenie ekspedycją - odezwał się głos za jego plecami. - Spory kawał czasu byliśmy wyłączeni z akcji. Najwyższa pora, żebyśmy się włączyli w główny nurt wydarzeń, jak to się mówi. Samad wyłonił się z kościoła cicho jak duch; miał na sobie inny mundur Dickinson- Smitha, papieros zwisał przylepiony niedbale do dolnej wargi, niczym jakieś wyszukane i niewypowiedziane zdanie. Zawsze był przystojnym chłopakiem i oficerski mundur z błyszczącymi guzikami tylko to podkreślał; w jaskrawym świetle dnia, w obramowaniu drzwi kościoła Samad prezentował się naprawdę imponująco. - Mój przyjaciel chciał zwrócić uwagę - powiedział ze swym najbardziej uroczym, indyjskim akcentem - że nie jest żadnym cholernym kapitanem. To ja jestem cholernym kapitanem. Jestem kapitan Samad Iqbal. - Nikołaj - Nick - Piesockij. Samad i Rosjanin roześmiali się serdecznie i znów uścisnęli sobie dłonie. Samad zapalił papierosa. - To mój porucznik. Archibald Jones. Przepraszam, jeśli zachowałem się przed chwilą trochę dziwnie: tutejsza kuchnia mi nie służy. Wyruszymy dziś wieczorem, po zmroku, dobrze, poruczniku? - zwrócił się do Archiego, patrząc nań wymownie. - Tak jest - wypalił Archie. - A przy okazji, towarzyszu - rzekł Samad, pocierając zapałkę o mur i przypalając papierosa. - Mam nadzieję, że się pan nie obrazi, jeśli spytam: czy to szklane oko? Wygląda zupełnie jak prawdziwe. - Owszem. Kupiłem je w Petersburgu. Własne straciłem w Berlinie. Zupełnie niesamowite podobieństwo, nie uważa pan? Przyjaźnie usposobiony Rosjanin wyłuskał oko z oczodołu i położył jak oślizłą perłę na dłoni, żeby Samad i Archie mogli je obejrzeć. Kiedy wybuchła wojna, pomyślał Archie, wszyscy tłoczyliśmy się, żeby obejrzeć zdjęcie nóg Betty Grabie. Teraz, kiedy się skończyła, pochylamy się nad okiem jakiegoś nieszczęsnego sukinsyna. Niech to diabli! Oko toczyło się przez chwilę w tę i we w tę w zagłębieniu dłoni Rosjanina, aby wreszcie zatrzymać się w środku długiej linii życia i stamtąd patrzeć uparcie i przenikliwie na porucznika Archiego i kapitana Samada. * Tego wieczoru porucznik Jones po raz pierwszy zaznał smaku prawdziwej wojny. Razem z ośmioma Rosjanami, właścicielem gospody Go-zanem i jego bratankiem wyruszyli pod wodzą Samada w dwóch wojskowych jeepach na wzgórze z misją, której celem było ujęcie nazisty. Podczas gdy Rosjanie opróżniali butelki z mastiką do chwili, gdy żaden z nich nie mógł sobie przypomnieć pierwszych słów własnego hymnu narodowego, a Gozan sprzedawał pieczone kurczaki tym, którzy proponowali najwięcej, Samad stał wyprostowany w pierwszym jeepie, wysoki jak czapla w białej chmurze pyłu, i wymachiwał rękami na wszystkie strony, szatkując ciemność na kawałki i wywrzaskując instrukcje do oddziału, który był zbyt pijany, by go słuchać. On sam był zresztą za bardzo nafaszerowany prochami, by jeszcze cokolwiek z sytuacji rozumieć. Archie siedział na tylnym siedzeniu pierwszego jeepa, cichy, trzeźwy, wystraszony i pełen nabożnego podziwu dla swego przyjaciela. Bo Ar-chie nigdy nie miał idola; liczył sobie pięć lat, kiedy jego ojciec wyszedł z domu, jak to mówią, po papierosy i zapomniał wrócić, a ponieważ chłopiec nie był nigdy wielkim miłośnikiem lektur, mnóstwo okropnych książek napisanych po to, by dostarczyć młodym ludziom dętych i głupkowatych „wzorców osobowych”, po prostu go ominęło. Jego wyobraźni nie zaludniali żadni zawadiacy, żadni jednoocy piraci, żadne nieustraszone szelmy. Ale teraz Samad, kiedy tak stał, ze swymi oficerskimi guzikami lśniącymi w blasku księżyca jak monety rzucane do fontanny na szczęście, zrobił na siedemnastoletnim Archiem wrażenie piorunujące, był jak cios prosto w szczękę, któremu towarzyszył komunikat: oto człowiek, któremu niestraszne największe przeszkody. Oto szaleniec, oto jego przyjaciel, oto bohater, i to taki, jakiego Archie nigdy dotąd w Samadzie nie dostrzegał. Kiedy jednak pokonali trzy czwarte dystansu, prowadząca na wzgórze ścieżka nagle znikła, jego jeep stanął jak wryty i bohaterski kapitan wywinął salto w powietrzu. - Nikt nie przejeżdża tędy od długi, długi czas - rzekł bratanek Go-zana filozoficznie, ogryzając udko kurczaka. - To? - spojrzał na Samada (który wylądował obok niego) i pokazał na jeepa, w którym siedzieli. - Nie ma mowy. Samad zebrał więc swoją drużynę pobudzoną teraz mastiką do działania i poprowadził ją w górę zbocza, w poszukiwaniu wojny, o której mógłby kiedyś opowiedzieć swym wnukom, tak jak jemu opowiadano kiedyś o wyczynach jego pradziadka. Marszrutę utrudniały wielkie bryły ziemi, wyrwane wcześniej podczas bombardowania i rozrzucone wzdłuż ścieżki. Z wielu z nich sterczały bezsilnie usychające w powietrzu korzenie drzew. Aby je sforsować, trzeba było rozrywać je bagnetami ruskich karabinów. - Piekło! - zżymał się bratanek Gozana, przedzierając się z pijacką niezdarnością przez jedną z takich plątanin. - Po prostu piekło! - Pan mu wybaczy. On taki raptus, bo młody. Ale to prawda. To w końcu nie nasza - jak wy to mówicie - broszka, poruczniku Jones - powiedział Gozan, którego wcześniej przekupili parą butów, żeby nie komentował nagłego awansu swoich przyjaciół. - Co my mamy z tym wszystkim wspólnego? - Otarł łzę, na pół pijacką, na pół wzbudzoną emocjami, jakie go nagle ogarnęły. - C o my mamy wspólnego? My spokojni ludzie. My nie chcemy być w wojnie! To wzgórze - kiedyś piękne. Kwiaty, ptaki, śpiewały, rozumie pan? My jesteśmy ze Wschodu. Co my mamy do wojen Zachodu? Archie odwrócił się instynktownie do Samada, spodziewając się jednej z jego mów, ale Gozan nie zdążył dokończyć zdania, gdy Samad gwałtownie przyśpieszył kroku i już po chwili pędził jak burza na czele spitych, wymachujących bagnetami Rosjan. Gnał tak szybko, że wkrótce skręciwszy w bok, znikł im z oczu, rozpłynął się w pochłaniającym wszystko mroku nocy. Archie stał, dygocząc, przez dobre kilka minut, ale w końcu uwolnił się z żelaznego uścisku bratanka Gozana (który zaczął akurat opowieść o kubańskiej prostytutce poznanej w Amsterdamie) i zaczął biec tam, gdzie widział po raz ostatni błysk srebrzystego guzika, ku kolejnemu ostremu zakrętowi ścieżki wijącej się kapryśnie na wszystkie strony. - Kapitanie Ick-ball! Pan zaczeka, kapitanie Ick-ball! Biegł, powtarzając to w kółko i wymachując latarką, która i tak nic nie dawała - oświetlała tylko chaszcze, które przybierały dziwne, coraz bardziej człekokształtne formy: tu jakiś mężczyzna, tam kobieta na klęczkach, ówdzie trzy psy wyjące do księżyca. Parł tak przed siebie przez pewien czas, potykając się w ciemnościach. - Niech pan zaświeci swoją latarką! Kapitanie Ick-ball! Kapitanie Ick-ball! Cisza. - Kapitanie Ick-ball! - Dlaczego tak do mnie mówisz - odezwał się nagle głos z prawej strony, tuż obok niego - skoro wiesz, że nie jestem kapitanem? - Ick-ball? - zapytał Archie i w tej samej chwili światło jego latarki wyłowiło z mroku Samada, który siedział na głazie z głową wspartą na rękach, - Przecież nie jesteś aż takim idiotą i chyba wiesz, tak przynajmniej sądzę, że w rzeczywistości jestem szeregowym żołnierzem Armii Jego Królewskiej Mości. - Jasne. Ale musimy podtrzymywać tę bajkę, no nie? To nasz kamuflaż i w ogóle... - Nasz kamuflaż? Chłopcze - Samad zachichotał, jak wydawało się Archiemu, dziwnie złowieszczo, a kiedy podniósł głowę, okazało się, że oczy nabiegły mu krwią i Izami. - Co ty sobie wyobrażasz, że my tu gramy w jakieś kulki? - Nie... Ja tylko... nic ci nie jest, Sam? Wyglądasz jakoś niewyraźnie. Samad zdawał sobie mgliście sprawę z tego, że może wyglądać niewyraźnie. Wcześniej tego wieczoru wtarł sobie odrobinę białego prósz-ku w powieki. Morfina wyostrzyła mu świadomość jak brzytw? i otworzyła ją na oścież. Dopóki działanie narkotyku trwało, odczuwał przyjemne podniecenie i wyzwolone nim myśli były niezwykle klarowne, ale potem zostały porzucone, aby utonąć w kałuży alkoholu, a on sam wylądował w jakimś koszmarnym korycie. Widział tego wieczoru swoje odbicie w lusterku i było ono szpetne. Zorientował się, gdzie jest - na pożegnalnym przyjęciu z okazji końca Europy - i zatęsknił za Wschodem. Spojrzał na swoją bezużyteczną rękę z pięcioma nieprzydatnymi wyrostkami, przyjrzał się swej spalonej słońcem na czekoladowy brąz skórze, zajrzał do własnego mózgu, otępiałego od głupiej rozmowy i nudnych myśli o śmierci, i zatęsknił za człowiekiem, jakim był kiedyś: przystojnym erudytą, jasnoskórym Samadem Miah. Jakże troskliwie chroniła go matka przed promieniami słońca, nacierając go dwa razy dziennie olejem lnianym! Jak starannie dobierała mu najlepszych nauczycieli! - Sam? Sam? Nie wyglądasz dobrze, Sam. Proszę cię, oni tu zaraz będą... Sam? Nienawiść do samego siebie sprawia, że człowiek napada na pierwszą napotkaną osobę. Dla Samada jednak szczególnie denerwujące było to, że musiał to być Archie, który patrzył na niego z lekkim niepokojem, z mieszaniną strachu i gniewu, malujących się na tej twarzy zwykle niezdolnej do wyrażania emocji. - Nie mów do mnie Sam - warknął głosem, którego Archie dotąd nie znał. - Nie jestem jednym z twoich kolesiów Angoli. Nazywam się Samad Miah Iqbal. Nie Sam. Nie Sammy. I broń Boże nie Samuel. Samad. Archie wyglądał na zbitego z tropu. - No ale tak w ogóle - ciągnął Samad, nagle oficjalny, jakby chciał uniknąć melodramatycznych tonów - to cieszę się, że tu jesteś, bo chciałbym ci powiedzieć, że jestem wykończony, poruczniku Jones. Jestem, jak to się mówi, wypompowany. Kompletnie spieprzony. Wstał, ale natychmiast zatoczył się z powrotem na kamień. - Wstawaj - wycedził Archie przez zęby. - Wstawaj. Co się z tobą dzieje? - Mówię prawdę, jestem kompletnie do niczego. Ale przemyślałem wszystko - powiedział Samad, sięgając zdrową ręką po pistolet. - Schowaj to. -... i doszedłem do wniosku, że jestem załatwiony na amen, poruczniku Jones. Nie widzę dła siebie przyszłości. Wiem, że może cię to za-skoczyć - nie potrafię niestety ukrywać emocji - ale fakt pozostaje faktem. Widzę tylko... - Schowaj to. -... ciemność. Jestem kaleką, Jones. - Samad zakołysał się na boki i pistolet zatańczył wesoło w jego zdrowej ręce. - I moja wiara została poważnie okaleczona, czy ty to pojmujesz? Nie nadaję się do niczego, nie potrafię nawet czcić Allaha, wszechpotężnego w swym miłosierdziu. Co będę robił, kiedy ta wojna się skończy, ta wojna, która się już skończyła - co teraz pocznę? Mam wracać do Bengalu? Czy do Delhi? Kto tam będzie chciał takiego Anglika? Jechać do Anglii? Kto tam zechce takiego Indusa? Obiecali nam za nasze męstwo niepodległość. Ale to diabelski układ. Co mam robić? Zostać tutaj? Jechać gdzieś? Jakie laboratorium zatrudni jednorękiego? Do czego ja się nadaję? - Słuchaj, Sam, robisz z siebie błazna. - Naprawdę? Czy to w porządku, przyjacielu? - zapytał Samad. Wstał, potknął się o kamień i zatoczył na Archiego. - I to ma być twoje podziękowanie za to, że w jedno popołudnie awansuję cię z szeregowca zasrańca na porucznika armii brytyjskiej? Gdzie jesteś w godzinie potrzeby? Gozan! - zawołał do właściciela gospody, który gdzieś z tyłu, za zakrętem, piął się mozolnie pod górę, pocąc się obficie. - Gozan, mój muzułmański bracie, na Allaha, czy to w porządku? - Zamknij się - warknął Archie. - Chcesz, żeby cię wszyscy usłyszeli? Odłóż to. Uzbrojona ręka Samada wychynęła z mroku i owinęła się wokół szyi Archiego; pistolet i obie głowy złączyły się w jakimś koszmarnym uścisku. - Do czego ja się nadaję, Jones? Co by ze mnie zostało, gdybym nacisnął ten spust? Indus, podrabiany angielski Indus z ręką bezwładną jak uschnięta gałąź i bez żadnego medalu, który mogliby wysłać do kraju razem z moimi zwłokami. Puścił Archiego i złapał się za kołnierz. - Weź sobie te, na miłość boską - Archie zdjął trzy medale z klapy i rzucił je Samadowi. - Mam ich całą furę. - A co z pewnym drobnym szczegółem? Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że jesteśmy dezerterami? Najprawdziwszymi dezerterami? Cofnij się odrobinkę w czasie, przyjacielu, i przyjrzyj się sytuacji z dystansu. Nasz kapitan nie żyje. Mamy na sobie jego mundury, rozkazujemy oficerom wyższym od nas rangą, posługując się oszustwem. Czy to nie czyni z nas dezerterów? - Wojna się skończyła! Przecież próbowaliśmy nawiązać kontakt z resztą. - Czyżby? Archie, przyjacielu, czy naprawdę próbowaliśmy? Czy też siedzieliśmy na dupie jak dezerterzy, chowając się w kościele, kiedy dookoła walił się na naszych oczach świat, kiedy ludzie ginęli na polach walki? Szarpali się przez chwilę; Archie usiłował odebrać Samadowi broń, Samad okładał go pięścią z bynajmniej niemałą siłą. Archie dostrzegł w oddali resztę wojskowo- cywilnej zbieraniny, jak skręca za róg; niczym wielka szara masa zataczali się na wszystkie strony w nikłym świetle zmierzchu, śpiewając Lidię, tatuowaną damę. - Słuchaj, przymknij się trochę, dobra? I uspokój się - powiedział, rozluźniając chwyt. - Jesteśmy oszustami, przebierańcami, którzy udają kogoś innego. Czy spełniliśmy swój obowiązek, Archibaldzie? Czy go spełniliśmy? Uczciwie? Pociągnąłem cię za sobą, Archie, i przepraszam cię za to. Prawda jest taka, że to było moim przeznaczeniem. Było mi to od dawna pisane. „O Lidia, Lidia, czy znacie Lidię, tatuowaną damę!” Samad włożył w roztargnieniu lufę pistoletu do ust, palec trzymał na spuście. - Posłuchaj, Ick-ball - powiedział Archie. - Kiedy byliśmy w tym czołgu z kapitanem, Royem i resztą... „Lidia, królowa tatuażu! Na jej plecach bitwa pod Waterloo...” -... wciąż rozprawialiśmy o tym, jak zostać bohaterem i tak dalej - tak jak twój prawuj, jak mu tam... „Obok ma wrak Hesperusa...” Samad wyjął pistolet z ust. - Pandę. Pradziadek - powiedział i z powrotem włożył do ust łufę. -1 oto teraz pojawia się szansa, jest na wyciągnięcie ręki. Nie chciałeś się spóźnić na autobus i nie spóźnimy się, jeśli zrobimy to jak trzeba. A więc nie zachowuj się jak jakiś pieprzony dureń. „A w górze dumnie falują czerwień, błękit i biel, Można się wiele nauczyć od Lidii!” - Towarzyszu! Co wy, na miłość boską... Sympatyczny Rosjanin zaszedł ich niepostrzeżenie od tyłu i patrzył ze zgrozą na Samada, który ssał lufę pistoletu, jakby to był lizak. - Czyszczę go - wyjąkał Samad, najwyraźniej spłoszony, i wyjął lufę z ust. - W Bengalu tak to właśnie robią - wyjaśnił Archie. Śladów wojny, które dwunastu żołnierzy spodziewało się znaleźć w wielkim domu na wzgórzu, tej wojny, którą Samad chciał zamarynować w słoju, żeby wręczyć ją kiedyś dzieciom jako pamiątkę jego młodości, nie było. Doktor Sick był dokładnie taki jak jego przydomek. Siedział w fotelu przed kominkiem, na którym płonęły polana. Chory. Opatulony pledem. Blady. Wychudzony. Bez munduru, tylko w białej, rozpiętej pod szyją koszuli i w ciemnych spodniach. Był młody, nie miał więcej niż dwadzieścia pięć lat i nie drgnął nawet ani nie zaprotestował, kiedy wtargnęli do domu z bronią gotową do strzału. Wyglądało to zupełnie tak, jakby wpadli po prostu z wizytą do przyjemnej francuskiej wiejskiej rezydencji, popełniając tylko to faux pas, że przyszli bez zaproszenia i zasiedli do stołu z bronią. Cały dom był oświetlony lampami gazowymi osłoniętymi maleńkimi kloszami w kształcie kobiet, światło tańczyło na ścianach, oświetlając zestaw ośmiu obrazów przedstawiających jak gdyby w odcinkach wiejski krajobraz. Na piątym, z bladożółtą plamą na horyzoncie, Samad rozpoznał „ich” kościół. Obrazy powieszone były w równych odległościach i okalały pokój, tworząc panoramę. Dziewiąte płótno, nieoprawione i jeszcze mokre, namalowane w kiczo- wato-nowoczesnej manierze, stało na sztalugach tuż obok kominka. Dwanaście luf celowało w autora obrazów. I kiedy artysta-lekarz odwrócił się do nich, zobaczyli, że z jego oczu toczy się po policzkach coś, co wygląda na krwawe łzy. Samad zrobił krok do przodu. Jeszcze przed chwilą miał lufę pistoletu w ustach i to go ośmielało. Zażył absurdalnie wielką dawkę morfiny, wpadł w otchłań, jaką otwiera ten narkotyk - i przeżył. Teraz, podchodząc do doktora, pomyślał: Człowiek nigdy nie jest silniejszy niż wtedy, kiedy znajdzie się na skraju rozpaczy. - Doktor Perret? - zapytał ostro. Z oczu Francuza, który zareagował grymasem na zangiełszczoną wymowę swojego nazwiska, znów popłynęły krwawe łzy. Samad wciąż trzymał go na muszce. - To ja. - Co panu jest? Co z pańskimi oczami? - Mam retinopatię cukrzycową, monsieur. - Co takiego? - Samad wciąż mierzył doń z pistoletu, zdecydowany nie osłabiać chwili swej chwały jakąś aheroiczną medyczną debatą. - To oznacza, że jeśli nie zażyję insuliny, wydzielam krew, przyjacielu. Przez oczy. To mi znacznie utrudnia uprawianie mojego hobby - wskazał gestem na otaczające ich obrazy. - Powinno ich być dziesięć. Panorama, sto osiemdziesiąt stopni. Ale wygląda na to, że chcecie mi przeszkodzić - westchnął i podniósł się z fotela. - No tak. Czy zamierzasz mnie zabić, przyjacielu? - Nie jestem twoim przyjacielem. - Nie, nie sądzę, żebyś nim był. Ale czy zamierzasz mnie zabić? Wybacz, ale nie wyglądasz na dostatecznie dorosłego, żebyś mógł zabić muchę - przyjrzał się mundurowi Samada. - Mon Dieu, zaszedł pan daleko w życiu jak na tak młodego człowieka, kapitanie. - Samad poruszył się niespokojnie, rejestrując kątem oka wyraz paniki na twarzy Archiego. Rozstawił nieco szerzej stopy, żeby stanąć pewniej. - Przepraszam, wiem, że to już staje się nudne, ale... czy zatem panowie zamierzacie mnie zabić? Ramię Samada pozostawało absolutnie nieruchome, pistolet ani drgnął. Mógłby zabić doktora, potrafiłby to zrobić z zimną krwią. Samad nie potrzebował osłony nocy ani usprawiedliwienia czasem wojny. Mógł go zabić i obaj o tym wiedzieli. Rosjanin, widząc wyraz oczu Indu-sa, wysunął się do przodu. - Przepraszam, kapitanie. Samad milczał, więc Rosjanin zbliżył się do niego. - Nie mamy żadnych takich zamiarów - powiedział, zwracając się do doktora. - Mamy rozkaz odstawić pana do Polski. -1 tam mnie zabiją? - Zadecydują o tym odpowiednie władze. Doktor zadarł głowę i zmrużył oczy. - Po prostu... człowiek lubi wiedzieć takie rzeczy. To, czy mu powiedzą, ma zadziwiająco wielkie znaczenie. Zresztą choćby zwykła uprzejmość wymaga, żeby mu powiedziano, czy umrze czy darują mu życie. - Zadecydują o tym odpowiednie władze - powtórzył Rosjanin. Samad zaszedł doktora od tyłu i przytknął mu lufę pistoletu do potylicy. - Idziemy - powiedział. - A więc zadecydują o tym odpowiednie władze... Czyż zasady czasu pokoju nie są cywilizowane? - zauważył doktor Sick, gdy dwunastooso-bowa grupa wyprowadzała go pod bronią z domu. * Kiedy znaleźli si? u stóp wzgórza, zostawili doktora przykutego do jeepa i udali się do gospody. - Gracie w pokera? - zapytał wesoło Nikołaj, zwracając się do Sama-da i Archiego. - Ja gram we wszystko - powiedział Archie. - Może lepiej byłoby zapytać - zauważył Samad, siadając do stołu z krzywym uśmieszkiem - czy gram dobrze. - A gra pan dobrze, kapitanie Iqbal? - Po mistrzowsku - odparł Samad, sięgając po swoje karty i układając je w wachlarzyk jedną ręką. - No cóż - powiedział Nikołaj, nalewając wszystkim mastiki. - Skoro nasz przyjaciel Iqbal jest taki pewny siebie, najlepiej będzie zacząć od stosunkowo niskiej stawki. Zaczniemy od papierosów i zobaczymy, dokąd nas to zaprowadzi. Papierosy zaprowadziły ich do medali, medale do pistoletów, pistolety do radiostacji, a te z kolei do jeepów. Zanim wybiła północ, Samad wygrał trzy jeepy, siedem pistoletów, czternaście medali, kawał ziemi przyległy do domu siostry Gozana i przydziałowy zapas obroku i pośla-du dla czterech koni, trzech kur i kaczki. - Drogi przyjacielu - rzekł Nikołaj Piesockij, u którego w miejsce otwartości i serdeczności pojawiły się śmiertelna powaga i niepokój. - Musisz nam dać szansę odegrania naszej własności. Nie możemy chyba tego tak zostawić. - Chcę doktora - powiedział Samad, umykając wzrokiem przed spojrzeniem Archibalda Jonesa, który siedział pijany i słuchał z rozdziawionymi ustami. - W zamian za to wszystko, co wygrałem. - A po diabła ci on? - zdumiał się Nikołaj, odchylając się w krześle. - Co można zrobić... - Mam w tym swój cel. Chcę go gdzieś zabrać dziś w nocy i nie życzę sobie, żeby ktoś szedł za nami. I żeby nikt nie składał o tym meldunku. Nikołaj Piesockij spojrzał na swoje ręce, potoczył dokoła wzrokiem, po czym znów przyjrzał się swoim dłoniom. Wreszcie sięgnął do kieszeni i rzucił Samadowi kluczyki. Kiedy znaleźli się na zewnątrz, Samad i Archie wsiedli do jeepa, w którym siedział doktor Sick. Więzień spal z głową na tablicy rozdzielczej. Samad zapuścił silnik i ruszył przed siebie w ciemność. Jakieś trzydzieści mil od wsi obudził doktora prowadzony przyciszonym głosem spór dotyczący jego najbliższej przyszłości. - Ale dlaczego? - pytał szeptem Archie. - Bo dla mnie cały problem w tym, że powinniśmy mieć krew na rękach, rozumiesz? Ma to być nasza pokuta, nie pojmujesz tego, Jones? Graliśmy obaj w tej wojnie głupich cwaniaczków, ty i ja. Dookoła jest wielkie zło; uniknęliśmy walki z tym złem, a teraz jest za późno. Tyle że mamy jego i to jest dla nas okazja. Pozwól, że cię zapytam: po co prowadzono tę wojnę? - Bzdury gadasz! - wybuchnął Archie, zamiast odpowiedzieć. - Żebyśmy w przyszłości byli wolni. Pytanie brzmiało zawsze: Jakiego świata chcesz dla swoich dzieci? A my nie zrobiliśmy w tym kierunku nic. Znaleźliśmy się na moralnym rozdrożu. - Słuchaj, nie wiem, o czym trujesz, i nie chcę wiedzieć - uciął gniewnie Archie. - Oddajmy tego tam - wskazał na półprzytomnego doktora - w ręce pierwszego napotkanego oficera, a potem każdy z nas pójdzie swoją drogą. To jedyne rozdroża, jakie mnie teraz interesują. - Uświadomiłem sobie jedną rzecz - ciągnął Samad, kiedy tak mknęli przez monotonny, równinny krajobraz - że pokolenia przemawiają jedno do drugiego. Nie jest to linia ciągła, bo życie w ogóle nie jest linią, jak ta na dłoni, z której odczytujemy swój los, ale kołem, i wszyscy przemawiają do wszystkich. To właśnie dlatego nie da się odczytać losu - trzeba go doświadczyć. - Samad czuł, jak ta prawda, cała prawda wszechświata i cała przyszłość, jawi mu się znów dzięki morfinie w jednym olśniewającym przebłysku. - Czy wiesz, kim jest ten człowiek, Jones? - Samad schwycił doktora za włosy i przechylił gwałtownie jego głowę do tyłu. - Rosjanie mi powiedzieli. To naukowiec, tak jak ja, ale na czym polega jego nauka? Na decydowaniu, kto ma się urodzić, a kto nie - na hodowaniu ludzi jak brojlerów i unicestwianiu ich, kiedy nie odpowiadają określonym normom. On chce panować nad przyszłością, dyktować ją. Chce wyhodować rasę ludzi niezniszczalnych, którzy dożyją ostatnich dni istnienia tej ziemi. Ale tego nie da się zrobić w laboratorium. To można osiągnąć tylko silą wiary! Tylko Allah przynosi zbawienie! Nie jestem człowie-kiem religijnym - nigdy nie miałem tej wewnętrznej siły - ale nie jestem też aż takim głupcem, żebym zaprzeczał tak oczywistej prawdzie! - Ale daj spokój, przecież sam mówiłeś, że to nie twoja wojna. Tam na wzgórzu tak powiedziałeś... - bełkotał Archie, podniecony tym, że udało mu się na czymś przyłapać Samada. - No więc co, co, co z tego... jeśli ten facet robi... cokolwiek robi - mówiłeś, że to nasza sprawa, nasza, ludzi Zachodu, tak dokładnie powiedziałeś. Samad wciąż trzymał za włosy doktora, któremu rozwodniona krew płynęła z oczu strumieniami i który dusił się własnym językiem. - Uważaj, udusisz go - powiedział Archie. -1 co z tego! - wrzasnął Samad w głuchą, pozbawioną echa przestrzeń. - Tacy jak on chcą wykorzystywać żywe ludzkie organy. Czczą inżynierię ciała, ale nie tego, który nas nim obdarzył! To nazista. Najgorszy sort. - Ale mówiłeś - nie poddawał się Archie, zdecydowany postawić na swoim - mówiłeś, że nie masz z tym nic wspólnego. Że to nie twoja wojna. Jeśli ktokolwiek w tym jeepie ma jakiś rachunek do wyrównania z tym porąbanym szkopem... - Francuzem. To Francuz. - W porządku, z Francuzem. No więc jeśli ktokolwiek ma z nim rachunek do wyrównania, to chyba ja. To o przyszłość Anglii walczyliśmy. Za Anglię. No wiesz - Archie szukał w głowie właściwych przykładów - Za demokrację i niedzielne obiadki, i... i... promenady, i mola, kiełbaski i ziemniaki - za te wszystkie rzeczy, które są nasze. Nie twoje. - Otóż to - powiedział Samad. - To znaczy co? - T y musisz to zrobić, Archie. - Gówno muszę! - Jones, twoje przeznaczenie zagląda ci w twarz, a ty trzepiesz kapucyna - powiedział Samad ze złośliwym chichotem, wciąż trzymając doktora za włosy. - Uspokój się - powiedział Archie, usiłując nie spuszczać oka z drogi. Samad przegiął głowę doktora tak, że omal nie złamał mu karku. - Słuchaj, ja nie twierdzę, że on nie zasłużył na śmierć. - A więc zrób to. Zrób to. - Ale dlaczego to dla ciebie takie cholerne ważne, żebym ja to zrobił? Wiesz, ja nigdy nie zabiłem człowieka - nie w ten sposób, patrząc mu w oczy. Człowiek nie powinien umierać w samochodzie... Nie mogę tego zrobić. - Jones, rzecz w tym, co zrobisz w chwili próby. To jest sprawa, która mnie interesuje. Zastosuj dziś w praktyce to, w co tak długo wierzyłeś. Nazwijmy to eksperymentem, jeśli chcesz. - Nie wiem, o czym mówisz. - Chcę wiedzieć, jakim jesteś facetem, Jones. Chcę wiedzieć, do czego jesteś zdolny. Jesteś tchórzem, Jones? Archie zahamował raptownie. - Sam się o to, cholera, prosisz! - Nic nie jest dla ciebie święte, Jones - ciągnął Samad. - Ani wiara, ani polityka. Nawet ojczyzna. Jak ci twoi podbili naszych, pozostaje dla mnie cholerną tajemnicą. Jesteś zagadką, co? - Czym? - I idiotą. Co powiesz swoim dzieciom, kiedy cię zapytają, kim albo czym jesteś? Potrafisz im odpowiedzieć? Czy kiedykolwiek potrafisz im to wyjaśnić? - A co w tobie jest takiego fantastycznego? - Jestem muzułmaninem, człowiekiem, synem i głęboko wierzę. Będę zbawiony w dniu Sądu. - Jesteś cholernym pijaczkiem, do tego... naćpanym. Jesteś dziś na haju, może nie? - Jestem muzułmaninem, człowiekiem, synem i głęboko wierzę. Będę zbawiony w dniu Sądu - powtórzył Samad, jakby to by!a mantra. - A co to, do jasnej cholery, znaczy? - krzyknął Archie i jednocześnie przyciągnął zakrwawioną teraz twarz doktora do swojej twarzy, tak blisko, że zetknęli się nosami. - Ty - warknął. - Idziesz ze mną. - Chętnie, monsieur, ale... - doktor podniósł skute ręce. Archie z trudem otworzył kajdanki zardzewiałym kluczykiem, wyciągnął doktora Marca-Pierre’a Perreta z jeepa, po czym celując mu w potylicę, skręcił z drogi i poprowadził go w ciemność. - Czy zamierzasz mnie zabić, chłopcze? - zapytał doktor Sick, kiedy tak szli. - Na to chyba wygląda, nie? - odpowiedział Archie. - Czy mogę prosić o darowanie życia? - Jak sobie chcesz - odparł Archie, popychając go. Jakieś pięć minut później siedzący w jeepie Samad usłyszał huk wystrzału. Podskoczył. Zabił jakiegoś owada, który krążył wokół jego przegubu, szukając dogodnego miejsca do ukąszenia,”wreszcie, podniósłszy wzrok, zobaczył pojawiającego się na przemian w smudze światła z reflektora i znikającego w mroku Archiego, który szedł, mocno utykając. Był zakrwawiony i wygląda! teraz na swoje siedemnaście lat; światło prześwietlało jego jasne włosy, okrągła jak księżyc twarz lśniła jak twarz wielkiego niemowlaka, który przychodzi właśnie na świat, głową naprzód. Samad 1984, 1857 Mecz krykieta - komu oni kibicują?... Czy wciąż oglądasz się za siebie, żeby sprawdzić, skąd przyszedłeś, czy chcesz wiedzieć, gdzie jesteś teraz? Norman Tebbit 6. Kuszenie Samada Iqbala Dzieci. Samadowi przytrafiły się dzieci, tak jak przytrafia się człowiekowi zakaźna choroba. Owszem, spłodził dwoje z nich z ochotą - z najwyższą ochotą - ale nie był przygotowany do dalszego ciągu. Do czegoś, o czym nikt człowiekowi nie mówi. Czyli do pogłębiania swej wiedzy o dzieciach. Przez czterdzieści z górą lat, mknąc szczęśliwie autostradą życia, Samad był nieświadom, że w rozrzuconych wzdłuż niej żłobkach, ochronkach i innych instytucjach przypominających stacje obsługi żyje pewna „podklasa” społeczna, kwiląca i wymiotująca „klasa niższa”. Nie wiedział o niej nic i w ogóle go ona nie obchodziła. Lecz nagle, na początku lat osiemdziesiątych, został „zarażony” dziećmi: c u-d z y m i, tymi, które przyjaźniły się z jego dziećmi, a potem z kolei ich przyjaciółmi. I wreszcie dziećmi z dziecięcych programów w dziecięcej telewizji. W roku 1984 co najmniej trzydzieści procent jego towarzyskiego i kulturalnego kręgu stanowili osobnicy poniżej dziewiątego roku życia - i to wszystko prowadziło nieuchronnie do sytuacji, w jakiej się teraz nagle znalazł. Otóż został członkiem komitetu rodzicielskiego. Niczym w jakimś dziwnym, symetrycznym układzie udzielanie się w komitecie rodzicielskim idealnie odzwierciedla proces stawania się rodzicem. Zaczyna się to niewinnie. Jakby mimochodem, od niechcenia. Wyróżniasz się aktywnością na dorocznym wiosennym jarmarku dobroczynnym, pomagasz w rozprowadzaniu losów loteryjnych (bo prosiła cię o to śliczna rudowłosa nauczycielka muzyki), wygrywasz butelkę whisky (na wszystkich szkolnych loteriach jest alkohol) i, zanim się spostrzeżesz, zaczynasz regularnie uczęszczać na cotygodniowe zebrania komitetu, organizujesz koncerty, omawiasz plany związane z nowym kursem muzycznym, zasilasz fundusz na odnowienie fontann - jesteś uwikłany w sprawy szkoły, zaangażowany w jej życie. Prędzej czy później przestajesz odstawiać dzieci tylko pod jej bramę. Zaczynasz wchodzić z nimi do środka. - Opuść t? rękę. - N i e opuszczę. - Opuść, proszę cię. - Zejdźże ze mnie. - Samad, dlaczego ty mnie tak dręczysz? Opuść rękę. - Chcę coś powiedzieć. Mam prawo mieć swoje zdanie. I mam prawo je wyrazić. - Dobrze, ale czy musisz wyrażać je tak często? Tak wyglądała wygłaszana syczącym szeptem wymiana zdań między siedzącymi w głębi sali Samadem i Alsaną Iqbalami podczas środowego zebrania komitetu rodzicielskiego w pierwszych dniach lipca 1984 roku. Alsaną nie ustawała w wysiłkach, by zmusić Samada do opuszczenia podnoszonej z determinacją lewej ręki. - Odczepże się, kobieto! Alsaną zacisnęła mu drobne dłonie na przegubie, próbując zastosować szczególnie bolesny chwyt, po którym skóra paliła żywym ogniem. - Samad, nie rozumiesz, że ja cię tylko bronię przed tobą samym? Dyskretne zmagania trwały, a tymczasem przewodnicząca, Katie Miniver, chuda biała rozwódka w obcisłych dżinsach, ze skręconymi jak owcze runo włosami i wystającymi zębami usiłowała prowadzić zebranie, unikając wzroku Samada. Przeklinała w duchu panią Hanson, tęgą, siedzącą za nim damę, która mówiąc o pladze owocówki jabłkóweczki w szkolnym sadzie, mimowolnie uniemożliwiała przewodniczącej udawanie, że nie zauważa jego uparcie sterczącej ręki. Katie wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała dopuścić go do głosu. Na razie mechanicznie potakiwała pani Hanson i jednocześnie ukradkiem zerkała do protokołu, który pracowicie smarowała po jej lewej stronie sekretarka, pani Khilnani, chcąc się przekonać, czy nie jest tylko sprawą jej wyobraźni poczucie, że postępuje niesprawiedliwie, niedemokratycznie czy, co gorsza, że jest rasistką (przecież czytała Bez względu na kolor, ważną broszurkę wydaną przez Tęczową Koalicję, i wypadła dobrze w teście, jakiemu się poddała), rasistką z tak głęboko zakodowaną i społecznie determinującą niechęcią do kolorowych, że mogła nie zdawać sobie z tego sprawy. Ale nie, nie miała żadnej obsesji. Mógł o tym świadczyć dowolnie wybrany fragment protokołu. 13.00 Pani Janet Trott chciałaby zaproponować postawienie drugiej drabinki na boisku, żeby mogła z niej korzystać większa liczba chętnych dzieci, choć, nieste-ty, oznacza to zarazem większe ryzyko wypadku. Mąż pani Trott, architekt Hanover Trott, wyraził chęć zaprojektowania takiej drabinki i nadzorowania jej budowy - bez wynagrodzenia. 13.01 Przewodnicząca nie zgłasza sprzeciwu. Proponuje poddać wniosek pod głosowanie. 13.02 Pan Iqbal chciałby wiedzieć, dlaczego zachodni system edukacji przedkłada rozwój fizyczny dziecka nad jego rozwój umysłowy i duchowy. 13.03 Przewodnicząca wyraża wątpliwość, czy ma to związek z tematem. 13.04 Pan Iqbal domaga się, aby odłożyć głosowanie do chwili, kiedy będzie mógł przedstawić pisemny wniosek, w którym wyszczególni główne argumenty przeciw stawianiu drabinki. Podkreśla też, że jego synowie, Magid i Millat, wykonują niezbędną porcję ćwiczeń, robiąc stójki na głowie, które wzmacniają układ mięśniowy i pobudzają krążenie, poprawiając jednocześnie ukrwienie mózgu. 13.05 Pani Wolfe pyta, czy pan Iqbal oczekuje, że jej Susan będzie wykonywać obowiązkowo stójki na głowie. 13.06 Pan Iqbal oświadcza, że biorąc pod uwagę wyniki Susan w nauce i jej problemy z nadwagą, obowiązkowe stójki byłyby w jej wypadku wysoce pożądane. - Tak, panie Iqbal? Wyszarpnąwszy klapy marynarki z zaciśniętych kleszczy palców Al-sany, Samad wstaje, całkiem zresztą niepotrzebnie, i zaczyna wertować plik spiętych papierów, po czym wyjmuje ten, o który mu chodziło, i podnosi go do góry. - Tak, tak. Chcę złożyć wniosek. Składam wniosek. Z ust członków komitetu wyrywa się tłumiony jęk, po którym następuje ogólne poruszenie: drapanie, zakładanie nogi na nogę, grzebanie w torebkach i przekładanie płaszczy na oparciach krzeseł. - Kolejny, panie Iqbal? - Tak, panno Miniver. - Złożył pan dziś dwanaście wniosków. Może by ktoś inny... - Mój wniosek jest zbyt ważny, żeby go odkładać, panno Miniver. No więc jeśli można... Pani Miniver. - Słucham? - Ja po prostu... Pani Miniver. A pan przez cały czas... Pani Miniver. Samad popatrzył zaskoczony na Katie Miniver, a potem na notatki, jak gdyby tam szukał odpowiedzi na swoje wątpliwości, i w końcu znów na udręczoną twarz przewodniczącej. - Przepraszam, pani jest mężatką? - Jestem rozwiedziona. Tak, rozwiedziona. Zachowałam nazwisko męża. - Rozumiem. Serdecznie współczuję, pani Miniver. Ellen Corcoran i Janinę Lanzerano, dwie przyjaciółki Katie z organizacji Akcja Kobiet, posłały jej krzepiące uśmiechy. Ellen potrząsnęła głową na znak, że Katie nie wolno się rozkleić („bo radzi sobie świetnie, naprawdę świetnie”), Janinę powiedziała bezgłośnie „Jedź dalej” i podniosła ukradkiem kciuk. - Naprawdę czuję się niezręcz... uważam, że kwestia stanu cywilnego nie powinna... nie chodzi mi o to, żeby zbijać pana z tropu, panie Iqbal. Po prostu byłoby mi... gdyby pan... Pani. - Pani? - Pani. - Czy słowem „pani” nie określa się kobiet zamężnych? - zapytał Samad z niekłamaną ciekawością, nie dostrzegając drżenia dolnej wargi Katie Miniver. -1 czy nie istnieje specjalne słowo na określenie kobiety, która albo straciła męża, albo nie ma nadziei na znalezienie następnego? Alsana jęknęła i ukryła twarz w dłoniach. Samad zerknął do swoich notatek, podkreślił coś trzykrotnie i ponownie zwrócił się do zebranych. - Święto Plonów. Znów poruszenie, zakładanie nóg, przekładanie płaszczy. - Tak, panie Iqbal? - zapytała Katie Miniver. - Co mianowicie ze Świętem Plonów? - To właśnie chciałbym wiedzieć: co mianowicie z tym całym Świętem Plonów? Co to właściwie jest? Po co się je organizuje? I dlaczego moje dzieci muszą je obchodzić? Dyrektorka szkoły, pani Owens, uprzedzająco grzeczna kobieta o łagodnej twarzy schowanej do połowy za ciachniętymi równo na pazia jasnymi włosami, dała Katie Miniver znak, że ona wyjaśni tę sprawę. - Omówiliśmy dogłębnie problem świąt religijnych w jesiennym biuletynie, panie Iqbal. Jak pan zapewne wie, szkoła uwzględnia całą gamę rozmaitych religijnych i świeckich wydarzeń, a wśród nich Boże Naro-dzenie, ramadan, chiński Nowy Rok, Diwali, Jom Kipur, Chanukę, urodziny Hajle Selasjego i rocznicę śmierci Martina Luthera Kinga. Święto Plonów jest częścią programu odzwierciedlającego dążenie szkoły do religijnej różnorodności, panie Iqbal. - Rozumiem. A czy w Manor School jest dużo pogan, pani Owens? - Pogan? Chyba nie bardzo różu... - To bardzo proste.”W kalendarzu chrześcijańskim jest trzydzieści siedem wydarzeń o charakterze religijnym. Trzydzieści siedem. W muzułmańskim dziewięć. Tylko dziewięć. I są one zaciekle wypierane przez tego niewiarygodnie agresywnego wirusa, jakim są święta chrześcijańskie. No więc mój wniosek jest prosty. Jeśli usuniemy wszystkie pogańskie święta z kalendarza chrześcijańskiego, zwolnimy mniej więcej... - Samad zrobił pauzę, żeby zajrzeć do swoich notatek -...zwolnimy około dwudziestu dni, w których miejsce dzieci mogłyby obchodzić na przykład Lajlat al-Kadr w grudniu, Id al-Fitr w styczniu i Id al- Adha w kwietniu. I pierwszym świętem, jakie moim zdaniem należałoby wykreślić, jest całe to Święto Plonów. - Obawiam się - powiedziała pani Owens, przybierając charakterystyczny dla niej, miły, lecz nieprzejednany wyraz twarzy i ostentacyjnie kierując swą dowcipną puentę do zebranych - że radykalne usuwanie świąt chrześcijańskich z kalendarza nie leży w zakresie moich kompetencji. Gdyby tak było, zlikwidowałabym Wigilię i zaoszczędziła sobie mnóstwa roboty z pakowaniem prezentów pod choinkę. Samad zignorował zbiorowy chichot, jaki wywołała jej odpowiedź, i uparcie kontynuował: - Ale w tym właśnie rzecz. To Święto Plonów nie jest świętem chrześcijańskim. Gdzie w Biblii jest powiedziane „Albowiem musisz ukraść produkty spożywcze ze spiżarń rodziców swoich i przynieść je na szkolne spotkanie, a nadto powinieneś zmusić matkę swoją, aby upiekła bochen chleba w kształcie ryby”? To są pogańskie obyczaje! Proszę mi powiedzieć, gdzie stoi „Winieneś wziąć pudełko mrożonych paluszków rybnych i zanieść je zgrzybiałej staruszce, która mieszka w Wembley”? Pani Owens zmarszczyła brwi; nie była przyzwyczajona do sarkazmu, chyba że występował on w wydaniu belferskim, na przykład w postaci pytania: „Czy szkoła to chlew? Pewnie tak samo masz w domu!”. - Ale aspekt dobroczynny Święta Plonów jest czymś, dla czego warto je chyba zachować? Zanoszenie żywności ludziom starszym wydaje mi się ideą chwalebną, bez względu na to, czy zwyczaj ten znajduje oparcie w Biblii, czy nie. Z całą pewnością nie ma tam sugestii, że mamy w święto Bożego Narodzenia zasiadać do indyka, ale chyba nikt nie potępia w związku z tym takiej tradycji. Mówiąc szczerze, panie Iqbal, traktujemy te rzeczy raczej jako czynnik integrujący naszą społeczność niż jako zwyczaj ściśle religijny. - Wyznawana wiara właśnie integruje wspólnoty! - powiedział Sa-mad, podnosząc głos. - Hm, tak... no cóż, czy przegłosujemy ten wniosek? Pani Owens rozejrzała się nerwowo po sali, żeby policzyć podniesione ręce. - Czy ktoś jest za? Samad przytrzymał w górze rękę Alsany. Alsana kopnęła go w kostkę. Samad nadepnął jej na palec. Uszczypnęła go w bok. Wygiął jej mały palec i Alsana podniosła wreszcie z oporami prawą rękę, wymierzając mu jednocześnie łokciem lewej zręczny cios w podbrzusze. - Dziękuję, pani Iqbal - powiedziała pani Owens, a Janice i Ellen posiały jej współczujące spojrzenia i smutne uśmiechy zarezerwowane dla uciemiężonych muzułmanek. - Proszę osoby, które są za usunięciem Święta Plonów ze szkolnego kalendarza... - Ze względu na ich pogańską genezę. -... ze względu na pewne pogańskie... konotacje... proszę te osoby o podniesienie rąk. Pani Owens omiotła salę spojrzeniem. Tylko jedna ręka, ręka ład-niutkiej rudowłosej nauczycielki muzyki Poppy Burt-Jones wystrzeliła w górę, przy czym zabrzęczały jej liczne bransoletki. Po chwili podnieśli także ręce w buntowniczym odruchu Chalfenowie, Marcus i Joyce, para podstarzałych hipisów, odzianych w pseudoindyjskie szaty. Samad wbił wzrok w Glare i Archiego, którzy siedzieli z głupimi minami po drugiej stronie sali, i jeszcze dwie ręce wyrosły z wolna nad głowami zebranych. - Kto jest przeciw? Las trzydziestu sześciu rąk wystrzelił w górę. - Wniosek upadł. - Jestem pewien, że sabat czarownic i goblinów z Manor School będzie zachwycony tą decyzją - powiedział Samad i usiadł. Po zebraniu, kiedy Samad, ulżywszy sobie z niejaką trudnością do miniaturowego urynału, wyszedł z toalety, dopadła go na korytarzu ładna, rudowłosa nauczycielka muzyki, Poppy Burt-Jones. - Panie Iqbal... - Tak? Wyciągnęła doń długą, bladą, lekko piegowatą rękę. - Poppy Burt-Jones. Uczę Magida i Millata muzyki i śpiewu. Samad podał jej sprawną lewą rękę zamiast prawicy, którą zamierzała mu uścisnąć. - Och, przepraszam... - Nie szkodzi. To nie boli. Po prostu ręka jest bezwładna. - Och, to dobrze! To znaczy, chciałam powiedzieć, cieszę się, że nie boli. Należała do kobiet, które można by nazwać pięknymi w sposób naturalny, bez żadnych zabiegów i starań z ich strony. Miała jakieś dwadzieścia osiem lat, najwyżej trzydzieści dwa. Była szczupła, ale nie przesadnie, z lekko wypukłą jak u dziecka klatką piersiową, biust miała raczej płaski ze sterczącymi czubkami. Ubrana była w rozpiętą pod szyją białą koszulę, wytarte lewisy i szare adidasy. Masę rudych włosów spięła w niedbały koński ogon, wiotkie kosmyki opadały jej na kark. Piegowaty. Miała bardzo miły, lekko gamoniowaty uśmiech, którym obdarzyła teraz Samada. - Czyżby chciała pani porozmawiać o moich bliźniakach? Są z nimi jakieś problemy? - Och, nie, nie... Wie pan przecież, że są w porządku. Magid ma drobne trudności, ale biorąc pod uwagę dobre oceny z innych przedmiotów, domyślam się, że muzyka nie jest najważniejsza na liście jego zainteresowań. Millat natomiast ma prawdziwy dryg do saksofonu. Nie, chciałam tylko powiedzieć, że uważam pańskie wystąpienie za świetne. - Wskazała kciukiem za siebie, w stronę sali i dodała: - Na zebraniu. To całe Święto Plonów zawsze wydawało mi się takie groteskowe. Uważam, że jeśli chce się pomóc starym ludziom, no to proszę bardzo, trzeba głosować na inną partię, a nie posyłać im spaghetti Heinza w puszkach. - Znów się uśmiechnęła i odgarnęła za ucho niesforne pasemko wło-sów. - Wielka szkoda, że nie poparło nas więcej osób - powiedział Samad, któremu pochlebił ten drugi uśmiech i który poczuł dziwne ssanie w swo-im pięćdziesięciosiedmioletnim żołądku. - Byliśmy dziś najwyraźniej w zdecydowanej mniejszości. - Chalfenowie byli za panem - to tacy mili ludzie - intelektualiści - powiedziała szeptem, jakby mówiła o jakiejś egzotycznej, tropikalnej chorobie. - On jest naukowcem, a ona zajmuje się ogrodnictwem - ale oboje są bardzo życiowi. Rozmawiałam z nimi; uważają, że nie powinien pan ustępować. Wie pan, właściwie pomyślałam sobie, że moglibyśmy się kiedyś, w ciągu najbliższych kilku miesięcy, spotkać i naradzić się nad wnioskiem na wrześniowe zebranie. Im bliżej daty Święta Plonów, tym bardziej byłoby to może sensowne, wydrukowałoby się ulotki i takie rzeczy. Bo wie pan, mnie naprawdę interesuje kultura Indii. Uważam, że te święta, o których pan wspomniał, byłyby o wiele bardziej... barwne i moglibyśmy im nadać odpowiednią oprawę plastyczną i muzyczną. To byłoby naprawdę podniecające - powiedziała Poppy Burt-Jones, coraz bardziej podniecona. -1 myślę, że naprawdę dobre, no wie pan, dla dzieciaków. Samad zdawał sobie sprawę z tego, że jest rzeczą niemożliwą, aby ta kobieta była nim w jakimkolwiek stopniu zainteresowana erotycznie. Mimo to rozejrzał się, czy w pobliżu nie ma Alsany, mimo to zabrzęczał nerwowo kluczykami od samochodu w kieszeni, poczuł nagły chłód w sercu i uświadomił sobie, że jest to lęk przed jego Bogiem. - Ja tak właściwie nie jestem z Indii - powiedział z nieskończenie większą cierpliwością niż ta, którą wykazywał wcześniej, ilekroć przyszło mu powtarzać w Anglii to zdanie. Poppy Burt-Jones wyglądała na zaskoczoną i zawiedzioną. - Jestem z Bangladeszu. - Bangladeszu... - Wcześniej nazywało się to Pakistan. A jeszcze wcześniej Bengal. - Och, racja. A więc to wszystko ta sama parafia. - Owszem, można tak powiedzieć. Nastąpiła niezręczna pauza, podczas której Samad uświadomił sobie z całą wyrazistością, że pożąda Poppy bardziej niż jakiejkolwiek innej kobiety poznanej w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Tak po prostu. Jego pożądanie nie zadało sobie nawet trudu przeprowadzenia wstępnego rozpoznania, nie sprawdzało, czy nie ma przypadkiem jakiegoś sąsiada, tylko po prostu otworzyło drzwi kopniakiem i od razu rozpanoszyło się jak u siebie w domu. Samad poczuł mdłości. Potem uprzytomnił sobie, że wyraz jego twarzy ewoluuje, że podniecenie ustępuje grozie, jakby parodiując tok jego myśli, gdy taksował Poppy Burt-Jones i przewidywał wszelkie fizyczne i metafizyczne konsekwencje, jakie wiązały się z jej osobą. Czuł, że musi się odezwać, zanim nastąpi jakaś ostateczna katastrofa. - Hm, cóż, to dobry pomysł z tym ponownym zgłoszeniem wniosku - powiedział wbrew woli, bo przemawiało teraz w jego imieniu coś bardziej zwierzęcego niż jego wola. - Gdyby mogła pani poświęcić trochę czasu... - Możemy to omówić. Zadzwonię do pana w tej sprawie w ciągu najbliższych paru tygodni. Może spotkalibyśmy się kiedyś po próbie orkiestry? - Byłoby... świetnie. - Wspaniale! Jesteśmy więc umówieni. Wie pan, pańscy chłopcy są naprawdę uroczy - i bardzo niezwykli. Rozmawiałam z Chalfenami, a Marcus zna się na tym: powiedział, że mali Indusi, przepraszam, że to mówię, są zwykle znacznie... - Znacznie? - Spokojniejsi. Niezwykle grzeczni, ale bardzo, powiedziałabym, wyciszeni... Samad aż się skurczył wewnętrznie, wyobraziwszy sobie, że słyszy to Alsana. -... a tymczasem Magid i Millat są tacy... głośni. Samad próbował się uśmiechnąć. - Magid jest fantastycznie dojrzały intelektualnie jak na dziewięcio-latka - wszyscy są tego zdania. Uważam, że jest naprawdę wyjątkowy. Musi pan być z niego dumny! On jest zupełnie jak mały dorosły. Nawet ubiera się... Chyba nigdy nie widziałam dziewięciolatka, który ubierałby się tak... poważnie. Bliźniacy sami wybierali sobie ciuchy, lecz o ile Millat zmuszał Alsa-nę do kupowania dresów Nike z czerwonym lampasem, flanelowych koszul Osh-Kosh Begosh i dziwnych bluz z nadrukiem z wierzchu i od środka, o tyle Magida zawsze, bez względu na pogodę, widziało się w szarym pulowerze, popielatej koszuli i czarnym krawacie, w wyczyszczonych do połysku czarnych butach i z okularami na nosie, co upodabniało go do karzełkowatego bibliotekarza. AJsana mawiała: - A może coś niebieskiego, synku, żeby sprawić przyjemność ammie, co? - i popychała go lekko do kolorowego działu dziecięcego. - Tylko jedną niebieską rzecz. Tak świetnie pasowałaby do twoich oczu. Dla ammy, Magid. Jak może ci się nie podobać niebieski? To kolor nieba. - Nie, amma. Niebo nie jest niebieskie. To tylko białe światło. Białe światło ma w sobie wszystkie kolory tęczy i, kiedy rozprasza się na sek-styliony cząsteczek na niebie, ludzkie oko dostrzega przede wszystkim kolory odznaczające się małą długością fali - czyli niebieski i fiolet. Niebo nie jest w rzeczywistości niebieskie. Tylko tak wygląda. To się nazywa prawem promieniowania Rayleigha. Cóż za dziwne dziecko z chłodnym intelektem! - Musi pan być taki dumny - powtórzyła Poppy z szerokim uśmiechem. - Bo ja bym była. - Niestety... - westchnął Samad, u którego tylko dlatego nie wystąpiła jeszcze erekcja, że pomyślał z przygnębieniem o młodszym (o dwie minuty) synu -... Millat jest nicponiem. Poppy skrzywiła się boleśnie. - Nie! Wcale nie! W ogóle nie to miałam na myśli... sądzę tylko, że jest może trochę zdominowany przez Magida, ale to taka bogata osobowość! On po prostu ma naturę mniej... akademicką. Ale wszyscy po prostu go uwielbiają - to poza tym taki śliczny chłopiec. Oczywiście - dodała, puszczając oko i wymierzając Samadowi lekkiego kuksańca w ramię - to sprawa dobrych genów. Dobrych genów? Co ona rozumie przez d o b r e geny? - Cześć! - powiedział Archie, który poszedł do nich od tyłu i z rozmachem walnął Samada w plecy. - Witam - rzekł, ściskając dłoń Poppy z tandetną galanterią, co stosował zawsze, kiedy miał do czynienia z ludźmi wykształconymi. - Jestem Archie Jones. Ojciec Irie, niestety. - Poppy Burt-Jones. Uczę Irie... - Muzyki, wiem. Mówi ciągle o pani. Choć była trochę rozczarowana, że pominęła ją pani przy obsadzaniu partii pierwszych skrzypiec... może uda się jej w przyszłym roku, co? No tak - ciągnął, spoglądając to na Poppy, to na Samada, który stał trochę z boku i miał, jak mu się wydawało, dziwną, a nawet bardzo dziwną minę. - A więc poznała pani sławetnego Ick-balla! Narozrabiałeś na zebraniu, Samad, co? Strasznie narozrabiał, prawda? - Ach, doprawdy, trudno mi powiedzieć - odparła Poppy z uroczym uśmiechem. - Myślę, że pan Iqbal poruszyi naprawdę ważny problem. To, co mówił, zrobiło na mnie duże wrażenie. Chciałabym mieć taką rozległą wiedzę z tak wielu dziedzin. Niestety, jestem dość wąsko ukie-runkowana. Czy pan, panie Iqbal, jest może, no nie wiem, kimś w rodzaju naukowca? - Nie, nie - odparł Samad, wściekły, że nie może skłamać w obecności Archiego. Słowo „kelner” nie chciało mu przejść przez usta. - Nie, właściwie pracuję w restauracji. Studiowałem trochę w młodości, ale potem wybuchła wojna i... - zakończył wzruszeniem ramion i spostrzegł ze ściśniętym sercem, że piegowata twarz Poppy Burt-Jones zamienia się w jeden wielki, czerwony i zakłopotany znak zapytania. - Wojna? - zapytała, jak gdyby Samad powiedział „telegraf bez drutu”, „pianola” albo „klozet”. - O Falklandy? - Nie - powiedział Samad krótko. - Druga wojna światowa. - Och, panie Iqbal, nigdy bym nie powiedziała. Musiał pan być wtedy strasznie młody. - Były tam czołgi starsze od nas, kochana - powiedział Archie, szczerząc zęby. - No to dla mnie wielka niespodzianka! Ale, jak to mówią, na ciemnej twarzy nie widać zmarszczek. - Naprawdę tak mówią? - zapytał Samad, próbując sobie z trudem wyobrazić jej jędrną, różową skórę sfałdowaną i pomarszczoną, pokrytą grubą warstwą martwego naskórka. - A ja myślałem, że to dzieci odmładzają mężczyznę. Poppy roześmiała się. - To też, jak sądzę. No tak - westchnęła i zarumieniła się, zakłopotana i jednocześnie pewna siebie. - Wygląda pan świetnie jak na swoje lata. Założę się, że porównywano już pana z Omarem Sharifem, panie Iqbal. - Nie, nie - zaprzeczył Samad, kraśniejąc z zadowolenia. - Jedyne, co mnie z nim łączy, to namiętność do brydża. Nie, nie... I mam na imię Samad - dodai. - Proszę mi mówić Samad. - Będzie mu pani musiała powiedzieć Samad kiedy indziej, panno Burt-Jones - rzekł Archie, który z uporem mówił wszystkim nauczycielkom „panno”. - Bo teraz musimy iść. Nasze żony czekają przed szkołą. Wybieramy się na kolację. - Miło było z panem porozmawiać - powiedziała Poppy, próbując znów uścisnąć niewłaściwą rękę i rumieniąc się, kiedy podał jej lewą. - Tak. Do zobaczenia. - Chodźże już, chodź - powiedział Archie, wypychając Samada za drzwi i prowadząc go za ramię w stronę pochyłego podjazdu. - O rany, ależ to laleczka ta nauczycielka! No pięknie, bardzo pięknie. A ty też odstawiłeś numer, niech cię... I coś ty jej zalał z tą „namiętnością do brydża”? Znam cię już kilkadziesiąt lat i nigdy nie widziałem, żebyś grał w brydża. Ostry poker - to jest raczej twoja specjalność. - Zamknij się, Archibald. - No nie, muszę ci przyznać, że pogrywałeś świetnie. Choć to do ciebie niepodobne, Samad - żebyś ty, który znalazłeś Boga i tak dalej... - żeby ciebie skusiły walory cielesne. Samad strząsnął dłoń Archiego z ramienia. - Dlaczego jesteś taki beznadziejnie wulgarny? - Przecież to nie j a... Ale Samad go już nie słuchał; teraz recytował w duchu, po angielsku, zdania, w które usilnie starał się uwierzyć, słowa, których nauczył się w ciągu tych dziesięciu lat spędzonych w Anglii i które, miał nadzieję, obronią go przed tym ohydnym żarem w spodniach. Dla człowieka czystego serca wszystko jest czyste. Dla czystego wszystko jest czyste. Dla człowieka czystego wszystko jest czyste. Święta racja. Święta racja. Święta racja. Ale cofnijmy się nieco w czasie. 1. Dla cztowieka czystego serca wszystko jest czyste Seks, a przynajmniej pokusy z nim związane, był od dawna problemem Samada. Kiedy około 1976 roku, zaraz po ślubie z raczej obojętną na te sprawy Alsaną, dziewczyną o drobnych dłoniach i szczupłych przegubach, bojaźń Boża zalęgła się w jego duszy, zapytał starszego z alimów w meczecie w Croydon, czy jest dozwolone, aby mężczyzna... ręką... Zanim dokończył wymownego gestu, sędziwy mędrzec w milczeniu podsunął mu ulotkę ze sterty leżącej na stole, zakreśliwszy uprzednio energicznie punkt numer trzy. Dziewięć rzeczy unieważnia post: I. Jedzenie i picie. II. Stosunek płciowy. III. Masturbacja (istimna), to znaczy samogwałt, który kończy się e jaku la q ą. IV Przypisywanie fałszywych intencji Wszechmocnemu Allahowi lub jego Prorokowi bądź następcom Świętego Proroka. V. Wdychanie gęstego kurzu. VI. Zanurzenie całej głowy w wodzie. VII. Pozostawanie w Janabacie, Haidh lub Nifas aż do modlitw Ad-han dla Fajra. VIII. Lewatywa z płynów. IX. Wymiotowanie. - A co, alimie - dopytywał się skonsternowany Samad - jeśli dana osoba nie pości? Uczony mąż przybrał surowy wyraz twarzy. - Pytano o to Ibn Umara i miał on odpowiedzieć: „Jest to nic więcej, jak tylko pocieranie męskiego członka, aż wytrysną soki. Zwykłe podrażnianie zakończeń czuciowych nerwów”. Słysząc to, Samad nabrał pewnej otuchy, lecz alim ciągnął: - Według innych relacji miał jednak stwierdzić: „Zabronione jest odbywanie stosunków z samym sobą”. - Co więc jest słuszne? Czy to jest halal czy haraam? Niektórzy utrzymują... - zaczął Samad z głupia frant -... że „dla człowieka czystego serca wszystko jest czyste”. Jeśli ktoś jest szczery i niezachwiany w wierze, to nie może nikomu innemu przynieść szkody ani obrazić... Ale starzec tylko się roześmiał. - Dobrze wiemy, kim są ci niektórzy. Allahu, miej litość dla anglikanów! Kiedy męski organ jest w stanie erekcji, dwie trzecie potencjału intelektualnego się wyłącza - powiedział, potrząsając głową. -1 jedna trzecia wiary. Istnieje hadith Proroka Mahometa - pokój jego duszy! - który brzmi tak: „O, Allahu, szukam w tobie ucieczki od wszelkiej nie- godziwości, jakiej dopuścić się mogą moje uszy, oczy, język, serce i moje intymne części ciała”. - Ale przecież... przecież jeśli człowiek jest czystego serca, to... - Pokaż mi takiego człowieka, Samadzie! Pokaż mi jego czyste postępki! Och, Samadzie Miah... moja rada brzmi: strzeż się swej prawicy. Oczywiście Samad, jak to Samad, wykazał się zachodnim pragmatyzmem najwyższej próby, poszedł do domu i z wielkim wigorem zrobił co trzeba swoją sprawną lewą ręką, powtarzając: Dla człowieka czystego serca wszystko jest czyste. Dla człowieka czystego serca wszystko jest czyste... i tak dalej, aż w końcu osiągnął orgazm, lepki i przygnębiający. I taki to rytuał powtarzał się przez jakieś pięć lat w małej sypialni na poddaszu domu, w której sypiał sam (żeby nie budzić Alsany) po przy-czoiganiu się z restauracji o trzeciej nad ranem. Odbywało się to co rano, po kryjomu, w milczeniu, bo wierzcie lub nie, ale Samad przeżywał z powodu tego ukradkowego trzepania, miętoszenia i chlapania istne tortury, dręczyła go bowiem myśl, że nie jest i nigdy nie będzie czysty, że nie jest czyste to, co robi, i że jego Bóg najwyraźniej dawał mu zawsze drobne sygnały, drobne ostrzeżenia, i karał go drobnymi nieszczęściami (zapaleniem cewki moczowej - 1976, snem o kastracji - 1978, odkryciem brudnego, sztywnego prześcieradła przez zdezorientowaną cioteczną babkę Alsany - 1979), aż wreszcie rok 1980 przyniósł ostateczny kryzys: Samad usłyszał ryk Allaha, który rozbrzmiewał mu w uszach niczym szum fal w muszli, i poczuł, że pora zawrzeć układ z Bogiem. 2. Święta racja A układ wyglądał tak: l stycznia 1980 roku, zupełnie jak ktoś, kto postanawia, że zrezygnuje w nowym roku z sera pod warunkiem, że będzie dostawał czekoladę, Samad zrezygnował z masturbacji na rzecz picia. Był to rodzaj transakcji, pewien interes, który zaproponował Bogu, przy czym Samad miał być stroną aktywną, a Bóg figurantem. I od tego dnia Samad doznał względnego duchowego spokoju, zaczął spijać z Archibal-dem Jonesem kolejne kufle pienistego guinnessa, a nawet przyswoił sobie chrześcijański nawyk wznoszenia oczu ku niebu przy ostatnim łyku. Myślał przy tym: Jestem zasadniczo dobrym człowiekiem. Nie trzepię kapucyna. Odpuść mi trochę. To tylko przypadkowy kufelek. Święta racja... Ale oczywiście religia, jaką wyznawał, nie uznawała kompromisów, układów, paktów, słabości. Jeśli chciał zrozumienia i ustępstw, jeśli chciał liberalnej egzegezy, jeśli chciał, żeby pozwolono mu odzipnąć, to jako kibic wybrał n i e tę drużynę. Jego Bóg był zupełnie inny niż uroczy, siwobrody niedorajda anglikanów, metodystów czy katolików. Jego Bóg nie robił w branży odpuszczania ludziom. Samad uświadomili sobie w końcu tę prawdę w chwili, kiedy owego lipcowego dnia 19841 roku jego wzrok spoczął na pięknej, rudowłosej nauczycielce muzyk»« Poppy Burt-Jones. Wiedział, że jego Bóg jest mściwy, wiedział, że gra s rozpoczęła, uświadomił sobie, że umowa została zerwana i że umyśli i złośliwie została mu podsunięta pokusa. Krótko mówiąc, wszelkie układy wzięły w łeb. Masturbacja zaczęła się od nowa i to na całego. Te dwa miesiące pomiędzy pierwszym i ponownym spotkaniem ze śliczną rudowłosą nauczycielką muzyki były najdłuższymi, najbardziej lepkimi, woniejącymi seksem i przepełnionymi poczuciem winy pięćdziesięcioma sześcioma dniami w życiu Samada. Gdziekolwiek był, cokolwiek robił, stwierdzał nagle, że dopada go coś w rodzaju synestetycznej fiksacji na punkcie tej kobiety: słyszał kolor jej włosów w meczecie, chłonął powonieniem dotknięcie jej ręki w metrze, smakował jej uśmiech, idąc niewinnie ulicą do pracy, a to z kolei prowadziło do przyswojenia gruntownej wiedzy na temat usytuowania wszystkich publicznych toalet Londynu i do takiej odmiany masturbacji, jaką nawet piętnastolatek z Szetlandów uznałby chyba za zbyt nieumiarkowaną. Jedyną pociechą Samada było to, że on, podobnie jak Roosevelt, wprowadził Nowy Ład: folgował sobie, ale nie zamierzał konsumować. Chciał w jakiś sposób oczyścić swą wyobraźnię z widoków i zapachów Poppy Burt-Jones, uwolnić się od grzechu istim-ny i, choć nie była to pora postu, a dni były najdłuższymi dniami roku, nie przełykał niczego pomiędzy świtem i zmierzchem, nawet - dzięki małej, porcelanowej spluwaczce - własnej śliny. A ponieważ żaden pokarm nie wchodził do jego organizmu jednym końcem, to, co wychodziło drugim, było tak mało treściwe, tak nieistotne, skąpe i przezroczyste, że Samadowi niemal udało się przekonać samego siebie, iż jego grzech został uznany za niewinny i że pewnego pięknego dnia będzie mógł zwalić konia z takim wigorem, jak tylko zechce, i na końcu ujdzie z niego tylko powietrze. Pomimo intensywności swoich żądz i pragnień - duchowych, fizycznych, seksualnych - Samad przepracowywał jednak swoje dwanaście godzin dziennie w restauracji. Szczerze mówiąc, restauracja była właściwie jedynym miejscem, gdzie mógł jakoś wytrzymać. Nie mógł znieść widoku swojej rodziny, nieznośna była mu też myśl o knajpie O’Connella, nie chciał bowiem za nic dać Archiemu satysfakcji oglądania go w takim stanie. W połowie sierpnia zwiększył liczbę godzin pracy do czternastu; był to teraz swoisty rytuał - rozstawianie koszyków z różowymi, poskładanymi w łabądki serwetkami i poprawianie ułożonego przez Shive szpaleru wazonów z plastikowymi goździkami, przekładanie tu i ówdzie źle położonego noża lub widelca, przetarcie kieliszka, usunięcie tłustego odcisku palców z porcelanowej zastawy - wszystko to przynosiło mu ukojenie. Bez względu na to, jak złym był muzułmaninem, nikt nie mógł mu zarzucić, że nie jest wytrawnym kelnerem. Przyswoił sobie tę jedną nieciekawą umiejętność i doprowadził ją do perfekcji. Tu przynajmniej mógł pokazać innym właściwą ścieżkę, nauczyć, jak „podrasować” nieświeżą cebulową bhaji, jak cudownie pomnożyć krewetki, żeby zyskać wrażenie obfitości, jak wytłumaczyć Australijczykowi, że nie potrzebuje aż tyle chilli, jak mu się wydaje. Poza restauracją Pałace stawał się znów onanistą, złym mężem, nieczułym ojcem o zasadach moralnych typowego anglikanina. Ale tu, w środku, w tych czterech ozdobionych jaskrawymi ornamentami ścianach, był jednorękim geniuszem. - Shiva! Tu brakuje kwiatka. Minęły już dwa tygodnie od wprowadzenia Nowego Ładu; w restauracji trwały przygotowania do zwykłego piątkowego popołudnia. - Pominąłeś ten wazon, Shiva! Shiva podszedł, żeby sprawdzić, czy cienki jak ołówek akwamaryno-wy wazonik na stoliku dziewiętnastym jest rzeczywiście pusty. - A na stoliku piętnastym w sosie chutney pływa kawałek limonki. - Czyżby? - zapytał Shiva ozięble. Biedny Shiva, pomyślał Samad, dobija trzydziestki, nie jest już tak piękny, a jednak wciąż tkwi tu, w restauracji. Wszystkie jego plany i projekty wzięły w łeb. W 1975 roku odszedł na krótko z tej pracy, żeby założyć firmę ochroniarską, ale „nikt nie chcia! dawać roboty pakistańskim bramkarzom” i Shiva wrócił, nieco mniej agresywny, lekko podłamany, jak ujeżdżony koń. - Tak, Shiva. Naprawdę. -1 to doprowadza cię do szału, tak? - Nie powiedziałbym, że aż do szału, ale... ale to mnie denerwuje. - Ostatnio - przerwał mu Shiva - coś ci padło na mózg. Wszyscyśmy to zauważyli. - Smy? - No my. Chłopaki. Wczoraj była grudka soli na serwetce. Przedwczoraj Gandhi wisiał krzywo. Przez cały ostatni tydzień zachowywałeś się jak ten nasz fuhrer - Shiva wskazał podbródkiem Ardashira. - Jak wariat I nie uśmiechasz się. Nie jesz. Ciągle masz do wszystkich preten-sje. A kiedy główny kelner traci formę, wszyscy się zaniedbują. Następuje ogólne rozprzężenie. To jak z kapitanem w drużynie piłki nożnej. - Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym ty mówisz - powiedział chłodno Samad, podając Shivie wazon. - A ja ci mówię, że dobrze to wiesz - odparł Shiva, prowokacyjnie stawiając z powrotem pusty wazon na stoliku. - Jeśli nawet mam jakieś problemy, to nie widzę powodu, żeby miało się to odbijać na mojej pracy - powiedział Samad, wpadając w lekką panikę, i z powrotem podał Shivie wazon. - Nie zamierzam przysparzać kłopotów innym. Shiva jeszcze raz odstawił wazon na stolik. - A więc coś w tym jednak jest. No, stary... Wiem, że nie zawsze się zgadzaliśmy, ale musimy się trzymać razem w tej robocie. Jak długo już pracujemy razem, Samad Miah? Samad spojrzał mu nagle w oczy i Shiva zauważył, że biedak jest zlany potem i kompletnie oszołomiony. - Tak, tak... - powtórzył. - Coś w tym jest... Shiva położył Samadowi rękę na ramieniu. - A może byśmy tak olali te pieprzone goździki i poszli do kuchni, co? Przyrządzę ci curry - słońce zajdzie za dwadzieścia minut. Chodź, możesz Shivie wszystko powiedzieć. Nie, żeby mnie to, kurwa, obchodziło, rozumiesz, ale muszę tu też pracować, a ty cholernie mnie denerwujesz, chłopie. Samad, dziwnie poruszony tą nieelegancką propozycją Shivy powiernika, odłożył swoje różowe łabądki i poszedł za nim do kuchni. - Zwierzę, roślina czy minerał? Shiva stanął przy kuchennym blacie i pokroił filet kurczaka w idealną kostkę, po czym oprószył mięso kukurydzianą mąką. - Słucham? - Czy to zwierzę, roślina czy minerał? - powtórzył zniecierpliwiony Shiva. - To, co cię dręczy. - Raczej zwierzę. - Samica? Samad osunął się na stołek i zwiesił głowę. - Samica - stwierdził krótko Shiva. - Żona? - Cała hańba i ból spadną na moją żonę, ale nie... to nie o nią chodzi. - Inna sikoreczka. Jestem w tych sprawach specjalistą - Shiva udał, że uruchamia kamerę, zanucił motyw przewodni z programu „Master-mind” i wskoczył w wyimaginowany kadr. - Shiva Bhagwati, ma pan trzydzieści sekund. Kategoria: rżnięcie kobiety, która nie jest pańską żoną. Pytanie pierwsze: Czy to w porządku? Odpowiedź: To zależy. Pytanie drugie: Czy pójdę do piekła? Samad przerwał mu z niesmakiem. - Ja się z nią nie... kochani. - Zacząłem, więc skończę: Czy pójdę do piekła? Odpowiedź... - Dosyć. Daj spokój. Proszę cię, zapomnij, że w ogóle o czymś wspomniałem, - Chcesz do tego bakłażana? - Nie...”Wystarczy zielona papryka. - W porząsiu - rzekł Shiva, podrzucając strąk papryki w powietrze i chwytając go na czubek noża. - Kurczak bhuna raz! No więc jak to już długo trwa? - W ogóle nie trwa. Widziałem się z nią tylko raz. Prawie wcale jej nie znam. - No więc w czym problem? Było jakieś macanko? Minetka? - Tylko uścisk dłoni. To nauczycielka mojego syna. Shiva wrzucił cebulę i paprykę na rozgrzany tłuszcz. - No więc myślałeś o skoku w bok. I co z tego? Samad wstał. - To coś więcej niż sprawa skoku w bok, Shiva. Całe moje ciało się buntuje, nie pomagają żadne perswazje. Nigdy dotąd nie przeżywałem takich upokorzeń. Na przykład ciągle... - No tak - powiedział Shiva, wskazując na krocze Samada. - Też to zauważyliśmy. Dlaczego nie odbijesz laski przed wyjściem do roboty? - Odbijam... ale to nic nie daje. Poza tym Allah tego zabrania. - Och, nie udawaj takiego religijnego, Samad. To do ciebie nie pasuje - Shiva otarł cebulową łzę. - Takie poczucie winy jest niezdrowe. - To nie poczucie winy. To strach. Mam pięćdziesiąt siedem lat, Shiva. Człowiek w moim wieku zaczyna się... przejmować sprawami wiary, nie chce odkładać niczego, z obawy, że potem może być za późno. Zepsuła mnie Anglia, widzę to teraz - moja żona i dzieci też uległy zepsuciu. Tak sobie myślę, że może dobierałem sobie złych przyjaciół. Może byłem zbyt frywolny. Może przedkładałem intelekt nad wiarę. A teraz Bóg zesłał mi tę ostatnią pokusę. Rozumiesz - żeby mnie ukarać. Shiva, ty się znasz na kobietach. Pomóż mi. Jak to możliwe, żeby mnie tak wzięło? Wiem o istnieniu tej kobiety zaledwie od kilku miesięcy, rozmawiałem z nią tylko raz. - No właśnie, sam powiedziałeś: masz pięćdziesiąt siedem lat. To kryzys wieku średniego. - Wieku średniego? Jak to średniego? - obruszył się Samad. - Do cholery, Shiva, ja nie zamierzam dożyć stu czternastu lat! - Tak się po prostu mówi. Piszą o tym ostatnio w różnych czasopismach. Kiedy mężczyzna dochodzi do pewnego punktu w życiu, zaczyna sobie zdawać sprawę, że teraz już będzie z górki... a każdy facet jest taki młody jak dziewczyna, do której czuje miętę, no wiesz, o czym mówię. - Znalazłem się na moralnym rozdrożu, a ty mi opowiadasz jakieś bzdury. - Powinieneś wiedzieć takie rzeczy, bracie - powiedział Shiva powoli, cierpliwie. - Kobiecy orgazm, miejsca erogenne, rak jąder, menopau-za... Kryzys wieku średniego to jedna z tych przypadłości. Coś takiego nowoczesny mężczyzna powinien mieć w jednym paluszku. - Ale mnie są niepotrzebne takie informacje! - zawołał Samad. Wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem po kuchni. - W tym właśnie rzecz! Nie chcę być nowoczesnym mężczyzną! Chcę żyć tak, jak powinienem był żyć od samego początku! Chcę wrócić na Wschód! - Ha... my wszyscy byśmy chcieli, nie uważasz? - mruknął Shiva, mieszając paprykę i cebulę na patelni. - Ja wyjechałem stamtąd jako trzylatek. Nic, kurwa, nie osiągnąłem w tym kraju. Ale kto ma forsę na bilet lotniczy? I kto chciałby się gnieździć w jakiejś szopie z czternastoma służącymi na utrzymaniu? Kto wie, kim byłby Shiva Bhagwati po powrocie do Kalkuty? Księciem czy żebrakiem? I kto - dodał, a jego twarz ożywił na chwilę blask dawnej urody - wyciągnie z nas Zachód, który tkwi już w nas tak głęboko? Samad przemierzał kuchnię. - Nie powinienem był tu nigdy przyjeżdżać - stąd biorą się te wszystkie problemy. Moi synowie nie powinni się byli tu urodzić, tak daleko od Boga. Willesden Green! Wizytówki dziwek w witrynach sklepów ze słodyczami, Judy Blume w szkole, kondomy na chodniku, Święto Plonów, nauczycielka kusicielka! - ryczał, chwytając nerwowo za różne przedmioty. - Powiem ci w zaufaniu, Shiva: mój najbliższy przyjaciel, Archibald Jones, jest niewierzący. No i jakim ja jestem wzorem dla moich dzieci? - Usiądź, Iqbal. Uspokój się. Słuchaj, ty po prostu kogoś potrzebujesz. Ludzie potrzebują siebie wzajemnie. Tak jest wszędzie, od Delhi do Deptford. I to jeszcze nie oznacza końca świata. - Chciałbym w to wierzyć. - Kiedy się z nią będziesz widział? - Spotykamy się w związku ze sprawami szkoły... w pierwszą środę września. - Rozumiem. Czy ona jest hinduską? Muzułmanką? Nie należy chyba do sikhów, co? -1 to jest w tym wszystkim najgorsze - powiedział Samad łamiącym się głosem. - To Angielka. Biała. Angielka. Shiva pokręcił głową. - Miałem do czynienia z mnóstwem tych białych ciź, Samad, Z całą masą. Szło mi raz lepiej, raz gorzej. Były na przykład dwie śliczne młode Amerykanki. Straciłem głowę dla jednej takiej ślicznotki z Paryża. Romansowałem nawet rok z Rumunką. Ale nigdy z Angielką. Z tego nigdy nic nie wychodzi. Nigdy. - Dlaczego? - zapytał Samad, atakując paznokieć kciuka zębami w oczekiwaniu jakiejś przerażającej odpowiedzi, jakiegoś płynącego z niebotycznych wyżyn wyroku. - Dlaczego, Shiva Bhagwati? - Za wiele w tym wszystkim historii - odparł enigmatycznie Shiva, nakładając kurczaka bhuna na talerz. - Za dużo cholernej historii. * Wpół do dziewiątej rano, pierwsza środa września 1984 roku. Samad, zatopiony w myślach, usłyszał odgłos otwierania i zamykania drzwi swego austina mini metro - gdzieś bardzo daleko - odwrócił się w lewo i zobaczył sadowiącego się obok Millata. Albo przynajmniej coś, co przypominało kształtem Millata od szyi w dół; zamiast głowy chłopiec miał tomytronic - przypominające wielką lornetkę wirtualne gogle. W środku, Samad wiedział to z autopsji, mały czerwony samochodzik, którego kierowcą był jego syn, ścigał się na trójwymiarowym torze z dwoma innymi, zielonym i żółtym. Millat ulokował swój mały tyłek na siedzeniu z brązowego skaju. - Uuu! Zimne! Zimne! Ziębi w pupę! - A gdzie są Magid i Irie, Millat? - Już idą. - Z szybkością ekspresu czy ślimaka? - liiii! - pisnął Millat, reagując na wirtualną blokadę, która groziła wyekspediowaniem jego czerwonego samochodu w kosmos. - Millat, zdejmij to, bardzo cię proszę. - Nie mogę. Muszę zdobyć jeden zero dwa siedem trzy punkty. - Powinieneś zacząć się orientować w liczbach, Millat. Powtórz: dziesięć tysięcy dwieście siedemdziesiąt trzy. - Piesięć mysięcy gdzieście siesięsiesiąt czy. - Zdejmij to, Millat. - Nie mogę, bo zginę. Chcesz, żebym zginął, abba? Samad nie słuchał. Jeśli chciał osiągnąć swój cel, musiał bezwzględnie dotrzeć do szkoły przed dziewiątą. O dziewiątej Poppy powinna być w klasie. Jakieś dwie po dziewiątej otworzy dziennik swoimi długimi palcami, trzy po dziewiątej zacznie pukać swoimi półksiężycowatymi paznokciami w drewniany pulpit, z nieobecnym wyrazem twarzy. - Gdzie oni są? Chcą się spóźnić do szkoły? - Aha. - Czy oni zawsze wychodzą tak późno? - zapytał Samad, bo odwożenie dzieci do szkoły nie było jego rutynowym zajęciem. Należało do zadań Alsany lub Clary. To nadzieja na przelotne zobaczenie Poppy Burt-Jones (choć do ich spotkania pozostało już tylko siedem godzin i pięćdziesiąt siedem minut, siedem godzin i pięćdziesiąt sześć minut, siedem godzin...) sprawiła, iż wziął na siebie ten najbardziej mu nienawistny rodzicielski obowiązek. I strasznie trudno było mu przekonać Alsanę, że nie ma nic dziwnego w tym osobliwym i nagłym pragnieniu odtransportowania do szkoły własnego potomstwa i latorośli Archiego. - Ależ Samad, przecież ty wracasz do domu o trzeciej w nocy! Odbito ci czy co? - Chcę zobaczyć moich chłopców! Chcę zobaczyć Irie! Co rano są więksi, a ja tego nie widzę! Millat urósł dwa cale. - Ale nie akurat o wpół do dziewiątej rano. To może dość dziwne, ale on rośnie, chwała Allahowi, cały czas. Pewnie to jakiś cud. O co w tym wszystkim chodzi, ha? - wbiła paznokieć w jego wylewający się nad paskiem brzuszek. - To jakieś kombinacje. Ja to wyczuwani z daleka - jak mięso, które zaczyna zalatywać. Ach, to kulinarne powonienie Alsany, wyczulone na jego grzeszki, oszustwa i lęki, nie miało sobie równego w okolicy i Samad był wobec niego bezradny. Czy wiedziała? Czy się domyślała? Takie niespokojne myśli dręczyły go całą noc (kiedy nie trzepał kapucyna) i z nimi wsiadł do samochodu, żeby teraz móc wyładować się na dzieciach. - Gdzie oni, do diabła, są? - Diabla, srabła! - Millar! - Przecież to ty przeklinasz - powiedział Millat, pokonując czternaste okrążenie i zarabiając pięćset punktów premii za wywołanie eksplozji żółtego samochodu. - Ciągle przeklinasz. Tak samo jak pan Jones. - No bo my mamy specjalne pozwolenie. Bezgłowy Millat nie musiał pokazywać twarzy, żeby dało się wyczuć, jak jest oburzony. - NIE MA CZEGOŚ TAKIEGO... - Okej, okej - wycofa! się Samad, uświadamiając sobie, że nie warto się wdawać w ontologjczne spory z dziewieciolatkiem. - Przyłapałeś mnie. Nie ma czegoś takiego jak przyzwolenie na bluźnierstwa. A gdzie twój saksofon, Millat? Przecież masz dziś próbę orkiestry. - W bagażniku - powiedział Millat z niedowierzaniem i niesmakiem jednocześnie: facet, który nie wie, że saksofon zostaje w niedzielę wieczorem zapakowany do bagażnika, musi być chyba niedorozwinięty. - Dlaczego to ty nas odwozisz do szkoły? W poniedziałki odwozi nas pan Jones. Nie masz pojęcia o odwożeniu. Ani o odbieraniu nas ze szkoły. - Jestem pewien, że jakoś podołam temu trudnemu zadaniu. W końcu to nie wymaga kwalifikacji kosmonauty. No gdzie jest tych dwoje?! - wrzasnął i zatrąbił, wytrącony z równowagi przenikliwością swego dziewięcioletniego syna, który potrafił wyczuć, że w jego zachowaniu jest coś niewłaściwego. - I bądź uprzejmy zdjąć te cholerne okulary! - Samad wyciągnął rękę i ściągnął Millatowi gogle na szyję. - ZABIŁEŚ MNIE! - Millat nasunął na oczy tomytronic, żeł>y stwierdzić ze zgrozą, że jego małe, czerwone alter ego skręca w stronę barier i znika w błysku eksplozji i deszczu żółtych iskier. Samad zmusił swoje gałki oczne, żeby przewróciły się w oczodołach tak mocno, jak tylko się dało; miał nadzieję, że jego mózg dokona aktu samooślepienia, a wtedy on, Samad, dorówna innej ofierze zachodniego zepsucia, Edypowi. Pożądam innej kobiety, pomyślał. Zabiłem swojego syna. Przeklinam. Jem boczek. Regularnie trzepię kapucyna. Piję guin- nessa. Mój najlepszy przyjaciel to niewierny. Wmawiam sobie, że jeśli będę tylko pocierał, bez pomocy rąk, to to się nie liczy. Ale, och, to się liczy, i to jak! Wszystko jest zapisane na wielkiej tablicy Tego, który liczy. Co się stanie, kiedy przyjdzie Maszar? Jak się wytłumaczę, kiedy nadejdzie Dzień Sądu? Trzask. Trzask. Magid, Irie. Samad otworzył oczy i spojrzał we wsteczne lusterko. Na tylnym siedzeniu siedziało dwoje dzieci, na które czekał; oboje mieli na nosach okularki, głowę Irie zdobiła niesforna fryzura afro (dziewczynka była niezbyt urodziwa; geny się wymieszały, miała nos Archiego i okropnie wystające zęby Clary), Magid miał gęste, czarne włosy z nietwa-rzowym przedziałkiem pośrodku. Chłopiec niósł magnetofon, Irie skrzypce. Ale poza tymi podstawowymi szczegółami coś było nie tak, jak być powinno. Jeśli się nie mylił, coś nieprzyjemnego wisiało w powietrzu. Oboje spowijała od stóp do głów żałobna czerń. Oboje mieli na lewych rękach opaski z niezdarnie wymalowanymi koszykami warzyw. Oboje dzierżyli notatniki, a na szyjach mieli zawieszone na sznurkach wieczne pióra. - Kto warn to zrobił? Milczenie. - Amma? I pani Jones? Milczenie. - Magid! Irie! Mowę wam odebrało? Nadal milczenie; dziecięce milczenie, tak straszliwie upragnione przez dorosłych, a jednak tak niesamowite, kiedy wreszcie zapadnie. - Millat, może ty wiesz, o co tu chodzi? - To bzdura - powiedział podniesionym głosem Millat. - Popisują się po prostu, mądrale, lord Głupek-Dupek i panna Srajda. Samad wykręcił się do tyłu, żeby spojrzeć w oczy dwojgu buntownikom. - Powiecie mi wreszcie, o co tu chodzi? Magid chwycił za pióro i swoim równiutkim, schludnym pismem wykaligrafował: JAK CHCESZ, po czym oddarł skrawek papieru i podał go Samadowi. - Śluby milczenia. Rozumiem. Ty też, Irie? Zdawało mi się, że jesteś za rozsądna na takie głupoty. Irie gryzmoliła coś przez chwilę w swoim notatniku, po czym wręczyła swą notę dyplomatyczną Samadowi. MY PROSTESTUJEMY. - Prostestujecie? Co to jest pros i dlaczego go testujecie? Czy to matka nauczyła was tego słowa? Irie wyglądała tak, jakby miała za chwilę eksplodować wyjaśnieniami, ałe Magid pokazał jej gestem, żeby trzymała gębę na kłódkę, złapał jej kartkę i skreślił pierwsze S. - Ach, rozumiem. Protestujecie. Magid i Irie pokiwali energicznie głowami. - No, to naprawdę fascynujące. I to pewnie wasze matki wysmażyły ten cały scenariusz? Te kostiumy? Te notatniki? Milczenie. - Jesteście prawdziwymi bojownikami... nie puścicie farby. W porządku. Ale czy można zapytać, przeciw czemu protestujecie? Magid i Irie wskazali na opaski. -”Warzywa? Walczycie o prawa warzyw? Irie zatkała sobie usta dłonią, żeby nie wykrzyczeć odpowiedzi, a tymczasem Magid pośpiesznie kaligrafował w swoim notatniku: PROTESTUJEMY W SPRAWIE ŚWIĘTA PLONÓW. - Mówiłem warn - warknął Samad - nie życzę sobie, żebyście uczestniczyli w całej tej bzdurze. To nie ma nic wspólnego z nami, Magid. Dlaczego zawsze chcesz być kimś innym, niż jesteś? Po obu stronach zapadła nabrzmiała gniewem cisza; obaj wiedzieli, do jakiego bolesnego incydentu nawiązywał Samad. Kilka miesięcy wcześniej, w dniu dziewiątych urodzin Magida, pojawiła się w drzwiach ich domu grupka bardzo sympatycznych i grzecznych białych chłopców i zapytała o Marka Smitha. - Mark? Tu nie mieszka żaden Mark - powiedziała Alsana, nachylając się do nich z dobrotliwym uśmiechem. - Tu mieszka tylko rodzina Iqbalow. Pomyliliście adresy. Ale nim zdążyła skończyć zdanie, wybiegi ze swego pokoju Magid i odsunął matkę na bok. - Cześć, chłopaki. - Siemasz, Mark. - Idę do klubu szachowego, mamo. - Dobrze, M... Mark - powiedziała Alsana, bliska płaczu z powodu ostatecznego afronru, jakim było to „mamo” zamiast „amma”. ~ Tylko nie wracaj późno. - DAŁEM CI WSPANIAŁE IMIONA I NAZWISKO, MAGID MAH-FOOZ MURSHED MUBTASIM IQBAL! - wrzeszczał Samad w siad za Magidem, kiedy ten wrócił wieczorem do domu i pomknął jak strzała na górę. - A TY CHCESZ SIĘ NAZYWAĆ MARK SMITH! Był to jednak objaw znacznie poważniejszej choroby. Magid naprawdę chciał należeć do jakiejś innej rodziny. Chciał mieć swoje koty, nie karaluchy, chciał, żeby jego matka grała na wiolonczeli, a nie terkotała na maszynie do szycia, chciał mieć na jednej ścianie domu winorośl, a nie wciąż rosnącą stertę śmieci sąsiadów. Chciał mieć w holu fortepian, a nie pogięte, drzwi samochodu kuzyna Kursheda, chciał spędzać wakacje na rowerze we Francji, a nie poprzestawać na jednodniowych wypadach do Blackpool, żeby odwiedzić ciotki, chciał w swoim pokoju podłogi z gładkich polerowanych desek, a nie przyniesionego z restauracji pomarańczowo-zielonego dywanu w orientalny deseń. Chciał wreszcie, żeby jego ojciec był lekarzem, a nie jednorękim kelnerem. I w tym miesiącu Magid przeobraził wszystkie te pragnienia w wolę uczestniczenia w Święcie Plonów, tak jakby to zrobił Mark Smith. I wszyscy inni. ALE MY CHCEMY TEGO ŚWIĘTA, BO INACZEJ ZOSTANIEMY UKARANI. PANI OWENS POWIEDZIAŁA, ŻE TO TRADYCJA. W Samadzie aż się zagotowało. - Czyja tradycja? - ryknął, a Magid, bliski płaczu, zaczął natychmiast znów gorączkowo coś pisać. - Do jasnej cholery, jesteś muzułmaninem, a nie leśnym skrzatem! Mówiłem ci, Magid, na jakich warunkach będziesz mógł w tym uczestniczyć. Pójdziesz ze mną na bądź. Jeśli mam przed śmiercią dotknąć tego czarnego kamienia, zrobię to z moim najstarszym synem u boku. W połowie pisania Magidowi złamał się ołówek, więc nasmarował dalszy ciąg samym grafitem. TO NIE W PORZĄDKU! NIE MOGĘ IŚĆ NA HADŻ. MUSZĘ CHODZIĆ DO SZKOŁY NIE MAM CZASU JECHAĆ DO MEKKI. TO NIE W PORZĄDKU! - Oho, kłania się dwudziesty wiek. „To nie w porządku”. Nic nigdy nie jest w porządku. Magid oddarł kolejną kartkę z notatnika i podsunął ją ojcu pod nos. POWIEDZIAŁEŚ JEJ TACIE, ŻEBY NIE POZWOLIŁ JEJ BRAĆ UDZIAŁU W ŚWIĘCIE. Samad nie mógł temu zaprzeczyć. W zeszły wtorek poprosił Archie-go, żeby ten na znak solidarności zatrzymał Irie w domu w tygodniu, w którym szkoła obchodziła Święto Plonów. Archie wykręcał się i wił jak piskorz, bojąc się gniewu Clary, ale Samad przekonywał go: „Weź przykład ze mnie, Archibald. Kto nosi spodnie w moim domu?”. Archie pomyślał o Alsanie, którą tak często widywał w tych uroczych jedwabnych, zwężanych w kostkach pantalonach, i o Samadzie, który zwykle miał na sobie długą, haftowaną lungi z szarej bawełny, strój na wszystkie okazje i okoliczności, właściwie spódnicę. Ale nie powiedział tego głośno. NIE BĘDZIEMY SIĘ ODZYWAĆ, JEŚLI NIE POZWOLISZ NAM UCZESTNICZYĆ, NIE ODEZWIEMY SIĘ JUŻ NIGDY, NIGDY. PRZENIGDY. A JAK UMRZEMY, TO WSZYSCY POWIEDZĄ, ŻE TO PRZEZ CIEBIE, PRZEZ CIEBIE, PRZEZ CIEBIE. Fantastycznie, pomyślał Samad, jeszcze więcej krwi na mojej jednej zdrowej ręce, jeszcze większe poczucie lepkiej winy. * Samad nie miał pojęcia o dyrygenturze, ale wiedział, co mu się podoba. To prawda, rzecz nie była zbyt trudna, ot, prosty utworek na trzy czwarte, do czego wystarczał zwykły metronom jej wskazującego palca - ale, ach, cóż za rozkosz patrzeć, jak ona to robi! Patrzeć na jej plecy, na bose stopy, wysuwające się lekko - na trzy - z klapek, na łagodnie zaokrąglone pośladki, napinające dżinsy za każdym razem, kiedy wychylała się gwałtownie do przodu przy kolejnym topornym crescendo orkiestry - cóż to była za rozkosz! Co za w i d o k! Jedynym, co powstrzymywało go przed zerwaniem się z miejsca i pochwyceniem jej w ramiona, był lęk, jaki budziła w nim całkowita niezdolność do oderwania od niej oczu. Ale musiał być rozsądny: orkiestra jej potrzebowała - było jasne jak słońce, że bez niej dzieciaki nigdy nie przebrnęłyby przez tę parafrazę Jeziora labędztego (która kojarzyła się raczej z kaczkami taplającymi się w kałuży oleju). A jednak jak straszliwym marnotrawstwem wydawało mu się - podobnie jak widok oseska przyssanego do piersi nieznajomej kobiety w autobusie - że taka piękność oddawała się do dyspozycji stworzeń zbyt młodych, żeby wiedziały, co z tym robić. Przez głowę przemknęła mu myśl, którą natychmiast przywołał z powrotem: Samadzie Miah... jako mężczyzna musiałeś sięgnąć dna, skoro jesteś zazdrosny o młodych, o przyszłość... A potem, nie po raz pierwszy tego popołudnia, kiedy Poppy Burt- Jones po raz kolejny wysunęła stopę z buta, a kaczki poległy w końcu w ekologicznej katastrofie, zadał sam sobie pytanie: Dlaczego, na Allaha, jestem tutaj? I odpowiedź przyszła natychmiast z nieuchronnością nagłego ataku torsji: Bo nie mogę być nigdzie indziej. Tyk, tyk, tyk. Samad był wdzięczny za ten dźwięk batuty stukającej w pulpit, dźwięk, który wytrącał go z tego podobnego do delirium stanu. - Chwileczkę, dzieci. Stop. Cśśś, uciszcie się. Odłóżcie na chwilę instrumenty. Opuść smyczek, Anita. O tak, dobrze, do samej podłogi. Dziękuję. No dobrze. Pewnie zauważyliście, że mamy dziś gościa. - Odwróciła się do Samada, który usilnie starał się znaleźć coś, na czym mógłby skoncentrować wzrok, coś neutralnego, co nie burzyłoby w nim i tak już wzburzonej krwi. - To pan Iqbal, ojciec Magida i Millata. Samad wstał jak na komendę, osłaniając starannie szerokopołym płaszczem swoje niesforne krocze, skinął niemrawo dłonią i usiadł z powrotem. - Powiedzcie: „Dzień dobry, panie Iqbal”. - DZIEŃ DOBRY, PANIE ICK-BALL - rozbrzmiał donośny chór głosów, do którego przyłączyło się dwoje muzyków. - No a może skoro mamy publiczność, zagramy po raz trzeci? - TAK, PANNO BURT-JONES. - Pan Iqbal jest nie tylko naszą dzisiejszą publicznością, ale do tego publicznością bardzo szczególną. To właśnie dzięki panu Iqbalowi nie będziemy już w przyszłym tygodniu grać Jeziora łabędziego. Wiadomość ta wywołała ogólną wrzawę, której towarzyszyło chóralne trąbienie trąbek, łomot bębnów i brzęk cymbałów. - No dobrze, dobrze, wystarczy. Nie spodziewałam się, że spotka się to z tak entuzjastyczną reakcją. Samad uśmiechnął się. A więc miała w dodatku poczucie humoru. Była inteligentna, bystra - ale dlaczego miałby sądzić, że im więcej powodów do grzechu, tym ów grzech ma mniejszą wagę? Znów myślał jak chrześcijanin - znów zapewniał Stwórcę: Musisz przyznać, że mam świętą rację. - Odłóżcie instrumenty. Tak, ty też, Marvin. Dziękuję ci uprzejmie. - To co będziemy grać? - No więc... - zaczęła Poppy Burt-Jones z tym samym na pół nieśmiałym, na pół wyzywającym uśmiechem, jaki zauważył u niej już wcześniej -... zajmiemy się czymś bardzo ekscytującym. W przyszłym tygodniu chcę trochę poeksperymentować z muzyką indyjską. Cymbalista, niepewny, jaką będzie odgrywał rolę przy tak radykalnej zmianie rodzaju muzyki, uznał, że powinien pierwszy ośmieszyć te zamierzenia. - Jak to? Mówi pani o tej muzyce liiiii III AAaaaa Illiiii AA Ooooo? - zapytał, kołysząc na boki głową i udatnie parodiując dźwięki, jakie słyszało się w hinduskich musicalach lub na zapleczu „indyjskich” re-stauracji. Cała klasa wybuchnęła śmiechem donośnym, jak unisono sekcji blachy, i już zespołowo powtórzyła numer: liii liiiaaaoo OOOAaaaaa liiii Oooiiii... Dźwięki te, którym towarzyszyło rzępolenie skrzypiec, wtargnęły do erotycznego półsnu Samada i kazały mu przenieść się wyobraźnią do orientalnego ogrodu, gdzie on, Samad, cały w bieli, schowany za wielkim drzewem śledził ubraną w sań i w bindi Poppy Burt-Jones, ona zaś kluczyła zalotnie wśród fontann i marmurów. - Nie wydaje mi się... - zaczęła nauczycielka, usiłując przekrzyczeć zgiełk i podnosząc głos o kilka decybeli -... UWAŻAM, ZE TO NIEŁADNIE... - tu jej głos wrócił do normalnego natężenia, bo klasa wyczuła gniewny ton i ucichła. - Uważam, że to nieładnie wyśmiewać cudzą kulturę. Orkiestra, nieświadoma tego, że to robi, lecz doskonale świadoma, że jest to jedno z najstraszliwszych wykroczeń ftrzeciw regulaminowi Manor School, spuściła kolektywnie wzrok i utkwiła go w podłodze. - A wy jak uważacie? Jak by ci się to podobało, Sophie, gdyby ktoś wyśmiewał zespół Queen? Sophie, lekko zapóźniona w rozwoju dwunastolatka, przyodziana w bluzę z podobizną tego zespołu, błysnęła grubymi jak denka butelki szkłami. - Nie podobałoby mi się to, pszepani. - A widzisz! - Widzę. - Bo Freddie Mercury należy do twojej kultury. Samad słyszał krążące wśród kelnerów w restauracji Pałace pogłoski, że podobno ten cały Mercury jest w rzeczywistości bardzo jasnoskórym Persem nazwiskiem Farookh; tnaitre d’hotel pamięta! go ze szkoły w Panczgani koło Bombaju. Ale po co dzielić włos na czworo? Nie chcąc przerywać Poppy Burt-Jones akurat w chwili, kiedy wpadła w coś w rodzaju pedagogicznego transu, zachował tę informację dla siebie. - Czasami muzyka innych narodów wydaje nam się dziwna, bo ich kultura jest inna niż nasza - ciągnęła panna Burt-Jones z powagą. - Ale to przecież nie oznacza, że nie jest ona równie dobra, prawda? - TAK, PSZEPANI. -1 dzięki naszym odmiennym gustom możemy się czegoś wzajemnie o sobie dowiedzieć, prawda? - TAK, PSZEPANI. - Jaką ty na przykład lubisz muzykę, Millat? Millat zastanowił się przez chwilę, przesunął saksofon na biodro i zaczął przebierać po nim palcami jakby grał na gitarze. - Bo-orn to ruuuun! Da da da da daaa! Bruce Springsteen, pszepani! Da da da da daaa! Baby, we were bo-orn... - Aha. I nic więcej? Może słuchasz czegoś w domu? Twarz Millata wyrażała zawód, że jego odpowiedź nie była najwyraźniej prawidłowa. Spojrzał na ojca, który gestykulował gwałtownie za plecami nauczycielki, próbując naśladować ruchami rąk i głowy bharata natyam, taniec, który wykonywała kiedyś z upodobaniem Al-sana, zanim smutek legł ciężarem na jej sercu, a dzieci związały jej ręce - i nogi. - Thriiiii-ller! - zaśpiewał Millat na całe gardło, przekonany, że pojął, o co chodzi ojcu. - Thriii-ller night! Michael Jackson, pszepani! Michael Jackson! Samad ukrył twarz w dłoniach. Panna Burt-Jones spojrzała dziwnym wzrokiem na drobnego chłopca, który stojąc na krześle, kręcił biodrami i chwytał się na jej oczach za genitalia. - Dobrze, dziękuję ci, Millat. Dziękuję za to, że masz podobne zdanie... w tej kwestii. Millat wyszczerzył zęby. - Nie ma sprawy, pszepani. Podczas gdy dzieci ustawiały się w kolejce, żeby zamienić dwanaście pensów na dwa herbatniki i kubek przesłodzonego napoju, Samad niczym drapieżca podążał za lekkostopą panną Burt-Jones do muzycznego magazynku, ciasnej, pozbawionej okien klitki, zawalonej instrumentami i segregatorami, kipiącej od partytur i wypełnionej zapachem, który Samad wziął początkowo za zapach Poppy, ale teraz zidentyfikował jako woń skórzanych futerałów na skrzypce zmieszaną ze słodkawym zapaszkiem katgutu. - To tu pani pracuje? - zapytał, dostrzegłszy biurko pod stertami pa-pierzysk. Poppy spłonęła rumieńcem. - Ciasnota, prawda? Wydatki na naukę muzyki co roku okrawano, aż wreszcie doszło do sytuacji, że nie ma już z czego okrawać. Do tego, że powstawiali biurka do spiżarek i zrobili z nich biura. Gdyby nie rada miejska, nie byłoby nawet tych biurek. - Rzeczywiście, strasznie to maciupkie - stwierdził Samad, rozpaczliwie wypatrując miejsca, gdzie mógłby stanąć tak, żeby nie mieć jej w zasięgu ręki. - Można się nabawić klaustrofobii. - Wiem, że tu jest okropnie, ale może zechce pan usiąść? Samad rozejrzał się za krzesłem. - O Boże, przepraszam, krzesło jest tu - zgarnęła jedną ręką papiery, książki i inne śmiecie, odsłaniając podejrzanie niestabilny stołek. - Sama go zrobiłam, ale stoi całkiem pewnie. - Zajmuje się pani stolarką? - zainteresował się Samad, znów poszukując bezwiednie pretekstu do popełnienia straszliwego grzechu. - Nie tylko muzyk, ale także rzemieślnik? - Nie, nie - chodziłam tylko krótko na kursy wieczorowe - nic szczególnego. Zrobiłam ten stołek i podnóżek, ale podnóżek się rozleciał. Nie jestem żadnym... wie pan, że nie przychodzi mi do głowy ani jeden słynny stolarz? - Zawsze można wymienić Jezusa. - Ale nie wypada mi powiedzieć „Nie jestem Jezusem”... Bo oczywiście nie jestem, ale z zupełnie innych powodów. Samad usiadł niepewnie na stołku, a Poppy Burt-Jones za swoim biurkiem. - Chce pani powiedzieć, że nie jest pani dobrym człowiekiem? Zauważył, że niezamierzona powaga tego pytania wprawiła ją w zakłopotanie; Poppy przegarnęła palcami grzywkę, zaczęła kręcić szylkre-towym guzikiem od bluzki, zaśmiała się niepewnie. - Wolę sobie wyobrażać, że nie jestem do gruntu zła. -1 to wszystko? - No cóż... ja... - O Boże, przepraszam... - zaczął Samad. - Nie mówiłem poważnie, panno Burt- Jones. - No więc... powiedzmy, że nie jestem panem Chippendale - o, tak będzie najlepiej. - No tak - zgodził się uprzejmie Samad, myśląc jednocześnie, że Poppy ma znacznie lepsze nogi niż jakiekolwiek krzesło Chippendale’s. - No więc na czym to skończyliśmy? Samad pochylił się lekko do przodu, żeby spojrzeć jej głęboko w oczy (pamiętał, jak ludzie mówili o nim, że ma coś w oczach - ten chłopiec, który od niedawna jest w Delhi, ma takie oczy, że można umrzeć). - A czy my w ogóle zaczęliśmy, panno Bun-Jones? - Szukałam... szukałam swoich notatek. Gdzie one się mogły podziać? Zaczęła grzebać w rumowisku na swoim biurku; Samad znów pochylił się do przodu na swym stołku, czerpiąc drobną satysfakcję z tego, ze jej palce, jeśli go wzrok nie mylił, drżały lekko. Czyżby to była t a chwila? Liczył sobie pięćdziesiąt siedem lat - upłynęło dobre dziesięć od czasu, gdy miał swoje pięć minut - i nie był w ogóle pewien, czy rozpozna właściwy moment, jeśli takowy znów przyjdzie. Ty stary dziad u, powiedział sobie w duchu, wycierając twarz chusteczką, ty stary d u r - n i u. Wyjdź stąd natychmiast - wyjdź, zanim utoniesz we własnym pocie (bo w poczuciu winy spocił się jak mysz), wyjdź, zanim zdarzy się to najgorsze. Ale czy było to możliwe? Czy było możliwe, że w ciągu ostatniego miesiąca - miesiąca, w którym ściskał i tryskał, modlił się i błagał, zawierał układy z Bogiem i rozmyślał (zawsze o niej) - także ona myślała o n i m? - Och, a przy okazji... Przypomniałam sobie, że chciałam pana o coś zapytać. Tak! - pisnął wewnętrzny głosik, który ulokował się w prawym jądrze Samada. Bez względu na to, jakie było pytanie, odpowiedź brzmiała tak, tak, tak. Tak, kochajmy się tu, na tym biurku, tak, aż się do tego oboje palimy, i tak, panno Burt-Jones, tak, odpowiedź, jedyna i nieunikniona brzmi TAK! Jednak „na zewnątrz”, w racjonalnym świecie, gdzie toczyła się ich rozmowa, jakieś trzy stopy nad jego moszną, odpowiedź zabrzmiała: „Środa”. Poppy roześmiała się. - Nie, nie chodzi mi o to, jaki mamy dzień; chyba nie wyglądam na aż tak nieprzytomną? Nie, ja pytałam, jaki to jest dzień, to znaczy dla muzułmanów. Zauważyłam, że Magid jakoś specjalnie się ubrał, i kiedy zapytałam go, z jakiej okazji, nie odpowiedział. Strasznie się zmartwiłam, że może czymś go uraziłam. Samad sposępniał. Jest rzeczą zaiste wstrętną przypominać człowiekowi o jego dzieciach, kiedy ten próbuje sobie wyobrazić dokładny kolor i jędrność sutka, który rysuje się tak wyraźnie pod bluzką. - Magid? Proszę się nie przejmować Magidem. Jestem pewien, że go pani nie obraziła. - A więc słusznie się domyślałam - powiedziała Poppy radośnie. - To coś w rodzaju... no nie wiem... Ślubów milczenia? - Eee... no tak... tak - jąkał się Samad, nie chcąc ujawniać swych rodzinnych kłopotów. - To symbol zawartej w Koranie prawdy, że dzień zapłaty zaskoczy nas nieświadomych. To znaczy milczących. A więc najstarszy syn w rodzinie ubiera się na czarno i eee... zachowuje takie wzgardliwe milczenie przez cały... przez okres... w okresie, kiedy następuje proces oczyszczenia. Święty Boże! - Rozumiem. To fascynujące. I Magid jest najstarszy? - Starszy o dwie minuty od swojego brata. Poppy uśmiechnęła się. - A zatem zrozumiałe, że to on milczy. - Te dwie minuty... - wyjaśniał Samad cierpliwie, bo mówił do kogoś, kto nie miał pojęcia o wpływie, jaki tak krótkie odcinki czasu miały w historii rodziny Iqbalow na jej losy -... te dwie minuty to wielka różnica. - A czy to ma jakąś nazwę? - Amar durbol lagchee. -1 co to znaczy? W dosłownym tłumaczeniu: czuję słabość. To znaczy, panno Burt-Jones, że każda cząstka mojego jestestwa omdlewa z pragnienia, by panią pocałować. - To znaczy - powiedział na głos bez chwili wahania - „nieme oddawanie czci Stwórcy”. - Amar durbol lagchee. No no! - pokręciła głową Poppy Burt-Jones. - Właśnie - powiedział Samad Miah. Poppy Burt-Jones pochyliła się ku niemu. - Nie wiem... Dla mnie to zupełnie niewiarygodny akt samokontroli. My, ludzie Zachodu, po prostu tego nie mamy - tej zdolności poświęcenia - mam tyle podziwu dla wstrzemięźliwości pańskich ziomków, ich zdolności samoograniczenia. Tu Samad wykopnął spod siebie stołek jak wieszający się samobójca i wpił się w rozszczebiotane usta Poppy Burt-Jones swymi rozpalonymi wargami. 7. Trzonowce I grzechy ojców ze Wschodu obciążą ich spłodzonych na Zachodzie synów. Często po pewnym czasie, zmagazynowane w genach jak skłonność do łysienia czy podatność na raka jąder, ale bywa, że jeszcze tego samego dnia. Czasami w tej samej chwili. Wyjaśnia to, w jaki sposób doszło do sytuacji, że dwa tygodnie później, podczas druidycznego Święta Plonów, można było zobaczyć Samada, jak pakuje jedyną koszulę, której nigdy nie wkładał, idąc do meczetu (Dla człowieka czystego serca wszystko jest czyste), do foliowej torby, żeby móc się później przebrać i spotkać z panną Burt-Jones (16.30, pod zegarem w Harlesden), nie budząc podejrzeń... Tymczasem Magid i zmienny jak chorągiewka na dachu Millat wsunęli do plecaków tylko cztery puszki przeterminowanego groszku, torbę mieszanych chrupek i parę jabłek (Święta racja), przygotowując się do spotkania z Irie (16.30, przy samochodzie lodziarza) i wizyty u przydzielonego im staruszka, któremu mieli zanieść pogańskie dary, czyli niejakiego pana J. P. Hamiltona z Kensal Rise. Obie te wyprawy, z czego żaden z zainteresowanych nie zdawał sobie sprawy, przebiegały po pewnych pradawnych szlakach - czyli używając bardziej współczesnego żargonu, był to swoisty replay. Byliśmy już tutaj kiedyś. Przypomina to oglądanie w Bombaju, Kingston czy Dhace tych samych starych i nudnych brytyjskich sitcomów, pompowanych w nieskończoność do byłych kolonii. Imigranci bowiem są zawsze szczególnie skłonni do powtórek - ma to coś wspólnego z ich przemieszczaniem się z zachodu na wschód, ze wschodu na zachód lub z wyspy na wyspę. Nawet kiedy gdzieś przybywasz, wciąż poruszasz się w gruncie rzeczy w tę i we w tę, a twoje dzieci kręcą się w kółko. Nie ma na to właściwego określenia - grzech pierworodny wydaje się określeniem zbyt brutalnym, może lepsza byłaby pierworodna trauma. W końcu trauma to coś, co się wciąż powtarza, i jest prawdziwą tragedią Iqbalow, że nie mogą si? oni powstrzymać przed ponownym przerzucaniem się z jednego kraju do drugiego, z jednej wiary do drugiej, z objęć jednej śniadoskórej ojczyzny w blade, piegowate ramiona innego imperialnego władcy. Trzeba kilku powtórek, zanim przejdą do kolejnej melodii. A oto co się dzieje, gdy Alsana szyje hałaśliwie na swojej monstrualnej maszynie Singera) obrzucając podwójnym ściegiem otwór w rozprutych w kroczu majtkach, nie widząc, że ojciec i synowie kręcą się cichaczem po domu, pakując ubrania i prowiant. I jest to powtórka. Skok przez kontynenty. Replay. Ale powoli, wszystko po kolei... * Jak młodzi przygotowują się do spotkania ze starymi? Tak samo jak starzy do spotkania z młodymi: bez większego entuzjazmu, nie spodziewając się po drugiej stronie żadnych racjonalnych reakcji, a także ze świadomością, że będzie im się trudno porozumieć (nie tyle ze względu na różnice mentalne, ile genitalne). No i z przekonaniem, że muszą przyjechać z czymś, co druga strona lubi, z czymś dla niej odpowiednim. Jak na przykład herbatniki Garibaldiego. - Oni je lubią - wyjaśniała Irie, kiedy bliźniacy zaczęli kwestionować jej wybór, mknąc do celu na górnym piętrze trzęsącego się autobusu numer 52. - Lubią rodzynki w tych herbatnikach. Starzy ludzie lubią rodzynki. - Nikt nie lubi rodzynków - parsknął Millat spod kokonu swoich wirtualnych gogli. - Zdechłe winogrona, błeee. Kto by chciał to jeść? - Starzy ludzie jedzą - upierała się Irie, wpychając z powrotem herbatniki do torby. - I one wcale nie są zdechłe, tylko ususzone. - Dobra, ale najpierw muszą zdechnąć. - Zamknij się, Millat. Magid, powiedz mu, żeby się zamknął! Magid zsunął okulary na czubek nosa i dyplomatycznie zmienił temat. - Co tam jeszcze masz? Irie sięgnęła do torby. - Kokosa. - Kokos! - A żebyś wiedział - Irie usunęła szybko orzech z zasięgu Millata. - Starzy ludzie lubią orzechy kokosowe. Dodają mleko do herbaty. Odgłosy wymiotowania wydawane przez Millata zmobilizowały ją dodatkowo, więc ciągnęła, niezrażona: -1 mam jeszcze chrupiącą bagietkę i trochę sera w plasterkach, i parę jabłek... - My mamy jabłka, wodzu - przerwał jej Millat (słowo „wódz”, nie wiadomo dlaczego, oznaczało w północnolondyńskim żargonie durnia, dupę wołową, koniobijcę i w ogóle niewiarygodną ofermę). - Ale ja wzięłam więcej jabłek i lepszych i jeszcze miętowe ciasto, i trochę bligii, i solonego dorsza. - Nienawidzę bligii i solonego dorsza. - A kto powiedział, że ty masz to jeść? - Ja wcale nie chcę. - No i nie zjesz. - Jasne, bo nie chcę. - Jasne, bo bym ci nie pozwoliła, nawet gdybyś chciał. - No to fajnie się składa, bo nie chcę. Palma! - powiedział Millat i, nie zdejmując swoich gogli, przejechał dłonią po czole Irie, co oznaczało, że uważa ją za kompletnie rąbniętą. - Szajba! - No to spokojna czacha, bo nie dostaniesz ani odrobiny... - Co, nie boli cię? - zakwiczał Millat, trąc jej czoło coraz mocniej. - Musi cię boleć! Odbiła ci szajba. - Chyba nie mnie, tylko tobie, bo to wszystko jest dla pana J. P. Ha-miltona. - To nasz przystanek! - zawołał Magid, zrywając się z miejsca i szarpiąc gwałtownie za linkę dzwonka. - Moim zdaniem - powiedział zrzędliwie jeden emeryt do drugiego - moim zdaniem, oni wszyscy powinni wrócić do się... Ale dalszy ciąg tego najstarszego zdania na świecie zagłuszył dźwięk dzwonka i tupot nóg i propozycja ugrzęzła gdzieś pod siedzeniami, razem z zużytą gumą do żucia. - Kuku na muniu, kuku na muniu! - zaśpiewał Millat i cała trójka, zbiegłszy po schodkach, wypadła z autobusu na ulicę. Autobus linii 52 kursuje dwiema trasami. Można wsiąść do niego, tak jak dzieci, w Willesden i pojechać na południe przez Kensal Rise do Portobello, a potem do Knightsbridge i patrzeć, jak feeria kolorów ustępuje białemu jaskrawemu światłu miasta, albo można pojechać na północ, tak jak to uczynił Samad - z Willesden przez Dollis Hill, Harlesden i obserwować ze zgrozą (jeśli jest się tak strachliwym jak Samad, jeśli wszystkim, czego cię to miasto nauczyło, jest to, że trzeba przejść na drugą stronę ulicy na widok ciemnoskórego człowieka), jak biel przechodzi w żółć, a potem w brąz, aż wreszcie pojawia się zegar w Harlesden, który sterczy jak posąg królowej Wiktorii w Kingston - wysoka, biała kamienna kolumna w morzu czerni. Samad był zaskoczony, tak, zaskoczony, tym, że kiedy ścisnął jej rękę po pocałunku - tym pocałunku, którego smak wciąż jeszcze czuł na wargach - i zapytał, gdzie mogliby się spotkać, najlepiej daleko, jak najdalej stąd („Bo dzieciaki, żona”, mamrotał bez ładu i składu), wymieniła szeptem właśnie Harlesden. Spodziewał się, że Poppy powie „Islington” lub „West Hampstead” czy przynajmniej „Swiss Cottage”, a tymczasem usłyszał „Harlesden. Mieszkam w Harlesden”. - Stonebridge Estate? - zapytał, zaniepokojony i zdumiony inwencją pragnącego go ukarać Allaha; wyobraził sobie, jak leży na swej nowej kochance z czterocalowym gangsterskim nożem w plecach. - Nie, ale niedaleko stamtąd. Chcesz się ze mną spotkać? Usta Samada były tego dnia samotnym rewolwerowcem na zielonym pagórku, rewolwerowcem, który strzela sobie w łeb, a jednocześnie planuje dokonanie wielkich czynów. - Tak. Och, niech mnie szlag! Tak! A potem pocałował ją znowu i obrócił coś dotychczas względnie czystego w coś zupełnie innego, ujmując jej pierś lewą dłonią i z radością rejestrując zatchnięcie, jakie ten gest wywołał. Potem nastąpiła krótka, obowiązkowa wymiana zdań, jaka zawsze następuje między wiarołomcami, którzy chcą się poczuć mniej wiarołomni. - Naprawdę nie powinnam... - Nie jestem pewien, co z tego... - Musimy się spotkać, żeby przynajmniej zastanowić się, co... - Rzeczywiście, trzeba porozmawiać o tym, co zasz... - Bo coś zaszło, ale... - Moja żona, dzieci... - Dajmy sobie trochę czasu... Za dwa tygodnie w środę? O wpół do piątej? Pod zegarem w Harlesden? W całej tej ohydnej, zabagnionej sytuacji Samad mógł sobie przynajmniej pogratulować wzorowej organizacji czasu: wysiadł z autobusu piętnaście po czwartej, miał więc pięć minut, żeby wejść do toalety w McDo-naldzie (gdzie mieli czarnych bramkarzy, którzy pilnowali, żeby nie wchodzili czarni) i przebrać się pośpiesznie, zamieniając swój restauracyjny strój ze spodniami dzwonami na granatowy garnitur, wełniany sweter „w serek” i szarą koszulę, w której kieszeni tkwił grzebień, żeby Samad mógł nadać swym gęstym włosom jakiś cywilizowany wygląd. Tymczasem minęło dwadzieścia po czwartej, więc pozostawało mu pięć minut na odwiedzenie kuzyna Hakima i jego żony Zinat, którzy prowadzili miejscowy sklep „?1+50p” (nazwa ta mogła wywoływać fałszywe wrażenie, że nie sprzedają tu niczego powyżej tej ceny, ale po bliższym zbadaniu sprawy okazywało się, że jest to cena minimalna, jaką się tu płaci). I którzy mieli mu, jak sobie to nierozważnie zaplanował, dostarczyć alibi. - Och, Samad Miah! Jakiś ty dziś elegancki - pewnie nie bez powodu! Zinat Mahal: jadaczka wielka jak Blackwell Tunnel - i właśnie na to Samad liczył. - Dziękuję, Zinat - powiedział, robiąc umyślnie zakłopotaną minę. - A co do powodu... Nie jestem pewien, czy mogę powiedzieć. - Będę milczeć jak grób, Samad! Cokolwiek mi powiesz, pozostanie tajemnicą do mojej śmierci. Cokolwiek mówiono Zinat, nieodmiennie rozpalało do białości linię telefoniczną, a także - emitowane w eter za pośrednictwem anten, fal radiowych i satelitów - wychwytywane było w końcu przez rozwinięte cywilizacje pozaziemskie z atmosfery nawet najbardziej odległych od nas planet. - Cóż, prawdę mówiąc... - Na Allaha, wyduszę wreszcie! - zawołała Zinat, która zdążyła już niemal wyjść zza kontuaru, tak wielką znajdowała przyjemność w wysłuchiwaniu plotek. - Gdzie to się wybierasz? - No więc... mam się spotkać w Park Royal z agentem ubezpieczeniowym. Chciałbym, żeby moja Alsana była dobrze zabezpieczona materialnie na wypadek mojej śmierci, ale... - tu pogroził ostrzegawczo palcem swojej obwieszonej błyskotkami rozmówczyni ze zbyt mocno umalowanymi oczami. -... ale nie chcę, żeby o tym wiedziała! Wszelka myśl o śmierci jest jej wstrętna, Zinat. - Słyszałeś, Hakim? Są jeszcze mężowie, którzy martwią się o przyszłość swoich żon! No idź, pośpiesz się, nie zatrzymuję cię, kuzynie. ico I nie martw się! - zawołała za nim, sięgając jednocześnie po słuchawkę długimi, zakrzywionymi szponami. - Nie pisnę Alsi ani stówka. Załatwiwszy sobie alibi, Samad stwierdził, że ma jeszcze trzy minuty, żeby zastanowić się, co starszy pan mógłby przynieść w prezencie młodej dziewczynie, co mógłby przynieść starszy, ciemnoskóry facet młodej dziewczynie, czekającej na zbiegu czterech „czarnych” ulic. Co byłoby odpowiednim... - Kokos? Poppy Burt-Jones wzięła włochatą kulę i spojrzała na Samada z zakłopotanym uśmiechem. - To dziwne połączenie - zaczął Samad nerwowo. - Ma sok jak owoc, ale jest twardy jak orzech. Z wierzchu brązowy i wygląda staro, ale wewnątrz jest biały i świeży. Nie najgorsza, jak mi się wydaje, kombinacja. Używamy ich czasem - dodał, nie wiedząc, co by jeszcze powiedzieć - przygotowując curry. Twarz Poppy rozjaśnił zachwycający uśmiech, który podkreślał naturalne piękno jej twarzy. Ten uśmiech miał w sobie, jak pomyślał Samad, coś ujmującego, nie było w nim nic grzesznego - był lepszy i czystszy niż to, co robili. - Jest śliczny - powiedziała. * Na ulicy, o pięć minut drogi od adresu zapisanego w szkolnym dzienniczku, Irie wciąż czulą, że pieką ją policzki, i pragnęła rewanżu. - Zaklepuję to - powiedziata, wskazując na zdezelowaną motorynkę opartą o ścianę w pobliżu stacji metra Kensal Rise. -1 to, i to - wskazała na dwa stojące obok górskie rowery. Millat i Magid natychmiast włączyli się do akcji. Praktyka „zaklepy-wania”, polegająca na przywłaszczaniu sobie różnych rzeczy wzorem nowo przybyłych na nieznany ląd kolonizatorów, była zabawą dobrze im znaną i obaj ją uwielbiali. - Ha, wierz mi, bracie, że ja w ogóle nie chcę tego złomu! - powiedział Millat z jamajskim akcentem, którego wszystkie dzieci, bez względu na pochodzenie, używały, kiedy chciały okazać pogardę. - Ja zakle-puję t o - powiedział, wskazując na efektowny, lśniący czerwony sportowy mg, który właśnie znikał za rogiem. - I to! - zawołał, ubiegając o ułamek sekundy Magida i celując palcem w bmw, które przemknęło obok nich. - Już go zaklepałem - powiedział do Magida, który wcale nie zamierzał się spierać. - Jest mój! Irie, lekko przygnębiona takim rozwojem wypadków, wbiła wzrok w trotuar, gdy nagle doznała olśnienia. - Jazaklepuję to! Magid i Millat zatrzymali się i spojrzeli z nabożnym podziwem na idealnie białe buty Nike, których posiadaczką stała się teraz Irie (z jednym czerwonym logo i jednym niebieskim, tak piękne, jak wspominał później Magid, że można się było zabić), choć najwyraźniej zdawały się zmierzać w stronę Queens Park i tkwiły na nogach wysokiego, wystrojonego czarnego wyrostka. Millat pokiwał głową zazdrośnie. - Nieźle. Szkoda, że ja ich nie przyuważyłem. - Zaklepuję! - zawołał nagle Magid, dziobiąc brudnym palcem w szybę wystawy, za którą stał „Mały chemik”, z twarzą jakiejś podstarzałej gwiazdy telewizyjnej na wieku. Zadudnił pięścią w szybę. - Jazaklepuję to! Nastąpiła chwila ciszy. - To? - zapytał z niedowierzaniem Millat. - To? Zaklepujesz „Małego chemika”? Zanim biedny Magid się obejrzał, dwie dłonie znalazły się na jego czole i zaczęły je wściekle trzeć. Magid rzucił Irie pełne wyrzutu spojrzenie typu „I ty, Brutusie?”, wiedząc doskonale, że to nic nie da. Wśród prawie dziesięciołatków nie ma lojalności. - Zyg-zyg, marchewka! Kołowatej babci wnuczek! - Ale co z panem J. P. Hamiltonem? - jęknął Magid, płonąc rumieńcem pohańbienia. - Jesteśmy na miejscu. Gdzieś tu jest jego dom. To spokojna ulica, nie można tu tak hałasować. Pan Hamilton to staruszek. - Jak jest staruszkiem, to musi być głuchy - zauważył logicznie Millat. - A jak ktoś jest głuchy, to nie słyszy. - To wcale nie jest tak. Starym ludziom hałas przeszkadza. Ty tego nie rozumiesz. - On jest pewnie za stary, żeby wyjąć to wszystko z toreb - powiedziała Irie. - Powinniśmy zrobić to sami i zanieść mu w rękach. Cała trójka zaczęła zgodnie wyjmować prowiant i układać na zgiętych rękach tak, żeby móc „zaskoczyć” pana J. E Hamiltona swoją wspa-nialomyślnością dobroczyńców, kiedy ten otworzy im drzwi, I rzeczywiście, kiedy pan J. P. Hamilton stanął w progu twarzą w twarz z trójką ciemnoskórych dzieci, ściskających w rękach i pod pachami całe fury różnych wiktuałów, wyglądał istotnie na zaskoczonego. Tak stary, jak sobie wyobrażali, ale dużo wyższy i schludniejszy, uchylił tylko trochę drzwi, trzymając pokrytą górskimi łańcuchami błękitnych żył rękę na klamce i wystawiając zza drzwi tylko głowę. Irie przypominał szlachetnego sędziwego orła; kępki podobnych do ptasiego puchu włosów sterczały mu z uszu, spod mankietów i na karku; jedno białe pasemko opadało mu na czoło, palce miał przykurczone jak szpony. Jak można się, było spodziewać po starym angielskim ptaszysku z krainy czarów, był dobrze ubrany - miał na sobie zamszową kamizelkę, tweedową marynarkę i zegarek ze złotą dewizką. I błyszczał cały, poczynając od niebieskich tęczówek okolonych po-żyłkowanymi czerwienią białkami aż po lśniący sygnet, cztery srebrne medale przypięte w rządku tuż nad sercem i srebrną oprawkę wojskowej legitymacji wyglądającej z kieszonki na piersi. - Bardzo was proszę - rozległ się głos człowieka-ptaka, głos, w którym nawet dzieci rozpoznały coś, co należało do innej klasy i innej epoki. - Muszę was uprzejmie prosić, żebyście odeszli od moich drzwi. Nie mam pieniędzy, więc bez względu na to, czy zamierzacie mnie obrabować czy coś mi sprzedać, będziecie, obawiam się, rozczarowani. Magid wysunął się naprzód, starając się znaleźć w polu widzenia staruszka, bo lewe oko, błękitne jak niebo w wyniku efektu Rayleigha, patrzyło gdzieś w przestrzeń za nimi, podczas gdy prawe tonęło w fałdach pomarszczonej skóry, tak że ledwie się otwierało. - Pan pewnie zapomniał, proszę pana; przysłała nas szkoła, a tu są... - No a teraz do widzenia - powiedział staruszek, jak gdyby żegnał sędziwą ciotkę, wyruszającą w podróż pociągiem, po czym powtórzył jeszcze raz: - Do widzenia - i dzieci zobaczyły przez tani witraż w zamkniętych drzwiach, jak długa sylwetka pana Hamiltona, falując jak gdyby w rozgrzanym powietrzu, oddala się z wolna korytarzem, a potem zamienia się w brązowe plamki, które stapiają się z brązem tła, i całkowicie się rozpływa. Millat ściągnął swoje gogle na szyję, zmarszczy! brwi i walnął pięścią w przycisk dzwonka. - Może on nie chce tych darów? - zasugerowała Irie. Millat zwolnił na chwilę przycisk. - Musi chcieć. Prosił się o nie - burknął gniewnie i znów nacisnął z całej siły na dzwonek. - Przecież jest Święto Plonów, tak czy nie? Panie Hamilton! Panie J. P. Hamilton! Powolny proces zanikania zaczął się cofać i pan Hamilton począł rekonstytuować się z atomów schodów i komody, aż osiągnął znów normalną wielkość i wygląd. Po chwili wytknął głowę zza uchylonych drzwi. Zniecierpliwiony Millat wetknął mu kartkę do ręki. - Jest Święto Plonów! Ale starzec potrząsnął tylko głową jak ptak kąpiący się w kałuży. - Nie, nie, naprawdę nie chcę, żeby niepokoili mnie jacyś domokrążcy w moim własnym domu. Nie wiem, czym handlujecie - czy broń Boże nie encyklopedią. W moim wieku człowiek nie szuka informacji, ale się od nich odcina. - Ale to wszystko za darmo! - Ach, tak... rozumiem... A niby dlaczego? - Bo jest Święto Plonów - powtórzył Magid. - Pomagamy mieszkańcom dzielnicy. Panie Hamilton, musiał pan rozmawiać z naszą nauczycielką, bo to ona nas tu przysłała. Może po prostu pan zapomniał - dodała Irie swoim „dorosłym” głosem. Pan Hamilton dotknął ze smutkiem swej skroni, jak gdyby to miało mu pomóc w odzyskaniu pamięci, po czym z wolna otworzył drzwi na całą szerokość i zrobił jeden nieśmiały kroczek naprzód, wchodząc w strefę jesiennego słońca. - No cóż... w takim razie wejdźcie. Weszli za nim w ponury mrok przedpokoju. Mieszkanie zawalone było zniszczonymi, odrapanymi wiktoriańskimi meblami, wśród których można było dostrzec przedmioty świadczące o tym, że toczy się tu na bieżąco jakieś bardziej aktywne życie - połamane dziecięce rowerki, podarty elementarz, cztery pary zabłoconych kaloszy w różnych rozmiarach, czyli najwyraźniej rodzinny zestaw. - No dobrze - rzek! jowialnie, kiedy znaleźli się w saloniku z pięknymi wykuszowymi oknami, przez które widać było rozległy ogród. - Co też my tu mamy? Dzieci wysypały swój ładunek na nadjedzoną przez mole kanapę; Magid wymieniał nazwy produktów, jakby odczytywał listę zakupów, a tymczasem pan Hamilton zapalił papierosa i roztrzęsionymi palcami obmacywał badawczo poszczególne składniki tego pikniku. - Jabłka... och, Boże, nie... groszek... nie, nie, nie... chrupki ziemniaczane... Trwało to dłuższą chwilę; każdy artykuł z osobna został podniesiony i odrzucony, aż wreszcie staruszek spojrzał na nich załzawionymi oczami. - Ja nie mogę jeść nic z tych rzeczy... są zbyt twarde, cholera, zbyt twarde. Jedyne, z czym mógłbym sobie jakoś poradzić, to chyba mleczko kokosowe. No ale... mamy przecież jeszcze herbatę, prawda? Napijecie się herbaty? Dzieci patrzyły na niego tępo i nie odzywały się. - No, proszę, siadajcie, kochani. Irie, Magid i Millat usiedli na kanapie, kręcąc się nerwowo. Nagle rozległo się głośne mlaśnięcie i, kiedy podnieśli wzrok, stwierdzili, że zęby pana Hamiltona leżą na jego języku, tak jakby z ust wyskoczył mu ich drugi garnitur. Po czym w mgnieniu oka wskoczyły z powrotem. - Ja po prostu nie mogę jeść niczego, dopóki nie zmielą mi tego na papkę, prawda. Sam jestem sobie winien. Lata zaniedbań. Czyste zęby nigdy nie były w armii sprawą pierwszorzędnej wagi. - Uderzył się niezdarnie trzęsącą ręką w pierś. - Bo ja, widzicie, byłem żołnierzem. No dobrze: jak często czyścicie zęby, młodzi ludzie? - Trzy razy dziennie - skłamała Irie. - KŁAMCZUCHA! - zawołali chórem Millat i Magid. - KURZY SIĘ JEJ Z GŁOWY! - Dwa i pól rażą. - Jak to? - zdziwił się pan Hamilton, wygładzając jedną ręką spodnie, a drugą podnosząc herbatę do ust. - Raz dziennie - powiedziała Irie bojaźliwie; przejęty głos pana Hamiltona skłaniał ją do wyznania prawdy. - Prawie codziennie - dodała. - Obawiam się, że będziesz tego żałować, dziecko. A wy, chłopcy? Magid już miał na końcu języka jakąś zawiłą, fantastyczną opowieść o maszynie do mycia zębów, która robi za niego co trzeba, podczas gdy on śpi, ale Millat wyznał szczerze: - Raz dziennie. Mniej więcej. Pan Hamilton rozparł się w swoim krześle i zamyślił się głęboko. - Ludzie często zapominają o tym, jak ważne są zęby. My, w odróżnieniu od bardziej prymitywnych stworzeń - którym zęby wielokrotnie odrastają i tak dalej - jesteśmy ssakami. A ssaki mają w życiu taką szansę tylko dwukrotnie. Może cukru? Dzieci, pomne tylko dwukrotnej szansy, odmówiły. - Ale jak wszystko na tym świecie tak i to ma dwie strony. Musicie wiedzieć, prawda, że czyste białe zęby nie zawsze są rzeczą pożyteczną i pożądaną. Kiedy na przykład byłem w Kongu, jedynym sposobem, żeby wytropić w ciemnościach czarnucha, byfo, prawda, wypatrywanie bieli jego zębów. Straszna sprawa. A było tam ciemno jak w de u Murzyna, cholernie ciemno. I ginęli, prawda, przez te swoje białe zęby. Biedne sukinsyny. A z kolei jak spojrzeć na rzecz z drugiej strony, to mnie udało się dzięki temu przeżyć, prawda. Dzieci siedziały w milczeniu. A potem Irie zaczęła bezgłośnie płakać. - Na wojnie podejmuje się błyskawiczne decyzje - ciągnął pan Hamilton. - Widzisz biały błysk i trach! Zupełnie jakby... Ciemno jak u Murzyna... Straszne czasy. Wszyscy ci piękni chłopcy martwi, u moich stóp. Rozprute brzuchy, wyobraźcie sobie, jelita na moich butach. Prawdziwy koniec cholernego świata. Piękni mężczyźni, wcieleni do wojska przez szkopów, czarni jak smoła. Biedni głupcy, nie wiedzieli nawet, dlaczego tam są, dla kogo walczą, do kogo strzelają. Błyskawiczne decyzje. Błyskawiczne, moje dzieci. Jakież to okrutne! Herbatnika? - Ja chcę iść do domu - szepnęła Irie. - Mój tata też walczył. Po stronie Anglików - powiedział piskliwie Millat, zaczerwieniony i wściekły. - Mówisz o piłce nożnej, chłopcze, czy o wojsku? - O armii brytyjskiej. Był czołgistą. Razem z jej tatą. Czołg nazywał się Mister Churchill - wyjaśnił Magid. - Obawiam się, że się mylisz - powiedział pan Hamilton, swym dystyngowanym tonem. - O ile pamiętam, nie było tam żadnych fakirów - choć może dziś nie wypada tak mówić, co? Ale nie, nie było Pakistańczy-ków... czym byśmy ich karmili? Nie, nie... - mruczał, roztrząsając tę kwestię, jak gdyby stanął przed szansą napisania na nowo historii. - Wykluczone. Nie mogliby prawdopodobnie strawić takiego ciężkiego jedzenia. Żadnych Pakistańczyków. Pakistańczycy byli w pakistańskiej armii, jeśli taka istniała. A co do biednych Brytyjczyków, to mieli dosyć nas, starych poddanych królowej... Pan Hamilton zaśmiał się cicho do siebie, odwrócił głowę i przez chwilę wpatrywał się w milczeniu w rozkołysane gałęzie wiśni zajmującej cały róg ogrodu. Po długiej pauzie odwrócił się; w jego oczach znów pojawiły się łzy - nagłe, wielkie jak grochy - jakby ktoś go spoliczkował. - A wy, młodzi ludzie, nie powinniście łgać. Od łgarstw psują się zęby. - To nie łgarstwo, panie Hamilton, on naprawdę był na wojnie - powiedział Magid, zawsze pojednawczy, zawsze pierwszy do negocjacji. - Postrzelili go w rękę. Ma odznaczenia. Byt bohaterem. - A kiedy zęby się zepsują... - To jest prawda! - wrzasnął Millat i kopnął tacę stojącą między nimi na podłodze. - Ty głupi, pieprzony dziadu! - A kiedy zęby się zepsują - ciągną! pan Hamilton, uśmiechając się do sufitu - ach, wtedy sprawa jest nieodwracalna. Ludzie nie patrzą już na człowieka tak jak dawniej. Żadna ślicznotka za nic w świecie nie obejrzy się za tobą. Ale kiedy człowiek jest jeszcze młody, bardzo ważne są trzecie trzonowce. Powszechnie nazywane zębami mądrości. Trzeba po prostu dbać przede wszystkim o nie. To one były przyczyną mojej klęski. Wy ich jeszcze nie macie, ale moim prawnukom już zaczynają się wyrzynać. Problem z tymi zębami polega na tym, że człowiek nie wie z góry, czy będzie miał odpowiednio dużą jamę ustną, żeby mogły wyrosnąć bez przeszkód. To jedyny element organizmu, do którego trzeba dorosnąć. Człowiek musi być wystarczająco duży, żeby pojawiły się te zęby, rozumiecie? Bo jeśli nie jest, to, mój Boże, rosną krzywo albo nie chcą rosnąć w ogóle. Zostają zablokowane w kości - nazywa się to chyba reinkluzja - i wtedy wdaje się straszna, okropna infekcja. Trzeba je więc jak najwcześniej usunąć, tak powiedziałem mojej wnuczce Jocelyn, w związku z jej synami. Po prostu człowiek musi to zrobić. Nie można walczyć z tymi zębami. Żałuję, że sam tego nie zrobiłem. Szkoda, że nie poddałem się wcześniej i nie zabezpieczyłem się odpowiednio. Bo zęby mądrości to zęby po ojcu, prawda, dziedziczymy je po ojcu, jestem tego pewien. Więc człowiek musi być dostatecznie duży. A ja nie byłem... Usuńcie je i szczotkujcie pozostałe trzy razy dziennie, jeśli chcecie posłuchać mojej rady. Zanim pan J. P. Hamilton zdążył opuścić wzrok, żeby przekonać się, czy chcą posłuchać jego rady, troje brązowoskórych gości zniknęło, zabierając z sobą torbę jabłek (tych jabłek, które chciał dać Jocelyn, żeby utarła mu je w mikserze). Potykając się i popychając, wybiegli, żeby jak najprędzej znaleźć się wśród zieleni, dotrzeć do płuc miasta, do jakiegoś| miejsca, gdzie można będzie swobodnie oddychać. * Trzeba tu powiedzieć, że dzieci znały miasto. I wiedziały, że miasto to inkubator Obłędu. Znały pana Bladą Twarz, Indusa, który chodził po ulicach Willesden z twarzą pomalowaną na biało, a ustami na niebiesko, i nosił rajstopy i trampki. Znały pana Gazeciarza, wysokiego chudziel-ca, który chodził zawsze w przeciwdeszczowym płaszczu do kostek i przesiadywał w bibliotekach, wyjmując z aktówki świeże gazety i drąc je godzinami na paseczki. Znały czerwonolicą Szaloną Mary, specjalistkę od obrzędów wudu, której terytorium rozciągało się od Kilburn po Oxford Street i która rzucała swe uroki, siedząc w pojemniku na śmieci w West Hampstead. Znały pana Tupecika, który nie miał brwi i nosił swoją pe-ruczkę nie na głowie, ale na sznurku na szyi. Wszyscy ci ludzie obnosili się jednak ze swym szaleństwem - a zatem byli lepsi, mniej przerażający niż pan J. E Hamilton. Oni popisywali się swym obłędem, nie byli na pół obłąkani, na pół normalni i nie zerkali nieufnie przez szparę w drzwiach. Byli prawdziwymi szaleńcami w szekspirowskim tego słowa znaczeniu i potrafili przemówić sensownie, kiedy człowiek najmniej się tego spodziewał. W północnym Londynie, gdzie radni miejscy głosowali kiedyś za tym, by zmienić nazwę jednej z dzielnic na Nirwana, nie jest niczym niezwykłym to, że idąc ulicą, usłyszymy słowa godne mędrca od człowieka o kredowo białej twarzy, niebieskich ustach czy pozbawionego brwi. Stojąc po drugiej strony ulicy lub w drugim końcu wagonu metra, ludzie ci potrafią wykorzystać swój schizofreniczny talent do dostrzegania związków między rzeczami pozornie odległymi (do dostrzegania kosmosu w ziarnku piasku i wysnuwania opowieści z niczego), do zadawania zagadek, do rymowania, do obnażania człowieka, do precyzyjnego określania, kim jest, dokąd zmierza (zwykle na Baker Street - zdecydowana większość współczesnych jasnowidzów podróżuje linią Metropolitan) i po co. Ale my jako miasto nie doceniamy tych ludzi. Nasz instynkt ostrzega nas, że zamierzają nas wprawić w zakłopotanie, że chcą nas jakoś zawstydzić, kiedy tak przemykają wzdłuż wagonu z wytrzeszczonymi oczami i krościatymi nosami, przygotowani do zadania nam sakramentalnego pytania, na co się tak gapimy. Na co się, kurwa, gapimy? Stosując swoisty mechanizm obronny, lon- dyńczycy nauczyli się nie patrzeć, nigdy nie patrzeć, unikać wzroku pytającego, udawać, że nie słyszą tego okropnego „Na co się gapisz?”, i w ten sposób oszczędzić sobie żałosnej, niemrawej i bezcelowej odpowiedzi: „Na nic”. Ale tak jak ulega ewolucji ofiara (bo jesteśmy ofiarami dla Szaleńców, którzy nas tropią, pragnąc rozpaczliwie podzielić się swą prawdą z nieszczęsnym pasażerem), tak samo zmienia się myśliwy, i prawdzi-wych profesjonalistów zaczyna już nużyć ta stara formułka, przenoszą się więc na bardziej egzotyczny obszar. Weźmy Szaloną Mary. Och tak, zasada jest wciąż ta sama i rzecz wciąż polega na kontakcie wzrokowym i niebezpieczeństwie wynikającym z jego nawiązania, ale teraz Mary nawiązuje go z odległości dwustu, trzystu, nawet czterystu kroków i jeśli przyłapie cię na tym, że jakoś reagujesz, ryczy na całą ulicę, pędzi, wymachując swym kijem hoodoo aż fruwają jej dredy, pióra i opończa, aż dopadnie cię, opluje, i wtedy dopiero się zaczyna! Samad wiedział to wszystko - starli się już kiedyś, on i czerwonolica Szalona Mary; miał nawet kiedyś nieszczęście siedzieć obok niej w autobusie. Każdego innego dnia dałby jej zdrowo popalić. Ale dziś poczucie winy czyniło go bezbronnym, dziś trzymał Poppy za rękę o zachodzie słońca i nie mógł stawić czoła Szalonej Mary, odeprzeć jej wrednych ataków, obronić się przed rzucaną mu w twarz prawdą i przed odrażającym szaleństwem tej kobiety - i dlatego oczywiście Mary tropiła go od pewnego czasu całkiem rozmyślnie, skradając się za nim po Church Road. - Dla własnego bezpieczeństwa: nie oglądaj się - ostrzegł Samad Poppy. - Po prostu idź prosto przed siebie. Nigdy bym nie przypuszczał, że zawędruje aż tu, do Harlesden. Poppy zerknęła kątem oka na pstrokatą zjawę galopującą ulicą na wyimaginowanym koniu. - Kto to jest? - zapytała ze śmiechem. Samad przyśpieszył kroku. - Szalona Mary. I nie jest bynajmniej zabawna. Jest niebezpieczna. - Och, nie bądź śmieszny. To, że jest bezdomna i ma jakieś... problemy psychiczne, nie znaczy, że chce komuś zrobić krzywdę. Biedaczka, możesz sobie wyobrazić, co musiała przejść w życiu, żeby się stać kimś takim? Samad westchnął, zniecierpliwiony. - Po pierwsze, nie jest bezdomna. Ściągnęła wszystkie pojemniki na kółkach z całego West Hampstead i zbudowała z nich całkiem imponującą konstrukcję w Fortune Green. A po drugie, to nie jest żadna „biedaczka”. Wszyscy się jej panicznie boją, od radnych miejskich w dół. Od czasu kiedy rzuciła klątwę na restaurację Ramachandry i cały interes po miesiącu zbankrutował, dostaje darmowe jedzenie w każdym sklepiku w północnym Londynie. Tęgawy Samad zaczynał się obficie pocić, przyśpieszając, w miarę jak Szalona Mary robiła to samo po drugiej stronie ulicy. - Poza tym ona nie lubi białych - szepnął zdyszany. Poppy szeroko otworzyła oczy. - Naprawdę? - zapytała, tak jakby nie mogła w to uwierzyć, po czym, popełniając fatalny błąd, odwróciła się, żeby spojrzeć na obłąkaną. Mary w mgnieniu oka znalazła się przy nich. Kula gęstej plwociny trafiła Samada prosto między oczy, w samą nasadę nosa. Otarł ją, przyciągnął Poppy do siebie i próbował wyminąć Szaloną Mary, skręcając gwałtownie w stronę kościoła św. Andrzeja, ale kostur hoodoo opadł im pod nogi i nakreślił na żwirze linię, której nie wolno im było przekroczyć. Powoli i z tak groźną miną, że lewa strona jej twarzy robiła wrażenie sparaliżowanej, zapytała: - Patrzysz... na... coś... konkret... nego? - Nie! - zdołała wykrztusić Poppy. Szalona Mary przeciągnęła jej kosturem po łydkach i zwróciła się do Samada. - Ej, panie szanowny! Patrzysz... na coś... konkret... nego? Samad pokręcił przecząco głową. Nagle Mary wrzasnęła: - CZARNY! GDZIEKOLWIEK SIĘ OBRÓCISZ, CZEKA CIĘ LOS MARNY! - Proszę... - wyjąkała Poppy, najwyraźniej przerażona. - Nie chcemy żadnych kłopotów. - CZARNY! (Mary lubiła przemawiać rymowankami). TA JĘDZA CI ZGOTUJE LOS MARNY. - My nikomu nie chcemy... - zaczął Samad, ale przerwał, ugodzony kolejnym pociskiem flegmy, tym razem w policzek. - Idą za tobą przez lasy i góry, aż wreszcie cię chwycą w szatańskie pazury - wyrecytowała scenicznym szeptem, po czym rozłożyła ramiona i zakołysała się na boki w tańcu, wbijając swój kostur w podbródek Poppy Burt-Jones. - Co z nami robili? Zabijali nas i niewolili! Co robili z naszymi umysłami? Dręczyli nas i doprowadzali do wściekłości! Czym jest skażenie środowiska? Naparła mocniej kosturem na podbródek Poppy i powtórzyła pytanie: - CZYM JEST SKAŻENIE ŚRODOWISKA? Poppy rozpłakała się. - Błagam... Nie wiem, czego pani ode mnie chce... Szalona Mary cmoknęła głośno i znów przeniosła uwagę na Samada. - CZY SPRAWA ROZWIĄZANIA BLISKA? - Nie wiem. Szalona Mary zdzieliła go kosturem po kostkach. - CZY SPRAWA ROZWIĄZANIA BLISKA, CZARNY? Szalona Mary była kobietą uderzająco piękną: szlachetne czoło, dumny profil, ciemna jak niebo o północy gładka skóra i długa szyja, o jakiej królowe mogły tylko marzyć. Ale tym, co przykuwało uwagę Samada, były jej niepokojące, półprzytomne oczy, które miotały gniewne błyskawice, widział bowiem, że te oczy przemawiają do niego i tylko do niego. Poppy nie miała z tym nic wspólnego. Szalona Mary patrzyła na niego tak, jakby rozpoznała w nim współtowarzysza podróży. Wyczuła w nim szaleńca (czyli innymi słowy proroka), on zaś domyślał się, że dostrzegła w nim człowieka zbuntowanego, onanistę, ojca zagubionego na pustyni z dala od swych synów, obcego na obcej ziemi, rozdartego wewnętrznie, człowieka, któremu wystarczy dać impuls, żeby odkrył nagle sens wszechrzeczy. Bo inaczej czemu wybrałaby spośród tłumu właśnie jego? Wybrała go po prostu dlatego, że go rozpoznała. Dlatego że oboje pochodzili z tej samej krainy, z krainy za siedmioma górami. - Satjagraha - powiedział Samad, sam zaskoczony własnym spokojem. Szalona Mary, nienawykła do tego, żeby ktoś odpowiadał na jej natrętne pytania, spojrzała na niego zdumiona. - CZY SPRAWA ROZWIĄZANIA BLISKA? - Satjagraha. To oznacza w sanskrycie „prawda i stanowczość”. To słowa Gandhiego. Bo on nie lubił określeń „bierny opór” i „obywatelskie nieposłuszeństwo”. Szalona Mary dostała dziwnych drgawek i zaczęła kląć pod nosem, ale Samad czuł, że jest to jej sposób słuchania, że umysł Szalonej Mary próbuje przetrawić słowa odmienne od tych, które wypowiadała ona sama. - Oba te określenia uważał za niedostatecznie nośne. Chciał pokazać, że to, co nazywamy słabością, może być siłą. Rozumiał, że czasem zaniechanie działania jest największym zwycięstwem człowieka. Był hindusem. Ja jestem muzułmaninem. A moja przyjaciółka jest... - Katoliczką - podpowiedziała roztrzęsionym głosem Poppy. - Nie-praktykującą. - A pani jest... - zaczął Samad. Szalona Mary powtórzyła kilka razy „pizda”, „suka”, msklaat i splunęła na chodnik, co Samad odczytał jako swoisty gest pojednawczy i objaw opadania emocji. - Chciałem tylko powiedzieć... Spojrzał na grupkę metodystów, którzy spłoszeni głośną rozmową zaczęli się zbijać w stadko pod drzwiami kościoła św. Andrzeja. Nabrał pewności siebie. Odzywał się w nim zawsze niedoszły kaznodzieja. Wszystkowiedzący facet, który chodzi i prawi. Mając grupkę słuchaczy i dużo otwartej przestrzeni, zawsze potrafił przekonać sam siebie, że posiadł całą mądrość wszechświata, że potrafi przeczuć wszystko, co nadejdzie. - Chciałem tylko powiedzieć, że życie to otwarty dla wszystkich kościół. No bo czyż tak nie jest? - Wskazał na brzydką budowlę z czerwonej cegły, pod którą skupili się rozdygotani wierni. - Kościół z przestronnymi nawami. - Teraz z kolei wskazał palcem na rojącą się ciżbę czarnych, białych, brązowych i żółtych płynącą w górę i w dół ulicy. Na albinoskę, która sprzedawała przed supermarketem stokrotki zerwane z przykościelnego trawnika. - Którymi to nawami ja i moja przyjaciółka chcielibyśmy iść dalej, jeśli pani nie ma nic przeciwko temu. Proszę mi wierzyć, rozumiem pani niepokoje - ciągnął, czerpiąc teraz inspirację z nauk innego wielkiego ulicznego kaznodziei północnego Londynu, Kena Livingstone’a. - Ja sam mam trudności - my wszyscy mamy w trudności w tym kraju, w tym kraju, który jest dla nas czymś nowym i starym zarazem. Jesteśmy ludźmi rozdartymi, prawda? I tu Samad zrobił coś, czego nikt nie zrobił od piętnastu z górą lat: dotknął Szalonej Mary. Bardzo delikatnie dotknął jej ramienia. - Jesteśmy ludźmi rozdartymi. Jeśli chodzi o mnie, to jedna moja polowa chciałaby siedzieć spokojnie ze skrzyżowanymi nogami, pozwalając, by spłynęło ze mnie to, nad czym nie panuję. Ale moja druga połowa chce świętej wojny. Dżihadu! I oczywiście moglibyśmy podyskutować o tym na uiicy, ale w końcu pani przeszłość nie jest moją przeszłością, pani prawda moją prawdą, a pani rozwiązanie moim rozwiązaniem. A wiec nie wiem, jakiej życzyłaby pani sobie odpowiedzi. Prawda i stanowczość - oto jedna z propozycji, choć jest jeszcze wielu innych ludzi, których może pani zapytać, jeśli ta odpowiedź pani nie zadowala. Osobiście pokładam nadzieję w końcu świata. Prorok Mahomet - pokój jego duszy! - mówi nam, że w dniu zmartwychwstania wszyscy stracą przytomność. Będą głusi i niemi. Żadnych pogaduszek. Zapomną języka w gębie. Jakaż to będzie cholerna ulga! A teraz pani wybaczy... Wziął Poppy za rękę i ruszyli przed siebie, a Szalona Mary stała przez chwilę zbaraniaia, by prawie natychmiast ruszyć energicznie w stronę kościoła i tam zacząć z zapałem opluwać stojących pod drzwiami wiernych. Wciąż wystraszona Poppy otarła łzę i westchnęła. - Spokój w obliczu kryzysu. Imponujące - powiedziała. Samad, coraz bardziej pochłonięty swą wizją, zobaczył oczami wyobraźni pradziadka, wymachującego muszkietem Mangala Pandę, przywiązanego do tradycji bojownika o nowy porządek świata. - To u mnie rodzinne - rzekł. W chwilę później Samad i Poppy szli przez Harlesden, okrążając Dol-lis Hill, a ponieważ Samad pomyślał, że kręcą się zbyt blisko Willesden, odczekał aż zajdzie słońce, kupił pudełko lepkich, indyjskich słodyczy i skręcili do Roundwood Park, by tam podziwiać ostatnie kwiaty tego roku. Samad gadał i gadał; byt to potok słów, którym zwykle człowiek usiłuje zapobiec nieuchronnemu przypływowi pożądania, ale który je tylko wzmaga. Opowiedział jej o Delhi z początku lat czterdziestych, a ona jemu o St Albans lat siedemdziesiątych. Przedstawiła mu długą listę swoich dawnych, całkowicie nieodpowiednich partnerów, a Samad, niezdolny do skrytykowania Alsany czy choćby do tego, żeby wymówić jej imię, ponarzekał w rewanżu na dzieci - powiedział o budzącym jego niepokój upodobaniu Millata do obscenów i fascynacji jakimś hałaśliwym serialem telewizyjnym i o tym, jak martwi go to, że Magid tak mało przebywa na powietrzu. Co zrobi z jego synami ten kraj, chciałby wiedzieć, co zrobi z jego synami. - Lubię cię - powiedziała w końcu Poppy. - Bardzo. Jesteś strasznie zabawny. Wiesz, że jesteś zabawny? Samad uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Nigdy nie uważałem się za wielkiego komika. - Ależ tak - jesteś zabawny. Ten twój aforyzm o wielbłądach... - roześmiała się swoim zaraźliwym śmiechem. - Jaki aforyzm? - O wielbłądach. To, co powiedziałeś, jak szliśmy. - Ach, to. „Mężczyźni są jak wielbłądy: tak naprawdę można zaufać najwyżej jednemu na stu”. - O, właśnie to! - To wcale nie jest śmieszne. Wziąłem to z Al-Buchariego, część ósma, strona sto trzydziesta - powiedział Samad. - Głęboka myśl. Przekonałem się na własnej skórze, że to prawda. - A jednak mnie to śmieszy. Przysunęła się do niego i pocałowała go w ucho. - Mówię poważnie: lubię cię. - Mógłbym być twoim ojcem. Jestem żonaty. Jestem muzułmaninem. - Okej, więc komputerowa swatka by nas nie skojarzyła. I jaka sprawa? - Cóż to za wyrażenie „I jaka sprawa?”. To po angielsku? Chyba nie. Widzę, że tylko imigranci potrafią mówić ładną, staranną angielszczyzną. Poppy zachichotała. - A ja powtarzam: -1 jaka... Ale Samad zakrył jej dłonią usta; przez chwilę wyglądało to tak, jakby zamierzał ją uderzyć. - Sprawa jest wielka. Naprawdę wielka. A sytuacja nie jest wcale śmieszna. Nic dobrego z tego nie wyniknie. Nie chcę z tobą dyskutować o jasnych i ciemnych stronach tego wszystkiego. Poprzestańmy na tym, po co tu przyszliśmy - wyrzucił z siebie. - Na tym, co fizyczne, nie na metafizyce. Poppy odsunęła się na drugi koniec ławki i pochyliła się do przodu, opierając łokcie na kolanach. - Ja wiem - powiedziała z wolna - że nie ma w tym nic więcej ponad to, co jest. Ale nie życzę sobie, żebyś tak do mnie mówił... - Przepraszam. Nie powinienem... -... tylko dlatego, że masz poczucie winy. Ja nie mam powodu... - Tak, przepraszam. Nie chciałem... - Bo możesz sobie iść, jeśli... Półmyśli. Zebrać je razem i zostanie tego mniej niż w punkcie wyjścia. - Nie chcę iść. Chcę ciebie. Poppy rozpogodziła się nieco i jej twarz rozjaśnił na pół smutny, na pół gapiowaty uśmiech. - Chcę spędzić z tobą... noc. - Dobrze - odparła. - Bo kiedy ty wszedłeś do sklepu po te swoje przesłodkie słodycze, coś ci kupiłam. - Co takiego?. Zanurzyła rękę w torebce i w tej jednej rozrzedzonej minucie, kiedy grzebała w szminkach, kluczykach od samochodu i drobnych pieniądzach, zdarzyły się dwie rzeczy. 1. Samad zamknął oczy i usłyszał słowa: „Dla człowieka czystego serca wszystko jest czyste”, a zaraz potem „Święta racja”. 2. Kiedy otworzył oczy, zobaczył całkiem wyraźnie obok podium dla orkiestry swoich dwóch synów, którzy gryźli lśniące jabłka i roześmiani, machali do niego rękami., Poppy wynurzyła się wreszcie z torby z triumfalną miną i z jakimś przedmiotem z czerwonego plastiku w ręce. - Szczoteczkę do zębów - powiedziała. 8. Mitoza Obcy, który zawędruje przypadkiem do salonu bilardowego O’Con-nella w nadziei, że usłyszy tam łagodnie falujący szmer rozmów prowadzonych w gwarze irlandzkich przodków właściciela albo że puknie czerwoną bilę i pośle ją do luzy, dozna natychmiast zawodu, stwierdziwszy, że w rzeczywistości nie jest to ani irlandzka knajpa, ani żaden salon bilardowy. Z niemałą konfuzją będzie patrzył na obite tkaniną ściany i reprodukcje obrazów George’a Stubbsa ze scenami z wyścigów konnych oraz oprawione fragmenty jakichś egzotycznych wschodnich inskrypcji. Rozglądając się za stołem bilardowym, znajdzie zamiast niego stojącego za barem i smażącego jajecznicę z grzybami wysokiego faceta z koszmarnym trądzikiem na brązowej twarzy. Jego podejrzliwe oko spocznie na połączonej z mapą Emiratów Arabskich irlandzkiej fladze, która sięgając od ściany do ściany, dzieli salkę na pół, odgradzając go od reszty klientów. A kiedy niefortunny gość zorientuje się, że patrzy nań kilka par oczu, niektóre łaskawie, inne nieufnie, wtedy wyjdzie, potykając się, na ulicę, ostrożnie, tyłem, zderzając się z wyciętą z tektury sylwetką Viv Richards naturalnej wielkości. Bywalcy wybuchną śmiechem. Bo knajpa O’Connella nie jest miejscem dla obcych. Knajpa O’Connella jest miejscem, do którego ojcowie rodzin przychodzą po to, by spotkać się z rodziną innego typu. Zupełnie inaczej niż w wypadku tej połączonej więzami krwi, trzeba sobie zasłużyć na miejsce w tej wspólnocie, trzeba lat sumiennego opieprzania się, marnowania czasu, wałkonienia, zbijania bąków i koloryzowania - oraz zaangażowania znacznie większego niż to, które towarzyszy beztroskiemu aktowi prokreacji. Trzeba znać to miejsce. To na przykład, że bar O’Connella jest prowadzonym przez Arabów irlandzkim salonem bilardowym bez stołów bilardowych, ma swoje przyczyny. Podobnie jak to, że krostowaty Mickey poda ci, owszem, frytki z jajkiem sadzonym i fasolą, jajko z frytkami i fasolą albo fasolę z frytkami, jajkiem i grzybami, ale nigdy, przenigdy nie dostaniesz tu frytek z fasolą, jajkiem i bekonem. Zęby jednak mieć takie informacje, trzeba się tu trochę pokręcić. Zagłębimy się w to później. Teraz wystarczy powiedzieć, że jest to azyl Archiego i Sa-mada, miejsce, gdzie chronią się, opuszczając inny azyl - zacisze domowe. Od dziesięciu lat przychodzą tu między szóstą (o tej porze Archie kończy pracę) i ósmą (kiedy to Samad pracę zaczyna), żeby pogadać o wszystkim - od sensu Objawienia danego Janowi po ceny usług hydraulików. I porozmawiać o kobietach. Kobietach hipotetycznych. Jeśli jakaś kobieta przeszła za zachlapanym żółtkiem oknem baru O’Connella (historia nie odnotowała wypadku, by jakaś kiedykolwiek przekroczyła jego próg), uśmiechali się i - w zależności od religijnego nastroju Sama-da danego wieczoru - roztrząsali zagadnienie wszechstronnie, począwszy od dywagacji, czy wykopaliby ją z łóżka, a skończywszy na porównywaniu zalet pończoch i rajstop, po czym nieuchronnie przechodzili do wielkiej debaty: małe biusty (sterczące) kontra duże biusty (które nieco zwisają). Nigdy jednak nie poruszali kwestii dotyczących prawdziwych kobiet, kobiet z krwi i kości, kobiet wilgotnych i lepkich. Przynajmniej do tej pory. I oto niebywałe wydarzenia ostatnich kilku miesięcy skłoniły ich do odbycia konferencji wcześniej niż zwykle. Samad bowiem zatelefonował w końcu do Archiego i wyznał mu, w jak straszne wpakował się bagno: zdradził i zdradza nadal, widziały go dzieci i teraz on widzi je nieustannie, dniem i nocą. Archie milczał chwilę, a potem powiedział: - Niech to szlag. A więc o czwartej. Niech to szlag. - Taki właśnie był Archie. Siła spokoju w obliczu kryzysu. Było już jednak piętnaście po czwartej, a Archie się nie pojawił; zrozpaczony Samad ogryzł wszystkie paznokcie prawie do krwi. W pewnej chwili runął twarzą na kontuar i, rozpłaszczywszy nos na gorącym szkle gabloty, w której leżały zmaltretowane hamburgery, wbił zrozpaczony wzrok w pocztówkę ukazującą osiem uroczych miejsc hrabstwa Antrim. Mickey, kucharz, kelner i właściciel w jednej osobie, który szczycił się tym, że zna nazwiska wszystkich klientów i wie, kiedy który z nich jest w dołku, oderwał twarz Samada od gorącej szyby, posługując się łopatką do sadzonych jajek. - Hej. - Cześć, Mickey, co u ciebie? - Po staremu, po staremu. Ale mniejsza o mnie. Co z tobą, brachu? Obserwuję cię, Sammy, od chwili, kiedy tu wszedłeś. Gęba ci się wydłużyła jak cholera. No, powiedz wujkowi Mickeyowi, co ci jest. Samad tylko jęknął w odpowiedzi. - No nie. Tylko nie w ten sposób. Znasz mnie. Ja oferuję w ramach usług zrozumienie i współczucie dla klientów. Obsługuję ich, kurwa, z uśmiechem na twarzy. Gdybym nie miał takiej wielkiej bańki, nosiłbym czerwony kapelusik i czerwoną muszkę, jak te pojeby u Mr Burgera. Mickey miał rzeczywiście bardzo dużą głowę; wyglądało to tak, jakby jego krosty wymagały więcej miejsca i uzyskały stosowne zezwolenie od wydziału planowania przestrzennego. - No więc w czym problem? Samad spojrzał na wielki, rudy łeb Mickeya. - Czekam po prostu na Archibalda, Mickey. Nie przejmuj się, bardzo cię proszę. Nic mi nie jest. - Jakby ciut za wcześnie? - Słucham? Mickey sprawdził godzinę na wiszącym za nim zegarze, którego tarczę zdobiła niczym paleolityczne malowidło zaschnięta jajecznica. - Powiedziałem, że jakby ciut za wcześnie. Jak na ciebie i Archiego. Spodziewałbym się was o szóstej. Raz frytki, fasola, jajko i grzyby. Raz omlet z grzybami. Inaczej oczywiście przyprawione. - Mamy sporo do omówienia - westchnął Samad. Mickey przewrócił oczami. - Nie zaczniesz chyba znowu o tym swoim Mangy Pandy czy jak mu tam, kurwa, co? Kto kogo zastrzelił i kto kogo powiesił, a mój dziadzio rządził Pakistańcami czy kim tam, kurwa, jakby to kogoś, kurwa, w ogóle obchodziło. Wypłaszasz mi tylko klientów. Wywołujesz... - Mickey zaczął kartkować swoją nową biblię, Jedzenie z głową, czyli refleksje na temat konsumpcji. Przewodnik dla właścicieli i pracowników zakładów gastronomicznych (strategia wobec klienta i relacje personel-konsument). -... wywołujesz „syndrom repetycyjny”, który osłabia „kulinarne doznania” u tych wszystkich palantów. - Nie, nie. Nie będziemy dziś rozmawiać o moim pradziadku. Mamy inną sprawę do omówienia. - No to, kurwa, dzięki Bogu. Bo to klasyczny syndrom repetycyjny - Mickey pogłaskał czule swoją książkę. - Wszystko tu jest, bracie. To mój najlepszy w życiu zakup za cztery funty dziewięćdziesiąt pięć. A skoro mowa o szmalu, postawiłeś dziś na jakiegoś konia? - zainteresował się Mickey. - Jestem muzułmaninem, Mickey, skończyłem z hazardem. - Tak, jasne, pewnie, wszyscy jesteśmy braćmi, ale żyć z czegoś trzeba, co nie? Człowiek musi przecież żyć, co nie? - Nie wiem, Mickey. Musi? Mickey walnął go w plecy. - Jasne, że musi! Właśnie mówiłem mojemu bratu Abdulowi... - Któremu Abdulowi? W bliższej i dalszej rodzinie Mickeya było tradycją nadawanie wszystkim synom imienia Abdul, co miało ich ustrzec od próżności i zapobiec przekonaniu, że są lepsi od innych, i co było, owszem, bardzo ładne, ale zarazem powodowało zamęt i dezorientację, kiedy dorastali. Dzieci są jednakże pomysłowe i cały ten tłum Abdulów pododawał sobie, jako coś na kształt buforów, dodatkowe angielskie imiona. - Abdul-Colin. - Aha. - No więc wyobraź sobie, że Abdul-Colin stał się takim bardziej fun-damentalistą - JAJKO, FASOLA, FRYTKI, TOSTY - wielka, kurwa, broda, żadnej świniny, żadnego picia, żadnej cipki, żadnego dymanka, mówię ci, cyrk, bracie - służę szanownemu panu. Abdul-Mickey pchnął talerz skwierczących w tłuszczu węglowodanów w stronę chuderlawego staruszka w tak wysoko podciągniętych spodniach, że miało się wrażenie, iż za chwilę zniknie w nich razem z głową. - No i zgadnij, gdzie to natykam się w zeszłym tygodniu na Abdula-Colina? Nie gdzie indziej jak u Mickeya Finna przy Harrow Road. Mówię mu: „Abdul-Colin, to jest, kurwa, odstępstwo od zasad Koranu”. A on, cały nadęty, z tą swoją brodą, powiada... - Słuchaj Mickey, może opowiesz mi tę historię później... ja po prostu... - W porządku, w porządku. Sam nie wiem, czemu ja się tym tak, kurwa, przejmuję. - Gdybyś mógł powiedzieć Archibaldowi, jak przyjdzie, że siedzę w boksie za fliperem... Ach i podaj mi to co zwykle. - Nie ma problema, bracie. Jakieś dziesięć minut później drzwi się otworzyły i Mickey podniósłszy wzrok znad szóstego rozdziału, zatytułowanego „W mojej zupie jest mucha, czyli sposób postępowania ze złośliwymi klientami zgłaszającymi zażalenia na stan sanitarny lokalu”, zobaczył Archibalda Jonesa zmierzającego z tandetną walizką w dłoni w stronę baru. - Siemasz, Arch. Jak ci idzie składanie papierów? - No wiesz, comme ci, comme $a. Kręcił się tu może Samad? - Czy siękręcił? Kręcił? Snuł się tu jak smród po gaciach przez dobrą, kurwa, godzinę. Gęba ponura jak sukinsyn. Aż człowieka korci, żeby wziąć jakiś wybielacz i trochę mu ją rozjaśnić. Archie postawił walizkę na kontuarze i zmarszczył czoło. - Tak z nim źle? A tak między nami mówiąc, Mickey, naprawdę martwię się o niego. - Idź się utop, kurwa - powiedział Mickey, którego rozwścieczyła nagle uwaga z szóstego rozdziału, że talerze należy płukać w ukropie. - Albo możesz iść do boksu za fliperem. - Dzięki, Mickey. Aha, omlet z... - Wiem. Z grzybami. Archie ruszył wyłożoną linoleum główną nawą baru O’Connella. - Cześć, Denzel, siemasz, Clarence. Denzel i Clarence byli wyjątkowo wrednymi osiemdziesięcioletnimi staruchami z Jamajki o wyjątkowo niewyparzonych gębach. Denzel był nieprawdopodobnie gruby, Clarence okropnie chudy. Byli samotni, ich bliscy powymierali. Obaj nosili kapelusze tńlby i zawsze siedzieli w rogu, spędzając dni, jakie im jeszcze pozostały, na grze w domino. - Co ten bambaklaat powiedział? - Powiedział „siemasz”. - Nie widzi, że gram w domino? - Skąd. Jak się ma cipę zamiast twarzy, to co można widzieć? Archie potraktował to jako żart, bo miał to być żart, i wśliznął się do boksu, w którym siedział Samad. - Nie rozumiem cię - zaczął od razu od miejsca, w którym przerwali telefoniczną rozmowę. - Chcesz powiedzieć, że widzisz te dzieci w swojej wyobraźni czy widziałeś je tam naprawdę? - To bardzo proste. Najpierw, za pierwszym razem, oni rzeczywiście tam byli. Ale od tej pory, Archie, w ciągu kilku ostatnich tygodni, widzę moich bliźniaków za każdym razem, kiedy z nią jestem - jak zjawy! Nawet kiedy się tego... widzę ich. Uśmiechają się do mnie. - Jesteś pewien, że to nie z przepracowania? - Posłuchaj mnie, Archie. Ja ich widz ę. To jest znak. - Spróbujmy porozmawiać o faktach. Jak zareagowałeś wtedy, kiedy cię naprawdę zobaczyli? - A jak miałem zareagować? Powiedziałem: „Cześć, chłopcy. Ukłońcie się pannie Burt-Jones”. - I co oni na to? - Oni na to „dzień dobry”. - Ary? - Archibald, czy nie uważasz, że będzie lepiej, jak opowiem ci po prostu, co się zdarzyło, bez tych twoich ciągłych idiotycznych pytań? - FRYTKI, FASOLA, JAJKO, POMIDORY I GRZYBY! - Sam, to dla ciebie. - No wiesz, obrażasz mnie. Nigdy nie zamawiam pomidora. Nie chcę żadnego nieszczęsnego, obdartego ze skóry i żywcem ugotowanego czy upieczonego pomidora! - Moje to też nie jest. Ja zamawiałem omlet. - I nie moje. Mogę mówić dalej? - Proszę cię bardzo. - Patrzyłem na tych moich chłopców, Archie... na moich pięknych chłopców... i serce mi się ściskało, nie, gorzej, pękało mi, rozrywało mi się na kawałki, na tysiące kawałków i każdy z nich ranił mnie śmiertelnie. I cały czas myślałem: Jak mogę pouczać moich synów, jak mogę im wskazywać prostą drogę, skoro sam tak strasznie zbłądziłem? - Sądziłem - rzekł Archie niepewnie - że masz problem z tą kobietą. Jeśli naprawdę nie wiesz, co robić, to... możemy rzucić monetą; orzeł, zostajesz z nią, reszka, odchodzisz - przynajmniej podejmiesz jakąś... Samad rąbnął zdrową pięścią w stół. - Nie chcę rzucać żadnej cholernej monety! Zresztą za późno na ta Czy ty tego nie widzisz? Klamka zapadła. Pogrążyłem się po uszy, teraz to widzę. W tej sytuacji muszę się skoncentrować na ratowaniu moich synów. Muszę dokonać wyboru, wyboru moralnego - Samad zniżył głos i, zanim padło następne zdanie, Archie wiedział już, o czym będzie teraz mowa. - Ty sam dokonałeś trudnego wyboru, Archie, wtedy, przed laty. Dobrze to ukrywasz, ale wiem, że nie zapomniałeś, jak to z tym jest. Masz na dowód pocisk w nodze. Walczyłeś z nim. Zwyciężyłeś. Nie zapomniałem tego. Zawsze cię za to podziwiałem, Archibald. Archie utkwił wzrok w podłodze. - Wolałbym nie... - Wierz mi, przyjacielu, nie jest mi przyjemnie wyciągać sprawy, które są dla ciebie przykre. Ale próbuję ci uświadomić moją sytuację. Tak jak wtedy, tak i teraz pytanie brzmi niezmiennie: „Jakiego świata pragnę dla moich dzieci?”. Ty zrobiłeś coś w tej sprawie. Teraz moja kolej. Archie, nie pojmując z przemówienia Samada więcej, niż pojmował wtedy, przed czterdziestu laty, bawił się przez chwilę wykałaczką. - Hm... może przestałbyś się z nią po prostu, tego... widywać. - Próbuję... Staram się. - Dobrze ci z nią? - Nie, jakby to powiedzieć, to nie jest tak jak... to znaczy jest miło, owszem... ale to żadna rozpusta... całujemy się po prostu, przytulamy... - Ale nie ma... - Nie, w ścisłym tego słowa znaczeniu nie. - Ale trochę jednak... - Archibald, czy obchodzą cię moi synowie czy moja sperma? - Synowie - odparł Archie. - Zdecydowanie synowie. - Wyczuwam w nich nastroje buntownicze, Archie. Widzę to - na razie bunt jest w zalążku, ale narasta. Powiadam ci, nie wiem, co się dzieje z naszymi dziećmi w tym kraju. Gdziekolwiek spojrzysz, wszędzie to samo. W zeszłym tygodniu Zinat przyłapała syna na paleniu marihuany. Jakby był jakimś Jamajczykiem! Archie podniósł brwi. - Och, nie chciałem cię urazić, Archibald. - Nie szkodzi, stary. Ale nie powinieneś nikogo sądzić pochopnie. Małżeństwo z Jamajką dokonało cudów, jeśli chodzi o mój artretyzm. Ale to tak tylko przy okazji. Mów dalej. - No więc weź dzieci sióstr Alsany - same z nimi kłopoty. Nie chodzą do meczetu, nie modlą się, dziwnie mówią, dziwnie się ubierają, jedzą przeróżne paskudztwa, parzą się nie wiadomo z kim. Żadnego szacunku dla tradycji. Ludzie nazywają to asymilacją, a to nic innego jak zepsucie. Kompletna zgnilizna! Nie wiedząc, co powiedzieć, Archie usiłował zademonstrować szok, obrzydzenie, niesmak. On, Archie, chciałby, żeby ludzie robili, co chcą. (No wiesz, ludzie powinni, prawda, żyć razem w pokoju i harmonii i tak dalej, prawda). - FRYTKI, FASOLA, JAJKO, GRZYBY! OMLET Z GRZYBAMI! Samad podniósł rękę i odwrócił się w stronę baru. - Abdul-Mickey! - zagrzmiał, a jego głos przybrał lekki akcent londyńskiej ulicy. - Tutaj prósz?, szefie! Mickey spojrzał na Samada, przechylił się przez bufet i wytarł nos fartuchem. - Orientuj się! Tu jest samoobsługa, szanowni panowie. To nie jest, kurwa, Waldorf- Astoria! - Ja przyniosę - powiedział Archie, wstając od stolika. - No i co z nim? - zapytał półgłosem Mickey, przesuwając talerz w jego stronę. Archie zmarszczył brwi. - Nie wiem. Teraz znów truje o tradycji. Martwi się, rozumiesz, o swoich synów. Że niby, rozumiesz, dzieci mogą się dziś łatwo wykoleić. Naprawdę nie wiem, co mu powiedzieć. - Nie musisz mi nic mówić, bracie - powiedział Mickey, kręcąc głową. - Znam to, kurwa, na wylot. Weź mojego najmłodszego, Abdula-Jimmy’ego. Za tydzień staje przed sądem dla nieletnich; podprowadził plakietkę z volkswagena. Mówię mu: „Czyś ty, kurwa, zgłupiał czy co? Po coś to, kurwa, zrobił? Jak już musisz coś podpieprzyć, podpieprz przynajmniej cały samochód”. Zachodziłem w głowę, co mu odbiło. A on mi na to, że to ma coś wspólnego z jakimiś Beetle Boys czy jakąś inną bzdurą. No dobra, mówię mu, jak dorwę tych palantów, to marny ich los. Mogę ci to, kurwa, obiecać. Żadnego szacunku dla tradycji, żadnej pieprzonej moralności, w tym cały problem. Archie pokiwał głową i wyciągnął gruby plik serwetek, żeby zabrać gorące talerze. - Jak chcesz mojej rady - a pewnie chcesz, bo na tym między innymi polega specyfika stosunków pomiędzy właścicielem baru a klientem - to powiedz Samadowi, że ma dwa wyjścia. Albo odeśle ich do starego kraju, do Indii... - Do Bangladeszu - poprawił go Archie, biorąc frytkę z talerza Samada. - Czy gdzie to tam, kurwa, jest. Może ich tam posłać i już tam dziadkowie i babcie wychowają ich jak trzeba, nauczą ich czegoś o ich pieprzonej kulturze i wpoją im parę pieprzonych zasad. Albo... - chwileczkę - FRYTKI, FASOLA, PASZTECIK I GRZYBY! DWIE PORCJE! Denzel i Clarence ruszyli wolniutko, boczkiem, w stronę gorących talerzy. - Ten pasztecik wygląda dziwnie - zauważył Clarence. - Próbuje nas struć - rzekł Denzel. - Te grzyby też jakieś nie takie - kontynuował Clarence. - Próbuje nam wcisnąć jakieś diabelskie żarło - rzekł Denzel. Mickey trzepnął go po palcach łopatką do jajek. - Ha. Znalazł się Morecambe i pieprzony Wise. Jakieś nowe, kurwa, numery, co? - Albo? - dopytywał się Archie. - Chce zabić staruszka. Słabego staruszka - burczał Denzel, kiedy powłócząc nogami, wracali obaj do stolika. - To pieprzona zaraza, te dwa staruchy. Żyją tylko dlatego, że są zbyt skąpi, żeby zapłacić za pieprzoną kremację. - Albo co? - Co „co”? - Jakie jest drugie wyjście? - Ano właśnie. No więc drugie wyjście jest chyba oczywiste? - Tak uważasz? - Pogodzić się z tym, co jest. Będzie to musiał po prostu zaakceptować. Wszyscy jesteśmy teraz Anglikami, bracie. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Razem dwa pięćdziesiąt, drogi Archi-baldzie. Skończyła się złota era bonów śniadaniowych. Złota era bonów skończyła się już przed dziesięcioma laty. I od dziesięciu lat Mickey powtarzał: „Skończyła się złota era bonów śniadaniowych”. To właśnie uwielbiał Archie, jeśli chodziło o O’Connella. Wszystko się tu pamiętało, nic nie przepadało w mrokach niepamięci. Historii nie rewidowano ani nie poddawano reinterpretacji, nie adaptowano jej ani nie wybielano. Była tak trwała i prosta jak zaskorupiałe jajko na tarczy zegara. Kiedy Archie wrócił do stolika numer 8, Samad zachowywał się zupełnie jak Jeeves - nie zrzędził wprawdzie specjalnie, ale też trudno było powiedzieć, że jest w dobrym nastroju. - Skręciłeś nie tam, gdzie trzeba nad Gangesem? Czy ty się w ogóle nie przejmujesz moimi dylematami? A ja tu nurzam się w zgniliźnie, moim synom zagraża zgnilizna, lada chwila zaczniemy się smażyć w ogniu piekielnym. To sprawa dość ważna, Archibald. Archie uśmiechnął się pogodnie i wziął z jego talerza kolejną frytkę. - Problem rozwiązany, bracie. Rozwiązany? Rozwiązany. No więc według mnie masz dwa wyjścia. * Na początku dwudziestego wieku królowa Tajlandii płynęła statkiem po rzece wraz z wielką świtą dworek, lokai, pokojówek, laziebnych i kontrolerów pożywienia, gdy nagle fala uderzyła w rufę i monarchini wpadła do turkusowych wód Nippon-Kai, w której, mimo błagań o ratunek, utonęła, bo nikt nie pośpieszył jej z pomocą. Wyjaśnienie tego faktu, niezrozumiałego dla zewnętrznego świata, dla Tajów było absolutnie oczywiste: tradycja wymagała - i tak jest po dziś dzień - żeby nikt, żaden mężczyzna ani żadna kobieta, nie dotykał królowej. Jeśli religia jest opium dla ludu, to tradycja bywa jeszcze groźniejszym środkiem uśmierzającym, po prostu dlatego że rzadko dostrzega się tę jej złowrogość. Jeśli uznamy religię za opaskę uciskową, pulsującą żyłę i igłę, to tradycja jest znacznie bardziej swojską miksturą: herbatą z dodatkiem zmielonego maku, słodkim kakao z domieszką kokainy, czymś, co mogłaby przyrządzić poczciwa babcia. Dla Samada, podobnie jak dla Tajlandczyków, tradycja była tożsama z kulturą, a kultura wiodła do korzeni i były to dobre, nieskalane zasady. Nie oznaczało to, że potrafił żyć zgodnie z nimi, stosować się do nich czy dorastać według ich wymogów, ale korzenie pozostawały korzeniami, a wiadomo, że korzenie są czymś dobrym. Na nic się nie zdało uświadamianie, że zielsko też ma korzenie albo że próchnica zaczyna się głęboko w dziąsłach, właśnie od korzeni. Korzenie dawały ratunek, były jak liny rzucane tonącym którzy błagali o ocalenie dusz. I im bardziej oddalał się Samad wciągany w topiel przez syrenę imieniem Poppy Burt-Jones, tym bardziej był zdecydowany umacniać na brzegu korzenie dla swych synów, pilnować, by wrosły głęboko, tak żeby nie mogła ich wyrwać żadna burza ani wichura. Ale łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Siedział właśnie w skromnym, ciasnym mieszkanku Poppy, dokonując przeglądu swoich domowych aktywów, kiedy uświadomił sobie, że ma właściwie więcej synów niż pieniędzy. Jeśli miałby ich wysłać do kraju, potrzebowały dwóch „posagów” dla dziadków, podwójnego czesnego, podwójnej sumy na ubrania. W jego obecnej sytuacji ledwie by mu starczyło na dwa bilety lotnicze. „A twoja żona? - zapytała Poppy, - Przecież ona jest z bogatej rodziny”. Ale Samad nie wyjawił jeszcze swoich planów Alsanie. Na razie tylko ostrożnie badał grunt, napomykając o nich kiedyś w trybie warunkowym Clarze podczas pracy w ogródku. Jakby ona, Clara, zareagowała, gdyby ktoś, działając w najlepiej pojętym interesie Irie, chciał zabrać dziewczynkę gdzieś, gdzie żyłoby się jej lepiej? Clara wstała znad rabatki i najpierw długo patrzyła na niego w milczeniu zaniepokojona, a potem roześmiała się głośno. „Ja bym takiemu... - powiedziała w końcu, szczękając parą wielkich ogrodowych nożyc w okolicach swego krocza -... ciach, ciach, ciach!” Ciach, ciach, pomyślał Samad, i wtedy dotarło do niego z całą jasnością, co powinien zrobić. - Jednego? Znów byli w barze O’Connella. Zegar wskazywał dwadzieścia pięć po szóstej. Raz frytki, fasola, jajko sadzone i grzyby. I raz omlet z grzybami iż groszkiem (iż przyprawami według gustu). - Tylko jednego? - Archibald, proszę cię, ciszej! - Ale... tylko jednego? - Tak właśnie postanowiłem. Ciach. - Przepołowił sadzone jajko na talerzu. - Nie ma innego wyjścia. - Ale-Archie znów zamyślił się głęboko. Przyszła mu do głowy ta sama stara śpiewka. No wiesz, ludzie powinni, prawda, żyć razem w pokoju i harmonii, i tak dalej, prawda. Ale nie powiedział tego na głos. Wyjąkał tylko: - Ale... - A potem jeszcze raz: - Ale... I w końcu wykrztusił: - Ale którego? Łączna kwota (jeśli liczyć koszt biletu lotniczego, posag, czesne) wynosiła trzy tysiące dwieście czterdzieści pięć funtów. Kiedy już kwestia pieniędzy została rozwiązana, dom wraz z kawałkiem ziemi powtórnie zastawiony, co zresztą jest największym błędem, jaki może popełnić imigrant - pozostała tylko kwestia wybrania dziecka. Przez pierwszy tydzień miał to być Magid. Magid był mądry, Magid szybciej by się przystosował i szybciej opanowałby język. Poza tym Archie miał interes w zatrzymaniu Millata w Anglii, chłopiec był bowiem najlepszym napastnikiem, jakiego od dziesięcioleci oglądano w klubie piłki nożnej Willesden Athletic (w kategorii poniżej piętnastu lat). Tak więc Samad zaczął wykradać odzież Magida, by potajemnie ją pakować, załatwił chłopcu oddzielny paszport (Magid miał polecieć czwartego listopada z ciocią Zinat) i napomknął coś w szkole o planowanej dłuższej nieobecności syna, prosząc o zadanie mu jakichś prac domowych. Po tygodniu nastąpiła jednak zmiana decyzji i padło na Millata, bo Magid był faworytem Samada i ten chciał być świadkiem jego dorastania, a zresztą Millat bardziej potrzebował moralnego ukierunkowania. A więc zaczęło się z kolei podkradanie ubrań Millata, załatwianie mu paszportu i napomykanie o nim komu trzeba. W kolejnym tygodniu wybór padł znów na Magida, a od środy znów na Millata, bo Archie dostał list od swego starego korespondencyjnego druha, Horsta Ibelgauftsa, a znając profetyczny charakter listów Hor-sta, pokazał go Samadowi. 15 września 1984 Drogi Archibaldzie, dawno do Ciebie nie pisałem, ale w końcu skłoniły mnie do tego cudowne zmiany w moim ogrodzie, zmiany, które dostarczyły mi w ostatnich miesiącach niemałej satysfakcji. Krótko mówiąc, sięgnąłem w końcu po siekierę i powaliłem ten stary dąb w głębi ogrodu. Nie masz pojęcia, jak bardzo wszystko się zmieniło! Teraz słabsze sadzonki dostają tyle słońca i są tak zdrowe, że mogę nawet ciąć kwiaty - po raz pierwszy, odkąd sięgam pamięcią, każde z moich dzieci ma wazon z peoniami na oknie. Cierpiałem przez tyle lat, utwierdzając się w błędnym mniemaniu, że jestem po prostu kiepskim ogrodnikiem - a tymczasem problem polegał na tym, że to korzenie tego potężnego, wiekowego drzewa rozrosły się na pół ogrodu, nie pozwalając się rozwijać żadnej innej roślinie. Nie był to jeszcze koniec listu, ale Samad przestał czytać. - I co właściwie miałbym sobie z tego wywróżyć? - zapytał zirytowany Archie z mądrą miną przyłożył palec wskazujący do nosa. - Ciach, ciach. Musi to być Millat. To omen, bracie. Możesz zaufać Ibelgauftsowi. Samad, który zwykle nie miał czasu na omeny i robienie mądrych min, był tak zdenerwowany, że posłuchał rady. Ale wtedy nagle zainteresowała się sprawą Poppy (która uświadamiała sobie z całą ostrością, że traci czołową pozycję w myślach Samada na rzecz chłopców) i oświadczyła, że doznała we śnie iluminacji i że powinien to być Magid. Tak więc wybór znów padł na Magida. Zdesperowany Samad pozwolił nawet Archiemu rzucić monetę, ale trudno było zdecydować, czy biorą pod uwagę wynik z trzech rzutów czy z pięciu, więc Samad nie mógł na tym polegać. I w taki oto sposób, w co trudno uwierzyć, Archie i Samad urządzili sobie loterię z losów dwóch chłopców, odbijając monetę od ścian baru O’Connella, zupełnie jakby rzucali ich duszami, żeby sprawdzić, co będzie na wierzchu. Na ich usprawiedliwienie trzeba wyraźnie powiedzieć jedno: nigdy nie zostało wypowiedziane słowo „uprowadzenie”. Gdyby ktoś nazwał po imieniu to, co zamierzał zrobić Samad, ten dałby za wygraną, wstrząśnięty i przerażony jak lunatyk, który budzi się i stwierdza, że znalazł się w czyjejś sypialni z nożem do krajania chleba w dłoni. Samad był świadom tego, że do tej pory nie poinformował o niczym Alsa-n y. Że zabukował lot o trzeciej rano. Absolutnie jednak nie skojarzył tych dwóch faktów z pojęciem kidnapingu. Było więc dlań wielkim zaskoczeniem, gdy trzydziestego pierwszego października o drugiej w nocy zastał Alsanę siedzącą z pochyloną głową przy kuchennym stole. Nie pomyślał sobie „Ach, odkryła, co chcę zrobić z Magidem” (bo w końcu - i ostatecznie - mia! to być Magid), nie był bowiem wąsatym złoczyńcą z wiktoriańskiej powieści kryminalnej, a poza tym nie uświadamiał sobie, że to, co robi, to przestępstwo. Jego pierwszą myślą było: A więc już wie o Poppy!, i w związku z tym zareagował tak, jak reaguje instynktownie każdy cudzołożnik: zaatakował pierwszy. - To po to przychodzę do domu, tak? - rzucił z rozmachem torbę dla spotęgowania efektu. - Po to całą noc tyram w tej piekielnej restauracji i wracani o świcie, żebyś mi robiła sceny! Alsana zalała się łzami. Mimo zdenerwowania Samad zauważył, że gulgoczący dźwięk wydobywał się spośród fałd jej tłuściutkiego ciałka, które drżało w rozcięciu sań. Zamachała rękami, a potem zatkała uszy. - Czy ty naprawdę musisz tak... - zapytał Samad, usiłując ukryć to, że się przestraszył (spodziewał się gniewu; nie miał pojęcia, jak sobie radzić z płaczem). - Proszę cię, Alsana, wydaje mi się, że przesadzasz. Jeszcze raz machnęła ręką, jak gdyby chciała go odprawić, a potem uniosła się lekko i Samad zobaczył, że ów wydobywający się z niej bulgot nie był bynajmniej organiczny, że jego żona pochylała się nad czymś, a tym czymś było małe radio. - Co u licha... Alsana odsunęła radio na środek stołu i nakazała mu gestem, żeby nastawił je głośniej. Znajomy, złożony z czterech dźwięków sygnał, który trafiał za Anglikami do każdego podbitego kraju, rozbrzmiał w kuchni, po czym Samad usłyszał następujący komunikat wygłoszony nieskazitelną angielszczyzną: Tu BBC. Minęła godzina trzecia, podajemy wiadomości. Premier Indii, pani Indira Gandhi, została dziś zastrzelona przez swych zbuntowanych sikhijskich agentów z ochrony osobistej, kiedy spacerowała po ogrodzie w swym domu w New Delhi, Nie ulega wątpliwości, że jej zamordowanie było aktem zemsty za „Operację Błękitna Gwiazda”, atak na najświętszą świątynię sikhów w Armitsarze, w czerwcu zeszłego roku. Społeczność sikhijska, która uznała, że symbol jej kultury został zaatakowany przez... - Dosyć - powiedział Samad, wytaczając radio. - I tak się nie nadawała. Tam wszyscy są do niczego. Kogo zresztą, cholera, obchodzi, co się dzieje w tej kloace, jaką są Indie. O Boże... Nie zdążył jeszcze wyrzucić z siebie wszystkiego i zamilkł, sam zaskoczony własnym atakiem, tym, że musiał to powiedzieć i że był tej nocy aż tak rozdrażniony. - Jesteś naprawdę żałosna. Ciekawe, czy płakałabyś tak strasznie, gdybym to ja umarł. Nigdy w życiu! - bardziej obchodzi ci? jakaś skorumpowana pani premier, której nigdy nie widziałaś na oczy. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że jesteś idealnym przykładem ignorancji mas, Alsi? Czy sobie to uświadamiasz? - pytał, przemawiając do niej jak do dziecka i ujmując ją za podbródek. - Opłakujesz kobietę bogatą i potężną, która nie byłaby nawet łaskawa cię olać. Pewnie w przyszłym tygodniu będziesz rozpaczać z tego powodu, że księżna Diana złamała paznokieć. Alsana zebrała ślinę, ile tylko się dało, i splunęła w jego stronę. - Bhainchute! Nie opłakuję jej, idioto! Płaczę z powodu moich przyjaciół. Tam w kraju, w Indiach i w Bangladeszu też, krew popłynie teraz ulicami. Będą zamieszki - pójdą w ruch noże i karabiny. Śmierć na ulicach, już to widziałam. To będzie jak Maszar, Dzień Sądu - ludzie będą ginąć jak muchy, Samad. Ty to wiesz i ja wiem. A w Delhi będzie najgorzej, tam zawsze jest najgorzej. Mam rodzinę w Delhi, mam tam przyjaciół, dawnych kochanków... 18K I tu Samad uderzył ją w twarz, trochę za tych dawnych kochanków, a trochę dlatego że po raz pierwszy od wielu lat nazwano go bhainchute (w wolnym przekładzie to ktoś, kto, mówiąc wprost, pieprzy własne siostry). Trzymając się za policzek, Alsana ciągnęła spokojnie: - Płaczę, bo użalam się nad tymi tam biedakami, i płaczę z radości, że nie są to moje dzieci! Ich własny ojciec ma je za nic, jest wobec nich okrutny, tak, okrutny, ale przynajmniej nie zginą na ulicy jak szczury. A więc zanosiło się na jedną ze zwykłych awantur: ta sama pozycja wyjściowa, ten sam spór, to samo wzajemne obwinianie się, te same prawe sierpowe i haki. Gole pięści. Gong. Samad wychodzi ze swojego narożnika. - Nie, ich czeka znacznie gorszy los: będą tkwić w moralnym bagnie tego kraju z matką, która dostaje fioła. Kompletnej szajby. Spójrz na siebie, zobacz, jak wyglądasz! Zobacz, jaka jesteś gruba! - Złapał ją za wałek tłuszczu i natychmiast puścił, jakby mogła go zarazić. - Zobacz, jak ty się ubierasz. Tenisówki i sari? A to, co to takiego? - zapytał, wskazując na jej głowę. Był to jeden z afrykańskich zawojów Clary, długa, piękna wstęga pomarańczowej, przetykanej złotem tkaniny, którą Alsana z upodobaniem owijała swoją gęstą grzywę. Samad ściągnął szal i cisnął go przez pokój, a włosy Alsany rozsypały się i opadły jej na plecy. - Nie wiesz nawet, kim jesteś i skąd pochodzisz. Nie będziemy się więcej widywać z rodziną - wstydzę się im z tobą pokazywać. Wciąż mnie pytają: „Dlaczego zapuściłeś się aż do Bengalu po żonę, dlaczego nie pojechałeś po prostu do Putney?”. Alsana uśmiechnęła się smutno i potrząsnęła głową, a tymczasem Samad, udając spokojnego, napełniał czajniki i garnki wodą i stawiał je z trzaskiem na gazie. - A ty masz na sobie piękne lungi, Samad Mian - powiedziała Alsana z goryczą, wskazując podbródkiem na jego niebieski dres do joggingu i baseballową czapeczkę L A Raiders, którą dostał od Poppy. - Różnica tkwi tu - powiedział, nie patrząc na nią i waląc się z głuchym dudnieniem w pierś. - Dziękujesz Bogu, że jesteśmy w Anglii, bo przesiąkłaś nią na wskroś. Mogę cię zapewnić, że tych chłopców spotkałby w kraju lepszy los niż gdziekolwiek indziej... - Nawet nie zaczynaj, Samad Miah! Prędzej się zabiję, niż się zgodzę, żeby moja rodzina wróciła do kraju, w którym zagrożone byłoby nasze życie! Cłara opowiedziała mi wszystko. Że zadawałeś jej dziwne pytania. Co ty knujesz, Samad? Słyszałam też od Zinat tę całą historię o polisie ubezpieczeniowej... A kto ma umrzeć? Coś mi tu cuchnie. Powtarzam: chyba po moim trupie... - No to skoro będziesz już martwa, Alsi... - Zamknij się! Zamknij się! Ja nie jestem wariatką. To ty chcesz mnie wpędzić w obłęd! Dzwoniłam do Ardashira, Samad. Powiedział mi, że wyszedłeś z pracy o wpół do dwunastej. Jest druga w nocy. Ja jeszcze nie zwariowałam. - Nie, jest z tobą gorzej. Masz chorą dusz?. I ty nazywasz się muzuł-manką... AJsana gwałtownie obróciła się do męża, który usiłował skoncentrować całą uwagę na parze wydobywającej się ze świstem z czajnika. - Nie, Samad. Bynajmniej. Ja się nikim nie nazywam. Nie mam pretensji do bycia kimkolwiek. To t y nazywasz siebie muzułmaninem. Ty zawierasz układy zAllahem. Ty jesteś tym, kto będzie z nim rozmawiał, kiedy nadejdzie Maszar. Ty, Samad Miah. Ty, ty, ty! Runda druga. Samad wyprowadził lewy prosty. Alsana zaprawiła go prawym sierpowym w żołądek, a następnie trafiła go w lewą kość policzkową. Potem rzuciła się w stronę drzwi do ogrodu, ale Samad złapał ją w pasie chwytem zawodnika rugby, powalił na podłogę i wbił jej łokieć w kość ogonową. Alsana, zawodniczka cięższej wagi, uklękła i uniosła go do góry, po czym wytaszczyła go do ogrodu, gdzie dwukrotnie kopnęła leżącego w czoło - te dwa krótkie, energiczne kopniaki nogą obutą w miękki pantofel nie wyrządziły mu jednak większej krzywdy i w ułamku sekundy Samad był znów na nogach. Wczepili się sobie we włosy; Samad zdecydowany był ciągnąć do pierwszej krwi, ale kolano Alsany pozostało wolne i natychmiast weszło w kontakt z kroczem Sa-mada, zmuszając go, żeby puścił. Zamachnął się na oślep, zamierzając trafić ją w zęby, lecz trafił w ucho. Mniej więcej w tym momencie na wpół przebudzeni bliźniacy wypełzli z łóżek i stanęli przy długim kuchennym oknie, żeby przyjrzeć się walce. Rozbłysły włączane automatycznie lampy, oświetlając ogród Iqbalow niczym stadion. - Abba - powiedział Magid, oceniając aktualną sytuację na ringu. - Zdecydowanie abba. - Nie ma mowy, facet - odparł Millat, mrużąc oczy przed światłem. - Założę się o dwa pomarańczowe lizaki, że atnma mu powyrywa nogi z tyłka. - Oooooo! - zawołali nagle unisono, jak gdyby zaczął się pokaz ogni sztucznych, po czym zakrzyknęli jeszcze raz: - Aaaaaa! Alsana właśnie zakończyła walkę z niewielką pomocą grabi. - A teraz może ci, którzy muszą iść rano do pracy, będą mogli wreszcie się zdrzemnąć! Przeklęci kolorowi! - rozległ się w ciemnościach głos któregoś z sąsiadów. Kilka minut później Samad i Alsana weszli do domu, podpierając się jak zwykle wzajemnie (trochę z czułością, a trochę po to, żeby nie upaść). Samad wciąż odczuwał skutki lekkiego wstrząśnienia mózgu. - Do łóżka - powiedział, przeciągając dłonią po gęstych, czarnych czuprynach chłopców. Już w drzwiach zatrzymał się. - Podziękujesz mi - powiedział, zwracając się do Magida, który uśmiechnął się blado, sądząc, że może w końcu dostanie od abby obiecanego „Małego chemika”. - Podziękujesz mi kiedyś. Ten kraj to nic dobrego. Rozszarpujemy się tu wzajemnie na strzępy. Potem wszedł na górę i zatelefonował do Poppy Burt-Jones; obudził ją, by oświadczyć, że nie będzie więcej całowania się popołudniami, obciążonych poczuciem winy spacerów, konspiracyjnych kursów taksówkami. Koniec romansu. Być może wszyscy Iqbalowie byli prorokami, bo wyczulony nos Alsa-ny trafnie wyczuł zbliżające się dramatyczne wydarzenia. Publiczne ścinanie głów, całe rodziny palone podczas snu, ciała powieszonych na Kasz-mirskich Wrotach, oszołomieni ludzie potykający się o własne części ciała, ucinane muzułmanom przez sikhów i sikhom przez hindusów nogi, palce rąk i nóg, nosy. I zęby, wszędzie zmieszane z kurzem zęby, rozsiane po całym kraju. Do czwartego listopada, kiedy to Alsana wynurzyła się z wanny, by usłyszeć trzeszczący głos Naszego Wysłannika z Delhi, dochodzący z radia na ściennej apteczce, zginęło tysiąc ludzi. Było to straszne. Ale Samad widział rzecz w ten sposób, że niektórzy mają ten luksus, że siedzą sobie w wannie i słuchają wiadomości z dalekich krajów, podczas gdy inni muszą zarabiać na życie, mają romanse, o których muszą zapomnieć, i dziecko, które muszą porwać. Wbił się więc w białe spodnie dzwony, sprawdził bilet lotniczy, zadzwonił do Archiego, żeby jeszcze raz przepowiedzieć sobie z nim cały plan, i wyszedł do pracy. W metrze siedziała młodziutka, ładniutka dziewczyna, ciemnowłosa, hiszpańska w typie, ze zrośniętymi brwiami - i płakała. Siedziała naprzeciwko niego, miała na sobie grube, różowe getry i płakała, zupełnie się z tym nie kryjąc. Nikt nie odezwał się słowem. Nikt nic nie zrobił. Wszyscy mieli nadziej?, że wysiądzie na stacji Kilburn. Ale ona jechała dalej i wciąż płakała; West Hampstead, Finchley Road, Swiss Cottage, St John’s Wood. Przy Bond Street wyciągnęła z plecaka zdjęcie niezbyt na oko sympatycznego młodego człowieka i pokazała je Samadowi i paru innym pasażerom. - Dlaczego rzucił? Łamie serce... Neil, powiedział, że na imię mu Neil. Neil. Neil. Przy Charing Cross, na końcowym przystanku, Samad widział, jak przeszła na drugi peron i wsiadła do pociągu jadącego z powrotem do Willesden Green. Wszystko to było nawet romantyczne. Ów sposób, w jaki wymówiła imię „Neil”, jak gdyby ono samo było nabrzmiałe dawną namiętnością i zawierało w sobie poczucie straty. Typowy upust kobiecego żalu. Obawiał się czegoś podobnego ze strony Poppy; podnosił słuchawkę telefonu, spodziewając się cichego, rytmicznego płaczu, a później listów, pewnie pachnących i poplamionych łzami. I to jej rozpaczą miał się sycić, tak jak to prawdopodobnie robił teraz Neil, jej żal miał być tą epifanią, która przybliży go o krok do zbawienia. Ale zamiast tego usłyszał: „Pieprz się, pieprzony palancie”. - A nie mówiłem? - rzekł Shiva, potrząsając głową i podając Samadowi koszyczek z żółtymi serwetkami, żeby poskładał je w zamki. - Mówiłem ci przecież, żebyś się nie ładował w takie afery. Za dużo w tym historii, historycznych zaszłości, bracie. Bo, rozumiesz, ona jest wściekła nie tylko na ciebie. Samad wzruszył ramionami i wrócił do swoich wieżyczek. - Tak, człowieku, historia, historia. Jakby to wszyscy brązowoskórzy faceci porzucali angielską kobietę, jakby jakiś „globalny” Nehru mówił „pa, pa” madame Brytanii. - Shiva, ożywiany ambicją doskonalenia się, uczęszczał na kursy uniwersytetu powszechnego. - To wszystko jest strasznie skomplikowane. Kwestia dumy. Założę się o dychę, że widziała w tobie służącego, gościa, który będzie spełniał jej zachcianki. - Wcale nie - zaprotestował Samad. - To nie było tak. Nie żyjemy w średniowieczu, Shiva, mamy 1984 rok. -1 to dowodzi, jak mało wiesz. Z tego, co mi mówiłeś, wynika, że to klasyczny przypadek, bracie. Klasyczny. - Ach, mam teraz inne zmartwienia - mruknął Samad (obliczając w myślach, że jego dzieci powinny już spać bezpiecznie u Jonesów i że dopiero za dwie godziny Archie będzie musiał obudzić Magida, nie budząc przy tym Millata). - Problemy rodzinne. - To nie jest pora na te sprawy! - zawołał wystrojony w czarny smoking Ardashir, który zaszedł ich jak zwykle cichcem od tyłu, żeby sprawdzić, jak prezentują się blanki na zamkach Samada. - Nie pora na roztrząsanie rodzinnych problemów, kuzynie. Każdy ma swoje troski, każdy stara się jakoś utrzymać na powierzchni. Ja usiłuję skombinować forsę na bilet dla mojej pyskatej siostry, ale do pracy przychodzić muszę i muszę jakoś ciągnąć. A dziś zapowiada się bardzo pracowity wieczór, kuzynie - dodał i wyszedł z kuchni, żeby rozpocząć swoją wędrówkę po parkiecie restauracji. - Nie możesz mnie zawieść. Był to istotnie najbardziej pracowity wieczór w tygodniu, sobota, kiedy to ludzie napływali falami: przed teatrem, po teatrze, po pubie, po klubie; pierwsi uprzejmi i rozmowni, drudzy nucący melodyjki z przedstawień, trzeci hałaśliwi, ostatni zaś podchmieleni i agresywni. Ci z teatru byli naturalnie faworytami obsługi: nie awanturowali się, dawali hojne napiwki i wypytywali o wschodnie potrawy - o region, z jakiego pochodziły, o ich historię - na co młodsi kelnerzy (których najdalszymi wyprawami na wschód były codzienne jazdy do Whitechapel, Smithfield czy Isle of Dogs) ochoczo zmyślali, starsi zaś z dumą i wiernie rekonstruowali owe kulinaria, rysując wykresy na różowych serwetkach. W National Theatre szło od kilku tygodni /’// Bet She Is!, odkurzony musical z lat pięćdziesiątych, którego akcja rozgrywała się w latach trzydziestych. Była to historia bogatej dziewczyny, która ucieka z domu i spotyka biednego chłopca, udającego się właśnie do Hiszpanii, aby wziąć udział w wojnie domowej. Młodzi zakochują się w sobie. Nawet Samad, który nie miał specjalnego ucha do melodii, zebrał dość porzuconych programów i słyszał dostatecznie często, jak ludzie przy stolikach śpiewają piosenki z tego musicalu, żeby nauczyć się większości z nich. Podobały mu się nawet, pozwalały oderwać się od codziennego kieratu (a dziś nawet więcej - dziś cudownie łagodziły niepokój, czy Archiemu uda się dostarczyć Magida pod Pałace punktualnie o pierwszej w nocy). Nucił te piosenki razem z resztą personelu kuchennego niczym jakąś rytmiczną pieśń pracy towarzyszącą siekaniu, szatkowa-niu i ucieraniu. „Widziałam Operę Paryską i cuda Dalekiego Wschodu...” - Samad Miah, nie widziałeś gdzieś gorczycy? „Spędzałam lato nad Nilem, a zimy na stokach narciarskich...” - Gorczycy... Zdaje się, że widziałem, jak brał ją Muhammed. „Miałam brylanty, rubiny, futra i suknie z aksamitu...” - Zawsze ja. Nie miałem żadnej gorczycy! „Sam Howard Hughes zrywał dla mnie winogrona...” - Przykro mi, Shiva, ale jeśli staruszek jej nie brał, to nie wiem, gdzie jest, „Lecz czymże jest to wszystko bez miłości?” - To co to jest w takim razie? - Shiva podszedł do Samada i sięgnął po paczuszkę gorczycy leżącą tuż pod prawym łokciem Samada. - Ejże, Sam, weź no się w garść. Bujasz dziś w obłokach. - Przepraszam... Mam tyle na głowie... - Ciągle ta twoja przyjaciółeczka, co? - Ciszej, Shiva. - „Mówią, że jestem zepsutym, bogatym dziewuszyskiem, które tylko przysparza kłopotów...” - zaśpiewał Shiva z przedziwnym, transatlan-tycko-hinduskim akcentem. - To mój ulubiony fragment: „Ale gdy ktoś mnie pokocha, odpłacę mu z nawiązką”. Shiva schwycił mały wazonik z akwamaryny i odśpiewał do niego swe wielkie finale: - „Lecz żadne pieniądze nie kupią mi miłości mej ukochanej...” Powinieneś sobie wziąć te słowa do serca, Samad Miah - powiedział wreszcie, absolutnie pewien, że ostatnie posunięcia Samada z zastawem hipotecznym służą finansowaniu jego romansu. - To złota myśl. Kilka godzin później w wahadłowych drzwiach znów pojawił się Ardashir i brutalnie przerwał śpiewy, żeby wygłosić drugą część swej mobilizującej przemowy. - Panowie, panowie! Naprawdę dosyć już tego! Posłuchajcie: jest wpół do jedenastej. Ludzie obejrzeli przedstawienie. Są głodni. Zjedli tylko po jednej marnej porcji lodów w przerwie i wypili mnóstwo bombaj-skiego dżinu, który jak wszyscy wiemy, zaostrza apetyt na kurczaka curry. I w tym momencie my wkraczamy do akcji. Dwa stoliki z piętnastu w końcu sali są już zajęte. No więc jeśli ktoś poprosi o wodę, co zrobicie? Co zrobisz, Ravind? Ravind, nerwowy szesnastolatek, bratanek kucharza, był w restauracji nowicjuszem. - Powiem im... - Nie, Ravind. Co zrobisz, zanim cokolwiek im powiesz? Ravind zagryzł wargę. - Nie wiem, panie Ardashirze. - Pokiwasz głową - rzekł Ardashir, kiwając głową. - A jednocześnie spojrzysz na nich z troską, tak, jakbyś był bardzo przejęty ich samopoczuciem - Ardashir zademonstrował stosowne spojrzenie. -1 co wtedy powiesz? - Woda nie ugasi pragnienia, sir. - A co gasi pragnienie, Ravind? Co pomoże dżentelmenowi, który czuje palenie w żołądku? - Dodatkowa porcja ryżu, panie Ardashirze. - I co jeszcze? Co jeszcze? Ravind wyglądał na kompletnie zagubionego, pot wystąpił mu na czoło. Samad, który sam był zbyt często poniżany przez Ardashira, żeby czerpać satysfakcję z widoku jego kolejnej ofiary, nachylił się do wilgotnego ucha Ravinda, żeby mu podpowiedzieć. Twarz chłopca rozjaśniła się wdzięcznością. - Dodatkowa porcja chleba naan, panie Ardashirze! - Tak, ponieważ wchłania on chilli, a co ważniejsze, woda jest za darmo, a chleb kosztuje funt dwadzieścia. - Słuchaj no, kuzynie - zwrócił się do Samada, kiwając mu kościstym palcem. - Jakże ten chłopiec ma się czegokolwiek nauczyć? Następnym razem daj mu odpowiedzieć samemu. Masz swoje zajęcie; te dwie panie przy stoliku dwunastym zażądały, żeby obsługiwał je nie kto inny, jak starszy kelner, więc... - Ale ja myślałem, że będę mógł dzisiaj zostać w kuchni... A poza rym nie chcę, żeby mnie traktowali jak jakiegoś osobistego lokaja. Jest dziś za dużo roboty - nie podoba mi się to, kuzynie. W tym momencie Samada ogarnia nagła panika. Jest dziś tak pochłonięty myślami o nocnym porwaniu, o perspektywie rozdzielenia bliźniaków, że nie ufa sobie, jeśli chodzi o gorące talerze, parujące miseczki z dałem, pryskający tłuszcz z pieczonego kurczaka, o te wszystkie niebezpieczeństwa, jakie czyhają na jednorękiego kelnera. Głowę ma cał-kowicie zajętą myślami o synach. Porusza się tego wieczoru w jakimś półśnie. Znów obgryzł wszystkie paznokcie; za chwilę pokaże się krew. Słyszy własny głos: - Ardashir, ja mam tysiące rzeczy do zrobienia tutaj, w kuchni. I dlaczego muszę... Odpowiedź brzmi: - Bo starszy kelner jest najlepszym kelnerem i oczywiście te panie zapłaciły mi - nam - ekstra za ten przywilej. Nie wykręcaj się, proszę, kuzynie. Stolik dwunasty, Samad Miah. Lekko spocony Samad, z białą serwetką przewieszoną przez lewe ramię, zaczyna fałszywie nucić przebój z musicalu i wchodzi z impetem w wahadłowe drzwi. „Czego chłopak nie zrobi dla dziewczyny? Jakich nie zdobędzie pach-nideł, jak wielkiej nie złowi perły?” Do stolika numer dwanaście jest daleko. Nie w sensie odległości, bo to zaledwie dwadzieścia metrów, ale ta wędrówka przez intensywne wonie, głośny gwar i krążące w powietrzu żądania gości wydaje się bardzo długa. Trzeba przedrzeć się przez zasieki nawoływań Anglików, przejść obok stolika numer dwa, nakrywając po drodze pełną popielniczkę drugą i, podniósłszy ją, wymienić z gracją na czystą, minąć stolik czwarty, gdzie stoi jakieś niemożliwe do zidentyfikowania danie, którego nikt nie zamawiał, zamienić parę słów ze stolikiem piątym, który chciałby się połączyć z szóstym bez względu na niewygodę, i zatrzymać się przy stoliku siódmym, który chce ryżu podsmażanego z jajkiem, bez względu na to, czy danie jest chińskie czy nie. A tu jeszcze stolik ósmy się kiwa. I domaga się wina! I piwa! Wędrówka jest naprawdę długa, jeśli człowiek chce sobie jakoś poradzić z tą dżunglą, spełniając wszystkie niekończące się życzenia, zaspokajając pragnienia i żądania tych wszystkich klientów o różowych twarzach, w których Samad dostrzega nagle trzymających nogi na stole dżentelmenów w hełmach tropikalnych, ze strzelbami na podołkach oraz damy sączące herbatę na werandach i wachlowane strusimi piórami przez brązowoskórych chłopców. „Jakich nie pokona odległości, ilu nie ścierpi uderzeń młotka licytatora...” Jakże jest wdzięczny Allahowi (tak, madame, w tej chwileczce, ma-dame), jak bardzo raduje go myśl, że Magid, przynajmniej Magid odleci już za cztery godziny na Wschód, opuści ten kraj z jego wszystkimi żądaniami, jego nieustannymi zachciankami, ten kraj, w którym nie istnieją takie pojęcia jak cierpliwość czy współczucie, w którym ludzie chcą mieć wszystko od razu, w tej sekundzie („czekaliśmy na te jarzyny dwadzieścia minut!”), wymagając, by dostarczać im ukochanych, dzieci, przyjaciół, a nawet bogów jak najmniejszym kosztem i w mgnieniu oka, tak jak stolik dziewiąty, który chce mieć natychmiast swoje krewetki tandoori... „... Na aukcji obrazów, ilu nie kupi Rembrandtów, Klimtów, de Kooningów?” Ci ludzie wyrzekają się wiary w zamian za przyjemności seksu, a seksu za władzę, zastępują bojaźń Bożą zadufaniem, wiedzę ironią, nakrycie głowy, przez które wyraża się szacunek dla Boga, szokującą burzą jaskra-wopomarańczowych włosów... Kobieta siedząca przy stoliku dwunastym to Poppy - Poppy Burt-Jones. I już samo to imię i nazwisko wystarczyłoby (bo Samad jest teraz w euforii; ma niebawem rozdzielić swoich dwóch synów jak zdenerwowany chirurg, który po raz pierwszy niepewnie zbliża pośliniony nóż do skóry syjamskich bliźniaków), a więc samo to imię wystarczyłoby, żeby jego mózg eksplodował. Już samo to imię jest torpedą zmierzającą w stronę maleńkiej łodzi rybackiej, torpedą, która rozsadzi mu mózg. Ale jest tu jeszcze coś więcej niż imię, niż echo imienia wymówionego przez jakiegoś bezmyślnego durnia czy znalezionego na końcu jakiegoś starego listu - jest sama Poppy Burt-Jones w swej własnej, upstrzonej piegami osobie. Siedzi chłodna i zdeterminowana ze swoją siostrą, która wydaje się, jak wszystkie siostry tych, których pożądaliśmy, jej brzydszą, zniekształconą wersją. - No powiedz coś - mówi nagle Poppy, bawiąc się paczką marlboro. - Nie usłyszymy żadnych dowcipnych uwag? Żadnych głodnych kawałków o wielbłądach i orzechach kokosowych? Nie masz nic do powiedzenia? Samad nie ma nic do powiedzenia. Przestaje po prostu nucić swoją melodyjkę, pochyla głowę pod dokładnie takim jak należy kątem i pełen szacunku, z gotowością zawiesza pióro nad notesem. Wszystko to jest jak sen. - No dobrze - mówi Poppy jadowicie, mierząc Samada wzrokiem od stóp do głów i zapalając papierosa. - Niech będzie po twojemu. W porządku. Na przystawkę weźmiemy jagnięce samosy i to jogurtowe coś, jak się to tam nazywa. - A jako danie główne - mówi niższa, brzydsza, bardziej pomarań-czowowłosa i perkatonosa siostra - dwa razy zraziki jagnięce z ryżem i z frytkami, panie starszy, jeśli łaska. * Przynajmniej Archie jest punktualny; zjawia się właściwego dnia, o właściwej godzinie - piątego listopada 1984 roku, o pierwszej w nocy. Stoi w długim prochowcu przed restauracją, przy swoim samochodzie marki Vauxhall; jedną ręką gładzi nowiutkie opony pirelli, w drugiej trzyma papierosa, zupełnie jak Bogart albo szofer, albo szofer Bogarta. Nadchodzi Samad, ujmuje prawicę Archiego i czuje chłód palców przyjaciela, czuje, że ma wobec niego wielki dług wdzięczności. Bezwiednie chucha mu w twarz mroźnym obłokiem. - Nie zapomnę ci tego, Archibald - mówi. - Nie zapomnę, co zrobiłeś dla mnie dziś w nocy, przyjacielu. Archie szura w zakłopotaniu nogami. - Sam, zanim tego... Muszę ci coś... Ale Samad już chwyta za klamkę i to, co widzi, czyni zbędnymi wyjaśnienia Archiego: na tylnym siedzeniu kuli się trójka dzieci, niczym jakaś nieudana puenta. - Obudzili się, Sam. Wszyscy troje spali w tym samym pokoju - no wiesz, jak to u kogoś. Nie mogłem nic zrobić. Narzuciłem im płaszczyki na piżamy - nie mogłem ryzykować obudzenia Clary - m u s i a ł e m ich przywieźć. Irie spała. Zwinięta w kłębek, z głową na popielniczce i nogami na skrzyni biegów. Ale Miłlat i Magid wyciągnęli radośnie ręce do ojca, zaczęli go szarpać za nogawki spodni i głaskać po brodzie. - Hej, abba\ Gdzie jedziemy, abbai Na dyskotekę, tak żeby atntna nie wiedziała? Naprawdę? Samad patrzy surowo na Archiego; ten wzrusza ramionami. - Przejedziemy się na lotnisko. Na Heathrow. - O rany! - A kiedy tam dojedziemy, Magid... Magid... Wszystko jest jak sen. Samad czuje na policzkach łzy, nie może ich powstrzymać. Wyciąga rękę i przytula starszego o dwie minuty syna do piersi tak mocno, że łamie mu okulary. - A potem Magid poleci samolotem z ciocią Zinat. -1 wróci? - To Miłlat. - Byłoby klawo, jakby nie wrócił! Magid uwalnia się z żelaznego uścisku ojca. - Czy daleko lecimy? Wrócimy przed poniedziałkiem? Bo ja muszę śledzić, jak przebiega moja fotosynteza. Wziąłem dwie roślinki - jedną postawiłem w szafie, a drugą wystawiłem na słońce - i muszę zobaczyć, abba, muszę zobaczyć, która... Po latach, a nawet kilka godzin później, będzie to już historia, którą Samad postara się jak najszybciej zapomnieć. Której jego pamięć nie będzie nawet próbowała zarejestrować. Kamień znikający w toni. Sztuczna szczęka, która opada w ciszy na dno szklanki. - Wrócę na czas do szkoły, abba? - Daj spokój - odzywa się z powagą Archie z przedniego siedzenia. - Jak chcemy zdążyć, musimy się pośpieszyć. - Będziesz w poniedziałek w szkole, Magid. Przyrzekam. A teraz usiądź i siedź spokojnie. Zrób to dla abby. Samad zamyka drzwi samochodu i, nachyliwszy się, widzi, jak gorące oddechy jego synów bliźniaków zaparowują szybę. Podnosi jedną rękę i przytyka palce do ich ust za szkłem, intensywnie różowych, wilgotnych od śliny. 9. Bunt! Dla Alsany o różnicy między ludźmi nie stanowił kolor. Nie różniła ich też właściwie płeć, wiara czy ich umiejętność, powiedzmy, tańca w syn-kopowanym rytmie ani talent do robienia pieniędzy. Prawdziwa różnica miała znacznie bardziej zasadniczy charakter. Tkwiła w ziemi. Była w niebie, W głębokim przekonaniu Alsany można było podzielić całą ludzkość na dwa odrębne obozy, prosząc tylko, by ludzie wypełnili bardzo prostą ankietę, podobną do tych, które zamieszcza w każdy wtorek magazyn „Woman’s Own”. a) Czy niebo, pod którym śpisz, może się kiedyś w końcu otworzyć? b) Czy ziemia, po której chodzisz, może nagle zadrżeć i rozstąpić się pod stopami? c) Czy istnieje prawdopodobieństwo (jeśli masz choć cień podejrzenia, że to możliwe, odpowiedz „tak”), że groźna góra, rzucająca cień na twój dom, może kiedyś ni stąd, ni zowąd wybuchnąć jak wulkan? Bo jeśli odpowiesz twierdząco na choćby jedno czy wszystkie z tych pytań, będzie to oznaczać, iż życie, jakie prowadzisz, jest życiem człowieka nocy, godziny czarów. Jest to życie zmienne, niefrasobliwe, banalne, beztroskie w najgłębszym sensie tego słowa, łatwe do zgubienia jak breloczek od kluczy albo spinka do włosów. I jest to stan swoistego letargu: dlaczego by nie siedzieć cały ranek, cały dzień, cały rok pod tym samym cyprysem, rysując na piasku symbolizującą nieskończoność ósemkę? Więcej, takie życie to katastrofa, to chaos. Bo dlaczego by na przykład ot, tak sobie, dla kaprysu, nie obalić rządu, dlaczego by nie oślepić człowieka, którego nienawidzimy, dlaczego nie popaść w obłęd, nie pójść przez miasto, mamrocząc nieprzytomnie, wymachując rękami i rwąc włosy z głowy? Nie ma niczego, co by człowieka powstrzymało - a raczej nic nie mogłoby go powstrzymać. I to jest to. Właśnie to stanowi o różnicy. Ludzie, którzy stąpają twardo po ziemi, pod bezpiecznym niebem, nie mają o tym pojęcia; są jak angielscy jeńcy wojenni w Dreźnie, którzy nawet wtedy, kiedy wyły syreny, kiedy miasto stało się jednym wielkim morzem ognia, nalewali sobie jak gdyby nigdy nic herbaty i przebierali się do obiadu. Urodzeni w zielonej i milej krainie, krainie powściągliwości i umiarkowania, Anglicy pozbawieni są podstawowej zdolności do wyobrażenia sobie katastrofy, nawet kiedy jej sprawcą jest człowiek. Zupełnie inaczej patrzą na to ludzie z Bangladeszu, czyli dawnego Zachodniego Pakistanu, jeszcze dawniejszych Indii, a kiedyś Bengalu. Żyją, mając nad sobą niewidoczny palec, który uderza na oślep, wywołując katastrofy, powodzie i cyklony, huragany i obsunięcia ziemi. Przez pół roku polowa ich kraju znajduje się pod wodą. Całe pokolenia są zmiatane z powierzchni ziemi z regularnością zegarka. Średnia długość życia to pięćdziesiąt dwa lata i kiedy mowa o apokalipsie, o totalnej zagładzie, ludzie ci mają świadomość, że prowadzą w tej konkurencji, że pójdą na pierwszy ogień, pierwsi ześlizną się jak mieszkańcy Atlantydy do morza, kiedy te cholerne lodowce zaczną topnieć i spływać. To najzabawniejszy kraj na świecie, ten cały Bangladesz. Takie jest wyobrażenie Boga o naprawdę fantastycznym ubawie, Jego eksperyment w dziedzinie czarnej komedii. Bengalczykom nie trzeba dawać ankiet do wypełnienia. Katastrofy to ich codzienność. Na przykład między szesnastymi urodzinami Alsany (1971) i rokiem, w którym przestała rozmawiać z mężem (1985), zmarło w Bangladeszu więcej ludzi, więcej ludzi zginęło w wichurach i powodziach niż w Hiroszimie, Nagasaki i Dreźnie r a-zem wziętych. Milion ludzi straciło życie, które nauczono się tu od samego początku traktować lekko. I to właśnie miała tak naprawdę do zarzucenia Samadowi, to bolało ją bardziej niż jego zdrada, bardziej niż kłamstwa, bardziej niż uprowadzenie syna - właśnie to, że Magid będzie musiał nauczyć się traktować życie lekko. Nawet jeśli był względnie bezpieczny w górach Czattagam, w najwyższym punkcie tego nisko położonego, równinnego kraju, nienawistna była jej myśl, że Magid będzie taki, jaka była kiedyś ona: że brodząc bezmyślnie w wodach potopu lub dygocząc pod nawisłym czarnym niebem, nie będzie przywiązywał do życia wagi większej niż do garści drobnych monet. Wpadła oczywiście w histerie. Próbowała oczywiście ściągnąć go z powrotem. Rozmawiała z odpowiednimi władzami. Odpowiednie władze mówiły zaś: „Szczerze mówiąc, droga pani, bardziej martwi nas ich napływ niż odpływ” albo „Prawdę mówiąc, jeśli to pani mąż zorganizował t? podróż, to niewiele tu możemy...”, więc odkładała słuchawkę. Po kilku miesiącach przestała wydzwaniać. Chodziła zdesperowana na Wembley i do Whitechapel i przesiadywała w domach krewnych, spędzając tam całe niekończące się weekendy wypełnione płaczem, jedzeniem i wysłuchiwaniem słów pociechy, ale coś w środku mówiło jej, że choć kurczak curry był świeży, współczucie nie jest całkiem szczere. Byli bowiem tacy, którzy cieszyli się w głębi duszy, że Alsana Iqbal, ze swoim wielkim domem i czar-no-białymi przyjaciółmi, z mężem, który wyglądał jak Omar Sharif, i synem, który mówił jak książę Walii, teraz straciła rezon i jak oni wszyscy musi się przyzwyczaić do swej niedoli jak do starego, znajomego sań. Była w ich zatroskaniu pewna satysfakcja, nawet wtedy, gdy Zinat (która nigdy nie ujawniła swej roli w całej aferze) sięgała ponad oparciem krzesła, żeby zamknąć rękę Alsany we współczującym uścisku swych szponów. - Och, Alsi, wciąż myślę o rym, jaka to szkoda, że musiał wziąć akurat tego dobrego chłopca! On był taki mądry i tak cudownie wychowany! Z takim nie trzeba się martwić, że zacznie brać narkotyki i będzie się zadawał z zepsutymi dziewczynami. Jedyny problem to wydatki na okulary dla takiego mola książkowego. Och tak, czerpali z tego pewną przyjemność. Nie powinniśmy nigdy zapominać o przyjemności, jaką czerpią ludzie z oglądania bólu, który nie jest ich bólem, z przekazywania złych wieści, oglądania w telewizji bombardowań, wsłuchiwania się w tłumiony szloch w słuchawce telefonu. Ból sam w sobie jest po prostu Bólem. Ale Ból + Odległość = Rozrywka, podglądactwo, ludzka ciekawość, cinema verite, zdrowy śmiech do rozpuku, współczujący uśmiech, podniesione brwi, maskowana pogarda. Alsana wyczuwała to wszystko i jeszcze coś więcej, kiedy dwudziestego ósmego maja 1985 roku zaczęły się urywać telefony od krewnych, którzy dzwonili, żeby ją poinformować o najnowszym cyklonie i wyrazić z jego powodu współczucie. - Alsi, po prostu musiałam zadzwonić. Mówią, że w Zatoce Bengal-skiej pływa tyle ciał... - W radiu właśnie podali wiadomość z ostatniej chwili - dziesięć tysięcy! - Ci, którzy ocaleli, pływają na dachach domów, a rekiny i krokodyle łapią ich za nogi! - To musi być straszne, Alsi, tak nic nie wiedzieć, nie mieć żadnej pewności... Przez sześć dni i sześć nocy Alsana nie wiedziała nic, nie miała żadnej pewności. Przez cały ten tydzień czytała mnóstwo wierszy bengalskiego poety Rabindranatha Tagore i starała się usilnie uwierzyć w jego zapewnienia („Mrok nocy to worek, który pękając, sypie złotem jutrzenki”), ale w głębi duszy była kobietą praktyczną i nie znajdowała w poezji pociechy. Przez te sześć dni jej życie było życiem nocnej pory czarów. Ale siódmego dnia pojawiło się światełko; nadeszły wiadomości, że Magid ma się dobrze i cierpi tylko z powodu złamanego nosa: w meczecie spadł mu z wysokiej półki na głowę wazon, zrzucony pierwszym podmuchem pierwszych wichrów (i proszę nie zapominać o tym wazonie, bo to właśnie on zaprowadzi Magida za nos ku jego powołaniu). Tylko służący, którzy dwa dni wcześniej wytrzasnęli skądś trefny gin i wybrali się, stłoczeni w należącej do rodziny furgonetce, na wycieczkę do Dhaki, pływali teraz brzuchami do góry w rzece Dżamnie, a ogłupiałe srebrnopłe-twe ryby gapiły się na nich wytrzeszczonymi oczami. Samad triumfował. - Widzisz? Nie stanie mu się krzywda w Czattagam! Tu jest nawet lepsza wiadomość: był w meczecie. Lepiej, że złamał nos w meczecie, niżby mieli mu go złamać w bójce w Kilburn! Jest dokładnie tak, jak się spodziewałem. Uczy się tradycji. Może nie? Alsana zastanowiła się przez chwilę, a potem powiedziała: - Możliwe, Samad Miah. - Jak to „możliwe”? - Może tak, Samad Miah, a może nie. Alsana postanowiła przestać normalnie rozmawiać ze swoim mężem. Postanowiła, że przez najbliższe osiem lat nigdy nie powie mu „tak” ani „nie” i w ten sposób zmusi go do tego, żeby żył tak jak ona - w ciągłej niewiedzy, w ciągłej niepewności. Traktowała zdrowie psychiczne Sa-mada jako zastaw, którego nie zamierzała oddawać, dopóki nie zostanie w pełni spłacona, czyli dopóki nie wróci jej starszy-o-dwie-minuty-syn-numer-jeden i dopóki nie będzie mogła znów położyć swej pulchnej dłoni na jego gęstej czuprynie. Tak wyglądała jej przysięga, jej klątwa rzucona na Samada - i była to zemsta zaiste wyborna. Czasami dopro- wadzata go tym niemal do granic wytrzymałości, do etapu noża kuchennego i apteczki. Ale Samad należał do tych, którzy są zbyt uparci, żeby się zabić, jeśli tylko miałoby to dać komuś satysfakcję. Jakoś to wytrzymywał. Alsana zaś, przewracając się w nocy na bok, mamrotała przez sen: „Ściągnij go tu z powrotem, idioto... jeśli nie chcesz dostać od tego wszystkiego fioła, to po prostu sprowadź moje dziecko z powrotem”. Ale nawet gdyby Samad był skłonny wywiesić białą dhoti, na sprowadzenie Magida z powrotem nie było pieniędzy. Nauczył się więc z tym żyć. Doszło do tego, że gdy ktoś powiedział do niego na ulicy czy w restauracji „tak” albo „nie”, nie bardzo wiedział, jak zareagować, bo zapomniał, co te dwa eleganckie słówka znaczą. Nigdy nie słyszał ich z ust AJsany. Jakiekolwiek padało w domu Iqbalow pytanie, nigdy nie słyszało się odpowiedzi wprost. - Nie widziałaś moich kapci, Alsana? - Może i widziałam, Samad Miah. - Która jest godzina? - Może trzecia, Samad Miah, ale Allah jeden wie, że może być i czwarta. - AJsana, gdzie położyłaś pilota? - Może być w szufladzie, Samad Miah, ale może też być za kanapą. I tak to wyglądało. Wkrótce po majowym cyklonie Iqbalowie dostali list od starszego-o-dwie-minuty- syna, napisany starannie na kartce wydartej z zeszytu. Do listu załączone było najnowsze zdjęcie chłopca. Nie był to pierwszy list od Magida, ale Samad dostrzegł pewną różnicę, coś, co go podnieciło i jak gdyby uprawomocniło jego krytykowaną przez wszystkich decyzję. A mianowicie pewną zmianę tonacji, oznakę dojrzałości i stopniowego przyswajania przez syna mądrości Wschodu. Najpierw uważnie przeczytał list w ogrodzie, po czym zaniósł go do kuchni i z wielką satysfakcją odczytał na głos Clarze i Alsanie, które popijały miętową herbatę. - Posłuchajcie, co pisze: „Wczoraj dziadek sprał Tamima (służącego) pasem, aż chłopak miał tyłek czerwony jak pomidor. Powiedział, że Ta-mim ukradł jakieś świece {to prawda, sam widziałem!) i musi za to ponieść karę. Powiedział jeszcze, że czasem karze Allah, a czasem muszą to robić ludzie i mądry człowiek zawsze wie, czy to kolejka Allaha czy jego. Mam nadzieję, że kiedyś będę mądrym człowiekiem”. Słyszałyście? Chce być mędrcem. Ilu znacie chłopców w miejscowej szkole, którzy chcieliby być mędrcami? - Może żaden nie chce, Samad Miah, a może wszyscy chcą. Samad spojrzał spode łba na żonę i ciągnął dalej: - A tu pisze o swoim nosie: „Wydaje mi się, że wazon nie powinien stać w takim głupim miejscu, z którego może spaść i złamać dziecku nos. Jest to wina jakiejś konkretnej osoby i ta osoba powinna zostać ukarana {ale nie laniem w tyłek, chyba że jest malcem, a nie dorosłym, i nie ma jeszcze dwunastu lat). Kiedy ja dorosnę, to na pewno dopilnuję, żeby wazony nie stały w takich głupich miejscach, w których mogą być niebezpieczne, i zwrócę też uwagę na inne niebezpieczne rzeczy (a przy okazji: mój nos już się zagoił!)”. Widziałyście? Clara zmarszczyła brwi. - A co niby miałyśmy widzieć? - Najwyraźniej nie akceptuje wystroju meczetu, nie podobają mu się te pogańskie, zbędne i niebezpieczne ozdoby! Taki chłopiec wyrośnie na kogoś wielkiego, nie uważacie? - Może tak, Samad Miah, a może nie. - Może będzie politykiem, a może zostanie prawnikiem - zasugerowała Clara. - Bzdura! Mój syn nie będzie służył ludziom, tylko Bogu! On się nie lęka swoich obowiązków. Nie boi się być prawdziwym Bengalczykiem, prawdziwym muzułmaninem. Pisze tu, że kozioł na zdjęciu jest martwy. „Pomagałem zabić tego kozła, abba” - pisze. „Jeszcze się ruszał, kiedy przerąbaliśmy go na połowę”. Czy taki chłopak może się bać? Ponieważ najwyraźniej należało powiedzieć, że nie, Clara powiedziała to bez entuzjazmu i wzięła od Samada zdjęcie. Widniał na nim Magid ubrany jak zwykle w szarości; stał obok nieszczęsnego kozła na tle starego domu. - Och, spójrzcie tylko na jego nos! Spójrzcie na to złamanie. Ma teraz rzymski nos. Wygląda jak mały arystokrata, jak mały Anglik. Popatrz, Millat. - Clara podetknęła Millatowi zdjęcie pod jego mniejszy, bardziej spłaszczony nos. - Już nie jesteście tak do siebie podobni. - Wygląda - powiedział Millat, rzuciwszy okiem na zdjęcie - jak jakiś wódz. Samad, który nigdy nie był au fait z językiem willesdeńskiej ulicy, pokiwał z powagą głową i pogłaskał syna po głowie. - To dobrze, że już teraz dostrzegasz różnicę między wami. - Tu rzucił gniewne spojrzenie Alsanie, która stukała się zagiętym palcem w głowę. - Niektórzy mogą sobie kpić, ale my obaj wiemy, że twój brat wyprowadzi innych z mroku puszczy. Będzie przywódcą plemienia. To urodzony wódz. Tu Millat wybuchnął tak głośnym, tak niepohamowanym śmiechem, że stracił równowagę, pośliznął się na mokrej ścierce i złamał sobie nos, uderzając nim o zlew. Dwóch synów. Jeden niewidoczny i doskonały, zamrożony w wieku lat dziewięciu, statyczny w ramce fotografii stojącej nad telewizorem, który rzygał całym szajsem lat osiemdziesiątych - irlandzkimi bombami, angielskimi zamieszkami, transatlantyckimi impasami. Chłopiec górował nad tym całym bagnem nieskalany, bez skazy, wyniesiony na wyżyny niczym wiecznie uśmiechnięty Budda, zatopiony w pogodnej wschodniej kontemplacji, zdolny do wielkich czynów, urodzony muzułmanin, urodzony wódz - czyli mówiąc krótko, fenomen. Zjawiskowy dagero-typ z żywego srebra ojcowskiej wyobraźni, zakonserwowany w słonym roztworze matczynych łez. Ten syn stal milczący i daleki i „dobrze rokował”, zupełnie jak jedna z forpoczt Jej Królewskiej Wysokości na kolo- nizowanych wyspach, zastygły na zawsze w stanie pierwotnej naiwności, wiecznej niedojrzałości. Tego syna Samad nie widział. A wcześniej długo uczył się czcić to, czego nie mógł zobaczyć. Jeśli chodzi o syna, którego widział, tego, którego miał u boku i na głowie... no cóż, najlepiej było nie prowokować Samada do wypowiedzi na ten temat, czyli na temat „Kłopoty z Millatem”, ale według niego rzecz wyglądała tak: jest on drugim synem, spóźnionym jak autobus, spóźnionym jak tania przesyłka pocztowa, ślamazarą, który nie nadąża, przegranym już w pierwszym wyścigu przez kanał rodny, a teraz po prostu tym, który wlecze się z tyłu z powodu uwarunkowań genetycznych i w związku z nie-odgadnionymi i zawiłymi zamiarami Allaha. Przegranym o dwie minuty, których nigdy nie nadrobi w tych wszystkowidzących zwierciadłach, tych szklistych boskich kulach, czyli w oczach swego ojca. Dziecko bardziej melancholijne, bardziej refleksyjne niż Millat mogłoby spędzić resztę życia, usiłując nadrobić spóźnienie i czyniąc z siebie istotę żałosną, uganiać się za tymi dwiema nieuchwytnymi minutami, by w końcu złożyć je jak trofeum u stóp ojca. To jednak, co mówił o nim ojciec, nie dotykało Millata aż tak bardzo: Millat wiedział, że wcale nie jest tym, który zostaje z tyłu, nie jest żadnym „wodzem”, dupkiem ani pojebem - bez względu na to, co mówił jego ojciec. W języku ulicy Millat był czołowym rozrabiaką, pistoletem, asiorem i zmieniał swój wizerunek równie często jak buty; prowadził chłopaków na wzgórza, żeby zagrać w piłkę, lub schodził z nimi do miasta, żeby obrabiać automaty, byle jak najdalej od szkoły, jak najbliżej wypożyczalni kaset. W Rocky Video, ulubionej przystani Millata, prowadzonej przez pozbawionego skrupułów dealera koki, można było dostać pornosa, mając piętnaście lat, działkę hery, kiedy się miało lat jedenaście, a spod lady filmy o ćpaniu za pięć funtów. To właśnie tu Millat zdobywał tak naprawdę wiedzę o ojcach. Ojcach chrzestnych, braterstwie krwi, pacinodenirach, facetach w czerni, którzy świetnie się prezentowali, szybko mówili, nigdy nie obsługiwali żadnego (pierdolonego) stolika i mieli po parze idealnie sprawnych, zakończonych spluwami rąk. Nauczył się, że człowiekowi nie musi zagrażać powódź ani cyklon, żeby poczuł podniecający dreszczyk, żeby zdobył życiową mądrość. Że niebezpieczeństwa należy szukać. Millat wychodził na ulicę właśnie po to i choć Willesden Green to nie Bronx ani South Central, znalazł go trochę, akurat tyle, żeby wystarczyło. Był bezczelny i wyszczekany, a jego dzika uroda tkwiła w nim przez pewien czas ukryta, sprasowana jak diabeł w pudełku, żeby wyskoczyć, gdy miał lat trzynaście - i wtedy awansował z przywódcy obsypanych krostami wyrostków na bożyszcze kobiet. Był grajkiem z Willesden Green, za którym sznureczkiem podążały zadurzone dziewczęta, z językami na wierzchu, ze sterczącymi biustami, wpadając co chwilę do kałuż zawodów miłosnych... i wszystko dlatego, że był NAJWAŻNIEJSZY, że jego młode życie było ŻYCIEM pisanym wielkimi literami: pierwszy wśród swych rówieśników zaczął palić i pić, a nawet stracił to - TO! - mając niewiele ponad trzynaście lat. Okej, niezbyt wiele POCZUŁ, niewiele DOTKNĄŁ, wszystko byio WILGOTNE i zbijało go z tropu, stracił cnotę, nie bardzo nawet wiedząc, gdzie się podziała, ale jednak stracił ją, bo nie było NAJMNIEJSZEJ wątpliwości, że był najlepszy, mierząc na dowolnej skali młodocianych wybryków, był najjaśniejszym punktem społeczności nastolatków, DONEM, FIGURĄ, WYKRZYKNIKIEM, dzieckiem ulicy, przywódcą plemienia. W gruncie rzeczy jedyny kłopot z Millatem polegał na tym, że Millat kochał kłopoty. I był w tym dobry. Wróć: był w tym świetny. A jednak wszędzie - w domu, w szkole, w przeróżnych kuchniach rozrośniętego klanu Iqbal/Begum - toczyły się ożywione dyskusje na temat „Kłopoty z Millatem”, zbuntowanym trzynastoletnim Millatem, który pierdzial w meczecie, uganiał się za blondynkami i cuchnął tytoniem. Nie tylko zresztą on, ale wszystkie dzieci: Mujib (lat czternaście, karany za przejażdżki kradzionymi samochodami), Khandakar (lat szesnaście, romans z białą dziewczyną, wieczorem mascara na rzęsy), Di-pesh (lat piętnaście, marihuana), Kurshed (lat osiemnaście, marihuana i bardzo szerokie spodnie), Khaleda (lat siedemnaście, seks przed ślubem, z młodym Chińczykiem), Bimal (lat dziewiętnaście, student szkoły aktorskiej). Co się działo z tymi wszystkimi dziećmi, co było nie tak z pierwszymi na tej ziemi potomkami ludzi, którzy podjęli wielki transoceaniczny eksperyment? Czyż nie mieli wszystkiego, czego dusza zapragnie? Czy nie mieli całkiem sporych ogrodów, regularnych posiłków, czystej odzieży od Marksa i Sparksa i pierwszorzędnego, starannego wykształcenia? Czy rodzice nie zrobili dla nich, co tylko mogli? Czy nie przybyli wszyscy na tę wyspę z konkretnego powodu? Żeby mieć poczucie bezpieczeństwa? Czy nie czuli się bezpieczni? - Czują się zbyt bezpieczni - wyjaśnił Samad, pocieszając cierpliwie tę czy inną zapłakaną lub wściekłą ma lub baba albo zdezorientowanych dadu lub dida. - Są zbyt bezpieczni w tym kraju, accha. Żyją w wielkich plastikowych bańkach, wydmuchanych przez nas samych, ich życie zostało przez nas zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach. Ja osobiście, jak wiecie, pluje na nauki świętego Pawła, ale jakże słuszna jest jego mądra rada, która w rzeczywistości pochodzi od Allaha: „zaniechaj tego, co dziecięce”. Jak mogą nasze dzieci stać się mężczyznami, skoro nigdy nie stawały wobec męskich wyzwań? Hę? Teraz, z perspektywy czasu, nie mam wątpliwości, że odesłanie Magida było najlepszą decyzją. Zalecałbym to wszystkim. I tu wszyscy zjednoczeni w bólu, płaczki i utyskiwacze, patrzyli ponuro na tak hołubione zdjęcie Magida z kozłem. Siedzieli jak zahipnotyzowani, jak hindusi czekający, aż kamienna krowa zapłacze, aż zaczynało im się wydawać, że jakaś widzialna aura emanuje ze zdjęcia, aura dobra i męstwa wbrew wszelkim przeciwnościom, wbrew piekłu i powodzi. Oto prawdziwy mały muzułmanin, dziecko, jakiego oni nigdy nie mieli. Wszystko razem było żałosne, ale AJsanę trochę to nawet bawiło, te wciąż nakrywane na nowo stoły i to, że nikt nie płakał nad nią, a wszyscy rozczulali się nad sobą i swoimi dziećmi, nad tym, co robiły te okropne lata osiemdziesiąte im i ich latoroślom. Owe rodzinne zebrania były jak polityczne spotkania na szczycie w sytuacji kryzysu, przypominały desperackie narady przedstawicieli rządu i Kościoła za zamkniętymi drzwiami, gdy tymczasem zbuntowany motłoch szalał na ulicach, wybijając okna. Utrwalał się dystans, nie tylko zwykły, pomiędzy ojcami i synami, starymi i młodymi, urodzonymi tu i urodzonymi tam, ale pomiędzy tymi, którzy siedzieli w domu, i tymi, którzy rozrabiali na ulicach. - Wszystko jest zbyt bezpieczne, zbyt łatwe - powtórzył Samad, patrząc, jak cioteczna babka Bibi z czułością wyciera Magida płynem do szyb Mr. Sheen. - Miesiąc pobytu w starym kraju każdego by wyprostował. Tymczasem rzeczywistość wyglądała tak, że Millat nie musiał wracać do starego kraju; schizofrenicznie rozdarty, tkwił jedną nogą w Bengalu, drugą w Willesden. Myślami był w takim samym stopniu tam jak tu. Nie potrzebował paszportu, żeby mieszkać w dwóch miejscach naraz, nie potrzebował wizy, żeby żyć jednocześnie życiem swego brata i własnym (w końcu był bliźniakiem). Alsana dostrzegła to pierwsza i zwierzyła się Clarze: - Mój Boże, oni są powiązani jak plecionka, połączeni jak dwa końce huśtawki, naciśnij jeden koniec, a drugi pójdzie w górę; cokolwiek widzi Millat, widział wcześniej Magid, i odwrotnie! A przecież Alsana znała tylko zdarzenia marginalne: podobne choroby, równoczesne wypadki, ulubione zwierzątka zdychające na dwóch różnych kontynentach. Nie wiedziała, że podczas gdy Magid patrzył w 1985 roku, jak huragan zrzuca z pólek przedmioty, Millat prowokował los, przełażąc przez wysoki mur cmentarza w Fortune Green, że podczas wyborów dziesiątego lutego 1988 roku, kiedy Magid przedzierał się przez wzburzony tłum w Dhace, uchylając się przed przypadkowymi ciosami tych, którzy głosowali nożami i pięściami, Millat stawiał czoło trzem pijanym, rozwścieczonym Irlandczykom, atakującym go nogami przed osławionym barem Biddy Mulligan w Kilburn. Ach, ale was nie przekonują zbiegi okoliczności? Chcecie faktów, faktów, faktów? Chcecie się otrzeć o Wielkiego Żniwiarza w czarnym kapturze? Okej: dwudziestego ósmego kwietnia 1989 roku tornado porwało w Czattagam całą kuchnię i wyniosło ją pod niebo, a wraz z nią wszystko, co było w środku, oprócz Magida, który jakimś cudem ocalał, zwinięty w kłębek na podłodze. Teraz przejdźmy płynnie do oddalonego o pięć tysięcy mil Millata; właśnie kładzie się na legendarnej szóstoklasistce Natalii Cavendish (której ciało kryje przed nią samą ponurą tajemnicę); prezerwatywy tkwią nierozpakowa-ne w jego tylnej kieszeni, ale jakimś cudem się nie zaraża, choć porusza się rytmicznie w górę i w dół, w głąb i na boki w tańcu ze śmiercią. Trzy dni: 15 października 1987 Nawet gdy zgasło światło i wichura zaatakowała z furią okna o podwójnych szybach, Alsana, która wierzyła święcie tej wielkiej wyroczni, jaką jest BBC, dalej siedziała w nocnej koszuli na kanapie i nie chciała się ruszyć z miejsca. - Jeśli pan Fish mówi, że wszystko jest w porządku, to wszystko jest w porządku. Przecież to BBC, na litość boską! Samad dał w końcu za wygraną (było prawie niemożliwością zmienić zdanie Alsany na temat absolutnej rzetelności jej ulubionych angielskich instytucji, a wśród nich księżnej Anny, Blu-Tack, przedstawień Childrens Royal Variety, Erica Morecambe, programu Woman’s Hour). Wziął latarkę z szuflady w kuchni i poszedł na górę poszukać Millata. - Millat? Odezwij się, Millat! Jesteś tam? - Może tak, abba, a może nie. Samad poszedł za głosem do łazienki i zastał tam Millata zanurzonego po szyję w brudnoróżowawej pianie i czytającego komiks Viz. - O, tato, super! Latarka. Poświeć mi trochę, bo nie mogę czytać. - Daj spokój - Samad wyrwał synowi komiks z rąk. - Na zewnątrz szaleje ten cholerny huragan, a twoja matka wariatka zamierza siedzieć, aż dach jej się zwali na głowę. Wyłaź z wanny. Musisz pójść do szopy i przynieść trochę desek i gwoździ, żeby... - Ależ abbal Przecież jestem kompletnie goły! - Nie dyskutuj, sytuacja jest poważna. Masz w tej chwili... Na zewnątrz rozległ się potężny, rozdzierający trzask, jakby wichura wyrwała coś z korzeniami i cisnęła tym czymś o ścianę. Dwie minuty później cała bardziej lub mniej ubrana rodzina Iqbalow stała w ordynku i patrzyła przez długie kuchenne okno na łat? gołej ziemi na trawniku, w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stała szopa. Millat strzelił trzy razy obcasami i wyrecytował ze sztucznym, knajackim akcentem: - Ja cię przepraszam! Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. - No dobrze, kobieto. Czy teraz wreszcie się ruszysz? - Być może, Samad Miah, być może. - Niech to szlag! Nie jestem teraz w nastroju do przeprowadzania referendum! Idziemy do Archibalda. Może mają jeszcze światło. Poza tym w gromadzie będziemy bezpieczniejsi. No, jazda, ubierać się oboje, brać, co trzeba, co niezbędne do przetrwania, i do samochodu! Otworzył bagażnik i przytrzymał klapę, żeby nie zatrzasnął jej uparty wicher; widok tego, co jego żona i syn uznali za niezbędne do przeżycia, najpierw go ubawił, a potem przygnębił. Millat Album Springsteena Born To Run Plakat z De Niro w scenie „Do kogo ta gadka?” z Taksówkarza Film rockowy Purple Rain na kasecie betamax Obcisłe lewisy 501 (z czerwoną naszywką) Para czarnych butów do baseballu Mechaniczna pomarańcza (książka) Alsana Maszyna do szycia Trzy słoiczki tygrysiej maści Udziec barani (zamrożony) Opakowanie soli kąpielowej do moczenia nóg Starsigns Lindy Goodman (książka) Duże pudło papierosów beedi Moonshine over Kerala (musical na kasecie) z Divargiitem Sin-ghiem. Samad zatrzasnął bagażnik. - Żadnego scyzoryka, nic do jedzenia, żadnych latarek. Fantastycznie, cholera. Łatwo zgadnąć, które z Iqbalow jest wojennym weteranem. Nikt nawet nie pomyślał, żeby wziąć Koran. Rzecz podstawową w sytuacji zagrożenia: duchowe oparcie. Wracam do domu. Siedźcie tu w samochodzie i ani mi drgnąć! W kuchni powiódł dookoła latarką: czajnik, okap, filiżanka, zasłona - i niespodziewanie surrealny migawkowy obraz szopy, usadowionej wygodnie na kasztanowcu w sąsiedztwie, jak zbudowany przez dzieci do-mek. Samad wziął szwajcarski scyzoryk, który, jak pamiętał, zostawił pod zlewem, oraz oprawny w aksamit, bogato złocony egzemplarz Koranu z sa-lonilcu i już miał wychodzić, gdy nagle zapragnął poczuć podmuch wichury na własnej skórze, zobaczyć co nieco z tej straszliwej destrukcji. Odczekał, aż wiatr przycichnie na chwilę, po czym otworzył drzwi kuchni i wyszedł ostrożnie do ogrodu, gdzie potężna błyskawica oświetliła właśnie scenerię miejskiej apokalipsy: powalone dęby, cedry, sykomory, wiązy, poprzewracane płoty, połamane meble ogrodowe. Tylko jego ogród, tak wyśmiewany z powodu parkanu z falistej blachy i tego, że nie ma tam ani jednego drzewa, a wszystkie grządki porastają jakieś zioła o mdlącym zapachu - tylko jego ogród pozostał prawie nietknięty. Samad już układał sobie radośnie w myślach jakąś metaforę z opozycją uginających się trzcin Wschodu i upartego dębu Zachodu, kiedy wiatr zaatakował powtórnie, odrzucając go na bok. Pognawszy w stronę okien, wicher rozbił je bez najmniejszego wysiłku, wtłaczając szkło do środka, a potem wymiatając na zewnątrz wszystko, co było w kuchni. Samad, z durszlakiem na głowie, przycisnął świętą księgę do piersi i pośpieszył do samochodu. - A co ty robisz za kierownicą? AJsana zacisnęła ręce na kierownicy i zwróciła się do Millata za pośrednictwem lusterka: - Niech ktoś powie mojemu mężowi, że to ja zamierzam prowadzić. To j a dorastałam nad Zatoką Bengalską. Ja widziałam, jak moja matka prowadzi auto w czasie wichury, podczas gdy mój mąż szpanował w Delhi z bandą białych gogusiów z college’u. Proponuję, żeby mój mąż usiadł z tyłu i nie ważył się nawet puścić bąka bez mojego pozwolenia. Jechała z szybkością trzech mil na godzinę przez opustoszałą, pogrążoną w ciemnościach ulicę, podczas gdy wiatr pędzący z prędkością stu dziesięciu mil na godzinę bezlitośnie chłostał szczyty najwyższych budynków. -1 to ma być Anglia! Przeprowadziłam się do Anglii, żeby tego właśnie uniknąć. Już nigdy nie uwierzę temu całemu Krabowi. - Amma, on się nazywa Fish. - Dla mnie od dziś Krab - ucięła Alsana z ponurą miną. - Czy jest z BBC czy nie z BBC. U Archiego wysiadło wprawdzie światło, ale gospodarstwo Jonesów było przygotowane na każdą dramatyczną ewentualność, od zalania falą przypływu po katastrofę nuklearną; jeszcze zanim Iqbalowie dotarli na miejsce, zapłonęły tuziny lamp gazowych, ogrodowych pochodni i nocnych świateł awaryjnych. Drzwi frontowe zostały pośpiesznie wzmocnione dyktą, a gałęzie drzew powiązane sznurami. - Najważniejsze to być przygotowanym - oznajmił Archie, otwierając drzwi załamanym, objuczonym dobytkiem Iqbalom i witając ich niczym jakiś król majsterkowiczów, który udziela gościny wydziedziczonym. - Uważam, że trzeba chronić rodzinę, chyba się ze mną zgodzisz? Nie twierdzę, że ty jakoś nawaliłeś w tym wzglę... no wiesz, co mam na myśli - ale tak to właśnie widzę: ja kontra wiatr. Nieraz ci mówiłem, Ick- ball, powtarzałem ci tysiąc razy: sprawdź ściany nośne. Jeśli nie są w doskonałym stanie, to leżysz, brachu. Leżysz na obu łopatkach. I powinieneś mieć w domu pneumatyczny klucz nasadowy. To rzecz absolutnie podstawowa. - To fascynujące, co mówisz, Archibald. Możemy wejść? Archie odsunął się na bok, przepuszczając przybyszów. - Jasne. Prawdę mówiąc, spodziewałem się was. Ty, Ick-ball, nigdy nie odróżniałeś wiertła od wkrętu. Jesteś dobry w teorii, ale nigdy nie opanowałeś niczego praktycznie. No, wchodźcie na górę i zwróćcie uwagę na światła awaryjne - niezły pomysł, co? Witaj, Alsi, wyglądasz jak zawsze ślicznie. Siemasz Millat, ty draniu. No więc mów, Sam, jakie straty? Samad potulnie wyliczył poniesione do tej chwili szkody. - Ano widzisz: to nie sprawa szyb - szyby były w porządku, j a je wstawiałem - to sprawa framug. Po prostu wiatr wyrwał je ze zmurszałego muru, mogę się założyć. Samad niechętnie przyznał mu rację. - Najgorsze przed nami, zapamiętaj moje słowa. No cóż, co się stało, to się nie odstanie. Clara i Irie są w kuchni. Włączyliśmy kuchenkę turystyczną, zaraz będzie żarcie. Ale cholerna wichura, co? Telefon nie działa. Elektryka wysiadła. Jeszcze nigdy czegoś podobnego nie widziałem. W kuchni panował nastrój sztucznego spokoju. Clara mieszała fasolę, nucąc Buffalo Soldier, Irie siedziała zgarbiona nad zeszytem, pisząc coś gorączkowo; jako typowa trzynastolatka prowadziła pamiętnik, w którym zapisywała absolutnie wszystko: Wpół do dziewiątej wieczorem. Właśnie wszedł Millat. Jest faaantastyczny, ale jednocześnie potwornie mnie wkurza! Jak zwykle w obcisłych dżinsach. Nie patrzy na mnie (jak zwykle, co najwyżej jak na ZNAJOMĄ). Jestem zakochana w głupku (idiotka)! Gdyby on był taki mądry jak jego brat... och, dobra, ple, ple, ple. Zakochałam się po szczeniacka i jestem tłusta jak zapasiony szczeniak - błeee! Wicher wciąż szaleje. Muszę kończyć. Dopiszę coś później. - W porządelu? - powiedział Millat. - W porządelu - odpowiedziała Irie. - Kompletny odjazd, no nie? - Aha. Kompletna szajba. - Tatę szlag trafia. Dom rozpierdzieliło w drobny mak. - Tu to samo. Dom wariatów. - Chciałbym wiedzieć, gdzie byłabyś teraz, gdyby nie ja, młoda damo - powiedział Archie, wbijając kolejny gwóźdź w dyktę. - To najlepiej zabezpieczony dom w Willesden. Jak się siedzi w środku, to trudno uwierzyć, że na zewnątrz szaleje wichura. - To prawda - przyznał Millat i zerknął po raz ostatni na wywołujący ciarki widok rażonych apopleksją drzew, zanim Archie całkowicie zabił niebo sklejką i gwoździami. - W tym problem. Samad chwycił go za ucho. - Tylko nie zaczynaj z tymi swoimi bezczelnymi odżywkami.”Wiemy, co robimy. Zapominasz, że my z Archibaldem musieliśmy sobie radzić w sytuacjach ekstremalnych. Dla kogoś, kto utknął z czołgiem i pięciooosobową załogą w samym środku pola walki, czyje życie wisiało na włosku, komu kule świstały tuż koło tyłka i kto jednocześnie musiał w skrajnie trudnych warunkach aresztować zbrodniarza wojennego, taki huragan, zapewniam cię, to małe piwo. Mogło się to naprawdę źle... Bardzo śmieszne - mruknął, widząc, że dwójka dzieci i obie żony ziewają, jakby ogarnęła je nagła senność. - Kto chce fasoli? Podaję do stołu. - Niech ktoś opowie coś ciekawego - powiedziała Alsana. - Zanudzimy się na śmierć, jak będziemy musieli przez całą noc słuchać przechwałek tych weteranów. - Wal, Sam - zachęcił Samada Archie, puszczając doń oko. - Opowiedz nam o Mangalu Pandę. Można się z tego zdrowo pośmiać. Rozległo się chóralne „Nieeee!”, któremu towarzyszyły gesty imitujące podrzynanie gardeł i duszenie. - Historia Mangala Pandę - zaprotestował Samad - nie jest wcale do śmiechu. Jego czyn to był zapłon. To on wszystko zapoczątkował, to dzięki niemu jesteśmy tacy, a nie inni. On kładł podwaliny pod współczesne Indie. To wielka historyczna postać. - I jedna wielka bzdura - parsknęła Alsana. - Każdy głupi wie, że wielką postacią jest Gandhi. AJbo Nehru. I jeszcze może Akbar, ale on był garbaty i miał wielki nochal. Nigdy specjalnie mi się nie podobał. - Nie gadaj do cholery głupot, kobieto! Co ty o tym wiesz? To kwestia rynku, odpowiedniej reklamy i praw autorskich. A pytanie brzmi, czy zechce cię zagrać któryś z tych przystojniaków z wielkimi, białymi zębami i tak dalej. Gandhiego zagrał pan Kingsley - i brawo! - ale kto zechciałby zagrać Mangala Pandę? Pandę nie był przecież wystarczająco przystojny. Typ zbyt indyjski, wielki nos, krzaczaste brwi. To dlatego muszę wciąż opowiadać warn, niewdzięcznikom, o Mangalu Pandę. Bo jeśli ja tego nie zrobię, nikt mnie nie wyręczy. - Słuchajcie - powiedział Millat. - Opowiem warn to w skróconej wersji. Pradziadek... - Dla ciebie prapradziadek, głupku - poprawiła go Alsana. - Mniejsza z tym. Prapradziadek postanawia wyruchać Angoli... - Millat! - Zbuntować się przeciw Anglikom i zaćpany do nieprzytomności próbuje zastrzelić swojego dowódcę, chybia, próbuje się sam zastrzelić, znów chybia. W końcu ujęty i skazany, zawisł na szubienicy... - Zawisnął - poprawiła go Clara w roztargnieniu. - Zawisł czy zawisnął? Sprawdzę w słowniku - powiedział Archie, schodząc z kuchennego blatu. - Mniejsza z tym. I to koniec całej historii. Nuda. I w tym momencie mamutowiec - z tych dość często spotykanych w północnym Londynie, co to wypuszczają trzy mniejsze odnogi wokół głównego pnia, zanim wybuchną przepyszną zielenią, dając schronienie całej sroczej diasporze - taki właśnie mamutowiec został wyrwany z grubych pokładów psich gówien i betonu, zrobił chwiejny krok do przodu, zatoczył się i runął, zwalając się na rynny, podwójne okna i obite dyktą drzwi, przewracając lampę gazową i lądując w końcu w pustce, która miała kształt Archiego, bo ten właśnie wstał i odszedł na bok. On też pierwszy ruszył do akcji: skoczył i rzucił ręcznik na płomyk, który pełznął już po korkowych płytkach kuchennych. Wszyscy pozostali, rozdygotam, oglądali się wzajemnie z płaczem, sprawdzając, czy nie odnieśli obrażeń. Potem Archie, najwyraźniej wstrząśnięty tym ciosem w jego legendę majsterkowicza, odzyskał panowanie nad żywiołem, związując gałęzie szmatami i polecając Millatowi i Irie, żeby obeszli dom i pogasili lampy gazowe. - Nie chcemy chyba spłonąć tu żywcem, prawda? Przydałaby się folia i porządna taśma izolacyjna. Trzeba by poszukać... - Taśma izolacyjna?- powtórzył z niedowierzaniem Samad. - Nie wyobrażam sobie, w jaki sposób taśma izolacyjna może zmienić to, że w kuchni leży pół drzewa. - O Boże, jestem przerażona - wyjąkała Clara po kilkuminutowej ciszy, kiedy wiatr się nieco uspokoił. - Taki spokój to zawsze zły znak. Moja babcia - pokój jej duszy - zawsze to mówiła. Ten spokój oznacza, że Bóg bierze oddech, zanim znów zagrzmi z wysokości. Myślę, że powinniśmy przejść do innego pokoju. - To było jedyne drzewo z tej strony - powiedział Archie. - Lepiej zostańmy tutaj. Najgorsze już za nami. A zresztą - dodał, dotykając czule ramienia żony - wy, Bowdenowie, byliście świadkami gorszych katastrof! Przecież twoja matka urodziła się podczas tego cholernego trzęsienia ziemi. Wyobraźcie sobie: jest rok 1907, Kingston wali się w gruzy, a Hortense wyskakuje na świat. Nie przejęłaby się taką drobnostką jak ten wicher. To twarda sztuka. - To nie twardość - powiedziała cicho Clara, wstając, żeby popatrzeć przez okno na panujący na zewnątrz chaos. - To szczęście. Szczęście i wiara. - Proponuję, żebyśmy się pomodlili - powiedział Samad, sięgając po swój nowiutki Koran. - Proponuję, żeby okazać szacunek potędze Stwórcy, bo dziś zademonstrował ją nam w najbardziej przerażającym wydaniu. Zaczął kartkować świętą księgę i znalazłszy to, co chciał, namaszczonym ruchem podsunął ją pod nos żonie, ale Alsana zatrzasnęła Koran i zgromiła męża wzrokiem. Bezbożna, acz nieźle obeznana ze słowem Bożym Alsana (dobra szkoła, porządni rodzice, a jakże), której nie brakowało niczego oprócz wiary i która decydowała się robić to, co zrobiła teraz, tylko w krytycznych momentach, wyrecytowała: - „Nie służę temu, co ty czcisz, ani ty nie służysz temu, co ja czczę. Nie będę nigdy czcić tego, co ty czcisz, ani ty nie będziesz czcił nigdy tego, co ja czczę. Ty masz swoją religię, ja mam swoją”. Sura 109, przekład N. J. Dawooda. No a teraz - dodała, patrząc na Clarę - niech ktoś przypomni mojemu mężowi, że nie jest panem Manilowem i nie układa piosenek, które chce śpiewać cały świat. On gwiżdże sobie swoją melodyjkę, a ja będę gwizdać swoją. Samad odwrócił się z pogardą od żony i położył ciężko obie ręce na swej księdze. - Kto się pomodli ze mną? - Przepraszam, Sam - dał się słyszeć zduszony głos Archiego (który z głową w szafce szukał plastikowych worków na śmieci). - To nie moja specjalność. Nigdy nie byłem zbyt pobożny. Bez urazy. Minęło dalsze pięć minut bez wiatru. Potem ciszę rozerwał krzyk Boga, taki, o jakim mówiła Ambrosia Bowden swej wnuczce. Piorun przetoczył się przez dom jak żółć konającego, jak jego przedśmiertne przekleństwo i Samad zamknął oczy. - Irie! Millat! - zawołała Clara, a potem Alsana. Żadnej odpowiedzi. Archie wyprostował się gwałtownie w szafce, waląc głową w półkę z przyprawami, i powiedział: - Nie ma ich od dziesięciu minut. O Boże. G d z i e są dzieciaki? * Jeden dzieciak był w Czattagam; kolega namawiał go, żeby zdjął swoją lungi i przeszedł przez słynne bagno pełne krokodyli; dwoje pozostałych wyśliznęło się chyłkiem z domu, żeby znaleźć się na chwilę w oku cyklonu; teraz szli pod wiatr, jakby brodzili w wysokiej po kolana wodzie. Kiedy tak brnęli w stronę parku Willesden, toczyła się między nimi następująca rozmowa: - Niesamowite, co? - No. Kompletny odjazd. - Sama jesteś odjazd. - O co ci chodzi? Jestem normalna! - Wcale że nie. Ciągle się na mnie gapisz. I co tak bez przerwy bazgrzesz? Jak jakiś pojeb. Wciąż coś piszesz. - Nic nie piszę. Takie tam. No wiesz, pamiętnik. - Strasznie się na mnie napalasz. - Nie słyszę, co mówisz! Głośniej! - NAPALASZ SIĘ! STRASZNIE! JUŻ TY MNIE DOBRZE SŁYSZYSZ. - Wcale nie! Masz fioła na swoim punkcie. - Chcesz się do mnie dobrać. - Debil! - I tak nic z tego. Robisz się gruba. Ja nie lubię grubych. Nie pode-rwiesz mnie. - Wcale nie chcę. - A poza tym wyobraź sobie, jak by wyglądały nasze dzieci. - Myślę, że byłyby ładne. - Brązowoczarne. Czarnobrązowe. Włosy afro, płaskie nosy, królicze zęby i piegi. To by dopiero były maszkary! - Gadaj, co chcesz. Widziałam portret twojego dziadka... - PRAPRADZIADKA. - Potężny nos, okropne krzaczaste brwi... - To wizja artysty, ty głupi wodzu. - I dzieci byłyby stuknięte - on był stuknięty - zresztą cała twoja rodzina jest stuknięta. To u was dziedziczne. - Akurat. A, zresztą. Święta prawda. - Jak chcesz wiedzieć: wcale mi się nie podobasz. Masz krzywy nos. I jesteś chuliganem. Kto by się chciał zadawać z chuliganem. Mogą być z tego tylko kłopoty. - Lepiej uważaj - powiedział Millat, po czym pochylił się, zderzył się zębami z króliczymi zębami Irie, wsunął jej błyskawicznie język do ust, i natychmiast go wyjął. - Więcej kłopotów nie będzie. 14 stycznia 1989 Millat stanął w rozkroku jak Elvis i klepnął portfelem w ladę. - Jeden do Bradford, okej? Bileter przysunął zmęczoną twarz do szyby. - Pytasz mnie o coś, miody człowieku, czy mnie o coś prosisz? - Przecież powiedziałem okej? Jeden do Bradford, okej? Masz pan jakiś problem? Kumasz pan po angielsku? To jest King’s Cross, nie? Jeden do Bradford, okej? Paczka Millata (Rajik, Ranił, Dipesh i Hifan) zachichotała za jego plecami i zaszurała nogami, włączając się z własnym „okej”, niczym jakiś chórek estradowy. - Proszę? - C o „proszę”? Jeden do Bradford, okej? Nie kapujesz pan? Jeden do Bradford. Wódz! - Powrotny? Zniżkowy? - Jasne, człowieku. Mam piętnaście lat, okej? Jasne, że chcę powrotny. Mam tu, tak jak wszyscy, bani, gdzie mogę wrócić. - To będzie siedemdziesiąt pięć funtów. Wymieniona suma spotkała się z dezaprobatą Millata i jego paczki. - Że co? Żartujesz pan! Siedemdziesiąt... człowieku! To jakieś jaja. Nie będę płacił ponad siedmiu dych za bilet! - Taka niestety jest cena. Może następnym razem, kiedy obrabujesz jakąś biedną staruszkę - powiedział kasjer, patrząc wymownie na ciężkie złote ozdoby w uszach, na przegubach, palcach i na szyi Millata. - Trzeba było tu przyjść, zanim poszedłeś do jubilera. - Zgrywus! - zachrypiał cienko Hifan. - On cię robi w jajo, co nie? - zawtórował mu Ranił. - Powiedz mu do słuchu - rzekł groźnie Rajik. Millat odczekał minutę; trzeba było wyczuć właściwy moment. Potem odwrócił się, wypiął tyłek i puścił w stronę kasjera przeciągłego, głośnego bąka. - Somokami! - zawołała reszta, jeden przez drugiego. - Coście powiedzieli? Ej, wy - co powiedzieliście? Młode sukinsyny. Nie możecie tego powiedzieć po angielsku? Musicie gadać po swojemu, Pakistańcy? Millat rąbnął pięścią w szybę, aż zadrżała na drugim końcu, gdzie inny kasjer sprzedawał bilety do Milton Keynes. - Po pierwsze, nie jestem Pakistańcem, ty pieprzony głąbie. Po drugie, nie potrzeba tu tłumacza, kapujesz? Bo powiem ci tak, że zrozumiesz: jesteś pierdolonym pedałem, okej? Ciotą, cwelem, parową, glinokopem. Paczka Millata z niczego nie była tak dumna jak z bogatego zasobu eufemizmów na określenie homoseksualisty. - Pedryl, cwel, edzio-pedzio, klozetowy dawca dupy. - Dziękuj Bogu, że dzieli nas ta szyba. - Jasne, jasne, jasne. Dziękuję Allahowi, okej? Mam nadzieję, że cię wydyma w samą dupę, okej? Jedziemy do Bradford rozprawić się z takimi jak ty, kapujesz, ćwoku? W połowie drogi na peron dwunasty, gdzie zamierzali wsiąść do pociągu, na który nie mieli biletów, strażnik ze stacji King’s Cross zatrzymał całą paczkę, żeby zadać im pytanie: - Ej, chłopcy, nie szukacie chyba kłopotów, co? Pytanie było uzasadnione. Millat wyglądał na takiego, który szuka kłopotów. W tamtych czasach gangi, które tak właśnie wyglądały, miały swoją nazwę: raggastani. Był to nowy gatunek, dopiero niedawno dołączył do listy innych band ulicznych, takich jak becks, b-boys, Indie kids, wide-boys, ravers, rude-boys, Acidheads, Shawns, Trades, Kevs, Nation Brothers, Raggas i Pakis. Raggastani byli czymś w rodzaju kulturowych kundli, krzyżówki trzech ostatnich kategorii. Mówili językiem, który był dziwną mieszanką jamajskiego patois, bengalskiego, gudżarati i angielskiego. Ich etos, ich program, jeśli tak to można było nazwać, był tworem podobnie hybrydal-nym: występował w nim Allah, ale raczej jako coś w rodzaju Wielkiego Brata niż istoty boskiej, takiego twardziela, który w razie konieczności biłby się po ich stronie. Bardzo ważny element tej filozofii stanowiło też kung-fu i filmy z Bruce’em Lee; dochodziła do tego zwulgaryzowana wersja ideologii Black Power (w takim wydaniu jak na albumie zespołu Public Enemy Fear of Black Planet). Ich główną misją była jednak walka o przywrócenie Indusom ikry, Bengalczykom bezwzględności, Pa-kistańczykom potęgi. Ludzie mieli w dupie Rajika, kiedy grał w szachy i nosił sweterki w serek. Mieli w dupie Raniła, kiedy siedział w ostatniej ławce i pilnie zapisywał w zeszycie wszystko, co mówił nauczyciel. Mieli w dupie Dipesha i Hifana, kiedy ci chodzili po dziedzińcu szkolnym w tradycyjnych strojach. Ludzie ci mieli w dupie nawet Millata mimo jego obcisłych dżinsów i znajomości białego rocka. Ale teraz nikt już ich nie miał w dupie, bo wyglądali na takich, co mogą przysporzyć kłopotów. I to w stereo. Mieli oczywiście swoje uniformy. Wszyscy byli obwieszeni złotem i nosili bandanki zawiązane na czole, na przegubie lub w kostce. Spodnie mieli tak obszerne, że w nich tonęli, przy czym lewą nogawkę podwijali, nie wiedzieć czemu, do kolana. Równie efektowne były buty, z językami tak długimi, że zasłaniały ćwierć goleni. Do tego obowiązkowe basebal- lówki, naciągnięte na oczy i jakby przylepione do głowy, bo nigdy ich nie zdejmowali. I wszystko, dosłownie wszystko, musiało być z firmy Nike. Gdziekolwiek pojawiła się ta piątka, wrażenie, jakie po sobie pozostawiała, było piorunujące i zawsze rozlegał się jeden zbiorowy szmer uznania. Chodzili też w bardzo szczególny sposób: jakby lewą stronę ciała mieli sparaliżowaną i prawa musiała przejąć jej obowiązki. Był to rodzaj dumnego, rytmicznego kuśtykania, podobnego do mrożącego krew w żyłach kroku, jaki Yeats wymyślił dla swojej okrutnej milenijnej bestii. Na dziesięć lat przed tym, jak rozradowane, naćpane małolaty tańczyły do upadłego podczas kolejnego Lata Miłości, paczka Millata zmierzała ociężałym krokiem w stronę Bradford. - Nie chcemy żadnych kłopotów, okej? - powiedział Millat do strażnika. - Po prostu jedziemy... - zaczął Hifan. -... do Bradford - dokończył Rajik. - W interesach, okej? - wyjaśnił Dipesh. - Pa, pa! Biddyo! - zawołał Hifan, wskakując wraz z pozostałymi do pociągu, po czym pokazał strażnikowi wała i, zanim zamknęły się drzwi, wypiął się na niego. - Zajmij miejsca przy oknie, okej? Git. Cholernie chce mi się fajczyć. Jestem kurewsko wpieprzony. Tą całą aferą, człowieku. Przez tego pieprzonego zgreda, człowieku. Pierdolony czarnuch, który udaje białasa. - To on tam naprawdę będzie? Wszystkie poważne pytania były zawsze kierowane do Millata i Millat zawsze odpowiadał grupie jako całości. - Wykluczone. Nie będzie go tam. Będą tylko nasi. To pieprzony protest, ty głąbie, przecież nie będzie protestować przeciw sobie, no nie? - Tak tylko pytam - powiedział Ranił, urażony. - Bo ja bym go wyruchał, kapujesz? No wiesz, gdyby tam był. Parszywa, pieprzona książka! - To kurewska zniewaga! - powiedział Millat. Wypluta guma przy-kleiła się do szyby. - Za długo to wszystko znosimy w tym kraju. I teraz dopieprza nam jeszcze jeden z naszych, człowieku. Rasklaat! Pieprzony bador, pajac białasów. - Mój wujek mówi, że on nawet nie umie poprawnie pisać - powiedział z wściekłością Hifan, najbardziej religijny z całej paczki. - I taki śmie gadać o Allahu! - Allah go wydyma, co nie? - zawołał Rajik, najmniej inteligentny z paczki; wyobrażał sobie Boga jako coś pośredniego między elektroniczną zabawką Monkey-Magic i Bruce’em Willisem. - Kopnie go w jaja. Świńska książka. - Czytałeś? - zapytał Ranił. Mijali właśnie Finsbury Park. Zapadła cisza. - Niezbyt dokładnie - ale wiem wszystko o tym gównie, okej? Ściśle mówiąc, Millat nie czytał książki wcaie. Millat nie wiedział nic ani o pisarzu, ani o książce. Nie rozpoznałby jej, gdyby leżała na stosie innych, nie potrafiłby wyłuskać nazwiska pisarza z listy innych nazwisk (owa lista musiałaby zawierać takie nazwiska pisarzy skandali-stów i bluźnierców, jak Sokrates, Protagoras, Owidiusz i Juwenalis, Radclyfe Hali, Borys Pasternak, D. H. Lawrence, Solżenicyn, Nabokov, wszyscy opatrzeni numerami, ustawieni jak na zdjęciach do policyjnej kartoteki, mrużący oczy przed błyskami flesza). Ale Millat wiedział inne rzeczy. Wiedział na przykład, że on, Millat, jest Pakistań-cem, bez względu na to, skąd pochodził, że jedzie od niego curry, że nie ma określonej seksualnej tożsamości, że zabiera pracę innym albo nie ma pracy i pasożytuje na organizmie państwa. Wiedział, że załatwia robotę swoim krewnym, że może być dentystą, sklepikarzem albo kelnerzyną, ale nie piłkarzem ani filmowcem, że może albo wrócić do kraju rodzinnego albo zostać i zarabiać na swoje cholerne utrzymanie, że czci słonie i nosi turban, że nikt, kto wygląda jak Millat, mówi jak Millat czy czuje jak Millat, nie pokaże się w wiadomościach telewizyjnych, chyba że zostanie właśnie zamordowany. Jednym słowem, wiedział, że nie ma w tym kraju twarzy, nie ma głosu, chyba że stanie się to, co stało się przed dwoma tygodniami, kiedy to nagle ludzie tacy jak Millat pojawili się na wszystkich kanałach telewizji, we wszystkich stacjach radiowych i w gazetach. Wszyscy byli rozwścieczeni; Millat identyfikował się z tym gniewem, pomyślał sobie, że ów gniew identyfikuje się z nim, i uchwycił się go oburącz. - Znaczy się... nie czytałeś? - zapytał Ranił nerwowo. - Słuchaj, człowieku, musisz wiedzieć, że ja nie kupuję takiego gówna. Ani ani mi się śni, ćwoku. - Ja też nie - rzeki Hifan. - Prawdziwy ćwok - powiedział Rajik. - Cholerne kurewstwo - rzekł Ranił. - No i wiesz: dwanaście dziewięćdziesiąt pięć! - dorzucił Dipesh. - A zresztą - powiedział Millat tonem ucinającym wszelką dyskusję, mimo że się w nim gotowało - nie musisz czytać każdego gówna, żeby wiedzieć, że to bluźnierstwo, kapujesz? * Tymczasem w Willesden Samad Iqbal wygłaszał podobną opinię, oglądając wieczorne wiadomości. - Nie muszę tego czytać. Skserowali mi odpowiednie fragmenty. - Czy ktoś mógłby przypomnieć mojemu mężowi - rzekła Alsana, zwracając się do spikerki - że nawet nie wie, o czym jest ta cholerna książka, bo ostatnią rzeczą, jaką przeczytał w życiu, był cholerny przewodnik po Londynie? - Chciałbym cię jeszcze raz uprzejmie prosić, żebyś się zamknęła, bo chcę obejrzeć wiadomości. - Słyszę jakieś wrzaski, ale to raczej nie mój głos. - Czy ty nie rozumiesz, kobieto? To najważniejsza rzecz, jaka się nam w tym kraju kiedykolwiek przydarzyła. To punkt krytyczny. Kropla przepełniająca kielich. - Samad nastawił głośniej telewizor. - Ta kobieta - ta cała Moira jak jej tam - bełkocze. Dlaczego dają jej czytać wiadomości, jeśli nie umie porządnie mówić? Tymczasem Moira, której głos zabrzmiał nagle głośniej, mówiła: „... autor zaprzecza, jakoby jego książka była bluźnierstwem, i dowodzi, że traktuje ona o walce pomiędzy świecką i religijną postawą w życiu”. - Jakiej walce! - żachnął się Samad. - Nie widzę żadnej walki. Ja daję sobie radę zupełnie dobrze. Wszystkie szare komórki w doskonałej formie. Nie mam żadnych emocjonalnych problemów. AJsana roześmiała się z goryczą. - Mój mąż, jak wszyscy, dzień w dzień toczy w swojej głowie trzecią wojnę światową... - Nie, nie i jeszcze raz nie. Nie ma żadnej walki. O co mu chodzi? To całe jego racjonalizowanie wcale mu nie pomoże. Nie wykręci się tak łatwo. Racjonalizm! Najbardziej przeceniana cnota Zachodu! Och, nie. On jest po prostu bezczelny - przecież obraził... - Słuchaj - weszła mu w słowo AJsana. - Kiedy spotykam się z przyjaciółkami i nie zgadzamy się w jakiejś sprawie, zawsze możemy dojść do porozumienia. Przykład: Mohona Hossain nie cierpi Divargiita Sin-gha. Nienawidzi wszystkich jego filmów. Nienawidzi go z całego serca. Lubi tego drugiego durnia z rzęsami jak u panienki. Ale stać nas na kompromis. Jeszcze nigdy nie spaliłam żadnej jej kasety. - To całkiem co innego, pani Iqbal, zupełnie inna para kaloszy. - Och, na zebraniach Akcji Kobiet atmosfera bywa naprawdę gorąca. Widać, jak mało Samad Iqbal wie na ten temat. Ale staram się powściągać emocje. Żyję. I pozwalam żyć innym. - Tu w ogóle nie o to chodzi. To kwestia ochrony własnej kultury, obrona przed obrazą uczuć religijnych. Ty oczywiście nie masz o tym pojęcia. Za bardzo się fascynujesz tym hinduskim popcornem, żeby się przejmować własną kulturą! - Moją kulturą? A co to jest, jeśli laska? - Jesteś Bengalką. Zachowuj się jak Bengalka. - A kto to jest Bengalka, mój drogi mężu? - Oderwij się od telewizora i sprawdź. Alsana sięgnęła po trzeci tom dwudziestoczterotomowej encyklopedii „Reader’s Digest” z napisem BALTIC-BRAIN na grzbiecie i odszukała odpowiednie hasło. Olbrzymia większość mieszkańców Bangladeszu to Bengalczycy, potomkowie Indoaryjczyków, którzy zaczęli napływać do tego kraju z zachodu przed tysiącami lat i którzy wymieszali się w Bengalu z ludnością miejscową, zróżnicowaną pod względem rasowym. Do mniejszości etnicznych należą m.in. Chakma i Mogh, mongolskie ludy, które zamieszkują okolice wzgórz Czattagam, a także Santalo-wie, będący głównie potomkami współczesnych Indusów oraz Biharczyków, muzułmanów, którzy przybyli tu z Indii po podziale z 1947 roku. - No i proszę szanownego pana! Indoaryjczycy... wyszło w końcu na to, że jestem z Zachodu. Może powinnam słuchać Tiny Turner i nosić kuse skórzane spódniczki. A to znaczy tyle - ciągnęła Alsana, przechodząc na angielski - że można się tak cofać w nieskończoność i że łatwiej znaleźć dobry worek do odkurzacza niż jednego czystego pod względem rasy, narodowości i religii człowieka na całej kuli ziemskiej. Czy uważasz, że istnieją stuprocentowi Anglicy? Prawdziwi Anglicy? To bajki! - Nie wiesz, o czym mówisz. Nie znasz się na tym. Alsana podniosła encyklopedię. - Och, Samad Miah, czyżbyś i to chciał spalić? - Słuchaj, nie mam teraz czasu na zabawy. Próbuję wysłuchać bardzo ważnych wiadomości. O poważnych zajściach w Bradford. Więc jeśli pozwolisz... - O Boże! - uśmiech zniknął z twarzy Alsany. Osunęła się na kolana przed telewizorem, wodząc palcem po ekranie od płonącej książki do twarzy, którą rozpoznała: śmiejącej się do niej z ekranu telewizora, rozbitej na piksele twarzy jej drugiego syna widocznej teraz pod oprawionym w ramki zdjęciem pierwszego. - Co on wyprawia? Czy ten chłopak oszalał? Co on tam, na litość boską, robi? Przecież powinien być w szkole! Czyżby doszło już do tego, że dzieci palą książki? To nie do wiary! - Ja nie mam z tym nic wspólnego, pani Iqbal - rzekł Samad spokojnie, sadowiąc się wygodniej w fotelu. - To mi wygląda na prowokację. Kiedy Milłat wrócił wieczorem do domu, w ogrodzie buzowało wielkie ognisko. Wszystkie największe skarby chłopca - wszystkie zbierane od czterech lat fantastyczne świeckie relikwie prę - i postraggastańskie, wszystkie płyty, plakaty, specjalne podkoszulki, klubowe ulotki gromadzone i hołubione przez dwa lata, piękne adidasy air max, pięćdziesiąt pięć kolejnych numerów „2000 AD Magazine”, zdjęcie Chucka D. z autografem, niesamowicie rzadki egzemplarz albumu Slick Ricka, Hey Young World, Buszujący w zbożu, gitara, Ojciec chrzestny l i //, Nędzne ulice, Bojownik^ Pieskie popołudnie i Shaft w Afryce, wszystko to trafiło na ofiarny stos, który teraz był już tylko tlącą się kupą popiołu. Gryzący dym z plastiku i papierów szczypał chłopca w oczy, które i bez tego były pefne łez. - To będzie dla ciebie nauczka - mówiła Alsana parę godzin wcześniej, pocierając z ciężkim sercem zapałkę. - Ałbo wszystko jest święte, albo nie ma nic świętego. I jeśli on zaczyna palić coś, co należy do innych ludzi, to sam też straci coś świętego. Każdy prędzej czy później się tego doczeka. W listopada 1989 Mur walił się w gruzy. Było to historyczne wydarzenie. Nikt tak naprawdę nie wiedział dokładnie, kto go postawił i kto go teraz burzył, i czy było to dobre, złe czy może jeszcze inne, nikt nie wiedział, jak był ten mur wysoki i długi, dlaczego ludzie ginęli, próbując przejść na drugą stronę, i czy przestaną ginąć w przyszłości, ale mimo to rzecz miała walory edukacyjne. Była też równie dobrym pretekstem do spotkania jak każdy inny. W ów czwartkowy wieczór Alsana i Clara przygotowały razem kolację i wszyscy śledzili historyczne wydarzenie w telewizji. - Komu jeszcze ryżu? Milłat i Irie wyciągnęli talerze, walcząc zaciekle o pierwszeństwo. - Co tam się teraz dzieje? - zapytała Clara, wracając na swoje miejsce z talerzem jamajskich smażonych pierożków, z których trzy od razu porwała Irie. - Ciągle to samo, człowieku - burknął Millat. - W kółko to samo i to samo. Tańczą na murze, rozwalają go młotami. Takie tam hece. Ja bym chciał zobaczyć, co jest na innych kanałach, okej? Alsana złapała pilota i wcisnęła go pomiędzy Glare i Archiego. - Ani mi się waż, mój panie. - To pouczające - powiedziała Clara z naciskiem; obok niej na oparciu fotela leżały w pogotowiu notes i ołówek, gotowe włączyć się do akcji, kiedy tylko pokaże się coś pouczającego. - Wszyscy powinniśmy to oglądać. Alsana pokiwała głową i przełknąwszy dwa niezgrabnie ulepione bha- /’«, powiedziała: - Właśnie próbuję mu to wytłumaczyć. Wielka sprawa. Wspaniałe, wiekopomne wydarzenie. Kiedy twoi mali Iqbalowie będą cię ciągnąć za nogawki i pytać, gdzie byłeś, kiedy... - Powiem im, że nudziłem się jak sukmkot przed telewizorem, Millat dostał raz w łeb za „sukinkota” i drugi za ogólne impertynenc-kie zachowanie. Irie, dziwnie podobna do tych na murze w swoim codziennym stroju z antynuklearnymi znaczkami, pokrytymi graffiti spodniami i paciorkami we włosach, potrząsnęła głową ze smutkiem i niedowierzaniem. Była w nieznośnym wieku. Cokolwiek powiedziała, eksplodowało geniuszem, rozbrzmiewając echem wśród całych stuleci ciszy. Czegokolwiek dotknęła, muśnięcie jej palców było pierwszym muśnięciem, W cokolwiek wierzyła, nie opierało się na samej wierze, ale wykute było z pewności. Cokolwiek pomyślała, było pierwszą myślą na świecie. - To jest wyłącznie twój problem, Mili. Brak zainteresowania światem zewnętrznym. Ja uważam, że to niesamowite. Oni są wolni! Po tych wszystkich przejściach... Nie uważasz, że to fantastyczne? Że po latach życia pod czarną chmurą wschodniego komunizmu nastało dla nich, zjednoczonych, światło zachodniej demokracji? - powiedziała, cytując dokładnie komentarz z wieczornych wiadomości. - Myślę, że demokracja to najwspanialszy wynalazek człowieka. Alsana, która już od pewnego czasu miała wrażenie, że córka Clary staje się ostatnio nieznośnie pompatyczna, podniosła na znak protestu smażoną rybią głowę. - O, nie, moja droga. Mylisz się. Największym wynalazkiem człowieka jest robot do obierania kartofli. Robot i program Sensacje Dnia. - Jeśli im się nie podoba ten cholerny mur - rzekł Millat - powinni przestać się chrzanić z tymi młotkami, wziąć trochę semteksu i wypie-przyć go w powietrze, kapujesz? Poszłoby szybciej, co nie? - Dlaczego tak dziwnie mówisz? - sapnęła Irie, pochłaniając łapczywie pierożka. - Jakimś nie swoim głosem. To brzmi śmiesznie! - A ty lepiej uważaj z tymi pierożkami - odciął się Millat, klepiąc się po brzuchu. - Grube nie jest piękne. - Spadaj. - Wiecie co? - odezwał się Archie, ogryzając skrzydełko kurczaka. - Nie jestem wcale pewien, czy to naprawdę takie dobre. Musicie pamiętać, że ja i Samad tam byliśmy. I wierzcie mi, są powody, żeby utrzymywać ten podział. Dziel i rządź, młoda damo. - O Jezu, tato, o czym znów trujesz? - On nie truje - rzekł Samad surowo. - Wy, młodzi, zapominacie, w jakim celu zostały zrobione pewne rzeczy, zapominacie o ich znaczeniu. My tam byliśmy. Nie wszyscy są zachwyceni zjednoczeniem Niemiec. Wtedy były inne czasy, moja panno. - A co jest złego w tym, że tłum młodych ludzi robi trochę szumu? Cieszą się, bo są wolni. Proszę popatrzeć, jacy są szczęśliwi. Samad spojrzał na rozradowany tłum, tańczący na murze, i poczuł pogardę oraz coś jeszcze bardziej nieprzyjemnego, co mogło być zazdrością. - Nie chodzi o to, że jestem przeciw aktom buntu jako takim. Rzecz w tym, że jeśli chce się obalić stary porządek, trzeba być pewnym, że ma się coś konkretnego do zaproponowania w jego miejsce. I to właśnie muszą zrozumieć Niemcy. Weźmy dla przykładu mojego pradziadka Mangala Pandę... Irie westchnęła ciężko i nie mogło to być bardziej wymowne. - Nie chcę tego słuchać, jeśli to ma być ta sama stara śpiewka. - Irie! - upomniała ją Clara, bo wydawało jej się, że powinna. Irie się naburmuszyła. - No tak! Bo on tak mówi, jakby wiedział wszystko. Wszystko zawsze jest o nim, a j a chcę powiedzieć coś o współczesnych, dzisiejszych Niemczech. Założę się - Irie zwróciła się do Samada - że wiem o Niemczech więcej niż pan. No proszę, niech mnie pan przepyta. Uczyłam się tego przez cały semestr. A zresztą wcale tam nie byliście. Wyjechaliście stamtąd z tatą w 1945 roku. A mur zbudowali dopiero w 1961. - Zimna wojna - powiedział cierpko Samad, ignorując jej uwagę. - Nie mówi się już o gorącej wojnie. O takiej, na której zabija się ludzi. To tam uczyłem się Europy. Tego nie znajdzie się w książkach. - No, no, spokojnie - powiedział Archie, próbując zapobiec kłótni. - Wiecie, że za dziesięć minut leci na dwójce A mnie jest szkoda latat - No - nalegała Irie, klękając i obracając się w stronę Samada. - Niech mnie pan przepyta. - Przepaść między doświadczeniem i książkami - zaczął Samad z namaszczeniem - jest wielka jak ocean. - Racja. Wy dwaj wciskacie taki szaj... Clara trzepnęła córkę w ucho, nie pozwalając jej dokończyć. - Irie! Irie usiadła z powrotem, nie tyle pokonana, ile wściekła, i nastawiła głośniej telewizor. Ta długa na dwadzieścia osiem mil szrama - naj ohydniejszy symbol świata podzielonego na Wschód i Zachód - nie ma już żadnego znaczenia. Niewielu ludzi, w tym mówiący te słowa, wierzyło, że doczekają tej chwili - ale dziś, dokładnie o północy, tysiące ludzi zgromadzonych po obu stronach wydało z siebie potężny okrzyk, runęło w stron? dawnych punktów kontrolnych i zaczęło forso-wać mur. - Głupota. Będzie problem z masową imigracją - powiedział Samad do telewizora, maczając pierożek w keczupie. - Nie można po prostu wpuścić miliona ludzi do bogatego kraju. To idealna recepta na katastrofę. - Co jemu się wydaje? Że jest Churchillem? - roześmiała się drwiąco Alsana. - Rdzennym biatoklifowodoverskim puddingowomelonikowo-flegmatycznym brytyjskimbuldogiem? - Szrama - powiedziała Clara, zapisując to sobie w notesie. - To właściwe słowo, nie uważacie? - Chryste, czy żadne z was nie zdaje sobie sprawy z ogromnej doniosłości tego, co się dzieje? To ostatnie dni reżimu. Polityczna apokalipsa, odwilż. Wiekopomne wydarzenie. - Wszyscy to ciągle powtarzają - powiedział Archie, kartkując program telewizyjny. - Ale co z serialem Krypton na ITV? To było zawsze niezłe. O, za chwilę się zaczyna. - A ty daj sobie spokój - powiedział Millat, zirytowany tandetnym politykierstwem Irie. - Nie możesz mówić tak jak wszyscy, człowieku? Dlaczego musisz się tak zawsze sadzić? - Odpieprz się! (Kochała go, ale był po prostu nieznośny.) - O co ci, kurwa, chodzi? Samad wstał z fotela. - Irie! To mój dom, a ty jesteś gościem. Nie życzę sobie tutaj takiego ulicznego języka. - Fajnie! To wyjdę z nim na ulicę razem z proletariackimi masami. - Ależ to dziewuszysko - Alsana pokręciła głową, kiedy za Irie zatrzasnęły się drzwi. - Połknęła całą encyklopedię razem z obscenicznym słownictwem. Millat spojrzał na matkę z dezaprobatą. - Nie zaczynaj i ty, człowieku. Co by się stało, jakbyś powiedziała „z przekleństwami”? Dlaczego wszyscy w tym domu muszą się tak, kurwa, wypinać? Samad wskazał na drzwi. - Wystarczy, szanowny panie. Nie będziesz się tak odzywał do matki. Ty też za drzwi. - Nie powinniśmy chyba zniechęcać dzieci do tego, żeby miały własne zdanie - powiedziała Clara, kiedy Millat pognał wielkimi susami po schodach do swojego pokoju. - To dobrze, że mają swoje poglądy. - A ty... co ty niby wiesz takiego? - skrzywił się Samad. - Znalazła się wolnomyślicielka! Cały dzień w domu, przed telewizorem. - Słucham? - Za pozwoleniem: świat jest złożony, Clara. Jedną rzecz muszą nasze dzieci zrozumieć: aby dać sobie radę wżyciu, muszą przestrzegać pewnych zasad, a nie polegać na własnym widzimisię. - On ma rację - poparł Samada Archie z powagą, strząsając popiół do pustego talerza po curry. - Jeśli chodzi o emocje, to zgoda, to wasza działka... - Czyli baby do garów - powiedziała podniesionym głosem Alsana z ustami pełnymi curry. - Dziękuję ci uprzejmie, Archibaldzie! Archie nie poddawał się: - Przecież nie możecie konkurować z tymi, co doświadczyli różnych rzeczy na własnej skórze, prawda? Chodzi mi o to, że obie jesteście jeszcze w pewnym sensie młode. Gdy tymczasem my, prawda, ze swoim doświadczeniem, jesteśmy jak krynica, z której nasze dzieci mogą czerpać, kiedy tylko poczują taką potrzebę. Jesteśmy jak encyklopedia. Po prostu nie możecie dać im tego, co my. Nawet przy najlepszych chęciach. Alsana położyła dłoń na czole Archiego i pogłaskała go lekko. - Ty durniu. Nie rozumiesz, że zostaliście odstawieni do lamusa, jak dyliżanse, jak łojowe świece? Nie uświadamiasz sobie, że dla nich jesteś stary i cuchniesz jak papier po wczorajszej rybie? Zgadzam się z twoją córką w jednej ważnej sprawie - Alsana wstała i ruszyła za Clarą, która po ostatniej uwadze męża opuściła obrażona towarzystwo i ze łzami w oczach pomaszerowała do kuchni. - Wy obaj, panowie, potraficie tylko dużo... no wiesz co. Opuszczeni przez swe rodziny Archie i Samad zareagowali na tę dezercję przewracaniem oczu i krzywymi uśmieszkami. Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu; Archie z wprawą skakał po kanałach: Wiekopomne wydarzenie, Dramat kostiumowy osadzony w Jersey, Próba zbudowania tratwy w pól minuty^ Dyskusja o aborcji i z powrotem do Wiekopomnego wydarzenia. Pstryk. Pstryk. Pstryk. Pstryk. Pstryk. - Siedzimy w domu? A może pub? Albo O’Connell? Archie już miał sięgnąć do kieszeni po lśniącą dziesięciopensówkę, kiedy uświadomił sobie, że właściwie nie ma potrzeby. - O’Connell? - powiedział. - O’Connell? - powtórzył Samad. 10. Korzenie Mangala Pandę Ostatecznie do O’Connella. Nieuchronnie do O’Connella. Po prostu dlatego że u O’Connella nieważna była rodzina, stan majątkowy czy pozycja społeczna, miniona chwała czy nadzieje na przyszłość - można było tam wejść bez niczego i nie różnić się niczym od reszty. Na zewnątrz mógł być rok 1989, 1899 albo 2009, a ty wciąż mogłeś siedzieć przy barze w sweterku w serek, w którym brałeś ślub w roku 1975,1945, 1935. Nic nie ulega tu zmianie, słyszy się ciągle te same historyjki, snuje się wspomnienia. To dlatego starzy bywalcy tak lubią ten bar. Chodzi przede wszystkim o czas. Nie tylko o jego nieruchawość, ale o wprost nieprzyzwoity jego nadmiar. Raczej o ilość niż jakość. Trudno to wytłumaczyć. Gdyby dało się ułożyć równanie... na przykład takie: CZAS SPĘDZONY W BARZE CZAS, KTÓRY MÓGŁBYM SPĘDZIĆ Z POŻYTKIEM GDZIE INDZIEJ PRZYJ`EMNOŚĆ x MASOCHIZM = PRZYCZYNA, DLA KTÓREJ JESTEM STAŁYM BYWALCEM byłoby ono próbą racjonalizacji, wyjaśnienia, dlaczego człowiek wciąż tu wraca, jak wnuczek Freuda do swojego fort-da, do wciąż tego samego żałosnego scenariusza. Ale wszystko sprowadza się do kwestii czasu. Kiedy spędziło się go tu sporo, zainwestowało się go tak wiele w jedno miejsce, ocena twojej zdolności kredytowej idzie w górę i czujesz się, jakbyś rozbił bank Chronosa. Masz ochotę zostać w tym miejscu dopóty, dopóki nie odpłacą ci taką samą ilością czasu, jaką zainwestowałeś - nawet jeśli masz świadomość, że nigdy się to nie stanie. I w miarę jak „wydatkujesz” ów czas, przychodzi wiedza, tworzy się historia. To właśnie u O’Connella Samad zasugerował Archiemu powtórne małżeństwo w 1974 roku. To przy stoliku numer sześć, w kału-ży własnych wymiocin, Archie świętował narodziny Irie w roku 1975. Na fliperze stojącym w rogu jest rdzawa plama - to tu Samad przelał po raz pierwszy krew cywila, wymierzając w 1980 roku potężnego prawego sierpowego pijanemu rasiście. Archie był tu także w dniu swych pięćdziesiątych urodzin w 1977 roku i z głębin morza whisky patrzył, jak zbliżają się do niego niczym do starego rozbitka. I tu właśnie przyszli obaj w sylwestra 1989 roku (ani rodzina Iqbalow, ani Jonesów nie wyraziła chęci witania lat dziewięćdziesiątych w ich towarzystwie), szczęśliwi, że mogą skorzystać ze specjalnej, noworocznej oferty kulinarnej Mickeya: dwa funty osiemdziesiąt pięć pensów za trzy jajka, fasolę, podwójny tost, grzyby i spory kawałek świątecznego indyka. Ów indyk był premią. Premią dla Archiego i Samada, którzy byli świadkami, ekspertami. Przychodzili tu dlatego, że znali to miejsce. Znali je na wylot. Jeśli nie umiało się wyjaśnić dzieciom, dlaczego szkło pęka i sypie się pod wpływem pewnych sił, a wytrzymuje napór innych, jeśli nie miało się pojęcia, jak utrzymać równowagę między demokratycznymi, świeckimi tendencjami a religijnością w obrębie tego samego państwa ani nie pamiętało się okoliczności, w jakich zostały podzielone Niemcy, to dobrze było - wręcz wspaniale - znać przynajmniej jedno miejsce lub jeden konkretny okres z własnego doświadczenia, z pierwszej ręki, z naocznej obserwacji. Być autorytetem, mieć czas po swojej stronie, przynajmniej raz, jeden jedyny raz. Nie było lepszych historyków, większych ekspertów, jeśli chodziło o temat „Powojenna odbudowa i rozwój salonu bilardowego O’Connella”. 1952 Ali (ojciec Mickeya) wraz z trzema braćmi przybywa do Dover z trzydziestoma funtami w kieszeni i złotym zegarkiem ojca. Wszyscy cierpią na okropną chorobę skóry. 1954-1963 Zawieranie małżeństw; przeróżne dziwne zajęcia; narodziny Abdula- Mickeya, pięciu innych Abdulów i ich kuzynów. 1968 Po przepracowaniu trzech lat w charakterze posłańca w jugosłowiańskiej pralni chemicznej Alemu i jego braciom udaje się uskładać pewną sumkę, która pozwala założyć niewielkie przedsiębiorstwo taksówkowe, Firmę Transportową Alego. 1971 Interes z taksówkami okazuje się wielkim sukcesem. Ali jest jednak niezadowolony. Stwierdza, że tak naprawdę chce „uszczęśliwiać ludzi, serwując im jedzenie i od czasu do czasu gawędząc so-bie z nimi jak równy z równym”. Kupuje nieczynny irlandzki salon bilardowy w pobliżu nieczynnej stacji kolejowej przy Finchley Road i przystępuje do remontu. 1972 Przy Finchley Road tylko irlandzkie sklepy i bary prosperują naprawdę dobrze. A zatem Ali, mimo swojego środkowowschodniego pochodzenia i tego, że otwiera bar, a nie salon bilardowy, postanawia zachować dawną nazwę. Maluje wszystko na pomarańczowo i zielono, wiesza zdjęcia koni wyścigowych i rejestruje swój interes jako Andrew O’Connell Yusuf. Jego bracia namawiają go, żeby powiesił na ścianach cytaty z Koranu, co miałoby zapewnić temu hybrydycznemu przybytkowi przychylność Allaha. 13 maja 1973 O’Connell otwiera interes. 2 listopada 1974 Samad i Archie natykają się przypadkiem na bar w drodze do domu i wstępują, żeby coś przekąsić. 1975 Ali postanawia porozwieszać kilimy, żeby ściany nie brudziły się tak jedzeniem. Maj 1977 Samad wygrywa piętnaście funtów na „jednorękim bandycie”. 1979 Ali umiera na zawał, którego przyczyną są złogi cholesterolu w tętnicach. Osierocona rodzina uznaje, że jego śmierć jest rezultatem bezbożnej konsumpcji mięsa wieprzowego. Wieprzowina zostaje skreślona z menu. 1980 Pamiętny rok. Abdul-Mickey przejmuje interes. Uruchamia podziemny dom gry, żeby nadrobić to, co stracił na kiełbaskach. Wstawia dwa stoły, „Stół Śmierci” i „Stół Życia”. Ci, którzy grają na pieniądze, mają do dyspozycji „Stół Śmierci”. Ci, którym nie pozwala grać na forsę religia lub stan kieszeni, mogą grać przy niewinnym „Stole Życia”. Taki układ okazuje się strzałem w dziesiątkę. Samad i Archie grają przy „Stole Śmierci”. Grudzień 1980 Archie uzyskuje najwyższy w historii baru O’Connella wynik na fliperze - 51 998 punktów. 1981 Archie znajduje w domu towarowym Selfridges poniewierającą się, kartonową sylwetę Viv Richards i przynosi ją do O’Connella. Samad domaga się, żeby zawiesić na ścianie baru portret jego pradziadka Mangala Pandę. Mickey odmawia, stwierdzając, że Man- gal „ma zbyt blisko osadzone oczy”. 1982 Samad rezygnuje z gry przy „Stole Śmierci” ze względów religijnych. Nadal nalega, żeby zawiesić portret. 31 października 1984 Archie wygrywa 268 funtów i 72 pensy przy „Stole Śmierci”. Kupuje piękny komplet opon pirelli do swojego starego gruchota. Wieczór sylwestrowy 1989,22.30. Samadowi udaje się w końcu nakłonić Mickeya, żeby zawiesił portret. Mickey uważa nadal, że obraz odbiera ludziom apetyt. - Nadal uważam, że ten portret odbiera ludziom apetyt. I to w dodatku w sylwestra. Przykro mi, bracie. Nie chcę cię urazić. Oczywiście, moje zdanie nie jest żadnym, kurwa, prawem Bożym, ale podtrzymuję je mimo wszystko. - Mickey przymocował z tyłu tandetnej ramki drut, przetarł zakurzone szkło fartuchem i bez entuzjazmu zawiesił portret na haku nad piecem. - Chodzi o to, że on wygląda tak cholernie wrednie. Te jego wąsi-ska... Wygląda naprawdę na kawał wreda. I co z tym kolczykiem w uchu? Chyba nie był ciotą, co? - Skąd! W tamtych czasach biżuteria u mężczyzn nie była niczym niezwykłym. Mickey nie wyglądał na przekonanego. Rzucił Samadowi spojrzenie, jakim zwykle obdarzał tych, którzy utrzymywali, że grając na fliperze, nie wykorzystali swoich pięćdziesięciu pensów i żądali zwrotu reszty. Wyszedł zza baru i spojrzał na portret pod innym kątem. - A ty co myślisz, Arch? - Jest w porządku - rzekł Archie zdecydowanie. - Uważam, że jest w porządku. - Bardzo cię proszę! Poczytam ci to za wyjątkową grzeczność. Mickey przekrzywił głowę na jedną stronę, potem na drugą. - Tak jak powiedziałem, nie chcę nikogo obrazić ani nic podobnego. Ja tylko myślę, że on wygląda na szemranego typa. Nie masz jakiegoś innego jego portretu? - Tylko ten się zachował. Będę ci bardzo wdzięczny, naprawdę. - No cóż... - Mickey przetrawiał problem, przewracając jajko na patelni. - Jesteś stałym bywalcem i przychodzisz tu tak cholernie często, że chyba będę się musiał zgodzić, żeby został. Ale co na to inni? Co o tym myślisz, Denzel? Clarence? Denzel i Clarence siedzieli jak zwykle w kącie, a jedynym świadectwem tego, że postanowili jakoś uczcić wieczór sylwestrowy, było kilka nędznych pasemek lamety zwisających z kapelusza Denzela i ozdobiona piórkami piszczałka tkwiąca w ustach Clarence’a razem z cygarem. - Co takiego? - Pytam, co myślicie o tym gościu, którego Samad chce tu zawiesić. To jego dziadek. - Pradziadek - poprawił go Samad. - Nie widzisz, że gram w domino? Chcesz pozbawić starego człowieka jego jedynej przyjemności. Jaki obraz? - Denzel odwrócił się z pogardliwą miną, żeby rzucić okiem na portret. - To? Pfff! Nie podoba mi się. Jakiś czarci pomiot! - To twój krewniak? - zaskrzeczał Clarence swoim piskliwym, kobiecym głosem. - To wiele wyjaśnia, przyjacielu, bardzo wiele! Ma gębę jak ośli zadek. Denzel i Clarence wybuchnęli swym rubasznym, wulgarnym rechotem. - To wystarczy, żebym dostał niestrawności, słowo daję! - No i masz! - zawołał Mickey triumfalnie, zwracając się do Samada. - Odbiera klientom apetyt: to samo mówiłem przed chwilą. - Chyba nie będziesz słuchał tych dwóch... - Sam nie wiem... - Mickey wiercił się i kręcił przed patelnią; kiedy intensywnie myślał, zawsze mimowolnie uczestniczyło w tym całe jego ciało. - Szanuję cię i w ogóle, przyjaźniłeś się z moim ojcem, ale - bez urazy - trochę się, kurwa, zestarzałeś, Samad i niektórzy młodsi klienci mogliby... - Jacy młodsi klienci? - zapytał ostro Samad, wskazując jednocześnie ruchem głowy na Clarence’a i Denzela. - No tak, rozumiem... ale sam wiesz, klient ma zawsze rację. Samad był naprawdę urażony. - Ja jestem klientem. Klientem jestem ja. Przychodzę do twojego baru od piętnastu lat, Mickey. Czyli bardzo długo, jakkolwiek by liczyć. - Jasne, ale tak naprawdę liczy się większość, no nie? W wielu innych sprawach szanuję twoje zdanie. Chłopaki nazywają cię profesorem i muszę przyznać szczerze, że nie bez powodu. Szanuję twoje zdanie: w dziewięciu na dziesięć wypadków przyznaję ci rację. Ale powiem krótko: jak jesteś kapitanem, a cała cholerna załoga się zbuntuje, toś, kurwa, bracie, przepadł, nie? Mickey zademonstrował głęboką mądrość swojej sentencji, pokazując jak tuzin grzybów na patelni może wypchnąć jeden i zrzucić go na podłogę. Samad, któremu dźwięczał jeszcze w uszach rechot Denzela i Clarence’a, poczuł, jak wściekłość podchodzi mu gorącą falą do gardła. - Dawaj to! - sięgnął ponad barem po portret Mangala Pandę, który wisiał melancholijnie nad piecem. - Żałuję, że w ogóle cię prosiłem... to byłaby obraza pamięci Mangala Pandę, gdyby miał wisieć w takim miejscu - w takiej bezbożnej spelunie! - Że co? - Dawaj to! - Słuchaj no... Chwileczkę... Mickey i Archie próbowali go powstrzymać, ale obrażony Samad, upokorzony poniżeniami całego dziesięciolecia, dalej forsował blokujący mu drogę masyw Mickeya. Szamotali się przez dłuższą chwilę; w końcu Samad osłabł i z czołem zroszonym kropelkami potu dał za wygraną. - Słuchaj, bracie - Mickey dotknął jego ramienia tak czule, że Samad omal się nie rozpłakał. - Nie wiedziałem, że to dla ciebie taka cholernie ważna sprawa. Zacznijmy od nowa. Zostawimy portret na tydzień i zobaczymy, co będzie, dobra? - Dziękuję ci, przyjacielu. - Samad wyciągnął chusteczkę i otarł czoło. - Jestem ci naprawdę wdzięczny. Naprawdę. Mickey klepnął go pojednawczo w plecy. - Słowo daję, nasłuchałem się, kurwa, o nim przez tyle lat. Możemy go w końcu zostawić na tej cholernej ścianie. Mnie to nie wadzi. Kasi kąsa - jak mówią żabojady. Niech ci, kurwa, będzie. Niech ci będzie, do diabła. A za tego ekstra indyka należy się twarda gotówka, Archibald, przyjacielu. Złota era bonów śniadaniowych skończona. Mój Boże, t y l e hałasu o nic... Samad spojrzał głęboko w oczy swemu pradziadkowi. Obaj, Samad i Pandę, nieraz już stoczyli taką bitwę, bitwę o dobre imię tego ostatniego. Obaj wiedzieli aż nazbyt dobrze, że opinia współczesnych o Manga-lu Pandę miała wielkie znaczenie dla dwóch obozów: Zapoznany bohater Samad Iqbal A. S. Misra Wiele hałasu o nic Mickey Magid i Millat Alsana Archie Irie Clarence i Denzel Brytyjscy historycy od 1857 roku do dziś Nieskończenie wiele razy wałkowali z Archiem tę sprawę. Siedząc u O’Connella, od lat powracali do tej samej dyskusji, wzbogacając ją czasem o nowe informacje zebrane przez Samada w trakcie jego nieustających dociekań - ale od czasu, kiedy Archie odkrył około 1955 roku „prawdę” o Mangalu Pandę, nie zmienił zdania. Jedynym tytułem Pan-dego do sławy, co Archie usilnie starał się wykazać, był jego wkład do etymologii języka angielskiego w postaci słowa „pandy”, pod którym to hasłem ciekawy czytelnik mógł znaleźć w oksfordzkim słowniku następującą definicję: Pandy /’pandi/ rzecz. 2 kolokw. (przest.) Także - dee [prawdop. od nazwiska pierwszego buntownika wśród sipajów z wyższej kasty służących w armii bengalskiej] l sipaj, który uczestniczył w wielkim powstaniu w latach 1857-1859; 2 buntownik, zdrajca; 3 ktoś, kto zachowuje się głupio lub tchórzy podczas walki. - Jasne jak słońce, mój drogi. - Archie zamknął słownik z triumfalnym trzaskiem. -1 nie potrzebuję nawet zaglądać do słownika, żeby się tego dowiedzieć, podobnie zresztą jak ty. To potoczne słowo. Kiedy byliśmy w wojsku, było to samo. Próbowałeś mnie nabrać, ale prawda zawsze wyjdzie na wierzch.,fandyn zawsze znaczyło tylko jedno. Na twoim miejscu zacząłbym raczej ukrywać te rodzinne powiązania, zamiast opowiadać o nich wszystkim dookoła przez dwadzieścia cztery cholerne godziny na dobę. - Samo to, że istnieje takie słowo, nie znaczy, że opisuje ono charakter Mangala Pandę, Archibald. Co do pierwszego znaczenia jesteśmy zgodni: mój pradziadek był powstańcem i jestem z tego dumny. Przyznaję, że sprawy nie potoczyły się całkiem po jego myśli. Ale zdrajca? Tchórz? Twój słownik jest przestarzały - te określenia wyszły z użycia. Pandę nie był tchórzem ani zdrajcą. - No właśnie: po przemyśleniu sprawy doszedłem do wniosku, że nie ma dymu bez ognia - powiedział Archie, najwyraźniej zadowolony z głębi swej konkluzji. - Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć? Porzekadło to było jednym z ulubionych narzędzi, które stosował, analizując aktualne wiadomości, wydarzenia historyczne i w codziennym procesie oddzielania faktów od fikcji. Nie ma dymu bez ognia. W jego absolutnej wierze w słuszność takiego rozumowania, przejawiała się taka bezradność, że Samad nie miał serca pozbawiać go tej wiary. Po co mówić podstarzałemu facetowi, że może być dym bez ognia, tak jak bywają głębokie rany, które nie broczą krwią? - Rozumiem oczywiście twój punkt widzenia, Archie, rozumiem doskonale. Ale ja uważam, i uważałem zawsze, od chwili kiedy po raz pierwszy podjęliśmy dyskusję na ten temat, że to nie jest cała historia. Owszem, zgadzam się, że kilkanaście razy gruntownie przebadaliśmy sprawę, ale pozostaje faktem, że kompletne historie są tak rzadkie jak uczciwość, cenne jak brylanty. Jeśli masz tyle szczęścia, żeby poznać choćby jedną w całości, taka historia zaciąży na twojej świadomości jak ołów. Takie historie są trudne do opowiedzenia. Mają rozmach. Są epickie. Podobne do tych, które opowiada Bóg: pełne niezwykle szczegółowych informacji. Nie znajdziesz ich w słowniku. - Dobra, dobra, profesorze. Posłuchajmy wobec tego twojej wersji. Często widuje się w kącie mrocznych pubów starych ludzi, jak rozprawiają i gestykulują, obsadzając kufle i solniczki w rolach dawno zmarłych ludzi i odległych miejsc. W takiej sytuacji wykazują ożywienie, jakiego skądinąd brakuje w ich życiu. Zapalają się. Rozgrywając całą historię na stole - oto widelec-Churchill, a tu serwetka- Czechosłowacja, tam zaś zgrupowanie wojsk niemieckich, które wyobraża groszek - odżywają. Ale kiedy Archie i Samad prowadzili podobne debaty w latach osiemdziesiątych, nie wystarczały im noże i widelce. Ci dwaj domorośli historycy przywlekali do O’Connella i rekonstruowali całe parne indyjskie lato 1857 roku, razem z buntem i późniejszą masakrą. Przestrzeń pomiędzy szafą grającą i automatem stawała się Delhi, Viv Richards wcielała się w postać angielskiego przełożonego Mangala Pandę, kapitana Hearsaya. Grający w domino Clarence i Denzel byli obsadzani w roli wzburzonych hord sipajów z armii brytyjskiej. I jak kostki domina, adwersarze wykładali kolejne argumenty i łączyli je z innymi. Inscenizowali epizody. Śledzili tory pocisków. Panowała atmosfera niezgody. Według legendy, wiosną 1857 roku Brytyjczycy zaczęli produkować w fabryce w Dum-Dum nowy rodzaj pocisków. Przeznaczone, jak większość amunicji w tamtych czasach, do angielskich strzelb używanych przez indyjskich żołnierzy, musiały mieć specjalne łuski, które pasowałyby do luf angielskich karabinów. Na pozór nie było w nich nic niezwykłego, dopóki jakiś bystry robotnik nie odkrył, że łuski pokryte są świńskim tłuszczem, co było czymś potwornym dla muzułmanów, i łojem z krów, świętych dla hindusów. Był to niewinny błąd - o ile może być cokolwiek niewinnego na zagrabionej ziemi - fatalna gafa Brytyjczyków. Jakież jednak wzburzenie musiało ogarnąć ludzi, kiedy usłyszeli te wieści! Pod pretekstem wdrożenia do produkcji nowego typu amunicji perfidni Anglicy zamierzali zniszczyć ich kastę, ich honor, ich pozycję w oczach Boga i ludzi - krótko mówiąc, wszystko to, co nadawało życiu jakąkolwiek wartość. Pogłoski tego rodzaju nie dało się utrzymać w tajemnicy - rozprzestrzeniła się więc tego lata lotem błyskawicy po całych Indiach: pobiegła wzdłuż taśmy produkcyjnej, przedostała się na ulice, przemknęła przez domy w miastach i wiejskie chaty, przez kolejne koszary, aż cały kraj zapłonął żądzą rebelii. Dotarła też do wielkich, nieforemnych uszu Mangala Pandę, nieznanego sipaja z małego garnizonu w Barrackpore. Dwudziestego dziewiątego marca 1857 roku Mangal wystąpił odważnie na placu apelowym z szeregu i stworzył kawałek historii. - Raczej zrobi! z siebie durnia - zauważył Archie (bo wtedy nie łykał już „pandeologii” tak gładko jak kiedyś). - Ty w ogóle nie rozumiesz wagi jego poświęcenia - odpowiedział Samad. - Jakiego poświęcenia? Nie umiał się nawet porządnie zabić! Cały kłopot z tobą, Sam, że nie potrafisz ocenić faktów. Przeczytałem o tym wszystko. Prawda jest prawdą, bez względu na to, jak może być gorzka. - Ach tak? No więc skoro jesteś takim ekspertem od losów mojej rodziny, przyjacielu, oświeć ranie, proszę. Przedstaw swoją wersję. Dziś każdy przeciętny uczeń jest świadom istnienia złożonych sił, tendencji i podskórnych dążeń, które doprowadzają do wojen i stają się zarzewiem rewolucji. Ale kiedy Archie chodził do szkoły, świat był znacznie bardziej skłonny do interpretowania wydarzeń w kategoriach fikcji. Historia była wtedy czymś zupełnie innym; uczono jej, fabularyzując ją z jednej strony, z drugiej zaś - dramatyzując, i nikt się nie przejmował tym, jak bardzo takie wersje były nieprawdopodobne czy niedokładne pod względem chronologii. Według takiego schematu przyczyną rosyjskiej rewolucji była powszechna nienawiść do Rasputina. Imperium rzymskie upadło, bo Antoniusz wdał się w romans z Kleopatrą. Henryk V zwyciężył pod Azincourt, ponieważ Francuzi poświęcali zbyt wiele uwagi swoim strojom. A wielkie powstanie z 1857 roku zaczęło się od tego, że pijany dureń nazwiskiem Mangal Pandę wystrzelił z karabinu. Pomi-mo protestów Samada, Archie, czytając niżej przytoczony opis, coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że jest on zgodny z prawdą: Rzecz dzieje się wBarrackpore dwudziestego dziewiątego marca 1857 roku. Jest niedzielne popołudnie, ale na piaszczystym placu apelowym rozgrywa się dramat, który bynajmniej nie kojarzy się ze spokojem dnia Pańskiego. Słychać gwar, widać poruszenie wśród zdezorientowanej masy sipajów, bardziej lub mniej kompletnie ubranych, z bronią i bez, ale niezwykle podekscytowanych. Jakieś trzydzieści jardów przed pierwszym szeregiem 34, regimentu paraduje dumnie sipaj Man-gal Pandę. Jest mocno upojony wywarem z konopi i religijnym fanatyzmem. Z zadartym podbródkiem i nabitym muszkietem w dłoni tanecznym krokiem przechadza się tam i z powrotem, wykrzykując monotonnie przenikliwym, nosowym głosem: „Jazda, szubrawcy! Anglicy zaraz tu będą. Chwyćcie wszyscy za broń. Nagryzając te naboje, staniemy się wszyscy niewiernymi!”. Haszysz i napięcie nerwowe sprawiają, iż człowiek ten jest bliski amoku. Każdy jego okrzyk przeszywa mózgi jak błyskawica i poraża nerwy tłumu sipajów. Ów tłum rośnie, podniecenie sięga zenitu. Mówiąc krótko, jest to beczka prochu, gotowa w każdej chwili eksplodować. I rzeczywiście eksploduje. Pandę strzelił do swojego porucznika i chybił. Potem wyciągnął długą szablę, tulwar, i podstępnie ciął oficera w ramię, kiedy tamten odwrócił się plecami. Jakiś sipaj próbował go powstrzymać, ale Pandę atakował dalej. Potem przybyli Anglicy z odsieczą; niejaki kapitan Hearsay z synem u boku natarł z bronią w ręku na sipajów, gotów ponieść honorową śmierć za swą ojczyznę. (To całe nazwisko „Hear- say”! Oczywista lipa!) Wtedy Pandę pojął, że to koniec, przytknął lufę swojej wielkiej strzelby do głowy i nacisnął spust palcem lewej nogi. Chybił. Kilka dni później stanął przed sądem, który uznał go za winnego. Rozkaz jego stracenia podpisał, siedząc na kanapie na drugim końcu kraju, w Delhi, niejaki generał Havelock (człowiek uhonorowany, ku wściekłości Samada, pomnikiem na wprost restauracji Pałace przy Trafalgar Square, na prawo od kolumny Nelsona), który dodał - w postscriptum swej pisemnej instrukcji - iż ma nadzieję, że położy to kres bezsensownej gadaninie o buncie, jaką ostatnio wszędzie się słyszy. Ale było za późno. Kiedy Pandę kołysał się w podmuchach gorącego wiatru na naprędce skleconej szubienicy, jego rozproszeni towarzysze z 34. regimentu zmierzali do Delhi, zdecydowani przyłączyć się do zbun-towanych oddziałów i do powstania, które miało stać się jednym z naj- krwawiej stłumionych powstań wszech czasów. Ta wersja wydarzeń - opracowana przez współczesnego historyka nazwiskiem Fitchett - doprowadzała Samada do furii. Kiedy człowiek nie ma nic, czym mógłby się poszczycić, prócz własnej krwi, ważna jest każda jej kropelka i to ważna tak bardzo, że trzeba jej zazdrośnie bronić. Trzeba jej strzec przed oszczercami i tymi, którzy chcą wszystko umniejszyć. Trzeba o nią walczyć. Ale prawda o odurzonym, nieudolnym Pandę, przekazywana przez kolejnych historyków jak w zabawie w głuchy telefon, ulegała po drodze przekształceniom i deformacjom. Nie miało znaczenia to, że wywar z konopi zażywany w małych dawkach w celach leczniczych nie mógłby aż tak bardzo go odurzyć, ani to, że było rzeczą absolutnie niemożliwą, aby Pandę, ortodoksyjny religijny hindus, w ogóle go pił. Nieważne też było, że Samad nie natrafił nigdzie na choćby ślad dowodu, że Pandę pił ów wywar tego ranka. Całe to gigantyczne przeinaczenie zaważyło na reputacji Iqbalow i było tak trudne do wykorzenienia jak błędne przekonanie, że Hamlet przedstawia się w którymś akcie jako dobry znajomy Yoricka. - Wystarczy! Nie ma znaczenia, ile razy mi to przeczytasz, Archibald. - Archie przychodził zwykle uzbrojony w reklamówkę pełną wypożyczonej z Brent Library „antypande’owskiej” propagandy, rojącej się od przeinaczeń. - To zupełnie tak jak z dziećmi przyłapanymi z rękami w wielkim słoju z miodem; wszystkie mówią te same kłamstwa. Nie interesują mnie takie oszczerstwa. Nie interesuje mnie teatrzyk kukiełkowy ani tragifarsa. Interesuje mnie to, co się naprawdę działo, przyjacielu - tu Samad wykonywał gest imitujący ostateczne zamykanie ust na kłódkę i wyrzucanie klucza. - Prawdziwy przebieg zdarzeń. Nie słowa. Mówię ci, Archibald, Mangal Pandę nie dlatego oddał życie w walce o sprawiedliwość, że był pijany czy obłąkany. Podaj mi ke-czup. Bar przygotowywał się na powitanie nowego 1989 roku i dyskusja nabrała niesłychanego impetu. - To prawda, nie był bohaterem na waszą, zachodnią modtę - nie odniósł sukcesu, chyba że uznać za taki jego honorową śmierć. Ale wyobraź sobie, że on tu siedzi. - Samad wskazał na Denzela, który kładł na stole ostatnią kostkę domina. - Podczas rozprawy, wiedząc, że grozi mu śmierć, odmówił podania nazwisk swoich towarzyszy spiskowców... - No nie wiem - powiedział Archie, klepiąc stertę książek sceptyków: Michaela Edwardsa, P. J. O. Taylora, Syeda Moinul-Haqa i całej reszty. - Zależy, co czytałeś. - Nie, Archie. To właśnie jest powszechnie popełniany błąd. Prawda nie zależy od tego, co czytasz. Nie zaczynajmy dyskusji o naturze prawdy. Nie dojdzie wtedy do sytuacji, że ty będziesz mówił o chlebie, a ja o niebie... - No więc dobrze: co osiągną! ten cały Pandę? Nic! Jedyne, co zrobił, to wszczął bunt - zresztą zbyt wcześnie, przed uzgodnionym terminem - i, przepraszam za wyrażenie, spieprzył wszystko pod względem militarnym na amen. Takie rzeczy si? planuje, nie idzie się na żywioł. Przez niego były niepotrzebne ofiary. I wśród Anglików, i wśród Indu- sów. - Za pozwoleniem, nie uważam, żeby tak było. - No wiec się mylisz. - Za pozwoleniem, uważam, że mam rację. - Sam, wyobraź sobie, że to są ludzie, którzy pisali o twoim Mangalu Pandę przez ostatnie sto ileś tam lat - Archie sięgnął po stos brudnych talerzy, które Mickey miał właśnie włożyć do zmywarki. - Tu są ci, którzy zgadzają się ze mną - przesunął dziesięć talerzy na swoją stronę stołu - a to jest ten szaleniec, który jest po twojej stronie. - A. S. Misra. Powszechnie szanowany indyjski urzędnik państwowy. Nie żaden szaleniec. - No dobrze. Otóż zdobycie tylu talerzy, ile mam ja, zajmie co najmniej kolejne sto ileś lat, a nawet jeśli uda ci się przesunąć wszystkie na swoją stronę, to prawdopodobnie, kiedy będziesz je już miał, żaden palant, mówiąc w przenośni, nie będzie chciał z nich jeść. Rozumiesz? A zatem Samadowi pozostał tylko A. S. Misra. Wiosną 1981 roku napisał do niego z Cambridge jeden jego z bratanków, Rajnu, wspominając przy okazji, że znalazł książkę, która może stryja zainteresować. Można w niej znaleźć, pisał, przekonującą obronę ich wspólnego przodka, niejakiego Mangala Pandę. Jedyny zachowany egzemplarz książki znajdował się w jego uniwersyteckiej bibliotece, a autorem był człowiek nazwiskiem Misra. Czy stryj o nim słyszał? A jeśli nawet nie (dodał nieśmiało Rajnu w postscriptum), to czy nie byłby to świetny pretekst do spotkania ze stryjem? Samad przyjechał pociągiem już nazajutrz. Na zalanym deszczem peronie przywitał się serdecznie ze swoim spokojnym, grzecznym bratankiem, długo ściskając mu dłoń i przemawiając w staroświeckim stylu. - To wielki dzień - powtarzał w nieskończoność, aż obaj przemokli do nitki. - Wielki dzień dla naszej rodziny, Rajnu, wielki dzień dla prawdy. Przemokniętych ludzi nie wpuszczano do czytelni, więc całe przedpołudnie suszyli się w zatłoczonej kafejce na piętrze, pełnej stosownie wyglądających dam, które popijały odpowiednią herbatkę. Rajnu, zawsze wdzięczny słuchacz, siedział cierpliwie, a jego stryj gadał i gadał bez opamiętania. Ach, jakie to ważne odkrycie! Ach, jak długo on, Samad, czekał na tę chwilę! Bratanek przytakiwał we właściwych miejscach i uśmiechał się uroczo, kiedy stryj ocierał łzy wzbierające w kącikach oczu. - To wspaniała książka, prawda, Rajnu? - pytał Samad błagalnie, gdy chłopak zostawiał hojny napiwek skwaszonej kelnerce, bynajmniej nie-zachwyconej tym, że dwaj podnieceni Indusi spędzili trzy godziny nad jedną filiżanką herbaty z mlekiem, pozostawiając mokre ślady na siedzeniach foteli. - To ważna pozycja, prawda? Rajnu wiedział, że książka jest drugorzędną, pozbawioną znaczenia i zapomnianą akademicką publikacją, ale kochał stryja, więc uśmiechnął się, skinął głową i znów się uśmiechnął. W czytelni poproszono Samada, aby wpisał się do rejestru korzystających z biblioteki. Imię i nazwisko: Samad Iqbal Uczelnia: Studia poza Anglią (Delhi) Przedmiot badań: Prawda Rajnu, zainspirowany tym ostatnim wpisem, wziął pióro i dopisał: „i Tragedia”. - „Prawda i Tragedia” - powiedział bibliotekarz z kamienną twarzą, obracając rejestr w swoją stronę. - Czy jakaś szczególna? - Proszę się nie martwić - powiedział Samad dobrotliwie. - Znajdziemy to, czego szukamy. Żeby dotrzeć do książki, musieli wejść na drabinkę, ale rzecz warta była wysiłku. Kiedy Rajnu podał książkę stryjowi, Samad poczuł mrowienie w palcach i, patrząc na jej okładkę, kształt i kolor, poczuł, że jest to właśnie to, o czym marzył i śnił. Tom był gruby, wielostronicowy, oprawny w brązową skórę i pokryty cienką warstewką kurzu, co zawsze oznacza, iż rzecz jest niewiarygodnie cenna i rzadko dotykana. - Zaznaczyłem tam jedno miejsce. Jest sporo do przeczytania, ale znalazłem coś, co, jak sądzę, chciałbyś zobaczyć najpierw - powiedział Rajnu, kładąc książkę na stoliku. Samad otworzył tomisko z głuchym łoskotem i spojrzał na zaznaczoną stronicę. Zobaczył więcej, niż się spodziewał. - To tylko impresja artysty, ale podobieństwo pomiędzy... - Nic nie mów - Samad przerwał bratankowi, wodząc palcem po rycinie. - To nasza krew, Rajnu! Nigdy nie przypuszczałem, że zobaczę... Cóż za brwi! Co za nos! Mam jego nos! - Masz jego twarz, stryju. Tyle że oczywiście bardziej przystojną. - A co tu... co tu jest napisane pod spodem? Psiakrew, gdzie moje okulary... Przeczytaj mi to Rajnu, takie małe literki. - Podpis? „Mangal Pandę oddał pierwszy strzał, który zapoczątkował powstanie z 1857 roku. Jego poświęcenie dało narodowi sygnał do chwycenia za broń przeciw rządom kolonistów, co znalazło kulminację w masowym powstaniu, które nie ma sobie równego w dziejach. Choć ów wysiłek zbrojny zakończył się porażką, jeśli chodzi o bezpośrednie skutki, był sukcesem w tym sensie, że stworzył podwaliny ruchu niepodległościowego, który zatriumfował w 1947 roku. Pandę zapłacił za swój patriotyczny czyn życiem. Ale do ostatniej chwili odmawiał ujawnienia nazwisk tych, którzy przygotowali i wszczęli wielkie powstanie”. Samad usiadł na dolnym szczeblu drabinki i zapłakał. - A więc pozwól, że powiem wprost. Wmawiasz mi, że bez Mangala Pandę nie byłoby Gandhiego. Ze bez twojego szalonego dziadka nie byłoby tej całej cholernej niepodległości... - Pradziadka. - Daj mi dokończyć, Sam. Czy ty naprawdę żądasz od nas żebyśmy w to uwierzyli? - Archie poklepał po plecach zupełnie niezainteresowa-nych Clarence’a i Denzela. - Wierzysz w to? - zwrócił się do Clarence’a. Denzel wysmarkał się w serwetkę. - Po prawdzie, to ja nie lubię w nic wierzyć. Nic nie słyszałem, nic nie widziałem, nic nie mówię. Taką mam zasadę. - On był tym, który dał impuls, Archibald. To bardzo proste. Ja w to wierzę. Zapadła cisza. Archie przyglądał się, jak kostki cukru rozpuszczają się w jego herbacie. Potem powiedział nieśmiało, jakby na próbę: - Ja mam swoją własną teorię. Niezależną od tego, co piszą w książkach. Samad skłonił z szacunkiem głowę. - A więc oświeć nas łaskawie. - No, nie wściekaj się... Pomyśl tylko przez chwilę. Dlaczego taki ortodoksyjny, religijny człowiek jak Pandę pije wywar z konopi? Wiem, że cię to denerwuje, ale pytam poważnie: dlaczego to robi? - Znasz moje zdanie na ten temat. On wcale nie pił. Nie zrobił tego. To angielska propaganda. - I był dobrym strzelcem... - Niewątpliwie. A. S. Misra zamieszcza reprodukcję zaświadczenia, że Pandę ćwiczył przez rok w specjalnych oddziałach, gdzie szkolono głównie w strzelaniu z muszkietów. - Okej. Czemu wobec tego chybił? No czemu? - Jedyne możliwe wytłumaczenie jest takie, że miał felerny karabin. - No tak... rozumiem. Może to było to, a może coś innego. Może zmusili go do tego, żeby wystąpił i wywołał awanturę, no wiesz, podpuścili go, jego kumple. A on przede wszystkim nie chciał nikogo zabić. A więc udawał nabuzowanego, żeby kumple z koszar uwierzyli, że naprawdę chybił. - To najgłupsza teoria, jaką w życiu słyszałem - prychnął Samad, gdy sekundnik poplamionego jajkiem zegara zaczął odliczać ostatnie pół minuty, jakie pozostało do północy. - Tylko ty mogłeś coś takiego wymyślić. To absurd. - Dlaczego? - Dlaczego? Archibald, ci Anglicy, ci wszyscy kapitanowie Hearsay e, Havelocki i cała reszta, byli śmiertelnymi wrogami każdego Indusa. Czemu miałby oszczędzać tych, którymi gardził? - Może po prostu nie mógł tego zrobić. Może nie należał do takich, co potrafią zabić. - Ty naprawdę wierzysz, że są tacy, którzy mogą zabijać, i tacy, którzy nie mogą? - Może tak, Samad, a może i nie. - Jakbym słyszał swoją żonę - jęknął Samad, wycierając chlebem resztki jajka z talerza. - Coś ci powiem, Archibald. Człowiek jest tylko czło-wiekiem, niczym więcej. Kiedy jego rodzina jest zagrożona, kiedy ktoś atakuje jego wiarę i najgłębsze przekonania, kiedy podważa jego sposób życia, kiedy wali się cały jego świat - zabija. Nie miej co do tego wątpliwości. Nie podda się nowym porządkom bez walki. Jeśli zajdzie potrzeba, będzie zabijał. - I znajdą się tacy, których będzie chciał oszczędzić - odparł Archie Jones z zagadkowym wyrazem twarzy, jakiego jego przyjaciel nigdy by się nie spodziewał na tym pulchnym pyzatym obliczu. - Wierz mi. - Pięć! Cztery! Trzy! Dwa! Jeden! Jamajka Irie! - zawołali Denzel i Clarence, podnosząc filiżanki z gorącą kawą po irlandzka, po czym, spełniwszy toast, przystąpili natychmiast do dziewiątej partyjki domina. - SZCZĘŚLIWEGO PIEPRZONEGO NOWEGO ROKU! - ryknął Mickey zza baru. Irie 1990, 1907 Czyżby w naszym świecie z kutego żelaza, kratownicy przyczyn i skutków, potajemny dreszcz, który im skradłem, mógł pozostać bez wpływu na ich przyszłość? Vladimir Nabokov, Lolita Przekład Michała Kiobukowskiego. 11. Meandry edukacji Irie Jones W połowie drogi pomiędzy domem Jonesów i ogólniakiem Glenard Oak stała latarnia, która zaczęła się pojawiać w snach Irie. A właściwie pojawiała się nie tyle sama latarnia, ile małe, napisane odręcznie ogłoszenie, przyklejone na niej taśmą na wysokości oczu. Ogłoszenie brzmiało: STRAĆ NA WADZE, ZYSKAJ PIENIĄDZE 081 555 6752 Trzeba tu powiedzieć, że Irie Jones, piętnastolatka, była dziewczyną potężną. Europejskie proporcje Clary były wyjątkiem w pokoleniowym łańcuchu i Irie odziedziczyła solidną jamajską sylwetkę nie po matce, ale po Hortense, faszerowanej ananasami, mango i guajawą; dziewczynka była potężna, miała wielkie cycki, wielki zadek, rozłożyste biodra, grube uda, wielkie zęby. Ważyła prawie dwieście funtów i miała trzynaście funtów w skarbonce. Wiedziała, że to ona należy do adresatów ogłoszenia, wiedziała doskonale, wlokąc się do szkoły z ustami wypchanymi pączkiem i ze skrępowanym ubraniem nadmiarem ciała, że apelowało ono do niej. STRAĆ NA WADZE (namawiało), ZYSKAJ PIENIĄDZE. Ty, ty, ty, panno Jones, z głową wciśniętą w obronnym odruchu w ramiona, ze swoim wciętym w talii płaszczem opinającym tyłek (nierozwiązywalny problem: jak zredukować ten rozdęty masyw, jamajski zadek?), swoimi ściskającymi brzuch majtkami i pomniejszającym biust stanikiem, z całym przemyślnym pancerzem z lycry - czyli sławionymi pod niebiosa fiszbinami lat dziewięćdziesiątych - ty, ze swoimi elastycznymi pasami. Wiedziała, że ogłoszenie przemawia właśnie do niej. Ale nie wiedziała, co mianowicie chce jej zakomunikować. O czym tu mowa? O sponsorowanej kuracji odchudzającej? O uzyskaniu wydajności, jaką odznaczają się ludzie szczupli? Czy też o czymś bardziej merkantylnym, płodzie mózgu jakiegoś wstrętnego willesdeńskiego Shylocka: oddasz funt wagi, dostaniesz funt złota. Mięso za pieniądze? Faza REM. Parada po szkole w bikini, z zagadkową inskrypcją z latarni wypisaną kredą na brązowych kręgościach, wypukłościach (jakby stworzonych do ustawiania na nich książek czy filiżanek lub, przede wszystkim noszenia dzieci, worków, owoców, wiader wody), wypukłościach genetycznie zaprojektowanych dla innego kraju, innego klimatu. Kiedy indziej nawiedzał ją sen o sponsorowanym odchudzaniu: śniło jej się, że puka do drzwi kolejnych domów, naga jak ją Pan Bóg stworzył, z notesem w dłoni, skąpana w słonecznym świetle, i usiłuje zachęcić starszych panów, żeby uszczknęli odrobinę jej ciała i wpłacili na jej konto funta. A w najgorszych snach odrywała luźne, biało nakrapiane kawałki tego ciała i pakowała je do tradycyjnych żłobkowanych butelek po coli, po czym zanosiła do sklepiku na rogu i podawała przez ladę właścicielowi, ubranemu w sweter w serek Millatowi. Ten, z głową obwiązaną bindt, dostawiał butelki do innych, pogardliwie otwiera! poplamionymi krwią łapami kasę i wręczał jej gotówkę. Garść karaibskiego mięsa za garść angielskich drobnych. Irie Jones ogarnęła obsesja. Od czasu do czasu jej zaniepokojona matka zachodziła jej drogę, kiedy dziewczyna próbowała wymknąć się chyłkiem z domu, skubała jej wymyślne gorsety i pasy i pytała: „Co się z tobą dzieje? Coś ty, na miłość boską, na siebie włożyła? Jak możesz w tym oddychać? Irie, kochanie, jesteś zupełnie normalna - zbudowana jak każda pożądna kobieta w rodzinie Bowdenów - czy ty nie widzisz, że jesteś całkiem normalna?”. Ale Irie tego nie widziała. Z jednej strony była Anglia, gigantyczne lustro, z drugiej - Irie, której to lustro nie odbijało. Obca w obcym kraju. Nocne koszmary i rojenia na jawie, w autobusie, w wannie, w klasie. Przed. Po. Przed. Po. Przed. P o. Tak brzmiała mantra otyłego głodomora, dziewczyny, która wierząc ślepo w kompletną odmianę, nie chciała się poddać wyrokom genetyki i wciągając przy każdym oddechu brzuch, oczekiwała, że przeobrazi się z jamajskiej klepsydry ciężkiej od piasku gromadzącego się wokół wodospadów na rzece Dunn w Angielską Różę - ten wiotki, wrażliwy kwiat nieprzystosowany do tropikalnych upałów, albo deskę unoszącą się na fali przyboju. [rys1] Pani Olive Roody, nauczycielka angielskiego i wytrawna tropicielka bezmyślnego smarowania w zeszytach, która potrafiła wypatrzyć roztargnionego rysownika z odległości dwudziestu jardów, sięgnęła ponad swym stolikiem po zeszyt Irie i wydarła z niego kartkę, która przyciągnęła jej uwagę. Spojrzała na nią podejrzliwie, po czym zapytała z melodyjnym, szkockim akcentem: - Przed i po czym? - Eee... Ze co proszę? - Przed i po czym? - Och, po niczym, pszepani. - Niczym? Ejże, panno Jones. Nie bądź taka skromna. To najwyraźniej bardziej interesujące niż sonet 127. - To nic nie znaczy. - Jesteś absolutnie pewna? Nie chcesz jeszcze trochę poprzeszkadzać w lekcji? Bo... niektórzy chcieliby jednak posłuchać - są nawet zainteresowani tym, co mam do powiedzenia. Tak więc gdybyś mogła poświęcić odrobinę tego czasu, który zajmują ci g r y z m o ł y... Nikt, ale to nikt nie potrafił wymówić słowa „gryzmoły” tak, jak robiła to Olive Roody. ... i przyłączyć się do reszty, moglibyśmy kontynuować. A więc? - Co „a więc”? - Czy możesz? Poświęcić trochę czasu? - Tak, proszę pani. - Ach, to świetnie. To mnie cieszy. Proszę dalej: sonet 127. - „W przeszłym wieku nikt czerni nie równał ze złotem” - kontynuował Francis Stone monotonnym jak u katatonika głosem, jakim ucznio- wie czytają zwykle elżbietańskie strofy. - „Ani nie twierdził o niej, że zachwytów warta”*[ * Cytaty z sonetów Szekspira w przekładzie Stanisława Barańczaka]. Irie położyła prawą dłoń na brzuchu i wciągnęła go, próbując zwrócić na siebie uwag? Millata. Millat był jednak całkowicie pochłonięty demonstrowaniem ślicznej Nikki Tyler, jak sprytnie potrafi zwinąć język w trąbkę. Nikki zaś pokazywała mu swoje małżowiny uszne, całkiem przyrośnięte do głowy. Były to podszyte flirtem reminiscencje z porannej lekcji biologii na temat c e c h dziedzicznych. Część pierwsza (a). Wystające, Przyrośnięte. Zwinięte. Płaskie. Niebieskie oko. Piwne oko. Przed. Po. - „Dlatego to bogdanka moja brew ma kruczą,/a oko pod nią czarne zda się żałobnikiem./Nie słońcem jest ten promień, co z oczu jej pada;/ Czerwień jej warg ma odcień bledszy niż korale,/Przy bieli śniegu pierś jej wydaje się śniada”... Dojrzewanie, prawdziwe, pełne pokwitanie (nie małe wzgórki piersi czy pojawiający się nikły puszek łonowy) rozdzieliło parę starych przyjaciół, Irie Jones i Millata Iqbala. Znaleźli się po dwóch różnych stronach szkolnego parkanu. Irie była przekonana, że została oszukana przy rozdawaniu kart: dostały jej się monstrualne wypukłości, królicze zęby, metalowy aparat do korekcji zgryzu, niemożliwa szopa afro, a do tego wszystkiego kreci wzrok, co zmuszało ją do noszenia okularów z różowawymi szkłami grubymi jak denka butelek (nawet te niebieskie oczy - oczy, które tak bardzo ekscytowały Archiego - zachowały swój błękit tylko dwa tygodnie. Urodziła się, owszem, z takimi oczami, ale pewnego dnia, gdy Clara spojrzała na córkę, gapiły się na nią ślepka piwne; było to jak przejście od fazy zamkniętego pąka do rozwiniętego kwiatu, którego to momentu gołym, wyczekującym okiem nie sposób wychwycić). I w dodatku to blokujące przekonanie o własnej brzydocie, o tym, że jest „nie taka”; zatrzymywała w tamtym czasie swoje cięte i dowcipne uwagi dla siebie i nieustannie trzymała prawą rękę na żołądku. Była jedną wielką pomyłką. Gdy tymczasem Millat był jak ucieleśnienie młodości oglądanej przez nostalgiczne okulary podeszłego wieku, swoista autoparodia urody: wysoki, szczupły, ze złamanym rzymskim nosem, ze skórą pokrytą delikatną siatką żył i z gładką muskulaturą, z czekoladowymi oczami o zielonkawym odcieniu, które kojarzyły się z refleksami księżyca tańczącymi w mroku wśród morskich fal. Do tego zniewalający uśmiech i duże, białe zęby. Do Glenard Oak uczęszczali przedstawiciele różnych ras, czarni, Pakistań-czycy, Grecy, Irlandczycy. Ale ci obdarzeni seksapilem wyprzedzali innych zawodników o całe okrążenie. Byli całkowicie odrębnym gatunkiem. - „Włos jej to włos - nie w złocie wyrzeźbione fale...” Kochała się w nim oczywiście. On jednak mawiał: - Rzecz w tym, że ludzie mają do mnie zaufanie. Chcą, żebym pozostał Millatem. Starym, poczciwym Millatem. Fantastycznym Millatem. Wyluzowanym Millatem. Chcą, żebym był cool. To faktycznie duża odpowiedzialność. I tak rzeczywiście było. Ringo Starr powiedział kiedyś, że Beatlesi nigdy nie byli lepsi niż w Liverpoolu pod koniec 1962 roku. Potem już tylko zaliczyli więcej krajów. I tak samo było z Millatem. Latem 1990 roku był w Willesden i w West Hampstead taką postacią, że nic z tego, czego dokonał później w życiu, nie mogło przyćmić jego ówczesnego blasku. Rozwinął skrzydła od czasów przynależności do pierwszej paczki mggastani, zorganizował nowe grupy w szkole i w całym północnym Londynie. Był po prostu zbyt wielki, żeby pozostać jedynie obiektem uczucia Irie, przywódcą raggastani czy synem Samada i Alsany Iqbalow. Musiał zadowolić wszystkich, zawsze i wszędzie. Dla mówiących cockneyem pozerów w białych dżinsach i kolorowych koszulach był zgrywusem, ryzykantem, szanowanym podrywaczem. Dla czarnych „bratem w trawce” i cenionym klientem. Dla młodych Azjatów bohaterem i rzecznikiem. Społecznym kameleonem. A pod tym wszystkim krył się ciągle obecny gniew i uraza, poczucie wykorzenienia i wyobcowania, charakterystyczne dla ludzi, którzy są niby wszędzie u siebie. To właśnie owo „miękkie podbrzusze” Millata budziło najgorętsze uczucia i największe uwielbienie w Irie i milutkich, grających na oboju, ubranych w długie spódnice dziewczętach z dobrych domów. To było w nim najcenniejsze dla tych odgarniających co chwilę włosy i wygrywających śpiewne fugi kobietkach; Millat był ich księciem, czasami, z rzadka, kochankiem lub nieosiągalnym przedmiotem marzeń, obiektem fantastycznych rojeń i namiętnych snów. Był także przedmiotem ich troski: co zrobić z tym Millatem? Powinien przestać palić trawkę. Musimy spróbować go jakoś powstrzymać, nie pozwolić, żeby wychodził z klasy. Martwiły się o jego „postawę” i sypianie z dziewczętami, dyskutowały o edukacji chłopca ze swoimi rodzicami (no więc mamy tego Indusa, który ciągle pakuje się w...), powstawały nawet na jego temat wiersze. Dziewczęta albo pragnęły jego samego, albo chciały go przynajmniej wychowywać, a najczęściej myślały i o tym, i o tym naraz. Chciały, żeby osiągnął taki poziom, który usprawiedliwiałby pragnienie jego posiadania. Posiadania na własność tego powszechnie wielbionego brutala, Millata Iqbala. - Ale ty to zupełnie co innego - mówił Millat Iqbal męczennicy Irie Jones. - Całkiem co innego. Znamy się od dawna. Mamy przeszłość. Jesteś moją prawdziwą przyjaciółką. Inne tak naprawdę się nie liczą. Irie lubiła w to wierzyć. Że mają oboje wspólną przeszłość i że ona to co innego, w dobrym tego słowa znaczeniu. - „Czerń loków, w moich oczach jaśniejszą od złota...” Pani Roody przerwała Francisowi, podnosząc palec. - No więc co autor tu mówi? Annalese? Annalese Hersh, która przez całą lekcję wplatała sobie we włosy czerwone i żółte nitki, spojrzała na nauczycielkę nieprzytomnym wzrokiem. - Powiedz cokolwiek, Annalese, moja droga. Wyartykułuj jakąś myśl. Choćby śladową. Choćby najmarniejszą. Annalese zagryzła wargę. Zajrzała do podręcznika. Spojrzała na panią Roody. Znów zerknęła do książki. - Że czarne?... Jest?... Dobre? - No tak... myślę, że możemy to dodać do twojej odpowiedzi z zeszłego tygodnia, że „Hamlet?... Jest?... Szalony?”. A może ktoś inny? Co powiecie na to? „Odkąd zresztą dłoń każda zaćmiewa Naturę,/Brak urody maskując pożyczoną twarzą...” - O co też tu może chodzić? Joshua Chalfen, jedyny chłopiec w klasie, który na ochotnika zgłaszał się do odpowiedzi, podniósł rękę. - Tak, Joshua? - O makijaż. - Tak - powiedziała pani Roody z miną, jakby była bliska orgazmu. - Tak, Joshua, o to właśnie chodzi. A coś bliżej? - Ona ma ciemną karnację i próbuje sztucznie ją rozjaśnić, malując się.”W czasach elżbietańskich bardzo ceniono jasną skórę. - No to tobą byliby zachwyceni - zauważył z ironią Millat, bo Joshua mia! ciastowatą, właściwie anemiczną cerę, kędzierzawe włosy i py-zatą twarz. - Byłbyś ich cholernym Tomem Cruise’em. Śmiech. Nie dlatego że to było śmieszne, ale dlatego że właśnie Mil-lat pokazał gnojkowi, gdzie jego miejsce. - Jeszcze siowo, panie Ick-ball i wyleci pan z klasy! - Szekspir. Męka. Bzdura. To już trzy słowa. Pani się nie martwi, sam wyjdę. W takich zagraniach Millat był mistrzem. Trzasnęły drzwi. Grzeczne dziewczątka wymieniły znaczące spojrzenia. (On jest taki porywczy, taki szalony... naprawdę potrzebuje pomocy, osobistej pomo-cyjakiejś dobrej przyjaciółki...) Chłopcy skręcali się ze śmiechu. Nauczycielka zastanawiała się, czy to przypadkiem nie początek buntu. Irie położyła prawą rękę na brzuchu. - Cudownie. Bardzo dojrzałe zachowanie. Podejrzewam, że Millat Iqbal jest dla was kimś w rodzaju bohatera. - Patrząc na tępe twarze uczniów klasy piątej F, pani Roody po raz pierwszy uświadomiła sobie z pełną jasnością i pewną dozą melancholii, że tak właśnie jest. - Czy ktoś jeszcze ma coś do powiedzenia o tych sonetach? Panno Jones! Przestań się gapić tak ponuro w drzwi! Poszedł sobie i już. A może chcesz do niego dołączyć? - Nie, pszepani. - No to dobrze. Czy masz coś do powiedzenia o tych sonetach? - Tak. - Co mianowicie? - Czy ona jest czarna? - Czy kto jest czarny? - Ta ciemna dama. - Nie, moja droga, ona ma tylko śniadą skórę. Nie jest czarna w dzisiejszym znaczeniu tego słowa. W tamtych czasach nie było w Anglii żadnych... afro-karaibczyków, moja droga. Jest to, jak zapewne wiesz, bardziej współczesne zjawisko. A tu mamy siedemnasty wiek. Nie mam całkowitej pewności, ale wydaje mi się to raczej mało prawdopodobne, chyba że była ona kimś w rodzaju niewolnicy, a autor nie mógł pisać sonetów do arystokraty, a potem przerzucić się na niewolnicę, prawda? Irie poczerwieniała. W jej głowie zrodziła się jakaś refleksja, ale natychmiast się rozpłynęła, więc powiedziała tylko: - Nie wiem, pszepani. - Zresztą autor mówi bardzo wyraźnie: „Jedynie w twych postępkach widzę mroczne czernie”... Nie, moja droga, ona ma po prostu ciemną karnację, pewnie taką jak ja. Irie spojrzała na panią Roody. Twarz nauczycielki miała kolor musu poziomkowego. - Trzeba powiedzieć, że Joshua ma absolutną rację: w tamtych czasach ceniono u kobiet bladość, nawet przesadną. Sonet jest poświęcony rozważaniom na temat jej naturalnej karnacji i makijażu, jaki był wówczas modny. - A mnie się wydawało... na przykład, kiedy mówi: „Przysięgnę wtedy, że jest szpetną każda dama/Nie czarnowłosa: piękność z czernią jest tożsama...”. I te kręcone włosy jak fale wyrzeźbione w złocie... Irie zamilkła, speszona chichotami klasy, i usiadła, wzruszając ramionami. - Nie, moja droga, ty patrzysz na to okiem współczesnej dziewczyny. Nigdy nie czytaj dawnych utworów okiem człowieka współczesnego. Właściwie możemy to potraktować jako motto dzisiejszej lekcji - zapiszecie je sobie w zeszytach. Klasa piąta F zapisała myśl pani Roody. Refleksja, która przemknęła przez głowę Irie, utonęła na dobre w zwyczajowym mroku. Kiedy dziewczynka wychodziła z klasy, Annalese Hersh podała jej karteczkę, wzruszając ramionami na znak, że nie jest autorką liściku, lecz jedynie go przekazuje. Jego treść brzmiała: William Szekspir, ODA DO LETYCJI I WSZYSTKICH MOICH DUPIATYCH LASEK Z KRĘCONYMI WŁOSAMI. * Zakład pod tajemniczą nazwą „P. K. Fryzury afro: projektowanie i modelowanie” usytuowany był pomiędzy zakładem pogrzebowym Fair-weathera i gabinetem dentysty Raakshana i ta wygodna bliskość oznaczała, iż nie należały do rzadkości wypadki, gdy zwłoki jakiegoś londyńskiego Afrykańczyka przechodziły przez wszystkie trzy firmy w swej ostatniej podróży ku oczekującej go otwartej trumnie. Kiedy zatem dzwoniło się do fryzjera, żeby uzgodnić wizytę, i Andrea, Denise lub Jackie mówiły, żeby przyjść o w p ó ł do czwartej czasu jamajskiego, oznaczało to oczywiście, żeby nie przychodzić za wcześnie, ale mogło też oznaczać, iż jakaś zimna jak lód pobożna parafianka postanowiła spocząć w grobie z długimi sztucznymi paznokciami i starannie ułożonymi włosami. Choć może się to wydać dziwne, wielu ludzi nie chce iść na spotkanie z Bogiem z fryzurą afro. Irie, zupełnie tego nieświadoma, stawiła się u fryzjera punktualnie o wpół do czwartej, zdecydowana na radykalną transformację, na walkę J z własnymi genami, z głową przewiązaną szalem maskującym jej ptasie gniazdo i z prawą ręką ulokowaną na brzuchu. - Czego sobie życzysz, ślicznotko? Proste włosy. Proste, prościutkie, długie, czarne, gładkie, rozsypujące się, kuszące, by je pogłaskać, by przeczesać je palcami, podatne na podmuchy wiatru włosy. Z grzywką. - Wpół do czwartej - tyle tylko zdołała wykrztusić Irie. - Do Andrei. - Andrea jest w zakładzie obok - odparła kobieta, wyciągając z ust długą nitkę gumy do żucia i wskazując ruchem głowy w stronę Fair-weathera. - Zabawia się tam z jakąś nieboszczką. Najlepiej siadaj, czekaj i nie zawracaj mi głowy. Nie wiem, ile jej to zajmie czasu. Zdezorientowana Irie stała na środku zakładu, trzymając się za brzuch. Kobiecie zrobiło się jej żal; połknęła gumę i zmierzyła Irie wzrokiem. Zauważywszy kakaową karnację dziewczynki i jej jasne oczy, nabrała do niej większej sympatii. - Jackie. - Irie. - Bladaś jak ser! Piegi i w ogóle. Meksykanka? - Nie. - Arabka? - Pół Jamajka, pół Angielka. - Mieszaniec - wyjaśniła Jackie cierpliwie. - Mama biała? - Tato. Jackie zmarszczyła nos. - Zwykle jest na odwrót. Bardzo masz skręcone? Zobaczmy, co tam jest pod spodem. - Sięgnęła ręką, żeby odwinąć szal. Irie, przerażona, jakby miała stanąć nago przed tłumem ludzi, uprzedziła ją i owinęła się szalem jeszcze ciaśniej. Jackie cmoknęła głośno, zniecierpliwiona. - Czego od nas chcesz, skoro nie dajesz się dotknąć? Irie wzruszyła ramionami. Jackie potrząsnęła głową, rozbawiona. - Byłaś już kiedyś u nas? - Nie, nigdy. - Co chcesz z nimi zrobić? - Wyprostować - powiedziała Irie krótko, myśląc o Nikki Tyler. - Zęby były proste i ciemnorude. - Aha! Myłaś ostatnio włosy? - Wczoraj - powiedziała Irie, urażona. Jackie klepnęła ją po gło-wie. - Nie myj głowy! Jak chcesz je wyprostować, nie możesz ich myć! Miałaś kiedy amoniak na włosach? Pali jak wszyscy diabli! Nie myj włosów przez dwa tygodnie, a potem przyjdź jeszcze raz. Ale Irie nie mogła czekać dwa tygodnie. Miała wszystko starannie zaplanowane; zamierzała zajść do Millata jeszcze tego samego dnia wieczorem ze swą nową fryzurą, z włosami upiętymi w kok, zdjąć okulary, rozpuścić włosy, żeby spłynęły jej na ramiona, a on miał na to powiedzieć: „Ależ panno Jones, nigdy bym nie przypuszczał... panno Jones, jest pani...”. - Muszę to zrobić dzisiaj. Moja siostra wychodzi za mąż. - No więc jak Andrea wróci, to zabierze się do tych twoich kłaków i będziesz miała duże szczęście, jak nie wyjdziesz stąd łysa. Ale w końcu to twoja brocha. Masz - dodała, wciskając Irie plik kolorowych magazynów. - Tam - wskazała na krzesło. Zakład był podzielony na dwie części. W sekcji męskiej, gdzie z odrapanego radia niezmordowanie płynęły charczące dźwięki jakiejś ragi, młodzi fryzjerzy, operując zręcznie elektrycznymi maszynkami, wystrzy-gali jeszcze młodszym od siebie wyrostkom przeróżne napisy i znaki firmowe na potylicach. ADIDAS, BADMUTHA, MARTIN. Rozbrzmiewał tu śmiech, gwar, panował nastrój zabawy i luzu, co wynikało z tego, że żadna męska fryzura nie kosztowała więcej niż sześć funtów i że zabieg strzyżenia nie trwał dłużej niż piętnaście minut. Była to całkiem prosta wymiana - usługa za pieniądze - która przebiegała w radosnym nastroju; wirujące ostrze brzęczało koło ucha, ciepła dłoń niedbale otrzepywała włosy, z przodu i z tyłu były lustra, w których klient mógł podziwiać transformację. Wchodziłeś z nastroszoną czupryną, nierówną i zmierzwioną, często przykrytą baseballową czapeczką, a wychodziłeś po krótkiej chwili jako inny człowiek, pachnąc słodko olejkiem kokosowym, z fryzurą kształtną i efektowną jak mocne przekleństwo. W sekcji dla pań natomiast panowała śmiertelna powaga. Tutaj niemożliwe do zaspokojenia pragnienie posiadania prostych, „sypkich” włosów ścierało się codziennie z upartą determinacją afrykańskich kędziorów, tu amoniak, gorące grzebienie, spinki, szpilki i zwykły ogień, zmobilizowane do walki, robiły, co mogły, żeby zmusić do uległości każdy z osobna skręcony włos. „Czy są proste?”, było jedynym pytaniem, jakie padało, kiedy zdejmowano ręczniki i pulsujące, obolałe głowy wynurzały się spod suszarki. „Są proste, Denise? No powiedz, wyprostowały się, Jackie?” Na co Jackie lub Denise, które nie były obciążone powinnościami białych fryzjerek, nie musiały robić herbatek ani włazić w tyłek, schlebiać czy prowadzić uprzejmych konwersacji (gdyż miały do czynienia nie z klientkami, ale ze zdesperowanymi, nieszczęsnymi pacjentkami), parskały sceptycznie, ściągając z delikwentki fartuch koloru zielonkawych rzygowin: „Jak na kręcone, to nawet dość proste”. Cztery kobiety siedziały teraz przed Irie, zagryzając wargi i wpatrując się intensywnie w podłużne brudne lustro w oczekiwaniu, aż zmaterializuje się ich nowe „wyprostowane” ja. Irie kartkowała nerwowo amerykańskie pisma fryzjerskie dla czarnych, a cztery kobiety siedziały nieruchomo z grymasem bólu na twarzy. Od czasu do czasu jedna mówiła do drugiej: „Ile pani już?”, po czym padała dumna odpowiedź: „Piętnaście minut. A pani?”. „Dwadzieścia dwie. Mam to paskudztwo na głowie od dwudziestu dwóch minut. Niech się spróbują nie wyprostować”. Były to zawody w wytrzymałości na tortury. Zupełnie jak między bogatymi kobietami w eleganckich restauracjach, które prześcigały się w zamawianiu coraz to mniejszych porcji sałatek. W końcu rozlegał się okrzyk: „No, koniec. Cholera, bo nie wytrzymam!”, igłowa delikwentki lądowała w umywalce, gdzie spłukiwanie nigdy nie było dostatecznie szybkie (nie da się dość szybko usunąć z włosów amoniaku), po czym dawał się słyszeć cichy płacz. To właśnie w takich chwilach rodziły się animozje: niektóre klientki miały włosy bardziej skręcone niż inne, niektóre afrofryzury były bardziej oporne, niektóre w ogóle się nie poddawały. Następnie te animozje przenosiły się z towarzyszek niedoli na fryzjerki, sprawczynie cierpień, nasuwało się bowiem całkiem uzasadnione podejrzenie Jackie czy Denise o sadyzm: ich palce, usuwające z włosów preparat, pracowały wolno, woda z kranu ciurkała, zamiast tryskać silnym strumieniem, a tymczasem diabeł hasał po głowie na całego, przypiekając ją żywym ogniem. - Są proste? Jackie, wyprostowały się? Zza przepierzenia wyglądali chłopcy. Irie podnosiła wzrok znad magazynu. Niewiele można było powiedzieć. Włosy były proste, a przynajmniej dość proste. Ale mogły też być martwe. Przesuszone. Rozszcze-pione i połamane. Sztywne. Cała sprężystość znikała. Wyglądały wtedy jak włosy trupa, które straciły całą wilgotność. Jackie i Denise, mając pełną świadomość, że poskręcane afrykańskie owłosienie i tak podporządkuje się w końcu genetycznej instrukcji, łagodziły tę fatalną perspektywę filozoficznymi uwagami: „Są proste na tyle, na ile można je w ogóle wyprostować. Przy odrobinie szczęścia wytrzymają trzy tygodnie”. Pomimo oczywistego fiaska przedsięwzięcia każda z oczekujących kobiet liczyła na to, że w jej wypadku będzie inaczej, że kiedy przyjdzie kolej na nią, ukażą się proste, prościutkie, sypkie i podatne na podmuchy wiatru pasma włosów. Irie, tak samo ufna jak cała reszta, wróciła do lektury magazynu. Malika, żywiołowa młoda gwiazda przebojowego sitcomu, wyjaśnia, w jaki sposób osiąga to, że jej włosy opadają swobodnie w długich pasmach. „Zawijam je na gorąco co wieczór, lekko woskując uprzednio końce płynem African Queen Afro Sheen, a potem rano kładę grzebień na piecu na około... Powrót Andrei. Wyrwała Irie z rąk magazyn, bezceremonialnie ściągnęła jej z głowy szal i zanim Irie zdążyła ją powstrzymać, pięć długich, ruchliwych palców zaczęło błądzić po skórze głowy. - Ooooch - mruknęła Andrea przeciągle. Taki przejaw uznania był wydarzeniem na tyle rzadkim, że wszyscy zgromadzili się przy przepierzeniu, żeby popatrzeć. - Oooooch - powiedziała Denise, przyłączając się do Andrei. - Jak łatwo się rozdzielają. Starsza pani, która krzywiła się z bólu pod suszarką, pokiwała głową z podziwem. - Luźny splot - zagruchała Jackie, ignorując własną poparzoną pacjentkę i podchodząc, żeby dotknąć wełnistej głowy Irie. - Masz typowe włosy mieszańca. Chciałabym takie mieć. Wyprostują się pięknie. Irie skrzywiła się niemiłosiernie. - Nienawidzę ich. - Ona ich nienawidzi! - zawołała Denise do obecnych. - Miejscami, są jasnobrązowe! - Przez cały ranek zajmowałam się truposzem. Przyjemnie będzie zająć się dla odmiany czymś delikatnym - powiedziała rozmarzona Andrea, powracając do rzeczywistości. - Chcesz je wyprostować, kochanie? - Tak. Wyprostować i ufarbować na rudo. Andrea zawiązała zielony fartuch wokół szyi Irie i posadziła ją na obrotowym krzesełku. - O rudym nie ma mowy, maleńka. Nie mogę farbować i prostować tego samego dnia. Zamordowałabym ci włosy. Ale mogę ci je teraz wyprostować, żaden problem. Powinno wyjść pięknie, kochana. Komunikacja pomiędzy fryzjerkami w firmie P. K. była marna, toteż nikt nie poinformował Andrei, że Irie ma umyte włosy. Dwie minuty po nałożeniu na głowę grubej warstwy białej amoniakowej mazi dziewczyna poczuła, że początkowe uczucie chłodu ustępuje straszliwemu pieczeniu. Nie miała na głowie ochronnej warstwy brudu, więc po chwili zaczęła krzyczeć wniebogłosy. - Ledwo co nałożyłam! - obruszyła się Andrea. - Przecież chcesz, żeby były proste, no nie? Przestań wrzeszczeć! - Ale to boli! - Życie boli - powiedziała Andrea pogardliwie. - Chcesz być piękna, to cierp. Irie zacisnęła zęby; po upływie pól minuty pojawiła się nad jej lewym uchem krew. Biedna dziewczyna zemdlała. Odzyskała przytomność nad umywalką i zobaczyła, jak jej wypadające całymi kępkami włosy znikają w otworze odpływowym. - Trzeba było mówić - burczała Andrea. - Trzeba mi było powiedzieć, że myłaś głowę. Głowa musi być brudna. A teraz sama zobacz, co się dzieje. A teraz zobacz. Włosy, które przedtem sięgały jej prawie do pasa, teraz miały zaledwie kilka cali. - No i patrz, co zrobiłaś - ciągnęła Andrea, podczas gdy Irie rozszlochała się na całego. - Ciekawe, co powie na to pan King. Zadzwonię do niego i zobaczę, czy da się to załatwić tak, żebyś nie płaciła. Pan Paul King, czyli P. K. z szyldu, był właścicielem zakładu. Ten potężny biały mężczyzna po pięćdziesiątce pracował wcześniej w branży budowlanej, dopóki wydarzenia Czarnej Środy i rozrzutność żony nie pozbawiły go wszystkiego oprócz pewnego zapasu cegieł i zaprawy. Poszukując nowych pomysłów, przeczytał w dziale mody swej gazety, że czarne kobiety wydają pięciokrotnie więcej od białych na środki upiększające i dziewięciokrotnie więcej na pielęgnację włosów. Przyjąwszy, że jego żona jest reprezentatywną białą kobietą, Paul King aż dostał ślino-toku z wrażenia. Dalsze studia nad problemem w miejscowej bibliotece pozwoliły mu odkryć istnienie branży przynoszącej krociowe dochody. Paul King kupił wiec nieczynną masarnię przy Willesden High Road, skaptował Andreę z salonu fryzjerskiego w Harlesden, postawił na czarną klientelę i odniósł natychmiastowy sukces. Był zdumiony tym, że kobiety o tak skromnych dochodach są gotowe wydać co miesiąc setki funtów na fryzury i jeszcze więcej na paznokcie i inne drobiazgi. Rozbawiły go też lekko słowa Andrei, kiedy ta wyjaśniła mu na samym wstępie, że nieodłączną częścią całego procesu upiększania jest ból. A najlepsze w całym biznesie wydało mu się to, że nie było tu żadnego ryzyka karnej odpowiedzialności - klientki wręcz spodziewały się oparzeń. Był to zatem interes wprost idealny. - Dobra, Andrea, kochana, niech to będzie za friko - powiedział Paul King do słuchawki w kształcie cegły, przekrzykując hałas panujący na budowie nowego salonu na Wembley. - Ale żeby to się nie stało regułą! Andrea wróciła do Irie z dobrymi wieściami. - W porządku, kochana. My stawiamy. - Ale co... - Irie wpatrywała się w swoje odbicie ofiary Hiroszimy. - Co wy możecie mi... - Zawiń głowę szalem i jak stąd wyjdziesz, skręć w lewo, a potem idź główną ulicą prosto, aż dojdziesz do sklepu z szyldem „Roshi. Pielęgnacja włosów”. Pokaż im tę kartę i powiedz, że przysłał cię P. K. Weź osiem paczek czarnych włosów z rudym odcieniem numer pięć i wracaj tu migiem. - Włosów? - powtórzyła Irie, pociągając nosem i połykając łzy. - Sztucznych? - Głupia. One nie są sztuczne. Są prawdziwe. A na twojej głowie będą twoimi prawdziwymi włosami. No, leć. Becząc jak niemowlę, Irie wyszła z zakładu P. K. i powlokła się ulicą; starała się przy tym nie patrzeć na swoje odbicie w witrynach sklepów. Dotarłszy do Roshiego, podjęła wielki wysiłek, żeby wziąć się w garść, położyła prawą dłoń na brzuchu i pchnęła drzwi. W środku było ciemno i podobnie jak w P. K. unosił się zapach amoniaku i olejku kokosowego, czyli mieszanki bólu z przyjemnością. Dzięki nikłej poświacie mrugającej jarzeniówki Irie zdołała dostrzec, że nie ma tu właściwie półek, a sterty paczek z włosami piętrzą się na podłodze niczym łańcuchy górskie, inne zaś akcesoria (grzebienie, przepaski, lakier do paznokci) przyczepione były do ścian i opatrzone karteczkami z wypisaną maza- kiem ceną. Jedyną formą prezentacji towaru była zawieszona pod sufitem dumna kolekcja przypominająca zbiór ofiarnych skalpów i trofeów myśliwskich. Włosy. Długie tresy rozwieszone w odstępach kilku cali. Każda opatrzona dużą tekturową metką objaśniającą jej pochodzenie: 2 metry. Naturalne tajskie. Proste. Kasztan. l metr. Naturalne pakistańskie. Proste, lekko falujące. Czarne. 5 metrów. Naturalne chińskie. Proste. Czarne. 3 metry. Syntetyczne. Skręcone. Różowe. Irie podeszła do kontuaru. Potężna, tłusta kobieta w sań poczłapała do kasy i wróciła, żeby wręczyć dwadzieścia pięć funtów młodej Indusce z ostrzyżoną prawie do skóry głową. - I proszę tak na mnie nie patrzeć. Dwadzieścia pięć to bardzo rozsądna cena. Mówię pani, że nie mogę dać więcej za włosy z rozdwojonymi końcami. Dziewczyna zaprotestowała w swoim egzotycznym języku, sięgnęła po leżącą na kontuarze paczkę z włosami i wykonała ruch, jakby zamierzała wyjść, ale kobieta szybko zabrała włosy z powrotem. - Niechże pani da spokój. Obie widziałyśmy te końce. Dwadzieścia pięć to wszystko, co mogę dać. Nigdzie nie dostanie pani więcej. Bardzo panią proszę - dodała, patrząc na Irie ponad ramieniem dziewczyny. - Mam inne klientki. Irie zobaczyła, jak gorące łzy, takie same, jakie jeszcze przed chwilą płynęły jej po policzkach, wzbierają w oczach dziewczyny. Induska zastygła na moment w bezruchu, aż wibrując wewnętrznie od gniewu, po czym zgarnęła z kontuaru swoje dwadzieścia pięć funtów i ruszyła w stronę drzwi. Tłusta dama potrząsnęła wzgardliwie potrójnym podbródkiem, odprowadzając ją wzrokiem. - To dopiero niewdzięcznica. Wzięła nalepkę i nakleiła ją na paczkę z włosami. Nalepka informowała: 6 metrów. Indyjskie. Proste, czarne z rudawym odcieniem. - Tak, złotko. Czym mogę służyć? Irie powtórzyła instrukcje Andrei i wręczyła kartę. - Osiem paczek? To pewnie będzie jakieś sześć metrów, co? - Nie wiem. - Tak, tak, na pewno. Chcesz proste czy faliste? - Proste. Proste jak drut. Tłusta dama dokonała w myślach obliczeń i sięgnęła po paczkę, którą zostawiła przed chwilą Induska. - To jest to, czego szukasz. Nie zdążyłam ich oczywiście przepakować. Ale są idealnie czyste. Chcesz je? Irie była niezdecydowana. - Nie przejmuj się tym, co powiedziałam. Nie mają żadnych rozdwojonych końców. Po prostu ta głupia dziewucha próbowała wyciągnąć więcej niż to warte. Niektórzy nie rozumieją najprostszych zasad ekonomii... Ścięcie włosów było dla niej bolesnym przeżyciem, więc spodziewała się co najmniej miliona funtów. To piękne włosy. Kiedy byłam młoda, też miałam takie piękne... - Tęga sprzedawczyni wybuchnęła piskliwym śmiechem, aż zatrzęsła jej się ocieniona wąsikiem górna warga. Po chwili śmiech zamarł. - Powiedz Andrei, że to będzie trzydzieści siedem pięćdziesiąt. My, Induski, mamy piękne włosy, prawda? Wszyscy chcieliby takie mieć! Za Irie czekała na swoją kolej jakaś czarna kobieta z dwójką dzieci w podwójnym wózku. Trzymała w ręku paczkę zapinek do włosów. Cmoknęła głośno, zniecierpliwiona. - Wy wszystkie wyobrażacie sobie, że jesteście nie wiadomo co - mruknęła na pół do siebie. - Niektóre z nas są całkiem zadowolone ze swoich afrykańskich włosów. Ja tam nigdy bym nie kupiła włosów jakiejś biedaczki z Indii. Ale bardzo bym chciała kupić choć raz włosy czarnej kobiety u czarnego sprzedawcy. Jak mamy żyć w tym kraju, jeśli nie będziemy dbać o swoje interesy? Gruba kobieta za ladą zacisnęła usta, a potem, pakując włosy Irie do torby i wręczając jej paragon, zaczęła trajkotać jak najęta. Kierowała przy tym swoje uwagi do Murzynki za pośrednictwem Irie, starając się ignorować reakcje tamtej. - Jak się pani tu nie podoba, to niech pani nie przychodzi - czy ktoś panią zmusza? Nikt pani nie zmusza. To zdumiewające, jakie jest chamstwo, nie jestem rasistką, ale nie mogę tego zrozumieć. Ja tylko świadczę usługi, po prostu świadczę usługi. Nie chcę tu awantur, po prostu płać i do widzenia, a jeśli mam być obrażana, to nie obsługuję. - Chryste, przecież nikt pani nie obraża. - Czy to moja wina, że chcą prostych włosów? A to, że czasami wybielają skórę, jak Michael Jackson, to też moja wina? Wszyscy wciąż mi powtarzają, żebym nie sprzedawała wybielacza doktora Peacocka - te lokalne gazety, Boże, jaki robią szum! - a potem wszyscy kupują ten wybielacz - oddaj ten paragon Andrei, dobrze, kochana? Ja po prostu próbuję w tym kraju zarobić na życie, jak każdy. Proszę, kochana, oto twoje włosy. Czarna kobieta z furią rzuciła zza pleców Irie odliczone drobne na ladę. - Skończ pani, do kurwy nędzy! - Nic na to nie poradzę, że klientki tego chcą - takie są prawa podaży i popytu. A takiego języka tolerować nie będę! Proste zasady ekonomii... uważaj, jak będziesz wychodzić, kochana... a pani, moja pani, niech tu więcej nie przychodzi, bo wezwę policję. Nie będzie mi się pani tu stawiać, bo zadzwonię po policję. - Dobra, dobra... Irie przytrzymała drzwi, żeby Murzynka mogła wyprowadzić swój podwójny wózek i pomogła jej go znieść ze stopnia. Na zewnątrz kobieta wetknęła zakupione spinki do kieszeni. Wyglądała na kompletnie wykończoną kłótnią. - Nienawidzę tego sklepu - powiedziała. - Ale potrzebowałam spinek do włosów. - A ja potrzebowałam włosów - powiedziała Irie. Kobieta pokiwała głową. - Przecież masz włosy - zauważyła. Pięć i pół godziny później, po żmudnym zabiegu, na który składało się między innymi wplatanie długich i prostych cudzych włosów, czarnych z rudawym błyskiem, w jej własne rzadkie dwucalowe kosmyki i smarowanie ich klejem, Irie Jones miała na głowie bujną fryzurę. - Są proste? - zapytała, nie wierząc własnym oczom. - Proste jak cholera - odparła Andrea, podziwiając dzieło swych rąk, - Ale musisz je, kochana, odpowiednio zaplatać, żeby się utrzymały. Może ja ci je zaplotę? Nie utrzymają się długo, jeśli będą tak rozpuszczone jak teraz. - Utrzymają się - powiedziała Irie, oczarowana swoim odbiciem w lustrze. - Muszą się utrzymać. On - Millat - miał je zobaczyć tylko raz, ostatecznie tylko raz. Aby upewnić się, że dotrze do niego z nienaruszoną fryzurą, Irie przebyła całą drogę do domu Iqbalow, przytrzymując rękami włosy i truchlejąc na myśl, że mógłby je potargać wiatr. Drzwi otworzyła jej Alsana. - O, witaj Irie. Nie, nie ma go w domu. Wyszedł. Nie pytaj dokąd, nigdy nic mi nie mówi. Więcej wiem o tym, gdzie jest w tej chwili Ma-gid. Idąc przez przedpokój, Irie zerknęła ukradkiem w lustro. Włosy były wciąż na swoim miejscu. - Mogę tu poczekać? - Oczywiście. Jakoś inaczej wyglądasz, kochanie. Wyszczuplałaś? Irie spłonęła rumieńcem. - Nowa fryzura. - Ach tak... wyglądasz jak spikerka telewizyjna. Bardzo ładnie. Wejdź do saloniku. Siedzi tam bratanica bezwstydnica z tą swoją wredną przyjaciółką, ale nie przejmuj się tym. Ja jestem w kuchni, a Samad piele ogródek, więc nie hałasujcie za bardzo. Irie weszła do saloniku. - O cholera! - zapiszczała Neena na jej widok. - Jak ty, kurwa, wyglądasz! Irie wiedziała, że wygląda pięknie. Ma proste, nieposkręcane włosy. Piękne. - Ja cię pieprzę, ale straszydło! Maxine, stara, spójrz no na nią. Jezus Maria, Irie, po co właściwie to zrobiłaś? Czyż nie było to oczywiste? Proste włosy. Prostota. Swoboda. - Co ci strzeliło do głowy? Chcesz być murzyńską Meryl Streep? - Neena aż zwijała się ze śmiechu. - Bezwstydnica! - dobiegł głos Alsany z kuchni. - Szycie wymaga skupienia. Przymknij trochę tę swoją jadaczkę! „Wredna przyjaciółka” Neeny, Maxine, znana skądinąd jako jej kochanka, seksowna i smukła dziewczyna ze śliczną porcelanową twarzą, czarnymi oczami i burzą czarnych, kręconych włosów, pociągnęła Irie za jeden z jej dziwacznych warkoczyków. - Co ty zrobiłaś? Miałaś takie piękne włosy, dziewczyno. Całe w loczkach i takie niesamowite! Były naprawdę fantastyczne! Irie zatkało. Do tej chwili nie brała pod uwagę ewentualności, że może nie wygląda aż tak wspaniale, jak jej się wydaje. - Byłam po prostu u fryzjera. O co tyle krzyku? - Ale przecież to nie są, kurwa, twoje włosy, tylko jakiejś pakistańskiej biedaczki, która potrzebowała pilnie gotówki dla swoich dzieci - powiedziała Neena i pociągnęła za pasemko, które pozostało jej w palcach. - O, NIECH TO NAJJAŚNIEJSZY SZLAG! Neena i Maxine dostały ataku histerii. - Zejdźcie ze mnie, okej? - Irie wycofała się na fotel i podciągnęła kolana pod brodę. Usiłując nadać swemu głosowi obojętne, niedbałe brzmienie, zapytała: - Tego... gdzie jest Millat? - A więc to wszystko dla niego? - zapytała zdumiona Neena. - Dla mojego kuzynka, co to ma nasrane w głowie? - Wcale nie. Odpieprz się. - No cóż, nie ma go w domu. Ma jakąś nową ślicznotkę. Gimna-styczkę ze wschodniego bloku z brzuchem jak tara do prania. Nawet niczego sobie, z niezłymi cyckami, ale straszna piczka-zasadniczka. Ma na imię... Jak jej na imię? - Stasia - odparła Maxine, odrywając się na chwilę od Telewizyjnej Listy Przebojów. - W każdym razie jakoś tak idiotycznie. Irie zapadła się głębiej w ulubiony fotel Samada ze sterczącymi sprężynami. - Irie, chcesz mojej rady? Od kiedy cię znam, uganiasz się za tym chłopakiem jak bezdomna suka. A w tym czasie on dobierał się do wszystkich, dosłownie wszystkich dziewuch oprócz ciebie. Dobierał się nawet, kurwa, do mnie, do swojej najbliższej kuzynki. - I do mnie - wtrąciła Maxine. - Chociaż mam inne upodobania. - Nie zastanawiałaś się nigdy, dlaczego nie dobiera się do ciebie? - Bo jestem brzydka. I gruba. I mam włosy afro. - Nie, ty pipo grochowa. Dlatego, że jesteś właściwie wszystkim, co ma. On cię potrzebuje. Macie wspólną przeszłość. Ty znasz go naprawdę. Przyjrzyj mu się, jaki jest zagubiony. Jednego dnia mówi: „Allah to, Allah tamto”. A już następnego ugania się za biuściastymi ruskimi gimnastyczkami i pali marychę. Kompletnie traci głowę. Zupełnie jak jego ojciec. Nie wie, kim jest. Ale ty go znasz, przynajmniej trochę, znasz jego różne strony. A on tego potrzebuje. Ty jesteś inna niż reszta. Irie wzniosła oczy ku niebu. Czasami człowiek chce być inny. A czasami oddałby własne włosy, żeby upodobnić się do całej reszty. - Słuchaj, Irie, jesteś niegłupią dziewczyną. Ale nakładli ci do głowy różnego szajsu. Musisz przejść reedukację. Uświadomić sobie swoją war-tość, skończyć z tym niewolniczym oddaniem i zacząć wreszcie żyć. Poderwać dziewczynę, poderwać chłopaka, zacząć żyć. - Jesteś bardzo seksowna, Irie - powiedziała Maxine słodkim głosem. - Tak. Akurat. - Wierz jej, to szalona lesbija - powiedziała Neena, czochrając pieszczotliwie włosy Maxine i dając jej buziaka. - Prawda jest taka, że ta twoja fryzura a la Barbra Streisand gówno ci dała. Twoje afro było cool, dziewczyno. Było ekstra. A przede wszystkim było twoje. W drzwiach stanęła nagle Alsana z wielkim talerzem pełnym ciasteczek. Na jej twarzy malowała się podejrzliwość. Maxine posłała jej całusa. - Może ciasteczko, Irie? No, poczęstuj się. Ale chodź ze mną, zjesz w kuchni. - Tylko bez paniki, ciociu - jęknęła Neena. - Nie werbujemy jej do klubu wyznawczyń kultu Safony. - Nie obchodzi mnie, co robicie. Nie wiem, co robicie. I nie chcę wiedzieć. - Oglądamy telewizję. Na ekranie telewizora Madonna głaskała swoje stożkowate piersi. - Bardzo piękne, rzeczywiście - parsknęła Alsana, przeszywając wzrokiem Maxine. - Ciasteczko, Irie? - Ja bym chętnie schrupała ciasteczko - mruknęła Maxine, trzepocząc zalotnie długimi rzęsami. - Nie wątpię - wycedziła Alsana z ironią, jakby przemawiała jakimś kodem. - Ale nie mam takich, jakie ty lubisz. Neena i Maxine znów zaczęły pokładać się ze śmiechu. - Irie? - powiedziała Alsana, wskazując znacząco na kuchnię. Irie wstała i poszła za nią. - Jestem w miarę liberalna - zaczęła tonem skargi Alsana, kiedy już tamte nie mogły ich usłyszeć. - Ale dlaczego one zawsze muszą się ze wszystkiego śmiać i ze wszystkiego robić przedstawienie? Nie uważam, żeby homoseksualizm był taki zabawny. Bo heteroseksualizm bynajmniej nie jest. - Nie życzę sobie więcej słyszeć w tym domu tego słowa - powiedział ponuro Samad, wchodząc z ogrodu i kładąc rękawice na stole. - Którego? - Ani jednego, ani drugiego. Robię co w mojej mocy, żeby to był bogobojny dom. Dostrzegł jakąś obcą osobę przy kuchennym stole, zmarszczył brwi, upewnił się, że to Irie Jones, i zaczął ich zwyczajowy dialog: - Witam, panno Jones. Jak się miewa tatuś? Irie wzruszyła ramionami. - Widuje pan go częściej niż my. A jak się miewa Pan Bóg? - Wszystko w najlepszym porządku, dziękuję. Nie widziała pani przypadkiem ostatnio mojego syna nicponia? - Ostatnio nie. - A mojego dobrego syna? - Jego nie widziałam od lat. - Czy powiesz temu nicponiowi, że jest nicponiem, kiedy go spotkasz? - Postaram się, panie Iqbal. - Bóg zapłać. - Gesundheit. - A teraz wybacz. - Samad sięgnął po swój modlitewny dywanik leżący na lodówce i wyszedł z kuchni. - A co jemu się stało? - zapytała Irie, która zauważyła, że Samad wygłasza swoje kwestie z mniejszym niż zwykle entuzjazmem. - Robi wrażenie, czy ja wiem... smutnego. Alsana westchnęła. - Bo j e s t smutny. Uważa, że wszystko schrzanił. I oczywiście schrza-nił wszystko, ale z drugiej strony „niech rzuci pierwszy kamieniem ten, kto...”, i tak dalej. Modli się i modli. Ale nie spojrzy prawdzie w oczy. Nie widzi, że Millat zadaje się z nie wiadomo kim, że wciąż kombinuje z białymi dziewczętami, a Magid... Irie pamiętała swoją pierwszą miłość otoczoną świetlistym nimbem doskonałości, ową iluzję zrodzoną z rozczarowań, jakich dostarczał jej przez lata Millat. - A co jest nie tak z Magidem? AJsana spochmurniała, sięgnęła na najwyższą półkę, gdzie trzymała cienką lotniczą kopertę, i podała ją Irie. Załączone do listu zdjęcie przedstawiało Magida, obecnie wysokiego, dystyngowanego młodzieńca. Miał włosy kruczoczarne jak brat, nie sczesywał ich jednak na czoło, tylko robił z lewej strony przedziałek i za-czesywał je za prawe ucho. Miał na sobie tweedowe ubranie i coś, co wyglądało - choć nie można było tego stwierdzić z całą pewnością, bo zdjęcie było nieostre - na staromodny fular. W jednej ręce miał duży jasny kapelusz, drugą trzymał za rękę znanego indyjskiego pisarza, sir R. V Saraswatiego. Saraswati był ca!y w bieli, miał na głowie kapelusz z szerokim rondem, w wolnej ręce trzymał elegancką bambusową laseczkę. Od obu biło samozadowolenie; uśmiechali się szeroko, patrząc na świat tak, jakby mieli się za chwilę zacząć klepać po plecach albo jakby właśnie przed chwilą to zrobili. Południowe słońce odbijało się od frontowych schodów uniwersytetu w Dhace, na których fotograf uwiecznił całą scenkę. Alsana potarła zdjęcie wskazującym palcem. - Znasz tego Saraswatiego? Irie skinęła głową. Była to obowiązkowa lektura do egzaminu końcowego: Musztarda po obiedzie R. V Saraswatiego, melancholijna opowieść o ostatnich dniach imperium. - Samad, ma się rozumieć, nienawidzi Saraswatiego. Nazywa go kolonialnym zacofańcem, dupolizem Anglików. Irie przeczytała na głos wybrany na chybił trafił fragment listu. Jak widzicie, pewnego pięknego marcowego dnia miałem szczęście poznać najlepszego pisarza Indii. Jako laureat konkursu na esej (temat: „Bangladesz - do kogo możemy się zwrócić?”) pojechałem do Dhaki, żeby odebrać nagrodę (dyplom i niewielką sumę pieniędzy) z rąk tego wielkiego człowieka podczas uroczystości, jaką zorganizowano na uniwersytecie. Mogę się poszczycić tym, że pisarz poczuł do mnie sympatię i spędziliśmy razem niezwykle przyjemne popołudnie: najpierw pogawędka przy herbatce, potem zwiedzanie najpiękniejszych miejsc w Dhace. Podczas naszej długiej rozmowy sir Saraswati chwalił mnie za inteligencję, a nawet nazwał mnie (cytuję) „pierwszorzędnym młodym człowiekiem” - co na zawsze pozostanie w mej pamięci! Sugerował, że mógłbym w przyszłości zostać prawnikiem, pracować naukowo, a nawet spróbować, jak on, twórczej profesji pisarskiej! Powiedziałem mu, że to pierwsze jest najbliższe mojemu sercu i że było od dawna moim pragnieniem, żeby uczynić kraje azjatyckie bardziej racjonalnie zorganizowanymi strukturami, w których panowałby porządek i które byłyby przygotowane na różne kataklizmy. W których młodzi chłopcy nie byliby narażeni na niebezpieczeństwo, że spadnie im na głowę wazon {!). Musimy ustanowić (tak mu powiedziałem) nowe prawa, nowe ustawy, żeby móc zmierzyć się z naszym losem, tym fatum, jakim są naturalne katastrofy. Ale on mnie poprawił: „To nie fatum - powiedział. - My, Indusi, Bengalczycy, Pakistańczycy, zbyt często załamujemy ręce i wo-łamy »Fatum!« w obliczu historii. Wielu z nas brakuje jednak wykształcenia, wielu nie rozumie świata. Musimy upodobnić się bardziej do Anglików. Anglicy wydali losowi walkę na śmierć i życie. Nie słuchają historii, chyba że ta mówi im to, co chcą usłyszeć. My powiadamy: »Tak musi być!« A właśnie, że nie musi. Nic być nie musi”. W ciągu jednego popołudnia nauczyłem się od tego wybitnego człowieka więcej, niż... - Nie nauczy! się niczego! Samad wkroczył z furią do kuchni i z trzaskiem postawił czajnik na gazie. - Nie nauczy się niczego od człowieka, który nie ma o niczym pojęcia! Gdzie jego broda? Gdzie jego czamisa? Gdzie pokora? Jeśli Allah powie, że ma być burza, będzie burza. Jeśli zapowie trzęsienie ziemi, będzie trzęsienie ziemi. Oczywiście, że to musi się zdarzać! To właśnie dlatego posłałem tam swojego syna - żeby zrozumiał, że jesteśmy z gruntu słabi, że nie panujemy nad niczym. Co oznacza islam? Co znaczy samo słowo? „Poddaję się”. Poddaję się woli Boga. Jestem Mu posłuszny. Życie nie jest moje, należy do Niego. To życie, które nazywam swoim, należy do Niego i On zrobi z nim to, co zechce. Będę miotany falą na wszystkie strony i nic na to nie poradzę. Nic! Sama przyroda jest z natury islamska, bo posłuszna prawom, które twórca w niej zawarł. - Nie wygłaszaj mi tu w domu kazań, Samad Miah! Są do tego specjalne miejsca. Idź do meczetu, ale nie rób tego w kuchni, tutaj ludzie jedzą... - Ale my, my nie poddajemy się woli Boga automatycznie. My, ludzie, jesteśmy przebiegłymi, chytrymi sukinsynami. Tkwi w nas zło, a tym złem jest wolna wola. Musimy się nauczyć posłuszeństwa. Dlatego właśnie posłałem tam małego Magida Mahfooza Mursheda Mubtasima Iqbala, żeby to odkrył. Powiedz mi, czy posłałem go po to, żeby jego umysł zatruwał piewca kolonialnej przeszłości, stara hinduska ciota? - Może tak, Samad Miah, a może nie. - Przestań, Alsi. Ostrzegam cię... - Och, daj spokój, stary bajarzu! - Alsana nadęła się jak zawodnik sumo. - Mówisz, że nie masz nad niczym władzy, a wciąż chcesz wszystkim rządzić! Odpuść sobie. Niech chłopak robi, co chce. On należy do innego pokolenia - urodził się tutaj i to naturalne, że będzie postępował inaczej. Nie można wszystkiego zaplanować. I ostatecznie co jest w tym takiego strasznego? No więc nie zostanie alimem, ale jest wykształconym, przyzwoitym człowiekiem. - I to wszystko, czego wymagasz od swojego syna? Żeby był przyzwoity? - Możliwe, Samad Miah, możliwe... - I nie mów mi o innym pokoleniu! Jest jedno pokolenie! Niepodzielne! Wieczne! Gdzieś w połowie tej kłótni Irie wymknęła się z kuchni i skierowała się ku wyjściu. Po drodze mimo woli uchwyciła kątem oka swoje odbicie w porysowanym, poplamionym lustrze w przedpokoju. Wyglądała jak nieślubne dziecko Diany Ross i Engelberta Humperdincka. - Musisz im pozwolić popełniać ich własne błędy... - dobiegł glos Alsany z pola bitwy, przedostawszy się przez cienkie, tandetne drzwi z kuchni do przedpokoju, gdzie Irie, stojąc przed lustrem, z pasją wyrywała obiema rękami cudze włosy. Glenard Oak, jak każda szkoła, miała skomplikowaną topografię. Co nie znaczy, że była jakimś szczególnym labiryntem. Budowano ją w dwóch etapach, najpierw w 1886 roku jako przytułek dla trudnej młodzieży (rezultat: wielkie, czerwone monstrum, wiktoriański poprawczak), a potem w 1963, kiedy to stała się właśnie szkołą (rezultat: szary monolit, chluba nowej rady miejskiej). Te dwa szkaradzieństwa połączono w 1974 roku długachnym rurowatym pasażem krytym poliwęglanem. Pasaż nie wystarczał jednak, żeby zrobić jeden obiekt z dwóch, nie zdołał też osłabić determinacji uczniowskiej masy w dążeniu do rozpraszania się i atomizacji. Szkoła dostała kosztowną nauczkę, że nie można zjednoczyć tysiąca dzieci pod jednym łacińskim hasłem (jej motto brzmiało: Laborare est orare, Praca to modlitwa). Uczniowie zachowywali się jak znaczące moczem swoje terytorium kocury lub ryjące w ziemi krety, które wyznaczają swój rewir w obrębie większego obszaru - i każdy z tych obszarów rządził się swoimi zasadami, obyczajami i prawami. Pomimo wszelkich wysiłków, żeby to wyeliminować, w szkole wciąż istniały azyle, sporne terytoria, państwa satelickie, obszary stanu wyjątkowego, getta, enklawy, wysepki. Nie było map, ale zdrowy rozsądek podpowiadał człowiekowi, żeby na przykład nie szwendać się po terenie pomiędzy pojemnikami na śmieci a wydziałem zajęć praktycznych. Zdarzały się tu nieszczęścia (powszechnie znaną ofiarą był pewien nieszczęsny sukinkot imieniem Keith, któremu ściśnięto głowę w imadle) i naprawdę nie warto było wchodzić w drogę chudym, żylastym wyrostkom patrolującym tę okolicę. Byli to szczupli synowie grubych facetów, noszący rozmaite świńskie pisemka wetknięte w tylne kieszenie spodni jak spluwy i wyznający surowe zasady w rodzaju: „śmierć za śmierć”, „stryczek dla takich to za mało”. Po drugiej stronie stały ławki, trzy, jedna obok drugiej. Było to miejsce potajemnego handlu narkotykami, w maleńkich, mikroskopijnych ilościach. Na przykład porcjami haszu za dwa i pot funta, tak małymi, że można je było zawieruszyć w piórniku i wziąć za okruch gumki do wycierania. Albo ćwiartkami ecstasy, która niezwykle skutecznie uśmierzała szczególnie uporczywe bóle menstruacyjne. Naiwniacy mogli tu także nabyć rozmaite produkty przydatne w gospodarstwie domowym - jaśminową herbatę, trawę ogrodową, aspirynę, lukrecję, mąkę - a wszystko udające pierwszorzędne intoksykanty, które można było wypalić albo połknąć w niszy na tyłach szkoły, obok działu teatralnego. Ten wklęśnięty fragment muru, zależnie od tego, gdzie się stało, zapewniał osłonę przed wzrokiem nauczycieli uczniom zbyt młodym, żeby mogli palić w oficjalnym ogrodzie palaczy (wybetonowanym miejscu dla tych, którzy skończyli szesnaście lat i wolno im było fajczyć do upojenia - czy są jeszcze dziś takie szkoły?). Owej „teatralnej” niszy również należało unikać, zbierały się tam bowiem małe, dwunasto - i trzynastoletnie twarde sukinsyny, nałogowcy, którym wszystko wisiało i którzy naprawdę mieli wszystko gdzieś: zdrowie cudze i własne, nauczycieli, rodziców, policję - dosłownie wszystko. Palenie było ich reakcją na świat, ich raison d’etre. Szaleli za szlugami. Nie byli koneserami, nie grymasili, jeśli chodziło o gatunek, ważne było, żeby w ogóle zdobyć fajkę, jakąkolwiek. Dorywali się do papierochów jak niemowlaki do piersi, a kiedy się kończyły, rzucali pety na ziemię ze łzami w oczach. Kochali je kurewsko. Szlugi, szlugi, szlugi. Ich jedynym zainteresowaniem prócz szlugów była polityka, a ściśle mówiąc, ten kutas minister sprawiedliwości, który wciąż podwyższał cenę papierosów. Bo nigdy nie starczało im forsy, a zatem nigdy nie mieli dość fajek. Człowiek musiał się ćwiczyć do perfekcji w żebraninie, wyłudzaniu, wyciąganiu i wykradaniu papierosów. Popularną strategią było wydanie na fajki całego kieszonkowego, rozdzielenie ich pomiędzy wszystkich, a potem wypominanie przez następny miesiąc tego gestu tym, którzy akurat mieli papierosy. Była to jednak polityka wielce ryzykowna. Lepiej było mieć łatwą do zapomnienia twarz, wycyganić szluga i po pięciu minutach wrócić po następnego, pozostając nierozpoznanym. Lepiej było pozostać nierozpoznawalną, pozbawioną cech charakterystycznych płotką, jakimś Martem, Julesem, łanem. W przeciwnym razie człowiek musiał się zdać na miłosierdzie kolegów i na zespołowe jaranie. Jednego szluga można było podzielić na tysiące sposobów. Oto przykład: ktoś (kto akurat kupił paczkę fajek) zapala. Ktoś inny woła: „Połówka!”. Wypalony do połowy papieros przekazywany jest następnemu. Kiedy do niego trafia, słyszymy: „jedna trzecia!”, a potem: „reszta!” (czyli polowa jednej trzeciej), następnie „pet!”, aż wreszcie, jeśli dzień jest chłodny, a żądza palenia nieprzeparta: „ostatni sztach!”. Ale ostatni sztach jest tylko dla desperatów, bo w tej fazie trudno doprawdy nazwać to, co pozostało, nawet niedopałkiem. Ostatni sztach to zażółcona materia ustnika, coś, co nie jest już tytoniem, a co odkłada się w płucach i działa jak bomba zegarowa, niszcząc system odpornościowy i powodując chroniczny katar lub zapalenie błon śluzowych nosa. Żółkną też od tego białe zęby. Wszyscy w Glenard Oak byli w ciągłym ruchu; zbiorowisko uczniów wszelkich możliwych klas i kolorów przypominało zespół budowniczych wieży Babel, przemawiających językami, uwijających się pracowicie na swoich odcinkach budowy, podczas gdy ich usta niczym kadzielnice słały niezmordowanie wotywny dym ofiarny ku licznym bogom na wysokościach (raport Brenta z 1990 roku dotyczący szkół: sześćdziesiąt siedem różnych wyznań, sto dwadzieścia trzy języki). Laborare est orare: Gnojki nad stawem podglądają, jak robią to żaby. Dziewczyny z dobrych domów w klasie muzycznej śpiewają francuskie kanony, ćwiczą się w kuchennej łacinie, stosują winogronową dietę, tłumią instynkty lesbijskie. Tłuściochy trzepią kapucyna na korytarzu przed salą gimnastyczną. Nerwowe dziewczęta czytają przed blokiem językowym szczegółowe opisy morderstw. Mali Indusi grają rakietami tenisowymi w krykieta na boisku do piłki nożnej. Irie Jones wypatruje Millata Iqbala. Scott Breeze i Lisa Rainbow pieprzą się w toalecie. Joshua Chalfen, goblin, członek starszyzny i karzeł grają za blokiem matematyczno- przyrodniczym w „Gobliny i gorgony”. I wszyscy, dosłownie wszyscy ćmią papierochy, szlugi, fajki; żebrzą o nie wytrwale, zapalają je i zaciągają się namiętnie, zbierają i utylizują pety, celebrują swą zdolność integrowania ludzi różnych kultur i religii, ale przede wszystkim po prostu palą je - daj zajarać, kopsnij szluga - kopcąc jak małe kominy, aż chmura dymu staje się tak gęsta, że z pewnością poczuliby się swojsko ci, którzy palili tu w piecach w 1886 roku, w czasach kiedy Glenard Oak było jeszcze przytułkiem. W tym właśnie tumanie Irie wypatrywała Millata. Przeszukała boisko do koszykówki, ogród palaczy, dział muzyczny, stołówkę, toalety dla chłopców i dla dziewcząt i cmentarz przylegający do dziedzińca szkolnego. Musiała go ostrzec. Szykował się nalot na palaczy trawki i papierosów, wspólna akcja personelu i miejscowej policji. Sejsmiczne drgania zapowiadające rychłe trzęsienie ziemi przekazał Archie, niczym biblijny anioł zwiastujący apokalipsę. Irie podsłuchała, jak rozmawiał przez telefon, i poznała w ten sposób sekrety komitetu rodzicielskiego. Teraz spoczywał na jej barkach ciężar większy niż obowiązki sejsmologa, a porównywalny z powinnością proroka, bo znała dzień i godzinę trzęsienia ziemi (dziś o wpół do trzeciej), znała jego skalę i skutki (wydalenie ze szkoły) i wiedziała, kto jest najbardziej narażony na śmierć w rozpadlinie. Musiała go ratować. Podtrzymując ręką trzęsący się brzuch i pocąc się pod trzycalową warstwą swej fryzury afro, biegała po całym terenie szkoły, wołając Millata po imieniu, wypytując o niego innych, zaglądając we wszystkie miejsca, w których bywał, ale nie znalazła go ani wśród cockneyów, ani wśród szpanujących dziewcząt z klasy muzycznej, ani w grupce Indusów, ani wśród czarnych. Dotarła w końcu zmęczona do mieszczącego się w skrzydle dawnego przytułku bloku matematyczno-przyrodniczego, którego ściana i wschodni narożnik oskrzydlały bezcenny trzydziestojardowy spłachetek porośnięty bujną trawą, ulubione miejsce spotkań młodzieży, gdzie uczniowie oddający się niedozwolonym praktykom pozostawali całkowicie ukryci przed wzrokiem osób postronnych. Był słoneczny i rześki jesienny dzień i pod blokiem roiło się od uczniów; Irie musiała przejść przez tłumek, który obserwował szkolne mistrzostwa w popularnym ostatnio całowaniu „z językiem”, przez terytorium „Goblinów i gorgon” Joshui Chalfena („Ej, uważaj jak leziesz! Depczesz nam po Pieczarze Trupów!”) i przedrzeć się przez zbity tłum palaczy, zanim dotarła wreszcie do tkwiącego w epicentrum tego wszystkiego Millata, który pociągał spokojnie stożkowatego skręta, przysłuchując się wywodom wysokiego faceta z długą, gęstą brodą. - Mili! - Nie teraz, Jones. - Ale Mill! - Bardzo cię proszę, Jones. To jest Hifan. Mój stary kumpel. Chciałbym go wysłuchać. Dryblas imieniem Hifan nie przerwał swego monologu. Miał sugestywny, cichy głos, który szemrał jak płynąca woda, natrętny i jednostajny; aby go powstrzymać, trzeba było czegoś mocniejszego niż pojawienie się Irie, może nawet silniejszego niż siły grawitacji. Miał na sobie czarny garnitur, białą koszulę i zieloną muszkę. Kieszonkę marynarki zdobiła odznaka - dwie stulone dłonie osłaniające płomień i jeszcze coś pod spodem, zbyt małe, żeby można było zobaczyć, co to takiego. Choć nie był starszy od Millata, jego imponujące bujne owłosienie i broda dodawały mu powagi. -...a więc marihuana osłabia nasze możliwości, pozbawia nas sił i zabiera nam w tym kraju naszych najlepszych ludzi, ludzi takich jak ty, Millat, którzy mają wrodzone talenty przywódcze, którzy potrafią ująć człowieka za rękę i podnieść go z upadku. U AJ- Buchariego, w piątej części na drugiej stronie, jest hadith: „Najlepsi spośród nas są moimi współczesnymi i poplecznikami”. Ty jesteś moim współczesnym, Millat, i modlę się o to, żebyś został także moim poplecznikiem, bo toczy się wojna, prawdziwa wojna. Mówi! w tym duchu długo, jedno słowo rodziło drugie, bez znaków przestankowych, bez zaczerpywania oddechu i wszystkie miały ten sam, jakby czekoladowy posmak. Można było niemal wejść do wnętrza tych zdań i zapaść w nich w sen. - Mill. M i 11! To ważne. Millat wyglądał na oszołomionego, nie wiadomo - od haszu czy dlatego że niezupełnie rozumiał, o czym mówi Hifan. Wyszarpnął rękaw z zaciśniętych palców Irie i usiłował dokonać prezentacji. - Irie, Hifan. Kiedyś się kumplowaliśmy, on i ja. Hifan jest... Hifan postąpił krok naprzód; górował nad Irie jak dzwonnica. - Miło mi cię poznać, siostro. Jestem Hifan. - Fajnie. Millat! - Irie, cholera jasna. Nie możesz się na chwilę uspokoić? - Millat podał jej skręta. - Chciałbym wysłuchać tego gościa, okej? Hifan jest panisko. Spójrz na ten garnitur... istny gangster! - Millat pogładził klapę marynarki i Hifan mimo woli się rozpromienił. - Słowo daję, Hifan, wyglądasz ekstra. Super. - Naprawdę? - Lepiej niż wtedy, kiedy działała nasza paczka. Jeszcze w Kilburn. Pamiętasz, jak pojechaliśmy do Bradford i... Hifan dobrze to pamiętał. Znów przybrał pełen determinacji, nabożny wyraz twarzy. - Niestety, nie przypominam sobie czasów Kilburn, bracie. Robiłem wtedy pewne rzeczy wynikające z ignorancji. To był ktoś zupełnie inny. - Jasne - powiedział Millat z głupkowatą miną. Wymierzy! Hifanowi żartobliwego kuksańca, ale tamten stał nieruchomo jak słup. - A więc powiadasz, że toczy się ta pieprzona duchowa wojna? To, kurwa, fantastycznie! Najwyższy czas - powinniśmy jakoś dać znać, że istniejemy w tym cholernym kraju. Jak, mówisz, nazywa się ta twoja paka? - Należę do kilburneńskiego oddziału Strażników Ruchu Odrodzenia Muzułmanów - powiedział Hifan dumnie. Irie zatkało. - „Strażnicy Ruchu Odrodzenia Muzułmanów”... - powtórzył Millat z uznaniem. Supernazwa. Ma prąd. Irie zmarszczyła brwi. - SROM? - Zdajemy sobie sprawę - powiedział Hifan z powagą, wskazując palcem pod osłonięty dłońmi płomień na znaczku, gdzie wydrukowane były mikroskopijnymi literkami inicjały organizacji - że ten skrót jest nie najszczęśliwszy. - Rzeczywiście, jakby trochę nie bardzo... - Ale przyświeca nam imię Allaha i tego nikt nie zmieni... No ale wracając do tego, co mówiłem: Millat, przyjacielu, mógłbyś być przywódcą oddziału w Cricklewood... - Mili! - Mógłbyś osiągnąć to co ja, wydobyć się z tego okropnego zamętu, w jakim tkwisz, skończyć z uzależnieniem od prochów, które rządy spe-cjalnie importują, żeby ujarzmić czarną i azjatycką społeczność, osłabić nasz potencjał. - No tak - powiedział Millat ze smutkiem, przygotowując kolejnego skręta. - Ja tak na to nigdy nie patrzyłem. A myślę, że powinienem. - Mili. - Daj mi spokój, Jones. Przecież mam tu, kurwa, poważną rozmowę. W jakiej jesteś teraz szkole, Hifan? Hifan potrząsnął z uśmiechem głową. - Zrezygnowałem jakiś czas temu z korzystania z angielskiego systemu oświaty. Ale moja edukacja bynajmniej się nie skończyła. Pozwól, że przytoczę ci hadith 220 z Tabrizlego: „Ten, kto szuka wiedzy, jest aktywnym sługą Bożym do chwili, aż Bóg powróci i...” - Mili - szepnęła Irie, jakby wtórując miodopłynnemu przemówieniu Hifana. - Mili. - C z e g o, do kurwy nędzy? Przepraszam cię, Hifan, na minutkę. Irie zaciągnęła się głęboko jointem i przekazała mu wreszcie wiadomość. Milat westchnął ciężko. - Irie, oni przyjdą z jednej strony, a my wyjdziemy z drugiej. Wielkie mi halo! To normalka. Rozumiesz? Idź się bawić. Tu się omawia poważne sprawy. - Miło cię było poznać, Irie - rzekł Hifan, podając jej rękę i mierząc ją wzrokiem od stóp do głów. - Pozwolę sobie powiedzieć, że to krzepiące zobaczyć kobietę, która ubiera się skromnie i ma krótkie włosy. My w SROM-ie uważamy, że kobieta nie powinna zaspokajać fantazmatów erotycznych zachodniej seksualności. - N-no tak. Dzięki. Użalając się nad sobą, nieźle nabuzowana Irie przebiła się z powrotem przez ścianę dymu i znów wdepnęła w „Gobliny i gorgony” Joshui Chalfena. - Ej, my tu gramy! Irie okręciła się z furią na pięcie w jego stronę. - No i co z tego? Koledzy Joshui - grubasek, pryszczaty i typek z nienormalnie wielką głową - aż się skulili ze strachu. Joshua nie dał się jednak zbić z tropu. Grał na oboju w nieszczęsnej szkolnej orkiestrze i siedział zawsze za Irie grającą na drugiej altówce; często przyglądał się jej dziwnym włosom i szerokim plecom i myślał, że miałby może u niej jakąś nie- wielką szansę. Była mądra i nawet nie taka brzydka, a poza tym wyczuwał, że jest jakaś lewa pomimo znajomości z tym chłopakiem, z którym spędzała większość czasu. Z tym Indusem. Zadawała się z nim, ale była całkiem inna. Joshua Chalfen podejrzewał, że jest podobna do niego. Miała w sobie coś, co, jak sądził, potrafiłby wydobyć na wierzch. W tej chwili była ofermą, która uciekała z krainy tłuściocha, pryszczatego i rozbrajającego mądrali. Przebyła góry Caldoru, przepłynęła rzekę Leviathrax i przeprawiła się przez przepaść Duilwen w szalonej ucieczce przed swoimi prawdziwymi ziomkami, próbując dotrzeć do innej krainy. - Nic, ja tylko tak... Mam wrażenie, że strasznie chcesz wejść do krainy Gofthon. Może zagrasz z nami? - Nie chcę, ty pieprzony palancie. Nawet cię n i e znam. - Joshua Chalfen. Chodziłem do podstawówki w Manor. Chodzimy razem na angielski. I gramy razem w orkiestrze. - Wcale nie. Ja gram w orkiestrze i ty grasz w orkiestrze. W żadnym sensie nie gramy razem. Goblin, starzec i karzeł, którzy potrafili docenić dobrą odżywkę, aż się usmarkali z radości. Ale na Joshui zniewagi nie robiły wrażenia. Joshua był pod tym względem prawdziwym Cyranem de Bergerac. Przyjmował ze spokojem obraźliwe przezwiska (te czułe, jak Chalfen-Pączu-szek czy Joshek-Moszek, i te inne, jak Dupiaty Wał, Włochaty Lacho-ciąg, Gównojad), łykał je przez całe swoje nieszczęsne życie i przetrwał, zahartowany. Obelgi były jedynie kamykami na jego ścieżce i dowodziły tylko intelektualnej niższości tych, którzy go nimi obrzucali. Pozostawał wobec nich obojętny. - Podoba mi się twoja nowa fryzura. - Jaja sobie robisz? - Nie, lubię krótkie włosy u dziewczyn. Na chłopczycę. Poważnie. - Masz jakiś, kurwa, problem? Joshua wzruszył ramionami. - Żadnego. Wystarczy elementarna znajomość podstaw teorii Freuda, żeby się zorientować, że to ty masz problem. Skąd u ciebie ta cała agresja? Myślałem, że trawka ma uspokajać. Mogę pociągnąć? Irie zapomniała o tlącym się skręcie, który trzymała w palcach. - Tak, jasne. Nałogowiec, co? - Pociągam od czasu do czasu. Karzeł, starzec i goblin zaczęli pochrząkiwać i wydawać z siebie wilgotne, smarkliwe dźwięki. - To pociągnij - parsknęła Irie, podając mu jointa. - Nie ma sprawy. - Irie! By! to glos Millata, który zapomniał odebrać skręta Irie i teraz biegł, żeby go odzyskać. Irie już miała go wręczyć Joshui, ale słysząc wołanie, obróciła się i zobaczyła biegnącego ku niej Millata, a jednocześnie poczuła, jak drży ziemia; wstrząsy powaliły armię maleńkich, odlanych z żelaza goblinów Joshui na kolana, a potem zmiotły ją z planszy. - Co do kur... - zaczął Millat. Był to odgłos nadciągającej obławy. Za radą członka Komitetu Rodzicielskiego Archibalda Jonesa, byłego wojskowego, który uważał się za eksperta od zasadzek, uczestnicy nalotu w liczbie stu postanowili zajść delikwentów z dwóch stron (taktyka nigdy wcześniej niewy-próbowana), stosując element zaskoczenia i nie ostrzegając w żaden sposób o swoim nadejściu, jeśli nie liczyć tupotu nóg. W ten sposób osaczyli małych sukinsynów i, odcinając im drogę ucieczki, przyłapali Millata Iqbala, Irie Jones i Joshuę Chalfena na gorącym uczynku palenia marihuany. * Dyrektor Glenard Oak wyglądał tak, jakby pozostawał w stanie permanentnej implozji. Linia włosów przesunęła mu się ku potylicy i zatrzymała się jak znieruchomiała fala odpływu, oczy miał zapadnięte, wargi jakby zassane do wewnątrz. Był drobnej postury, a na dodatek całe jego ciało było zredukowane do postaci niewielkiego, nieforemnego pakunku, zapieczętowanego parą skrzyżowanych rąk i nóg. Jakby dla kontrastu z tym wewnętrznym zapadnięciem się w siebie, dyrektorski gabinet miał urządzony tak, by krzesła i wszystkie miejsca do siedzenia tworzyły krąg; liczył na to, że takie ustawienie, niczym szeroki gest, pomoże wszystkim komunikować się wzajemnie, także wzrokowo, pozwoli każdemu przedstawić swój punkt widzenia i być słyszalnym, tak żeby można było wspólnie szukać rozwiązania problemu, a nie poprzestawać na samym piętnowaniu z ł e g o zachowania. Niektórych rodziców mar - | twiło to, że dyrektor jest tak jawnie liberalny i że gotów jest otworzyć serce przed uczniami. Gdyby zapytać o to Tinę, jego sekretarkę (której J nikt bynajmniej nie zadawał żadnych pytań, może z wyjątkiem zdawko-wego „A więc co przeskrobała ta trójka nicponi?”), powiedziałaby, że to otwarte serce wręcz broczy krwią. - A więc - zapytał ją dyrektor ze smutnym uśmiechem - co przeskrobała ta trójka nicponi? Tina odczytała znużonym głosem z kartki, że uczniów przyłapano z trzema działkami „maridżuany”. Irie podniosła rękę, żeby zaprotestować, ale dyrektor uśmiechnął się tylko łagodnie i nie dopuścił jej do głosu. - Rozumiem. To by było wszystko, Tina. Wychodząc, bądź łaskawa pozostawić drzwi lekko uchylone, o tak, może troszkę bardziej... świetnie - nie chciałbym, żeby ktokolwiek czuł się tu jak w potrzasku. No dobrze. Myślę, że najbardziej cywilizowanym rozwiązaniem - powiedział, kładąc ręce na kolanach w taki sposób, żeby zademonstrować, że nie ma broni - najlepszym rozwiązaniem, abyśmy się wzajemnie nie przekrzykiwali, będzie taka kolejność: najpierw ja powiem swoje, potem wy swoje, zaczynając od ciebie Millat, a kończąc na Joshui, a kiedy już powiemy wszystko, co mieliśmy do powiedzenia, ja wszystko podsumuję i na tym zakończymy. Rozwiązanie, jak mniemam, stosunkowo bez-bolesne, prawda? No więc w porządku. - Muszę się sztachnąć. - Bardzo cię proszę, Millat... - Ma pan popielniczkę? - Ależ daj spokój, Millat... - No to wyjdę i zapalę na zewnątrz. W taki sposób szantażowała dyrektora cała szkoła. Nie mógł pozwolić, by tysiąc dzieciaków stało wzdłuż ulic Cricklewood, kurząc fajki i psując szkole opinię. Były to czasy rankingów. Czasy dociekliwości rodziców uważnie studiujących poświęcony szkolnictwu dodatek do „Time-sa”, w którym drukowano wykazy najlepszych i najgorszych szkół oraz raporty wizytatorów. Dyrektor był zmuszony wyłączać czujniki przeciwpożarowe na kilka semestrów, ukrywając w murach szkoły około tysiąca palaczy. - Och... Słuchaj, przysuń się po prostu z krzesłem do okna. No, już, prędzej, nie rób ceregieli. W porządku? Papieros marki Lambert & Butler zwisał, przyklejony do wargi Millata. - Ma pan ogień? Dyrektor zaczął gmerać w kieszonce koszuli, w której trzymał paczkę niemieckiego tytoniu i zapalniczkę, zagrzebaną wśród chustek higienicznych i niezliczonych długopisów. - Proszę. Millat zapalił papierosa i dmuchnął dymem w stronę dyrektora. Dyrektor zakaszlał jak staruszka. - Okej, Millat, ty pierwszy. Bo przynajmniej od ciebie mogę tego oczekiwać. Wal śmiało. - Stałem za blokiem mat.-fiz.-chem.; poszedłem tam w sprawach rozwoju duchowego. Dyrektor wychyli! się do przodu i poklepał się w usta palcami złożonymi w wieżyczkę. - Będziesz mi to musiał trochę przybliżyć, Millat. Jeśli sprawa ma jakiś religijny kontekst, może to tylko przemawiać na twoją korzyść, ale muszę wiedzieć o tym coś więcej. - Rozmawiałem z moim kumplem Hifanem - sprecyzował Millat. Dyrektor potrząsnął głową. - Nie bardzo rozumiem, Millat. - To duchowy przywódca. Udzielał mi pewnych rad. - Duchowy przywódca? Hifan? Czy to ktoś z naszej szkoły? Czyżbyś mówił o jakiejś kultowej postaci, Millat? Jeśli chodzi o jakiś określony kult, to muszę o tym wiedzieć. - To żaden cholerny kult - warknęła zirytowana Irie. - Czy możemy już z tym skończyć? Za dziesięć minut mam altówkę. - Teraz mówi Millat, Irie. Słuchamy Millata. I mam nadzieję, że kiedy dojdziemy do ciebie, Millat okaże ci trochę więcej szacunku, niż ty mu okazujesz w tej chwili. Okej? Musi istnieć między nami jakaś komunikacja. No dobrze, Millat. Kontynuuj. Co to za duchowy przywódca? - Muzułmański. Pomaga mi w sprawach wiary, okej? Jest przywódcą Strażników Ruchu Odrodzenia Muzułmanów w Cricklewood. Dyrektor zmarszczył brwi. - SROM-u? - Oni wiedzą, że ten skrót jest nie najszczęśliwszy - wyjaśniła Irie. - A zatem - ciągnął dyrektor z ożywieniem - wróćmy do tego chłopca ze SROM-u. Czy to on dostarczył warn towar? - Nie - powiedział Millat, gasząc niedopałek na parapecie. - To była moja trawka. On do mnie mówi!, a ja paliłem. - Niech pan posłucha - powiedziała po kilku minutach tej konwersacji Irie, która kręciła się jak pies za własnym ogonem. - To bardzo proste. Towar był Millata. Zaczęłam palić tę trawkę całkiem bezmyślnie, a potem oddałam skręta Joshui, żeby potrzymał, bo chciałam zawiązać sznurowadło, ale on naprawdę nie miał z tym nic wspólnego. Okej? Czy możemy już iść? - Owszem, miałem - odezwał się nagle Joshua. Irie odwróciła się do niego. - C o miałeś? - Ona próbuje mnie kryć. Część marihuany była moja. A te świnie pominęły mnie przy kolejce. - Chryste, Chalfen, ale ty jesteś szajbus. Może i był. Ale w ciągu minionych dwóch dni Joshua zyska! sobie więcej szacunku, był poklepywany po plecach przez większą liczbę kolegów i ogólnie puszył się bardziej niż kiedykolwiek w życiu. Jakby drogą skojarzenia przejął część splendoru Millata, a co do Irie - no cóż, pozwolił, by w ciągu tych dwóch dni jego „mgliste zainteresowanie” dojrzało w nim i rozwinęło się w płomienne uczucie. Wróć. Żywił to namiętne uczucie do obojga. Było w nich coś magnetycznego. Fascynowali go bardziej niż karzeł Elgin czy czarownik Moloch. Podobało mu się, że ludzie kojarzą go z tą dwójką, choćby luźno. Zosta! przez nich wyzwolony ze swej dupkowatości, wydobyty przez przypadek z mroku na światło, wepchnięty w krąg reflektorów szkolnej sceny. Nie chciał bez walki wracać do krainy dupków. - Czy to prawda, Joshua? - Tak... eee. Zaczynałem dość niewinnie, ale myślę, że teraz mam prawdziwy problem. Nie chcę rozprowadzać drągów, oczywiście, że nie, ale to już jest jak n a ł ó g... - Och, na miłość boską... - Ależ Irie, pozwól mu się wypowiedzieć. To, co on mówi, jest nie mniej ważne od tego, co mówisz ty. Millat sięgnął do kieszeni dyrektora i wyciągnął z niej nabity mieszek z tytoniem. Wysypał zawartość na blat niskiego stolika. - Okej, Chalfen. Skoro jesteś taki cwaniak, odmierz ósemkę. Joshua spojrzał na cuchnący brązowy pagórek. - Europejską czy angielską? - Zrób to, co proponuje Millat - rzekł poirytowanym głosem dyrektor. - Tak, żebyśmy mogli ustalić przynajmniej to jedno. Roztrzęsionymi rękami Joshua oddzielił porcję tytoniu i położył ją na dłoni. Dyrektor podsunął jego rękę pod nos Millatowi, żeby ten mógł się przyjrzeć. - To jest działka za co najwyżej piątkę - powiedział z pogardą Milłat. - Za cholerę nic bym od ciebie nie kupił. - No dobrze, Joshua - powiedział dyrektor, wsypując tytoń z powrotem do woreczka. - Możemy chyba spokojnie powiedzieć, że gra jest skończona. Nawet ja wiem, że to nie jest nawet zbliżone do ósemki. Ale niepokoi mnie twoja skłonność do kłamstw, i musimy znaleźć kiedyś czas, żeby o tym jeszcze porozmawiać. - Tak, panie dyrektorze. - A na razie rozmawiałem z twoimi rodzicami i zgodnie z przyjętą w tej szkole zasadą odejścia od stosowania kar za niewłaściwe sprawowanie i zastąpienia ich konstruktywnymi działaniami wychowawczymi, zaproponowali oni bardzo wielkodusznie specjalny dwumiesięczny program. - Program? - W każdy wtorek i czwartek ty, Milłat, i ty, Irie, będziecie chodzić do Joshui na nadprogramowe dwie godziny lekcji z matematyki i biologii, przedmiotów, z których jesteście najsłabsi, a on najmocniejszy. - Pan żartuje - obruszyła się Irie. - Dobrze wiesz, że mówię poważnie. Myślę, że to naprawdę bardzo dobry pomysł. W ten sposób Joshua podzieli się z wami swoją wiedzą, a dodatkową korzyścią jest to, że przebywając w odpowiednim otoczeniu, będziecie się trzymać z dala od ulicy. Rozmawiałem już z waszymi rodzicami i oni są bardzo zadowoleni z tych, że tak powiem, ustaleń. Szczególnie w tym frapujące jest to, że ojciec Joshui jest, zdaje się, wybitnym naukowcem, a matka specjalistką od uprawy roślin, myślę więc, że wiele na tym zyskacie. Macie oboje duże możliwości, ale podejrzewam, że jesteście uwikłani w sprawy, które działają na ten potencjał destruktywnie - nie wiem, czy jest to kwestia wpływu rodziny czy osobistych problemów - ale teraz trafia warn się naprawdę dobra okazja, by od tego uciec. Mam nadzieję, że widzicie, iż jest to coś więcej niż kara. To konstruktywne działania. Ludzie pomagają ludziom. I wierzę głęboko, że będziecie z tego korzystać z przekonaniem. Tego rodzaju rozwiązania są zakorzenione w historii, zgodne z duchem i całym etosem Gle-nard Oak z czasów, kiedy żył jeszcze sam sir Glenard. Historia, duch i etos Glenard Oak, jak wiedział to każdy prawdziwy „glenardczyk”, sięgały korzeniami czasów sir Edmunda Fleckera Gle-narda (1842-1907), którego szkoła postanowiła upamiętnić jako swego wielkodusznego wiktoriańskiego dobroczyńcę. Według oficjalnej wersji Glenard ufundował pierwotny budynek jako człowiek głęboko zaangażowany w poprawę doli ludzi z nizin społecznych. W materiałach Komitetu Nauczycielsko-Rodzicielskiego określano ów obiekt raczej jako rodzaj schroniska z warsztatami i instytucję oświatową niż poprawczak; przebywało tu mieszane towarzystwo tubylców i przybyszów z Karaibów. Według biuletynu Komitetu założyciel Glenard Oak był oświatowym filantropem. Ale zdaniem autorów tejże broszurki eufemistyczne określenie „polekcyjne godziny głębszej refleksji nad niewłaściwym zachowaniem” oznaczało tyle co „koza”. Bardziej gruntowne badania w archiwach miejscowej biblioteki pozwalały dojrzeć w sir Edmundzie dobrze prosperującego kolonialnego plantatora, który zbił niemałą fortunę, uprawiając tytoń na Jamajce, a raczej nadzorując wielkie połacie ziemi, na których ten tytoń uprawiano. Po dwudziestu latach takiego nadzorowania, zgromadziwszy dużo więcej pieniędzy, niż potrzebował, sir Edmund zasiadł w swoim imponującym skórzanym fotelu i zadał sobie pytanie, czy jest jeszcze coś, co mógłby zrobić. Coś, co wymościłoby jego starcze lata poczuciem, że wykazał maksimum dobrej woli i że spędził życie pożytecznie. Coś dla ludzi. Dla tych, których widział z okien swego domu. Tam, na plantacji. Przez kilka miesięcy sir Edmund nie mógł nic wymyślić. I nagle pewnej niedzieli, podczas popołudniowej przejażdżki po Kingston, usłyszał znajomy dźwięk, który jednak uderzył go swą odmiennością. Pobożne śpiewy. Klaskanie dłoni. Płacz i zawodzenie. Gwar, podniecenie i ekstatyczne uniesienie, które wylewały się z mijanych kościołów i płynęły w gęstym powietrzu Jamajki jak głosy niewidzialnego chóru. O, to jest coś!, pomyślał sir Edmund. Bo w odróżnieniu od wielu ekspatriantów o podobnej pozycji co on, którzy uznawali te śpiewy za kocią muzykę i zarzucali im, że są pogańskie, sir Edmund zawsze czuł się poruszony pobożnością chrześcijan z Jamajki. Podobała mu się koncepcja Kościoła radosnego, gdzie można było pociągać nosem i kasłać albo wykonywać jakieś gwałtowne ruchy, nie ściągając na siebie krzywych spojrzeń wikarego. Sir Edmund był pewien, iż Bóg w swej mądrości nigdy nie planował, że dom Boży będzie przybytkiem sztywnym i ponurym jak kościół w Tunbridge Wells, lecz miejscem radosnym, pełnym śpiewu i tańca, przytupywania i klaskania w dłonie. Jamajczycy to rozumieli. Czasami miało się wrażenie, że jest to jedyna rzecz, jaką rozumieją. Zatrzymawszy się na chwilę przed jednym szczególnie rozwibrowanym od śpiewów kościołem, sir Edmund skorzystał z okazji, by zastanowić się nad zagadką uderzającej różnicy pomiędzy oddaniem Jamajczyka swemu Bogu a jego oddaniem swemu panu. Był to temat, który w przeszłości wielokrotnie rozważał. Tylko w jednym miesiącu, kiedy siedział w gabinecie, usiłując się skoncentrować na tym zagadnieniu, nadzorcy zawiadomili go o trzech nowych strajkach, o robotnikach, którzy spali lub zażywali środki odurzające w czasie pracy, o całym tabunie matek (wśród nich kobiet z rodziny Bowdenów), narzekających na głodowe płace i odmawiających pracy na plantacji. I tu właśnie był pies pogrzebany. Można było nakłonić Jamajczyka do modlitwy o dowolnej porze dnia i nocy, wszyscy, nawet ci najbardziej ciemni, ciągnęli tłumnie do kościoła przy każdej religijnej okazji, ale kiedy na plantacji spuściło się z nich choć na chwilę oko, praca natychmiast zamierała. Kiedy oddawali cześć Bogu, byli pełni energii i ruchliwi, kłębili się w nawach, ale podczas pracy byli posępni i niechętni jakiemukolwiek współdziałaniu. Kwestia ta zastanawiała go tak bardzo, że kiedyś napisał nawet do „Gleanera” list w tej sprawie z zaproszeniem do dyskusji, ale nie otrzymał satysfakcjonujących odpowiedzi. Im więcej nad tym rozmyślał, tym wyraźniej uświadamiał sobie, że w Anglii sytuacja jest odwrotna. Wiara Jamajczyków imponowała, ale ich etos pracy i poziom świadomości mogły doprowadzić do rozpaczy. I odwrotnie: można było podziwiać etos pracy i wykształcenie Anglików, ale zastanawiała pożałowania godna bylejakość ich wiary. I teraz, kiedy sir Edmund wracał do swej posiadłości, uświadomił sobie, że może wpłynąć na tę sytuację, więcej - radykalnie ją zmienić! Sir Edmund, który był zażywnym, tęgim jegomościem i wyglądał, jakby dało się z niego wykroić jeszcze jednego mężczyznę, podskakiwał przez całą drogę do domu. Już nazajutrz napisał elektryzujący list do „Timesa” i ofiarował czterdzieści tysięcy funtów na działalność grupy misjonarskiej, pod warunkiem, że praca ta będzie prowadzona w jakimś dużym budynku w Londynie. Tu Jamajczycy mogliby pracować ramię w ramię z Anglikami, pakując papierosy sir Edmunda, a wieczorami uczyć się od miejscowych, zdobywać ogólną wiedzę. W niedziele zaś, ciągnął sir Edmund, Jamajczycy zabieraliby Anglików do kościoła i pokazywaliby im, jak okazywać cześć Bogu. Budynek postawiono i sir Edmund, obiecawszy robotnikom z Jamajki złote góry, niezwłocznie wyekspediował trzystu z nich statkami do północnego Londynu. Dwa tygodnie później Jamajczycy przysłali z drugiego końca świata depeszę, że dotarli bezpiecznie do celu, Glenard zaś zasugerował w odpowiedzi, że dobrze byłoby umieścić pod tablicą z jego nazwiskiem łacińską dewizę Laborare est orare. Przez jakiś czas wszystko toczyło się dość gładko. Jamajczycy patrzyli w przyszłość z optymizmem. Odsunęli na bok myśli o mroźnym klimacie, rozgrzewani wewnętrznie przez entuzjazm sir Edmunda i jego zainteresowanie losem swych podopiecznych. Sir Edmund miał jednak zawsze problemy z podtrzymaniem entuzjazmu i zainteresowania. W jego niewielkim umyśle były wielkie dziury, przez które jego pasje nieustannie wyciekały, toteż wkrótce Wiarę Jamajczyków zastąpiły w tym wewnętrznym sicie jego świadomości inne interesujące tematy: Pobudliwość hinduskiego żołnierza, Brak praktycznych umiejętności u angielskich dziewic, Wpływ wysokich temperatur na libido mieszkańców Trynidadu. Przez następne piętnaście lat zakład Glenard Oak nie miał od niego znaku życia, jeśli nie liczyć dość regularnie przysyłanych przez jego urzędnika czeków. Potem, w 1907 roku, podczas trzęsienia ziemi w Kingston, Glenard zginął przywalony spadającą z góry marmurową Madonną, czego świadkiem była zresztą babka Irie. (Są to stare tajemnice, które niczym zęby mądrości wyjdą na wierzch w stosownym czasie). Dzień wybrany przez los był bardzo niefortunny. W tym właśnie miesiącu sir Edmund zaplanował wyprawę do Starego Kraju, żeby zobaczyć, jak rozwija się jego zaniedbywany od lat eksperyment. Wysłany wcześniej list ze szczegółami planowanej podróży dotarł do Glenard Oak mniej więcej w tym samym czasie, gdy robak zakończył dwudniową wędrówkę przez jego mózg i wynurzył się z lewego ucha nieszczęśnika. Choć jednak sir Edmund posłużył jako posiłek dla robactwa, los zaoszczędził mu jednocześnie przykrych doświadczeń, bo jego eksperyment zakończył się katastrofą. Koszt morskiego transportu wilgotnego, ciężkiego tytoniu do Anglii był od początku zbyt wysoki, żeby przedsięwzięcie się opłacało; kiedy fundusze sir Edmunda wyczerpały się na pół roku przed jego śmiercią, cały interes upadł, misjonarze dyskretnie się ulotnili, a angielscy robotnicy znaleźli sobie pracę gdzie indziej. Jamajczycy, którzy nie mogli tego zrobić, zostali, licząc, na ile dni starczy im jeszcze żywności. Poznali już doskonale tryb warunkowy, tabliczkę mnożenia, życie i czasy Wilhelma Zdobywcy i właściwości trójkąta równobocznego, ale nie mieli co jeść. Niektórzy zmarli z głodu, innych wsadzono do więzienia za drobne przestępstwa, do jakich skłania głód, wielu przeniknęło z trudem na East End i wtopiło się w masę angielskich proletariuszy. Garstka znalazła się siedemnaście lat później, w 1924 roku, na wystawie Imperium Brytyjskiego; przebrani w jamajskie stroje - z blaszanymi bębenkami i naszyjnikami z korali - prezentowali na jamajskim stoisku koszmarną imitację swojej wcześniejszej egzystencji, bo teraz byli Anglikami, bardziej angielskimi niż Anglicy mocą swych rozczarowań. Ogólnie zatem rzecz biorąc, obecny dyrektor szkoły się mylił: o Glenardzie nie można było powiedzieć, że wytyczył jakieś świetlane szlaki przyszłym pokoleniom. Dziedzictwo nie jest czymś, co można dać lub wybrać sobie dowolnie, i w tym grząskim, ryzykownym biznesie nie ma żadnych pewników. Bez względu na to, jak bardzo deprymujące mogłoby to być dla Glenarda, jego wpływ miał charakter osobisty, a nie profesjonalny czy edukacyjny: konsekwencje jego projektu były czymś, co weszło ludziom w krew i było przekazywane przez trzy generacje imigrantów, którzy nawet na łonie rodzin mogli się czuć opuszczeni i głodni, będąc jednocześnie świadkami wielkiej uczty. Miała to we krwi nawet Irie Jones z jamajskiego klanu Bowdenów, choć sama o tym nie wiedziała (ale też ktoś powinien jej był powiedzieć, żeby przyjrzała się przeszłości Glenarda; Jamajka to mała wyspa, można ją obejść w ciągu dnia i każdy, kto tam mieszkał, prędzej czy później otarł się o każdego innego jej mieszkańca). * - Czy naprawdę mamy wybór? - zapytała Irie Jones. - Byliście ze mną szczerzy - powiedział dyrektor, zagryzając bladą wargę - więc i ja chcę być z wami szczery. - Czyli nie mamy wyboru. - Szczerze mówiąc, nie. Albo zaakceptujecie moją propozycję, albo czekają was dwa miesiące polekcyjnych godzin głębszej refleksji nad niewłaściwym zachowaniem. Obawiam się, Irie, że musimy dać ludziom satysfakcję. I choć nie da się zadowolić wszystkich, możemy przynajmniej dać tę satysfakcję niektórym... - Jasne, świetnie. - Rodzice Joshui to naprawdę fascynujący ludzie, Irie. Myślę, że to doświadczenie będzie dla was wielce pouczające. Nie sądzisz, Joshua? Joshua rozpromienił się. - O tak, panie dyrektorze. Jestem o tym przekonany. - A najbardziej ekscytujące jest to, że posłużycie jako coś w rodzaju królików doświadczalnych dla całego pakietu programów - myślał głośno dyrektor. - W zakresie zacieśniania kontaktów pomiędzy dziećmi ze środowisk upośledzonych lub reprezentujących mniejszości a dziećmi, które mają im coś do zaofiarowania. Może tu także być wymiana w drugą stronę. Dzieci mogłyby się nawzajem uczyć grać w koszykówkę, piłkę nożną i tak dalej. Moglibyśmy uzyskać na to specjalne fundusze. Przy magicznym słowie „fundusze” zapadnięte oczy dyrektora na dobre znikły pod mrugającymi powiekami. - O kurde - powiedział Millat, kręcąc głową z niedowierzaniem. - Muszę zafajczyć. - Po połówce - zaproponowała idąca za nim Irie. - Do zobaczenia we wtorek! - zawołał Joshua. 12. Kły: zęby, które rozszarpują mięso Myślę, że nie będzie przesadą stwierdzenie, iż seksualna i kulturalna rewolucja, jakiej świadkami byliśmy w ciągu minionych dwudziestu lat, nie jest aż tak bardzo odległa od ogrodniczej rewolucji, jaka dokonała się w obrębie naszego ogródka z ziołami i kwietnymi rabatkami. O ile kiedyś zadowalały nas nasze rośliny dwu-roczne, marnie ubarwione kwiaty kiełkujące nieśmiało z ziemi i kwitnące (jeśli dopisywało nam szczęście) zaledwie kilka razy do roku, o tyle obecnie wymagamy od naszych kwiatów zarówno różnorodności, jak nieprzerwanego kwitnienia, żywych, egzotycznych barw przez 365 dni w roku. Kiedyś ogrodnicy zapewniali nas, że najlepiej polegać na samozapylających się roślinach, których pyłek jest przenoszony z pręcika na znamię tego samego kwiatu (autogamia), teraz jesteśmy bardziej odważni i z pełnym przekonaniem głosimy chwałę zapylania krzyżowego, kiedy to pyłek jest przenoszony z jednego do drugiego kwiatu tej samej (geitonogamia) lub innej (ksenogamia) rośliny tego samego gatunku. Ptaki i pszczoły, gęsta mgiełka pyłku - to wszystko należy zachęcić do działania! Zgoda, samozapylenie jest prostszym i bardziej pewnym z tych dwóch procesów, zwłaszcza dla wielu gatunków, które kolonizują wielkie obszary dzięki powtarzalności tych samych rodzicielskich cech. Gatunki produkujące tak zuniformizowane potomstwo są jednak narażone na to, że cała populacja może zostać zmieciona w wyniku pojedynczego incydentu ewolucyjnego. W ogrodzie, podobnie jak na arenie społecznej i politycznej, jedynym elementem stałym powinny być zmiany. Uprawiane w czasach naszych rodziców petunie otrzymały tę okrutną lekcję. Historia nie bawi się w swym marszu w sentymenty i bez pardonu potrafi stratować całe pokolenia wraz z ich jednorocznymi roślinami. Prawda jest taka, że w wyniku zapylania krzyżowego powstaje bardziej zróżnicowane potomstwo, które radzi sobie lepiej ze zmianami zachodzącymi w środowisku. Mówi się, że obcopylne rośliny wykazują także tendencję do produkowania większej liczby nasion wyższej jakości. Gdybym miała sądzić na przykładzie mojego rocznego synka (owocu zapylania krzyżowego pomiędzy niepraktykującą kato-liczką, feministką i specjalistką od ogrodnictwa a żydowskim intelektualistą!), to mogę ręczyć za prawdziwość tego twierdzenia. A zatem moje drogie siostry, konkluzja brzmi następująco: jeśli chcemy w przyszłym dziesięcioleciu nadal nosić kwiaty we włosach, muszą one być odporne i zawsze dostępne, co może nam zapewnić tylko prawdziwie troskliwy ogrodnik z macierzyńskim podejściem. Jeśli chcemy, żeby nasze dzieci miały piękne miejsca zabaw, a mężowie świątynie kontemplacji, musimy stworzyć ogrody zróżnicowane i ciekawe. Matka Ziemia jest wielka i płodna, ale nawet ona wymaga od czasu do czasu naszej pomocy! Joyce Chalfen, fragment książki Flower Power dziś, Caterpillar Press, 1976 Joyce Chalfen pisała tę książkę upalnym latem 1976 roku w klitce na poddaszu, patrząc przez okno na własny zarośnięty ogród. Ta dziwna, niewielka książeczka była bardzo pomysłowa - dotyczyła bardziej relacji międzyludzkich niż kwiatów - toteż pod koniec lat siedemdziesiątych dobrze się sprzedawała (choć nie była bynajmniej pozycją, którą trzymało się zawsze pod ręką, to przejrzawszy dokładniej półki z książkami w domach, gdzie byio liczne potomstwo, można było ją znaleźć, zakurzoną, wciśniętą obok książek innych tak dobrze znajomych autorów, doktora Spocka, Shirley Conran czy zaczytanego egzemplarza Trzeciego życia Grange Copeland Alice Walker wydanego przez Women’s Press). Jej popularność najbardziej zaskoczyła samą Joyce. Rzecz napisała się właściwie sama w ciągu zaledwie trzech miesięcy, przy czym większość tego czasu Joyce, ubrana w maleńki podkoszulek i szorty, żeby jakoś znieść upał, spędziła w roztargnieniu, karmiąc piersią Joshuę i myśląc sobie, w przerwach między swobodnie przelewanymi na papier kolejnymi akapitami, że jest to dokładnie takie życie, jakie sobie wymarzyła. Taka właśnie była przyszłość, jaką ośmieliła się sobie wyobrazić, kiedy siedem lat wcześniej, przechodząc w swojej mini przez dziedziniec college’u Mar-cusa zobaczyła, jak jego małe inteligentne oczka zerkają na jej duże, blade nogi. Należała do tych, które wiedzą natychmiast, od pierwszego wejrzenia, zanim jeszcze przyszły małżonek otworzy usta, żeby wypowiedzieć pierwsze, nerwowe słowa powitania. Byli bardzo udanym małżeństwem. Tamtego lata 1976 roku, kiedy dokuczał ludziom upał, muchy i rozbrzmiewające nieustannie melodyjki lodziarzy, wszystko było jak gdyby spowite mgiełką - czasami Joyce musiała się uszczypnąć, żeby upewnić się, że nie śni. Marcus miał gabinet w głębi domu, po prawej stronie; dwa razy dziennie Joyce przecho-dziła przez hol z Joshuą opartym na jednym bujnym biodrze i otwierała drzwi, popychając je drugim, tylko po to, żeby sprawdzić, czy mąż jeszcze tam jest, czy naprawdę istnieje, po czym, przeciągnąwszy się lubieżnie, przechylała się przez biurko i kradła całusa ukochanemu geniuszowi, pracującemu ciężko nad swymi dziwacznymi ślimaczkami, literkami i cyferkami. Lubiła go odrywać od tego wszystkiego i pokazywać, jak niezwykłych rzeczy dokonał lub nauczył się ostatnio Joshua: jakie opanował dźwięki, jak rozpoznaje litery, jak skoordynowane ruchy wykonuje i jak potrafi naśladować. „Wy kapany tatu ś”, mówiła Mar- cusowi. „Dobre gen y”, odpowiadał on, głaszcząc jej pośladki i wspaniałe uda, ważąc w dłoniach piersi, gładząc brzuch i ogólnie podziwiając swoją dorodną Angielską Gruszkę, swą boginię płodności... po czym usatysfakcjonowana Joyce, stąpając miękko i cicho jak wielka kotka z ko-ciakiem w zębach, wracała do siebie, zroszona cieniutką warstewką szczęścia niczym mgiełką potu. Przyłapywała się na tym, że radośnie i bezmyślnie wyśpiewuje pod nosem ustne wersje pokrywających drzwi toalet gryzmołów nastolatków: Joyce i Marcus, Marcus i Joyce. Marcus również pisał tego lata książkę. Właściwie nie tyle książkę, ile studium. Nosiło ono tytuł Chimeryczne myszy: ocena i praktyczne zastosowanie doświadczeń Bńnstera (1974) dotyczących fuzji zarodków mysich w stadium moruli. Joyce uczęszczała na kurs biologii w college’u, ale nawet nie śmiała dotknąć wielostronicowego manuskryptu, który rósł u stóp jej męża niczym kretowisko. Joyce znała granice swych możliwości. Nie miała zresztą wielkiej ochoty czytać książek Marcusa. Wystarczyło wiedzieć, że powstają. Wystarczyło wiedzieć, że pisze je człowiek, którego poślubiła. Jej mąż nie zarabiał po prostu pieniędzy ani nie sprzedawał rzeczy stworzonych przez innych - on sam kreował byty. Doszedł do granic imaginacji swego Boga i stworzył myszy, jakich Jahwe nawet sobie nie umiał wyobrazić, myszy z genami królika, myszy z błoniastymi łapkami (tak sobie w każdym razie Joyce wyobrażała, bo nie miaia odwagi go zapytać), myszy, które z roku na rok coraz wyraźniej wskazywały na cel zamierzenia Marcusa: przejście od przypadkowych procesów krzyżowania osobników do tworzenia chimer przez fuzję zarodków, a potem do gwałtownego doskonalenia tych procesów, które wykraczały poza zdolność pojmowania Joyce, a stanowiły przyszłość Marcusa - za pomocą mikroiniekcji DNA, transgenezy za pośrednictwem retrowirusa (coś, za co omal nie dostał Nobla w 1987 roku), transferu genów poprzez embrionalną komórkę macierzystą - czyli wszystkich procesów, za pomocą których Marcus manipulował komórkami jajowymi, regulował nadmierną lub zbyt słabą ekspresję genu, wszczepiając niejako zarodkowi instrukcje i imperatywy, które miały się zrealizować w postaci cech fizycznych. Tworząc myszy, których organizmy robiły dokładnie to, co Marcus im kazał. I zawsze z dobrem ludzkości na względzie - z myślą o leku na raka, porażenie mózgowe, chorobę Parkinsona - zawsze z głęboką wiarą w doskonałość wszelkich form życia, w możliwość uczynienia ich jeszcze doskonalszymi, bardziej logicznymi (bo choroba nie była dla Marcusa niczym więcej jak defektem w logice genomu, tak jak kapitalizm był jedynie błędem w logice istoty społecznej), bardziej efektywnymi, „chalfenowskimi” w swym przebiegu. Odnosił się z pogardą zarówno do maniaków walczących o prawa zwierząt - koszmarnych ludzi, których Joyce musiała przeganiać prętem do zasłon, kiedy kiiku takich ekstremistów zwęszyło, że Marcus eksperymentuje z myszami - jak hipisów, „drzewołazów” i wszystkich tych, którzy nie potrafili zrozumieć prostej prawdy, że postęp społeczny i naukowy muszą iść ramię w ramię. Taka była postawa Chalfena, przekazywana w jego rodzinie z pokolenia na pokolenie; wszyscy mieli wrodzoną niezdolność do tolerowania głupców czy to dobrowolnie, czy pod przymusem. Jeśli ktoś wdał się w spór z Chalfenem, usiłując bronić tego dziwnego Francuza, który utrzymywał, że prawda jest funkcją języka lub że historia podlega interpretacji, a nauka jest metaforyczna, Marcus wysłuchiwał spokojnie, a potem machał lekceważąco ręką, nie odczuwając potrzeby zaszczycania tak czczej gadaniny jakąkolwiek ripostą. Prawda była dla Chalfena prawdą. A geniusz geniuszem. Marcus kreował byty. A Joyce była jego żoną, pracowicie kreującą pomniejszone wersje Mar-cusa. Minęło piętnaście lat, a Joyce wciąż mogła iść z każdym o zakład, że nie ma szczęśliwszego małżeństwa na świecie. Po Joshui przyszło na świat jeszcze troje dzieci: Benjamin (obecnie czternastoletni), Jack (lat dwanaście) i Oscar (sześć), żywi, kędzierzawi chłopcy, wygadani i zabawni. Opublikowanie książki Życie wewnętrzne roślin doniczkowych (1984) i objęcie katedry przez Marcusa sprawiły, że lata osiemdziesiąte były dla rodziny latami doskonałej koniunktury; dobudowali dodatkową łazienkę, cieplarnię i korzystali z uroków życia - dobre sery, stare wina, ferie zimowe we Florencji. Powstawały dwa nowe dzieła: Ukryte namiętności pnącej róży i Myszy transgeniczne; analiza porównawcza transferu genów za pośrednictwem macierzystej komórki embrionalnej (Gossler et al., 1986) i mikroiniekcji DNA (Gordon i Ruddle, 1981). Marcus pracował także nad książką, jak to nazywał, „popnaukową”, mimo iż uważał to za błąd; pisał ją razem z pewnym pisarzem beletrystą, Ucząc, że będzie mógł dzięki temu sfinansować studia przynajmniej dwóch najstarszych synów. Joshua błyszczał w dziedzinie matematyki, Benjamin chciał zostać genetykiem jak ojciec, pasją Jacka była psychiatria, a Oscar potrafił dać ojcu mata w piętnastu ruchach. I wszystko to mimo że Chalfe-nowie posłali swe dzieci do Glenard Oak, odważywszy się podjąć to ideologiczne ryzyko, którego podobni im, lecz bardziej nerwowi liberałowie z poczuciem winy unikali, wzruszając ramionami i wysupłując pieniądze na naukę swoich dzieci w prywatnej szkole. Chłopcy byli nie tylko bystrzy, ale szczęśliwi, a przy tym bynajmniej nie rozpieszczani. Ich jedyną pozaszkolną formą aktywności (nienawidzili sportu) była indywidualna terapia prowadzona pięć razy w tygodniu przez zwolenniczkę staroświeckich metod Freuda, psychoterapeutkę Marjorie, która w weekendy zajmowała się także Joyce i Marcusem (oddzielnie). Postronnemu obserwatorowi mogło się to wydawać dziwactwem, ale Marcusowi od dzieciństwa wpajano wielki szacunek dla psychoterapii {w jego rodzinie długo pozostawała ona substytutem wiary w żydowskiego Boga) i nikt nie kwestionował jej zbawiennych rezultatów. Wszyscy Chalfenowie twierdzili, że są zdrowi na umyśle i zrównoważeni pod względem emocjonalnym. Chłopcy przecierpieli kompleks Edypa wcześnie i we właściwej kolejności, wszyscy byli absolutnie heterosek- sualni, uwielbiali swoją matkę i podziwiali ojca i, co niezwykłe, uczucia te potęgowały się jeszcze w miarę dorastania. Kłótnie były rzadkością, miały charakter raczej żartobliwy i dotyczyły tylko polityki lub dysput intelektualnych (znaczenie anarchii, potrzeba wprowadzenia wyższych podatków, problem Afryki Południowej, dychotomia dusza/ciało), czyli spraw, w których i tak wszyscy się zgadzali. Chalfenowie nie mieli przyjaciół. Utrzymywali kontakty głównie z liczną rodziną Marcusa (dobre geny, do których tak często się odwoływano: dwóch naukowców, jeden matematyk, trzech psychiatrów i młody kuzyn, działacz Partii Pracy). Raczej z musu i podczas oficjalnych świąt od-wiedzali od dawna zaniedbywaną rodzinę Joyce, pisujący listy do „Daily Maił” klan Connorów, który nie potrafił ukryć niechęci wobec partnera Joyce - Izraelity. Krótko mówiąc, Chalfenowie nie potrzebowali innych. Używali swego nazwiska w funkcji rzeczownikowej, czasownikowej i od czasu do czasu przymiotnikowej: „To po chalfenowsku”, „A potem posłuży! się czystym chalfenizmem”, „On znów chalfenuje”, „Musimy być w tej kwestii bardziej chalfeńscy”. Joyce domagała się od wszystkich dookoła, żeby pokazali jej stadło, szczęśliwsze, bardziej chalfeńskie niż jej rodzina. A jednak... tęskniła do tych złotych czasów, kiedy była swoistym zwornikiem w rodzinie Chalfenów. Kiedy nie mogli jeść bez niej. Kiedy nie potrafili się ubrać bez jej pomocy. Teraz nawet Oscar umiał sobie zrobić coś do jedzenia. Czasami wydawało się, że nie można już nic ulepszyć, otoczyć większą troską, ostatnio przyłapała się na tym, że wyskubując martwe płatki z pnącej róży, próbuje znaleźć u Joshui jakąś wadę, której mogłaby poświęcić uwagę, jakiś utajony uraz u Jacka lub Benjamina albo perwersyjne skłonności u Oscara. Ale oni wszyscy byli doskonali. Czasami podczas niedzielnego obiadu, kiedy Chalfenowie rozszarpywali kurczaka, aż nie pozostawało nic oprócz zmaltretowanych żeber, i pochłaniali jedzenie w milczeniu, odzywając się tylko wtedy, kiedy potrzebowali soli lub pieprzu - nuda stawała się czymś wręcz namacalnym. Stulecie miało się ku końcowi i Chalfenowie byli znudzeni. Obiady były okazją do wzajemnego przyglądania się, jak w lustrze, swej doskonałości idealnych klonów; chalfenizm wraz ze wszystkimi jego zasadami odbijał się w nieskończoność, przeskakując od Oscara do Joyce, od Joyce do Joshui, od Joshui do Marcusa, od Marcusa do Benjamina, od Benjamina do Jacka i tak ad nauseam, w trakcie spożywania pieczystego i jarskich dań. Pozostawali wciąż tą nadzwyczajną rodziną, którą zawsze byli. Zerwawszy jednak wszelkie więzi ze swymi kolegami ze studiów - teraz sędziami, producentami telewizyjnymi, specami od reklamy, prawnikami, aktorami i przedstawicielami innych niepoważnych profesji, z których chalfenizm bezlitośnie szydził - pozbyli się wszystkich, którzy mogliby ów chalfenizm podziwiać. Podziwiać jego wspaniałą logikę, jego humanizm, jego potencjał intelektualny. Byli jak pasażerowie statku „Mayflower”, którzy daremnie wypatrują obłąkanym wzrokiem jakiegoś lądu. Jak pielgrzymi i prorocy bez nieznanej ziemi. Nudzili się wszyscy, a najbardziej Joyce. Aby wypełnić jakoś długie samotne dni w domu (Marcus krążył pomiędzy domem a college’em), Joyce często kartkowała z nudów sterty dostarczanych Chalfenom czasopism („New Marxism”, „Living Marxism”, „New Scientist”, „Oxfam Report”, „Third World Action”, „Anarchist’s Journal”) i serce jej się wyrywało do łysych Rumuniątek lub ślicznych Etiopczyków z wydętymi brzuszkami - owszem, zdawała sobie sprawę z tego, że to okropne, ale nie mogła się powstrzymać - te dzieci płaczące na kolorowych zdjęciach to dzieci, które jej potrzebowały. A ona odczuwała potrzebę bycia potrzebną. Bynajmniej tego nie ukrywała. Nienawidziła chwili, kiedy jej dzieci, które kiedyś ssały jej pierś z zachłannością nałogowców i wytrzeszczonymi oczami, jedno po drugim wyzbywały się w końcu tego nałogu. Zwykle przedłużała okres karmienia do dwóch-trzech lat, a w przypadku Joshui do czterech, ale chociaż źródło pozostawało niewyczerpane, zapotrzebowanie w końcu wygasało. Żyła w ciągłym strachu przed tą nieuchronną chwilą, kiedy przerzucą się z narkotyków miękkich na twarde, z wapna na przesłodzone soczki Ribeny. To właśnie wtedy, gdy przestała karmić piersią Oscara, oddała się znów z pasją ogrodnictwu, wróciła do ciepłej mierzwy, do maleńkich, zależnych od niej roślinek. I wtedy pewnego pięknego dnia z oporami wkroczyli w jej życie Millat Iqbal i Irie Jones. Była właśnie w ogrodzie za domem i ze łzami w oczach oglądała swe ostróżki Garter Knight (fioletowawokobaltowe ze smoliście czarnym środkiem, jak otwór po kuli w błękicie nieba), wypatrując śladów przylżeńca - paskudnej zarazy, która już zdążyła zdziesiątkować jej bokkonię. Zadźwięczał dzwonek przy drzwiach frontowych. Joyce przechyliła do tyłu głowę, czekając na odgłos kroków Marcusa zbiegającego z góry, ze swego gabinetu, po czym zadowolona, że to mąż otworzy drzwi, zagłębiła się znów w gąszczu roślin. Z uniesionymi brwiami oglądała uważnie rozdziawione pyszczki kwiatów o podwójnych kielichach, które stały na baczność wzdłuż poziomej, dwumetrowej podpórki. - Przylżeniec - powiedziała Joyce, stwierdzając charakterystyczne odkształcenia na każdym z kwiatków z osobna. - Przylżeniec - powtórzyła nie bez satysfakcji, bo plaga wymagała nie lada pracy i mogła nawet dać początek nowej książce lub przynajmniej rozdziałowi pod tytułem Przylżeńce. Przylżeńce - popularna nazwa maleńkich owadów, które żerują na licznych roślinach i lubią szczególnie cieplarniane warunki, w jakich hoduje się rośliny egzotyczne i doniczkowe. Długość ciała dorosłego osobnika u większości gatunków nie przekracza 1,5 mm (0,06 cala). Występują również odmiany bezskrzydfe, ale większość posiada dwie pary krótkich skrzydełek z włoskami. Zarówno osobniki dorosłe, jak i larwy mają kłująco-ssące narządy gębowe. Choć przylżeńce zapylają niektóre rośliny, a także żywią się czasem mszycami, są prawdziwą zmorą dla współczesnego ogrodnika i uznaje się je generalnie za szkodniki, które należy tępić za pomocą środków owadobójczych, takich jak np. lindex. Wg klasyfikacji naukowej przylżeńce zalicza się do rzędu Tbysanoptera. Joyce Chalfen, Życie wewnętrzne roślin doniczkowych, z indeksu szkodników i pasożytów Tak. Przylżeńce mają dobre zamiary; w zasadzie są dobroczynnymi, produktywnymi organizmami, które pomagają roślinom w rozwoju. Przylżeńce chcą dobrze, ale posuwają się za daleko, nie poprzestają na zapylaniu i zjadaniu mszyc; zaczynają zjadać samą roślinę, zżerać ją od środka. Jeśli się im pozwoli, będą się lęgły bez końca na kolejnych pokoleniach ostróżek. Co z nimi zrobić, jeśli, jak w tym wypadku, zawiedzie lindex? Co można zrobić oprócz bezlitosnego wyrwania zaatakowanych kwiatów i rozpoczęcia wszystkiego od początku? Joyce zaczerpnęła tchu. Zrobi to dla ostróżek. Zrobi to, bo bez jej pomocy ostróżki nie miały szans. Wyjęła wielkie nożyce ogrodnicze z kieszeni fartucha, zacisnęła palce na jaskra-wopomarańczowych uchwytach i umieściła otwarty pyszczek niebieskiej ostróżki między dwoma srebrzystymi ostrzami. Trudna miłość. - Joyce! Joyce! Przyszedł Joshua ze swoimi koleżkami od marihuany! Pulchritude. Z łacińskiego pulcher, piękny. To właśnie słowo nasunęło się w pierwszej chwili Joyce, kiedy Millat Iqbal pojawił się na schodach prowadzących do jej cieplarni, reagując skrzywieniem na kiepskie dowcipy Marcusa i osłaniając fiołkowe oczy przed bladym, zimowym słońcem. Pulchritude: nie samo pojęcie, ale cały fizyczny świat pojawił się przed jej oczami, jakby ktoś wypisał jej na siatkówce słowo - Pulchritude. Piękno tam, gdzie się go człowiek najmniej spodziewał, ukryte za słowem, które brzmiało tak, jakby oznaczało beknięcie lub chorobę skóry. Piękno u wysokiego, brązowoskórego chłopca. Joyce nie powinna odróżniać go od tych, od których regularnie kupowała mleko i chleb, którzy dawali jej rachunki do sprawdzenia lub podawali książeczkę czekową zza grubej szyby okienka w banku. * - Mill-yat Ick-ball - powiedział Marcus, robiąc cały popis z wymowy obcego nazwiska. - I zapewne Irie Jones. Koledzy Josha. Właśnie mówiłem Joshowi, że to najładniejsi jego koledzy, jakich w ogóle poznaliśmy! Zwykle są oni mali, cherlawi, tak dalekowzroczni, że nie widzą własnego końca nosa, i do tego z platfusem. I nigdy nie są to dziewczyny. No dobrze! - ciągnął jowialnie, ignorując zgrozę, jaka malowała się na twarzy Joshui. - Cholernie fajnie, że wpadliście. Rozglądamy się akurat za jakąś kobitką dla starego Josha... Marcus stał na stopniach do ogrodu, całkiem otwarcie podziwiając biust Irie (choć, prawdę mówiąc, Irie była od niego o głowę wyższa). - To dobry chłopak, trochę słaby z fraktali, ale i tak go kochamy. No cóż... Marcus przerwał, bo Joyce wróciła z ogrodu, zdjęła rękawice, przywitała się z Millatem i razem ze wszystkimi udała się do kuchni. - Duża z ciebie dziewczyna. - Eee... dziękuję. - Cenimy tu sobie takich, którym dopisuje apetyt. Wszyscy Chalfeno-wie to ludzie z apetytem. Ja nie przybieram na wadze ani funta, ale Joyce, owszem. We właściwych miejscach, oczywiście. Zostaniecie na obiad? Irie stała oszołomiona na środku kuchni, zbyt zdenerwowana, żeby wykrztusić choć słowo. Rodzice Josha nie należeli do żadnego ze znanych jej gatunków. - Och, nie przejmujcie się Marcusem - powiedział Joshua, puszczając filuternie oczko. - To stary podrywacz. Żartuje w stylu Chalfenów, a oni lubią człowieka zbombardować, jak tylko pojawi się w progu. Zęby wypróbować, jaki jest bystry. Chalfenowie nie widzą sensu w prawieniu komplementów. Joyce, to są Irie i Millat. Wiesz, ta dwójka przyłapana za blokiem mat.-fiz.-chem. Joyce, która przyszła już trochę do siebie po szoku wywołanym widokiem Millata, opanowała się na tyle, żeby móc odegrać wyznaczoną jej rolę mateczki Chalfen. - A więc to wy sprowadzacie na złą drogę mojego najstarszego syna! Jestem Joyce. Napijecie się herbaty? No tak, czyli to wy jesteście złymi duchami Josha. Właśnie przerywałam ostróżki. To jest Benjamin, to Jack - a ten w holu to Oscar. Poziomkowa z mango czy normalna? - Ja proszę normalną - powiedział Joshua. - Ja też - rzekła Irie. - Może być - burknął Millat. - Marcus, proszę cię, kochanie, trzy normalne i jedna mango. Marcus, który akurat zmierzał w stronę drzwi ze świeżo nabitą fajką, cofnął się ze znużonym uśmiechem. - Jestem niewolnikiem tej kobiety - powiedział, obejmując żonę w talii jak hazardzista, który zgarnia oburącz stos żetonów ze stołu. - Ale gdybym nie był, mogłaby uciec z pierwszym młodym przystojnym mężczyzną, który by się napatoczył. Nie mam ochoty padać w tym tygodniu ofiarą teorii Darwina. Ten uścisk, tak ostentacyjny, jak tylko może być uścisk mężczyzny i kobiety, był sygnałem dla Millata. Joyce nie spuszczała z niego swych wielkich mlecznoniebieskich oczu. - Tego ci potrzeba, Irie - powiedziała poufałym, scenicznym szeptem, jak gdyby znały się od pięciu lat, a nie od pięciu minut. - Mężczyzny takiego jak Marcus, na stałe. Ci, co przeskakują z kwiatka na kwiatek, są, owszem, rozrywkowi, ale jacy z nich ojcowie? Joshua zarumienił się. - Joyce, ona ledwie przekroczyła próg tego domu! Daj jej spokojnie wypić herbatę! Joyce udała zaskoczoną. - Chyba cię nie peszy to, co mówię? Musisz wybaczyć mateczce Chalfen; u mnie co w głowie, to na języku. Ale Irie nie czuła się zakłopotana; była zafascynowana, oczarowana po pięciu minutach. W domu Jonesów nikt nie żartował na temat teorii Darwina, nie mówił „co w głowie, to na języku” nie proponował „smakowych” herbat, nie dopuszczał, by rozmowa pomiędzy dzieckiem i rodzicami toczyła się swobodnie, jakby kanał komunikacyjny pomiędzy tymi dwoma odrębnymi plemionami był odblokowany przez historię, wolny. - No więc muszę powiedzieć - rzekła wyzwolona z objęć Marcusa Joyce, sadowiąc się za okrągłym stołem i zapraszając ich, by poszli w jej ślady - że wyglądacie bardzo egzotycznie. Skąd jesteście, jeśli można spytać? - Z Willesden - odparli chórem Irie i Millat. - Tak, tak, oczywiście, ale skąd pochodzicie? - Och - powiedział Millat, przybierając intonację, którą nazywał jaj-carską. - Pytasz o to, skąd się w ogóle wziąłem? Joyce zmieszała się lekko. - No właśnie. - Z Whitechapel - powiedział Millat, wyciągając fajkę. - Szpital Royal London, a potem autobus 207. Wszyscy krzątający się po kuchni Chalfenowie, Marcus, Josh, Benjamin i Jack, wybuchnęli śmiechem. Joyce zawtórowała im posłusznie. - Spoko, ludzie - powiedział nieufnie Millat. - To nie było wcale takie, kurwa, zabawne. Ale Chalfenowie śmiali się dalej. Chalfenowie rzadko dowcipkowali, a jeśli już, to ich dowcipy były wyjątkowo nieśmieszne albo wiązały się z liczbami i cyframi, często zaś łączyły w sobie obie te cechy: Co powiedziało zero do ósemki? Ma pani piękną talię. - Masz zamiar zapalić? - zapytała nagle Joyce z nutą paniki w głosie, kiedy śmiech ucichł. - Tutaj? Bo wiesz, my nie znosimy smrodu nikotyny. Lubimy tylko zapach niemieckiego tytoniu. I jeśli palimy, to w pokoju Marcusa, bo dym przeszkadza Oscarowi, prawda, Oscar? - Nie - odparł Oscar, najmłodszy i najbardziej cherubinkowaty z chłopców, pochłonięty teraz budowaniem imperium z klocków lego. - Mnie jest wszystko jedno. - Dym przeszkadza Oscarowi - powtórzyła Joyce, znów scenicznym szeptem. - Nienawidzi dymu. - Wyjdę... z tym... do... ogrodu - powiedział Millat powoli, jakby zwracał się do chorego umysłowo lub cudzoziemca. - Wracam... za... chwilę. Kiedy Miłlat znalazł się poza zasięgiem głosu, a Marcus podał herbatę, Joyce, z której lata jakby opadły nagle niczym stara skóra z węża, pochyliła się nad stołem jak uczennica. - Boże, jaki on jest fantastyczny, prawda? Jak Omar Sharif trzydzieści lat temu. Zabawny rzymski nos. Czy ty i on jesteście... - Zostaw dziewczynę w spokoju, Joyce - upomniał ją Marcus. - Przecież nie będzie ci o wszystkim opowiadać. - Nie - odparła Irie, czując, że chętnie wyznałaby tym ludziom wszystkie swe tajemnice. - Nie jesteśmy. - No i dobrze. Pewnie jego rodzice już mu kogoś upatrzyli, prawda? Wasz dyrektor powiedział mi, że to muzułmanin. Myślę jednak, że powinien być wdzięczny losowi, że nie jest dziewczyną. To niewiarygodne, co potrafią zrobić dziewczynie. Pamiętasz ten artykuł w „Time”, Marcus? Marcus plądrował lodówkę, szukając talerza z wczorajszymi ziemniakami. - Aha. Niewiarygodne. - Ale wiesz, z tego, co zdążyłam zauważyć, on jest zupełnie inny niż większość muzułmańskich dzieci. Mówię to na podstawie własnego doświadczenia, odwiedzam wiele szkół z pogadankami o uprawie ogrodów i pracuję z dziećmi w różnym wieku. Są zwykle takie milczące, no wiesz, strasznie potulne - a on jest taki... nabuzowany. Ale tacy chłopcy lubią wysokie blondynki, prawda? To znaczy tacy przystojni. Wiem, jak się czujesz... Kiedy byłam w twoim wieku, też lubiłam takich rozrabiaków, ale z czasem zmądrzejesz, na pewno. Niebezpieczeństwo nie jest tak naprawdę seksowne, wierz mi. Byłoby ci znacznie lepiej z kimś takim jak Joshua. - Mamo! - Od tygodnia mówi bez przerwy o tobie. - Mamo! Joyce skwitowała okrzyki syna uśmieszkiem. - Cóż, może jestem wobec was, młodych, zbyt szczera. Nie wiem... za moich czasów byliśmy znacznie bardziej bezpośredni, musieliśmy zresztą być, jeśli chciało się znaleźć właściwego partnera. Dwieście dziewcząt na uczelni i dwa tysiące chłopców! Walczyli o dziewczyny - ale jeśli człowiek był sprytny, to przebierał. - Ty rzeczywiście byłaś wybredna - powiedział Marcus, podchodząc do niej od tyłu i całując ją w ucho. - I jaki dobry miałaś gust! Joyce reagowała na te pocałunki jak dziewczyna, która ulega młodszemu bratu najlepszej przyjaciółki. - Choć twoja mama nie była taka pewna, prawda? Uważała, że jestem zbyt wielką intelektualistką, że nie będę chciała mieć dzieci. - Ale ją przekonałaś. Te biodra ją przekonały. - No tak, w końcu tak... ale przyznasz, że mnie nie doceniała. Nie widziała we mnie materiału na Chalfena. - Po prostu cię wtedy nie znała. - Zaskoczyliśmy ją, co? - Trzeba było mnóstwa ostrej kopulacji, żeby ją zadowolić! - Ale ma w końcu czterech wnuków! Podczas tej wymiany zdań Irie próbowała się skoncentrować na Osca-rze, który teraz tworzył jakieś samopożerające się monstrum z wielkiego różowego słonia, wpychając mu trąbę w tyłek. Irie jeszcze nigdy nie oglądała z bliska tego osobliwego i pięknego fenomenu, jakim jest klasa średnia, i odczuwała zakłopotanie, które w rzeczywistości stanowiło przejaw fascynacji. Było to doznanie zarazem dziwne i cudowne. Czulą się jak świętoszka, która idzie przez plażę nudystów ze wzrokiem wbitym w piasek. Jak Kolumb, który widząc gołych Indian, nie wiedział, gdzie podziać oczy. - Musisz wybaczyć moim rodzicom - powiedział Joshua. - Nie mogą się powstrzymać, żeby się bez przerwy nie dotykać. Ale nawet to zostało powiedziane z dumą, bo dzieci Chalfenów wiedziały, że ich rodzice są rzadkimi okazami, są szczęśliwym małżeństwem, a takich par w całym Glenard Oak było co najwyżej kilkanaście. Irie pomyślała o swoich rodzicach, których kontakt był teraz wirtualny i zachodził tylko pośrednio, w miejscach, w których palce obojga znajdowały się wcześniej: na przyciskach pilota, pokrywce puszki z ciasteczkami, wyłącznikach. - To musi być wspaniałe czuć taką potrzebę po dwudziestu czy iluś tam latach. Joyce okręciła się gwałtownie wokół własnej osi, jakby ktoś nacisnął wyzwalacz. - To jest cudowne! Niewiarygodne! Po prostu człowiek budzi się pewnego ranka ze świadomością, że monogamia nie jest wcale niewolą - wprost przeciwnie, wyzwala człowieka! I dzieci powinny dorastać w takim przekonaniu. Nie wiem, czy kiedykolwiek tego doświadczyłaś - czyta się dużo o tym, jak to podobno wśród czarnych mieszkańców Karaibów trudno o trwałe związki. To bardzo smutne, prawda? W Życiu weumętrznym roślin doniczkowych napisałam o pewnej kobiecie z Dominikany, która zmieniając partnerów, przenosiła swoją azalię do domów różnych mężczyzn; raz stawiała ją na parapecie, innym razem w jakimś ciemnym kącie albo w sypialni z oknami wychodzącymi na południe i tak dalej. Czegoś takiego roślinom po prostu nie można robić. Była to klasyczna dygresja Joyce; Marcus i Joshua przewrócili równocześnie oczami, rozanieleni. Millat, skończywszy palić, wszedł niedbałym krokiem z ogrodu. - Pouczymy się dziś trochę? Wszystko pięknie, ale ja chcę dziś wieczorem wyjść, okej? Znaczy się, jestem umówiony. Podczas gdy rozmarzona Irie poddawała rodzinę Chalfenów ocenie niczym jakiś romantyczny antropolog, Millat, szykując skręta w ogrodzie, zaglądał przez okna do środka. Tam, gdzie Irie widziała kulturę, wyrafinowanie, klasę, intelekt, tam on, Millat, dostrzegał pieniądze, „leniwe” pieniądze, które po prostu przylepiły się do tej rodziny, nierobią-cej nic szczególnego. Pieniądze, które należałoby zainwestować w jakąś dobrą spraw?, a tą sprawą mógł być na przykład on. - A więc macie się razem uczyć! - zawołała Joyce, klaszcząc w dłonie i usiłując zatrzymać ich wszystkich jeszcze trochę, a także jak najdłużej zaprzeczać powszechnemu przekonaniu o milczkowatym usposobieniu Chalfenów. - Jesteście tu z Irie mile widziani. Rozmawiałam z waszym dyrektorem, prawda, Marcus, i powiedziałam, że naprawdę nie można tego traktować jako kary. Nie popełniliście przecież żadnej potwornej zbrodni. A tak między nami, to byłam kiedyś sama niezłą hodowczynią marihuany... - Srali muszki, będzie wiosna - powiedział Millat. Kwestia właściwej pielęgnacji, pomyślała Joyce. Bądź cierpliwa, podlewaj regularnie i nie daj się wyprowadzić z równowagi. -... i dyrektor wyjaśni) nam, że wasze środowisko domowe nie jest całkiem... no tak... jestem pewna, że będzie warn tu łatwiej pracować. To dla was taki ważny rok, ostatni. Jestem pewna, i każdy to przyzna, że jesteście oboje bystrzy - wystarczy popatrzeć wam w oczy, prawda, Marcus? - Josh, twoja matka pyta, czy iloraz inteligencji znajduje odbicie w drugorzędnych cechach fizycznych takich jak kolor i kształt oczu. Czy jest jakaś sensowna odpowiedź na to pytanie? Joyce nie dała się zbić z tropu. Myszy i ludzie, geny i zarodki to była działka Marcusa. Sadzonki, źródła światła, wegetacja, pielęgnacja, ukryte sedno różnych spraw - były jej dziedziną. Jak na każdym misjonarskim statku, obowiązki były podzielone. Marcus na dziobie wypatrywał sztormu. Joyce pod pokładem sprawdzała, czy w pościeli nie ma pluskiew. - Wasz dyrektor wie, że nie mogę patrzeć, jak marnuje się potencjał. To dlatego właśnie przysłał was tutaj. - I dlatego że wie, iż większość Chalfenów jest czterysta razy mądrzejsza od niego! - dodał Jack, wykonując gwiazdę. Był jeszcze mały i nie nauczył się demonstrować dumy ze swojej rodziny w bardziej taktowny sposób. - Nawet Oscar. - Nie, ja nie - zaprotestował Oscar, rozwalając kopniakiem garaż z klocków lego, który właśnie zbudował. - Jestem najgłupsiejszy na świecie. - Oscar ma IQ równe 178 - powiedziała szeptem Joyce. - To trochę onieśmielające, nawet dla matki. - Ojej - powiedziała Irie z podziwem, odwracając się razem ze wszystkimi obecnymi w stronę Oscara, który próbował zjeść głowę plastikowej żyrafy. - To nadzwyczajne. - No tak, ale on miał wszystko, czego trzeba, a odpowiednie warunki odgrywają ważną rolę, prawda? Jestem o tym głęboko przekonana. To szczęście, że mogliśmy mu tyle dać, a do tego ma takiego tatusia jak Marcus - to tak jakby snop światła słonecznego padał na niego przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, prawda, kochanie? Miał takie szczęście, że mogliśmy mu to wszystko zapewnić. Zresztą oni wszyscy mieli szczęście. No i może zabrzmi to dziwnie, ale moim celem było zawsze poślubić kogoś mądrzejszego ode mnie. - Joyce wzięła się pod boki i czekała, aż Irie wyda się to dziwne. - Naprawdę. A przecież jestem zagorzałą feministką, Marcus może potwierdzić. - Jest zagorzałą feministką - potwierdził Marcus z głową w tabernakulum lodówki. - Nie sądzę, żebyście mogli to zrozumieć - wasze pokolenie myśli inaczej - ale ja wiedziałam, że to mi da poczucie wyzwolenia. Poza tym wiedziałam, jakiego ojca pragnę dla moich dzieci. Zaskoczyło was to, co? Bardzo mi przykro, ale my w tym domu naprawdę nie rozmawiamy ot tak sobie, żeby pogadać. Jeśli macie tu przychodzić co tydzień, to moim zdaniem najlepiej będzie poczęstować was od razu odpowiednią dawką chalfenizmu. Wszyscy Chalfenowie, którzy byli w zasięgu jej głosu, pokiwali z uśmiechem głowami. Joyce zrobiła pauzę i spojrzała na Irie i Millata tak, jak patrzyła na swoje ostróżki. Była bystrym i doświadczonym wykrywaczem niedoma-gań, a tu miała z pewnością do czynienia z jakąś chorobą. Wyczuwała u pierwszej rośliny (Irieanthus negressium marcusilla) ciche cierpienie - może była to sprawa braku autorytetu ojcowskiego, niepobudzonego intelektu, niskiej samooceny - u drugiej zaś (Millaturea brandolidia joy- culatus) jakiś głębszy smutek, poczucie zagubienia i straty, ziejącą ranę. Ranę, która wymagała czegoś więcej niż edukacja czy pieniądze. Która potrzebowała miłości. Joyce odczuwała pragnienie dotknięcia tego miejsca czubkami swoich palców biegłej „chalfenowskiej” ogrodniczki, zasklepienia rany, zaszycia rozerwanej skóry. - Czy można wiedzieć... Twój ojciec... Czym on się...? (Joyce interesowało, co robili rodzice, teraz i wcześniej. Kiedy natrafiała na pierwszy zmutowany kwiat, dociekała pochodzenia sadzonki. Stawiała niewłaściwe pytanie. Nie była to kwestia rodziców, kwestia jednego pokolenia, ale całego stulecia. Nie chodziło o jeden pąk, ale o cały pęk kwiatów). - Podajzupa - powiedział Millat. - Posługacz. Kelner. - Od papieru - zaczęła Irie. - Składa... i robi perforację... coś w rodzaju reklamy pocztowej, ale niezupełnie reklamy, a w każdym razie nie pomysły na slogany... tylko składa... - Dała za wygraną. - Trudno to wytłumaczyć. - Ach... No tak. Kiedy nie ma w rodzinie wzorca osobowego, mężczyzny, który... wtedy wszystko, wiem to z doświadczenia, jest postawione na głowie. Napisałam ostatnio artykuł do „Women’s Earth”. Napisałam tam o szkole, w której kiedyś pracowałam. Rozdałam wszystkim maluchom balsaminę w doniczkach i powiedziałam, żeby troszczyły się o nią przez tydzień, tak jak tatuś albo mamusia troszczą się o małe dziecko. Każdy musiał zdecydować, w które z rodziców się wcieli. Taki śliczny chłopczyk z Jamajki, Winston, postanowił być tatusiem. Po tygodniu zatelefonowała jego matka z pytaniem, dlaczego kazałam Winsto-nowi podlewać roślinkę pepsi i stawiać ją przed telewizorem. Uważam, że to było straszne. Ale myślę też, że wielu z tych rodziców po prostu nie docenia swoich dzieci. Po części jest to sprawa kultury. Ach, jak mnie to denerwuje! Ja pozwalam Oscarowi oglądać tylko wiadomości, przez pół godziny dziennie. I to najzupełniej wystarcza. - Szczęśliwy Oscar - zauważył Millat. - Tak czy inaczej strasznie się cieszę, że tu jesteście, bo... bo Chalfenowie - może to zabrzmi dziwnie, ale naprawdę próbowałam przekonać waszego dyrektora, że to najlepszy pomysł, a teraz kiedy po-znałam was oboje, jestem tego jeszcze bardziej pewna - bo C half e- nowie... -... wiedzą, jak wydobyć z ludzi to, co najlepsze - dokończył Joshua. - Tak właśnie zrobili ze mną. - Otóż to - promieniejąc z dumy, powiedziała Joyce, zadowolona, że nie musi już szukać odpowiednich słów. - Otóż to. Joshua odsunął krzesło od stołu i wstał. - No dobrze, zabierzmy się do nauki. Marcus, mógłbyś potem wpaść i pomóc nam trochę w biologii? Ja jestem kiepski w podawaniu całej tej reprodukcji w strawnych dawkach. - Jasne. Choć jestem zajęty pracą nad moją Myszą Przyszłości. - Była to żartobliwa, rodzinna nazwa projektu Marcusa; mali Chalfenowie wyśpiewywali na widok ojca Mysz Przyszłości!, wyobrażając sobie antropomorficznego gryzonia w czerwonych porteczkach. -1 muszę jeszcze pograć z Jackiem na pianinie. Scotta Joplina. Jack gra lewą ręką, ja prawą. Może to niezupełnie Art Tatum - powiedział, mierzwiąc włosy Jacka - ale jakoś nam wychodzi. Irie usiłowała sobie wyobrazić pana Iqbala grającego partię prawej ręki swoimi martwymi, poszarzałymi palcami. Albo pana Jonesa dzielącego cokolwiek na strawne dawki. Czuła, jak twarz jej płonie pod wpływem fascynacji chalfenowskim objawieniem. A zatem istnieją ojcowie, którzy funkcjonują w teraźniejszości, którzy nie wloką za sobą wszędzie zamierzchłej historii niczym żelaznej kuli u nogi. A więc są mężczyźni, którzy nie tkwią po szyję w trzęsawisku przeszłości. - Zostaniecie oczywiście na obiedzie - powiedziała Joyce błagalnym tonem. - Oscar tak bardzo by chciał, żebyście zostali. Oscar uwielbia, kiedy są w domu goście, bo to go bardzo pobudza. A zwłaszcza kolorowi goście! Prawda, Oscar? - Nieprawda - wyznał Oscar i splunął Irie do ucha. - Nienawidzę kolorowych. - Kolorowi egzotyczni goście naprawdę działają na niego pobudzająco - powiedziała szeptem Joyce. * Było to stulecie egzotycznych przybyszów, brązowych, żółtych i białych. Stulecie wielkiego imigracyjnego eksperymentu. Pod koniec tego stulecia na placu zabaw można było natknąć się na Isaaca Leunga nad są-dzawką z rybkami, Danny’ego Rahmana w bramce na boisku piłki nożnej, Quanga O’Rourke grającego w kosza i Irie Jones, nucącą jakąś melodyjkę. Imiona i nazwiska tych dzieci zderzały się czołowo. Kryły w sobie tajemnicę masowego exodusu, zatłoczonych łodzi i samolotów, chłodnego przyjęcia w nowym kraju, badań lekarskich. Pod koniec tego stulecia i zapewne tylko w Willesden można było spotkać najlepsze przyjaciółki, Site i Sharon, które ciągle wszystkim się myliły, bo Sita była biała {jej matce podobało się to imię), a Sharon była Pakistanką (jej matka z kolei uważała, że takie imię będzie najlepsze i zaoszczędzi córce kłopotów). Jednak mimo tego całego pomieszania, mimo że w końcu udało nam się wzajemnie wśliznąć do naszych egzystencji względnie łatwo (jak mężczyźnie wracającemu do łóżka kochanki po nocnej przechadzce), trudno dziś jednak przyznać, że nie ma nikogo bardziej angielskiego niż Indus czy nikogo bardziej indyjskiego niż Anglik. Wciąż istnieją młodzi biali ludzie, w których budzi to wściekłość i którzy w porze zamykania lokali wytaczają się na kiepsko oświetlone ulice z kuchennym nożem w zaciśniętej dłoni. Ale imigrantów śmieszą lęki nacjonalistów, bojących się panicznie zarazy, penetracji, wymieszania ras, bo to małe piwo, pestka w porównaniu z lękami imigrantów - przed rozpuszczeniem się, zniknięciem. Nawet nieugięta Alsana Iqbal budziła się regularnie zlana potem po nocy wypełnionej snami o Millacie (genetycznie BB, gdzie B oznacza Bengal- czyka), który poślubia jakąś Sarę (aa, gdzie a oznacza Aryjke) i płodzi dziecko imieniem Michael (Ba), które z kolei żeni się z jakąś Lucy (aa), obdarzając Alsanę spuścizną w postaci niedających się zidentyfikować prawnuków (Aaaaaaa!), z całkowicie rozmytą „bengalskością”, z genotypem ukrytym za fenotypem. Jest to najbardziej irracjonalne i zarazem naturalne odczucie na świecie. Na Jamajce znajduje odbicie nawet w gramatyce; nie ma tam rozróżnienia zaimków osobowych, nie istnieje podział na ja, ty czy oni, jest tylko czyste, jednorodne ja. Kiedy Hor-tense Bowden, sama na pół biała, dowiedziała się o małżeństwie Clary, zaszła do jej domu, stanęła w progu i powiedziała: „Rozumiem. Ja i ja nie odzywamy się odtąd do siebie”. Po czym obróciła się na pięcie i znikła, dotrzymując słowa. Hortense nie po to dołożyła tylu starań, żeby poślubić czarnego i w ten sposób ratować swe ginące geny, żeby jej córka wydawała na świat kolejne pstre dzieci. Podobnie wyraźna linia frontu przebiegała przez dom Iqbalow. Kiedy Millat przyprowadzał do domu jakąś Emily lub Lucy, Alsana płakała cicho, a Samad wychodził do ogrodu, żeby zaatakować z furią zagon kolendry. Nazajutrz rano zaczynało się wyczekiwanie; oboje gryźli się w język, czekając, aż owa Emily czy Lucy wyniesie się z domu i będzie można zacząć wojnę na słowa. Między Irie i Clarą nie było rozmów na ten temat, bo Clara wiedziała, że akurat ona nie powinna wygłaszać kazań. A jednak nie próbowała nawet ukrywać swego rozczarowania ani dojmującego smutku. Sypialnia Irie, ta kapliczka zielonookich hollywoodzkich idoli, razem z gęganiem jej białych przyjaciółek, które regularnie i gromadnie ją nawiedzały, tworzyły razem w oczach Clary ocean różowości, zalewający jej córkę, i Clara obawiała się przypływu, który ją w końcu porwie. To dlatego między innymi Irie nie wspomniała rodzicom o Chalfe-nach. Nie chodziło o to, że zamierzała się z nimi krzyżować... ale tendencja była podobna. Czuła do nich jakąś mgławicową namiętność piętnastolatki, pociąg nieprzeparty, ale konkretnie nieukierunkowany. Chciała się tylko, rzec można, zintegrować. Pragnęła ich angielskości. Ich chal-feńskości i nieskazitelności, jaka ją cechowała. Nie przyszło jej do głowy, że Chalfenowie byli także imigrantami (w trzecim pokoleniu, przybyłymi z Niemiec i Polski, prawdziwe nazwisko Czalfenowski), ani to, że mogła im być tak samo potrzebna jak oni jej. Dla Irie Chalfenowie byli bardziej angielscy niż Anglicy. Kiedy przekroczyła próg ich domu, poczuła dreszczyk towarzyszący spożywaniu zakazanego owocu, jak żyd wcinający kiełbasę albo hindus pożerający hamburgera. Oto przekraczała granice, przekradając się do Anglii; był to w jej odczuciu akt straszliwego buntu, jakby przywdziała jakiś obcy mundur albo weszła w czyjąś skórę. W domu powiedziała tylko, że we wtorki po południu ma siatkówkę, i to wszystko. * Rozmowa płynęła w domu Chalfenów nieprzerwanym strumieniem. Irie widziała wyraźnie, że nikt tu się nie modli, nie ukrywa swych uczuć w skrzynce z narzędziami ani nie gładzi w milczeniu wyblakłych zdjęć, rozmyślając, co mogło się zdarzyć, a się nie zdarzyło. Tu rozmowa była treścią życia. - Jak się masz, Irie! Wejdź, proszę. Joshua jest w kuchni z Joyce. Świetnie wyglądasz. Millat nie przyszedł? - Przyjdzie później. Ma randkę. - Ach, tak. No, jeśli na egzaminie dostanie jakieś pytanie na temat komunikacji ustnej, odpowie na nie śpiewająco. Joyce, przyszła Irie! Jak tam idzie nauka? Ile to już? Cztery miesiące? Udziela ci się geniusz Chalfenów? - Tak, idzie mi nieźle. Nigdy nie sądziłam, że mam talent do nauk ścisłych, ale... widzę, że chyba tak jest. Choć nie wiem. Czasem aż głowa mi pęka. - Po prostu właściwa część mózgu budzi się z długiego snu, rozgrzewa się stopniowo. To naprawdę niesamowite; mówiłem ci już, że można błyskawicznie zrobić z nijakiego plastyka zdolnego fizyka albo biologa - och, mam już te zdjęcia Myszy Przyszłości, przypomnij mi później, chciałaś je zobaczyć, prawda? Joyce, przyszła nasza wielka brązowoskóra bogini! - Wyluzuj trochę, Marcus... Cześć, Joyce. Cześć, Josh. Siemasz, Jack. Och, witaj Oscar, ślicznoto. - Witaj, Irie! Chodź, daj mi buziaka. Oscar, spójrz, przyszła znów do nas Irie! Och, popatrzcie na jego buzię... zastanawia się pewnie, gdzie jest Millat, prawda, Oscar? - Wcale nie. - O Boże, no tak, on... spójrzcie na tę buźkę... jest bardzo zły, kiedy Millat nie przychodzi. Oskar, powiedz Irie, jak się nazywa twoja nowa małpka, ta, którą dostałeś od tatusia. - George. - Nie, wcale nie George - nazwałeś ją Małpka Millat, pamiętasz? Bo małpki są złośliwe i Millat tak samo, prawda, Oscar? - Nie wiem. Wszystko jedno. - Oscar jest strasznie zły, kiedy Millat nie przychodzi. - On zaraz przyjdzie. Ma randkę. - Kiedy on nie ma randki! Ciągle się umawia z tymi biuściastymi dzie-wuszyskami! Jesteśmy zazdrośni, prawda Oscar? Spędza z nimi więcej czasu niż z nami. Ale nie powinniśmy tak żartować. Podejrzewam, że to dla ciebie trochę przykre. - Nie, ja się tym wcale nie przejmuję, Joyce. Zdążyłam się przyzwyczaić. - Ale wszyscy kochają Millata, prawda, Oscar? Tak trudno go nie kochać! Kochamy go, prawda, Oscar? - Ja go nienawidzę. - Och, Oscar, nie gadaj głupstw. - Błagam, czy moglibyśmy przestać mówić o Millacie? - Dobrze, Joshua, w porządku. Widziałaś, jaki zazdrosny? Wiesz, próbuję mu wytłumaczyć, że Millat potrzebuje trochę więcej troski. Jest z bardzo trudnego środowiska. To tak jak z kwiatami: jeśli poświęć? więcej czasu moim peoniom niż stokrotkom, stokrotki wyrosną gdzie popadnie... Wiesz, czasami straszny z ciebie sobek, Joshi. - Okej, mamo. Okej. Co z kolacją - przed nauką czy po? - Myślę, że przed, Joyce, co? Będę pracował nad Myszą Przyszłości całą noc... - Mysz Przyszłości! - Ćśśś, Oscar. Nie słyszę, co mówi tatuś. -...bo wygłaszam jutro referat. Więc może lepiej zjemy kolację wcześniej. Jeśli to ci odpowiada, Irie. Wiem, jak kochasz jeść. - W porządku. - Marcus, kochanie, nie mów takich rzeczy, przecież wiesz, jaka ona jest czuła na punkcie swojej wagi. - Nie, wcale nie jestem... - Czuła? Na punkcie wagi? Ależ wszystkim podobają się duże dziewczyny! Mnie na przykład bardzo. - Brywieczór wszystkim. Drzwi były uchylone. Więc wszedłem. Pewnego dnia ktoś tu wejdzie i wymorduje całą waszą pieprzoną rodzinkę. - Millat! Oscar, spójrz, to Millat! Cieszysz się, że widzisz Millata, prawda, kochanie? Oscar zmarszczył nos, wydał z siebie odgłos, jakby wymiotował, i rzucił drewnianym młotkiem, trafiając Millata w goleń. - Oscar jest taki podekscytowany, jak cię widzi! Przyszedłeś akurat na kolację. Kurczak z zapiekanym kalafiorem. Siadaj. Josh, powieś gdzieś płaszcz Millata. Co tam u ciebie słychać? Millat usiadł przy stole; widać było, że jeszcze przed chwilą miał łzy w oczach. Wyciągnął woreczek z tytoniem i małą torebkę trawki. - Jeden koszmar, kurwa. - Z czym jest tak koszmarnie? - zapytał Marcus, w roztargnieniu odkrawając kawałek stiltona z wielkiego kręgu. - Nie mogłeś się dobrać dziewczynie do majtek? Dziewczyna nie mogła się dobrać do ciebie? Dziewczyna nie miała majtek? A tak z ciekawości: jakie majtki... - Tato! Dajże spokój! - jęknął Joshua. - Jeśli ty kiedykolwiek dobierzesz się jakiejś dziewczynie do majtek, Josh - rzekł Marcus, patrząc znacząco na Irie - to może i ja będę się mógł załapać, ale na razie... - Bądźcie cicho - ucięła Joyce. - Słucham Millata. Jeszcze cztery miesiące temu zażyłość z takim niesamowitym facetem jak Millat wydałaby się Joshowi cholernym szczęściem. Dzięki temu, że Millat bywał co wtorek w jego domu, akcje Josha w Glenard Oak podskoczyły bardziej, niż kiedyś mógłby to sobie wyobrazić. Teraz, kiedy Millat, zachęcony przez Irie, zaczął przychodzić z własnej inicjatywy, towarzysko, Joshua Chalfen, alias Chalfen-Pączuszek, powinien był poczuć, że jego gwiazda zaczyna wschodzić. Ale nie czuł. Czuł się raczej olany. Bo Joshua nic nie zyskał na porażającej atrakcyjności Millata. Na jego magnetyzmie. Widział, że Irie w gruncie rzeczy wciąż się trzyma Millata niczym spinacz papieru i nawet jego własna matka zdawała się skupiać na nim całą swoją uwagę: nawet energia, z jaką poświęcała się uprawianiu ogrodu, dzieciom, mężowi, układała się wokół Millata w deseń, jaki tworzą przyciągane magnesem opiłki. Czuł się zatem olany. - To już nie mogę się odezwać? Nie mogę nic powiedzieć we własnym domu? - Nie bądźże głupi, Joshi. Millat jest wyraźnie zdenerwowany... Usiłuję w tej chwili skupić się na tym. - Biedny mały Joshi - wycedził Millat szyderczo. - Mamunia go zaniedbuje? Nie ma go kto podetrzeć? - Odpieprz się, Millat. - Uuuuuuu... - Joyce, Marcus - zaapelował Joshua do rodziców, szukając u nich odrobiny obiektywizmu. - Powiedzcie mu. Marcus wsunął do ust wielki klin sera i wzruszył ramionami. - Owawiam fię, we Millat podlea juryfdykji matki. - Pozwól, że najpierw zajmę się jedną sprawą, Joshi - zaczęła Joyce. - A później... - koniec zdania rozbił się o drzwi, które jej najstarszy syn zatrzasnął za sobą. - Mam do niego iść...? - zapyta! Benjamin. Joyce potrząsnęła głową i cmoknęła go w policzek. - Nie, Benji. Najlepiej niech się sam z tym upora. Odwróciła się znów do Millata i dotknęła jego twarzy, wodząc palcem po śladzie zaschniętej łzy. - No, co się stało? Millat zaczął powoli zwijać skręta. Lubił kazać na siebie czekać. Można było w ten sposób więcej od Chalfenów wyciągnąć. - Och, Millat, nie pal tego paskudztwa. Ostatnio kopcisz za każdym razem, jak tu przychodzisz. To strasznie złości Oscara. On nie jest już taki mały i rozumie więcej, niż ci się wydaje. Wie, co to jest marihuana. - Jaka marychana? - zapytał Oscar. - Przecież wiesz, co to jest, Oscar. To jest coś, co strasznie szkodzi Millatowi, jak to ci dziś mówiliśmy, i zabija jego małe komórki mózgowe. - Kurwa mać, zejdźże ze mnie, Joyce. - Ja tylko próbuję... - Joyce westchnęła melodramatycznie i przeczesała palcami włosy. - Millat, powiedz mi, o co chodzi. Potrzebujesz pieniędzy? - Tak się składa, że owszem. - Dlaczego? Co się stało? Millat. Powiedz coś. Znów rodzina? Millat wetknął pomarańczowego skręta w usta. - Ojciec wyrzucił mnie z domu, okej? - O Boże - powiedziała Joyce i łzy trysnęły jej z oczu. Przysunęła bliżej krzesło i ujęła go za rękę. - Gdybym to j a była twoją matką... no ale nie jestem... ona jest taka nieudolna... to mnie tak... nie wyobrażam sobie, żeby tak pozwolić mężowi odebrać sobie jedno dziecko i wyprawiać Bóg wie co z drugim, ja po prostu... - Nie mów o mojej matce. Nie znasz jej. Nawet ci o niej nie opowiadałem. - No bo przecież ona nie chce mnie poznać. Zupełnie jakbyśmy z sobą rywalizowały. - Zamknij się, kurwa, Joyce. - Przecież to nie ma sensu. Niepotrzebnie... Denerwuje cię to, że... Widzę to wyraźnie, wszystko za bardzo ci przypomina... Marcus, zrób’ mu herbaty, on chce się napić herbaty. - Nie chcę żadnej pieprzonej herbaty! Potraficie tylko pić herbatę! Musicie lać jak cholera po tej całej pieprzonej herbacie. - Millat, ja tylko próbuję... - To nie próbuj. Źdźbło haszu wypadło ze skręta i przylepiło mu się do wargi. Zdjął je i włożył do ust. - Ale napiłbym się brandy, jeśli macie. Joyce, patrząc wymownie na Irie, wykonała gest „cóż można poradzić” i pokazała na migi trzydziestoletniego napoleona. Irie wstała i weszła na odwrócone do góry dnem wiadro, żeby zdjąć brandy z górnej półki. - No dobrze, uspokójmy się wszyscy. Okej? Okej. A więc co się stało tym razem? - Wyzwałem go od kutasów. Bo jest kutas. - Millat trzepnął Oscara po palcach, które od pewnego czasu pełzły po stole w poszukiwaniu czegoś do zabawy i teraz sięgnęły ostrożnie po jego zapałki. - Muszę gdzieś przewaletować, - To żaden problem, możesz przenocować u nas. Irie usiłowała postawić pękały kieliszek brandy na stole, wpychając się między Joyce i Millata. - Już dobrze, Irie, daj mu teraz spokój. - Ja tylko... - To cholerny hipokryta, bracie - przerwał jej ponuro Millat; nie wiadomo było, czy zwraca się do szklarni czy do kogoś konkretnego, bo wzrok miał utkwiony w przestrzeń. - Modli się pięć razy dziennie, ale przy tym pije i nie ma żadnych przyjaciół muzułmanów, a mnie robi awantury, że pieprzę białą dziewczynę. A potem wścieka się o Magida, Wyładowuje na mnie swoje pieprzone frustracje. Chce, żebym przestał się zadawać z tymi ze SROM-u. Jestem lepszym, kurwa, muzułmaninem niż on! Pieprzyć go! - Chcesz o tym rozmawiać z całym tym towarzystwem - zapytała Joyce, rozglądając się znacząco dokoła - czy tylko ze mną? - Joyce - powiedział Millat, wychylając jednym haustem brandy - wisi mi to. Joyce uznała, iż oznacza to, że tylko z nią, i spojrzeniem wyprosiła wszystkich z kuchni. Irie była zadowolona, że może wyjść. W ciągu tych czterech miesięcy, kiedy przychodzili do Chalfenów, by przekopywać się przez ogrom materiału z matematyki i biologii i pałaszować gotowane posiłki, wytworzył się dziwny schemat. Im większe postępy robiła Irie - w nauce, w próbach prowadzenia kulturalnej konwersacji czy wystudiowanego naśladowania chalfenizmu - tym mniej zainteresowania okazywała jej Joyce. A im bardziej zbaczał z toru Millat - pojawiając się niespodziewanie bez zaproszenia w sobotni wieczór, przyprowadzając dziewczyny, wypijając cichcem butelkę dom perignon Chalfenów z 1964 roku, sikając na róże w ogrodzie, urządzając zebranie SROM-u w salonie, wydzwaniając do Bangladeszu za cale trzysta funtów, nazywając Marcusa zbo-kiem, grożąc, że wykastruje Joshuę, wyzywając Oscara od małych zepsutych gówniarzy, oskarżając samą Joyce, że jest maniaczką - tym bardziej ta ostatnia go ubóstwiała.”W ciągu czterech miesięcy zadłużył się u niej na ponad trzysta funtów, był jej w dodatku winien nową kołdrę i koło od roweru. - Idziesz na górę? - zapytał Marcus, zamykając za nimi drzwi kuchni i chwiejąc się jak trzcina wśród przemykających obok niego dzieci. - Mam te zdjęcia, które chciałaś obejrzeć. Irie uśmiechnęła się do Marcusa z wdzięcznością. To właśnie on zdawał się najbardziej o nią troszczyć. To on pomagał jej przez te cztery miesiące, kiedy jej mózg zmieniał się z papkowatego amorficznego tworu w coś twardego i określonego, w miarę jak stopniowo zapoznawała się ze sposobem myślenia Chalfenów. Traktowała to jako wielkie poświęcenie ze strony tego pochłoniętego pracą człowieka, ale ostatnio zaczęła się zastanawiać, czy nie ma w tym elementu rozrywki. Czy Marcus nie przygląda się jej jak ślepcowi, który zaczyna obmacywać kontury nieznanego sobie przedmiotu. Albo szczurowi, rozpoznającemu topografię labiryntu. Tak czy inaczej, w rewanżu za tę jego troskę Irie zaczęła się interesować, najpierw ze względów taktycznych, a potem szczerze, jego Myszą Przyszłości. W rezultacie wizyty w jej ulubionym pokoju, czyli w gabinecie Marcusa na najwyższym piętrze domu, stawały się coraz częstsze. - No, nie stój tak i nie szczerz zębów jak jakiś wsiowy głupek. Chodźmy na górę. Pokój Marcusa nie przypominał Irie żadnego znanego jej pomieszczenia. Nie spełniał żadnych funkcji użytkowych, nie miał żadnego innego przeznaczenia poza tym, że był pokojem Marcusa. Nie przechowywano w nim zabawek, bibelotów, zepsutych przedmiotów, zapasowych desek do prasowania, nikt tu nie jadł, nie spał ani nie uprawiał seksu. Było tu zupełnie inaczej niż na stryszku Clary, godnym Kubilaj-chana lamusie, w którym przeróżne graty i duperele były starannie przechowywane w pudełeczkach z nalepkami na wypadek, gdyby ich właścicielka musiała uciekać z tego kraju do jakiegoś innego. (Pokój Marcusa nie przypomina! zapasowych pokoi imigrantów - zapchanych po sam sufit całym ich dobytkiem, górami przedmiotów, gromadzonych bez względu na to, jak bardzo były zużyte lub popsute - swoistego świadectwa tego, że oni, którzy nie mieli kiedyś nic, teraz coś jednak mają). Przeznaczeniem pokoju Marcusa było służyć Marcusowi i jego pracy. Był to po prostu gabinet. Jak w „Upstairs, Downstairs”, u Jane Austen, lub w Sher-locku Holmesie. Tyle że był to pierwszy gabinet, jaki Irie widziała na własne oczy. Pokój był niewielki, o nieregularnym kształcie, z lekko pochyłą podłogą i z drewnianym mansardowym sufitem, co oznaczało, że w pewnych miejscach można się było wyprostować, a w innych nie, oraz z zastępującym okno świetlikiem, przez który wpadały smugi, mętne od kłębiącego się kurzu. Były tam też cztery szafki na fiszki i dokumentację, cztery ziejące, wypluwające papier bestie; inne papiery leżały w stertach na podłodze, piętrzyły się na półkach, całe ich stosy walały się wokół krzeseł. Obłok słodkawego, esencjonalnego zapachu niemieckiego tytoniu unosił się na wysokości głowy, obwoluty książek stojących na najwyższych półkach pożółkły od dymu, a na podręcznym stoliku leżał wyszukany zestaw przyrządów rasowego palacza: zapasowe ustniki, fajki, od standardowych, wygiętych w U, po uformowane w dziwniejsze kształty, a obok tabakierki i zestawy bibułek - wszystko w wyściełanym pluszem skórzanym puzderku, niczym narzędzia chirurga. Na ścianach i nad kominkiem wisiały zdjęcia członków klanu Chalfenów, w tym urocze portrety Joyce z jej hipisowskiej młodości: sterczący biust, lekko zadarty nos wyłaniający się spomiędzy dwóch skrzydeł bujnych włosów. A obok kilka większych, oprawnych zdjęć i reprodukcji. Drzewo genealogiczne Chalfenów. Portret zadowolonego z siebie Mendla. Wielki plakat z Einsteinem, z okresu, kiedy był w Ameryce ikoną - wfosy Szalonego Profesora, „zaskoczone” spojrzenie i wielka fajka - a pod spodem podpis-cytat: „Bóg nie gra ze światem w kości”. I w końcu wielki drewniany fotel Marcusa ustawiony tyłem do zdjęcia Cricka i Watsona, zmęczonych, ale szczęśliwych, pozujących w laboratorium w Cambridge przed skonstruowanym przez siebie modelem kwasu dezoksyrybonukleinowego, wznoszącą się spiralą metalowych klamerek, która sięgała gdzieś poza kadr. - A gdzie jest Wilkins? - dociekał zgarbiony pod ukośnym sufitem Marcus, stukając ołówkiem w zdjęcie. - W 1962 roku Wilkins dostał Nobla w dziedzinie medycyny razem z Crickiem i Watsonem. Na zdję-ciu nie ma jednak jego śladu. Jest tylko Crick i Watson. Watson i Crick. Historia lubi albo samotnych geniuszy albo pary. Trójki jej nie obchodzą. - Marcus zastanowił się przez chwile. - Chyba że jest to trio komików albo muzyków jazzowych. - No to ty pewnie będziesz samotnym geniuszem - powiedziała Irie wesoło, odwracając się od zdjęcia i siadając na szwedzkim krześle bez oparcia. - Ach, ale widzisz, ja mam mentora. - Marcus wskazał na czarno-białą fotografię rozmiarów plakatu, wiszącą na innej ścianie. - A mentorzy to osobne zagadnienie. Zarys sfotografowanej z bliska twarzy bardzo starego człowieka był wyraźnie zaznaczony kreską i światłocieniem, niczym na sporządzonej techniką szrafowania mapie topograficznej. - Wielki Francuz, dżentelmen i wielki uczony. Nauczył mnie prawie wszystkiego, co wiem. Ma z górą siedemdziesiątkę, a umysł wciąż piekielnie żywy. Ale widzisz, mentorom nie trzeba koniecznie oddawać sprawiedliwości i podkreślać ich zasług. I to jest w nich wspaniałe. Gdzież się zapodziało to cholerne zdjęcie... Podczas gdy Marcus szperał w szufladzie z fiszkami, Irie studiowała mały fragment drzewa genealogicznego Chalfenów, rozbudowanego dębu, który tkwił korzeniami w siedemnastym wieku i czubkami gałęzi sięgał dnia dzisiejszego. Różnice pomiędzy Chalfenami i rodziną Bowden-Jone-sów rzucały się w oczy natychmiast. Po pierwsze, w rodzinie Chalfenów wszyscy mieli najwyraźniej normalną liczbę dzieci. Co ważniejsze, wszyscy wiedzieli, czyje dzieci są czyje. Mężczyźni żyli dłużej od kobiet. Małżeństwa były pojedyncze i trwałe. Daty urodzenia i zgonu dokładne. I Chal-fenowie naprawdę wiedzieli, kim byli w 1657 roku. Archie Jones, rekonstruując historię swej rodziny, nie potrafił sięgnąć wstecz dalej niż do raczej przypadkowego pojawienia się na tej planecie jego własnego ojca, który urodził się w jakiejś izdebce na zapleczu piwiarni w Bromley, gdzieś około 1895 czy 1896, a może 1897 roku, w zależności od tego, z którą z byłych dziewięćdziesięcioparoletnich dziś barmanek się rozmawiało. Clara Bow-den wiedziała niewiele o swojej babce i nie za bardzo wierzyła w opowieści, że jej słynny i płodny wuj P. miał trzydzieścioro czworo dzieci; autorytatywnie mogła jedynie stwierdzić, że jej matka urodziła się czternastego stycznia 1907 roku o godzinie 14.45, w katolickim kościele, podczas trzęsienia ziemi w Kingston. Reszta to były plotki, ludowe klechdy i mity: [rys2] - Wy, Chalfenowie, macie taką długą historię - powiedziała, kiedy Marcus zbliżył się do niej, żeby zobaczyć, co ją tak zainteresowało. - To nie do wiary. Nie mogę sobie wyobrazić, jakie to musi być uczucie. - Nonsens. Wszyscy mamy taką samą długą historię. Tyle że Chalfenowie zawsze wszystko zapisywali - powiedział Marcus w zamyśleniu, nabijając fajkę. - To bardzo pomocne, jeśli chce się być zapamiętanym. - Pewnie moja rodzina polegała bardziej na ustnych przekazach - powiedziała Irie, wzruszywszy ramionami. - Ale gdybyś zapytał Milla-ta... Człowieku! On jest potomkiem... - Wielkiego rewolucjonisty. Tak, słyszałem. Na twoim miejscu nie traktowałbym tego zbyt poważnie. Coś mi się wydaje, że w tej rodzinie przypada jedna część prawdy na trzy części zmyślenia. A ty masz w rodzinie jakąś historyczną postać? - zapytał, po czym zupełnie niezaintere-sowany odpowiedzią na własne pytanie, powrócił do przeszukiwania kolejnej przegródki. - Nie... nie mam nikogo... ważnego. Ale moja babcia urodziła się w styczniu 1907 roku podczas trzęsienia ziemi w... - Mam! Marcus wyprostował się triumfalnie nad stalową szufladą; w ręce dzierżył cienką plastikową teczkę z kilkoma arkusikami papieru w środku. - Zdjęcia. Tylko do twojej wiadomości. Gdyby to zobaczyli ci cali obrońcy praw zwierząt, moje życie byłoby w niebezpieczeństwie. Oglądaj po jednym. Nie śpiesz się. Marcus podał Irie pierwsze zdjęcie. Przedstawiało leżącą na grzbiecie mysz. Jej brzuch był pokryty brązowymi, podobnymi do grzybów naroślami. Pyszczek leżącego plackiem stworzenia był nienaturalnie powiększony i rozdziawiony, jakby mysz krzyczała z bólu. Irie pomyślała jednak, że to ból raczej teatralny niż prawdziwy. Jakby mysz dawała wielki popis. Mysz chałturzystka. Ulubienica publiczności. Wyczuwało się też w niej jakiś sarkazm. - Widzisz, komórki embrionalne są fantastyczne, pomagają nam zrozumieć, jakie elementy genetyczne decydują o raku, ale tak naprawdę to chcemy się dowiedzieć, jak rozwija się nowotwór w żywej tkance. Nie można tego właściwie ocenić na podstawie obserwacji tkanki hodowanej. A więc wprowadza się chemiczne stymulatory rakotwórcze do określonego organu, ale... Irie ledwie słuchała, tak silne wrażenie robiły na niej zdjęcia. Kolejne przedstawiało, o ile mogła to stwierdzić, tę samą mysz, tym razem grzbietem, na którym guzy były większe, do góry. Narośl na karku była tak duża jak ucho stworzenia, ale mysz robiła wrażenie całkiem zadowolonej. Zupełnie jakby celowo wyhodowała sobie dodatkowy narząd, żeby słyszeć, co mówi o niej Marcus. Irie wiedziała, że to głupie przypisywać coś takiego myszy doświadczalnej. Na pyszczku zwierzątka malowała się jednak jakaś mysia przebiegłość. Z mysich oczu wyzierał mysi sarkazm. Mysi uśmieszek błąkał się na mysich wargach. „Śmiertelna chorób a? - zdawała się mówić mysz do Irie - J a k a śmiertelna choroba?” -... ale to proces powolny i nieprecyzyjny. Jeśli jednak przekształcimy drogą inżynierii genetycznej prawdziwy genom w ten sposób, że konkretny nowotwór wystąpi w konkretnej tkance i w z góry przewidzianej fazie rozwoju myszy, to wyeliminujemy całkowicie przypadek. Wyeliminujemy przypadkowe akcje mutagenu. Mówimy o genetycznym programie myszy, sile aktywizującej „rakowe geny” wewnątrz komórek. Ta mysz, młody samiec... Na kolejnym zdjęciu dwa wielkie, różowe palce trzymały Mysz Przyszłości® za przednie łapki, tak że stała pionowo jak myszka z kreskówki, z zadartą do góry głową. Zdawało się, że pokazuje swój różowy mały mysi języczek - kiedyś fotografowi, teraz Irie. Spod pyszczka, niczym wielka brudna kropla deszczu, zwisał tumor. -... ma nowotworowe geny H-ras w niektórych komórkach skóry, którą w związku z tym zaczynają pokrywać liczne łagodne guzy. Co ciekawe, u młodych samiczek nie pojawiają się takie narośle... Jedno oko było zamknięte, drugie otwarte. Zupełnie jakby mysz mrugała porozumiewawczo. Cwane mysie perskie oko. -... a dlaczego tak jest? Z powodu rywalizacji między samcami - podczas walk dochodzi do otarć. A zatem nie jest to imperatyw biologiczny, ale społeczny. Ale rezultat genetyczny jest taki sam. Rozumiesz? I właśnie występowanie takich różnic można pojąć tylko dzięki transge-nicznej myszy, przez eksperymenty z genomem. Ta mysz, mysz, którą widzisz, jest myszą wyjątkową, Irie. Zaszczepiłem jej raka i ten rak ujawni się dokładnie wtedy, kiedy tego oczekuję. W piętnastym tygodniu od zaszczepienia. Genetyczny kod tej myszy jest nowy. To nowa rasa. Musisz wiedzieć, że trudno o lepsze podstawy do opatentowania. Albo do zawarcia czegoś w rodzaju układu co do podziału tantiem: osiemdziesiąt procent dla Stwórcy, dwadzieścia dla mnie. Lub odwrotnie, w zależności od sprytu mojego adwokata. Te nieszczęsne sukinsyny z Harvardu wciąż kwestionują moje wyniki. Osobiście nie jestem zainteresowany opatentowaniem Myszy. Mnie interesuje nauka. - O rany - powiedziała Irie, oddając z ociąganiem zdjęcia. - Trudno to wszystko ogarnąć. Połowę z tego zrozumiałam, a połowy w ogóle. To po prostu niesamowite. - No cóż - powiedział Marcus z udawaną skromnością. - Wypełnia mi to jakoś czas. - A kiedy będziesz umiał wyeliminować element przypadku... - Kto wyeliminuje element przypadku, ten będzie rządzić światem - powiedział Marcus z prostotą. - Dlaczego trzymać się kurczowo onko-genów? Można zaprogramować każdy etap rozwoju organizmu: reprodukcje, nawyki pokarmowe, długość życia - mówił głosem robota, rozkładając ramiona jak zombie i przewracając oczami. - ZA-PA-NO- WAC NAD ŚWIATEM. - Już widzę nagłówki w gazetach - powiedziała Irie. - A mówiąc poważnie - rzekł Marcus, przekładając zdjęcia w folderze i zmierzając do szafy, żeby je tam schować - studia nad wyizolowanym szczepem transgenicznych zwierząt rzucają zasadnicze światło na rolę przypadku. Nadążasz za mną? Poświęca się jedną mysz dla dobra ponad pięciu miliardów istot ludzkich. Trudno to nazwać mysią apokalipsą. Nie żądam chyba zbyt wiele. - Nie, pewnie, że nie. - Niech to szlag! Co za cholerna tandeta! Marcus próbował po raz trzeci wsunąć dolną szufladę, po czym straciwszy cierpliwość, kopnął w jej stalowy bok. - Niech to jasna cholera! Irie podeszła bliżej i zajrzała do otwartej szuflady. - Musisz mieć więcej przegródek - powiedziała zdecydowanie. - Poza tym używasz przeważnie formatu A3, A2 albo innego, równie nietypowego. Musisz opracować jakąś metodę składania; w tej chwili po prostu wsuwasz wszystko jak leci. Marcus odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem. - Metodę składania! No, myślę, że kto jak kto, ale ty się na tym znasz. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Przykucnął i znów próbował wepchnąć szufladę na siłę. - Mówię poważnie. Nie wiem, jak możesz w ten sposób pracować. To już moje parszywe notatki są lepiej zorganizowane, choć ja nie zajmuję się problemem panowania nad światem. Marcus spojrzał na nią, nie podnosząc się z kolan. Z tej perspektywy wyglądała jak masyw górski, jak miękka, poduchowata wersja Andów. - Słuchaj, co byś powiedziała na to: będę ci płacił piętnaście funtów tygodniowo, jeśli zgodzisz się przychodzić dwa razy w tygodniu i zapanujesz nad tą kartoteczną katastrofą. Ty się czegoś dowiesz, a ja będę miał wszystko uporządkowane jak należy. No więc jak? No więc tak. Joyce płaciła już Millatowi trzydzieści pięć funtów tygodniowo za tak zróżnicowane zajęcia jak opieka nad Oscarem, mycie samochodu, pielenie chwastów, mycie okien i odkładanie na jeden stos kolorowej makulatury. A tak naprawdę płaciła Millatowi za samą jego obecność. Za energię, jaką emanował. I za oparcie, jakie w nim znajdowała. Irie znała się na tym, co jej proponowano. Nie podejmowała się tego po pijanemu, pod wpływem prochów, w desperacji lub oszołomieniu, tak jak to robił Millat. Co więcej, chciała tego, chciała zintegrować się z Chalfenami, tworzyć z nimi jeden organizm, odłączyć się od amorficznego, „przypadkowego” organizmu własnej rodziny i transgenicznie stopić z innym. Jak rzadkie zwierzę. Nowy gatunek. Marcus zmarszczył brwi. - Co tu jest do zastanawiania? Chciałbym, żebyś mi odpowiedziała przed końcem tego tysiąclecia. To dobry pomysł czy nie? Irie skinęła z uśmiechem głową. - Jasne. Od kiedy mam zacząć? * Alsana i Clara nie były bynajmniej zachwycone. Upłynęło jednak trochę czasu, zanim wymieniły opinie na ten temat i zjednoczyły się w swej dezaprobacie. Clara chodziła trzy razy w tygodniu na kursy wieczorowe {„Imperializm brytyjski od roku 1765 do dnia dzisiejszego”, „Średniowieczna literatura walijska”, „Czarny feminizm”), Alsana spędzała przy maszynie do szycia cały Boży dzień, gdy tymczasem wokół niej szalała rodzinna wojna. Rozmawiały przez telefon tylko sporadycznie, a widywały się jeszcze rzadziej. Obie jednak odczuwały niezależnie od siebie niepokój związany z Chalfenami, o których stopniowo dowiadywały się coraz więcej. Po kilku miesiącach sekretnej inwigilacji Alsana była już pewna, że to właśnie u Chalfenów spędza regularnie czas Millat, kiedy nie ma go w domu. Jeśli chodziło o Clarę, miała szczęście przyłapać Irie na kłamstwie i dawno zdemaskowała bajeczki o siatkówce. Od miesięcy słyszało się tylko: Chalfenowie to, Chalfenowie tamto, Joyce powiedziała cudowną rzecz, Marcus jest taki strasznie mądry. Clara nie należała jednak do tych, które od razu wszczynają awantury; zawsze pragnęła rozpaczliwie dla Irie tego, co najlepsze, i zawsze była przekonana, że dziewięć dziesiątych rodzicielstwa polega na ofiarach i poświęceniu. Zasugerowała nawet, że spotka się z Chalfenami, ale czy była przesadnie nie- ufna, czy też Irie robiła wszystko, żeby do spotkania nie doszło, dość, że istotnie nie doszło. Nie było też sensu szukać sojusznika w Archibaldzie. Widywał Irie tylko przelotnie - kiedy przychodziła do domu wziąć prysznic, przebrać się lub zjeść - i nie obchodziły go zanadto jej niekończące się bredzenia o dzieciach Chalfenów (Wygląda na to, że to mili ludzie, kochanie), o czymś, co zrobiła Joyce (Naprawdę? To bardzo mądrze, prawda, kochanie?) czy co powiedział Marcus (Całkiem jak stary Einstein, co, kochanie? No dobrze. Muszę pędzić. Jestem o ósmej umówiony z Sammym u O’Connella). Archie miał skórę grubą jak aligator. W jego przekonaniu ojcostwo dawało mu tak solidną genetyczną pozycję (było najbardziej pewnym, niepodważalnym faktem w jego życiu), że nie przyszło mu do głowy, iż może się pojawić inny pretendent do ojcowskiego tronu. Clara pozostawała więc sama z rozpaczliwą nadzieją, że nie traci swej jedynej córki, i łykała krew z przygryzanych warg. Alsana jednak doszła w końcu do wniosku, że jest to otwarta wojna i że potrzebuje sojusznika. Pod koniec stycznia 1991 roku, kiedy nie przeszkadzały jej już ani święta Bożego Narodzenia, ani ramadan, sięgnęła pewnego dnia po słuchawkę. - Wiesz coś o tych Chaffinchach? - Chalfenach. Chyba nazywają się Chalfenowie. Tak, zdaje się, że to rodzice kolegi Irie - odparła Clara nieszczerze, chcąc się najpierw dowiedzieć, co wie Alsana. - Joshui Chalfena. Podobno miła rodzina. Alsana parsknęła pogardliwie. - Ja mówię na nich Chaffinche, no wiesz, są takie małe ptaszki gów-nojady, które wyjadają też najlepsze nasiona! Te ptaki robią w moich ziołach w ogrodzie to samo, co ci ludzie z moim synem. Ale oni są gorsi, bo to ptaki z zębami, ostrymi kłami - oni nie wydziobują nasion, ale po prostu rozszarpują swoje ofiary! Co o nich wiesz? - Hm, właściwie nic. Pomagali Irie i Millatowi w nauce, w przedmiotach ścisłych, tak mi mówiła Irie. Jestem pewna, że nie dzieje się nic złego, Alsi. I Irie dobrze teraz idzie w szkole. Całymi dniami jest poza domem, ale naprawdę nie mogę w to ingerować. Clara usłyszała, jak Alsana wali z furią pięścią w poręcz schodów. - Poznałaś ich? Bo ja ich nie znam, a oni mają czelność dawać mojemu synowi pieniądze i udzielać mu noclegu, jakby nie miał swoich pieniędzy i domu. I na pewno mnie obgadują. Bóg jeden wie, co on im tam o mnie opowiada! Kim oni są? Nie znam ich w ogóle! Millat spędza z nimi każdą wolną chwilę i nie widzę u niego jakichś szczególnych postępów w nauce, a poza tym dalej pali marihuanę i sypia z dziewczynami. Próbowałam porozmawiać o tym z Samadem, ale on żyje w swoim świecie i po prostu nie słucha. Wrzeszczy tylko na Millata i nie rozmawia ze mną. Próbujemy zdobyć pieniądze, żeby sprowadzić z powrotem Magida i zapisać go do jakiejś dobrej szkoły. Ja się tu staram utrzymać rodzinę, żeby się nie rozpadła, a ci Chaffinche chcą ją rozerwać na strzępy! Clara zagryzła wargę i kiwała w milczeniu głową. - Jesteś tam jeszcze? - Jestem - powiedziała Clara. - No tak. Widzisz, Irie... ona ich po prostu uwielbia. Początkowo bardzo się złościłam, ale potem pomyślałam, że jestem głupia. Archie uważa, że jestem głupia. - Gdybyś powiedziała tej zakutej pale, że na Księżycu nie ma grawitacji, też powiedziałby, że jesteś głupia. Dawałyśmy sobie radę bez jego rad przez piętnaście lat, poradzimy sobie i teraz. Clara - powiedziała Alsana zmęczonym głosem i jej ciężki oddech aż zagrzechotał w słuchawce - myzawsze trzymałyśmy się razem... Potrzebuję cięteraz. - No tak... Ja tylko myślę... - Proszę cię. Nie myśl. Mam bilety do kina, na stary francuski film, taki jak lubisz. Na wpół do trzeciej. Spotkajmy się przed kinem Tricycle. Bratanica bezwstydnica też przyjdzie. Napijemy się herbaty. Porozmawiamy. W kinie wyświetlali Do utraty tchu, czarno-biały film, na szesnastce. Stare fordy i bulwary. Spodnie z mankietami i chustki do nosa. Pocałunki i papierosy. Clara to uwielbiała (Jaki piękny ten Belmondo! Jaka piękna ta Seberg! Jaki piękny ten Paryż!), Neena uważała, że to zbyt francuskie, a Alsana nie rozumiała, o co chodzi w tym cholernym filmie. - Dwoje ludzi szlaja się po Francji, gada bzdury, zabija policjantów, kradnie samochody, ona nigdy nie nosi stanika. Jeśli to jest europejskie kino, to ja chcę oglądać przez siedem dni w tygodniu filmy z Bollywood. No dobrze, czy możemy przejść do rzeczy? Neena odebrała szklanki z herbatą i postawiła je z rozmachem na stoliku. - O co chodzi z tymi tajemniczymi Chaffinchami? To brzmi jak jakiś Hitchcock. Alsana opisała sytuację w telegraficznym skrócie. Neena sięgnęła do torebki po papierosy, zapaliła i wypuściła kłąb mentolowego dymu. - Ależ cioteczko, oni mi wyglądają na przemiłą mieszczańską rodzinę, która pomaga Millatowi w nauce. To po to wyciągnęłaś mnie z pracy? To raczej nie jest sekta Moon, co? - Nie - powiedziała Clara ostrożnie. - Oczywiście, że nie, ale twoja ciotka chce tylko powiedzieć, że skoro Millat i Irie spędzają u nich tyle czasu, to dobrze byłoby wiedzieć, co to za jedni, prawda? To chyba naturalne, nie? - Chcę powiedzieć nie tylko to - zaprotestowała AJsana. - Mówię, że ci ludzie zabierają mi syna! Ptaki z zębiskami! Zrobią mi z niego jakiegoś Angola. Z premedytacją odciągają go od jego kultury, rodziny i religii... - A od kiedy to tak się cholernie przejmujesz jego religią? - T y, bratanico bezwstydnico, nie wiesz, jak ja się mordowałam, jak harowałam dla tego chłopca, n i e masz pojęcia o... - No to skoro nie wiem nic o niczym, to po jaką cholerę mnie tu ściągałaś? Mam, kurwa, co innego do roboty. - Neena złapała torebkę i wstała. - Przepraszam cię, Clara. Nie wiem, dlaczego zawsze tak się to musi kończyć. Do zobaczenia... - Siadaj - syknęła Alsana, chwytając ją za ramię. - Siadaj, punkt dla ciebie, panno Przemądrzała Lesbijko. Słuchaj, potrzebujemy cię, rozumiesz? Siadaj, przepraszam, Okej? No, już dobrze. - W porządku - powiedziała Neena, gasząc ze złością papierosa na serwetce. - Ale powiem, co ja o tym myślę, a ty choć raz zamknij tę swoją japę, jak ja mówię. Okej? Okej. No więc powiedziałaś przed chwilą, że Irie radzi sobie świetnie w szkole, a jeśli z Millatem jest inaczej, to nie ma w tym nic dziwnego - on się w ogóle nie przykłada. Przynajmniej ktoś próbuje mu pomóc. A jeśli zbyt często widuje się z tymi ludźmi, to jestem pewna, że to jego wybór, a nie ich. Wasz dom nie jest chyba w tej chwili jakąś nadzwyczajną Krainą Szczęśliwości, co? Millat ucieka od siebie samego i szuka czegoś, co jest tak odległe od Iqbalow, jak to tylko możliwe. - Akurat! Przecież oni mieszkają o dwie przecznice od nas! - zawołała triumfalnie Alsana. - Nie, cioteczko. Mentalnie oni są od was bardzo daleko. Bycie Iqbalem bywa czasem trochę męczące, wiesz? Można się udusić. Dla niego ta obca rodzina jest czymś w rodzaju schronienia. Mają pewnie na niego dobry wpływ czy co. - Czy co - powtórzyła Alsana złowieszczo. - Czego ty się boisz, Alsi? On jest z innego pokolenia, sama to zawsze mówisz. Musisz mu pozwolić żyć po swojemu. Tak, tak, spójrz na mnie - może dla ciebie jestem bezwstydnicą, Alsi, ale zarabiam robotą w butach na przyzwoite życie. - Alsana spojrzała z powątpiewaniem na sięgające kolan czarne buty, które Neena sama zaprojektowała, uszyła i teraz miała na nogach. -1 prowadzę się bardzo dobrze - mam zasady. Mówię ci: on już toczy wojnę z wujkiem Samadem. Nie potrzebuje jej jeszcze toczyć z tobą. Alsana wyburczała coś do swej aromatyzowanej herbaty. - Jeśli już chcesz się o coś martwić, ciociu, to martw się o tych ludzi ze SROM- u, z którymi zadaje się Millat. Oni są obłąkani. I jest ich cholernie dużo. Są wśród nich tacy, po których byś się nie spodziewała tego, że do nich należą. Na przykład Mo, no wiesz, ten rzeźnik, oczywiście że wiesz, ci Husseinowie-Ishmaelowie, cała rodzina ze strony Ardashira. Tak, i on też. l ten cholerny Shiva z restauracji - też dał się przekabacić! - Brawo - powiedziała Alsana cierpko. - Ale to nie ma nic wspólnego z właściwym islamem, Alsi. To organizacja polityczna. Jeden z tych małych skurwysynów powiedział mnie i Maxine, że będziemy się smażyć w piekle. Widocznie dla niego jesteśmy nędznymi stworzeniami, gatunkiem niższym od ślimaków. Myślałam, że mu urwę jaja. To takich ludzi należy się obawiać. Alsana potrząsnęła głową i machnęła lekceważąco ręką. - Czy ty nic nie rozumiesz? - powiedziała. - Boję się, że odbiorą mi syna. Jednego już straciłam. Już sześć lat nie widziałam Magida. Sześć lat. A ci ludzie, ci Chaffinche, oni spędzają więcej czasu z Millatem niż ja. Czy potrafisz przynajmniej to zrozumieć? Neena westchnęła i przez chwilę bawiła się guzikiem od bluzki, po czym, widząc łzy wzbierające w oczach ciotki, pojednawczo skinęła głową. - Millat i Irie często chodzą tam na kolację - powiedziała cicho Clara. - Pomyślałyśmy z Alsana, to znaczy twoją ciotką, że... że mogłabyś kiedyś pójść z nimi - wyglądasz młodo, więc mogłabyś iść z nimi i... - Złożyć raport - dokończyła Neena, przewracając oczami. - Zakraść się do obozu wroga. Ci biedacy nie mają pojęcia, w co się wpakowali. Są pod obserwacją i nawet o tym nie wiedzą. Zupełnie jak u Hitchcocka w Trzydziestu dziewięciu krokach. - A więc zgoda czy nie? Neena jęknęła. - Zgoda, ciociu. Skoro muszę... - Będę ci bardzo wdzięczna - rzekła Alsana, dopijając herbatę. * Nie, rzecz nie w tym, że Joyce nie znosiła homoseksualistów. Nawet ich lubiła. I oni lubili ją. Mimo woli zgromadziła nawet wokół siebie na uniwersytecie fanklub, grupę mężczyzn, którzy widzieli w niej połączenie Barbry Streisand, Bette Davis i Joan Baez i spotykali się z nią raz w miesiącu, żeby wspólnie przygotować dla niej kolację i podziwiać jej zmysł estetyczny przejawiający się w pomysłowych strojach. A zatem Joyce nie mogła żywić żadnych fobii wobec homoseksualistów. Ale jeśli chodziło o lesbijki... coś ją w nich deprymowało. Nie żeby ich nie lubiła. Ona po prostu nie potrafiła ich zrozumieć. Joyce rozumiała, dlaczego mężczyźni kochali mężczyzn; sama ich przez całe życie kochała, więc wiedziała, na czym to polega. Zjawisko kobiet kochających kobiety wykraczało jednak tak daleko poza jej zdolność pojmowania świata, że nie mogła go zaakceptować. Znieść samej myśli. Ona po prostu tego nie rozumiała. Choć Bóg świadkiem, że starała się zrozumieć. W latach siedemdziesiątych pilnie czytała The Well of Loneliness i Our Bodies Ourselves (z krótkim rozdzialikiem poświęconym temu problemowi), a ostatnio przeczytała i obejrzała Nie tylko pomarańcze, ale żadna z tych lektur nie odniosła pożądanego skutku. Joyce nie czuła się obrażona. Nie widziała w tym po prostu sensu. Gdy więc Neena pojawiła się na kolacji w towarzystwie Maxine, Joyce siedziała nad przekąską (soczewica na żytnim chlebie) jak zahipnotyzowana. Przez pierwsze dwadzieścia minut nie mogła wyjść z osłupienia, podczas gdy reszta rodziny Chalfenów odprawiała zwykły rytuał towarzyski pomniejszony o jakże istotne kwestie pani domu. Ona zaś czuła się trochę tak, jakby wpadła w hipnotyczny trans albo siedziała w gęstym tumanie mgły, przez którą docierały do niej strzępy rozmowy prowadzonej przy stole bez jej udziału. - A więc jak zwykle pierwsze pytanie Chalfenów: czym się panie zajmują? - Butami. Ja szyję buty. - Ach. Aha. Obawiam się, że to niezbyt wdzięczny temat do błyskotliwej konwersacji. A co z panią, piękna damo? - Ja jestem piękną damą, która nic nie robi. Noszę buty, które ona szyje. - Ach tak. A zatem nie studiują panie? - Nie, ja nie zawracam sobie głowy studiami. Czy to coś złego? Neena była podobnie zjeżona. - Uprzedzę pańskie pytanie i powiem, że ja też nie studiuję. - Cóż, nie chciałem pań wprawiać w zakłopotanie. -1 nie wprawił pan. - Bo to dla mnie właściwie żadne zaskoczenie... Wiem, że nie pochodzicie panie z najbardziej wykształconych rodzin na świecie. Joyce zdawała sobie sprawę z tego, że sprawy przybrały niedobry obrót, ale nie potrafiła się włączyć, znaleźć słów, żeby jakoś załagodzić sytuację. Miała na końcu języka setki ryzykownych, dwuznacznych stwierdzeń i bała się, że jeśli choć odrobinę rozewrze zaciśnięte wargi, któreś natychmiast wymknie się przez tę szparkę (!). Marcus, który nigdy nie zważał na to, czy kogoś obrazi czy nie, tokował dalej radośnie: - Jesteście obie bardzo ponętne. - Czyżby? - Och, lesbijki zawsze mnie kusiły. I jestem pewien, że niektórzy dżentelmeni mieliby pewne szansę - choć pewnie przedkładacie urodę nad intelekt, więc ja bym ich nie miał. - Jest pan strasznie pewny swojego intelektu, panie Chalfen. - A czemu miałoby być inaczej? Jestem strasznie mądry. Joyce przyglądała się im tylko i myślała: Kto tu dominuje? Kto kogo poucza? Kto kogo rafinuje? Kto zapyla, a kto troszczy się o resztę? - To wspaniała rzecz gościć w domu kolejnych Iqbalow, prawda, Josh? - Ja się nazywam Begum, nie Iqbal - zauważyła Neena. - Nie mogę się oprzeć wrażeniu - ciągnął Marcus niezrażony - że połączenie Chalfen- Iqbal byłoby piekielną mieszanką. Jak Fred i Ginger. Ty dałabyś nam seks, a my wrażliwość albo coś innego. Co ty na to? Chalfen chodziłby koło ciebie na paluszkach - masz w sobie żywiołowość Iqbalow. Indyjski gorący temperament. Dziwna ta twoja rodzina: w pierwszym pokoleniu same czuby, ale ci z drugiego mają głowy na karku. - Posłuchaj pan: ktoś nie będzie nazywał mojej rodziny czubami, okej? Nawet jeśli nimi są. Tylko ja mogę tak na nich mówić. - Coś ci powiem: spróbuj właściwie posługiwać się językiem. Możesz oczywiście powiedzieć „ktoś nie będzie nazywał mojej rodziny czu-bami”, ale to nie jest poprawne gramatycznie. Powinnaś raczej powiedzieć: „Nikt nie będzie nazywał...”, i tak dalej. To drobiazg, ale dbając o poprawność języka, będziemy się lepiej rozumieć. Potem, kiedy Marcus wyciągał z piekarnika danie główne (ragout z kurczaka), usta Joyce otworzyły się nagle i z jakichś niewyjaśnionych powodów wymknęło się z nich następujące pytanie: - Czy piersi służą warn za poduszki? Niesiony do ust widelec Neeny znieruchomiał tuż przed jej nosem. Millat zakrztusił się kawałkiem ogórka. Irie czyniła rozpaczliwe wysiłki, żeby zamknąć rozdziawione usta. Maxine zachichotała. Ale Joyce nawet się nie zarumieniła. Joyce pochodziła z rodu, w którym impulsywne i uparte kobiety brnęły przez afrykańskie bagna nawet wtedy, gdy murzyńscy tragarze porzucali ładunki i zawracali z drogi, nawet gdy biali mężczyźni, wspierając się na strzelbach, kręcili z rezygnacją głowami. Była z tej samej gliny, co kobiety z pogranicza, które uzbrojone tylko w Biblię, strzelbę i moskitierę, z zimną krwią eliminowały brązowo-skórych mężczyzn zmierzających od horyzontu w stronę równin. Joyce nie znała pojęcia rejterady. Zamierzała wytrwać na swoich pozycjach. - Po prostu w indyjskiej poezji mówi się często o piersiach służących za poduszki, o bujnych, miękkich piersiach. I po prostu... po prostu się zastanawiałam, czy biel śpi na brązie, czy, jak by można oczekiwać, brąz na bieli? A rozwijając tę... tę poduszkową metaforę, zastanawiałam się też, jak... Nastąpiła cisza, długa, ogólna i nienaturalna. Neena potrząsnęła z niesmakiem głową i upuściła z hałasem sztućce na talerz. Maxine bębniła palcami, wygrywając nerwową wersję motywu z Wilhelma Telia. Josh wyglądał tak, jakby miał się za chwilę rozpłakać. W końcu Marcus odrzucił głowę do tyłu, klasnął w dłonie i zaniósł się gromkim chalfenowskim śmiechem. - Cały wieczór dręczyło mnie to pytanie! Brawo, mateczko Chalfen! * I tak oto po raz pierwszy w życiu Neena musiała przyznać ciotce absolutną rację. - Chciałaś, żebym ci złożyła raport, a więc składam: czuby, świry, szaj-busy, psychole, kompletni obłąkańcy. I to wszyscy, cholera, co do jednego. AJsana słuchała jej z otwartymi ustami, kiwając głową, po czym poprosiła Neenę, żeby po raz trzeci opowiedziała, jak to podczas deseru Joyce, podając biszkopt z owocami, dopytywała się, czy muzułmankom nie przeszkadzają przy pieczeniu ciast te długie, czarne szaty - czy rękawy nie nurzają się w cieście? I czy nie ma niebezpieczeństwa, że zajmą się ogniem od płomienia kuchenki gazowej? - Totalny odjazd - podsumowała Neena. Ale jak to bywa w podobnych przypadkach, kiedy podejrzenia się już potwierdziły, nikt za bardzo nie wiedział, co począć z tą informacją. Irie i Millat mieli po szesnaście lat i nieustannie przypominali swoim matkom, że są pełnoletni i mogą robić, co im się żywnie podoba. Clara i Al-sana były bezsilne, bo przecież nie wchodziło w rachubę ryglowanie drzwi i zakładanie krat w oknach. Sytuacja była teraz nawet gorsza. Irie spędzała jeszcze więcej czasu na pławieniu się w chalfenizmie. Clara zauważyła, że córka krzywi się, słuchając rozmów swego ojca, i marszczy brwi na widok Clary zwiniętej w kłębek na łóżku z jakimś popularnym szmatławcem. Millat znikał czasami z domu na całe tygodnie, po czym wracał z nie swoimi pieniędzmi, a jego artykulacja oscylowała między gładką wymową Chalfenów a prostackim akcentem typów ze SROM-u. Doprowadzał tym Samada do białej gorączki. Do napadów irracjonalnej wściekłości. Chociaż nie: racje istniały. Millat był ni psem, ni wydrą, ni to muzułmaninem, ni to chrześcijaninem, ni Anglikiem, ni Bengalczy-kiem. Żył w zawieszeniu, jakby dopasowując postępowanie do swojego środkowego imienia Zulfikar, które oznacza szczęk krzyżujących się mieczów. - Ile razy można dziękować, kupując jedną rzecz? - warczał Samad, obserwując, jak jego syn nabywa autobiografię Malcołma X. - Dziękuję, kiedy jej podajesz książkę, dziękuję, kiedy ona ją bierze, dziękuję, kiedy podaje cenę, dziękuję, kiedy podpisujesz czek, d z i ę k u- j ę, kiedy ona go od ciebie bierze! Nazywają to angielską uprzejmością, a to jest po prostu arogancja. Jedyną istotą, która zasługuje na tyle podziękowań, jest Allah! Alsana po raz kolejny znalazła się między młotem a kowadłem i usiłowała doprowadzić do jakiegoś kompromisu. - Gdyby był tu Magid, pogodziłby was. On ze swoim umysłem prawnika potrafi wszystko wyprostować. - Ale Magida nie było, nie było też pieniędzy, żeby tę sytuację zmienić. Potem nadeszło lato, a wraz z nim egzaminy. Irie uplasowała się zaraz za Chalfenem- Pączuszkiem, a Millat wypadł znacznie lepiej, niż kto-kolwiek, z nim samym włącznie, się spodziewał. Była to niewątpliwie zasługa Chalfenów i Clara na przykład czuła się lekko zawstydzona. Al-sana zaś powiedziała tylko: - Iqbalowski umysł. W końcu Iqbalowie triumfują - i postanowiła w imieniu Iqbalow i Jonesów uczcić wydarzenie wielkim grillowaniem na trawniku Samada. Przyszli wszyscy: Neena, Maxine, Ardashir, Shiva, Joshua, ciotki, kuzyni, koledzy Irie, koledzy Millata, przyjaciele ze SROM-u i dyrektor szkoły. Bawili się doskonale (z wyjątkiem ludzi ze SROM-u, którzy utworzyli oddzielny krąg na stronie), popijając z papierowych kubków tanie hiszpańskie wino musujące zamiast szampana. Wszystko szło dobrze, dopóki Samad nie wypatrzył kręgu ludzi w zielonych muszkach stojących z założonymi na piersiach rękami. - A co ci tutaj robią? Kto tu wpuścił niewiernych? - Przecież ty też tu jesteś-odparowała Alsana, patrząc wymownie na trzy puszki guinnessa, które Samad zdążył opróżnić, i na ściekający mu po brodzie tłuszcz z hot doga. -1 ty masz czelność krytykować innych? Samad przeszył ją pełnym nienawiści wzrokiem i odszedł bez słowa, żeby wraz z Archiem podziwiać ich wspólne dzieło: odnowioną szopę na narzędzia. Clara wykorzystała sytuację, żeby odciągnąć AJsanę na bok i zadać jej wreszcie pytanie, które ją nurtowało. Alsana aż tupnęła nogą, depcząc własną grządkę z kolendra. - Nie! Nie ma mowy! Za co mam jej dziękować? Jeśli mu dobrze poszło, to dzięki jego własnej inteligencji. Inteligencji I q b a l a. Ani razu, ani r a z u ci zębaci Chaffinche nie raczyli nawet do mnie zadzwonić. Nie zaciągniesz mnie tam nawet wołami! Nigdy w życiu! - Ale... pomyślałam po prostu, że byłoby dobrze iść i podziękować jej za to, że poświęciła naszym dzieciom tyle czasu... Może jesteśmy wobec niej niesprawiedliwe... - Może pani sobie iść, jeśli pani chce, szanowna pani Jones. Ale jeśli chodzi o mnie, to prędzej skonam, niż tam pójdę. * - A to jest doktor Solomon Chalfen. Był jednym z nielicznych, którzy uważnie słuchali Freuda, kiedy cały Wiedeń uważał, że ma przed sobą seksualnego dewianta. Niesamowita twarz, nie uważasz? Taka bije z niej mądrość. Już wtedy, kiedy Marcus pokazał mi to zdjęcie, wiedziałam, że chcę wyjść za niego za mąż. Pomyślałam wtedy: jeśli mój Marcus będzie tak wyglądał po osiemdziesiątce, to jestem wielką szczęściarą! Clara uśmiechnęła się i przez chwilę podziwiała w milczeniu dagero-typ. Zdążyła do tej pory obejrzeć z podobnym podziwem osiem zdjęć i co najmniej tyle samo pozostało jej jeszcze do obejrzenia. Irie snuła się za nią smętnie. - To szacowna, stara rodzina i, jeśli nie uznasz tego za arogancję... przepraszam, Claro, czy mogę ci mówić po imieniu? - Bardzo proszę, pani Chalfen. Irie czekała, kiedy Joyce zaproponuje, żeby i Clara zwracała się do niej per ty. - No więc, jak mówiłam, to bardzo szacowna i stara rodzina i, jeśli nie uznasz tego za arogancję, to lubię sobie wyobrażać, że w pewnym sensie Irie też już do niej należy. To takie niezwykłe dziecko. Jest nam bardzo miło, że do nas przychodzi. - Myślę, że jej też sprawia to przyjemność. I naprawdę wiele państwu zawdzięcza. Jak zresztą my wszyscy. - O, nie, nie, nie. Ja wierzę w misję intelektualistów... poza tym to nam daje tyle radości! Naprawdę. Mam nadzieję, że będziemy ją nadal widywać, mimo że już po egzaminach. Są jeszcze zresztą końcowe. - Ach, jestem pewna, że i tak będzie przychodzić. Opowiada cały czas o pani i pani mężu. „Chalfenowie to, Chalfenowie tamto...” Joyce uścisnęła jej dłoń. - Och, Claro, jakże mi miło. I cieszę się, że wreszcie się poznałyśmy. Ach, ale nie dokończyłam ze zdjęciami. Na czym to przerwałyśmy? - o tak, to jest Anna i Charles - cioteczna babka i wuj - od dawna niestety nie żyją. On był psychiatrą, tak, tak, kolejnym w rodzinie, a ona biologiem, botanikiem - a więc moją bratnią duszą. Joyce cofnęła się nieco i, podparłszy się pod boki, przez chwilę przyglądała się zdjęciom jak krytyk w galerii. - Jak się tak zastanowić, to wszystko musi być w genach, prawda? Przynajmniej jeśli chodzi o inteligencję - same warunki bytowe niczego nie wyjaśniają. Nie sądzisz? - Hm... chyba tak - zgodziła się Clara. - A tak z czystej ciekawości, bo to naprawdę interesujące, jak sądzisz, po jakich przodkach Irie dziedziczy inteligencję, jamajskich czy angielskich? Clara powiodła wzrokiem wzdłuż szeregu dawno nieżyjących białych mężczyzn w sztywnych kołnierzykach, czasem w mundurach, z mo-noklami, czasem na łonie rodziny, ściśniętych i zastygłych w bezruchu, żeby ślamazarny aparat mógł ich zarejestrować. Wszyscy ci ludzie przypominali jej kogoś, a mianowicie jej własnego dziadka, chwackiego kapitana Charliego Durhama z jednej zachowanej fotografii: wymizero-wany i blady, patrzył na niej wyzywająco w obiektyw, tak jakby to nie aparat robił mu zdjęcie, ale jakby on sam chciał siłą odcisnąć swój wizerunek na emulsji. Był, jak to określał Kingsley, „krzepkim chrześcijaninem”. Rodzina Bowdenów nazywała go Białasem. „Ten gupek myśli, że czego dotchnie, to jego!” - Po moich - odpowiedziała Clara niepewnie. - Myślę, że to sprawa angielskiej krwi w moich żyłach. Mój dziadek był Anglikiem i to podobno całkiem niczego sobie. Jego córka, czyli moja matka, urodziła się podczas trzęsienia ziemi w 1907 roku. Zawsze myślę, że to może walące się domy potrząsnęły jak trzeba szarymi komórkami Bowdenów, bo od tej pory wiedzie nam się doskonale! Joyce zorientowała się, że Clara oczekuje wybuchu śmiechu - i pośpiesznie spełniła to oczekiwanie. - Ale mówiąc poważnie, pewnie to sprawa kapitana Charliego Durhama. Wszystko, co umiała moja babka, zawdzięczała jemu. Porządna „angielska” edukacja. Nie sądzę, żeby to mógł być ktoś inny. - Ależ to fascynujące! Zawsze to mówię Marcusowi - to sprawa genów, niezależnie od tego, co on sądzi na ten temat. Twierdzi, że upraszczam, ale on z kolei za bardzo teoretyzuje. A moje przypuszczenia potwierdzają się na każdym kroku. Kiedy Joyce zamknęła za nią drzwi, Clara znów przygryzła wargę; była sfrustrowana i wściekła. Po co wspominała o kapitanie Charliem Durhamie? To by!o wierutne kłamstwo. Fałsz, taki sam jak jej sztuczne białe zęby. Clara była bardziej rozgarnięta niż kapitan Charlie Durham. Prawdopodobnie nawet babka Ambrosia była bardziej rozgarnięta niż kapitan Charlie Durham. Kapitan Charlie Durham nie był w ogóle rozgarnięty. Uważał się za takiego, ale bynajmniej taki nie był. Poświęcił tysiąc ludzi, żeby ocalić jedną kobietę, której tak naprawdę nie znał. Kapitan Charlie Durham był nicponiem i „gupkiem”. 13. Korzenie Hortense Bowden Odrobina angielskiego wykształcenia może być rzeczą niebezpieczną. Ulubionym przykładem Alsany na poparcie tej tezy była stara opowieść o lordzie Ellenborough, który po oderwaniu od Indii prowincji Sind, wysłał do Delhi telegram zawierający jedno tylko słowo: peccavi, łaciński czasownik, który znaczy zgrzeszylem. - Anglicy to jedyni ludzie - mawiała z niesmakiem - którzy chcą człowieka uczyć, a jednocześnie go okradają. - Nieufność Alsany wobec Chalfenów była ni mniej, ni więcej tylko wyrazem takiej filozofii. Clara zgadzała się z nią, ale z powodów bardziej rodzinnych, ze względu na rodzinną pamięć, na coś, czego nie dało się zapomnieć, czyli ślad złej krwi w żyłach Bowdenów. Jej matka, jeszcze w łonie swojej matki (bo jeśli mamy tu przywołać tę historię, musimy z powrotem powkładać je jedną w drugą jak rosyjskie matrioszki: Irie w Clarę, Clarę w Hortense, Hortense w Ambrosię), była milczącym świadkiem tego, co się dzieje, kiedy jakiś Anglik zdecyduje nagle, że ktoś potrzebuje wykształcenia. Bo kapitanowi Charliemu Durhamowi - świeżo oddelegowanemu na Jamajkę - nie wystarczyło, że pewnego majowego wieczoru 1906 roku zapłodnił po pijanemu w spiżarni nieletnią córkę swojej gospodyni. Nie zadowoliło go odebranie jej dziewictwa. Musiał ją jeszcze czegoś nauczyć. - Mię? On chce m i e uczyć? - Ambrosia Bowden położyła dłoń na małej wypukłości, czyli na Hortense, starając się wyglądać jak najnie-winniej. - A po co on chce mię uczyć? - Trzy razy w tygodniu - odparła jej matka. -1 nie pytaj, dlaczego. Bóg świadkiem, że wyjdzie ci to na dobre. Bądź wdzięczna za taką szczodrobliwość. Nie ma co pytać, dlaczego i po co, kiedy taki przystojny, uczciwy angielski dżentelmen jak pan Durham chce wyświadczyć uprzejmość. - Gra słów: peccavi to po angielsku / have sinned (zgrzeszyłem), co odczytane na glos brzmi tak samo jak / have Sind {mam/zdobyłem Sind). Nawet Ambrosia Bowden, kapryśna, długonoga, maga wiejska dziewczyna, która w ciągu czternastu lat ani razu nie widziała szkolnej klasy, wiedziała, że to wszystko to jakieś nieporozumienie. Kiedy Anglik chce być wspaniałomyślny, należy przede wszystkim zapytać, dlaczego, bo zawsze coś się za tym kryje. - Jeszcześ tutaj, kochana? On cię szuka. Już cię tu nie ma! Liczę do trzech i żebym cię tu nie widziała! I tak Ambrosia Bowden, z Hortense w środku, popędziła na górę do pokoju kapitana i odtąd wracała tam trzy razy w tygodniu po nauki. Litery, liczby, Biblia, historia Anglii, trygonometria - kiedy zaś kończyła z tymi sprawami, a matki nie było w domu i nie groziło żadne niebezpieczeństwo z jej strony - anatomia, która byia dłuższą lekcją, udzielaną przez kapitana leżącej pod nim na wznak i chichoczącej uczennicy. Kapitan Durham powiedział jej, żeby nie lękała się o dziecko, że nic mu się złego nie stanie. Kapitan Durham powiedział jej też, że to ich trzymane w tajemnicy dziecko będzie najmądrzejszym Murzyniątkiem na Jamajce. Miesiące mijały szybko, a Ambrosia uczyła się od przystojnego kapitana mnóstwa cudownych rzeczy. Nauczył ją, jak interpretować niedole Hioba i jak odczytywać przestrogi zawarte w Apokalipsie św. Jana, jak machać kijem do krykieta i jak śpiewać Jeruzalem. Jak dodać słupek liczb. Jak odmieniać łacińskie rzeczowniki. Jak całować mężczyznę w ucho, aż ten zacznie płakać jak dziecko. Głównie jednak uczył ją, że nie jest już służącą, że jej wykształcenie wyniosło ją na wyższy poziom, że w głębi duszy jest damą, choć jej codzienne obowiązki pozostały niezmienione. „Tutaj, o tu”, lubił mówić, pokazując miejsce w okolicach mostka, dokładnie ten punkt, gdzie zwykle opierała szczotkę do zamiatania, „nie jesteś już panną służącą, Ambrosia, nie jesteś już też panną”, powtarzał, zadowolony ze swojego dowcipu. A potem pewnego popołudnia, kiedy do urodzin Hortense pozostało jeszcze pięć miesięcy, Ambrosia wbiegła po schodach w bardzo luźnej, maskującej ciążę perkalowej sukience i zapukała jedną ręką w drzwi, chowając drugą, w której trzymała bukiecik angielskich nagietków, za plecami. Chciała sprawić niespodziankę swemu ukochanemu, przynosząc mu kwiatki, które przypomniałyby mu kraj rodzinny. Ale on zniknął. - Nie pytaj mnie, dlaczego - powiedziała matka Ambrosii, mierząc podejrzliwie wzrokiem brzuch córki. - Po prostu wstał nagle i poszedł sobie. Powiedział, żebyś poleciała migiem do majątku i stawiła się przed panem Glenardem, zacnym chrześcijaninem i dżentelmenem. Bóg świadkiem, że wyjdzie ci to na dobre. Jeszcześ tutaj, kochana? Liczę do trzech i... Ale zanim matka zdążyła dokończyć zdanie, Ambrosia była za drzwia- mi. Durham pojechał prawdopodobnie opanować sytuację w drukarni w Kingston, gdzie młody człowiek nazwiskiem Garvey zorganizował strajk domagających się podwyżek drukarzy. A potem zamierzał przez trzy kolejne miesiące musztrować żołnierzy z Trynidadu, wcielonych do Armii Jego Królewskiej Mości, pokazać im, co się czym je. Anglicy są prawdziwymi ekspertami w porzucaniu jednych zobowiązań i podejmowaniu innych. Lubią też jednak myśleć o sobie jako o ludziach obdarzonych wrażliwym sumieniem, a więc tymczasem Durham powierzył dalszy ciąg edukacji Ambrosii Bowden swemu dobremu przyjacielowi, sir Edmundowi Fleckerowi Glenardowi, który podobnie jak on uważał, że tubylcy potrzebują pouczeń, chrześcijańskiej wiary i moralnego przewodnictwa. Glenard był zachwycony nową podopieczną - a kto by nie był? - piękną, posłuszną dziewczyną, pracowitą i biegłą w pracach domowych. Po dwóch tygodniach jednak ciąża stała się widoczna. Ludzie zaczęli gadać. Tak po prostu być dalej nie mogło. - Nie pytaj, dlaczego - powiedziała matka Ambrosii, wyrywając pełen ubolewań list Glenarda z rąk płaczącej córki. - Może jeszcze się poprawisz. Może nie chce mieć grzesznicy w domu. No to jesteś z powrotem! Nic się teraz nie da zrobić! - W liście, jak się okazało, była jednak pewna pocieszająca sugestia. - Tu pisze, że on chce, żebyś poszła do pewnej damy chrześcijanki, pani Brenton. Pisze, że możesz u niej zostać. Jak się okazało, Durham pozostawił także instrukcję, że Ambrosia powinna wstąpić do Kościoła anglikańskiego, Glenard sugerował jamajski Kościół metodystów, ale pani Brenton, popędliwa szkocka stara panna, która specjalizowała się w nawracaniu zbłąkanych duszyczek, miała swoją koncepcję. - Idziemy na spotkanie z Prawdą - powiedziała stanowczo, kiedy przyszła niedziela, bo nie lubiła używać słowa „kościół”. - Ty, ja i ta niewinna kruszyna - powiedziała, klepiąc Ambrosię po brzuchu, tuż obok główki Hortense - pójdziemy posłuchać słów Jehowy. (Bo to właśnie pani Brenton wprowadziła Bowdenów do grona świadków, russellitów, strażników, badaczy Pisma Świętego - w tamtych czasach występowali pod wieloma nazwami. Pani Brenton poznała osobiście Charlesa Taze Russella w Pittsburgu, na przełomie stuleci, i była porażona wiedzą tego człowieka, jego oddaniem, widokiem jego bujnej brody. To pod jego wpływem porzuciła protestantyzm i jak każdy kon-wertyta zaczęła czerpać wielką przyjemność z nawracania innych. Znalazła dwa łatwe i chętne obiekty w osobie Ambrosii i dziecka w jej brzuchu, tym wdzięczniejsze, że nie miały się z czego nawracać). Prawda wkroczyła do świata Bowdenów tejże zimy 1906 roku i poprzez krwiobieg Ambrosii przeniknęła do Hortense. Hortense była głęboko przekonana, że w chwili, gdy matka poznała Jehowę, ona, Hortense, doznała objawienia, choć pozostawała jeszcze w jej łonie. Po latach przysięgała na każdą Biblię, jaką jej podsunięto, że nawet w brzuchu matki słyszała każde słowo Zarania Tysiąclecia pana Russella, czytanego co wieczór Ambrosii i przenikającego jakby drogą osmozy do jej duszyczki. Tylko tym dało się wytłumaczyć wrażenie, że pamięta ową lekturę sześciotomowe-go dzieła, i to, że zakrywszy dowolną stronicę dłonią, mogła cytować tekst z pamięci, choć nigdy wcześniej go nie czytała. To właśnie dlatego korzenie Hortense sięgają samych początków, bo ona była tam obecna; pamięta wydarzenia z czternastego stycznia 1907 roku, dnia straszliwego trzęsienia ziemi na Jamajce, nie jak przez mgłę, ale kryształowo jasno i wyraźnie. „Ciebie szukam. Ciebie pragnie moja dusza. Ciało moje omdlało z tęsknoty za tobą w krainie suchej i wyczerpanej, w której nie ma wody...” Tak śpiewała Ambrosia, gdy jej ciąża osiągnęła pełnię i dziewczyna biegała z wielkim bębnem po King Street, modląc się o powrót Chrystusa lub Charliego Durhama - tych dwóch mężczyzn, którzy mogli ją zbawić, a więc ciągle jej się mylili. Była w połowie trzeciego wersetu, tak przynajmniej opowiadała Hortense, kiedy ten hałaśliwy stary opój sir Edmund Flecker Glenard, czerwony na twarzy - bo wypił o jednego głębszego za dużo - wytoczył się z klubu Jamaica i zastąpił jej drogę. „Służąca kapitana Durhama!”, zawołał, jak pamiętała Hortense, co niby miało być pozdrowieniem. „Piękny mamy dzień, nieprawdaż?” Ambrosia przeszyła go tylko spojrzeniem i usiłowała wyminąć natręta, ale zatarasował jej drogę swoim potężnym cielskiem. „A więc sporządniałaś ostatnio, moja droga? Doszły mnie słuchy, że pani Brenton wciągnęła cię do swojego Kościoła. To bardzo ciekawi lu-dzie, ci świadkowie. Zastanawiam się jednak, czy są odpowiednio przygotowani na przyjęcie do swej trzódki takiej nowej ciemnoskórej owieczki.” Hortense pamiętała doskonale dotknięcie gorącej ręki, która wylądowała na brzuchu matki, i pamiętała, że kopnęła ją z całej siły. „Och, wszystko w porządku, moje dziecko. Kapitan zdradził mi twój mały sekret. Ale naturalnie sekrety mają swoją cenę, Ambrosio. Tak jak mają cenę ignam, piment i mój tytoń. Widziałaś stary hiszpański kościół Santa Antonia? Byłaś kiedyś w środku? To tu niedaleko. Wnętrze to istne cudo, choć raczej pod względem estetycznym niż religijnym. Nie zajmie nam to dużo czasu, moja droga. W końcu nigdy nie powinno się marnować okazji do zdobycia odrobiny wiedzy”. * Każdą chwilę przeżywamy podwójnie, wewnętrznie i „od zewnątrz”, i są to dwie różne chwile. Na zewnątrz była masa białego kamienia, ołtarz pokryty łuszczącą się złotą farbą, nikłe światło, dymiące świece, pustka. Hiszpańskie nazwiska wyryte w podłodze, wielka marmurowa Madonna z pochyloną głową, stojąca wysoko na cokole. Kiedy Glenard zaczął dotykać Ambrosii, dokoła panował jakiś nadprzyrodzony spokój. Ale w środku był gwałtowny łomot serca, napięcie tysięcy mięśni, które usiłowały rozpaczliwie pohamować edukacyjne zapędy Gle-narda. Jego zimne, wilgotne palce nawet tu, w kościele, dobierały się do niej, wślizgując się pod cienki perkal, ściskając sutki i miętosząc piersi ciężkie od mleka, które nie było przeznaczone dla tak brutalnych ust. Wewnętrznie Ambrosia biegła już przez King Street. Ale na zewnątrz skamieniała. Jakby wrosła w ziemię, zamieniając się w kamienną Madonnę. A potem świat zadrżał. W Ambrosii ruszyły wody, a na zewnątrz roz-pękła się podłoga. Ściana w głębi runęła, witraże eksplodowały i Madonna runęła w dół z wysokości, niczym zemdlony anioł. Ambrosia ruszyła, potykając się, ku wyjściu, ale dotarła tylko do konfesjonałów, kiedy ziemia pękła z potężnym hukiem po raz drugi; dziewczyna upadła tuż obok Glenarda, który leżał zmiażdżony pod aniołem, z opuszczonymi do kostek spodniami. Dookoła leżały jego rozsypane zęby. Ziemia nie przestawała wibrować. Nastąpił drugi wstrząs. I trzeci. Runęły filary, zniknęło pół dachu. Każdego innego dnia krzyki Ambrosii wydawane przy każdym skurczu jej łona, kiedy Hortense parła do wyjścia, zwróci- łyby czyjąś uwagę, ktoś pośpieszyłby z pomocą. Tego dnia jednak w Kingston nastąpił koniec świata. Krzyczeli wszyscy. Gdyby to była baśń, powinien w tym momencie wkroczyć na scenę kapitan Durham, żeby odegrać rolę bohatera. Wydaje się, że spełnia wszelkie niezbędne warunki do jej odegrania. Rzecz nie w tym, że nie jest dostatecznie przystojny, wysoki czy silny albo że nie chce jej pomóc bądź że jej nie kocha (O, kocha ją, tak jak Anglicy zawsze kochali Indie, Afryk? i Irlandię; to właśnie w miłości tkwi problem, w tym, że ludzie źle traktują ukochane osoby) - kapitan posiada wszystkie te zalety. Ale może po prostu niewłaściwa jest sceneria. Może nic, co zdarza się na zagrabionej ziemi, nie może się zakończyć szczęśliwie. Bo kiedy Durham wraca, już nazajutrz po pierwszych wstrząsach, zastaje wyspę doszczętnie zniszczoną; dwa tysiące ludzi nie żyje, na wzgórzach płonie ogień, całe dzielnice Kingston osunęły się do morza, panuje głód, przerażenie, ziemia pochłonęła całe ulice, ale nic nie przejmuje go taką grozą jak myśl, że może jej już nigdy nie zobaczyć. Teraz już pojmuje, czym jest miłość. Stoi na placu apelowym, samotny i oszołomiony, otoczony tysiącem czarnych twarzy, których nie rozpoznaje. Jedyną oprócz niego białą postacią jest posąg Wiktorii, który pięć wtórnych wstrząsów obróciło wokół osi tak, że teraz królowa wygląda, jakby wypięła się na ludzi. I nie jest to dalekie od prawdy. Bo to Amerykanie, nie Anglicy, mają siły i środki, żeby udzielić znaczącej pomocy i trzy okręty wojenne pełne rozmaitego dobra podpływają ostrożnie do brzegu od strony Kuby. Jest to dla Ameryki reklamowy strzał w dziesiątkę, czego rząd brytyjski nie może strawić, i Durhamowi, podobnie jak jego angielskim pobratymcom trudno się pozbyć uczucia urażonej dumy. Wciąż myśli o tej ziemi jak o swojej, swojej na tyle, żeby jej pomagać albo ją ciemiężyć, nawet teraz, kiedy ta ziemia dowiodła, że ma własny rozum. Angielska edukacja Durhama daje znać o sobie, czuje się więc zlekceważony, kiedy dostrzega dwóch amerykańskich żołnierzy, którzy zeszli na ląd bez zezwolenia (każde takie zejście musi być zgłoszone Durhamowi lub jego zwierzchnikom) i teraz stoją przed budynkiem swego konsulatu, bezczelnie żując tytoń. To dziwne uczucie, owa bezsilność, to odkrycie, że istnieje inny kraj, lepiej niż Anglia przygotowany i wyposażony, żeby ratować tę wysepkę. Dziwne jest też uczucie, kiedy człowiek patrzy na morze ludzi o hebanowej skórze i nie możne znaleźć tej, którą kocha, tej, która, jak sam uważa, jest jego własnością. Bo Durham dostał właśnie rozkaz, by stanąć tu przed tłumem i wyczyrywać nazwiska tej garstki służących, lo-kai i pokojówek, tych wybrańców, których Anglicy zabiorą z sobą na Kubę i udzielą im schronienia do czasu, aż wygasną pożary. Gdyby znał jej nazwisko, wywołałby je teraz, Bóg świadkiem. Ale ucząc ją tylu rzeczy, sam nigdy się nie nauczył jej nazwiska. Nigdy o nie nie pytał. A jednak to nie z powodu tego przeoczenia kapitana Durhama, Wielkiego Nauczyciela, przeszedł on w annałach klanu Bowdenów do historii jako „gupek”. Dość szybko zdołał ustalić, gdzie jest Ambrosia. Wypatrzył w tłumie małą kuzynkę Marlene i posłał ją z liścikiem do domu modlitwy, gdzie widziano ostatnio Ambrosię śpiewającą wraz z innymi świadkami pieśń dziękczynną na Dzień Sądu. Gdy Marlene mknęła przez miasto ile sił w popielatych od pyłu nogach, Durham, uznawszy, że wszystko, co było do zrobienia, zostało zrobione, udał się niespiesznie do King’s House, rezydencji sir Jamesa Swettenhama, gubernatora Jamajki. Poprosił go, by uczynił wyjątek dla Ambrosii - „wykształconej Murzynki”, którą on, Durham, zamierza poślubić. Ona nie była taka jak inne, musiało się więc znaleźć dla niej miejsce u jego boku na najbliższym odpływającym statku. Ale jeśli ma się władać nie swoim krajem, człowiek musi nabrać zwyczaju ignorowania takich próśb. Swettenham powiedział mu wprost, że na jego statkach nie ma miejsca dla czarnych dziwek ani dla bydła. Durham, głęboko urażony i pałający żądzą zemsty, wywnioskował, że Swettenham nie ma tu sam nic do powiedzenia, czego dowodem było przybycie amerykańskich okrętów, wypalił więc na odchodnym, że widział dwóch amerykańskich żołnierzy, którzy zeszli na ląd, na terytorium brytyjskie, bez zezwolenia, a zatem są bezczelnymi intruzami na ziemi, która do nich nie należy. „Czy pan nie przesadza?” - zapytał czerwony na twarzy jak skrzynka pocztowa, a potem dodał, odwołując się do religii kolonizatorów, którą wyssał z mlekiem matki. „Czy to nie jest wciąż jeszcze nasz kraj? Czy wystarczy, że ziemia trochę zadudniła, żeby cały nasz autorytet runął w gruzy?” Cała reszta to ta straszna rzecz, jaką jest historia. Kiedy Swettenham kazał amerykańskim statkom zawrócić na Kubę, Marlene przybiegła z powrotem z odpowiedzią Ambrosii. Z jednym zdaniem wydartym z Księgi Hioba: „Moją wiedzę zaczerpnę z daleka”. (Hortense zatrzymała egzemplarz Biblii, z którego została wydarta ta sentencja, i lubiła powtarzać, że od tej pory żadne z Bowdenów nie czerpało nauk z innego źródła niż prosto od Boga). Marlene wręczyła kartkę Durhamowi i radosna jak szczygiełek pobiegła na plac apelowy, by szukać swoich rodziców, którzy poranieni i krańcowo wyczerpani czekali jak tysiące innych na przybycie statków. Chciała im przekazać dobrą nowinę, którą usłyszała od Ambrosii: „Już wkrótce, już wkrótce”. „Chodzi o statki?” - zapytała Marlene i Ambrosia skinęła głową, choć była zbyt pogrążona w modlitwie i ekstazie, żeby usłyszeć jej pytanie. „Już wkrótce, już wkrótce” - powiedziała, powtarzając to, czego nauczyła się z Objawienia, czego Durham, a potem Glenard i pani Brenton uczyli ją na różne sposoby i czemu zaświadczyły ogień i pękająca z hukiem ziemia. „Już wkrótce” - powiedziała Ambrosia Marlene, która wzięła jej słowa za cytat z Ewangelii. Odrobina angielskiej edukacji może być rzeczą niebezpieczną. 14. Bardziej angielski niż Anglik Zgodnie ze wspaniałą tradycją angielskiego systemu edukacji Marcus i Magid zostali korespondencyjnymi przyjaciółmi. To, w jaki sposób do tego doszło, było przedmiotem zażartej dyskusji {Alsana obwiniała Millata, Millat utrzymywał, że to Irie dała Marcusowi adres, Irie z kolei twierdziła, że to Joyce zajrzała do jej notesu z adresami - i to wyjaśnienie było właściwe) - tak czy inaczej, Marcus i Magid zaczęli korespondować i od marca 1991 roku wymieniali listy z częstotliwością i regularnością, którą zakłócały tylko niedociągnięcia bengalskiego systemu pocztowego. Ich wydajność korespondencyjna była wprost niewiarygodna. W ciągu dwóch miesięcy uzbierał się tom co najmniej tak gruby jak dzieła zebrane Keatsa, a pod koniec trzeciego sterta listów zaczęła się w szybkim tempie zbliżać pod względem objętości do rekordów prawdziwych epistofilów, świętego Pawła, Klaryssy, Niezadowolonych z Tun-bridge Wells. Marcus zachowywał kopie wszystkich swoich listów, a zatem Irie musiała radykalnie zmienić system archiwizowania i wygospodarować osobną szufladę wyłącznie na ich korespondencję. Zamiast pozwolić, by o wszystkim decydowały same daty, klasyfikowała listy według dwóch kryteriów - najpierw według autorstwa, a dopiero potem według chronologii. Bo najważniejsi byli w tym wszystkim ludzie. Ludzie, którzy utrzymywali łączność przez kontynenty, przez oceany. Irie opatrzyła dwa zestawy korespondencji nalepkami - na jednej był napis „Marcus do Magida”, na drugiej „Magid do Marcusa”. Pewnego dnia nieprzyjemne, mieszane uczucie zazdrości połączonej z urazą doprowadziło do tego, że Irie jako sekretarka popełniła nadużycie. Wyciągnęła mały plik listów, których braku Marcus nie powinien był zauważyć, zabrała je do domu, powyciągała z kopert, a następnie po uważnej lekturze, która zawstydziłaby F. R, Leavisa, odniosła je i pieczołowicie umieściła z powrotem w archiwum. To, co znalazła w opa-trzonych kolorowymi znaczkami lotniczych kopertach, nie wprawiło jej bynajmniej w radosny nastrój. Jej mentor miał nowego protegowanego. Marcus i Magid. Magid i Marcus. To nawet brzmiało lepiej. Podobnie jak Watson i Crick brzmiało lepiej niż Watson, Crick i Wilkins. John Donnę napisał w jednym z wierszy, że „listy łączą dusze bardziej niż pocałunki”, i była to prawda; Irie poważnie zaniepokoiła taka zażyłość, taka atramentowo- papierowa unia dwojga ludzi, jaka się zrodziła pomimo dzielącej ich odległości. Żadne listy miłosne nie mogły być bardziej żarliwe. Żadna namiętność bardziej odwzajemniana - i to od samego początku. Pierwsze listy, przepełnione bezgraniczną radością z wzajemnego rozpoznania w sobie bratnich dusz, nudne dla wścibskich chłopców z poczty w Dhace, a oszałamiające dla Irie, dla samych autorów były czymś wręcz fascynującym: Mam wrażenie, jakbym znał Cię od zawsze; gdybym byt hindusem, uznałbym, że spotkaliśmy się w jakimś poprzednim życiu. - Magid Myślisz podobnie jak ja. Jesteś precyzyjny. Podoba mi się to. - Marcus Wyjaśniasz to tak świetnie i wyrażasz moje myśli lepiej, niż mnie się to kiedykolwiek udało. Jaki impuls jest najważniejszy w moim pragnieniu studiowania prawa, w mojej tęsknocie, by poprawić los mojego nieszczęsnego kraju, który pada ofiarą rozmaitych przelotnych kaprysów Boga, każdego huraganu i każdej powodzi? Co jest podstawą, jakie marzenie scala te ambicje? Marzenie, by nadać światu sens. By wyeliminować to, co przypadkowe. - Magid Potem nastąpił okres wzajemnej admiracji. Który trwał dobrych parę miesięcy. To, nad czym pracujesz, Marcus - te nadzwyczajne myszy - to prawdziwa rewolucja. Zgłębiając tajniki dziedziczonych cech, docierasz bez wątpienia prosto do sedna ludzkiego losu, i to w sposób tak zarazem dramatyczny i dogłębny jak poeta, tyle że Ty jesteś uzbrojony w coś niezwykle istotnego, czego żaden poeta nie ma: w prawdę. Jestem pełen podziwu dla wizjonerskich idei i dla wizjonerów. Dla takich ludzi jak Marcus Chalfen. Uważam za zaszczyt to, że mogę nazwać Cię przyjacielem. Dziękuję Ci z całego serca za tak zdumiewającą - i chwalebną - troskę o dobro mojej rodziny. - Magid Zdumiewa mnie ta cala cholerna wrzawa wokół idei klonowania. Klonowanie (a mogę Ci powiedzieć, że jesteśmy go bliżsi niż dalsi) jest po prostu rozciągniętym w czasie procesem rodzenia bliźniąt i nigdy w życiu nie spotkałem pary bliźniaków, która byłaby mocniejszym argumentem przeciw genetycznemu determinizmowi niż Ty i Millat. W każdej dziedzinie, gdzie u niego czegoś nie dostaje, Ty masz to w nadmiarze - żałuję, że to stwierdzenie nie działa w obie strony, ale gorzka prawda jest taka, że on nie ma w nadmiarze niczego, oprócz zdolności zaklinania gumy od majtek mojej żony. - Marcus I wreszcie były plany na przyszłość, plany robione na ślepo i z pośpiechem ludzi zadurzonych, co przypominało zaoczną decyzję jakiegoś angielskiego dupka poślubienia stupięćdziesięciokilogramowej mormon-ki, bo jej głos wydał mu się przez telefon seksowny. Musisz jak najszybciej przyjechać do Anglii, najpóźniej w pierwszych miesiącach 1993 roku. Sam wyłożę trochę gotówki, jeśli będzie to konieczne. Będę mógł zapisać Cię do miejscowej szkoły, gdzie na pewno zdasz pomyślnie wszelkie egzaminy, a potem wyślemy Cię w ekspresowym trybie do kuźni talentów, jaką sobie wymarzysz (choć oczywiście wybrać możesz tylko jedną), i kiedy już tam będziesz, szybko dorośniesz na tyle, żeby znaleźć się w palestrze, ja zaś zyskam w ten sposób prawnika, który będzie walczył o moje sprawy. Moja Mysz Przyszłości® potrzebuje lojalnego rzecznika. Spiesz się zatem, bracie. Nie mam do dyspozycji całego tysiąclecia. - Marcus Ostatni list Marcusa, nie ostatni w ogóle, ale ostatni, jaki Irie zdołała „przełknąć”, zawierał taki akapit: U mnie wszystko po staremu, jeśli nie liczyć tego, że moje papiery są w idealnym porządku, dzięki Irie. Spodoba Ci się: jest rozgarniętą dziewczyną i ma fantastyczny biust... Stwierdzam z przykrością, że nie rokuje wielkich nadziei, jeśli idzie o jej aspiracje naukowe, zwłaszcza na polu mojej biotechnologii, której najwyraźniej pragnie się oddać całym sercem... jest na swój sposób bystra, ale najlepiej radzi sobie z pracami pomocniczymi, z czarną robotą - może zostanie asystentką w laboratorium. Nie potrafi natomiast myśleć koncepcyjnie, w tym jest do niczego. Mogłaby, jak sądzę, spróbować sil w medycynie, ale nawet tam trzeba trochę więcej tupetu... Może więc nasza Irie zostanie dentystką (miałaby okazję przynajmniej zadbać o własne zęby), co jest bez wątpienia solidną profesją, ale taką, której ty, mam nadzieję, będziesz unikał... Właściwie Irie nie poczuła się obrażona. Trochę popłakała w poduszkę, ale szybko jej przeszło. Była, podobnie jak jej ojciec i matka, wielką im-prowizatorką i potrafiła się znaleźć w każdej nowej sytuacji. Nie może zostać korespodentem wojennym? No to zostanie kolarzem. Nie może uprawiać kolarstwa? To będzie składać papier. Nie może zasiąść obok Chrystusa wraz ze stu czterdziestoma czterema tysiącami wybranych? No to dołączy do tej wielkiej rzeszy, która nie dostąpi tego zaszczytu. Będzie jej z nimi ciężko? To wyjdzie za mąż za Archiego. Tak więc list nie zdenerwował jej aż tak bardzo. Pomyślała tylko: w porządku, będę dentystką. Dentystką. W porządku. * Tymczasem Joyce usunęła się w cień, usiłując jakoś rozwiązać problemy Millata z białymi kobietami. Które to problemy były nader liczne. Wszystkie kobiety, o różnych odcieniach skóry, od czarnych jak noc po albinoski, należały do Millata. Wsuwały mu do ręki numery telefonów, obciągały mu w publicznych miejscach, przepychały się przez zatłoczone bary, żeby postawić mu drinka, ciągnęły go do taksówek, szły za nim do domu. Cokolwiek to było - rzymski nos, oczy jak ciemna toń morska, czekoladowa skóra, włosy jak czarny jedwab, a może po prostu sam jego zapach - działało na nie jak cholera. No, nie bądźcie zazdrośni. Nie ma sensu. Zawsze byli i zawsze będą ludzie, którzy po prostu emanują seksem (wydychają seks, wypacają seks.) Kilka pierwszych z brzegu przykładów: młody Brando, Madonna, Kleopatra, Pam Grier, Valentino, dziewczyna imieniem Tamara, która mieszka naprzeciw londyńskiego hipodromu, dokładnie w środku miasta, Imran Khan, Dawid Michała Anioła. Nie da się zwalczyć tego rodzaju cudownej, wszechogarniającej potęgi, bo nie zawsze tkwi ona w symetrii czy urodzie samej w sobie (Tamara ma nieco krzywy nos), nie ma też sposobu, żeby tę cechę nabyć. Tu nasuwa się na myśl najstarsze amerykańskie powiedzonko odnoszące się do ekonomii, polityki i sfery romantycznej: albo to masz, albo n i e. I Millat to miał. W nadmiarze. Miał do wyboru cały świat, pełny asortyment apetycznych dziewcząt i kobiet, Tajki i Tongijki, dziewczyny z Zanzibaru i Zurychu, a prawdziwa panorama dostępnych i chętnych cipek rozciągała się we wszystkie strony, daleko jak okiem sięgnąć. Można by się logicznie spodziewać, że człowiek posiadający taki naturalny dar będzie się pławił w uciechach z ogromną liczbą rozmaitych kobiet i eksperymentował w tym zakresie na całego. A jednak M. L ograniczał się niemal wyłącznie do białych protestantek w wieku od piętnastu do dwudziestu ośmiu lat, mieszkających na obszarze zachodniego Hamp- stead i okolic. Początkowo Millat ani nie przejmował się tą sytuacją, ani nie uważał jej za coś niezwykłego. Szkoła była pełna dziewczyn, które odpowiadały tym ogólnym kryteriom. Według rachunku prawdopodobieństwa, jako jedyny chłopak w Glenard Oak, z którym warto się było dymać, mógł skończyć na ich masowym przerobie. A z Kariną Cain, jego obecną ukochaną, było naprawdę przyjemnie. Zdradzał ją tylko z trzema innymi (Alexandra Andrusier, Polly Houghton, Rosie Dew) i to samoogranicze-nie było jego wielkim osobistym sukcesem. Zresztą Karina Cain była inna. Z Kariną Cain był nie tylko seks. Lubił ją i ona lubiła jego, a poza tym miała wielkie poczucie humoru, co zakrawało na cud, i dodawała mu otuchy, kiedy był w dołku, a on na swój sposób troszczył się o nią, przynosząc jej kwiaty i różne drobiazgi. Zarówno rachunek prawdopodobieństwa, jak szczęśliwy traf sprawiły, że Millat czuł się z nią szczęśliwszy niż zwykle. Tak zatem wyglądały sprawy. Tyle że SROM patrzył na to inaczej. Pewnego wieczoru, kiedy Karina podrzuciła go renówką matki na spotkanie SROM-u, brat Hifan i brat Tyrone ruszyli przez ratusz Kilburn w jego stronę jak dwie góry, które postanowiły iść do Mahometa. Stanęli groźnie nad Millatem. - Cześć, Hifan, cześć Tyrone, co macie takie skwaszone gęby? Ale bracia Hifan i Tyrone zamiast odpowiedzieć na to pytanie wręczyli mu broszurkę. Nosiła tytuł: Kto jest naprawdę wolny: siostry ze SROM-u czy siostry z Sobo? Millat podziękował im serdecznie i wetknął broszurkę do torby. - No i jak? - zapytali go po tygodniu. - Jak lektura, bracie Millat? A prawda wyglądała tak, że brat Millat nawet nie zajrzał do broszurki {szczerze mówiąc, wolał publikacje typu ‘Wielki amerykański diabeł: jak mafia z USA rządzi światem czy Nauka kontra Stwórca: nagie fakty), ale zorientował się, że dla braci Tyrone’a i Hifana sprawa jest ważna, więc skłamał, że ją przeczytał. Wyglądali na zadowolonych i dali mu następną. Ta nosiła tytuł: Wyzwolenie od lycry? Gwalt a świat zachodni. - Czy światło rozprasza już mrok wokół ciebie, bracie Millat? - zapytał z przejęciem brat Tyrone na kolejnym środowym spotkaniu. - Czy widzisz wszystko jaśniej? „Jaśniej” nie wydawało się Millatowi właściwym przysłówkiem. Nieco wcześniej wygospodarował trochę czasu, przeczytał obie broszurki i od tej pory doznawał dziwnych uczuć. W ciągu trzech krótkich dni Karina Cain, przemiła dziewczyna, która nigdy naprawdę go nie drażniła (a która, przeciwnie, sprawiała, że był szczęśliwy! Wniebowzięty!), zirytowała go bardziej niż w ciągu całego tego roku, kiedy się ciupciali. I nie było to zwykłe rozdrażnienie, ale głęboka, trudna do opanowania irytacja, którą odczuwał tak, jak odczuwa się swędzenie amputowanej kończyny. A do tego nie potrafił powiedzieć, dlaczego tak się dzieje. - O tak, bracie - odpowiedział, kiwając głową i szczerząc zęby do Tyrone’a, - Wszystko jest, bracie, jasne jak kryształ. Jak kryształ. Brat Tyrone odpowiedział skinieniem głowy. Millatowi było przyjemnie, że Tyrone’owi też najwyraźniej jest przyjemnie. Czuł się tak, jakby uczestniczył na jawie w jakimś filmie o mafii, Bondzie albo czymś podobnym. Stali tak sobie obaj w czarnych ubraniach i białych koszulach i kiwali wzajemnie głowami. „Wnoszę, że się rozumiemy”. - To jest siostra Aeyisha - powiedział brat Tyrone, poprawiając zieloną muszkę Millata i popychając go lekko w stronę ślicznej filigranowej czarnulki z migdałowymi oczami i wydatnymi kośćmi policzkowymi. - Afrykańska bogini. - Naprawdę? - zapytał Millat, na którym dziewczyna zrobiła spore wrażenie. - Skąd jesteś? - Z Clapham North - odparła siostra Aeyisha z nieśmiałym uśmiechem. Millat klasnął w dłonie. - O rany, to pewnie znasz Redback Cafe? Siostra Aeyisha, afrykańska bogini, rozpromieniła się. - Jasne, chodzę tam od stu lat! Ty też? - Jasne! Strasznie fajne miejsce. Może się tam kiedyś trafimy. Miło było cię poznać, siostro. Bracie Tyrone, muszę zmykać, czeka na mnie dziewczyna. Brat Tyrone wyglądał na zawiedzionego. Zdążył jeszcze na odchodnym wcisnąć Millatowi do ręki kolejną broszurkę i nie puścił jego dłoni, dopóki papier nie zaczął wilgotnieć od potu. - Mógłbyś być świetnym przywódcą, Millat - powiedział (dlaczego wszyscy mu to ciągle powtarzali?), patrząc najpierw na niego, a potem na Karinę Cain, która, z pagórkami piersi widocznymi w oknie samo-chodu, trąbiła klaksonem na Millata. - Ale na razie jesteś człowiekiem tylko w połowie. My potrzebujemy całego. - Tak, fantastycznie, dzięki, ty też, bracie - powiedział Millat, rzucając okiem na broszurkę i otwierając drzwi samochodu. - Na razie. - Co to jest? - zapytała Karina Cain, wyciągając rękę, żeby otworzyć mu drzwi, i patrząc na wilgotny papier w jego dłoni. Millat instynktownie wsunął broszurkę do kieszeni. Był to dziwny gest. Zwykle pokazywał Karinie wszystko. Teraz samo jej pytanie wydało mu się jakimś nieprzyjemnym zgrzytem. I co ona włożyła? Ten sam odsłaniający pępek top, co zawsze. Ale czy nie był jakiś krótszy? Czy sutki nie odznaczały się wyraźniej i czy nie było w tym ostentacji? - Nic - odpowiedział opryskliwie. Nie było to jednak bynajmniej takie nic. Tyrone dał mu ostatnią broszurkę z serii poświęconej kobietom Zachodu: Prawo do nagości; naga prawda o zachodnim seksualizmie. A skoro już mowa o nagości, trzeba powiedzieć, że Karina Cain miała ładne ciało, kremową karnację, szczupłe ręce i nogi. I podczas weekendów lubiła się ubrać w coś, co te walory eksponowało. Millat zwrócił na nią po raz pierwszy uwagę na jakimś kameralnym przyjęciu, gdzie zobaczył błysk srebrzystych szortów, srebrzystego stanika i nagą wypukłość brzucha pomiędzy nimi, ozdobioną jeszcze jednym kawałkiem srebra umieszczonym w pępku. Było coś niezwykle zachęcającego w tym małym brzuszku Kariny Cain. Ona go nienawidziła, ale Millat uwielbiał. Był zachwycony, kiedy nosiła ciuchy, które go odsłaniały. Teraz jednak dzięki broszurkom widział wszystko jaśniej. Zaczął zauważać, co ma na sobie i w jaki sposób patrzą na nią inni mężczyźni. Kiedy o tym napomknął, odpowiedziała: „Och, nienawidzę tego. Tych wszystkich obleśnych starych facetów”. Millat miał jednak wrażenie, że Karina ich prowokuje, że w rzeczywistości chce, żeby mężczyźni na nią patrzyli, że - jak to sugerował tekst Prawa do nagości - „prostytuowała się, wystawiając swą nagość na spojrzenia samców”. Zwłaszcza białych samców. Bo tak przecież wyglądały relacje między mężczyznami i kobietami Zachodu. Lubili robić wszystko publicznie. Im więcej o tym myślał, tym bardziej go to wkurzało. Dlaczego nie może się trochę zakryć? Na kim chce zrobić wrażenie? Afrykańskie boginie z Clapham North szanowały się, dlaczego nie mogła się szanować Karina Cain? „Nie mogę cię szanować” - wyjaśniał jej ostrożnie, starając się, żeby powtórzyć wszystko tak, jak było napisane - „jeśli ty nie szanujesz samej siebie”. Karina Cain odpo-wiedziała, że ona się szanuje, ale nie przekonała Millata. Co mogło się wydawać dziwne, zważywszy, że nigdy nie przyłapał Kariny Cain na kłamstwie; to było do niej niepodobne. Kiedy szykowali się, żeby gdzieś iść, mówił: „Nie ubierasz się dla mnie, ubierasz się dla wszystkich!”. Na co Karina odpowiadała, że nie ubiera się ani dla niego, ani dla nikogo, ale dla samej siebie. Gdy zaśpiewała Sexual Healing w pubie karaoke, powiedział: „Seks to rzecz intymna, pomiędzy mną i tobą; to nie jest coś dla wszystkich”. Karina odparła, że ona śpiewała o seksie, a nie uprawiała seksu na oczach bywalców pubu Pod Szczurem i Marchewką. Kiedy się kochali, mówił: „Nie rób tego w ten sposób... nie oddawaj mi się jak dziwka. Nie słyszałaś nigdy 0 stosunkach przeciwnych naturze? Zresztą wezmę cię, kiedy będę chciał. 1 dlaczego nie możesz być damą, nie wydawaj z siebie takch odgłosów!”. Karina uderzyła go w twarz i długo płakała. Powiedziała, że nie wie, co się z nim dzieje. Problem w tym, pomyślał Millat, kiedy wyszedł, trzaskając drzwiami tak, że o mało nie wypadły z zawiasów, że ja też tego nie wiem. I po tej kłótni nie odzywali się do siebie przez pewien czas. Jakieś dwa tygodnie później wziął jedną zmianę w restauracji Pałace, żeby trochę dorobić, i podjął temat z Shiva, nowo zwerbowanym członkiem SROM-u i jego wschodzącą gwiazdą. - Nie mów mi o białych kobietach - jęknął Shiva, zastanawiając się, ilu jeszcze pokoleniom Iqbalow będzie musiał udzielać tych samych rad. - Dla mnie szczytem jest to, że na Zachodzie kobiety są mężczyznami! To znaczy kierują się tymi samymi żądzami i popędami co mężczyźni - i chcą tego przez cały pieprzony czas. I ubierają się tak, jakby chciały, żeby wszyscy wiedzieli, że one tego chcą. Czy tak powinno być? No sam powiedz. Ale zanim debata zdążyła się rozwinąć, wszedł Samad, szukając chut-neya z mango, i Millat wrócił do krajania jarzyn. Tego samego wieczoru po pracy zobaczył przez szybę w kawiarni przy Picadilly poważną, okrągłolicą jak księżyc Induskę, która z profilu przypominała mu nieco jego matkę z czasów młodości. Miała na sobie czarny golf i czarne spodnie, a oczy kryły się częściowo za zasłoną długich czarnych włosów. Jej jedyną ozdobą były czerwone znaczki mhendi na dłoniach. Siedziała sama. Z tym samym bezmyślnym tupetem, z jakim zagadywał panienki z dyskoteki, z bezczelnością faceta, który nie ma żadnych oporów, zaczepia-jąc nieznajome kobiety, Millat wszedł do kawiarni i zaczął recytować z pamięci ostatnią stronę Prawa do nagości, w nadziei, że właśnie ona zrozumie. O pokrewieństwie dusz, o szacunku do samej siebie, o kobietach, które dostarczają „wizualnej przyjemności” jedynie ukochanym mężczyznom. - Nazywa się to wyzwoleniem przez czador, prawda? Posłuchaj, o, tu: „Wolna od taksujących męskich spojrzeń i ignorująca standardy atrakcyjności kobieta może być tym, kim w istocie jest, odrzucając swój wizerunek, który przedstawia ją jako symbol seksu i obiekt pożądania, połeć mięsa na półce, który można dotykać i oglądać”. Tak właśnie myślimy - powiedział, niepewny, czy tak właśnie myśli. - Takie jest nasze zdanie - powiedział, niepewny, czy to rzeczywiście jego zdanie. - Bo widzisz, reprezentuję organizację... Kobieta skrzywiła się i położyła palec wskazujący na wargach. - Ach, mój drogi - powiedziała ze smutkiem, pełna podziwu dla jego urody. - Czy jak ci zapłacę, dasz mi spokój? A potem pojawił się jej przyjaciel, zaskakująco wysoki Chińczyk w skórzanej kurtce. Wystraszony nie na żarty Millat postanowił iść do odległego o osiem mil domu pieszo, startując z Soho i gapiąc się po drodze na długonogie kurwy, rozprute w kroczu majtki i boa ze strusich piór. Zanim doszedł do Marble Arch, ogarnęła go taka wściekłość, że zadzwonił do Kariny Cain z budki telefonicznej pokrytej rysunkami cycków i dup (kurwy, kurwy, kurwy) i brutalnie z nią zerwał. Nie przejmował się innymi dziewczynami, które bzykał (Alexandra Andrusier, Polly Houghton, Rosie Dew), bo były zwykłymi wystrojonymi kurwiszczami. Ale z Kariną Cain rzecz wyglądała inaczej, bo ona była jego miłością, a jego miłość powinna była należeć tylko do niego i do nikogo innego. Pilnowana jak żona Liotty w Chłopcach z ferajny czy siostra Ala Pacino w Czlowieku z blizną. Traktowana jak księżniczka. I powinna się zachowywać jak księżniczka. Na wieży. Ukryta. Szedł teraz wolniej, powłócząc nogami, bo nie miał do kogo iść; przy Edgware Road nadział się na grupkę starych, grubych facetów, którzy zaczęli wołać na jego widok: - Patrzcie, Millat, mały Millat dziwkarz! Millat Książę Jebaków! Taki ważniak, że nie chce od nas nawet dymka! Odpowiedział na te zaczepki zrezygnowanym, smętnym uśmiechem. Przy chwiejących się, wystawionych na chodnik stolikach ludzie palili nargile, jedli pieczone kurczaki (halal) i popijali absynt z przemytu. Przyglądał się zakwefionym kobietom, które przemykały pośpiesznie ulicami jak zaaferowane czarne duchy, dokonując nocnych zakupów i szukając swych zabłąkanych mężów. Millat lubił się im przyglądać: żywa gestykulacja, niezwykły kolor wymownych oczu, wybuchy śmiechu wydobywającego się z niewidocznych ust. Przypomniał sobie coś, co powiedział mu kiedyś ojciec, w czasach, kiedy jeszcze z sobą rozmawiali. „Nie poznasz, co to erotyka, Millat, nie poznasz, co to pożądanie, mój drugi synu, dopóki nie siądziesz przy Edgware Road z bulgoczącą fajką, i nie postarasz się zobaczyć oczyma wyobraźni, co kryje się za tym hadżibem, co jest pod tą wspaniałą, czarną jak aksamit szatą”. Jakieś sześć godzin później Millat pojawił się w kuchni Chalfenów, bardzo, bardzo pijany, zapłakany - i agresywny. Roztrzaskał zbudowaną przez Oscara z klocków lego remizę strażacką i rzucił ekspresem do kawy o ścianę. A potem zrobił to, na co Joyce czekała od dwunastu miesięcy. Poprosił ją o radę. Wydawało się, że upłynęły im całe miesiące przy tym kuchennym stole od chwili, kiedy Joyce wyprosiła wszystkich z kuchni i przeczytała mu zebrany materiał, zacierając nerwowo dłonie; przez cały czas zapach trawki mieszał się z aromatem unoszącym się nad kolejnymi filiżankami parującej poziomkowej herbaty. Bo Joyce naprawdę go kochała i chciała mu pomóc, ale jej rady były bardzo długie i zawile. Naczytała się wcześniej sporo na ten temat i doszła do wniosku, że Millat jest najwyraźniej przepełniony odrazą do samego siebie i nienawidzi swej rasy, ma prawdopodobnie mentalność niewolnika, a może kompleks koloru skóry, który wiąże się prawdopodobnie z osobą matki (miał znacznie ciemniejszą skórę niż ona), lub być może ożywia go pragnienie samounicestwienia przez rozpuszczenie się w białych genach albo też nie potrafi funkcjonować w dwóch przeciwstawnych kulturach... tak jest z sześćdziesięcioma procentami przybyszów z Azji... dziewięćdziesiąt procent muzułmanów odczuwa z kolei... i jest faktem powszechnie znanym, że azjatyckie rodziny bywają często... ze względu na hormony chłopcy są bardziej podatni... a psychoterapeutka, którą ona mu załatwi, jest naprawdę bardzo miła, trzy razy w tygodniu i nie martw się o pieniądze... i nie przejmuj się Joshuą i jego dąsami... i, i, i. Oszołomiony haszem i skołowany rozmową Millat przypomniał sobie, że kiedyś tam, dawno, mia! dziewczynę, Karinę Jakąśtam, którą lubił. A ona lubiła jego. I miała wielkie poczucie humoru, co zakrawało na cud, i dodawała mu otuchy, kiedy był w dołku, a on na swój sposób troszczył się o nią, przynosząc jej kwiaty i różne drobiazgi. Teraz wydała mu się tak odległa jak chłopięce zabawy i dzieciństwo. I to wszystko. W domu Jonesów pojawił się nowy kłopot. Irie miała wkrótce stać się pierwszą z rodziny Bowdenów i Jonesów (być może, jeśli wszystko się ułoży, jak Bóg da, trzymajcie kciuki), która pójdzie na studia. Egzaminy miała zdawać z chemii, biologii i religioznawstwa. Chciała studiować stomatologię, co wszystkim się bardzo podobało (co za prestiż! ponad dwadzieścia tysięcy funtów rocznie!), ale chciała też wziąć na jeden rok „wolne”, żeby pojechać do Indii lub do Afryki (Malaria! Nędza! Tasiemce!), co doprowadziło do trzymiesięcznej otwartej wojny pomiędzy nią i Clarą. Jedna strona chciała pieniędzy i pozwolenia, druga była zdecydowana nie dać ani jednego, ani drugiego. Konflikt miał charakter przewlekły i ostry, a wszyscy mediatorzy odchodzili z niczym (Jak ta kobieta coś sobie postanowi, to nie przekona jej żaden argument - Sa-mad) albo byli wciągani do słownych utarczek (Dlaczego nie miałaby jechać do Bangladeszu, skoro tak jej się podoba? Chcesz powiedzieć, że mój kraj nie jest dostatecznie dobry dla twojej córki? - Alsana). Ów pat by! tak głęboki, że dokonano podziału terytorium: Irie zawładnęła swoją sypialnią i poddaszem, uchylający się od zajęcia stanowiska Archie zadowolił się wolnym kątem, telewizorem i anteną satelitarną, Clara zaś wzięła całą resztę. Łazienka pozostawała w strefie wspólnego użytkowania. Drzwi się zatrzasnęły. Czas rozmów się skończył. Dwudziestego piątego października 1991 roku o godzinie pierwszej w nocy Irie przypuściła nocny szturm. Wiedziała z doświadczenia, że jej matka jest najbardziej bezbronna, kiedy znajdzie się w łóżku; około północy mówiła cichutko jak dziecko, lekko sepleniąc wskutek zmęczenia; to właśnie wtedy były największe szansę, żeby wywalczyć to, czego się pragnęło: kieszonkowe, nowy rower, zgodę na późniejsze powroty do domu. Była to taktyka tak wyeksploatowana, że aż do tej pory Irie, szykując się do zażartej i długiej dyskusji z matką, nie brała jej pod uwagę. Ale nie miała lepszego pomysłu. - Irie? S-so ty wyprawiasz... Przesież to środek nosy... Wrasaj do łóżka... Irie otworzyła szerzej drzwi, wpuszczając do sypialni więcej światła z holu. Archie wtulił mocniej głowę w poduszkę. - Do cholery, kochanie, jest pierwsza nad ranem! Niektórzy muszą jutro iść do pracy! - Chcę porozmawiać z mamą - powiedziała Irie twardo, podchodząc do łóżka. - Nie rozmawia ze mną w ciągu dnia, więc jestem zmuszona... - Irie, proszę... Jestem skonana... Próbuję się trochę przespać... - Ja nie tylko chcę mieć rok wolnego, ja tego potrzebuję. To bardzo ważne - jestem młoda, muszę zdobyć trochę doświadczeń. Tkwię na tym cholernym przedmieściu całe swoje życie. Tu wszyscy są tacy sami. Chcę jechać i zobaczyć ludzi z innego świata... Tak robi Joshua i j e g o rodzice popierają go w tym. - Ale my nie możemy sobie na to, cholera, pozwolić - powiedział gderliwie Archie, wynurzając się spod kołdry. - Nie jesteśmy wielkimi naukowcami. - Nie zależy mi na pieniądzach - znajdę sobie jakąś pracę albo coś. Potrzebna mi wasza zgoda! Obojga. Nie chcę przez pół roku zadręczać się codziennie z dala od domu tym, że jesteście na mnie źli. - To nie zależy ode mnie, kochanie. Jeśli twoja matka... - Tak jest, tato. Dziękuję ci za potwierdzenie tej cholernej oczywistości. - W porządku - rzekł obrażonym tonem, odwracając się do ściany. - Wobec tego zachowam swoje komentarze dla siebie... - Och, tato, nie chciałam... Mamo? Mogłabyś usiąść i mówić do mnie normalnie? Próbuję z tobą rozmawiać? Mam takie wrażenie, jakbym mówiła sama do siebie? - powiedziała Irie z absurdalną intonacją, bo był to rok, w którym mydlane opery z antypodów nauczyły całe pokolenie młodych Anglików intonować wszystko jak pytanie. - Słuchaj, potrzebuję twojej zgody, okej? Nawet po ciemku Irie widziała nachmurzoną minę Clary. - Zgody na so? Na to, żebyś jechała i gapiła się na tych biednych czarnych? „Doktor Livingstone, jak mniemam?” i tak dalej? To tego się nauczyłaś od tych całych Chalfenów? Bo jeśli o to ci chodzi, to możesz to zrobić tu na miejscu. Po prostu usiądź i przez pół roku gap się na mnie! - Wcale nie o to chodzi! Ja po prostu chcę zobaczyć, jak żyją inni ludzie! - I przy okazji daś się zabić. Dlaczego nie pójdziesz do sąsiadów - tam są „inni ludzie”. Idź i zobacz, jak oni żyją. Rozwścieczona Irie chwyciła za gałkę od łóżka i przeszła na tę jego stronę, po której leżała matka. - Usiądź i mów normalnie, nie tym śmiesznym głosikiem małej dziew... Nie dokończyła, bo zimna woda z kopniętej po ciemku szklanki chlusnęła jej na stopę i na dywan. Irie poczuła nagle, jakby coś ją ugryzło. - Au! - Na miłość boską - jęknął Archie i zapalił nocną lampkę. - Co tam znowu? Irie spojrzała tam, gdzie ją zabolało. To był zdecydowanie chwyt poniżej pasa. Sztuczna szczęka bez zwykłej oprawy ust zaatakowała duży palec jej prawej stopy. - A niech to szlag! Co to jest, do jasnej cholery? Pytanie było niepotrzebne, bo zanim wybrzmiało, Irie wszystko skojarzyła. To stąd to nocne seplenienie. Stąd idealna równość i biel zębów za dnia. Clara pośpiesznie wychyliła się z łóżka i capnęła protezę, a ponieważ było za późno na jakikolwiek kamuflaż, położyła ją na nocnym stoliku. - Zadowolona? - zapytała znużonym głosem. (Nie zamierzała zatajać tego, że ma sztuczne zęby; po prostu nigdy nie było okazji, żeby o tym córce powiedzieć). Ale Irie miała szesnaście lat, a w tym wieku wszystko wydaje się taktyką i wyrachowaniem. Dla Irie był to jeszcze jeden punkt w bogatym rejestrze hipokryzji i fałszu, jeszcze jeden przykład talentu Jonesów-Bow-denów do zatajania różnych historii, których nigdy się nie opowiadało lub które, nigdy niewyjaśnione do końca, pozostawały niesprawdzonymi pogłoskami, co może byłoby nawet i dobre, gdyby nie to, że codzienność zaśmiecały same poszlaki i niejasne aluzje; odłamek w nodze Ar-chiego... zdjęcie dziwnego, białego dziadka Durhama... imię Ophelia zawsze łączone ze słowem „dom wariatów”... kask motocyklowy i staroświecki błotnik... zapach smażeniny z O’Connella... blade wspomnienie nocnej jazdy samochodem i pożegnania z małym chłopcem na lotnisku... listy ze szwedzkimi znaczkami, Horst Ibelgaufts, w razie niemożności doręczenia zwrócić do nadawcy... Ach, jakże splątaną sieć snujemy. Millat miał rację: ich rodzice byli ludźmi okaleczonymi, bez władzy w rękach, bez zębów. Wiedzieli mnó-stwo rzeczy, które chciałoby się wiedzieć, lecz które były zbyt przerażające, żeby ich słuchać. Ale ona, Irie, była już tym wszystkim zmęczona. Miała serdecznie dość tego, że nigdy nie mogła poznać całej prawdy. Postanowiła zwrócić wszystko nadawcy. - No, nie bądź taka zaszokowana, kochanie - powiedział Archie pojednawczo. - To tylko głupie zęby. A więc teraz już wiesz. Świat się nie kończy. Ale w pewnym sensie był to koniec świata. Irie miała dość. Wróciła do swojego pokoju, spakowała do dużego plecaka zeszyty i zapas ubrań i narzuciła na nocną koszulę gruby płaszcz. Przez ułamek sekundy pomyślała o Chalfenach, ale wiedziała już przecież, że nie znajdzie tam odpowiedzi, tylko jeszcze jedno miejsce ucieczki. Zresztą byt tam tylko jeden pokój gościnny i zajmował go Millat. Irie wiedziała, dokąd ma iść: musiała dotrzeć do samego sedna, do którego o tej nocnej porze mógł ją zawieźć tylko autobus linii 17 z siedzeniami udekorowanymi kałużami wymiocin. Musiała tłuc się czterdzieści siedem przystanków, zanim zajechała na miejsce. W końcu jednak dotarła do celu. - Chryste Panie - wymamrotała Hortense, stając w progu z wałkami we włosach i z zaspanymi oczami.-Irie Ambrosia Jones, czy to naprawdę ty? 15. Chalfenizm kontra boivdenizm Oczywiście, że była to Irie Jones. Sześć lat starsza niż wtedy, kiedy widziały się ostatni raz. Wyższa, tęższa, z biustem i bez włosów, w domowych kapciach ledwie widocznych spod długiego flauszowego płaszcza. I była to Hortense Bowden. Sześć lat starsza, niższa, tęższa, z biustem na brzuchu i bez włosów (choć zadawała sobie niezrozumiały trud nakręcania włosów peruki na wałki), w kapciach domowych ledwie widocznych spod długiej, pikowanej, różowiutkiej podomki. Prawdziwa różnica polegała jednak na tym, że Hortense miała osiemdziesiąt cztery lata. Nie była zasuszoną staruszeczką, ale kobietą zaokrągloną i krzepką, z tak napiętą na podkładzie tłuszczu skórą, że jej naskórek miał duże problemy z wytwarzaniem zmarszczek. Osiemdziesiąt cztery lata to jednak nie siedemdziesiąt siedem ani sześćdziesiąt trzy; kiedy ma się osiemdziesiąt cztery lata, nie czeka nas już nic oprócz śmierci i jest to prawda aż nudna w swojej natarczywej oczywistości. Dla Irie ta nuda nigdy nie była tak widoczna jak teraz. Ten wyraz oczekiwania, lęku i błogosławionej ulgi. Chociaż jednak różnice były widoczne, schodząc do podziemnego mieszkania Hortense, Irie doznała wstrząsu, jaki wywołuje wrażenie obcowania z czymś doskonale znajomym i niezmienionym w żadnym szczególe. Dawniej regularnie odwiedzała babcię, potajemnie wpadała tu z Ar-chiem, kiedy matka była w szkole, i zawsze wychodziła z czymś niezwykłym: z marynowanym rybim łbem, pierożkami z chilli > tekstem psalmu, abstrakcyjnym dla niej, ale zapadającym w pamięć. Potem, po pogrzebie Darcusa w 1985 roku, dziesięcioletnia Irie zaniechała tych towarzyskich wizyt, a ostatecznie położyła im kres Clara. Jednak Irie wciąż dostawała krótkie liściki na papierze w linię, z odbitką „Strażnicy” wsuniętą do środka. Czasami, patrząc na twarz matki, widziała babkę: te same wydatne kości policzkowe, te same kocie oczy. Ale nie widziały się od sześciu lat. Jeśli chodziło o sam dom, Irie wydawało się, że minęło zaledwie sześć sekund. Tak samo mroczny, tak samo zawilgocony, wciąż pod ziemią. Nadal udekorowany setkami świeckich figurek (Kopciuszek w drodze na bal, pani Tiddlytum prowadzi wiewiórki na piknik); każda ustawiona na oddzielnej serwetce, wszystkie wesoło uśmiechają się do siebie, rozbawione tym, że znalazł się ktoś, kto zapłacił sto pięćdziesiąt funtów w piętnastu ratach za tak tandetne paskudztwa z porcelany i szkła. Wielki trzyczęściowy kilim, którego wyszywanie pamiętała Irie, wisiał teraz na ścianie nad kominkiem; pierwsza część tryptyku przedstawiała pomazańców siedzących na sądzie z Jezusem w niebiosach. Wszyscy mieli blond włosy i niebieskie oczy i byli tak promienni, jak tylko pozwalała na to tania włóczka Hortense. I patrzyli z góry na Wielki Tłum, który, choć nie tak szczęśliwy jak pomazańcy, swawolił w wiecznym raju na ziemi. Wielki Tłum patrzył z kolei ze współczuciem na bezbożników (zdecydowanie najliczniejszą grupę), martwych, złożonych w grobach jeden na drugim, jak sardynki. Brakowało tylko Darcusa (którego Irie tylko mgliście pamiętała, jako mieszankę jego własnego odoru i zapachu naftaliny oraz mokrej wełny); na swoim miejscu stał tylko jego wielki fotel, wciąż cuchnący, a przed nim telewizor, nadal włączony. - Irie, jak ty wyglądasz, córuchna! Nie masz nawet na sobie swetra - pewnie, dziecko, zmarzłaś na kość! Trzęsiesz się jak osika. Pokaż czoło. No tak, gorączka! Przychodzisz z gorączką do mojego domu? Było rzeczą niezmiernie ważną, żeby w obecności Hortense nigdy nie przyznawać się do choroby. Kuracja, jak w większości jamajskich domów, była zawsze bardziej bolesna niż dolegliwości. - Nie jestem chora. Nic mi nie jest... - Naprawdę? - Hortense położyła dłoń Irie na czole. - To gorączka, gorączka jak amen w pacierzu! Czujesz? Irie czulą. Była rozpalona jak piec. - Chono tu - Hortense porwała pled z fotela Darcusa i narzuciła go Irie na ramiona. - Idziemy do kuchni, usiądziesz i odsapniesz sobie. Kto to widział ganiać w taką noc w podszytym wiatrem płaszczyku! Napijesz się gorącego wywaru z woskowca, a potem migiem zapakuję cię do łóżka. Irie owinęła się cuchnącym pledem i poszła za Hortense do ciasnej kuchenki. - Pokaż no się. Hortense, wziąwszy się pod boki, oparła się o piec, - Wyglądasz jak śmierć na chorągwi. Jak się tu dostałaś? I znów trzeba było uważać, odpowiadając na to pytanie. Pogarda Hortense dla londyńskiej komunikacji miejskiej była czymś, co utrzymywało ją na starość w formie. Potrafiła wziąć jedno słowo, na przykład „pociąg”, i wysnuć z niego cały motyw melodyczny (Linia Północna), który rozwijał się w arię (Metro), rozkwitał efektownie (Kolejka Naziemna), po czym rozrastał się w całą operetkę (Potworności i wynaturzenia Brytyjskiej Komunikacji Kolejowej). - Nocnym autobusem linii 17. Na górze było zimno. Może się przeziębiłam. - Tu nie ma żadnego „może”, moja droga. I nie mam pojęcia, dlaczego przyjeżdżasz autobusem, jeśli to zabiera trzy godziny czekania na chłodzie, a kiedy się już wsiądzie, wszystkie okna są pootwierane i człowiek zamarza na śmierć. Hortense nalała na dłoń jakiegoś bezbarwnego płynu z plastikowego pojemniczka. - Chono tu. - Po co? - zapytała Irie podejrzliwie. - Co to jest? - Nic. Chodź tu. Zdejmij okulary. - Hortense zbliżyła się do niej ze skuloną dłonią. - Tylko nie do oka! Oczy mam zdrowe! - Przestań się ciskać. Nic ci nie robię z okiem. - Powiedz mi, co to jest - dopytywała się Irie, próbując dociec, dla którego otworu ciecz jest przeznaczona. Stulona dłoń dosięgnęła jej twarzy i Hortense zaczęła rozsmarowywać płyn od czoła do podbródka. - Auuu! To piecze! - Nalewka z liści woskowca - wyjaśniła Hortense rzeczowo. - Wypala gorączkę. Nie, nie spłukuj tego. Potrzymaj, żeby mogło zadziałać. Irie zacisnęła zęby i czekała, aż tortura ukłuć tysiąca szpilek zelżeje do połowy, a potem do jednej czwartej, aż wreszcie pozostało tylko wrażenie pieczenia i gorąca, zupełnie jak po siarczystym policzku. - A więc to tak - powiedziała Hortense, na dobre rozbudzona i triumfująca. - Widzę, że końcu uciekłaś od tej bezbożnicy. I złapałaś po drodze grypę! Ha! Nie wszyscy cię za to potępią, na pewno nie... Nikt nie wie lepiej ode mnie, co to za kobieta. Nie usiedzi w chałupie, tylko uczy się tych wszystkich izmów i schizmów na uniwerku, a mąż i córka w do- mu głodni i maga. Boże, nie dziwota, że zwiałaś. No dobrze... - westchnęła i postawiła na ogniu rondel. - Bo jest napisane: „I uciekać będziecie do doliny moich gór; albowiem dolina tych gór będzie sięgać aż do Acel. I będziecie musieli uciekać, tak jak uciekaliście z powodu trzęsienia ziemi za dni Uzzjasza, króla Judy. A Jehowa, mój Bóg, z całą pewnością przyjdzie, z nim zaś wszyscy święci”. Zachariasz 14, 5. W końcu ci dobrzy uciekną przed złem. Och, Irie Ambrosio... Wiedziałam, że w końcu przyjdziesz. Wszystkie dzieci Boga w końcu do niego wracają. - Babciu, ja nie przyszłam szukać Boga. Po prostu chcę się tu spokojnie pouczyć i zebrać myśli. Chciałabym zostać kilka miesięcy - co najmniej do Nowego Roku. Och, coś kiepsko się czuję. Mogę zjeść pomarańczę? - Tak, one wszystkie wracają w końcu do Pana - ciągnęła Hortense, mówiąc do siebie i wkładając gorzki korzeń woskowca do rondla. - To nie jest prawdziwa pomarańcza, córuchna. Te wszystkie owoce są plasti-kowate. Kwiaty też są plastikowate. Pan na pewno by nie chciał, żebym wydawała te marne pieniądze, jakie mam na życie, na nietrwałe dobra. Poczęstuj się daktylami. Irie skrzywiła się na widok pomarszczonego daktyla, który Hortense rzuciła na stół. - To mówisz, że zostawiłaś Archibalda z tą kobietą... Biedaczysko. Zawsze lubiłam Archibalda - powiedziała Hortense ze smutkiem, ścierając brunatny osad z filiżanek dwoma namydlonymi palcami. - Do niego samego nic nie miałam. Był zawsze takim spokojnym człowiekiem. Błogosławieni cisi. On mi zawsze wyglądał na cichego. Ale mnie się rozchodzi o zasadę, rozumiesz? Z połączenia czarnego z białym nigdy nic dobrego nie wyszło. Pan Jezus nigdy nie chciał takich mieszanek. Przez to była taka afera z dziećmi tych, co budowali wieżę Babel. On chciał, żeby wszyscy trzymali się oddzielnie. „Dlatego nadano mu nazw? Babel, gdyż tam Jehowa pomieszał język całej ziemi, i stamtąd Jehowa rozproszył ich po całej powierzchni ziemi”. Księga Rodzaju 11, 9. Kiedy się wszystko pomiesza, nigdy nie wyjdzie z tego nic dobrego. Tak nie mało być. Nie mówię o tobie - dodała po namyśle. - Ty jesteś chyba jedyną dobrą rzeczą, jaka z tego wynikła... Jezu, jakbym patrzyła w lustro. - Ujęła Irie za podbródek pomarszczonymi palcami. - Masz moją budowę, jesteś duża, nie? Biodra, uda i ras, i cycuszki. Moja matka była taka sama. Nawet imię masz po mojej matce. - Irie? - zapytała Irie, starając się usilnie słuchać, choć czuła, jak dławi ją wilgotny smog gorączki. - Nie, kochanie, Ambrosia. Napój, który daje życie wieczne. No dobrze - klasnęła w dłonie, jakby chwytając nimi w powietrzu kolejne pytanie Irie. - Spisz w stołowym. Przyniosę ci koc i poduszki, a porozmawiamy rano. Ja wstaję o szóstej, bo mam do załatwienia różne sprawy świadków, więc nie myśl, że będziesz spała dłużej niż do ósmej. Słyszysz mnie, córuchna? - Mmm. A co z dawnym pokojem mamy? Nie mogłabym spać tam? Hortense, zarzuciwszy sobie niemal Irie na plecy, poprowadziła ją do saloniku. - Nie, to niemożliwe. Bo wiesz, jest taka sytuacja... - powiedziała tajemniczo Hortense. - Musisz poczekać do wschodu słońca, to ci wytłumaczę. „Dlatego nie bójcie się ich; bo nie ma nic zakrytego, co nie zostałoby odkryte, ani tajemnego, co nie stałoby się znane”. To Mateusz 10, 26. * Zimowy poranek był jedyną przyjemną porą w tej suterenie. Między piątą i szóstą, kiedy słońce stało jeszcze nisko, światło wpadało przez frontowe okno, zalewało salonik żółtym światłem, zdobiło złotymi plamkami długi, wąski ogródek (siedem na trzydzieści stóp) i nadawało zdrowy odcień pomidorom. O szóstej rano człowiek mógł sobie niemal wmówić, że znajduje się w eleganckim letnim domku na kontynencie albo co najmniej w położonym na poziomie ulicy mieszkaniu w Torquay, a nie pod ziemią w Lambeth. Blask był taki, że nie można było dostrzec bocznicy kolejowej w miejscu, gdzie kończył się wąski pasek zieleni, ani przemykających codziennie chodnikiem ruchliwych nóg, które wzbijały kurz osiadający na szybach okratowanych okien. O szóstej wszystko było skąpane w białym świetle i tylko gdzieniegdzie kładły się głębokie cienie. Siedząc przy kuchennym stole i ściskając w dłoni kubek z herbatą, Irie spoglądała z ukosa na trawnik i widziała oczami wyobraźni winnicę, scenerię iście florencką, a nie chaotyczne zbiorowisko dachów Lambeth, widziała tajemniczego muskularnego Włocha, który zrywał dojrzałe grona i rozdeptywał je śniadymi stopami. Potem ów malowany słońcem miraż znikł i wszystko pochłonęła żarłoczna chmura. Pozostały tylko edwar-diańskie rozpadające się rudery. Bocznica nazwana imieniem jakiegoś nieostrożnego dziecka. Długi, wąski pasek ziemi przed domem, gdzie prawie nic nie rosło. I w tym pejzażu pojawił się wyblakły, rudowłosy mężczyzna o żałosnej posturze, w gumiakach na pałąkowatych nogach. Idąc ciężkim krokiem przez zamarznięte błocko, usiłował strząsnąć z obcasa resztki rozdeptanego pomidora. - To pan Topps - powiedziała Hortense i rzuciła się do drzwi. Miała na sobie ciemnobrązową suknię z odpiętymi haftkami, w dłoni trzymała kapelusz ozdobiony krzywo przypiętymi plastikowymi kwiatami. - Tak bardzo mi pomagał od śmierci Darcusa! Pociesza mnie w strapieniu i działa jak balsam na moją skołataną głowę. Pomachała mężczyźnie ręką, a on wyprostował się i odpowiedział jej tym samym. Irie przyglądała się, jak podnosi z ziemi dwie foliowe torby pełne pomidorów i kaczym krokiem idzie przez ogród w stronę kuchennych drzwi. -1 tylko jemu jednemu udało się tu cokolwiek wyhodować. W życiu nie widziałaś takiego urodzaju pomidorów! Przestań się gapić, Irie Ambrosia, i zapnij mi tę sukienkę. Prędko, zanim ci te gały wyjdą całkiem na wierzch. - On tu mieszka? - zapytała zdumiona Irie, zmagając się z haftkami, które nie chciały się dopiąć na obfitym biodrze Hortense. - Mieszka z tobą? - Nie w takim sensie, jak myślisz - obruszyła się Hortense. - Jest mi wielką podporą na starość. Od sześciu lat jest ze mną, niech go Bóg błogosławi i zbawi jego duszę. Podaj mi tę szpilkę. Irie podała jej długą szpilkę do kapelusza, która leżała na maselnicz-ce. Hortense wyprostowała plastikowe goździki i zaczęła wściekle dźgać nią kapelusz, aż przebiła gruby filc tak, że dwa cale srebrnego metalu sterczały jak z pruskiej pikielhauby. - No, coś taka zdziwiona - powiedziała Hortense. - To bardzo dobry układ. Kobieta potrzebuje chłopa w domu, inaczej nic nie idzie jak trzeba. Pan Topps i ja jesteśmy starymi żołnierzami Pana Boga. Kiedyś przed laty nawrócił się, został świadkiem i bardzo szybko poszedł w górę. Ja czekałam pięćdziesiąt lat, żeby być w Domu Królestwa Bożego czymś więcej niż sprzątaczką - dodała smętnie - ale oni nie chcą, żeby kobity wtrącały im się do spraw Kościoła. Za to pan Topps robi dla niego dużo i bardzo mi od czasu do czasu pomaga. To dusza człowiek. Ale jego rodzina to same podlece - dodała, zniżając konfidencjonalnie głos. - Jego ojciec to straszny człowiek, szuler i dziwkarz... więc po jakimś czasie zaproponowałam panu Toppsowi, żeby zamieszkał ze mną, bo po odejściu Darcusa tak tu się zrobiło pusto... To bardzo dobrze wychowany chłopiec. Ale nigdy się nie ożenił. Oddany bez reszty Kościołowi, a jakże. I przez całe te sześć lat mówi mi „pani Bowden”, nigdy inaczej. - Hortense westchnęła ledwie dosłyszalnie. - Nie wie nawet, co to znaczy zachować się nieprzystojnie. Pragnie w życiu jednego: zostać wybranym. Naprawdę go podziwiam. Tak bardzo się zmienił na lepsze. Teraz mówi tak wytwornie, nie masz pojęcia! I do tego jest bardzo dobry w hydraulice. No i co z twoją gorączką? - Już mi lepiej. Ostatnia haftka... No, gotowe. Hortense pośpieszyła do drzwi kuchennych, żeby otworzyć Ryanowi. - Ale babciu, dlaczego on mieszka... - Musisz coś zjeść - jak to mówią, nakarmić gorączkę, zagłodzić przeziębienie. Mam smażone pomidory z rajskimi bananami i rybę z wczorajszej kolacji. Podsmażę to i wstawię do mikrofali. - Mówi się chyba: zagłodzić gorącz... - Dzień dobry, panie Topps. - Dzień dobry, pani Bowden - odparł pan Topps, zamykając za sobą drzwi i wyswobadzając się z plastikowej peleryny, spod której ukazał się tandetny niebieski garnitur. Kołnierzyk koszuli zdobił złoty krzyżyk. - Mam nadzieję, że jest pani gotowa? Musimy być na miejscu punkt siódma. Jak na razie Ryan nie dostrzegł Irie, bo schylił się, żeby zeskrobać błoto z butów. Robił to niezwykle wolno, tak samo jak mówił, a jego półprzeźroczyste powieki drżały jak u człowieka pogrążonego w śpiączce. Z miejsca, w którym stała, Irie widziała go tylko do połowy: rudą grzywkę, zgięte kolana i jeden mankiet koszuli. Ale sam jego głos ulegał swoistej wizualizacji: Ryan mówił cockne-yem, ale wystudiowanym, głosem, który wymagał wielkiego nakładu pracy - opuszczając pewne spółgłoski i dodając inne tam, gdzie nie powinno ich być, ledwo otwierając przy tym usta. - Piękny mamy ranek, pani B., naprawdę piękny ranek. Jest za co dziękować Bogu. Hortense robiła wrażenie niezwykle zdenerwowanej wiszącym w powietrzu prawdopodobieństwem, że pan Topps podniesie za chwilę głowę i dostrzeże dziewczynę stojącą przy piecu. Przywoływała Irie gestem, to znów, niepewna, czy w ogóle powinno dojść do spotkania tej dwójki, dawała jej znaki, żeby się wycofała. - O tak, panie Topps, ranek jest piękny, a ja gotowa do wyjścia. Miałam mały kłopot z kapeluszem, ale wzięłam szpilkę i... - Ale przecież Bóg nie jest zainteresowany próżnością, pani B., nieprawdaż? - powiedział Ryan. Przykucając niezgrabnie i zdejmując lewy but, wypowiadał każde z osobna słowo powoli i jakby w męce. - Jehowa pragnie pani duszy. - O tak, to święta prawda - powiedziała niepewnie Hortense, obmacując swe plastikowe goździki. - Ale przecież kobieta należąca do świadków nie może wyglądać w domu Pańskim jak jakieś czupiradło. Ryan zmarszczył brwi. - Uważam, że powinna pani unikać interpretowania Pisma Świętego na własną rękę, pani Bowden. Kiedyś omawiałem tę sprawę z kolegami, rozważałem ją też sam. Może nas pani zawsze zapytać, czy ładne ubranie jest czymś ważnym dla naszego Pana, a ja i moi koledzy spośród wybranych znajdziemy stosowny rozdział i werset... Dalszy ciąg rozmył się w ogólnym „ehummmmm”, dźwięku, który Ryan często z siebie wydobywał. Zaczynał się on w garbatym nosie i przebiegał dreszczem po jego wiotkich, wydłużonych i wykoślawionych członkach jak ostatnia konwulsyjna drgawka wisielca. - Nie wiem, czemu to robię, panie Topps - powiedziała Hortense, potrząsając głową. - Wie pan, czasami tak sobie myślę, że mogłabym być jedną z tych, co nauczają. Mimo że jestem kobietą... Czasami czuję się tak, jakby Bóg przemawiał do mnie w taki specjalny sposób... To tylko taki zły nawyk... ale tyle się ostatnio zmienia w Kościele, że czasem trudno mi nadążyć za wszystkimi tymi zasadami i regułami. Ryan zapatrzył się w okno. Jego twarz wyrażała cierpienie. - Nic się nie zmienia w słowie Bożym, pani B. To tylko ludzie się mylą. Najlepsza rzecz, jaką można robić w dążeniu do prawdy, to modlić się, żeby Dom Królestwa Bożego w Brooklynie rychło podał nam ostateczny termin. Ehummmmm. - O tak, panie Topps. Modlę się o to dniem i nocą. Ryan złożył ręce w bladej imitacji entuzjazmu. - Czy dobrze słyszałem, że będą rajskie banany na śniadanie, pani B.? - O tak, panie Topps. I te pomidory, jeśli przekaże je pan łaskawie szefowej kuchni. Tak jak się tego Hortense spodziewała, przekazując pomidory, Ryan musiał dostrzec Irie. - To moja wnuczka, Irie Ambrosia Jones. A to pan Ryan Topps. Przywitaj się, Irie, kochanie. Irie posłusznie zrobiła jeden nerwowy krok do przodu i wyciągnęła rękę na powitanie. Nie doczekała się jednak reakcji ze strony Ryana Toppsa, a wrażenie pewnego zgrzytu pogłębiło się jeszcze bardziej, kiedy nagle zrobił minę, jakby ją rozpoznał. W jego oczach pojawił się błysk, jak gdyby patrzył na dobrą znajomą, choć Irie nie kojarzy! się on z nikim ani niczym. Jego porażająca szpetota wydała jej się wprost kuriozalna; był bardziej rudy niż jakikolwiek rudzielec, bardziej piegowaty niż jakikolwiek piegus i bardziej pożyłkowany od homara. - To jest... to jest... córka Clary - powiedziała Hortense ostrożnie. - Pan Topps znał kiedyś, dawno temu, twoją matkę. Ale teraz, panie Topps, ona zamieszka z nami. - Tylko na krótko - sprecyzowała pośpiesznie Irie, dostrzegając nikły błysk paniki w oczach pana Toppsa. - Na kilka miesięcy, na zimę, na czas nauki. Mam w czerwcu egzaminy. Pan Topps skamieniał. Co więcej, skamieniało na nim wszystko. Stał jak jedna z całej armii chińskich figurek z terakoty, niby gotów do ataku, ale niezdolny do wykonania ruchu. - Córka Clary - powtórzyła Hortense szeptem, w którym wyczuwało się głęboki żal. - Mogła być pańską córką. Ta wygłoszona szeptem, na stronie, puenta bynajmniej nie zaskoczyła Irie; dziewczyna dopisała ją tylko do całej listy. Ambrosia Bowden urodziła się podczas trzęsienia ziemi... Kapitan Charlie Durham był nicponiem... sztuczne zęby w szklance... mogła być pańską córką. Bez przekonania, nie oczekując odpowiedzi, zapytała: - Jak to? - Och, nic, Irie, kochanie. Nieważne. Muszę się zabrać do smażenia. Słyszę, jak warn burczy w brzuchach. Pamięta pan Glare, prawda, panie Topps? Byliście bliskimi... przyjaciółmi. Panie Topps? Ryan, z lekko otwartymi ustami, wyprostowany, jakby połknął kij, od dobrych dwóch minut wbijał nieruchome spojrzenie w Irie. Kiedy padło pytanie, jakby zebrał się w sobie, zamknął usta i usiadł przy niena-krytym stole. - To córka Clary? Ehummmmm. - Wyciągnął z kieszonki na piersi coś, co wyglądało na policyjny notatnik, i zawiesił nad nim pióro, jakby to mogło uruchomić nagle jego pamięć. - Widzisz, wiele zdarzeń i ludzi z mojego wcześniejszego życia zostało jak gdyby odciętych ode mnie potężnym mieczem, zostałem oddzielony od przeszłości, kiedy nasz Pan, Jehowa, uznał za stosowne oświecić mnie Prawdą, a ponieważ wybrał mnie do nowej roli, muszę, jak to mądrze zaleca święty Paweł w Pierwszym Liście do Koryntian, zaniechać tego, co dziecięce, pozwalając moim wcześniejszym wcieleniom pogrążyć się w wielkim smogu, w którym... - Ryan Topps przerwał na ułamek sekundy, żeby nabrać powietrza i odebrać sztućce od Hortense -... w którym zniknęły, jak się okazuje, twoja matka i wszelkie wspomnienia z nią związane. Ehummmmmm. - Ona też mi o panu nigdy nie wspominała - powiedziała Irie. - No, upłynęło trochę czasu - zauważyła Hortense z udawaną jowialnością. - Ale robił pan, co mógł, panie Topps. Clara była moim niespodziewanym dzieckiem. Miałam już czterdzieści osiem lat! Uważałam ją za dziecko zesłane mi przez Boga. Ale ją pociągało zło... Nigdy nie była bogobojną dziewczyną i w końcu nic się już nie dało zrobić. - Bóg wywrze pomstę, pani B. - rzekł Ryan z radosnym ożywieniem, jakiego Irie u niego wcześniej nie widziała. - Ześle straszliwe tortury na tych, którzy na nie zasłużyli. Dla mnie trzy banany, jeśli pani łaskawa. Hortense postawiła na stole trzy talerze i Irie, uświadomiwszy sobie, że nie jadła od wczorajszego ranka, zgarnęła na swój całą górę jedzenia. - Au! To gorące! - Lepsze gorące niż letnie - powiedziała Hortense ponuro, wzruszając przy tym znacząco ramionami. - Na wieki wieków amen. - Amen - powtórzył jak echo Ryan, atakując dzielnie gorące jak piekło banany. - To czego ty właściwie się uczysz? - zapytał, koncentrując wzrok na czymś ponad ramieniem Irie, tak że upłynęła dłuższa chwila, nim dziewczyna zorientowała się, że pytanie skierowane było do niej. - Chemii, biologii i religioznawstwa. - Irie dmuchała na gorącego banana. - Chcę być dentystką. Ryan ożywił się raptownie. - Religioznawstwo? A czy uczą cię tam o jedynym prawdziwym Kościele? Irie poprawiła się w krześle. - Eeee... Raczej o trzech wielkich religiach, judaizmie, chrześcijaństwie i islamie. Katolicyzm był omawiany przez miesiąc. Ryan skrzywił się z niesmakiem. - A masz jakieś inne za-in-te-re-so-wa-nia? Irie zastanawiała się przez chwilę. - Muzyka. Lubię muzykę. Koncerty, występy w klubach, takie rzeczy. - Taaa, ehummmm. Ja sam interesowałem się kiedyś tym wszystkim. Dopóki nie objawiła mi się Wielka Nowina. Te wszystkie wielkie zgromadzenia młodych, co to chodzą na rockowe koncerty, to zwykle podatny grunt dla kultu szatana. Dziewczynę o twoich fizycznych... walorach mógłby zwabić jakiś lubieżnik, jakiś maniak seksualny. - Ryan wstał od stołu i spojrzał na zegarek. - Teraz, kiedy tak o tym myślę, to widzę, że w pewnym świetle jesteś bardzo podobna do swojej matki. Masz podobne... kości policzkowe. Otarł perlisty pot z czoła. Zapadła cisza; Hortense stała nieruchomo, ściskając kurczowo ścierkę, a Irie, chcąc uniknąć natrętnego wzroku pana Toppsa, przeszła przez kuchnię, żeby nalać sobie szklankę wody. - No dobrze. Mamy dwadzieścia minut, pani B. Chyba zacznę grzać silnik, co? - Tak, tak, panie Topps - przytaknęła rozpromieniona Hortense. Zaledwie jednak Topps zniknął za drzwiami, jej promienna twarz ściągnęła się w ponurym grymasie. - Po co mu mówisz to wszystko, co? Chcesz, żeby sobie pomyślał, że jesteś jakąś diabelską bezbożnicą? Nie mogłaś powiedzieć, że zbierasz znaczki albo coś? Szybciej, kończ, bo muszę zmyć te talerze. Irie spojrzała na górę jedzenia, jaka pozostała na jej talerzu, i z poczuciem winy poklepała się po brzuchu. - No i masz! Tak jak myślałam. Większe oczy niż brzuch! Dawaj to tutaj. Hortense oparła się o zlew i zaczęła wsuwać kawałki banana do ust. - Nie wdawaj się w pogawędki z panem Toppsem, skoro już tu jesteś. Ty masz swoją naukę, a on swoją - powiedziała, zniżając głos. - Teraz jest w kontakcie z dżentelmenami z Brooklynu... ustalają ostateczną datę; tym razem nie będzie pomyłki. Wystarczy popatrzeć, co się wyprawia na tym świecie, żeby się upewnić, że Dzień Sądu jest blisko. - Ja tu nie chcę nikomu zawadzać - powiedziała Irie i na znak dobrej woli podeszła do zlewu z brudnymi naczyniami. - Tylko że on mi się wydaje trochę... dziwaczny. - Bezbożnikom wybrani zawsze wydają się dziwaczni. Pana Toppsa ludzie po prostu nie rozumieją. On dla mnie wiele znaczy. Nigdy przed-tern nikogo nie miałam. Twoja matka nie mówi ci nic od czasu, jak się zrobiła taka „ą”, „ę”, ale rodzina Bowdenów miała ciężki los. Ja urodziłam się podczas trzęsienia ziemi. O mało nie zginęłam, zanim zdążyłam przyjść na świat. A potem, kiedy już sama byłam matką, uciekła ode mnie moja własna córka. Długo nie widziałam mojej jedynej wnuczki. Przez całe lata miałam tylko Pana Boga. Pan Topps był jedynym ludzkim człowiekiem, który się mną zajął, ulitował się nade mną i o mnie zadbał. Twoja matka była głupia, że pozwoliła mu odejść, ot co! Irie spróbowała jeszcze raz. - Co takiego? O czym ty mówisz? - Och, mój Boże, o niczym, o niczym... Gadam dziś tak bez opamiętania... Ach, jest pan, panie Topps. Chyba się nie spóźnimy, co? Pan Topps był cały odziany w skórę, na głowie miał wielki motocyklowy kask, do lewej kostki przytwierdzone czerwone światełko, a do prawej białe. Podniósł plastikową przyłbicę. - Nie, spokojnie, zdążymy, dzięki Bogu. Gdzie jest pani kask, pani B.? - Och, trzymam go teraz w piecu. Jest dzięki temu ciepły i miły w takie zimne poranki jak dziś. Irie Ambrosia, podaj mi go, proszę. I rzeczywiście, w nagrzanym do czterdziestu stopni piekarniku leżał kask Hortense. Irie wyciągnęła go i ostrożnie nasadziła na przystrojoną plastikowymi goździkami głowę babki. - Jeździ pan na motorze - zaczęła, żeby jakoś nawiązać rozmowę. Ale pan Topps był najwyraźniej zjeżony. - Vespa GS. Żadne cudo. Kiedyś chciałem go już nawet komuś oddać. Przypomina mi o życiu, o którym już zapomniałem. Motocykl to rodzaj seksualnego magnesu i niech mi Bóg wybaczy, ale wykorzystywałem go w tej roli. Byłem zdecydowany w ogóle się go pozbyć, ale pani B. przekonała mnie, że głosząc publicznie słowo Boże, potrzebuję jakiegoś szybkiego pojazdu, żeby móc objechać okolicę. A i pani B. nie powinna się tłuc autobusami i pociągami w jej wieku, prawda, pani B.? - To prawda. Więc kupił dla mnie ten wózek... - Przyczepę - poprawił ją zgryźliwie Ryan. - To się nazywa przyczepa. Model Minetto Motorcycle z 1973 roku. - Tak, oczywiście, przyczepę. Wygodnie w niej jak w łóżku. Jeździmy z panem Toppsem wszędzie. Hortense zdjęła płaszcz z wieszaka na drzwiach, wyciągnęła z kieszeni dwie opaski ze szkiełkami odblaskowymi i założyła je na ramiona. - Mam dziś mnóstwo spraw do załatwienia, Irie, więc będziesz musiała sobie coś ugotować sama, bo nie umiem powiedzieć, o której wrócimy. Ale nie martw się. Postaram się wrócić jak najszybciej. - Nie ma sprawy. Hortense cmoknęła. „Nie ma sprawy”. To właśnie oznacza jej imię w patois: Irie- Niemasprawy. Ale co to za imię dla...? Pan Topps nie odpowiedział. Był już przy swojej vespie i z rykiem zapuszczał silnik. * - Najpierw trzeba było trzymać ją z daleka od tych Chalfenów - burczy Clara do słuchawki, a w jej głosie pobrzmiewa wyraźne tremolando gniewu i lęku. - A teraz znów wy... Na drugim końcu linii telefonicznej jej matka wyjmuje bieliznę z pralki, słucha w milczeniu monologu córki, dobiegającego z bezprzewodowej słuchawki tkwiącej między uchem a zmęczonym ramieniem, i cierpliwie czeka na stosowną chwilę, żeby powiedzieć swoje. - Hortense, nie chcę, żebyś napychała jej głowę nonsensami. Słyszysz? Twoja matka miała fioła na tym punkcie i ty masz fioła na tym punkcie, ale na mnie wszystko się skończyło i nie pójdzie ani milimetra dalej. Jeśli Irie wróci do domu i będzie mi wciskała ten cały kit, to możesz zapomnieć o Powtórnym Przyjściu Pana, bo zanim ono nastąpi, będziesz trupem. Wielkie słowa. Jakże jednak kruchy jest ten ateizm Clary! Zupełnie jak jeden z tych maleńkich szklanych gołębi, które Hortense trzyma w gablotce w salonie - można go rozbić oddechem. A skoro już o tym mowa, Clara wstrzymuje oddech, przemykając chyłkiem obok kościoła, tak jak młodociani wegetarianie przemykają obok rzeźnika. W niedzielę unika zapuszczania się do Kilburn w obawie przed ulicznymi kaznodziejami przemawiającymi ze skrzynek po jabłkach. Hortense wyczuwa teraz strach Clary. Spokojnie upychając kolejną porcję bielizny pościelowej w bębnie i odmierzając płyn okiem gospodyni, odpowiada krótko i stanowczo: - Nie martw się o Irie Ambrosię. Jest teraz w dobrych rękach. Sama ci to powie - Hortense mówi tak, jakby doznała wniebowstąpienia, a nie pogrzebała się pod ziemią w Lambeth z Ryanem Toppsem. Clara słyszy, jak córka podnosi drugą słuchawkę; najpierw trzask, a potem głos, dźwięczny jak dzwon: - Słuchaj, i tak nie wrócę teraz do domu, więc się nie wysilaj.”Wrócę, kiedy zechcę, nie martw się o mnie. I rzeczywiście, nie powinna się martwić, nie byłoby powodów do zmartwienia, gdyby nie to, że na zewnątrz taki przejmujący ziąb, że mróz pokrywa roziskrzonym szronem nawet psie gówienka, że para na szybie zamarza, a ona, Clara, spędziła kilka zim w tym domu i wie, co to znaczy. Och, cudownie jasno o szóstej rano, owszem, cudownie przez godzinę. Im jednak krótsze dni, im dłuższe noce, tym w domu ciemniej, tym łatwiej, tym łatwiej, tym łatwiej wziąć omyłkowo jakiś cień za wypisane na ścianie memento, odgłos kroków za oknem za daleki huk grzmotu, a noworoczne bicie dzwonów o północy za zapowiedź końca świata. * Ale Clara niepotrzebnie się martwiła. Ateizm Irie był krzepki. Chal-fenowski w swej pewności; Irie traktowała mieszkanie u Hortense z dystansem i rozbawieniem. Intrygował ją dom Bowdenów. Było to królestwo końcówek i dogrywek, zamykających kropek i finałów, miejsce, w którym liczenie na nadejście jutra było objawem słabości, a wszystko, od dostarczania mleka po dostawę prądu, było opłacane z dnia na dzień, tak aby nie wydawać pieniędzy na usługi i produkty, które by się zmarnowały, gdyby płonący świętym gniewem Bóg miał się objawić już nazajutrz. Bowdenizm nadał całkowicie nowy sens określeniu „żyć z dnia na dzień”. Było to życie w wiecznej gotowości, życie chwilą, nieustanne balansowanie na krawędzi przepaści, totalnego unicestwienia. Są ludzie, którzy biorą mnóstwo prochów tylko po to, żeby doświadczyć wrażeń podobnych do tych, których doznawała osiemdziesięcioczteroletnia Hortense Bowden na co dzień. A więc mówicie, że widzieliście karły, które rozpruwają sobie brzuchy i pokazują swoje trzewia, byliście telewizorami wyłączanymi bez ostrzeżenia, odbieraliście cały świat jako jedną wielką świadomość Kryszny, uwolnieni od własnego ego, żeglujący po nieskończonym kosmosie duszy? Wielka mi rzecz! To wszystko wielkie nic w porównaniu z totalnym odjazdem świętego Jana, kiedy to Chrystus przedłożył mu dwadzieścia dwa rozdziały Objawienia. Musiało być potwornym szokiem dla apostoła (po tej typowej klechdzie, jaką jest Nowy Testament, po wszystkich tych słodkich słówkach i wzniosłych uczuciach) odkrycie starotestamentowej mściwości i zawziętości, czającej się na końcu za rogiem. Ja wszystkich, których kocham, karcę i ćwiczę. To musiało mu otworzyć oczy. To właśnie na Objawieniu kończą wszyscy obłąkańcy. Jest ono ostatnią stacją na trasie ekspresu pomyleńców. I bowdenizm, ta mieszanka wiary świadków z Objawieniem do n-tej potęgi, był najlepszym tego przykładem. Parexemple: Hortense Bowden odczytywała piętnasty werset z trzeciego rozdziału Objawienia („Znam twoje uczynki, wiem że nie jesteś ani zimny, ani gorący. Obyś był zimny albo gorący. A tak, skoro jesteś letni, i ani gorący, ani zimny, zamierzam cię wypluć z mych ust”.} dosłownie, jako nakaz. Pojmowała „letniość” jako immanentną cechę szatana. Ciągle trzymała mikrofalówkę (to jej jedyne ustępstwo na rzecz nowoczesnej technologii - przez długi czas wahała się pomiędzy chęcią przypodobania się Panu a poddaniem się amerykańskiemu programowi kontroli promieniowania mózgu za pomocą mikrofal) w pogotowiu, żeby podgrzewać wszystko do niesamowicie wysokiej temperatury. Trzymała też całe wiadra lodu do chłodzenia każdej szklanki wody tak, żeby była „zimniejsza niż lód”. Zawsze miała na sobie dwie pary majtek, niczym przezorna potencjalna ofiara wypadku drogowego; kiedy Irie zapytała ją, dlaczego się tak ubiera, wyznała zakłopotana, że jak tylko odbierze pierwsze znaki od Pana (narastający odgłos grzmotu, dudniący głos, niczym w Wagnerowskim Pierścieniu Nibelunga), zamierza ściągnąć te bliższe ciała i włożyć te zewnętrzne, tak aby stanęła przed Jezusem świeża, pachnąca i gotowa na wejście do raju. W przedpokoju trzymała puszkę czarnej farby, aby - gdy nadejdzie czas - nasmarować na drzwiach sąsiadów znak Bestii, oszczędzając Panu trudu oddzielania pszenicy od kąkolu i owieczek od kóz. I nie można było w tym domu wypowiadać zdań, które zawierałyby słowa „koniec”, „skończone”, „zakończone” itd., bo stówa te automatycznie wprawiały zarówno Hortense, jak Ryana w jakąś upiorną ekstazę. Irte: Skończyłam zmywanie. Ryan Topps (kiwając z powagą głową, jakby potwierdzał prawdziwość tego stwierdzenia): Tak jak my będziemy skończeni, Irie, moja droga; okaż więc bojaźń Bożą i pokajaj się. Albo: Irie: Świetny film. Zakończenie było fantastyczne! Hortense Bowden (płaczliwym głosem): A ci, którzy oczekują takiego końca tego świata, będą boleśnie rozczarowani, bo On przyjdzie, siejąc grozę, i oto pokolenie, które było świadkiem wydarzeń z 1914 roku, ujrzy teraz, jak trzecia część lasów spłonie i część morza zamienia się w krew, a trzecia część... Był jeszcze lęk Hortense przed komunikatami o pogodzie. Bez względu na to, jak były łagodne, jak słodkim wygłaszane głosem i jak niewinnie ubrane w słowa, przeklinała je przez całe pięć minut ich trwania, a potem, co wydawało się czystą perwersją, postępowała dokładnie odwrotnie w stosunku do zaleceń (wychodziła w lekkim żakiecie i bez parasolki na deszcz albo w pelerynie z kapturem, kiedy świeciło słońce). Upłynęło kilka tygodni, nim Irie zrozumiała, że zapowiadający pogodę byli świecką antytezą tego, co Hortense uczyniła swą życiową misją, czyli ogólnie biorąc, superkosmicznej próby przewidzenia Powtórnego Przyjścia Pana na podstawie jednej wszechogarniającej biblijnej egzegezy prognozy pogody. W porównaniu z nią ci faceci byli żałosni. „A jutro nadciągnie ze Wschodu wielka pożoga, która ogarnie wszystko płomieniami bez blasku, widzialną ciemnością... z kolei mieszkańcy północnych regionów kraju powinni się ubrać ciepło, bo ściśnie mróz i jest wielce prawdopodobne, że na wybrzeżu będą nieprzerwanie szaleć sztormy i zawieruchy i będzie padać niebezpieczny grad, który na stałym lądzie długo nie stopnieje...” Michael Fish i jemu podobni błądzili po omacku, ufając idiotyzmom instytutu meteo, parodiując tę ścisłą naukę, eschatologię, której studiowaniu Hortense poświęciła ponad pięćdziesiąt lat swego życia. - Co nowego, panie Topps? {Takie pytanie padało nieodmiennie przy śniadaniu, zadawane tonem infantylnym, zdyszane jak pytanie dziecka o świętego Mikołaja). - Nic specjalnego, pani B. Kontynuujemy nasze badania. Musi pani dać mnie i moim kolegom trochę czasu na gruntowne przemyślenia. W doczesnym życiu są ci, którzy pełnią funkcję nauczycieli, i ci, którzy są uczniami. Osiem milionów świadków czeka na naszą decyzję, na Dzień Sądu. Musi się pani jednak nauczyć pozostawiać takie rzeczy tym, którzy mają bezpośredni kontakt z Panem, pani B., kontakt z Panem. * Pod koniec stycznia, po kilku tygodniach nieobecności, Irie wróciła do szkoły. Ale szkoła wydawała jej się teraz czymś tak bardzo odległym... Nawet codzienną poranną jazdę z południa na północ odbierała jak wielką wyprawę polarną, co gorsza taką, w której zagubił się cel i która kończyła się gdzieś w strefie umiarkowanej, w rejonach, które były nudną i banalną codziennością w porównaniu z kipiącymi zawirowaniami domu Bowdenów. „A tak, skoroś letni, i ani gorący, ani zimny, zamierzam cię wypluć z mych ust”. Człowiek tak bardzo przyzwyczaił się do skrajności, że nagle wszystko inne zdawało mu się mdłe i bez wyrazu. Regularnie spotykała Millata, ale ich rozmowy były krótkie. Millat nosił teraz zieloną muszkę i był bardzo zajęty. Irie wciąż dwa razy w tygodniu porządkowała archiwum Marcusa, ale unikała reszty rodziny Chalfenów. Josha widywała tylko przelotnie. Miała wrażenie, że chłopak unika reszty Chalfenów równie starannie jak ona. Swoich rodziców widywała w weekendy i były to lodowate spotkania, podczas których wszyscy mówili do siebie po imieniu (Irie, czy możesz podać sól Archie-mu? Clara, Archie pyta, gdzie są nożyczki), i wszyscy troje czuli się osamotnieni. Wyczuwała, że mówi się o niej po cichu w dzielnicy i to w taki sposób, w jaki mieszkańcy północnego Londynu zawsze mówili o tych, których podejrzewali o tę paskudną przypadłość, jaką jest chyź na tle religijnym. Wracała więc pośpiesznie do Lambeth, do domu przy Linda-ker Road 28, i z ulgą pogrążała się z powrotem w mroku, bo życie przypominało tu hibernację albo letarg w kokonie; była też, podobnie jak wszyscy, ciekawa, jaka Irie się z niego wyłoni. Ten dom nie był żadnym więzieniem. Był przygodą. W szafach, w zapomnianych szufladach i w lepkich od brudu ramach tkwiły długo gromadzone tajemnice, jak gdyby wszelkie sekrety wychodziły z mody. Znalazła zdjęcia swojej prababki Ambrosii, kościstej piękności z wielkimi migdałowymi oczami, i Charliego „Bmtasa” Durhama, stojącego na ławicy drobnych kamyków, na tle sepiowego morza. Znalazła Biblię z wydartym fragmentem Objawienia. Znalazła zrobione w automacie zdjęcia Clary w szkolnym mundurku, szczerzącej w obłąkańczym uśmiechu budzące grozę wielkie zęby. Czytała na zmianę Anatomię uzębienia Geralda M. Catheya i Biblię Dobrej Nowiny i pożerała zachłannie wszystko, co znalazła w niewielkiej i eklektycznej biblioteczce Hortense, zdmuchując przeniesiony ze szkoły na Jamajce rdzawy pył z okładek i często rozcinając nigdy nieczytane stronice. Lista jej lektur z lutego przedstawiała się następująco: Kurorty Indii Zachodnich, Geo. J. H. Sutton Moxly. Londyn: Sampson, Law, Marston & Co., 1886 (poziom książki był odwrotnie proporcjonalny do długości nazwiska autora). Dziennik Toma Cringle’a, Michael Scott. Edynburg 1875. W krainie trzciny cukrowej, Eden Phillpotts. Londyn: McClure 8c Co., 1893. Dominikana: Uwagi i rady dla przyszłych osadników, wielebny Hesketh Bell, kawaler Orderu św. Michała i Jerzego. Londyn: A. & C. Black, 1906. Im więcej czytała, tym większą naturalną ciekawość budziła w niej fotografia chwackiego kapitana Durhama, Anglika w każdym calu. Widziała w wyobraźni, jak ten przystojny, ciężko doświadczony i światowy pomimo młodego wieku oficer o melancholijnej twarzy, której wyraz sugerował, że miałby temu i owemu to i owo do powiedzenia, przeszukuje rumowisko kościoła. Może miałby coś do powiedzenia nawet jej, Ińe. Na wszelki wypadek trzymała zdjęcie pod poduszką. Rankami nie widywała już za oknem włoskich winnic, tylko morze trzciny cukrowej, a w sąsiedztwie plantację tytoniu i roiła sobie, że zapach rajskich bananów przenosi ją do jakiejś mitycznej krainy, krainy dla niej całkiem fikcyjnej, bo przecież nigdy tam nie była. Do miasta, które Kolumb nazwał St Jago, lecz które Arawakowie z uporem nazywali Xaymaca, bo nazwa ta istniała dłużej niż oni sami. Do krainy zalesionej i dobrze nawodnionej. Nie znaczy to, że Irie wiedziała o istnieniu tych małych, brzuchatych i łagodnych ofiar własnej łagodności. Byli to ci inni Jamajczycy, którzy nie znaleźli się w kręgu zainteresowań historyków. Odzyskiwała tę przeszłość - własną wersję tej przeszłości - zachłannie, jak gdyby odzyskując zagubioną, mylnie wcześniej zaadresowaną korespondencję. A więc to stamtąd się wywodziła. To wszystko było jej, odziedziczyła to po przodkach, jak kolczyki z perełkami czy akcje firmy przesyłkowej. Brała w posiadanie wszystko, co znalazła, gromadząc przeróżne papiery i wycinki (metryki, mapy, komunikaty z frontu, artykuły) i wkładając je pod sofę, tak aby drogą swoistej osmozy ich bogata treść przeniknęła podczas snu przez tkaninę obicia i wsączyła się w jej krwiobieg. * Kiedy w styczniu pojawiły się na gałęziach pierwsze pąki, Irie, jak każda pustelnica, doznała nawiedzeń. Najpierw pojawiły się głosy. Neolityczne radio Hortense nadawało wśród trzasków Kącik porad ogrodniczych, którego gościem była Joyce Chalfen. Prowadzący: Kolejne pytanie od słuchaczy, jak sądzę. Pani Sally Whi-taker z Bournemouth ma pytanie do obecnych w studiu. Pani Whitaker? Pani Whitaker: Dziękuję, Brian. Jestem świeżo upieczoną ogrodniczką i po raz pierwszy do mojego ogrodu zawitał mróz i w ciągu dwóch krótkich miesięcy w miejsce feerii kolorów pojawiła się szarzyzna i nieprzyjemna nagość. Znajomi poradzili mi, żebym hodowała rośliny trwałe, byliny, wiec nasadziłam mnóstwo maleńkich aurykułów i stokrotek, ale to wygląda głupio, bo mam naprawdę duży ogród. Chciałabym posadzić coś bardziej efektownego, jakieś kwiaty wysokości ostróżek, ale to z kolei łamie wiatr i sąsiedzi, patrząc przez płot, tylko wzdychają (współczujący śmieszek publiczności zgromadzonej w studiu). Moje pytanie do specjalistów brzmi: co zrobić, żeby ogród był piękny w środku ponurej zimy? Prowadzący: Dziękuję, pani Whitaker. No cóż, to powszechny problem... i dla doświadczonego ogrodnika niekoniecznie łatwiejszy do rozwiązania. Mnie osobiście nigdy nie udało się osiągnąć zadowalającego efektu. Zadajmy więc to pytanie specjalistom, dobrze? Joyce Chalfen, czy może pani zasugerować coś odpowiedniego na sam środek ponurej zimy? Joyce Chalfen: No więc na wstępie muszę stwierdzić, że pani sąsiedzi wyglądają mi na bardzo wścibskich. Na pani miejscu poradziłabym im, żeby nie wtykali nosa do pani ogrodu, ale raczej do swoich smolinosów. Ale mówiąc serio, uważam, że cała ta tendencja do utrzymywania ogrodu przez okrągły rok w pełnym rozkwicie jest bardzo niezdrowa i dla samego ogrodu, i dla ogrodnika, i wreszcie dla gleby... Uważam, że zima powinna być czasem wytchnienia, porą zgaszonych, przytłumionych kolorów - a wtedy kiedy wreszcie nadejdzie i zapanuje na dobre wiosna, sąsiedzi doznają wielkiego szoku! Buch! I oto mamy cudowną eksplozję życia. Uważam, że środek zimy to pora użyźnienia gleby, przewrócenia ziemi, jej wypoczynku i zaplanowania przyszłych działań, żeby potem zaskoczyć wścibskich sąsiadów. Ja zawsze myślę o ziemi w ogrodzie jak o organizmie kobiety - który funkcjonuje w cyklach, płodny w pewnych okresach i niepłodny w innych, i jest to naprawdę całkiem naturalne. Ale jeśli jest pani naprawdę zdeterminowana, no to ciemiernik - Helle-borus corsicus - radzi sobie zupełnie nieźle w przemarzniętej, wapiennej glebie, nawet jeśli jest... Irie wyłączyła Joyce. Takie nagłe jej wyłączenie podziałało na nią kojąco. Nie była to tylko sprawa osobistego stosunku Irie do tej kobiety. Po prostu wydało jej się nagle nużące i zbędne to zmuszanie krnąbrnej angielskiej ziemi, żeby coś urodziła. Po co zawracać sobie tym głowę, skoro pojawiła się teraz ta nowa kraina? (Bo Jamajka jawiła się Irie jako coś całkiem nowego. Niczym Kolumb, przez sam fakt jej odkrycia powołała ją do istnienia). Kraina zalesiona i dobrze nawodniona. Gdzie wszystko strzela z ziemi bujnie, energicznie i bez doglądania i gdzie młody biały kapitan mógł zawrzeć znajomość z młodą czarną dziewczyną bez żadnych komplikacji, a przy tym oboje cechowała świeżość i czystość, nieobciążeni byli przeszłością czy narzucaną przyszłością. Kraina, w której wszystko po prostu było. I żadnej fikcji, żadnych mitów, kłamstw, splątanych pajęczych sieci - tak właśnie wyobrażała sobie Irie swą ojczyznę. Bo ojczyzna jest jednym z tych magicznych, fantastycznych słów, jak j e d-norożec, dusza czy nieskończoność, które weszły do potocznego języka. A szczególna magia słowa ojczyzna, jego szczególna władza nad Irie, polegała na tym, że brzmiało ono jak początek. Najbardziej początkowy z początków. Jak pierwszy poranek w Edenie i pierwszy dzień nazajutrz po apokalipsie. Jak czysta, niezapisana stronica. Ale ilekroć Irie czuła, że jest bliższa tej doskonale czystej przeszłości, rzeczywistość dzwoniła do drzwi domu Bowdenów i wdzierała się do niego siłą. Dzień Matki przyniósł niespodziankę w postaci wizyty Jo-; shui, który stanął w progu zły, lżejszy o jakieś dwadzieścia kilo i bardzie}j niż zwykle zaniedbany. Zanim Irie zdążyła okazać niepokój lub szok,| wtargnął do salonu i zatrzasnął za sobą drzwi. - Mam tego wyżej uszu! Wyżej, kurwa, uszu! Wstrząs wywołany trzaśnięciem drzwi zrzucił kapitana Durhama z jego! stanowiska na parapecie, więc Irie pieczołowicie wyniosła go z powrotem na piedestał. - Miło cię widzieć, stary. Siadaj, wyluzuj trochę. Co ci tak dojadło? - Oni. Mam ich potąd. Ciągle trują o wolności i sprawiedliwości, a co tydzień zjadają, kurwa, pięćdziesiąt kurczaków! Hipokryci! Irie nie od razu złapała, w czym rzecz. Wyjęła papierosa, przygotowana na dłuższą opowieść. Ku jej zaskoczeniu Joshua też sięgnął po fajkę. Po chwili klęczeli na kanapce przy oknie i wydmuchiwali przez kratę dym na ulicę. - Czy wiesz, jak żyją brojlery? Irie nie wiedziała. Joshua wyjaśnił jej dokładnie. Stłoczone przez większość swego kurzego życia jak kurze sardynki w całkowitej kurzej ciemności, drepczące w kurzym gównie i karmione najgorszym sortem kurzego pośladu. A i tak według Joshui było to niczym wobec losu świń, krów i owiec. - To cholerna zbrodnia. Ale spróbuj to powiedzieć Marcusowi. Spróbuj go nakłonić, żeby odmówił sobie wieprzowiny na niedzielny obiadek. Pieprzony ignorant! Zauważyłaś? Ma ogromną wiedzę z jednej dziedziny, ale istnieje jeszcze przecież cały inny świat... Och, bo zapomnę - musisz przeczytać ulotkę. Irie nigdy nie sądziła, że nadejdzie dzień, kiedy Joshua Chalfen wręczy jej jakąkolwiek ulotkę. I oto teraz trzymał ją w ręce. Napis na ulotce głosił: Mięso to morderstwo: Fakty i fikcja, publikacja organizacji LOS. - Skrót oznacza Ligę Ochrony Ssaków. Ta organizacja to coś w rodzaju bardziej radykalnego odłamu ruchu Greenpeace albo podobnych stowarzyszeń. Poczytaj sobie - to nie są żadne hipisowskie dziwadła, mają solidne naukowe przygotowanie i prezentują podejście anarchistyczne. Wiesz, mam wrażenie, że znalazłem wreszcie niszę dla siebie. To naprawdę niesamowici ludzie. Zdecydowani zwolennicy akcji bezpośredniej. Zastępca przewodniczącego jest absolwentem Oksfordu. - Aha. CouMillata? Joshua zlekceważył pytanie. - Nie wiem. Odbito mu. Swiruje. A Joyce zaspokaja każdą jego zachciankę. Zresztą nie pytaj mnie. Mam ich wszystkich dość. Wszystko się zmieniło. - Josh nerwowo przeczesał palcami włosy, które sięgały teraz ramion. - Nie masz pojęcia, jak bardzo się wszystko u mnie zmieniło. Chwilami doznaję prawdziwego... olśnienia. Irie pokiwała głową. Rozumiała, o czym mówi Joshua. Siedemnasty rok jej życia okazał się wypełniony po brzegi takimi nagłymi iluminacjami. I nie dziwiła jej metamorfoza Josha. Cztery miesiące w życiu siedemnastolatka to mnóstwo zakrętów i zwrotów. Fan Stonesów zmienia się w fana Beatlesów, sympatyk torysów w sympatyka liberalnych demokratów i z powrotem, zwolennik winylu w zagorzałego zwolennika kompaktów. Już nigdy w późniejszym życiu człowiek nie potrafi tak totalnie przemeblowywać swojej osobowości. - Wiedziałem, że zrozumiesz. Szkoda, że nie porozmawiałem z tobą wcześniej, ale ja po prostu nie wytrzymuję w tym domu, a kiedy już cię tam spotkam, to zawsze wchodzi nam w paradę Millat. Naprawdę się cieszę, że mogłem się w końcu z tobą zobaczyć. - Ja też. Bardzo się zmieniłeś. Josh machnął lekceważąco ręką, zerkając na swoje ubranie, które było trochę mniej frajerskie niż jego zwykły uniform. - Nie można przecież wiecznie nosić starej sztruksowej marynarki ojca. - Pewnie. Joshua klasnął w dłonie. - Kupiłem bilet do Glastonbury i mogę już stamtąd nie wrócić. Poznałem tych ludzi z LOS-u i jadę z nimi. - Jest marzec. Pewnie nie wyjedziesz wcześniej niż latem. - Joely i Crispin - to właśnie moi nowi znajomi - mówią, że moglibyśmy jechać wcześniej. No wiesz, na coś w rodzaju zgrupowania. - A szkoła? - Skoro ty możesz tyle wagarować, to i ja mogę... i na pewno się nie opuszczę w nauce. W końcu mam chalfenowski łeb. Wrócę po prostu na egzaminy, a potem wypieprzam z powrotem. Irie, musisz koniecznie poznać tych ludzi. Oni są wprost... niesamowici. On jest dadaistą. A ona anarchistką. Prawdziwą. Nie taką jak Marcus. Opowiedziałem jej o Mar-cusie i jego cholernej Myszy Przyszłości. Ona uważa, że to niebezpieczny osobnik. Najprawdopodobniej psychopata. Irie zastanowiła się przez chwilę. - Aha. Nie dziwię się. Nie gasząc niedopałka, Joshua wyrzucił go przez okno na chodnik. - I przestaję jeść mięso. Na razie jem jeszcze ryby, ale to dopiero początek. Stopniowo przejdę na pełny wegetarianizm. Irie wzruszyła ramionami, nie wiedząc, co właściwie powinna odpowiedzieć. - Przypomina się stara dewiza... - Jaka dewiza? - „Zwalczaj ogień ogniem”. Tylko przez naprawdę radykalne działania można dotrzeć do świadomości kogoś takiego jak Marcus. On nawet nie wie, jak bardzo jest wyobcowany, bez kontaktu z rzeczywistością. Kiedy się z nim rozmawia, nie ma sensu używać racjonalnych argumentów, bo jemu się wydaje, że tylko on reprezentuje zdrowy rozsądek. Jak można sobie poradzić z takimi ludźmi? Aha, i jeszcze przestaję nosić skóry i korzystać z innych produktów pochodzenia zwierzęcego. Z żelatyny i podobnych rzeczy. Irie zapatrzyła się na buty za oknem - zwykłe, skórzane, sportowe i pantofle na wysokim obcasie. - Dostaną niezłą nauczkę - powiedziała po dłuższej chwili. Na prima aprilis pojawił się Samad. Cały w bieli. Wstąpił po drodze, idąc do restauracji. Był wymięty i miał pomarszczoną twarz, niczym jakiś rozczarowany święty. Wyglądał tak, jakby miał się za chwilę rozpłakać. Irie zaprosiła go do środka. - Witam, panno Jones - powiedział, skłaniając lekko głowę. - Jak się miewa tatuś? Irie uśmiechnęła się, słysząc to znajome pytanie. - Widuje go pan częściej niż ja. A jak się miewa Pan Bóg? - Wszystko w najlepszym porządku, dziękuję. Nie widziała pani przypadkiem ostatnio mojego syna nicponia? Irie nie zdążyła wygłosić swojej następnej rutynowej kwestii, bo Samad nagle całkiem się rozkleil. Dopiero gdy zaprowadziła go do saloniku, posadziła w fotelu Darcusa i poczęstowała szklanką herbaty, przyszedł do siebie na tyle, żeby móc mówić dalej. - Czy dzieje się coś złego, panie Iqbal? - A czy dzieje się coś dobrego? - Czy coś się stało z tatą? - Och, nie... Archibald ma się dobrze. On jest jak pralka z reklamy. Funkcjonuje bez najmniejszych zakłóceń. - Więc o co chodzi? - O Millata. Nie pokazał się od trzech tygodni. - O Boże. No a pytał pan o niego Chalfenów? - Nie ma go u nich. Wiem, gdzie jest. Wpadł z deszczu pod rynnę. Zaszył się gdzieś z tymi obłąkańcami w zielonych muszkach. W jakimś ośrodku sportowym w Chester. - O cholera! Irie usiadła po turecku i zapaliła papierosa. - Nie widywałam go w szkole, ale nie zdawałam sobie sprawy z tego, że nie ma go już tak długo. No ale skoro pan wie, gdzie on jest... - Nie przyszedłem go tu szukać, Irie, tylko się ciebie poradzić. Co mam robić? Ty go znasz - jak do niego dotrzeć? Irie zagryzła wargę; przejęła ten nawyk od matki. - Właściwie nie wiem... już nie jesteśmy tak blisko jak kiedyś... ale zawsze mi się wydawało, że może to chodzi o Magida... że on za nim tęskni... to znaczy nigdy się do tego nie przyznał... a jednak Magid jest jego bratem bliźniakiem i może gdyby się z nim zobaczył... - Nie, nie. Nie, nie, nie. Byłoby dobrze, gdyby chodziło tylko o to. Allah jeden wie, jak wielkie nadzieje pokładałem w Magidzie. A teraz on pisze, że wraca, żeby studiować w Anglii prawo - a opłacać te studia będą ci cali Chalfenowie. On woli egzekwować prawa ludzkie niż Boskie. Nie nauczył się niczego z lekcji Mahometa - niech mu będzie chwała! Jego matka jest oczywiście zachwycona. Ale dla mnie to jedno wielkie rozczarowanie. Mój syn jest teraz bardziej angielski niż Anglik. Wierz mi, Magid nie wpłynie dobrze na Millata i Millat nie wpłynie dobrze na Magida. Obaj się zagubili. Odeszli tak daleko od sposobu życia, jaki dla nich zaplanowałem... Nie mam żadnych wątpliwości, że ożenią się z białymi kobietami, jakimiś Sheilami, i wpędzą mnie przedwcześnie do grobu. A ja tylko chciałem wychować dwóch porządnych muzułmanów. Och, Irie... - Samad ujął ją za wolną rękę i zaczął głaskać ją czule i ze smutkiem. - Nie mogę zrozumieć, gdzie popełniłem błąd. Człowiek ich uczy, ale oni nie słuchają, bo właśnie leci na ful płyta Public Enemy. Człowiek pokazuje im drogę, a oni zbaczają na ścieżkę, która zawiedzie ich do palestry. Człowiek ich prowadzi, a oni wymykają się spod kurateli i czmychają do ośrodka sportowego w Chester. Człowiek próbuje wszystko zaplanować, a wszystko przebiega inaczej, niż oczekiwał... Ale gdybyś mógł zacząć od nowa, pomyślała Irie, gdybyś mógł zabrać ich znów do źródeł rzeki, do początku historii, do ojczyzny... Nie powiedziała tego jednak na głos, bo Samad myślał podobnie jak ona i oboje wiedzieli, że jest to tak samo daremne jak pogoń za własnym cieniem. Więc zamiast mówić, wysunęła dłoń i położywszy ją na dłoni Samada, odwzajemniła jego czuły gest. - Ach, panie Iqbal, naprawdę nie wiem, co powiedzieć... - Tu słowa są zbędne. Ten, którego posłałem do rodzinnego kraju, wraca jako pukka Anglik, w białym garniturze, w idiotycznej peruce adwokata. Ten, którego zatrzymałem, jest płatnym fundamentalistycznym terrorystą w zielonej muszce. Czasami się zastanawiam, czego ja właściwie zawracam sobie tym głowę - powiedział Samad z goryczą, zdradzając angielską gramatykę przyswojoną w ciągu dwudziestu lat pobytu w tym kraju. - A naprawdę się przejmuję. Ostatnio mam wrażenie, że przyjazd do tego kraju to jak zawarcie paktu z diabłem. Podajesz swój paszport na granicy, wbijają ci stempel, chcesz uciułać trochę grosza, jakoś zacząć nowe życie... ale zamierzasz kiedyś wrócić. Kto chciałby zostać? Zimno, mokro, wstrętnie, okropne jedzenie, koszmarne gazety - kto chciałby tu zostać? W kraju, w którym człowiek nie jest nigdy mile widziany, a zaledwie tolerowany. Ledwie tolerowany. Jakby był zwierzakiem, wytresowanym i oswojonym. Kto chciałby zostać? Ale podpisało się cyrograf... to cię wciąga i nagle stwierdzasz, że nie możesz wrócić, że nie poznajesz własnych dzieci, że nie masz swojego miejsca na ziemi. - Och, naprawdę, aż tak źle chyba nie jest. - A potem w ogóle dajesz sobie spokój z samym pojęciem przynależności. Nagle ta przynależność zaczyna ci się wydawać jakimś ohydnym kłamstwem... i wtedy zaczynasz wierzyć, że miejsce urodzenia to sprawa przypadku, że wszystko jest przypadkowe. A jeśli się w to wierzy, dokąd można pójść? Co można zrobić? Jakie to ma znaczenie? Kiedy Samad opisywał ze zgrozą w oczach tę dystopię, Irie poczuła zażenowanie, bo jej ta przypadkowa kraina wydawała się rajem. Czystą wolnością. - Czy ty to rozumiesz, dziecko? Wiem, że tak. A chciał przez to powiedzieć: Czy mówimy tym samym językiem? Czy wywodzimy się z podobnych miejsc? Czy jesteśmy tacy sami? Irie ścisnęła jego dłoń i pokiwała energicznie głową, starając się powstrzymać łzy. Cóż innego mogła mu powiedzieć, prócz tego, co chciał usłyszeć? - Tak - powiedziała. - Tak, tak, tak. Kiedy Hortense i Ryan wrócili tego wieczoru do domu po wspólnych modłach, byli mocno podekscytowani. To właśnie dziś miała być ta noc. Po udzieleniu Hortense masy instrukcji dotyczących składu i łamania swego najnowszego artykułu do „Strażnicy” Ryan udat się do przedpokoju, żeby zadzwonić do Brooldynu i dowiedzieć się, jakie są nowiny. - A ja myślałam, że on jest z nimi w stałym kontakcie. - Tak, tak, oczywiście... ale ostateczne potwierdzenie, rozumiesz, musi przyjść osobiście od pana Charlesa Wintry z Brooldynu - powiedziała zdławionym głosem Hortense. - Cóż to za dzień! Co za dzień! Pomóż mi z tą maszyną... muszę ją przestawić na stół. Irie przeniosła wielkiego remingtona do kuchni i postawiła go przed Hortense. Babka wręczyła jej plik kartek pokrytych drobnym pismem Ryana. - Czytaj mi teraz powoli, Irie Ambrosia... a ja przepiszę to na maszynie. Irie czytała przez jakieś pół godziny, krzywiąc się, kiedy nie mogła odczytać koszmarnych, pełnych zakrętasów bazgrołów Ryana, podając kiedy trzeba korektor i zgrzytając zębami na ingerencje autora, który co dziesięć minut wpadał do kuchni i przerywał im, poprawiając szyk zdania albo gruntownie zmieniając cały akapit. - Czy już się pan połączył, panie Topps? - Nie jeszcze, pani B. Jeszcze nie. Pan Charles Wintry jest bardzo zajęty. Spróbuję jeszcze raz. Zmęczony mózg Irie przywołał pewne zdanie, wypowiedziane przez Samada: „Czasami się zastanawiam, czego ja właściwie zawracam sobie tym głowę”. I teraz, kiedy nie było w pobliżu Ryana, Irie wyczuła, że jest to okazja, żeby je zadać, aczkolwiek w postaci starannie zawoalowanej. Hortense poprawiła się w krześle i złożyła ręce na podołku. - To już tyle lat, Irie Ambrosia... Czekam na tę chwilę od czasu, jak byłam smarkulą w podkolanówkach. - Ale to jeszcze nie tłumaczy... - Co ty tam wiesz! Nic, kompletnie nic. Moje korzenie są w Kościele świadków. Oni okazali mi dobroć, kiedy nikt inny nie chciał mi jej okazać. To jedna z tych dobrych rzeczy, jakie przekazała mi matka, i nie mam zamiaru się tego wyrzekać teraz, kiedy koniec jest już tak blisko. - Ale babciu, to jeszcze nie... Nie możesz przecież... - Coś ci powiem. Nie jestem taka jak ci świadkowie, którzy po prostu boją się śmierci. Po prostu się boją. Chcieliby, żeby umarli wszyscy oprócz nich. To nie jest powód, żeby poświęcać swoje życie Jezusowi Chrystusowi. Mój cel jest całkiem inny. Ciągle mam nadzieję, że będę jedną z wybranych, mimo że jestem kobietą. Pragnęłam tego przez całe życie. Chciałam być blisko Pana, kiedy będzie ustanawiał prawa i podejmował decyzje. - Hortense zrobiła pauzę i długo, głośno cmokała. - Miałam dość wysłuchiwania w kościele, że jestem kobietą i nie kończyłam szkół. Wszyscy chcą cię zawsze pouczać, opowiadać ci o tym, opowiadać o tamtym... Z kobietami w tej rodzinie zawsze tak było. Ktoś zawsze próbował je pouczać, udawał, że chodzi o wiedzę, kiedy chodziło tylko o to, czyje będzie na wierzchu. Ale gdybym była jedną ze stu czterdziestu czterech, nikt nie próbowałby mnie uczyć. To ja bym uczyła innych! Ja ustanawiałabym prawa i nie musiałabym się liczyć z niczyim zdaniem. Moja matka miała niezłomną wolę i ja jestem taka sama. Pan Bóg jeden wie, że twoja matka też taka kiedyś była. I ty też taka jesteś. - Opowiedz mi o Ambrosii - powiedziała Irie. Dostrzegła szczelinę w pancerzu Hortense i szansę, żeby do niej dotrzeć ze swym pytaniem. - Proszę cię, babciu! Ale Hortense pozostała niewzruszona. - Już dość o niej wiesz. Przeszłość to sprawa skończona. Nikt się z niej niczego nie nauczył. Początek strony piątej, chyba na rym stanęłyśmy. W tym momencie do kuchni wszedł Ryan Topps, jeszcze bardziej zaczerwieniony niż zwykle. - I co, panie Topps? Wie pan już? - Niech Bóg ma pogan w swej opiece, pani B., bo ten dzień już blisko! Jest dokładnie tak, jak to jasno wyłożył Pan w Księdze Objawienia. Nigdy nie planował trzeciego tysiąclecia. Teraz najważniejsze, żebym miał ten artykuł przepisany na maszynie, potem podyktuję od razu drugi - a pani musi obdzwonić wszystkich naszych ludzi z Lambeth i rozdać im... - Tak, tak, panie Topps - ale niech chwilę pomyślę... To nie mogła być żadna inna data, prawda, panie Topps? Mówiłam panu, że czuję to w kościach. - Nie jestem pewien, czy pani kości mają z tym coś wspólnego, pani B. Na pewno więcej zawdzięczamy gruntownym badaniom Pisma Świętego, jakie przeprowadziłem wraz z kolegami... - I pewnie Bogu - dodała Irie, przeszywając go wzrokiem, po czym podeszła, żeby przytulić babkę, która dygotała, wstrząsana łkaniem. Hortense ucałowała ją w oba policzki i Irie uśmiechnęła się, czując na twarzy jej gorące łzy. - Och, Irie Ambrosia! Tak się cieszę, że przy tym jesteś. Przeżyłam całe to stulecie - urodziłam się podczas trzęsienia ziemi na samym początku wieku i zobaczę, jak potężny wstrząs zetrze znów z ziemi wszelkie zło i plugasrwo. Chwalmy Pana! Stanie się w końcu tak, jak obiecał. Wiedziałam, że tego dożyję. Muszę poczekać jeszcze tylko siedem lat. Dziewięćdziesiąt dwa lata! - Hortense cmoknęła lekceważąco. - Ha! Moja babka dożyła stu trzech i do ostatniego tchu mogła skakać na ska-kance. Ja też dożyję. Jak na razie udaje mi się. Moja matka wiele się nacierpiała, wydając mnie na świat - ale wiedziała, co to prawdziwa wiara, i robiła, co mogła, żeby urodzić mnie w takich ciężkich warunkach, i żebym mogła dożyć tej wspaniałej chwili. - Amen! - Amen, panie Topps. Trzeba przywdziać zbroję bojowników Boga! Trie Ambrosia, jesteś świadkiem tego, co mówię: będę tam, kiedy nadejdzie czas. Pojadę na Jamajkę, żeby zobaczyć wszystko na własne oczy. Jeszcze w tym roku Pańskim wrócę do ojczyzny. Możesz jechać ze mną, jeśli będziesz słuchać moich nauk. Chcesz pojechać na Jamajkę w dwutysięcznym roku? Z ust Irie wyrwał się cichy okrzyk. Podbiegła do babci i uścisnęła ją mocno. Hortense otarła łzy fartuchem. - Jezu Chryste, przeżyję to stulecie! Przeżyję naprawdę to straszne stulecie z jego wszystkimi burzami i katastrofami. I dzięki Tobie, Panie, jak zaczęłam żywot od trzęsienia ziemi, tak na trzęsieniu ziemi go zakończę. Magid, Millat i Marcus 1992, 1999 fundamentalny przym. 1. należący do podstawy albo podłoża lub im właściwy, dotyczący najgłębszej istoty sprawy; 2. służący jako podstawa lub podwalina, zasadniczy lub nieodzowny; także pierwotny, taki, z którego bierze początek wszystko inne; 3. dotyczący fundamentu budynku; 4. w strukturze warstwowej: najniższy, położony na dnie. fundamentalizm rzecz, rygorystyczne, konsekwentne stanowisko w zakresie tradycyjnych ortodoksyjnych wierzeń religijnych bądź doktryn; zwl. wiara w nieomylność tekstów religijnych. YOH must remember this, a kiss is still a kiss, A sigh is just a sigh; The fundamental things apply, As time goes by. [Pamiętaj, że pocałunek pozostaje pocałunkiem, / a westchnienie westchnieniem, / i że choć czas upływa, / sprawy fundamentalne pozostają niezmienione. Herman Hupfeld, As Time Goes By (piosenka z 1931 roku)]. 16. Powrót Magida Mahfooza Mursheda Mubtasima ląbala - Przepraszam, nie zamierza pan tu palić? Marcus zamknął oczy. Nie znosił tak formułowanych pytań. Zawsze korciło go, żeby odpowiedzieć w podobnie pokrętny sposób: Tak, nie zamierzam tu palić. Nie, zamierzam tu palić. - Przepraszam, pytałam, czy... - Tak, słyszałem - odparł Marcus cichym głosem i, odwróciwszy głowę, zobaczył pytającą, z którą dzielił podwójne plastikowe siedzisko, jedno z wielu w długim szeregu podobnych krzeseł. - A czy istnieje jakiś powód, dla którego nie powinienem? Rozdrażnienie minęło, kiedy przyjrzał się swej rozmówczyni, szczupłej, ładnej i młodej Azjatce z uroczą przerwą między przednimi zębami i z włosami związanymi w koński ogon. Miała na sobie bojówki i trzymała na kolanach (a to ci dopiero traf!) egzemplarz jego napisanej wspólnie z powieściopisarzem Surreyem T. Banksem popularnonaukowej książki Bomby zegarowe i zegary biologiczne; Przygody genetycznego jutra, która ukazała się wiosną. - Owszem, istnieje powód, dupku. Nie wolno palić na Heathrow. Przynajmniej w tym miejscu. A już na pewno nie wolno palić pieprzonej fajki. Poza tym te krzesła są połączone, a ja mam astmę. Wystarczy? Marcus wzruszył ramionami i rzekł pojednawczo: - Aż nadto. To dobra książka? Było to dla niego nowe doświadczenie. Spotkanie z jedną z czytelniczek. Spotkanie jednej z czytelniczek w poczekalni na lotnisku. Całe życie pisał teksty akademickie, adresowane do maleńkiej, wyselekcjonowanej grupy odbiorców, których przeważnie znał osobiście. Nigdy nie zachowywał się jak podrzucający ludziom prochy uczestnik prywatki i nie posyłał swojej pracy w świat na oślep, niepewny, na jaki nieznany brzeg ją zaniesie. - Słucham? - Prósz? się nie obawiać, nie będę palił, jeśli pani sobie nie życzy. Pytałem, czy to dobra książka. Dziewczyna skrzywiła się; nie była aż tak ładna, jak mu się w pierwszej chwili wydawało, miała trochę zbyt wydatną żuchwę, co nadawało jej twarzy nieco surowy wygląd. Zamknęła książkę (przeczytaną do połowy) i spojrzała na okładkę, jakby zapomniała, co czyta. - Może być. Choć trochę wredna. Robi wodę z mózgu. Marcus zmarszczył brwi. Książka była pomysłem jego agenta; miała to być dwupoziomowa, popularno-elitarna rzecz - Marcus pisa! ściśle naukowy rozdział o jakimś konkretnym przedsięwzięciu w genetyce, a potem beletrysta pisał bliźniaczy rozdział, omawiając zawarte w pierwszym idee w aspekcie futurystyki, fikcji, przyczynowo- skutkowego łańcucha spekulacji i hipotez i tak dalej. Każdy z nich napisał osiem takich rozdziałów. Marcus szykował synów do studiów uniwersyteckich i dodatkowo myślał o karierze prawniczej Magida, więc zgodził się na realizację projektu ze względów finansowych. Książka nie stała się jednak takim hitem, jak się spodziewano, i Marcus, oceniając rzecz z perspektywy czasu, uznał całe przedsięwzięcie za porażkę. Ale wredna? Woda z mózgu? - Hm, a co jest w niej wrednego? Dziewczyna stała się nagle podejrzliwa. - Co to ma być? Przesłuchanie? Marcus skulił się wewnętrznie. Jego chalfenowska pewność siebie zawsze trochę bladła z dala od domu, od łona rodziny. Był człowiekiem bezpośrednim i nie widział sensu w zadawaniu pytań innych niż bezpośrednie, ale ostatnio uświadomił sobie, że ta bezpośredniość nie zawsze pozwalała uzyskać od ludzi bezpośrednie odpowiedzi, tak jak się to działo w małym kręgu najbliższych. W świecie zewnętrznym, poza uczelnią i domem, trzeba było czymś wzbogacić swoje wypowiedzi. Zwłaszcza jeśli się dziwnie wyglądało, a Marcus domyślał się, że tak właśnie wygląda: był nie najmłodszy i miał ekscentryczną kędzierzawą fryzurę oraz okulary bez oprawki. Należało zatem wzbogacić swoje wypowiedzi, żeby stały się bardziej strawne. Ugarnirować je subtelnościami, błyskotliwymi wtrętami i uprzejmostkami. - Nie, to bynajmniej nie przesłuchanie. Widzi pani, po prostu zamierzałem sam to przeczytać. Słyszałem, że książka jest niezła. I ciekaw jestem, dlaczego wydaje się pani wredna. Dziewczyna, uznawszy w końcu, że Marcus nie jest ani seryjnym mordercą, ani gwałcicielem, rozluźniła się i oparła swobodnie. - Ach, właściwie nie wiem. Może nie tyle wredna, ile przerażająca. - A co w niej takiego przerażającego? - No, przyzna pan, że cala ta inżynieria genetyczna jest przerażająca. - Czyżby? - No tak, to całe manipulowanie organizmem. Oni uważają, że są geny odpowiedzialne za inteligencję, za sferę seksualną - w zasadzie za wszystko. Technika i inżynieria DNA - dodała ostrożnie, jakby badała, co na ten temat wie Marcus. Nie widząc błysku zrozumienia w jego oczach, ciągnęła już z większą pewnością siebie - Kiedy już znamy enzym restrykcyjny dla konkretnego odcinka DNA, można wszystko włączyć lub wyłączyć, zupełnie jak jakąś cholerną wieżę stereo. I to właśnie robią z tymi nieszczęsnymi myszami. To przerażające. Nie wspominając już o czynnikach patogenicznych, to znaczy tych wywołujących choroby organizmach, które trzymają na płytkach Petriego, dosłownie wszędzie. Wie pan, studiuję politologię i chciałabym zapytać: co oni tworzą? I kogo chcą wyeliminować? Trzeba być naprawdę naiwnym, żeby się nie domyślić, że Zachód zamierza użyć tego szajsu na Wschodzie, przeciw Arabom. Szybki sposób rozprawienia się z muzułmańskimi fundamenta-listami, przecież to jasne - powiedziała w odpowiedzi na zdziwioną minę Marcusa. - To przerażające. Jak się czyta takie cholerstwo, to człowiek widzi, jak bliska jest nauka fantastyce naukowej. Zdaniem Marcusa, nauka i fantastyka naukowa były jak dwa statki mijające się po ciemku we mgle. Robot z fantastycznonaukowych wizji na przykład - nawet ten z wyobraźni jego syna Oscara - wyprzedzał o tysiące lat każdego robota bądź inną sztuczną inteligencję, jakie udało się dotąd stworzyć człowiekowi. Podczas gdy roboty z wyobraźni Oscara śpiewały, tańczyły i odczuwały podobne ludzkim radości i lęki, w Massachusetts Institute of Technology jakiś biedak powoli i w męce usiłował skonstruować mechanizm, który odtwarzałby ruchy ludzkiego kciuka. Z kolei najprostsze biologiczne zagadnienia, takie jak na przykład budowa komórki zwierzęcej, były tajemnicą dla każdego oprócz czternastolatków i takich naukowców jak on; ci pierwsi rysowali je podczas lekcji, drudzy wprowadzali do nich obce DNA. A pomiędzy nimi, tak to przynajmniej widział Marcus, rozciągał się wielki ocean idiotów, zwolenników teorii spiskowych, religijnych obłąkańców, zadufanych pisarzy, obrońców praw zwierząt i wszelkiej maści fundamentalistów, którzy zgłaszali przedziwne obiekcje wobec dzieła jego życia. W ciągu kilku ostatnich miesięcy, od czasu gdy jego Mysz Przyszłości wzbudziła pewne zainteresowanie opinii publicznej, musiał wreszcie uwierzyć w istnienie takich ludzi, w ich liczebność i było to dlań tak samo trudne do zaakceptowania jak sugestie, że w ogrodach żyją krasnoludki. - Trują o postępie - powiedziała dziewczyna ostro, dziwnie nagle podniecona. - Chrzanią w kółko o postępie i wielkich krokach na polu medycyny, ale wiadomo, że jeśli będzie można wyeliminować „niepożądane cechy ludzkie”, to jakiś rząd spróbuje to zrobić. A co jest niepożądane? To wszystko z lekka trąci faszyzmem... Wydaje mi się, że książka jest niezła, ale chwilami zastanawiam się, dokąd to wszystko zmierza. Czy chodzi o miliony blondynów z niebieskimi oczami? O korespondencyjne zamawianie dzieci? Jeśli jest się Induską, tak jak ja, są powody do niepokoju, nie? A do tego wszystkiego wszczepiają tym biednym stworzeniom raka. A kimże ty jesteś, człowieku, żeby ingerować w organizm i zmieniać wygląd myszy? Właściwie tworzysz zwierzę po to, żeby umarło - zupełnie jakbyś był Bogiem! Jestem hinduską. Nie jestem superreligij-na, ale wierzę w świętość życia. A ci ludzie programują mysz, planują każdy jej ruch, decydują, kiedy ma mieć małe, kiedy ma umrzeć. To po prostu w b r e w naturze. Marcus przytaknął, próbując ukryć swe znużenie. Nigdzie w całej książce nawet nie napomknął o eugenice - nie była to jego dziedzina i nie interesował się tym jakoś szczególnie. A jednak ta dziewczyna, która przeczytała książkę prawie w całości poświęconą mniej sensacyjnym osiągnięciom w zakresie techniki i inżynierii DNA - terapii genowej, białku rozpuszczającemu skrzepy krwi, wytwarzaniu insuliny drogą modyfikacji genetycznej - wysnuła z niej te wszystkie zwykłe tanie, gazetowe fantazje - o bezrozumnych ludzkich klonach, genetycznym sterowaniu płciowymi i rasowymi cechami, zmutowanych chorobach i tak dalej. Tylko rozdział poświęcony jego myszy mógł wywołać tak histeryczną reakcję. To właśnie do tej myszy nawiązywał tytuł książki (kolejny pomysł agenta) i to na niej skupiła się ostatecznie uwaga mediów. Marcus widział teraz wyraźnie coś, co wcześniej tylko przeczuwał, a mianowicie to, że gdyby nie ta mysz, zainteresowanie książką byłoby minimalne. Żadne inne jego przedsięwzięcie nie pobudziło tak bardzo ludzkiej wyobraźni jak owa mysz. Ingerencja w przyszłość myszy wzburzyła ludzi. Bo ludzie patrzyli na to tak: nie jest to rozstrzyganie o przyszłości raka, o cyklu reprodukcyjnym czy o przedłużaniu życia. Decydowano tu o losach samej myszy. Wszyscy zogniskowali swą uwagę na myszy i to w sposób, który go nieodmiennie zaskakiwał. Nie potrafili myśleć o zwierzęciu jako o obiekcie, biologicznym obiekcie służącym eksperymentom w zakresie dziedziczenia cech biologicznych, leczenia chorób, zmniejszania śmiertelności. „Myszowatość” tej myszy była najwyraźniej czymś, czego nie dało się zignorować. Zdjęcie z laboratorium Marcusa przedstawiające jedną z jego transgenicznych myszy, wraz z artykułem poświęconym walce o opatentowanie odkrycia, ukazało się w „Timesie”. Zarówno on sam, jak redakcja otrzymali tonę kipiących nienawiścią listów od ugrupowań i ludzi tak różnych, jak Stowarzyszenie Konserwatystek, przedstawiciele ruchu zwalczającego wiwisekcję, organizacja Naród Islamski, proboszcz parafii Świętej Agnieszki w Berkshire i kolegium redakcyjne lewackiej gazety „Schnews”. Neena Begum zadzwoniła, żeby poinformować go, że w przyszłym wcieleniu będzie karaluchem. Szkoła Glenard Oak, zawsze wyczulona na zmienne nastroje mediów, odwołała wykład, który Marcus miał wygłosić w dorocznym Dniu Nauki. Jego własny syn nadal się do niego nie odzywał. Nienormalność tej całej sytuacji autentycznie nim wstrząsnęła. Przede wszystkim wstrząsnął nim ów lęk, jaki mimo woli wywołał. A wszystko to stało się dlatego, że opinia publiczna wyprzedzała go o trzy kroki, jak robot Oscara; oni rozgrywali już swoje końcówki, już zawyrokowali, jakie będą rezultaty jego badań - czyli zdecydowali o czymś, czego on nie ośmielił się sobie nawet wyobrazić! Roztaczano wizję niezliczonych klonów, zombies, zaprojektowanych od A do Z dzieci, genów homoseksualizmu. Oczywiście rozumiał, że w jego pracy jest element moralnego ryzyka; tak jest ze wszystkimi badaniami naukowymi. Pracuje się częściowo po omacku, bez pewności, jak się to wszystko w przyszłości potoczy, bez pewności, jakie mroczne sprawy się wyzwoli, o jakie potworności będzie się obwinionym. Nikt, kto pracuje na nowym polu, dokonuje dzieła prawdziwie wizjonerskiego, nie może być pewien, czy uda mu się przeżyć swoje lub następne stulecie bez krwi na rękach. Ale wstrzymać prace? Zakneblować Einsteina? Związać ręce Heisenbergowi? Co by się tym sposobem zyskało? - Ale przecież - zaczął, sam zaskoczony tym, jak bardzo jest poruszony - w tym właśnie sedno. Wszystkie zwierzęta są w pewnym sensie zaprogramowane tak, że muszą umrzeć. To zupełnie naturalne. Jeśli wyda-je się to chaotyczne i przypadkowe, to tylko dlatego że nie w pełni wszystko rozumiemy. Nie rozumiemy dokładnie, dlaczego niektórzy ludzie wykazują większą podatność na zachorowanie na raka. Nie rozumiemy dokładnie, dlaczego niektórzy ludzie umierają śmiercią naturalną w wieku sześćdziesięciu trzech lat, a inni dożywają dziewięćdziesięciu siedmiu. Byłoby z pewnością interesujące wiedzieć trochę więcej o tych rzeczach. Sens hodowania czegoś takiego jak mysz z zaszczepionym nowotworem polega na tym, że mamy szansę obserwować stadia życia i śmierci pod mikro... - No tak - powiedziała dziewczyna, wsuwając książkę do torebki. - Możliwe. Muszę już iść. Mam kogoś odebrać przy wyjściu 52. Miło się z panem rozmawiało. Powinien pan koniecznie to przeczytać. Jestem wielbicielką Surreya T. Banksa... Napisał parę niesamowitych kawałków. Marcus patrzył, jak jej podskakujący koński ogon oddala się i znika wraz z nią w tłumie innych czarnowłosych dziewcząt. Natychmiast poczuł wielką ulgę i przypomniał sobie z przyjemnością, że i on sam ma się spotkać przy wyjściu 32. z Magidem Iqbalem, który był zupełnie inną, czarniejszą parą kaloszy. Mimo że miał jeszcze piętnaście minut, nie dopił kawy, która nagle ostygła i z piekielnie gorącej zrobiła się letnia, i skierował się w stronę wyjść oznaczonych numerami od 50 do 55. W głowie kołatało mu się określenie „spotkanie umysłów”. Wiedział, że to absurd myśleć tak o spotkaniu z siedemnastoletnim chłopcem, ale jednak nie dawało mu to spokoju, czuł uniesienie, być może podobne temu, jakiego zapewne doznał kiedyś jego mentor, gdy siedemnastoletni Marcus Chaffen po raz pierwszy przekroczył próg jego ciasnego uniwersyteckiego gabinetu. Coś w rodzaju satysfakcji. Marcus dobrze znał to obopólne, miłe uczucie zadowolenia, przepływające jakby pomiędzy mentorem i protegowanym tam i z powrotem (Ach, jakże jesteś łaskawy, że poświęcasz mi swój czas! Ach, jakiż ja muszę być błyskotliwy, że wypatrzyłeś mnie spośród wszystkich innych!), a jednak pławi! się w nim. I był zadowolony, że spotka się z Magidem bez świadków, choć nie zaplanował tego specjalnie. Była to raczej kwestia serii szczęśliwych zbiegów okoliczności. Najpierw zepsuło się auto Iqbalow, a samochód Marcusa nie był zbyt duży. Wytłumaczył Samadowi i Alsanie, że nie starczy miejsca na bagaż Magida, jeśli oni pojadą z nim na lotnisko. Millat był w Chester ze SROM-em; powiedział zresztą wcześniej (w języku przypominającym okres jego fascynacji filmami o mafii oglądanymi na wideo): „Nie mam już brata”, Irie zaś od rana miała egzaminy. Joshua za żadne skarby nie wsiadłby do samochodu razem z Marcusem; właściwie w ogóle unikał teraz samochodów, preferując nienaganne pod względem etycznym, bo przyjazne dla środowiska, dwa kółka. Jeśli chodziło o decyzję Joshui, Marcus odbierał ją tak, jak odbierał zawsze podobne decyzje wszystkich ludzi. Rozpatrując je jako idee, trudno się było z nimi zgadzać czy nie zgadzać. W postępowaniu większości ludzi nie było żadnego sensu. Teraz, kiedy nastąpiło takie ochłodzenie jego stosunków z Joshua, Marcus czuł si? bardziej bezsilny niż kiedykolwiek. Bolało go to, że nawet jego własny syn nie okazał się dość chalfenowski, toteż w ciągu paru ostatnich miesięcy rozbudził w sobie wielkie oczekiwania w stosunku do Magida (i to by wyjaśniało, dlaczego teraz przyśpieszał kroku, wyjście 28., 29., 30.); pewnie zaczynał żywić nadzieję, zaczynał wierzyć, że Magid będzie drogowskazem prawdziwego chalfenizmu, nawet gdyby on sam umarł tu opuszczony przez wszystkich. Ocalą się wzajemnie. To nie może być wiara, prawda, Marcus?, pytał sam siebie, przyśpieszając kroku. Przez kilkanaście metrów, jakie dzieliło jedno wyjście od następnego, to pytanie napawało go lękiem. Potem lęk minął i odpowiedź była krzepiąca. To nie wiara, nie, Marcus, a w każdym razie nie ta ślepa. Coś silniejszego, coś solidniejszego. Wiara intelektualna. No dobrze. Wyjście 32. Są zatem sam na sam, spotykają się w końcu, pokonawszy przestrzeń dzielącą kontynenty: nauczyciel i gorliwy uczeń - a potem ten pierwszy, historyczny uścisk dłoni. Marcus nawet przez sekundę nie obawiał się, że coś może pójść czy pójdzie nie tak jak trzeba. Nie studiował historii (a nauki ścisłe uświadomiły mu, że przeszłość to czas, gdy widzieliśmy świat jakby przez zwierciadło i niby w zagadce, podczas gdy przyszłość była zawsze świetlana, tam wszystko robiliśmy we właściwy, a w każdym razie właściwszy sposób), nie znał żadnych opowieści, które napawałyby go obawą przed spotkaniem ciemnoskórego mężczyzny z białym, obu z wielkimi oczekiwaniami, ale tylko jednego obdarzonego mocą ich spełnienia. Nie przyniósł też, jak cała reszta jego współtowarzyszy w oczekiwaniu, białej tekturki z wypisanym na niej swoim nazwiskiem, i kiedy rozglądał się, przystanąwszy przy wyjściu 32., nagłe go to zaniepokoiło. Jak się wzajemnie rozpoznają? Potem przypomniał sobie, że ma się przecież spotkać z bliźniakiem i parsknął śmiechem. Nawet dla niego było coś niewiarygodnego i zarazem podniosłego w tym, że ten chłopiec wyjdzie przez bramkę z dokładnie tym samym kodem genetycznym co kod drugiego, znanego mu już chłopca, choć jest pod absolutnie każdym względem inny. Niby go już widział, a jednak go nie widział. Zanim zdążył się zastanowić, co to oznacza, stwierdził, że pasażerowie samolotu British Airlines, rejs 261, idą w jego kierunku - rozgadany, brązowoskóry tłum rwał ku niemu niczym rzeka, skręcając w ostatniej chwili, jak gdyby on, Marcus, był progiem wodospadu. Nomoskar... sdldm d lekum... kamon dcho? Takie właśnie słowa kierowali do siebie wzajemnie i do rodzin i przyjaciół oczekujących po drugiej stronie barierki; niektóre kobiety były szczelnie zakwefione, niektóre miały na sobie sań, mężczyźni ubrani byli w przedziwne kombinacje tkanin, skóry, tweedu, wełny i nylonu, na głowach mieli furażerki, które kojarzyły się Marcusowi z premierem Nehru; dzieci w tajwańskich sweterkach i z jaskrawymi, czerwono-żółtymi plecakami na ramionach przepychały się w stronę wyjścia 32., witały się z ciotkami, z kierowcami, z innymi dziećmi, mieszały się z urzędnikami i opalonymi na brąz, białozębymi pracownikami linii lotniczych... - Pan Chalfen? Spotkanie umysłów. Marcus podniósł głowę, by spojrzeć na stojącego przed nim wysokiego młodzieńca. Twarz Millata, oczywiście, ale o bardziej regularnych rysach i jakby młodsza. Oczy fiołkowe, ale nie aż tak intensywnie fiołkowe jak u brata. Włosy opadały mu na czoło, sczesane do przodu jak u ucznia angielskiej szkoły prywatnej. Sylwetkę miał krzepką i wyglądał zdrowo. Marcus nie znał się na ubraniach, ale mógł stwierdzić jedno: że białe ubranie chłopca jest dobre gatunkowo, uszyte z porządnego miękkiego materiału. Poza tym chłopak był przystojny; nawet Marcus to zauważył. Choć brakowało mu bajronicznej charyzmy brata, rekompensowała ów brak szlachetność rysów, mocno zarysowany podbródek i pełen godności wyraz twarzy. Były to jednak trudno zauważalne drobiazgi; różnice dostrzegało się paradoksalnie tylko dzięki uderzającemu podobieństwu. Bracia byli swoimi kopiami, począwszy od złamanych nosów, a skończywszy na wielkich, niezgrabnych stopach. Marcus uświadomił sobie, że jest tym leciutko rozczarowany. Choć jeśli pominąć wygląd zewnętrzny, pomyślał, nie ma wątpliwości, kogo naprawdę przypomina Magid. Czyż nie wypatrzył jego, Marcusa, w tak wielkim tłumie oczekujących? Czyż nie rozpoznali się wzajemnie na dużo głębszym, „fundamentalnym” poziomie? Nie bliźniaczo podobni, jak podobne mogą być dwa miasta czy dwie połówki przypadkowo podzielonej komórki jajowej, ale raczej jak dwie strony matematycznego równania: pod względem logicznym, w sposób zasadniczy i nieunikniony. Jak to się często zdarza racjonalistom, Marcus odsunął na chwilę na bok swój racjonalizm w obliczu tak jawnego cudu. Jakie były szansę, jakie prawdopodobieństwo takiego instynktownego rozpoznania przy wyjściu 32. (Magid skierował się prosto w stronę Marcusa), wzajemnego odnalezienia się w tym wielkim rojowisku ludzi Uczącym sobie co najmniej pięćset osób? Wydawało się to równie nieprawdopodobne jak cudowna intuicja plemników przedzierających się na oślep ku komórce jajowej. Tak magiczne jak rozszczepienie owej komórki na pół. Magid i Marcus. Marcus i Magid. - Tak! Magid! W końcu się spotkaliśmy! Mam wrażenie, jakbym cię już znał - bo przecież znam cię, choć nie znam - ale skąd, u licha, wiedziałeś, że ja to ja? Magid rozpromienił się i lekki, prawdziwie anielski uśmiech pojawił się na jego ustach. - No cóż, jesteś jedynym białym facetem przy wyjściu 32., mój drogi. Powrót Magida Mahfooza Mursheda Mubtasima wywołał poważny wstrząs w domach Iqbalow, Jonesów i Chalfenów. - Ja go nie poznaję - zwierzyła się Clarze AJsana po kilku dniach. - Jest jakiś dziwny. Kiedy mu powiedziałam, że Millat jest w Chester, nie odezwał się słowem. Kamienna twarz. Nie widział brata osiem lat. Ale nawet nie bąknie słówka, nie zająknie się na ten temat. Samad twierdzi, że to jakiś klon, a nie prawdziwy Iqbal. Jakoś człowiekowi nie chce się go nawet dotykać. Myje zęby sześć razy dziennie. Prasuje bieliznę. Jak siadamy do śniadania, to zupełnie jakbyśmy siadali z Davidem Nivenem. Joyce i Irie obserwowały przybysza tak samo nieufnie. Kochały już jednego brata tak bardzo przez tyle lat, a teraz nagle pojawia się ta nowa, choć znajoma twarz. Zupełnie jakby włączyło się swój ulubiony serial, żeby stwierdzić, że ukochaną postać zastąpiono chytrze innym aktorem z podobną fryzurą. Przez kilka pierwszych tygodni zupełnie nie wiedziały, co z tym począć. Co do Samada, ten, gdyby tylko mógł, ukryłby gdzieś chłopca na zawsze, zamknąłby w schowku pod schodami albo wysłał na Grenlandię. Bał się nieuniknionych wizyt wszystkich swoich krewnych (tych samych, przed którymi się chełpił, członków plemienia, którzy modlili się przed ołtarzykiem oprawionego w ramkę zdjęcia); bał się, że zobaczą młodego Iqbala z tymi jego muszkami, Adamem Smithem, jego cholernym E. M. Forsterem i jego ateizmem. Jedyną dobrą stroną była zmiana, jaka zaszła w Alsanie. Zmiana radykalna. „Czy widziałam Londyn od A do Z? Tak, jest w górnej szufladzie, tak, po prawej stronie”. Tak. Kiedy po raz pierwszy odezwała się w ten sposób, omal nie wyskoczył ze skóry. Klątwa została zdjęta. Już nie było żadnych „Może, Samad Miah”, żadnych „Niewykluczone, Samad Miah”. Tylko „tak, tak, tak” i „nie, nie, nie”. Odpowiedzi fundamentalne. Ulga była ogromna, ale to mu nie wystarczało. Jego synowie go zawiedli. Ból był wprost rozdzierający. Samad snuł się po restauracji ze wzrokiem wbitym w ziemię. Jeśli dzwonili jacyś wujowie lub ciotki, unikał odpowiedzi lub po prostu kłamał. Millat? Jest w Birmingham, pracuje w meczecie, tak, odzyskał wiarę. Magid? Tak, wkrótce się ożeni, zgoda, to bardzo dobry młodzieniec, kocha śliczną bengalską dziewczynę, tak, owszem, podtrzymuje tradycje. A więc tak. Najpierw nastąpiły pewne przetasowania, niby w jakimś musicalu; każdy przesunął się o jedno miejsce w prawo lub w lewo. Na początku października wrócił Millat. Chudszy, z brodą, zdecydowany nie spotykać się z bratem z powodów politycznych, religijnych i osobistych. „Jeśli Magid zostanie” - powiedział (tym razem wcielił się w De Niro) - „ja odchodzę”. A ponieważ był wymizerowany, zmęczony i miał obłęd w oczach, Samad pozwolił mu zostać, wobec czego Magidowi nie pozostało nic innego, jak tylko zamieszkać u Chalfenów (ku wielkiemu zasmuceniu Alsany) do chwili, kiedy znajdzie się jakieś rozwiązanie. Joshua, rozwścieczony tym, że kolejny Iqbal odebrał mu uczucia rodziców, przeniósł się do Jonesów, Irie zaś, choć niby wróciła do domu rodzinnego (uzyskawszy rok wolnego), spędzała całe dnie u Chalfenów, porządkując sprawy Marcusa, żeby uskładać trochę pieniędzy i wpłacić je na swoje dwa konta bankowe (dżungla amazońska, lato 1993 i Jamajka, 2000). Często pracowała do późnej nocy i wtedy spała na sofie w salonie. - Dzieci nas opuściły, bawią za granicą - powiedział Samad Archiemu przez telefon takim tonem, że Archie zastanawiał się przez chwilę, czy przyjaciel nie cytuje jakiegoś wiersza. - Są obcymi ludźmi w obcym kraju. - Raczej dały nogę - odparł ponuro Archie. - Mówię ci, gdybym przez kilka ostatnich miesięcy dostawał pensa za każdym razem, kiedy widziałem Irie... Uzbierałby około dziesięciu pensów. Irie prawie nie bywała w domu. Znalazła się w impasie, jak Irlandia, Izrael czy Indie. W sytuacji, w której nie było zwycięzcy. Jeśli zdarzało się, że zostawała w domu, Joshua ciosał jej kołki na głowie za jej zaangażowanie w projekt Marcusa. Atakował ją pytaniami, na które ani nie umiała, ani nie chciała odpowiadać: Czy można obejmować patentem żywe istoty? Czy to w porządku zaszczepiać zwierzętom patogeny? Irie nie wiedziała, więc wzorem swego ojca trzymała buzię na kłódkę i unikała kontaktu z Joshuą. Kiedy jednak była u Chalfenów, wykonując robotę, która stała się jej pełnowymiaro-wą letnią pracą, musiała się stykać z Magidem. Także i tu sytuacja była nieznośna. Jej praca dla Marcusa, polegająca początkowo, przed dziewięcioma miesiącami, na zwykłym porządkowaniu papierów, teraz obejmowała siedmiokrotnie więcej obowiązków. Rosnące ostatnio zainteresowanie badaniami Marcusa oznaczało, że musiała się zajmować kontaktami z mediami, przeglądać całe wory poczty, organizować spotkania, wobec czego jej pensja wzrosła do wysokości wynagrodzenia sekretarki. Ale na tym polegał problem: ona została sekretarką, Magid zaś był powiernikiem, terminatorem i uczniem, towarzyszył Marcusowi w podróżach, przyglądał się jego pracy w laboratorium. Złote dziecko. Wybraniec losu. Był nie tylko błyskotliwy, ale i czarujący. Nie tylko czarujący, ale wielkoduszny. Dla Marcusa był spełnieniem marzeń. Chłopcem, który mógł utkać najpiękniejszą siatkę moralnej obrony z profesjonalizmem zaiste niezwykłym, zważywszy na jego młody wiek. Który pomagał Marcusowi formułować argumenty, jakich on sam nigdy nie miał cierpliwości wymyślać. To właśnie Magid zachęcił go do wyjścia z laboratorium i wyprowadził go za rękę, mrużącego oczy od słońca, na świat, gdzie wzywali go ludzie. Ludzie potrzebowali Marcusa i jego myszy, a Magid wiedział, jak im obojga dostarczyć. Jeśli „New Statesman” prosił o dwa tysiące słów na temat spornej kwestii opatentowania, Marcus mówił, a Magid notował, przekładając jego słowa na wytworną angielszczyznę i przekształcając suche stwierdzenia niezainteresowanego moralnymi dylematami naukowca w wypolerowane argumenty filozofa. Jeśli czwarty kanał BBC prosił o wywiad, Magid objaśniał, jak należy siedzieć, jak gestykulować, jak trzymać głowę. I wszystko to mówił chło-piec, który spędził większą cześć życia wśród wzgórz Czattagam, bez telewizji i gazet. Marcusa - choć sam przez cale życie nienawidził tego słowa, choć nie używał go od czasu, kiedy ojciec natarł mu za nie, jako trzylatkowi, uszy - korciło, by nazwać to cudem. Albo przynajmniej jakimś nadzwyczajnym trafem. Ten chłopiec zmieniał jego życie i to było naprawdę trafem nadzwyczajnym. Po raz pierwszy w życiu Marcus był gotów przyznać się do własnych wad - choć tylko drobnych - ale jednak... wad. Może, ale tylko może, trochę za bardzo odcinał się od świata. Może zbyt agresywnie reagował na publiczne zainteresowanie jego pracą. Zaczął dostrzegać, co powinien zmienić. A już najdobitniej świadczyło o geniuszu, o prawdziwym mistrzostwie Magida to, iż nigdy, nawet przez chwilę, nie dał Marcusowi odczuć, że oznacza to degradację chalfenizmu. Bez przerwy, codziennie, okazywał mu swe niesłabnące oddanie i podziw. Jedyne, czego chciał, jak wyjaśnił Marcusowi, to wyjście z chalfenizmem do ludu. A to, czego ludzie chcieli, należało im dać w takiej formie, j a k ą byli zdolni zrozumieć. Wsposobie,w jaki o tym mówił, było coś tak wzniosłego, tak kojącego, tak autentycznego, że Marcus, który jeszcze pół roku temu splunąłby na taki argument, zaakceptował go bez oporów. - Jest jeszcze miejsce dla jednego takiego faceta w tym stuleciu - powiedział mu Magid (ten chłopak był mistrzem pochlebstw). - Freud, Einstein, Crick i Watson... Jest jeszcze jedno wolne miejsce, Marcus. Autobus nie jest jeszcze pełny. Dryń-dryń! Jeszcze jeden się zmieści... Nie da się odrzucić takiej oferty. Nie można z tym walczyć. Marcus i Magid. Magid i Marcus. Nic innego się nie liczyło. Obaj byli całkowicie nieświadomi niepokoju, jaki budziło to w Irie, nie widzieli, jak dziwne sejsmiczne wstrząsy powodowała ich przyjaźń. Marcus „odpłynął” jak Mountbatten z Indii albo znudzony nastolatek od swojej ostatniej partnerki. Zrzucił z siebie odpowiedzialność za wszystko i wszystkich - za Chal-fenów, Iqbalow i Jonesów - wszystko i wszystkich, oprócz Magida i swojej myszy. Wszyscy inni byli fanatykami. A Irie przygryzała wargi, bo Magid był dobry, Magid był miły i Magid chodził po domu w bieli. Ale jak wszelcy zwiastuni Drugiego Przyjścia Pana, wszyscy święci, zbawiciele i guru, Magid Iqbal był także, jak to barwnie ujęła Neena, pierwszorzędnym, stuprocentowym, bona fide, totalnym i absolutnym przykładem drzazgi w dupie. Oto jedna z typowych rozmów z tym młodzieńcem: - Irie, jestem w kłopocie. - Nie teraz, Magid, rozmawiam przez telefon. - Nie chciałbym ci zabierać twojego cennego czasu, ale to dość pilna sprawa. Jestem w kłopocie. - Magid, nie mógłbyś... - Bo widzisz, Joyce była tak miła, że kupiła mi te dżinsy. Nazywają się lewisy. - Słuchaj, zadzwonię później. W porządku... okej... cześć. Co mówisz, Magid? To była bardzo ważna rozmowa. O co chodzi? - Dostałem te piękne amerykańskie dżinsy, białe lewisy, które siostra Joyce przywiozła z urlopu w Chicago, z Wietrznego Miasta, jak je nazywają, choć nie sądzę, żeby tam było coś szczególnie niezwykłego w klimacie, zważywszy niewielką odległość od Kanady. Chicagowskie dżinsy. Tak pieczołowicie wybrany prezent! Byłem oszołomiony, kiedy mi je dała. Ale potem zdezorientowała mnie całkiem ta instrukcja na metce, gdzie jest napisane, że dżinsy „kurczą się do pożądanych rozmiarów”. Zachodzę w głowę, co to może znaczyć: „kurczą się do pożądanych rozmiarów”. - Kurczą się w praniu, aż dopasują się do figury, Magid. Tak mi się wydaje. - Ale siostra Joyce jest na tyle bystra, że kupiła je od razu w odpowiednim rozmiarze. Jakieś trzydzieści dwa, trzydzieści cztery. - W porządku, Magid, nie muszę ich oglądać. Wierzę ci. Więc pilnuj, żeby się nie skurczyły. - Ja też tak w pierwszej chwili pomyślałem. Wydaje mi się, że nie ma jakiejś specjalnej, osobnej procedury powodującej ich kurczenie. Kiedy się pierze dżinsy, one się po prostu kurczą. - Fascynujące. - A zgadzasz się chyba, że prędzej czy później te dżinsy będą wymagały wyprania? - O co ci chodzi, Magid? - O to, czy wtedy skurczą się o z góry ustalony procent, a jeśli tak, to o ile? Jeśli za bardzo albo za mało, to przyznasz, że sprawa się skomplikuje. Nie będzie dobrze, jeżeli te „pożądane rozmiary” okażą się nie moimi rozmiarami. Jack sugeruje, że jest jeszcze jedna możliwość: że dopasują się do sylwetki właściciela. Ale jak coś takiego jest możliwe? - No więc czemu nie wleziesz w tych pieprzonych dżinsach do wanny i nie zobaczysz, co się stanie? Ale Magida trudno było zbić z tropu. Zawsze nadstawiał drugi policzek. Czasami sto razy dziennie, jak regulująca ruch policjantka, która w dodatku zażyta ecstasy. Uśmiechał się w taki szczególny sposób, z ni to bolesnym, ni to gniewnym wyrazem twarzy, i przechylał głowę (dokładnie tak samo, jak robił to jego ojciec, przyjmując zamówienie na curry z krewetek) na znak totalnego wybaczenia. Miał absolutną zdolność odczuwania empatii wobec wszystkich, ten Magid. I był niesamowicie upierdliwy. - No, nie chciałam cię... O cholera. Przepraszam. Słuchaj... nie wiedziałam... ale jesteś taki... nie wiesz, co u Millata? - Mój brat mnie unika - powiedział Magid tym samym tonem, który tchnął wszechogarniającym spokojem i gotowością wybaczenia. - W jego oczach noszę piętno Kaina, bo jestem niewierzący. A w każdym razie nie wierzę w jego Boga ani w żadnych innych, którzy mają jakiekolwiek imię. I właśnie dlatego nie chce się ze mną widywać, a nawet rozmawiać przez telefon. - Ach, pewnie z czasem mu przejdzie. Zawsze był upartym draniem. - Oczywiście, ty go kochasz - ciągnął Magid, nie dając Irie szansy zaprotestować. - A więc znasz jego nawyki, jego zwyczaje. Rozumiesz też, jak gwałtownie reaguje na moje odszczepieństwo. A ja się nawróciłem na życie przez duże Z. Widzę jego Boga w liczbie n na milionowym miejscu po przecinku, w rozważaniach Fedrusa, w jakimś błyskotliwym paradoksie. Ale to Millatowi nie wystarczy. Irie spojrzała mu prosto w oczy. Było w jego twarzy coś, czego nie dostrzegła w ciągu tych czterech miesięcy, bo maskowały to jego młodość, jego wygląd, schludna odzież i dbałość o higienę osobistą. Teraz zobaczyła to wyraźnie. Był nawiedzony - tak samo jak Szalona Mary, Indus z białą twarzą i niebieskimi ustami i facet, który nosi! perukę uwiązaną na sznurku. Tak samo jak ci ludzie, którzy chodzili po ulicach Wil-lesden nie po to, żeby kupić piwo black label, ukraść sprzęt stereo, żebrać czy sikać w zaułkach. Ci, którzy mieli zupełnie inne zadanie. Prorokować. I Magid miał to wypisane na twarzy. Chciał ludziom mówić, mówić i mówić bez końca, nieustannie. - Milłat wymaga całkowitego podporządkowania. - To dla niego typowe. - Chce, żebym wstąpił do Strażników Rewolucji... - Wiem, do SROM-u, znam ich. A więc jednak z nim rozmawiałeś. - Nie muszę z nim rozmawiać, żeby wiedzieć, co myśli. Jest moim bratem bliźniakiem. Nie chcę go widzieć. Nie potrzebuję. Czy ty rozumiesz naturę bliźniaków? Czy rozumiesz znaczenie słowa „rozszczepienie”? A raczej jego dwuznaczność, która... - Magid. Nie obraź się, ale jestem zajęta. Magid skłonił się lekko. - Naturalnie. Przepraszam, muszę poddać moje chicagowskie dżinsy eksperymentowi, który zaproponowałaś. Irie zacisnęła zęby, podniosła słuchawkę i ponownie wykręciła numer, z którym rozłączyła się przed chwilą. Dzwonił pewien dziennikarz {ostatnio dzwonili sami dziennikarze), któremu miała coś przeczytać. Po egzaminach przeszła błyskawiczny kurs w zakresie kontaktów z mediami i nauczyła się, że nie ma sensu umawiać się z każdym dziennikarzem z osobna. Przekazanie jakiegoś wyjątkowego spostrzeżenia czy poglądu przedstawicielowi „Financial Times”, potem dziennikarzom z „Daily Mirror”, a w końcu „Daily Maił” było niemożliwe. Do nich należało naświetlenie problemu pod określonym kątem, napisanie własnej, odrębnej księgi potężnej medialnej biblii. Każdy musiał to robić według własnego wyczucia. Reporterzy pozostawali skłóceni, fanatyczni, obsesyjnie bronili własnych podwórek, choć codziennie opisywali to samo. Zawsze tak było. Kto by przypuścił, że Łukasz i Jan spojrzą w tak inny sposób na sensację epoki, śmierć Syna Bożego? To dowodziło tylko, że tym facetom nie można ufać. Zadaniem Irie było więc przekazanie suchej informacji, dosłowne odczytanie tekstu z kartki zapisanej przez Marcusa i Magida i przypiętej do ściany. - W porządku - powiedział dziennikarz - Nagrywa się. I tu Irie potknęła się na pierwszej przeszkodzie na trasie public relations^ na przekonaniu do tego, co się sprzedawało. Nie żeby brakowało jej moralnej wiary. Było to coś o wiele bardziej zasadniczego. Nie wierzyła w to jako w fakt fizyczny. Nie wierzyła, że to naprawdę istnieje. Mysz Przyszłości® stała się teraz czymś tak kolosalnym, spektakularnym, taką karykaturą idei (bezlitośnie eksploatowaną na łamach gazet przez dziennikarzy - Czy Mysz powinna być opatentowana? - i wynoszoną pod niebiosa przez różnych gryzipiórków - Największe osiągnięcie stulecia? - że można było się spodziewać, iż ta cholera wstanie nagle i przemówi sama. Irie wzięła głęboki oddech. Choć powtarzała te słowa wielokrotnie, wciąż wydawały jej się fantastyczne, absurdalne - wciąż były fikcją unoszoną na skrzydłach fantazji - z wyraźnym piętnem pisarskiej brawury Surreya T. Banksa. KOMUNIKAT DLA PRASY: 15 PAŹDZIERNIKA 1992 Temat: Prezentacja Myszy Przyszłości®. Profesor Marcus Chalfen, pisarz, znakomity uczony i kierownik zespołu badawczego genetyków z college’u Świętego Judy, zamierza wkrótce zorganizować „premierę” swojego ostatniego „projektu”, aby pogłębić ogólną wiedzę na temat transgeniki i pobudzić zainteresowanie opinii publicznej, a co za tym idzie, uzyskać fundusze na prowadzenie dalszych badań. Jego mysz ma być dowodem zaawansowania prac nad manipulacją genami i zdemistyfikować tę cieszącą się złą sławą dziedzinę badań biologicznych. Prezentacji będzie towarzyszyć wystawa, cykl wykładów i pokazy multimedialne. Dla dzieci przygotowano gry interaktywne. Przedsięwzięcie sfinansuje częściowo rządowy Komitet Naukowy Tysiąclecia, przy współudziale sfer biznesu i przemysłu. Licząca sobie dwa tygodnie Mysz Przyszłości® zostanie wystawiona w Instytucie Perreta w Londynie 31 grudnia 1992 roku. Będzie ją tam można oglądać do 31 grudnia 1999 roku. Mysz jest zasadniczo normalna pod względem genetycznym, jeśli nie liczyć wyselekcjonowanej grupy nowych genów dodanych do genomu. Sklonowane DNA tych genów zostało wszczepione do zapłodnionej komórki jajowej myszy; w ten sposób połączyły się z chromosomalnym DNA w zygocie, które dziedziczą komórki powstałego embriona. Przed wszczepieniem geny te zostały specjalnie „skonstruowane” tak, aby ich ekspresja wystąpiła tylko w pewnych tkankach myszy w precyzyjnie określonym czasie. Mysz jest swoistym poligonem doświadczalnym starzenia się komórek, rozwoju nowotworu w komórce i kilku innych spraw będących na razie niespodzianką! Dziennikarz roześmiał się. - Co to, cholera, znaczy? - Nie wiem - powiedziała Irie. - Pewnie rzeczywiście będą niespodzianki. Wróciła do komunikatu: Mysz przeżyje na wystawie siedem lat, czyli mniej więcej dwa razy dłużej niż żyje normalny osobnik. Jej rozwój jest zatem dwukrotnie spo-wolniony. Pod koniec pierwszego roku rakotwórczy gen T pochodzący z wirusa SV40, który mysz ma w produkujących insulinę komórkach trzustki, objawi się w postaci raka tego narządu, nowotworu który będzie się rozwijał w zwolnionym tempie aż do śmierci myszy. Pod koniec drugiego roku obecność onkogenu H-ras w komórkach skóry zacznie się objawiać w postaci licznych łagodnych guzów, które po trzech miesiącach można będzie zobaczyć gołym okiem. Po czterech latach eksperymentu mysz zacznie tracić zdolność wytwarzania melaniny wskutek powolnej, zaprogramowanej eliminacji enzymu tyrozynazy. W tym okresie mysz straci cały pigment i stanie się albinosem, białą myszką. Jeśli nie zadziałają żadne czynniki zewnętrzne lub nie zajdą nieoczekiwane okoliczności, mysz dożyje 31 grudnia 1999 roku i zdechnie w ciągu miesiąca od tej daty. Eksperyment z Myszą Przyszłości® daje publiczności wyjątkową okazję obserwowania życia i śmierci „w zbliżeniu”. Okazję do naocznej obserwacji technologii, która może w przyszłości zahamować postęp chorób, zapanować nad procesem starzenia i wyeliminować wady genetyczne. Mysz Przyszłości®, zawiera w sobie nieuchronną zapowiedź nowego etapu w historii ludzkości, kiedy to nie będziemy ofiarami przypadku, ale panami i arbitrami własnego losu. - O kurde - powiedział dziennikarz. - Aż ciary chodzą po plerach. - Też tak uważam - powiedziała Irie w roztargnieniu (miała jeszcze tego ranka dziesięć takich rozmów przed sobą). - Przysłać panu jakiś materia! fotograficzny? - Tak, bardzo proszę. Nie będę musiał grzebać w archiwum. Na razie. Ledwie zdążyła odłożyć słuchawkę, do pokoju wpadła Joyce; w morzu falban z czarnego welwetu, afgańskim kożuszku i jedwabnych szalach wyglądała jak jakaś hipisowska kometa. - Nie rozmawiaj przez telefon! Mówiłam ci przecież. Linia musi być wolna. Może Millat będzie próbował się dodzwonić. Przed czterema dniami Millat nie zgłosił się do terapeutki, z którą umówiła go Joyce. Nie pokazał się i później. Wszyscy wiedzieli, że jest ze SROM-em i że nie zamierza do niej telefonować. Wszyscy oprócz Joyce. - To po prostu bardzo ważne, żebym z nim porozmawiała, j e-ś l i zadzwoni. Jesteśmy tak bliscy przełomu! Marjorie jest prawie pewna, że to syndrom zaburzeń związanych z poczuciem niedostatecznej troski i zainteresowania ze strony otoczenia. - A skąd ty to wszystko wiesz? Zdawało mi się, że Marjorie jest lekarką. Co, do cholery, z tajemnicą lekarską? - Och, Irie, nie mów głupstw. Marjorie jest też moją przyjaciół-k ą. Po prostu stara się mnie informować. - Coś na kształt burżujskiej mafii. - Ach, doprawdy... Nie histeryzuj. Popadasz ostatnio w coraz większą histerię. Słuchaj, chciałabym, żebyś nie wisiała na linii. - Wiem. Już to mówiłaś. - Bo jeśli diagnoza Marjorie jest trafna, Millat naprawdę musi iść do lekarza, żeby przepisał mu jakiś metylfenidat. Taka choroba bardzo osłabia. - Joyce, on nie ma żadnych zaburzeń, on jest po prostu muzułmaninem. Jest ich miliard. Nie mogą mieć wszyscy zaburzeń emocjonalnych na tle niedopieszczenia. Joyce lekko zatkało. - Uważam, że jesteś bardzo okrutna. Takie komentarze na pewno mu nie pomogą. Podeszła do deski do krajania chleba i ze łzami w oczach odkroiła sobie wielki kawał sera. - Słuchaj - powiedziała. - Najważniejsze jest to, żebym doprowadziła do ich spotkania twarzą w twarz. Najwyższa pora. - Niby dlaczego? - zapytała Irie z powątpiewaniem w głosie. Joyce wsunęła kawałek sera do ust. - Dlatego że oni się wzajemnie potrzebują. - Ale jeśli nie chcą, to nie chcą i już. - Ludzie czasem sami nie wiedzą, czego chcą. Nie wiedzą, czego im trzeba. Ci chłopcy potrzebują siebie wzajemnie jak... - Joyce zastanawiała się przez chwilę. Nie była zbyt dobra w wymyślaniu metafor. W ogrodzie nigdy nie sadziło się niczego w miejscu przeznaczonym na coś innego. - Potrzebują się wzajemnie jak Flip i Flap, jak Crick i Watson... - Tak jak wschodni Pakistan potrzebował zachodniego. - To nie jest wcale śmieszne, Irie. - Ja się nie śmieję, Joyce. Joyce odkroiła kolejny kawałek sera z bloku, oderwała z bochna dwa kawałki chleba i zrobiła z tego grubego sandwicza. - Faktem jest, że obaj chłopcy mają poważne problemy emocjonalne i opór Millata przed spotkaniem z Magidem wcale tu nie pomaga. To właśnie go tak przygnębia. Podzieliła ich religia i przynależność do różnych kultur. Możesz sobie wyobrazić, jakie to traumatyczne? Irie żałowała w tej chwili, że nie pozwoliła przed chwilą Magidowi się wygadać. Byłaby przynajmniej dobrze zorientowana. Miałaby coś, co mogłaby wykorzystać przeciw Joyce. Bo gdy się słucha proroków, dostarczają oni człowiekowi amunicji. Wiedzy o naturze bliźniaków. O milionowym miejscu po przecinku w liczbie n (czy nieskończone ciągi liczb mają początek?). A przede wszystkim o wieloznaczności angielskiego słowa cleave. Czy Magid wiedział też, które z tych znaczeń było gorsze, bardziej traumatyczne: przylegać czy rozszczepiać? - Dlaczego ty się nigdy nie martwisz o własną rodzinę, Joyce? Tak po prostu dla odmiany. Co ^ Joshem? Kiedy ostatni raz widziałaś Josha? Usta Joyce ściągnęły się w nieprzyjemnym grymasie. - Josh jest w Glastonbury. - Akurat. Glastonbury skończyło się przed dwoma miesiącami, Joyce. - Trochę podróżuje. Mówił, że może pojeździ po kraju. - A z kim się zadaje? Nie wiesz nic o tych ludziach. Może przejmij się tym choć przez chwilę i odpieprz się od cudzych spraw. Joyce nawet nie mrugnęła okiem. Oswoiła się już z tym, że obrażają ją nieletni; ostatnio doświadczała tak regularnie zniewag ze strony własnych i innych dzieci, że przekleństwa czy okrutne komentarze nie robiły na niej żadnego wrażenia. Po prostu wyrywała je ze świadomości jak chwasty. - To, że nie martwię się o Josha - powiedziała, uśmiechając się promiennie i przemawiając chalfenowskim tonem specjalisty w dziedzinie wychowania - wynika, jak dobrze wiesz, z tego, że Josh próbuje po prostu zwrócić na siebie uwagę. Trochę podobnie jak ty w tej chwili. Takie zachowanie jest absolutnie naturalne u dobrze wykształconych dzieci z klasy średniej. (W odróżnieniu od wielu ludzi Joyce nie wstydziła się używać terminu „klasa średnia”. W słowniku Chalfenów klasy średnie były kontynuatorami tradycji oświeceniowych, twórcami państwa opiekuńczego, intelektualną elitą i źródłem całej kultury. Skąd im się wzięło to przekonanie, trudno powiedzieć). Ale szybko wróci do normy. Jestem absolutnie spokojna o Joshuę. On się po prostu buntuje przeciw ojcu i to mu przejdzie. Magid natomiast ma prawdziwe problemy. Zbadałam tę sprawę dogłębnie, Irie. Jest tyle oznak... A ja potrafię je odczytywać. - No to pewnie odczytujesz je błędnie - odparowała Irie, wyczuwając, że awantura wisi w powietrzu. - Z Magidem jest wszystko w porządku. Rozmawiałam z nim. Jest jak mistrz zeń. Jest najbardziej spokojnym i zrównoważonym osobnikiem, jakiego widziałam w życiu. Pracuje zMarcusem, odpowiada mu to, jest szczęśliwy. A gdybyśmy tak wszyscy zastosowali choć raz taktykę niewtrącania się w cudze sprawy? Gdybyśmy trochę odpuścili? Z Magidem wszystko jest okej. - Irie, kochanie - rzekła Joyce, odsuwając Irie od jedynego krzesła i sadowiąc się przy telefonie. - Jednego nigdy nie zrozumiesz: że ludzie popadają w skrajności. Byłoby cudownie, gdyby wszyscy byli tacy jak twój ojciec, który zachowywałby się jak gdyby nigdy nic, nawet jakby sufit walił mu się na głowę. Większość ludzi tak jednak nie potrafi. Ma- gid i Millat przyjmują postawy ekstremalne. To bardzo pięknie mówić o leseferyzmie i wymądrzać się na ten temat, ale finał tego wszystkiego będzie taki, że Millat, zadając się z tymi fundamentalistami, wpakuje się w straszne kłopoty. W straszne kłopoty. Nie śpię po nocach, tak się o niego martwię. Czyta się o takich ugrupowaniach w gazetach... I to powoduje u Magida straszne psychiczne napięcie. No i czy ja mam spokojnie się przyglądać, jak oni rozrywają się na strzępy tylko dlatego, że ich rodzice - nie, muszę to powiedzieć, bo to prawda - tylko dlatego, że ich rodzice najwyraźniej się niczym nie przejmują? Zawsze leżało mi na sercu tylko dobro tych chłopców, kto jak kto, ale ty powinnaś to wiedzieć. Oni potrzebują pomocy. Przechodziłam koło łazienki i zobaczyłam Magida, jak siedzi w wannie w dżinsach. Tak! Widzisz? Powiem ci tylko jedno - zakończyła z jakimś tępym, krowim spokojem: - Ja na kilometr wyczuwam w nim dziecko z głębokim urazem psychicznym. 17. Mediacje [pokojowe] i taktyka działań na ostatnią chwilę - Pani Iqbal? To ja, Joyce Chalfen. Widzę panią wyraźnie. To ja, Joyce. Myślę, że naprawdę powinnyśmy porozmawiać. Czy mogłaby pani... mmm... otworzyć drzwi? Owszem, mogłaby. Teoretycznie mogłaby, ale w tej atmosferze skrajnych reakcji, wojny, jaką prowadzili jej synowie, wobec zasadniczo odmiennych stanowisk, AJsana potrzebowała własnej taktyki. Wcześniej milczała, strajkowała, nie mówiąc słowa, i objadała się na znak protestu (przeciwieństwo głodówki; człowiek tyje, żeby swoją masą onieśmielić przeciwnika), a teraz strajkowała, siedząc. - Pani Iqbal... proszę mi poświęcić tylko pięć minut. Magid jest tym wszystkim naprawdę przybity. Martwi się, podobnie jak ja, o Millata. Tylko pięć minut, proszę, pani Iqbal. Alsana nie ruszała się z miejsca. Po prostu dalej szyła, ze wzrokiem utkwionym w skaczącej od ściegu do ściegu i znikającej w lateksie czarnej nitce, i z furią naciskała pedał singera, jakby bodła ostrogą galopującego ku słońcu konia. - Wpuść ją, co ci szkodzi - powiedział Samad znużonym głosem, wynurzając się z saloniku, gdzie do chwili pojawienia się natrętnej Joyce oglądał spokojnie program Podróż przez stulecia. (Obok Kompensatora, z udziałem wielkiej gwiazdy i autorytetu moralnego Edwarda Wood-warda, był to ulubiony program Samada. Spędził przed telewizorem piętnaście długich lat, czekając, aż jakaś londyńska gospodyni domowa wyjmie z torebki jakiś drobiazg Mangala Pandę. „Och, pani Winterbottom, jakież to ekscytujące! To, co tu widzimy, to lufa muszkietu, który należał do...”. Siedział z telefonem pod ręką, żeby, jeśli ziści się taki scenariusz, móc zadzwonić do BBC, zażądać podania telefonu rzeczonej pani Winterbottom i zapytać ją, ile chce za te relikwie. Na razie zobaczył tylko me-dale z okresu powstania i należący do Havelocka kieszonkowy zegarek, ale wciąż śledził program uważnie). Spojrzał na frontowe drzwi, gdzie za szybą majaczyła niewyraźnie sylwetka Joyce, i ze smutkiem podrapał się po jądrach. Samad prezentował w tej chwili swoje wydanie „telewizyjne”: jaskrawy sweter w serek, brzuch wystający, jakby miał tam termofor z gorącą wodą, długi, nadje-dzony przez mole szlafrok i wzorzyste bokserki, z których wynurzały się chude jak patyki nogi, jedyne, co pozostało mu z lat młodości. Kiedy miał na sobie ten telewizyjny strój, opuszczała go wszelka aktywność. Ustawione w rogu pokoju pudło (o którym lubił myśleć jako o swego rodzaju antyku, oprawionym w drewno i stojącym na czterech nóżkach niczym jakiś wiktoriański robot) wciągało go i wysysało z niego całą energię. - No, zrób coś, panie Iqbal! Każ jej odejść, zamiast stać tak ze swoim obwisłym brzuszyskiem i ptaszkiem na wierzchu. Samad burknął gniewnie i upchnął w szortach przyczynę wszelkich swych nieszczęść, dwa wielkie włochate jaja i zwiędłego, zrezygnowanego kutasa. - Ona nie odejdzie - mruknął. - A jeśli nawet, to zaraz wróci z posiłkami. - Ale dlaczego? Mało narobiła kłopotów? - zapytała Alsana głośno, żeby Joyce mogła to usłyszeć. - Ma swoją rodzinę, nie? Dlaczego nie pójdzie i nie zrobi dla odmiany bajzlu u siebie? Ma dzieci, swoich czterech synów? Ilu chce ich mieć? Ilu, do jasnej cholery? Samad wzruszył ramionami, podszedł do szafki w kuchni, wyłowił z szuflady słuchawki i wetknął je do telewizora, by odciąć się w ten sposób od świata zewnętrznego. Podobnie jak Marcus, wyłączył się. Niech robią, co chcą. Niech sobie walczą. - Och, wielkie dzięki - powiedziała Alsana zjadliwie, kiedy maż powrócił do swojego Hugh Scully’ego, jego skorup i strzelb. - Dziękuję ci, Samad Miah, za twój jakże cenny wkład w rozwiązanie problemu. To są właśnie mężczyźni. Narobią bałaganu, wiek się kończy, a oni zostawiają kobiety same, żeby sprzątały po nich cały ten szajs. Dziękuję ci, drogi mężu! Z furią zabrała się z powrotem do szycia, igła sunęła wzdłuż wewnętrznego szwu nogawki, a tymczasem sfinks za drzwiami dalej zadawał przez szparę na listy pytania, na które nie było odpowiedzi. - Pani Iqbal... czy nie mogłybyśmy porozmawiać? Czy jest jakiś powód, dla którego nie możemy porozmawiać? Czy musimy się zachowywać jak dzieci? Alsana zaczęła śpiewać. - Pani Iqbal? Bardzo proszę. W ten sposób do niczego nie dojdziemy. Śpiew Alsany zabrzmiał jeszcze głośniej. - Muszę pani powiedzieć - mówiła Joyce swoim świdrującym, ostrym głosem, który przenikał przez trzy warstwy drewna i podwójne szyby. - Nie przyszłam ot tak sobie. Czy pani chce, żebym się w to angażowała, czy nie, ja i tak tkwię w tym po uszy. Zaangażowana. Przynajmniej to jest właściwe słowo, pomyślała Alsana, zdejmując stopę z pedału maszyny i pozwalając, by koło kręciło się jeszcze przez chwilę samo, zanim zatrzyma się raptownie z głośnym zgrzytem. Czasami tu, w Anglii, zwłaszcza na przystankach autobusowych i w pokazywanych w ciągu dnia serialach telewizyjnych, słyszało się, jak ludzie mówią „jesteśmy oboje zaangażowani”, tak, jakby to był najcudowniejszy stan, jakby człowiek świadomie go wybrał i był z niego zadowolony. Alsana nigdy nie myślała o tym w taki sposób. Proces a n-gażowania się był kwestią dłuższego czasu, wciąga! człowieka jak ruchome piaski. Coś takiego przytrafiło się krągłolicej jak księżyc w pełni Alsanie Begum i przystojnemu Samadowi Miah w tydzień po tym, jak zostali oboje wepchnięci do pokoju stołowego i poinformowani, że mają się pobrać. Zaangażowanie było rezultatem spotkania Clary Bow-den i Archiego Jonesa u stóp schodów. Zaangażowanie wchłonęło dziewczynę imieniem Ambrosia i młodzieńca imieniem Charlie (tak, tak, Clara opowiedziała jej tę smutną historię) w chwili, gdy pocałowali się w spiżarni pensjonatu. Zaangażowanie nie jest ani dobre, ani złe. To po prostu konsekwencja życia^ konsekwencja okupacji i imigracji, imperiów i ekspansji, życia na cudzej łasce... człowiek zostaje uwikłany i musi przebyć długą drogę, żeby stać się na powrót niezaangażowanym. I ta kobieta miała rację: nie robiło się tego ot, tak sobie. Niczego teraz, pod koniec wieku, nie robiło się ot, tak sobie. Alsana nie była, jeśli chodziło o problemy współczesnego życia, bezmyślną lalą. Oglądała talk- shows, przez cały Boży dzień oglądała talk-shows - Moja żona sypia z moim bratem - Moja matka nie chce się odczepić od mojego przyjaciela. A trzymający mikrofon, czy to Opalony Facet z Białymi Zębami, czy Koszmarne Mał-żeństwo, zawsze zadawali to samo cholernie głupie pytanie: Ale dlaczego odczuwasz potrzeb?...? Błąd! Alsana musiała im to wyjaśniać przez szybę ekranu. Wy tępaki, oni tego nie chcą, nie życzą sobie tego - oni się po prostu uwikłali, rozumiecie? Wchodzą w coś i zostają schwytani w pułapkę. Uwikłani. Lata mijają, zamęt rośnie i na tym to polega. Twój brat sypia z dalszym kuzynem siostrzenicy mojej byłej żony. Zaangażował się. To po prostu dręczący, lecz nieuchronny fakt. Coś w tonie, jakim wypowiedziała to słowo Joyce, znużonym, cierpkim głosem, podpowiedziało Alsanie, że oznacza ono dla tamtej to samo. Ogromną sieć, którą człowiek tka, żeby złapać w nią samego siebie. - Okej, okej, paniusiu, jeszcze minutkę. Mam do uszycia trzy lateksowe body, choćby się paliło i waliło. W końcu Alsana otworzyła drzwi i Joyce wkroczyła do przedpokoju; przez chwilę mierzyły się wzrokiem, próbując odgadnąć wzajemnie swą wagę, jak zdenerwowani bokserzy przed wejściem na ring. To, czego nie dostawało Joyce w strefie biustu, rekompensowały jej biodra. Słabość delikatnych rysów Alsany - wąskiego, ładnego nosa, cienkich brwi - równoważyły pulchne buły jej ramion z dołkami symbolizującymi macierzyńską moc. Bo w końcu to ona była tu matką. Matką chłopców, 0 których mowa. Ona trzymała atutową kartę na wypadek, gdyby została zmuszona do gry. - No dobra - rzekła, przeciskając się przez wąskie drzwi do kuchni 1 dając gestem znać, żeby Joyce sz!a za nią. - Kawa czy herbata? - Herbata - powiedziała Joyce zdecydowanie. - Owocowa, jeśli można. - Owocowej nie można. Nawet earl greya nie można. Przyjechałam do tego koszmarnego kraju z krainy herbaty, a teraz nie stać mnie nawet na jakiś porządny gatunek. Można tylko ekspresową P. G.Tips. Joyce zmarszczyła się lekko. - Niech będzie P. G. Tips. - Wedle życzenia. Herbata w kubku postawionym z rozmachem przed Joyce kilka minut później była szara i miała obwódkę szumowin z tysiącami rojących się w niej mikrobów, wcale nie tak mikrych, jakby wskazywała na to nazwa. Alsana odczekała chwilę, żeby Joyce zdążyła to odnotować. - Niech pani chwilę poczeka - powiedziała pogodnie. - Mąż rozwalił łopatą rury wodociągowe, kiedy kopał grządkę pod cebulę. Od tego czasu nasza woda wygląda trochę dziwnie. Nigdy nie wiadomo, czy nie dostanie się po niej sraczki. Ale pani odczeka minutę, to się ustoi. O, widzi pani? - AJsana zamieszała herbatę bez przekonania, po czym na powierzchnię wypłynęły z bulgotem jeszcze większe strzępy jakiejś niezidentyfikowanej substancji. - Widzi pani? Sam szach Dżahangir by nie pogardził! Joyce pociągnęła niepewnie łyczek i odsunęła kubek na bok. - Wiem, że nasze stosunki nie układały się w przeszłości najlepiej, pani Iqbal, ale... - Pani Chalfen - powiedziała Alsana, podnosząc długi palec wskazujący, żeby jej przerwać. - Są dwie zasady, które zna każdy, od premiera aż po rikszarza. Po pierwsze, nie pozwól nigdy, żeby twój kraj stał się targowiskiem. To bardzo ważne. Gdyby moi przodkowie przestrzegali tej zasady, moja obecna sytuacja byłaby teraz zupełnie inna, ale takie jest życie. Druga zasada brzmi: nie wtrącaj się do spraw rodzinnych innych ludzi. Mleka? - Nie, nie, dziękuję. Odrobinę cukru... Alsana wsypała wielką, czubatą łyżkę cukru do kubka Joyce. - Uważa pani, że ja się wtrącam? - Uważam, że się pani wtrąca. - Ale ja tylko chcę, żeby bracia się widywali. - To przez panią stronią od siebie. - Ależ Magid mieszka u nas tylko dlatego, że Millat nie chce mieszkać z nim tutaj. Poza tym mówi, że pani mąż nie może znieść jego widoku. Alsana, którą rozsadzało jak mały szybkowar, wręcz eksplodowała: - A dlaczego? Bo pani, pani razem ze swoim mężem wciągnęliście Magida w coś tak przeciwnego i obcego naszej kulturze, naszym przekonaniom, że go nie poznajemy! Wy to zrobiliście! Teraz jest skłócony ze swoim bratem. Konflikt nie do rozwiązania! A te sukinsyny w zielonych muszkach: Millat zbratał się z nimi na całego. Bardzo się w to angażuje. Nie mówi mi o tym, ale słyszę, że tak jest. Nazywają się wiernymi wyznawcami islamu, ale tak naprawdę są zbirami, którzy włóczą się bandą po Kilburn jak wszystkie inne świry. A teraz jeszcze rozpowszechniają - jak to się nazywa? - no, tę całą papierową zarazę. - Ulotki? - Ulotki. Ulotki o pani mężu i jego przeklętej myszy. Burza nadciąga, tak moja pani. Znalazłam tego całe setki pod jego łóżkiem. - Alsana wstała, wyciągnęła klucz z kieszeni fartucha i otworzyła szafkę za-pchaną po brzegi zielonymi ulotkami, które wysypały się kaskadą na ziemię. - Znowu znikł, nie ma go od trzech dni. Muszę je schować z powrotem, zanim się zorientuje, że ich nie ma. Pani weźmie, no, śmiało, pani weźmie i pokaże Magidowi. Pani mu pokaże, coście narobili. Dwaj chłopcy na dwóch krańcach świata. To wy doprowadziliście do wojny między moimi synami. Wy ich rozdzielacie! Minutę wcześniej Millat otworzył po cichutku frontowe drzwi. Od pewnego czasu stał w przedpokoju, przysłuchując się rozmowie i ćmiąc skręta. To było wspaniałe! Zupełnie jakby słuchał kłótni dwóch włoskich matron ze zwalczających się klanów. Millat uwielbiał klany. Wstąpił do SROM-u z miłości do klanów (oraz dla klanowego stroju i muszki) i ubóstwiał wojny klanów. Psychoterapeutka Marjorie sugerowała, że to pragnienie przynależności do klanu jest rezultatem tego, że Millat był połówką bliźniaczej pary. Psychoterapeutka Marjorie sugerowała też, że religijna konwersja Millata wynikła prawdopodobnie bardziej z potrzeby identyfikacji z grupą niż z intelektualnie podbudowanej wiary w istnienie jakiegoś wszechmocnego Stwórcy. Może. Nieważne. Można było roztrząsać to w nieskończoność, ale dla niego samego nic nie mogło się równać z możliwością ubrania się w czerń, zapalenia skręta i przysłuchiwania się prowadzonej przez dwie mammy bitwie w operowym stylu, - Mówi pani, że chodzi o to, żeby pomóc moim synom, ale wbiła pani tylko klin między nich. Teraz jest już za późno. Straciłam rodzinę. Niech pani wraca do swojej i zostawi nas w spokoju. - Myśli pani, że mój dom to raj? Moja rodzina też się przez to rozpadła. Joshua nie odzywa się do Marcusa. Wiedziała pani o tym? A byli sobie tak bliscy... - Joyce wyglądała, jakby miała się za chwilę rozpłakać, więc Alsa-na niechętnie podała jej papierowy ręcznik. - Próbuję pomóc nam wszystkim. A najlepszą drogą do porozumienia jest doprowadzenie do tego, żeby Magid i Millat zaczęli z sobą rozmawiać, zanim kryzys się pogłębi. Myślę, że co do tego jesteśmy zgodne. Gdybyśmy mogły znaleźć jakieś neutralne miejsce, w którym nie odczuwaliby zewnętrznej presji czy wpływu... - Ale przecież nie ma już neutralnych miejsc! Zgoda, że powinni się spotkać, ale gdzie i jak? Pani i pani mąż zepsuliście wszystko. To przez panią i pani męża takie spotkanie jest teraz niemożliwe. - Pani Iqbal, z całym szacunkiem, ale problemy w pani rodzinie zaczęły się na długo przedtem, zanim ja i mój mąż zaangażowaliśmy się w całą sprawę. - Być może, być może, pani Chalfen, ale pani rozjątrzyła już i tak zaognioną sytuację, prawda? Pani dolała oliwy do ognia. Millat usłyszał, jak Joyce nabiera ze świstem powietrza. - Za pozwoleniem, moim zdaniem wcale tak nie było. Myślę, że to się rozwijało już od dłuższego czasu. Millat opowiedział mi, że kilka lat temu spaliła pani wszystkie jego skarby. To jest tylko przykład, ale według mnie pani nie rozumie, jak głęboki uraz wywołały u Millata tego rodzaju incydenty. On jest okaleczony. - Och, zaczynamy się licytować. I to ja mam być tą pierwszą winną. Wprawdzie to nie pani zakichany interes, ale powiem pani, że spaliłam to wszystko, żeby dać mu nauczkę - żeby nauczyć go szacunku dla innych ludzi! - Dziwna metoda, pozwolę sobie zauważyć. - A co pani o tym wie? - Mówię na podstawie tego, co widzę. A widzę, że Millat ma mnóstwo psychicznych ran. Może pani nie wie, ale opłaciłam nawet seanse dla Millata u mojej psychoterapeutki. I mogę pani powiedzieć, że wewnętrzne życie Millata - jego karma, jak by to pewnie należało powiedzieć po bengalsku - cała sfera jego podświadomości jest dotknięta poważną chorobą. W rzeczywistości problem z podświadomością Millata polegał na tym (i nie musiała mu o tym mówić Marjorie), że była ona rozdarta. Z jednej strony usilnie próbował żyć, tak jak sugerowali mu to Hifan i inni. Wymagało to ciągłego myślenia o czterech głównych kryteriach. 1. Być ascetą, jeśli chodzi o nałogi (ograniczyć picie, palenie marychy, kontakty z kobietami). 2. Zawsze pamiętać o chwale Mahometa (pokój Jego duszy!) i potędze Stwórcy. 3. Zrozumieć w pełni program SROM-u i Koran. 4. Oczyścić się z naleciałości Zachodu. Wiedział, że jest wielkim eksperymentem SROM-u i pragnął dać z siebie to, co najlepsze. Z trzema pierwszymi punktami radził sobie całkiem dobrze. Od czasu do czasu zapalał papierosa i obalał kufel guinnessa, ale z powodzeniem opierał się trawce i pokusom cielesnym. Nie widywał się już z Alexandra Andrusier, Polly Houghton ani z Ro- się Dew, choć od czasu do czasu składał wizyty niejakiej Tanyi Chapman-Jones, maleńkiej rudowłosej dziewczynie, która rozumiała subtelną naturę jego rozterek i obciągała mu, nie żądając od niego, żeby jej w ogóle dotykał. Był to układ korzystny dla obojga; Tanya była córką sędziego i uwielbiała szokować starego capa, a Millat potrzebował ejakulacji bez osobistego zaangażowania. Jeśli chodziło o aspekt kora-niczny, uważał, że Mahomet (pokój Jego duszy) był klawym facetem, fantastycznym gościem. Dla Stwórcy żywił Millat nabożny podziw, w pierwotnym znaczeniu tego określenia, które łączyło się z lękiem, grozą, prawdziwą cykorią - i Hifan uważał, że to prawidłowa postawa, że tak właśnie powinno być. Millat rozumiał, że jego nowa religia nie opiera się na wierze - jak u chrześcijan, żydów i innych - ale na czymś, czego najtęższe umysły mogą dowieść. Rozumiał sarną ideę. Niestety, sam nie miał bynajmniej najtęższej, a nawet średnio tęgiej głowy, a zatem przeprowadzenie dowodu na cokolwiek czy przeciw czemukolwiek przekraczało jego możliwości. Uważał jednak, że poleganie na samej wierze, tak jak to robił jego ojciec, było godne pogardy. I nikt nie mógł mu zarzucić, że nie oddał się sprawie bez reszty. SROM-owi to wystarczało. Byli niesłychanie zadowoleni z tego, co było jego mocną stroną, czyli z przekazywania idei. Jej prezentacji. Jeśli na przykład jakaś wyraźnie zdenerwowana kobieta przychodziła do stolika SROM-u w bibliotece w Willesden i pytała o wiarę, Millat nachylał się ku niej, chwytał ją za rękę, ściskał ją i mówił: „Nie wiara, siostro. My tutaj nie zajmujemy się wiarą. Mój brat Rakesh w ciągu pięciu minut, posługując się argumentami rozumowymi, dowiedzie ci istnienia Stwórcy. Koran jest dziełem naukowym, dokumentem racjonalnej myśli. Poświęć te pięć minut, siostro, jeśli troszczysz się o swoją przyszłość w zaświatach”. I jako swoistą premię sprzedawał jej zwykle parę kaset (Wojna ideologiczna, czyli Uczeni, strzeżcie się), po dwa funty za sztukę. A jeśli był w szczytowej formie, nawet trochę literatury. Na ludziach ze SROM-u robiło to ogromne wrażenie. Jak na razie wszystko szło świetnie. Jeśli chodziło o mniej ortodoksyjne działania SROM-u, polegające na akcji bezpośredniej, Millat tkwił w samym ich sercu; opanowany jak sukinsyn w krytycznych sytuacjach, człowiek czynu, jak Brando, jak Pacino, jak Liotta, był największym skarbem organizacji i gdyby doszło do dżihadu, od razu znalazłby się w pierwszym szeregu. Gdy rozmyślał o tym z dumą w przedpokoju rodzicielskiego domu, serce zamarło w nim na chwilę. Bo właśnie w tym tkwił problem. W punkcie czwartym. W oczyszczeniu się z naleciałości Zachodu. Millat wiedział, wiedział doskonale, że jeśli szukało się przykładu „obumierania, dekadencji, degeneracji, przeerotyzowania i brutalizacji zachodniej kapitalistycznej kultury i logicznego wyniku jej obsesji na punkcie swobód osobistych” (broszurka: Bezdroża Zachodu), to nie było egzemplifikacji lepszej niż hollywoodzkie kino.”Wiedział też (ileż to razy roztrząsali tę kwestię z Hifanem?), że filmy gangsterskie, filmy o mafii były najgorszym przykładem tego wszystkiego. A jednak... tego najtrudniej było mu się wyrzec. Oddałby całą marychę świata, każdą kobietę, jaką kiedykolwiek dymał, żeby odzyskać filmy, które spaliła matka, czy choćby tych kilka, które kupił już teraz, niedawno, i które skonfiskował mu Hifan. Millat podarł swą kartę członkowską klubu Rocky Video i wyrzucił magnetowid rodziców, żeby ustrzec się bezpośredniej pokusy, ale czy było jego winą, że na kanale czwartym zaczęli akurat nadawać powtórki filmów z Robertem De Niro? Czy mógł coś poradzić na to, że ze sklepu z ciuchami sączyła się melodia Tony’ego Bennetta Rags to Riches i wsączała się do jego duszy? Było jego najbardziej wstydliwie skrywanym sekretem, że ilekroć otwierał jakieś drzwi - drzwi samochodu, klapę bagażnika, drzwi sali zebrań SROM-u lub, tak jak teraz, własnego domu - natychmiast widział oczyma wyobraźni pierwszą scenę Chłopców z feraj- ny, a w tym, co uważał za swoją podświadomość, rozbrzmiewało zdanie: Odkąd sięgam pamięcią, zawsze chciałem być gangsterem. Widział nawet tę kwestię wydrukowaną taką samą czcionką jak na plakacie do filmu. Kiedy się na tym łapał, starał się rozpaczliwie odsunąć tę wizję, ale jego świadomość była jednym wielkim mętlikiem, najczęściej więc kończyło się na tym, że popychał drzwi i wchodził z głową odchyloną do tyłu, z ramionami podniesionymi a la Liotta i powtarzał w duchu: Odkąd sięgam pamięcią, zawsze chciałem być muzułmaninem. Wiedział, że w pewnym sensie to jest jeszcze gorsze, ale nie mógł się powstrzymać. Zawsze miał w kieszonce na piersi białą chusteczkę, zawsze nosił kości, choć nie miał pojęcia, jak się w nie gra, uwielbiał dłu-gie płaszcze z wielbłądziej wełny i potrafił przyrządzić linguine z owocami morza, choć za nic nie umiałby przyrządzić curry z baraniny. Wiedział, że to wszystko jest haraam. Najgorszy był gniew, jakim kipiał wewnętrznie. Nie słuszny gniew człowieka oddanego Bogu, lecz gwałtowna wściekłość gangstera, młodocianego przestępcy, zdecydowanego coś sobie udowodnić, założyć gang, wymordować konkurencję. I jeśli celem było dotarcie do Boga, walka przeciw Zachodowi, przeciw arogancji zachodniej nauki, przeciw jego bratu lub Marcusowi Chalfenowi, był zdecydowany tę walkę wygrać. Zgasił papierosa na poręczy schodów. Wkurzało go, że jego myśli nie są pobożne. Ale były przecież słuszne? Miał przecież zasady? Życie w czystości, modlitwa (pięć razy dziennie, żadnych zaniedbań pod tym względem), post, praca dla sprawy, głoszenie słowa Bożego. To wystarczająco dużo, może nie? Może tak. Nieważne. Tak czy inaczej, nie było odwrotu. Owszem, widział się z Magidem, spotkał się z nim... spojrzeli sobie w oczy, Millat wyszedł z tego jeszcze silniejszy, nazwał swojego brata małym palantem i był po tej konfrontacji jeszcze bardziej zdeterminowany, by spełnić swoje przeznaczenie. Poprawił zieloną muszkę i ruszył naprzód jak Liotta (uosobienie złowrogiego czaru), po czym pchnął energicznie drzwi, wszedł do kuchni (Odkąd sięgam pamięcią...) i czekał, aż dwie pary oczu, niczym dwa obiektywy kamery Scorsesego, wykonają najazd z przeostrzeniem na jego twarz. - Millat! - Amma. - Millat. - Joyce. („Wyspaniale, siwietnie, więc wszyscy się już zynamy”, rozbrzmiewał w głowie Millata monolog, wygłaszany głosem Paula Sorvino. „A teraz przejdźmy do inyteresów”). * - W porządku panowie. Nie ma powodu do niepokoju. To po prostu mój syn. Magid, Mickey. Mickey, Magid. Znów u O’Connella. Bo Alsana ustąpiła w końcu Joyce, ale bynajmniej nie chciała sobie brudzić rak. Zamiast tego kazała Samadowi, żeby zabrał syna „gdzieś do miasta” i nakłonił do spotkania z Millatem. Ale jedyne „gdzieś”, jakie przychodziło do głowy Samadowi, to był bar O’Connella, a już sama myśl o zabraniu tam Magida była mu wstrętna. Stoczył w tej sprawie w ogrodzie prawdziwą walkę i już był pewien, że wygrał, gdy Alsana zaatakowała go podstępnie, stosując najpierw chytry zwód, a potem kombinację zapaśniczego chwytu z jednoczesnym uderzeniem kolanem w krocze. I oto byli u O’Connella, co zgodnie z jego przewidywaniami okazało się decyzją fatalną. Kiedy wraz z Magidem i Archiem wszedł, starając się nie zwracać niczyjej uwagi, zarówno wśród personelu, jak klienteli zapanowała powszechna konsternacja. Ostatnią zapamiętaną obcą osobą, jaka przyszła tu z Archiem i Samem, był księgowy z restauracji Pałace, facet o szczurzej twarzy, który próbował nawijać ludziom na temat ich oszczędności (tak jakby bywalcy O’Connella mieli oszczędności!) i poprosił aż dwukrotnie o „krwawy pudding”, mimo iż wyjaśniono mu, że wieprzowiny się tu nie podaje. Było to gdzieś w 1987 roku i nikt nie wspominał tego incydentu dobrze. A teraz co? Mija zaledwie pięć lat i przychodzi drugi aparat, tym razem cały w bieli - nieprzyzwoicie czysty jak na piątkowy wieczór u O’Connella - i o wiele za młody jak na niepisany regulamin (wstęp od trzydziestu sześciu lat w górę). Co ten Samad knuje? - Co ty tu knujesz, Sammy? - zapytał Johnny, posępny chudzielec, który pochylał się właśnie na talerzem z zapiekanką. - To jakiś nalot czy co? - Kto to jest? - zapytał ostro Denzel, który jakimś cudem jeszcze nie umarł. - Twój kochaś? - zainteresował się Clarence, który też, dzięki Bogu, jakoś się jeszcze trzymał. - W porządku, panowie, spokojnie. To po prostu mój syn. Magid, Mickey. Mickey, Magid. Ta prezentacja wprawiła Mickeya w lekkie osłupienie; przez dobre pół minuty stał nieruchomo z galaretowatym sadzonym jajkiem zwisającym ze szpatułki. - Magid Mahfooz Murshed Mubtasim Iqbal - przedstawił się Magid pogodnie. - To dla mnie zaszczyt poznać pana, Michael. Wiele o panu słyszałem. Samadowi zabrzmiało to dość dziwnie, zważywszy, że nigdy nie mówił mu o Mickeyu. Mickey wciąż patrzył ponad ramieniem Samada, szukając w jego oczach potwierdzenia. - Znaczy się... Chcesz powiedzieć, że to ten, którego, eee... wysłałeś do kraju? - Tak, tak, to Magid - odpowiedział Samad pośpiesznie, trochę już wkurzony zainteresowaniem, jakie wzbudził chłopiec. - No więc dla mnie i dla Archibalda to co zwykle, a... - Magid Iqbal - powtórzył Mickey powoli. - Nigdy bym, cholera... Wiesz, nigdy bym nie zgadł, że ty jesteś Iqbal. Masz taką godną zaufania, powiedziałbym, miłą twarz. - A jednak jestem Iqbalem, Michael - powiedział Magid, obdarzając swoim pełnym empatii spojrzeniem Mike’a i inne ludzkie mety skupione przy kontuarze. - Choć długo byłem poza krajem. - Nie musisz tego mówić. A swoją drogą, co za niespodzianka. Mam tu... zaraz, jak by to powiedzieć... twój prapradziadek wisi tu nade mną, widziałeś? - Ależ oczywiście, zauważyłem od progu, Michael. Jestem panu z całego serca wdzięczny - powiedział Magid, promieniejąc jak anioł. - Czuję się jak u siebie, a ponieważ to miejsce jest tak drogie mojemu ojcu i jego przyjacielowi Archibaldowi Jonesowi, jestem pewien, że stanie się drogie także i mnie. Przyprowadzili mnie tu, jak sądzę, żeby przedyskutować pewne ważne kwestie, i ja sam nie znalazłbym dla tego celu lepszego miejsca, pomimo pańskiej najwyraźniej dokuczliwej choroby skóry. Mickeya ścięto z nóg z wrażenia. Z nieukrywanym zadowoleniem zwrócił się do obecnych. - Pięknie, cholera, zasunął, co nie? Prawi jak jakiś pieprzony Olivier. Królewska angielszczyzna, nie ma, kurwa, dwóch zdań. Co za miły gość! Powiem ci, Magid, chciałbym tu mieć taką klientelę. Cywilizowaną i tak dalej. I nie przejmuj się moją skórą, trzymam się z daleka od żarcia i nie sprawia mi to specjalnego kłopotu. Kurcze, co za dżentelmen. Wygląda na to, że trzeba będzie uważać na język, co nie? - No wiec dla mnie i dla Archiego to samo co zwykle - powiedział Samad. - Zostawiam syna, żeby się zastanowił, co chce zamówić. Będziemy przy fliperze. - Dobra, dobra - powiedział Mikę, nie starając się, i nie mogąc, oderwać wzroku od ciemnych oczu Magida. - Masz śliczny garniak - mruknął Denzel, gładząc w rozmarzeniu białą tkaninę garnituru Magida. - Takie właśnie nosili Anglicy na Jamajce, pamiętasz, Clarence? Pogrążony w błogostanie Clarence pokiwał wolno głową, śliniąc się z lekka. - Wynocha stąd, wy dwaj - burknął Mikę, machając ręką. - Podam warn wszystko sam. Teraz chcę sobie pogadać z Magidem. Chłopak rośnie, musi jeść. No więc co byś zjadł, Magid? - Mickey pochylił się nad kontuarem, cały zamieniony w słuch, jak nadskakująca klientowi ekspedientka. - Jajka? Grzyby? Fasolę? Grzankę? - Myślę - powiedział Magid, studiując menu wypisane kredą na zakurzonej tablicy, a potem odwracając się w stronę Mickeya z takim wyrazem twarzy, jakby doznał iluminacji - myślę, że zjadłbym sandwicza z bekonem. Tak, to jest to. Z rozkoszą zjadłbym kawałek soczystego, ale dobrze wysmażonego i podlanego porządnie keczupem bekonu. Z razowym chlebem. Ach, jakaż walka rozegrała się w tym momencie na pryszczatej facjacie Mike’a! Jakaż straszliwa odbiła się na niej męka! Był to konflikt między chęcią dogodzenia najbardziej wyrafinowanemu klientowi, jakiego kiedykolwiek miał, a obowiązkiem przestrzegania najbardziej uświęconej, najświętszej zasady baru O’Connella. ŻADNEJ WIEPRZOWINY. Lewa powieka Mickeya zadrgała nerwowo. - Nie chcesz dużego talerza jajecznicy? Robię pyszną jajecznicę, prawda, Johnny? - Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie - odparł lojalnie Johnny od swego stolika, choć jajecznica Mike’a słynęła z tego, że była szara i zawsze zbyt mocno ścięta. - Byłbym naprawdę cholernym kłamcą, jak mamę kocham. Magid zmarszczył nos i potrząsnął głową. - No dobrze, a co powiesz na grzyby z fasolą? Omlet z frytkami? Nie dostaniesz lepszych frytek na całej Finchley Road. No, synu - nalegał, zdesperowany. - Jesteś muzułmaninem, co nie? Chyba nie ugodzisz ojca w samo serce sandwiczem z bekonem? - Serca mojego ojca nie może zranić sandwicz z bekonem. Jest dużo bardziej prawdopodobne, że serce mojego ojca pęknie w rezultacie nadmiernego otłuszczenia, co jest rezultatem stołowania się od piętnastu lat w pańskim barze. Ciekawe - ciągnął Magid spokojnym głosem - czy można by zaskarżyć, zaskarżyć do sądu osobników z branży żywieniowej, którzy zaniedbują opatrywanie produktów informacją o zawartości tłuszczu i ostrzeżeniem przed jego szkodliwym wpływem na zdrowie. To naprawdę ciekawe... Wszystko to wypowiedziane zostało najsłodszym, najbardziej melodyjnym głosem, bez cienia groźby. Biedny Mickey nie wiedział, co ma właściwie myśleć. - No owszem - powiedział nerwowo. - Teoretycznie to interesująca kwestia. Bardzo interesująca. - Też tak myślę. - No tak, zdecydowanie. Mickey zamilkł i poświęcił całą minutę starannemu polerowaniu płyty grzewczej, czynności, której oddawał się mniej więcej raz na dziesięć lat. - No. Teraz można się przejrzeć. Dobra. Na czym to stanęliśmy? - Na sandwiczu z bekonem. Na dźwięk słowa „bekon” klienci przy pobliskich stolikach zastrzygli uszami. - Gdybyś mógł nieco zniżyć głos... - Sandwicz z bekonem - powtórzył szeptem Magid. - Z bekonem. W porządku. Będę musiał skoczyć do knajpki obok, bo w tej chwili nie mam... ale ty usiądź sobie z tatą, a ja wszystko załatwię. Będzie pewnie trochę więcej kosztował. No wiesz, za dodatkową fatygę. Ale spokojnie, załatwię to na pewno. I powiedz Archiemu, żeby się nie martwił, jeśli nie ma forsy. Mogą być bony śniadaniowe. - Jest pan bardzo uprzejmy, Michael. Coś panu dam - Magid sięgnął do kieszeni i wyjął złożoną kartkę papieru. - O ja pieprzę, znów jakaś ulotka? Nie można się, kurwa, ruszyć - pardon za moją łacinę - ale ostatnio nie można się ruszyć w północnym Londynie, żeby nie natrafić na jakieś ulotki. Mój brat Abdul-Colin zasypuje mnie nimi bez przerwy. Ale skoro to ty... no dobra, dawaj. - To nie ulotka - powiedział Magid, biorąc z tacy nóż i widelec. - To zaproszenie na promocję. - Że co? - podniecił się Mickey (według terminologii czytanego przezeń regularnie szmatławca słowo „promocja” oznaczało mnóstwo kamer, odpicowanych panienek z wielkimi cyckami i czerwone dywany). - Naprawdę? Millat podai mu zaproszenie. - Można tam będzie zobaczyć i usłyszeć niewiarygodne rzeczy. - Och - powiedział Mickey z rozczarowaniem, oglądając wytworny kartonik. - Słyszałem o tym gościu i jego myszy. - Czytał o tym gościu i jego myszy we wspomnianym szmatławcu. Artykuł był czymś w rodza-ju wypełniacza między dwiema porcjami zdjęć cycków, a podpis pod nim brzmiał: PEWIEN GOŚĆ I JEGO MYSZ. - Trochę mi podejrzanie wygląda to całe porównywanie się z Bogiem i w ogóle. Zresztą nie mam specjalnie zacięcia do nauki. To nie na moją głowę. - Och, niech pan tak nie mówi. Trzeba tylko spojrzeć na sprawę z osobistej perspektywy. Weźmy na przykład pańską skórę. - Chciałbym, żeby ktoś mnie z niej, kurwa, obdarł - zażartował Mickey. - Mam jej, kurwa, potąd. Magid słuchał bez uśmiechu. - Cierpi pan na poważne zaburzenia pracy gruczołów dokrewnych. To znaczy nie jest to zwykły młodzieńczy trądzik spowodowany łojoto-kiem, ale stan wynikający z defektu hormonów. Pańska rodzina, jak przypuszczam, też na to cierpi? - Eee... no tak, to prawda. Wszyscy moi bracia. I mój syn, Abdul-Jimmy. Wszystko krościate, sukinsyny. - Ale nie chciałby pan, żeby pański syn przekazał tę dolegliwość swoim dzieciom. - Jasne, że nie. Miałem okropne kłopoty w szkole. Po dziś dzień noszę przy sobie nóż, Magid. Ale mówiąc szczerze, nie wiem, jak się tego pozbyć. To już parędziesiąt lat... - Ależ oczywiście, tego się można pozbyć - powiedział Magid (cóż za ekspert, jeśli chodziło o osobistą perspektywę). - Będzie to dziecinnie proste i zaoszczędzi cierpienia. O tym właśnie będziemy mówić podczas promocji. - Ach, jeśli tak, no to na pewno się stawię. Myślałem, że chodzi o jakąś cholerną mysz-mutanta albo coś takiego. Skoro jednak jest tak, jak mówisz... - Trzydziestego pierwszego grudnia - powiedział Magid, odchodząc od baru. - Byłoby wspaniale, gdybyśmy się tam spotkali. - Nie śpieszyło ci się - rzekł Archie, kiedy Magid podszedł do stolika. - Czy zawadziłeś po drodze o Ganges? - zapytał zirytowany Samad, przesuwając się, żeby zrobić synowi miejsce. - Bardzo przepraszam. Rozmawiałem z twoim przyjacielem, Michae-lem. Bardzo porządny facet. Ach, żebym nie zapomniał, Archibaldzie: powiedział, że bez problemu przyjmie bony śniadaniowe. Archie o mało nie połknął wykałaczki z wrażenia. - Tak powiedział? Jesteś pewien? - Absolutnie. Możemy zaczynać, abba? - Nie ma czego zaczynać - burknął Samad, nie patrząc mu w oczy. - Obawiam się, że tkwimy po uszy w szatańskiej intrydze, jaką uknuł mi los. I chcę podkreślić, że nie jestem tu z własnej woli, ale tylko dlatego że uprosiła mnie twoja matka i dlatego że mam więcej szacunku dla tej biednej kobiety, niż miał kiedykolwiek twój brat. Magid przywołał na twarz wymuszony uśmieszek. - Myślałem, że jesteś tu dlatego, że amma pokonała cię w zapasach. Samad spochmurniał. - No tak, ośmieszaj mnie. Mój własny syn. Czy ty nigdy nie czytałeś Koranu? Czy nie wiesz, co winien jest syn ojcu? Budzisz we mnie obrzydzenie, Magid Mubtasim. - Och, Sammy, staruszku - powiedział Archie, bawiąc się keczupem i próbując przybrać lekki, niefrasobliwy ton. - Przyhamuj trochę. - Nie, nie przyhamuję. Ten chłopak to drzazga w mojej pięcie. - Mówi się chyba „w mojej dupie”? - Nie wtrącaj się, Archibald. Archie skupił swą uwagę na solniczce i pieprzniczce, usiłując przesy-pać zawartość jednej do drugiej. - Masz rację, Sam. - Mam ci coś do przekazania, Magid, przekażę ci to i na tym koniec. Twoja matka chce, żebyś spotkał się z Millatem. Ta cała Chalfen to zorganizuje. One obie uważają, że musicie porozmawiać. - A jakie jest twoje zdanie, abba? - Ciebie nie interesuje moje zdanie. - Przeciwnie, abba, bardzo chciałbym je usłyszeć. - Ja po prostu myślę, że to błąd. Uważam, że nic dobrego z waszych kontaktów nie wyniknie. Uważam, że powinniście się rozjechać na dwa przeciwne końce świata. Uważam, że ciąży na mnie przekleństwo posiadania dwóch synów bardziej niedopasowanych niż pan Kain i pan Abel. - Ja bardzo chętnie się z nim spotkam, abba. Jeśli tylko on zechce się spotkać ze mną. - Podobno chce, tak mi powiedziały. Nie wiem. Nie rozmawiam z nim częściej niż z tobą. Jestem teraz zbyt zajęty swoim pojednaniem z Bogiem. - Eee tego... - bąknął Archibald, miażdżąc w zębach wykałaczkę, którą żuł z głodu i zdenerwowania. Magid doprowadzał go do białej gorączki. -... pójdę i zobaczę, co z naszym jedzeniem, dobra? Idę. Co zamówiłeś, Madge? - Sandwicz z bekonem, Archibaldzie. - Z bek...? Eee... dobra. Już się robi. Twarz Samada poczerwieniała jak smażone pomidory Mickeya. - A więc kpisz sobie ze mnie, tak? Chcesz mi tu zademonstrować, jaki to z ciebie bezbożnik? No to jazda! Zryj tę swoją świninę na moich oczach! Jesteś taki cholerny mądrala, co? Wielki cwaniaczek. Pan Anglik, sztywniak w białych portkach, co szczerzy swoje wielkie białe kły. Ty przecież wiesz wszystko, nawet to, jak się wymigać od Sądu Ostatecznego! - Aż taki mądry nie jestem, abba. - Pewnie, że nie. Nie jesteś nawet w połowie taki mądry, jak ci się wydaje. Nie wiem, czemu ja cię w ogóle ostrzegam, ale zrobię to: czeka cię poważna konfrontacja z twoim bratem, Magid. Nadstawiam ucha i słyszę, co Shiva gada w restauracji. Gadają też inni: Mo- Hussein-Ish-mael, brat Mickeya Abdul-Colin i jego syn Abdul-Jimmy - że wymienię tylko paru, bo jest ich znacznie więcej i wszyscy organizują się przeciw tobie. Twój Marcus Chalfen rozwścieczył ludzi i są tacy, ci w zielonych muszkach, którzy aż rwą się do działania. Którzy są na tyle szaleni, że zrobią to, co, jak są przekonani, powinni zrobić. Na tyle szaleni, że wywołają wojnę. Niewielu jest takich ludzi. Większość rusza tylko posłusznie na hasło, kiedy wojna zostanie ogłoszona. Ale niektórzy są zdecydowani działać. Niektórzy ruszają na plac apelowy i oddają pierwszy strzał. I twój brat jest jednym z nich. Twarz Samada wykrzywiał po kolei gniew, rozpacz, histeryczny uśmiech, a tymczasem oblicze Magida pozostawało niewzruszone, pozbawione wyrazu, jak niezapisana stronica. - Nie masz nic do powiedzenia? Nie zaskakują cię te wieści? - Dlaczego nie przemówisz im do rozumu, abba? - rzekł Magid po dłuższej pauzie. - Wielu z nich cię szanuje. Cieszysz się szacunkiem w swoim środowisku. Przemów im do rozsądku. - Nie przemówię dlatego, że przy całym ich obłędzie zgadzam się z nimi i potępiam was tak samo jak oni. Marcus Chalfen nie ma prawa. Nie ma prawa robić tego, co robi. To nie jego biznes. To sprawa Boga. Jeśli wtrącasz się w sprawy stworzenia, ingerujesz w samą naturę żywej istoty, nawet jeśli jest to tylko mysz, wkraczasz na obszar, który jest zare- zerwowany dla Boga: ingerujesz w dzieło stworzenia. Zakładasz, że cud, jakim jest to dzieło, może być poprawiony. A tymczasem nie może. Marcus Chalfen za dużo sobie pozwala. Oczekuje, że będzie czczony, a tymczasem cześć jest zarezerwowana tylko dla Allaha. I ty, pomagając mu, popełniasz błąd. Nawet jego własny syn się go wyrzekł. A wobec takiego stanu rzeczy - zakończył, nie mogąc się wyzbyć patetycznego tonu królowej z dramatu, którą czuł się w głębi duszy - ja muszę się wyrzec ciebie. - Proszę: raz frytki, fasola, jajko i grzyby dla ciebie, mój zacny Sammy - powiedział Archibald, podchodząc do stolika i stawiając talerz. - I raz omlet z grzybami dla mnie... - I raz sandwicz z bekonem - rzekł Mickey, który konsekwentnie łamał piętnastoletnią tradycję, przynosząc kanapkę osobiście - dla młodego profesora. - On nie będzie jadł przy moim stole. - Och, przestań, Sam - zaczął Archie ostrożnie. - Daj spokój. - Powiedziałem, że nie będzie jadł przy moim stole! Mickey podrapał się po ciemieniu. - A niech mnie, na starość stajemy się fundamentalistą, co? - Powiedziałem... - Jak sobie życzysz, abba ~ rzekł Magid, wciąż z tym samym doprowadzającym ludzi do szału uśmiechem totalnego wybaczenia. Wziął swój talerz od Mickeya i usiadł przy sąsiednim stoliku z Clarence’em i Den-zelem. Denzel powitał go szerokim uśmiechem. - Popatrz tylko, Clarence! Młody książę w białej szacie. Przyszedł zagrać w domino.”Widać po oczach, że gra w domino. To ekspert. - Mogę pana o coś zapytać? - rzeki Magid. - Oczywiście. Pytaj, chłopcze. - Czy uważa pan, że powinienem się spotkać ze swoim bratem? - Hmmm. Nie sądzę, żebym mógł coś poradzić - odparł Denzel po namyśle, zdążywszy w tym czasie ułożyć pięć kostek domina. - Powiedziałbym, że wyglądasz na młodzieńca, który sam może zdecydować - rzekł Clarence ostrożnie. - Naprawdę? Magid odwrócił się do stolika, od którego odszedł. Ojciec starał się go ostentacyjnie ignorować, Archie bawił się swoim omletem. - Archibald! Powinienem się spotkać z moim bratem czy nie? Archie spojrzał z poczuciem winy na Samada, a potem wbił z powrotem wzrok w swój talerz. - Archibald, to jest dla mnie bardzo ważne. Powinienem czy nie? - Śmiało - zachęcił Archiego kwaśno Samad. - Powiedz mu. Jeśli ceni sobie bardziej radę dwóch starych durniów i faceta, którego ledwie zna, niż własnego ojca, to niech was posłucha. No więc jak? Powinien? Archie aż się skręcał. - Tego... Ja nie mogę... Znaczy, nie ja powinienem... myślę, że jeśli chce... ale, jak mówię, jeśli nie... Samad wbił pięść w grzyby na talerzu z taką siłą, że omlet wylądował na podłodze. - Zdecyduj się, Archibald. Choć raz w swoim nędznym życiu podejmij decyzję. - Eee... orze!, tak - wysapał Archie, sięgając do kieszeni po dwudzie- stopensówkę. - Reszka, nie. Gotowi? Moneta wzleciała w górę i zamigotała, tak jak powinna wzlatywać i migotać moneta w idealnym świecie, błyskając z wystarczającą częstotliwością, by przykuć wzrok i zahipnotyzować obserwatorów. Potem, w szczytowej fazie triumfalnego wzlotu, zaczęła zataczać łuk i ten łuk był nienaturalny, a Archibald uświadomił sobie, że pieniążek nie wraca do niego, ale spada gdzieś daleko za jego plecami. Obrócił się wraz z innymi, aby śledzić jej elegancki, pikujący lot w stronę flipera i salto, po którym wpadła prosto do otworu wrzutowego. Potężna stara bestia rozbłysła natychmiast wszystkimi światełkami, metalowa kula wystrzeliła i popędziła z hałasem po swym chaotycznym torze przez labirynt bramek, automatycznych bijaków, tuneli i brzęczących dzwonków, aż w końcu, nie doczekawszy się pomocy, ręki, która nadałaby jej kierunek, poddała się i zniknęła w żarłocznej dziurze. - A niech to szlag! - zawołał Archibald, wyraźnie poruszony. - Na co właściwie wyszło? Neutralne miejsce. Szansa znalezienia takiego miejsca jest dziś nikła, mniej nawet prawdopodobna niż sztuczka Archiego z fliperem. Jeśli chcemy zacząć całkiem od nowa, trzeba przedtem oczyścić teren z całej masy różnego szajsu. Z problemów rasy. Ziemi. Własności. Wiary. Rabunku. Krwi. I jeszcze raz krwi. I jeszcze raz. I neutralne musi być nie tylko miejsce, ale także posłaniec, który cię do niego zaprowadzi, i posłaniec, który przysyła posłańca. W północnym Londynie nie ma już takich ludzi ani miejsc. Ale Joyce zrobiła, co mogła. Najpierw poszła do Clary. W jej obecnej świątyni nauki, na młodym uniwersytecie South-West nad Tamizą, był pokój, w którym Clara uczyła się w piątkowe popołudnia. Troskliwy nauczyciel dal jej klucz. Od trzeciej do szóstej salka była zawsze pusta. Wyposażenie: jedna tablica, kilka stolików, par? krzeseł, dwie lampy kreślarskie, projektor, szafa na dokumenty, komputer. Nic nie miało więcej niż dwanaście lat, za to Clara mogła ręczyć. Sam uniwersytet liczył sobie dopiero dwanaście lat. Zbudowano go na terenie nieużytków - nie na indiańskim cmentarzysku, nie na rzymskich wiaduktach, nie na zarytym w ziemi pojeździe kosmicznym Marsjan, nie na fundamentach dawno nieistniejącego kościoła. Była tam tylko ziemia. Tak neutralne miejsce, jak to tylko możliwe. Clara dala klucz Joyce, a Joyce przekazała go Irie. - Ale dlaczego ja? Ja nie jestem w to zaangażowana. - Zgadza się, kochanie. Ja jestem w to zaangażowana aż za bardzo. A ty nadajesz się do tego idealnie. Bo ty go znasz, ale nie znasz go zupełnie - powiedziała Joyce zagadkowo. Podała Irie swój długi, zimowy płaszcz, rękawiczki i czapkę Marcusa z groteskowym pomponem. -1 dlatego że go kochasz, choć bez wzajemności. - Dzięki, Joyce. Dziękuję ci, że mi o tym przypominasz. - Miłość jest podstawą wszystkiego, Irie. - Nie, Joyce, miłość nie jest żadną pieprzoną podstawą. - Irie stała w progu domu Chalfenów, przypatrując się parze ulatującej jej z ust w mroźne wieczorne powietrze. - Miłość to sześcioliterowe słowo, które sprzedaje polisy ubezpieczeniowe i odżywkę do włosów. Kurewski ziąb. Będziesz miała u mnie dług. - Każdy ma do spłacenia jakiś dług - zgodziła się Joyce i zamknęła drzwi. Irie znalazła się na ulicy, którą znała od urodzenia i którą przemierzała tysiące razy. Gdyby ktoś ją wtedy zapytał, czym jest pamięć, jaka jest jej najbardziej precyzyjna definicja, powiedziałaby tak: to ulica, na której po raz pierwszy wskoczyło się w stertę suchych liści. Właśnie teraz taką ulicą szła. Przy każdym szeleście wracało wspomnienie dawnych szelestów. Chłonęła znajome zapachy: mokrych kawałków drewna i wilgotnego żwiru wokół drzew, świeżej warstwy ptasiego łajna pod pokrywą zbutwiałego listowia. Poruszały ją te doznania. Pomimo wyboru zawodu dentystki nie straciła całej poezji, jaką miała w duszy, i mogła jeszcze przeżywać te proustowskie chwile, dostrzegać nakładające się na siebie warstwy, choć często odbierała je w „okołozębowych” kategoriach. Odczuwała ćmiący ból - jak to bywa przy wrażliwych zębach lub z miejscem po wyrwanym zębie, kiedy nerw jest odsłonięty - przechodząc obok garażu, gdzie razem z Millatem, wówczas trzynastoletnim, rzucili na ladę sto pięćdziesiąt jednopensówek ukradzionych rodzicom Millata ze słoika po dżemie, desperacko planując kupić za to paczkę fajek. Podobny intensywny ból (jak przy wadzie zgryzu, kiedy jeden ząb uciska drugi) odczuwała, przechodząc przez park, w którym jeździli w dzieciństwie na rowerach, gdzie palili pierwszego skręta, gdzie Millat raz ją pocałował podczas gwałtownej burzy. Irie chciała oddać się bez reszty tym przeszło- teraźniejszym fikcjom, pławić się w nich, sprawić, żeby były słodsze, trwały dłużej, zwłaszcza ów pocałunek. Ale w dłoni ściskała zimny klucz i wokół było pełno ludzi, których życie było dziwniejsze niż fikcja, zabawniejsze niż fikcja, okrutniejsze niż fikcja i miało konsekwencje, jakich fikcja nigdy mieć nie mogła. Nie chciała się wikłać w ich długie historie, ale była uwikłana, czuła, jak coś ciągnie ją ulicą za włosy ku dramatycznym komplikacjom ich losów - obok kebabów Mali, Cheunga, baru Radź, piekarni Malkovicha - mogłaby tak wyliczać po kolei z zawiązanymi oczami, a potem pod zapaskudzonym przez gołębie mostem i tą szeroką długą ulicą, która znika w Gladstone Park, jakby wpadała do zielonego oceanu. Można było utonąć w takich wspomnieniach, ale Irie starała się w nich swobodnie płynąć i nie dać się wciągnąć. Przeskoczyła niski murek okalający dom Iqbalow, tak jak to robiła już tysiące razy, i zadzwoniła do drzwi. Past tense - przeszłość pełna napięcia, future imperfect - przyszłość niedoskonała. Na górze, w swoim pokoju, Millat spędził ostatnie piętnaście minut nad wypisanymi przez brata Hifana wskazówkami dotyczącymi aktu ukorzenia przed Bogiem (broszurka Właściwa forma oddawania czci Stwórcy). SADŻDA: ukorzenie. Podczas aktu ukorzenia ręce muszą być złożone na wysokości uszu i skierowane w stronę kibli, głowa zaś musi tkwić między dłońmi. Jest fard oprzeć czoło na czymś czystym, na kamieniu, ziemi, drewnie, kawałku tkaniny, a znawcy twierdzą, że jest wadżib dotykać ziemi także nosem. Nie wolno jednak opierać się samym nosem bez uzasadnionej konieczności. Jest też makruh opie-rac się o ziemię samym czołem. Podczas sadżdy trzeba odmówić Subhana rabbiyal-ala co najmniej trzykrotnie. Szyici powiadają, że lepiej jest modlić się na cegle zrobionej z gliny z Karbali. Jest fard i wadżib oprzeć obie stopy lub przynajmniej po jednym paluchu nogi o ziemię. Są także znawcy, którzy twierdzą, że jest to sunnat. To znaczy, że jeśli obie stopy nie opierają się o ziemię, namaz, albo nie będzie przyjęty, albo stanie się makruh. Jeśli podczas sadżdy czoło, nos lub stopy oderwą się od ziemi na krótko, nie szkodzi. Podczas sadżdy jest sunnat wygiąć palce stóp tak, żeby skierować je w stronę kibli. W Radd-ul-mucztar jest napisane, że ci, którzy mówią... Do tego właśnie miejsca dotarł i zostały mu jeszcze trzy strony. Biły na niego siódme poty, kiedy próbował przypomnieć sobie, co jest halal lub haraam, fard lub sunnat, makruh tafrima (surowo zabronione) albo makruh tanzthi (zabronione, ale nie aż tak surowo). Nie wiedząc, co począć, ściągnął podkoszulek, opasał swoją imponującą klatkę piersiową specjalną uprzężą z pasów i haczyków, stanął przed lustrem i przećwiczył coś, co miał opanowane w najdrobniejszych szczegółach: Na mnie się gapisz? Na mnie? No więc na kogo się, kurwa, gapisz, co? Nie widzę tu nikogo innego. Gapisz się na mnie? Rozkręci! się na całego, celując swoimi niewidzialnymi pistoletami i miotając nożami w drzwi szafy, kiedy do pokoju weszła Irie. - Owszem - powiedziała. - Patrzę na ciebie. Millat znieruchomiał, zbaraniały. Szybko i spokojnie wyjaśniła mu wszystko, powiedziała o neutralnym gruncie, o salce, dacie, godzinie spotkania. Już z własnej inicjatywy poprosiła go, żeby poszedł na kompromis, przestał toczyć wojnę i był ostrożny (wszyscy to robili). Potem podeszła do niego i wsunęła mu zimny klucz do rozgrzanej dłoni. Mimo woli dotknęła przy tym jego klatki piersiowej. Dokładnie w miejscu pomiędzy dwoma pasami, gdzie jego serce, ściśnięte skórzaną uprzężą, biło tak głośno, że niemal je słyszała. Było czymś zupełnie naturalnym, że nie mając w tych sprawach doświadczenia, wzięła błędnie te spowodowane skokiem ciśnienia palpitacje za objaw namiętnych uczuć. Jeśli zaś chodziło o Millata, od miesięcy nikt go nie dotykał ani on nie dotykał nikogo. Dodajmy do tego odrobinę wspomnień, szczyptę dziesięciu lat nieodwzajemnionej miłości i trochę długiej, długiej historii - a stwierdzimy, że to, co się stało, było nieuniknione. W jednej chwili splotły się ramiona, splątały się nogi, sczepiły usta. Potem runęli oboje na podłogę, przywierając do siebie podbrzusza-mi (trudno o bardziej ścisłe uwikłanie) i zaczęli się kochać na modlitewnym dywaniku. Ale wtedy, tak samo nagle i nerwowo jak wszystko się zaczęło, tak się skończyło; oboje rozluźnili uścisk, przerażeni, każde z innego powodu. Naga Irie odskoczyła w stronę drzwi i stała tam przez chwilę skulona, zakłopotana i zawstydzona, bo widziała, jak bardzo Millat żałuje tego, co się stało. On zaś chwycił swój dywanik, ułożył go w stronę Kaaby i upewniwszy się, że dywanik nie opiera się na książkach ani butach, ale przylega do podłogi, że złożone na wysokości uszu ręce skierowane są ku kibli, że i czoło, i nos dotykają podłogi, a obie stopy przyciśnięte są do ziemi bez zginania palców, zaczął się modlić. Był niby zwrócony do Kaaby, ale właściwie zwracał się do samego Allaha. Zadbał, aby wykonać to wszystko perfekcyjnie, a tymczasem Irie, płacząc, ubrała się i wyszła. A zadbał o tę perfekcję, bo był przekonany, że obserwuje go z nieba wielka kamera. Bo pragnął osiągnąć ideał, gdyż było to fard, a „ten, kto chciałby zmienić sposób oddawania czci, staje się niewiernym” (broszurka Prosta ścieżka). * „Nawet szal piekieł jest niczym w porównaniu”... et cetera, et cetera. Irie wyszła z rozpaloną twarzą od Iqbalow i skierowała się prosto do domu Chalfenów, płonąc żądzą zemsty. Nie chciała się jednak mścić na Millacie. Millata raczej by broniła, bo była zawsze jego obrończynią, jego kolorową rycerką. Wiadomo, Millat jej nie kochał. Ona zaś sądziła, że Millat jej nie kocha, bo nie może. Uważała, że jest on tak przetrącony psychicznie, że nie potrafi już pokochać w życiu nikogo. Pragnęła się dowiedzieć, co zraniło go tak straszliwie, chciała wykryć, kto uczynił go niezdolnym do tego, by ją pokochał. W dzisiejszych czasach obserwujemy dziwne zjawisko. Słyszy się czasem, jak dziewczęta w toaletach różnych klubów mówią: „Tak, olał wszystko i zerwał ze mną. W ogóle mnie nie kochał. On jest po prostu niezdolny do miłości. Zbyt porąbany, żeby potrafił mnie kochać”. Jak to się dzieje? Co w tym niedającym się kochać stuleciu utwierdza nas w przekonaniu, że my, ludzie, jako gatunek jesteśmy warci miłości? Co skłania nas do myślenia, że każdy, kto nas nie kocha, jest w jakiś spo-sób upośledzony, niepełnowartościowy, kaleki? A już zwłaszcza wtedy gdy zastąpią nas jakimś bogiem, płaczącą Madonną albo twarzą Chrystusa dostrzeżoną w bułce, nazywamy ich szaleńcami. Omamionymi. Za- cofańcami. Jesteśmy tak głęboko przekonani o swojej dobroci i dobroci naszej miłości, że nie możemy znieść myśli, iż może być coś bardziej wartego, bardziej godnego uwielbienia niż my. Kartki z życzeniami rutynowo zapewniają nas, że każdy zasługuje na miłość. Otóż nie. Wszyscy zasługujemy na czystą wodę. Nie każdy zasługuje na nieustającą miłość. Millat nie kochał Irie i Irie była pewna, że musi być ktoś, kto jest temu winien. Jej mózg zaczął tykać jak bomba zegarowa. Co leżało u podstaw tej sytuacji? Przekonanie Millata, że jest niezdolny do miłości. A co było źródłem takiego przekonania? Magid. Millat urodził się. przez Ma-gida jako drugi. Przez Magida był gorszym synem. Otworzyła jej Joyce. Wściekła Irie pomaszerowała prosto na górę, zdecydowana choć raz zrobić z Magida drugiego w kolejności, tym razem gorszego o całe dwadzieścia pięć minut. Złapała go w objęcia, pocałowała i sprzęgła się z nim z furią, bez uczucia i w milczeniu. Przeturlała go, wytargała za włosy, przeorała mu plecy obgryzionymi paznokciami, a kiedy szczytował, zauważyła ku swej wielkiej satysfakcji, że z jego piersi wyrwało się ciche westchnienie, jakby żałował czegoś, co mu odebrała. Myliła się jednak, sądząc, że to znak jej zwycięstwa. Westchnął dlatego, że natychmiast się domyślił, gdzie była i po co - i to napełniło go smutkiem. Dłuższą chwilę leżeli w milczeniu, nadzy, a jesienne światło wypełniające pokój zamierało z minuty na minutę. - Wydaje mi się - rzekł Magid w końcu, kiedy księżyc stał się jaśniejszy niż słońce - że próbujesz kochać mężczyznę tak, jakby był wyspą, a ty rozbitkiem, który może nią zawładnąć. Czy nie sądzisz, że już za późno na coś takiego? Potem pocałował ją w czoło; przypominało to akt chrztu i Irie zapłakała jak dziecko. * Piąty listopada 1992 roku, trzecia po południu. Bracia spotykają się (wreszcie) po ośmioletniej przerwie w pustawej salce i stwierdzają, że ich geny, ci decydujący o przyszłości prorocy, manifestują się w różny sposób. Millat jest zdumiony tymi różnicami. Kształt nosa, zarys podbródka, oczy, włosy. Brat jest dlań kimś obcym i Millat mu to mówi. - Tylko dlatego że chcesz, żebym był obcy - mówi Magid z chytrą miną. Ale Millat jest człowiekiem mało subtelnym i nieskomplikowanym, nie interesują go łamigłówki; jednym tchem zadaje pytanie i odpowiada sobie na nie sam. - Nie skończysz z tym, co? Magid wzrusza ramionami. - To nie ja decyduję, czy skończyć czy zacząć, ale owszem, zamierzam pomóc tam, gdzie mogę. To wspaniały projekt. - To obraza boska (broszurka Świętość dzielą stworzenia). Millat wysuwa krzesło spod jednego ze stolików i siada na nim okrakiem; wygląda jak krab w pułapce. - Ja to traktuję raczej jako poprawianie błędów Stwórcy. - Stwórca nie popełnia błędów. - A więc obstajesz przy swoim? - Zgadza się. -1 ja też. - No to nie ma o czym gadać, nie? SROM zrobi wszystko, co należy, żeby powstrzymać ciebie i tobie podobnych. I to by było, kurwa, wszystko. Koniec. Ale wbrew wyobrażeniom Millata nie jest to kino, i to wcale, kurwa, nie koniec, tak samo jak, kurwa, nie początek. Bracia zaczynają się spierać. Chwilami spór się nasila i cała idea neutralnego gruntu zostaje ośmieszona: zamiast pokryć ściany pokoju historią - historią przeszłą, teraźniejszą i przyszłą (bo jest coś takiego) - zamazują je cuchnącym łajnem przeszłości, niczym podekscytowani mali obesrańcy. Zasmarowali neutralne miejsce sobą. Przywołując każdy zadawniony żal, najwcześniejsze wspomnienia, każdą sporną zasadę, każdą kontrowersję. Millat ustawia krzesła, żeby zademonstrować wizję Układu Słonecznego, która została tak klarownie i tak nadzwyczajnie opisana w Koranie o całe stulecia wcześniej, niż zrobili to uczeni Zachodu (broszurka Koran a kosmos); Magid rysuje na jednej tablicy plac apelowy Pandego, szczegółowo rekonstruując hipotetyczny tor pocisków, a na drugiej wykres przedstawiający restrykcyjny enzym przecinający precyzyjnie sekwencję nukleotydów; Millat posługuje się monitorem komputera jako telewizorem i gąbką do wycierania tablicy jako zdjęciem Magida z kozłem, po czym sam jeden wciela się w śliniące się dzieci, cioteczną babkę i księ-gowego ich kuzyna, którzy jeszcze niedawno uprawiali bluźnierczy proceder czczenia tego świętego obrazu. Magid wykorzystuje projektor, żeby rozjaśnić kwestie zawarte w swoim artykule, przeprowadzając brata punkt po punkcie przez cały wywód, broniąc racji praktycznego wdrożenia odkrycia i genetycznej modyfikacji organizmów. Millat używa szafy na dokumenty jako substytutu innej, podobnej i znienawidzonej; wypełnia szufladki wyimaginowaną korespondencją pomiędzy żydowskim naukowcem i niewierzącym muzułmaninem. Magid zsuwa trzy krzesła i zapala dwie kreślarskie lampy i oto mamy dwóch skulonych, drżących z zimna braci w samochodzie; po chwili zostają rozdzieleni na zawsze i papierowy samolot wzbija się w powietrze. I tak dalej, dalej i dalej. Wszystko to dowodzi czegoś, co zostało już wielokrotnie powiedziane o imigrantach: są pomysłowi i zaradni. Radzą sobie za pomocą tego, co mają akurat pod ręką. * Wyobrażamy sobie często, że imigranci są w nieustannym ruchu, nie-przywiązani do miejsc, zdolni do zmiany kursu w każdej chwili, zdolni do uruchomienia swej inwencji na każdym kroku. Opowiadano nam o zaradności pana Schmuttersa, o panu Banajii, który ma naturę obieżyświata, o tych wszystkich, którzy przypływają statkami na Ellis Island, do Dover czy Calais i schodzą na nowy obcy ląd jak ludzie bez przeszłości, bez żadnego bagażu, szczęśliwi i gotowi zostawić swoją odmienność w porcie, żeby spróbować szczęścia w nowym miejscu, wtapiając się w jednorodne tło tego zielonomiłoliberalnego kraju ludzi wolnych. Jakakolwiek objawi im się droga, pójdą nią, a jeśli okaże się, że kończy się ślepą uliczką, to cóż, pan Schmutters i pan Banajii radośnie ruszą inną, wędrując meandrami przez Szczęśliwą Wielokulturową Krainę. I to ładnie z ich strony. Ale Magid i Millat nie radzili sobie z tym aż tak dobrze. Wyszli z neutralnej salki tacy sami, jak do niej weszli: przytłoczeni, niezdolni do zboczenia z obranego kursu czy skorygowania swoich rozbieżnych, niebezpiecznych trajektorii. Najwyraźniej nie postąpili ani kroku naprzód. Ktoś cyniczny mógłby wręcz powiedzieć, że w ogóle zastygli w bezruchu - że Magid i Millat są jak dwie strzały z cholernie zawiłego paradoksu Zenona, które pozostają w tej samej przestrzeni i, co bardziej przerażające, tak samo jest z przestrzenią Mangala Pandę i Samada Iqba- la. Dwaj bracia uwięzieni w pułapce bieżącej chwili. Dwaj bracia, którzy ośmieszyli wszelkie próby opatrzenia tej historii datami, prześledzenia ich losów, określenia godzin i dni, bo nie ma, nie było i nigdy nie będzie żadnego trwania. W rzeczywistości nic się nie porusza. Nic się nie zmienia. A oni mkną, stojąc w martwym punkcie. Jak strzały z paradoksu Zenona. Ale jaką rolę odgrywa tu Zenon (każdy odgrywa jakąś rolę), jaki był jego punkt widzenia? Według powszechnej opinii, jego paradoksy są częścią bardziej ogólnego duchowego programu. Którego celem jest: a) najpierw ustalić, iż wielorakość, wielość jest złudzeniem, i w ten sposób b) wykazać, iż rzeczywistość jest jednorodną, płynną całością. Niepodzielną Jednością. Bo jeśli podzieli się rzeczywistość na niezliczone części, jak to zrobili bracia tego dnia w tej sali, to rezultatem jest niedający się obronić paradoks. Stoisz wciąż w miejscu, donikąd nie zmierzasz, nie ma żadnego postępu. Ale wielorakość nie jest złudzeniem. Nie jest też złudzeniem prędkość, z jaką pędzą ku niej ci, którzy znaleźli się we wrzącym tyglu. Odrzucając paradoksy, można powiedzieć, że biegną tak, jak biegł Achilles. I z całą pewnością zdublują tych, którzy to negują, tak jak Achilles zmusił żółwia do łykania wznieconego przezeń kurzu. Owszem, Zenon miał swój punkt widzenia. Chciał Jedności, ale świat to Wielość. A jednak jego paradoks jest nęcący. Im bardziej stara się Achilles dogonić żółwia, tym bardziej wyraziście uwidacznia się przewaga tego ostatniego. I podobnie bracia pomkną ku przyszłości tylko po to, by się przekonać, że coraz bardziej sugestywnie wyrażają swą przeszłość, miejsce, w którym dopiero co byli. Bo inną jeszcze cechą imigrantów (uchodźców, emigrantów, wędrowców) jest to, że nie mogą się uwolnić od swojej historii, tak samo jak nikt nie może zgubić swego cienia. 18. Koniec Historii kontra Ostatni Czlowiek - Rozejrzyjcie się dokoła! I co widzicie? Jaki jest rezultat tej tak zwanej demokracji, tak zwanej w o l n o ś c i, tak zwanych swobód? Ucisk, prześladowania, rzeź. Możecie to, bracia, oglądać w publicznej telewizji codziennie, co wieczór, co noc! Chaos, rozprzężenie, zamęt. A oni nie są bynajmniej zażenowani, zawstydzeni, nie mają żadnej samoświadomości! Nie próbują nawet niczego ukryć, zataić, zamaskować! Wiedzą tak samo dobrze jak my: cały świat to jeden wielki wir i zamęt! Ludzie na całym świecie folgują chuciom, cudzołożą, nurzają się w rozpuście, występku, są zepsuci i oddają się nałogom. Cały świat dotknięty jest chorobą zwaną bezbożnictwem - odrzuca ideę jedynego Stwórcy, odmawia uznania Jego nieskończonego miłosierdzia. I dziś, pierwszego grudnia 1992 roku, powołuję was na świadków, że nie ma nikogo godnego najwyższej czci oprócz jedynego Stwórcy, że nie ma On żadnego rywala. Dziś musimy sobie uświadomić, że z prostej drogi, którą nam wskazał Stwórca, nie można zboczyć, a kto z niej zboczył, nie może na nią wrócić, jeśli Stwórca nie będzie mu przewodnikiem, nie natchnie jego serca i nie poprowadzi go ku światłu. Zacznę teraz swój trzeci wykład, który zatytułowałem „Wojna ideologiczna”, a oznacza on - wyjaśnię tym, którzy tego terminu nie rozumieją - wojnę tych... tych ideologii z braćmi ze SROM-u... Ideologia oznacza pranie mózgów... a to, że jesteśmy indoktrynowani, ogłupiani i pierze się nam mózgi, jest faktem, moi bracia! Postaram się więc naświetlić problem, wyjaśnić i wyłożyć... Nikt na sali nie ośmieliłby się powiedzieć tego głośno, ale brat Ibrahim ad-Din Shukrallah nie był, prawdę mówiąc, wybitnym mówcą. Nawet jeśli pominąć jego nawyk używania trzech określeń tam, gdzie wystarczyłoby jedno, wymawiania ostatniego słowa z tych trypletów z falującą, karaibską intonacją, nawet jeśli to pominąć, co zresztą każdy usiłował robić, pozostawała jeszcze kwestia jego nędznej, wysoce rozczarowującej postury. Miał małą, rzadką bródkę, garbił się, operował stałym repertuarem nerwowych, niezbornych gestów i przypominał odrobinę Sidneya Portier, nie był jednak do niego podobny na tyle, żeby budzić nieco większy szacunek. Poza tym był niski i tym sprawił Millatowi największy zawód. Kiedy brat Hifan zakończył swoje pełne pochlebstw zagajenie i słynny, ale kurduplowaty brat Ibrahim ad-Din Shukrallah ruszył w stronę podium, wyczuwało się niemal namacalnie falę dezaprobaty przebiegającą przez salę. Nikt naturalnie nie wymagał, żeby islamski alim był wysoki jak wieża, nikt też nie śmiał nawet przez chwilę sugerować, że Stwórca nie ulepił Ibrahima ad-Din Shukrallaha w dokładnie takim kształcie i rozmiarze, jaki sobie w swej świętej omnipotencji wybrał. A jednak kiedy Hifan niezdarnie obniżył mikrofon i brat Ibrahim równie niezdarnie wyciągnął się, żeby go dosięgnąć, nie sposób było nie pomyśleć, stosując przy tym intonację samego mówcy z akcentem na trzecie słowo: „metr pięćdziesiąt pięć”. Innym problemem z Ibrahlmem ad-Din Shukrallahem, problemem chyba największym, było to, że miał on wielkie zamiłowanie do tautologii. Chociaż obiecywał wszystko naświetlić, wyjaśnić i wyłożyć, robił to tak, że człowiek czuł się jak pies, który goni własny ogon. - A zatem jest wiele typów broni chemicznej... wymienię kilka z nich. Z bronią chemiczną mamy do czynienia wtedy, kiedy ludzie uśmiercają się chemicznie za pomocą broni. To straszliwa broń! Broń fizyczna to broń, którą ludzie unicestwiają się fizycznie. Jest też broń biologiczna, kiedy to na przykład człowiek, wiedząc, że jest nosicielem wirusa HIV, jedzie do danego kraju i zaraża tam tym wirusem kobiety lekkich obyczajów, stosując w ten sposób broń biologiczną. Psychologiczna broń jest jedną z najbardziej perfidnych; stosuje się ją wtedy, kiedy nieprzyjaciel stara się pognębić przeciwnika psychologicznie. Wtedy to mówimy o broni psychologicznej. Ale wojna ideologiczna! O, to jest szósta i najgorsza broń... A jednak brat Ibrahim ad-Din Shukrallah był ni mniej, ni więcej tylko założycielem SROM-u, człowiekiem o nadzwyczajnej reputacji. Ten syn pary gołych i bosych prezbiteriańskich alkoholików urodził się jako Monty Clyde Benjamin na Barbadosie w 1960 roku. Nawrócił się na islam po tym, jak w czternastym roku życia nawiedziły go „wizje”. Mając lat osiemnaście, zamienił soczystą, bujną zieleń kraju rodzinnego na pustynny krajobraz Rijadu i na bibliotekę islamskiego uniwersytetu AJ-Imama Muhammada ibn Sauda. Tu studiował przez pięć lat arabski, rozczarował się do niektórych przedstawicieli kapłańskiego establishmentu muzułmańskiego i pierwszy okazał swą pogardę dla zjawiska, które nazywał „religijnym sekularyzmem”, dla tych głupich ulemów, którzy usiłowali oddzielić politykę od religii. Był głęboko przekonany, że wiele współczesnych radykalnych ruchów politycznych ma pewien związek z islamem, a co więcej, można było odnaleźć ich zalążki w Koranie, jeśli tylko czytało się go uważnie. Napisał na ten temat kilka broszur, ale przekonał się, że jego radykalne poglądy są w Rijadzie niemile widziane. Uważano go za wichrzyciela i jego życie znalazło się w niebezpieczeństwie „wielokrotnie, po wielekroć i wiele razy”. W tej sytuacji w 1984 roku, pragnąc kontynuować studia, brat Ibrahim przybył do Anglii, zamknął się w garażu swojej ciotki w Birmingham i spędził tam pięć lat, mając za towarzyszy tylko Koran i komplet Wiecznej Szczęśliwości. Jedzenie pobierał przez drzwiczki dla kota, kupkę i siki ekspediował tą samą drogą w puszce po okolicznościowych, „koronacyjnych” ciasteczkach, codziennie też ćwiczył sumiennie pompki i przysiady, żeby zapobiec zanikowi mięśni. Miejscowa gazeta pisywała o nim w tym okresie regularnie, nazywając go „guru z garażu” (ze względu na pokaźną populację muzułmanów w Birmingham uznano to za rozsądniejsze niż sugestię, żeby nazwać go „świrem pod kluczem”), i dziennikarze mieli niezłą zabawę, przeprowadzając wywiady z jego ogłupiałą ciotką, niejaką Carlene Benjamin, pobożną wyznawczynią Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dnia Ostatniego. Artykuły te, okrutne, szydercze i obraźliwe, pisał niejaki Norman Henshall; teraz stały się one swoistymi klasykami gatunku, rozprowadzanymi wśród członków SROM-u w całej Anglii jako przykład {jeśli w ogóle przykłady były potrzebne) jadowitego, antySROM-owego żywiołu, czegoś, co pieniło się w prasie już w embrionalnym stadium ich ruchu. Zwróćcie uwagę - zachęcano członków SROM-u - że artykuły Henshalla przestały się nagle ukazywać w połowie maja 1987 roku, czyli dokładnie w czasie, gdy bratu Ibrahimowi ad-Din Shukrallahowi udało się przez drzwiczki dla kota nawrócić ciotkę Carlene za pomocą samej czystej prawdy w takiej postaci, w jakiej głosił ją ostatni prorok Mahomet (pokój Jego duszy!). Zwróćcie uwagę, że Henshall nie raczył odnotować długich kolejek ludzi, którzy przybyli porozmawiać z bra-tem Ibrahimem ad-Din Shukrallahem, kolejek, które ciągnęły się kilometrami w samym centrum Selly Oak, od drzwiczek dla kota aż po salon bingo! Zwróćcie też uwagę, że ten sam pan Henshall nie opublikował sześciuset trzydziestu siedmiu odrębnych zasad i praw, nad których wyszukiwaniem w Koranie spędził brat Shukrallah pięć lat (porządkując je zależnie od stopnia surowości, a potem dzieląc według ich charakteru, takich na przykład jak zasady Czystości i Szczególnej Higieny Geni-talnej i Oralnej). Zwróćcie na to wszystko uwagę, bracia i siostry, i podziwiajcie cudowną moc słowa. Podziwiajcie oddanie i poświęcenie młodych ludzi z Birmingham! Ich gorliwość i zapał były tak nadzwyczajne (wyjątkowe, nietuzinkowe, niepospolite), że jeszcze zanim brat wychynął ze swego miejsca odosobnienia i ogłosił wszystko osobiście, zrodziła się wśród czarnej i azjatyckiej społeczności idea SROM-u. Narodził się nowy, radykalny ruch, w którym polityka i religia były dwiema stronami tego samego medalu. Powstało ugrupowanie, które czerpało swobodnie inspirację z idei Garveya, działalności amerykańskich organizacji broniących praw człowieka i z myśli Elijaha Muhammeda, a jednak było wierne literze Koranu. Strażnicy Ruchu Odrodzenia Muzułmanów. W roku 1992 byli już niewielkim liczebnie, ale rozrośniętym organizmem z ramionami sięgającymi aż do Edynburga i Land’s End, z sercem w Selly Oak i duszą przy Kilburn High Road. SROM - ekstremistyczna frakcja, zwolennicy bezpośrednich, często brutalnych akcji, „odpryskowe” ugrupowanie z niechęcią traktowane przez całą resztę islamskiej wspólnoty, lecz popularne wśród młodych ludzi w wieku od szesnastu do dwudziestu pięciu lat, organizacja, którą ośmieszano i którą jednocześnie straszono w prasie - dziś miał swój zjazd w Kilburn Hali. Sala była przepełniona, zebrani stali na krzesłach, żeby lepiej słyszeć przemówienie swojego założyciela. - Są trzy rzeczy - kontynuował brat Ibrahim, zerknąwszy do notatek - którymi chcą was pognębić siły kolonialne, moi bracia ze SROM-u. Po pierwsze, chcą zabić w was duch a... o tak, nade wszystko cenią sobie wasze mentalne zniewolenie. Jest was zbyt wielu, żeby mogli stawić warn czoło fizycznie! Ale jeśli opanują wasze umysły, to... - Hej - powiedział jakiś grubas przenikliwym szeptem. - Bracie Millat! Był to Mohammed Hussein-Ishmael, rzeźnik. Pocił się jak zwykle obficie i przepychał się przez tłum, najwyraźniej chcąc usiąść obok Mil-lata. Byli dalekimi krewnymi; w ciągu kilku ostatnich miesięcy Mo zbliżył się gwałtownie do ścisłej czołówki SROM-u (Hifan, Millat, Tyrone, Shiva, Abdul-Colin i inni) dzięki pieniądzom, jakie łożył na organizacje, i deklarowanemu zainteresowaniu bardziej „aktywnymi” formami jej działania. Sam Millat był jeszcze wobec niego nieufny; nie podobała mu się wielka, zaśliniona gęba Mohammeda, wielki czub sterczący z jego toki i jego oddech cuchnący kurczakami. - Spóźniłem się. Musiałem jeszcze zamknąć sklep. Ale już od pewnego czasu stałem tam z tyłu. Fantastyczny ten brat Ibrahim, co? - Aha. - Fantastyczny - powtórzył Mo, poufale poklepując Millata po kolanie. - Naprawdę fantastyczny brat. - Mo Hussein finansował w części tournee Ibrahima po Anglii, a zatem było niejako w jego interesie (a w każdym razie poprawiało mu humor, skoro już wyłożył dwa tysiące funtów), żeby brat był fantastyczny. Entuzjazm Mo, neofity w SROM-ie (przez dwadzieścia lat pozostawał nawet dość pobożnym muzułmaninem), miał dwa oblicza. Z jednej strony pochlebiało Mo niezwykle to, że uważano go za wystarczająco dobrze prosperującego muzułmańskiego biznesmena, żeby brać od niego pieniądze. W normalnych okolicznościach pokazałby im drzwi i powiedziałby, gdzie mają sobie wsadzić świeżo wykrwawione kurczaki, ale prawdę mówiąc, Mo był w tym czasie nieco przewrażliwiony, bo jego smukłonoga irlandzka żona Sheila porzuciła go dla jakiegoś właściciela baru. Czuł się w związku z tym trochę jak wykastrowany, więc kiedy SROM poprosił Ardashira o pięć tysięcy i dostał je, kiedy Nadir z konkurencyjnej rzeźni halał wyłożył trzy tysiące, Mo zachowa! się jak prawdziwy macho i też odpalił im ładną sumkę. Drugi motyw nawrócenia Mo miał charakter bardziej osobisty. Chodziło o przemoc. Przemoc i złodziejstwo. Przez osiemnaście lat Mo był właścicielem najsłynniejszej ubojni halal w północnym Londynie, tak słynnej, że stać go było na wykupienie sąsiedniego budynku i przeobrażenie biznesu w dwubranżowy, ze sklepami, w których sprzedawał słodycze i mięso. I właśnie w okresie, gdy prowadził te dwa sklepy, padał regularnie trzy razy do roku ofiarą groźnych napadów i rabunku. Pomijając już liczne uderzenia w głowę, błyskawiczne ciosy łomem, zamaszyste kopniaki w krocze i inne uszkodzenia ciała, które nie wywołują krwawienia. Mo nie dzwonił wtedy nawet do żony, nie mówiąc o policji. Nie, tu chodziło o poważne akty przemocy. Mo został pięciokrotnie ugodzony nożem (Aaaa!) stracił czubki trzech palców (Uuu!), połamano mu ręce i nogi (Auuuu!), przypiekano stopy (Yyyiii!), wybito kopniakami zęby (khaaa!) i nafaszerowano śrutem z wiatrówki (pif-paf!) jego na szczęście tęgi zad. Ufff. A Mo był potężnym facetem. Facetem postawnym. Te ciężkie pobicia absolutnie go nie załamały, nie skłoniły go do powściągnięcia niewyparzonego języka czy kulenia się ze strachu. Odpłacał pięknym za nadobne. Był jednak sam jeden przeciwko całej armii. Nie miał nikogo, kto by mu pomógł. Za pierwszym razem, kiedy w styczniu 1970 roku otrzymał potężny cios w żebra, naiwnie zgłosił to na miejscowym posterunku i w rezultacie został zaszczycony nocną wizytą pięciu policjantów, którzy skopali go jak psa. Od tego czasu przemoc i rabunek stały się immanentnymi składnikami jego egzystencji, smutnym widowiskiem sportowym, oglądanym przez klientów - starych muzułmanów i młode muzułmańskie matki - którzy kupowali kurczaki i wybiegali w pośpiechu, w obawie, że mogą być następni. Przemoc i rabunek. Napastnicy byli rozmaici: od uczniów, którzy wstępowali, żeby kupić słodycze (dlatego właśnie Mo wpuszczał tylko po jednym dzieciaku z Gle-nard Oaks, co oczywiście niczego nie zmieniało: spuszczali mu manto po kolei, solo), wyniszczonych pijaczków, nastoletnich zbirów, rodziców nastoletnich zbirów, normalnych faszystów, specyficznych neonazistów, bilardzistów i miotaczy strzałek, po wielkie bandy pyskatych sekretarek w białych spódniczkach i z zabójczymi obcasami. Ci rozmaici ludzie mieli do niego rozmaite pretensje: był Pakistańcem (spróbuj wytłumaczyć wielkiemu pijanemu facetowi z Urzędniczego Superświata, że jesteś z Bangladeszu), wydzielił połowę swojego sklepu, żeby sprzedawać tam to swoje dziwaczne pakistańskie mięso, miał czub na głowie, lubił Elvisa („A więc lubisz Elvisa, hę? Co Pakistańcu, lubisz Elvisa?”), miał zbyt drogie papierosy, był daleko od stron rodzinnych („Dlaczego nie wracasz do swojego kraju?” „Ale jak mógłbym wtedy sprzedać panu papierosy?” Łup!) albo po prostu miał nie taką minę, jak powinien. Lecz wszyscy oni, wszyscy ci napastnicy mieli jedną cechę wspólną: wszyscy byli biali. I ten prosty fakt upolitycznił Mo w ciągu długich lat bardziej niż wszelka partyjna propaganda, zjazdy i petycje świata. Zaprowadziło go to do niszy jego wiary pewniej, niżby to mogła uczynić wizyta archanioła Dżibrila. A już ostatnia kropla, która przepełniła kielich, jeśli tak to można określić, kapnęła do niego na miesiąc przed wstąpieniem do SROM-u, kiedy trzej biali „młodziacy” związali go, zrzucili kopniakami 437 po schodach do piwnicy, ukradli mu wszystkie pieniądze i podpalili sklep. Zdołał się jakoś wydostać mimo połamanych w przegubach rąk. Był już jednak zmęczony tym ocieraniem się o śmierć. Kiedy ktoś ze SROM-u dał mu broszurkę wyjaśniającą, że toczy się wojna, pomyślał: To dopiero nowina! Nareszcie ktoś przemawiał w jego języku. Mo walczył w tej wojnie w pierwszym szeregu przez osiemnaście lat. I SROM zdawał się rozumieć, że to, iż jego dzieciom wiodło się dobrze, chodziły do dobrej szkoły, brały lekcje tenisa, były zbyt białe, żeby ktokolwiek je tknął, to za mało. Ze to dobrze, ale nie wystarczy. O n potrzebował małego rewanżu. Dla s a m e g o siebie. Potrzebował brata Ibrahima, żeby ten stanął na podium i rozebrał chrześcijańską kulturę i zachodni system wartości na czynniki pierwsze, żeby roztarł je na proszek. Chciał, żeby mu wytłumaczono, skąd degeneracja tych ludzi. Chciał poznać historię tego zjawiska, jego aspekt polityczny i korzenie. Chciał, żeby obnażyć ich sztukę, ich naukę, ich upodobania i awersje. Same słowa nigdy by mu jednak nie wystarczyły; słyszał ich już tak wiele (Gdyby pan zechciał zeznać do protokołu... Gdyby pan był łaskaw opowiedzieć nam dokładnie, jak wyglądał napastnik.) i nigdy nie były tak skuteczne jak działanie. Mo chciał się dowiedzieć, dlaczego ci ludzie wciąż go tak potwornie katowali. Żeby potem mógł pójść i skatować niektórych z nich. - Fantastyczne, co, Millat? Na coś takiego czekaliśmy. - Aha - przytaknął bez przekonania Millat. - Pewnie tak. Choć moim zdaniem przydałoby się mniej gadania, więcej działania. Niewierni są wszędzie. Mo pokiwał energicznie głową. - Jasne, bracie. W tej sprawie mówimy jednym głosem. Słyszę, że jest jeszcze paru innych - dodał, zniżając głos do szeptu i przysuwając swoje grube, wilgotne wargi do ucha Millata - którzy rwą się do dziata-nia. Do natychmiastowej akcji. Rozmawiałem z bratem Hifanem. O trzydziestym pierwszym grudnia. I z braćmi Shiva i Tyrone’em... - Tak, tak. Znam ich. To bijące serce SROM-u. - Mówią, że znasz też tego faceta - tego naukowca. Masz dobre dojście. Słyszałem, że jesteś jego przyjacielem. - Byłem. Byłem. - Brat Hifan mówi, że masz wejściówki na promocję i że organizujesz... - Cśśś - powiedział Millat rozdrażniony. - Nikt nie może o tym wiedzieć. Jeśli chcesz w tym uczestniczyć, musisz trzymać gębę na kłódkę. Millat zmierzył rzeźnika wzrokiem. Ten luźny strój d la piżama, który imitował kombinezon Elvisa z lat siedemdziesiątych. To monstrualne brzuszysko, które spoczywało mu na kolanach jak nieodłączny przyjaciel. - Jesteś chyba trochę za stary? - zapytał ostro. - Ty mały wredny sukinsynu. Jestem, cholera, silny jak byk. - No tak, ale my nie potrzebujemy siły - powiedział Millat, klepiąc się w czoło. - Potrzebujemy takich, co mają coś pod sufitem. Przede wszystkim musimy się tam dyskretnie dostać, no nie? Zaraz pierwszego wieczoru. To będzie coś jak podchody. Mo wytarł nos grzbietem dłoni. - Potrafię być dyskretny. - Dobra, ale to oznacza, że musisz trzymać gębę na kłódkę. -... a trzecią rzeczą - ciągnął brat Ibrahim ad-Din Shukrullah głosem spotęgowanym nagle przez sprzęgający się wzmacniacz -...trzecią rzeczą, jaką próbują zrobić, jest przekonanie ludzi, że to nie Allah, ale ludzki umysł jest wszechpotężny, nieograniczony, wszechmocny. Próbują człowieka przekonać, że powinien wykorzystywać swój umysł nie do głoszenia większej chwały Stwórcy, ale po to, żeby mu dorównać albo wznieść się ponad Stwórcę! I tu dotykamy najpoważniejszego problemu. Największe zło kryje się tu, dokładnie tu, w okręgu Brent. Mówię warn, choć pewnie mi nie uwierzycie, ale mieszka w tej dzielnicy człowiek, który wierzy, że może poprawić Allaha w dziele stworzenia. Człowiek, który ośmiela się zmieniać, poprawiać, modyfikować to, co zostało ustanowione. Weźmie zwierzę - zwierzę stworzone przez Allaha - i będzie miał czelność je zmieniać. Stworzy nowe, które nie będzie miało nazwy i które budzi w człowieku wstręt. A kiedy już skończy z tym stworzeniem, z tą myszą, bracia, zabierze się do owiec, kotów i p s ó w. I kto go powstrzyma wśród panującego w tym kraju bezprawia przed stworzeniem pewnego dnia człowieka? Człowieka zrodzonego nie z kobiety, ale z samego intelektu ludzkiego! On wam powie, że to eksperymenty medyczne... ale SROM nie ma zastrzeżeń do medycyny. Jesteśmy wykształconą społecznością, mamy wśród nas, bracia moi, wielu lekarzy. Nie pozwólcie się zwieść, omamić, o k p i ć. To nie jest medycyna. I teraz pytam was, bracia ze SROM-u: kto się poświęci i powstrzyma tego człowieka? Kto stanie samotnie w imię Stwórcy i pokaże tym „modernistom”, że jeszcze istnieje prawo Boskie i że jest wieczne? Bo oni, ci „moderniści”, cynicy, orientalise i, będą próbowali warn wmówić, 439 że nie ma już wiary, że nasza historia, nasza kultura, nasz świat są skończone. Tak myślą ci naukowcy. I dlatego on sobie tak śmiało poczyna. Wkrótce jednak zrozumie, co naprawdę oznacza pojęcie ostatnie dni. A zatem kto mu pokaże... - Jasne, gęba na kłódkę ma się rozumieć - powiedział Mo, zwracając się do Millata, ale patrząc prosto przed siebie jak w szpiegowskim filmie. Millat rozejrzał się po sali i zobaczył, że Hifan patrzy nań porozumiewawczo, więc posiał podobnie porozumiewawcze spojrzenie Shivie, a ten z kolei dał znak Abdulowi- Jimmy’emu, Abdulowi-Colinowi, Tyro-ne’owi i całej reszcie paczki z Kilburn, która stała rozstawiona wzdłuż ścian w określonych punktach jak stewardzi na statku. Dało się zauważyć lekkie poruszenie. - Coś się dzieje? - zapytaj szeptem Mo, zobaczywszy, że ludzie z zielonymi muszkami przepychają się przez tłum. - Zajrzyj do naszego biura - powiedział Millat. * - Okej, więc uważam, że sprawą zasadniczą jest podejście do sprawy z dwóch stron. Bo jest to kwestia zwykłych laboratoryjnych tortur i możemy to oczywiście rozegrać dla publiki, ale główny nacisk musimy położyć na sprawę praktycznego wdrożenia tego odkrycia. Bo to jest ten aspekt, który możemy naprawdę zaatakować. I jeśli położymy nacisk na to, to jest jeszcze pewna liczba innych ugrupowań - NCGA, OHNO itd. - które moglibyśmy zmobilizować. Crispin jest z nimi w kontakcie. No bo wiecie, do tej pory nie działaliśmy jakoś szczególnie aktywnie na tym polu, ale to jest najwyraźniej kwestia zasadnicza - myślę, że Crispin powie nam o tym za chwilę obszerniej, na razie chciałem tylko zasygnalizować, że mamy szerokie poparcie wśród społeczeństwa. Zwłaszcza prasa, nawet ta popularna, przyjemnie nas ostatnio zaskakuje... jest mnóstwo negatywnych reakcji na doświadczenia na żywych organizmach... myślę, że ludzi bardzo to niepokoi, naprawdę, i LOS powinien to wygrać, wszcząć wspólną kampanię, więc jeśli... Ach, Joely, Joely, J o e l y. Joshua wiedział, że powinien słuchać, ale patrzeć na nią było tak przyjemnie! Patrzenie na Joely było naprawdę czymś wspaniałym. To, jak siedziała (na stole, z podciągniętymi pod brodę kolanami), jak spoglądała sponad swych notatek (po kociemu!), jak powietrze poświstywało, przechodząc przez uroczą szparkę między zębami, jak ciągle odgarniała niesforny kosmyk jasnych włosów za ucho jedną ręką, a drugą wystukiwała miarowy rytm na swoich wielkich martensach. Jeśli pominąć jasne włosy, przypominała mu bardzo jego matkę z młodych lat: pełne, angielskie usta, lekko siodełkowaty nos, wielkie piwne oczy. Ale twarz, przy całej swej urodzie, była tylko dodatkową ozdobą wieńczącą najwspanialsze na świecie ciało. Smukłe, z muskularnymi udami i miękkim brzuchem, z piersiami, które nie znały stanika, ale były czystą rozkoszą, i tyłeczkiem, który ucieleśniał platoński ideał jako model dla wszystkich angielskich tyłków, płaskim, ale kształtnym jak brzoskwinia, szerokim i jakby zapraszającym. Do tego była inteligentna. Oddana sprawie. Gardziła swoim ojcem. I była o dziesięć lat starsza od Joshui (co kazało mu się domyślać wielkiego znawstwa w sprawach seksu, doświadczenia, o którym nie mógł nawet myśleć bez potężnego wzwodu - i to natychmiastowego, tu, w samym środku zebrania). Do tego wszystkiego była najcudowniejszą kobietą, jaką Joshua kiedykolwiek w życiu spotkał. Och, Joely! - Moim zdaniem, musimy uświadomić ludziom, że stworzy się precedens. No wiecie, stawiając pytanie: „Co dalej?”. Rozumiem punkt widzenia Kenny’ego, że to zbyt uproszczone podejście, ale upieram się, że konieczne, i za chwilę poddamy tę kwestię głosowaniu. Zgoda, Kenny? Tylko skończę myśl... W porządku? Dobrze. Na czym to stanęłam? Na precedensie. Bo jeśli się twierdzi, że poddawane eksperymentom zwierzę jest własnością jakiejś grupy ludzi, to znaczy, że nie jest to kot, ale w rzeczywistości tylko wynalazek o kocich cechach, to takie stawianie sprawy torpeduje w sposób bardzo sprytny i niebezpieczny działania obrońców praw zwierząt, a to z kolei stwarza cholernie przerażającą perspektywę. Mmm... I tu chciałabym poprosić Crispina, żeby powiedział na ten temat coś więcej. Oczywiście kurewską zagwozdką było w tym wszystkim to, że Joely była żoną Crispina. A podwójnie kurewską zagwozdką to, że ich małżeństwo było małżeństwem z miłości, totalną komunią dusz i nierozerwalną polityczną unią. Fan-kurwa- tastyczne! Co gorsza, dla członków LOS-u małżeństwo Joely i Crispina stanowiło coś w rodzaju kosmogo- nii, fundamentalnego, pierwotnego mitu, wyjaśniającego zwięźle, kim ludzie mogą i powinni być, jakie były początki grupy i w jakim kierunku powinna ona zdążać w przyszłości. Choć Joely i Crispin nie forsowali idei przywództwa i żadnej formy kultu, oboje i tak byli nim otoczeni. I nierozłączni. Kiedy Joshua wstąpił do grupy, próbował coś zwęszyć na temat tej pary, wybadać, czy ma u Joely choćby minimalne szansę. Czy byli stali w uczuciach? Czy charakter ich działalności nie oddalił ich od siebie? Akurat. Dwaj doświadczeni działacze LOS-u, Kenny, psychotyczny były pracownik poczty, na którego oczach ojciec zabił przed laty jego pieska, i Paddy, nadwrażliwiec na dożywotnim zasiłku i miłośnik gołębi, opowiedzieli mu przy piwie w Łaciatym Psie całą przygnębiającą historię. - Każdy zaczyna od tego, że chciałby przelecieć Joely - wyjaśnił Kenny ze współczuciem w głosie. - Ale przejdzie ci to. Uświadomisz sobie, że najlepsze, co możesz dla niej zrobić, to poświęcić się walce. A drugą rzeczą, jaką sobie z czasem uświadomisz, jest to, że Crispin to wprost niewiarygodny gość... - Dobra, dobra, mów dalej. Kenny mówił. Joely i Crispin, dwoje młodych radykałów, którzy mieli w swoich pokojach plakaty z Che Guevara, a w sercach idealizm i wielką miłość do wszystkiego, co lata, truchta i pełza po ziemi, poznali się i zakochali w sobie zimą 1982 roku na uniwersytecie w Leeds. W tym czasie byli oboje aktywnymi członkami licznych lewackich ugrupowań, ale polityczne rozgrywki wewnętrzne, intrygi i ciągle podziały na frakcje wkrótce odebrały im złudzenia, przynajmniej jeśli chodziło o homo erectus. W pewnej chwili poczuli się znużeni reprezentowaniem ludzkich okazów, które tak często organizują „pałacowe przewroty”, intrygują za plecami, wybierają kogoś na swego przedstawiciela i potem wszystko na niego zwalają. Zamiast tego zwrócili się ku naszym niemym przyjaciołom, zwierzętom. Joely i Crispin przeszli ze zwykłego wegetarianizmu na weganizm, porzucili studia, pobrali się i w 1985 roku założyli organizację LOS. Magnetyczna osobowość Crispina i naturalny urok Joely przyciągnęły do nich innych rozpolitykowanych nieudaczników i wkrótce powstała komuna licząca dwadzieścia pięć osób (plus dziesięć kotów, czternaście psów, ogródek pełen dzikich królików, owca, dwie świnie i lisia rodzina). Ich baza znajdowała się w Brixton, na wielkiej, niezabudowanej i nieuprawianej parceli. Byli pionierami w szerokim sensie tego słowa. Stosowali utylizację odpadków, zanim stało się to modne, stworzyli w swojej zaparowanej i zawilgoconej łazience tropikalną biosferę i poświęcili się produkowaniu zdrowej żywności. Pod względem poli-tycznym byli równie czujni. Od samego początku cieszyli się nienaganną reputacją ekstremistów; LOS był w porównaniu z Królewskim Towarzystwem Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt tym, czym był stalinizm w porównaniu z rządami liberalnych demokratów. Przez trzy lata organizacja prowadziła niestroniącą od terroru kampanię przeciw instytucjom wykonującym doświadczenia na zwierzętach, przeciw ich dręczycielom i tym, którzy je bezlitośnie wykorzystywali. Wysyłano listy z pogróżkami do personelu firm kosmetycznych, włamywano się do laboratoriów, porywano laborantów, przykuwano się do bram szpitali. Członkowie LOS-u uniemożliwiali polowania na lisy, filmowali brojlery na kurzych fermach, podpalali te fermy, rzucali bomby zapalające do rozmaitych punktów sprzedaży żywności i przewracali namioty cyrkowe. Przez krótki okres tak szeroko zakrojonej i nacechowanej fanatyzmem działalności (występowali w obronie wszystkich zwierząt cierpiących jakąkolwiek niedolę bądź niewygodę) byli niesłychanie zaangażowani; ich życie było trudne, niebezpieczne i zakłócane częstymi aresztowaniami. W tych okolicznościach związek Joely i Crispina okrzepł i stał się przykładem dla całej reszty, latarnią morską podczas burzy, idealnym modelem miłości pomiędzy działaczami. („Gadka szmatka. Jedź dalej”). Potem, w 1987 roku, Crispin trafił na trzy lata do więzienia za udział w obrzuceniu koktajlami Mołotowa pewnego walijskiego laboratorium i uwolnieniu z klatek czterdziestu kotów, trzystu pięćdziesięciu królików i tysiąca szczurów. Zanim zabrali go do Wormwood Scrubs, Crispin wielkodusznie poinformował Joely, że gdyby odczuwała pod jego nieobecność potrzebę zaspokojenia apetytów seksualnych, to on pozwala jej sypiać z innymi członkami LOS-u („I skorzystała?” - zapytał Joshua. „P i e-p r z y ł a s i ę jak złoto” - odparł Kenny ze smutkiem). Podczas gdy Crispin odsiadywał wyrok, Joely poświęciła się przekształcaniu LOS-u z małej grupki gotowych do czynu przyjaciół w poważną podziemną siłę polityczną. Zrezygnowała stopniowo z taktyki terroru i po lekturze Guy Deborda uznała za lepszą metodę walki politycznej sytuacjonizm, przez który rozumiała zwiększoną liczbę wielkich transparentów, kostiumów, kaset wideo i przerażających rekonstrukcji wydarzeń. Zanim Crispin wyszedł z pudła, liczebność LOS-u wzrosła czterokrotnie, a wraz z organizacją urosła też sława Crispina (kochanka, bojownika, buntownika, bohatera); dodatkowo podsycała ją napisana przez Joely pełna pasji historia jego życia i działalności, opatrzona sta-rannie dobranym zdjęciem z mniej więcej 1980 roku, na którym przypominał trochę Nicka Drake’a. Choć jednak jego portret namalowany był pastelowymi barwami, sam Crispin najwyraźniej nie stracił nic ze swego radykalizmu. Jego pierwszą akcją jako wolnego obywatela było obmyślenie planów uwolnienia kilkuset nornic, wydarzenia, które odbiło się szerokim echem w prasie, chociaż Crispin zrzucił odpowiedzialność za akcję na Kenny’ego, którego skazano na cztery miesiące więzienia o zaostrzonym reżimie („Największa chwila w moim życiu”). I wreszcie latem 1991 roku Joely namówiła Crispina na wspólny wyjazd do Kalifornii, gdzie przyłączyli się do innych organizacji protestujących przeciw legalizacji doświadczeń genetycznych na zwierzętach. Choć sale sądowe nie były zwykłym terenem działania Crispina („Crispin to facet z pierwszej linii frontu”), udało mu się na tyle zakłócić procedurę, żeby sąd unieważnił poprzednie, korzystne dla zwolenników doświadczeń orzeczenie. Małżeństwo wróciło do Anglii, podniesione na duchu, choć z niebezpiecznie nadwątlonymi środkami finansowymi, by stwierdzić, że wyeksmitowano ich z gniazdka w Brixton i... W tym miejscu Joshua sam mógł podjąć wątek. Poznał ich tydzień później, kiedy chodzili po Willesden High Road w poszukiwaniu jakiejś odpowiedniej nowej mety. Wyglądali na zagubionych i Joshua, ośmielony atmosferą lata i urodą Joely, podszedł i zagadnął ich. Skończyło się na piwie. Pili, jak wszyscy w”Willesden, we wspomnianym wcześniej Łaciatym Psie, miejscu słynnym w dzielnicy i opisanym w 1792 roku (Len Snów, Przesztos’c Willesden) jako „ciesząca się ekstraordynaryjną estymą piwiarnia”. W czasach wiktoriańskich Pies by! najpierw ulubionym miejscem wypoczynku londyńczyków, którzy mieli ochotę na wypad za miasto, potem miejscem spotkań woźniców i dorożkarzy, a jeszcze później „wodopojem” mieszkających tu irlandzkich murarzy. Do roku 1992 piwiarnia znów się przeobraziła, tym razem w miejsce spotkań wielkiej populacji imigrantów z Australii, którzy od pięciu lat, porzuciwszy z niewyjaśnionych powodów jedwabiste plaże i szmaragdowe morza, przybywali do Willesden, NW2. Tego popołudnia, kiedy Joshua spotkał Joely i Crispina, cała ta społeczność była mocno podekscytowana. W związku z licznymi skargami na okropny fetor, jaki unosił się nad znajdującym się przy głównej ulicy Instytutem Chiromancji Siostry Mary, funkcjonariusze służb sanitarnych zrobili nalot na mieszkanie na najwyższym piętrze budynku i zastali tam szesnastu koczujących Australijczyków, którzy zrobili wielką dziurę w podłodze i piekli w niej prosię, najwidoczniej próbując uzyskać efekt popularnego w rejonie Pacyfiku podziemnego paleniska. Wyrzuceni na ulicę, użalali się na swój los właścicielowi pubu, potężnemu brodatemu Szkotowi, który nie miał zbyt wiele współczucia dla tej klienteli z antypodów („Czy w tym pieprzonym Sydney postawili jakiś pieprzony drogowskaz, żeby przyjeżdżać do pieprzonego Willesden?”). Podsłuchawszy tę rozmowę, Joshua wywnioskował, że mieszkanie musi być teraz puste, i zaprowadził Joely i Crispina, żeby je obejrzeli, a jego mózg już intensywnie pracował... gdyby udało mi się zamieszkać gdzieś w pobliżu... Dom, o którym mowa, był pięknym, murszejącym wiktoriańskim budynkiem z małym balkonem, ogródkiem na dachu i wielką dziurą w podłodze jednego z pomieszczeń. Joshua poradził im, żeby przyczaili się na próbę przez miesiąc, a potem wprowadzili się na dobre. Tak też zrobili i Josh widywał się z nimi coraz częściej. Miesiąc później „nawrócił się” pod wpływem wielogodzinnych rozmów z Joely (i wielogodzinnego wpatrywania się w jej biust opięty spranymi podkoszulkami); czuł się w tym czasie tak, jakby ktoś wziął jego małą, zamkniętą chalfenowską główkę, wetknął niczym w jakimś komiksie dwie laski dynamitu do uszu i zrobił wielką pieprzoną wyrwę w jego świadomości. W jednym oślepiającym błysku iluminacji uświadomił sobie, że jest zakochany w Joely, że jego rodzice to skurwiele, że on sam jest skurwielem i że największa społeczność na kuli ziemskiej, czyli całe królestwo zwierząt, była na co dzień uciskana, więziona i mordowana, przy pełnej świadomości i poparciu wszystkich rządów świata. Do jakiego stopnia to drugie było potwierdzane i wynikało z pierwszego, trudno powiedzieć, dość że Joshua zerwał z chalfenizmem i stracił zainteresowanie dla rozkładania rzeczy na czynniki pierwsze po to, żeby zobaczyć, jak są do siebie dopasowane. Zamiast tego przestał jeść mięso, uciekł do Glastonbury, dał sobie zrobić tatuaż, nauczył się odmierzać jedną ósmą uncji z zamkniętymi oczami (a więc pierdol się, Millat) i ogólnie nabrał ikry... ale w końcu poczuł ukłucie sumienia. Ujawnił, że jest synem Marcusa Chalfena. To przejęło Joely zgrozą (i, jak lubił sobie wyobrażać Joshua, lekko ją podnieciło - wiadomo, sypianie z wrogiem i te rzeczy). Joshua został wydalony, a w LOS-ie odbyło się dwudniowe spotkanie na szczycie, podczas którego powtarzały się argumenty: „Ale właśnie on jest osobą, jakiej...”, „Ach, ale możemy wykorzystać...”. Zebranie było ciągnącym się w nieskończoność procesem z głosowaniem, poprawkami, sprzeciwami i zastrzeżeniami, ale w końcu nie wy-niknęło z niego nic mądrego poza prostym pytaniem; „Po czyjej jesteś stronie?”. Joshua odparł: „Po waszej”, i Joely przyjęła go z otwartymi ramionami, przyciskając jego glow? do swego wspaniałego biustu. Stał się odtąd ozdobą zebrań, pełnił funkcję sekretarza i w ogóle był perłą w ich koronie, nawróconym z obozu wroga. Przez następne pół roku Joshua hodował w sobie rosnącą pogardę dla ojca, widywał często swą wielką miłość i ułożył sobie perspektywiczny plan wejścia „na trzeciego” w słynne stadło (musiał zresztą gdzieś zamieszkać, bo gościnność Jonesów zaczynała się wyczerpywać). Wkra-dał się w łaski Crispina, świadomie ignorując oznaki jego podejrzliwości. Joshua grał rolę jego najlepszego kumpla, odwalał za niego całą czarną robotę (powielanie, rozlepianie plakatów, kolportaż ulotek), sypiał na podłodze w jego pokoju, świętował siódmą rocznicę jego ślubu z Joely, podarował mu na urodziny własnoręcznie wykonaną kostkę do gitary, szczerze go jednocześnie nienawidząc, pożądając jego żony tak, jak nikt wcześniej nie pożądał żadnej innej, i snując w wyobraźni plany, które mogłyby doprowadzić do upadku rywala. I cały czas towarzyszyła temu piekielna zazdrość, która wprawiłaby w zakłopotanie samego Jagona. Wszystko to odciągało uwagę Joshui od tego, że organizacja pracowicie knuła spisek, który miał na celu upadek jego ojca. Zasadniczo aprobował to wtedy, kiedy wrócił Magid, kiedy jego wściekłość osiągnęła temperaturę wrzenia, a sama idea wydawała się jeszcze mglista i była zwykłą szarżą, obliczoną na oszołomienie nowicjuszy. Teraz do trzydziestego pierwszego grudnia pozostały już tylko trzy tygodnie, a Joshua nie zadał sobie konkretnego, chalfenowskiego pytania o konsekwencje tego, co miało się wkrótce zdarzyć. Nie uświadamiał sobie nawet jasno, co mianowicie miało się zdarzyć - bo nie było jeszcze co do tego ostatecznej decyzji. I teraz, kiedy aktyw LOS-u dyskutował sprawę, siedząc ze skrzyżowanymi nogami dookoła wielkiej dziury w podłodze, teraz, kiedy powinien był wysłuchać, jakie są ostateczne decyzje, cała jego uwaga powędrowała ku podkoszulkowi Joely i w dół przez zagłębienia i wypukłości krzepkiego tułowia aż do farbowanych spodni, do... - Josh, przyjacielu, czy mógłbyś odczytać końcowy fragment protokołu? - Co? Crispin westchnął z dezaprobatą. Joely pochyliła się z wyżyn stołu, na którym siedziała, i pocałowała Crispina w ucho. Wstrętna cipa. - Protokół, Josh. Od tego miejsca, kiedy Joely skończyła mówić o strategii protestu. Doszliśmy do najtrudniejszego punkru. Chciałbym usłyszeć, co powiedział parę minut temu Paddy na temat „Kara kontra darowanie kary”. Joshua spojrzał na niezapisaną kartkę i zasłonił notatnikiem więdnącą erekcję. - Eee... chyba mi to umknęło. - Ha, to było naprawdę cholernie ważne, Josh. Musisz nadążać. No bo co za pożytek z tego całego gadania... Cipa, cipa, cipa. - On się stara - wtrąciła Joely, nachylając się ponownie, tym razem po to, żeby zmierzwić afrożydowską czuprynę Joshui. - Sprawa jest prawdopodobnie dla Joshiego bardzo trudna. To znaczy bardzo osobista. - Zawsze mówiła mu J o s h i. Joshi i Joely. Joely i Joshi. Crispin zmarszczył brwi. - No wiesz, mówiłem już parę razy, że jeśli Joshua nie chce się angażować w tę robotę z powodów osobistych, jeśli się chce wyłączyć... - Ja jestem włączony - warknął Josh z ledwie powstrzymywaną agresją w głosie. - I nie zamierzam się wymiksować. - Dlatego właśnie Joshi jest naszym bohaterem - powiedziała Joely, posyłając mu szeroki, krzepiący uśmiech. - Zapamiętajcie sobie moje słowa: on będzie ostatnim, który się ugnie. Ach, Joely! - No dobrze, jedźmy dalej. Staraj się od teraz wszystko protokołować, dobrze? Okej. Paddy, czy mógłbyś powtórzyć to, co mówiłeś, tak żeby wszyscy to zapamiętali, bo myślę, że udało ci się doskonale ująć problem kluczowej decyzji, jaką musimy teraz podjąć. Paddy wstał energicznie i zaczął wertować swoje notatki. - Eee... tego, zasadniczo... zasadniczo jest to kwestia tego... tego, jaki jest nasz prawdziwy cel. Jeśli jest nim ukaranie sprawcy całego zła i oświecenie społeczeństwa... to nie obędzie się bez... bezpośredniego ataku na, eee... rzeczoną osobę - powiedział Paddy, rzucając co chwilę nerwowe spojrzenia na Joshuę. - Ale jeśli przedmiotem naszego zainteresowania jest samo zwierzę, jak moim zdaniem być powinno, to jest to kwestia zorganizowania antykampanii, a jeśli ta nie odniesie skutku, uwolnienia tego stworzenia siłą. - Słusznie - powiedział Crispin z wahaniem, niepewny, jak legenda Crispina Wspaniałego ma się do uwolnienia jednej myszy. - Ale oczywiście mysz jest w tym przypadku symbolem; chodzi o to, że facet ma ich mnóstwo w swoim laboratorium, a zatem musimy patrzeć na to szerzej. Ktoś będzie musiał się włamać... - Zasadniczo... myślę, że zasadniczo byłby to błąd, jaki popełniają na przykład ci z OHNO. Bo oni traktują zwierzę jako zwykły symbol... a dla mnie jest to absolutnym zaprzeczeniem tego, o co chodzi naszej organizacji. Gdyby to człowiek został uwięziony w ciasnej szklanej gablocie na sześć lat, nie byłby tylko symbolem, prawda? I nie wiem, jak dla was, ale dla mnie nie ma różnicy między myszami i ludźmi. Dał się słyszeć zbiorowy szmer poparcia, był to bowiem pogląd, który członkowie organizacji zawsze przyjmowali takim rutynowym pomrukiem aprobaty. Crispin był najwyraźniej zirytowany. - Jasne, w porządku, nie o to mi chodziło, Paddy. Chodziło mi po prostu o to, że to jest szerszy problem, podobnie jak sprawa wyboru między życiem jednego człowieka a wielu ludzi, rozumiesz? - W kwestii formalnej! - powiedział Josh, podnosząc rękę. Dostrzegł nagle szansę ośmieszenia Crispina. Crispin przeszył go wzrokiem. - Tak, Joshi - powiedziała słodko Joely. - Mów. - Chodzi o to, że tam nie ma więcej myszy. To znaczy owszem, jest wiele myszy, ale nie ma drugiej dokładnie takiej jak ta. To doświadczenie jest niesamowicie kosztowne. Nie stać go na tysiące myszy. Poza tym zdenerwowała go sugestia prasy, że jeśli Mysz Przyszłości zdechnie w trakcie pokazu, to on zamieni ją po kryjomu na inną - więc odezwała się w nim ambicja. Chce udowodnić całemu światu, że jego kalkulacje są trafne. Wyhodował tylko tę jedną mysz i oznaczył ją specjalnym kodem. Nie ma innych. Rozpromieniona Joely nachyliła się znowu, żeby pomasować Josho-wi kark. - No tak, myślę, że to brzmi sensownie. A więc Paddy, rozumiem, o co ci chodzi. O to, czy poświęcimy uwagę tylko Marcusowi Chalfeno-wi czy uwolnieniu myszy na oczach światowych mediów. - W kwestii formalnej! - Tak, Paddy, proszę. - No więc zasadniczo... czy nie pomoglibyście więźniowi politycznemu w ucieczce z więzienia tylko dlatego, że jest śmiertelnie chory? Zebrani pokiwali energicznie głowami. - Tak, Paddy, słusznie. Myślę, że Joshua się myli w tej sprawie i że Paddy uświadomił nam, jakiego musimy dokonać wyboru. To jest wybór, któremu wcześniej byliśmy wielokrotnie przeciwni, i podejmowaliśmy w różnych okolicznościach różne decyzje. W przeszłości, jak wiemy, atakowaliśmy sprawców. Sporządzaliśmy listy i wymierzaliśmy karę. Wiem oczywiście, że w ostatnich latach odstąpiliśmy od niektórych wcześniej stosowanych metod, ale chyba nawet Joely zgodzi się, że to jest nasza najważniejsza próba o zasadniczym znaczeniu. Mamy do czynienia z jednostkami z poważnymi zaburzeniami osobowości. Z drugiej strony urządzaliśmy też zakrojone na wielką skalę pokojowe protesty i nadzorowaliśmy uwalnianie tysięcy zwierząt wiezionych w tym państwie. W tym przypadku nie mamy ani czasu, ani okazji zastosować żadnej z tych dwóch strategii. To będzie miejsce publiczne i... już o tym zresztą mówiliśmy. Tak jak powiedział Paddy, decyzja, jaką powinniśmy podjąć w sprawie trzydziestego pierwszego grudnia, jest całkiem prosta. To wybór pomiędzy myszą i człowiekiem. Czy ktoś ma wątpliwości, za jakim rozwiązaniem głosować? Joshua? Joshua podłożył sobie dłonie pod tyłek, żeby być troszkę wyżej i żeby Joely mogła mu lepiej wymasować kark. - Nie mam żadnych wątpliwości - powiedział. * Dwudziestego grudnia punktualnie o północy w domu Jonesów zadzwonił telefon. Powłócząc nogami, Irie zeszła na dół i podniosła słuchawkę. - Hm, tego... Chciałbym, żebyś zanotowała sobie w pamięci datę i godzinę, jaką wybrałem, żeby do ciebie zadzwonić. - Co? Jak? To ty, Ryan? Słuchaj, Ryan, nie chcę być niegrzeczna, ale jest północ. Dzwonisz w jakiejś konkretnej sprawie czy... - Irie? Córuchna? To ty? - Twoja babcia jest przy drugim aparacie. Też chciała z tobą rozmawiać. - Irie - zaczęła podniecona Hortense. - Musisz mówić głośniej, ja nic nie słyszę. - Irie, pytam jeszcze raz: zapamiętałaś datę i godzinę? - Co? Słuchaj, ja nie mogę... Jestem naprawdę zmęczona... Czy to nie może poczekać do... - Jest dwudziesty grudnia, Irie. Godzina zero, zero zero... Dwójki i zera... - Słuchasz, córuchna? Pan Topps chce ci powiedzieć coś bardzo ważnego. - Babciu, nie mówcie oboje naraz... wyciągnęłaś mnie z łóżka... Jestem kompletnie wykończona. - Dwójki i zera, panno Jones. Oznaczają rok 2000. A czy wiesz, jaki mamy miesiąc? - Ryan, jest grudzień. Czy to naprawdę... - Dwunasty miesiąc, Irie. Odpowiadający dwunastu plemionom dzieci Izraela. Z każdego opatrzono pieczęcią dwanaście tysięcy. Z plemienia Judy opieczętowano dwanaście tysięcy. Z plemienia Rubena opieczętowano dwanaście tysięcy. Z plemienia Gada... - Ryan, Ryan... ja to znam. Chwytam, o co chodzi. - Są pewne dni, kiedy Bóg oczekuje od nas działania, pewne wyznaczone dni ostrzeżeń... - Kiedy musimy ratować zagubione dusze. Ostrzec je zawczasu. - Ostrzegamy cię, Irie. Hortense zaczęła cicho płakać. - Próbujemy cię tylko ostrzec, kochanie. - Okej. Świetnie. Ostrzegliście mnie. Dobrej nocy. - To nie koniec naszej przestrogi - powiedział Ryan uroczyście. - To dopiero pierwsze ostrzeżenie. Jest ich więcej. - Nie mów, niech zgadnę - jeszcze jedenaście. - Och! - zawołała Hortense, upuszczając słuchawkę. Mimo to było ją jeszcze słychać. - Nawiedził ją Pan! Wie, zanim żeśmy jej powiedzieli! - Słuchaj, Ryan. Czy mógłbyś jakoś skondensować te jedenaście przestróg w jedną? Albo przynajmniej wymienić mi tylko tę najważniejszą? Bo inaczej wracam niestety do łóżka. Na minutę zapadła cisza. A potem głos Ryana powiedział: - Hm. Doskonale. Nie zadawaj się z tym człowiekiem. - Och, Irie, proszę cię, posłuchaj pana Toppsa. Proszę cię, posłuchaj go! - Z jakim człowiekiem? - Och, panno Jones. Proszę nie udawać, że nie masz świadomości swego wielkiego grzechu. Proszę otworzyć swoją duszę. Niech Bóg pozwoli mi dotrzeć do ciebie i obmyć cię... - Słuchaj, jestem naprawdę cholernie zmęczona. Z jakim człowiekiem? - Z tym naukowcem, Chalfenem. Człowiekiem, którego nazywasz przyjacielem, a który tak naprawdę jest wrogiem całej ludzkości. - Marcus? Ja się z nim nie zadaję. Po prostu odbieram telefony i wykonuję papierkową robotę. -1 w ten sposób jesteś sekretarką diabła - powiedział Ryan, co skłoniło Hortense do jeszcze głośniejszego płaczu. - I w ten sposób idziesz na dno. - Posłuchaj, Ryan. Nie mam czasu na taką gadkę. Marcus Chalfen próbuje po prostu znaleźć lekarstwo na coś tak paskudnego jak rak. Okej? Nie wiem, skąd czerpiesz swoje informacje, ale mogę cię zapewnić, że on nie jest diabłem wcielonym. - Tylko jednym z jego „sług” - zawołała Hortense. - Tylko jednym z jego „żołnierzy pierwszej linii”! - Pani się uspokoi, pani B. Obawiam się, że pani wnuczka za bardzo się od nas oddaliła. Tak jak się spodziewałem, od czasu, kiedy się wyprowadziła, przeszła na stronę ciemności. - Pieprz się, Ryan. Nie jestem żaden Darth Vader. Babci u... - Nie odzywaj się do mnie, córuchna, nie odzywaj się do mnie. Bardzo się na tobie zawiodłam. - Wygląda na to, że zobaczymy się trzydziestego pierwszego grudnia, panno Jones. - Przestań do mnie mówić „panno Jones”, Ryan. Kiedy? - Trzydziestego pierwszego. Ten pokaz będzie trybuną dla przekazania ludziom przesłania świadków. Będą tam dziennikarze z całego świata. I my też. Zamierzamy... - Ostrzeżemy ich wszystkich - weszła mu w słowo Hortense. -1 mamy to wszystko pięknie zaplanowane, rozumiesz? Będziemy śpiewać pieśni przy akompaniamencie pani Dobson, bo nie zataszczymy pianina taki kawał drogi. I będziemy głodować dopóty, dopóki ten diabeł nie przestanie się wtrącać w dzieło Pana i... - Głodować? Babciu, jak wychodzisz z domu bez drugiego śniadania, to dostajesz mdłości. Nigdy w życiu nie wytrzymałaś bez jedzenia dłużej niż trzy godziny. Masz osiemdziesiąt pięć lat. - Zapomniałaś - powiedziała Hortense oschle - że urodziłam się podczas katastrofy. Przeżyłam. Niestraszna mi mała głodówka. 451 -1 ty do tego dopuścisz, Ryan? Ona ma osiemdziesiąt pięć lat, Ryan. Osiemdziesiąt pięć. Nie może brać udziału w głodówce. - A ja ci mówię - powiedziała Hortense głośno i wyraźnie do słuchawki - że chcę to zrobić. Nie zaszkodzi mi, jak się trochę przegłodzę. Co Bóg dał, Bóg może odebrać. Irie usłyszała jak Ryan, rzuciwszy swoją słuchawkę, idzie do pokoju Hortense i perswaduje jej, żeby skończyła rozmowę i poszła spać. Słyszała, jak jej babka, odprowadzana do łóżka, śpiewa, powtarzając nie-przeznaczoną dla nikogo konkretnego ostatnią sentencję, starając się ją dopasować do jakiejś nierozpoznawalnej melodii: „Co Bóg dał, Bóg może odebrać...”. Ale przeważnie, pomyślała Irie, jest zwykłym złodziejem, kradnącym pod osłoną nocy. Tylko odbiera. Tylko, kurwa, odbiera, nic więcej, * Magida rozpierała duma: mógł się pochwalić, że był świadkiem wszystkich etapów eksperymentu. Widział, jak tworzono specjalne geny. Widział, jak wszczepiano zarodek. Był świadkiem sztucznego zapłodnienia. I samych narodzin, tak różnych od jego własnych. Urodziła się tylko jedna mysz. Żadnej walki w kanale rodnym, żadnego pierwszego ani drugiego, żadnego wygranego ani przegranego. Żadnej loterii. Żadnych przypadkowych czynników. Żadnego „masz nosek tatusia, a po mamusi namiętność do serów”. Żadnych czekających na ujawnienie tajemnic. Żadnych wątpliwości co do tego, kiedy przyjdzie śmierć. Żadnych ucieczek przed chorobą i cierpieniem. Żadnych pytań, kto pociąga za sznurki. Żadnej wątpliwej omnipotencji. Żadnego zmiennego, niepewnego losu. Nie ma problemu podróży, problemu wiary w to, że gdzie indziej jest lepiej, bo gdziekolwiek wędrowała mysz, życie było wszędzie takie samo. Nie podróżowała w czasie {a Czas to sukinsyn, teraz Magid już tyle wiedział), bo jej przyszłość była taka sama jak teraźniejszość, a teraźniejszość taka jak przeszłość. Mysz-chińska szkatułka. Żadnych innych ścieżek, przegapionych okazji, żadnej alternatywy. Żadnych spóźnionych refleksji, żadnych „a co by było gdyby?”, żadnych „być może”. Tylko pewność. Tylko pewność w najczystszej postaci. I czymże więcej - myślał Magid, kiedy już wszystko było skończone, maska i rękawiczki zdjęte, a biały kitel odwieszony na hak - czymże więcej jest Bóg? 19. Ostateczna przestrzeń Czwartek, 31 grudnia 1992 roku Tak głosił napis na pierwszej stronie gazety. To samo obwieszczali rewelersi z flagami brytyjskimi, którzy późnym popołudniem przemierzali tanecznym krokiem ulice, wydobywając ze srebrnych gwizdków przenikliwe dźwięki, starając się podkręcić stosowne do tej daty emocje i przyśpieszyć zapadnięcie zmroku (była dopiero piąta), tak aby cała Anglia mogła przystąpić do swojej dorocznej zabawy, upieprzyć się do imentu, zarzygać się, wymiętosić, obmacać i ponadziewać, pokłócić z somalij-skimi kierowcami taksówek, którzy przyjęli nagle taktykę śrubowania cen, wskoczyć do wody lub poigrać z ogniem, przy czym wszystko to miało się odbywać w nikłym, deformującym świetle ulicznych lamp. Była to noc, kiedy Anglia przestaje mówić proszędziękujęproszęprzepraszam-czymogę?, a zaczyna pieprzmniepieprzsiętyskurwysynu (my tego nigdy nie mówimy, mamy niewłaściwy akcent, w naszych ustach brzmi to głupio). Noc, kiedy Anglia sięga dna, samych podstaw. Czyli noc sylwestrowa. Joshui trudno było jednak w to uwierzyć. Gdzie się podział czas? Wsączył się przez szparę między nogami Joely, wlał się do sekretnych zakamarków jej uszu, schował się w ciepłych, splątanych włosach pod jej pachami. Także konsekwencje tego, co miał wkrótce zrobić w najważniejszym dniu swego życia, w tej krytycznej sytuacji, którą jeszcze trzy miesiące temu rozebrałby na czynniki pierwsze, poszufladkował, zważył i przeanalizował z iście chalfenowskim zapałem - także i to wszystko umknęło mu i zniknęło w zagłębieniach jej ciała. Nie podjął tego wieczoru żadnej konkretnej decyzji, żadnych postanowień. Czuł się tak samo bezmyślny jak młodzi ludzie wylewający się bezładnie z pubów i szukający okazji do zaczepki, lekki jak dziecko niesione na rodzinną uroczystość na ramionach ojca. Ale on nie był na ulicy z całą resztą, nie brał udziału w zabawie - był tu, w środku, jechał, tracąc równowagę na zakrętach, do śródmieścia, prosto do Instytutu Perreta, niczym rakieta naprowadzana termicznymi czujnikami. Siedział ściśnięty w jaskrawo-czerwonym mikrobusie razem z dziesięcioma podenerwowanymi członkami LOS-u, gnał z Willesden w stronę Trafalgar Square, słuchając jednym uchem, jak Kenny czyta coś na głos Crispinowi, który siedział za kierownicą, i wymienia co chwilę nazwisko jego ojca. - „Prezentując publicznie swoją Mysz Przyszłości, doktor Marcus Chalfen otwiera nowy rozdział w genetyce”. Crispin odrzucił głowę i zawołał głośno: - Ha! - No właśnie - ciągnął Kenny, usiłując bez powodzenia czytać i zżymać się jednocześnie. - Dzięki za obiektywizm... Eee... na czym to skończyłem? Już mam: „Co ważniejsze, po raz pierwszy odsłania tę tradycyjnie tajemniczą, ezoteryczną i skomplikowaną dziedzinę wiedzy przed szeroką publicznością. Podczas gdy Instytut Perreta przygotowuje się do siedmioletniego okresu »otwartych drzwi«, doktor Chalfen zapowiada wielkie wydarzenie, które będzie »zasadniczo różne od Festiwalu Brytyjskiego z 1951 czy Wystawy Imperium Brytyjskiego z 1924 roku, bo będzie całkowicie apolityczne«„. - Ha! - parsknął Crispin jeszcze raz, tym razem odwracając się w prawo, tak że mikrobus LOS-u {który oficjalnie wcale do LOS-u nie należał - na obu jego bokach widniał wymalowany wielkimi żółtymi literami napis KENSAL: POGOTOWIE RODZINNE - a wypożyczył im go lubiący zwierzęta futerkowe opiekun społeczny) minął o włos stadko urżniętych w sztok dziewcząt na wysokich obcasach, które zataczały się, przechodząc przez ulicę. - Całkowicie apolityczne! Co on, robi sobie z nas jaja czy co? - Uważaj, jak jedziesz, kochanie - powiedziała Joely, posyłając mu dłonią pocałunek. - Spróbujmy przynajmniej dostać się tam cało. O, tu skręć w lewo... w Edgware Road. - Skurwiel - powiedział Crispin, patrząc groźnie na Joshuę. Odwrócił się i powtórzył: - Cholerny skurwiel. - „Do roku 1999 - ciągnął Kenny, przewracając strony z pierwszej na piątą - czyli roku, w którym według przewidywań ekspertów proces rekombinacji DNA dobiegnie naturalnego końca, Mysz Przyszłości obejrzy około piętnastu milionów ludzi, a jeszcze więcej będzie śledzić jej losy za pośrednictwem prasy całego świata. Do tego czasu doktor Chalfen osiągnie swój cel edukacyjny i uczyni kwestię etyki sprawą publiczną”. - Podaj. Mi. Kur. Wa. Wiad. Ro - powiedział Crispin takim głosem, jakby rzygał sylabami. - Co piszą w innych gazetach? Paddy podniósł biblię środkowej Anglii tak, żeby Crispin mógł zobaczyć w lusterku nagłówek MYSZOMANIA. - Dołączają darmową nalepkę z Myszą Przyszłości - powiedział Paddy, wzruszając ramionami i poklepując nalepkę na swoim berecie. - Właściwie całkiem ładną. - Ale najbardziej zaskakują brukowce - powiedziała Minnie. Minnie była świeżą konwertytką, siedemnastoletnią crustie z jasnymi dredami i kolczykami w sutkach. Joshua rozważał przez krótki czas, czy nie przenieść na nią swej obsesji. Próbował nawet, ale stwierdził, że nie potrafi, nie może po prostu porzucić swego małego, żałosnego i psychotycznego światka marzeń o Joely i wyruszyć na poszukiwanie życia na jakiejś nowej planecie. Minnie, trzeba jej przyznać, dostrzegła to od razu i ciążyła w stronę Crispina. Ubierała się tak skąpo, jak na to tylko pozwalały zimowe chłody, i korzystała z każdej okazji, by wtargnąć ze swoimi sterczącymi, przekłutymi sutkami do jego osobistej przestrzeni, tak jak to robiła i teraz, wyciągając rękę z gazetą do kabiny, żeby pokazać mu rzeczony brukowiec. Crispin usiłował bez powodzenia wejść jednocześnie gładko w rondo Marble Arch, uniknąć zdzielenia Minnie łokciem w biust i zerknąć na gazetę. - Nie widzę dobrze. Co tam jest? - Głowa Chalfena z mysimi uszami na tułowiu kozła, który ma świński zadek. Żre z koryta z napisem „Inżynieria genetyczna” na jednym końcu i „Publiczne pieniądze” z drugiej. Podpis: WYŻERKA CHALFENA. - Piękne. Mała rzecz, a cieszy. Crispin objechał rondo jeszcze raz i tym razem skręcił we właściwą ulicę. Minnie, przechyliwszy się nad nim, położyła gazetę nad tablicą rozdzielczą, - O rany, jest jeszcze bardziej chalfeński niż zwykle! Joshua żałował gorzko, że zdradził Crispinowi to małe rodzinne dziwactwo, ów zwyczaj mówienia o sobie w formie czasownikowej, rzeczownikowej i przymiotnikowej. Kiedyś wydawało mu się to dobrym pomysłem, bo wywołało ogólny śmiech i zaświadczało - gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości - po czyjej on, Joshua, jest stronie. Nigdy jednak nie miał poczucia, że zdradza ojca - to, co robił, było zbyt błahe, żeby zaszkodzić Marcusowi - dopóki nie usłyszał, jak Crispin szydzi z chalfenizmu. - Patrz, jak chalfenuje w tym korycie. Wykorzystać wszystko i wszystkich to jest taktyka Chalfenów, co, Josh? Joshua burknął coś w odpowiedzi, odwrócił się plecami do Crispina i zapatrzył się na oszroniony Hyde Park. - To już klasyczne zdjęcie, zauważyliście? To, z którego wzięli głowę. Pamiętam je; to było wtedy, kiedy zeznawał podczas rozprawy w Kalifornii. Totalne, kurwa, poczucie wyższości. Bardzo chalfe-nowskie! Joshua ugryzł się w język. NIE REAGUJ NA TE PROWOKACJE. JEŚLI NIE ZAREAGUJESZ, ZYSKASZ JEJ WSPÓŁCZUCIE. - Przestań, Crisp - powiedziała Joely stanowczym głosem, dotykając włosów Joshui. - Myśl o tym, co mamy zrobić. Nie musisz mu dziś wieczorem dokuczać. BINGO. Crispin dodał gazu. - Minnie, sprawdziliście z Paddym, czy wszyscy mają to, co trzeba? Kominiarki i tak dalej? - Tak, wszystko w porządku. Spoko. - Dobra - Crispin wyciągnął srebrne pudełeczko, w którym było wszystko, czego trzeba, żeby zrobić solidnego skręta, i rzucił je Joely, trafiając Joshuę boleśnie w goleń. - Zrób jednego, kochanie. CIPA. Joely podniosła pudełko z podłogi. Przykucnęła i zaczęła robić skręta; położyła bibułkę na kolanie Joshui, widział jej odsłoniętą długą szyję i piersi, które omal nie znalazły się w jego dłoniach. - Jesteś zdenerwowany? - zapytała go, podnosząc raptownie głowę, kiedy skręt był gotowy. - Jak to zdenerwowany? - W związku z dzisiejszą akcją. Myślę o konflikcie podwójnej lojalności. - Konflikcie? - mruknął Joshua niewyraźnie, żałując, że nie jest na zewnątrz, ze wszystkimi rozradowanymi, wolnymi od jakichkolwiek wewnętrznych konfliktów ludźmi świętującymi sylwestra. - Boże, naprawdę cię podziwiam. No wiesz, LOS jest nastawiony na akcje ekstremalne... Mnie nawet teraz niektóre rzeczy wydają się... 456 trudne. A mówimy o najważniejszej zasadzie mojego życia, rozumiesz? Bo widzisz, Crispin i LOS... to całe moje życie. WSPANIALE, pomyślał Joshua. FANTASTYCZNIE. - A mimo to cholernie się boję dzisiejszego wieczoru. Joely przypaliła jointa i zaciągnęła się. Potem, kiedy mikrobus skręcił obok parlamentu w prawo, podała go Joshui. - To tak, jak z tym słynnym powiedzeniem: „Mam nadzieję, że gdybym musiał wybierać między zdradzeniem przyjaciela a zdradą ojczyzny, to miałbym tyle odwagi, żeby zdradzić ojczyznę”. Kwestia wyboru między obowiązkiem a zasadą. Widzisz, ja nie mam takiego dylematu. Nie umiem powiedzieć, czy potrafiłabym coś zrobić, dopóki bym tego nie zrobiła. Gdyby oczywiście chodziło o mojego ojca. Dla mnie najważniejsze są zwierzęta i dla Crispina też, więc tu nie ma żadnego konfliktu. To dla nas w pewnym sensie łatwe. Ale ty, Joshi, ty podjąłeś najbardziej drastyczną decyzję z nas wszystkich... a wydajesz się taki spokojny. Wiesz, to godne podziwu... i myślę, że naprawdę zaimponowałeś Crispino-wi, bo wiesz, on był trochę niepewny, czy... Joely gadała i gadała, a Josh przytakiwał w stosownych miejscach, ale mocna tajska trawa, którą palił, sprawiła, że jego świadomość chwyciła na lasso jedno słowo z jej przemowy, „spokojny”, i nadała mu formę pytania. Dlaczego jesteś taki spokojny, Joshi? Lada chwila wpakujesz się w poważne bagno - czemu jesteś taki spokojny? Bo, jak sobie wyobrażał, z zewnątrz musiał wyglądać na spokojnego, nieziemsko spokojnego, lecz poziom adrenaliny pozostawał w odwrotnie proporcjonalnym stosunku do rosnącego noworocznego podniecenia, do napiętych jak postronki nerwów LOS-u. A do tego wszystkiego zielsko... to było jak chodzenie pod wodą, głęboko pod wodą, podczas gdy nad jego głową bawiły się dzieci. Był to jednak nie tyle spokój, ile coś w rodzaju inercji. I nie mógł zdecydować, kiedy mikrobus jechał przez Whitehall, czy to prawidłowa reakcja - czy miał pozwolić, żeby świat przelewał się nad nim, żeby wydarzenia toczyły się swoim torem, czy też powinien się bardziej upodobnić do tych pohukujących, tańczących, bijących się i pieprzących ludzi na zewnątrz... wykazać się większą - jak to brzmiała ta okropna najnowsza tautologia wymyślona pod koniec dwudziestego wieku? - proaktywnością. Być bardziej proaktywnym wobec przyszłości. Ale w pewnej chwili zaciągnął się głębiej i to przeniosło go do czasów, gdy miał dwanaście lat, kiedy był nad wiek rozwiniętym chłopcem, który budzif się co rano, oczekując obwieszczenia zagłady nuklearnej, spełnienia się za dwanaście godzin tego starego, zaśmiardłego scenariusza o końcu świata. To mniej więcej wtedy myślał dużo o skrajnych decyzjach, o przyszłości i jej kresie. Już wtedy uderzyło go to, że jest nieprawdopodobne, aby spędził te dwanaście godzin, jakie mu pozostały, pieprząc Alice, piętnastoletnią opiekunkę do dziecka sąsiadów, mówiąc ludziom, że ich kocha, przechodząc na ortodoksyjny judaizm lub robiąc wszystko to, co chciał, czy wszystko to, na co się nigdy nie odważył. Zawsze wydawało mu się bardziej, o wiele bardziej prawdopodobne, że wróciłby po prostu do swego pokoju i spokojnie dokończyłby budowania średniowiecznego zamku z klocków lego. Co więcej można zrobić? Jakiego wyboru może być człowiek bardziej pewny? Bo dokonanie wyboru wymaga czasu, czasu w pełnym wymiarze, czasu, który jest poziomą osią moralności - podejmujesz decyzję, a potem czekasz, co z tego wyniknie. Fantazja o braku czasu {ZOSTAŁO DWANAŚCIE GODZIN ZOSTAŁO DWANAŚCIE GODZIN), dojściu do takiego punktu, w którym wszelkie konsekwencje znikają i każde działanie jest dopuszczalne (Ja to uwielbiam - ja to, kurwa, uwielbiam do szaleństwa! - dobiegł okrzyk z ulicy), to rozkoszna fantazja. Dwunastoletni Josh był jednak zbyt znerwicowany, zbyt chalfenowski, tkwił jeszcze zbyt głęboko w analnej fazie psychoseksualnego rozwoju, żeby czerpać z tego, czy choćby z myślenia o tym, przyjemność. Zamiast tego myślał: a co będzie, jeśli koniec świata nie nastąpi, i co będzie, jeśli wydmucham Alice Rodwell, a ona zajdzie w ciążę, i co, jeśli... Tak samo było teraz. Wieczny lęk przed konsekwencjami. Zawsze ta straszna inercja. To, co zamierzał zrobić swemu ojcu, było czymś tak potężnym, tak kolosalnym, że musiało pociągnąć za sobą konsekwencje wprost niewyobrażalne - Joshua nie potrafił sobie nawet wyobrazić chwili bezpośrednio po dokonaniu tego czynu. By!a tylko pustka. Nicość. Coś na kształt końca świata. A konfrontacja z końcem świata czy choćby tylko z końcem roku wywoływała zawsze u Josha dziwne, abstrakcyjne uczucie. Każdy wieczór sylwestrowy straszy miniaturą apokalipsy. Pieprzysz, gdzie chcesz, rzygasz, kiedy chcesz, gapisz się przez lornetkę na kogo chcesz - ulicami przewalają się wielkie tłumy, telewizja pokazuje dobre i złe wydarzenia z przeszłości, następują gorączkowe ostatnie pocałunki, zaczyna się odliczanie Dziesięć! Dziewięć! Osiem! Joshua patrzył szeroko otwartymi oczami w górę i w dół Whitehall, na radosny tłum odbywający swą kostiumową próbę. Wszyscy przeświadczeni, że t o się nie zdarzy, lub pewni, że jeśli nawet się zdarzy, poradzą sobie z tym. Ale to świat przydarza się tobie, pomyślał Joshua, a nie ty się przydarzasz światu. I nic nie poradzisz. Po raz pierwszy w życiu naprawdę w to uwierzył. A Marcus Chalfen wierzył w coś dokładnie przeciwnego. I dlatego, mówiąc krótko - pomyślał Joshua - znalazłem się tutaj, oddalam się od Westminsteru i patrzę, jak na tarczy Big Bena wskazówki zbliżają się do godziny, w której zniszczę dom mojego ojca. W ten sposób dotarliśmy tu wszyscy. Znaleźliśmy się między młotem a kowadłem. Wpadliśmy z deszczu pod rynnę. Czwartek, 31 grudnia 1992 roku, wieczór sylwestrowy Problemy z sygnalizacją przy Baker Street Pociągi linii Jubilee w kierunku południowym nie kursują z Baker Street. Radzimy pasażerom przesiąść się na Finchley Road na pociąg linii Metropolitan lub przy Baker Street na Bakerloo Autobusów zastępczych nie będzie Ostatni pociąg odjeżdża o 2.00 Personel londyńskiego metra życzy Państwu spokojnego i szczęśliwego Nowego Roku! Richard Daley, dyrektor stacji Willesden Green Bracia Millat, Hifan, Tyrone, Mo Hussein-Ishmael, Shiva, Abdul-Colin i Abdul- Jimmy stali jak słupy na środku stacji, a wokół nich trwał noworoczny taniec. - Super - powiedział Millat. - To co teraz? - Nie umiesz czytać? - zapytał Abdul-Jimmy. - Zrobimy to, co nam radzą na tablicy, bracia - powiedział Abdul-Colin, zapobiegając swym głębokim, uspokajającym barytonem potencjalnej kłótni. - Przesiądziemy się na Finchley Road. Allah dba o wszystko. Przyczyna tego, że Millat nie mógł przeczytać ogłoszenia, była prosta. Millat potwornie się zaćpał. Był właśnie drugi dzień ramadanu, a on był załatwiony. Wszystkie synapsy w jego ciele obwieściły fajrant i poszły do domu. Ale w kieracie jego mózgu kręcił się jeszcze jakiś sumienny robotnik, który dbał o to, by pod czaszką Millata krążyła jedna myśl: Dlaczego? Dlaczego się zaćpałeś, Millat? Dlaczego? Dobre pytanie! W południe znalazł schnącą w szufladzie, zawiniętą w celofan porcję haszu, której nie miał serca wyrzucić pół roku temu. I poszło wszystko. Część wypalił, stojąc przy oknie w sypialni, potem poszedł do Gladstone Park i tam poprawił. Większą część puścił z dymem na parkingu biblioteki w Willesden. Dokończył dzieła w studenckiej kuchni niejakiego Warrena Chapmana, mistrza deskorolki z Afryki Południowej, z którym spędził część dnia. I w rezultacie teraz, kiedy stał na peronie z całą resztą, dostał kopa, tak strasznego kopa, że nie tylko słyszał dźwięki w dźwiękach, ale dźwięki w dźwiękach dźwięków. Słyszał szelest myszy smyrgającej po torach w rytmie zharmonizowanym magicznie ze skrzeczeniem megafonu i z synkopowanymi odgłosami pociągania nosem, wydawanymi przez stojącą nieopodal starszą kobietę. Nawet kiedy na stację wjechał pociąg, Millat słyszał gdzieś w tle te dźwięki. Wiedział, że istnieje taki poziom haju, kiedy człowiek przelatuje jakby na drugą stronę i osiąga podobny jak w zeń stan trzeźwości umysłu, czując się przy tym absolutnie świetnie, jak gdyby w ogóle nie palił. Och, Millat tęsknił za takim stanem. Marzył o nim. Ale to, co wypalił, nie wystarczyło. - Dobrze się czujesz, bracie Millat? - zapytał z troską w głosie Abdul-Colin, kiedy otworzyły się drzwi wagonu. - Paskudnie zzieleniałeś. - Czuję się świetnie - odparł Millat i przybrał taki wyraz twarzy, jakby rzeczywiście czu! się świetnie, bo hasz działa inaczej niż gorzałka; bez względu na to, jak się człowiek napali, może się zawsze wziąć w garść. Zęby potwierdzić tę teorię, przeszedł wolno, ale pewnie przez cały wagon i usiadł na samym końcu szeregu braci, pomiędzy Shiva i jakimiś podnieconymi Australijczykami, jadącymi na hipodrom. Shiva, w odróżnieniu od Abdula-Jimmy’ego, miał za sobą okres szaleństw i potrafił wypatrzyć demaskujące zaczerwienienie oczu z odległości pięćdziesięciu jardów. - Millat, chłopie - powiedział półgłosem, pewien, że pozostali bracia go nie słyszą wśród stukotu kół pociągu. - Coś ty sobie najlepszego zrobił? Millat spojrzał prosto przed siebie i powiedział do swego odbicia w szybie: - Przygotowuję się. - Odwalając takie numery? - syknął Shiva i zerknął na odbitkę sury 52, której nie zdołał jeszcze nauczyć się na pamięć. - Nawet bez lotu na Marsa trudno to spamiętać. Millat zachwiał się lekko i odwrócił się do Shivy, nieco zbyt gwałtownie, jakby nie panował nad koordynacją ruchów. - Ja się nie przygotowuję do tego. Ja się szykuję do akcji. Bo nikt inny tego nie zrobi. Straciliśmy jednego człowieka, a wy wszyscy zdradziliście sprawę. Zdezerterowaliście. Ale ja trwam na posterunku. Shiva milczał. Millat nawiązywał do niedawnego „aresztowania” brata Ibrahima ad- Din Shukrallaha, którego zatrzymano pod sfabrykowanym zarzutem uchylania się od płacenia podatków i zakłócania porządku publicznego. Nikt nie traktował tych oskarżeń poważnie, wszyscy wiedzieli, że policja ostrzega ich w ten bynajmniej niezawoalowany sposób, iż ma oko na działalność SROM-u. W świetle tego zdarzenia Shiva był pierwszym, który nalegał na wycofanie się z uzgodnionego planu A, w jego ślady poszli też Abdul-Jimmy i Hussein- Ishmael, który pomimo wielkiego pragnienia, by komuś - komukolwiek - zdrowo dowalić, musiał jednak myśleć o swoim sklepie. Przez tydzień kłócili się zażarcie {Millat twardo obstawał przy planie A), ale dwudziestego szóstego grudnia Abdul-Colin, Tyrone, a w końcu także Hifan doszli zgodnie do wniosku, że plan A nie jest dla SROM-u na dłuższą metę korzystny. W końcu nie mogli dać się wpakować do więzienia, dopóki nie zyskali pewności, że SROM ma przywódców, którzy będą mogli ich zastąpić. A zatem plan A odrzucono. Plan B powstał w wyniku pośpiesznej improwizacji. Zgodnie z nim siedmiu członków SROM-u miało stać podczas konferencji prasowej Marcusa Chałfena i odczytywać na głos surę 52, „Góra”, najpierw po arabsku (to miał robić sam Abdul-Colin), a potem po angielsku. Płan B przyprawiał Millata o mdłości. -1 to ma być wszystko? Chcecie mu po prostu poczytać? To ma być kara? A co z zemstą? Co ze sprawiedliwą zapłatą, z dżihadem? 4M - Czy chcesz powiedzieć - zapytał go z powagą Abdul-Colin - że słowo Allaha skierowane do Mahometa - Salla Allahu ‘Alaihi Wa Sallam - to za mało? No nie, tego powiedzieć nie chciał. Choć go więc mdliło, Millat musiał ustąpić. W miejsce kwestii honoru, poświęcenia, obowiązku, życia i śmierci, kwestii, które pojawiały się podczas starannego planowania klanowej wojny i były głównym motywem wstąpienia Millata do SROM-u - a zatem w miejsce tego wszystkiego - pojawiła się kwestia tłumaczenia. Wszyscy byli zgodni co do tego, że żaden przekład Koranu nie może pretendować do miana autentycznego słowa Bożego, ale zarazem jednogłośnie uznali, że plan B straciłby wiele na sile przekazu, jeśli nikt by nie zrozumiał, co zostało powiedziane. Pozostało pytanie, którym posłużyć się przekładem i dlaczego. Czy ma to być któreś z mało wiarygodnych, ale klarownych tłumaczeń orientalistów: Palme-ra (1880), Bella (1937-1939), Arberry’ego (1955) lub Dawooda (1956)? Ekscentrycznego, lecz poetycznego J. M. Rodwella (1861)? Starego faworyta, żarliwego, oddanego anglikańskiego konwertyty Muhammada Marmaduke’a Pickthalla (1930)? Czy też jednego z arabskich braci: prozaicznego Shakira lub kwiecistego Yusufa Alego? Spierali się o to pięć dni. Kiedy Millat wszedł pewnego wieczoru do Kilburn Hali, stwierdził, że wystarczyłoby tylko zmrużyć oczy, żeby wziąć ten gadatliwy krąg, tych rzekomych fanatycznych fundamentalistów za uczestników zebrania kolegium redakcyjnego w „London Review of Books”. - Ale przecież Dawood to gniot! - argumentował rozemocjonowany brat Hifan. - Odsyłam was do sury 52,44. „Jeśli zobaczą spadającą część nieba, powiedzą: »To tylko masa chmur«„. Masa chmur? To nie jest koncert rockowy! U Rodwella mamy przynajmniej jakąś próbę oddania poezji, niezwykłego charakteru języka arabskiego. „A gdy ujrzą spadający fragment nieba, będą mówić: »To tylko gęsta chmura«M. „Gęsta” - efekt jest dużo mocniejszy, accha? Potem, zacinając się, przemówił Mo Hussein-Ishmael: - Jestem tylko właścicielem sklepiku i rzeźni. Nie twierdzę, że mam wiele do powiedzenia. Ale podoba mi się ta ostatnia linijka; to jest Rodwell... to znaczy, chyba... tak, Rodwell. 52, 49: „I w porze nocnej chwal go, kiedy gwiazdy rozbłyskują na niebie. »W porze nocnej«„. Uważam, że to ładne. Zupełnie jak kawałek z jakiejś ballady Elvisa. O wiele lepiej niż u tego drugiego, u tego Pickthalla: „I nocą także głoś jego 462 chwałę, gdy gwiazdy zapalają się na niebie”. - „W porze nocnej” brzmi o wiele piękniej. - I to po to tu jesteśmy? - ryknął Millat. - To po to wstępowaliśmy do SROM-u? Żeby całkiem zarzucić działanie, siedzieć na dupie i bawić się słowami? Ale plan B utrzymał się i oto teraz byli tu, gdzie byli: mknęli metrem przez Finchley Road, zmierzając w stronę Trafalgar Square, żeby ów plan zrealizować. I to dlatego Millat się zaćpał. Żeby mieć dość ikry i zrobić coś więcej. - Ja trwam - powiedział Shivie do ucha, nieco bełkotliwie. - Po to właśnie tu jesteśmy. Zęby trwać. Dlatego wstąpiłem w szeregi SROM-u. A ty dlaczego? No cóż, Shiva wstąpił do SROM-u z trzech powodów. Po pierwsze, dlatego że miał dość poczucia impasu, jakie budził w nim fakt, że był jedynym hindusem w bengalskiej muzułmańskiej restauracji. Po drugie, dlatego że stanowisko szefa sił bezpieczeństwa wewnętrznego w SROM-ie było czymś nieporównywalnie lepszym niż pozycja drugiego w hierarchii kelnera w restauracji Pałace. I po trzecie, zrobił to dla kobiet. (Nie kobiet ze SROM-u, które były piękne, ale niesłychanie cnotliwe, ale kobiet spoza organizacji, które kiedyś ubolewały nad jego szaleństwami, a teraz były pod wielkim wrażeniem jego nowej postawy - ascetyzmu. Zachwycała je broda Shivy, podziwiały jego kapelusz i mówiły mu, że mając trzydzieści osiem lat, przestał wreszcie być chłopcem. Ogromnie podniecało je to, że wyrzekł się kobiet, i im bardziej od nich stronił, tym większe miał powodzenie. Oczywiście to mogło się sprawdzać tylko do pewnego momentu, ale na razie Shiva miał więcej cipek niż kiedykolwiek w czasach, gdy był niewiernym). Shiva wyczuwał jednak, że Millatowi nie chodziło o prawdę, więc odparł: - Aby spełnić swój obowiązek. - No więc nadajemy na tych samych falach, bracie Shiva - powiedział Millat i usiłował poklepać Shive w kolano, ale nie trafił. - Pozostaje pytanie, czy zdołasz to rzeczywiście zrobić. - Wybacz, kolego - powiedział Shiva, odsuwając rękę Millata, która wpadła mu między nogi - ale uważam, że biorąc pod uwagę twój... twój obecny stan... pytanie powinno brzmieć, czy ty zdołasz to zrobić. No tak, to było istotne pytanie. Millat był prawie, choć nie całkiem pewien, że być może, prawdopodobnie, zrobi coś - albo i nie - co będzie słuszne i bardzo głupie, świetne i odpowiednio niegodziwe. - Mamy plan B, Mili - obstawał przy swoim Shiva, widząc, że przez twarz Millata przemknął cień wątpliwości. - Wykonajmy na razie plan B, okej? Nie ma sensu pakować się w kłopoty. Człowieku, ty jesteś całkiem jak twój staruszek. Typowy Iqbal, Nie odpuści. Upartego i kijem nie przekona, czy jak to się mówi. Millat odwrócił się od Shivy i spojrzał na swoje stopy. Był pewniejszy, kiedy wyruszał, wyobrażając sobie podróż jako jeden gładki, błyskawiczny przejazd bez przesiadek linią Jubilee na trasie Willesden Green-Charing Cross, a nie takie bezładne telepanie. Dotarłby prosto do Trafalgar Square, a potem już tylko schodami na plac i stanąłby twarzą w twarz z wrogiem swego prapradziadka, Henrym Havelockiem, stojącym na kamiennym, obesranym przez gołębie cokole. To dodałoby mu odwagi; wkroczyłby do Instytutu Perreta z żądzą zemsty i rewizji historii w głowie i poczuciem utraconej chwały w sercu, a potem, a potem... - Chyba... - powiedział po dłuższej pauzie. - Chyba będę wymiotował. - Baker Street! - zawoła! Abdul-Jimmy. I Milłat, przy dyskretnej pomocy Shivy, przeszedł przez peron do drugiego pociągu. Dwadzieścia minut później pociąg linii Bakerloo dowiózł ich na lodowato zimny Trafalgar Square. Gdzieś daleko Big Ben. Na placu Nelson. Havelock. Napier. Jerzy IV I National Gallery w głębi, koło kościoła St Martin’s in the Fields. Wszystkie posągi zwrócone twarzami w stronę zegara. - W tym kraju uwielbiają fałszywe ikony - powiedział Abdul-Colin swoim dziwnym, ponuro-ironicznym tonem, nie zwracając uwagi na rozbawiony tłum, który teraz tańczył dookoła tych licznych kamiennych brył, plując i wspinając się na nie. - Czy ktoś mi łaskawie wytłumaczy, co skłoniło Anglików do tego, żeby stawiać te posągi plecami do ich własnej kultury i twarzami do zegara? - zrobił pauzę, żeby dygocący z zimna bracia ze SROM-u mogli się zastanowić nad jego retorycznym pytaniem. - Bo patrzą w przyszłość, żeby zapomnieć o przeszłości. Wiecie, czasami człowiekowi jest ich nawet żal - ciągnął, wykonując pełny obrót, żeby przyjrzeć się pijanym tabunom. - Oni nie mają wiary, ci Anglicy. Wierzą w dzieła rąk ludzkich, ale sami obracają je wniwecz. Spójrzcie na ich imperium. Zostały im tylko Charles II Street, South Africa House i mnóstwo śmiesznych kamiennych typków na kamiennych koniach. Słońce nie świeci już w ich imperium przez całą dobę i jest w porządku. Tylko to zostało. - Cholernie mi zimno - narzekał Abdul-Jimmy, zacierając dla rozgrzewki dłonie w bawełnianych rękawiczkach (uważał przemowy swojego wuja za cholerne trucie). - Chodźmy stąd - powiedział, zderzywszy się z potężnym, brzemiennym od piwa Anglikiem, zmoczonym wodą z fontanny, - Wydostańmy się z tego cholernego, zwariowanego tłumu. Instytut jest przy Chandos Street. - Bracie? - zagadnął Abdul-Colin Millata, który stał z dala od reszty. - Jesteś gotów? - Dołączę do was za minutkę - odpędził ich niemrawo Millat. - Nie martwcie się, przyjdę. Chciał najpierw zobaczyć dwie rzeczy. Pierwszą była pewna ławka, ławka, która stała po przeciwnej stronie placu. Ruszył w jej stronę; marszruta była długa, Millat potykał się po drodze, usiłując wymijać krętego tanecznego węża {miał głowę pełną haszyszu, nogi ciążyły mu, jakby były z ołowiu), ale w końcu dotarł do celu. Usiadł. I to, co chciał zobaczyć, rzeczywiście tam było. [rys3] Pięciocalowe litery pomiędzy jedną nogą ławki i drugą. IQBAL. Sza-rawo-rdzawy napis nie był wyraźny, ale był. Ten napis miał długą historię. Pięć miesięcy po przyjeździe do Anglii jego ojciec przysiadł na tej ławce, ściskając krwawiący kciuk, którego czubek obciął mu przez nieuwagę trzęsącą się ręką jeden ze starszych kelnerów. Kiedy to się stało, Samad nawet nie poczuł, bo był to palec martwej ręki. Zawinął więc kciuk w chusteczkę, żeby zatamować krew, i pracował dalej. Ale chusteczka przesiąkła, jej widok odbierał klientom apetyt i w końcu Ardashir odesłał Samada do domu. Samad wyszedł ze swym krwawiącym kciukiem z restauracji i poniósł go przez dzielnice teatrów i dalej, przez St Martin’s Lane. Kiedy doszedł do placu, włożył palec do fontanny i patrzył, jak jego czerwone soki wyciekają do niebieskiej wody. Zanieczyszczał ją jednak i ludzie patrzyli na to z wyraźną dezaprobatą. Postanowił więc usiąść na ławce i ścisnąć palec u nasady, aż przestanie krwawić. Ale krew nadal ciekła. Po pewnym czasie opuścił podniesioną rękę i zwiesił kciuk jak połeć mięsa halal, w nadziei, że to przyśpieszy proces krwawienia. Kiedy tak siedział z opuszczoną głową i z kciukiem broczącym krwią, która kapała na chodnik, uległ nagle prymitywnemu impulsowi i powoli napisał na ławce IQBAL, szeroko, tak że napis rozciągał się od jednej nogi do drugiej. Potem, chcąc utrwalić inskrypcję, pogłębił ją, ryjąc scyzorykiem w kamieniu. - Kiedy skończyłem, poczułem straszny wstyd - opowiadał swoim synom po latach. - Uciekłem stamtąd i skryłem się w ciemności. Próbowałem uciec od samego siebie. Pobyt w tym kraju od początku mnie przygnębiał... ale to było jeszcze inne uczucie. W końcu przywarłem do barierek na Picadilly Circus; klęczałem i modliłem się, płakałem i modliłem się, przeszkadzając ulicznym grajkom. Bo wiedziałem, co ten czyn oznaczał. Oznaczał, że chcę wypisać swoje nazwisko na obliczu świata. Oznaczał, że przeholowałem. Jak ci Anglicy, którzy nazywali ulice w Kerali imionami swych żon, jak Amerykanie, którzy zatknęli flagę na Księżycu. To było ostrzeżenie od Allaha. Mówił mi: Iqbal, stajesz się taki jak oni. To właśnie oznaczał mój czyn. Nie, pomyślał Millat, kiedy po raz pierwszy usłyszał tę historię, nie, ten czyn oznaczał zupełnie co innego. Oznaczał on po prostu: jesteś niczym. I patrząc teraz na napis, Millat odczuwał tylko pogardę. Przez całe życie pragnął mieć ojca-Boga, a miał tylko Samada. Niewydarzo-nego, ułomnego, głupiego, jednorękiego kelnerzynę, który w ciągu osiemnastu lat pobytu w obcym kraju pozostawił po sobie tylko taki ślad. To po prostu oznacza, że jesteś niczym, powtórzył Millat, klucząc między kałużami przedwczesnych wymiocin (te dziewczęta, które od trzeciej wychylały podwójne whisky!) i zmierzając w stronę Havelocka, żeby spojrzeć mu w kamienne oczy. To oznacza, że ty jesteś nikim, a Havelock jest kimś. I to wszystko. To właśnie dlatego Pandę zawisnął na szubienicy, a jego kat rozpierał się w tym czasie na szezlongu w Delhi. Pandę był nikim, a Havelock kimś. Nie trzeba było książek z biblioteki, dyskusji i rekonstrukcji. - Czy ty tego nie widzisz, abbal - wyszeptał Millat. - To jest właśnie to. To jest długa historia my-oni. Tak to wyglądało. Ale teraz basta. Bo Millat był tu po to, żeby dokończyć dzieła. Wywrzeć pomstę. Odwrócić bieg historii. Lubił sobie wyobrażać, że on ma inne podejście, właściwe drugiemu pokoleniu. Jeśli Marcus Chalfen zamierzał wypisać swe nazwisko na obliczu całego świata, on, Millat, wypisze swoje WIĘKSZYMI LITERAMI. Nie będą go zniekształcać w podręcznikach historii. Nie zapomną dat i epok. Tam gdzie Pandę się potknął, on będzie kroczył pewnie. Gdzie Pandę wybrał A, on, Millat, wybierze B. To prawda, Millat był na haju. I pewnie wyda nam się absurdalne to, że jeden Iqbal może wierzyć, iż okruchów rozsypanych o kilka pokoleń wcześniej przez innego Iqbala nie rozwiał dotąd wiatr. Ale naprawdę nie ma znaczenia, w co m y wierzymy. To nie powstrzyma człowieka, który uważa, że na jego losy ma wpływ jego poprzednie życie, nie powstrzyma Cyganki, która wróży z kart do tarota. I trudno zmienić świadomość znerwicowanej kobiety, która składa odpowiedzialność za wszystkie swoje czyny u stóp matki, czy samotnego faceta siedzącego na składanym krzesełku na szczycie wzgórza i czekającego na zielonych ludzików. Wśród osobliwych pejzaży, jakie zastąpiły naszą wiarę w oddziaływanie gwiazd, obszar przekonań Millata nie jest wcale tak dziwnym obszarem. Wierzy, że podejmowane decyzje do nas wracają. Wierzy, że życie ludzkie zatacza kręgi. Wyznaje prosty, solidny fatalizm. Co poszło w świat, zatoczy koło i wróci. - Bang! - powiedział głośno, klepiąc stopę Havelocka, po czym odwrócił się na pięcie, by z głową spowitą mgiełką oszołomienia ruszyć w stronę Chandos Street. - Runda druga. 31 grudnia 1992 „Kto zaś pomnaża wiedzę, pomnaża boleść” Księga Kaznodziei, rozdział l, werset 18 Kiedy Ryana Toppsa poproszono o opracowanie dla Domu Królestwa Bożego w Lambeth kalendarza Złota myśl na każdy dzień, zadbał, żeby nie powtórzyć błędów swoich poprzedników. Jak zauważył, w prze-szłości, kiedy kompilator miat dobrać cytaty na jakieś całkowicie puste, świeckie dni, zbyt często dawat się ponieść sentymentom, i tak na przykład w dniu św. Walentego w 1991 roku można było znaleźć sentencję z Pierwszego Listu św. Jana: „W miłości nie ma bojaźni, lecz doskonała miłość precz odrzuca bojaźń”, zupełnie jakby święty Jan miał na myśli te tandetne uczucia, które skłaniają ludzi do posyłania sobie wzajemnie czekoladek i tanich pluszowych misiów, nie zaś niemającą sobie równych miłość Jezusa Chrystusa. Ryan podszedł do zadania zupełnie inaczej. Na taki na przykład dzień jak wigilia Nowego Roku, kiedy wszyscy biegają jak szaleni i podejmują noworoczne postanowienia, oceniają miniony rok i planują różne przedsięwzięcia na następny, czuł się w obowiązku wybrać coś, co ściągnęłoby ich z hukiem na ziemię. Chciał delikatnie przypomnieć, że świat jest okrutny i bezsensowny, a wszelkie ludzkie wysiłki w gruncie rzeczy pozbawione znaczenia i że nie warto na tym świecie zabiegać o nic poza Bożą łaską... i przepustką do życia wiecznego. Choć był autorem zeszłorocznego kalendarza, zapomniał już, co tam zamieścił, toteż przeżył przyjemne zaskoczenie, kiedy po zerwaniu kartki z datą trzydziestego grudnia zobaczył bielutką jak śnieg następną, z datą trzydziestego pierwszego, i uświadomił sobie, jak niezwykle trafne było to przypomnienie. Żadna myśl nie mogła być bardziej odpowiednia na następny dzień. Żadne ostrzeżenie bardziej prorocze i życzliwe. Zerwał i tę kartkę, wsunął ją do kieszeni swoich skórzanych spodni i kazał pani B. wsiadać do przyczepy. - „Ten, co okaże męstwo, gdy śmierć zajrzy w oczy” - śpiewała pani B., kiedy mknęli jak strzała przez most Lambeth w stronę Trafalgar Square - „Niech wiernie i odważnie za swym Panem kroczy!” Ryan zadbał o to, żeby zasygnalizować skręt w lewo dobrą minutę wcześniej, tak żeby jadące za nimi w mikrobusie panie z Domu Królestwa Bożego nie pomyliły drogi. Dokonał w myśli szybkiej inwentaryzacji rzeczy, które zapakował do samochodu: kancjonały, instrumenty, transparenty. Egzemplarze „Strażnicy”. Niczego nie brakuje i wszystko w najlepszym porządku. Nie mieli kart wstępu, ale mogli przeprowadzić akcję protestacyjną na zewnątrz, na mrozie, cierpiąc jak prawdziwi chrześcijanie. Chwała Panu! Cóż za wspaniały dzień! Wszystkie znaki były pomyślne. Ryanowi śniło się nawet tej nocy, że Marcus Chalfen jest samym diabłem i że spotkali się oko w oko. „Ja i ty jesteśmy w stanie wojny” - powiedział. - „Zwycięzca może być tylko jeden”. Potem cytował mu wielokrotnie ten sam fragment Pisma Świętego {nie mógł sobie teraz przypomnieć, co dokładnie, ale był to jakiś werset z Objawienia danego Janowi) i diabeł/Marcus zaczął się coraz bardziej kurczyć, wyrosły mu mysie uszy i długi, rozwidlony ogon, aż w końcu czmychnął jako mała, szatańska mysz. Tak jak było w tej wizji, miało być w rzeczywistości. Ryan pozostanie nieugięty, absolutnie niezłomny i w końcu grzesznik pokaja się przed Bogiem. W taki właśnie sposób Ryan podchodził do wszystkich teologicznych, praktycznych i osobistych konfliktów. Nie ustępował nawet o cal. Ale też zawsze miał do tego talent, typową dla obdarzonego monointeligen-cją człowieka zdolność przyssania się z fenomenalną konsekwencją do jednej idei. I nigdy nie udało mu się trafić na nic, co odpowiadałoby mu tak bardzo jak Kościół świadków Jehowy. Ryan odbierał świat w kategoriach czerni i bieli. Problem z jego wcześniejszymi pasjami - jazdą na skuterze i muzyką pop - polegał na tym, że były tam zawsze odcienie szarości (choć być może dwoma najbliższymi świeckimi odpowiednikami kaznodziejów świadków byli chłopcy, którzy pisali listy do „New Musical Express”, i entuzjaści pisujący artykuły do tygodnika „Scooters Today”). Pojawiało się zawsze trudne pytanie, czy rozcieńczyć uznanie dla Kinksów odrobiną sympatii dla Small Faces albo czy lepsze części zamienne do skuterów robią we Włoszech czy w Niemczech. Tamto życie było dlań teraz tak odległe, że właściwie go nie pamiętał. Współczuł tym, którzy uginali się pod brzemieniem takich dylematów. Współczuł też parlamentowi, kiedy teraz przejeżdżali obok niego, współczuł mu, bo prawa, które tu ustanawiano, miały charakter tymczasowy, podczas gdy jego prawa były wieczne... - „Choć wokół mnóstwo przeszkód i choć czas dlań srogi” - zawodziła swe trele pani B. - „pielgrzym nigdy nie zboczy z raz obranej drogi...” Rozkoszował się tym. Rozkoszował się myślą o konfrontacji z szatanem. Tym, że mógł mu powiedzieć: dowiedź mi swoich racji. No, proszę, dowiedź ich! Czuł, że w odróżnieniu od muzułmanów czy żydów nie potrzebuje żadnych argumentów. Żadnych skomplikowanych dowodów ani obrony stanowiska. Wystarczyła jego wiara. Bo żaden racjonalny argument nie pokona wiary. Można było powiedzieć, że jeśli Gwiezdne wojny (film wielbiony po cichu przez Ryana. Dobro! Zło! Moc! Jakie to proste! Jak prawdziwe!) stanowiły rzeczywiście sumę wszelkich archaicznych mitów i najczystszą alegorię życia (a Ryan był głębo-ko przekonany, że tak jest), to wiara, niezmącona, naiwna wiara, była najpotężniejszym we wszechświecie, gromiącym wroga świetlnym mieczem. No jazda, dowiedź swoich racji. On, Ryan, czynił to co niedziela w progach domów i miał teraz zrobić dokładnie to samo, stając przed Marcusem Chalfenem. Dowiedź mi swoich racji. Dowiedź swej wyższości nad Bogiem. Nic i nikt na świecie nie mógł tego dokonać. Bo Ryan ani nie wierzył w nic na świecie, ani o nic na świecie nie dbał. - To gdzieś tu? Ryan ścisnął wątłą rękę pani B. i przeniknął przez Strand, a potem zatoczył łuk, objeżdżając od tyłu National Gallery. - „I choćby walczyć musiał z niejednym olbrzymem, bić się będzie o prawo do bycia pielgrzymem!” Dobrze powiedziane, pani B.! O prawo do bycia pielgrzymem! Który jest skromny, a jednak obejmuje we władanie ziemię! Który ma prawo uczyć innych, być zawsze sprawiedliwym, bo tak postanowił Bóg, ma prawo odwiedzać obce lądy i krainy i przemawiać do ignorantów z głębokim przekonaniem, że nie mówi nic innego, jak tylko prawdę. Prawo do tego, by mieć zawsze słuszność. O ileż to lepsze od praw, które były kiedyś tak drogie jego sercu: od prawa do wolności, swobody wypowiedzi, swobody seksualnej, prawa do palenia haszu, prawa do prywatek i do jeżdżenia skuterem po głównej ulicy z prędkością sześćdziesięciu pięciu mil na godzinę, bez kasku! O ileż ważniejsze niż to wszystko. Egzekwował prawo tak rzadkie w tej końcówce, w tym niedopałku stulecia, że niemal całkiem zarzucone. Najbardziej fundamentalne prawo ze wszystkich. Prawo do znalezienia się w gronie wybranych. 31.12.1992 Londyńskie Przedsiębiorstwo Autobusowe Unia 98 z: WUlesden Lane na: Trafalgar Square Godzina odjazdu: 17.35 Bilet normalny: ? 0,70 Zachowaj bilet do kontroli O rany (pomyślał Archie), nie są już takie jak dawniej. Co nie znaczy, że gorsze. Po prostu robią je całkiem, ale to całkiem inaczej. Tyle informacji. Człowiek miał wrażenie, jakby wypychał go i przyszpilał jakiś wszystkowidzący wypychacz. Jakby ktoś go dopadł i uwięził w czasie. Kiedyś tak nie było, wspominał Archie. Przed laty miał kuzyna, Billa, który jeździł linią 32 przez Oxford Street. Poczciwe było chłopisko z tego Billa. Uśmiech i dobre słowo dla każdego. Odrywał cichaczem bilety od jednego z tych szczękających urządzeń mechanicznych (i gdzie się one podziały? Gdzie ten brudzący wszystko tusz?), nie płacąc; masz tu, Arch. Taki był Bili, zawsze skory do pomocy. W każdym razie na tych starych biletach nie było napisane, dokąd się jedzie, a tym bardziej skąd. Archie nie pamiętał też, żeby były tam jakieś daty, a już na pewno nie było godziny. Teraz oczywiście wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Tyle informacji. Archie zastanawiał się, dlaczego. Klepnął Samada w ramię. Sa-mad siedział przed nim; jechali piętrowym autobusem, na górze. Odwrócił się, spojrzał na bilet, który pokazywał mu Archie, wysłuchał jego pytania i zrobił dziwną minę. - Co mianowicie chciałbyś wiedzieć? Wyglądał na lekko zirytowanego. Wszyscy dziś byli lekko podenerwowani. Wcześniej trochę się ścięli. Neena zażądała, żeby poszli na inaugurację eksperymentu z myszą i zobaczyli, jak wielki udział ma w tym Irie i jak bardzo zaangażowany jest Magid; mogliby zrobić przynajmniej tyle, żeby iść i dodać otuchy członkom swoich rodzin, bo bez względu na to, co o tym myślą, kosztowało to mnóstwo pracy, a młodzi ludzie potrzebują uznania ze strony swoich rodziców i ona, Neena, zamierza iść, nawet gdyby oni nie poszli, i byłby wielki wstyd, gdyby rodzina nie pojawiła się w tak wielkim dniu... i tak dalej, i tak dalej. A potem nastąpiła emocjonalna eksplozja. Irie wybuchnęła płaczem (Co się działo z tą Irie? Ostatnio byle co doprowadzało ją do płaczu), Clara zarzuciła Neenie, że uprawia moralny szantaż, Alsana oświadczyła, że pójdzie, jeśli pójdzie Samad, a Samad stwierdził, że od osiemnastu lat spędza sylwestra u O’Connella i nie zamierza niczego zmieniać. Archie oznajmił, że niech go szlag trafi, jeśli miałby iść i słuchać przez cały wieczór tych wrzasków - on osobiście wolałby sobie usiąść i odpocząć w ciszy na jakimś pagórku. Kiedy to powiedział, spojrzeli na niego dziwnie. Nie mieli pojęcia, że nawiązuje do proroczej rady, jaką otrzymał dzień wcześniej od Ibel-gauftsa: 28 grudnia 1992 Mój drogi Archibaldzie, „Nadszedł nam czas wesela...”, jak to się mówi, ale ja widzę ze swojego okna tylko zamęt. W tej chwili w moim ogrodzie sześć kotów walczy o terytorium. Nie- usatysfakcjonowane jesiennym kocim hobby polegającym na obsikiwaniu swoich działek ziemi, zimą poczuły jeszcze bardziej przemożne pragnienie zaboru... poszły w ruch pazury, fruwa sierść... a wrzaski nie pozwalają mi w nocy zmrużyć oka! Nie mogę nie przyznać w tym wszystkim racji mojemu kotu Gabrielowi, który siedzi na dachu szopy, wyzbywszy się roszczeń terytorialnych w zamian za święty spokój. Ale w końcu Alsana postawiła na swoim. Archie i cała reszta pójdą, czy chcą czy nie. A oni nie chcieli. Więc teraz jechali, zajmując pół autobusu, bo każdy chciał siedzieć osobno. Clara siedziała za Alsana, siedzącą za Archiem, który siedział za Samadem, siedzącym równolegle z Neeną. Irie siedziała obok Archiego, ale tylko dlatego że nie było już innego miejsca. - Mówię właśnie, że... no wiesz... - powiedział Archie, usiłując nakłuć balon lodowatego milczenia, jakie panowało od chwili wyjazdu z Willesden. - To ciekawe, ile zamieszczają teraz informacji na bilecie autobusowym. W porównaniu z dawnymi czasami. Zastanawiam się, dlaczego. To bardzo ciekawe. - Szczerze mówiąc, Archibald - skrzywił się Samad - dla mnie to wyjątkowo nieciekawe. Dla mnie to wręcz śmiertelnie nudne. - Och, dobra - rzekł Archie. - Masz pewnie rację. Autobus wszedł właśnie w jeden z tych ostrych zakrętów, podczas wykonywania których wydaje się, że najlżejszy podmuch powietrza może go wywrócić. - Hm... więc nie wiesz, dlaczego... - Nie, Jones, nie mam bliskich przyjaciół w zajezdni autobusowej ani poufnych informacji o nowatorskich pomysłach, jakie bez wątpienia rodzą się codziennie w biurach londyńskiej komunikacji. Jeśli jednak pytasz mnie, ignoranta, o zdanie, to wyobrażam sobie, że jest to element jakiegoś wielkiego procesu monitorowania ludzi przez władzę. Chodzi o to, żeby śledzić każdy ruch niejakiego Archibalda Jonesa i sprawdzić, gdzie i co robi codziennie i w każdej minucie... - Chryste - przerwała mu z irytacją Neena. - Skąd w tobie tyle agresji? - Słucham? Nie wiedziałem, że rozmawiam z tobą, Neena. - On cię po prostu o coś zapytał, a ty musiałeś od razu zrobić cały pieprzony wykład. Nękasz go tak od pięćdziesięciu lat. Jeszcze ci nie dosyć? Dlaczego nie dasz mu spokoju? - Neeno Begum, przysięgam: jeszcze jedno pouczenie z twojej strony, a wyrwę ci osobiście język i zrobię sobie z niego krawat. - Spokojnie, Sam - powiedział Archie, zaniepokojony awanturą, jaką mimo woli wywołał. - Ja tylko... - Nie waż się grozić mojej bratanicy - włączyła się Alsana z głębi autobusu. - Nie wyżywaj się na niej tylko dlatego, że wolałbyś siedzieć nad talerzem fasoli i frytek (Ach, pomyślał tęsknie Archie. Fasola i frytki!), zamiast być świadkiem sukcesu swojego syna... - Nie przypominam sobie, żebyś była nim taka zachwycona - wtrąciła swoje trzy grosze Clara. - Wiesz, Alsi, masz bardzo wygodny zwyczaj zapominania o tym, co było jeszcze przed chwilą... - I to mówi kobieta, która jest żoną Archibalda Jonesa! - parsknął pogardliwie Samad. - Mógłbym ci przypomnieć, że ludzie żyjący w cieplarni... - O, nie, Samad - zaprotestowała Clara. - Nie próbuj nawet ze mną zaczynać. To ty miałeś opory przed tym, żeby tam pójść... ale ty nigdy nie trwasz zbyt długo przy swojej decyzji, prawda? Zawsze rozrabiasz jak ten twój Pandę. Archie jest przynajmniej... tego... - zająknęła się, nieprzyzwyczajona do tego, by bronić swego męża, i niepewna, jakiego powinna użyć przymiotnika. - Przynajmniej jak coś postanowi, to się tego trzyma. Jest przynajmniej konsekwentny. - O tak, niewątpliwie - powiedziała Alsana zjadliwie. - Tak samo jak konsekwentny jest kamień. Tak samo jak konsekwentny jest mój drogi babba, z tej prostej przyczyny, że leży na cmentarzu. - Och, zamknij się - powiedziała Irie. Alsana zamilkła na chwilę, ale szok szybko minął i odzyskała mowę. - A ty, Irie Jones, nie będziesz mi mówiła... - A właśnie że będę - powiedziała Irie, czerwieniejąc jak burak. - Owszem, będę. Zamknij się. Zamknij się, Alsana. Wszyscy się zamknijcie, dobra? Po prostu stulcie pyski. Może tego nie zauważyliście, ale w tym autobusie są jeszcze inni ludzie, i wyobraźcie sobie, że nie cały świat chce wysłuchiwać waszej głupiej gadki. Więc zamknijcie się. Przynajmniej spróbujcie. Cisza. Ach - machnęła ręką, jakby chciała dotknąć ciszy, którą zarządziła. - Czy to nie piękne? Czy wiecie, że tak zachowują się inne rodziny? Ludzie spokojni? Zapytajcie tych, którzy jadą tym autobusem. Oni warn powiedzą. Mają rodziny. Niektóre rodziny właśnie tak zachowują się przez cały czas. Mówi się, że to ludzie zamknięci, z emocjonalnymi zahamowaniami, i tak dalej, ale wiecie, co ja myślę? Iqbalow i Jonesów zamurowało, razem z całą resztą pasażerów (umilkły nawet rozwrzeszczane dziewczęta ragga, jadące na noworoczną dyskotekę do Brixton), więc odpowiedzi na pytanie Irie nie było. - Myślę, że to kurewscy szczęściarze! Cholerni, kurewscy szczęściarze! - Irie Jones! - zawołała Clara. - Nie wyrażaj się! Ale Irie nie można już było powstrzymać. - Spokojne życie! Jakie musi być piękne! Otwierają drzwi i za drzwiami czeka ich tylko łazienka albo salonik. Po prostu neutralna przestrzeń. A nie ten niekończący się labirynt pokoi z przeszłości i z teraźniejszości, pełnych słów wypowiedzianych w nich przed laty i całego tego historycznego gówna. Nie popełniają ciągle tych samych, starych błędów. Nie słyszą bez przerwy tego samego, starego szajsu. Nie robią publicznie, w autobusach, widowiska ze swoich lęków. Największym stresem w ich życiu są takie wydarzenia jak zmiana wykładziny. Płacenie rachunków. Naprawa furtki. Nie przejmują się tym, co robią w życiu ich dzieci, dopóki te dzieci są względnie zdrowe. Szczęśliwe. I nie musi być tak, że każdy pieprzony dzień to nieustanny konflikt pomiędzy ich aspiracjami a tym, kim są w rzeczywistości, tym, kim byli i kim będą. Proszę, zapytajcie ich. Powiedzą wam. Żadnych meczetów. Może jakiś mały kościółek. Prawie żadnych grzechów. Ciągła gotowość wybaczania. Żadnych strychów. Żadnego gówna na strychach. Żadnych szkieletów w szafach. Żadnych pradziadków. Założę się o dwie dychy, że Samad jest tu jedynym człowiekiem, który zna pieprzony rozmiar butów swojego pradziadka. A wiecie, dlaczego inni tego nie wiedzą? Bo im to zwisa. Bo to należy do przeszłości. Tak właśnie jest w innych rodzinach. Oni sobie nie pobłażają. Nie latają i nie upajają się tym, że są kompletnie porąbani. Nie spędzają czasu na obmyślaniu, w jaki sposób skomplikować sobie życie. Po prostu żyją. Szczęśliwe sukinsyny. Szczęśliwe skurwiele. Potężny przypływ adrenaliny towarzyszący temu osobliwemu wybuchowi objął całe ciało Irie, pobudził do galopu jej serce i połaskotał końcówki nerwów jej nienarodzonego jeszcze dziecka, bo Irie była w ósmym tygodniu ciąży i wiedziała o tym. Natomiast czymś, czego nie wiedziała i czego, jak sobie uświadomiła (dokładnie w chwili kiedy zobaczyła, jak materializują się widmowo-pastelowe niebieskie paski ciążowego testu, niczym twarz Madonny na cukinii włoskiej gospodyni), miała się nigdy nie dowiedzieć, była tożsamość ojca. Żaden test na świecie nie mógł jej tego powiedzieć. Te same czarne włosy. Te same błyszczące oczy. Ten sam zwyczaj obgryzania końca pióra. Ten sam rozmiar butów. Ten sam łańcuch DNA. Nie mogła poznać decyzji swego ciała, wiedzieć, jakiego dokonało wyboru i co zostało ocalone, a co przepadło w wyścigu do gamety. Nie mogła wiedzieć, czy ten wybór ma jakiekolwiek znaczenie. Bo bez względu na to, o którego brata szło, chodziło też zawsze o drugiego. Nigdy nie miała się dowiedzieć. Początkowo wydawało się to Irie niewymownie smutne; instynktownie nadawała sentymentalny podtekst faktom biologicznym, dodając własny kulawy syiogizm: jeśli nie jest to dziecko konkretnej osoby, to czy możliwe, żeby było dzieckiem niczyim? Pomyślała o tych wymyślnych fikcyjnych mapach ze starych fantastycznonaukowych książek Joshui, jego Przygód w Krainie Fantazji. Czymś takim właśnie wydawało jej się jej dziecko. Idealnie zaprojektowaną mapą bez rzeczywistych współrzędnych. Mapą wyimaginowanej ojczyzny. Potem jednak, po atakach płaczu, po godzinach nerwowego chodzenia w kółko i po przetrawieniu całej sprawy, pomyślała: wszystko jedno. Wszystko jedno. W końcu przecież i tak by się okazało, że jest właśnie tak, może nie dokładnie tak, ale mniej więcej. Przecież mowa tu o Iqbalach. I o Jonesach. Jak mogła się w ogóle spodziewać czego innego? Tak więc uspokoiła się, przykładając rękę do walącego serca i oddychając głęboko, a tymczasem autobus wjechał na plac, nad którym krążyły gołębie. Wybierze jednego z braci, odrzucając drugiego, zdecyduje jeszcze, którego. Zrobi to dziś wieczorem. - Dobrze się czujesz, kochanie? - zapytał Archie po długim milczeniu, kładąc jej na kolanie dużą, różową dłoń, pocętkowaną wątrobiany-mi plamkami o barwie herbaty. - Chyba czymś się gryziesz... - Nic mi nie jest, tato. Archie uśmiechnął się do niej i odgarnął jej kosmyk włosów za ucho. - Tato. - Tak? - Jeśli chodzi o te bilety... - Aha? - Według jednej teorii ludzie płacą za przejazd mniej, niż powinni. W ciągu kilku ostatnich lat przedsiębiorstwa komunikacyjne miały coraz większy deficyt. Widzisz ten napis: „Zachować do kontroli”? To po to, żeby mogli sprawdzić. Są tu wszystkie szczegóły, więc nie można się wymigać. Czy to znaczy, zastanawia! się Archie, że dawniej mniej ludzi oszukiwało? Czy byli uczciwsi, czy nie musieli zamykać drzwi, czy zostawiali dzieci z sąsiadami, składali sobie nawzajem wizyty, regulowali należności u rzeźnika? To zabawne, ale od starych ludzi oczekuje się zawsze, żeby mówili takie rzeczy. Chcemy słyszeć, że kiedyś ten kraj był naprawdę zielony i przyjemny. Potrzebujemy tego. Archie zastanawiał się, czy potrzebuje tego jego córka. Patrzyła na niego dziwnie. Kąciki ust opuszczone, spojrzenie niemal błagalne. Cóż jednak mógł jej powiedzieć? Kolejne lata przychodziły i odchodziły, ale żadne noworoczne postanowienia nie mogły najwyraźniej zmienić tego, że istnieją źli ludzie. Zawsze było mnóstwo niegodziwców. - Kiedy byłam mała - powiedziała cicho Irie, szarpiąc linkę dzwonka, bo zbliżali się do swojego przystanku - myślałam sobie, że to takie małe alibi. Mówię o biletach autobusowych. No bo popatrz: jest tu godzina. Data. Miejsce. Więc gdybym trafiła do sądu i musiała się bronić i udowodnić, że nie było mnie tam, gdzie rzekomo miałam być i popełnić to, co mi zarzucają, to wyciągnęłabym taki bilet. Archie milczał i Irie, która sądziła, że rozmowa się skończyła, była bardzo zaskoczona, kiedy kilka minut później, już po przebiciu się przez rozbawiony tłum i krąg stojących bezmyślnie turystów, w chwili gdy wchodzili na schody Instytutu Perreta, ojciec powiedział: - No popatrz, nigdy mi to nie przyszło do głowy. Zapamiętam to sobie. Bo przecież nigdy nie wiadomo, prawda? No tak. To jest myśl. Chyba powinno się je zbierać na ulicy. Wkładać do słoika. Jako alibi na wszelkie okazje. * Wszyscy ci ludzie zdążają do tej samej sali. Przestrzeni, w której rozegra się finał. Wielkiej sali, jednej z wielu w Instytucie Perreta, oddzielonej od pomieszczenia, w którym odbywają się prezentacje, a jednak na-zywanej salą wystawową, wielofunkcyjnej, swoistej tabula rasa; króluje tu biel/chrom/czystość/prostota (tak to określono w projekcie), a sala przeznaczona jest do spotkań ludzi, którzy chcą się pod koniec dwudziestego wieku spotkać w jakimś neutralnym miejscu. Jest to wirtualna przestrzeń, gdzie ich sprawy (czy to zmiana marki, czy damska bielizna, czy też zmiana marki damskiej bielizny) mogą być załatwiane w pustce, w niczym nieskażonej wielkiej niszy. W czymś, co jest logicznym zwieńczeniem tysiąca lat istnienia przestrzeni zbyt zatłoczonych i krwawych. Ta jest przykrawana do potrzeb, sterylizowana, odnawiana codziennie przez wyposażoną w przemysłowy odkurzacz sprzątaczkę Nigeryjkę i strzeżona w nocy przez pana De Wintera, nocnego stróża z Polski (tak mówi o sobie on sam; jego oficjalny tytuł to „koordynator służb ochrony mienia”). Przechodząc tędy, można zobaczyć, jak strzeże tej przestrzeni, przekracza jej granice z walkmanem, z którego płyną polskie pieśni ludowe. Można go zobaczyć, można zobaczyć to wszystko przez wielką przeszkloną frontową ścianę - te setki metrów chronionej pustki i tabliczkę z cenami za stopę kwadratową tych niezliczonych stóp kwadratowych przestrzeni przestrzeni przestrzeni dłuższej niż szerszej i tak wysokiej, że można by zmieścić w pionie trzech Archibaldów i do tego co najmniej pół Alsany, a dziś są tu (jutro już ich nie będzie), przecinają salę idealnie na pół, dwa podobne do tapety ogromne, uzupełniające się plakaty z napisem KOMISJA NAUKOWA TYSIĄCLECIA wydrukowanym przeróżnymi krojami czcionek, od celowo archaicznego vikinga po nowoczesny Impact, w celu uzyskania dzięki liternictwu efektu upływu tysiąca lat (tak ujęto to w projekcie), i wszystko to jest utrzymane naprzemiennie w kolorach szarym, błękitnym i ciemnozielonym, ponieważ te właśnie kolory, jak wykazały badania, kojarzą się ludziom z „nauką i techniką” (fiolety i czerwienie przywodzą na myśl sztuki piękne, ciemny błękit „jakość i/lub dobrą markę produktu”), bo szczęśliwie po latach ogólnej tendencji do synestezji (solno-octowy błękit i serowo-cebulowa zieleń) ludzie potrafią wreszcie udzielić odpowiedzi, jakich się od nich żąda, kiedy się tę przestrzeń aranżuje lub przemiano wuj e; pomieszczenie/me-ble/Brytania (tak to opisano w projekcie; nowe brytyjskie wnętrze, przestrzeń dla Brytanii, brytyjskość, przestrzeń brytyjska, brytyjska przestrzeń przemysłowa, przestrzeń przestrzeni kulturalnej); wiedzą, o co chodzi, kiedy ich zapytać, jakie odczucia wywołuje w nich matowy chrom i wiedzą, co kryje się pod takimi pojęciami jak narodowość? symbole? obrazy? mapy? muzyka? klimatyzacja? uśmiechnięte czarne dzieci lub uśmiechnięte chińskie dzieci [postaw krzyżyk w odpowiednim okienku]? muzyka świata? dywan włochaty? czy strzyżony? posadzka czy panele? rośliny? bieżąca woda? wiedzą, czego chcą, zwłaszcza ci, którzy przeżyli to stulecie zmuszani do ciągłego przemieszczania się z jednej przestrzeni do drugiej, jak pan De Winter (właściwie Zimoń), przemianowywani, przestemplowywani, odpowiedź w każdym kwestionariuszu nie nie zostawić wolne miejsce prósz? zostawić wolne miejsce nie proszę nie wolne miejsce 20. Myszy i pamięć Zupełnie jak w telewizji! A jest to największy komplement, na jaki stać Archiego w odniesieniu do jakiegokolwiek rzeczywistego wydarzenia. Tyle że jak w telewizji, ale lepiej. Jest to zaprojektowane tak znakomicie, że człowiek boi się tu oddychać, nie mówiąc już o puszczaniu bąków. Są tu krzesełka, plastikowe, ale bez nóg, wygięte w es; wydaje się, jakby cała ich funkcjonalność tkwiła w tym wygięciu, i są do siebie dopasowane, jakieś dwieście sztuk w dziesięciu rzędach; kiedy się na nich siada, uginają się - miękkie, ale pewne! Wygoda! Nowoczesność! I nie można nie podziwiać tych kształtów, myśli Archie, sadowiąc się w jednym z nich, kształtów o wiele bardziej wyszukanych niż te, z którymi człowiek miał dotychczas do czynienia. Bardzo piękne. Inna przewaga nad telewizją polega na tym, że sala jest pełna znajomych ludzi. Całkiem z tyłu stoi Millat (ten łobuz) z Abdulem-Jimmym i Abdulem-Colinem, bliżej środka Josh Chalfen, a z przodu siedzi Ma-gid z Chalfenową (Alsana nie patrzy w tamtą stronę, ale Archie mimo to macha, bo nie pomachać byłoby niegrzecznie). Przodem zaś do wszystkich siedzi Marcus, przy bardzo długim stole, zupełnie jak w telewizji, zastawionym mikrofonami, które przypominają rój pszczół-zabójców wysuwających wielkie czarne odwłoki z żądłami. Obok Marcusa siedzi czterech innych facetów; trzech jest w jego wieku, czwarty wygląda na bardzo starego i zasuszonego - odwodnionego, tak można by to najlepiej określić. I wszyscy, co do jednego, mają okulary, jak to zwykle naukowcy w telewizji. Ale nie mają białych fartuchów. Wszyscy są w strojach bardzo swobodnych. Sweterki w serek, krawaty, mokasyny. To trochę rozczarowuje. Archie widział mnóstwo takich konferencji prasowych (płaczący rodzice, zaginione dziecko lub, odwrotnie, jeśli scenariusz był o sierotkach zagranicznych - płaczące dziecko, zaginieni rodzice), ale tu jest o niebo lepiej, bo na samym środku stołu znajduje się coś bardzo interesującego (czego nie ogląda się zwykle w telewizji; tam są głównie płaczący ludzie), a mianowicie mysz. Całkiem zwyczajna mysz, brązowa, sama jedna, ale bardzo aktywna, biega w kółko po szklanej klatce, wielkiej jak telewizor, z otworami, żeby dopływało powietrze. Archie zasmucił się trochę, kiedy ją zobaczył (siedem lat w szklanej gablocie!), ale okazało się, że to tylko tymczasowo, do zdjęcia. Irie wyjaśniła, że w instytucie jest ogromna, pełna tuneli, kryjówek i zakamarków klatka, tak że mysz nie nudzi się zanadto, i zostanie tam później przeniesiona. Wszystko zatem jest w porządku. A swoją drogą mysz robi wrażenie niezłego cwaniaczka. Wygląda tak, jakby cały czas robiła miny. Człowiek zapomina, jak płochliwe są zwykle myszy. Oczywiście ich doglądanie to straszny kłopot. To właśnie dlatego nie kupił Irie myszki, kiedy była mała. Złote rybki tak nie brudzą - i mają krótszą pamięć. Z doświadczeń Archie-go wynikało, że każde stworzenie z dobrą pamięcią zachowuje urazy i taki ulubieniec z urazą (wtedy i wtedy dałeś mi niedobre jedzenie, a wtedy i wtedy mnie wykąpałeś) nie jest bynajmniej upragnionym zwierzątkiem. - Ach, tu masz rację - zgadza się Abdul-Michael, opadając ciężko na sąsiednie krzesło i demonstrując w ten sposób brak szacunku dla tych beznogich mebli. - Nikt nie potrzebuje w domu pieprzonego obrażonego gryzonia. Archie uśmiecha się. Mickey należy do facetów, z którymi chciałoby się oglądać mecze piłki nożnej albo krykieta, chciałoby się też mieć go w pobliżu, kiedy na ulicy się biją, bo jest on kimś w rodzaju sprawozdawcy z meczu życia. Kimś w rodzaju filozofa. Na co dzień bywa potężnie sfrustrowany, bo nie ma zbyt wielu okazji pokazania się od tej strony. Ale niech tylko uwolni się od fartucha i odejdzie od kuchni, niech znajdzie trochę przestrzeni do manewru - wtedy naprawdę jest sobą! Archie zawsze bardzo lubił Mickeya. Bardzo. - Kiedy oni mają zamiar zacząć? - mówi Mickey do Archiego. - Nie śpieszy im się, co? Nie mogę przecież oglądać tej myszy przez całą noc, no nie? No bo skoro zebrało się tu tyle luda w wieczór sylwestrowy, to człowiek chciałby zobaczyć coś, co choć trochę przypomina rozrywkę. - Niby tak - mówi Archie, który nie przeczy, ale też i nie całkiem się zgadza. - Podejrzewam, że muszą najpierw przejrzeć swoje notatki i tak dalej... Nie wystarczy wstać i powiedzieć kilka głodnych kawałków, no nie? Tu przecież nie chodzi o to, żeby bez przerwy zabawiać ludzi. To nauka - Archie wymawia słowo „nauka” w taki sam sposób jak słowo „nowoczesny”, zupełnie jakby ktoś mu pożyczył te słowa i kazał przysiąc, że ich nie popsuje. - Nauka - powtarza z jeszcze większym namaszczeniem - to całkiem inna para kaloszy. Mickey kiwa głową, rozważa taki punkt widzenia i próbuje zdecydować, jaką ma wagę nauka ze wszystkimi jej konotacjami znawstwa i wyższych poziomów, tych rejonów świadomości, których ani on, Mickey, ani Archie nigdy nie odwiedzali (odpowiedź: żadnej), ile szacunku powinien okazać nauce w świetle tych konotacji (odpowiedź: pieprzyć to wszystko. Ważny jest Uniwersytet Życia, nie?), i ile minut powinien odczekać, zanim rozetrze taki argument na proszek (odpowiedź: trzy). - Przeciwnie, Archibald, przeciwnie. To jest cholernie fałszywe rozumowanie. Powszechny, kurwa, błąd. Nauka niczym się nie różni od innych rzeczy. Oczywiście jak jej się przyjrzeć z bliska. I w sumie musi dostarczać ludziom przyjemności. Wiesz, co mam na myśli? Archie kiwa głową. Wie, co Mickey ma na myśli. (Niektórzy - na przykład Samad - powiedzieliby, że nie należy ufać ludziom, którzy nadużywają wyrażenia „w sumie”, prezesom klubów piłkarskich, agentom handlu nieruchomościami, różnego typu komiwojażerom - ale Archie nigdy w ten sposób nie myślał. Wyrażenie to, stosowane z umiarem, zawsze niezawodnie przekonywało go, że jego rozmówca dotarł do sedna sprawy, do jej podstaw). - I jeśli myślisz, że jest jakaś różnica między miejscem takim jak to a moim barem - kontynuuje Mickey, donośnie, choć w decybelach nie podnosi głosu ponad szept - to jesteś śmieszny. To jest w ostatecznym rozrachunku to samo. W sumie chodzi o klienta. Exempli, kurwa, gratia: nie widzę sensu umieszczania kaczki a Vorange w karcie, skoro nikt jej nie chce. I vis-a-vis, nie ma sensu, żeby ci tutaj wydawali pieniądze na jakieś mądre idee, jeśli nie zamierzają zrobić czegoś, kurwa, dobrego. Pomyśl o tym - mówi Mickey, pukając się w czoło, Archie zaś podporządkowuje się tej instrukcji najlepiej, jak potrafi. - Ale to nie znaczy, że nie należy dać im cholernej szansy - ciągnie Mickey, którego temat coraz bardziej wciąga. - Należy dawać szansę tym nowym ideom. Inaczej człowiek byłby kołtunem, Arch. Wiesz, że w sumie byłem zawsze nowatorem, zawsze w pierwszym szeregu, jeśli chodzi o nowinki. To dlatego wprowadziłem dwa lata temu zapiekankę Przegląd Tygodnia. Archie pokiwał głową z powagą mędrca. Przegląd Tygodnia był swego rodzaju objawieniem. - To samo tutaj. Należy dać takim rzeczom szansę. Tak właśnie powiedziałem Abdulowi-Colinowi i mojemu Jimmy’emu. Powiedziałem: zanim się z czymś wyrwiesz, daj szansę. No i są tutaj. - Abdul-Mickey poruszył gwałtownie głową, jakby miał jakiś paskudny tik, wskazując podbródkiem na swojego brata i syna, którzy odpowiedzieli mu w podobny sposób. - Może im się oczywiście nie spodobać, co usłyszą, ale tego, żeby im się podobało, nie można wymagać, no nie? Ale przynajmniej są na wszystko otwarci. A co do mnie osobiście, autorytetem jest dla mnie ten Magid Ick-ball i ja mu ufam, polegam na jego zdaniu. Ale jak mówię: pożyjemy, zobaczymy. Człowiek uczy się, kurwa, całe życie, Archibald - mówi Mickey. Nie chce być niegrzeczny; słówko na „k” jest dla niego po prostu jak wypełniacz, taki jak fasola czy groch, i Mickey nie może się powstrzymać. - Uczymy się, kurwa, całe życie. I powiem ci, że jeśli coś z tego, co tu dziś powiedzą, przekona mnie, że mój Jimmy może nie mieć syfów na tej swojej gębie, co wygląda jak powierzchnia pieprzonego Księżyca, to jestem nawrócony na nową wiarę, Arch, mówię ci. Nie mam, kurwa, bladego pojęcia, co jakaś mysz ma wspólnego ze skórą Yusufów, ale powiadam ci, powierzyłbym życie temu synowi Ick-balla. Mam dobre przeczucia co do tego chłopca. Wart tuzina takich jak jego brat - dodaje Michael, przezornie zniżając głos, bo Sam siedzi tuż za nimi. - Tuzina, słowo daję. Jak on, kurwa, kombinował, co? Już ja bym wiedział, którego odesłać do starego kraju. Nie bój nic. Archie wzrusza ramionami. - To była trudna decyzja. Mickey krzyżuje ręce na piersiach i mówi drwiąco: - Nie wierz w to, bracie. Albo masz racje, albo nie. I jak tylko sobie to uświadomisz, Arch, twoje życie staje się nagle, kurwa, o wiele łatwiejsze. Zapamiętaj moje słowa. Archie zapamiętuje słowa Mickeya z wdzięcznością, dodając je do innych mądrości, jakimi obdarzyło go hojnie to stulecie. Albo masz rację, albo jej nie masz. Skończyła się złota era bonów śniadaniowych. Święta racja. Orzeł czy reszka? - O, a co to? - mówi Mickey, szczerząc zęby. - Zaczynamy. Jakieś poruszenie. Mikrofon działa. Raz-dwa, raz-dwa.”Wygląda na to, że face-cik zaczyna. ... i praca ta jako pionierska zasługuje na to, żeby łożyć na nią ze społecznych pieniędzy, zasługuje też na uwagę społeczeństwa, a każdy racjonalnie myślący człowiek przyzna, że jej znaczenie czyni nieważnymi wszelkie zastrzeżenia, jakie wysunięto pod jej adresem. Jedyne, czego nam potrzeba, to... Jedyne, czego nam potrzeba, myśli Joshua, to usiąść bliżej stołu. Typowe gówniane planowanie Crispina. To Crispin wybrał miejsca w największym gąszczu, żeby członkowie LOS-u mogli wymieszać się z tłumem i w ostatniej chwili naciągnąć kominiarki, ale cały ten zasrany pomysł opierał się na założeniu, że będzie tu przejście między krzesłami przez środek sali, którego to przejścia nie ma. Teraz będą musieli przepychać się niezdarnie ku bocznym przejściom, jak terroryści szukający swoich miejsc w kinie, spowolniając przebieg całej operacji w momencie, kiedy wszystko polega na pieprzonej szybkości i szoku. Josh ma już powyżej uszu tego wszystkiego. Taki zawiły i absurdalny plan - wszystko dla większej chwały Crispina. Crispin chce zrobić wokół siebie trochę szumu. Crispin chce trochę powywijać bronią. Crispin demonstruje zagrania d la Jack Nicholson dla pustego dramatycznego efektu. FANTASTYCZNE. Josh ma tylko powiedzieć: „Tato, bardzo cię proszę, daj im to, czego chcą”, choć w głębi duszy wyobraża sobie, że będzie miał jakiś margines na improwizację: „Bardzo cię proszę, tato. Jestem taki, kurwa, młody. Chcę żyć. Daj im to, czego chcą, na litość boską. Przecież to tylko mysz... Jestem twoim synem”. A potem może jakieś lipne omdlenie w reakcji na wystrzał z lipnego pistoletu, gdyby ojciec się zawahał. Cały plan opiera się na takich gównianych podstawach, że aż cuchnie. Ma jednak wypalić (tak powiedział Crispin), takie numery zawsze wychodzą. Ale Crispin, spędziwszy tyle lat w królestwie zwierząt, jest jak Mowgli: nie ma pojęcia o motywach, jakimi kierują się ludzie. I wie więcej o psychologii borsuka, niż będzie kiedykolwiek wiedział o rym, co się dzieje w mózgu Chalfena. Tak więc, patrząc na Marcusa z jego wspaniałą myszą, Marcusa celebrującego wielkie osiągnięcie swego życia - i być może całej jego generacji - Joshua nie może się opędzić od przewrotnej myśli, że być może Crispin i cała organizacja kompletnie się mylą. Ze wszystko fantastycznie spieprzyli. Że nie docenili potęgi chalfenizmu i jego nadzwyczajnego sojuszu z tym, co racjonalne. Bo jest całkiem możliwe, że jego ojciec nie ocali po prostu i bez cienia refleksji tego, co kocha, jak uczyniłby cały ten plebs. Całkiem możliwe nawet, że miłość w ogóle nie wchodzi tu w grę. I już sama myśl o tym sprawia, że na twarzy Joshui pojawia się uśmiech. * -... i chciałbym podziękować wszystkim, a zwłaszcza rodzinie i przyjaciołom, którzy poświęcili wieczór sylwestrowy... chciałbym wszystkim podziękować za to, że są tu, u początków tego, co, chyba wszyscy się z tym zgodzą, jest niezwykle ekscytującym projektem, nie tylko dla mnie i innych badaczy, ale dla dużo szerszych... Marcus zaczyna, a Millat widzi, jak bracia ze SROM-u wymieniają spojrzenia. Dają sobie jeszcze jakieś dziesięć minut. Może piętnaście. Czekają na sygnał Abdula- Colina. Postępują zgodnie z instrukcją. Millat ze swojej strony ignoruje instrukcje, w każdym razie te przekazywane z ust do ust albo wypisywane na karteczkach. Jego instrukcją jest imperatyw ukryty w genach, a zimna stal w wewnętrznej kieszeni jest odpowiedzią na to, czego od dawna się od niego domagano. Jest w głębi duszy Mangalem Pandę. I ma bunt we krwi. Jeśli chodzi o stronę praktyczną, nie było to nic wielkiego; dwa telefony do chłopaków z dawnej paczki, milcząca umowa, trochę pieniędzy SROM-u, podróż do Brixton i myk! - już trzyma rzecz w garści, cięższą niż sobie wyobrażał, ale skądinąd wcale nie taką znów zaje-bistą. Ma wręcz wrażenie, że to coś znajomego. Przypomina sobie wybuch malej bomby w samochodzie, którego był świadkiem przed laty w irlandzkiej części Kilburn. Miał zaledwie dziewięć lat, szedł ulicą z Samadem. Ale podczas gdy Samad był wstrząśnięty, naprawdę wstrząśnięty, on, Millat nawet nie mrugnął. Był z tym obznajmiony. Absolutnie go to nie ruszało. Bo nie ma już dlań żadnych obcych mu rzeczy ani zdarzeń, tak jak nie ma nic świętego. Wszystko jest swojskie. Wszystko pokazują w telewizji. A więc dotykanie zimnego metalu, odczuwanie po raz pierwszy jego chłodu na skórze nie było niczym nadzwyczajnym. A kiedy coś przychodzi z łatwością, kiedy wszystko zaskakuje na swoje miejsce bez wysiłku, kusi człowieka, by użyć słowa „los”. Fatum. Które ma dla Millata pewne cechy telewizyjne: płynna, nieprzerwana opowieść, napisana, zainscenizowana i wyreżyserowana przez kogoś innego. Naturalnie teraz, kiedy znalazł się już tutaj, zaćpany i wystraszony, kiedy nie jest to już takie proste i Millat czuje się tak, jakby ktoś włożył mu do kieszeni marynarki jakieś pieprzone groteskowe kowadło - teraz widzi ogromną różnicę pomiędzy telewizją i życiem i odbiera to jak kopa w krocze. Konsekwencje. Ale nawet kiedy myśli o tym, jego wyobraźnia musi odwołać się do filmów (bo w odróżnieniu od Samada czy Mangala Pandę nie brał udziału w wojnie, nigdy nie widział akcji bojowej, nie ma na podorędziu żadnych analogii ani historyjek, które mógłby przywołać); przypomnieć sobie Ala Pacino w pierwszym Ojcu chrzestnym, skulonego w restauracyjnej toalecie (tak jak kulił si? Pandę w koszarach) i rozważającego przez chwilę, co to oznacza wypaść z toalety i rozwalić dwóch facetów siedzących przy nakrytym kraciastym obrusem stole. I Millat sobie przypomina. Przypomina sobie, jak latami przewijał i oglądał w nieskończoność na stop-klatce i na zwolnionych obrotach tę scenę. Przypomina sobie, że bez względu na to, na jak długo zatrzymywało się migawkową scenę refleksji Pacina, jak często analizowało się cień wątpliwości przemykający przez jego twarz, w końcu robił on zawsze to, co zaplanował, nie co innego. * -... i kiedy weźmiemy pod uwagę czysto ludzkie znaczenie tej technologii... która okaże się, jestem o tym przekonany, równie wielkim odkryciem jak odkrycia fizyków: teoria względności, mechanika kwantowa... kiedy uwzględnimy możliwości wyboru, jakie nam ona daje... nie pomiędzy niebieskimi a piwnymi oczami, ale pomiędzy oczami ślepymi a widzącymi... Ale Irie jest teraz przekonana, że są rzeczy, których nie wykryje ludzkie oko, nawet przez lupę, lornetkę czy pod mikroskopem. Ona to wie, bo próbowała. Patrzyła najpierw na jednego, potem na drugiego i znów, to na jednego, to na drugiego - tyle razy, że zdawali się już nie mieć twarzy, tylko brązowe płaszczyzny z dziwnymi wypukłościami; było z nimi tak samo jak ze słowami, które wielokrotnie powtarzane tracą wszelki sens. Magid i Millat. Millat i Magid. Majlat. Milljid, Prosiła swe nienarodzone dziecko o jakiś znak, ale nie było odzewu. W jej głowie rozbrzmiewały słowa pieśni zasłyszane w domu Hortense - Psalm 63 - „... ciebie szukam. Ciebie pragnie moja dusza. Ciało moje omdlało z tęsknoty za tobą...” Było to jednak zbyt wygórowane żądanie. To wymagało cofnięcia się daleko, do korzeni, do tej najważniejszej chwili, kiedy plemnik spotyka jajeczko, kiedy jajeczko spotyka plemnik - w tak wczesnej fazie tej historii, że nie sposób tego prześledzić. Dziecka Irie nie da się nigdy dokładnie „umiejscowić” ani mówić o nim z jakąkolwiek pewnością. Pewne tajemnice pozostaną nierozwiązane. W swoich wizjach Irie widziała taki czas, niezbyt odległy, kiedy korzenie nie będą już miały znaczenia, bo nie będą mogły, bo nie będą musiały, bo będą zbyt długie, zbyt splątane i zaryte cholernie głęboko, zbyt głęboko w ziemię. Irie czeka na tę chwilę. - „Ten, co okaże męstwo, gdy śmierć zajrzy w oczy...” Od kilku minut w tle przemówienia Marcusa i trzasku migawek słychać było jeszcze jeden dźwięk (najczujniej wychwycił go Millat), nikły zaśpiew. Marcus stara się go zignorować i kontynuować wystąpienie, ale dźwięk staje się zbyt głośny. Mówca zaczyna robić pauzy, rozgląda się po sali, choć dźwięk dochodzi najwyraźniej skądś z zewnątrz. - „Niech wiernie i odważnie za swym Panem kroczy...” - O Boże - mruczy Clara, pochylając się do przodu, żeby powiedzieć coś mężowi na ucho. - To Hortense. To Hortense. Archie, musisz iść i zrobić z tym porządek. Proszę. Masz bliżej do przejścia. Ale Archie świetnie się bawi. Słuchając jednocześnie przemówienia Marcusa i komentarzy Mickeya, czuje się tak, jakby oglądał dwa programy telewizyjne naraz. Bardzo pouczające. - Poproś Irie. - Nie mogę. Ona siedzi w samym środku. Archie - mruczy, przechodząc na pobrzmiewające groźbą patois. - Nie możesz im pozwolić, żeby śpiewali przez całą imprezę! - Sam - mówi Archie, starając się nadać swemu szeptowi odpowiednią nośność. - Sam, idź ty. Przecież nawet nie chciałeś tu wchodzić. Idź. Znasz Hortense. Powiedz jej, żeby się uciszyła. Po prostu chcę wysłuchać tego do końca. To bardzo pouczające. - Z przyjemnością - syczy Samad, zrywając się gwałtownie z krzesła i nie racząc nawet przeprosić Neeny, której nadepnął na palec. - Chyba nie trzeba pilnować mi miejsca. Słysząc odgłosy zamieszania, Marcus, który ma za sobą jedną czwartą drobiazgowego opisu siedmioletniej przyszłości myszy, podnosi wzrok znad notatek i przerywa, żeby wraz z resztą publiczności odprowadzić wzrokiem wychodzącego. - Ktoś się chyba domyślił, że ta historia nie będzie miała happy endu. Na sali słychać śmieszek, po czym znów zapada cisza. Mickey szturcha Archibalda w bok. - No, teraz trochę lepiej - mówi. - Odrobina humoru zawsze trochę ożywia. Prosta ludzka mowa, no nie? Nie wszyscy kończyli cholerny Oksford czy Cambridge. Niektórzy z nas uczyli się... - Na Uniwersytecie Życia - zgadza się Archie, kiwając głową, bo uczęszczali tam obaj, choć w różnym czasie. - Nie ma lepszej szkoły. Na zewnątrz: Samad czuje, że jego determinacja, tak silna w chwili, kiedy zatrzaskiwały się za nim drzwi, słabnie w miarę zbliżania się do jehowitek, niezwykłych dam, które w liczbie dziesięciu, wszystkie w perukach, stoją na schodach przed instytutem i walą w swoje bębenki, jak gdyby chciały z nich wydobyć coś bardziej materialnego niż rytm. Śpiewają ile sił w płucach. Pięciu ochroniarzy już się poddało i nawet Ryan Topps robi wrażenie lekko zaszokowanego tym skleconym niczym potwór Frankensteina chórem i woli stać w pewnej odległości na chodniku, rozdając egzemplarze „Strażnicy” wśród wielkiego tłumu zmierzającego do Soho. - Czy mnie tam wpuszczą? - dopytuje się jakaś pijana dziewczyna, studiując uważnie przedstawiający niebo kiczowaty obrazek na okładce, i dołącza broszurkę do kompletu noworocznych ulotek reklamowych różnych klubów. - Czy obowiązują specjalne stroje? Zalękniony Samad trzykrotnie klepie Hortense w zgarbione jak u gracza w rugby plecy. Przywołuje cały zasób słów dostępnych Indusowi zwracającemu się do potencjalnie niebezpiecznej starszej pani z Jamajki (gdybypaniłaskawieproszęprzepraszamjeślitomożliweproszę-przepraszam - ćwiczy się takie rzeczy na przystankach autobusowych), ale bębenki nie milkną, kazoo buczy, cymbały brzęczą. Panie nie przestają skrzypieć swoimi bucikami, drepcząc na mrozie. A Hortense Bowden, zbyt stara, żeby maszerować, siedzi nieporuszona na swoim składanym krzesełku, czujnie tocząc wzrokiem po roztańczonej masie na Trafalgar Square. Między kolanami trzyma transparent z napi-sem: WYZNACZONY CZAS JEST BLISKI - Objawienie dane Janowi l, 3. - Pani Bowden? - mówi Samad, robiąc krok do przodu w przerwie między wersami. - Jestem Samad Iqbal. Przyjaciel Archibalda Jonesa. Hortense nie patrzy na niego ani nie zdradza w jakikolwiek sposób, że go rozpoznaje, więc Samad czuje się w obowiązku wejść głębiej w misterną siatkę ich wzajemnych powiązań. - Moja żona jest bliską przyjaciółką pani córki, bratanica mojej żony też. Moi synowie przyjaźnią się z... Hortense cmoka głośno. - Ja wiem, kim pan jesteś, człowieku. Znasz mnie pan i ja znam pana. Ale w tym momencie są tylko dwa rodzaje ludzi na świecie... - Zastanawialiśmy się tylko - wchodzi jej w słowo Samad, wyczuwając, że zanosi się na dłuższe kazanie, i chcąc je zdusić w zarodku - czy mogłyby panie grać trochę ciszej... jeśli tylko... Ale Hortense już go zakrzykuje, z zamkniętymi oczami, wzniesionymi ramionami, zaświadcza prawdzie na starą, jamajską modłę: -... dwa rodzaje ludzi: ci, którzy śpiewają na chwałę Panu, i ci, co odrzucają Boga, kiedy ich dusze są w niebezpieczeństwie. Odwraca się. Wstaje. Potrząsa wściekle swoim transparentem, jakby wygrażała pijanej hordzie przelewającej się wokół fontann na placu. Jakiś cyniczny fotoreporter, którego gazeta czeka na zapełnienie szóstej strony, prosi ją, żeby zrobiła to jeszcze raz. - Troszkę wyżej ten transparent, kochana - mówi, trzymając aparat w pogotowiu i przyklękając na jedno kolano w śniegu. - No, jeszcze bardziej wściekła mina, o tak! Cudownie! Jehowitki wytężają głosy, pieśń szybuje pod niebiosa. - „Ciebie szukam” - śpiewa Hortense - „Ciebie pragnie moja dusza. Ciało moje omdlało z tęsknoty za tobą w krainie suchej i wyczerpanej, w której nie ma wody...” Samad przygląda się temu wszystkiemu i stwierdza, zdziwiony, że właściwie wcale nie ma ochoty jej uciszać. Po części dlatego że jest zmęczony. Po części dlatego że jest stary. Ale przede wszystkim dlatego że on chętnie zrobiłby to samo, choć w czyimś innym imieniu. Wie, czego należy poszukiwać. Zna to poczucie suszy. Odczuwał to pragnienie, jakie dręczy człowieka na obcej ziemi - straszne, uporczywe - pragnienie, którego nie można ugasić do końca życia. Święta racja, myśli. Święta racja. * W środku: - Ale ja wciąż czekam, kiedy powie coś o skórze. Na razie nic nie słyszałem, a ty, Arch? - Nie, jeszcze nie. Myślę, że ma jeszcze sporo do powiedzenia, O rewolucyjnym znaczeniu odkrycia i takie tam... - Tak, oczywiście... Ale klient płaci, klient wymaga. - Chyba nie płaciłeś za wstęp? - Nie. Nie płaciłem. Ale mimo wszystko mam swoje oczekiwania. Zasada pozostaje ta sama, no nie? Oj, cicho... zdawało mi się, że usłyszałem słowo „skóra”. Mickey rzeczywiście usłyszał to słowo. Zapewne w kontekście bro-dawczaków na skórze. Marcus mówi o tym dobre pięć minut. Archie nie rozumie ani słowa. Ale pod koniec wywodu Mickey robi wrażenie zadowolonego, jakby uzyskał wszystkie informacje, o które mu chodziło. - O, teraz wiem, po co przyszedłem, Arch. To bardzo interesujące. Wielki przełom w medycynie. Ach, ci pieprzeni lekarze to prawdziwi cudotwórcy. -1 w tym - mówi Marcus - odegrał rolę zasadniczą i był niezastąpiony. Nie tylko osobiście mnie inspirował, ale stworzył solidne podwaliny mojej pracy, zwłaszcza w zapładniającym wyobraźnię wykładzie, który po raz pierwszy słyszałem w... Och, to piękne. Oddaje sprawiedliwość staruszkowi. I widać, że tamten jest miłe połechtany. Aż mu się łezka zakręciła w oku. Nie dosłyszałem nazwiska. No, ale to jednak miłe, że nie bierze całego splendoru na siebie. Choć z drugiej strony bez przesady. Z tego, co mówi teraz, można by wywnioskować, że ten staruszek zrobił właściwie wszystko. - Ja to kręcę - mówi Mickey, który myśli o tym samym. - Ale mu kadzi, co? Mówiłeś, zdaje się, że to ten Chalfen jest tu gwiazdą. - Może są wspólnikami w zbrodni - sugeruje Archie. -... przesyłając kopertę, kiedy zabrakło środków na finansowanie prac w tej dziedzinie i wyglądało na to, że projekt pozostanie w sferze fantastyki naukowej. Już choćby z tego powodu był prawdziwym do-brym duchem przedsięwzięcia. I pozostaje moim mentorem, którym jest już od dwudziestu lat... - Wiesz, kto jest moim mentorem? - pyta Mickey. - Muhammad Ali. Bez dwóch zdań. Zalety umysłu, zalety ducha, zalety ciała. Gość pierwsza klasa. Superzawodnik. Fighter. A kiedy powiedział, że jest największy, to nie ograniczył się do stwierdzenia, że jest największy. - Nie? - Nie, bracie - mówi z powagą Mickey. - Powiedział, że jest największym bokserem wszech czasów. Przeszłości, teraźniejszości, przyszłości. Ach, ten Ali: zna, sukinkot, swoją wartość. Zdecydowanie mój mentor. Mentor... myśli Archie. Jego mentorem był zawsze Samad. Oczywiście nie może tego powiedzieć Mickeyowi. Zabrzmiałoby to idiotycznie. Dziwacznie. Ale to prawda. Zawsze Sammy. Nawet gdy nadciągał koniec świata. Archie przez czterdzieści lat nigdy nie podjął bez niego żadnej decyzji. Stary, poczciwy Sam. Sam, przyjaciel na dobre i na złe. -... i jeśli można o kimś powiedzieć, że przypada mu lwia część zasług dla tego cudu, który mają państwo przed sobą, to jest tym kimś doktor Marc-Pierre Ferret. Niezwykły człowiek i wielki... Każda chwila rozgrywa się dwukrotnie: od wewnątrz i na zewnątrz - i są to dwie różne historie. Archie rozpoznaje nazwisko, mgliście je sobie przypomina, gdzieś tam w środku, ale w tym samym momencie już wykręca się na krześle, żeby zobaczyć, czy Samad wrócił na salę. Nie widzi go. Zamiast tego dostrzega Millata, który wygląda jakoś dziwnie. Zdecydowanie dziwnie. Kiwa się na krześle, więc Archie nie może napotkać jego wzroku, żeby zadać mu nieme pytanie: „Co z tobą, chłopcze?”. Oczy Millata utkwione są w czymś nieruchomo i kiedy Archie podąża za jego wzrokiem, natrafia na ten sam osobliwy widok: na starca płaczącego z dumy. Płaczącego czerwonymi łzami. I te łzy Archie rozpoznaje. Ale najpierw rozpoznaje je Samad. Kapitan Samad Miah, który właśnie wszedł bezszelestnie przez nowoczesne drzwi uruchamiane bezszmerowym mechanizmem. Kapitan Samad Miah, który zatrzymuje się na moment w progu, patrzy przez swoje szkła do czytania, i uświadamia sobie, że przez pięćdziesiąt lat był oszukiwany przez swego jedynego na świecie przyjaciela. Że fundament ich przyjaźni to nie solidny materiał, ale marcepan i bańki mydlane. Że Archibald Jones jest bardziej złożony, niż on sobie kiedykolwiek wyobrażał. Uświadamia sobie to wszystko w jednej chwili, niczym w kulminacji tandetnego hinduskiego musicalu. A potem z jakąś wstrętną satysfakcją dociera do podstawowej prawdy, do denouement dramatu: ten incydent zwiąże nas, starych chłopów, na następne czterdzieści lat. Jest to historia, która kończy wszelkie historie. Dar, który otrzymuje się wciąż od nowa. - Archibald! - Samad odwraca się od doktora i patrzy w stronę swojego porucznika, a z jego ust wydobywa się krótki, głośny, histeryczny śmiech; czuje się jak młoda mężatka, która doznaje olśnienia, idealnie rozszyfrowując małżonka akurat w chwili, kiedy wszystko między nimi się zmieniło. - Ty fałszywy, pieprzony sukinsyński oszuście, ty misa mata, bhain-chute, shora-batcha, syut morani, haraam jadda... Samad przechodzi na bezładny bengalski żargon, zaludniony barwnymi postaciami łgarzy, zboków pieprzących własne siostry, świńskich braci i sióstr, typów, co robią minetę własnym matkom... Ale wcześniej, a przynajmniej równocześnie z jego wybuchem, gdy ogłupiała publiczność patrzy na tego starego, brązowoskórego faceta wrzeszczącego na starego białego faceta w jakimś obcym języku, Archie wyczuwa, że dzieje się coś jeszcze, że w przestrzeni, w której się znajduje, nastąpiło jakieś ogólne poruszenie (zauważa młodych Indusów na końcu sali, ludzi siedzących obok Josha, Irie, która niczym sędzia na meczu tenisowym wodzi wzrokiem od Millata do Magida), i widzi, że Millat go ubiegnie, bo wykonuje gwałtowny ruch, zupełnie jak Mangal Pandę; Archie widział takie rzeczy w telewizji, widział także w rzeczywistości, i wie, co taki ruch oznacza, więc wstaje. I rzuca się do przodu. Gdy zatem pojawia się pistolet, Archie jest na miejscu, bez monety, która pomogłaby mu podjąć decyzję, zanim Samad zdoła go powstrzymać, bez żadnego alibi, jest między decyzją Millata i jego celem, jak ów ułamek sekundy pomiędzy myślą a mową, jak krótki - niczym błysk - przypływ wspomnień lub żalu. W pewnym miejscu w ciemnościach zatrzymali się w swoim marszu przez równinę i Archie pchnął doktora do przodu, ustawiając go tak, żeby móc go widzieć. - Stój - powiedział, kiedy doktor nieopatrznie wszedł w krąg światła księżyca. - Stój, cholera, w tym miejscu. Bo chciał widzieć zio ucieleśnione, zło w stanie czystym; doznać objawienia. Odczuwał potrzebę zobaczenia zła - żeby móc postępować według wcześniej powziętego planu. Ale doktor strasznie się kulił i wyglądał na wycieńczonego. Twarz miał zalaną jasnoczerwoną krwią, jakby już było po wszystkim. Archie nigdy nie widział człowieka tak zmiętego, tak całkowicie zeszmaconego. Francuz wyglądał tak, jakby zupełnie wypuścił wiatr z żagli. Archiego korciło, żeby mu powiedzieć, że wygląda tak, jak on, Archie, się czuje, bo jeśli istniał jakiś materialny ekwiwalent jego pulsującego bólu głowy i poalkoholowych mdłości, to stał on właśnie przed nim. Żaden z nich jednak nie przemówił; stali tylko przez chwilę, patrząc na siebie wzajemnie ponad nabitym karabinem. Archie odniósł dziwne wrażenie, że mógłby złożyć tego człowieka, zamiast go zabijać. Złożyć i wsunąć do kieszeni. - Niech pan posłucha, jest mi przykro - powiedział z desperacją po trzydziestu długich sekundach milczenia. - Wojna się skończyła. Osobiście nie mam nic przeciwko panu... ale mój przyjaciel, Sam... no, jestem w trudnym położeniu. Tak to wygląda. Doktor zamrugał oczami; robił wrażenie, jakby usiłował uspokoić oddech. W końcu powiedział czerwonymi od własnej krwi ustami: - Kiedy tu szliśmy... powiedział pan, że mogę błagać o życie...? Trzymając ręce założone na karku, wykonał ruch, jakby zamierzał paść na kolana, ale Archie potrząsnął głową i wystękał: - Wiem, co powiedziałem... ale nie ma... po prostu lepiej, jeśli... - wykonał gest imitujący naciśnięcie spustu i szarpnięcie karabinu. - Nie sądzi pan? To znaczy łatwiej... ogólnie biorąc. Doktor otworzył usta, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale Archie znów potrząsnął głową. - Nigdy dotąd tego nie robiłem i jestem trochę... podcięty, szczerze mówiąc... całkiem sporo wypiłem... a to wcale nie ułatwia... pan będzie mówił, a ja nic z tego nie zrozumiem, więc... Podniósł ramiona, aż znalazły się w jednej linii z czołem doktora, wycelował i zamknął oczy. Głos doktora podskoczył o oktawę wyżej. - Mogę zapalić? I właśnie w tym momencie wszystko się posypało. Tak jak w przypadku Mangala Pandę. Archie powinien był zastrzelić faceta na miejscu. Prawdopodobnie. Ale zamiast tego otworzył oczy i zobaczył, jak jego przyszła ofiara gmera w kieszeni na piersi i z trudem wyciąga pomiętą paczkę papierosów i pudełko zapałek. - Czy mogę? Proszę. Zanim... Archie wypuścił nosem całe powietrze, jakiego nabrał w płuca, żeby zabić człowieka. - Nie mogę odmówić ostatniemu życzeniu - powiedział, bo oglądał filmy. - Chce pan ognia? Doktor skinął głową. Archie potarł zapałkę, doktor pochylił się, żeby przypalić. - No dobrze, mów pan - powiedział Archie po chwili; nigdy nie potrafił się oprzeć chęci prowadzenia takich jałowych dyskusji. - Jeśli ma pan coś do powiedzenia, niech pan mówi. Nie będę tu tkwił całą noc. - Mogę mówić? Chce pan ze mną porozmawiać? - Nie powiedziałem, że będziemy rozmawiać - rzekł Archie szorstko. Taka właśnie była taktyka filmowych hitlerowców (a kto jak kto, ale Archie dobrze to wiedział; przez cztery pierwsze lata wojny oglądał w kółko filmy o hitlerowcach w kinie Odeon), zawsze próbowali wyjść z opresji, kołując człowieka gadaniną. - Powiedziałem tylko, że pan może mówić, a potem pana zabiję. - No tak, oczywiście. Doktor otarł twarz rękawem i spojrzał z zaciekawieniem na młodego żołnierza, chcąc się upewnić, czy ten mówi serio. - No więc panie... panie... - doktor zamilkł na sekundę z półotwartymi ustami, spodziewając się, że tu padnie jakieś nazwisko, ale Archie się nie odezwał. - A więc poruczniku, wygląda na to, że ma pan coś w rodzaju... moralnego dylematu. Archie nie wiedział, co znaczy słowo „dylemat”. Kojarzyło mu się z dylami i czymś matowym. Zdezorientowany, powiedział to, co zawsze mówił w takich sytuacjach. - Gadanie! - No tak. Tak... - powiedział doktor Sick, nabierając pewności siebie; minęła już cała minuta, a on wciąż żył. - Wydaje mi się, że jest pan w rozterce. Z jednej strony... nie wierzę, że chce mnie pan zabić. Archie nastroszył się. - Słuchaj no, słoneczko... - A z drugiej, przyrzekł pan swojemu nadgorliwemu przyjacielowi, że pan to zrobi. Ale jest jeszcze coś. Doktor bezwiednie pukał drżącym palcem w papierosa; Archie przyglądał się, jak popiół, prósząc niczym szary śnieg, opada mu na buty. - Z jednej strony ma pan obowiązek wobec... wobec swojej ojczyzny i musi pan dochować wierności temu, co uważa pan za słuszne. Z drugiej strony ja jestem człowiekiem. Mówię do pana. Oddycham i krwawię tak samo jak pan. I nie ma pan pewności, jakim właściwie jestem człowiekiem. Zna mnie pan tylko ze słyszenia. Rozumiem więc pański problem. - Ja nie mam żadnego problemu. To pan ma problemy, słoneczko. - A jednak, choć nie jestem pańskim przyjacielem, ma pan pewne obowiązki także wobec mnie, bo jestem człowiekiem. Myślę, że stanął pan wobec konfliktu tych różnych powinności. Uważam, że znalazł się pan w bardzo interesującej sytuacji. Archie postąpił krok do przodu; trzymał teraz lufę karabinu tuż przy skroni doktora. - Skończył pan? Doktor próbował odpowiedzieć „tak”, ale tylko się zająknął. - To dobrze. - Chwileczkę! Bardzo proszę. Czy zna pan Sartre’a? Archie westchnął, zniecierpliwiony. - Nie, nie, nie - nie mamy żadnych wspólnych znajomych ani przyjaciół - i to na pewno, bo ja mam tylko jednego przyjaciela i on nazywa się Ick-ball. Pan posłucha, muszę pana zabić. Jest mi przykro z tego powodu, ale... - To nie przyjaciel. Filozof. Sartre. Monsieur]. P. - Kto? - zapytał zdenerwowany Archie podejrzliwie. -”Wygląda mi na jakiegoś Francuza. - Bo on jest Francuzem. Wielkim Francuzem. Poznałem go w 1941 roku, kiedy siedział w więzieniu. Podczas naszego spotkania przedstawił mi problem podobny, jak sądzę, do pańskiego. - Mów pan - powiedział Archie powoli. Prawdę mówiąc, przydałaby mu się jakaś pomoc. - Problem polegał na tym - ciągnął doktor, próbując zapanować nad przyśpieszonym oddechem i pocąc się tak, że w zagłębieniach obojczyków zebrały mu się dwie małe kałuże - że pewien młody francuski student musiał opiekować się chorą matką w Paryżu, ale jednocześnie powinien był udać się do Anglii, aby stamtąd pomagać ruchowi oporu w walce z nazistami. No i, pamiętając, że są różnego rodzaju powinności - powinno się na przykład łożyć na cele dobroczynne, ale nie za-wsze się to robi, bo jest to swego rodzaju ideał, ale nie przymus-a więc pamiętając o tym, co powinien był zrobić? Archie skrzywił się ironicznie. - Cholernie głupie pytanie. Pan się zastanowi. - Mówiąc, gestykulował tak, że lufa odsunęła się od głowy doktora i teraz stukała jego samego w skroń. - W ostatecznym rozrachunku wybierze to, na czym bardziej mu zależy. Albo kocha ojczyznę, albo swoją staruszkę. - Ale co, jeśli zależy mu w równym stopniu na tym i na tym? To znaczy na ojczyźnie i na „staruszce”? Co, jeśli jego obowiązkiem jest i to, i to? Archie pozostawał niewzruszony. - No to powinien wybrać jedno i jakoś z tym żyć. - Ten Francuz był podobnego zdania - powiedział doktor, usiłując się uśmiechnąć. - Jeśli żaden z imperatywów nie może przeważyć, wybierz jeden i, jak to pan powiedział, żyj z tym jakoś. Człowiek w końcu kreuje sam siebie. I jest odpowiedzialny za to, co stworzy. - No tak. Koniec rozmowy. Archie stanął w rozkroku, zaparł się, przygotowany na kopnięcie kolby - i jeszcze raz podniósł karabin. - Ale... ale pomyśl proszę, przyjacielu, spróbuj się zastanowić - doktor padł na kolana, wzniecając obłok kurzu, który wzbił się i opadł jak westchnienie. - Wstawaj - powiedział zdławionym głosem Archie, przerażony widokiem strużek krwi płynącej z oczu doktora, ręki czepiającej się jego nogi i ust, które przywarły do jego buta. - Proszę, nie trzeba... Doktor podjął go pod kolana. - Pomyśl, proszę, wszystko się może zdarzyć... mogę jeszcze odkupić swoje winy... albo ty możesz się mylić - twoja decyzja może powrócić do ciebie, jak decyzja Edypa wróciła do niego w postaci straszliwego okaleczenia! Nie możesz mieć pewności! Archie chwycił doktora za chude ramię, podniósł go jednym szarpnięciem i zaczął wrzeszczeć: - Słuchaj, facet. Wkurzyłeś mnie teraz. Ja nie jestem żadną cholerną wróżką. O ile mi wiadomo, jutro może być koniec świata. A ja muszę to zrobić dziś. Sam na mnie czeka. Proszę - dodał po chwili, bo ręce zaczęły mu się trząść i czul że słabnie w swym postanowieniu. - Przestań gadać. Ja nie jestem wróżką. Ale doktor znów osunął się na kolana, bezwładnie jak kukła. - Nie... nie... nie jesteśmy wróżkami. Nigdy bym nie pomyślał, że zginę z ręki dziecka... Pierwszy List do Koryntian, rozdział trzynasty, werset ósmy:... „bo jeśli są proroctwa, przeminą; jeśli języki, ustaną, jeśli wiedza, wniwecz się obróci. Bo cząstkowa jest nasza wiedza i cząstkowe nasze prorokowanie. Lecz gdy nastanie doskonałość, to, co cząstkowe, przeminie”. Ale kiedy nastanie doskonałość? Jeśli chodzi o mnie, jestem już zmęczony czekaniem. To takie straszne wiedzieć tylko część. Straszną jest rzeczą nie móc osiągnąć doskonałości, ludzkiej doskonałości, kiedy to takie łatwe. - Doktor podniósł się z kolan i wyciągnął ręce do Archiego, ale ten cofnął się o krok. - Gdybyśmy tylko mieli odwagę podjęcia decyzji, które muszą być podjęte... wyboru pomiędzy tymi zasługującymi na zbawienie a całą resztą... Czy to zbrodnia pragnąć... - Proszę... proszę - powtarzał Archie, zawstydzony tym, że płacze, nie krwią, jak doktor, ale wielkimi jak groch, przezroczystymi i słonymi łzami. - Nie ruszaj się. Przestań mówić. Proszę. - Myślę o tym przewrotnym Niemcu, Friedrichu. Wyobraź sobie świat bez początku i bez końca, chłopcze. - Wypluł to ostatnie słowo i zamieniło się ono natychmiast w złodzieja, który zakłócił panującą równowagę sił, kradnąc ich resztki, jakie pozostały jeszcze w Archiem i rzucając je na wiatr. - Wyobraź sobie, jeśli potrafisz, że wszelkie zdarzenia powtarzają się nieustannie, rozgrywają się w nieskończoność, tak jak to było zawsze... - Stój tam, gdzie stoisz, kurwa! - Wyobraź sobie tę wojnę, jak powtarza się tysiące razy... - Nie, dzięki - powiedział Archie, dławiąc się łzami. - Wystarczy ten pierwszy raz. - Ja nie mówię serio. To test. Tylko ci, którzy są dostatecznie silni i pozytywnie nastawieni do życia, którzy je afirmują - nawet jeśli wszystko miałoby się bez przerwy powtarzać - mają wszystko, czego potrzeba, żeby móc znieść najgorszą ciemność. Ja widzę te rzeczy, które zrobiłem, widzę, jak powtarzają się w nieskończoność. Jestem jednym z tych, którzy są silni. Ale ty do nich nie należysz... - Przestań mówić, błagam, bo nie mogę... - Od twojej decyzji zależy, Archie - powiedział doktor Sick, zdradzając się z tym, że od samego początku zna imię chłopca i czekał tylko, żeby wykorzystać tę wiedzę w chwili, gdy da to najmocniejszy efekt - czy będziesz mógł patrzeć, jak to, co teraz zrobisz, powtarza się bez przerwy przez całą wieczność. Zniesiesz to? - Mam monetę! - zawołał, wręcz wrzasnął z radością Archie, bo właśnie sobie przypomniał, że ją ma. - Mam monetę! Doktor Sick wyglądał na zdezorientowanego; przestał iść w jego stronę. - Ha! Mam monetę, ty sukinsynu. Ha! Niech cię diabli! Jeszcze jeden krok. Ręce wyciągnięte, dłonie odwrócone wewnętrzną stroną na wierzch, niewinne. - Nie zbliżaj się. Stój tam, gdzie stoisz. Dobrze. Tak właśnie zrobimy. Dość gadania. Odstawię karabin tutaj... powoli... o, tak. - Archie przykucnął i położył karabin na ziemi, prawie dokładnie pomiędzy nimi. - Żebyś wiedział, że możesz mi zaufać. Ja dotrzymuję słowa. A teraz rzucę tę monetę. I jeśli będzie orzeł, zabiję cię, - Ale... - zaczął doktor Sick i Arenie po raz pierwszy zobaczył coś na kształt prawdziwego strachu w jego oczach, takiego samego strachu, jaki on odczuwał cały czas z taką intensywnością, że niemal odbierało mu mowę. - A jeśli reszka, to nie zabiję. Nie, nie chcę o tym rozmawiać. Nie jestem, prawdę mówiąc, wielkim myślicielem. To najlepsze wyjście, jakie mogę zaproponować. No więc rzucam! - Moneta wystrzeliła w górę i zamigotała, jak to zawsze czynią monety w idealnym świecie, na przemian błyskając i gasnąc tyle razy, że wystarczy tego, żeby człowieka zahipnotyzować. W pewnej fazie triumfalnego wzlotu zaczęła zataczać łuk, potem dziwnie zboczyła i Archibald uprzytomnił sobie, że pieniążek nie wraca, ale leci gdzieś daleko, bardzo daleko za niego, więc odwrócił się, żeby zobaczyć, jak moneta ląduje w piachu. Schylał się właśnie, żeby ją podnieść, kiedy huknął strzał i Archie poczuł piekielny ból w prawym udzie. Spojrzał w dół. Krew. Pocisk przeszedł na wylot, nie naruszając kości, ale w nodze pozostał odłamek, który utkwił głęboko w ciele. Ból był dojmujący i jednocześnie dziwnie nierealny. Archie odwrócił się, żeby spojrzeć na doktora Sieka, zgiętego w pół, z karabinem zwisającym bezwładnie w prawej ręce. - DlaczegoŚ to zrobił, do kurwy nędzy? - zawołał z wściekłością, wyrywając doktorowi karabin gwałtownie i jednocześnie bez wysiłku. - Jest reszka. Widzisz? Jest reszka. Patrz. Reszka. To była reszka! * A więc Archie znajduje się tam, na trajektorii lotu pocisku, ma 2a chwilę zrobić coś niezwykłego, nawet jak dla telewizji: po raz drugi ocalić życie temu samemu człowiekowi i to w sposób wcale nie bardziej sensowny niż za pierwszym razem. Strasznie grząska sprawa, ten numer z ocalaniem życia. Cata sala patrzy ze zgrozą, jak pocisk trafia w udo, prosto w kość udową, jak Archie wykonuje nieco teatralny piruet i pada prosto na szklaną gablotę z myszą. Odłamki szkta zasypują całą scenkę tego kabaretu. Co za widowisko! Gdyby to było w telewizji, usłyszelibyśmy w tym miejscu solo saksofonu i pojawiłyby się napisy końcowe. Ale najpierw finał. Bo wydaje się, że bez względu na to, co o tym sądzicie, musi zostać odegrany, nawet jeśli, podobnie jak w przypadku odzyskania niepodległości przez Indie czy Jamajkę, podpisywania traktatów pokojowych lub przybijania statków pasażerskich do portu, koniec jest po prostu początkiem jeszcze dłuższej historii. Ta sama reprezentatywna grupa, która wybierała kolory do tej sali, dywan, krój czcionek do plakatów, bez wątpienia postawiłaby krzyżyk w okienku, przy którym jest pytanie, czy chcą obejrzeć rzecz do końca... Pewnym określonym składem charakteryzuje się też grupa ludzi, którzy chcieliby usłyszeć zeznania naocznych świadków, rozpoznających w napastniku równie często Magida jak Millata, przesłuchać mylące zapisy, obejrzeć nagrane na kasetach wideo zeznania niechętnej do ich składania ofiary i zainteresowanych rodzin i poznać wszystko to, co tak zagmatwało sprawę, że sędzia dał za wygraną i skazał na czterysta godzin prac społecznych obu bliźniaków, oni zaś przepracowali je oczywiście przy realizacji nowego ogrodniczego projektu Joyce, wielkiego milenijnego parku na nabrzeżu Tamizy... Czy to rzeczywiście młode, wykształcone kobiety w wieku od osiemnastu do trzydziestu dwóch lat chciałyby zdobyć siedem lat później amatorską fotkę Irie, Joshui i Hortense siedzących na plaży nad Morzem Karaibskim (bo Irie i Joshua zostali w końcu kochankami; nie da się zbyt długo unikać przeznaczenia), podczas gdy nieposiadająca „ojca” córeczka Irie wysyłała czułe pocztówki do złego wujka Millata i dobrego wujka Magida, wolna jak Pinokio odcięty od ojcowskich sznurków? I czy możliwe, że to głównie kryminaliści i starsi ludzie robili zakłady, kto wygra w blackjacka, w którego grali Alsana i Samad, Archie i Clara u O’Connella trzydziestego pierwszego grudnia 1999, tego historycznego wieczoru, kiedy Abdul-Mickey otworzył wreszcie podwoje swego lokalu dla kobiet? Opowiadanie takich i podobnych bajek byłoby jednak upowszechnianiem mitu, wrednego kłamstwa, że przeszłość jest zawsze pełna napięcia, a przyszłość doskonała. A tymczasem Archie wie, że tak nie jest. I że nigdy tak nie było. Byłoby jednak rzeczą interesującą przyjrzeć się najpierw (przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji) sytuacji bieżącej i dokonać podziału gapiów na dwie grupy: na tych, których wzrok spoczął na krwawiącym mężczyźnie leżącym bezwładnie na stole, i na tych, którzy śledzili ucieczkę małej, brązowej, zbuntowanej myszy. Archie na przykład obserwował mysz. Patrzył, jak stworzonko zastyga na sekundę z zadowoloną miną, jakby tego właśnie się spodziewało. Patrzył, jak czmycha, przebiegając przez jego rękę. Patrzył, jak gna po stole, wymykając się tym, którzy próbują je przygwoździć. Widział, jak zeskakuje ze stołu i znika w wywietrzniku. Wiej, bracie! - zawołał w duchu. Zadie Smith (ur. 1975 r), córka imigrantki z Jamajki i Anglika, mieszkająca w Londynie. Opublikowane w 25. roku życia Biale zęby przyniosły jej uznanie krytyki i czytelników. Książka zdobyła wiele nagród (m.in. The Guardian First Book Award, Whitbread Prize), została przetłumaczona na 25 języki, a jej nakład w Wielkiej Brytanii przekroczył milion egzemplarzy. Jeden z najgłośniejszych i najbardziej zadziwiających debiutów ostatnich lat. Pełna epickiego rozmachu powieść o losach trzech rodzin - imigrantów i Anglików - mieszkających w Londynie. Bohaterami powieści są: Archie, czterdziestosiedmioletr Anglik, życiowy nieudacznik, który wszelkie decyzje podejmuje, rzucając monetę; przybyły z Bangladeszu Samad, który walcząc z własnymi słabościami, za wszelką cenę stara się zachować religijną tożsamość; zwariowany naukowiec Marcus Chalfen, pracujący l nad projektem o szumnej nazwie Mysz Przyszłości ©, | ich żony, przyjaciele i dzieci... Misterna, przemyślana w każdym szczególe konstrukcja, jędrny, „buzujący” język oraz znakomicie nakreślone, wyraziste postaci sprawiają, że Biale zęby czyta się jednym tchem. W powieściowym mikroświecie jak w lustrze odbijają się najważniejsze zagadnienia współczesności: problem tolerancji, asymilacji, fundamentalizmu i manipulacji genetycznych. Młoda autorka znalazła na mówienie o tych sprawach własny sposób - z pozoru bardzo zabawny, chwilami wręcz groteskowy - w istocie zaś dojrzały i mądry. „Ta książka to zdumiewająco dojrzały debiut, zabawny i poważny, a autorka ma wyrazisty, rozpoznawalny styl rasowego pisarza. Czytałem Białe zęby z ogromną j przyjemnością i sporym uznaniem. To powieść z pazurem”. Salman Rushdie