Przekład: MAREK SOCZOWKA NAJEŹDŹCY BŁĘKITNEGO WYMIARU Tytuł oryginału: Invaders of the Sky-blue Dimension Ilustracja na okładce: LUIS ROYO Opracowanie graficzne: JACEK KRYSZTOPOWICZ PIOTR CZECHOWSKI Copyright © 1992 by Jad Anderson For the Polish translation Copyright © by Wydawnictwo Andor For this Polish edition Copyright © by Wydawnictwo Andor Żadna część tej książki nie może być kopiowana bez pisemnej zgody właściciela praw autorskich i praw do tłumaczenia Spis treści ? Część pierwsza: SATELITA Prolog Satelita 9 Rozdział I Sto milionów lat później 15 Rozdział II Tajemnicza istota 21 Rozdział III Przywrócony do życia 25 Rozdział IV Wymarły świat 31 Rozdział V Wieczność śmierci 37 Część druga: PLANETA PODWÓJNEGO UKŁADU Rozdział VI Pod błękitnym słońcem 45 Rozdział VII Tajemnicze kości 55 Rozdział VIII Niewidzialny przeciwnik 67 Rozdział TY Część trzecia: MIESZKAŃCY DRUGIEJ PLANETY Rozdział X Kosmiczny rozbitek 93 Rozdział XI Spotkanie z Trojnogimi 101 Rozdział XII Przejście w błękitny wymiar 113 Rozdział XIII Bitwa z Yargami 125 Rozdział XIV Więźniowie morza 137 Część pierwsza SATELITA Prolog i Satelita Ciało Imperatora Teriana XV zamknięte w kosmicznej kapsule, krążyło wokół Valerii w nieskończonej podróży, oddalone od macierzystej planety około dwudziestu tysięcy kilometrów. Tylko próżnia kosmiczna mogła uchronić zwłoki starego władcy przed ostatecznym rozkładem—jego długoletnie badania wykazały to ponad wszelką wątpliwość. Już od czasów Balgeha IV szukano sposobu ochrony swoich zmarłych przed niszczącym działaniem czasu. Wspaniała sztuka balsamowania zwłok, rozwinięta przez ludzi sprzed zjednoczenia Valerii, została na zawsze zapomniana przez nowych ludzi ery przemysłowej. Jednak nawet balsamy —jak twierdził Terian — okazałyby się bezskuteczne w obliczu milionów lat: ostateczny rozkład ciał tak zabezpieczonych, byłby tak samo pewny, jak w przypadku ich spalenia zaraz po zgonie. Terian szukał środków pozwalających na zachowanie ciała na zawsze w doskonałym stanie. W końcu jednak doszedł do wniosku, że na Valerii nie ma rzeczy niezmien- nych — a jedynie tymczasowo ustalone. Przez cały czas, w którym poszukiwał sposobów konserwacji był skazany na niepowodzenie. Wszelkie substancje na Valerii są zbudowane z atomów, które ciągle się łączą i rozpadają, ale same nigdy nie niszczeją. Można zapalić zapałkę, ale jej atomy pozostaną niezmienione, ulatując z dymem, przechodząc w dwutlenek węgla, popiół i kilka prostych substancji. Terian uznał, że niemożliwe jest uzyskanie sukcesu w próbach zastosowania jednego układu atomów — na przykład balsamu konserwującego lub innej mikstury — dla zabezpieczenia przed rozkładem innego układu atomów, jakim jest ciało, gdy wszystkie struktury zbudowane z atomów podlegają zmianom, jakkolwiek powolne by te zmiany nie były. Wydawało się zatem, że stary władca pożądał rzeczy niemożliwej, sposobu przechowywania martwego ciała do końca czasu, do dnia, w którym Valeria powróci do słońca, z którego się narodziła. Wreszcie jednak, pewnego dnia, zupełnie nagle przyszła mu do głowy odpowiedź na pytanie, które od tak długiego czasu zajmowało jego umysł, zdumiewając go niezwykłymi możliwościami, które przed nim otwierała. Zamknie oto swoje ciało w rakiecie i wystrzeli w kosmos, aby stało się satelitą Valerii dokąd ta będzie istnieć. Każda substancja wyrzucona w kosmos — rozmyślał Terian — czy to organiczna czy nie, będzie istnieć wiecznie. Wyobraził sobie swoje zwłoki zamknięte w pojeździe kosmicznym, odlatujące w nieskończoną przestrzeń. Pozostałby w doskonałym stanie, podczas gdy na Valerii miliony pokoleń żyłyby i umierały, a ich ciała rozsypywałyby się w proch zapomnianej przeszłości. Pozostałby nie zmieniony do dnia, w którym jego cywilizacja zginie w rzednącej, lodowatej atmosferze, pod blednącym słońcem, umierającego świata. Jego ciało byłoby wtedy tak samo całe i doskonale zachowane w kosmicznym pojemniku, jak w tym dawno zapomnianym dniu, gdy opuściło Yalerię. Cóż za wspaniała idea! Pozostało jeszcze kilka wątpliwości i wiele niewiadomych. Co będzie, jeśli jego pogrzebowa rakieta wyląduje na jakiejś innej planecie lub przyciągnięta potężną grawitacją słońca wpadnie w płonące objęcia wielkiej kuli ognia? A jeśli pojazd wyleci poza granice układu słonecznego i — dryfując przez miliony lat po nieskończonych morzach kosmicznej przestrzeni — wleci w układ jakiejś innej gwiazdy tak, jak meteory często odwiedzające nasz układ? Może wówczas uderzyć w którąś z planet, albo w samą gwiazdę, może wreszcie zostać pochwycony przez jakieś ciało niebieskie i zostać jego satelitą. W tym miejscu przyszedł Terianowi do głowy pomysł uczynienia swojej rakiety stałym satelitą Valerii i natychmiast został włączony do jego planu. Wystarczyło obliczyć ilość paliwa potrzebną do wyniesienia rakiety na tyle daleko od Valerii, żeby nie spadła z powrotem na jej powierzchnię i jednocześnie na tyle blisko od niej, żeby przyciąganie Valerii nie pozwoliło pojazdowi opuścić układu słonecznego. Podobna księżycowi, rakieta pozostałaby na zawsze, na orbicie. Wybrana orbita była oddalona od planety o sto tysięcy kilometrów. Jedynym problemem zdawały się być wielkie meteory pędzące przez kosmos z wielkimi prędkościami. Terian przezwyciężył jednak tę przeszkodę i wyeliminował możliwość spotkania z tymi gwiezdnymi niszczycielami. W rakiecie został zainstalowany generator magnetycznych fal, które odchylały tor wszelkich meteorytów zbliżających się zbytnio do kosmicznego podróżnika. Podstarzały Terian przygotował się na każdą ewentualność, po czym postanowił odpocząć od swoich trudów, radując się z góry ich zdumiewającymi, niezrównanymi wynikami. Jego ciało nigdy nie ulegnie rozkładowi, a jego kości nie rozsypią się w proch Valerii, z którego wszyscy Valerianie powstali i do którego muszą powrócić. Pozostanie przez miliony lat doskonale zachowane, nietknięte przez rękę czasu, który mogą wyobrazić sobie tylko astronomowie i geologowie. Po śmierci Teriana jego następca i spadkobierca, wypełnił ostatnie życzenia i instrukcje starego władcy. Ciało Teriana zostało wysłane w wieczną pielgrzymkę w rakiecie, którą on sam zbudował. Następca zatrzymał tę tajemnicę na zawsze dla siebie. Od tego czasu minęło wiele pokoleń. Stopniowo ludzkość wymierała, znikając wreszcie całkowicie z powierzchni Valerii, gdzie zastąpiły ją inne formy życia, które same z kolei ginęły, gdy minął ich czas. Lata piętrzyły się w stulecia, millenia, wreszcie miliony, a Imperator Terian XV ciągle trzymał swą samotną wartę wokół Valerii, stopniowo przybliżając się do niej, poddając się opornie potężnemu przyciąganiu. Sto milionów lat od dnia startu, rakieta krążyła około dwudziestu tysięcy kilometrów ponad powierzchnią planety, zaś martwy glob zbliżał się stopniowo do stygnącego słońca, którego mętna, czerwona kula pokrywała teraz znaczną część nieba. Podobnie do Valerii, która powoli opadała w kierunku słońca, księżyc krążył coraz bliżej swej macierzystej planety, świecąc jak wielki klejnot na nocnym niebie. Rakieta ze szczątkami Imperatora Teriana XV kontynuowała swą samotną, nieskończoną podróż wokół wielkiej kuli Valerii, która w ogóle przestała się kręcić, wystawiając stale tę samą półkulę ku umierającemu słońcu — kosmiczna trumna w żałobnym orszaku błyszczących gwiazd, w spowijającej ją całunem wiecznej ciszy, kosmicznej przestrzeni. Samotna — o ile czasem nie przeleciał obok z wielką prędkością meteoryt w bezcelowej podróży przez próżnię, wędrując pomiędzy odległymi światami. Czy satelita będzie podążał swoją trasą do końca świata, czy generator skończy pracę po tylu eonach, czyniąc rakietę ofiarą pierwszego większego meteorytu przelatującego w pobliżu? Może pewnego dnia powróci na Valerię, ostatecznie poddając się jej przyciąganiu i przyśpieszy w ciasnym łuku, aby rozbić się wreszcie o powierzchnię martwej planety? Czy ciało Imperatora Teriana XV będzie nadal doskonale zachowane, czy też będzie tylko prochem, gdy rakieta zakończy swą podróż? Rozdział I ? Sto milionów lat później Wchodząc w granice układu słonecznego długi, ciemny pojazd mknął w kierunku maleńkiego światełka, znaczącego pozycję czerwonej, mętnej kuli umierającego słońca, które pewnego dnia będzie całkiem ciemne i zimne. Jak olbrzymi meteoryt, przybył do tego systemu planetarnego z innej galaktyki, niezmiernie odległej w nieskończonej przestrzeni kosmosu, lecąc w stronę wielkiej czerwonej gwiazdy z niewyobrażalną prędkością. We wnętrzu kosmicznego podróżnika pędzącego w stronę odległego centrum systemu, dziwne istoty z metalu, niestrudzenie czuwały przy jego sterach. Statek błyskawicznie przekroczył orbity zewnętrznych planet i mknął w stronę słońca. Ciała obcych były wykonane z metalu bardzo przypominającego stal, podpierane dwoma przegubowymi odnóżami, zapewniającymi właścicielowi możliwość poruszania się. Z górnej części „korpusu" wyrastało sześć metalowych — jak całe ciało — ramion. Nad tym wszystkim zamontowane były dziwacznego kształtu, zwężające się ku górze głowy, wyposażone z każdej strony w oczy z metalowymi powiekami. Istoty mogły dzięki temu widzieć we wszystkich kierunkach. Pojedyncze oko, wycelowane do góry, było umieszczone w zagłębieniu na górnej części głowy. Byli to Zolgarowie, z planety, którą nazywali Zolgarius, obracającej się wokół gwiazdy oddalonej o miliony świetlnych lat od tego układu słonecznego. Już kilkaset tysięcy lat wcześniej rozwinęli naukę w stopniu pozwalającym na sięgnięcie po nieśmiertelność i ostateczne uwolnienie się od cielesnych chorób, i różnych niedostatków anatomii istot z krwi i kości. Szukali sposobu na uwolnienie się od śmierci i znaleźli go, ale jednocześnie zniszczyli możliwości rozrodu. Przez kilkaset tysięcy lat nie było w ogóle narodzin i niewiele zgonów w historii Zolgarów. Te dziwne istoty zbudowały sobie nowe, mechaniczne ciała i drogą operacji przeniosły swoje mózgi do metalowych głów, z których mogły sterować działaniem i ruchami tych nieorganicznych organizmów. Nie zdarzały się przypadki śmierci w wyniku zużycia ciała. Gdy jakaś część mechanizmu się zepsuła, wymieniano ją na nową i tak Zolgarowie mogli żyć wiecznie. Od czasu unowocześnienia maszyn nie zdarzały się prawie wypadki, w których zniszczeniu ulegały głowy wraz z zawartymi w nich mózgami, których nie można było naprawić. Przypadki takie były na tyle rzadkie, że populacja Zolgariusa prawie się nie zmniejszała. Przybysze z Zolgariusa nie potrzebowali atmosfery i gdyby nie straszliwy chłód przestrzeni kosmicznej, mogliby żyć równie dobrze w próżni, jak na powierzchni planety. Ich metalowe ciała, a szczególnie zapakowane w metal mózgi wymagały jednak nieco ciepła, choć i tak były w stanie funkcjonować w temperaturach, które zabiłyby natychmiast każdą istotę z krwi i kości. Najpopularniejszą wśród Zolgarów rozrywką była eksploracja Wszechświata. Zapewniała ona im niewyczerpane źródło nowych wrażeń i niegasnące zainteresowanie odkrywaniem różnych środowisk i warunków na planetach, na które przybyli. Wysłano w każdym kierunku setki kosmicz- nych statków, a wiele z nich było w podróży przez setki lat, zanim powróciły na daleki Zolgarius. Zolgarański statek wleciał w układ słoneczny, którego planety stopniowo zbliżały się do czerwonej kuli gasnącego słońca. Kilku spośród liczącej około pięćdziesięciu członków załogi, obserwowało planety układu na wielkich ekranach. Zolgarowie porozumiewali się za pomocą impulsów myślowych. — Gdzie się udamy? — zapytał jeden z nich, stojąc przy sterach, innego, stojącego obok i oglądającego ścienną mapę. — Wszystkie wyglądają na martwe światy, Rariu- sie 7953 — odpowiedział zapytany — ale druga planeta od słońca wydaje się mieć atmosferę, w której mogłoby utrzy mać się życie, zaś trzecia jest interesująca, ponieważ ma satelitę. Zbadamy wewnętrzne planety na początku, a później zewnętrzne, jeśli zdecydujemy, że warto. — Zbyt wiele zachodu bez efektów — stwierdził Ga-rius 127. — Ten układ planetarny oferuje nam niewiele ponad to, co widzieliśmy już tyle razy wcześniej w naszych podróżach. Ta gwiazda jest tak wystudzona, że nie mogłaby utrzymać na swoich planetach typowych form życia, jakie spotykamy zazwyczaj na wyprawach. Powinniśmy byli odwiedzić system z jaśniejszą gwiazdą. — Mówisz o typowych organizmach — zauważył Xa-rius 879. A co z nietypowymi? Czyż nie znajdowaliśmy życia na planetach zimnych i martwych, pozbawionych zupełnie światła i atmosfery? — Owszem, znajdowaliśmy — przyznał Garius 127 — ale takie przypadki są niezwykle rzadkie. — Możliwość wszelako istnieje, nawet w tym przypadku — zauważył Rarius 7953. — Cóż z tego, ż spędzimy bezproduktywnie nieco czasu w tym układzie planetarnym, czyż nie mamy przed sobą nieskończonego życia? Wieczność należy do nas — Odwiedzimy najpierw drugą planetę — zdecydował Xarius 879, który był dowódcą tej wyprawy — a po drodze zbliżymy się do trzeciej, żeby zobaczyć co się da, na jej powierzchni. Może da się powiedzieć, czy jest tam coś, co nas interesuje. Jeśli tak, to po zwiedzeniu drugiej planety wrócimy do trzeciej. Pierwszym światem nie warto si ę w ogóle przejmować z całą pewnością nie znajdziemy tam nic godnego uwagi. Statek z Zolgariusa pędził kursem, który miał go przenieść kilka tysięcy kilometrów ponad Valerią, a później do planety, która leżała bliżej słońca. Gdy zbliżył się do trzeciej planety, zmniejszył prędkość tak, aby członkowie wyprawy mogli obejrzeć ją dokładnie na swoich ekranach. Nagle jeden z Zolgarów wpadł do pomieszczenia, w którym Xarius 879 oglądał topografię planety poniżej. — Znaleźliśmy coś! — wykrzyknął. — Co takiego? — Inny statek kosmiczny! — Gdzie? — Nieco przed nami, na naszym kursie. Idź do obserwatorium, a będziesz mógł obejrzeć go na ekranie. — W którą stronę leci? — zapytał Xarius 879. — Zachowuje się dziwnie — odpowiedział inny członek załogi. — Wydaje się okrążać planetę. — Myślisz, że na tym martwym globie naprawdę jest życie — istoty inteligentne jak my — i że to jest jeden z ich pojazdów kosmicznych? — Może to inny statek badawczy podobny do naszego, ale z innego świata — padła sugestia. — Na pewno nie z naszego — powiedział Xarius 879. Dwaj Zolgarowie razem pośpieszyli do pokoju obserwacyjnego, gdzie inni członkowie załogi w podnieceniu przypatrywali się tajemniczemu pojazdowi, a ich myśli latały jak niematerialne pociski. .— Jest bardzo mały! I powolny! — Może pomieścić bardzo małą załogę — zauważył ktoś. -— Nie wiemy jeszcze, jak duże są te istoty — przypomniał inny. — Być może są ich w tym statku tysiące. Mogą być tak małe, że trzeba będzie spojrzeć dwa razy zanim się coś zauważy. Znamy takie przypadki. — Dogonimy ich niedługo i sprawdzimy. — Ciekawe, czy nas spostrzegli. — Jak myślisz, skąd pochodzą? — Może ze świata pod nami? — padła sugestia. — Może. Rozdział II Tajemnicza istota ? Zolgarowie zrobili miejsce dla swego dowódcy, Xariu-sa 879, który przyjrzał się uważnie rakiecie przed nimi. — Czy próbowaliście już porozumieć się z nimi?—zapytał. — Nie ma odpowiedzi na żaden z naszych sygnałów — padła odpowiedź. — Zrównajmy się z nim więc—rozkazał dowódca. — Jest na tyle mały, że zmieści się w naszej ładowni i będziemy mogli go prześwietlić, by obejrzeć jakie stworzenia go zamieszkują. Z pewnością są inteligentne skoro zbudowały statek kosmiczny. Pojazd Zolgarów zwolnił zbliżając się do tajemniczego statku, dryfującego w próżni w pobliżu umierającej planety. — Cóż za dziwny kształt — zauważył Xarius 879. — Jest jeszcze mniejszy niż pierwotnie sądziłem. Wśród Zolgarów zaszło rzadkie zdarzenie. Ogarnęła ich ogromna ciekawość, która nie mogła pozostać nienasycona. Napatrzywszy się dziwnych widoków i jeszcze dziwniejszych stworzeń, przeżywszy wiele niezwykłych przygód na krańcach Wszechświata, zahartowali się i obojętnie przyjmowali większość doświadczeń, które ich spotykały. Trzeba było wiele, aby wytrącić ich z tego stanu równowagi. Było jednak coś nowego w tym dziwacznym, kosmicznym pojeździe, coś, co podziałało na ich wyobraźnię i być może podświadomość, sugerując, że oto napotkali coś naprawdę niezwykłego. — Zbliż się do niego — powtórzył Xarius 879 do nawigatora wchodząc do sterowni i patrząc przez przezroczystą ścianę statku w kierunku mniejszego pojazdu. — Próbuję — odpowiedział nawigator — ale on wydaje się odskakiwać nieco za każdym razem, gdy podejdę do niego na pewną odległość. Nasz statek z kolei nieco się cofa. — Próbują uniknąć spotkania? — Nie wiem. Powinni jednak rozwinąć większą prędkość, jeśli chcą to zrobić. — Może właśnie lecą ze swoją maksymalną i nie mogą już ani trochę przyśpieszyć? — Spójrz! — wykrzyknął operator. — Widziałeś to? Właśnie znowu od nas odskoczył! — Nasz statek poruszył się także — powiedział Xar-ius 879. — I widziałem błysk na burcie tamtego statku, gdy odskakiwał. Wszedł inny członek załogi i odezwał się do dowódcy wyprawy. — Używają bardzo silnych fal magnetycznych, żebyśmy nie mogli się zbliżyć — poinformował. — Zneutralizuj je — polecił Xarius 879. Przybyły przed chwilą Zolgar opuścił sterownię. Nawigator ponownie spróbował zbliżyć się do tajemniczego, kosmicznego podróżnika i tym razem mu się udało. Od burty metalowego cylindra nie nadszedł błysk zabezpieczającego go pola magnetycznego. Załoga zebrała się teraz w pomieszczeniu, w którym umieszczano różne obiekty wyłowione z przestrzeni kosmicznej. Czekali niecierpliwie, aż burta ich statku otworzy się i wpuści do środka wydłużony, dziwaczny cylinder. — Włączyć promień penetrujący! — rozkazał Xar- ius 879. — Zobaczymy, co jest w środku! Grupa Zolgarów zebrała się wokół pojazdu, którego boki wspaniale lśniły. Z zainteresowaniem oglądali niewielki, bo tylko pięciometrowy statek, który zwężał się nieco w kierunku podstawy. Jego dziób był zaostrzony jak pocisk. Z podstawy wyrastało osiem cylindrycznych wypustek, zaś na burtach z czterech stron przymocowane były stateczniki takie, jakie montowano w bombach planetarnych dla zapewnienia im prostego lotu przez atmosferę. Ze spodu wystawała dźwignia, a na jednej z burt widać było drzwi, które najwyraźniej otwierały się na zewnątrz. Jeden z Zolgarów sięgnął, aby je otworzyć, ale został szybko upomniany przez dowódcę. — Powstrzymaj swoją ciekawość! — ostrzegł. — Nie wiemy jeszcze, co jest w środku! Z aparatu kierowanego ręką innego członka załogi spłynęła na tajemniczy pojazd fontanna światła, spowijając go mglistym oparem. Ściany kapsuły stały się przezroczyste i można było zobaczyć dokładnie, co znajduje się w środku tak, jakby nie istniała żadna zasłona. Zolgarowie, spodziewający się ujrzeć przynajmniej kilka, a być może wiele dziwnych istot, poruszających się po statku, stali zdumieni zastanym widokiem. Było tylko jedno stworzenie, leżące całkowicie nieruchomo, w stanie hibernacji lub martwe. Było niemal dwukrotnie większe niż Zolgarowie. Przez długą chwilę patrzyli na nie w ciszy, po czym dowódca polecił: — Wyjmijcie go z tego pojemnika. Wyłączono promienie penetrujące i dwóch Zolgarów pośpieszyło otworzyć drzwi. Patrzyli na znajdujące się wewnątrz ciało cudacznej istoty z czterema kończynami, leżące we wspaniale wyściełanym wnętrzu, przymocowane paskami podtrzymującymi brodę i wszystkie kończyny. Zolgar odpiął je i z pomocą towarzysza wydostał zwłoki z kosmicznej trumny, w której je znaleźli. — Jest martwy! — oświadczył jeden z Zolgarów po długim, starannym badaniu ciała. — Znajdował się w tym stanie od długiego czasu. — W jego umyśle są resztki jakichś myśli — zauważył inny. Jeden z Zolgarów, którego metalowe ciało miało inny odcień niż jego towarzysze podszedł i jego korpus pochylił się nad dziwną istotą przybraną w fantastyczne szaty. Po krótkim badaniu odwrócił się w stronę swoich towarzyszy. — Chcecie usłyszeć jego historię? — zapytał — Tak! — nadeszła chóralna odpowiedź. — Niech więc tak będzie — brzmiała odpowiedź. — Przenieście go do mojego laboratorium. Wyjmę z niego mózg i jeszcze raz pobudzę komórki do działania. Damy mu nowe życie, umieszczając jego mózg w jednym z naszych metalowych ciał. Z tymi słowami polecił dwóm Zolgarom zanieść ciało do laboratorium. Gdy statek krążył wokół trzeciej planety, którą Xar-ius 879 zdecydował się odwiedzić po tym, jak znaleźli tajemniczy statek z jego dziwnym pasażerem, Barius 52, eksperymentator pracował niestrudzenie w swoim laboratorium nad przywróceniem do życia martwych od tak dawna komórek mózgowych. Wreszcie, gdy jego wysiłki uwieńczone zostały sukcesem, umieścił mózg w metalowej głowie i przywrócił mu przytomność. Ciało stworzenia zostało wyrzucone, gdy już odzyskano najważniejszą część — mózg. Rozdział III • Przywrócony do życia Gdy tylko Terian odzyskał przytomność, owładnęło nim dziwne uczucie. Był chory. Lekarze nie dawali mu szans na przeżycie — powiedzieli mu to otwarcie — ale nie dbał o to, przeżywszy tyle długich, szczęśliwych lat. Może jednak przeznaczone mu było jeszcze pożyć. Ciekawe jak długo spał. Czuł się dziwnie, jakby nie miał ciała. Dlaczego nie mógł otworzyć oczu? Próbował ze wszystkich sił. Przed jego oczami kłębiła się mgła. Były otwarte przez cały czas, ale nic nie widział. To było dziwne. Terian zastanawiał się. Wokół jego łóżka było cicho. Czy wszyscy lekarze i pielęgniarki zostawili go, żeby zasnął — a może umarł? Niech diabli porwą ten opar kłębiący się przed oczami i przesłaniający widok! Chciał przywołać swego następcę. Próbował zawołać „Derian", ale bez powodzenia. Gdzie były jego usta? Wyglądało na to, że ich nie miał. Czy to delirium? Dziwna cisza — może utracił słuch wraz ze zdolnością do mówienia — i nie mógł niczego wyraźnie zobaczyć. Mgła zmieniła się w plątaninę niewyraźnych obiektów, niektóre z nich poruszały się przed nim. Uświadomił sobie nagle obecność w swoim umyśle impulsu, który zapytywał go, jak się czuje. Czuł również inne dziwne myśli, które nadchodziły jakby spoza jego umysłu, ale ta jedna, dotycząca jego samopoczucia uparcie je zagłuszała. Wyglądało to tak, jakby ktoś zwracał się do niego, spróbował więc odpowiedzieć mu, jak dziwnie się czuł. Niestety, odjęta mu najwyraźniej mowa nie wracała, jakkolwiek usilnie próbował. To było bez sensu. Co najdziwniejsze jednak, impuls w jego umyśle zdawał się być usatysfakcjonowany tym wysiłkiem i zadał kolejne pytanie. „Skąd pochodzi?" „Cóż za dziwne pytanie, przecież był w domu—odpowiedział Terian." „Czy zawsze żył tutaj?" „Jasne, że tak." Wiekowy Terian coraz jaśniej rozumiał swoje położenie. Z początku było to tylko łagodne, bierne zdziwienie własną bezradnością i tajemniczymi myślami przebiegającymi przez jego mózg. Teraz spróbował otrząsnąć się z letargu. Nagle przejrzał na oczy i cóż za niespodzianka! Mógł patrzeć we wszystkich kierunkach nie obracając głową! Mógł także obejrzeć sufit swojego pokoju! Pokoju? Czy to był jego pokój? Nie, to niemożliwe. Gdzie się znajdował? Co to za dziwaczne maszyny wokół niego? Poruszały się na stalowych nogach, a z ich stalowych ciał wyrastało po sześć metalowych ramion. Jedna z maszyn stała tuż przed nim. Jej ramię wystrzeliło naprzód i potarło o jego głowę. Jak dziwnie odczuł zetknięcie metalu ze swoim czołem! Poddał się instynktownemu impulsowi nakazującemu odtrącić od siebie ręką ten metalowy przyrząd. To, co uniosło się w odpowiedzi na polecenie z mózgu nie było ręką, lecz sześcioma metalowymi ramionami, które pochwyciły i odsunęły maszynę. Umysł Teriana zachłysnął się widokiem wyników jego starań uwolnienia się od tej dziwnej, nieziemsko wyglądającej istoty. Z wewnętrznym drżeniem spojrzał na swoje ciało, żeby sprawdzić, skąd się wzięły te ramiona i jego zaskoczenie zmieniło się w strach i zdumienie. Jego ciało do złudzenia przypominało poruszające się wokół maszyny! Gdzie się znalazł? Co się z nim tak nagle stało? Pamiętał, jak kilka chwil temu leżał w łóżku, a jego następca i lekarze pochylali się nad nim oczekując na ostatnie tchnienie. Ostatnimi słowami, jakie pamiętał było lakoniczne stwierdzenie jednego z lekarzy: — Odchodzi. Ale najwyraźniej nie umarł. Czyżby tak wyglądało życie po śmierci? Cóż za absurdalny pomysł. A może iluzja wytworzona przez jego umysł? Zdał sobie sprawę, że maszyna przed nim próbuje coś mu przekazać. „Jak to możliwe — pomyślał Terian — skoro nie ma ust?" Robot nie dawał za wygraną. W jego umyśle uformowała się sugestia — pytanie. „Telepatia" — pomyślał. Stworzenie pytało o miejsce, z którego przybywał. Nie umiał odpowiedzieć —- w jego głowie szalał huragan sprzecznych myśli. Pozwolił zaprowadzić się do przezroczystej ściany, gdzie maszyna wskazała mu coś na zewnątrz. Chodzenie na tych stalowych nogach było dosyć osobliwym doświadczeniem. Spojrzał i o mało nie przewrócił się ze zdumienia. Patrzył przez kosmiczną próżnię na wielką, cicho i powoli obracającą się planetę. Teraz był pewien, że to jakaś iluzja spowodowała dziwne zachowanie jego oczu i umysłu. Musiał śnić jakiś koszmar. Uważnie przyjrzał się leżącemu w oddali ciału niebieskiemu. Jednocześnie mógł oglądać orszak metalowych stworzeń tłoczących się za nim i zdawał sobie sprawę z telepatycznej konwersacji za jego plecami — albo tuż przed nim. Gdzie miał przód, a gdzie tył? Nie było różnic pomiędzy tyłem, a przodem jego nowego ciała, a oczy miał dookoła całej głowy. Mógł też — jak szybko stwierdził — poruszać się z jednakową łatwością w dowolnym kierunku. Ta planeta nie była Valerią — tego był pewien. Nie widział żadnego ze znajomych kontynentów. Wielka, czerwona kula umierającej gwiazdy, która wyłoniła się zza burty statku także nie mogła być słońcem jego planety — to było znacznie jaśniejsze. — Czy przybyłeś z tej planety? — nadszedł impuls myśli od mechanizmu obok. — Nie — odparł. Pozwolił następnie dziwnym istotom—przyjął bowiem, że byli istotami rozumnymi, i że w jakiś cudowny sposób przekształcili go na swoje podobieństwo — poprowadzić się przez pojazd, który teraz dopiero mógł obejrzeć w całości. Z całą pewnością stwierdził, że był to statek międzyplanetarny. Xarius 879 zabrał go do pomieszczenia, w którym wydobyto go z pojemnika znalezionego w kosmosie i pokazał Terianowi długi cylinder. — To moja rakieta! — wykrzyknął Terian do siebie, choć każdy z Zolgarów odebrał dokładnie jego myśli. — Co ona tu robi? — Znaleźliśmy w niej twoje martwe ciało — odpowiedział Xarius 879. — Pobudziliśmy twój mózg do działania i umieściliśmy go w maszynie. Twoja stara powłoka została wyrzucona. Terian stał po prostu, ogłuszony wiadomością. — Umarłem więc! — wykrzyknął. — I moje ciało wystrzelono w kosmos, w rakiecie dla zachowania go do końca czasu! Sukces! Odniosłem nieporównany sukces! Zwrócił się do Zolgara. — Jak długo byłem w kapsule? — dopytywał się. — Skąd niby mamy to wiedzieć? — odpowiedział pytaniem Zolgar. — Znaleźliśmy twoją rakietę bardzo niedawno, zgodnie z twoją rachubą czasu nie minął jeszcze dzień. To nasza pierwsza wizyta w tym systemie planetar nym i napatoczyliśmy się akurat na twój pojazd. Zatem to satelita? Nie obserwowaliśmy go dość długo, żeby stwier dzić, czy tak jest. Z początku myśleliśmy, że to po prostu inny statek kosmiczny, ale gdy nie odpowiadał na nasze sygnały, postanowiliśmy to zbadać. — A więc to jednak była Valeria — zadumał się Terian. — Nic dziwnego, że jej nie rozpoznałem. Topografia bardzo się zmieniła. Jak dziwnie wygląda słońce — musiało minąć więcej niż milion lat od kiedy umarłem! — Wiele milionów — sprostował Xarius 879. — Słońca takich rozmiarów jak to tutaj, nie wygasają w takim tempie, jak to sugerujesz. Rzeczywistość przekroczyła wszelkie obliczenia, jakich Terian dokonał przed śmiercią. — Kim wy jesteście? — zapytał nagle. — Jesteśmy Zolgarami z planety Zolgarius, z galaktyki położonej daleko stąd we Wszechświecie. Xarius 879 opowiedział Terianowi nieco o tym, jak Zolgarowie osiągnęli swój wysoki poziom rozwoju i jak pewnego dnia położyli kres wszelkiej śmierci, ewolucji i urodzinom w swojej rasie, stając się robotami. Rozdział IV - Wymarły świat — A teraz opowiedz nam o sobie i swoim świecie — powiedział Xarius 879. Terian był znany na swej planecie ze swych zdolności krasomówczych, więc zadanie opowiedzenia historii Vale-rii, ewolucji życia i biegu wydarzeń od narodzin cywilizacji po swoją śmierć nie było dla niego zbyt trudne. Zaczął więc opowieść. Telepatyczny sposób wysławiania się przeszkadzał mu nieco z początku, ale po chwili przywykł do niego, ba — stwierdził nawet, że w ten sposób lepiej prowadzi się wykłady! Zolgarowie z wielkim zainteresowaniem wysłuchali długiej relacji. — Mój następca — zakończył wreszcie Terian — najwyraźniej wykonał moje instrukcje i umieścił zwłoki w rakiecie mej konstrukcji, którą wystrzelił w kosmos, gdzie stałem się satelitą Valerii na wiele milionów lat. — Czy chciałbyś wiedzieć, jak długo byłeś martwy zanim cię znaleźliśmy? — zapytał Xarius 879. — To byłoby interesujące. —Oczywiście, bardzo interesujące—odpowiedział Terian. — Nasz najlepszy matematyk, Carius 79 znajdzie od powiedź. Matematyk podszedł do Teriana. Na jednym z jego boków widniało mnóstwo przycisków ułożonych w długie kolumny i kwadraty. — Jaka jest twoja jednostka miary? — zapytał. — Jeden kilometr. — O ile to więcej niż długość twojego pojazdu? — Moja kapsuła miała pięć metrów długości. Kilometr to tysiąc metrów. Matematyk przycisnął kilka guzików. — Jak daleko była twoja planeta od słońca, gdy wystrzelono twój pojazd? — Sto czterdzieści milionów kilometrów — padła odpowiedź. — A satelita twej planety — którego nazywasz Verio-nem — jak daleko krążył od Valerii? — Trzysta osiemdziesiąt tysięcy kilometrów. — A twoja rakieta? — Ustaliłem orbitę na około sto tysięcy kilometrów od Valerii. — Była tylko dwadzieścia tysięcy kilometrów ponad planetą, gdy ją znaleźliśmy — powiedział matematyk przyciskając kolejne klawisze. — Satelita i słońce są także znacznie bliżej twojej planety. Terian dał mentalnie wyraz swemu zdumieniu. — Czy wiesz jak długo krążyłeś wokół tej planety w swojej rakiecie? — rzekł wreszcie matematyk. — Od czasu, gdy zacząłeś swoją podróż, planeta, którą nazywasz Valerią obróciła się wokół słońca ponad sto milionów razy. — Sto — milionów — lat! — wykrzyknął Terian urywanym głosem. — Zatem moja rasa musiała dawno temu całkowicie zniknąć z powierzchni Valerii! Jestem ostatnim przedstawicielem mej rasy. — Valeria jest teraz martwym światem — wtrącił Xarius 879. — -— Rzecz jasna — kontynuował matematyk — ostatnie kilka milionów lat było znacznie krótszych niż wtedy, gdy żyłeś. Orbita Valerii ma obecnie dużo mniejszy promień, a prędkość z jaką krąży wokół słońca wzrosła znacznie ze względu na bliskość gasnącej gwiazdy. Powiedziałbym, że twój rok to mniej więcej cztery razy tyle czasu, ile potrzebuje twoja planeta teraz, aby obiec słońce dookoła. — Jak wiele dni liczył twój rok? — Czterysta sześćdziesiąt pięć. — Teraz planeta w ogóle się nie obraca wokół własnej osi. — Dziwne, że twoja rakieta tak długo unikała meteorytów — zauważył Carius 79. — Automatyczne, pole magnetyczne — wyjaśnił krótko Terian. — To samo, które nie pozwalało nam się zbliżyć do twojej rakiety, zanim go nie zneutralizowaliśmy — powiedział Xarius 879. — Zmarłeś i zostałeś wystrzelony w kosmos, zanim na Zolgariusie pojawiło się życie — rozmyślał głośno jeden z Zolgarów. — Nasz lud prawdopodobnie jeszcze nie istniał, gdy twój zniknął całkowicie z powierzchni tej planety. — Posłuchaj, co powie Narius 8374 — powiedział Xarius 879. — Jest naszym filozofem i wprost kocha zajmować się historią życia na Zolgariusie, gdy byliśmy jeszcze stworzeniami z krwi i kości ze śmiercią wiszącą stale nad naszymi głowami. W tamtym czasie rodziliśmy się, żyliśmy i umieraliśmy podobnie do znanych tobie form życia, wszystko w relatywnie krótkim czasie. — Rzecz jasna, czas nie ma dla nas wcale znaczenia, szczególnie, gdy jesteśmy w kosmosie — dodał Narius 8374. — Nigdy nie liczymy dni podczas naszych ekspedycji, choć w domu, na Zolgariusie takie dzienniki są dokładnie Prowadzone. Przy okazji, czy wiesz jak długo staliśmy tutaj słuchając, jak opowiadałeś historię twojej planety? Nasze mechaniczne ciała nigdy się przecież nie męczą. — — Hmm... — zastanowił się Terian, zakładając spory zapas czasowy — rzekłbym, że około pół dnia, choć nie wydaje mi się, żeby minęło aż tyle? — Słuchaliśmy cię przez pełne cztery dni — odpowiedział Narius 8374. Terian stanął jak wryty. — Naprawdę, nie chciałem być aż takim nudziarzem — usprawiedliwiał się. — Nic nie szkodzi — uspokoił go ktoś. — Twoja historia była bardzo ciekawa i nawet gdyby była dwakroć dłuższa nie byłaby nudna ani nie upłynęłoby nam więcej czasu — przynajmniej pozornie. Czas jest rzeczą względną, a w kosmosie w ogóle nie istnieje — podobnie jak dla ciebie trwająca sto milionów lat przerwa w życiorysie zdawała się tylko krótką chwilą. Było to jasne, gdy dotarły do nas pierwsze twoje wrażenia po przebudzeniu. — Lećmy na twoją planetę, Valerię—powiedział Xarius 879. — Może znajdziemy tam więcej takich ciekawych wyjątków. Gdy zolgarański pojazd zbliżał się do planety, którą Terian opuścił sto milionów lat temu, ten ostatni zastanawiał się, jak teraz wygląda Valeria i jakie zmiany zastanie. Wiedział już, że zmieniła się geografia i układ kontynentów. Tyle mógł dostrzec z orbity. W krótkim czasie statek wylądował na powierzchni planety. Podróżnicy z Zolgariusa oraz Terian wyszli z jego wnętrza na spacer po Valerii, która przestała wirować, wystawiając stale jedną półkulę ku słońcu. Ta półkula była rozgrzana do wysokiej temperatury, podczas gdy przeciwna strona planety, zawsze odwrócona od słońca, zmieniła się w lodowatą, zmarzniętą, martwą pustynię. Badacze z Zolgariusa nie odważyli się zapuszczać zbyt daleko na żadną z półkul, lecz wybrali lądowisko w wąskim, tysiąckilomet- r0wym pasie oddzielającym zmarzniętą połowę planety od iej spieczonych słońcem antypodów. Gdy Terian wyszedł z kosmicznego statku wraz z Xariu-sem 879, spojrzał z podziwem na wielkie zmiany, których dokonało sto tysięcy wieków. Powierzchnia Valerii, jej niebo i słońce były tak zmienione, i wyglądały tak niesamowicie. Na wschodzie krwawo-czerwona kula gasnącej gwiazdy, wisiała nad horyzontem rozjaśniając wieczny dzień. Ruch wirowy Valerii ustał całkowicie, więc wisiała bez ruchu na niebie, krążąc wokół swego gwiezdnego rodzica, stopniowo się doń zbliżając. Dwie wewnętrzne planety były już bardzo blisko krwawego klejnotu, który stygnąc utracił swój wspaniały, oślepiający blask. Niedługo obie poddadzą się wielkiemu przyciąganiu gwiazdy i powrócą w płonące objęcia, z których wyszły jako gazowe kule w zapomnianej przeszłości. Atmosfera niemal zanikła i Terian mógł znakomicie obserwować nadęte cielsko gasnącej gwiazdy. Ze względu na zmniejszoną orbitę Vałerii, słońce wydawało się wielokrotnie większe niż to, które pamiętał z czasów przed swoją śmiercią. Niebo na zachodzie było atramentowo czarne, znaczyły je tylko niezliczone gwiazdy. Później pojawił się na nim lekki blask, wzrastający stopniowo, aż księżyc w pełni wzniósł się majestatycznie ponad horyzont, rzucając blade, eteralne światło na ginący świat. Był wielokrotnie większy niż pamiętał go Terian. Przyciąganie planety wpływało na satelitę tak, jak na Valerię wpływało przyciąganie słońca, ściągając go stopniowo ku rodzimej planecie. Posępny krajobraz rozciągający się przed Terianem ukazywał stan, w jakim znalazła się Valeria. Wielka martwa płaszczyzna nie nosiła żadnych śladów kwitnącego na niej w lepszych czasach życia. Ta przygnębiająca, choć piękna sceneria skierowała myśli Teriana w sferę mglistych marzeń i przygniatającej melancholii. Pogrzebowe skojarzenia, jakie nasuwał krajobraz uderzyły go nagle dreszczem straszliwej samotności. Xarius 879 wyrwał Teriana z letargu. — Poszukajmy dookoła, może uda się coś znaleźć. Rozumiem twoje uczucia związane z przeszłością, ale to musi spotkać prędzej czy później każdy świat, nawet Zolgarius. Gdy nadejdzie ten czas, Zolgarowie znajdą sobie nową planetę. Jeśli będziesz z nami podróżował, przywykniesz do widoków martwych planet tak samo jak do pięknych, pulsujących życiem i energią. Oczywiście, ta planeta jako twoja ojczyzna pozostaje dla ciebie szczególnie ważna, ale to naprawdę jest tylko jeden świat z miliarda. Terian nic nie mówił. — Ciekawe, czy można tu znaleźć jakieś ruiny? — zapytał Xarius 879. — Nie wydaje mi się — odpowiedział Terian. — Pamiętam, jak słuchałem znanego filozofa, mówiącego, że po pięćdziesięciu tysiącach lat każda struktura zbudowana przez człowieka zniknie całkowicie z powierzchni Valerii. — Miał rację — potwierdził Xarius 879. — Czas jest wielkim niszczycielem. Przez dłuższy czas Zolgarowie krążyli po posępnej krainie, zanim wreszcie Xarius 879 zdecydował się zmienić miejsce poszukiwań. Statek kosmiczny uniósł się i przemknął na przeciwną stronę Valerii, stale trzymając się strefy cienia, opasującej planetę jak gigantyczny pierścień. Tam, gdzie wylądowali teraz, wyrastało z ziemi wiele stożków z pustymi wierzchołkami. — Wulkany! — wykrzyknął Terian. — Wygasłe — dodał dowódca. Opuszczając statek, pięćdziesięciu lub więcej Zolgarów, włączając Teriana, wyruszyło na badania dziwacznie ukształtowanych szczytów. Terian odłączył się od reszty i wkroczył do jednej z filiżankowatych depresji na szczycie, znikając z oczu swoich towarzyszy, Zolgarów. Rozdział V Wieczność śmierci Był już w pobliżu środka zagłębienia, gdy kruchy w tym miejscu grunt rozstąpił się pod nim i Terian poleciał w mroczną głębię. Upadek zdawał się nie mieć końca. Wreszcie uderzył o coś twardego. Cienka skorupa na szczycie wulkanu załamała się wtrącając go do głębokiego, pustego wnętrza. Spadał bardzo długo — tak mu się przynajmniej wydawało. Dlaczego nie zginął ani nie stracił przytomności? Obmacał się trzema manipulatorami. Metalowe nogi zmieniły się w poskręcane i połamane kawały metalu, zaś spód metalowego ciała był zniekształcony i pęknięty. Nie mógł się poruszać, a w dodatku połowa jego ramion została zniszczona. — Jak mam się stąd wydostać? — zastanawiał się Terian. Zolgarowie mogli go w ogóle nie odnaleźć. Co by się wówczas z nim stało? Pozostałby w swej nieśmiertelności — i bezruchu — na zawsze w czarnym brzuchu wygasłego wulkanu, nie mając żadnych szans na wydostanie się. Cóż za okropna perspektywa! Nie mógł umrzeć z głodu, ponieważ Zolgarowie nie jedli: maszyny nie potrzebują pożywienia. Nie mógł nawet popełnić samobójstwa — jedynym sposobem byłoby zniszczenie mocnej, metalowej głowy, a to było niemożliwe w jego obecnym stanie. Nagle wpadł na pomysł wysłania sygnału myślowego. Czy Zolgarowie odbiorą jego wołanie o pomoc? Zastanawiał się, jaki jest zasięg telepatycznej projekcji. Skupił swą wolę na wezwaniu i powtórzył kilkakrotnie informację o swojej pozycji i położeniu, w jakim się znalazł. Następnie oczyścił swoje myśli, gotów do odebrania odpowiedzi Zolgarów. Nie przyszła żadna. Spróbował jeszcze raz. Znowu cisza. Terian zaczął odczuwać przygnębienie. To było bez sensu. Telepatyczne sygnały nie dotarły do Zolgarów. Byli zbyt daleko, tak jak ktoś może być poza zasięgiem czyjegoś głosu. Został oto skazany na straszliwą egzystencję! Lepiej byłoby, żeby jego rakieta nie została odnaleziona. Wolałby, żeby Zolgarowie zniszczyli jego ciało, zamiast przywracać go do życia — takiego życia! Ktoś nagle wtrącił się w jego myśli. — Jesteśmy tutaj! — Nie trać nadziei! Gdyby mechaniczne ciało Teriana było wyposażone w serce, śpiewałoby ono z radości odbierając te myśli. Kilka chwil później w poszarpanej dziurze w kraterze wulkanu, przez którą wpadł do wnętrza, pojawiła się metalowa głowa jednego z Zolgarów. — Niedługo cię stąd wyciągniemy — powiedział. Terian nie widział jak to robili, ponieważ stracił przytomność pod dziwnym promieniem błękitnego światła, którym oświetlili jego więzienie. Gdy odzyskał zmysły był na pokładzie statku kosmicznego. — Gdybyś spadł i rozgniótł swoją głowę, byłoby już po tobie — powitał go Xarius 879. — Na szczęście możemy cię jeszcze zreperować. Będziesz jak nowy. — Dlaczego nie odpowiedzieliście za pierwszym razem, gdy was wezwałem? — zapytał Terian. — Nie słyszeliście mnie? —Słyszeliśmy i odpowiedzieliśmy ci, ale ty nie słyszałeś nas. Twój mózg różni się nieco od naszych i choć możesz wysyłać fale myślowe tak daleko jak my, nie możesz ich odbierać i równie dużej odległości. — Jestem wrakiem — powiedział Terian patrząc na swoje powyginane kończyny, sparaliżowane manipulatory i zniekształcone ciało. — Naprawimy to — padła odpowiedź. — Masz duże szczęście, że twoja głowa nie została uszkodzona. — Co ze mną zrobicie? — zainteresował się Terian. — Przeniesiecie mój mózg do innej maszyny? — Nie, to nie będzie konieczne. Weźmiemy tylko twoją głowę i umieścimy na innym korpusie. Zolgarowie natychmiast wzięli się do pracy i wkrótce zdjęli głowę Teriana z korpusu, który rozbił spadając do krateru wulkanu. Przez cały czas tej bezbolesnej operacji Terian utrzymywał myślową konwersację z „lekarzami". Nie minęło wiele czasu, a jego głowa została zamontowana na nowej maszynie i mógł kontynuować eksplorację. W trakcie tej wymiany statek zmienił swą pozycję. Gdy znowu wychodzili na zewnątrz, Xarius 879 dotrzymywał towarzystwa Terianowi. — Muszę mieć na ciebie oko — powiedział. — Będziesz się pakował w coraz to nowe kłopoty, zanim nie przy zwyczaisz się do metalowego ciała. Terian jednak rozmyślał właśnie intensywnie. Bez wątpienia te dziwne istoty, które znalazły go w kosmicznej pustce i przywróciły do życia chciały, aby podróżował z nimi i stał się Zolgarem. Czy chciał tego? Nie mógł się zdecydować. Zapomniał jednak, że Zolgarowie mogli czytać w jego najbardziej prywatnych myślach. — Chcesz pozostać samotny na Valerii? — zapytał Xa-rius 879. — To twoje prawo, jeśli naprawdę tego pragniesz. — Nie wiem — odpowiedział Terian. Patrzył na proch u swoich stóp. Był on prawdopodobnie pozostałością po jego cywilizacji i wielokrotnie zmieniał się od czasu jej zniknięcia z powierzchni Valerii w inne struktury — dziwne formy życia, które po niej nastąpiły. To było prawo atomów, które nigdy nie umierały. Teraz miał w swoim zasięgu wieczne istnienie. Mógł być nieśmiertelny, jeśli tylko chciał! Byłaby to nieśmiertelność wypełniona wspaniałymi przygodami w nieskończonym Wszechświecie, pomiędzy galaktykami, miliardami gwiazd i planet. Zawładnęło nim uczucie samotności. Czy może znaleźć szczęście pomiędzy tymi istotami z obcego, odległego świata — Zolgarami? Byli uprzejmi i troszczyli się o niego. Czegóż więcej mógł oczekiwać? Rosła w nim jednak tęsknota za jego własnym gatunkiem.Cóż mógł uczynić? Czy to nie było bez sensu? Życie dawno temu zniknęło z powierzchni Valerii — miliony lat wcześniej. Ciekaw był, co znajdowało się poza granicami śmierci — prawdziwej śmierci, gdy ciało rozkłada się i niszczeje, aby obrócić się w proch i zmienić w inne układy atomów. Zaczął się zastanawiać, czy naprawdę był martwy przez te sto milionów lat — przypuśćmy, że był to tylko stan hibernacji. Pamiętał współczesnego sobie mędrca, który utrzymywał, że ciało wcale nie umiera wtedy, gdy uznajemy człowieka za martwego. Zgodnie z jego twierdzeniem komórki ciała nie umierały w chwili, w której ustawało oddychanie, bicie serca i krążenie krwi, lecz trwały w stanie przypominającym życie przez kilka dni, szczególnie komórki w kościach, które ginęły ostatnie. Może, gdy został wystrzelony w swej rakiecie w kosmos zaraz po śmierci, wpływ próżni zatrzymał powolną śmierć jego komórek i utrzymał go w stanie hibernacji przez kolejne miliony lat? A gdyby naprawdę umarł—niszcząc swój mózg? Co następowało po prawdziwej śmierci? Czy był to poziom egzystencji lepszy niż mogli mu zaofiarować Zolgarowie? Czy odkryłby na nowo ludzkość, czy też przeniosła się ona dawno na jeszcze wyższe poziomy egzystencji lub w kolejne stadia reinkarnacji? Czy za tajemniczymi wrotami śmierci istniał czas? Jeśli nie, mógłby dołączyć do dusz ludzkiej rasy. Czy naprawdę był martwy przez cały ten czas? Jeśli tak, wiedział, czego oczekiwać gdyby naprawdę zniszczył swój mózg. Nicość! Ponownie poczuł nagły przypływ samotności i melancholii. W desperacji zdecydował, że znajdzie najbliższe urwisko i rzuci się zeń głową w dół. Człowieczeństwo wzywało — żaden człowiek nie mógł mu towarzyszyć. Jego metalowe nogi zaniosły go szybko nad brzeg pobliskiej przepaści. Dlaczego nie postawić na życie po śmierci? Xarius 879, rozumiejąc jego myśli nie próbował go powstrzymać. Zamiast tego cierpliwie czekał. Gdy Terian stał nad brzegiem rozpadliny, zastanawiając się nad skokiem, który przeniósłby go na inny poziom egzystencji — albo w nicość, dosięgną! go myślowy przekaz Xariusa 879, naładowany mądrością zdobytą na wielu planetach, przez wiele tysięcy lat doświadczeń. — Czemu chcesz skoczyć? — zapytał Zolgar. — Umierający świat pobudził chorobliwie twoją wyobraźnię. Wszystko to jest konsekwencją stanu twego umysłu. Uwolnij swoje myśli od tego hipnotycznego wpływu i chodź z nami zwiedzać inne światy, wiele z nich jest nowych i pięknych. Poczujesz wielką różnicę. — Czy pójdziesz z nami? Terian zastanawiał się przez chwilę, opierając się impulsowi nakazującemu rzucić się w dół pochyłości, ku zapraszającym skałom daleko w dole. Wreszcie poddał się słowom dowódcy. Odchodząc od brzegu klifu dołączył z powrotem do Xariusa 879. — Pójdę — oznajmił. Stanie się więc nieśmiertelny i dołączy do Zolgarów w ich nieskończonych przygodach pomiędzy planetami. Pośpieszyli razem do statku, aby uciec od przygnębiającego wpływu posępnej powierzchni, umierającej planety, który doprowadził Teriana niemal do fatalnego skoku w nicość. Część druga PLANETA PODWÓJNEGO UKŁADU Rozdział VI Pod błękitnym słońcem . Terian stał w dziobowej kabinie kosmicznego statku i patrzył zamyślony w przestrzeń, zastanawiając się nad przeszłością, teraźniejszością i przyszłością, i nad dziwnymi kolejami swego losu. Jakże niewiarygodne wydawało się to wszystko. Stał oto tutaj jako Zolgar, będąc jednocześnie pozostałością po ginącej Valerii. Opuścił wzrok, przenosząc go z upstrzonego ognistymi punktami firmamentu na swoje metalowe ciało. Był teraz Zolgarem, nieśmiertelnym stworzeniem z odległej planety, gdzieś we Wszechświecie. Należało do niego wieczne życie, pełne przygód i podróży pomiędzy nieskończonymi światami wielu galaktyk. Przed nim leżał Wszechświat ze swoimi miriadami gwiazd, spośród których wiele było okrążanych przez planety tworzące układy podobne do tego, z którego Terian sam pochodził. Dziwne światy. Jeszcze dziwniejsze formy życia. A wszystko to nie pozbawione jednak niebezpieczeństwa, gdyż w pewnych warunkach, metalowe głowy mogły ulec zniszczeniu, co oznaczało śmierć dla Zolgara. Wszystko to powiedzieli mu nowi towarzysze. Wszystko to było teraz przed nim. Patrząc znowu na gwiaździste niebo, Terian podziwiał dwa blisko siebie położone świetliste dyski, do których statek gwałtownie się zbliżał. Inny Zolgar zbliżył się do Teriana i wyrwał go z zamyślenia telepatyczną uwagą. — Zbliżamy się do jednej z gwiazd podwójnego układu. — Są dziwne i piękne — odparł Terian, przesyłając myśli do towarzysza. — Czy wiele jest takich we Wszechświecie? — Tak — odpowiedział Barius 52. — Znaleźliśmy nawet potrójny układ, jeden ze składników w kolorze kontrastującym z resztą. Oczywiście, nawet podwójne układy nie są zbyt liczne, ale pośród trylionów gwiazd w kosmosie nietrudno jakieś znaleźć. — Pamiętam — powiedział Terian — że astronomowie w moich czasach wypatrzyli kilka przez swoje teleskopy, ale były tak odległe, a urządzenia tak niedoskonałe, że niczego prawie nie zdołali się dowiedzieć, choć wiedzieli przynajmniej, że istnieją. — Widziałem je już kiedyś — oznajmił Barius 52. — Jeśli uważasz podwójne systemy za piękne, poczekaj aż zobaczysz ich planety. — Wyobrażam to sobie — zadumał się Terian. — Nie potrafisz sobie wyobrazić tego, co zobaczysz — zapewnił go Zolgar. — Podążamy do planety najbliższej obu gwiazdom. W układzie są cztery planety i wszystkie okrążają oba słońca. W systemach podwójnych zdarza się czasem, że część planet obraca się wokół jednej z gwiazd, część wokół drugiej, zaś te o większych orbitach okrążają obie. Gwiazdy nieodmiennie obracają się wokół wspólnego środka położonego pomiędzy nimi, okrążając się wzajemnie. — To może powodować zaćmienia — zauważył Terian. I — Owszem — zgodził się Barius 52. — Tu nie będzie jednak zaćmień księżycowych, ponieważ ta planeta nie posiada satelity. — — A gdyby miała księżyce... — zamyślił się Terian. — Cóż za cudaczne, zmienne efekty moglibyśmy ujrzeć. Był by księżyc w pełni z jedną połową koloru błękitnego, a dru gą pomarańczowego. — Obejrzymy ten fenomen z jednej, z pozostałych planet, zanim opuścimy system — obiecał Barius 52. — Druga planeta ma dwa księżyce, a trzecia nawet cztery. Czwarta nie ma jednak żadnego, podobnie jak ta tutaj. Razem patrzyli w zachwycie na fascynujący kontrast dwóch ognistych kul — błękitnej i pomarańczowej. — A zatem lądujemy na wewnętrznej planecie? — zapytał Terian. — Tak, Terianie — odpowiedział kolejny Zolgar, który dołączył do nich właśnie w kabinie obserwacyjnej. Był to dowódca ekspedycji, Xarius 879. — Będzie to dla ciebie nowe doświadczenie, zobaczysz po raz pierwszy planetę podwójnego systemu. — Przeżyłem z wami wiele cudownych przygód od kiedy wydostaliście mnie z mojej rakiety — powiedział z uznaniem Terian. — Czekam z niecierpliwością na tę, która nas oczekuje. Jak rzekłeś, będzie to moje pierwsze spotkanie z planetą mającą dwa słońca, w dodatku o różnych kolorach. Coraz więcej Zolgarów cisnęło się wokół dyskutującej trójki. Nigdy nie czuli się zmęczeni słuchaniem dyskursów Teriana. Był uczonym więc szybko przywykł do ich sposobu bycia i filozofii. Pomiędzy Zolgarami był ciekawą figurą i na swój bezuczuciowy sposób polubili go. Jego poglądy pochodziły z Valerii sprzed stu milionów lat, zaś pomysły i idee, choć czasem wydawały się im groteskowe, były zawsze naprawdę oryginalne. Rozmawiali o podwójnym układzie i drogach jego planet wokół obu gwiazd, podczas gdy statek pędził z fantastyczną prędkością ku tej podwójnej latarni kosmicznego raju. Wielkie kule gwiazd stawały się coraz jaśniejsze w miarę jak statek zbliżał się do wewnętrznej planety. Błękitne słońce zdawało się nieco większe, chociaż mniej jasne niż jego towarzysz. Osiągnęli wreszcie pierwszą planetę. Zolgarański statek powoli opuszczał się na jej powierzchnię. — Jak pięknie! — zakrzyknął Terian w zachwycie. — Cóż za niezrównany widok! — Rzeczywiście — zgodził się Xarius 879. Światło dwóch słońc oddalonych wzajemnie o kilka milionów kilometrów, tworzyło na zwróconej ku nim powierzchni planety wspaniały kolorystycznie obraz. Z jednego rejonu obracającego się globu, można było obserwować zachód błękitnego słońca, podczas gdy dla pomarańczowego właśnie minęło południe. Z innego miejsca widoczny był zachód pomarańczowej gwiazdy, gdy jednocześnie błękitna znajdowała się niemal w zenicie. W tym drugim punkcie, kosmiczny statek Zolgarów spoczął na powierzchni planety, skąpany w jej niesamowitej scenerii. Dla patrzących sponad atmosfery, obraz pierwszej planety był zadziwiającą mieszanką błękitu i pomarańczu. Widok z powierzchni był jeszcze bardziej żywy i zajmujący. Jak należało oczekiwać, oba kolory mieszały się, zderzały i kontrastowały zależnie od ukształtowania terenu. Zolgarowie opuścili swój statek i wyruszyli na spacer po tej dziwnej planecie o iście kalejdoskopowej urodzie. W ciszy podziwiali egzotyczną wspaniałość świata, który przybyli badać — planety podwójnego układu. Terian pomyślał, że nigdy nie widział czegoś, do czego mógłby porównać to wspaniałe piękno. Zaprawdę, wizje raju nie mogły przewyższać tego cudownego dla oczu świata. We wszystkich kierunkach rozciągał się krajobraz łagodnie pofałdowany wzgórzami. Spośród wspaniałości różnokolorowej flory wystrzeliwały piękne drzewa z opadającymi ku ziemi gałęziami i zwieszającymi się z ich końców pierzastymi festonami długich, wiotkich pnączy, delikatnie poruszają- cych się na słabym wietrze. Cienisty mech pokrywał podstawy potężnych pni, a w ich koronach ptaki o cudownym upierzeniu i wspaniałych kolorach, słodko ćwierkały lub wydawały dźwięki zupełnie nieznane „uszom" Zolgarów. Kolorowo kwitnące krzewy, rozsiane tu i tam na polanach pokrytych fioletową murawą, znaczyły krajobraz aż po horyzont. Zbocza wzgórz wystawione na pocałunki słonecznych promieni, pokrywały przepysznie kolorowe kwiaty, których głowy kiwały się sennie jakby zapraszając dziwnych wędrowców do swego cudownego świata. Stojąc razem ze swymi towarzyszami na wzgórzu górującym znacznie nad okolicą, Terian obserwował spokojny ocean, którego wody rozciągały się w dal na spotkanie odległego horyzontu. Kryształowo czysta atmosfera planety wydawała się być znacznie rozrzedzona albo po prostu nie było w niej pyłów, ponieważ w nieskończonych głębinach szafirowego nieba, można było bez trudu dostrzec gwiazdy pierwszej i drugiej wielkości. Błękitne słońce, mniej jasne niż jego towarzysz było blisko zenitu, choć nie wprost nad głowami podróżników, zaś pomarańczowe szykowało się właśnie do zniknięcia za wodnym horyzontem. Ono właśnie rzuciło ponad fioletowe fale, łagodnie uderzające o ukwiecony brzeg, wstęgę dziwnej barwy promieni. Po tej świetlnej ścieżce mogliby chodzić nieśmiertelni. Gdyby Zolgarowie dysponowali zmysłem węchu, oszałamiające zapachy kwiatów rosnących na brzegu, dopełniałyby widoku w sposób doskonały. Błyszcząca tarcza pomarańczowego słońca opadała powoli ku niewyraźnej linii, łączącej fioletowe morze z szafirowym niebem. Płonący klejnot z wolna tonął pomiędzy rzadkimi smugami wielokolorowych chmur, unoszących się daleko ponad wodnym horyzontem, jak widmowe statki. Tonąc, jakby niechętnie żegnając swego błękitnego towarzysza, słońce schowało się w końcu, w półprzezroczystą głębię spokojnego morza, uderzającego w odległy brzeg. Równocześnie ze złoto-pomarańczowym zachodem nastąpiła cudowna, błękitna przemiana. Wiele kwiatów zamknęło swoje kielichy, inne otworzyły je. Błękit był głęboki, żałobny i wywołał u Zolgarów dziwne uczucie, jakby jakaś niewyczuwalna obecność wciągała ich umysły w świat ponurych wyobrażeń. Świat zmienił odzienie, przestał być pogodny. Na morzu, w pobliżu lądu Zolgarowie zauważyli tysiące nierównych, zębatych skał wystających z wody, rozciągających się prawie na kilometr od brzegu. Teraz, gdy błękitne słońce panowało na niebie w całej swojej lazurowej chwale, tajemnicze, zębate kamienie wyraźnie zakłócały gładką dotąd powierzchnię oceanu. Co więcej, jakieś dziwaczne, wodne stworzenia zaczęły wypełzać na te miniaturowe wyspy. Były dwa razy mniejsze od Zolgarów i miały po osiem płetwiastych kończyn. Wznosząc swe głowy ku niebieskiej gwieździe wydały z siebie równocześnie osobliwy zew podobny wyciu, który bardzo przygnębiająco zabrzmiał w „uszach" Zolgarów. — To prawie tak przygniatające, jak twój ginący świat, Terian — powiedział Xarius 879, zwracając się do Teria- na. — Cóż za kontrast pomiędzy światłem obu słońc, błękitnego i pomarańczowego naraz, i tylko błękitnego. — Powiedziałbym, że tu jest nawet gorzej niż na umierającej planecie, którą nazywałeś Valerią — stwierdził Narius 8374, wielki zolgarański filozof. — Odnoszę wrażenie, że jest tu gdzieś jakaś niewidzialna istota. — Może to wpływ błękitnego słońca i żałobnego wycia tych wodnych zwierząt — poddał Terian. — Nie — odpowiedział Xarius 879. — Takie rzeczy nie mają na nas wpływu. Jesteśmy zbyt przyzwyczajeni do obcych światów. Zwiedzimy planetę i zobaczymy, co uda się znaleźć. — Polecimy statkiem? — zapytał Garius 217. — Nie. Zostawimy go tutaj z połową załogi. Reszta ruszy na wyprawę z mechanicznymi skrzydłami. — Wybrano zatem połowę Zolgarów, która miała pozostać w statku, podczas gdy reszta, włączając Xariusa 879 i Teria-na rozpoczęła eksplorację powierzchni planety wokół kosmicznego pojazdu. Z mechanicznymi skrzydłami przymocowanymi do swych metalowych ciał Zolgarowie lecieli nisko nad lądem i wkrótce oddalili się znacznie od swoich towarzyszy pozostających w statku. Rozwijając w powietrzu znaczną prędkość podróżowali niestrudzenie, rzadko się zatrzymując, aż do zachodu błękitnego słońca, po którym zapadła głęboka ciemność, w której świeciły na niebie niezliczone gwiazdy, rozłożone po całym firmamencie, jak błyszczące iskry jakiegoś olbrzymiego, kosmicznego pożaru, którym zresztą w rzeczywistości były. Wraz z zachodem niebieskiego słońca, Zolgarowie zatrzymali się na naradę. — Noc nie będzie zbyt długa — rzekł Xarius 879. — Niedługo wzejdzie pomarańczowe słońce. — Ta planeta ma przy obecnym położeniu słońc dzień trzykrotnie dłuższy niż noc — powiedział Barius 52. — Obie gwiazdy obracając się wokół siebie dają swoim planetom nie tylko różne pory dnia, ale także zmienne okresy światła i ciemności. Zazwyczaj w przypadku dwóch słońc jest więcej dnia niż nocy, ale czasami ich długość się wyrównuje. Czas, w jakim panuje ciemność nie jest nigdy dłuższy niż ten, w którym jest jasno, o ile oś obrotu planety nie jest przesunięta tak, jak na twojej Valerii. — Nie mam tego nieprzyjemnego uczucia od kiedy błękitne słońce zniknęło z firmamentu — stwierdził Narius 8374. — Ani ja! — wykrzyknął Garius 217. — Zatem musi to mieć coś wspólnego z tą niebieską gwiazdą — rzekł Xarius 879. — Gdy na niebie nie widać pomarańczowej — dodał Terian. — — Znajdziemy powód, zanim stąd odlecimy — zdecydo wał Xarius 879. Zgodnie z przewidywaniami dotyczącymi długości nocy, pomarańczowe słońce niedługo wynurzyło się zza horyzontu. Najpierw ciemność przerzedziła się na wschodzie, potem pojawiła się szybko gęstniejąca brązowa mgła, z której nagle w złocistym blasku wyszła na niebo wielka, świetlista kula. Pod oślepiającymi promieniami Zolgarowie wzbili się znowu w powietrze i kontynuowali swą podróż. Zbliżali się teraz do prawie martwej części planety. Przed nimi otwierały się głębokie kaniony, a dookoła nie było niemal widać roślinności. Xarius 879, lecąc na czele swoich dwudziestu czterech towarzyszy, powoli zaczął opadać w kierunku najgłębszego z wąwozów i wkrótce jego skaliste ściany wzniosły się wysoko ponad Zolgarami, gdy ci opadali coraz niżej i niżej w mroczną głębinę. Terian ocenił, że dno kanionu znajduje się około dwóch kilometrów poniżej powierzchni. Coraz głębiej zapuszczali się w ziejącą paszczę wielkiej szramy na twarzy planety. Wreszcie dotarli do dna wąwozu i znaleźli się w półmroku, którego nie rozjaśniało światło żadnego ze słońc. Musiałyby one być naprawdę wysoko na niebie, żeby sięgnąć swymi promieniami w głąb tej skalistej, poszarpanej czeluści, w której byli teraz Zolgarowie. — Patrzcie — wykrzyknął Garius 217 — to przepaść śmierci! Spójrzcie na te kości! Podążając wzrokiem za ramieniem Gariusa 217 jego towarzysze ujrzeli, że dno kanionu pokryte było bielejącymi kośćmi. Było ich wiele i w półmroku panującym na dnie kanionu zdawały się świecić bladym, tajemniczym i nieco złowrogim światłem. — Co tu się mogło stać? — zapytał Terian. — Z pew nością zmarło tu wiele istot. Xarius 879 patrzył zamyślony na rozsypujące się kości. — Sam nie wiem — powiedział. Zolgarowie wzięli się do uważnego badania leżących kości, próbując w swej wyobraźni odtworzyć przypuszczalny wygląd martwych istot. Jak mogli wyglądać właściciele tych kości za życia? Jakie to były stworzenia i dlaczego zginęły w tak wielkich ilościach? Ach, to była tajemnica, a jeśli było coś, co nieodmiennie ożywiało Zolgarów, to była to właśnie tajemnica. Szukali śladów użytych broni, ale niczego nie znaleźli, co uczyniło zagadkę jeszcze większą. Wszyscy rozeszli się daleko po dnie wąwozu, przeszukując obie jego strony, ale znaleźli tylko białe sterty kości, jakby szydzące z ich domysłów. — To były stworzenia poruszające się na trzech nogach — stwierdził Barius 52, który wraz z innym Zolgarem badał szczątki. — Miały także trzy górne kończyny, ale nie były to macki. — Przypominały raczej górne kończyny Teriana, które miał, gdy znaleźliśmy go w jego rakiecie — dodał pomagający mu w pracy Farius 883. — Były połączone stawami. — Jak moje ramiona? — zapytał Terian. — Tak właśnie — potwierdził Farius 883. — Czy znaleźliście kości jakichś innych stworzeń poza tymi Trójnogimi? — zapytał Xarius 879. Odpowiedź była negatywna. — Wygląda na to, że miała tu miejsce bitwa, w której uczestniczył tylko jeden gatunek — zauważył Arius 10. — Niekoniecznie — zaoponował Xarius 879, smakując tajemniczość sytuacji. — Ci, którzy zwyciężyli w tym starciu mogli wyjść z walki bez strat lub po prostu zabrać swoich zabitych. Poza tym, nie wiemy na razie, czy w ogóle była jakaś bitwa. Te istoty mogły umrzeć od choroby. — Jestem pewien, że były inteligentne — przemówił jeden z Zolgarów. — Znaleźliśmy przy nich kilka przed miotów. I pokazał Xariusowi 879 kilka małych, metalowych artefaktów. Jednym z nich był dziwnie uformowany pierścień, zdjęty z palca u ręki jednego z Trójnogich. Zolgarowie skupili się wokół swego dowódcy, aby zbadać ozdoby-Szczególnie interesował ich pierścień. — Jest na nim jakiś emblemat — zauważył Terian. — Trzy podwójne słońca! — wykrzyknął Xarius 879. — Jak myślicie, co to może... Xarius 879 nie dokończył telepatycznego pytania, przerwanego nagle przez okrzyk, który nadszedł od jednego z Zolgarow rozsianych po wąwozie, brzmiący alarmująco w ich umysłach: — Chodźcie! Coś znalazłem! ? Rozdział VII Tajemnicze kości Zolgarowie błyskawicznie pośpieszyli do towarzysza, który oznajmił swoje znalezisko, niektórzy biegnąc szybko, inni podrywając się w powietrze i szybując na swoich metalowych skrzydłach poprzez kryształowo czystą atmosferę planety. Szybko skupili się wokół wzywającego ich towarzysza. Stał przy skalnej ścianie wskazując do góry. — Naskalne rysunki! — wykrzyknął podniecony Terian. Na ścianie widniały, wyryte i wymalowane tajemnicze obrazki i znaki. — Co to znaczy? — zapytał Garius 127. — Że musimy to rozszyfrować, a być może dowiemy się, co spotkało Trójnogich — odparł Xarius 879. — Tam! — przemówił Terian wskazując ramieniem nabazgrany na skale obrazek. — Oto jak wyglądali Trojnodzy! Spójrzcie, ta postać ma trzy nogi i trzy ramiona ze stawami! — A ponad nim widać dwa świecące słońca — dodał inny Zolgar, wskazując na inne symbole widniejące na skalnej ścianie. — On ucieka — zauważył Narius 8374. — I tak właśnie było. Trójnogi został sportretowany w biegu, rzucając trwożliwe spojrzenie przez ramię. Nic go jednak nie goniło i Zolgarowie nie mogli dociec powodu jego ucieczki. — Tutaj jest inny rysunek — powiedział Narius 8374. — I wygląda na to, że ma coś wspólnego z poprzednim. — Tu świeci tylko jedno słońce — stwierdził Xarius 879. — Błękitne — dodał Terian. — A Trójnogi pada martwy! — wykrzyknął Rarius 795. Rzeźbiarz, który umieścił na ścianie kanionu tajemnicze rysunki, wykonał ten jeden ze szczególnym mistrzostwem. Ciągle patrzący ze strachem i boleścią za siebie Trójnogi, właśnie przewracał się — martwy. Wokół niego leżały nieruchome ciała jego towarzyszy, którzy padli, aby więcej się nie podnieść. Zolgarowie przeszli do kolejnej grupy rysunków. Były dziwne i niezrozumiałe. Jeden z Trójnogich został przedstawiony w chwili skoku z poszarpanego urwiska. Inny z uniesionym młotem zamierzał się właśnie, aby skruszyć czaszkę towarzysza, podczas gdy grupa dalszych, najwyraźniej oszołomionych tą sceną śpieszyła, aby przeszkodzić w popełnieniu strasznego czynu. Nad nimi wszystkimi świeciło błękitne słońce. Ostatnia grupa rysunków była najbardziej tajemnicza. Na niebie świeciło jasno pomarańczowe słońce, otoczone błękitną obwódką. Trójnodzy byli przedstawieni biegając to tu, to tam,a ponad nimi w powietrzu unosiły się niewyraźne, upiorne i groźne kształty. Istoty najwyraźniej usiłowały uniknąć potworów. — Co to ma znaczyć? — pytało kilku spośród Zolgarów. — Błękitne słońce jest zasłonięte przez pomarańczo we — powiedział Xarius 879. — Co do tych stworzeń w powietrzu, jak dotąd nie spotkaliśmy ich tutaj. — Skoro już o tym mówimy, to w ogóle nie widzieliśmy zbyt wielu stworzeń — zauważył Terian. — Były wodne istoty, te, które tak dziwnie wyły i widzieliśmy wiele różnych 56 gatunków ptaków, ale czy zauważyliście, że w trakcie naszej wędrówki po lesie nie napotkaliśmy żadnych zwierząt? — To prawda — zastanowił się Narius 8374. Oglądali teraz nowy rząd rysunków, ponad tymi, które już zbadali. Na jednym z nich świeciło jedynie pomarańczowe słońce. Pod jego promieniami Trójnodzy wykonywali różne, codzienne czynności. Na kolejnym rysunku świeciło pomarańczowe i błękitne słońce. Zajęcia Trójno-gich nie zmieniły się. Na trzecim rysunku, ostatnim w rzędzie, na niebie było tylko błękitne słońce, a poniżej nie było widać żadnego Trójnogiego, a jedynie coś, co zdawało się jakiegoś rodzaju emblematem lub symbolem. Był to okrągły, biały obiekt, pod którym znajdowała się sześciora-mienna gwiazda ze skrzyżowanych kresek. —To jest czaszka Trójnogiego, a pod nią leżą skrzyżowane trzy kości z górnych kończyn — wyjaśnił Barius 52. — Czaszka ze skrzyżowanymi kośćmi — przypomniał sobie Terian. — W moich czasach na Valerii taki symbol oznaczał śmierć. — I prawdopodobnie to samo oznacza tutaj — rzekł Xarius 879. — Jest coś podejrzanego w błękitnym słońcu, choć za nic nie umiem powiedzieć, co takiego. — Zatem nasze ponure odczucia, których doświadczyliśmy pod promieniami niebieskiej gwiazdy nie są tylko naszym wyobrażeniem? — zastanawiał się głośno Terian. — W żadnym razie — odparł Xarius 879. — To niepodobne do Zolgarów. Błękitne słońce musiało stanowić jakieś straszliwe zagrożenie dla Trójnogich. — Może jego promienie ich zabijały? — podsunął Varius 73. — Nie sądzę — rzekł Terian. — Wyglądali na zdrowych i szczęśliwych w promieniach obu gwiazd naraz. — Ale — argumentował Varius 73 — czyż promienie pomarańczowego słońca nie mogły zneutralizować śmiercionośnego wpływu błękitnego światła? — — Może — zgodził się nie do końca przekonany Terian. — Patrzcie! — wykrzyknął jeden z Zolgarów wskazując długim ramieniem w niebo. Uwaga wszystkich skierowała się pionowo w górę, poprzez oczy umieszczone na szczytach czaszek. Daleko ponad nimi, szczyt wschodniej ściany kanionu rozjaśnił się bladym, błękitnym światłem. — Wschód błękitnego słońca! — wyjaśnił Xarius 879. Zolgarowie ruszyli wzdłuż powykręcanej trasy jaką wyznaczały strome ściany kanionu. Czasem droga zwężała się, po czym znowu rozszerzała. Do wielkiej rozpadliny dochodziło sporo mniejszych wąwozów bocznych, wiele z nich dużo głębszych niż główny kanion, tak, że Zolgarowie często spoglądali w ciemne, przyprawiające o zawroty głowy czeluści wewnątrz kanionu. Kilka razy natrafili na sterty kości pozostałych po Trójnogich, niektóre z nich rozsypywały się w proch po dotknięciu. Czasami znajdowali tajemnicze napisy i rysunki. Jeden z piktogramów wydawał się przestrzegać przechodniów przed kontynuowaniem wycieczki wzdłuż kanionu. Był to złowieszczy nakaz cofnięcia się. Symbol czaszki i skrzyżowanych kości dodawał mu wyrazu. Mimo to Zolgarowie podążali dalej, prowadzeni przez ściany głębokiego wąwozu, który zrobił się jeszcze ciemniejszy, a w jego dnie pojawiało się coraz więcej szczelin i rozpadlin tak, że coraz częściej Zolgarowie rozpościerali swoje skrzydła. — Zachodzi pomarańczowe słońce — oznajmił w pewnej chwili Xarius 879. — Błękitne słońce przekroczyło zenit. — Czy zauważyłeś coś niezwykłego w tych słońcach? — zapytał Terian, patrząc na gasnący blask barwy wypłowiałego brązu, na skalnej krawędzi wysoko ponad nimi. — Wydają się być bliżej siebie — odparł Xarius 879. — Ale nie są. — Nie, to tylko efekt ich obrotu wokół siebie. — Odległość pomiędzy nimi nie zmienia się wcale. — — Pomarańczowe słońce zaszło za horyzont — rzekł Xarius 879. — Jak pięknie jest, gdy świecą oba naraz i jak śmiertelnie ponuro, gdy pozostanie tylko niebieskie. Zolgarowie wędrowali dalej pomiędzy pionowymi skalnymi ścianami. Błękitny, mglisty blask, który otoczył ich teraz jak żałobny całun rozpaczy, zdawał się wcale nie rozjaśniać mroku panującego na dnie wąwozu, dodając mu wszelako niejasnego uczucia głębokiego smutku. — Na mojej planecie, w moich czasach powiedziałbym, że cierpnie mi skóra — zauważył Terian. — Dziwne — zgodził się Xarius 879. — Przez wszystkie miliony lat naszych podróży, nigdy nie doświadczyliśmy takich sensacji, tak nieopisanych i niepożądanych uczuć. Myślę, że właśnie to opisałeś nam jako strach, Terian, ten stan umysłu, którego jeszcze nie znaliśmy. — Można by powiedzieć — odparł Terian, analizując sytuację — że nie odczuwając dotąd nigdy strachu, nie możecie wiedzieć, kiedy wasze odczucia są zrodzone ze strachu, a kiedy nie. Ja poznałem uczucie strachu wielokrotnie w moim poprzednim życiu na Valerii i mogę je natychmiast rozpoznać. Nasze obecne odczucia to nie tyle strach, ile złowieszcze ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem, które stale wstrząsa naszymi umysłami. Gdyby to był strach, przyjaciele, powinniśmy odczuwać chęć natychmiastowego opuszczenia kanionu, rozpostarcia skrzydeł i powrotu do statku. W tej chwili nie odczuwamy jednak wcale takiego pragnienia. Logika Teriana była przekonywująca. Przed nimi nagle zaczęło się zamieszanie. Zolgarowie kołowali gromadą nad brzegiem jednej z przepaści. — Łapcie go, szybko, nie wie, co robi! — nadszedł telepatyczny rozkaz sprzed Xariusa 879 i Teriana, którzy, zatopieni w rozmowie, zamarudzili gdzieś z tyłu. — Skoczył! — Nie zdążyliśmy! — — Co się dzieje? — zapytał dowódca ekspedycji, przelatując szybko ponad głowami swoich ludzi. Terian natychmiast podążył za nim. — Zdaje się, że Larius 8024 nagle zachorował! — nadeszła odpowiedź. — Odczepił skrzydła, położył je na brzegu tej szczeliny, i zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, rzucił się w dół! — Głową naprzód! — dodał inny z Zolgarów, którzy widzieli szaleńczy czyn. — Takie wypadki są rzadkie i nie zdarzały się przez wieki! — wykrzyknął Xarius 879. — Zejdźcie na dno tej dziury i zobaczcie, czy można go uratować. Błyskawicznie kilku członków ekspedycji wleciało w ciemność ginąc z pola widzenia. Dopiero po długiej chwili z dołu nadeszła odpowiedź. — Została z niego kupa złomu! — Mózg! Co z mózgiem?! — niecierpliwie dopytywał się Xarius 879. Odpowiedź, którą otrzymał dowódca zolgarańskiej ekspedycji składała się z dwóch fatalnych słów: — Jest zniszczony! — Larius 8024 jest martwy! — z żalem oznajmił Xar-ius 879. — Terian, właśnie ujrzałeś coś, czego od bardzo dawna nikt nie widział — śmierć Zolgara. Gdy się przyłączyłeś, zwiększyłeś naszą załogę. Teraz jest nas znowu tyle samo, co przedtem. Najwyraźniej z mózgiem Lariusa 8024 stało się coś złego, co spowodowało, że uczynił coś tak bezsensownego i niewytłumaczalnego. — W każdym razie żałobny wpływ niebieskiego słońca miał z tym coś wspólnego — zasugerował Terian. — Niemożliwe — zaoponował Xarius 879. — Nie jesteśmy podatni na takie wpływy. — Czy pamiętasz moje uczucia zanim opuściliśmy mój umierający świat i jak bliski byłem tego, co właśnie uczynił Larius 8024? isn — Oczywiście — odparł Xarius 879. — Ale musisz pamiętać, że nasze umysły bardzo się różnią od twojego, pomimo że teraz możemy dzielić się myślami. Jesteśmy odporni na jakiekolwiek zewnętrzne próby zachwiania naszym osądem rzeczywistości. — Rzeczywiście — zgodził się Terian — nasze umysły są bardzo różne. — Cisza! — rozległo się nagle ostrzeżenie od jednego z Zolgarów. Wszyscy Zolgarowie stanęli jak jeden, aby nie czynić najmniejszego hałasu swoimi ruchami. Klekotanie skrzydeł, szuranie i zgrzytanie metalowych kończyn o skałę ustało. — Słyszycie to? — zapytał Sarius 5431 dziwnym tonem. — Słyszymy co? — zapytał Xarius 879. — Słuchajcie — znowu ten dźwięk! Teraz dotarł do Zolgarów pomruk; powolne, niskie brzęczenie dochodzące jakby z bardzo daleka i z bardzo bliska zarazem. Przez chwilę trwał długą, monotonną, żałobną nutą, by stopniowo urosnąć do potężnego wycia. — Co za straszliwy dźwięk! — stwierdził Xarius 879. — Gdybym miał skórę, to właśnie by mi ścierpła — rzekł Terian. — Zauważyłeś, jak podobny był koniec tego okrzyku do dźwięków wydawanych przez wodne zwierzęta, które widzieliśmy na nadbrzeżnych skałach? — zapytał Xarius 879. — Owszem — odparł Terian. — Ale ten dźwięk nie pochodził od nich, wydało go coś innego. — Znowu go słychać! — Słyszę kilka, łączą się! — Zbliża się! — Skąd? — Zza zakrętu przed nami! — Nie, z tyłu, zza nas! — Z powietrza ponad nami! — Ze ścian kanionu! — — Wydobywa się zewsząd dookoła nas! — wykrzyknął dowódca Zolgarów do Teriana. — Moja załoga stała się niezwykle podniecona! To nie jest ich normalne zachowa nie! Ja również czuję napięcie, to bardzo dziwne. Rzeczywiście, Zolgarowie nie zachowywali się normalnie. Opanowywało ich coraz większe podniecenie. Niektórzy z nich zdradzali objawy paniki, która absolutnie nie należała do ich codziennych zachowań. Zwyczajną dla nich kamienną obojętność zastąpiła groza. Ponad ich głowami błękitne słońce zalewało teraz kanion swoim rozproszonym światłem, a jego lazurowa kula świeciła jak płomienny klejnot w głębinach nieba. Jak mniejsze odpryski drogocennego kamienia świeciły dookoła niego gwiazdy. Niskie brzęczenie i pomruki stały się bardziej intensywne, zdawały się wznosić i opadać, cichnąć i wybuchać z nową siłą wokół nich. Często dźwięk podnosił się i kończył żałobnym wyciem. Były to najstraszliwsze odgłosy, jakie Terian kiedykolwiek słyszał. Miały bardzo dziwny wpływ na jego towarzyszy. — Pomocy! Okrzyk zadźwięczał w umysłach Zolgarów. — Pomocy! Jeden z Zolgarów potężnym skokiem powtórzył czyn Lariusa 8024, rzucając się w głąb jednego z bocznych kanionów ze skrzydłami owiniętymi wokół metalowego ciała. Z jego umysłu dał się odczytać bezsensowny bełkot, zmieszany z dziwacznymi obrazami. — Zepchnął ich! — meldował w podnieceniu Barius 52 swojemu dowódcy, który natychmiast znalazł się na brzegu rozpadliny. — Darius 5 zepchnął w przepaść Cariusa 572 i Sariusa 335 zanim sam skoczył. Wołanie o pomoc nadeszło od Cariusa 572! — Co to za szaleństwo? — pytał zdesperowany Xar-ius 879. — Co opętało moich ludzi?! <;-> Z ciemnej głębiny kanionu, w którą spadli trzej Zolgaro-wie dobiegł ich furkot skrzydeł. Z cienia wychynął ciemny obiekt, który latał przez chwilę na skraju ciemności, zanim opadł wreszcie na brzegu przepaści. — Sarius 335! — wykrzyknęło równocześnie kilku Zolgarów, rozpoznając towarzysza. — Rozwinąłem skrzydła w samą porę, żeby powstrzymać upadek! — powiedział Sarius 335. — Ktoś zepchnął mnie w dół, gdy stałem na półce zaglądając do tego kanionu! — To był Darius 5! — poinformował go Barius 52. — Zepchnął także Cariusa 572 zanim sam skoczył. — To straszne! — orzekł Xarius 879. — W tym kanionie jest coś potwornego, coś, co ma na nas przemożny, nieodparty wpływ. Musimy sprawdzić, czy możemy jeszcze pomóc naszym towarzyszom, a potem opuścić to okropne miejsce. Darius 5 i Carius 572 nie nadawali się do naprawy. Ich metalowe czaszki popękały jak skorupki jajek. Jak stado odlatujących ptaków rozwinęli skrzydła i poczęli wzbijać się w górę, ku szczytom ścian wąwozu, uchodząc z błękitnych głębi wielkiej szczeliny z ich podejrzanym brzęczeniem i prześladującą ich niewidzialną śmiercią, igrającą okrutnie z umysłami kosmicznych podróżników. — Nigdy przedtem nie napotkałem tak okropnego miejsca — zwierzył się Xarius 879 Terianowi, gdy wznieśli się wysoko ponad góry. — W trakcie naszych podróży spotkaliśmy i pokonaliśmy wielu przeciwników z krwi i kości. Odpieraliśmy także bez strat ataki naukowo roz winiętych istot z innych planet. Tu mamy do czynienia z niewidzialnymi przeciwnikami lub przeciwnikiem, który powoduje śmierć przez sugerowanie samobójstwa. — Co masz zamiar uczynić? — zapytał Terian. — Wrócić do statku, sprowadzić go tutaj i przy pomocy naszej naukowej aparatury stwierdzić, dlaczego nasi towarzysze sami się zabili. Później usuniemy niebezpieczeństwo, czymkolwiek ono jest. — Z tyłu nadeszło wezwanie: — Brakuje czterech ludzi! — Musimy wrócić — postanowił Xarius 879 — i ich uratować! — Dla Rariusa 104 nie ma ratunku! — rzekł Barius 52. — Gdy wznieśliśmy się do połowy wysokości ścian kanionu, odkręcił swoją głowę i rzucił ją w dół! Jego ciało latało przez jakiś czas bez celu zanim uderzyło w skałę i roztrzaskało się na kawałki! — Musimy wrócić! — powtórzył stanowczo Xarius 879. — Powrót to pewna śmierć! — Terian siłą wcisnął tę myśl do głowy swego przyjaciela. — Powrócimy w statku, jeśli w ogóle powrócimy! Zawrócić teraz to czyste samobójstwo! Uratowałeś mnie przed nim kiedyś, a teraz ja jestem zdecydowany uratować ciebie! — Masz rację, Terian — zgodził się wreszcie dowódca kosmicznej wyprawy. — Musimy jak najszybciej opuścić ten rejon. Zostało nas tylko osiemnastu. Musimy pośpieszyć do naszych towarzyszy. Lecieli szybko ponad martwą krainą kanionów. Pod palącymi promieniami niebieskiego słońca, widzieli daleko na horyzoncie cienką kreskę roślinności, wyznaczającą początek wielkiego lasu. — Ten dźwięk, to straszne brzęczenie! — ostrzegł Xarius 879. — Znowu je słyszę! Jesteśmy ścigani! Musimy lecieć szybciej! — To nic nie da — rzekł Terian. — Ten potworny pomruk nadchodzi zarówno z przodu jak i z tyłu. — Dolećmy do statku, tam będziemy bezpieczni. — Będziemy znacznie bardziej bezpieczni, gdy zajdzie błękitne słońce — orzekł Terian. — Myślę, że jakiś rodzaj promieniowania pochodzący od tej gwiazdy jest odpowiedzialny za wszystkie te zdarzenia. — Czy promieniowanie mogłoby wytworzyć te dźwięki i spowodować pomieszanie zmysłów i śmierć naszych nieszczęśliwych towarzyszy? — I — Może. — Zbadamy to. — Gdzie podziała się reszta? — zapytał nagle Terian, patrząc wstecz. — Wyprzedziliśmy ich znacznie — stwierdził Xar-ius 879. — O ile... — O ile nie ulegli temu nieznanemu niebezpieczeństwu — dokończył za niego Terian. Xarius 879 wysłał telepatyczny sygnał. Z tyłu nadeszła odpowiedź, i gdy obaj zawracali w powietrzu, spostrzegli na horyzoncie trzy czarne kropki, które szybko ich dogoniły, okazując się trzema Zolgarami. — Gdzie reszta? — zapytał Xarius 879. — Powinno być was jeszcze trzynastu. — Ulegli zniszczeniu po drodze! — wykrzyknął gwałtownie Barius 52. — To miejsce to prawdziwa cela śmierci! — Czy zostali zaatakowani? — Nie. Albo coś się stało z ich skrzydłami, albo opuścili nas dobrowolnie z innych przyczyn. — Niektórzy dopadali się wzajemnie, odrywając sobie skrzydła i tak kończąc tragicznie swój lot — powiedział Narius 56. — Ośmielam się twierdzić, że niektóre z tych wypadków były po prostu brutalnymi atakami. Byli całkowicie zdemoralizowani. To się stało zaraz po tym, jak ty i Terian wyprzedziliście nas i zniknęliście z pola widzenia. — Gorzej już nie może być! — zawołał Xarius 879. — Trzynastu! Straciłem już dwudziestu ludzi! Ogłuszeni ostatnią tragedią Zolgarowie podążali szybko ponad gęstą zielenią wspaniałych lasów, w kierunku statku i pozostawionych w nim towarzyszy. Gdy tak pędzili ponad lasem, wzgórzami, dolinami i strumieniami, błękitne słońce zaszło w żałobnym, lazurowym blasku i zapadła ciemność. Zaraz po tym, jak niebieska kula zniknęła za horyzontem, Zolgarowie poczuli ulgę i spokój w umysłach. Złowrogie napięcie wokoło zniknęło wraz z ponurymi myślami, sprowadzanymi przez błękitne światło. Brzęczenie w powietrzu ustało na krótką chwilę przed zachodem. Rozdział VIII ? Niewidzialny przeciwnik Zbliżali się do statku, gdy dosięgną! ich nadchodzący stamtąd telepatyczny przekaz. — Gdy was nie było zaszło tutaj coś okropnego! — informował głos z pojazdu. — Zostaliśmy prawie całkowicie zniszczeni, zostało nas tylko dwóch! — Co się stało? — zapytał Xarius 879, obawiając się najgorszego. — Stało się z nami coś dziwnego. Nasi towarzysze oszaleli nagle, zabijając się wzajemnie i popełniając sa mobójstwa! — Czy to się stało podczas... podczas błękitnego dnia? — Zgadza się! — Czy było słychać jakieś brzęczące dźwięki? — Wiele, oraz wycie wodnych stworzeń, które wyszły znowu na skały. — I zostało was tylko dwóch? Co się stało z resztą? — Niektórzy są na dnie oceanu — odpowiedział Bar-ius 964. — Polecieli ponad skaliste wysepki i zniknęli pod wodą, gdy rozległo się wycie wodnych istot. Wtedy kilku z nich rzuciło się na siebie, rozbijając sobie wzajemnie głowy — w ohydnej walce. Carius 2179 szerzył nawet zniszczenie pomiędzy nami miotaczem plazmowym, zanim go nie obezwładniliśmy. Później poddał się wezwaniu wyjących mieszkańców oceanu. Jest gdzieś tam... — Barius 964 wskazał jednym z ramion w kierunku spokojnego morza i poszarpanych, skalistych wysepek. — Zostali opętani przez demony! — wykrzyknął Terian. — Co masz na myśli? — zapytał Xarius 879. — To takie nasze powiedzenie, które jak na razie zdaje się najlepiej wyjaśniać sytuację... — Gdzie się podziały twoje ramiona? — pytał dowódca ekspedycji, patrząc na Bariusa 964. Ten ostatni stał przed nimi mając tylko dwie mechaniczne ręce. W miejscu pozostałych czterech sterczały poszarpane kikuty metalu. — To dzieło miotacza w rękach Cariusa 2179 — odpowiedział Barius 964. — Przestrzelił na wylot Zariusa 24, ale na szczęście nie trafił w głowę, więc będzie można go naprawić. — Zdejmij mnie stąd — nowy głos włączył się w ich myślową konwersację. Barius 964 sięgnął na półkę i zdjął z niej spiczastą głowę Zolgara, która kilkakrotnie otwierała i zamykała swoje metalowe powieki. — Umieśćcie go na nowym ciele — polecił Xarius 879. — To było okropne! — wykrzyknęła nagle głowa Zariusa 24. — Widziałem ich! Byłem bliski utraty przytom ności i wtedy ich zobaczyłem! — Zobaczyłeś ich? Co zobaczyłeś? — pytał Xarius 879. —Nie mogłem ich dokładnie obejrzeć, ale widziałem to jak żywe. — Co takiego? — zapytał Terian. — Nie wiem — odparł Zarius 24. — To były niewyraźne, widmowe kształty krążące w powietrzu. Zdążyłem zaledwie rzucić na nie okiem, gdy Carius 2179 strzelił pomiędzy nas miotaczem. Był w nich jakiś fascynujący, przyciągający zew, któremu nie mogłem się oprzeć. Właśnie miałem zrezygnować z oporu i iść, gdy przebiła mnie salwa z miotacza. Potem oczywiście nie mogłem już nigdzie iść, a po chwili zew zniknął. — Dokąd chciałeś iść? — zapytał w podnieceniu Xar-ius 879 chcąc do końca zgłębić tajemnicę. — Wyjaśnij to! Co wtedy czułeś i co spowodowało, że chciałeś odejść? — Naprawdę nie wiem — odpowiedział Zarius 24. — Nigdy nie czułem czegoś takiego. Nie słyszałem żadnej zdecydowanej zachęty i nie pamiętam żadnego szczególnego przyciągania. To było polecenie, żeby przestać myśleć, tylko tego ode mnie chcieli, po prostu przestać myśleć. To brzęczenie i wycie było dźwiękiem — głosem, a nie myślowym przekazem. Owszem, były także głosy telepatyczne, ale zdawały się pochodzić z tła, jakby czekając. Wycie i brzęczenie były bardziej natarczywe. — Hipnoza! — wyjaśnił Terian. — Te dziwne stworzenia hipnotyzują nas, żebyśmy się sami zniszczyli! — Dobrze, ale kim są? — pytał Xarius 879. — I gdzie są? — dodał Barius 964. — Xariusie 879 — ostrzegł Terian —jest nas teraz tylko siedmiu, a przybyliśmy tu w składzie pięćdziesięciu. Uważam, że powinniśmy natychmiast odlecieć, żeby uniknąć całkowitego zniszczenia. — Nie mogą się do nas dobrać wewnątrz statku, a ja mam zamiar wrócić do kanionu kości, żeby zobaczyć, czy naszych towarzyszy na pewno nie da się uratować. Rozwiążę także tę tajemnicę i wywrę zemstę na tym, co zabiło moich towarzyszy, cokolwiek to jest. — Twoja zemsta zaprowadzi cię jedynie na śmierć — oznajmił Terian. — Może jednak uda się uratować naszych towarzyszy, którzy spadli do kanionu — upierał się Xarius 879. — Z całą pewnością powinniśmy to sprawdzić — zgodził się Terian — ale nie czyniłbym tego w czasie, gdy na niebie świeci tylko błękitne słońce. — — To tajemnica — zastanowił się dowódca ekspedycji. — Co ma z tym wspólnego błękitne słońce? — Nie wiem, czy satysfakcja z rozwiązania tej zagadki jest warta ryzyka pewnej śmierci — ostrzegł Terian. — Badanie tego to pchanie się w śmiertelną pułapkę. Siedmiu Zolgarów przygotowało się do podróży powrotnej do kanionu. Głowa Zariusa 24 została umocowana na nowym ciele, zaś Barius 964 otrzymał nowe ramiona. Ponad horyzont wynurzyło się pomarańczowe słońce i planeta podwójnej gwiazdy znowu przemieniła się w rajski ogród, przybierając szaty niebiańskiej piękności. Statek przeleciał wysoko ponad dziwnymi lasami z ich jaskrawym ubarwieniem i tajemniczym brakiem zwierząt. Kierowali się ku kanionowi śmierci. Niedługo po wschodzie pomarańczowego słońca, wzeszło także błękitne, podążając niedaleko za swoim towarzyszem. — Spójrzcie jak blisko są od siebie — zauważył Terian. — Owszem — rzekł Xarius 879. — Przed wieczorem powinno być zaćmienie. — Pomarańczowe słońce jest jaśniejsze, choć nieco mniejsze z pary — stwierdził Terian. — Gdy wejdzie po między błękitną gwiazdę i planetę będzie wokół niego widać niebieską obwódkę. — Oto jest kanion — powiedział Xarius 879, wskazując na jałowy teren daleko pod nimi, gdzie wielki, o poszarpa nych brzegach rów, przecinał powierzchnię dziwnego świa ta, znikając za odległym horyzontem. Po mistrzowsku kierowany statek, opadł w złowrogą głębinę cienistego kanionu, którego ściany wzniosły się nad nim groźnie, jakby w każdej chwili gotowe spaść na zolgarański pojazd, gniotąc go milionami ton skalnych odłamków. Tak przynajmniej widział je Terian, który czuł się nieswojo, opanowany przez czarne, niejasne przeczucia. Powoli osiedli na dnie wąwozu, wśród białych odłamków rozsianych kości, które pękały pod ciemnym kadłubem statku. — Przeszukajcie kanion — rozkazał Xarius 879. — Po starajcie się znaleźć to, co pozostało po trzynastu, których straciliśmy opuszczając to miejsce. Podczas poszukiwań odnalazły się szczątki większości martwych Zolgarów. Ich metalowe ciała i głowy zawierające mózg były wszystkie zgniecione i popękane tam, gdzie w swym szaleńczym skoku spotkali się ze skalistym podłożem. — Jesteśmy bezpieczni tak długo, jak długo pomarańczowe słońce towarzyszy błękitnemu na niebie — ostrzegł Terian. — Pozostać tutaj, gdy będzie świeciło tylko niebieskie słońce to czyste samobójstwo. Każdy z naszych towarzyszy zabił sam siebie albo został zabity przez kogoś z załogi. Żaden z nich nie został zabity przez jakąś siłę pochodzącą z tej planety, lecz jakiś zniewalający wpływ doprowadził ich do samobójstwa. Teraz, gdy już wiemy, że z całą pewnością nie możemy w żaden sposób pomóc naszym towarzyszom, radzę, abyśmy jak najszybciej opuścili to miejsce. — W żadnym razie, dopóki nie wiem, co zabiło moich ludzi i nie mogę z tym walczyć! — odpowiedział stanowczo Xarius 879. — Pozostać tutaj to pewna śmierć! — ostrzegał Terian. — Teraz jesteśmy przygotowani, przedtem wzięto nas z zaskoczenia — odrzekł dowódca zolgarańskiej ekspedycji. — Będziemy stawiać opór temu wrogowi, który chce doprowadzić nas do obłędu. — Ostrożnie! — ostrzegał Terian. — Rozumiem już, dlaczego w kanionie jest tyle białych kości! Trójnodzy zginęli od tego samego szaleństwa pochodzącego z błękitnego słońca, które dotknęło twoich ludzi! — Znajdziemy to zagrożenie i zniszczymy je! — brzmiało ultimatum Xariusa 879. — Pamiętajcie, że jesteśmy Zol-garami! — — I że czterdziestu czterech spośród nas, padło ofiarą niewidzialnego zła, w czasie ostatniego obrotu planety! — przypomniał Terian. — Wiara w siebie przyćmiła do reszty twój zdrowy rozsądek, Xariusie 879! — Słońca! Słońca! — wykrzyknął nagle jeden z Zol-garów. — Dotykają się! — Początek zaćmienia! — Pomarańczowe słońce zasłania błękitne! Mały skrawek niebieskiej gwiazdy zniknął już za pomarańczową tarczą. Stopniowo wielkie gwiazdy przesuwały się w pozycję koniunkcji ze swoją pierwszą planetą. Dobiegło ich ciche brzęczenie, coraz głośniejsze, coraz bardziej natarczywe. — Głos śmierci! — wykrzyknął podniecony Zarius 24. — To jest głos śmierci! Teraz słyszeli kilka głosów, wznoszących się do tonów bardziej przeszywających niż te, które Zolgarowie mieli okazję słyszeć w czasie swojego krótkiego pobytu na tej planecie. — Z powrotem do statku! — rzucił Xarius 879. Błyskawicznie usłuchali rozkazu. Żałobne wycie i straszliwa, brzęcząca wibracja przedostały się jednak także do wnętrza pojazdu. Czasem przeciągły, ohydny głos zdawał się dobywać z wnętrzności statku, po czym jego źródło zmieniało położenie najwyraźniej przenikając przez ściany statku. — Patrzcie! — podniósł alarm Barius 964. — Widzę ich! Widzę ich wyraźnie! — Gdzie? — zapytali jednocześnie wszyscy Zolgarowie. — Tam, w górze! — wskazał wymachując długim ramieniem Zolgar. — Cienie! — wykrzyknął Xarius 879. — Te same cienie, które latały wokół Trójnogich na rysunkach! Teraz, gdy oba słońca złączyły się w zaćmieniu, wszyscy Zolgarowie dokładnie widzieli trzepoczące szerokimi, skó-rzastymi skrzydłami widmowe kształty, których pełno było w powietrzu dookoła. Istoty miały dziwaczne, okrągłe głowy 72 osadzone na nietoperzowatych ciałach, błyszczące jasno oczy, poniżej których rozwarte paszcze wydawały przerażające wycia i żałobne brzęczenie. — Są na wpół przezroczyste! — zauważył Terian. — Uwaga! Jeden kieruje się wprost na nas! — ostrzegł Zarius 24. Rzeczywiście, jeden z cieni leciał prosto na zolgarański statek. Po chwili przemknął przez jego ściany wydając przeszywający krzyk tak, jakby przecinał powietrze. Fantom popędził w kierunku Xariusa 879 i Teriana, którzy stali razem, okrążył ich i poleciał dalej. Obaj byli przez cały czas doskonale widoczni. Upiór przefrunął przez ścianę jakby ta nie istniała i zniknął im z oczu, zostawiając ich zaskoczonych i skonsternowanych. — To coś przeleciało przez nas na wylot! — zawołał Xarius 879. — To musi być złudzenie optyczne! — Ten hałas, który powodują nie jest złudzeniem — powiedział Terian. — Nie jestem przesądny, ale obawiam się, że napotkaliśmy coś, co nas przerasta. Odlećmy stąd, zanim nie jest za późno. — Strzelajcie do nich z miotaczy! — polecił Xarius 879, patrząc w górę przez przezroczystą cześć kadłuba, na stado krążących ptakokształtnych potworów. Zolgarowie posłuchali go i kilka mieniących się tęczowo promieni wystrzeliło ku wierzchołkom ścian kanionu, gdzie krążyły w powietrzu widmowe kształty tajemniczych istot. Tam, gdzie promienie uderzyły w skałę, powstawały czarne otwory, ale trafienia nie wywierały widocznego wrażenia na stworach, które, ignorując ostrzał, kontynuowały lot ponad zolgarańskim statkiem i wydając swoje grobowe dźwięki spoglądały w dół z ponurymi minami. — Są odporne na promienie! — zawołał wreszcie Nar-ius 56. — Nic im nie robią! — Łapcie Zariusa 24! — krzyczał Barius 964. — Obezwładnijcie go! On oszalał! — Kilku Zolgarow pochwyciło swego towarzysza, który z metalową sztabą kierował się w stronę delikatnych mechanizmów kontrolnych, najwyraźniej w zamiarze ich zniszczenia. — Te stworzenia zawładnęły jego mózgiem! — krzyknął Xarius 879. — Szybko! Musimy się stąd wydostać! Wylatu jemy natychmiast z tego kanionu! Statek uniósł się lekko z dna wąwozu, pozostawiając w dole żałosne sterty kości. Przelecieli przez największe zagęszczenie fantomów, co w najmniejszym stopniu nie zakłóciło tym ostatnim lotu. W przestrzeni zajmowanej przez pojazd zachowywali się tak, jakby go tam w ogóle nie było. Terian zauważył jednak, dziwną prawidłowość dotyczącą przelatywania upiorów przez materialne obiekty. Choć potrafiły zniknąć w ścianie kanionu lub przefrunąć przez metalową burtę kosmicznego statku, widma nigdy nie przenikały przez siebie wzajemnie. Często zaczepiały się skrzydłami, co powodowało zachwianie się w locie jednego lub obu stworzeń. Dziwne, zastanawiał się. Upiorne kreatury były ledwie widoczne, Terian mógł oglądać rzeźbę skalnego zbocza przez ich półprzezroczyste ciała. Statek wzniósł się już wysoko ponad widmowe stado, ale ich wołanie nadal dosięgało uszu podróżników. Zolgarow znowu opanowało to uczucie beznadziei, powodowane wcześniej przez światło błękitnego słońca. Daleko ponad skalnymi wierzchołkami, dowódca ekspedycji nakazał zatrzymanie statku, ale gdy tylko statek przestał się wznosić z dołu nadeszło znajome już i serdecznie przez Zolgarow znienawidzone brzęczenie. — Nadlatują! — ostrzegł Narius 56. — Czekajcie! — polecił Xarius 879 dziwnym tonem. — Nie startujcie jeszcze! Z dołu nadleciały dwie niewyraźne zjawy, okrążyły statek przelatując kilkakrotnie przez ściany i wyjąc grobowo. Ich 74 twarze — czy to, co miały zamiast twarzy — ani na jotę nie zmieniły wyrazu. Gdy tak przelatywały przez zolgarański statek i każdy przedmiot na swojej trasie, stawały się stopniowo coraz bardziej niewyraźne, aż wreszcie zupełnie zniknęły. Ich dziwaczne okrzyki jeszcze przez jakiś czas brzmiały w uszach Zolgarów, ale i te cichły i oddalały się. — Pomarańczowe słońce prawie minęło błękitne — zauważył Barius 52, gdy zamarło ostatnie słabe brzęczenie. — Zaćmienie się skończyło — rzekł Barius 964. — Co to mogły być za stworzenia? — rozmyślał Xarius 879. — Wydaje mi się, że nareszcie rozwiązałem tę zagadkę — powiedział poważnie Terian. — Przejrzałem tajemnicę błękitnego słońca i śmierci naszych towarzyszy. — Mów zatem, Terian! — popędzał go Xarius 879. — O co tutaj chodzi? — Nie sądzę — rzekł Terian — aby przy całej waszej znakomitej inteligencji udało wam się kiedykolwiek ten problem rozwiązać. Przez tysiąclecia kosmicznych podróży i badań nigdy jeszcze nie spotkaliście się z warunkami choćby nieco przypominającymi te, które znaleźliśmy na tej planecie podwójnego układu. W całej waszej olbrzymiej wiedzy nie ma jednego doświadczenia, które ja całkiem przypadkowo zdobyłem w czasie mego życia na Valerii, i które teraz dało mi podstawy, żeby zrozumieć to, przez co przeszliśmy w ciągu ostatnich dni. Tu gdzie jesteśmy, na tej planecie są w rzeczywistości dwa światy — ten, który widzimy wokół siebie i świat fantomów. Świat fantomów znajduje się jednak w innym wymiarze, ma inną skalę częstotliwości światła i kolorów. Stworzenia, które widzieliśmy nie są tak naprawdę zjawami — cokolwiek oznacza słowo „zjawa" — jedynie nam wydają się przezroczyste, podobnie, jak my jesteśmy widmami dla nich. Oni są tak samo materialni w swojej płaszczyźnie egzystencji, jak my w naszej. Gdy błękitne słońce świeci samotnie na niebie, jego promienie wywołują dziwny efekt kolorystyczny i świetlny tam, gdzie padają. Powoduje to częściowe połączenie dwóch światów pozostających w różnych wymiarach. Obecność pomarańczowej gwiazdy neutralizuje to zjawisko. Przygniatający wpływ błękitnego słońca, który bardzo szybko odczuliśmy na sobie pochodzi od przenikania się dźwięków i myśli stąd, i z tamtego, obcego nam świata. Światło niebieskiej gwiazdy nie może jednak zapewnić fizycznego, materialnego kontaktu obu światów, co wyjaśnia przelatywanie widm przez materialne struktury rodem z tego świata. Gdy błękitne słońce świeci samo na niebie, głosy i przekazy myślowe z obu światów łączą się w jedno. To dziwne zjawy z drugiego świata tej planety są odpowiedzialne za śmierć naszych towarzyszy oraz za wymarcie Trójnogi eh. Czy pamiętacie rysunki, które znaleźliśmy na skalnych ścianach kanionu śmierci? Przedstawiały spokojne życie pod pomarańczowym i oboma słońcami, ale gdy na niebie było tylko błękitne, widać było pomiędzy Trójnogimi wielki nieporządek. Szerzyły się samobójstwa i morderstwa, i wreszcie śmierć zabrała całą rasę, podobnie jak naszych towarzyszy. Na rysunku przedstawiającym zaćmienie błękitnego słońca przez pomarańczowe widzieliśmy Trójnogich ściganych przez tę złowrogą hordę widmowych ptaków, fantomów, które my również mieliśmy niestety okazję obejrzeć. Są widoczne tylko podczas zaćmień. Tajemnicze oddziaływanie błękitnych promieni słońca zasłoniętego przez pomarańczową gwiazdę powoduje, że widzimy częściowo ten ukryty świat, choć sądzę, że jego mieszkańcy mogą nas widzieć nawet wtedy, gdy świeci tylko błękitne słońce. Można to uzasadnić. Stworzenia, które widzieliśmy mają wojowniczą i niszczycielską naturę. Przy pomocy szczególnych zdolności hipnotycznych próbują niszczyć zwierzęta z tego świata, sięgając mentalnie poprzez granicę wymiarów rozdzie- 76 łających obie płaszczyzny egzystencji i swoim potężnym wpływem, kierują myśli ofiar ku morderstwu i samozniszczeniu. Ta moc, jak się przekonaliście na sobie, jest tak wielka, że może przeważyć nawet nad superintelektem Zolgara, ale nie wydaje mi się, żeby te istoty same były obdarzone wysoką inteligencją. Ich zdolności hipnotyzer-skie nie muszą wcale świadczyć o dużych zdolnościach umysłowych. Uważam, że jest to raczej talent wrodzony — podobny zdolnościom niektórych stworzeń z mojej planety, o których wam kiedyś mówiłem — do gromadzenia elektryczności i powodowania wyładowań, czy w tym wypadku, są to zdolności hipnotyzerskie. — Dlaczego zatem te stworzenia nie zniszczyły ptaków, które widzieliśmy w lesie, ani wodnych zwierząt? — zapytał Xarius 879, wielce poruszony domysłami Teriana. — Tego nie mogę stwierdzić na pewno — odpowiedział Terian. — Moja teoria wyjaśnia brak zwierząt w lasach. Co do ptaków, zaryzykowałbym stwierdzenie, że są na tyle podobne do tych stworzeń z innego świata, że zostały litościwie oszczędzone. Może otoczenie i środowisko wodnych stworzeń czyni je odpornymi na samobójcze sugestie z innego wymiaru. A może, tak jak ptaki, mają z tamtymi coś wspólnego. Ich wycie brzmiało podobnie i wyszły z wody, gdy na niebie świeciło tylko błękitne słońce. — Jesteś geniuszem, Terian! — zawołał z uwielbieniem Xarius 879. — Niekoniecznie — odrzekł skromnie Terian. — Widzisz, jako młody człowiek, jeszcze w szkole interesowałem się kiedyś bardzo hipnozą i choć nie miałem w tym kierunku żadnych zdolności, wiele na ten temat czytałem. — Podczas wszystkich naszych podróży od planety do planety, od słońca do słońca, od systemu do systemu nigdy dotąd nie spotkaliśmy się z tym, co nazywasz „hipnozą". Nietrudno zauważyć, że to słowo jest kluczem do całej tej tajemnicy i gdyby nie ty, pozostałaby ona nierozwiązana. — tyohmiast odteS*!! ^if^0 musimy »tąd na- na błękitne słońce. 1- PomLvL ?' patrząc z obawa odsłoniło tarcze niebfj^rS!006^^^ ryzontem. g niedługo zniknie za ho- "Ti gdy ^^pS^i^^^4 mÓg? Widzieć widma' Promienie z miotacza wr^ T TZekł Barius 964- - liwić. P yWem fantomw mogły mu to umoż- — Musimy stąd uciekać — oznaimił V ? o. wag,. - Terian ma racjc. rJSCii^ZS Z P°" Rozdział IX ? Katastrofa Gdy statek kosmiczny wzniósł się ponad atmosferę, pomarańczowe słońce, którego wielka, pomarańczowa sfera spoczywała do połowy zanurzona pod linią horyzontu, zniknęło całkowicie z pola widzenia. Na niebie pozostało tylko błękitne słońce, do którego zachodu także nie pozostało wiele czasu. Niemal natychmiast po zniknięciu pomarańczowej gwiazdy w powietrzu rozniosło się ponownie wibrujące brzęczenie i towarzyszący mu koncert smętnego wycia. Dźwięk wzmagał się wokół rozpędzającego się pojazdu i Zolgarowie wiedzieli już, że wewnątrz, na zewnątrz i dokoła ich statku latały widmowe stworzenia z nieosiągalnego wymiaru, chcąc spowodować samozniszczenie kosmicznych podróżników. — Zachowajcie kontrolę nad swymi umysłami! — wykrzyknął dziko Xarius 879. — Koncentrujcie się tak, jak nigdy dotąd, albo czeka nas pewna śmierć! Szczególnie przeszywający okrzyk uderzający prosto w uszy Zolgarow zdawał się przedrzeźniać i kpić z rozkazu dowódcy wyprawy. Pędzili wciąż w górę, chcąc jak najszybciej opuścić ciężką atmosferę planety. Gdzieś z dołu, ze sterowni dobiegł nagle dźwięk rozdzieranego metalu. Terian i Xarius 879 w towarzystwie Bariusa 52 i Bariusa 964 wpadli do kabiny chcąc zobaczyć przyczynę niepokoju. — Zarius 24 załamał się! — krzyczał Varius 22, trzymając mocno swojego pozbawionego teraz rozumu towarzysza w plątaninie stalowych ramion. — Zwiążcie go! — polecił Xarius 879. — Nie mamy czasu do stracenia, jeśli chcemy kiedykolwiek opuścić tę przeklętą planetę podwójnego układu! Rozkaz nie został jednak wykonany. W tej samej bowiem chwili straszliwe uderzenie, które wstrząsnęło całym statkiem posłało wszystkich Zolgarów na podłogę, gdzie przetoczyli się, tworząc groteskową plątaninę stalowych ramion, nóg i ciał. Potworne przyśpieszenie rozpłaszczyło ich na ścianach. Statek gwałtownie zwiększył swoją prędkość i z gwizdem rozdzierał gęstą atmosferę planety. Szybko, choć z trudem Zolgarowie stawali znowu na własnych nogach. — Rozbijemy się! — zakrzyknął Xarius 879. — Zarius 24 zniszczył mechanizm regulujący prędkość! Z każdą chwilą lecimy dwa razy szybciej! — Rozbijemy się albo spalimy w atmosferze jak meteoryt! — zawołał Barius 52. Dźwięk rozdzieranego powietrza wzmagał się coraz bardziej. W miarę zwiększania prędkości, z jaką zolgarański statek przecinał kryształowe morze ozonu, gwizd przeszedł w syczący ryk. — Dokąd lecimy? — zapytał Xarius 879, w każdej chwili oczekując uderzenia, które rozpyli go na atomy. Barius 964 spojrzał na wskaźnik. — Podążamy wzdłuż dużego łuku względem powierzchni planety — oznajmił. — W dół czy w górę? — pytał Xarius 879 z przerażeniem i nadzieją na przemian. 80 — W dół! — nadeszła rozwiewająca nadzieję odpowiedź. — Krzywizna naszego toru jest nieco tylko większa niż krzywizna powierzchni planety, więc ze względu na naszą aktualną wysokość nie rozbijemy się od razu. — Ale zanim się rozbijemy, spalimy się razem ze statkiem! — krzyknął Narius 56, wymachując w podnieceniu ramionami. — Tarcie zwiększa się coraz bardziej! — dodał Xar-ius 879. — Możemy liczyć jedynie na cud! — Albo na śmierć! — rzekł Terian. Syczący ryk rozdzieranego powietrza wzniósł się do straszliwego wycia. Statek pędził przez atmosferę planety niosąc siedmiu Zolgarów wprost ku pewnej śmierci, która zbliżała się coraz szybciej w miarę, jak rosła prędkość. — To już koniec! — zapowiedział Varius 22. — Ta przeklęta planeta zniszczy nas wszystkich! Xarius 879 popadł w dziwne otępienie. Nie odpowiedział. — Jesteśmy w pół drogi — zawiadomił znad sterów Barius 964. Fala zwalającego z nóg gorąca wdarła się do kabiny. Dały o sobie znać skutki potężnego tarcia atmosfery planety o burty statku. Wyglądało to na wyścig pomiędzy atmosferą, a litosferą o to, która pochłonie kosmicznego wędrowca. — Nie możemy zrobić nic... — nadeszła zrezygnowana myśl Teriana. — Oprócz... — Skakać! — rozległ się gwałtowny okrzyk oszalałego Zariusa 24. — Skaczmy! — Skaczmy! — powtórzył jak echo Xarius 879 łącząc swój głos z sugestią towarzysza. — Skaczmy zanim zginiemy! — wołał dzikim głosem Zarius 24. — Uratujemy się przed pewną śmiercią! — Wyskoczyć?! — zastanawiał się Barius 964, jakby rozważając propozycję. — — Tak! — krzyczał entuzjastycznie Zarius 24. — To jedyny ratunek! — Jedyny ratunek! — powtórzył mechanicznie Nar-ius 56. — Tak, to jedyny ratunek! — Dalej, skaczmy, a uwolnimy się! — zachęcał Zarius 24. — Stop! — zawołał Terian. — Dosyć tego! Poddajecie się woli tych zjaw z innego świata! Wiodą was do samobójstwa! Zolgarowie puścili ostrzeżenie mimo „uszu". O ile w ogóle je usłyszeli. Nic na to nie wskazywało. — Skakać! — było jedyną myślą Xariusa 879. Bardzo szybko dał się pokonać mistrzowskiej hipnozie niewidzialnych stworzeń z innego wymiaru. Uczyniły Zariusa 24 swoim narzędziem i oddanym sługą, i poprzez niego rozszerzały błyskawicznie swój złowrogi wpływ na pozostałych Zolgarów. — Jedyny sposób! — zawtórował Barius 52. — Przestańcie! — błagał Terian nadludzkim wysiłkiem mentalnym. — Nie poddawajcie się! — Ja skaczę! — zapowiedział stanowczo Narius 56 jak gdyby odpowiadając na rozkaz. Powoli ruszył ku wyjściu zamkniętemu stalową klapą. Terian rzucił się, pragnąc zagrodzić mu drogę, ale Zarius 24 był szybszy i unieruchomił go, zanim mógł dosięgnąć szaleńca, i uniemożliwić mu skok. Zolgar wydawał się działać kierowany cudzą wolą i Terian wiedział, że był to efekt działania hipnotycznego wroga. — Skaczcie! — wołał dalej Zarius 24. — To jedyny sposób! Narius 56 dotarł do luku i otworzył go na oścież. Gdyby wejście znajdowało się z przodu statku, pęd powietrza rzuciłby go jak piórko o przeciwległą ścianę, ale klapa była umieszczona w tylnej części statku. Bez śladu refleksji w umyśle, Narius 56 wyskoczył w błękitną jasność i zniknął. 82 Skwapliwie go naśladując, Xarius 879 i Barius 52 ruszyli ku wyjściu. — Nie! — ostrzegał na próżno Terian, szarpiąc się szaleńczo w uścisku Zariusa 24, próbując wyrwać się z oplotu jego stalowych ramion. — Jesteście szaleni! Na widok skaczących towarzyszy, byłego Valerianina ogarnęło uczucie, które niegdyś nazwałby mdłościami. Zarius 24 nie mówił już nic, a Terian widział w jego umyśle kompletny chaos sprzecznych decyzji. Nie próbował już powstrzymać szaleństwa swoich towarzyszy, wiedząc, że to na nic. Patrzył bezsilnie, jak Barius 964 i Varius 22 znikali w błękitnej czeluści. Nagle Zarius 24 uwolnił Teriana ze swoich manipulatorów i odstąpił kilka kroków. Czyżby także miał zamiar skoczyć? Nie, w umyśle oszalałego Zolgara, Terian ujrzał straszliwą myśl, potworny rozkaz z innego wymiaru: — Zabić Teriana! Terian zachwiał się i odskoczył od Zolgara, który stał przed nim oszołomiony. Otwarta klapa dzwoniła żałobnie, a rozdzierane powietrze ciągle wyło mroczną nutę. Błękitne słońce lało swój przygnębiający blask wprost do wnętrza statku. Z szybkością kota Zarius 24 pochwycił leżący za nim metalowy drąg i rzucił się w kierunku bezbronnego Teriana chcąc skruszyć jego metalową czaszkę. Instynkt samozachowawczy Teriana ciągle jeszcze działał w jego nadal jasnym umyśle, więc gdy oszalały Zolgar uderzył, zaatakowany pochylił się gwałtownie do przodu. Gdy metalowa belka minęła schyloną głowę Teriana, wgniatając solidnie jego metalowy korpus, ten ostatni objął wszystkimi sześcioma ramionami stalowe nogi Zariusa 24 i podniósł przeciwnika w górę, po czym zatoczył się w kierunku otwartego wyjścia i wyrzucił metalowe ciało niedawnego towarzysza w kierunku powierzchni planety, obracającej się szaleńczo pod nimi. Po zamknięciu drzwi Terian skierował się na dziób statku i spojrzał na to, co znajdowało się przed nim. Statek pędził ciągle, pozornie nie zbliżając się do planety, z uszkodzonymi sterami i mechanizmem napędowym, który wymknął się spod kontroli, ale Terian wiedział, że dystans pomiędzy statkiem, a planetą stopniowo się zmniejsza. Był ostatnim spośród Zolgarów, oszczędzonym tylko na krótką chwilę, zanim podzieli los swoich mechanicznych towarzyszy. Niedługo rozbije się wraz ze statkiem. Wbrew przewidywaniom Nariusa 56, że statek będzie stale przyśpieszał, dopóki tarcie powietrza nie spali go doszczętnie, zolgarański pojazd nie miał wcale zamiaru osiągać pełnej prędkości. Mimo że tarcie atmosferyczne spowodowało niezwykły wzrost temperatury wewnątrz statku, jego prędkość nie przekroczyła pewnego maksimum. Przyczyną była gęstość powietrza na planecie, która nie pozwalała na osiągnięcie równie niezwykłych prędkości co w próżni. Daleko z przodu Terian dostrzegł mętny, różowy blask rozświetlający odległy horyzont, w którego stronę kierował się statek. Błękitne słońce zniknęło za horyzontem i czerń nocy zamknęła się wokół niekontrolowanego, kosmicznego pojazdu, pędzącego ku swemu przeznaczeniu z prędkością niezwykłą jak na podróż planetarną. Różowawy poblask nad horyzontem zmienił się teraz w ogromną, krwawą łunę wznoszącą się wysoko w nocne niebo. Statek wraz ze swym pasażerem błyskawicznie pokonywał wielką odległość dzielącą go jeszcze od tajemniczego pożaru, a w absolutnej ciemności, która właśnie zapadła Terian ujrzał obraz ognistego piekła, czerwonej paszczy płomieni, wyrzucającej wysoko w powietrze jaskrawe jęzory ognia, wprost z kotłujących się wnętrzności planety. Erupcje purpury ze straszliwej otchłani, do której zbliżał się błyskawicznie zolgarański pojazd, sięgały na wiele kilometrów w niebo. Skały wielokrotnie większe od statku wylatywały w górę jak dziecięce klocki wraz ze strumieniami rozpalonej lawy. Był to wulkan, jakiego nikt nie zdołałby sobie wyobrazić. Ogrom przerażającego widowiska i nie- 84 zmordowana aktywność góry sprawiały wrażenie, że ten wiecznie szalejący ogień pochłonie cały świat. Zolgarański statek w szaleńczym pędzie kierował się ku tej czeluści roztopionej skały i rozpasanych płomieni, niosąc na pokładzie ostatniego Zolgara, znanego wcześniej na Valerii jako Imperator Terian XV. Gdy pojazd wleciał w pierwszy krąg ognia i oparów, Terian stwierdził, że oto nadszedł dramatyczny kres jego równie niezwykłego życia. Miał zostać spalony, obrócony w parę, a to, co pozostanie z niego i ze statku, zmiesza się z płynną skałą. Statek wpadnie w jezioro lawy albo zostanie zmiażdżony w locie przez jeden z olbrzymich głazów wyrzucanych z furią spośród morza płomieni. Terian, ostatni członek nieszczęsnej, zolgarańskiej ekspedycji oczekiwał swego losu ze spokojem zrodzonym z męczeństwa i filozofii. Był męczennikiem nauki i władzy w czasie swego pierwszego życia, a pośród Zolgarów zdobył pozycję największego filozofa. Śmierć nie była dla niego straszna. Była raczej największą przygodą jego życia, choć nieco tajemniczą i groźną. Ale cóż to byłaby za przygoda bez aury tajemnicy i niebezpieczeństwa? Piekło szalejącego pożaru ogarnęło pojazd, wydając ryk jakby wszystkie żywioły Wszechświata zostały uwolnione w jednej chwili. Czerwony jęzor ognia oblizał łakomie jego burty, owinięte mglistym całunem kłębiącego się dymu. Rozżarzone do białości skalne odłamki i płonąca lawa otaczały metalowe poszycie statku, a ogromne głazy cudem mijały zolgarański statek pędzący przez czerwone piekło ku swemu przeznaczeniu. Upał dotarł także do metalowej czaszki Teriana, który poczuł zawroty głowy i słabość. Potworne gorąco, które zniszczyłoby natychmiast ciało istoty z krwi i kości zaczynało wywierać wpływ także na metalowe „ciało" Teriana. Pojazd z Zolgariusa był już bardzo rozgrzany, niektóre części kadłuba świeciły na czerwono. Czaszka Teriana rozgrzała się także. W nagłym przypływie gorąca stracił przytomność i nie widział już, co się z nim dalej dzieje. Ostatnim jego wrażeniem było obracanie się statku, który wpadł wreszcie na jeden z wielkich, rozpalonych głazów wyrzucanych ciągle w powietrze z paszczy wulkanu i koziołkując spadał w kierunku jeziora lawy. Dlaczego Terian uniknął strasznego losu innych Zol-garów, aby zginąć w płomiennym wnętrzu wulkanu? W jaki sposób jego umysł oparł się przemożnemu, hipnotycznemu wpływowi zjaw z innego świata? Zolgarowie przewyższali go przecież pod względem wiedzy, mądrości i siły intelektu, a jednak padli ofiarą hipnotycznego oczarowania, na które on pozostał niewrażliwy. Wyjaśnieniem zagadki była — wspomniana niegdyś przez Xariusa 879 — znaczna różnica pomiędzy mózgiem Teriana, a szarymi komórkami Zolgarów. Na usprawiedliwienie tych podróżników i badaczy Kosmosu, którzy gromadzili wiedzę od milionów lat warto zaznaczyć, że wpływ uskrzydlonych fantomów z innego wymiaru nie opierał się na inteligencji. Ich moc, przenikająca przez granice światów działała dzięki podatności samej struktury umysłów Zolgarów. Terian, mając umysł tak różny zarówno od swoich towarzyszy, jak i Trójnogich nie był podatny na hipnozę; jego szare komórki nie odpowiadały na dźwięki i myślowe impulsy niewidzialnego przeciwnika z innego poziomu egzystencji. Terian spróbował zebrać myśli. Jego umysł obracał się niezdarnie pośród rozgardiaszu nie powiązanych ze sobą obrazów. Zdawał się dryfować powoli w olbrzymiej, nieskończonej czerni wiecznej tajemnicy. Chciał szukać po omacku wokół siebie — nie miał ramion, którymi mógłby sięgnąć ani palców, poprzez które mógłby czuć dotykane przedmioty. Nie wiedział nawet z całą pewnością, czy jeszcze istnieje, czy też nie — czy był zaledwie cieniem pośród cieni, tylko śladem egzystencji? Gdzie się znajdował 86 i co się z nim stało? Próbował zastanowić się nad tym, ale nie miał niczego, żeby nasycić swoją ciekawość. Wszystko było tajemnicą. Przez długi czas czuł w pobliżu obecność przedmiotów, których nie potrafił dotknąć, po czym z głębokiej czerni przed nim wychynęło mętne, szare światło. Powoli wzmagało się, aż wypełniło pole widzenia Teriana. Blask wirował jak olbrzymia karuzela aż wreszcie zwolnił, stając się trzema różnokolorowymi światłami, otoczonymi gromadą mniejszych, świetlistych punktów. Zamglony dotąd widok znowu był ostry i wyraźny, ponadto zdawał się myśleć nieco jaśniej. Przed nim leżało coś długiego i okrągłego. Niechcący poruszył się nieco, co spowodowało ruch tej rzeczy. Przyjrzał się jej, to było ramię. Jego ramię. Nie został zatem pozbawiony ciała, nie był nawet martwy. Ale gdzie się znajdował? Jego umysł wyszedł nareszcie z bezwładu, umożliwiając Terianowi działanie. Spojrzał na swoją przeciwną stronę, unosząc metalowe pokrywy oczu po przeciwnej stronie głowy. Ujrzał wnętrze statku. Znowu patrzył przez przezroczystą ścianę statku, na trzy wielkie źródła światła, które przedtem jawiły mu się tak niewyraźnie, świecąc blisko siebie na czarnym, gwiaździstym niebie. Dwa z nich były jasnymi dyskami, błyszczącymi jaskrawo w aksamitnej czerni kosmosu, blask trzeciego obiektu był nieco słabszy, a jego kształt przypominał półksiężyc. Terian wydał okrzyk niewiary. Znowu był w kosmosie, daleko od planety podwójnego układu, która była teraz widoczna na niebie jako półkole światła. Dwa okrągłe obiekty były słońcami, jedno błękitne, drugie pomarańczowe. W jaki sposób udało mu się umknąć z ognistej paszczy wulkanu, w którą niesterowny pojazd wleciał w swoim pędzie ku zagładzie? Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał, zanim gorąco pozbawiło go przytomności, było straszliwe zderzenie z rozpa- loną do czerwoności skałą, wyrzuconą w powietrze wprost z dna piekieł. Wielkie wgniecenie w burcie statku przypominało niedwuznacznie o prawdziwości tego wspomnienia. Terian przypominał sobie jeszcze obraz widziany z koziołkującego statku, widok rozżarzonego do białości jeziora lawy, ku któremu pojazd zmierzał z wielką prędkością. Co się wydarzyło? Czy jego ostatnie widoki były tylko iluzją wytworzoną przez przegrzany mózg? Najwyraźniej uderzenie wielkiego odłamu skały skierowało statek kosmiczny z powrotem w przestrzeń, gdzie jego uszkodzony napęd błyskawicznie wyniósł go daleko od planety. Nagle przyszło mu do głowy rozsądne wyjaśnienie. Być może jezioro ognia, w które spadał po zderzeniu z ognistym głazem było tylko odbiciem powierzchni rzeczywistego jeziora lawy w chmurach dymu, wysoko ponad szalejącym wulkanem. Jakakolwiek była tego przyczyna, został mu oszczędzony piekielny koniec, który wydawał się nieuchronny. Podniósł się i skierował ku sterowni, gdzie znalazł częściowo zniszczone przyrządy. Z ocalałych wskaźników zdołał odczytać, że statek podążał kursem wokół obu słońc, stając się satelitą podobnym do czterech planet, które je obiegały. Terian stwierdził, że orbita uszkodzonego statku znajduje się w pół drogi pomiędzy orbitami pierwszej i drugiej planety. Szaleńczy pęd statku już dawno wygasł i rozbitek zastanawiał się, jak długo pozostawał nieprzytomny. Przez dzień? Może upłynął miesiąc, rok — a może stulecie? Nie robiło to większej różnicy, ponieważ w kosmosie czas jest wartością nieznaną, a dla kogoś, kto stracił przytomność nie istnieje w ogóle. Terian nie miał więc pojęcia, jak długo leżał bez zmysłów we wraku statku i nie miał żadnych wskazówek, które pozwoliłyby mu dokonać jakiegoś przybliżenia. Urządzenia statku nie nadawały się do naprawy i Terian był skazany na samotne, wieczne życie, krążąc w zniszczo- 88 nym statku w próżni i spoglądając z kosmosu na różne fazy obu słońc i planety, na której zginęli jego towarzysze. Był ostatnim z Zolgarów, a jedyną ucieczką od monotonii, która się przed nim rysowała było samobójstwo. Po długim namyśle Terian odrzucił to rozwiązanie. Przez blisko sto milionów lat jego ciało leżało zakonserwowane przez próżnię w rakiecie, którą sam zbudował, po czym został znaleziony i przywrócony do życia przez Zolgarów. Teraz znowu został skazany na taki sam los, ale tym razem nie był pozbawiony przytomności i życia. W odróżnieniu od istot z krwi i kości mieszkających na planetach Wszechświata, miał spędzić wieczność zamknięty w metalowym, nieśmiertelnym ciele Zolgara. Jedynymi jego towarzyszami byłyby gwiazdy i przelatujące komety, czasem może podróżny asteroid gwizdnąłby pożegnalną nutę zanim odleciałby w swą bezcelową podróż ku wiecznej tajemnicy. Czy jakiś statek z Zolgariusa będzie kiedykolwiek przelatywać przez ten układ i uwolni go w jakiejś niezwykle odległej przyszłości z jego kosmicznego więzienia? Zolgara-nie wysyłali wiele ekspedycji badawczych, ale zniszczony statek był prawdziwą igłą w stogu siana, a stóg był tylko jednym z milionów. To była bezsensowna nadzieja, szansa mniejsza niż jeden na trylion. Bardziej prawdopodobna zdawała się możliwość znalezienia kosmicznego rozbitka przez wyprawę z którejś, z czterech planet. Może przez kolejne wieki, w czasie mierzonym miarą geologów, proste formy życia z tych planet osiągną na drodze ewolucji stan rozwoju, który pozwoli im zorganizować naukę i wreszcie podróżować w kosmosie. Może wtedy samotność Teriana zakończyłaby się wreszcie i rozpoczęłaby się nowa seria zdumiewających przygód? Taka nadzieja leżała jednak w bardzo odległej przyszłości, a jej owoce mogły się zrodzić tylko z nieskończonej cierpliwości i filozoficznego spokoju. Terian, zatopiony w labiryncie własnych myśli, spoglądał przez przezroczystą część kadłuba kosmicznego statku, poprzez kosmiczną otchłań, na obracającą się leniwie w przestrzeni planetę podwójnego układu. Część trzecia MIESZKAŃCY DRUGIEJ PLANETY Rozdział X Kosmiczny rozbitek Mijały kolejne lata, odchodząc w niepamięć przeszłości. Zniszczony statek wraz z nieśmiertelnym pasażerem, ciągle krążył po swej samotnej orbicie, pomiędzy wewnętrznymi planetami podwójnego układu. Wszyscy towarzysze Teria-na znaleźli swój grób na najbliższym obu słońcom globie. Kosmiczny rozbitek miał tylko trzy rozrywki w swej wiecznej samotności. Rozmyślał nad przeszłością, próbował wyobrazić sobie przyszłość i — to było chyba najbardziej zajmujące — uczył się obsługiwać te wszystkie wspaniałe urządzenia, w które był wyposażony zolgarański pojazd. Dla Teriana były one prawdziwym błogosławieństwem. Przy ich pomocy zbadał wszystkie cztery planety, a dzięki możliwościom techniki Zolgarow mógł nawet obejrzeć szczegóły powierzchni dwóch najbliższych sobie globów. Urządzenia zdawały się przyśpieszać upływ czasu i Terian znosił wieki kosmicznej samotności lepiej niż mógłby się spodziewać. Raz za razem rozbitek podejmował beznadziejne próby naprawy zniszczonych mechanizmów statku. Bez skutku. Urządzenia były rozbite, zepsute i nie nadawały się do naprawy. Ci, którzy je zbudowali byli martwi, padli ofiarą złowrogich fantomów, pchnięci do samobójstwa i mordu przez nieodpartą, podstępną hipnozę. Terian nie potrafił spać. Sen byłby chwilowym wyzwoleniem od nudy i monotonii samotnego, wiecznego życia. Zolgarowie jednak nie potrzebowali snu, a Terian był Zolgarem od czasu, gdy jego mózg zamieszkał w nowym, metalowym ciele, przeto nie była mu dana nawet ta chwilowa ulga. Metalowe ciała nie potrzebowały jedzenia. Zolgarowie po prostu żyli, żyli i żyli. Gdy jakaś część zużyła się, wymieniano ją na nową. Choć brakowało mu nicości snu, miał coś, co mu go zastępowało: jedno z trzech głównych zajęć — wspominanie przeszłości. Terian przypomniał sobie dokładnie całą swoją przeszłość — nawet czasy, gdy był jeszcze Valeryj-czykiem, istotą z krwi i kości. Wspomnienia z dawniejszych czasów były jak kojący balsam, wprowadzający mózg w stan odrętwienia — najbliższy prawdziwego snu, jaki udało mu się osiągnąć. Wyobrażanie przyszłości wymagało więcej mentalnego wysiłku, więc nie dawało wypoczynku, ale zanurzanie się w przeszłości, to było co innego. Myśli Teriana wędrowały często na jego rodzimą planetę, gdzie eksperymentował także z pierwiastkami promieniotwórczymi, łącząc te doświadczenia z zainteresowaniem konstrukcjami rakiet. Dzięki temu ostatniemu znalazł się tutaj w obecnym swoim kształcie. Gdyby nie polecił wystrzelić swego ciała w kosmos, jego kości zmieniłyby się w proch jakieś sto milionów lat wcześniej. To było naprawdę nieprawdopodobne. Oto on, Terian znajdował się teraz w zniszczonym statku kosmicznym Zolgarów, oddalonym o wiele milionów świetlnych lat od Valerii, która była obecnie umierającym światem, a jednak mógł z zadziwiającą jasnością wyobrazić sobie sceny, które miały miejsce sto milionów lat wcześniej. Przez większość 94 tego czasu był martwy i wspomnienia utrwaliły się bardzo dokładnie w jego mózgu. Zagubiony, gdzieś w odległych korytarzach umysłu, Terian przeżywał na nowo swoją poprzednią egzystencję. Zapominał o swym żałosnym położeniu i o tym, że był nieśmiertelnym Zolgarem, znanym wśród zolgaranskich towarzyszy jako Terian. Był znowu w zielonym, tętniącym życiem świecie, a w jego uszach brzmiał śmiech myślących, żywych istot. Nie był już samotny. Tak oto Terian prześnił na jawie wieki samotności wewnątrz uszkodzonego statku, obserwując w przerwach pomiędzy marzeniami, planety układu na ogromnych ekranach. Były mu one nieocenioną pomocą, dzięki nim dowiedział się bowiem wielu rzeczy, które pozwoliły mu ustalić swoje obecne położenie i dostrzec możliwości jego poprawienia. Obserwacje drugiej planety zaowocowały odkryciem, potwierdzonym później przez dalsze badanie. Druga planeta była zamieszkana przez Trójnogich. Tworzyli wielką populację, zamieszkując wszystkie rejony globu. Na planecie żyły także i inne stworzenia, ale Trójnodzy dominowali. Trzecia i czwarta planeta były zbyt oddalone, żeby dało się zaobserwować tak niewielkie szczegóły, Terian nie wiedział zatem na pewno, czy były nosicielkami życia. Od czasu, gdy wraz z Xariusem 879 i pozostałymi Zolgarami odkryli w kanionie na pierwszej planecie, rozrzucone kości Trójnogich, Terian wielokrotnie zadawał sobie pytanie o ich źródło. Pierwotnie sądzili, że były to pozostałości po mieszkańcach pierwszej planety. Dno kanionu było zasłane tysiącami wyblakłych szkieletów, a na ścianach kanionu odkryli dziwne napisy i rysunki. Z którego świata pochodzili Trójnodzy? Najwyraźniej zdołali przebyć kosmiczną przestrzeń przy pomocy jakiegoś pojazdu. To była kolejna tajemnica, która nie dawała Terianowi spokoju. Nie widział na powierzchni drugiej planety, żadnych statków kosmicznych, a nie znajdował innego wytłumaczenia dla kości Trójnogich na pierwszej planecie i żywych osobników na drugiej, jak istnienie jakiejś metody podróży międzyplanetarnych. Odrzucił bowiem z góry, możliwość rozwoju na różnych planetach dwóch tak doskonale podobnych ras. Lata podróży po planetach Wszechświata z Zolgarami nauczyły go, że była to najmniej prawdopodobna z hipotez. Dlaczego zatem nie mieli statków kosmicznych? Terian mógł jedynie zadawać sobie pytania, na które nie znał odpowiedzi. Sądząc po istnieniu wspaniałych miast, które Terian oglądał na ekranach, Trójnodzy byli wysoko cywilizowani. Rozważał dwie teorie, które wydawały się pasować do zastanych faktów. Po pierwsze: domem Trójnogich mogła być pierwotnie pierwsza planeta, z której musieli uchodzić na drugą, przed zagrożeniem ze strony hipnotycznych zjaw z innego wymiaru. Druga możliwość: kości w kanionie na pierwszej planecie były pozostałościami po ekspedycji kolo-nizacyjnej z drugiej. Drugie przypuszczenie wydawało się Terianowi nieco bardziej prawdopodobne. Nie widziany przez Trójnogich, obserwował ich ze swej odległej orbity. Mógł również oglądać widmowe kształty, krążące wokół pierwszej planety podczas zaćmień jednego ze słońc. Rozbitek mierzył czas ilością obrotów wraku statku po jego orbicie, wypadającej w połowie odległości pomiędzy pierwszą, a drugą planetą układu. Każdy obrót nazywał rokiem. Było to trochę więcej czasu niż rok na pierwszej planecie i nieco mniej niż czas obrotu drugiego globu. Od czasu, gdy pojazd został wyrzucony w kosmos przez wulkan, okrążył oba słońca sześćset czterdzieści cztery razy. Rok po roku Terian obserwował ze swej orbity Trójnogich i ich cywilizację, cichy świadek wszystkich wydarzeń zachodzących w ich świecie. Czasami oglądał pierwszą z planet, miejsce jego pierwszych przygód, ale nie było tam zbyt wiele interesujących 96 rzeczy. Kości ciągle leżały w kanionie, ogromny wulkan wciąż wybuchał, a gdy nad oceanami planety świeciło tylko niebieskie słońce, wodne stworzenia wychodziły na ląd, aby wydawać swoje żałobne wycie. Czas płynął powoli i niewiele było zdarzeń zakłócających monotonię, i rozpraszających nudę. Nie było jednak przeznaczeniem Teriana pozostać na orbicie tak długo, aż jego metalowe członki zużyją się, czyniąc go niezdolnym do ruchu. Los przygotował mu bardziej aktywną przyszłość — tego był pewien, szczególnie, gdy dojrzał na powierzchni drugiej planety przedmiot, na który próżno czekał przez tak wiele lat. Zobaczył statek kosmiczny. Gdyby jego mechaniczne ciało było wyposażone w serce, to właśnie zabiłoby ono jak oszalałe. Obserwował poruszenie panujące wokół wielkiego obiektu, który wyciągano z wnętrza olbrzymiego hangaru. Był pewien, że to statek kosmiczny. Widział już wielokrotnie latające w powietrzu pojazdy Trójnogich, a ten nie był podobny do żadnego z nich. Obserwując inną część planety, Terian ujrzał drugi statek przygotowujący się do startu. Zaczęły go dręczyć pytania. Gdzie się udawali? Na pierwszą planetę, trzecią, a może czwartą? Może ich teleskopy odnalazły jego samotny, uszkodzony pojazd? Dlaczego wcześniej nie dostrzegł tych statków podczas swoich obserwacji drugiej planety? Wszystkie te wątpliwości pozostawały bez rozstrzygnięcia. Coraz nowe, sprzeczne rozwiązania domagały się weryfikacji. Musiał patrzeć i czekać, a w międzyczasie snuć domysły. Od tej chwili przyglądał się bacznie półkolu światła, znaczącemu widoczną część planety. Miejsce, gdzie dojrzał statki zniknęło z pola widzenia, a ponieważ po tej stronie globu, którą obecnie mógł obserwować, nie było widać żadnych działań wskazujących na przygotowania do kosmicznej podróży, czekał z odrobiną niecierpliwości aż wielka kula powoli dokończy swój obrót i ponownie wystawi ku niemu właściwą stronę. Gdy wreszcie znowu ujrzał na ekranie znajomy krajobraz, pośród którego odkrył poprzedniego dnia kosmiczne pojazdy Trójnogicłi, przekonał się, że wszystkie, poza jednym, zniknęły. Było ich osiem, pozostał tylko jeden. Siedem statków kosmicznych najwyraźniej uleciało w przestrzeń. Gdzie się znajdowały i dokąd prowadziła ich droga? Terian szukał ich w aksamitno-czarnej pustce, kosmicznej otchłani. Z całą pewnością musiały się znajdować w pobliżu drugiej planety podwójnego systemu. Po długich poszukiwaniach zauważył wreszcie kilka maleńkich świetlistych kropek. Kierowane wprawną ręką Teriana, urządzenie powiększyło je do pokaźnych rozmiarów, ukazując siedem oświetlonych słońcem, burt kosmicznych pojazdów. Podążały w jego stronę. Czyżby Trójnodzy go odkryli? Ale przecież pierwsza planeta także leżała na kursie wyprawy i prawdopodobnie tam właśnie się kierowali. Siedem podłużnych statków leciało w stronę centrum układu. Terian obserwował ich niezmordowanie i widział jak zbliżają się dzień za dniem. Lecieli już bardzo długo, druga planeta obróciła się wiele razy wokół swej osi od czasu, kiedy wyruszyli. Jakże powolne były te statki w porównaniu z zolgarańskim statkiem! W miarę jak pojazdy Trójnogich zbliżały się, rósł strach i nadzieja Teriana. Czy odkryją jego statek i uwolnią go z tego więzienia? Czy mieli odpowiednie urządzenia, aby spostrzec jego uszkodzony statek? Nadeszła wreszcie chwila, której Terian oczekiwał na przemian z lękiem i radością. Międzyplanetarna ekspedycja Trójnogich, znalazła się w punkcie, gdzie miało stać się jasne, czy ich celem była pierwsza planeta, czy uszkodzony zolgarański statek. Niecierpliwie czekał na rozstrzygnięcie. Jego niecierpliwość stała się jednak obawą, a następnie rozczarowaniem. Statki minęły go w odległości kilku tysięcy kilometrów i leciały dalej w stronę pierwszej planety. Zrozpaczony odszedł od ekranu, porzucając swą cierpliwą wartę. Zachował jednak nadzieję. „Prędzej czy później Q8 — mówił sobie — odnajdą mnie." Wydawało się to nieuchronne teraz, gdy potrafili już latać w kosmosie. Przez dłuższą chwilę kontemplował zniszczone urządzenia sterowni, po czym raz jeszcze podszedł do ekranu. Czekało go zaskoczenie. Tam, gdzie niedawno widział siedem statków, teraz było tylko sześć. Gdzie był ostatni? Spojrzał uważniej. Może schował się za jednym z pozostałych? Nie, zadecydował po dłuższej obserwacji, z całą pewnością było ich tylko sześć. Gdzie podział się siódmy? Powoli włączał kolejne ekrany, obserwując otaczającą go przestrzeń. Powiększony pojazd wypełnił całe pole widzenia na jednym z ekranów, zaskakując go swoją nagłą materializacją. To był właśnie brakujący statek, który teraz zasłaniał mu widok. Kierował się wprost na jego uszkodzony pojazd! Więc dostrzegli kosmicznego rozbitka i nadlatywali, żeby nasycić swoją ciekawość. Nie wszyscy. Zbliżał się tylko jeden z nich, planując zapewne późniejsze dołączenie do towarzyszy. Po raz pierwszy od tego dawno minionego dnia, w którym został wypluty z wulkanicznego jeziora lawy, w dziko koziołkującym statku, Terian uczuł podniecenie. Trójnodzy nadlatywali, aby zbadać jego tajemniczy statek, obecnie krążący na orbicie wokół jednego ze słońc! Co uczynią? Szczególnie, gdy zorientują się, że tajemniczy pojazd ma nie mniej tajemniczego mieszkańca? Jakie będzie ich nastawienie wobec kosmicznego rozbitka, w jaki sposób go potraktują? Terian rozważał możliwości, przygotowując się w pełni na każdą z nich. Oczekiwał jak najlepszego. Czas, który upłynął od chwili, gdy odkrył pojedynczy pojazd Trójno-gich kierujący się w jego stronę, do momentu, gdy ten dotarł wreszcie w pobliże wraku zolgarańskiego statku, wydawał się Terianowi wiecznością. Niektóre fragmenty ścian uszkodzonego statku były przezroczyste i Terian przechadzał się teraz tak, aby załoga obcego statku mogła dostrzec, że wrak jest zamieszkały przez żyjącą istotę. „W jaki sposób się z nimi porozumieć, skoro już wiedzą, że tu jestem" — zastanawiał się rozbitek. Rozważał ten problem przez chwilę, zanim wreszcie podjął decyzję. Użyje telepatii. Nie był całkiem pewien zdolności Trójnogich do odbierania myślowych przekazów, ale zawsze mógł spróbować. Wiedział, że porozumiewają się językiem dźwięków, bo nieraz widział na ekranie jak rozmawiają. Skoncentrował się i wysłał w ich kierunku silną sugestię: — Jestem przyjacielem. Odczekał chwilę, po czym wielokrotnie powtórzył próbę. — Jestem przyjacielem. Znowu odczekał, po czym nadał: — Czy odebraliście mój komunikat? Czy rozumiecie? — Przerwał na moment. — Jeśli tak, dajcie mi znak: prze mieśćcie swój statek na przeciwną stronę mojego. Terian czekał cierpliwie na znak, który potwierdziłby udany kontakt z przybyszami. Przez chwilę nic się nie działo. Teriana ogarnęły wątpliwości. Potem statek Trójnogich wykonał zwrot i przesunął się przed dziób wraku zolgarańskiego statku. Odebrali i zrozumieli jego telepatyczną prośbę. Czekał na odpowiedź. Nie odbierając żadnej uznał, że Trójnodzy nie potrafili rozmawiać za pośrednictwem myśli. Sądził, że gdyby mógł ich zobaczyć, byłby w stanie czytać w ich umysłach. ? 1AA I Rozdział XI Spotkanie z Trójnogimi — Mechanizmy mojego statku są zniszczone — przekazał im. — Zaciągnijcie mnie do planety, do której się kierujecie. Terian nie miał pojęcia, jak mogliby tego dokonać, ale pozostawił techniczne szczegóły pomysłowości Trojnogich. Był zdumiony widząc sprawność i tempo w jakim poradzili sobie z sytuacją. Przez jakiś czas manewrowali swoim statkiem wokół pozostałości zolgarańskiego statku, aż wreszcie wydawali się usatysfakcjonowani względną pozycją obu pojazdów. Wtedy ze statku Trojnogich wysunął się długi cylinder zakończony szerokim pierścieniem, który dotknął burty zolgarańskiego pojazdu i mocno przywarł. Następnie statek Trojnogich skierował się w stronę pierwszej planety, wlokąc za sobą uratowany szczątek statku Zolgarów, na magnetycznej uwięzi. Wszystkie pojazdy Trojnogich były wyposażone w podobne przyrządy na wypadek awarii lub uszkodzenia jednego ze statków. Dzięki wytwarzanemu przez pierścienie polu magnetycznemu inne statki mogły holować uszkodzonego towarzysza. Gdy Terian poczuł jak statek obcych ściąga jego zniszczony pojazd z orbity, po której krążył przez tak wiele lat i kieruje się wraz z nim w stronę swoich sześciu towarzyszy, podążających ze zmniejszoną prędkością ku pierwszej planecie, ogarnęła go euforia. Błyskawicznie dogonili pozostałe statki. Wiele ciekawych oczu przyglądało się tajemniczemu robotowi, który stał na otwartej przestrzeni za przezroczystą osłoną dziobową swego statku. Nikt z nich nie podejrzewał, że ta dziwaczna, metalowa istota z innego świata i dawno minionej przeszłości, obserwowała przez wiele generacji ich oraz ich przodków na ekranach swojego statku. Znowu grupa statków pędziła przez ciemność międzygwiezdnej próżni, ku pierwszej z planet podwójnego systemu. Jasne światła z siedmiu statków Trójnogich dokładnie oświetlały uszkodzony zolgarański pojazd, który jeden z nich holował za sobą. Wreszcie po wielu dniach podróży, mrok kosmicznej otchłani zastąpił miękki blask, coraz jaśniejszy w miarę, jak osiem statków zanurzało się coraz głębiej w ocean atmosfery otaczającej planetę. Statek z Zolgariusa znowu zbliżał się do wewnętrznej planety podwójnej gwiazdy. Poprzednio miał na pokładzie pięćdziesięciu jeden Zolgarów — teraz został tylko jeden. Terian patrzył po raz kolejny na niezrównane piękno świata, skąpanego w zharmonizowanych odcieniach błękitu i czerwieni. Wiedział jednak, że cała ta elegancja jest tylko szyderczym przebraniem. Gdzieś w tym dziwnym świecie czyhała niewidzialna, złowroga potęga, grożąca szaleństwem i śmiercią wszystkim żywym istotom. Nieopisane piękno planety było — niemal jak syreni śpiew w uszach żeglarzy — zwiastunem zguby. Niedawny rozbitek pragnął jak najszybciej rozmawiać ze swoimi wybawicielami. Zaledwie wrak zolgarańskiego statku dotknął ziemi, gdy Terian otworzył drzwi i wyskoczył spiesznie ze statku. Czuł, że musi natychmiast ostrzec ich przed przerażającymi fantomami, czekającymi tylko na zachód pomarańczowego słońca, aby skorzystać ze swych złowrogich, hipnotycznych zdolności i zniszczyć każdą myślącą istotę na planecie. Może już wiedzieli o tym niebezpieczeństwie. Miał wkrótce się o tym przekonać. W burcie jednego ze statków powoli otworzyły się drzwi i ukazała się w nich dziwacznie wyglądająca trójnoga istota. Terian nareszcie zobaczył z bliska żywego Trójnogiego. Istota posiadała troje ramion i trzy nogi, a ciało uwieńczone było głową z trojgiem oczu. Jej skóra była czerwona. Trójnogi był jeszcze bardziej zdumiony widokiem metalowego ciała Teriana. Gdy tak stali podziwiając się wzajemnie, ze statków wynurzyli się pozostali Trójnodzy. Do dźwiękowych sensorów Teriana dobiegło coś na kształt niskiego, chwiejnego śpiewu, gdy istoty rozmawiały między sobą. Terian obserwował ich uważnie, z radością stwierdzając, że bez trudności może odczytać ich myśli. Po chwili zapytał telepatycznie: — Dlaczego tu przybyliście? Odpowiedzią była wrzawa zmieszanych głosów. Niezrozumiała dla Teriana, gorąca wymiana zdań trwała krótką chwilę, po czym wystąpił jeden z Trójnogich, najwyraźniej dowódca. Podobnie jak jego towarzysze nie posiadał żadnego ubrania, ale czerwona, szorstka skóra wokół jego karku była poznaczona zielonymi plamkami. Zaszwargotał coś w stronę Teriana, wskazując kilkakrotnie w kierunku dwóch świecących na niebie słońc. Terian nie zwracał uwagi na te dźwięki. Nic dla niego nie znaczyły. Zaglądał do umysłu Trójnogiego. To było nieco frustrujące, myśli tej istoty były wirującym chaosem. Najpewniej próbował coś wyjaśnić, może także zadawał pytania. Gdyby tylko przestał mówić i zechciał skoncentrować się na tym, co miał do przekazania, Terian mógłby go zrozumieć, tego był pewien. Powiedział mu to. — Nie znam twego języka. Nie rozumiem cię. Pomyśl o tym, co chcesz mi powiedzieć, skoncentruj się na tym. Trójnogi posłuchał rady i spróbował wymiany myśli zamiast słów. Próba została uwieńczona sukcesem. Po przetłumaczeniu na język mówiony ich konwersacja przebiegałaby mniej więcej tak: — Skąd przybyłaś, metalowa istoto? — Przyleciałem z międzygwiezdną ekspedycją badawczą, z planety krążącej wokół gwiazdy znajdującej się w bardzo odległej galaktyce. Wylądowaliśmy tutaj. Gdy na niebie świeciło tylko błękitne słońce, dziwne brzęczenie i wycia pchnęły moich pięćdziesięciu towarzyszy do samobójstw i morderstwa. Po co wy tu przybyliście? Czy macie coś wspólnego z kośćmi, które znaleźliśmy rozsiane po tej planecie? Przypominają was. — To są kości Grydlenów, przedstawicieli naszego gatunku — odrzekł Trójnogi. — Zginęli taką samą śmiercią, jak twoi towarzysze. — Czy wasza rasa wywodzi się z tej planety? — Nie. Kości, które widziałeś są pozostałościami wyprawy kolonizacyjnej. Przez długi czas jej członkowie opierali się fantomom, ale wreszcie ulegli, jeden po drugim. Naszą ojczyzną jest druga planeta. Od klęski kolonistów na tym świecie minęło siedemset lat. — Siedemset lat, lat tej planety, czy waszej ojczyzny? — Naszej ojczyzny. — Jaka jest długość waszego życia? — Średnio około dwustu pięćdziesięciu lat. — A więc od tego czasu minęły prawie trzy pokolenia? — Zgadza się. — Od czasu naszego przylotu na pierwszą planetę, minęło sporo ponad czterysta waszych lat i niemal osiemset lat na tej planecie. Wszyscy moi towarzysze zginęli. — Aż tyle czasu? — zapytał z niedowierzaniem trójno gi Grydlenin, wyraźnie oszołomiony stwierdzeniem Teria- na. — Czy wy, Zolgarowie, nigdy nie umieracie? 1(\A — Nigdy, o ile tylko mózg nie zostanie uszkodzony — odpowiedział Terian. — Jeśli tak się nie stanie, jesteśmy nieśmiertelni. — Twój zniszczony statek został odkryty sto pięćdziesiąt lat temu przez jednego z naszych astronomów. Z początku uznaliśmy go za wielki asteroid i nie zwróciliśmy na niego uwagi. Co doprowadziło ten pojazd do takiego stanu? Terian opowiedział im całą historię, poczynając od swego odlotu z Valerii w rakiecie zawierającej jego zwłoki. Opowiedział o Zolgarach, i o tym, jak został jednym z nich, wyjaśniając, że niegdyś był istotą z krwi i kości, podobnie jak Grydlenowie, choć wcale nie przypominał ich kształtem. Zrelacjonował wydarzenia na pierwszej planecie podwójnego układu, które doprowadziły do śmierci jego towarzyszy. Opisał jak sam o włos uniknął ognistego końca w rozszalałym piekle, ogromnego wulkanu i jak uszkodzony statek został wyrzucony na orbitę pomiędzy dwoma planetami, gdzie krążył przez kolejne kilkaset lat. — To naprawdę niezwykłe! — zawołał Grydlenin. Cała grupa stworzeń siedziała w skupieniu przyjmując z uwagą myślowy przekaz Teriana. — Dlaczego zwlekaliście siedemset lat z kolejną ekspedycją? — zapytał Terian. — Czy nie używaliście w tym czasie statków kosmicznych? — To już osobna historia — odrzekł Grydlenin, który, jak później dowiedział się Terian, miał na imię Gelurg. — W skrócie wyglądało to tak: Ekspedycja na tę planetę była drugą, jaką podjęliśmy po podbiciu przez naszą naukę i technikę kosmosu, i skonstruowaniu pierwszych pojazdów międzyplanetarnych. Ponieważ żyliśmy na drugiej planecie — tu Grydlenin wydał dźwięk, który Terian odebrał jako Grydlen — zbadaliśmy na początek nasze księżyce i bliższe planety. Trzecia planeta Uzbelt okazała się martwym światem. Tutaj, na Trulfak znaleźliśmy, podobnie jak wy, — cudowny świat. Jak dotąd nie dotarliśmy na czwartą — i ostatnią — planetę naszego systemu, Likpud. — Ta planeta krąży dość daleko od obu gwiazd — zauważył Terian. — Nie odważyliście się podróżować tak daleko? — Nie, zanim nie zdobędziemy więcej doświadczenia — kontynuował Gelurg. — Ponieważ nasza planeta była przeludniona, a ta tutaj wabiła tak cudownymi krajobrazami, zdecydowaliśmy się przenieść znaczną część naszej populacji tutaj. Przeprowadzka przebiegła bez zakłóceń. To, co znaleźliście w kanionie jasno pokazuje, co nastąpiło później. Jak już mówiłem, przez długi czas opieraliśmy się tej zabójczej hipnozie, walczyliśmy dzielnie i do końca, ale to nie miało sensu. Stwierdziliśmy wreszcie, że te złowrogie istoty po chodzą z innego świata i są poza naszym zasięgiem. Ci z nas, którzy ocaleli odlecieli z powrotem na Grydlen. Terian, przysłuchujący się historii Gelurga z wielką uwagą, przerwał pytaniem: — Czy od czasu powrotu z Trulfak na Grydlen jest to wasza pierwsza wyprawa kosmiczna? — Tak — odpowiedział Gelurg. — Choć może się to wydawać dziwne, to po raz pierwszy od siedmiuset lat wyruszyliśmy w kosmos. — Dlaczego? — Gdy nasze oddziały kolonizacyjne powróciły z Trulfak, na ojczystej planecie szalała wojna domowa. Statki zostały zniszczone, podobnie jak wiele innych wytworów naszej młodej cywilizacji. Radykalne stronnictwa zwyciężyły wojnę, ale ich rządy zakończyły się anarchią i zamieszkami, pozostawiając zrujnowany świat. Postęp naukowy zanikł. Dopiero ostatnio doprowadziliśmy swą naukę do stanu, w którym na nowo odkryliśmy zasady kosmicznej nawigacji i zbudowaliśmy statki kosmiczne. — Przez wiele długich lat obserwowałem powolną odbudowę waszej cywilizacji — oznajmił Terian. — Oczy- 1 f\S wiście, nie rozumiałem znacznej części tego, co mogłem dostrzec. — Obserwowałeś nas? — zdziwił się Gelurg. — Zolgarański statek jest wyposażony w ogromnej mocy urządzenia. Przez blisko pięćset lat widziałem wasze postępy. — To musiało być interesujące. — Choć samotne — dodał Terian. — Dopóki nie ujrzałem waszej cywilizacji i nie skojarzyłem was z kośćmi w kanionie, uważałem się za skazanego na wieczną samotność we wraku mego statku. Kiedy odkryłem was żyjących na drugiej planecie uwierzyłem, że pewnego dnia przylecicie i uwolnicie mnie. — I miałeś rację — rzekł Gelurg. — Przez długi czas oglądaliśmy przez nasze teleskopy twój statek kosmiczny krążący na orbicie, ale nie spodziewaliśmy się znaleźć tu nikogo żywego. — Nie pytałem was jeszcze, dlaczego przybyliście znowu na pierwszą planetę — przypomniał sobie Terian. — Czy nie boicie się fantomów? — Już nie! — A to dlaczego? — Jesteśmy przygotowani! Nasza misja to wyprawa wojenna! Przybyliśmy, aby się zemścić! — Na widmach? Zjawach? — Zgadza się! — Ale przecież nie można ich dotknąć, są nieosiągalne! — Dla nas, teraz już nie — oznajmił ufnie Gelurg. Chcemy uwolnić tę planetę od tych odrażających pasożytów. Później znowu ją skolonizujemy. — Ale jak chcecie się do nich dobrać? — wątpił nadal Terian. — Nasza broń nie uczyniła im krzywdy, choć potrafi zdezintegrować każdą znaną substancję. — Przejdziemy do ich wymiaru i zniszczymy ich! wykrzyknął Gelurg. Terian zaniemówił. — Do ich świata? Przejść w ich wymiar? — Tak, właśnie! — Znaleźliście sposób? — Znaleźliśmy! — Ale co z ich hipnotycznymi zdolnościami? Czy nie wybiją was tak samo, jak tych, którzy przyszli przed wami? — Zabezpieczyliśmy się przed tym — oświadczył Ge-lurg. Obrócił się do jednego z podwładnych, wypowiedział kilka słów i ponownie zwrócił się do Teriana. — Pokażę ci. Grydlenin powrócił z dziwacznym hełmem, który Ge-lurg umieścił na swojej głowie i umocował paskiem pod brodą. Ze szczytu tego oryginalnie wyglądającego hełmu, sterczały cztery bolce pokryte mieniącym się metalem. — Wszyscy posiadamy te hipnotyczne neutralizatory, albo ochraniacze umysłów — powiedział Gelurg. — Hipnotyczne zdolności fantomów — tu Grydlenin wydał dźwięk, nazywając latające widmowe istoty z innego wymiaru Yargami — nie będą na nas w ogóle działać. Mamy urządzenie, które przeniesie nas w ich wymiar, gdzie wybijemy je co do jednego. — Ale przecież to nieznany świat — zaoponował Terian. —Nie wiecie, jakie niebezpieczeństwa mogą was tam spotkać! — Niemniej jednak zaryzykujemy! — odrzekł zdecydowanie Gelurg. — Zemścimy się na tych diabłach i uwolnimy od nich ten pod każdym innym względem cudowny świat. Trochę ognia z mściwych myśli Gelurga udzieliło się Terianowi. Przypomniał sobie—jak już wiele razy podczas swojej samotności we wraku zolgarańskiego statku — swoich przyjaciół, Zolgarów, ulegających straszliwej mocy Yargów. Znowu widział swego towarzysza, Xariusa 879 skaczącego w pustkę; przypomniał sobie jak Zarius 24 próbował go zabić w swym szaleństwie; wspomniał jak wielu Zolgarów odłączyło swoje głowy i cisnęło w głąb kanionów lub skoczyło w przepaść. Teraz, gdy zemsta leżała w jego mocy, był zdecydowany ją wywrzeć, miała to być jednak zemsta wyrachowana, przeprowadzona na chłodno. — Czy weźmiecie mnie ze sobą? — Oczywiście, jeśli tylko twoje metalowe ciało wytrzyma przejście. — W porządku — oznajmił Terian. — Ja również mam pewne osobiste porachunki z tymi Yargami. Spojrzał w górę, gdzie oba słońca świeciły dobroczynnie nad planetą Trulfak. — Niedługo będziecie mieli okazję wypróbować wasze hipnotyczne neutralizatory — poinformował Grydle- nów. — Patrzcie. Mieszkańcy z Grydlen podążyli swymi ułożonymi w trójkąt oczyma, za wskazującym w niebo stalowym ramieniem Teriana. Pomarańczowe słońce zbliżało się do horyzontu i szykowało do zniknięcia z nieba. Wśród Grydlenów zapanowało poruszenie. Terian słuchał ich pomieszanych rozmów, których nie rozumiał. Roili się wokół statków nakładając ochronne kaski, które miały uczynić ich odpornymi na hipnotyczne sugestie piekielnych, niewidzialnych wrogów. Dymiący dysk pomarańczowej gwiazdy zniknął za odległymi wzgórzami. Nad grupą zapadł błękitny półmrok, niosąc ze sobą przygnębiającą zapowiedź nadchodzącego, złowrogiego przeznaczenia. — Nie mamy sprzętu ochronnego dla ciebie — powiedział Terianowi Gelurg. — Ale mogę chronić cię, zamykając w jednym ze statków z kilkoma ludźmi. — Nie potrzebuję ochrony — odrzekł Terian. — Mój mózg jest tak niepodobny do mózgów Zolgarów, jak oni byli niepodobni do was. Yargowie nie mogą mi zagrozić, choćby próbowali bez końca, sprawdziłem to doświadczalnie. W powietrzu rozszedł się niski, brzęczący pomruk. Grydlenowie zaczęli w podnieceniu rozmawiać, przekrzykując się wzajemnie. — Cisza! — rozkazał Gelurg. Brzęczenie stawało się coraz głośniejsze, akcentowane przez ponure, przeciągłe wycia. Grydlenowie i Terian czekali, obserwując się wzajemnie, aby dostrzec w porę, czy hipnoza miała na nich jakiś wpływ. — Musimy dokładnie to sprawdzić — powiedział Ge- lurg. — Oczyśćcie swoje umysły z wszelkiego oporu. Otwórzcie się na każdą sugestię. Musimy być pewni, że nasze hełmy rzeczywiście nas chronią. Reszta Grydlenów natychmiast zastosowała się do polecenia, znowu cierpliwie czekając. Brzęczenie stało się jeszcze bardziej intensywne, pomiędzy członkami ekspedycji z Grydlen rozlegały się coraz nowe wycia, dziwaczne wołania przybierały na sile. — Ciekawe, czy mogą nas widzieć — zastanawiał się głośno Terian. — Często zadawałem sobie pytanie, czy dysponują tym zmysłem podczas błękitnego dnia. — Myślę, że tak — odparł Gelurg. — Istnieją podania pomiędzy Grydlenami, że Yargowie rzeczywiście mogą zajrzeć w nasz wymiar w czasie, gdy błękitne słońce świeci samotnie na niebie, choć nikt nie wie tego na pewno. Przez cały czas niebieskiego dnia, aż do chwili, gdy na Trulfak zapadła noc, Grydlenowie siedzieli i czekali cierpliwie, żeby do końca zbadać właściwości swoich ochraniaczy. Gelurg wydawał się zadowolony. — Neutralizatory działają prawidłowo — podsumował test. Grydlenowie oprowadzili Teriana po swoich statkach, pokazując mu ekwipunek, którym chcieli się posłużyć w wojnie z Yargami. — Czy jesteście pewni, że zdołacie powrócić z wymiaru Yargów z taką samą łatwością, z jaką się tam dostaniecie? — Owszem — odparł Gelurg. — Wszystko, co trzeba zrobić, żeby wrócić, to zamienić bieguny naszego mechanizmu transportowego. Połowa nas pozostanie tutaj. Reszta wkroczy do świata Yargów. — — Czy będzie możliwa obustronna komunikacja? — Nie — odpowiedział Gelurg. — Wszelki kontakt zostanie zerwany. Przez kilka kolejnych dni Terian wraz z nowymi towarzyszami przemierzał pierwszą planetę podwójnego układu. Raz jeszcze odwiedzili kanion z leżącymi na dnie resztkami ich poprzedników. Znaleźli także powykręcane i połamane metalowe części ciał Zolgarów. W międzyczasie Grydlenowie czynili ostatnie przygotowania i plany przed wejściem w inny wymiar, w świat strasznych Yargów. Wreszcie nadszedł dzień, w którym wszystkie przygotowania zostały zakończone. Terian i jego trójnodzy towarzysze stali przed wielkim sześcianem wykonanym z przezroczystego materiału, przez który przeświecały oba słońca. — Z wnętrza wypompowano powietrze — oznajmił Gelurg. Terian zdołał już nauczyć się podstaw ich języka i potrafił rozumieć nie tylko myśli, ale i słowa. — Czy nadal jesteś zdecydowany towarzyszyć nam w wyprawie do innego wymiaru? — zapytał Gelurg Teriana. — Jestem zdecydowany — odparł Terian. — I zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby wspomóc działania tych, którzy będą tam ze mną. — Dobrze więc — rzekł Gelurg. — Wejdziesz do środka. Terian i czterdziestu dwóch Grydlenów weszło do śluzy powietrznej przekaźnika. Wszyscy, poza Terianem, którego metalowe ciało nie potrzebowało powietrza do oddychania, mieli na plecach zbiorniki z niezbędnymi do życia gazami, a na twarzach maski. Terian zabrał z wraku zolgarańskiego statku tylko jeden przedmiot: miotacz plazmowy, który jak uznał, mógł mu się bardzo przydać. . ? ? ? ? ? ? Rozdział XII Przejście w błękitny wymiar Powietrze z sykiem uciekło z wnętrza śluzy, pozostawiając Teriana i jego trójnogich towarzyszy w próżni. Przez przezroczyste ściany pomieszczenia widoczni byli pozostali członkowie wyprawy, czekający na zniknięcie swoich przyjaciół w niewidzialnym wymiarze. Z kilku kręgów umieszczonych na przeciwległej ścianie wielkiego sześcianu, wystrzeliły promienie światła błękitno-zielonej barwy i spowiły międzywymiarowych podróżników. Dla zamkniętych w pomieszczeniu, przygotowujących się do opuszczenia swego świata Grydlenów i Teriana, kształty pozostających na zewnątrz stały się niewyraźne i rozmyte. Trójnodzy wokół Teriana zmienili barwy na różne odcienie żywej zieleni. Ściany sześcianu nie były już przezroczyste — nie były nawet widzialne. Zniknęły w zielo-no-niebieskiej mgle. Przejście w inny wymiar miało — jak zauważył Terian — negatywny wpływ na jego towarzyszy. Zataczali się gwałtownie, wpadając na siebie i zapadali się gdzieś w dół, znikając z oczu, aby więcej się nie pojawić. Po pewnym czasie stracił ich wszystkich z oczu w oślepiającym, zielonym blasku. Widział jak znikali wokół niego jeden po drugim. Nie wydawali się stopniowo blednąc i zanikać. Zapadali się po prostu pod podłogę, jakby ta otworzyła się, aby ich połknąć. Terian potknął się i upadł, macając dokoła — szukając jakiegoś punktu odniesienia. Jego metalowe ramiona dotknęły śliskiej powierzchni wnętrza sześcianu. Przez cały ten — wydawałoby się długi — czas, Terian stał na szklistej podłodze. Wszyscy Grydlenowie, którzy mu towarzyszyli zniknęli. Gdzie byli? Co się z nimi stało? Czy on sam został przetransportowany do świata Yargów pozostawiając swoich towarzyszy w ich świecie, czy to on został porzucony? Gdy zastanawiał się nad odpowiedzią na to pytanie, jedno z jego błądzących po podłodze ramion natrafiło na jakiś przedmiot, który zagrzechotał tocząc się po podłożu. Uniósł go do oczu poprzez zieloną mgłę, aby zobaczyć, co to jest. W uścisku swojego manipulatora ujrzał maskę gazową Grydlena. Postąpił kilka kroków w kierunku, w którym powinna się znajdować najbliższa ściana. Jego metalowe nogi zawadziły o kilka dalszych przedmiotów. Podniósł z podłogi więcej masek, ochraniaczy umysłów i innego sprzętu, który Grydlenowie włożyli na siebie lub wnieśli do przekaźnika, by zabrać je ze sobą na wyprawę przeciw Yargom. Nagle, bez ostrzeżenia niebiesko-zielona mgła zniknęła i Terian znowu spojrzał przez przejrzyste ściany pomieszczenia — na ten sam świat, z którego wyruszał. Dokoła sześcianu tłoczyli się Grydlenowie, którzy mieli pozostać na miejscu. Wewnątrz znajdował się tylko Terian i porozrzucany na podłodze ekwipunek pozostałych członków ekspedycji. Czterdziestu dwóch Grydlenów zniknęło bez śladu. Najwyraźniej znaleźli się w innym wymiarze. Dlaczego przekaźnik nie wysłał go razem z nimi? Gapiąc się w osłupieniu na rozsiane po podłodze przedmioty, Terian wpadł wreszcie na rozwiązanie tajemnicy. Grydlenowie przechodząc do innego wymiaru zostawili na miejscu wszelkie przedmioty zawierające metal, które mieli przy sobie w momencie zadziałania przekaźnika. Była tam: metalowa broń, maski gazowe, neutralizatory hipnotyczne, ozdoby i przedmioty codziennego użytku — zauważył nawet metalowy pierścień, który widział wcześniej na szyi jednego z Grydlenów. Patrzył ciągle na zaskoczonych towarzyszy, tłoczących się na zewnątrz przekaźnika i gapiących się na niego, gdy usłyszał syk powietrza wpadającego do wnętrza. Drzwi otworzyły się i wyszedł przez śluzę. Natychmiast uderzył go harmider. Podnieceni Grydlenowie tłoczyli się wokół niego w trwożnym oczekiwaniu i zadawali —jeden przez drugiego — mnóstwo pytań. — Gdzie oni się podziali? — Czy wszyscy są martwi? — Co się stało? — Patrzcie, został sprzęt i broń! Gelurg przyszedł mu z pomocą uciszając swoich podwładnych i żądając spokoju. Gdy zapanowała względna cisza, Terian opisał swoje wrażenia i możliwe wyjaśnienie sytuacji. Grydlenowie natężali swoje mózgi, aby nadążyć za szybkim tokiem myśli Teriana, który relacjonował wydarzenia w przekaźniku. — Ogarnęła nas zielona mgła — ściany zniknęły — nie mogliśmy was dostrzec! Ci, którzy byli ze mną, zaczęli zapadać się pod podłogę, znikając mi z oczu, jeden po drugim! Vrakzar, który stał obok mnie zdematerializował się pierwszy! Wreszcie zniknęli wszyscy, zostawiając wszystko, co było metalowe, łącznie ze mną. — Są w innym wymiarze! — wykrzyknął w podnieceniu jeden z Grydlenów. — Nie uzbrojeni i bez masek gazowych! — ryknął wściekle Gelurg widząc niebezpieczeństwo, na które narażeni byli ich towarzysze. — Może atmosfera na tamtym świecie jest podobna do tej tutaj i nadaje się do oddychania? — podsunął Terian. — — Nie możemy być tego pewni! — sierdził się Gelurg. — Metal! — zawołał Berlax, szef operatorów przekaźnika. — Dlaczego żaden metal nie przedostał się wraz z nimi do innego świata? — Najwyraźniej wasza maszyna nie potrafi przenieść metalu w inny wymiar — oznajmił Terian. — Nieorganiczna materia nie poddaje się jego działaniu. Do Berlaxa podszedł inny Grydlenin. — Być może po prostu użyliśmy zbyt słabych promieni? Metal ma dużo większą gęstość niż materia organiczna. — To wygląda prawdopodobnie — zgodził się Ber-lax. — Spróbujemy jeszcze raz! — Chcesz wejść tam ponownie? — zapytał Gelurg Teriana. — Oczywiście! — zgodził się Terian. Znowu Terian wszedł do wielkiego sześcianu. Znowu wypompowano powietrze i — tak jak przedtem — z kilku dysków trysnęło błękitnozielone światło, spowijając Teriana mglistym, gęstym blaskiem. Tym razem jego intensywność rosła aż Terian nie mógł zobaczyć nawet swojego ramienia, które przysuwał do samych oczu. Zmysły Teriana oszalały i choć desperacko próbował je kontrolować, nie udało mu się to. Jego umysł stoczył się w nicość, a ostatnią myślą było przerażające przeświadczenie, że oto miał zostać pozbawiony mózgu, który był wszakże zbudowany z materii organicznej. Jego metalowe, ale teraz bezużyteczne ciało pozostanie w świecie Gryd-lenów, podczas gdy jego równie bezbronny mózg przedostanie się do innego wymiaru. Strach, który sparaliżował jego myśli był ostatnim świadomym odczuciem Teriana, zanim stracił przytomność. Gdy wracał do siebie poczuł, że spada. Lot był krótki, ale jego metalowe ciało zameldowało o twardym lądowaniu. Gęsta błękitno-zielona mgła zbladła w błękitnawy opar, w którym Terian ledwie mógł dojrzeć przedmioty, spadające ze stukiem do jego stóp. Czuł instynktownie, że znalazł się wreszcie w wymiarze widmowych, latających istot. Gdy już zupełnie przejrzał na oczy stwierdził, że obiekty, materiali-zujące się gdzieś na wysokości jego głowy i spadające na ziemię wokół niego, były metalowymi przyrządami Grydlenów, które przedtem zostały w ich świecie. Terian rozejrzał się dokoła. Stał na zboczu wzgórza. Na niebie świeciło błękitne słońce, uderzając we wszystko swoimi promieniami. Pomarańczowego słońca nie było widać, najwyraźniej jego światło nie sięgało w ten błękitny wymiar. Szukał swoich przyjaciół. Nieruchome kształty, powykręcane w różnych pozach na murawie leżały tam, gdzie spadły z przekaźnika. Wyjaśniła się zagadka znikania Grydlenów pod podłogą sześcianu, jego krótkiego lotu i materializacji, a następnie upadków metalowego sprzętu. Powierzchnia błękitnego wymiaru była tu położona poniżej poziomu gruntu w świecie, z którego przybyli. To była możliwość, z którą nie liczyli się ani Gryd-lenowie, ani Terian. Niechętnie pomyślał, co by się stało, gdyby różnica poziomów była na tyle duża, że upadek okazałby się fatalny w skutkach. Mogło również być odwrotnie, wtedy najprawdopodobniej obudziłby się pogrzebany pod tonami skał. Nagle widok, który uderzył jego błądzące spojrzenie wyrwał Teriana z niewesołych rozważań nad różnicami pomiędzy dwoma sferami egzystencji. Obrzydliwy potwór, kroczący na dwóch szczudłowatych nogach porwał ciało jednego z Grydlenów i niósł je właśnie w sobie tylko wiadomym kierunku. Inne wysokie stworzenia zbliżały się długimi krokami zza wzgórza. Na cienkich, długich nogach opierał się kudłaty, nieproporcjonalny do nich korpus. Ciało przypominało pająka bez głowy. Stworzenia nie miały nawet oczu, tylko dwie, chwiejące się anteny wysunięte w górę z futra porastającego gęsto niekształtne ciało. Dwa długie pazury — umieszczone pomiędzy kroczącymi odnóżami — trzymały nieprzytomnego, być może martwego Grydlena w mocnym uścisku. Terian błyskawicznie pogalopował za dziwacznym potworem i napotkał nagły opór. Gdy zbliżył się do zwierzęcia, które — choć jego ciało było mniejsze — górowało nad nim, wymierzyło nagle celnego kopniaka, który posłał Teriana na ziemię. Puszysta kreatura próbowała uciec, ale Terian z dziką zwinnością chwycił jednym ze swoich metalowych ramion za szczudłowatą nogę przeciwnika. Ten, nie mogąc wyrwać się z silnego uścisku począł ciągnąc Teriana po ziemi. Dołączyły do niego dwie kolejne maszkary, najwyraźniej pragnąc wspomóc towarzysza, ale Terian nie przestraszył się ich, doceniając niewrażliwość swego metalowego ciała na tak brutalne traktowanie. Potrzeba by dużo więcej niż trzech dziwacznych zwierzaków, żeby go powalić. Bał się jednak, że mogą mu uciec zabierając swoją ofiarę, Snarpada. Terian oczekiwał ataku ze strony dwóch nowych przeciwników, ale żaden atak nie nastąpił. Zamiast tego zdarzyło się coś, czego jeszcze nigdy nie widział w swoim długim życiu władcy na Valerii i Zolgara — badacza gwiezdnych przestrzeni. Długie nogi zwierzęcia, do których przywarł, odpadły, zostając mu w manipulatorach, podczas gdy stworzenie przekazało swoją bezwładną zdobycz jednemu z towarzyszy, zaś samo wskoczyło na grzbiet drugiego. Nadal ściskając nienaturalnie wydłużoną kończynę stwora, Terian patrzył jak wszystkie trzy błyskawicznie oddalały się długimi susami w stronę dalekiego lasu. Jeden z nich niósł na swoim grzbiecie jego niedawnego przeciwnika, drugi bezbronnego Snarpada. Terian nie tracił czasu. Wrócił szybko na miejsce, w którym po raz pierwszy ujrzał światło słońca błękitnego wymiaru i tam odnalazł potrzebną mu broń — miotacz plazmowy. Szybko podniósł go i wycelował. W niebieskim świetle słońca, promień miał rudą barwę. Ostrożnie, zważając, żeby nie trafić promieniem Snarpada, skierował niszczący strumień energii na jego porywaczy. Niosący go stwór padł natychmiast, uwalniając ofiarę. Drugi, niosący na grzbiecie swego towarzysza, stracił nogi. Tak jak poprzednio, stworzenie odrzuciło kikuty zaś jeździec zwolnił swój chwyt. Oba próbowały uciec w powolnych, niezgrabnych podskokach. Terian bezlitośnie dobił je i pośpieszył na miejsce, gdzie leżały. Jego zdumienie nie miało granic, gdy przekonał się, że długie nogi, od których włochate istoty tak łatwo się uwalniały wcale nie były częściami ich ciała. Były zrobione z materiału przypominającego drewno i używane były jak szczudła. Najwidoczniej stworzenia posiadały pewną inteligencję. Terian pośpieszył ku Snarpadowi i uważnie go zbadał. Odetchnął z ulgą widząc, że jest żywy, choć nieprzytomny. Jeśli on przeżył podróż do nowego świata, to najpewniej jego towarzyszom także się to udało. Na potwierdzenie tego wniosku od strony wzgórza nadszedł okrzyk. Obracając się Terian zobaczył Celbaga wstającego chwiejnie na nogi i wzywającego go. Inni Grydlenowie zaczynali się poruszać i próbowali powstać, najwyraźniej mając z tym trudności. — Jak się czujecie? — zapytał Terian. — Czy z wami wszystko w porządku? — Czuję się słaby i mam zawroty głowy — odrzekł Celbag, gdy wreszcie zdołał stanąć na prostych nogach. — Czy tutejsze powietrze nie wywołuje u ciebie jakichś sensacji? — pytał z niepokojem Terian. — Czy możecie oddychać bezpiecznie tą atmosferą? — Moje płuca wydają się działać całkowicie normalnie — odpowiedział Grydlenin. — Powietrze ma słaby, słodkawy zapach. Dziwne. Czuję się potłuczony, jakbym spadł z wysokości. — Bo spadłeś — odrzekł Terian. — Naprawdę? — zdziwił się Celbag. — Skąd? — Z naszego świata. I Terian wyjaśnił powód kłopotów, jakie spotkały ekspedycję zaraz po starcie. Reszta grupy skupiła się wokół nich, nawet Snarpad, nieświadomy ostatnich dramatycznych wydarzeń, w których odgrywał główną rolę dołączył wkrótce, lekko utykając. Terian zadawał wszystkim pytania o fizyczne reakcje towarzyszące działaniu przekaźnika i przejściu do błękitnego wymiaru. Później opowiedział im jak Berlax musiał podjąć drugą próbę, żeby wysłać jego i ekwipunek w ślad za nimi, do świata pod lazurowym niebem. Pokazał im także resztki kudłatych stworzeń posługujących się szczudłami i zrelacjonował udaremnioną próbę porwania Snarpada. Rozmowę przerwał brzęczący dźwięk i przeszywające wycie dochodzące gdzieś z góry. — Yargowie! — krzyknął ostrzegawczo jeden z Gryd-lenów. — Wasze neutralizatory hipnotyczne! — zawołał Terian, przekrzykując narastającą wrzawę podnieconych głosów. — Musicie je natychmiast nałożyć! W szaleńczym pośpiechu Grydlenowie okrywali swoje głowy hełmami, które leżały rozsiane na zboczu wzgórza. Z każdego z nich sterczały cztery błyszczące, zmieniające barwę bolce. Zbierali także i przygotowywali broń, której często i bardzo efektywnie używali na oczach Teriana, zanim jeszcze ekspedycja wkroczyła do błękitnego świata. Ich karabiny strzelały ładunkami energii. Gdy taki ładunek uderzył w jakiś przedmiot, następowała eksplozja. Z wysoka opadało kilkudziesięciu wielkich, ptako-kształtnych stworzeń, szybujących na skórzastych skrzydłach. Przypominały Terianowi valeryjskie nietoperze — i rzeczywiście były do nich pod pewnymi względami podobne. — Nie strzelajcie do nich, dopóki nie będą blisko! — napomniał Terian swoich towarzyszy. — W ten sposób wy bijemy wszystkich! Czekali cierpliwie. Widmowi przeciwnicy nie byli już fantomami, lecz okrutną rzeczywistością. Ich kształty odcinały się wyraźnie na błękitnym niebie. Krążyły nad grupą badaczy i mścicieli ze świata dwóch słońc, wydając żałobne wycia i stale brzęcząc. Terian wyczuwał niejasno, że ich głosy niosą owo hipnotyczne wezwanie, którym chcieli zapanować nad tymi zuchwałymi najeźdźcami z innego świata, którzy tak brutalnie wkroczyli w niedostępne im dotąd królestwo. Yargowie latali coraz niżej, wyraźnie zaskoczeni niepowodzeniem pierwszej próby złamania morale trójnogich zwierząt i ich metalowego kompana. Hipnoza nie wywierała pożądanych skutków. Złowrogie ptaszyska krążyły niżej i niżej, łopocząc żałobnie swoimi wielkimi skrzydłami. Terian ciągle wstrzymywał się od podania hasła zniszczenia tych obrzydliwych istot. Wreszcie jeden z przeciwników odłączył się od grupy i zanurkował nad głowami grupy Grydlenów. Przerażające wycie przeszło niemal w skrzek, gdy zawracał w górę tuż nad nimi. Coraz nowi Yargowie szli w ślady pierwszego. Terian wyraźnie widział puste, wytrzeszczone ślepia osadzone w odrażających, okrągłych głowach. Wkrótce cała horda dwudziestu potworów trzepotała skrzydłami nad ich głowami. Terian wydał rozkaz do ataku. W kierunku szybko nadlatujących Yargów wystrzeliły serie energetycznych pocisków i zaczęła się rzeź. Wycie i brzęczenie zmieniło się we wrzaski bólu i wściekłości, cichnące w miarę jak Yargowie wybuchali od trafień, rozpadając się na kawałki. Niedobitki próbowały rozpaczliwie uciec od straszliwych przeciwników. Do niedawna byli zawsze zwycięscy. Bezpieczni w swoim wymiarze, nieosiągalne dla stworzeń z innego świata, mogli niszczyć je swoją hipnotyczną mocą nie zostawiając im żadnych szans nie tylko na zemstę, ale i na przetrwanie. Z czasem uznali swoją moc i nietykalność za naturalne. Panowali w swoim świecie nad wszystkimi żywymi istotami, nigdy więc nie myśleli, że może im zagrozić jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Teraz jednak nie byli już nieosiągalni dla swoich wrogów. Wreszcie nadeszło prawdziwe niebezpieczeństwo. Czterej ocaleli Yargowie wznosili się coraz wyżej, wyjąc żałośnie i uciekając przed bronią najeźdźców. Z miotacza Teriana wystrzelił jaskrawy promień i spoczął na ostatnim z nich. Nie wydając żadnego odgłosu, osmalona połówka stworzenia runęła na ziemię. Reszta była poza zasięgiem broni Grydlenów i miotacza Teriana. Ich wrzaski ucichły w oddali, a złowrogie kształty skryły się za horyzontem. — Oto pierwszy smak zemsty! — zawołał tryumfalnie Denaktus. — Jakże słodki to smak! — rzekł w uniesieniu Ravaltor. — Wybijemy ich wszystkich! — powiedział ktoś inny. — Musimy wysłać kogoś z powrotem z raportem dla Gelurga i Berlaxa! — przypomniał sobie Snarpad. — I sprowadzić dwa latające pojazdy — dodał Te- rian. — W przekaźniku zmieszczą się dwa, jeśli otworzyć dla nich ścianę. W tej chwili tyle wystarczy. Ravaltor wraz z Terianem wybrał dwóch spośród oddziału, którzy mieli powrócić do wymiaru dwóch słońc, zdać raport z postępów wyprawy i sprowadzić statki powietrzne, które miały posłużyć do dalszej walki z Ya-rgami. — Niedługo nadejdzie sygnał od Berlaxa — rzekł Terian. — Przygotujcie naszych wysłanników jak najszybciej. — Pójdą Dalbar i Lungar — zdecydował Ravaltor. — Trzeba zbudować podest — doradził Terian. — Tak, żeby obaj znaleźli się na równym poziomie z podłogą przekaźnika. Szybko zbudowali prowizoryczną platformę, na którą wkroczyli dwaj Grydlenowie czekając na powrót do swojego świata. Wcześniej uzgodniono z Gelurgiem i Berlaxem, że w regularnych odstępach czasu będą odwracać działanie przekaźnika, aby umożliwić powrót do wymiaru błękitnego i pomarańczowego słońca. Najeźdźcy błękitnego wymiaru nie czekali długo. Po chwili dwóch Grydlenów stojących cierpliwie na podwyższeniu ogarnęło zielone światło produkowane przez dyski w przekaźniku. Światło stawało się coraz jaśniejsze, aż wreszcie blednące kształty obu wysłanników zniknęły i pozostała tylko gęsta, zielona mgła wypełniająca sześcienny obrys urządzenia znajdującego się w innym świecie. Po chwili zniknęła także mgła, pozostawiając puste podwyższenie. 1 . Rozdział XIII Bitwa z Yargami Yargowie, ani włochate zwierzęta używające szczudeł do poruszania nie pojawili się aż do wieczora. Od czasu przepędzenia skrzydlatych potworów do chwili, gdy błękitne słońce zapadło za horyzont Grydlenowie i Terian nie widzieli żadnych innych mieszkańców niebieskiego wymiaru. Zapadła noc. Niebo zalśniło dziwnymi gwiazdozbiorami, których Terian nigdy przedtem nie widział. Żaden dźwięk nie zakłócał spokoju. Wokół panowała absolutna cisza. W całkowitej ciemności zaświecił nagle zielony sześcian, błyszcząc coraz silniej i zasłaniając pobliskie gwiazdy. Grydlenowie zaczęli szemrać podnieconymi głosami. Terian wiedział, że blask zwiastował powrót Dalbara i Lungara, którzy mieli sprowadzić w błękitny wymiar statki powietrzne. Gdy zielone światło zgasło, w miejscu, gdzie znajdował się sześcian wisiały dwa długie, ostro zakończone pojazdy gotowe do lotu. Dwaj wysłannicy, Lungar i Dalbar sprowadzili je łagodnie na ziemię. Terian i jego trójnodzy towarzysze czekali cierpliwie na wschód słońca. Wraz z nim mieli wyruszyć na podbój tego dziwnego świata, do którego zostali przeniesieni naukową magią przekaźnika. Nareszcie mieli się zetrzeć bezpośrednio z Yargami, do niedawna nieuchwytnymi widmami, rozciągającymi swoją hipnotyczną moc poprzez granicę rozdzielającą błękitny wymiar od świata dwóch słońc. — Pewne jest, że jedna z naszych poprzednich teorii upadła — rzekł Terian. — A mianowicie, która? — zapytał Snarpad. — Świat Trulfak, z którego niedawno przybyliśmy nie jest widoczny z tego wymiaru. Przypuszczaliśmy, że będzie inaczej. — Ale Yargowie nie wydają się mieć trudności z widzeniem przez granicę i odnajdywaniem nas. — Zgadza się — powiedział Terian. — Wygląda na to, że te potwory posiadają zdolność widzenia pozazmysłowego, podobną ich hipnotycznym umiejętnościom, która pozwala im zajrzeć w nasz wymiar, gdy błękitne słońce świeci samotnie na niebie. We wspaniałym wybuchu światła nadszedł świt. Ponad horyzont wzniosła się widoczna w obu wymiarach błękitna gwiazda. Terian zastanawiał się, czy w świecie, który opuścili wzeszło także pomarańczowe słońce. Nie było sposobu, żeby się o tym dowiedzieć, ponieważ druga gwiazda była niewidoczna w tym wymiarze. — Jesteśmy gotowi — oświadczył Ravaltor. — Podzielmy się i obsadźmy statki — doradził Te rian. — Najlepiej żebyśmy wystartowali natychmiast i trzy mali się razem. Nie możemy ryzykować rozdzielenia się. Poczyniono ostatnie przygotowania i oba powietrzne statki wzleciały w lazurowe niebo. Terian dowodził jednym z nich, na drugim rozkazywał Ravaltor. Razem krążyli ponad planetą błękitnego wymiaru, obserwując jej powierzchnię, charakterystyczne miejsca w terenie, badając rzadszą niż na Trulfak atmosferę i zbierając wiele innych informacji. Teren, nad którym przelatywali nie zmieniał się zbytnio. Stale widzieli podobne lasy, wzgórza, jeziora i czasem rzeki. Nie widzieli żadnego życia zwierzęcego, nie pojawiły się ani włochate kule, ani Yargowie. O innej faunie nie wiedzieli, choć oczywiście nie mogli być pewni, co znajduje się w gęstym, leśnym poszyciu. Terian rozglądając się uchwycił daleko na prawo od ich kursu, skupisko dziwnie ukształtowanych pagórków. Zwrócił na nie uwagę Ravaltora i oba statki skierowały się w tę stronę ze zwiększoną prędkością. Gdy się zbliżali, ujrzeli ciemne punkciki unoszące się znad ponurych budowli, które okazały się nadzwyczaj wysokie i masywne. — Yargowie! — ostrzegł Ravaltor. Gdy zbliżyli się bardziej, odkryli jeszcze coś. — Spójrz, Snarpad, te stworzenia są takie same jak te, które chciały cię porwać—zwrócił uwagę towarzysza Terian. Snarpad spojrzał przerażony. Po alejach między czarnymi kopcami spacerowały sobie na szczudłach okrągłe, włochate zwierzęta. Niektóre z nich, pozbawione podpór zataczały się niezgrabnie. — To miasto Yargów! — krzyknął Dalbar. — Spójrzcie jak wlatują i wylatują z tych ciemnych domów! Obserwacja była słuszna. Terian zauważył kilku Yargów wynurzających się z otworów w zboczu jednego z czarnych pagórków. — Szczudłowaci są sprzymierzeńcami Yargów, żyją razem — zauważył od swego okna Snarpad. Yargowie zauważyli dwa powietrzne pojazdy, kierujące się w stronę ich miasta. Podnieconym wyciem i wrzaskami zwrócili na nie uwagę swoich pozostających na ziemi pobratymców. Po chwili z każdego, z kilku tysięcy czarnych kopców wylewała się ciemna, łopocząca skrzydłami horda, odpychających istot wznoszących się przy akompaniamencie wycia i głosów, w których brzmiały zmieszane ciekawość, podejrzliwość i wrogość. Brzęczenie i przeszywające okrzyki otoczyły najeźdźców, uderzając ich uszy piekielną kakofonią. Wielka chmura Yargów leciała wprost na dwa statki Grydlenów. — Strzelajcie do nich! — krzyknął Ravaltor, gdy czarna horda ogarnęła statki. Eksplozje zaczęły rozdzierać powietrze. Oba pojazdy postawiły prawdziwą ścianę ognia przed mającym wielokrotną przewagę przeciwnikiem. Coraz nowe chmury Yargów wzlatywały wciąż z kopców na ziemi. Na miejsce każdego rozerwanego Yarga, przybywało pięciu nowych! Ciągły ogień nie powstrzymał ich — zbliżały się stale nie zmniejszając wcale samobójczej szybkości! —Wznieśmy się wyżej! Wyżej!—zawołał Terian, starając się opanować sytuację. — Szybko! Zanim nas dopadną! Piloci obu statków nie zastanawiali się długo nad poleceniem. Oba pojazdy wystrzeliły błyskawicznie w górę. Yargowie, jak straszliwa burzowa chmura, byli już dokoła tak, że błękitny blask południa zmienił się w półmrok przedświtu. Broń obu statków ciągle pluła ogniem, cisi posłańcy śmierci znajdowali bezbłędnie ciała Yargów, którzy pękali w głuchych eksplozjach, spadając w kawałkach na ziemię. Rozdarte ciała i szczątki latających przeciwników zasłały miasto, którego ciemne budowle wkrótce były skąpane we krwi swoich martwych właścicieli. Jeżeli Yargom czegoś brakowało, to nie odwagi. Wciąż nowi pędzili nieustraszenie w stronę środka śmiertelnego wiru, wytworzonego wokół statków Grydlenów przez nieprawdopodobne liczby brzęczących, wyjących i skrzeczących potworów, łopoczących skrzydłami i ginących setkami w nieustającym ogniu broni najeźdźców. Oba statki wzlatywały wciąż wyżej, aby uwolnić się od żywej, wyjącej potępieńczo chmury nietoperzowatych istot. Statek Ravaltora znalazł się nieco powyżej pojazdu dowodzonego przez Teriana. Oba wznosiły się poprzez zbitą, niemal twardą masę Yargów z najwyższą trudnością. Wycie i brzęczenie diabelskich ptaków stało się w uszach Grydlenów skrzeczącym rykiem. Dziękowali losowi za ochraniacze, które broniły ich przed hipnozą przeciwników Terian stracił już z oczu pojazd dowodzony przez Ravaltora, zakryty przez nową chmarę Yargów, gdy w jego uszach zabrzmiał okrzyk, który natychmiast zwiększył jego obawy o wynik bitwy. — Spadamy! — zawołał jeden z Grydlenów. — Zwiększyć ciąg! — rozkazał Terian. — Niemożliwe! Już jest maksymalny! — Statek jest obciążony przez Yargów! — Silniki pracują pełną mocą! — Strąćcie ich z poszycia! Szybko, zanim się rozbijemy! Strzelcy zdwoili wysiłki, żeby zniszczyć masę Yargów przywierających zaciekle do burt statku i ściągających go uparcie w dół. Wielu z nich rozpadło się na kawałki, ale na ich miejsce przybywały coraz to nowe. Wreszcie statek uderzył ze straszną siłą w ziemię. Do uszu Grydlenów dobiegł dźwięk miażdżonych kości i gniecionych ciał Yargów, którzy wisieli u spodu i teraz zostali sprasowani na miazgę. Pomiędzy Grydlenami także nie obyło się bez strat. Terian stwierdził wprawdzie, że poza wygiętą nogą nic mu się nie stało, ale jego towarzysze mieli mniej szczęścia. Dwóch zginęło, kilku odniosło poważne rany, reszta podnosiła się chwiejnie i gromadziła wokół Teriana, gotowa do odparcia ataków wojowniczych istot. Byli w mieście Yargów. Potwory pracowały zaciekle nad powiększeniem powstałej w burcie statku dziury. Terian, wystrzelił ze swojego miotacza wypalając tunel w szeregach przeciwników. Gryd-lenowie wydali zgodny okrzyk tryumfu widząc, jak atakująca horda cofa się w popłochu. Była to jednak tylko krótka chwila ulgi. Po chwili nastąpił nowy atak. Yargowie ciągle ponawiali próby dostania się do wnętrza przez poszarpany otwór, nie bacząc na fakt, że są stale niszczeni przez promienie z miotacza Teriana. Stłumiona eksplozja wewnątrz statku kazała Terianowi obrócić się gwałtownie. Snarpad rozwalił w kawałki Yarga, który właśnie chciał skoczyć na plecy Teriana. — Wchodzą przez otwór w dziobie statku! — zawył Snarpad, gdy kolejny uskrzydlony diabeł zbliżył się do niego. Były to ostatnie w jego życiu słowa. Nadlatujący Yarg zmiażdżył mu głowę. Więcej mieszkańców błękitnego wymiaru leciało w ślady towarzysza. Terian widział uderzenie, które zakończyło życie Snarpada, lecz nie odważył się opuścić swego posterunku. Inni Yargowie tłoczyli się na zewnątrz, gotowi wykorzystać każdą, choćby najmniejszą szansę na wejście do środka. Zdawali się nie odczuwać strachu przed śmiercią. Pozostali przy życiu Grydlenowie skoczyli do ataku, odrzucając na moment Yargów, którzy opadali ku nim ze zwiniętymi skrzydłami. Statek wypełnił się brzęczeniem, wyciem i okrzykami Grydlenów, i Yargów, którzy zwarli się w walce na śmierć i życie. Stopniowo Grydlenowie ulegali fizycznej przewadze olbrzymiej ilości latających diabłów. Przeciwnicy napływali tak szybko przez otwór z przodu, że Terian uznał blokowanie drugiego wejścia za bezsensowne. Odrzucając miotacz, skoczył pomiędzy walczących, przedzierając się ku miejscu, gdzie uskrzydleni napastnicy byli najbardziej stłoczeni. Sześć metalowych ramion pochwyciło sześciu Yargów i poczęło zgniatać ich w straszliwym uścisku. Terian poczuł radosną satysfakcję z duszenia przeciwników, szczególnie, gdy wspomniał Xariusa 879, Zariusa 24, Bariusa 964, Bariusa 52 i wielu innych Zolgarów. Wszyscy zginęli przez te przeklęte stworzenia, które teraz miały poznać smak zemsty Zolgara. Grydlenowie, poplamieni krwią wściekle walczących przeciwników, dyszeli teraz z wyczerpania, patrząc jak Terian wyciska życie z sześciu Yargów, których trzymał w potężnym uścisku swoich ramion, blokując strategicznie przejście i nie dopuszczając do dalszego napływu przerażających potworów. Te z kolei wrzeszczały ze złością i uderzały w swoich umierających towarzyszy próbując się przedostać. Oprócz Teriana pozostało tylko trzech członków z załogi pierwszego pojazdu Grydlenów. Katastrofa i walka z Yargami, która nastąpiła później zabrała resztę. — Jesteśmy zgubieni! — zawołał Dalbar. — Patrzcie! — I wskazał na dziurę w burcie statku, gdzie Terian tak skutecznie odparł niedawno miotaczem atak skrzydlatych przeciwników. Przez powiększony otwór przedostał się właśnie Yarg, za nim następny i jeszcze jeden. Za ich plecami tłoczyła się nieskończona horda nowych wojowników. — Walczymy do śmierci! — ryknął Ramkon, rzucając się do ataku. Dwa ohydne monstra eksplodowały od jego strzałów, zanim stracił swoją broń i musiał walczyć z napierającym tłumem gołymi rękami. Terian puścił sześć martwych stworów i ruszył do przodu ku nadciągającej fali Yargów, szukając nowych przeciwników. Znowu strumień mieszkańców błękitnego wymiaru wpadł z brzęczeniem i rykiem do wnętrza powietrznego pojazdu Grydlenów. W wariackim pędzie zaczepiały i potykały się o ciała martwych towarzyszy. Terian miał pełne „ręce" roboty. Trzej Grydlenowie zginęli prawie natychmiast po ostatnim, zagrzewającym do boju okrzyku Ramkona, spełniając jego żądanie, umarli jako odważni żołnierze, walcząc do końca. Terian, widząc śmierć swoich towarzyszy zaczął szukać miotacza. Nie mógł go jednak znaleźć. Najwyraźniej jego broń leżała gdzieś pod stosem martwych Yargów i Grydlenów. Widząc, że niewiele może zdziałać, i że powietrzny statek stał się głównym ogniskiem ataku skrzydlatych potworów, wyskoczył więc przez rozdartą burtę pojazdu wprost w wielki tłum Yargów czekających na zewnątrz. Byli wszędzie wokół niego. Obsiedli go i przygnietli do ziemi, zanim zdołał zrobić pięć kroków od burty rozbitego statku. Zatrzasnął swoje metalowe powieki, gdy poczuł mocne kły rysujące powierzchnię jego stalowej głowy. Jedno z ramion zostało wyrwane z ciała. Wywijał zaciekle dookoła pozostałymi pięcioma i wielu Yargów padło pod jego ciosami z roztrzaskanymi czaszkami i przetrąconymi kręgosłupami. Ciągle jednak nadciągali nowi i nawet niezwykła siła robota nie mogła sprostać ich przeważającej liczbie. Terian został pojmany. Statek Grydlenów spadł na otwartą przestrzeń pomiędzy kilkoma czarnymi budowlami, zahaczając o jedną z nich i pozostawiając wielką rysę od szczytu aż po podstawę. Wysoko w powietrzu Terian dojrzał pojazd dowodzony przez Ravaltora — maleńką kropkę na niebie. Yargowie zaprzestali ataków i statek unosił się teraz samotnie daleko ponad miastem. Wyjąca i kłębiąca się masa Yargów niosła Teriana przez zatłoczone ulice. W tłumie dostrzegł także wiele włochatych stworów, niektóre na szczudłach, inne bez nich, podskakujące niezgrabnie. Ze statku Ravaltora zawieszonego na niebie opadał na miasto deszcz małych przedmiotów. Stawały się coraz większe, aż wreszcie z rozpędem spadły na wyniosłe, czarne budowle Yargów, eksplodując i rozrzucając we wszystkie strony swoją zawartość. To było bombardowanie. Bomby leciały gęsto, czasem uderzając w ulice, a niekiedy — przypadkiem — także w szczyty wielkich domów. Yargowie nie wydawali się specjalnie poruszeni tym sposobem ataku. Kilku wzleciało ku powietrznemu pojazdowi Grydlenów, który był teraz zbyt wysoko i poza zasięgiem kolejnego zmasowanego ataku. Te z potworów, które były na tyle odważne i zwariowane aby zbliżyć się na odległość strzału spadły po chwili w kawałkach. Yargowie wlekli Teriana w kierunku centrum miasta. Nagle ich chód stracił pewność, a wycie przybrało inną nutę. Stworzenia przechodziły kolejno przez trzy emocjonalne stadia: zaciekawienia — strachu — wreszcie szaleństwa. Uwalniając Teriana rzuciły się do zwariowanego lotu, jakby próbując uciec przed niewidzialnym demonem. Terian spadł gwałtownie na ziemię, z której pozbierał się szybko, patrząc w zdumieniu na ten nowy obrót sytuacji. Zastanawiał się, jaki był powód popłochu. Całe miasto Yargów oszalało. Wybuchła panika, ulice ogarnął chaos i zamieszki. Terian zastanawiał się, czy spowodowały to bomby. Zrozumiał powód dziwnego zachowania przeciwników, gdy ujrzał przezroczystą mgiełkę snującą się po ulicach. Bomby zawierały trujący gaz! Yargowie padali jak muchy! Cienkimi smugami, prawie niewidzialny opar wspinał się ku górze, sięgając ciągle jeszcze latające stwory i strącając je na ziemię. Na ulicach ciężki gaz wisiał jak śmiertelny całun, sięgając w głąb czarnych, wysoko sklepionych domostw Yargów, szukając ofiar w najdalszych nawet zakątkach. Wszystko, co żyło padło pod zalewem śmiercionośnej fali. Terian, niewrażliwy na truciznę szedł przez miasto śmierci nie niepokojony przez skrzydlate potwory, które niedawno wzięły go w niewolę. Ulice były teraz zasłane trupami jego wrogów. Pomiędzy Yargami było widać także włochate, okrągłe stwory. Jeden z nich stał ciągle w groteskowej pozycji oparty o ścianę jakiejś budowli. Jego szczudła splątały się i przytrzymały go przy ścianie. Terian kopnął jedno z nich, posyłając martwe ciało w proch ulicy. Ponad nim statek Grydlenów wzniósł się jeszcze wyżej, utrzymując się jak najdalej od trujących wyziewów. Niewielu ocalałych Yargów, którzy mieli szczęście wznieść się dostatecznie wysoko, umykało teraz za horyzont niosąc w oczach obraz swoich ginących tysiącami towarzyszy. Terian zdał sobie sprawę, że Ravaltor w żadnym wypadku nie odważy się sprowadzić powietrznego pojazdu na ziemię, aby przyjąć go na pokład, dopóki nad miastem leży całun śmiercionośnego dymu rozsianego przez bomby. Nie wiedział także, jak długo powietrze w mieście nie będzie się nadawało do oddychania. Zdecydował się opuścić miasto i poszukać otwartej przestrzeni, na której Grydlenowie będą mogli go odebrać. Podążył przez ulice, potykając się o stosy martwych Yargów i żałując, że nie ma ze sobą swoich mechanicznych skrzydeł. Pozostawił je w uszkodzonym statku Zolgarów w pomarańczo wo-błękitnym wymiarze. Opuszczając ostatni krąg czarnych wzgórków, znalazł się na obrzeżach miasta. W miarę jak oddalał się coraz bardziej od cichego zbiorowiska, czarnych budowli, zauważył z radością, że Ravaltor i inni odgadli jego zamiary. Powietrzny pojazd podążał za nim, coraz bardziej się zniżając. Wreszcie, w okolicy pozbawionej śmiercionośnego gazu, Grydlenowie zniżyli się i wzięli go na pokład. — Wszystko w porządku? — zapytał Ravaltor. — Straciłem jedno ramię, to wszystko — odparł Terian. — Reszta załogi mojego statku została zabita, co do jednego. — Widzieliśmy wszystko, zanim zrzuciliśmy bomby gazowe — rzekł Ravaltor. — Masz szczęście, że jesteś Zolgarem, w przeciwnym razie Yargowie skończyliby z to bą tak samo jak z nimi. — Bomby bardzo dobrze spełniły swoje zadanie — pochwalił Terian. — Cała populacja miasta została wymieciona. Ulice są dosłownie zatkane trupami. — Powinniśmy zacząć od tych bomb — mówił Ravaltor z żalem. — Nie stracilibyśmy wtedy połowy naszych sił. — To cena ciekawości i zbytniej pewności siebie — oświadczył Terian. — I lekcja, której nie zapomnimy. — Ależ to są straszni wojownicy! — wykrzyknął Kras-bor, gdy nabierali wysokości. — Jakże tanio cenią swoje życie i z jaką zaciekłością nas atakowali! — Niemniej jednak nauczyli się trzymać z daleka od naszego pojazdu. — Co teraz zrobimy? — zapytał Terian. — Myślę, że najlepiej będzie, jeśli wrócimy do naszego wymiaru i znowu przybędziemy z posiłkami, żeby zaatako- — wać inne siedziby Yargów, które moglibyśmy znaleźć — odparł Ravaltor. Podążyli więc przez świat błękitnego wymiaru do miejsca, w którym weń wkroczyli. Lecieli nisko, żeby przyjrzeć się topografii planety. Dostrzegli nawet na horyzoncie czarne budowle innego miasta Yargów. — Zajmiemy się tym później — zapowiedział Ravaltor. « ? Rozdział XIV ? - Upiory przeszłości Wracali do miejsca startu inną drogą niż wtedy, gdy zdążali do miasta Yargów, podziwiając osobliwości w ukształtowaniu terenu, których wcześniej nie widzieli. Powierzchnia kontynentu opadła nagle w wielką nieckę, której przeciwległy koniec znajdował się poza horyzontem. — Dno wyschniętego morza — zauważył Ferlstor. — Opuść się niżej — polecił Ravaltor pilotowi. — Nasza trasa prowadzi wzdłuż brzegu tego zapadliska. — Wygląda na odosobnione zjawisko — powiedział Terian obserwując dno wielkiej dziury. — Być może jest to wynik zderzenia planety z innym ciałem niebieskim — zastanawiał się Ravaltor. Daleko przed nimi i na prawo od ich kursu, zauważyli kolejną, jeszcze głębszą depresję, a w niej czerniejący rów. — Poprowadź statek w tamtym kierunku, przelecimy nad tym — polecił Ravaltor. — Ależ to jest głębokie! — zawołał Ferlstor. — I szerokie! — dodał ktoś inny. — Tak, jakby wielki blok został wyrwany z dna oceanicznego basenu — rzekł Ravaltor do Teriana. — Ten patrzył w głąb ogromnej dziury przez jeden z teleskopów zamontowanych w kabinie pojazdu. Niektórzy z Grydlenów poszli w jego ślady. — Słońce przygasa — powiedział nagle Stern. — Co? W samo południe? — Musiało ci się zdawać! — Nie, to prawda! — potwierdził Ravaltor spo strzeżenie towarzysza. — Niebieska gwiazda zmienia kolor w pobliżu centrum tarczy. — Zaćmienie! — krzyknął Stern, domyślając się po wodów zjawiska. — To jest zaćmienie w tamtym świecie! Pomarańczowe słońce zasłania błękitne. Terian nie zwracał prawie uwagi na podekscytowanych towarzyszy i ich rozmowę. Coś, co spostrzegł na dnie wąwozu przyciągnęło jego wzrok. Patrzył zafascynowany na ekran. Nagle wtrącił się w dyskurs Grydlenów telepatyczną uwagą, w której wyraźnie dawało się wyczuć podniecenie. — Spójrzcie tam! — polecił im. — Na dole, na dnie tej dziury! Jego spokój prysnął. Grydlenowie nigdy przedtem nie widzieli go okazującego podekscytowanie, a już na pewno nie tak wielkie jak teraz. Ci, którzy stali przy ekranie podążyli wzrokiem za jego wskazującymi ramionami. — Tam na dole jest coś, co się porusza! — zawołał Polmar. — Ledwie widoczne, wygląda jak widmo. Powiedziałbym nawet, że jest przezroczyste! — Opuśćcie statek w dół, do wąwozu! — rozkazał kategorycznie Terian, wpatrzony w ekran. Pojazd powoli opadł w kierunku odległego dna wielkiego kanionu. Nieufny, Ravaltor oczekiwał jakiegoś ataku ze strony potworów z błękitnego wymiaru. Gdy zbliżyli się do dna, również ci z załogi, którzy nie mieli dostępu do teleskopów, ujrzeli poruszające się obiekty o widmowych, niewyraźnych kształtach, przezroczyste, ledwie widoczne. — Ravaltor wydał nagle stłumiony okrzyk zaskoczenia. Pochwycił bowiem obraz widmowej, powoli poruszającej się istoty i rozpoznał jej kształt. Patrzył się na Teriana, niezdolny wykrztusić słowo, po czym wyjąkał w bezgranicznym zdumieniu. — Przecież... to jest... Zolgar... taki sam jak ty! I wskazał trzęsącym się ramieniem na Teriana, który bez słowa przyglądał się zjawom pływającym ponad dnem wielkiej rozpadliny. Jego myśli nie były już adresowane do trójnogich stworzeń, które go otaczały. Zdumiewające odkrycie uczyniło go na moment całkowicie nieświadomym ich istnienia. Prowadził właśnie błyskawiczną myślową rozmowę z fantomami zgrupowanymi na dnie wąwozu i czekającymi aż powietrzny pojazd wyląduje. Gdy statek uderzył łagodnie o podłoże, stało się oczywiste, że widmowe istoty są Zolgarami podobnymi do Teriana. Błękitne światło słońca zmieniło się w żółtą mgiełkę, która spowiła rów łagodnym blaskiem. Dziwacznego kształtu, podłużne cienie, całkiem niepodobne do Zolgarów szybowały pod, powyżej i wszędzie wokoło pojazdu Grydlenów, przenikając z łatwością przez jego stalowe ściany. Załoga statku szeptała między sobą, nikt nie odważył się podnieść głosu. Było jasne, że Terian w jakiś sposób porozumiewał się z tymi dziwnymi, widmowymi Zolgarami, tak do niego podobnymi, a jednocześnie tak przezroczystymi i nierealnymi. — Można ich przejrzeć na wylot! — mówił Ravaltor. — Nie da się żadnego dotknąć! Spójrzcie, jak przechodzą przez ściany statku! — Nie są z tego wymiaru! — zaopiniował Polmar. — Czy chcesz przez to powiedzieć, że są w tamtym świecie, w którym oczekują na nas nasi towarzysze? — zapytał Ravaltor. — Dokładnie tak! — Ale w jaki sposób możemy się im przyglądać? — — Zapominasz o zaćmieniu! — przypomniał Ferlstor. — Rzeczywiście, to wszystko wyjaśnia! Po chwili namysłu Ravaltor dodał jednak: — Ale dlaczego nie znaleźliśmy ich na planecie? Nie mogą się tam znajdować. Terian wypatrzyłby ich przez swoje teleskopy na długo przedtem, zanim jeszcze my odkryliśmy jego zniszczony statek! Nie znajdując wyjaśnienia, Grydlenowie potrząsali w zamyśleniu głowami i czekali na wyjaśnienia ze strony Teriana. Nie potrafili dostroić swoich myśli do telepatycznej konwersacji pomiędzy swym metalowym towarzyszem i półprzezroczystymi, robotami z Zolgariusa. Terian widząc swoich prawie zapomnianych towarzyszy jako zjawy z innego świata został, mówiąc obrazowo, powalony na kolana odkryciem. Zolgarowie byli nie mniej zdumieni widząc przed sobą Teriana, którego — podobnie jak siebie — uważali już za straconego. Pośród duchów z otchłani Terian ujrzał przed sobą Cariusa 98, Uariusa 21, Wariusa 384, Gariusa 75, Fariusa 504 i wielu innych. — Gdzie... gdzie jesteście? — zapytał. — I jak się tam dostaliście? — Terian?! — Tak, to ja! Gdzie się znajdujecie? — Na dnie oceanu! A ty, czy naprawdę jesteś w świecie widmowych ptaków? — Zgadza się! — zdumienie Teriana nie miało granic. — Dlaczego nie wyjdziecie z dna morza? Warius 384, odpowiadający w imieniu grupy, wskazał w niemej odpowiedzi na otaczające go i jego towarzyszy pionowe, ciemne ściany skalne. — Jesteśmy więźniami morza! — uzupełnił Farius 504. — Jest nas w tym oceanicznym rowie piętnastu — wyjaśnił Warius 384. — Jak zapewne pamiętasz, z rozkazu Xariusa 879 pozostaliśmy wraz z połową załogi w statku. Skuszeni przez hipnotyczne sugestie tych przeklętych — ptaków-zjaw rzuciliśmy się — w naszym przekonaniu — na śmierć na dnie oceanu. Gdy się ocknęliśmy z transu, stwierdziliśmy, że siedzimy uwięzieni w tym podmorskim wąwozie. To było bardzo dawno temu. — Ponad siedemset obrotów tej planety wokół dwóch słońc — wtrącił Terian. — A jak ty dostałeś się tam, skąd teraz mówisz? — nadeszło pytanie. — To długa, osobna historia — odparł Terian. — Najpierw wyciągnę was z dna oceanu, a później będziemy mogli opowiadać sobie swoje przygody. Terian obrócił się ku swym trójnogim sprzymierzeńcom i szybko wyjaśnił im sytuację. W pewnym momencie jeden z nich wydał okrzyk zaskoczenia. — Zniknęli! Rzeczywiście. Widmowi Zolgarowie zdematerializowali się, podobnie jak żółta poświata i pływające w niej zjawy ryb i innej morskiej fauny. Zaćmienie się skończyło. Na planecie, w błękitno-pomarańczowym wymiarze, Trójnodzy czekali niecierpliwie na powrót swoich towarzyszy, którzy wraz z Terianem wyruszyli na podbój błękitnego wymiaru. W regularnych odstępach czasu uruchamiali mechanizm przekaźnika, ale od chwili, gdy Dalbar i Lungar wrócili, relacjonując pierwsze starcia z włochatymi szczudło-wcami i Yargami, po czym odeszli znowu, zabierając pojazdy powietrzne, ekspedycja do niebieskiego świata nie dała znaku życia. Grydlenowie niecierpliwili się coraz bardziej, myśleli już nawet o wysłaniu nowych sił dla sprawdzenia powodów przedłużającej się nieobecności podwładnych Ravaltora i Teriana. Berlax przerwał planowanie, wskazując w niebo: — Słońca zbliżają się do siebie! Za chwilę będzie zaćmienie! — Włóżcie neutralizatory hipnotyczne! — rozkazał Gelurg. — Teraz będziemy mogli zajrzeć do tamtego świata! Ponad nimi z nicości wychynęli Yargowie i z żałobnym wyciem i natarczywym brzęczeniem krążyli wokół ich głów. Na próżno jednak wyglądali swoich towarzyszy, nie było widać żadnego śladu ich obecności. Zaćmienie trwało tylko krótką chwilę, po czym widmowe kształty Yargów zbladły i zniknęły. Ich wycie rozpłynęło się w oddali. Berlax dał znak, że czas już uruchomić przekaźnik, aby umożliwić towarzyszom będącym w błękitnym wymiarze powrót do domu. Patrzyli uważnie w świecący sześcian szukając w świetle kształtów swoich towarzyszy i Teriana. Szmaragdowa luminescencja nieco zbladła. We wnętrzu przekaźnika zaczęły się ukazywać dziwne cienie. — Wracają! — zawołał podniecony Gelurg. Okrzyki tryumfu i radości zamieniły się w głosy zawodu i zaskoczenia, gdy widma w przekaźniku przybrały wreszcie ostateczne kształty. We wnętrzu przezroczystego sześcianu nie było ani jednego Grydlena, nie było również Teriana. Przekaźnik był dosłownie wypchany rozszalałymi, latającymi Yargami! — Wypuśćcie ich! — zawołał Gelurg. — Przygotujcie się i zabijajcie każdego, który tylko się wychyli! — Zostawmy ich w środku! — odradzał Berlax. — Uduszą się z braku powietrza! Gelurg rozważał propozycję, ale szalę przeważyły okrzyki innych, którzy przygotowywali broń do walki i wyraźnie łaknęli krwi wrogów. — Wypuścić ich! Wypuścić! — Otwierajcie! — rozkazał Gelurg. — Wypuśćcie ich! Przygotujcie się, musimy zniszczyć wszystkich! Wejścia do sześcianu zostały otwarte naraz, powietrze z hukiem wtargnęło gwałtownie do środka, zbijając Yargów w stos poplątanych ciał, ogłuszając i dezorientując latające istoty. Grydlenowie ustawili się na zewnątrz. Gdy Yargowie wylatywali lub wypełzali pojedynczo ze środka, dokładnie wymierzone salwy roznosiły ich na kawałki. Grydlenowie bawili się świetnie polowaniem na prawie bezbronnych przeciwników, szczególnie po długim okresie wyczekiwania i bezczynności. Gdy ostatni z przybyszów rozleciał się w powietrzu przy akompaniamencie głośnego wybuchu, podniósł się krzyk. Załoga domagała się większej ilości dziedzicznych wrogów swej rasy. — Ściągnijcie ich więcej z tamtego wymiaru! Przekaźnik natychmiast opróżniono z powietrza i znowu świecące dyski wypełniły go zielonym blaskiem, skutecznie skrywającym zawartość przed wzrokiem obserwatorów. Grydlenowie niecierpliwie czekali na więcej zwierzyny; ich apetyty wzrosły niepomiernie po pierwszym zwycięskim starciu. Gdy upłynął już czas konieczny do sprowadzenia materii z błękitnego wymiaru, Berlax wydał rozkaz rozproszenia świetlistej mgły. Opar rozwiał się stopniowo, ujawniając we wnętrzu sześcianu wielki, masywny obiekt, który wypełnił niemal połowę przekaźnika. To był jeden z powietrznych pojazdów, które Dalbar i Lungar zabrali ze sobą do niebieskiego świata. — Statek! — zawołał Berlax. — Wracają! — Ale gdzie jest drugi? — Może czeka, żeby przejść później, bo nie mogli się zmieścić — rzekł z nadzieją Gelurg, próbując odegnać niepokój, który go ogarnął. — Może nie mieli dość czasu, żeby odpowiednio się ustawić. Bok przezroczystego sześcianu został otwarty i wielki powietrzny pojazd wydostał się na zewnątrz. Gdy tylko wylądował, ze środka wyskoczył Terian. — Gdzie jest drugi statek? — zapytał niecierpliwie Gelurg. — Zniszczony przez Yargów wraz z połową naszych sił — padła odpowiedź. Terian krótko zrelacjonował wydarzenia w błękitnym wymiarze, nie pomijając opowieści o tym, jak odkryli jego towarzyszy, mieszkańców Zolgariusa, uwięzionych w niewyobrażalnej głębinie oceanicznego rowu. — Gdy dotarliśmy z powrotem na miejsce przekaźnika, wokół platformy krążyło wielu Yargów, wlatując i wylatując z zielonej mgły. One... — Tak! — przerwał Gelurg. — Trochę przedostało się do tego świata! Wytłukliśmy je wszystkie! — Z tamtej strony było ich tak dużo, że musieliśmy przebijać się, żeby dostać się do przekaźnika — zakończył swą opowieść Terian. — Ci Zolgarowie, którzy przetrwali, twoi przyjaciele — pytał Gelurg w podnieceniu. — Gdzie się teraz znajdują? — Na dnie oceanu! — rzekł Terian. — Dokładnie wiem, gdzie to jest. Musimy ich stamtąd wydostać! — Za każdą cenę! — odparł Berlax. — Ruszajmy i zajmijmy się tym natychmiast! Gorliwość, z jaką Grydlenowie wzięli się za przygotowania do uwolnienia zaginionych Zolgarów z wodnego więzienia była nieco tylko mniejsza niż niecierpliwość Teriana. —Najlepiej będzie, jeśli polecimy w jednym ze statków— zadecydował Gelurg. — Może unosić się na wodzie, skąd będziemy mogli opuścić liny dla twoich przyjaciół. — Zejdę na dno po jednej z nich — oznajmił Terian. Wkrótce statek kosmiczny Grydlenów pływał ponad miejscem wskazanym przez Teriana. — Tylko Terian może tego dokonać — rzekł Ravaltor do Gelurga, gdy metalowa głowa Teriana zniknęła pod powierzchnią wody w chmurze bąbelków. — Był niezwykły w walce z Yargami — powiedział inny Grydlenin. — Pokonali go tylko dzięki przeważającej liczbie, a przedtem natłukł ich co niemiara. Terian zanurzał się coraz głębiej i głębiej w żółtej, mętnej wodzie, która ciemniała w miarę, jak się zniżał. Na górze Grydlenowie odwijali powoli linę, spuszczając go na dno oceanicznego rowu. Światło słoneczne ustąpiło w głębszych warstwach miejsca żółtej fosforescencji. Niedługo Terian ujrzał ciemne ściany kanionu obok, a po chwili ponad sobą. Poczuł, jak jego metalowe nogi uderzają o dno i szarpnął kilkakrotnie za linę, aby dać znak tym na górze, że można przestać ją odwijać. Zaraz potem wysłał telepatyczny sygnał do swoich towarzyszy, po czym zaczął wypatrywać w mroku głębin tych, których od tak dawna uważał za martwych. Przez rozproszone światło żółtej otchłani dojrzał wreszcie cztery kroczące ku niemu powoli kształty z porośniętymi wodorostami ramionami. Zbliżali się Carius 98, Uarius 21, Warius 384 i Garius 75. To było naprawdę niesamowite! Pogrzebani żywcem w tym podmorskim grobowcu, Zol-garowie przetrwali przez ponad siedemset lat! — Gdzie są pozostali? — pytał Terian. — Mówiliście, że było was piętnastu. — Chodź z nami — odparł Warius 384. — Zaprowadzimy cię do naszego podziemnego mieszkania; tam zobaczysz resztę, a raczej to, co z nich zostało. Pięciu Zolgarów przeszło razem do jaskini wyciętej w zboczu podwodnego wąwozu. U jej wejścia stali kolejni dwaj zaginieni Zolgarowie. Terian zauważył w zdumieniu, że jeden z nich miał tylko dwa ramiona, zaś drugi, nieco chwiejnie poruszający się na nogach wymachiwał czterema kończynami. Jeszcze większa niespodzianka oczekiwała ratownika we wnętrzu pieczary. Po jednej stronie na skalnej półce, stało rządkiem dziewięć metalowych głów. Gdy wszedł, metalowe źrenice otworzyły się na powitanie. Pod przeciwległą ścianą leżała spiętrzona sterta zużytych, stalowych ciał, nóg i ramion. — Niestety — wyjaśnił Warius 384. — W czasie naszego uwięzienia tu, na dole, wiele naszych części się zużyło, a nie mamy przecież zapasowych. W wodzie metalowe ciała korodują i psują się znacznie szybciej niż gdziekolwiek indziej. Z piętnastu udało się zebrać dosyć części, żeby w pełni wyposażyć czterech, po czym pozostało tyle, żeby częściowo poskładać dwóch dalszych. Korzystamy na zmianę z ramion i nóg, które oczywiście zużyły się najszybciej. — Czy poza nami pozostało jeszcze wielu Zolgarów? — zapytał Carius 98. — Żadnych, o ile mi wiadomo — odrzekł Terian. — Dopóki was nie odnalazłem, uważałem siebie za jedynego ocalałego. W jaki sposób Yargowie nie doprowadzili was tutaj do śmierci? — Ich hipnotyczne moce nie działają na istoty żyjące w wodzie. To dlatego wodne zwierzęta, które wychodziły na skalne wysepki żeby wyć podczas błękitnego dnia były odporne na działanie fantomów, które nazywasz Yargami. Czasem, podczas zaćmień widujemy Yargów przelatujących tutaj tak samo, jak widzieliśmy ciebie. —A jaka jest twoja historia? — zapytał Rarius 654, jedna z głów ustawionych w rzędzie pod ścianą jaskini. — W jaki sposób udało ci się uniknąć losu naszych towarzyszy? — Co to za trójnogie zwierzęta, z którymi cię widzie liśmy, Terian? — W jaki sposób dostałeś się do innego wymiaru? Pytania padały jedno za drugim, wystrzeliwane z pręd kością pocisków karabinu maszynowego. — Czekajcie! — błagał Terian. — Gdy już wszyscy się stąd wydostaniemy, usłyszycie kompletną opowieść, ze wszystkimi szczegółami. To długa historia. Trójnodzy cze kają na górze, żeby nas stąd wyciągnąć. Zabierając ze sobą dziewięć metalowych głów, Zolgaro-wie udali się na miejsce, w którym Terian pozostawił linę, na której opuścił się na dno. — W statku znajdzie się dla was mnóstwo ramion, ciał i nóg — obiecał głowom Terian. Gdy dotarli na miejsce, znaleźli więcej lin, niektóre zakończone wielkimi koszami. Wszyscy mogli wyjechać na górę za jednym razem. Terian dał sygnał do odjazdu i ruszyli ku powierzchni oceanu. Wyswobodzeni Zolgarowie ostatni raz pomachali na pożegnanie przeróżnym morskim stworzeniom, które ciekawie patrzyły na ich odejście. Na powierzchni morza zaginieni Zolgarowie zapoznali się z Grydlenami. Następnie Terian zrelacjonował wszystko, co zaszło od chwili, gdy poną^Jisiedemset lat temu Xarius 879 zostawił ich na straży' statku. W uszkodzonym statku Zolgarowie znaleźli — zgodnie z obietnicą Teriana — wiele ramion, nóg i metalowych ciał, co pozwoliło im doprowadzić się do stanu używalności. Zapasy statku powiększyły się o kilka pustych, metalowych głów. — W jaki sposób powrócimy na Zolgariusa? — myślał Uarius 12, oglądając zniszczony mechanizm napędowy i sterowniczy, i machając z rezygnacją. — Statki Grydlenow są zbyt powolne jak na międzygwiezdne podróże. — Polećcie z nami na naszą planetę, na Grydlen — doradził Gelurg. — Tam znajdziecie wszystko, czego będziecie potrzebowali do naprawy lub nawet zbudowania od nowa waszego statku. Udali się więc na Grydlen. Gdy odlatywali, Gelurg rzekł jeszcze: — Błękitny wymiar jest zamieszały przez niezliczone miliony, być może miliardy Yargów. W późniejszym czasie przybędzie tu większa ekspedycja, żeby zniszczyć ich — sys tematycznie i naukowo. Nasza pionierska wyprawa prze tarła już drogę. Szesnastu Zolgarów mieszkało na drugiej planecie podwójnego układu przez prawie cztery lata, zanim wreszcie odbudowali swój kosmiczny pojazd. Gdy odlatywali z powrotem w kierunku odległego Zolgariusa, ich liczba powiększyła się do dwudziestu. Czterech spośród Grydlenow zostało Zolgarami pozwalając umieścić swoje mózgi w metalowych skorupach. Gelurg, Ravaltor, Jolbaf i Berlax nie byli już nazywani Grydlenami. Obsadzony dwudziestoma Zolgarami, statek opuścił podwójny system, pędząc ku dalekim gwiazdom i nowym przygodom. KONIEC >«MS» ii i >/-> w/