Obwolutę, okładkę, stronę tytułową projektował KONSTANTY M. SOPOĆKO Redaktor EWA MARKOWSKA Redaktor techniczny JADWIGA JEGOROW l.L Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1983 ISBN 83-01-06850-X - \ Konszachty 5 grudnia 1673 roku prymas Floryan Czartoryski, jako interrex, oficjalnie obwieścił uniwersałem bezkrólewie w Rzeczypospolitej. Jednocześnie zwołał sejm konwokacyjny do Warszawy, postulując, by poza normalnymi dla tego sejmu sprawami — a więc ustaleniem pactów conventów oraz miejsca i czasu sejmu elekcyjnego — zają} się również sprawami skarbowo-wojskowymi, które z powodu zagrożenia kraju były najpilniejsze. Sejm ten był zwoływany w okresie bezkrólewia, potem następował elekcyjny, dla wyboru króla, i wreszcie koronacyjny. Na nim nowy władca zaprzysięgał pacta conventa, czyli zobowiązanie wobec szlachty, którymi ta uwarunkowała jego koronację. Zapowiedzią zgodnego nastroju było jednomyślne powołanie na marszałka miecznika koronnego Bielińskiego, stronnika królowej Eleonory i powinowatego prymasa. Obrady szły więc gładko, w atmosferze ulgi z powodu jeszcze pomyślnych wieści, a to o zajęciu Jass przez Sieniawskiego i odwrocie Kapłana baszy. Przyczyniły się do tego również i apele prymasa Czartoryskiego, głównego stronnika dworu, jak i hetmana So-bieskiego. Wzywali oba i do pojednania wobec nieuchronnej nowej wojny z Turcją. Zajęto się więc przede wszystkim sprawami pieniężnymi i wojskowymi, bo te miały ze sobą ścisły związek. Podskarbi Morsztyn przedstawił sytuację skarbową. Stwierdził, że księża świeccy w ślad za • zakonnymi, nie wpłacili podatku po-głównego. Ponieważ i Żydzi także nie dopełnili tego obowiązku, przeto brakowało w skarbie pół miliona złotych. Doradzał pan podskarbi jak największy pośpiech w dokonaniu elekcji — w czym zre- sztą wszyscy byli zgodni — i wzywał do utworzenia komisji wojskowej dla obrachunku z poborcami; proponował też odłożyć do spo-sobniejszej pory sądy nad żołnierzami za wyrządzone przez nich krzywdy. Zaraz po podskarbim przemawiał biskup Wierzbowski zgłaszając dwa wnioski: aby natychmiast wezwać na konwokację obu hetmanów wielkich oraz ustalić, gdzie będzie pracowała proponowana przez podskarbiego komisja. Pierwszy z tych wniosków zatwierdzono od razu, nad drugim dyskutowano przewlekle, ostatecznie naznaczając miejsce pracy komisji w Lublinie. Z kolei wysłuchano rotmistrza chorągwi pancernej Jana Oleśnickiego, przedstawiciela wojska; odczytał on skargą na uszczuplenie sił zbrojnych, nienależyte wyposażenie artylerii, ponadto zaapelował: „aby zrujnowany żołnierz każdej ćwierci krwawymi cieszył się zasługami", a także: „aby tych strat i krwie, którą ochotnie na tej kampanii dla zaszczytu Rzeczypospolitej wylał, chciała być pamiętną i nie niewdzięczną". Przyszło jednak i do pomstowania na żołnierzy, głównie dragonów, ci bowiem rabując wsie w ten sposób odbierali sobie zaległy żołd. W rezultacie podkomorzy kaliski KrzTrcki proponował, by ustanowić dla każdego wojewody komisarza marszowego w celu ochrony ludności przed rabunkiem. Uznano sprawę za ważną i pilną, zostali więc wybrani deputaci dla przeprowadzenia wojsk litewskich i koronnycń. Oni mieli dbać o zaopatrzenie ciągnących oddziałów. W tym czasie hetman Sobieski przebywał w swojej Żółkwi, ale nie był to pobyt wypoczynkowy. Zaprzątało głowę hetmana lokowanie żołnierzy na zimowe kwatery, prowadził ożywioną wymianę listów z Doroszeńką, bo chciał przyciągnąć atamana ku sobie, a szansa ta właśnie pojawiła się z powodu militarnego nacisku Romado-nowskiego. Nie spuszczał też hetman z oczu Kamieńca, utrzymując kontakt z otaczającymi go polskimi chorągwiami. Przyszło wprawdzie pismo od królowej Eleonory z uprzejmym zaproszeniem na konwokację i wyrazami nadziei, że hetman i marszałek wielki zjawi się z tego powodu w Warszawie, ale jechać nie miał ochoty i czasu. Natomiast przybyli wreszcie do stolicy oczekiwani przez dwór obaj Pacowie. Wzmogła się zaraz działalność stronnictwa austriackiego, a z nią i opozycyjne nastroje. Już następnego dnia odbyła się w pokojach królowej poufna konferencja, w której jednak tym razem, za poradą Stoma, Eleonora udziału nie brała. Zasiadło przed kominkiem szczupłe grono osób, bo tylko pan cv 8 oa hetman Michał Pac, kanclerz Krzysztof Pac, poseł Stom i przeważnie milczący brat Eligiusz, który zdawał się drzemać w swoim fotelu, jakby rozmowy w komnacie mało go w istocie obchodziły. — Zechciejcie, wasza wielmożność — powiedział hetman do barona— objaśnić nas pokrótce, jak przebiegały obrady? ¦— Jego eminencja prymas, choć nieobecny, raczej panuje nad sytuacją, zresztą pan Sobieski, o ile wiem, nie dąży do wszczynania waśni. Skarb jest pusty, zalegiy żołd nie opłacony, więc jak dotąd to są główne tematy przemówień. Sprawami politycznymi mniej się zajmowano, a o taktyce na najbliższy czas mówiliśmy z miłościwą panią tylko ogólnie. — Cóż ona .sądzi o szansach? — Własne wydają się jej lepsze niż przeciwników — odparł ostrożnie Stom.—Kandydatura księcia Kdndeusza wysuwana przez pana Sobieskiego jest mało realna, gdyż.Ludwik chce na polskim tronie widzieć Filipa Wittelsbacha, syna księcia neuburskiego. Ta rozbieżność kandydatów wielce powiększa nasze szansę. Ale z panami szlachtą niczego nie można być zbyt pewnym. — Baron uśmiechnął się ironicznie. — Właśnie! — odezwał się Krzysztof Pac. — Czy Sobieski nie zdaje sobie sprawy, że bez zgody francuskiego króla kandydatury Kondeusza nie przeforsuje? Trzymanie się zatem jego osoby wygląda mi na zasłonę dla właściwego celu, do którego dąży! Stom poprawił kryzę i skrzywił się lekko. — I to niewykluczone. Powiedziałbym, że bardzo prawdopodobne... — A szansę księcia Karola? Jak miłościwa pani przyjęła nasze propozycje, by łączyć wybór Lotaryńczyka z jej małżeństwem? Czy zgodziła się? — Owszem...—Stom z wolna schylił głowę. — To dobrze! — ucieszyli się Pacowie, a Michał ciągnął: — Dobrze dlatego, że miłościwą panią szlachta darzy szacunkiem i sympatią, przez co, jeśli to rozgłosimy, pozycja księcia stanie się tym mocniejsza! — Słusznie — poparł brata litewski kanclerz. — Oto pierwszy punkt do wykonania. Bracie Eligiuszu — zwrócił się do milczącego mnicha — zechciej pamiętać, bo niczegc, o czym tu mówimy, pisać nie należy, a ty przecież będziesz wykonawcą naszych postanowień. — Nic nie uchodzi mojej uwadze, wasza wielmożność — uspokoił kanclerza braciszek. — A zapominać nie zwykłem... Wszedł pacholik z winem. Rozstawił sprawnie kielichy, po czym na znak barona, który w zastępstwie królowej był gospodarzem spotkania, wysunął się z komnaty zamykając cicho drzwi. — Prymas takoż przychylny tej myśli — znów zabrał głos litew- oo 9 cv> ••ski hetman. — Ale jest jeszcze jedna sprawa, a mianowicie musimy wystąpić o mocniejsze poparcie wiedeńskiego dworu dla naszych starań. Myślę, że nie szkodziłoby oprócz sakramentu ukazać szlacheckim oczom i ostrze miecza! To dobrze robi różnym krzykaczom, a zwłaszcza tym z żołnierskich szeregów, co tak gardłują za panem Sobieskim. Oni bardziej szanują siłę niż ta niesforna banda szlachecka. Czy w tej materii poczyniliście starania, wasza wielmożność? — Pac zwrócił spojrzenie ciemnych, bystro patrzących oczu na Stoma. Ten zanim odpowiedział, upił nieco wina, po czym przesunął końcami palców po wargach. — Niedawno właśnie przyszła w tej sprawie poufna wiadomość. Już wydano rozkazy regimentom, które mają podsunąć się ku granicy śląskiej, czego nie zamierzamy otaczać tajemnicą. — To słuszna decyzja — przykłasnęli obaj Pacowie, a Michał zauważył: — Myśmy na Litwie takoż niejedną godzinę spędzili na naradach z przyjaciółmi naszej sprawy. Różne padały głosy i mądre, i zgoła głupie, ale przecież parę myśli warto by rozwinąć i zastanowić się nad obleczeniem ich w czyn. — Słucham, wasza wielmożność. — Baron pochylił się do przodu i z zaciekawieniem spoglądał na hetmana. Zdawał sobie sprawę, że nie posłyszy mało znaczącej i mętnej propozycji, lecz konkretną i przemyślaną, którą ostrożny Litwin podaje tylko w tej formie. — Trzeba dążyć do tego, by elekcja odbyła się jak najpóźniej... — Dlaczego? Co nam to da? — Stom na moment uniósł brwi do góry. — Wielu naszych popleczników pochodzi ze Żmudzi, z ziemi witebskiej, smoleńskiej i innych, leżących na kresach Litwy. Zbyt wczesny termin uniemożliwi im dotarcie na czas, a tym samym pozbawi nas głosów. — Przecież obradować będą posłowie. — Jednak z tłumem swoich wyborców za plecami. Duża to podpora dla jednych, zawada dla drugich. Ale jest jeszcze i inna przyczyna. Im później odbędzie się elekcja, tym mniej, przybędzie delegatów żołnierskich, - naszych przeciwników. Sytuacja militarna pogarsza się szybko, każdy dzień wzmaga napięcie i niebezpieczeństwo tureckie. Wojsko będzie więc miało co innego na głowie, nie obiór króla. Stom uśmiechnął się, kiwając głową. — Zupełnie słusznie... Zupełnie słusznie... — powtórzył.—To dobra rada i z takim żądaniem należy wystąpić. Oczywiście jako uzasadnienie podając tylko pierwszą z przyczyn. — Są jeszcze i dalsze propozycje dotyczące obrad. Otóż winniśmy żądać, by kandydat do tronu był kawalerem i zaślubił wdowę oo 10 oo po Michale dla utrzymania sojuszu z Wiedniem. Wniosek ten da nam takoż i drugą korzyść, bo uchwalony zabezpieczy przed osobistą kandydaturą Sobieskiego, a ta jest na pewno jego cichym zamiarem. Stom uderzył dłońmi o poręcze fotela. — To przednia myśl! Tuszę, iż zyska uznanie najjaśniejszego pana. — Już uznanie waszej ekscelencji mnie cieszy — rzekł z przelotnym uśmiechem Pac, a brata Eligiusza, który nie spuszczał oczu z rozmawiających, naszło podejrzenie co do właściwego znaczenia tego uśmiechu. Zabrał głos litewski kanclerz: — Właśnie,z takim a nie innym postulatem proponujemy wystąpić po rozważeniu szans, jakie mają kandydaci. Liczą się właściwie dwaj — nasz i stronnictwa francuskiego. Bo Wilhelm, syn elektora, książę duński Jerzy, czy wreszcie siedmiogrodzki Apaffi nie są popularni i szali na swą korzyść nie zdołają przeważyć. Obawiać się zatem musimy tylko Francuza. Ale słabością tego stronnictwa jest brak jednomyślności co do osoby kandydata. Wiemy, że Ludwik poleca im Neuburczyka, Sobieski jednak tę propozycję ponoć odrzuca, będzie więc obstawał przy swoim Kondeuszu. Rzecz zatem rozważywszy głębiej .dochodzę do przekonania, że konflikt to pozorny. Jaki tam sobie jest ten zadzierzysty indor, to w każdym razie nie jest głupi, a sztuczek nauczył się wojując z Tatary. On dobrze wie, że Kondeusza wbrew Ludwikowi nie uda mu się ściągnąć do Polski, nawet jeśliby i został wybrany. Do czego zatem dąży? Czy nie do ukrycia się za osobą owego księcia, aby w ostatniej chwili ukazać rozognionej sporami szlachcie siebie, wielkiego pogromcę tatarskiej hołoty! 1 może osiągnąć sukces, bo wykazał, że umie zyskać popleczników! Baron Stom słuchał przemówienia pana kanclerza, kiwając głową potakująco, ten zaś ciągnął dalej: — Musimy zatem przeszkodzić jego zamiarom. Jeśli zalecenie, że król ma być w stanie bezżennym, przejdzie, będzie to wiele, ale trzeba-jeszcze mocniej zagrodzić dojście do tronu panu Sobieskiemu. Dążąc do tego celu, należy postawić pod obrady i drugi wniosek: wykluczający mianowicie kandydaturę rodzimą, którą ogólnie nazwałbym piastowską, dla waśni i niezgody, jaką by wywołała. Baron tym razem nie od razu udzielił odpowiedzi. Chwilę zastanawiał się, po czym powiedział z wahaniem: — Myśl niezgorsza, ale sprzeczna z dotychczasową praktyką. Przecież król Michał, świeć, Panie, nad jego duszą, był naszym kandydatem. — To cóż z tego? I małoż jego osoba wywołała waśni? Mądry uczy się na błędach. Nie chcemy popełnić ich po raz wtóry! 11 oo — Nikt tego nie będzie podnosił — zauważył litewski hetman. — A jeśli nawet, dość znajdziemy argumentów dla poparcia naszego żądania. Tym zajmą się już nasi ludzie! — Zatem zgoda — oświadczył Stom, znów sięgając po kielich. —¦ Przystępujcie, wielmożni panowie, do działania, a ja objaśnię miłościwą panią i pocieszę, bo wydaje mi się, że zyskujemy przewagę. A jeśliby przeszły te wnioski, można być zgoła dobrej myśli! — Proponuję rozważyć jeszcze jedną możliwość...—: nieoczekiwanie odezwał się brat Eligiusz. Stom spojrzał z niechęcią na swego sekretarza i marszcząc brwi rzucił ozięble: — Co macie na myśli? — Ożenek pana Sobieskiego z miłościwą panią — odparł spokojnie braciszek, kręcąc młynka palcami splecionych na brzuchu dłoni. — Ożenić Sobieskiego...? — Obaj Pacowie ze zdumieniem spojrzeli na mnicha. — Cóż wam przyszło do głowy?! Przecież już żonaty! — Ale gdyby był bezżenny to nie byłaby myśl najgłupsza. Za koronę wyrzeknie się na pewno i Ludwika, i swoich stronników. A nasz cesarz zyskałby najlepszego w Europie wodza. — Gdyby był bezżenny — mruknął kpiąco Stom.—Ale nie jest! Brat Eligiusz zerknął na Paców, po czym zakrył oczy powiekami i spytał cicho: — A gdyby był? Stom znieruchomiał na chwilę, a potem wybuchnął gniewnie ściągając brwi: — Nie chcę słyszeć takich słów! Niegodne są szlacheckich uszu i chrześcijańskiego sumienia! Dziwno mi, że zakonna szata jeszcze się trzyma na waszych barkach! Brat Eligiusz tylko uśmiechnął się lekko, gdyż dostrzegł nieznaczny gest dłoni litewskiego hetmana. Baron obrzucił wręcz już wrogim spojrzeniem swego sekretarza i powrócił do przerwanej dyskusji: —¦ Wszystkie trzy propozycje waszych wielmożności uważam za możliwe do przyjęcia i będę rad, jeśli zgodnie z tym zechcecie działać, jako że politycznej, a nie zbójeckiej są natury. Byłoby też dobrze rzucić nieco światła na dążenia i sposoby działania pana hetmana koronnego. Jest dla mnie oczywiste, że z chwilą zajęcia miejsca na tronie będzie chciał ukrócić wasze szlacheckie swobody, ograniczyć wszechmoc sejmu, a zapewne i znieść prawo veta: Dość bowiem miał z tym kłopotów. Trzeba jasno i głośno ostrzegać przed tym panów szlachtę. — Słusznie! — przytaknął z zadowoleniem kanclerz. — Niechże cv> 12 cv brat Eligiusz zaraz się zajmie przekazaniem pouczeń naszym ludziom, a i my damy wskazówki komu trzeba! —-Nie zawadzi również-wyjaśnić posłom, jakie były istotne powody, dla których Sieniawski opuścił Jassy — ciągnął baron.— Nie o napór turecki chodziło, ale o ściągnięcie wojska bliżej kraju, na wypadek potrzeby użycia go do bratobójczej walki. Obaj Pacowie spojrzeli na siebie, uśmiechając się porozumiewawczo. — Przenikliwość waszej ekscelencji do podziwienia głęboka — rzucił z uznaniem hetman. — Istotnie tak a nie inaczej musiało to być! O tym więc takoż trzeba będzie mówić wśród panów braci. Wkrótce zakończyli naradę. Później zaś pan Pac znalazł sposobność, by pogadać w cztery oczy z bratem Eligiuszem. , I tak austriacki baron, mimo że obyty z mrocznymi ścieżkami polityki, obruszył się przecież na zbrodniczą aluzję. Nie zrobił tego jednak nawykły do gwałtów i przemocy, rozpasany w bezkarności litewski magnat. Pojednawczy nastrój uleciał, stronnictwo austriackie zaczęło przejawiać ożywioną działalność. Wśród szlachty krążyły różne plotki, wszystkie wymierzone przeciw hetmanowi i marszałkowi wielkiemu. Odmawiano mu nawet talentu wodza, przypisując sukcesy paktowi z nieczystymi siłami. Ponoć też wielce mu w tym była pomocna jego małżonka, mająca na swoje posługi istoty, których nazwy lepiej nie wymieniać. Nie hamowały namiętności starania rozważnie jszych'senatorów. Wielce przydatnym w tym względzie okazał się jednak list hetmana wielkiego skierowany do interrexa, który ten z końcem stycznia przesłał do wiadomości panów posłów. Donosił w nim pan Sobieski o ruchach wojsk turecko-tatarskich i znacznym pogorszeniu własnej sytuacji. Ostrzegał też przed nieuchronnym rozpoczęciem wojny z chwilą pojawienia się pierwszych traw. Wiadomość ta wpłynęła uspokajająco na rozgrzane szlacheckie łby, toteż już zgodnie ustalono termin elekcji na 15 kwietnia. Jednocześnie nadeszła instrukcja hetmańska dla wojskowych delegatów. Na jej podstawie wystąpili oni z żądaniem podjęcia decyzji co do dalszych działań wojennych, zabezpieczenia armii przed istniejącym niedostatkiem i rychłego zakończenia bezkrólewia. Skutkiem tych wieści już 1 lutego senatorowie wydali uniwersał wskazujący na zwiększone zagrożenie ze strony Turków, w związku z wycofaniem się polskich sił aż pod Śniatyń, i wzywający żołnierzy do stawania pod hetmański buńczuk. . Wreszcie po długich debatach, 9 lutego, przystąpiono do dyskusji nad przygotowaniem do wojny z Turcją. Należało ustalić, skąd wziąć pieniądze na zaległy żołd, jak silna obecnie ma być armia, cv 13 cvi jak zapobiec grożącej konfederacji żołnierskiej i wreszcie — jakie i w jakiej wysokości uchwalić podatki. Zawsze zapobiegliwy i niestrudzony biskup krakowski Trzebi-cki od razu przedstawił projekt liczebnego stanu armii, aby w ten sposób ukrócić gadulstwo i oratorskie popisy szlachty. W projekcie zamieścił i przewidywane środki finansowe na ten cel. Proponował trzydzieści trzy i pół tysiąca żołnierza, mimo że hetman domagał się sześćdziesięciu tysięcy. Rachunek wskazywał jednak, że i przy tym stanie ćwierć* wyniesie milion dwieście tysięcy złotych, więc, aby uwzględnić żądanie hetmana, trzeba by na każdą ćwierć wyznaczyć jedno pogłówne. Z powodu grozy sytuacji przemówienie to nie spotkało się ze zwykłymi sprzeciwami, natomiast przezorny marszałek Bieliński natychmiast zaproponował nową komisję pod przewodnictwem biskupa Trzebickiego, która zajęłaby się przygotowaniem tekstu odnośnej ustawy. 16 lutego deklaracje podatkowe- województw dobiegły końca, a ponieważ godzina nie była jeszcze późna, wezwano podskarbiego, by podał, do jakiego stopnia zadeklarowane podatki pokryją potrzeby. . Obliczenie to wywołało konsternację. Okazało się bowiem, że zobowiązania wobec wojska wyniosą na koniec roku sześć milionów, inne zobowiązania trzy miliony, a zadeklarowane i aprobowane przez posłów podatki dadzą zaledwie dwa miliony siedemset tysięcy, zaległości ż akcyz i szelężnego jeden milion, a więc razem niecałe cztery miliony, czyli nawet nie połowę potrzebnej kwoty. Wśród zaległej ciszy zabrał głos wicekanclerz Olszowski oświadczając, że nie widzi innej rady jak uchwalenie drugiego pogłówne-go, dalsze przedłużenie akcyzy i rygorystyczne ściągnięcie zaległości od Żydów. Nikt po nim nie spieszył z zabraniem głosu i po poufnych rozmowach posłów, około północy, zapadła uchwała zgodna z wnioskiem wicekanclerza. Ale już w poniedziałek 19 lutego powstał kolejny spór i to, jak coraz Częściej bywało, spowodowany, nowymi wnioskami Litwinów. Wiele o nich mówiono, gdyż były zapowiadane wcześniej, jakby w ten sposób posłowie litewscy chcieli przygotować i oswoić opinię szlachecką ze swymi żądaniami. Wbrew oczekiwaniu nie kwestionowały one udziału Litwy w zbrojeniach, ale domagały się odłożenia elekcji do 28 kwietnia oraz wyłączenia kandydatury Piasta. Jednak mimo taktycznych ostrożności wywołały tak wielkie oburzenie, że senatorowie, z biskupem krakowskim na czele, podjęli się mediacji. Doprowadziła ona ostatecznie do porozumienia. Ustalo- * żołd wypłacany raz na kwartał cv> 14 cv> no datę elekcji na 20 kwietnia oraz ustną zgodę na wyeliminowanie kandydatury piastowskiej, czyli pretendenta rodzimego. Teraz można było znów powrócić do spraw wojskowych. Litwini zgodzili się i na ten rok dostarczyć kontyngent dwunastu tysięcy żołnierza, wzywając jednocześnie hetmanów do zaradzenia dotychczasowej, istotnie skandalicznej dezercji. Wreszcie w dniu 22 lutego zakończono obrady. Oficjalnie, licząc się z tureckimi agentami, ogłoszono pobór siedemdziesięciu tysięcy żołnierza, w rzeczywistości ustalając zaciąg z Korony na trzydzieści pięć tysięcy, z Litwy na dwanaście tysięcy. Uchwalono też rekrutację z elektoratu brandenburskiego tysiąc dwieście, a ze Szwecji trzy tysiące szabel. Natomiast obradująca od 12 lutego w Lublinie komisja skarbo-wo-wojskowa, wprawdzie opieszale, ale pracowała dalej starając się dojść do porozumienia z delegatami wojska, którzy domagali się najpierw wypłaty zaległego żołdu, a potem dopiero sądzenia żołnierzy za wybryki czy nieobecność pod Chocimiem. Komisja natomiast nie zamierzała przyznawać żołdu dezerterom lub winnym rabunku. Drugim powodem nieporozumienia był sposób zapłaty. Delegaci żądali gotówki, a nie asygnat na województwa, grożąc założeniem żołnierskiej konfederacji, jeśli żądania ich nie toędą spełnione. W tym stanie rzeczy 18 marca przybył do Lublina oczekiwany z niecierpliwością hetman Sobieski. Od razu- zbeształ delegatów za zamiary konfederacyjrie w czasie, kiedy trzeba chwytać za broń. Upomniał też, że na podejmowanie takich decyzji nie otrzymali upoważnienia od swoich mandatariuszy. Delegaci opamiętali się i zgodzili tak na sądy, jak i asygnaty zamiast gotówki. Wreszcie 31 marca marszałek koła wojskowego, zasłużony żołnierz, podczaszy miełnicki Franciszek Kobyłecki wygłosił przemówienie pożegnalne, w którym wytknął Rzeczypospolitej niedostateczną dbałość o swoich obrońców. W - tym czasie odwiedzali pana hetmana w Lublinie posłowie i wysłannicy zagraniczni. W imieniu kandydata stronnictwa austriackiego, księcia Karola lotaryńskiego, .przybył pan Belchamps, dd elektora brandenburskiego Hoverbeck, chytry stary lis. Pojawił się Liiiencron, poseł duński, a od Ludwika XIV nadeszły listy, w których król francuski protegował młodego księcia neuburskiego. Ostatecznie jednak wynik sejmu konwokacyjnego był dla So-bieskiego niepomyślny. Stom i Pac nie zaniedbali niczego, by utrącić hetmańskie starania o zdobycie korony dla swojego kandydata, Czy też dla siebie, o co mocno go podejrzewali. Zgoda szlachty na pominięcie kandydatury piastowskiej była więc wyraźnym sukcesem stronnictwa austriackiego. Tym niemniej tajni agenci zagranicznych dworów nie szczędzili starań dla forso- wania swoich mandatariuszy. Sypali szczodrze obietnicami, mniej pieniędzmi, choć niektóre skarbczyki zaczęły uchylać swoje wieka. Pan Sobieski wraz z Marysieńką nadal prowadzili agitację za Kondeuszem, bo na Neuburczyka, jako zbyt młodego wiekiem, pan hetman stanowczo nie chciał- się zgodzić. Czy istotnie wierzył, że uda mu się doprowadzić do wyboru księcia, nie było wiadomo. Pan Pac sądził, że raczej umyślnie wysuwał zupełnie nierealną kandydaturę, maskując w ten sposób własne cele i ambicje, podsycane przez chciwą splendoru małżonkę. Jeśli jednak istotnie tak było, to musieli o tym mówić tylko ze sobą, w cztery oczy i przy zachowaniu największych ostrożności, bo niczym nie potwierdzili podejrzeń pana Paca. Brat Eligiusz w czasie konwokacji roboty miał sporo, zwłaszcza po owej naradzie, która odbyła się z udziałem litewskich panów. Należało zrealizować powzięte na niej uchwały, co w znacznej mierze spadło na jego barki. To z kolei zmuszało go do pewnej ruchliwości, bo poufne rozmowy trzeba odbywać w miejscach ustronnych, a nie w kancelarii poselskiej. Nie uchodziło bowiem, a zresztą i nie było wskazane, by nachodzili ją różni szaraczkowie, mnisi, a nawet i ludzie zgoła podejrzanej konduity. Toteż brat Eligiusz z konieczności opuszczał swój wygodny fotel w pobliżu kominka, czego bardzo nie lubił. Tego wieczora też wracał z takiego spotkania, nawet nieco później niż zwykle. Rozmowa odbywała się w pustce i mroku jezuickiego kościoła, skąd do królewskiego zamku miał niedaleko. Wieczór był mroźny, śnieg migotał w świetle gwiazd i głośno skrzypiał pod stopami. Dwie czarne ściany Kanonii tworzyły wąwóz, u którego wylotu widział przed sobą białą płaszczyznę placu Kuchennego, a za nim wyniosłe zręby północnego boku zamkowej budowli. Od niej ciągnęło się skrzydło, w którym miał swoją komnatę. Rozmyślał teraz raczej o cieple własnej izby niż o treści odbytej rozmowy. Mimo woli przyspieszył kroku, by wydostać się jak najprędzej z martwej ciszy uśpionego zaułka, kiedy raptem z wnęki w murze mijanej kamieniczki wysunęła się czarna, wysoka postać, tak jak i on otulona opończą, z kapturem nasuniętym na głowę. Brat Eligiusz, przerażony niespodziewanym spotkaniem, stanął w miejscu czując, że nie zdoła zrobić nawet kroku dalej, jako że nogi przestały być mu posłuszne. Nieznajomy zbliżał się z wolna do niego. • — Brat Eligiusz? — padło pytanie rzucone głosem, który zakonnikowi wydał się znajomy. — Czego chcesz ode mnie...?—: wyjąkał przerażony.—Mnichem jestem, nawet skojca przy sobie nie mam. oo 16 cv> — Nie chcę twoich pieniędzy,.. — Spomiędzy fałd czarnej opończy wysunęła się. ręka z pistoletem. W świetle gwiazd zalśnił jego zamek, a wylot lufy swym czarnym okiem spojrzał w twarz Eligiusza. Ten zaczął spazmatycznie łapać powietrze otwartymi ustami. — Co... co chcesz? Co robisz? Człowieku... litości! — wyjąkał wreszcie nieomal ze łkaniem. To błaganie nie odniosło jednak skutku, bo w sekundę potem błysnęły iskry zamka, a z lufy buchnął płomień. Jego żar nieomal odczuł -na twarzy, zanim upadł w śnieg z rozkrzyżowanymi ramionami. Nie był jednak martwy. Widział nad sobą ciemną postać, która z dołu wydała mu się wielka niby wieża. Nieznajomy stał nad nim jakiś czas, potem zaśmiał się krótko i zniknął w ciemności. Brat Eligiusz leżał jeszcze dłuższą chwilę zdumiony, że nie tylko żyje, ale nawet nie jest raniony. ; Wreszcie podniósłszy się z trudem, otrzepał odzież ze śniegu i powoli ruszył w stronę Zamku. Dotarł do siebie na wpół przytomny ze strachu, ale i pochłonięty dociekaniem, co by to mogło znaczyć. Jednak wyjaśnienie otrzymał wcześniej, niż mógł się spodziewać, gdyż służebny pacholik zapukał zaraz do drzwi i wręczył mu rulonik papieru. — Jest list do waszej wielebności — objaśnił. — Dawaj i przygotuj kociołek z węglem do pościeli! Chcę zaraz lec, bom znużony! Kiedy pacholik ruszył by spełnić polecenie, brat Eligiusz rozerwał pieczęć i czytał: „Pistolet nie miał. kuli, aby anioł śmierci mógł za tobą iść dalej, dopóki nie opuści uniesionego miecza. Chcę, abyś zgon swój przeżywał nieraz, aż do tej chwili, która będzie dla ciebie ostatnią. Będziesz umierał wielekroć, jako i ja umierałem od męki, którą mi zadawałeś. Pisma tego nie. podpisuję, gdyż i bez tego wiesz, kto ci je przesyła". Kiedy pacholik wrócił z podgrzewaczem i wsunąwszy go w pościel obrócił się do wyjścia, ze zdziwieniem zauważył, że brat Eligiusz nie mógł rozwiązać zakonnego sznura, tak mocno latały mu ręce. W czasie konwokacji książę Michał Radziwiłł również brał udział w obradach senatu. Przybył on do Warszawy z małżonką Katarzyną, rodzoną siostrą hetmana wielkiego koronnego. Para książęca zamieszkała w swojejsj^teHsie^sióra wkrótce stała się jednym z głównych ośrodków 5J»^^,^$fLrfZL^i5|^ Osoba litewskiego het- 2 — Ostatni zwycięzca mana polnego stała bowiem niejako na styku dwóch zwalczających się stronnictw, co pozwalało przeciwnikom politycznym na wykorzystywanie salonów jego pałacu do spotkań dla dokonywania prze^ targów, wzajemnej obserwacji, rzadziej zawierania kompromisu w spornych kwestiach. Żegoń dowiedział się, że do Stolina, jednej z posiadłości książęcych położonej nad Horyniem, ma wjruszyć nowy zarządca. Uzyskał więc audiencję u księżnej Katarzyny, ta zaś przyjęła go wielce przychylnie jako dworzanina swego brata, Skutkiem tego, rzecz utrzymując w tajemnicy, Justyna znalazła miejsce w kaYecie małżonki owego zarządcy. Markotno było Żegoniowi po odjeździe umiłowanej, ale czuł też i wielką ulgę zapewniwszy jej w ten sposób należytą opiekę i większe bezpieczeństwo, niżby je miała u pana Rudnickiego w Lublinie. Mógł teraz całą uwagę poświęcić sprawom bieżącym, a było ich niemało. Ale jedna z nich najbardziej leżała mu na sercu, więc nią zajął się przede wszystkim. Wkrótce potem Jawleóski zagadnął go w czasie poufnej rozmowy: — Chcę zadać pytanie, które nurtuje mnie od powrotu waćpana z wyprawy po pannę Białonurską. — Zrób to waćpan zatem. — Zegoń uśmiechnął się nieco ubawiony tym wstępem. Zdawał sobie sprawę, że nie o błahostkę chodzi staremu, bo nie zwykł bez istotnego powodu zabierać głosu — Co Waść zamierzasz uczynić z tym zakonnikiem? Jeśli gwait mu zadasz, a nieopatrznie to uczynisz, przeciw hetmanowi, a nie tobie wrzask powstanie. — I ja to wiem. Toteż długo rozmyślałem, jak z owym mnichem wyrównać rachunek. — Żegoń mówił wolno i na wpół do siebie, gniotąc w palcach kawałek wosku do odlewania pieczęci. — A było o czym rozmyślać, bo jego szybka śmierć z nieznanej ręki lub niby z przypadku nie stanowiłaby dla mnie dostatecznej zapłaty za owe dni męki, jakie mi zadał... On musi umierać powoli, umierać nie raz, lecz po dziesięciokroć, skomląc do Boga o litość, jakem i ja skomlał, dopóki ducha z niego nie wycisnę! Słowa te zostały wypowiedziane z taką zawziętością, że pan, JawłeńsM spojrzał na Żegonia głęboko zafrasowany. — Oby myśl- o tej odpłacie nie zatruła waści duszy. Młodyś, z przebytego cierpienia rychło się otrząśniesz, zemstę ostaw sprawiedliwości boskiej. — Zbyt wiele Bóg miałby do roboty, gdyby chciał ludzi w tym Wyręczać. Moja to sprawa i Bogu jej nie poruczę! — Co zatem zamierzasz? 18 co — Nie pytaj waść!—nieco opryskliwie rzekł Damian.—Nie zwykłem mówić, co zamierzam! — Jak chcesz... ¦—Pan Jawleński oparł się łokciem o stół i sięgnął po swój ulubiony nożyk. Siedział z opuszczoną głową i w zamyśleniu spoglądał na jego wahadłowy ruch. Odezwał się dopiero po chwili; — Nie wolno jednak tracić z oczu i innych zadań. Zwłaszcza teraz, kiedy mamy tu tak wielki zjazd i waży się tyle spraw. -— Naprawdę gorąco będzie, kiedy zacznie się elekcja. — Toteż już teraz należy być na ów czas przygotowanym.- — Masz rację, mości panie Jawleński. Zresztą jak zawsze... — Żegpń uśmiechnął się. — Czyli, mówiąc po prostu, uważasz waść, że 'za mało wiemy, co się dzieje? Jawleński skinął głową i podrzuciwszy nożyk do góry złapał go w dłoń. ¦— W istocie jest konieczne, abyśmy powiększyli liczbę ludzi w naszej służbie'. ¦ — Hm... Dobrze byłoby pogadać z ową panną Borzęcką. Jak sądzicie? Jawleński spojrzał na Żegonia porozumiewawczo. — Chyba nie będzie to trudne. Już parę jazy pytała mnie o was. Niby w trosce o pannę Justynę, ale. zawsze owa troska kończyła się na waszej osobie. — Postaram się tedy zaspokoić jej ciekawość, a i własną takoż. — Byłby ktoś jeszcze? — Być może... — Żegoń zastanowił się. — I to bardzo dla nas użyteczny. Niejaki Werner, kredencarz samego wiedeńskiego posła. Już oddał mi przysługę, wprawdzie mocno przyciśnięty. Ale kto raz posłużył, ten posłuży i więcej, choćby ze strachu. — To istotnie ¦ byłby dla nas cenny człek. Z nim takoż trzeba pogadać. Żegoń skinął głową.. , . — Zrobię to bez zwłoki. Poza tym przykażę Stegmanowi, by i on poszukał pomocników. To będzie kosztowało, ale tydzień temu otrzymałem od hetmana list i nieco grosza. — I cóż pisze jego wielmożńość? — Mam zgodę, by w razie potrzeby używać ludzi pałacowej gwardii. — Prosiliście o to? — Tak. Na wszelki wypadek, po owej wyprawie. Nie chcę korzystać z czyjejś przychylności, bo, nie zawsze rńożna na nią liczyć. Toteż Suchowoiski dostał rozkaz, aby udzielać mi pomocy. Jawleński skinął głową. — Słusznie. Może się przydać. cv> 19 — Już się przydała... — Tak? — Jawleński uniósł brwi do góry. — Do czego? — Chyba nie zapomnieliście o Haganie? Za jego pomoc dałe.m mu czas do ukrycia, ale teraz j^ż go szukam; Warszawy w obecnym czasie nie opuścił, toteż spodziewam się, że rychło wpadnę na jego ślad. — Szukacie go przy pomocy pałacowej załogi? — zdziwił się stary. — Owi dragoni, którzy ze mną byli, widzieli go. Było ich dziesięciu, ale wybrałem z nich sześciu najsprytniejszych i przykazałem pełnić służbę nie na Zamku, ale po oberżach. Dostają pieniądze na piwo i obietnicę dobrej nagrody temu, który odnajdzie Hagana. — Istotnie, przy jakim takim szczęściu powinni go spotkać — mruknął stary, po czym dorzucił: — Jeśli uda się go pojmać, co zamierzacie z nim uczynić? — Jak to co? — zdziwił się Żegoń. — Pójdzie pod hetmański sąd! Jawleński pokiwał głową. — No właśnie. Tego się spodziewałem... A potem kawał sznura i Hagana nie będzie. — Ńa nic innego nie zasłużył. — Ale żywy Hagan da ci więcej niż martwy! Żegonia nie można było jednak przekonać tak łatwo. — Strażnika przy nim nie postawię. Zgodzi się służyć, a potem mi umknie. I tak oto, mając go w rękach, ostanę za głupka! — W nowej służbie musi widzieć większą korzyść, wtedy nie umknie. Przez niego możesz dotrzeć i do innych, tych, co mu rozkazują. . Tym razem Damian zawahał się. — Jeszczem go nie ujął — mruknął. — Będzie czas .o tym gadać, jak go pojmiemy. r. — Ale rzecz należy obmyśleć zawczasu. Dlatego już teraz o tym mówię. — Warto by takoż pomyśleć jeszcze o jednym... — Żegoń poniechał dalszego sporu o Hagana. — Mam na myśli owego Syrynia, którego trzjana przy sobie Eligiusz po zabitym Innowickim. To takoż jeden z ludzi Paca. Trzeba będzie dowiedzieć się, co to za człek? — Już to zrobiłem...—'Stary kanoelista zmrużył lekko jedną powiekę. — Toteż ostaw go waść mnie. Żegoń popatrzył na niego z uznaniem. — Dlaczego nie? — rzucił z uśmiechem. — Wy lepiej to zrobicie niż ja! W parę dni potem, poszukując we wschodnim skrzydle pana Suchowolskiego, natknął się na pannę Borzęcką. Witając ją zastana- cv> 20 cx> wiał się jednocześnie, czy owo spotkanie istotnie jest przypadkowe. Jednak na uśmiech panny odpowiedział również uśmiechem i rzekł dwornie: — Wierzę, że dzień będę miał szczęśliwy, skoro rankiem spotkałem waćpannę... — Tak waść mniemasz? — Pytaniu towarzyszyło wiele obiecujące spojrzenie. —- Nie mniemam, lecz jestem pewny! Waćpanna przyniosłaś mi już raz szczęście! — Ja? — zdziwiła się. — A kiedyż to? — Udzielając owej wiadomości o karecie! Wielce mi ona pomogła w odszukaniu mej lubej! ¦ — Rada bym i nadal służyć waćpanu pomocą, jeśli niewieścia na coś się zda! — Doprawdy?! — wykrzyknął z akcentowaną radością. — Toż waćpanna będziesz mi dobrodziejką! Jako mysz w dziurze siedzę i mało wiem, co się na dworze dzieje, a przyznać muszę, że ciekawość była zawsze moją słabą stroną. -— Chętnie tedy będę ją zaspokajać, jeśli nadarzy się okazja widzieć waćpana. Nawet ośmieliłam się zajść do kancelarii w nadziei, że waści spotkam, alem odeszła z kwitkiem... — Westchnęła z udanym smutkiem, bo towarzyszyło temu westchnieniu przekorne spojrzenie. — Nic mi o tym nie mówiono!— skłamał gładko Damian.— Czyżbym waćpannie był potrzebny? — Może i tak... — Czymże mogę usłużyć? — Nie usługi szukałam, jeno paru przyjaznych słów, bo naszła mnie taka melancholia, żem była bliska płaczu! — Współczuję waćpannie i wielcem rad, żeś pociechy u mnie szukała. A że do tego nie przyszło takoż poniosłem uszczerbek, bom stracił okazję do usłyszenia nowin. — A właśnie! Od tych zaś aż się roi, chociaż są to wszystko plotki i domysły. Jedno wiem na pewno, że niedawno odbyła się poufna narada panów Paców z baronem Stomem. — Naprawdę? I o czym radzili? — Ba! Żebym to wiedziała! Zresztą nikt tego nie wie. Gadali' tylko we czterech, jako że i ów zakonnik, zaufany barona, brał w niej udział. — Jeszcze nieraz będą ze sobą gadać, bo coś knują. Ale co? — zastanawiał się Żegóń. — Rozumiem, że ciekawiłoby to hetmana — rzekła z niewinną minką panna. — Dlaczego aż hetmana? Ciekawi to przede wszystkim mnie! • cv> 21 cv> — Ale waćpan jesteś jego zaufanym człowiekiem... — Skąd to waćpanna wiesz? — rzucił Żegoń zaskoczony tak. otwartym postawieniem sprawy. — Była o tym mowa na pokojach królowej. — To wielki dla mnie zaszczyt — rzucił z przekąsem Damian. — Kiedy pan hetman tu przybędzie? — Panna Borzęcka zmieniła temat. — Bo trzeba waści wiedzieć, że ja, tak jak i Juta, za nim stoję! — Sam tego nie wiem, jako że z hetmanem nigdy nic nie wiadomo. Ale cieszy, mnie, że mu sprzyjasz. . — Hetmana szanuję, a waści... lubię. — Panna Borzęcka przyłożyła koniec paluszka do piersi Damiana, patrząe-mu jednocześnie w oczy. Było to spojrzenie pełne utajonej obietnicy i Żegoń musiał skarcić się wewnętrznie, bo przez chwilę uległ jego urokowi. • — Zatem usłyszę, o czym jeszcze mówiono na pokojach miłościwej pani? , — Przed przybyciem hetmana już czegoś się dowiem. Ale chyba nie muszę się spieszyć? — Może coś więcej o jego przybyciu będą mogli powiedzieć w kancelarii mniejszej. Tam postaram się zasięgnąć języka. Wkrótce Damian pożegnał zalotną pannę, a następnego dnia znalazł okazję, by z imć kredencarzem odbyć rozmowę w cztery oczy. Pan Werner początkowo nie chciał nawet słyszeć o dawnej kon-fidencji i dopiero groźba zdemaskowania już raz wyświadczonej przysługi, a może i pokusa obiecanej wysokiej nagrody przełamała jego opór. Z wyniku i tej rozmowy był więc Żegoń zadowolony. W drodze Nieufnym spojrzeniem obrzucały posterunki Zawieję i, Debeja, kiedy ci opuszczali obóz pod Chocimiem. Strój jednego turecki, drugiego' tatarski, broń oraz rzędy koni mogły stać się powodem niebezpiecznych omyłek, gdyby nie asysta pana Łysoboka i obu braci Lisieckich.- Oni to opowiadali się strażom, odprowadzając poza ich linie swoich towarzyszy. "Wreszcie po ostatnich uściskach Zawieja obrócił konia i już nie oglądając się za siebie ruszył cwałem w białą, pokrytą śniegiem płaszczyznę stepu. Pozostała trójka jeszcze długą chwilę spoglądała za malejącymi szybko sylwetkami. Stały się wkrótce już tylko dwoma czarnymi cv> 22 cv> plamkami na białym tle, dopóki nie zniknęły we mgle odległej przestrzeni. — Niechże ich Bóg prowadzi — mruknął pan Gedeon zawracając konia. — W niebezpieczną wdali się' imprezę. Wracamy, panowie bracia!—- rzucił już głośniej, trącając swego wierzchowca ostrogą Zawieja nie pierwszy raz przemykał się w przebraniu, toteż znowu doświadczał podobnych uczuć, jakie musiała przeżywać ścigana zwierzyna. Tym razem jednak — z czego zdawał sobie sprawę — pościg za uciekającymi Turkami był wyjątkowo zażarty. Szczególnie niebezpieczni byli chłopi, którzy ciemiężeni przez tureckiego najeźdźcę mścili się na nim, gdzie mogli. Zdobycie konia, broni jak i odzieży uciekiniera również miało znaczenie, bo dla ubogiego wieśniaka był to majątek. Nad pojmanymi zaś dla zaspokojenia zemsty pastwili się w sposób okrutny, zanim wreszcie zadali im śmierć. Ze spotkaniem większej lub mniejszej grupy trzeba było liczyć się w każdej chwili, za każdym pagórkiem, w każdym jarze, za każdym skupieniem młodych chojaków, krzaków czy chaszczy, wśród nadbrzeżnych trzcin, a nawet pojedynczej zagrodzie, gdzie mogli zaczaić się w odrynie czy stodole. Toteż ostrzegano Zawieję w obozie głównie przed chłopami, którzy zorganizowani w grupy grasowali w okolicach swoich wsi. Jechali przeto w stanie ciągłej czujności, lustrując teren dookoła. Nastała wczesna zima i leżący śnieg stanowił jasne tło, na którym widać było wszystko jak na talerzu, las bez liści też pozwalał wejrzeć weń głębiej niż latem. Ułatwiało to kontrolowanie okolicy, ale też i samemu trudniej się było skryć. . Po naradzie postanowili w razie spotkania innych zapóźnioriych uciekinierów do nich dołączyć, bo zdemaskowanie raczej nie groziło, a w gromadzie łatwiej było o obronę. Ale w miarę posuwania się na południe takie spotkanie zaczęii uważać za coraz mniej prawdopodobne. Fala uciekających po cho-cimskiej klęsce przepłynęła już kilkanaście dni temu, a jeśli pozostali jacyś maruderzy, to mało mieli szans, by przedostać się ku swoim, gdyż chłopi polowanie na zbiegów prowadzili zbyt zawzięcie. Spokojniejsze: tereny, bo gęściej obsadzone przez tureckie załogi, znajdowały się dopiero bliżej Cecory. Wielce też trudnym było zdobywanie paszy dla koni, zwłaszcza w pierwszym okresie jazdy przez teren Mołdawii. Wzięli wprawdzie ze sobą nieco owsa, ale było to tylko słabe wzmocnienie tej mizernej paszy, jaką można było zdobywać na szlaku, zwłaszcza w najgorszych, pierwszych dniach podróży. c\o 23 cv> Turcy obsadzili załogami przede wszystkim grody i zamki po obu stronach Prutu, dla zabezpieczenia szlaków przemarszu swoich wojsk i transportów zaopatrzenia. Im zaś dalej było od tych szlaków, tym mniej załóg tureckich i większe niebezpieczeństwo dostania się w chłopskie ręce. Postanowili więc nie odjeżdżać zbytnio od rzeki, strzec się zbrojnych gromad, ale i omijać grody oraz twierdze. Jeszcze w obozie ustalili kierunek jazdy nieco okrężny, bo lewym brzegiem Prutu. Potem dopiero postanowili skręcić już wprost na południe i przez Jedynce i Bielce podążyć ku dalekiej Isakczy; tam zaś przedostać się na drugi brzeg Dunaju już w granice oto-mańskiego imperium. . ¦ Jechali bezdrożami utrzymując kierunek dzięki słońcu, które od czasu do czasu majaczyło świetlistym kręgiem zza cienkiej przesłony chmur. Teren był przeważnie otwarty, ale falisty, toteż zdawali sobie sprawę, że najniebezpieczniejsze są chwile, kiedy przebiegali przez szczyty pagórków. Mogli być wówczas dostrzeżeni z daleka, bowiem rysowali się ostro na tle nieba. Ale czas upływał, dobrze wypoczęte tureckie bachmaty szły raźno, posuwali się więc szybko i nie spotkali nikogo. Około południa przystanęli na krótki popas, dali koniom po parę garści owsa i wnet ruszyli dalej. Wreszcie światło dnia zaczęło przygasać i trzeba było rozejrzeć się za miejscem na nocleg. Jechali brzegiem jaru szukając dogodnego zjazdu. Po pewnym czasie znaleźli pochyły stok, którym letnią porą pasterze sprowadzali stada do wodopoju, gdyż dołem jaru płynęła rzeczka. W pobliżu, za kępą nadbrzeżnych krzaków, ujrzeli opuszczony szałas. Żerdzie, z których był zrobiony, pokrywała gruba warstwa zwietrzałego i wymytego przez deszcze siana. Zatrzymali się, bo miejsce na nocleg było nadspodziewanie dobre. Mieli pod ręką wodę i lichą wprawdzie, ale paszę dla koni. Ogień takoż udało się rozpalić, bo żerdzie szałasu były dobrze wyschnięte, a resztki jakichś gałęzi, znać przyciągnięte tu przez pastuchów, leżały obok czarnego kręgu popiołu i węgla — śladu dawnego ogniska. Wnet więc i oni rozpalili ogień bacząc,- by nie dawał dymu, a do powieszonego nad nim kociołka wrzucili kaszę i parę kawałków wędzonego mięsa z tureckich zapasów. Lepszy byłby wprawdzie kawałek słoniny, ale tej, jako pochodzącej od nieczystych zwierząt, Turcy nie jedli. Tymczasem ściemniło się już zupełnie. Toteż po spożyciu gorącej strawy, mimo kożuchów, które mieli na sobie, okryli się mocno opończami i legli za pozostałą ścianą szałasu. Tę postanowili rozebrać dopiero następnego dnia, na poranny posiłek dla koni. Spanie nie było wygodne, budzili się kilkakrotnie, bo zimno dawało się we znaki, ale noc minęła spokojnie. O pierwszym brzasku cv> 24 cv> podrzucili koniom resztę siana, porąbali pozostałe żerdzie i znów pokrzepieni gorącym posiłkiem ruszyłi w dalszą drogę. Jak zwykle małomówny Debej lustrował okolicę. Teren stawał się coraz bardziej płaski, coraz gęściej porośnięty płatami lasów. Ciemna, prawie czarna zieleń świerków i jodeł miejscami przesłaniała horyzont, ostro odcinając się od białej przestrzeni pokrytych śniegiem pól. Wyczuwali po miękkości gruntu, że były uprawne, więc w pewnej chwili Debej obrócił się w siodle. — Wieś musi być gdzieś blisko. — Myślę, że za którymś z tych lasów. Ale dymu nie widać. — Dlatego, że wiatr ciągnie mocno. — Wczoraj dzień minął szczęśliwie. Może i dzisiejszy obejdzie się bez przygody... — Nie licz na to. Wczoraj byliśmy jeszcze w pasie bliskim-naszych wojsk, więc chłopi nie mają; już tam kogo szukać. Im jednak dalej od polskiego obozu, tym łatwiej będzie ich spotkać. — Do czasu, aż nie znajdziemy się pomiędzy zamkami obsadzonymi przez Turków. Zresztą fala zbiegów już przeszła, więc mamy szansę i dziś przemknąć szczęśliwie. — Oby Allach tak chciał... — westchnął Tatar, a po chwili dorzucił: — Lepiej jednak, choćby nałożywszy drogi, skorzystać z owych lasów, których tu coraz więcej- Wkrótce z uczuciem odprężenia zagłębili się pomiędzy drzewa. Las był świerkowy, toteż pod jego zwisającymi gałęziami zalegał mrok. Debej utrzymywał kierunek i jadąc przodem prowadził swego bachmata bez zatrzymania i wahań. Minęło już południe i właśnie rozważali, gdzie stanąć na popas, kiedy drzewa przerzedziły się i wyjechali na drogę przecinającą leśny gąszcz. Zatrzymali się na niej i stali nieruchomo, przez dłuższą chwilę nasłuchując czujnie, ale panowała zupełna cisza. Jedynie z góry dochodził lekki szum wierzchołków drzew, po których ciągnęły podmuchy wiatru. — Może skorzystamy trochę z tej drogi? — zaproponował Zawieja. — Wiedzie prawie na południe, będzie szybciej niż borem. Debej bez słowa ruszył koniem i jechali jakiś czas wyciągniętym kłusem. Wierzchowce szły raźno, co i raz potrząsając łbami, widać też zadowolone z możliwości rozgrzewki. Kiwając się miarowo w kulbakach wciąż nasłuchiwali, czy stuku kopyt nie zakłóci obcy dźwięk. W pewnej chwili spostrzegli z boku usypisko głazów, a za nim biegnącą w górę skalną ścianę. Droga omijała jej cypel ostrym łukiem, dalej znów zagłębiając się w leśny mrok. Minęli zakręt i nie zjeżdżając w bok, zadowoleni z szybkiej jazdy, cv> 25 cvi kłusowali ostro dalej. Dopiero po pewnym czasie Zawieja, dojrzawszy gęste skupisko chaszczy 1 młodych chojaków, zdecydował: . — Staniemy tu na południowy postój. Jest się gdzie skryć. Debej powściągnął konia szukając wzrokiem najbardziej osłoniętego miejsca, Raptem zza drzew doleciał ich jakiś ochrypły głos, a zaraz po nim wybuch śmiechu. W następnej zaś chwili na drodze ukazał się oddział zbrojnych jeźdźców. Było ich, jak od razu ocenił Zawieja, około dziesięciu. Ubrani w krótkie kożuchy i baranie czapy, nie wszyscy siedzieli w siodłach. Broń również mieli różną, bo jedni trzymali w ręku rohatyny, paru miało rusznice, inni szable, a nawet i zwykłe, dębowe pałki. Na widok dwóch konnych w znienawidzonym okryciu wrzasnęli, podrywając konie: ' — Bieri ich! Bieri czortów! Zawieja i Debej takoż ruszyli wierzchowce, ale do ucieczki. Las rozbrzmiał nagle krzykami goniących i tętentem galopujących koni.. Zawieja obejrzał się za siebie. Zdawał sobie sprawę, że ich bachmatom daleko jeszcze do pełnej szybkości, a mimo to odległość pomiędzy napastnikami z wolna się powiększała, bowiem chłopskie konie nie mogły dorównać szybkim bejowym rumakom tureckiego chowu. — Zaraz będzie ta skała!—krzyknął do Debeja. — Za nią w bok! Tatar dał znak, że zrozumiał intencję towarzysza. Toteż kiedy okrążyli cypel skalny niknąc goniącym z oczu, wstrzymał'' gwałtownie wierzchowce i zjechali z drogi, kryjąc się za głazami. W chwilę petem nadleciała rozkrzyczana pogoń. Widać, że myśl o możliwości jakiegokolwiek oporu ze strony zbiegów nikomu z nich nawet nie przemknęła przez głowę, bo całym pędem wzięli zakręt wyłaniając siej zza skały. Zaskoczeni więc by'i. zupełnie, kiedy raptem dotychczasowi uciekinierzy wyskoczyli tuż przed nimi na gościniec. Zagrzmiały nieomal jednocześnie dwa pistolety.i dwaj pierwsi napastnicy zwalili się z siodeł. Powstało na drodze kłębowisko zwie-irząt i jeźdźców, na które błyskawicznie uderzyli zbiegowie. Byli jak napastowane przez sforę psów wilki, które odwróciwszy się szarpią kłami prześladowców. Błysnęły bowiem z kolei szable i dwóch następnych jeźdźców zleciało na ziemię. Napad był tak nagły i dokonany tak sprawnie, że goniący ani się obejrzeli, jak czterej z nich już barwili śnieg własną krwią.. Toteż reszta nie podejmując dalszej walki zawróciła, i z goniących sama stała się .uciekającą zwierzyną. Zawieja i Debej tylko zamienili ze sobą uśmiechy, po czym na- cv> 26 cv> dal bez słowa opuścili niebezpieczną .przecinkę i od razu skierowali się w głąb lasu. Noc spędzili nad jakimś strumykiem i przez następne dnie starali się nie ukazywać na otwartych przestrzeniach. Na szczęście napotykali stogi z sianem, które pozwalały na karmienie koni. . Po kilku dniach ciągłej wędrówki na południe uznali wreszcie, że niebezpieczny teren chłopskich poszukiwań mają już za sobą, zresztą ścigać nie było już kogo. Podług oceny Zawiei znaleźli się na obszarach gęściej obsadzonych przez załogi tureckie. Obecnie groźne były raczej te właśnie załogi i oddziały, które bez wątpienia będą spotykali na drogach. Ale na to byli przygotowani, znając zaś niefrasobliwość niższych dowódców i żołnierzy,- nie bardzo obawiali się zby't dociekliwych badań, kim są i co tu robią. Porzucili więc wreszcie lasy, by korzystać z bardziej wygodnych gościńców. Tego samego dnia — a było to, jak obliczał Zawieja, już za Bielcami — ujrzeli przed sobą oddział spahów podążających w-tym samym co i oni kierunku. Konni z ostatnich szeregów obejrzeli się wprawdzie za siebie, ale widząc turecką misiurkę Zawiei i spiczastą czapkę Debeja nadal spokojnie jechali dalej. Zawieja zaś po chwili wahania postanowił od razu sprawdzić swoje przypuszczenia, tym bardziej, że właśnie dalsza jazda bez nawiązania kontaktu mogła wydać się podejrzana. Mrugnął więc porozumiewawczo do Debeja i trąciwszy konia ostrogą wkrótce ich dopędził. Cwałując wzdłuż linii żołnierzy, rzucił rozkazująco: .— Gdzie wasz dowódca?! To pytanie było zbędne, ale dawało sposobność do okazania ważności własnej osoby. Dowódcę widać było na czele oddziału w odstępie kilku długości konia. Nie był wysokiej rangi, gdyż nie powiewał przed nim nawet biały buńczuk, Zawieja mógł więc sobie pozwolić na wyniosłe zachowanie, co, jak wiedział, wywoływało u Turków respekt. Oddział prowadził młody mężczyzna o smagłej twarzy, pięknych, ciemnych oczach, ustach o wargach grubych, jakby opuchniętych i mocno czerwonych. Obrócił się do nadjeżdżającego- Zawiei, obrzucając go wraz z koniem lustrującym spojrzeniem. Widać wierzchowiec i jego rząd zrobiły na nim wrażenie, bo spytał z akcentem ciekawości w glosie: — Ktoś zacz i czego chcesz? Zawieja jednak zamiast odpowiedzieć rzucił ostro: — Z jakiej jesteście załogi?! Młody sipahi zmieszał się widocznie, ale odpowiedział, nie tracąc pewności siebie: ' . . c>o 27 cv> — Czy nie powinieneś, nieznany gazi *, najpierw mnie powitać, a potem zadawać pytania, do których nie wiadomo czy masz prawo? — A zatem salaam ałejkum, Allach niech będzie z tobą! Ty jednak takoż nie powitałeś mnie jego imieniem! Ale nie warte to sporu, jestem Achmed ben wali ** Achmed Kasara, z przybocznej służby najpsześwietniejszego baszy Halila, niech Allach darzy go pomyślnością! — Alejkum salaam. Jam sandżak aga Omar Mabakszir. I nad tobą niech czuwa Allach i Mahomet, jego prorok. Dokąd dążysz i po co? — Jestem rasul *** najprześwietniejszego baszy! Gonię seraskiera Husseina, bejlerbeja Anatolii, który podąża na południe. — I to dość spiesznie, o ile wiem — z lekką drwiną skomentował Turek. —Nie potrafił sprostać temu grubemu psu z Lechistanu! — Nie sądź go tak pochopnie! — skarcił agę Zawieja. — Owemu psu przychodzi z pomocą trzech szejtanów: wiatru, ognia i wody! — Allach, czuwaj nade mną! — Nie wymawiaj ich imion! — żachnął się Turek. — Jakie masz do najprześwietniejszego seraskiera zlecenie? — Człowieku! — Zawieja z kolei z przerażeniem obejrzał się dookoła. — Śmiesz pytać o treść tajnego posłania?! Tym razem aga Omar speszył się mocno. — Zapomnij, żem coś mówił! — wykrzyknął pospiesznie i z nutą prośby w głosie, po chwili zaś dorzucił: — Ale dlaczego tylko we dwóch jedziecie? — Miałem asystę dwudziestu Tatarów pod wodzą tego setnika.— Zawieja wskazał na jadącego poboczem drogi Debeja.—Ale rozbił nas dziś rano podjazd lacki. Mieli dużą przewagę, bo szli w pięćdziesiąt koni. Ledwieśmy im uszli i to dzięki naszym bachmatom. , — Co mówisz?! — zaniepokoił się aga.— Daleko to-było? — Trudno mi rzec, bośmy gnali głównie lasami, a zdarzyło się zaraz po porannej modlitwie... Turek odetchnął z wyraźną ulgą. — Zatem spory szmat drogi. My zaś do twierdzy mamy już blisko! — -Gdzie stoicie załogą? — Zawieja wrócił do swego pierwszego pytania, gdyż chciał zorientować się, jak daleko dotarli. — W Katarasz. Godzinę jazdy stąd. Młody rycerz przypomniał sobie dobrze przestudiowaną mapę terenów, przez które miał jechać. Katarasz była to licha mieścina * wojownik ** zarządca, namiestnik ; - *** wysłannik CV) 28 C\D z mało obronnym grodkiem, leżąca więcej niż na pół drogi między Bielcami a Kiszyniowem. A więc był już dalej, niż przypuszczał. — Chciałbym po dzisiejszej przygodzie nieco wytchnąć, a i poczekać na swoich ludzi. Może jeszcze któremu udąlo się umknąć, wówczas takoż zjawi się w grodzie. •— Odpocznij, jak: długo chcesz, niech Allach użyczy ci spokoju w naszych murach. Daleką bowiem masz jeszcze przed sobą drogę! — Do Cecory już przecież blisko, choć odbiłem się przez tę ucieczkę od właściwego kierunku. — Do Cecory? — zdziwił się aga. — A po cóż tam chcesz jechać? — Jak to po co? Przecież, podług posi-Janych przez najjaśniejszego baszę wiadomości, tam właśnie podążył Hussein! Cecora wszak w naszych rękach? — Była, ale już nie jest. ,Po klęsce chocimskiej wielki wezyr Achmed, oby Allach darzył go zawsze swymi łaskami, przykazał baszy Kapłanowi cofać się spiesznie, a cecorską bazę spalić, by nie dostała się w ręce niewiernych. Toteż- Hussein będzie musiał jechać dalej, aż do Isakczy, bo tam ponoć przebywa przenajświetniejszy wezyr, a zdaje się i sam władca nad władcami, największy z wielkich! — Oby Allach i prorok darzyli go opieką i łaskami. Obaj skłonili głowy, przykładając końce palców do czoła, ust i piersi. Zawieja zaś rzucił zmartwionym tonem: — To dla mnie zła wiadomość! Jeszcześmy o tym rozkazie w Kamieńcu nie wiedzieli. — Paszę Husseina chyba nie czeka łaskawe powitanie... — Aga urwał, by nie powiedzieć zbyt wiele o żyjącym jeszcze dostojniku, choć było oczywiste, że ńie może on spodziewać się sułtańskiej łaski. — Właśnie... — stwierdził znacząco Zawieja i ostentacyjnie zmienił temat. Zamek w Katarasz okazał się nędznym miejscem obronnym. Miał wprawdzie mury i wieżę wzniesione z kamienia, mało jednak o nie dbano. Powstałe rumowiska i wyrwy, założone balami i obsypane ziemią, porosły trawą i krzewami. Kilka budynków wewnątrz murów .było w podobnym stanie; dziurawe dachy przepuszczały wodę, widać było zaniedbanie i brak troski o obronność gródka. Przybysze dostali wilgotną izbę, gdzie naniesiono słomy na posłanie. Mogli też skorzystać z łaźni, którą urządziła sobie załoga. Paszy i żywności było dość, widać dlatego, że nie zapuszczały się ¦ tu ostatnio polskie podjazdy, polujące na transporty z zaopatrzeniem. Zawieja postanowił nieco odpocząć i dać koniom wytchnienie, toteż cały następny dzień przesiedzieli wśród spahów, pod pretekstem oczekiwania na swoich Tatarów. Niestety żaden w Katarasz się nie zjawił... cv' 29 cv> Nazajutrz ruszyli w dalszą podróż kierując się na Czadyr Lun-ga, by po kilku dniach jazdy bez większych przygód dotrzeć do jeziora Jałpug. Przeprawę na Dunaju pod Isakczy mieli o dzień drogi. W Isakczy znajdował się główny obóz sił tureckich, najważniejsza baza wypadowa wypraw ku dar al harb *, w mrocznej, dalekiej północy. Życzeniem padyszacha było oświecić ją prawdziwą wiarą i łaską monarszą, ale i postawić swą stopę na karkach ludu, który dawał tylu'zdolnych i pracowitych niewolników i tyle pięknych dziewcząt dla rozkoszy wiernych. Ruch na trakcie wiodącym wzdłuż Czarnego Morza był^tak duży, że nikt nie zwracał uwagi na dwóch jeźdźców, tym bardziej że wygląd ich niczym się nie różnił od setek innych gońców, posłańców, urzędników, różnych funkcjonariuszy dworu i dostojników krą-. żących pomiędzy obozem, gdzie w tym czasie przebywał władca królów, a jego stolicą. Podążali w lektykach, na wielbłądach i konno; jechały na osiołkach młode niewiasty, by. pocieszać żołnierzy, wędrowali handlarze i różni dostawcy, bo tak wielkie skupienie ludzkie stanowiło dla nich okazję do dobrych zarobków.- Zawieja z Debejem zatrzymali się w rybackiej chacie nad jeziorem, gdyż trzeba było dać koniom nieco odpoczynku, a uprzedzono ich, że w samym Isakczy nawet ziarna fasoli nie było gdzie wcisnąć. Przez Dunaj przeprawili się dopiero po kilku godzinach, bo nad brzegiem stał cały tłum czekający cierpliwie swojej kolei, ale nikt .ich nie nagabywał, skąd są ani dokąd dążą. - Woleli jednak nie kusić licha i zaraz ruszyli dalej, bo po tej stronie rzeki rozpoczynało się już państwo otomańskie ze swoją administracją, dociekliwą i nieufną wobec' podróżnych. Śniegu tu nie było, gościniec wygodny, toteż szybko zdążali ku stolicy. Znali ten szlak, obaj więc wiedzieli, że do Stambułu pozostało im jeszcze ponad sto mil drogi, powinni zatem stanąć pod jego murami najdalej za dwie niedziele. Po ośmiu dniach minęli Aidos, a po dalszych czterech Saray. Do Stambułu pozostawało im niecałe dwadzieścia mil. Teraz zjechali z głównego traktu na drogę boczną, biegnącą wprawdzie wśród okolicy górzystej, o znacznych wyniosłoścaach terenu i poprzecinanej dolinami, a przez to bardziej uciążliwą, ale bezpieczniejszą. Wreszcie zatrzymali się na ostatni już postój przed celem podróży. Była to dość nędzna wioska o budynkach stawianych wprawdzie z kamienia, ale bez kominów, jedynie z dymnymi otworami w lichych dachach, z małymi okienkami zaciągniętymi woskowanym płótnem. Oberża, a właściwie dom zajezdny stał na skraju wsi. Był * teren wojny eo 30 cvi obszerniejszy od innych, z wymownie osadzonym na drągu garnkiem przy wejściu. W częściowo rozwalonym ogrodzeniu sterczały dwa samotne. słupy. Pozostałe w nich haki wskazywały, że kiedyś, za swoich dobrych czasów, wisiały na nich skrzydła wjazdowej bramy. Teraz nawet sam przejazd porośnięty był zielskiem. Nieco głębiej widać było dach szopy. Wprowadzili kcnie na dziedziniec. Szopa okazała się stajnią. Przy niej znajdowało się pomieszczenie, ku zdziwieniu Za"wiei pełne doskonałego siana jeszcze pachnącego kwiatami łąk, z których je zebrano. Przez podwórze biegła ku nim niska, otyła postać. Krótkie nóżki w kiedyś białych, bawełnianych pończochach i drewnianych trapach, dźwigały potężny brzuch, a okrągła twarz pełna była uśmiechów pod nieprawdopodobnie brudnym turbanem. — Witajcie, drodzy! Witajcie! Oby Allach użyczył wam największych rozkoszy! Nie wątpię zresztą,_że darzy was swymi łaskami, skoro przyprowadził do mojej gospody, gdzie czekają was upojenia, w jakie wprowadza mój pilaw, moje sorbety i napoje, moje pachnące ożywczymi ziołami łoża, moje... — Niech Allach ma cię w swojej opiece, dostojny mężu — przerwał mu Zawieja, obrzucając grubasa rozbawionym spojrzeniem. — Cieszę się zatem, że trafiłem do ciebie. Chętnie wypiję filiżankę czekolady z kawałkiem smacznego ciasta... — Ależ wszystko na wasze usługi, dostojni podróżnicy! Dostąpicie rozkoszy raju wstępując w moje progi! Widzę, że wasze wspaniałe bachmaty już gryzą siano, przeto chodźcie i wy spocząć w cieniu mojej gospody uświęconej pobytem wielkiego, naszego naiba Mahometa, kiedy dokonywał swojej hidżry * do Medyny! Schronił się pod tym dachem i znalazł tu spokój i odpoczynek. — Sam mówisz, że uciekał do Medyny — zauważył z powagą Zawieja. — Jakże znalazł się tu, na ziemi europejskiej? Czyżby mu było po drodze? Jednak grubas nie speszył' się, a nawet zawołał z oburzeniem: — Czyż nie wiesz^ że miał on przez Allacha daną moc przebywania w jednym czasie w kilku miejscach? Czyś może tylko zapomniał? Gospodarz z pobłażliwym wyrazem twarzy czekał, aż jego oponent załamie się pod wagą tego argumentu. Zawieja nie chcąc wywoływać nowej fali oburzenia udał wahanie, po czym wyraził tylko kolejną wątpliwość: — Ależ to było niemal dziesięć wieków temu, czcigodny patronie... Czyż tak długo stoi twój przepiękny dom? * ucieczki oo 31 cv> Na twarzy oberżysty ukazał się wyraz zadowolenia. > — Oczywiście tak! I właśnie dlatego, że przebywał w nim naib, stoi przez wieki! Zaciszny jest, chłodny w dni upalne, chroniący przed wiatrami i zimnem w niepogodę! Chodźcież, wędrowcy, i zażyjcie odpoczynku, jaki wam zapewni! Wasze żołądki zaznają błogiego uczucia sytości, podniebienia niebiańskiej rozkoszy smaku moich potraw, a gardła świeżości i aromatu napojów, jakie na was czekają! Zawieja zamienił z Debejem porozumiewawcze spojrzenia ruszając za grubasem, który szybko przebierając krótkimi nóżkami podążył ku oberży. Wejście do niej czermało wąskim i niskim otworem, jako że nie miało drzwi, a przysłaniała je odsunięta teraz, wypłowiała i przeświecająca licznymi dziurami kotara. Izba, do której weszli, była nieduża, mroczna, z jednym tylko stołem i paru taboretami o wyplatanych z morskiej trawy siedzeniach. W jej rogu znajdowało się palenisko zbudowane z kamienia, a na nim żelazny trójnóg, na którym stał garnek; pod nim zaś żarzyły się węgle. Ostra woń przypraw korzennych, dymu i różnych innych trudnych do zidentyfikowania zapachów, tak typowych dia wszystkich wschodnich pomieszczeń, wypełniała wnętrze. Mrok rozpraszało światło padające przez otwór wejściowy i małe okienko. Ściany były odrapane, opadły płatami tynk ukazywał kamienie. W rogach zwisały festony pajęczyny, a gliniana podłoga nie widziała miotły chyba od miesięcy. Dwa chude psy na widok wchodzących nie rzuciły się na nich ze szczekaniem, tylko podwinąwszy ogony opuściły izbę. — Proszę, proszę, dostojni goście, siadajcie! Zaraz przygotuję wam posiłek! Da wam siły do dalszej podróży i każe z wdzięcznością i tęsknotą wspominać imię Mimara Czelebi, waszego pokornego sługi! Czy zaspokoi wasz apetyt rosół z pięknej,'tłustej kury i jej białe mięso, które przyprawię tak, że nawet we śnie będziecie mlaskać językami na jej wspomnienie? Gospodarz mówił bez przerwy krzątając się po izbie. Przetarł blat stołu połą swego zatłuszczonego kaftana, po czym odstawił stojący na trójnogu garnek, chwycił inny, napełnił go wodą zaczerpnąwszy ją z glinianego dzbana stojącego nie opodal na ławie. Zawieja mimo tych obiecujących zapewnień pamiętał parę chudych kur z mocno wyskubanym upierzeniem, kręcących się po podwórzu, obserwował więc gospodarza z pewną nieufnością. Teraz rzuciwszy okiem na garnek dostrzegł na dwa palce grubą warstwę starego, czarnego od sadzy tłuszczu pokrywającego jego wnętrze. — Może by najpierw wyszorować to naczynie? —¦ rzucił od niechcenia. oo 32 oo — Wyszorować?! —Na twarzy grubasa ukazał się wyraz zaskoczenia. — Aby usunąć ten stary tłuszcz. — Usunąć ten tłuszcz? Czy mnie uszy nie mylą?! — Okrągłe oblicze wyrażało teraz najwyższe zdumienie. — Ależ. w ten spośoo co będzie wart rosół, nawet z najtłuściejszej kury i z najlepszymi przyprawami?! Przecież to ów tłuszcz nada mu ten smak, którego nie zapomnicie nigdy! — Na pewno masz rację, czcigodny gospodarzu, ale waham się, czy mogę spożywać gorące potrawy... Bo widzisz, mój towarzysz złożył ślubowanie na intencję pomyślnej drogi. Przysięgał, że będzie się żywił tylko serem i chlebem aż do bram Istambułu. Czyż godzi mi się zatem utrudniać mu spełnienie ślubu i stwarzać pokusę? Nie, doprawdy nie! I dlatego nie miej mi za złe, że wyrzeknę się w imię solidarności niewątpliwej rozkoszy spożycia kury, z tym że za pobyt pod twoim dachem zapłacę tak, jak gdybyśmy ją zjedli... — A może napijecie się piwa? — Zapewnienie o zapłacie widać pogodziło Czelebiego z odmową. — Bo chwilowo wina nie mam... — uśmiechnął się porozumiewawczo. — To są napoje wzbronione przez naiba, Mimarze — upomniał Zawieja z nutą surowości w głosie. — Czy chciałbyś, abyśmy popełnili haram *, narażając się na gniew Allacha? — Allach akbar! Nie sądź tak, effendi! Nie wszyscy jednak podróżni odmawiają trunków, więc trzymam chociaż piwo! — Skoro przyjmujesz i niewiernych, twoja sprawa. Rozumiem, że musisz zarabiać. — Zawieja okazał wyrozumiałość. — Wiernych nie należy kusić. — Tak, effendi, masz rację!—Gospodarz zaczął bić pokłony przestraszony naganą.—Wybacz twemu słudze! Zawieja wybaczył, a nawet prowadził z grubasem przyjacielską pogawędkę do czasu, aż Debej, który udał się do koni, wrócił z wiadomością, że mogą jechać dalej. Kiedy już siedzieli w siodłach, gospodarz schował za pas srebrnego piastra, uniósł głowę ku górze i mówił rozradowany szczodrością podróżnych: — Nie zapominaj, panie, o swym wiernym przyjacielu, Mimarze Czelebi! A w Stambule, jeśli będziesz potrzebował pomocy, odszukaj w seraju mego brata Selima, jest tam sebanem, zarządcą nad psami władcy nad władcami! Jego siedzibę znajdziesz tuż przy meczecie Sukullu Mohamad Paszy! Pytaj o niego w szynku Osmana! Powiedz, że przysyła cię Mimar, a będzie ci pomocny! Nie poświęcając większej uwagi tej propozycji, Zawieja obróci! * czyn karany przez wiarę 3 — Ostatni zwycięzca ^ 33 ^ się ku Debejowi i skinąwszy dłonią gospodarzowi wyjechał na drogę. Następnego zaś dnia minąwszy bramę Charyzjusza dostali się w obręb dawnych murów obronnych Konstantynopola, obecnie . Stambułu, stolicy tureckiego imperium. Sejm elekcyjny Tego wieczoru brat Eligiusz jak zwykle wypił swój kufelek grzanego piwa, które doskonale robiło mu na sen, i ułożył się na spoczynek. Zgasił już świecę i w komnacie paliła się jedynie mała, oliwna lampka przed stojącym na klęczniku krucyfiksem. Z wolna zapadał w senne zamroczenie czując błogie ciepło pościeli, kiedy raptem gdzieś w głębi ciała poczuł raptowny, ostry ból. Ponieważ zaraz minął, chwilę zastanawiał się, co mogło być tego przyczyną, po czym znów zaczął zasypiać. Wkrótce jednak szarpnął mu wnętrzności nowy, gwałtowny nawrót bólu. Tym razem trwał dłużej i mnich siadłszy na łożu aż złapał się oburącz za brzuch. Potem, kiedy poczuł się lepiej, nie układał się do snu, lecz zapaliwszy od lampki świecę z niepokojem oczekiwał na kolejny atak. . •' Istotnie wkrótce nadszedł jeszcze gwałtowniejszy i bardziej okrutny. Brat Eligiusz już nie myślał o śnie. Wystąpiły nań poty i zaczęły nachpdzić dreszcze. Szczękając zębami wstŁi z pościeli i zataczając się ze słabości ruszył ku drzwiom, wołając pacholika. Zrozumiał, że został otruty. Spocony, teraz już przede wszystkim z przerażenia, oczekując lada chwila, ostatniego paroksyzmu, który zakończy te cierpienia, ale i żywot również, przykazał znaleźć i przyprowadzić lekarza, chociażby i królewskiego, bo ten znajdował się na Zamku. Potem jęcząc nieustannie, pełen grozy przed nadchodzącym kresem, odmawiał modlitwy za konających do czasu przybycia nadwornego medyka. Ten badał go, naciskał brzuch, unosił powieki, przykładał dłoń do czoła i piersi, potem kręcąc z zafrasowaniem głową nakazał leżeć spokojnie, wypić gorące mleko i napar z ziół, które mu zaraz przyśle. ' I brat Eligiusz przeżył noc pełną przerażenia przed czekającą go lada chwila wędrówką na tamten świat, jako że mimo wypitych ziół poprawa nie następowała. Wreszcie zaświtał ranek i wówczas to przyniósł mu pacholik Ust wręczony przez jakiegoś nieznanego posłańca. Kiedy brat Eligiusz cv> 34 oo drżącymi rękami otworzył pismo i przeczytał jego treść, opadł na poduszki, nieruchomym spojrzeniem wpatrując się w-sufit. List brzmiał następująco: „I tym razem, Eligiuszu, to nie ostatni mój cios. Ten wkrótce nastąpi. Obecne zaś twoje boleści niebawem miną, abyś mógł dalej oczekiwać nadejścia śmierci, która zamknie ci powieki..." Istotnie pod wieczór zakonnik poczuł się lepiej. A wreszcie na tyle dobrze, by zająć się energicznie poszukiwaniem sprawcy, który podał truciznę. Nie ulegało wątpliwości, że była ona dosypana lub dolana do piwa, które wypił przed snem. Tego był pewny, gdyż właśnie owego dnie nie spożywał wieczerzy, a obiad jadł u braci kamedułów. Natomiast zwyczaj picia wieczornego kufelka był służbie znany, więc wszystko wskazywało na to, że w ten sposób podano mu truciznę. Jak się dowiedział, piwo przyrządzał mu w-zastępstwie służebnej kredencarz Werner, ale to nie wydało się bratu Eligiuszowi podejrzane. Zaszedł bowiem wypadek, że niosący tacę pacholik został zatrzymany przez dworkę królowej, pannę Gaśnicką, by pomógł otworzyć drzwi do jej komnaty, które się mocno zacięły. Pannę Gaśnicką trudno było podejrzewać, a pacholika z całą ostrożnością sam sobie wybrał i nieraz przekonał się o jego wierności. Wszystko wskazywało więc na to, że ktoś nieznany skorzystał z chwili, gdy taca stała na okiennym parapecie, podczas udzielania owej pomocy. I tak oto brat Eligiusz nie zdołał rozwiązać zagadki, kto mu się przysłużył. 2. czyjego jednak rozkazania, o tym wiedział bardzo dobrze. Sejm konwokacyjny się skończył, ale nie ustały- intrygi, knowania, agitacje^i wrogie spiskowania stronnictw. Termin elekcji był coraz bliższy, tym bardziej więc wzmagały się zabiegi kandydatów i ich popleczników dla zdobycia sobie sympatyków przed wyborem, na który czekał cały kraj. Toteż wrzało na "sejmikach, skakano sobie do oczu, pomstowano i oczerniano rozdzierano szaty nad zgubą ukochanej ojczyzny, gdyby inny kandydat wziął górę, szydzono, oburzano się, przeklinano, obrzucano obelgami, a nawet chwytano za szable. Odgłosy tych słownych batalii docierały do stolicy, wzmagając i tak już dostatecznie gorącą temperaturę przedwyborczą. Żegoń musiał śledzić te nastrpje, obserwować bieg wypadków na dworze, a w miarę możności orientować się w poczynaniach jego popleczników. Raporty o wszystkich wydarzeniach trzeba było regularnie wysyłać do miejsca pobytu hetmana. Nie brakło więc młodemu sekretarzowi roboty, tym bardziej że istniały sprawy, o których też nie wolno było zapominać. oo 35 oo Należało do nich przede wszystkim zaniedbane dotąd uchwycenie śladu Hagana. Już od miesiąca owych sześciu dragonów wielce ochotnie pełniło nową służbę. Porucznik Suchowolski zaczął sarkać, że nie biorą udziału w normalnych zajęciach, a próżniaczy tryb życia pozbawi ich dyscypliny. Źegoń jednak nie ustępował i decyzji nie zmienił. Powodowała nim nie tylko zawziętość nieobca jego naturze, ale i przeświadczenie, że tylko uporem może osiągnąć pomyślne wykonanie powziętego zamiaru. I wreszcie praktyka wykazała, że racja była po jego stronie. Bowiem pod koniec marca, kiedy i on już zastanawiał się, czy dobrze robi narażając tak długo hetmańską szkatułę na zbędne jak dotąd wydatki, otrzymał upragnioną wiadomość. Tego wieczoru po odejściu skrybów i pana Jawleńskiego Żegoń siedział samotnie w kancelarii i pisał list do Juty. Na pukanie do drzwi, zajęty koncypowaniem pisma, odpowiedział machinalnie, a dopiero kiedy usłyszał, z czym przychodzi posłaniec, zerwał się na nogi. — Kogut mnie wzywa? Gdzie jest?! — Siedzimy „Pod złotym baranem",, przy Bednarskiej. — Biegnij z powrotem i zostań do pomocy. Zachowujcie obojętność, jakby nic was nie obchodziło! Odłożył pisanie i w chwilę był już na podwórcu zamkowym. Postanowił jednak skierować do dalszej obserwacji Stegmana, a nie pokazywać się tam samemu. Możliwe bowiem spotkanie z Haga-nem spłoszyłoby przebiegłego Ormianina., Musiał jednak spieszyć na Kozią, bo masztalerza w stajniach nie bvło. W czasie zimowego pobytu w Żółkwi ciężko zaniemogła pani marsz-ałkowa. Lekarz nadworny i dwaj inni sprowadzeni ze Lwowa nie umieli rozeznać się w przyczynach jej słabości. Spierali się o to ze sobą, co pomocnym w leczeniu nie było, każdy bowiem inne zalecał medykamenta i driakwie. Małżonek, który stracił wiele ze swej tuszy z powodu strapienia i zgryzoty, nieomal nie odstępował od łoża małżonki, sam podawał jej lekarstwa i niby czuła opiekunka czynił osobiście liczne posługi, jakich wymagała chora. Teraz ci, którzy o tym wiedzieli, tym gwałtowniej oburzali się na oszczerstwa rozgłaszane po kraju, jakoby to właśnie pan hetman „zadał żonie jakoweś zioła", by uwolnić się od małżeńskich ślubów dla nowego związku z niedawno owdowiałą królową. Bo takie i podobnie niecne plotki krążyć zaczęły coraz częściej. Jednak przyznać trzeba, że mniejszy znajdowały oddźwięk, niż za- oo 36 «x> pewne sądzili ich autorzy. Bowiem wiktoria chocimska przysporzyła nowej sławy jej twórcy i jeszcze przez długi czas o tym raczej mówiono, widząc w wielkim hetmanie niezwyciężonego wodza i zbawcę kraju. Jego autorytet i sława wzrosły tak znacznie, że wszelkie kalumnie okazały się daremne i posłuch mało gdzie uzyskały. Na szczęście niektóre z podawanych lekarstw okazały się skuteczne i pomogły bardziej niż zaszkodziły inne, a może i organizm był dostatecznie odporny, dość że pani marszałkowa. wyszła z choroby obronną ręką. Nadal gorliwie pielęgnowana, wkrótce przyszła do siebie i to do tego stopnia, że towarzyszyła mężowi w jego podróżach do Lwowa i Lublina. Na pierwsze zaś wiosenne dni, bo z początkiem kwietnia, zjechali do Pielaszkowic, gdzie przebywali do końca miesiąca. Tu też ciągnęły liczne poczty i karety z całego kraju, tu, a nie w pozostającym jakby w sennym odrętwieniu warszawskim Zamku, zaczęło skupiać się życte polityczne. Przybywali na rozmowy i narady senatorowie, dygnitarze świeccy i duchowni, a także i zagraniczni posłowie. Toteż nie wiadomo czy z tej przyczyny, czy dlatego, że "hetman uznał za wskazane dać się wyszumieć obradującym w Warszawie posłom elekcyjnym, dość że ruszył z Pielaszkowic dopiero 23 kwietnia. Bez zbytniego pośpiechu ciągnął na Kazimierz, gdzie przeprawił się na drugą stronę Wisły. Potem jechał na Mniszew, wysyłając z drogi listy do swych przyjaciół, iak ; -—vazy do podległych oddziałów. Do Warszawy przybył dopiero 2 maja. Natomiast znacznie wcześniej, bo jesLCio przed wyznaczoną na 20 kwietnia elekcją, zaczęli nadjeżdżać do stolicy nie tylko pierwsi posłowie, ale i brać szlachecka. Takiego zjazdu, takich tłumów, takiego ludzkiego mrowia, jakim zaroiła się stolica, dawno albo i zgoła nigdy nie widziano. Tysiące konnych, mnóstwo kolas, bryczek, karet wypełniły ulice, gdyż poruszać się piechotą nie uchodziło. Magnaci zaś dla okazania wielkości rodu jeździli w kilka sześciokonnych ekwipaży, w otoczeniu licznych orszaków dworzan i zbrojnej asysty liczącej po kilkadziesiąt szabli. Co i rai powstawały zatory, a stąd kłótnie i za-• targi tak zawzięte, że brano się za łby. Pieszych również nie brakowało, silono się o jak najliczniejsze poczty służby, zastępy pachołków, a nawet i oddziałów żołnierskich. Ci więc takoż cisnęli się w ulicach, jeszcze bardziej utrudniając ruch pojazdom. Dla kupców, rzemieślników, właścicieli domów i gospod, a także rybaków, którzy wszystkie łodzie wykorzystywali do przepraw przez Wisłę, nastał czas napełniania trzosów. Otrzymać izbę w mieście, a chociażby kąt było niepodobieństwem, zwłaszcza że przezorny oo 37 cv> pan Pac wynajął zawczasu wiele domów i umieścił w nich swoich ludzi, na wypadek gdyby przyszło sięgnąć po broń. Cała brać szlachecka z Litwy zakwaterowana była głównie na wschodnim brzegu, przysparzając zysku przewoźnikom, bo wybudowany na czas elekcji prowizoryczny most nie zdołał sprostać zadaniu. Koroniarze natomiast zajęli pole elekcyjne, które od czasów Stefana Batorego znajdowało się na zachód od miasta, na terenach wsi Wola. Był to obszar spory, bo miał około dwóch mil * średnicy. W jego środku wytyczono kwadrat o bokach długości tysiąca dwustu stóp, który otoczono fosą, wałem i palisadą. Tam miało obradować koło rycerskie. Dla senatu postawiono w środku tego obwarowania wielką szopę krytą gontem, pozostawiając w jej czterech bokach obszerne prześwity dla,umożliwienia posłom wglądu, co dzieje się na obradach. Cała rzesza szlachecka, przybyła z najodleglejszych nieraz zakątków kraju, rozmieściła się na tym polu, wokół miejsca sejmowych obrad. Powstało ogromne miasto namiotów z ulicami, placami, a nawet targowiskami. Kupcy postawili tu swoje kramy, krążyli wg^ drowni sprzedawcy, na placach popisywali się kuglarze, linoskoczkowie, różni śmieszyciele i błazny. Prześcigano się, by własny namiot był wspanialszy niż u sąsiada, ozdobniejszy, bogatszy, bardziej strojny. Komory szlacheckie po dworach wypełniały różne trofea wojenne, a ostatnia kampania-chocimska zasoby te jeszcze wzbogaciła, gdyż zdobyto na Turkach niezmierzone ilości' właśnie namiotów, jak i zasłon, kobierców i moc wszelakiej bogatej materii. Teraz \e dworskie komory zostały opróżnione, bo punktem honoru było okazać się jak najdostatniej, jak najokazalej, jak naj-strojniej. Toteż wdziewano na siebie wszystko, co kto miał najdroższego, najpiękniejszego, każdy chciał się pokazać, zakasować innych. Niewiasty szumiały atłasami, brokatami, jedwabiami, obwieszając się klejnotami nieraz wyciągniętymi z samego dna skrzyni, gdzie-leżały spokojnie nie ruszone od lat. Męskie żupany, delie, kierezje takoż mieniły się barwami kosztownych adamaszków, atłasów, aksamitów, a za niejeden guz u kołnierza czy kamień u szkofii można było kupić wieś. Uboższy szlachetka,. sprzedawszy głos swemu protektorowi, przede wszystkim wydawał zdobyty .pieniądz na dostatni strój, piękniejszą broń lub kupował parę błyskotek, aby tylko nie pozostać za innymi w tyle. Toteż ten gąszcz namiotów zdumiewał niesłychanym bogactwem kolorów, kosztowności, ozdób, nieomal orientalnym zbytkiem broni * chodzi o milę staropolską liczącą ok. 7 km cv> 38 cv> i sprzętu; liczne półksiężyce i tureckie wyszywane złotem wersety sprawiały wrażenie, że to nie europejska stolica, lecz jakieś azjatyckie miasto przeniosło się tu z odległego wschodu. Warszawa niby dzban pieniącego się wina przelewała się przez brzegi nadmiarem ludzkiego mrowia. Wrzała życiem, ruchem, ale i coraz częstszymi burdami pańskiej czeladzi i służby, która nie tylko brała się między sobą za łby, lecz rabowała i grabiła domostwa i zagrody. Sejm rozpoczął się w wyznaczonym terminie. Był to piątek 20 kwietnia 1674 roku. Mszę świętą odprawił biskup poznański Wierzbowski, po czym, złożywszy należyte kondolencje królowej wdowie, wszyscy ruszyli na Wolę, by rozpocząć obrady... W tych pierwszych uroczystościach, jak zresztą i w dalszych debatach, nie mógł brać udziału interrex, prymas Czartoryski, z powodu postępu choroby, toteż składającym mu wizyty posłom i senatorom udzielał audiencji w łożu. Posłowie zasiedli w kole, za ogrodzeniem z wału i palisady, przy których objęła służbę straż marszałkowska pod dowództwem porucznika Suchowolskiego, a na zewnątrz, w wyznaczonych każdemu województwu miejscach, stanął ogromny, kilkudziesięciotysięcz-ny tłum konnych, w strojach najparadniejszych, zbrojach i przy 'orężu. Błyszczał ogniami drogich kamieni sypiących skfy z czapraków, uprzęży, broni i ubiorów szlacheckich, mienił się różnorodnością kolorów, całym chaosem barw. Dochodził stamtąd gwar i tumult, rozlegały się okrzyki i kwik koni, kiedy przychodziło do utarczek, jeśli wyznaczonego miejsca panowie bracia nie raczyli przestrzegać. Poza tym kręgiem, już wśród namiotów, tłoczyły się dalsze rzesze ludzkie, a jeszcze dalej połyskiwała broń regimentów i chorągwi poszczególnych magnatów-, kręciła się służba, czeladź, zbierały oddziały dworskiej szlachty. Rozłożyły się chorągwie i rodzimego, i cudzoziemskiego .autoramentu, zaciężne roty Niemców, Wołochów, Kozaków, a nawet i Tatarów, pozostające na żołdzie poszczególnych wielmożów. Mrowiło się to wszystko między namiotami, kuchniami, łaźniami, pomiędzy wozami z żywnością, paszą i sprzętem, jakie ze sobą każdy zabierał, bo wiedziano, iż wszystko będzie drogie i trudne do zdobycia; bywało nawet, że i drzewo na opał do kuchni przywożono ze sobą. Nadspodziewanie szybko i jednomyślnie koło wybrało swoim marszałkiem podskarbiego litewskiego Benedykta Sapiehę, szanowanego za stateczność i rozsądek. Choć nie był on wrogo usposobiony do osoby hetmana koron- cv> 39 c\3 nego, to jednak sam wybór Litwina był kolejnym sukcesem Paców. A zjechalj oni całym swoim licznym rodem oraz jeszcze liczniejszą plejadą krewnych, powinowatych i popleczników. Zaraz też, *bo już po dwóch dniach świątecznych, 24 kwietnia, posłowie litewscy postawili na porządku dziennym sprawę wykluczenia Piasta, powołując się na uchwały konwokacji. Wniosek ten wywołał liczne sprzeciwy i repliki. Podnoszono, że wszelkie wykluczenia nie wchodzą w kompetencję obrad konwokacyjnych, a jedynie elekcji, zatem tego rodzaju zalecenia są nieważne. Wskazywano, że nie istnieje prawo usuwające krajowych kandydatów od tronu, pro exemplum wybór ostatniego króla, a niedopuszczenie do obioru Polaka byłoby zniewagą dla całego narodu. Można wprawdzie usunąć jakąś kandydaturę, ale tylko za wskazaniem nazwiska, wraz z uzasadnieniem sprzeciwu. Litwini wbrew rzeczowości tych argumentów nadal upierali się przy swoim nikogo po nazwisku nie wskazując, bo zdawali sobie sprawę z grożącego im niebezpieczeństwa, gdyby ośmielili się wymienić człowieka, którego mieli na myśli. Niemniej przez najbliższy tydzień powtarzali swój dezyderat przeszkadzając przystąpieniu do exorbitancji lub Ł±awianiu kolejnych wniosków. Pewne ostudzenie ich zawziętości nastąpiło jednak 28 kwietnia, kiedy to udzielano audiencji posłom koronnego wojska. Zaczęli oni przemówienia od skargi, że usunięto ich od elekcji, jakby nie byli szlachtą, upraszali też i żądali, by postanowienie o Piaście, powzięte na sejmie konwokacyjnym, zostało uchylone. Jeśliby zaś do tego nie przyszło, wszystkie swoje kreski deklarują do dyspozycji hetmana, wodza i ojca dobrodzieja, a sami wypowiedzą służbę. Wprzódy jednak niech Rzeczpospolita zapłaci ich należności, potem zaś przystąpi do werbunku nowych chorągwi. Wystąpienie wojiia odniosło skutek, bo Litwini odstąpili od zgłaszanego żądania. Zapowiedzieli <.,jednak, że będą w takim wyborze przeszkadzać i podobne wnioski negować. Spotkało się to oświadczenie z powszechnym potępieniem, do którego przyłączyły się nawet głosy niektórych województw litewskich, widząc w tym zakusy na zerwanie Unii. Po naradach w swoim gronie panowie litewscy na posiedzeniu w dniu 30 kwietnia odwołali ową zapowiedź i dopuścili do wyboru delegatów do exorbitancji. W ,ciszy pałacowych komnat zaczęły się teraz narady wielmożów, a po oberżach lub pod płótnami namiotów rozprawiała brać szlachecka. Wyłoniły się już dość wyraźnie dwa główne stronnictwa dwóch potężnych monarchów: cesarza austriackiego Leopolda i Ludwika XIV, króla Francji. Kandydatem pierwszego był książę Karol Lota-ryńczyk, drugiego — czternastoletni Filip Wittelsbach, syn neubur- cv> 40 cv> skiego księcia, którego nie chciał jednak akceptować Sobieski obstając przy księciu de Conde. Już po krótkim czasie widać było, że ¦wszyscy inni kandydaci, jak brat Krystiana V, króla duńskiego, Jerzy czy Emil Hohenzollern, syn elektora brandenburskiego, żadnych niB mają szans, nie mówiąc już o jeszcze mniej popularnych, jak książę Tomasz sabaudzki, książę Modeny Rinaldo d'Este, czy wreszcie syn moskiewskiego cara. Wybór księcia Karola oznaczał dla Leopolda utrzymanie austriackich wpływów w Polsce i podporządkowanie jej swej polityce. Dla króla Ludwika zaś osadzenie na polskim tronie Neuburczyka wciągało w przymierze jeden z najpotężniejszych rodów niemieckich, połączony pokrewieństwem ze szwedzkimi Wazami i dzierżący we władaniu Palatynat. Wymierzało i,o cios wpływom Leopolda w Niemczech, Polsce i Szwecji. Obaj ci kandydaci walczyli na razie na obietnice. I tak Karol lotaryński przyrzekł zapłacić wojsku żołd za dziewięć miesięcy, zaciągnąć swoim kosztem pięć tysięcy żołnierza, przez rok prowadzić własnymi siłami wyprawę przeciw Turkom, wziąć pięćset młodych szlachciców do swojej przybocznej gwardii, otworzyć szkołę wojskową w Lotaryngii dla szkolenia polskich oficerów, zbudować dwie twierdze, jedną od strony Moskwy, drugą Turcji, a wreszcie z chwilą odebrania swego księstwa od francuskiego króla, wszystkie stamtąd dochody obrócić na potrzeby Rzeczypospolitej. Natomiast Neuburczyk był w przyrzeczeniach jeszcze bardziej szczodry. Poza utworzeniem wspaniałej gwardii przybocznej, wojskowej szkoły w Niemczech, wybudowaniem- takoż dwóch twierdz, zobowiązywał się wypłacić zaległy żołd za cały rok, wystawić swoim kosztem dwadzieścia sześć tysięcy żołnierza i to przez cały czas wojny tureckiej. W istocie stać na to było starego księcia neuburskiego. Natomiast zapewnienia Lotaryńczyka były mniej wiarygodne. Całe jego bogactwo stanowiły brylanty, ale te znajdowały się w posiadaniu stryja, który rządził księstwem. Zapewniał jednak książę Karol przez swoich posłów, hrabiego Taffe i pana Belchampsa, że z chwilą wyboru obietnice jego spełni dwór wiedeński, czemu na ogół dawali posłowie wiarę. Wśród takich sporów i przetargów, z wolna, choć jeszcze nie dostrzegana, napływała fala nowej skłonności, może chwilowo podświadomej, a mianowicie koncepcja kandydata własnego, stojącego poza kanonadą wzajemnych agitacji czy urągań, nie protegowanego przez obce dwory. Kto zaś mógł nim być, uświadomiono sobie wyraźniej po przybyciu pana marszałka i hetmana wielkiego do Warszawy. Koło rycerskie przerwało tego dnia obrady — a było to 2 maja — i tak cv> 41 co „austriacy", jak i „francuzi" pobiegli go oglądać. Ci pierwsi, by patrzeć na wspaniałe widowisko, drudzy, by witać swego wodza. A "było na co patrzeć, bo chociaż orszak nie był zbyt liczny, to jednak swoją wspaniałością zaćmił wszystkie stroje i bogactwa tłumu. Kareta hetmańska posuwała się wśród rozkrzyczanej rzeszy ludzkiej, która teraz mogła dać bezpośredni wyraz wdzięczności za pogromienie Turków i zdjęcie z wylęknionych serc zmory strachu. Hetman nie prowadził ze sobą żadnego wojska, czego obawiało się stronnictwo austriackie. Poza pocztem przyjaciół, dowódców i znaczniejszej szlachty, odzianej wspaniale, siejącej w majowym słońcu tysiące różnokolorowych błysków — tak liczne drogocenne kamienie zdobiły ich suknie i broń — towarzyszyła wodzowi tylko jedna chorągiew odzianych w jednolitą barwę dragonów, chłopów jeden w drugiego i siedzących na mocnych, dobrze utrzymanych wierzchowcach. Niebywałym jednak widowiskiem był przyboczny hetmański pułk utworzony nie z przebierańców, lecz z autentycznych, tureckich janczarów, słynących z odwagi i zawziętości w boju, których sława już od dawna głośną była w kraju. Przyjęli oni służbę u równia. słynnego wodza, z jeńców stając się jego osobistą strażą. Szli teraz na czele jego orszaku, młodzi, dorodni, kwiat tureckiego żołnierza, wybrani z wybranych, od dzieciństwa przyuczeni do wojennego rzemiosła. Poprzedzała ich głośna, mimo wiwatów i okrzyków tłumu już z daleka słyszalna orkiestra, w której grzmiały bębny, cymbały, psałteriony i różnej wielkości trombony. Pan marszałek z małżonką zatrzymał się w pałacu Kazimierzów-, skim, a tłum długo się nie rozchodził komentując i .podziwiając wspaniałość oglądanego obrazu. Obrad w kole już tego dnia nie prowadzono, toteż panowie delegaci obsiedli stoły w swoich ulubionych oberżach. Kiedy pan Łysobok po zmianie szat wyszedł w towarzystwie braci Lisieckich na miasto, by poszukać znajomych i nieco gardło przepłukać, nie miał trudności w znalezieniu kompanii. Zaraz w pierwszej gospodzie ujrzał sporo znajomych twarzy, więc skorzystał z zaproszenia i przysiadł do towarzystwa siedzącego przy miodzie. Było tu kilku ziomków z ruskiego województwa, ale byli i inni, o którychT wiedział, że będą dawać kreski na Austriaka. To jednak panu Gedeonowi nie przeszkadzało, gdyż posłuchać adwersarzy i po-spierać się z nimi było tym ciekawiej. Istotnie jeden " nich, pan Ostrzyca spod Siedlec, zaraz go zagadnął: — Czołem, panie bracie! Widziałem waści w -hetmańskim orszaku! — To prawda, tylko com zlazł z kulbaki. A że służby nie mam, tom przyszedł nieco z waszmościami pogawędzić. oo 42 cv> — Radzi temu jesteśmy, mości Łysobok! Za waści zdrowie! — Szklanice z miodem uniosły się w górę. ' ¦ :— Mało wojska przyprowadził pan hetman. Toć poza janczara-mi jedną tylko widziałem chorągiew dragonów? Na to roześmiał się pan Sieński z Sienie, wąsaty, czerwony na twarzy szlachcic aż zza Szubina, takoż jak i pan Ostrzyca zwolennik Lotaryńczyka. — Wojsko rozstawił wokół "Warszawy i to znaczne, o czym dobrze wiemy! — Ejże, doprawdy? — nieco ironicznie i powątpiewająco rzucił pan Gedeon. — Powiadają, że to wasz Karol wojsko zebrał i ze śląska owym żołnierzem nam grozi. Tuszę, że gorsze to niż własny brat. A o hetmańskich chorągwiach od waszmości dopiero słyszę. — Waćpan udajesz, że nie wiesz — z kolei zabrał głos trzeci uczestnik rozmowy, pan Malczewski spod Lublina, również stronnik austriacki. -— Tak, tak, panie bracie — kontynuował pan Sieński. — Jakem rzekł, wiemy, gdzie to wojsko stoi i w jakiej sile! Śląsk daleko, a tu otoczył, pan hetman Warszawę półkolem, od Nowego Dworu i Zakroczymia przez Paprotnię, Szymanów, Grodzisk, Piaseczno pod Górę Kalwarię. Stoją też chorągwie i z tamtej strony Wisły, w Karczewie, a nawet pod Kałuszynem. Obliczamy, że macie w tej podkowie ze sześć tysięcy szabel. A pod ręką, u kamedułów na Bielanach, też zatrzymał się regiment dragonów i setka Kozaków. Pan Łysobok pokiwał głową i rzucił z przesadnym podziwem: — Cóż to słyszę? Dzięki waszmościom teraz rozumiem, dlaczego •' nazywają pana Sobieskiego obrońcą i opiekunem narodu! Panowie Ostrzyca, Sieński i Malczewski roześmiali się zgodnie. Z kolei zabrał głos pan Kórnicki, szlachcic z Pokucia, tak jak i pan Gedeon gorący zwolennik hetmana i francuskiego kandydata. Dobrym mówcą nie był, ale rozsądku i trzeźwości myślenia mu nie brakowało. Otarł wąsa, bo właśnie upił miodu, i zaczął mówić jąkając się nieco: . — Może to i prawda, panie bracie, co mówić' , boć chyba na powale tegoście nie.swyczytali, toteż nie o negację mi chodzi. A jeśli to prawda, to raczcie zauważyć, że owo wojsko zostawił pan hetman z dala od miasta, zatem nie w celu wsparcia swojej osoby, tylko dla użycia w razie powstania niepokojów czy bratobójczych burd zbyt gorących dyskutantów. Nie można jednak powiedzieć tego o litewskim hetmanie, ten bowiem przywiódł ze sobą dwa tysiące zbrojnych i rozmieścił na Pradze, a i tu, w mieście, obsadził nimi .niejeden z domów. Inne zatem intencje i zamiary mają obaj hetmani. Jeden dąży do utrzymania spokoju i porządku, drugi w swych zamiarach wyraźnie nie stroni od chwycenia za broń. Popatrzcie na cv> 43 oo położenie spokojnie, a dojrzycie, skąd grozi niebezpieczeństwo orężnej rozprawy. — Hola, hola, panie bracie! — uniósł się na to pan Sieński jeszcze bardziej czerwieniejąc na twarzy. — A któż to obstawił most na Pragę regimentem Denhoffowej piechoty? Czy takoż litewski hetman? — Nie gorączkuj się waszmość — zareplikował pan Kolnicki. — Jako marszałek koronny nie mógł pan Sobieski dopuścić, by ta"ka siła żołnierza wkroczyła do miasta, gdzie odbywa się elekcja! Toć byłoby to naruszeniem prawa wolności słowa, a on przecież odpowiada za spokój i porządek! — Waść wszystko obracasz, tak,, jak ci poręczniej — parsknął wprawdzie, ale już spokojniej pan Sieński. — My jednak wiemy, co za tymi słowy w rzeczy samej się kryje! — Panowie bracia, / poniechajcie/ waśni — próbował uspokoić dyskutantów pan Ostrzyca. — Siedliśmy przecież przy miodzie dla przyjacielskiej gawędy, a nie dla brania się za łby. — Mądre słowa, waści zdrowie. — Pan Łysobok uniósł swoją szklanicę. — Przez gadaninę zapominamy o trunku. Poszli w jego ślady i obaj bracia Lisieccy. Nie wtrącali się do rozmowy, siedzieli tylko pilnie słuchając, gdyż nie uchodziło, by młodzieńcy nie pytani zabierali głos przy mężach starszych wiekiem. Pan Kolnicki znów się odezwał: — Obserwuję, że z tylu pretendentów do naszego tronu, których sztandary widzieliśmy wywieszone, niewielu już ostało. Carskiego syna szlachta nie chce, bo sto tysięcy żołnierza, co go przeciw Turcji obiecuje, groźniejsze by było dla nas niż dla sułtana. Książęta, siedmiogrodzki, sabaudzki czy mantuański małego są znaczenia i autorytetu. Duński Jerzy swoje trzy miliony reńskich, jakie dostał od matki, już sobie pozwolił rozgrabić, mądry elektor pieniędzy nie spieszy dawać na próżno, toteż i jego syn poszedł w zapomnienie. Tak oto pozostało na placu dwóch kandydatów i o ich losie przyjdzie nam rozstrzygać. -Wiemy, co obiecują, czy jednak nie warto rozważyć, który łacniej przyrzeczeń dotrzyma? Boć tylko obietnice na razie słyszymy... — Przyrzeczenia takie wchodzą w pacta conventa, a te są za-przysięgane, mości panie Kolnicki! — obruszył się Ostrzyca. — Waści może tak, ale mnie to nie starczy! — prychnął ten ironicznie. — Mało to już zaprzysiężonych warunków po obiorze nie dotrzymano! I nie przez złą wolę, ale przez to, że stając w szranki wyborcze kandydat gotów zaprzysiąc wszystko, czego od niego żądają. Toteż nie wiem, skąd książę Karol weźmie pieniądze na ową szkołę wojenną, na ów dziewięciomiesięczny żołd, a do tego na za- cv> 44 oo ciąg i utrzymanie pięciu tysięcy żołnierza? Przecież on trzyma swój dwór za cesarskie pieniądze, bo sam dużo nie ma. Rodowe brylanty warte wiele, nie przeczę, i pięćdziesiąt tysięcy wojska można by za nie wystawić, ale cóż z tego, kiedy krewniak z rąk tak łatwo ich nie wypuści! Mimo chęci nie zdoła książę dotrzymać warunków. Nie wypłaci'też i obiecanych nagród, jakimi, kusi naszych wielmożów, a ci z kolei nie dotrzymają ich wam. — O to niech waści głowa nie boli! — zakrzyknął ze wzburzeniem Malczewski. — Obietnice księcia będą spełnione co do grosza! Stoi bowiem za nim sam cesarz i ten gwarantuje spełnienie wyborczych warunków. Zamiast więc negować księciu zastanowilibyście się raczej, czy nie lepiej jemu głos oddać niźli owemu Neuburczy-kowi, co ani dziewki, ani prochu jeszcze nie zaznał! Pan Łysobok wielki ma mir u szlachty — Malczewski już bezpośrednio zwrócił się do pana Gedeona — mógłby więc okazać pomoc naszemu stronnictwu, za co znaczny zyskałby profit i to nie w obietnicach, lecz w brzęczącej monecie! Zaperzony szlachcic nie oglądał się na publiczną formę propozycji, bowiem oferowanie materialnych korzyści i przekupywanie stronników było tak powszechne, że ani nie poczytywano tego za dyshonor, ani nie gardzono oferentem. Toteż pan Łysobok uśmiechnął się tylko kpiąco, po czym rzuciwszy braciom Lisieckim porozumiewawcze spojrzenie odpowiedział z powagą: — Pozwolisz waść, że zastanowię się jeszcze nad tą materią. A wieleż waćpan chcesz mi dać? Ale pan Malczewski już zorientował się, że to nie miejsce na prowadzenie takiej rozmowy, machnął więc ręką i rzekł pojednawczo: — Zobaczymy... Będziesz waćpan chciał rozmawiać, chętnie ucho nastawię, a co do reszty, nie miej wątpliwości, że spotkasz szczodrą rękę! — Czyją mianowicie? — Łysobok nadal okazywał zainteresowanie przedmiotem. — Chcę wiedzieć, z kim by mi przyszło gadać? Z panem Pacem? .— A może i z samym baronem Stomem? — uzupełnił z ironią Kolnicki. — Niech waszmościowie o to mnie nie pytają, bom nie gadał w ich imieniu! Takem to tylko rzucił w zapędzie dyskursu!—zastrzegł się pan Malczewski ujrzawszy, że ciągną go za język. Sieński przyszedł mu z pomocą zmieniając temat. — Waćpanowie negujecie księcia Karola, a cóż daje gwarancję, ie wasz Neuburczyk przysiąg dotrzyma? Toć to jeszcze dzieciak, którego nie można brać poważnie. — Ale za nim stoi jego rodzic... cc 45 — O, widzicie ich!—wykrzyknął Ostrzyca.—A jak my mówimy, że za Lotaryńczykiem stoi cesarz, to temu wiary nie dają! — Oni w ogóle nie wiedzą, czego chcą.—Malczewski uśmiechnął się jedną stroną ust. — Nawet na kandydata nie mogą się zdecydować. — Jak to, nie możemy się zdecydować? — oburzył się Kolni-cki.— Toć wiadomo, że jest nim Neuburczyk! — Nie wiedzieć jeszcze, co o nim powie wasz hetman — odparł z przekąsem szlachcic. — Przecież rozgłasza, że jego elektem jest Kondeusz... Była to prawda i panu Kolnickiemu zabrakło konceptu na odpowiedź, a Łysobok dopiero pierwszy dzień był w Warszawie, więc nie orientował się jeszcze w repertuarze zarzutów i argumentów obu stron. Wołał zatem raczej przysłuchiwać się niż uczestniczyć w tej rozmowie. Wieczorem w hetmańskich komnatach odbyła się powitalna wieczerza, na którą prosił hetman i swoich politycznych przeciwników. Nie uchylili się oni od przybycia, tak dla okazania dobrych obyczajów, jak i uśmiechniętych twarzy na dowód, że nie kierują się żadnymi osobistymi urazami, a już broń Boże nienawiścią, lecz .tylko i jedynie dobrem umiłowanej ojczyzny. Toteż gwarno było w pałacowych salonach, ale unikano sporów, choć mówiło się o tym i owym i na bieżące tematy, badając wzajemne poglądy i ich odporność na różne pokusy. Wreszcie jednak goście się rozjechali, służba przystąpiła do uprzątania stołów, a kiedy ostatnie świece pogasły, pałac zaczął układać się do snu. Nie udali się jednak jeszcze na spoczynek państwo Sobiescy mimo zmęczenia uroczystościami powitalnymi, a potem przyjmowaniem gości. Zeszli się w gabinecie hetmańskim przykazując służbie, by im nie przeszkadzano. Panującą w jkomnacie ciszę przerwała Marysieńka: — Mówiłeś waść z Trzebickim. Co sądzi o sytuacji jako zastępujący chorego prymasa? — Trapi się biskup zagorzałością sporów i boi, że przyjdzie do bratobójczej walki. — Jak się czuje Czartoryski? — Ponoć zupełnie źle. Nie mają nadziei, by z tego wyszedł... — Hm... Pacom ubędzie zatem mocny poplecznik? — Mówiłem nieco z Krzysztofem. Niegłupi to człek, ale przechera. .Nie zwykł zdradzać myśli, więc krąży wokół nich zbędnymi oo co słowy. Michał zbytnio zapalczywy i gorączka, ten-zaś dla odmiany woli kręte drogi, choćby i dłuższe. ¦— O czym- mówiliście? — O wszystkim i o niczym. Próbował wymiarkować, jak twardo będę stał za Kondeuszem. Wzmiankował takoż, w oczy mi nie patrząc, o wielkich korzyściach, jakie czekają człowieka, który by schował szablę do pochwy i walki poniechał, Kiedym go jednak dla ciekawości pytał, co ma na myśli, swoim zwyczajem temat zmienił. — Wiem, co to są za korzyści. Ronąuillo, hiszpański poseł, ale i przyjaciel rodu Habsburgów, był ze mną bardziej szczery. Cesarz ofiarowuje waści dwieście tysięcy talarów, tytuł księcia Rzeszy i wielkie dobra na Śląsku... Hetman roześmiał się. — A, do kaduka! Tom jednak coś wart! Zatem boją się nieco mego Kondeusza! Marysieńka uśmiechnęła się ironicznie. — Twego? A może raczej mego? — Nie spierajmy się o to! — parsknął hetman. — Niechże będzie twego, boś. istotnie wykoncypowała tg kandydaturę! - . — Ale nie mogłam cię przekonać, mimo żem przecie dobro Polski miała na względzie. Potrzebuje ona za króla wodza, a tyś i Kon-deusz najwięksi, jakich ma Europa! Tyle że Kondeusz. tu nie przybędzie... -r- Ejże, gołąbeczko... — Hetman mrugnął porozumiewawczo ku małżonce. — Zbyt dobrze znam twoje serduszko, abym uwierzył, że głównie o dobro kraju ci chodziło! Zmysłowe wargi Marysieńki wygięły się w drwiącą podkówkę. — Waszmość sobie pokpiwasz, ale rację musisz przyznać, że pomysł był dobry. Wskazywanie na wartości tego kandydata z chwilą, kiedy okaże się, że nie staje-on w szranki, bo posła nie nadesłał ani obietnic nie czyni, zwróci oczy na drugiego, równego geniuszem wodza... A do tego czasu masz waszmość możność swobodnego manewru, bo nikt ci nie może postawić zarzutu, że o koronę dla.siebie zabiegasz. Hetman spoważniał i rzucił niechętne spojrzenie na żonę. — Waćpani jasno rzecz stawiasz. — Mimo żem niewiasta, w obłokach nie bujam! Zresztą •mówimy w cztery oczy! — obruszyła się piękna pani. —r Dobrze, już dobrze — mruknął pojednawczo hetman, jak zawsze ustępując przed jej żadzierzystością. — Istotnie, sprytu ci nie brak... — Trzeba tylko, aby kandydatura waćpana padła w odpowiedniej chwili. Nie za wcześnie, by nie dać Pacom czasu na zbyt długą opozycję, i nie za późno, by ktoś inny nas nie ubiegł! cv> 47 cv — To już ostawiam rozeznaniu waepani. Mniej mi zależy na koronie, niż sądzisz. —- Oto nagroda za moje zabiegi!'—prychnęła marszałkowa.'— Waści splendor rodu nie leży na sercu? O los dzieci nie- zabiegasz? Nie przychodzi ci przed oczy miraż rodowej dynastii i zapewnienie korony potomkom?! — Przychodzi, duszko, przychodzi...—znów głos hetmana zabrzmiał pojednawczo. — Nie podniecaj się aśćka, bo irytacja ci szkodzi, choć nie przeczę, że w gniewie te twoje ślepka jeszcze piękniej błyszczą. Marysieńka pogroziła mężowi paluszkiem. — Waść tylko głupstwa masz w głowie! A ja po nocach spać nie mogę, rozmyślając nad biegiem rzeczy. Pacowie bez przerwy coś knują i trudno dowiedzieć się co, poseł austriacki działaj wciąż bywają u niego narady... — U Stoma? — U Stoma, z hrabią Schaffgoschem. Ten dawno tu siedzi, a Forbina wciąż nie widać. — A właśnie. Prosił Stom, abym przyjął Schaffgoscha. Wyznaczyłem audiencję na pojutrze, zobaczymy, co powie. A o biskupa Forbina nie trap się, duszko, niedługo przybędzie. — Nie bądź tego zbyt pewny! Za podjudzeniem Leopoldowym wzbroniono mu przejazdu przez Niemcy, a termin elekcji wyznaczono na jedenastego maja. Morska podróż ryzykowna, żyję więc w ciągłym strachu, czy nasz poseł zdąży na czas. — Powinien być w Gdańsku lada dzień — pocieszył małżonkę pan Sobieski. — Może nawet już jest. — Oby tylko nie marudził, a jechał szybko. Każdy dzień zwłoki to szansa dla Paców. — Delegaci z wojska nieco ich przyhamowali. Wobec groźby dobycia szabli woleli poniechać owego Piasta, którego Krzysztof wymyślił. — A kto radził ci, co podpowiedzieć delegatom? Waszmości tylko taka zasługa, żeś mnie usłuchał. — Mojaż ty kanclerska głowo. — Hetman roześmiał się i nachyliwszy ku małżonce zaczął całować jej ręce. To uznanie wcale jednak nie ujęło kapryśnej pani, bo wyszarpnęła dłonie i ściągnąwszy ciemne brwi rzuciła z dąsem: — Nie stoję o waści karesy, ale domagam się większej dbałości o znaczenie rodu! Troszczysz się o dobro publiczne, a o własnym nie myślisz zgoła! — Bo też niczego ponad chwałę ojczyzny przenosić nie wolno! oo 48 cv Nie przeczę, o interes rodu dbać trzeba, ale nie za każdą cenę! — Gniewnie ściągnął brwi, co nie uszło uwagi Marysieńki, toteż odrzekła z uśmiechem: — Nie zapominam o ojczyźnie i ja, ale ona na możnych rodach stoi. A waści umiłowanie kraju świadczy, że dobrze czynię zabiegając o koronę dla niego. Sobieski posłał żonie spojrzenie spod oka, nieco zafrasowane i nieco nieufne, ale już dyskusji nie przedłużał. Ona zaś zerknęła ku niemu raz i drugi, wreszcie z uśmiechem ujęła go końcami palców pod brodę. — No, rozchmurzże się, Jasiu, bo cię takim nie lubię. Pragnę, abyś tak zrobił, jak powiem... Pieszczotliwy gest od razu udobruchał pana Jana. — Mówże zatem, gołąbeczko, coś tam umyśliła w tej swojej ślicznej główce. — Będziesz nadal obstawał przy Kondeuszu, a ja już się postaram, aby coraz bardziej mówiono o królu z własnej krwh Boć istotnie hańbą jest dla Polski i jej synów nie to, że się tak ze sobą spierają, ale że spory wiodą o obcych, nie własnych kandydatów, jakby nikt z Polaków nie był sposofeny do rządzenia. — Nie to jest tego przyczyną, tylko wzajemna zazdrość magnackich rodów. Wolą obcego widzieć na tronie, niźli miałby na nim usiąść nie ich familiant. — Dlatego też mówię, abyś waść głosił Kondeusza swoim elektem — ucięła krótko pani mąrszałkowa wstając z fotela. Małżonek poszedł za jej przykładem. — Dobrze, ale nie życzę sobie, aby gdziekolwiek nadło moje nazwisko. — Na to jeszcze za wcześnie. Spory muszą potrwać i bardziej przybrać na sile. Kiedy kandydatura ma zostać zgłoszona, ja będę stanowić! Nie bardzo podobały się hetmanowi te słowa małżonki, ale znał zbyt dobrze jej kupiecką trzeźwość myślenia i żądzę splendorów, by łudzić się, że cokolwiek w tej materii zmieni. Zresztą urok korony pociągał i jego. Nie przedłużał więc dysputy i sięgnął po lichtarz ze świecami. A kiedy już opuszczali komnatę, nachylił się nad jej uszkiem: — Pozwolisz, waćpani, że odprowadzę cię do twej sypialni? Ponieważ ostatnie dni nocowali na postojach, co dało pretekst do powstrzymania zapędów małżonka, Marysieńka" uznała, że tym razem nie należy się opierać. Nie odpowiedziała więc na jego pytanie, co słusznie uznał za nieme przyzwolenie. i — Ostatni zwycięzca c\j 49 cvi Przed elekcją Hrabia Krzysztof Schaffgosch," arystokrata austriacki, spowinowacony z cesarską rodziną, właściciel wielu dóbr — między innymi i Cia-plic, dokąd już wówczas zjeżdżali polscy magnaci na kurację — był jednocześnie' wytrawnym dyplomatą. Władał biegle językiem polskim i znał dobrze Polskę, gdyż przebywał w Warszawie podczas bezkrólewia poprzedzającego wybór Michała Wiśniowieckiego. Obecnie znowu został mianowany przez cesarza posłem nadzwyczajnym, z zadaniem forsowania i tym razem kandydatury księcia Karola, co ostatecznie przez dwór wiedeński zostało uchwalone. 23 marca był już we Wrocławiu, ale tam -musiał zatrzymać się na dwa tygodnie, ponieważ ogromna powódź udaremniła mu dalszą podróż. Starał się jednak nie tracić czasu i zbierał wiadomości o wydarzeniach w Polsce. Był-jnu w tym pomocny pułkownik Garnier, konfident kaliskiego wojewody Opalińskiego, który miał swoją rezydencję w pobliskim Rawiczu. Pan Sobieski darzył wojewodę zaufaniem, dzięki niemu więc hrabia Schaffgosch miał możność co nieco poznać hetmańskie zamiary. Również i baron Stom, czynny i nie zasypiający gruszek w popiele, przesłał mu wiadomości z Warszawy. Wiedział stąd hrabia o wzrastającej popularności marszałka wielkiego, forsowaniu przez niego kandydatury Kondeusza, jak i dalszej walce Paców o utrącenie Piasta. Wreszcie mógł ruszyć w dalszą drogę. 15 kwietnia wielce zmordowany dotarł do Rawy, gdzie przenocował w rezydencji podkan-clerża Olszowskiego, a już 17 spotkał się w Nadarzynie z witającym go Stomem. Tegoż dnia incognito, zaprzęgiem królowej, znalazł się w Warszawie. Mimo że Sobieski nie był jeszcze na miejscu, pan poseł od razu znalazł się w przedelekcyjnym gąszczu plotek i knowań. Jako wytrawny dyplomata nie spieszył jednak z nawiązaniem kontaktów, unikał zwłaszcza spotkania z Pacami, by w ten sposób nie zajmować od razu zdecydowanego, wrogiego hetmanowi stanowiska. Już bowiem pierwsze rozmowy z zabiegającym jak zawsze o swoje interesy panem Morsztynem, ambitnym Wojewodą chełmińskim Gniń-skim czy ociężałym Radziwiłłem zorientowały pana hrabiego, że nieudolne panowanie Michała w dużej mierze przygasało skłonność do Austrii. Natomiast sukcesy militarne, a zwłaszcza zwycięstwo cho-cimskie, bardzo podniosły znaczenie i autorytet Sobieskiego. Nie należało więc zrażać go sobie otwartym deklarowaniem się po stronie jego najbardziej zaciętych przeciwników. Stomowi poruczył zatem kontakt z Pacami i to z zaleceniem jak największej dyskrecji. Należało z kolei i ze względów kurtuazyjnych, i praktycznych złożyć e\= 50 cvi wizytę chwilowej głowie państwa, interrexowi, prymasowi Czarto-ryskiemu, gorącemu rzecznikowi austriackiego stronnictwa. Prymas, którego zdrowie nie ulegało poprawie, przyjął pana Schaffgoscha w łożu, jak zwykł'obecnie to czynić, gdy osoba lub waga sprawy wymagały udzielenia audiencji. Hrabia przybył tylko w towarzystwie barona Stoma. By nie męczyć chorego zbytkiem słów wymiana obowiązujących uprzejmości była krótka, po czym obaj dyplomaci zajęli przygotowane dla nich fotele. Prymas jakiś czas spoglądał na zażywną postać specjalnego wysłannika, obserwując jego twarz o nieco obwisłych policzkach, dużym mięsistym nosie i oczach ledwo widocznych pod nabrzmiałymi powiekami. Spojrzenie tych oczu było utkwione w po-mizerniałym obliczu prymasa, w oczekiwaniu na jego pierwsze słowa. Arcybiskup odezwał się głosem stłumionym, z wyraźnym wysiłkiem: — Rad jestem, że wasza ekscelencja już przybył, bo to upewnia mnie, że interesy miłościwej pani zyskają wzmożoną pieczę. Choć muszę przyznać, że i pan baron.Stom wielce w swoich poczynaniach był jej pomocny. Wyrażając więc zadowolenie z obecności waszej ekscelencji, nie mam przez to zamiaru pomniejszać jego zasług. Baron Stom skłonił się w swoim fotelu, ale nie zabrał głosu oddając pierwszeństwo cesarskiemu wielmoży. — Już nieco rozmów odbyłem — odpowiedział hrabia — lebz było ich zbyt mało, by wyrobić sobie ścisłą opinię o sytuacji. Jak się zorientowałem, u naszych przeciwaikow panuje chwilowo pewna dezorientacja co do wyboru kandydatów, ale to zapewne z powodu przeciągającej się nieobecności mości hetmana wielkiego. , Prymas lekko skinął głową. — To prawda. Niestety nie wiemy jednak, kiedy przyjedzie. Dla nas lepiej, że z tym zwleka, bo w stronnictwie francuskim szerzy się przez to chaos poglądów i coraz częściej zaczynają swary między sobą. — Ale to się skończy z chwilą jego przybycia. Zbyt wielki ma prestiż i zbyt dużo rozsądku, by dopuścić do dezorganizacji. Prymas westchnął, przesuwając dłonią po kołdrze. — Z tym trzeba się liczyć. Co jednak nakaże mu ten rozsądek? Czy szukanie porozumienia z nami? W to raczej wątpię. Nadal będzie się upierał przy swoim Kondeuszu. .— Już mi o tym mówiono.' I przyznam się waszej światłości, że nie mogę uwierzyć, by było to szczere dążenie... Właśnie dlatego, że jest to człowiek rozumny. Ale te ciągłe wojny z Turkami i Tatarami widać nauczyły go przebiegłości i stąd wysuwa tę mało w Polsce OO 51 <^) popularną postać jako swego kandydata. Jestem zgodny z panującą tu opinią, że coś za tym musi się kryć. — Schaffgosch zakładając nogę na nogę odchylił się głębiej na oparciu fotela. — Dlatego tylko jeden można z tego wysnuć wniosek: Kondeusz to przykrywka dla istotnego zamiaru — zdobycia korony dla siebie. . — O to chodzi! — wtrącił Stom. — Taki pogląd wyrażają również Paco wie! — Narzuca się sam... — Arcybiskup skinął lekko głową. — Przy jego wielkiej popularności to niezwykle groźna dla nas możliwość! — Hrabia okazał wyraźne zaniepokojenie. — Obawiam się, że książę Karol takiej rywalizacji nie sprosta! — Należy ostrzej wrócić do owego wniosku w sprawie Piasta. Pacowie przestraszyli się orężnej rozprawy po wystąpieniu delegatów żołnierskich i przycichli, ale teraz trzeba im nakazać, by znów zgłaszali to żądanie! — zaopiniował Stom. — Przesadzacie w waszych obawach, ekscelencjo. — Prymas starał się uspokoić obu posłów. — Sobieski może i popularniejszy od księcia Karola, ale za księciem stoi miłościwa pani, królowa Eleonora, a ma ona za sobą -większość narodu, bo szanuje ją i lubi nasza szlachta. Tak łatwo pan Sobieski nie pokona tej przeszkody. Chory ściągnął brwi, nie wiadomo czy z powodu myśli o zwycięstwie przeciwnika, czy też ataku bólu. — Wiem, jak nieobliczalna jest wasza szlachta — mruknął Schaffgosch. — Zbyt dobrze pamiętam poprzednią elekcję! — Bardziej się boję, by nie popłynęła bratnia krew — szepnął cicho prymas patrząc przed siebie. — Bardziej niż nowego hetmańskiego zwycięstwa... — My jednak mamy wyraźne polecenia naszego cesarza i musimy baczyć przede wszystkim na ich wykonanie! — rzekł nieco rozdrażnionym tonem hrabia usłyszawszy, że interrex ma inne i to większe obawy niż przegrana wiedeńskiego dworu. — Ale nie za każdą cenę, ekscelencjo. — Arcybiskup uniósł z wyraźnym wysiłkiem dłoń do góry. —Nie za cenę polskiej krwi! — Ależ to mnie nawet nie przeszło przez myśl!—zastrzegł się szybko Schaffgosch. — Dążeniem naszym nie jest bratobójcza walka w waszym kraju, bo nie chrześcijańskie to intencje, tym bardziej że taka walka byłaby równie groźna w skutkach i dla Austrii. Wasz kraj stanąłby otworem przed Turcją, a to znaczyłoby katastrofę i dla nas! — Oczywiście...—Prymas ponownie skinął aprobująco głową. — Toteż bądźcie dobrej myśli i przekonania, że czynimy wszystko, by nie dopuścić do przegranej Karola, ale takoż i do chwycenia za oręż. — Zgadzam się z waszą światłością i nie zaniedbuję niczego. csd 52 cv> Posłałem pułkownika Hollenfelda do wielkiego kanclerza koronnego, Leszczyńskiego. Miał" go prosić o poparcie dla Karola. Kanclerz ma duży mir-u wielkopolskiej braci. — Ale sam sprzyja tylko elektorowi. — Wiem. Elektor poniechał jednak starań o polską koronę dla syna. Toteż chcę zabiegać i o pomoc Hoverbecka. To mądry i przebiegły dyplomata. — Na mój gust zbyt przebiegły — mruknął z wyraźną niechęcią chory. Spod obrzmiałych, grubych powiek hrabiego Schaffgoscha błysnęło badawcze spojrzenie. — Każdy sojusznik dobry, byle nie zdradliwy... — Co do tegb podzielam zdanie waszej ekscelencji.;— Arcybiskup uśmiechnął się nieznacznie, ale z wyraźną ironią. ;— Dzisiaj przed południem — ciągnął poseł — miałem sposobność do rozmowy z wicekanclerzem Olszowskim... Schaffgosch opuścił wzrok i przyglądał się swoim lśniącym pantoflom z wielkimi, srebrnymi klamrami zdobnymi w wieńce z pereł. Prymas milcząc obrzucił go lustrującym spojrzeniem, a hrabia mówił dalej: — Jego eminencja zadeklarował poparcie dla królowej Eleonory, ale warunkował je zobowiązaniem jego cesarskiej mości, by udzielił pomocy przeciw Turkom. I to nie jednorazowej i byle jakiej, ale wystarczającej do zupełnego rozbicia sułtańskiej potęgi. Uważa, iż połączone siły Polski i Austrii są zdolne tego dokonać, zwłaszcza że jest i wódz tej miary... Chory zakrył oczy powiekami i coś szepnął do siebie, ale tak cicho, że dyplomata nie zdołał tego usłyszeć. Ponieważ leżał nadal nie odzywając się, zmusiło to hrabiego do dalszej relacji: — Warunek możliwy do przyjęcia, choć owo wodzostwo, które biskup miał na myśli, przysporzyłoby nam sporo kłopotów. Książę Karol przecie takoż niejedną wygraną bitwę ma już za sobą. Nie wiem, czy zgodziłby się cesarz tak wiele wojska oddać pod rozkazy kogo innego. — Tak... Tak... — Prymas pokiwał głową. — To istotnie trudne zagadnienie. Tym bardziej że i Sobieski musiałby przystać na taki układ sił. Dla niego przywództwo obu wojskom, tron dla Karola. Może by się z tym i pogodził, bo rozbicie Turcji najbardziej mu leży na sercu, ale na pewno nie dojdzie do porozumienia, jeśli Karol dowodzenie zechce zatrzymać dla siebie. — Ową trudność widzi i jego eminencja kanclerz. Oświadczył mi takoż, że w razie sprzeciwu hetmana nie będzie występował przeciw niemu, gdyż ceni go wysoko. Może być tylko rzecznikiem naszego z nim porozumienia. cv> 53 — A ja cenię wysoko mości kanclerza — uśmiechnął się Czar-toryski. — Sądzę takoż, że nie należy urażać hetmana, lecz dążyć ostrożnym postępowaniem do złagodzenia jego niechęci ku nam. — Zatem konkluzje waszej światłości...? — Hrabia zawiesił głos. — Nie wysuwać chwilowo niczyjej kandydatury, ale domagać się pozostawienia królowej na tronie. To da nam szansę uzyskania przewagi, bo cieszy się ona sympatią szlachty, ta bowiem wielce ją sobie upodobała. Skoro zaś nasz postulat umocni się w poglądach posłów, zgłoszenie kandydata, który mógłby ją poślubić, ogromnie powiększy jego szansę... - . Hrabia Schaffgosch słuchał uważnie, przesuwając w palcach loki swojej peruki, a kiedy prymas zamilkł, spytał rzuciwszy porozumiewawcze spojrzenie na Stoma. — Zatem wasza światłość bierze pod uwagę możliwość wysunięcia przez nas i innej kandydatury niż księcia Karola, gdyby nie przyjęła go za małżonka miłościwa pani? — Chyba tak... Chociaż muszę przyznać, że nie widzę lepszego kandydata niż książę. Trzeba więc miłościwą panią nakłonić do zgody, jeśli zechce się opierać... Ostatecznie, po'niedługiej już rozmowie, bo chory nie miał sił na zbyt przewlekłe dyskusje, uzgodniono wzmożenie nacisków przeciw kandydaturze Piasta, nie ujawniając stanowiska austriackiego dworu w tej sprawie, by nie zrazić hetmana do koncepcji ugodowych,-gdyby takie się pojawiły. Baron Stom otrzymał od razu polecenie działania w tym kierunku posługując się Pacami, od których w razie potrzeby można się było odżegnać. Postanowiono też o tej taktyce powiadomić poufnie nuncjusza papieskiego Buonovisi, jako przychylnego wiedeńskiemu dworowi, dla zapewnienia sobie jego współdziałania. Zaraz po audiencji u interrexa obaj posłowie uradzili, wysłać pospiesznego gońca do Wiednia z prośbą o wskazanie innego kandydata na wypadek, gdyby nie udało się przeforsować księcia Karola lub. w razie oporu samej królowej. Stegman powrócił na godzinę przed świtem.. Zgodnie z poleceniem obudził Żegonia, by zdać mu sprawozdanie z przebiegu wyprawy i jej rezultatu. •> Na twarzy młodego masztalerza widać było ślady zmęczenia i nieprzespanej nocy, ale oczy jaśniały mu zadowoleniem dowodząc, że poniesiony trud nie poszedł na marne. Żegoń obrzuciwszy go spojrzeniem ocenił to od razu. — Widzę, żeś czasu nie zmarnował. Z czym przybywasz? cv 54 cv — Chyba wiem, gdzie się ukrywa! Po wyjściu z oberży udał się tam, a my za nim. Potem warowaliśmy nieomal u samego pro-ga, bo noc za widna nie jest. W jednym oknie zapaliło się światło, ale wnet zgasło, zapewne więc udał się na spoczynek. W każdym razie nikt od tego czasu z owego domu już nie wychodził! — Opowiadaj od początku. Długo bawił w oberży? I gdzie? Na sali czy w innym pomieszczeniu? Z kim gadał? Stegman uśmiechnął się. — Wszystko chcielibyście, panie, wiedzieć, aleć nie wszystko dało Się zobaczyć. Na sali nie siedział, toteż nie wiem, z kim gadał Wyszedł sam i od razu skierował się do drzwi. Wziąłem Maćka,.bo we dwóch po nocy łatwiej... — Wykładów mi nie czyń, tylko gadaj! Gdzie" mieszka? — Nieomal nad samą rzeką, na Wodnej... — Gdzie to jest? — To uliczka idąca od Bugaju ku Wiśle. — Potrafisz ten dom odszukać? i — Tam ciasnota taka, że istotnie rozeznać się trudno, ale porobiłem znaki i odnajdę, bo większy od innych. — Można go nieznacznie obejrzeć za dnia? — Można, bo, jak powiedziałem, tam same płoty, szopy, składy f różne chałupy, istny gąszcz! — Idź teraz odpocząć, a po śniadaniu ruszymy. — Prześpię się ze dwie godziny i możemy iść! — Poczekaj chwilę... Pamiętasz, com ci polecił? Masz już ludzi? Stegman uśmiechnął się przebiegle. — Na Zamku mam kilku, a i po niektórych stajniach takoż... — To dobrze! Tegom właśnie chciał. Dam ci znów nieco' grosza Przychodź tedy zaraz po drugiej mszy. ' ¦ Ulicę Bugaj zabudowaną chaotycznie stanowił szereg drewnianych domów i chałup. Tylko gdzieniegdzie obejścia przedzielały płachty warzywnych grząd, a im bliżej rzeki, tym zabudowania były liehsze i raczej przeznaczone na pomieszczenia dla inwentarza czy sprzętu rybackiego — zapewne dlatego, że narażone na kaprysy rzeki, która wiosną stawała się groźna, nie były dla ludzi bezpiecznym schronieniem. Odziani licho, by nie zwracać na siebie uwagi, skręcili wreszcie w Wodną, krocząc wydeptanymi w śniegu ścieżkami. Uliczka, a właściwie wyboista droga prowadziła w dół, pomiędzy ośnieżonymi skarpami. Tu i ówdzie pięły.się po nich liche schodki ułatwiające dojście do domostw. Żegoń podążył za Stegrnanem bacząc pilnie na mijanych łudzi, bo łatwo mogło się -zdarzyć, że jednym z nich będzie właśnie Ha-gan. Ale obawy, te okazały się niesłuszne. Wkrótce przewodnik CV> 55 CV3 wspiął się na skarpę i szli teraz jej szczytem, tuż przy jakimś parkanie. Po chwili znaleźli się wśród chaosu szop, składzików i chlewów, pomiędzy którymi biegły kręte przejścia. Wreszcie Stegman przystanął za stertą polan ułożonych w wysoką pryzmę i wychyliwszy się zza niej, rzucił krótko: — To tu. Żegoń poszedł za jego przykładem. Zobaczył drewniany, wyższy od innych, piętrowy dom. Na dole znajdowały się proste, z grubsza obrobione", dwuskrzydłowe drzwi. Leżący przed nimi nawóz i słoma wskazywały, że były to pomieszczenia dla inwentarza. Cześć mieszkalna zapewne była na piętrze, dokąd prowadziły schody kończące się krytym gankiem. Żegoń dokładnie obejrzał otoczenie starając się, tak jak i w czasie drogi, zapamiętać wszystkie szczegóły. Wokół nie było widać nikogo. Po chwili za jakimś na wpół rozwalonym płotem przesunęła się kobieta otulona chustą. Szła widać po wodę, bo niosła dwa drewniane wiadra. \ Źegoń skinął na Stegmana i zawrócił. Biskup Beauvais i Marsylii, jego eminencja de Touissaint For-bin Janson, przybył do Gdańska dnia 2 maja, właśnie w tym czasie, kiedy hetman wielki i marszałek koronny Sobieski odbywał swój wjazd do" Warszawy. Mimo zmęczenia uciążliwą podróżą statkiem, czując jeszcze pod stopami jego kołysanie, a w uszach mając szum morza, siadł be^ zwłoki do karety i jak najśpieszniej ruszył do Warszawy, gdyż zdawał sobie sprawę, że każdy dzień zwłoki może wiele kosztować misję powierzoną mu przez najmiłościwszego pana Ludwika XIV. Nie marudził więc jego eminencja, ale ładowne wozy opóźniały podróż, którą pocztowi gońcy na tej trasie odbywali w trzy dni. W Brodnicy odnalazł go pan Beaumont, który był wysłany przez hetmana, aby przynaglać posła do pośpiechu. Rad był biskup z tego spotkania, bo mógł dowiedzieć się o ostatnich wypadkach zaszłyph na elekcyjnym polu od człowieka tak bystrego, jakim był de Beaumont. Miał wprawdzie w instrukcjach i wskazówki, ale były one zbyt lakoniczne. Toteż zaprosił do swej karety kawalera i prowadził z nim długie rozmowy. Biskup Forbin Janson w Polsce jeszcze nie był, więc te relacje ¦ dawały mu orientację w atmosferze obrad, dążeniach stronnictw, a również i warunków, w jakich te rozgrywki się odbywały. Konie szły wyciągniętym kłusem, z kozła dolatywały ponaglające pokrzykiwania woźnicy, ciężka kareta kolebała się na nierów- 56 nościach drogi, a oni gawędą skracali sobie czas nużącej podróży. — Mam już pewne rozeznanie w personach, z którymi się spotkam — mówił jego eminencja. — Opowiedzcie mi raczej o zwyczajach i okolicznościach, z jakimi przyjdzie mi się zetknąć. — Chętnie objaśnię waszą eminencję, bo przebywam w tym kraju już parę. lat. Najwyższą władzą jest sejm i tylko on ustanawia prawa. Po nim idzie senat, który strzeże wykonania tych praw. W jego skład wchodzą biskupi, wojewodowie, kasztelanowie, jak i dygnitarze koronni, ale z wyłączeniem hetmanów. Senat wyznacza kilku panów ze swego grona, jako stałą radę przy królu.. Ten zaś, jakkolwiek pozornie stojący u szczytu wszelkiej władzy, najmniej jej posiada. Nie# ma prawa ustanawiać podatków, wypowiadać wojny ani zawierać pokoju. Nie wolno mu pozbywać się dóbr koronnych, a nawet sądzić szlachcica w sprawach grożących utratą ży iia lub mienia... Biskup pokiwał głową. — A do tego owa konieczna jednomyślność w podejmowaniu uchwał przez sejm! Wprost uwierzyć trudno, jak możiS rządzić taką społecznością! — Ma jednak i król swoje narzędzie, w praktyce wielce mu .pomocne. Jest nim wyłączne prawo mianowania senatorów, biskupów i innych dygnitarzy. Wszelkie urzędy są tu dożywotnie, a szlachta lubuje się w tytułach! Toteż jest to instrument nad wyraz .skuteczny.. "pozwala bowiem na kaptowanie stronników. — A owe urzędy, o których wspominaliście? — Idą one w kolejności od marszałka wielkiego, który ma władzę największą, jednak ^bardziej administracyjną niż polityczną. Podlegają mu gwardie pałacowe, bo innych sił porządkowych w tym kraju nie ma! Ustanawia ceremoniał wszelkich większych uroczystości, a wówczas z laską w ręku prowadzi króla. Drugim z kolei jest kanclerz wiei ;i, pierwszy jednak w zakresie spraw politycznych. On steruje polityką państwa. Pisma, które ominęłyby jego kancelarię, a zatem i pieczęć, chociażby z podpisem króla, nie mają mocy prawnej. On lub wicekanclerz przemawiają od tronu., czyli w , imieniu króla i za jego wskazaniem. — A ów wicekanclerz? — Nazywają go też podkanclerzem, choć władzę ma równą kanclerzowi, tyle że w ceremoniale dworskim zajmuje miejsce po nim. Nie może też sądzić, jeśli kanclerz jest obecny. Natomiast pisma wychodzące z jego kancelarii zwanej „mniejszą" i pod jego pieczęcią, mają równą moc prawną. Jeden z kanclerzy musi być duchowny, drugi zaś świecki, ze zmianą kolejności. Duchowny zazwyczaj jest i biskupem, ale nie może to być biskup krakowski lub arcybiskup gnieźnieńska. W razie otrzymania któregoś z tych dostojeństw cv> 57 kanclerz traci swój urząd. Tylko na Litwie, która ma te sarnę urzędy co i Korona, obaj kanclerze są świeccy. Pan Beaumont zamilkł-na chwilę widać zmęczony mówieniem," ale jego eminencja zaraz go przynaglił. — Mówże pan dalej, z ciekawością cię słucham! Pan Beaumont przystąpił więc do dalszej relacji: — Z kolei jest wielki podskarbi, o którym nie mam co bliżej wspominać, bo sam jego tytuł wskazuje, że rządzi on publicznym groszem i ma pieczę nad skarbem koronnym. Jest jeszcze marszałek nadworny, który sprawuje władzę wielkiego w razie jego nieobecności. Natomiast urzędy lokalne jak: podkomorzy, starosta, miecznik, chorąży, cześnik, stolnik, wojski i wiele jeszcze innych, nie wiążą się z żadnymi czynnościami. Są czysto tytularne, prócz jedynie podkomorzego i starosty. Podkomorzy, kiedyś dozorca pokoi królewskich, teraz ma pieczę nad sprawami ziemskimi i granicznymi. Istotne znaczenie ma raczej starosta, bo jest wykonawcą wyroków sądowych na swojej ziemi, sędzią w sprawach mniejszej wagi, on też dozoruje poborców podatkowych i ściąga daniny. — A w wojsku? -— W wojsku godności idą w następującym porządku: hetman wielki, jego zastępca — polny, chorąży, strażnik, pisarz i oboźny; są tu takoż polni jako zastępcy. Regimentarz to dowódca grupy wojskowej, mianowany przez hetmana, lub króla na określony czas czy wojskową "operację. To były godności, natomiast generałowie, rotmistrze, pułkownicy oraz zastępcy rotmistrzów, porucznicy są to stopnie funkcyjne. — Wywiad chyba też mają? — Ale nie zorganizowany. Poszczególne zadania wyznacza hetman wybranym przez siebie ludziom, ci zaś dobierają sobie pomocników. Kanclerze czynią to samo. A że wszyscy są tu ze sobą skłó- , ceni, zwłaszcza magnackie rody, wielmoże mają takoż swoje wywiady, przede wszystkim rezydentów przy dworze. Mają też i swoje chorągwie, jak i twierdze obsadzone przez własne załogi. — Trzeba mieć wielką fortunę, by stać było na takie ekspen-sa... — mruknął biskup. — Toteż bogatsze rody, choć tytułów arystokratycznych tu nie ma, nie ustępują w zamożności naszym książętom z krwi królewskiej, a może i przewyższają ich bogactwem. Mało który z naszych książąt może dorównać majątkom takich Ostrogskich, Radziwiłłów, Koniecpolskich czy Wiśniowieckich,, choć, ci, jak i Ostrogscy, po zaborach tureckich mocno zubożeli. A przecież ogromne fortuny mają i inni, chociażby Lubomirscy, Krasińscy czy Sobiescy. — Dziwić się trzeba, że są chętni do korony przy^takiej społecz- cv> 58 ności — westchnął jego eminencja. — Toć rządzić tym krajem to istna kara Boża! — Bo korona, wasza eminencjo, ma* blask urzekający każdego, kto żądny splendorów. Za taką ceną ludzie nie tylko w tym kraju chwytali za miecze... — Lub truciznę... — uzupełnił biskup, nachylając się ku oknu, by rzucić okiem na mijaną okolicę. W ciągu najbliższych dni hrabia Schaffgosch nie szczędził zabiegów dla pozyskania sobie co znaczniejszych dygnitarzy. W szczególności zaś tych, którzy mogliby przyczynić się do osłabienia wpływów hetmana, przede wszystkim więc wyższych dowódców. wojskowych, bo tam miał popularność największą. Poseł jako wytrawny polityk rozumiał doskonale, jaką przewagę uzyskałoby stronnictwo austriackie, gdyby ten instrument udało się jeśli nie wytrącić z ręki przeciwnika "— bo to było niemożliwe — to przynajmniej przytępić jego ostrze. Zaczęły się więc sypać kuszące obietnice bogactw i zaszczytnych godności, które książę Karol gwarantował w razie uzyskania korony. Ale mieszka, jako człowiek ostrożny i znający ludzi, Schaffgosch na razie nie rozwiązywał. Jednocześnie powstrzymywał jednak przychylnych dworowi delegatów, a zwłaszcza Paców, od zbyt ostrych i krańcowych wystąpień, by nie przyspieszyć przyjazdu Sobieskiego. Poza tym zaś zaostrzenie polemik mogło doprowadzić hetmana do drastycznych działań, a kto wie, czy nawet nie wystąpienia zbrojnego. Natomiast sprawę ekskluzji Piasta popierał usilnie, ale nad wyraz ostrożnie. Nigdy na ten temat sam się nie wypowiadał, działając przez Stoma, i to bardzo dyskretnie. W tej akcji była mu pomocna dezorientacja panująca we francuskim stronnictwie z powodu nieobecności nie tylko* przywódcy, ale i francuskiego posła, który mógłby pokierować sprawami swego kandydata. 2 maja przybył jednak Sobieski, a jego powitanie w Warszawie dało hrabiemu dużo do myślenia. Powróciło zaniepokojenie, które dotychczasowe pomyślne zabiegi nieco przygasiły. Już następnego dnia, 3 maja, złożył hetman wizytę prymasowi. Hrabia dowiedział się, że w czasie'przeprowadzonej rozmbwy Sobieski postawił wyraźnie kandydaturę Kondeusza, co spotkało się z równie wyraźnym, negatywnym przyjęciem. To już nie wróżyło tej kandydaturze powodzenia, zbyt duży bowiem autorytet miał wśród delegatów interrex. Dzięki pośrednictwu kanonika Mikołaja Radziejowskiego hrabia Schaffgosch, pełen dobrych myśli, uzyskał zgodę hetmana na 59 kanie. Wczorajszy, niepomyślny dla Sobieskiego wynik narady z prymasem, jak i pewna zbieżność poglądów — bo i dwór austriacki, i hetman przeciwni byli kandydaturze Neuburczyka — napawały nadzieją, że być może uda się dojść do jakiegoś porozumienia. Hrabia został przyjęty w komnatach Kazimierzowskiego pałacu, gdzie zatrzymał się hetmań wraz ze swoim dworem. Po powitalnej ceremonii gospodarz osobiście wprowadził gości do ustronnej komnaty, by mogli porozmawiać bez większej asysty. Ambasadorowi towarzyszył hrabia Taffe i baron Stom, hetmanowi — wojewoda ruski Jabłonowski i chorąży koronny Sieniawski. — Wiedeń na równi z całą Europą — rzekł na wstępie pan Schaffgosch sadowiąc się we wskazanym fotelu — jest pełen zachwytu dla geniuszu, dzięki któremu odniosłeś, wasza wielmożność, wspaniałe chocimskie zwycięstwo! Pozwól zatem, że i ja dołączę swój głos do ogólnego podziwu. — Skłonił głowę w misternie fryzowanej peruce. « — Dzięki za pochwałę, którą jednak w równej mierze i dzielnemu wojsku należy przypisać. Mając tak -odważnego i wiernego żołnierza nietrudno o Wiktorię — odparł hetman gładko i bez akcentowania jakiegokolwiek słowa. Potem dorzucił: — Jakież rozkazy jego cesarskiej mości usłyszę? Jeśli są, rad je wypełnię... To pytanie rozproszyło niezbyt przyjemne wrażenie, jakie na pośle uczyniła aluzja hetmańska; więc z lżejszym sercem wykrzyknął: — Któż by śmiał, prócz własnego władcy, rozkazywać tak wielkiemu mężowi! Cesarz tylko o zdrowie waszej wielmożności pyta, życzy długich lat życia i zwycięstwa przede wszystkim nad niecnym poganinem! Ograniczenie owych zwycięstw miało swoją wymowę, teraz należało zatem wygłosić nieco dłuższe i pochlebne przemówienie. Toteż na uprzejmy ukłon i podziękowanie hetmańskie ciągnął dalej: — Co zaś do. zasług żołnierskich, to nie neguję ich znaczenia, bo wiadomo jest, jak mężnych ojczyzna waszej wielmożności ma synów. Jednak i najdzielniejszy żołnierz bez wodza, który by umiał wydobyć z niego tę dzielność, niewiele zdziała. A sama bitwa! Wieleż wymaga osobistego hartu ducha, jasności umysłu, niezawodności oka i głębokiej znajomości rzemiosła, by wysiłek żołnierski uwieńczyła chwała zwycięstwa. Nie mogę inaczej tłumaczyć słów waszej wielmożności jak tylko skromnością, która nie ujmuje, lecz przydaje blasku jego geniuszowi. A że ta ocena, którą czynię ubogimi słowy — ciągnął gładko poseł-— jest jednak słuszna, świadczy o tym mir i poważanie, jakim cieszy się wasza wielmożność. Przecież przewodzicie nie tylko na polach bitew, ale i w czas pokoju, jak chociażby i teraz, kiedy cały . cv> 60 cv) nieomal naród tu zjechał, by obierać władcę. Dla każdego kraju trudny i niebezpieczny jest czas bezkrólewia, ale Polska znajduje się o tyle w lepszym położeniu, że ma takiego strażnika porządku, jakim jest wasza wielmożność. Nie można więc wątpić, że mąż o takim znaczeniu, tak wielkiego serca i -rozumu, ponad wszystko będzie przedkładał dobro swojej matki ojczyzny i nie wspomoże żadnej innej: kandydatury jak tylko taką, która to dobro zapewni! Ponieważ jego cesarskiej mości leży na sercu przyjaźń naszych narodów, boć przecie mamy wspólnego %vroga, a dla was ma w sercu sentyment i podziw, przeto prosi, mości marszałku wielki i hetmanie koronny, o życzliwość dla człowieka, który byłby cesarzowi mity. A takoż ufa mój władca, że w szlachetności serca i w zgodzie ze swoją rycerską naturą, nie będziecie przeciwny, by królowa Eleonora pozostała na tronie. Kiedy poseł skończył, hetman nie zwlekając pospieszył z odpowiedzią: . - — Nie leży to w obyczajach naszych ani naturze, byśmy nie otoczyli opieką, pozbawili honorów, czy w jakikolwiek inny sposób poniechali względów należnych»wdowie po naszym królu. Cieszy się ona miłością i szacunkiem swoich poddanych, a takoż i mnie może uważać za swojego sługę, który krzywdy nijakiej nie da jej uczynić, o czym zechcecie, wasza ekscelencjo, zapewnić panią Eleonorę, jeśli znajdziecie ku temu okazję. Wienę też waszym zapewnieniom o życzliwości ku mnie jego cesarskiej mości. A jednak ubolewać przychodzi, że owa życzliwość nie obejmuje i naszych przyjaciół. Mam tu na myśli uwięzienie w Rzeszy Niemieckiej rzecznika francuskiego ministerstwa, elektora kolońskiego, biskupa Farstenberga... Moje natomiast poparcie, którego bynajmniej nie odmawiam, na nic się zda, jeśli wola narodu będzie inna. Hrabia Schaffgosch na krótką ~chwilę zacisnął usta, ale zaraz przywołał na twarz uśmiech i odpowiedział z dobroduszną swobo-dą: — Tak, istotnie owo zdarzenie z biskupem godne jest ubole-' wania, ale nie znam jego powodów, przeto trudno mi zabierać głos. Obróćmy raczej naszą uwagę, za pozwoleniem waszej wielmożności, ku bliższym nam troskom! Zaczęto więc wymieniać oceny spraw bieżących, przeplatając oględne wynurzenia grzecznościami, po czym poseł pożegnał hetmana. Ten zaś posunął swoją uprzejmość tak daleko, że osobiście odprowadził go aż do Karety. Po tej wizycie hrabia Schaffgosch nie zmienił swej dotychczasowej^ pełnej rezerwy polityki-, mimo nacisków stronników lotaryń-skich i ostrych ponagleń Paca do energiczniejszego działania. By] tak dalece ostrożny, że prosił dwór wiedeński o zaniechanie kon- oo 61 03 centracji cesarskich wojsk "na Śląsku, a ograniczenie się tylko do utrzymania w gotowości pułków stojących najbliżej polskiej granicy. Ta taktyka zaczęła nasuwać w stronnictwie austriackim podejrzenia, że panu Schąffgoschowi nie zależy zbytnio na zwycięstwie księcia Karola, ale raczej na niedopuszczeniu do tronu kandydata Francji. Takie nastawienie ułatwiało Sobieskiemu drogę do tronu, toteż hetman Pac tym ostrzej zaczął nawoływać do popierania Lo-taryńczyka i tym gwałtowniej występował przeciw ¦ kandydaturze jakiegokolwiek Piasta. Mimo woli więc pan Schaffgosch swoją pełną rezerwy i umiarkowaną polityką osiągnął odwrotny skutek. Zamiast uśmierzenia konfliktu spowodował jego zaostrzenie i to do tego stopnia, że coraz wyraźniej zarysowywała się groźba wojny domowej. Obok walk na forum publicznym szła również i cicha, zakulisowa, pomiędzy Pacami a panem Sobieskim, który dzięki sprawnemu działaniu swoich ludzi orientował się w poczynaniach przeciwników. Dlatego i Żegoń miał pełne ręce roboty. Poza normalną pracą w kancelarii musiał utrzymywać kontakt ze swymi ludźmi, a głównie Stegmanem i Wernerem, bo panna Borzęcka odwiedzała go sama, zawsze chętna do pogawędki z młodym sekretarzem. Do tych czynności doszło obecnie niemniej ważne śledzenie Ha-gana. Żegoń_włączył do tej akcji Pigwę i Stegmana. Codziennie już 0 zmroku jeden z nich obejmował posterunek w pobliżu domu Ormianina i czuwał tam aż do północy, by przekonać się, kto go odwiedza lub też dokąd on sam się udaje. Stwierdzili oni, że Hagan z domu wieczorami nie wychodził. Ale w ciągu tego czasu zdarzyły się odwiedziny jakiejś otulonej płaszczem postaci, która zabawiła w tym domu ponad godzinę. Kto to był i dokąd następnie się udał, tego Sewer nie zdołał stwierdzić, bo przybysz zniknął w ciemnościach, wśród zakamarków rozrzuconych tam szop i składów. Pod koniec kwietnia Stegman otrzymał inne zadanie, Żegoń musiał więc osobiście go zastąpić. Pełnił te dyżury wraz ze swoim pachołkiem. Któregoś dnia jak zwykle objął posterunek około siódmej wieczór. Ukryty w jednym ze składzików nie zamykanych przez właścicieli na kłódkę obserwował przez szparę pomiędzy deskami schody prowadzące do części mieszkalnej domu Hagana. Minęła godzina, potem druga. Żegoń siedział na pustej beczce 1 cierpliwie walczył z wolno płynącym czasem. Około dziewiątej wysunął się ponad dachy wielki krąg księżyca i niby wypolerowany mosiężny talerz oblał swym niepokojącym blaskiem pogrążone, w nocnej ciszy budynki. W szopie było zacisznie, ale na zewnątrz po pewnym czasie mu- cv> 62 cv> siał zerwać się wiatr, bo na niebie ukazały się szybko sunące obłoki. Przesłaniały co chwila księżyc, a wówczas wszystko pogrążało się w mroku. Znów przeszła godzina. Z okna Hagana sączyło się przez szpary okiennic światło, a więc był w domu. Nikłe jego refleksy padały na słup wspierający dach ponad krużgankiem, znacząc go pionową kreską. Żegoń oparty ramieniem o ścianę czuł, że zaczyna go ogarniać senność. Walczył z ,nią zmieniając pozycję, aż wreszcie doszedł go odgłos kroków. Były powolne i wkrótce zorientował się, że szło dwoje łudzi Po chwili usłyszał szept i to tak bliski, że wydawało się, jakby idący znajdowali się tuż obok: — Teraz w prawo, wasza dostojność, jesteśmy już na miejscu... — Zamiast odpowiedzi Żegoń usłyszał ciche mruknięcie. Wkrótce ujrzał dwie ciemne sylwetki wchodzące po schodach. Posłyszał kilka nieregularnych uderzeń w drzwi, te zaraz się uchyliły i obie postacie zniknęły za nimi. Znów zapanowała cisza zakłócona jedynie podmuchami wiatru. Żegoń postanowił opuścić posterunek i ulokować się pod oświetlonym oknem, by usłyszeć, o czym mówią z gospodarzem nocni goście. Przyszło mu jednak na myśl,,że lepiej będzie nieco odczekać, gdyż może go na tym przyłapać jakiś nowy przybysz. Ostrożność ta okazała się słuszna, bowiem nie minęło i parę pacierzy, kiedy do jego kryjówki znów doszedł szmer kroków i zaraz potem słowa, ale ze zdumieniem stwierdził, że mówiła kobieta: — 'Teraz już pójdę sama! — Ton był rozkazujący, a Żegoń w przypływie zdumienia stwierdził, że ten głos skądś zna. Nie mógł sobie jednak uprzytomnić, gdzie go już słyszał. — Wrócisz tu za godzinę, nie wcześniej i nie później. Nie kręć się nigdzie, poczekaj w gospodzie Gerarda. No, ruszaj! Jedne kroki zaczęły oddalać się, drugie, lekkie, minęły kryjówkę Damiana. Po chwili dostrzegł zarys postaci również okrytej opończą. Weszła na krużganek, a zaraz potem rozległy się kolejne uderzenia w drzwi. Postanowił dłużej nie zwlekać i wysunął się z ukrycia. Schody były stare i już skrzypnięcie pierwszych stopni zmusiło go do ostrożności. Wspinał się bez pośpiechu, uważnie i z wolna stawiając stopy. Tak samo kroczył wzdłuż ściany, kiedy już wszedł na pomost. Do oświetlonego okna nie było daleko i wkrótce przystanął przy przesłaniającej je okiennicy. Przez liczne szpary w deskach sączyło się światło, a woskowane płótno pozwalało zupełnie wyraźnie słyszeć każde słowo. • cv 63 co — Kiedy wasza łaskawość chce wracać? — to pytał Hagan. — Jak najspieszniej. Dziś widzimy się ostatni raz. — Głos był niski, ochrypły, a tytuł użyty przez Ormianina wskazywał, że jego gość był kimś znaczniejszym, ale i mieszczaninem. — Dam ludzi do ochrony. .. " — Nie trzeba! — Odpowiedź brzmiała stanowczo. — Mam swoich pachołków i nie chcę obcych. .— Ale do Lwowa kawał drogi, mistrzu Efraimie...— Hagan zdawał się nie być przekonany. — Nie szkodzi. Nie traćmy czasu na próżne gadanie. Najwspanialszy i niezwyciężony już wysłał swe armie w pole, a wykonanie otrzymanych rozkazów wciąż ulega zwłoce. Nadalnie wiemy, jakie siły wystawią Polacy. — Tego jeszcze nikt nie wie — odezwała się kobieta i Żegoń aż drgnął, tak bardzo ten głos był mu znajomy. Ona zaś mówiła dalej: — I nie będziemy wiedzieli, dopóki nie przestaną skakać sobie do gardeł! Dopiero po obiorze króla ustalą wysokość zaciągów i środki pieniężne. — Hm... A szansę? Kto weźmie w końcu górę? — Sytuacja ciągle się zmienia. Wchodzą w grę tylko dwa stronnictwa. Francuskie i austrackie. Obecnie biorą górę stronnicy cesarza. — To źle. Sobieski przewodzi Francuzom i choć jest największym wrogiem zielonego sztandaru, jemu przykazuję pomagać! Gorsze bowiem zło będzie stanowić wybór Karola, bo wówczas Leopold zjednoczy przeciw sułtanowi oba kraje. Byłaby to już groźna dla Stambułu potęga. Zatem na czas elekcji należy wspomagać Sobies-kiego. Zresztą Francja jest i naszym sojusznikiem... ¦— Nie spodziewałam się takiego rozkazu!—prychnęła kobieta.— Nic mnie nie zmusi do służenia Sobieskiemu! — Mój rozkaz zmusi cię, niewiasto! —Głos mistrza Efraima, jak nazwał go Hagan, zadrgał groźbą. — A ja rozkazuję imieniem wielkiego wezyra, który stoi w blasku Najwspanialszego! Jeśli ta kobieta nie będzie ci posłuszna, Haganie, masz przysłać mi jej dłoń... Zapanowała krótka chwila ciszy, którą przerwały peJne uszanowania słowa Hagana: — Stanie się według twego rozkazu, mistrzu Efraimie. Jakie jeszcze dasz nam zlecenia przed swoim odjazdem? — Pilnować arsenałów. Masz już tam swoich ludzi? — Mam. — Pamiętaj zatem, aby ani jedno dzislo nic zagroziło nam .w polu! Lwowskiego dopilnujemy już sami... Nastąpiły słowa pożegnania i życzenia pomyślnej drogi, więc 2egoń wycofał się szybko z krużganka. 64 Joannes Rex Sześć dni potrzebował jego eminencja Forbin Janson na przybycie z Gdańska do Warszawy, gdzie stanął o piątej- rano 8 maja i to bez swoich bagaży i taborów. Jeszcze tego samego dnia poseł francuski odbył rozmowę z hetmanem wielkim. Oświadczył mu w imieniu króla Ludwika, że ten pragnąłby widzieć na polskim tronie Filipa, syna księcia neubur-skiego. Jeśli zaś miałby ten tron objąć inny jakiś francuski książę, to może się to stać, ale bez żadnego królewskiego poparcia, tylko z własnej woli sejmu. Obiecywał ambasador wypłatę pensji tak panu Sobieskiemu, jak i Morsztynowi, zaległych od 1669 roku, oraz czterysta tysięcy liwrów do ich rozporządzenia. Hetman otrzymałby order Św. Ducha, godność marszałka i para oraz księstwo z odpowiednimi dobrami. Dotacje wspominały również i Marysieńkę, nic jednak nie 'mówiły o jej rodzinie d'Arquien. Mimo wielkich korzyści osobistych hetman od razu i zdecydowanie odrzucił kandydaturę Neuburczyka, jako zbyt młodego i nieudolnego do sprostania sytuacji Polski. Nadmienił też, że jego oficerowie takoż nie chcą innego władcy jak tylko Kondeusza, zatem nie dopuszczą do tronu i' Lotaryńczyka, chociażby miało przyjść do orężnej rozprawy. Była to jedyna zgodność poglądów, jaką ustaliła ta pierwsza rozmowa. Ponieważ powozy jego eminencji jeszcze nie nadeszły i nie miał on oprawy godnej jego stanowiska, na wyznaczoną w dniu 11 maja audiencję posłów zagranicznych w senacie udał się biskup Janson w hetmańskiej karecie, z muzyką wojskową, przy pysznej eskorcie i asyście blisko osiemdziesięciu karet dygnitarskich, z rodów sprzyjających Francji. Wygłosił wielką mowę ze swadą i ogniem, bo był świetnym. oratorem. Komplementował w niej Polskę, zapewniał o trwałej ku niej przyjaźni francuskiego króla, obiecywał pośrednictwo w pokoju z Turcją, jak i wszelką pomoc, ale jednocześnie postawił kandydaturę młodego Neuburczyka, wychwalając go na wszelkie "sposoby. I mimo całej kunsztownej retoryki i zasięgu obietnic nie trafił z tego powodu do serc słuchaczy. Kandydatura ta była bowiem zupełnie niepopularna, pominięcie zaś Kondeusza, którego przede wszystkim dzięki wpływom hetmana chciało wojsko, a za nim i spory odłam szlachty— w rezultacie, acz mimo woli, wysunęło na plan pierwszy osobę samego Sobieskiego. Po audiencji publicznej, w godzinach wieczornych, złożył pan ambasador wizytę państwu Sobieskim. Po wystawnej wieczerzy w Catalni zwycięzca 60 CN większym gronie osób przeszli potem małżonkowie wraz z posłem do bocznej komnaty, gdzie przy winie'rozważali sytuację. Ponieważ właśnie mijał wyznaczony trzytygodniowy termin elekcji, a nie wysłuchano nawet wszystkich zagranicznych posłów, za powszechną zgodą przedłużono go o dziesięć dni. Pozostawało więc jeszcze nieco czasu na dalsze działanie, które teraz, kiedy wysłannik francuski przybył wreszcie do stolicy, należało z nim ustalić. Biskup da Toussaint Forbin Janson był średniego wzrostu, proporcjonalnej postaci, acz zdradzającej już skłonność do. otyłości, 0 ściągłym obliczu, czarnych, bystro patrzących oczach, ciemnych brwiach i takiejże brodzie, na 'modłę hiszpańską przyciętej w xKn, 1 skręconych w szpic wąsach. Głos miał przyjemny, mówił płynnie i ze swobodą zdradzającą wysoką inteligencję,, przenikliwość i wielkie obycie. Był to człowiek giętki, doskonały dyplomata, umiejący maskować swe myśli dobrcdusznością i pozorną szczerością. Teraz siedział nachylony nieco do przodu w pozie zdradzającej skupienie i słuchał hetmana. Ten kończył właśnie wykładać racje, dla których kandydaturę Neuburczyka odrzuca i przekonać się do niej nie da. — Jakie są zatem propozycje waszej wiełmożności? — spytał ostrożnie obserwując jednocześnie z ukosa wyraz twarzy milczącej dotąd Marysieńki. Sobieski nie zdążył odpowiedzieć, gdyż w tej chwili do komnaty wszedł adiutant, generał Gałecki, i przeprosiwszy ukłonem towarzystwo coś szepnął mu do ucha. Hetmań wstał z fotela. , — Wybaczcie mi, wasza eminencjo, ale muszę odejść na krotką chwilę. Zostawię was jednak pod opieką małżonki, którą- raczcie darzyć zaufaniem na równi ze .mną. Pan Sobieski wyszedł, a ambasador już otwarcie skierował spojrzenie na marszałkową. Słyszał, że jest urodziwa, ale nie spodziewał się aż takich niewieścich. powabów, a na kobiecej urodzie biskup znał się nie najgorzej. Toteż spoglądał na nią z upodobaniem, zastanawiając się jednocześnie, co usłyszy od pięknej pani. Ta zerknęła ku niemu raz i drugi, jakby był starym przyjacie- . łem, a nie nowo poznanym mężczyzną i to królewskim posłem, po czym wygięła usteczka z grymasem znudzenia i westchnęła z ulgą: — No, to sobie możemy teraz swobodnie pogawędzić i to nie o waszych nudziarstwach politycznych, lecz o nowinach z Wersalu. Wasza eminencja tchnie jeszcze paryskim powietrzem, a jam taka ciekawa wszystkiego, co się dzieje w mojej ukochanej Francji. Dlaczego jednak kazaliście tak długo na siebie czekać? — Rad słyszę te słowa, wielmożna pani. Alem już się pozbył tego paryskiego powietrza, bo mi je morskie wichry przewiały. Toć cv> 66 cv burza wyrzuciła mój okręt na angielski brzeg i stąd opóźnienie z przybyciem.' — Cóż za straszne chwile przeżyliście, wasza eminencjo! —Ma-rysieńka uniosła dłonie ku policzkom, a dostrzegając utkwiony w siebie wzrok ambasadora nie umknęła przed nim oczami, więc złączyli się spojrzeniem. Dopiero po chwili opuściła główkę z cichym westchnieniem. v — Alem teraz już bezpieczny i wielce rad, bo przy waszym boku. — Obyż to była prawda... — Ciemne oczy znów zetknęły się z natarczywym już wzrokiem biskupa. — My dyplomaci nie zawsze głosimy prawdę, ale tym razem mówi przeze mnie mężczyzna. — Obym i ja mogła' być tylko kobietą — znów westchnęła — ale wasza okropna polityka tego mi wzbrania. Teraz zaś już istne mamy piekło. Wciąż tylko narady, spory, obliczanie szans. — A właśnie! — Jego eminencja z pewnym żalem wrócił na bardziej realne tory. — I cóż tu się dzieje? Jakie poczynania należy przedsięwziąć w najbliższych dniach? — Co się dzieje? — Marysieńka wzruszyła obnażonymi ramionami.—Nawet kanclerz Olszowski wydał ostatnio broszurę, w której oskarża Kondeusza o herezję, zarzuca mu, że jada w piątek mięso, że nie spowiadał się od dzieciństwa, a zdradza nawet swoje kochanki. Biskup uśmiechnął się nieznacznie i wtrącił z zaciekawieniem: — A jakie kroki podjęło nasze stronnictwo? — My nie walczymy tak niecną bronią jak oszczerstwo. Mój małżonek nigdy na takie sposoby by nie zezwolił. Podnosimy jeno zasługi księcia, jego odwagę, geniusz wojskowy, jak również. wskazujemy na osobę miłościwego pana Ludwika i jego potęgę, która wesprze ten wybór. ¦— Słusznie, wasza wielmożność, słusznie!—z ożywieniem rzucił biskup, ale,pani marszałkowa nie dała mu mówić dalej znów zabierając głos: — Ale to zbyt mało, aby pokonać Paców. Czynimy zatem liczne j zabiegi o wsparcie i poza krajem. Obiecuje pomoc nawet chan Tatarów, a -elektor brandenburski też przychylny naszemu stronnictwu. Lada dzień ma też wrócić nasz poseł,' którego wysłaliśmy do /Wielkiego wezyra. Wiezie on_ już uzgodnione punkta pokoju. Ambasador zastanawiał się, do jakiego stopnia piękna pani wierzy w to, co mówi, kiedy konkluzja, jaką zakończyła swoje wywody, wyjaśniła mu sens tego wstępu. — Ale i chan, i wielki wezyr zgadzają się na pokój pod warunkiem, że koronę przyjmie mój małżonek... cv; 67 cv> Opuściła głowę nie patrząc na ambasadora, ale czekała na jego reakcję z napiętą uwagą. Ten chrząknął lekko, zanim odrzekł: — Co na to jego wielmożność, pan marszałek? — Nie chce o tym słyszeć. Tak samo jak i o Neuburczyku. Twierdza, że tylko Kondeusz może być królem. — Czy jednak przeforsuje jego osobę? A jeśli nie? — Wygra Lótaryńczyk. Ale jedno mogę już teraz powiedzieć waszej eminencji: z tych dwóch, bo Neuburczyk, jak już wiecie, nie wchodzi w rachubę, mój małżonek ma trzykrotnie większe szansę na koronę niż Kondeusz. — Czemuż zatem nie przekonacie go, by się o nią ubiegał? — Otóż to! Nie mogę przełamać jego oporów. Uważa, że będzie posądzony o prywatę. Toteż chcę uzyskać waszą pomoc, ekscelencjo, aby go do tego skłonić! Neuburczyka tu nikt nie chce, Kondeusz z Lotaryńczykiem nie wygra, ale Sobieski tak! A jeśli chodzi o interesy Francji, to zapewniać was nie muszę, że nie ma ona gorętszego odeń wielbiciela. — To wiem, wielmożna pani. — Biskup schylił głowę i z rękami splecionymi przed sobą chwilę milczał, rozważając to, co usłyszał. Milczenie znów przerwała Marysieńka: — Jeśli zespolimy siły, zwycięstwo- jest pewne, tak jak pewną widzę przegraną, o ile tego nie zrobimy. Potrzebne są bowiem już tylko pieniądze, by szalę przechylić. — Pani marszałkowa urwała nav krótki moment, po czym dorzuciła nieco ciszej: — A o kapelusz kardynalski może wystąpić tylko król... — Uważam to za wiążącą obietnicę — rzucił z błyskiem w oku jego eminencja, udając, że sprawę traktuje żartobliwie. Ale Marysieńka nie odwzajemniając uśmiechu odpowiedziała z powagą: — I ja ją za taką uważam. Już bez słowa, ale z wzajemnym zrozumieniem patrzyli sobie w oczy. Ten niemy dialog przerwała kobieta, rzucając z dąsem: — Ekscelencja nic a nic nie jest mi życzliwy. Czymże go sobie zraziłam? — Cóż za krzywdzące słowa!—obruszył się biskup. — I jakże mylna ocena. Otrzymał w odpowiedzi pełne obietnic spojrzenie. Zdawało się- biskupowi, że zawisł przed nim dojrzały, pełen . słodkości owoc, który, aby zerwać, wystarczy sięgnąć ręką. Ta nadzieja wzmogła rytm jego serca. Opanował się jednak, by nie okazać zrodzonego pożądania, i ze swobodą światowca zaczął wraz z panią marszałkowa zastanawiać się nad dalszymi krokami, jakie należy teraz uczynić. Do ożywionej dyskusji na ten temat dołączył wkrótce i pan hetman. Ustalona została lista osób, które w pierwszej kolejności należałoby zjednać. Skutkiem tego jego eminencja wkrótce co 68 c« posłał po swego skarbnika polecając przynieść sobie natychmiast dziewięć tysięcy liwrów, bo taka kwota przypadała do pilnej wypłaty podług owej listy. W tym właśnie okresie przydał się Żegoniowi zdobyty szyfr. Pisma bowiem do Wiednia odchodziły często, a nie wiadomo skąd pan Jawleński zaczął dostarczać bruliony wysłanych raportów. Były pełne skreśleń i poprawek, ale dostatecznie zrozumiałe i zdatne do odszyfrowania. Z tym więc Żegoń nie miał trudności. Czytali raporty Stoma mówiące o niepopuiarności Piasta, zawiadomienie o możliwości skłonienia hetmana do wyrażenia zgody na zaślubiny Eleonory z Kondeuszem, skłonności do pojednania z Czartoryskim, Pacami i Wierzbowskim. Potem było zapytanie już skierowane przez Schaf-fgoscha, kogo dwór wiedeński chciałby widzieć na polskim tronie, gdyby kandydatura Karola upadła, a wreszcie żądanie poniechania nacisku militarnego. Były i inne, już mniej ważne wiadomości. Istniały też zapewne i raporty, które jak sądził Jawleński, nie dotarły do ich rąk, tym niemniej zdobyty z takim trudem szyfr odclawał obecnie znaczne usługi. Udało się i Wernerowi przejąć jedno z bezpośrednich pism pana hrabiego Schaffgoscha do Wiednia. Dla własnego bezpieczeństwa mógł je dać tylko do odczytania, ale wiadomość w nim zawarta była ważna i, jak osądził Żegoń, powinna była jak najszybciej dotrzeć do hetmana. Otóż pisał ambasador o rozmowach z niejakim pułkownikiem Garnier, konfidentem wojewody kaliskiego Jana Opalińskiego. Pułkownik przywoził mu wiadomości od wojewody, który jako zaufany przyjaciel pana Sobieskiego wiedział o wielu jego tajnych zamysłach i planach. Była więc to wyraźna zdrada przyjaźni. Dalej donosił pan hrabia o swoich kontaktach w Polsce. Podawał szereg nazwisk mało jednak ciekawych ludzi, bo należących do austriackiego stronnictwa. Drugim powodem, dla którego rozmowa z hetmanem stawała się sprawą bardzo pilną, była konieczność ostrzeżenia przed przygotowanym zamachem na dwa główne arsenały. Prosił już Żegoń za pośrednictwem pana Łysoboka o hetmańskie posłuchanie, ale jak zwykle otrzymał polecenie, by czekał, aż zostanie wezwany. Wezwanie nadeszło, leczdopiero po kilku dniach, posłuchanie zaś odbyło się tym razem z samego rana. Relację z jego przebiegu zdał Żegoń panu Jawleńskiemu zaraz po powrocie. — Zafrasował się pan hetman, gdym go ostrzegł przed Opaliń-skim. Nie spodziewał się takiej zapłaty za przyjaźń. co 69 cvi — To nie pierwszy raz mu się zdarza — rzekł stary kancelista kiwając głową. — Zbyt jest życzliwy ludziom, toteż wciąż za swoje serce płaci. Ale już się nie zmieni. - ', . — Wielkiego to formatu mąż.' Ani się rozzłościł, ani pomstował, jeno kiedym mu wyjaśnił, skąd ta wiadomość pochodzi, pokiwał głową ze smutkiem i powiedział tylko: „dobrze mi tak..." — No i za miesiąc, dwa, choć do konfidencji już nie przypuści, ale wojewodzie winę daruje. Tak to będzie, bo niejednemu już zdradę wybaczył. — Wybacza, ale tylko krzywdy sobie uczynione. Dla zdrajców ojczyzny nie znajduje łaski! — Co zatem postanowił uczynić z Haganem? — Jawleński wrócił do tematu. — Poszedłem" za waszą radą. Wyraził zgodę, ale przykazał dawać na niego pilne baczenie. — A z arsenałami? — Warszawski poruczył mojej pieczy — westchnął Żegoń. — Lwowskiego ma chronić tamtejszy komendant. — O, do licha! — zmartwił Się stary. — Tego waści nie zazdroszczę. Odpowiedzialność bowiem ogromna, choć i honor z tak wielkiego zaufania znaczny. — Słaba to pociecha przy trosce, jaką mnie obarczył. — Co waść teraz zamierzasz czynić? — Wszystkie sprawy poruczam pieczy waćpana, a sam zajmę się nowym zadaniem. — Przy czyjej pomocy? — Pigwa mi wystarczy. Jak wam idzie z Syrynią? Jawleński zerknął na Damiana. — A jak waść sądzisz! Skąd te brudnopisy raportów? — A więc dogadaliście się z nim? — Okazało się to łatwiejsze, niż sądziłem. Syrynia to star', wyga i umie wyczuć, skąd wieją wiatry. Zdaje się nie bardzo wierzyć w zwycięstwo Lotaryńczyka, toteż dogadaliśmy się szybko. Ponieważ Żegoń pokiwał tylko z uznaniem głową, kancelista poruszył inny temat: f — A co z ową niewiastą, której głos był wam znajomy? Czy nie przypomnieliście sobie, do kogo należy? — Nie przypominam, i to mnie złości! Początkowa rezerwa, a nawet opór hetmana wobec nacisków żony, by ubiegał się o koronę dla siebie, pod wpływem jej dalszych perswazji, jak i takich samych sugestii otoczenia, z wolna mijały. Zaczął oswajać się z tą myślą coraz bardziej, a to z kolei do- 70 oo prowadzało do zastanawiania się nad drogami wiodącymi do tego celu. Toteż 10 maja na zebraniu senatorów u biskupa Trzebickiego wygłosił przemówienie, którego cała treść, aczkolwiek bez wskazy-„ wania osoby, obracała się wokół księcia Karola i przeciw jego kandydaturze. Ponieważ już w tym czasie okazywało się coraz wyraźniej, że wybór Kondeusza nie ma większych szans, było.dla słucha-, czy jasne, że wystąpienie to zmierzało do wysondowania opinii co do własnej osoby. Kiedy skończył, zapanowało znaczące milczenie. Odezwały się wprawdzie głosy, ale' nadal popierające Kcndeusza. Jeszcze bardziej wyjaśniło sytuację przemówienie kasztelana krakowskiego War-szyckiego.' Potwierdził bowiem zarzuty pod adresem Ijotaryńczyka, ale ani słowem nie wspomniał o osobie hetmana. Sobieski zrozumiał, że jego wystąpienie było przedwczesne. Manifestacyjnie ogłosił więc wierność kandydaturze francuskiej, a następnie już się wystrzegał powiedzenia czegokolwiek, co by mogło nasunąć najmniejsze nawet podejrzenia o własnych zakusach na tron.,To postępowanie dało rezultat, bo plotki na ten temat ucichły i już o tym zarówno w kole, jak poza nim przestano mówić. Przedsiębiorczy' i rzutki biskup Forbin Janson działał w tym czasie energicznie i nie żałując zachodów. Wciągnął do swoich zabiegów wszystkich francuskich agentów i wysłanników, nie wyłączając stałego rezydenta, zgorzkniałego i pełnego nienawiści do Polski, starego de Beluze, Krzątali się więc wypełniając polecenia ambasadora panowie: des Noyers, Beaumont, Formont, z gdańskiego domu bankowego Bouąuesne, a nawet i kawaler de Callieres, choć był tylko wysłannikiem hrabiego Soissons. Uruchamia też posiadane fundusze. 14 maja panowie des Noyers i Formont wręczają na koszta wyborcze państwu Sobieskim trzydzieści tysięcy liwrów; nazajutrz de Beluze i Formont dają hetmanowi dalsze trzydzieści sześć tysięcy liwrów dla marszałka sejmowego Sapiehy, 17 maja znów de Beluze i Formont przekazują sześćdziesiąt tysięcy liwrów dla posłów małopolskich, jak i litewskich, z obozu Radziwiłła. Potem pan Formont doręcza tysiąc pięćdziesiąt liwrów dla tych mnichów i mniszek, którzy kontaktowali się z posłami sejmowymi, wreszcie tysiąc dwieście liwrów otrzymał Niemira, zaufany oficer z otoczenia ambasadora, na przyjęcia dla dowódców wojskowych, a dziewięćset liwrow pułkownik Romain, Francuz, dowódca garnizonu strzegącego mostu na Wiśle, dla rozdania żołnierzom. Most ten miał bowiem duże znaczenie strategiczne, gdyż zagradzał drogę litewskim chorągwiom na drugi brzeg. Za poradą pani Sobieskiej wojewoda ruski Jabłonowski otrzymał weksel na dwanaście tysięcy liwrów. Razem więc do 19 maja cv 71 cv wydatkował poseł gotówką na koszta elekcji sto dziewięćdziesiąt tysięcy liwrów, czyli około pięćdziesięciu tysięcy talarów. Hrabia Schaffgosch nie przejawiał takiej aktywności. Nadal trzymał się taktyki wytyczonej na wstępie —¦ zachowywania ostrożności i rezerwy we wszystkich wystąpieniach. Orientował się jednak w sytuacji i nastrojach panujących w obozie przeciwnym. Wiedział już, że Ludwik XIV odmawia poparcia Kondeuszowi, rozumiał ' też, że mimo to Sobieski nie będzie szukał porozumienia z Pacami, bo to oznaczałoby dla niego kapitulację. Domyślał się, że byłby może skłonny wyrazić zgodę na Karola, ale powstrzymuje go przed tym obawa utraty naczelnego dowództwa na rzecz króla, znającego równie dobrze jak on rzemiosło wojenne. Złożył więc hetmanowi w dniu 9 maja drugą wizytę, podczas której starał się go przekonać, że wybór ten nie osłabi, lecz wzmoże jego autorytet. Jednak Sobieski uciął sugestie hrabiego oświadczając, że raczej ma zamiar popierać Neuburczyka, a nawet choćby i syna elektora brandenburskiego, na co pan Schaffgosch z kolei nie omieszkał wyrazić uznania dla tego ostatniego >pji(?yrfata i —~-wiedział zgodę Wiednia pod warunkiem, że przyjmie on wiarę katolicką. Aluzję hetmana na temat rychłej wyprawy Ludwika przeciw Rzeszy ambasador odparował, zręcznie wykorzystując temat do wyraźnego już propagowania osoby księcia Karola, akcentując jego walory, o których król francuski będzie miał okazję się przekonać. Na to z kolei hetman zapewnił ambasadora, że jest całkowicie zgodny z taką oceną sylwetki księcia. Tę słowną szermierkę, która w rezultacie niczego hrabiemu nie dała, przerwało zaproszenie hetmana przez biskupa Trzebickiego do wzięcia udziału w nader ważnej konferencji. Pan Schaffgosch zakończył więc wizytę patetycznym podkreśleniem wagi decyzji pana Sobieskiego co do ostatecznego ustalenia pretendenta. Ten zaś, żegnając gościa, zgodnie z dworskim obyczajem zapowiedział swą rewizytę na dzień następny. A ponieważ dokonał jej w licznej asyście senatorów, a nawet szlachty, hrabia zrozumiał, że nie życzy sobie dalszych poufnych rozmów. Po tym niepowodzeniu pan Schaffgosch dostrzegł konieczność energiczniejszego działania, ale dotychczasowa taktyka ograniczenia do minimum osobistych kontaktów teraz utrudniała mu zmianę postępowania. Zabiegał mimo wszystko o jeszcze jedną rozmowę z hetmanem, co ostatecznie mu się udało. Audiencja została wyznaczona na dzień 16 maja. Zaczął ambasador od wyraźnego już, bez niedomówień i aluzji, postawienia kandydatury Karola. Mówił ze swadą, używał argu- 72 po nientów dobrze dobranych, rzeczowych i z przekonaniem o własnej słuszności. Wreszcie wezwał, a nawet wręcz błagał hetmana o poparcie dla księcia. W ferworze (ej przemowy tak ją zakończył: — Czy możecie, wasza wielmożność, mniemać, że przy takiej ilości i mocy walorów właściwych postaci księcia, może być inna, równa mu blaskiem? Tylko wy, wielmożny panie, moglibyście stanąć w szranki z moim elektem, bo tylko wy możecie się z nim równać talentem wodza, .ale czyż potrzebuję mówić o przeszkodach, jakie waszą osobę dzielą od tronu? \^y, jako mąż wytrawny i rozumem wielkim znaczny, lepiej je widzicie niż osoby, niewieścim szeptem kuszące was mirażem korony. Bo czyż Litwa zezwoli powalić się na kolana, a jej przywódcy zechcą dać dam pole? Czyż cała szlachta.i Litwy, i Polski nie stoi za miłościwą panią Eleonorą, którą pragnie poślubić książę Karol, co z radością powita wasz kraj, a czego wy, już związani małżeństwem, zrobić nie możecie? A czy kto inny z tych, ubiegających się o koronę, zdolny jest prześcignąć w znaczeniu mego elekta? Czy duński królewicz, czy też elektorski syn? A może książę Modeny? Hrabia, celowo nie wymieniając Kandydatów francuskich urwał i czekał, co powie hetman, Ten przy wzmiance o braku swoich szans, a potem aluzji dotyczącej niewieścich podszeptów, spojrzał porozumiewawczo na obecnych przy rozmowie senatorów i uśmiechnął się nieco ironicznie, odpowiedział jednak uprzejmie: — Ależ oczywiście, wasza ekscelencjo. Mam zupełnie takie samo rozumienie co' i wy. Toteż nie są to pretendenci, których należy brać pod uwagę. Co do tego jestem zupełnie z wami zgodny Hrabia dobrze zrozumiał, co znaczy to oświadczenie. Hetman będzie forsował albo kandydata francuskiego, albo siebie, a więc w żadnym razie nie można było liczyć na jego poparcie. Już od 11 maja zaczęły się w senacie przemówienia posłów. Tego dnia mówił Forbin Janson, następnego hr. Taffe i Belchamp w imieniu księcia Karola i jego stryja. Potem nastąpiła dwudniowa przerwa spowodowana Zielonymi Świętami, po nich zaś zdawali sprawozdanie posłowie delegowani do rozmów z poszczególnymi pretendentami, relacjonując ich przyrzeczenia i obietnice przed-elekcyjne. —•—--. 15 maja w stronnictwo lotaryńskie uderzył^mocny cios. Oddał bowiem ducha prymas Floryan Czartoryski, poważany, cieszący się ogólnym szacunkiem, główny filar i podpora dworu królowej Eleonory i poplecznik kandydatury Karola. A zbliżał się z wolna dzień elekcji. Im zaś był bliższy, tym bardziej rosło napięcie nie tylko wśród posłów i senatorów, nie mówiąc już o przywódcach stronnictw, ale i wśród ogółu szlachty przybyłej do stolicy. Te nastroje podniecenia i emocji wzrosły do oj 73 co tego stopnia, że żaden z dygnitarzy nie odważył się pokazać na mieście bez zbrojnej eskorty, a i panowie bracia nie chodzili baz broni. Już nie siadano w gospodach do wspólnych dysput, ale ob-warowywano domy i łączono się w większe gromady. Zwłaszcza dygnitarze litewscy przejeżdżali wyłącznie w licznej asyście żołnierskiej. Tworzyły ją załogi owych domów, które wynajęli Pacowie. Oba główne stronnictwa jak dwa rozżarte ogary prężyły się do skoku. Już tu i ówdzie chwycono za szable i polała się pierwsza krew. Hetman licząc się z próbą forsowania rrtostu przez Litwę wzmocnił jego załogę. Jednocześnie podciągnął bliżej stolicy wojska, koszt tej operacji pokrywając z własnej kieszeni. Stronnictwo austriackie, choć pozornie nie traciło animuszu, przecież znalazło się w niekorzystnej sytuacji. Pacowie zdawali sobie sprawę, że gdyby przyszło do walki zbrojnej, zostaliby sromotnie pobici. Bowiem nieliczne chorągwie własne były odcięte od elekcyjnego pola Wisłą, wojska cesarskie okazywały rezerwę, a przychylny Sobieskiemu biskup Trzebicki, który objął rządy po zmarłym prymasie, pospolitego ruszenia zwołać nie zechce. Toteż przed dniem elekcji w nocy z 18 na 19 maja nikt nie spał. Radzono na Zamku i w pałacu Kazimierzowskim. Zebrani tam biskupi z Trzebickim na czele, różni senatorowie, kanclerz Olszowski, podskarbi Morsztyn wraz z~posłem francuskim zastanawiali się nad sytuacją, której powagę wszyscy doceniali. Stawało się bowiem jasne, że kraj stoi już tylko o krok od wojny domowej. Rozumiał to i widział jego ekscelencja Forbin Janson. Dlatego zapewne, po głębokiej zadumie, na krótko przed świtem poprosił o głos. Kiedy zaczął mówić, nastała wyjątkowa cisza, bo wszyscy wyczuli, że poseł przedłoży jakąś propozycję zmierzającą do wyjścia z impasu. Nie ubierał myśli w zbytek, słów, lecz po krótkim zsumowaniu opinii przeszedł do sedna sprawy. — Aby więc uniknąć bratobójczej walki, nie pozostaje nic innego, jak szukać jakowejś ugody, ale takiej, -która by i jednej, i drugiej stronie pozwoliła obronić swoje sztandary. Na Kondeusza oni, tak jak my na Karola, nie wyrażają zgody. Zatem wracam do osoby Neuburczyka... Po tych słowach rozległ się szmer ni to protestu, ni zdziwienia, a hetman Sobieski zmarszczył tylko brwi i z pewnym zaskoczeniem spojrzał na posła. Ten jednak zdawał się tego nie dostrzegać, bo spokojnie mówił dalej: — Po oświadczeniach wielmożnego hetmana i wielu z panów negujących ową kandydaturę wyda się może dziwne, że do niej wracam, ale jest ona teraz jedyną, która może uratować kraj przed cv 74 <^> bratobójczą walką, bo tylko ją mogą przyjąć nasi adwersarze, jeśli zaproponujemy im, by ów młody książę poślubił miłościwą panią. W ten sposób i oni, i my utrzymamy naszych kandydatów, a zatem osiągniemy zamierzony cel. Wprawdzie z ustępstwem, ale takież ustępstwo uczyni i strona przeciwna. Pamiętam o zarzutach — ciągnął dalej poseł — jakie stawialiście, wielmożni panowie, głównie z powodu młodzieńczego wieku księcia, a zatem- jego nieprzydatności do kierowania państwem. Od razu więc tu dodana i kolejną propozycję, a mianowicie ustalenia z góry i wspólnie obsady rady królewskiej dla wspomagania władcy. Niech radę tę tworzy po- trzech lub czterech członków z obu stronnictw, a przewodniczy jej pan marszałek wielki koronny. Teraz dopiero ' pan, Forbin Janson spojrzał na Sobieskiego, a wszyscy poszli za jego przykładem, bo propozycja posła była warta rozpatrzenia, jeśli hetman nie zgłosi swego sprzeciwu.. On zaś zrozumiał, że został przez zręcznego Francuza niejako przyparty do muru. Wyznaczał mu wprawdzie rolę, która praktycznie oznaczała rządzenie państwem, ale nie była to korona, z drugiej jednak strony podsuwał jedyny chyba sposób pozwalający dojść do porozumienia z przeciwnikami, a zatem uniknąć rozlewu krwi, przed czym wzdragało się jego serce. A wreszcie zgłosić sprzeciw znaczyło przyznać się do własnych cichych pragnień, czego znów zabraniał rozsądek, bo byłby to najgorszy z najgorszych moment do ujawnienia takich intencji. Umysł hetmański szybko ocenił sytuację, toteż niezbyt zwlekał z odpowiedzią. — Dla dobra umiłowanej ojczyzny niechże tak będzie... — oświadczył dobitnie, wśród panującej ciszy. — Sprzeciwu nie zgłaszam, bo jedyne to chyba wyjście. Pierwszy brzask zaczął zaglądać w okienne szyby, gdy tę odpowiedź powitały okrzyki uznania i gorące brawa. Dalsza dyskusja już długo nie trwała. Uchwalono, by do krełowejkudall się i to bez zwłoki, jako że wstawał dzień 19 maja, biskupi: krakowski Trze-bicki, kujawski Ujejski, chełmski Dąbski, oraz kanclerz Olszowski. Zaraz też pan Sobieski posłał na Zamek adiutanta dla zawiadomienia dworu o rychłym przybyciu poselstwa. Zebrani z wolna zaczęli się rozchodzić, kiedy do pana wojewody ruskiego nieznacznie podsunął się paeholik i coś mu szepnął do ucha. Jabłońowski rozejrzał się dookoła, a widząc, że wszyscy są zajęci żegnaniem gospodarza i nie zwracają na nich uwagi, podążył za nim. Ten poprowadził go przez pokoje i wreszcie zapukał do jakichś drzwi. Fadło spoza nich krótkie: „entrez", i pan wojewoda przekroczył próg. 73 Niby młodzikowi zabiło mu szybciej serce, kiedy w głębi komnaty ujrzał niewieścią postać. Marysieńka, odziana w luźny peniuar o szerokich rękawach, siedziała -przed lustrem kończąc zabiegi kosmetyczne, by usunąć z twarzy ślady niedospanej nocy i złagodzić okrucieństwo porannego światła. Na widok wchodzącego odstawiła srebrne puzderko z różem, uniosła się z karła i żywo podeszła do niego wyciągając dłoń. — Witaj, drogi przyjacielu! Prosiłam, abyś przybył, bo ra-dam wiedzieć, co postanowiono? Całą noc oka nie zmrużyłam, tak byłam niespokojna! ' _. — Nie wiem czy dobrą, czy złą wieść przynoszę waćpani. Idzie na Zamek delegacja, by proponować kompromisowe rozwiązanie. — Kompromisowe? Jakież to? Ale proszę, siadajcie, wasza wiel-możność, i mówcie! — Marysieńka opadła na sofę wskazując wojewodzie miejsce obok siebie. — Postanowiono zaproponować królowej małżeństwo z księciem neuburskim... — Ćo? Nie może to być?! I mój małżonek na to przystał? — Usłyszana wiadomość poruszyła panią marszałkową do głębi. Ściągnęła brwi, w jej oczach pojawiły się błyski gniewu. — Nie widzieliśmy wszyscy innego wyjścia. Jest jedyne, które w razie przyjęcia uchroni kraj od rozlewu krwi. Toteż hetman nie mógł odmówić zgody. — Czyjże to był pomysł? Kto taką propozycję wysunął? — Francuski poseł, jego eminencja Forbin Janson... Marysieńka schyliła głowę przykładając dłonie do skroni. — Och, przeniewierca!'Tyle zabiegów, tyle starań, tyle pieniędzy. I nadaremno... Wojewoda ujrzał, jak po policzkach pięknej pani zaczęły z wolna spływać łzy. Ogarnęła go tkliwość, a z nią i wciąż niezaspokojone pożądanie. Tym razem było tak gwałtowne, że nie mogąc go opanować objął jej kibić, przyciągnął ku sobie. ' Nie stawiała oporu, jak zwykła to czynić, kiedy starał się o zbliżenie, a nawet złożyła główkę na jego ramieniu, pozwalając całować dłonie. — Nie trap się, miła — szeptał gorączkowo wojewoda. — Jeszcze nie wszystko stracone! Nie wiadomo przecież, czy Eleonora zgodzi się wziąć Neuburczyka za męża. Przewodzić zaś królewskiej radzie ma mości hetman, co takoż i Pacom będzie nie w smak. Marysieńka uniosła nieco główkę i zerknęła na wojewodę. — A co wówczas... Stasiu? Ten, na tak poufały zwrot, pochylił twarz nad twarzą kobiety i zaczął szukać jej ust. Ona jednak uchyliła się i spojrzała mu w oczy. o 76 I — Nie teraz, drogie. — A kiedy, kiedyż wreszcie, najmilsza?! — Najpierw musisz dać dowód, że naprawdę masz ku mnie szczery afekt. Właśnie przyszedł na to czas. — Ale jak? Powiedz, a uczynię, co zechcesz! — Zażądasz korony dla Jana. I to jak najrychlej, jeszcze zanim wróci owa delegacja. Zbierz województwo i przemów! Jabłonowski słuchał dysząc ze wzburzenia. — A wówczas? — rzucił zdławionym głosem. — A wówczas...? — Po królewsku może wynagradzać tylko królowa... Eleonora uprzedzona o nadejściu wysłanników oczekiwała ich w otoczeniu Paców, biskupa Wierzbowskiego, hetmana polnego księcia Dymitra,-wojewody sandomierskiego Tarły oraz innych dygnitarzy i senatorów koronnych i litewskich, przychylnych dworowi. W imieniu przybyłych biskupów przemówił interrex Trzebieki, zwracając się wprost do królowej: — Przybyliśmy -miłościwa pani, niosąc ci głos pojednania. Proszę cię zatem, abyś mimo swoich młodych lat nie decydowała pochopnie! Głęboko rozważ słowa, z którymi do ciebie, moja droga córko w Chrystusie, przychodzę! Miłuje cię naród, miłujemy i szanujemy wszyscy, których tu widziąj toteż radzi byśmy nadal mieć cię na naszym tronie i tym ożywieni proponujemy, abyś zrzekła się swego -kandydata, tak jak my zrzekniemy się swego. Niech ani Kon-deusz, ani Lotaryńczyk nie będzie naszym panem, lecz ów Neubur-czyk, ty zaś panią, jeślibyś zgodziła się wziąć go za małżonka. Inne drogi wiodą bowiem do rozlewu bratniej krwi! Aby do tego' nie doszło, aby królewskie krzesło nie spłynęło krwią twoich poddanych, panujcie wspólnie ku zadowoleniu wiedeńskiego i francuskiego dworu, godząc powaśnione strony bez dobywania oręża, dla chwały twojej nowej ojczyzny! Królowa nie spuszczała wzroku z pełnego zmarszczek ^oblicza biskupa, a kiedy skończył, pochyliła głowę i jakiś czas trwała w zadumie. Wreszcie obróciła twarz ku stojącym u jej boku księciu Dymitrowi i kanclerzowi Pacowi i powiedziała z goryczą: — Cóż mam rzec na te słowa, zacni panowie? Nie pozostaje mi nic innego, jak zdać się na wolę Boga Wiekuistego! Jego łasce siebie polecam, jako i trosce tych, których opiece oddał mnie cesarz, mój brat. Wam więc, przyjaciele, jako mym stróżom poruczam z całym spokojem udzielenie odpowiedzi w przekonaniu, że nie opuścicie mnie w tej potrzebie... Krzysztof Pac z wyraźnym zaniepokojeniem spojrzał po tych słowach na królową, ale Michał wykrzyknął od razu: 77 — Nie opuścimy, miłościwa pani, jako żywo, nie opuścimy! Ta propozycja to zasadzka, którą'jasno dostrzegam! Toteż spieszę do koła, by żądać obioru księcia Karola! Już wymijająca odpowiedź królowej Eleonory oznaczała" odrzucenie uczynionej propozycji. Oświadczenie zaś litewskiego hetmana podchwycone przez innych wołaniem: „Ruszamy do koła!" nie pozostawiało nawet najmniejszych wątpliwości co do wyniku poselstwa. Toteż biskup Trzebieki pokiwał tylko ze smutkiem głową i nie zabierając więcej głosu złożył-wraz z resztą biskupów pożegnalny ukłon. Jednak po odbytej audiencji próbował jeszcze skłonić kanclerza Paca do zmiany decyzji, ale spotkał się z odmową. Usiłował i kanclerz Olszowski ratować sytuację wzywając hrabiego Schaffgoscha, by przekonał królową, że inaczej straci koronę, ale ten podzielił -jej pogląd, przeceniając widocznie siły stronnictwa austriackiego. Zresztą być może liczył też, że Sobieski nie oprze się propozycjom, jakie właśnie kurierem nadeszły z Wiednia. Udał się tegoż ranka do niego w towarzystwie obu posłów lotaryńskich przedkładając nową cenę za wyrażenie zgody na obiór Karola, a to: sto tysięcy dukatów natychmiast, diament wartości dwustu tysięcy złotych, pensję w wysokości dwudziestu tysięcy rocznie zabezpieczoną na kopalniach Wieliczki, ekonomię samborską. Opole i Racibórz na Śląsku z tytułem księcia Rzeszy Niemieckie Oporządzanie wszystkimi urzędami i królewszezyznami obecni u wakującymi, a wreszcie zgodę na przyjęcie i tych warunków, które dodatkowo chciałby postawić. Ale ku swemu zdumieniu otrzymał odpowiedź odmowną. Hetman jasno i wyraźnie oświadczył, że nie zmieni zdania, gdyż nadal uważa, że ten wybór nie da pożytku Rzeczypospolitej. Wiadomość o odrzuceniu preez Eleonorę ugodowej propozycji dotarła do pana Sobieskiego, kiedy ten po wizycie hrabiego Schaffgoscha spacerował w towarzystwie Forbin Jansona i kilku dygnitarzy w ogrodzie Kazimierzowskiego pałacu. Usłyszawszy decyzję królowej i buńczuczną zapowiedź Michała Paca, poczerwieniał na twarzy, a w oceach zabłysły mu iskry gniewu. — A zatem i nam czas do koła! Damy -sobie radę i z Litwą, i z wojskami cesarskimi, gdyby wtargnęły na Śląsk! — Obrócił się już bezpośrednio do francuskiego posła: — Ufaj mi pan, że wszystko pójdzie dobrze i król Ludwik będzie zadowolony! Zaraz też podano konie, hetmańska straż otoczyła swego wodza i ruszono z kopyta na Wolę. Wieść o odrzuceniu pojednawczych propozycji już dotarła na elekcyjne pole, wywołując niesłychany popłoch i zamieszanie. Gwar szedł nad rzeszą ludzką, coraz większa robiła się wrzawa, coraz cv> 78 oo głośniejsze krzyki wzywały do rozprawy. W mieście zamykano domy, kupcy zakładali na sklepy okiennice, Żydzi zwijali swe kramy, Litwini na Pradze siadali do łodzi i czółen, by spieszyć w sukurs swoim, żołnierze koronni biegli nad brzeg Wisły, by orężem bronić im dostępu. Nastał moment krytyczny, lada chwila mogła się polać krew. W tej przełomowej chwili w rozgorączkowany tłum wpadło na koniach kilku biskupów z Trzebickim na czele, który starając się przekrzyczeć hałas gromkim głosem zaintonował Veni Creator Spiritus.-Pieśń podchwyciła zaraz reszta jego orszaku i najbliższe otoczenie. Powiodła się Trzebickiemu ta próba. uśmierzenia rozgorączkowanego tłumu przy pomocy.modlitwy, dla której społeczność szla-^ checka miała karny szacunek. Coraz szerzej rozbrzmiewała nad polem nabożna pieśń, coraz więcej ludzi padało na kolana. Toteż kiedy śpiew się skończył starczyło wezwania biskupa, by wszyscy spokojnie udali się do swoich województw. Marszałkiem szlachty ziemi ruskiej "był jej wojewoda, pan"7a-błonowski. Przywołał ku sobie ziomków i siedząc w siodle rozpoczął do nich przemowę:. — iCorona jest ciężarem wielkiej wagi — wołał —> pozostaje nam wiedzieć, kto ma najwięcej siły do jej dźwigania. Nie ma więcej mowy o księciu neuburskirn, książę lotaryński ma prawo do szacunku Polski, gdyby był mniej poświęcony domowi, z którego nasi ojcowie nigdy nie chcieli ni książąt, ni przykładów. Ja sądzę tak jak nasi ojcowie i oświadczam, że za?jżę przeciw kandydatowi cesarskiemu moje vetoi Conde jest stary, temperament jego osłabiony, a. my możemy mieć króla w sile wieku i umysłu! Conde wychował się w innych obyczajach i innych przesądach jak naszę^a my możemy mieć króla, który zna naszą wolność, który ją kocha, ktSrą-go przysięga będzie szczera! Kondeusz nie zna naszej taktyki, naszej\ broni, naszego sposobu wojowania, nie zna naszej mowy i historii, nie zna on nawet naszych nazwisk! My zaś możemy mieć kolegę i sędziego czynów naszych, współobywatela naszej wspólnej ojczyzny! Robię przeto wniosek, by Polak nad Polską panował! Mowę pana Jabłonowskiego przerwały w tym miejscu gromkie okrzyki: — Piasta! Piasta! Boże błogosław Polskę! Chcemy Piasta! Te wołania zwróciły na województwo ruskie uwagę całego koła. Zbiegano się zewsząd, chcąc usłyszeć, o co rzecz idzie, wojewoda zaś ciągnął gromko dalej: — Pomiędzy nami jest mąż, który, dziesięciokrotnie przez rady i zwycięstwa zabezpieczył zbawienie Rzeczypospolitej i zjednił je i poszanowanie tak w świecie, jako i między nami, świeci on jak"1 największy, najpierwszy syn Polski! Polacy! Jeżeli tu obradujemy 79 w pokoju nad wyborem króla, jeżeli najpotężniejsze w świecie dynastie ubiegają się o wasze głosy, jeżeli mamy jeszcze ojczyznę, to komu ją zawdzięczamy? Przypomnijcie sobie cuda pod Słobodysz-czami, Podhajcami, Kałuszem i Chocimiem, te nieśmiertelne pomniki sławy, i obierzcie za króla Jana Sobieskiego! Zagrzmiały oklaski, rozdarł powietrze potężny krzyk rozentuzjazmowanego tłumu. Z kolei wysforował się do przodu kasztelan lwowski Maksymilian Fredro, mąż stateczny, powszechnie szanowany, i wołał: — Słyszycie, panowie, głos zbrojeń tureckich, pochód ich wojsk, rozkazy poddaństwa! Obierzem zatem tego ze wszystkich kandydatów, którego imię jest najgłośniejsze i najstraszniejsze dla nich, tego nareszcie, którego Bóg chrześcijan naznaczył nieżmazaną cechą na polach chocimskich! Był to dzień jak dzisiejszy, sobota! Bóg sam go wskazuje! Głosuję za Janem Sobieskim! Teraz już nie krzyk, lecz.grzmot rozległ się nad polem, bo wołanie województwa ruskiego: ,,Niech żyje król Jan Sobieski" podchwyciło zaraz województwo krakowskie, a po nim zachęcone nie przez kogo innego, jak Stefana Czarnieckiego, województwo podlaskie. Za tymi wrzasnęło dziesięć następnych, a nawet i część litewskich, gdyż Radziwiłł i Sapiehowie głosowali za Sobieskim. W tym właśnie momencie przybył do koła pan hetman wielki, ale zastał je puste. Nie było i Paców, którzy wręcz przerażeni takim obrotem rzeczy, troszcząc się już nie o sprawę, tylko o własne bezpieczeństwo, uszli za Wisłę, wnosząc protestację do sądu grodzkiego. Jeden tylko człowiek odważył się nawoływać nadal do obioru Kondeusza, a był nim sam pan Sobieski. Ale słuchać go już nie chciano. Z powodu złożonej-protestacji nie można było uznać wyboru za ważny, toteż obradowano w kole nad sytuacją do późna w noc. Jednocześnie czyniono usilne starania, by mimo protestacji ogłosić nominację, czemu jednak sprzeciwił się biskup Trzebicki i inni biskupi, których o to proszono, a co ważniejsze, i sam elekt. Oświadczył bowiem, że przyjmie wybór tylko wówczas, jeśli będzie on jednomyślny. Postanowiono więc odłożyć sprawę do następnego dnia, a w tym czasie czynić starania nad pozyskaniem przeciwników. Na tym obrady tego wielkiego dnia zakończono. Nastały godziny rozlicznych rozmów, przetargów, zabiegów. Nikt z dygnitarzy i tej nocy nie przyłożył do poduszki głowy. Odbywały się gorączkowe narady, doraźne intrygi i rozdawanie pieniędzy, tym razem przez agentów obu stronnictw. Baron Stom już nie trzymał w zamknięciu posiadanych pięćdziesięciu tysięcy talarów a biskup Janson rzucił na stół przekazy na gdańską firmę For-mont w wysokości czterystu tysięcy Jiwrów, z czego Sobieski otrzy- cv> 80 c\3 mał do dyspozycji trzysta sześćdziesiąt sześć tysięcy. Z tego sto tysięcy miał dostać Połubiński, marszałek księstwa litewskiego, inne zaś kwoty różni litewscy i koronni dygnitarze. 20 maja rano, po mszy, część województw zasiadła w kole, część obradowała osobno. Wiele ziem wysłało delegatów, by witać Sobieskiego jako króla. Przyjmował hetman hołdy, ale wiedząc, że Pacowie jeszcze nie przybyli, prosił, aby bez nich nie ogłaszano nominacji. Zaraz więc koło wybrało posłów, którzy udali się do Litwinów. Pojechali na rozmowy książę Dymitr Wiśniowiecki, dwóch wojewodów, kasztelan oraz po dwóch przedstawicieli każdej prowincji. Ginęło południe, oni jednak nie wracali. W tym czasie hetman odjechał do swojej siedziby i nie zdradzając żadnego niepokoju, kazał podawać do stołu zapraszając na ucztę wszystkich obecnych. Był już przy niej obsługiwany przez najwyższych dygnitarzy jako prawowity monarcha. Wróciła wreszcie delegacja zapowiadając posłów litewskich. Jakoż przyjechali oni pod wieczór, a byli nimi dwaj Pacowie — biskup wileński Mikołaj i żmudzki Kazimierz, marszałek Aleksander Połubiński i wojewoda trocki Marcjan Ogiński. Oświadczyli, że gotowi są wyrazić zgodę, jeśli danym im będzie czas do ósmej rano następnego dnia, dla porozumienia co do pactów conventów i zaopatrzenia dla królowej Eleonory. Żądanie to akceptowano, zakończenie-elekcji odkładając do jutra. 21 maja koło zebrało się już przed ósmą, ale Pacowie wraz z.całą Litwą nadciągnęli dopiero w południe oświadczając, że prote-stację wycofują i zgadzają się na wybór Sobieskiego. Wówczas biskup Trzebicki stanął wśród koła w asyście krakowskiego kasztelana Warszyckiego — dotychczasowego przeciwnika hetmana — i pytał, trzykroć obracając się ku trzem bramom w wałach, każdej dla innej prowincji: — Czy zgoda na jegomości pana Jana Sobieskiego marszałka i hetmana wielkiego koronnego? Każdemu takiemu pytaniu odpowiadał zgodny i donośny krzyk: — Vivat Joannes rex! Po dopełnieniu tego ceremoniału, wśród nagle zaległej ciszy, biskup drżącym ze wzruszenia głosem mianował go królem Polski i wielkim księciem Litwy, a dwaj marszałkowie — nadworny koronny Lubomirski i wielki litewski Połubiński, uniósłszy laski ogłosili tę nominację. Kiedy zebrani przyklęknąwszy śpiewali Te Deum laudamus, zagrzmiały strzały żołnierskich muszkietów, potem z daleka zahuczały działa Zamku i arsenału, a zaraz po nich rozkołysały się dzwony wszystkich kościołów miasta. Była piąta po południu, dnia 21 maja 1674 roku. 6 — Ostatni zwycięzca CV 81 CVI Rekuza W tym czasie brata Eligiusza spotkało zdarzenie, które skłoniło go do odbycia poufnej rozmowy z hrabią Schaffgosehem. Przyniosła ona pozytywny rezultat, gdyż udało się braciszkowi uzyskać pomyślną dla siebie obietnicę. Nie wiedział jednak, że przyczyną tego było uprzednie utyskiwanie barona Stoma na zbyt samowolne poczynania pana sekretarza, które bynajmniej nie przyczyniają się do ułatwienia misji politycznej. Już dwa poprzednie wypadki odebrały bratu Eligiuszowi ajpetyt i chęć do snu. Każde głośniejsze stuknięcie drzwi, nagły okrzyk powodowały, że wzdrygął się, jeśli stał, podskakiwał na krześle, jeżeli siedział, a potem przez dłuższy czas nie mógł wrócić do równowagi. Zamykał się na noc skrupulatnie, a o ile wypadło mu nocować poza domem, drzwi zastawiał co cięższymi sprzętami. Zaczął bać się ciemności nawet w zamkniętej komnacie. Zdawało mu się, że lada chwila drapieżna dłoń chwyci go za gardło lub zada śmiertelny cios. Pocił się więc brat Eligiusz, dyszał ciężko, ręce mu drżały, zaninr nie zapalił świecy lub latarni i groźnego mroku nie rozproszył światłem. _ Zżymał się takoż i zwalniał kroku przed każdym węgłem, każdym załamaniem muru, będąc pewnym, że tam czyha zabójca. Toteż mijał nieliezpieczne miejsca chory od własnej wyobraźni i na osłabłych nogach. Trudne dni przeżywał braciszek i pełne nieustannej udręki. Strach towarzyszył wszystkim jego poczynaniom, nie odstępował go ani na chwilę, ale najgorsza była samotność. Jedynie bowiem towarzystwo innych ludzi i to takich, których dobrze znał, dawało mu poczucie bezpieczeństwa. Po raz trzeci jego prześladowca dał znać o sobie, gdy któregoś dnia udał się na Bielany do klasztoru kamedułów. Sądził, że przed zmrokiem zdąży jeszcze wrócić na Zamek, tymczasem rozmowy tak się przeciągnęły, że zapadł wieczór, więc wzdragając się przed powrotem o takiej porze wolał prosić braci o nocleg. Otrzymał izbę w budynku gospodarczym, gdzie znajdowało się parę pomieszczeń gościnnych. Dom był parterowy, drewniany i już stary, ale izby utrzymane w czystości, wybielone i o wygodnych posłaniach. Toteż brat Eligiusz czuł zadowolenie, że nie musi wędrować tak daleko po nocy, co i bez ciążącej nad jego głową groźby mogło być niebezpieczne. Kiedy został sam, przede wszystkim ostrożnie i cicho przesunął stół pod drzwi, które poza tym zamykał wielki rygiel. Obejrzał też dokładnie jedyne okno stwierdzając, że zabezpieczały go solidne okiennice. cv> 82 Uspokojony rozdział się, odmówił modlitwy i zgasił wreszcie świecę. Wkrótce zapadł w sen. Spał mocno, a kiedy się obudził, słońce już musiało stać wysoko, bo jego smugi padające przez szpary okiennic biegły stromo ku podłodze. Siadł na posłaniu, opuścił nogi i ziewnąwszy zaczął drapać się pod pachami, jeszcze nie całkiem wyrwany z sennego zamroczenia. Jednocześnie bezmyślnie przyglądał się, jak w słonecznych promieniach, które niby strzały przecinały mrok izby, tańczyły drobinki pyłu. I wówczas to jego wzrok napotkał myśliwski nóż wbity w podłogę. Tkwił nieco przechylony na bok błyszcząc srebrzyście, bo właśnie igrał na nim słoneczny blask. Miał zwykłą, drewnianą rękojeść, a ostry szpic wbił się głęboko w deski. Dostrzegł pod nim kartkę papieru. Brat Eligiusz patrzył jak urzeczony w świecące ostrze, potem spojrzał na zatarasowane drzwi i zamknięte okiennice, wreszcie dźwignął się ciężko i nachylił nad nożem. Wyrwał go z podłogi i ująwszy papier w drżące palce znów opadł na posłanie. — Boże, bądźże mi miłościw... Czyż szatan daje mu pomoc? Pytanie było słuszne, bo — jak od razu stwierdził — ani okiennice, ani drzwi nie były otwierane. Gdyby więc nawet w jakiś aziwny sposób udało się nocnemu gościowi je sforsować, to już w żadnym razie nie mógł przesunąć stołu na miejsce ani haków okiennic z powrotem założyć. Owa pierwsza, krótka refleksja przeleciała mu przez głowę natychmiast. Potem podsunął papier bliżej oczu, gdyż w izbie panował półmrok, i czytał: „Otrzymujesz ostatni znak przed zgonem. Módl się i zrzuć brzemię swoich ciężkich grzechów, czas twój nadchodzi..." Z ciężkim sercem i pełen przerażenia wracał braciszek do miasta i zaraz począł zabiegać o rozmowę z cesarskim posłem, hrabią Schaffgoschem. Kiedy zaś do niej doszło, wręcz błagał pana hrabiego o wstawiennictwo, by wolno mu było wrócić do Wiednia. Wiedział jednak, że bez względu na to, jaka przyjdzie stamtąd decyzja, ma jeszcze przed sobą długie tygodnie, a może i miesiące oczekiwania. Z chwilą wyboru króla i zakończenia elekcji tak stan alarmowy wśród żołnierzy, jak i napięcie tłumów minęły od razu, przynosząc odprężenie i ogólną wesołość, a z nimi nadzieję na lepszą przyszłość. Sięgano nie do szabel, lecz po kielich, niedawni wrogowie padali sobie w ramiona, pito też mocno, jak Warszawa Warszawą nie widziano takiego tłoku po winiarniach i oberżach. cv> 83 cv> Skutkiem odwołania stanu pogotowia i pan Łysobok miał więcej wolnego czasu, co natychmiast wykorzystał, ale nie pospieszył bynajmniej do gospody, by spotkać się ze znajomą bracią szlachecką, tylko kazał sobie podać konia i podążył nie bez tajonego wzruszenia do dworku Rańskieh. Stary szlachcic, choć stronnik dworu, przecież tak jak i inni zwolennicy księcia Karola bynajmniej nie był strapiony jego porażką, a w gruncie rzeczy równie zadowolony z obioru rodaka, jak i cała szlachecka społeczność. Toteż zaraz sięgnęli po miód, gdyż pan Rański szczerze rad był swemu gościowi. Poza tym zresztą, zaciągnąwszy tu i ówdzie języka, wiedział już, że nie jest to byle chłystek, ale szlachcic zamożny, dobry gospodarz i rycerz cieszący się szacunkiem towarzyszy. Domyślał się istotnych powodów jego odwiedzin i w skrytości ducha wielce tym intencjom sprzyjał. Ale swoją Paulinkę znał dobrze, wiedział więc, że choć kochała mocno rodzica,, to przecież nie będzie mu posłuszna w wyborze męża, jeno dokona go sama, bez oglądania się na jego wolę i życzenia. Frasował się więc pan Rański, jaki obrót przybierze sprawa, bo rad by bardzo mieć pana Łysoboka za zięcia. — Tym pierwszym pijemy zdrowie króla! — zawołał napełniając kielichy i unosząc swój do góry. — Niech nam dobrze panuje i gromi Turków! — Nikt tego lepiej robić nie zdoła! — Pan Gedeon poszedł za przykładem gospodarza i spełnił toast do dna. — Wiedz waszmość, żem był stronnikiem Karola, ale teraz raduję się, bo przecież z własnego domu mamy pana. Toć w sercu wstyd człowiek czuł, że do obcych musimy iść, by tron obsadzić! Jakby Polak do rządów nie był zdolny. — Nie tylko waszmość tak to czułeś, lecz cała nasza brać. Ino że wszyscy na paskach wielmożów idą i tak gadają, jak owi im każą. Ci zaś nie patrzą, co dla kraju lepsze, tylko obliczają, który da więcej, gdzie większe znaczenie i bogactwa osiągną. " — To racja, panie Gedeonie, święta racja! Bo szlachta w większości albo od nich zależna, albo bojąc się zemsty gardłuje, jak jej przykażą... Pan Rański znów napełnił kielichy, a widząc, że gość raz i drugi zerknął okiem na drzwi wiodące w głąb domu, rzucił domyślnie: — Ciekawym, gdzie się podziała moja Paulinka? Niedawno tu się kręciła... — Panna Paulina zapewne zajęta gospodarskimi sprawami. — Gdzie zaś! Gospodarstwa nie prowadzimy, bo dworek w dzierżawie. Pewnie łaszki zmienia, by miłego gościa niedbałością stroju nie urazić. CO 84: CO — W cokolwiek by panna Paulina była odziana, nic jej piękności nie ujmie — westchnął pan Łysobok i to tak wprost spod serca, że pan Rański uśmiechnął się pod wąsem i sięgnął po miód. — Napijmy się jeszcze, panie bracie! Myślę, że wnet ją tu będziemy mieli. Przewidywanie starego szlachcica okazało się słuszne, bo w chwilę potem drzwi otworzyły się i na progu stanęła Paulina. Panu Gedeonowi wydało się, że w pokoju pojaśniało. I nie sprawiła tego jasna, różowa sukienka, lecz sama jej obecność, milsza dlań niż słoneczny promień. . Zerwał się z miejsca, z ukłonami podszedł do dziewczyny i z galanterią ucałował jej dłoń. — Nasz gość nie mógł się doczekać, kiedy nadejdziesz! — Rański uznał, że nie zaszkodzi zdradzić zainteresowania pana Ge-deona. — W samej rzeczy, moja niecierpliwość szła w zawody z pragnieniem ujrzenia waćpanny. — Jeśli waćpan tak niecierpliwy, jak mówisz, a pragnienie masz szczere, w co wątpię, mogłeś nas odwiedzić nieco wcześniej, — Rwało się serce, oj rwało — westchnął pan Gedeon, już zupełnie nie ukrywając swoich intencji — ale służba wzbraniała. Ostatnimi czasy ani dospać, ani pojeść nie było kiedy. Gorące dni mamy za sobą. — Nie wiem, czy tak było istotnie, czy też preferowałeś waćpan kompanię swoich druhów nad naszą. —Paulina wygięła usteczka w sceptycznym grymasie, po czym mrużąc nieco szare oczy dorzuciła już z wyraźną złośliwością: , — A może być, że i jakaś mieszczka ze stolicy milsza ci była niźli stary zrzęda i jakaś tam szlachcianeczka z prowincji. — Oto mi nagroda, oto zapłata za moją tęsknotę, za to, żem nie dni liczył, lecz godziny i minuty do chwili, kiedy będzie mi wolno skoczyć na konia i gnać go ku tobie, panno Paulino! Rański widząc, że rozmowa młodych zmierza w należytym kierunku, choć po nieco wyboistej drodze, postanowił dać im większą swobodę, więc podniósł się z krzesła i rzekł do pana Gedeona: — Pozwól waść, że cię teraz na krótko opuszczę, by starą głowę nieco do poduszki przyłożyć. Tuszę wszakże, że Paulina nie puści waepana tak prędko i na wieczerzy zostaniesz u nas, toteż nie będę się z tobą żegnał, bo się jeszcze ujrzymy. To mówiąc stary szlachcic opuścił jadalnię, nawet nie spojrzawszy na młodą parę, w obawie, by nie odgadli jego intencji. Po wyjściu ojca Paulina, czując się już jedyną gospodynią domu, poniechała uprzedniego, kpiącego tonu i całkiem łaskawie zagadnęła rycerza: cv> 85 cv — ^stotnie tyle waćpan miałeś do czynienia przy hetmańskim boku? Podeszła do otwartego okna, krótką chwilę patrzyła w zielony gąszcz sadu, po czym obróciła się, opierając za sobą,dłonie o parapet okienny. Pan Gedeon przystanął przed nią i tak jak ona w ogród, tak on wpatrywał się w jej uniesione ku niemu oczy. — Prawda to, choć waćpanna wiary moim słowom nie dałaś. Ani chwili wolnej nie było, nawet należycie snu zażyć. — Ale mamy króla, o którym marzyło moje serce! — rzuciła porywczo dziewczyna. — Prawego, dzielnego człowieka i iście wspaniałego wodza! — Cieszą mnie słowa waćpanny, bom gorący hetmański wielbiciel i żołnierz do niego przywiązany. Oby i mnie równie wielkie spotkało szczęście, choć nie o koronę mi chodzi. — Waćpan tylko o jednym umiesz mówić? — Bo tylko to jedno warte dla mnie słów-, bo tylko tym jednym żyję i o tym myślę! — zawołał gwałtownie pan Gedeon. — Bo przedkładam waćpannę ponad wszystkie cuda świata, bo cię miłuję tak, że mi tchu w piersiach nie staje! Paulinie to gwałtowne wyznanie miłosne musiało trafić do serca, bo opuściła głowę, a pierś jej uniósł przyspieszony oddech. Przekora jednak i tym razem wzięła widać górę, albowiem zerknęła raz i drugi na stojącego przed nią rycerza i odezwała się kapryśnym tonem: — Nie mnie waść przedkładasz ponad inne, jeno siodło i szablę. Wszystko co czynisz, to istna burza, od której w głowie mi się kręci. Pan Gedeon oczekiwał raczej drwiny, oburzenia z powodu swego zuchwalstwa, a nie takiego potępienia swojej osoby. Toteż z kon-fuzji i zdumienia aż odstąpił do tyłu i rzekł z oburzeniem: — Czyż rycerz, co krew dla matki ojczyzny przelewa, nie jest ci miły?! Jakiego zatem szukasz męża, waćpanno? — Nie takiego gwałtownika jak waćpan! Chcę mieć człeka, z którym poezje mogłabym czytać, razem słuchać, jak wieczorną porą słowiki w krzewach pieśni zawodzą, patrzeć z nim, jak blaski słońca igrają na wodzie, czuć zgodne bicie serc w spokoju i miłowaniu... Pan Gedeon słuchał tych słów z wciąż rosnącym zdumieniem, które rozwarło mu szeroko powieki, a brwi uniosło ku górze. Najpierw on z kolei zaczął dyszeć coraz szybciej, ale nie ze wzruszenia, tylko z gcryczy, która wypełniała mu serce. — Zatem nie jestem ci miły?! — zawołał już nie tłumiąc głosu. — Odrzucasz moje miłowanie, bo spokoju' byś przy mnie nie 86 po zaznała?! Boże ty mój miłosierny! A może to i prawda? Może istotnie nie umiałbym trzymać w ryzach swojej szczęśliwości, swojej radości, że cię mam i wciąż bym nią napastował, bo tylko taką burzą mógłbym cię ogarnąć! Natury jednak, miła, nie zmienię i-kłaść sfę u twych stóp dywanikiem nie potrafię. — Sam więc waćpan potwierdzasz moje obawy. — Paulina znów uniosła wzrok na rycerza. — Zatem chyba mnie i zrozumiesz? — Co tu jest do zrozumienia krom tego, żem dostał od ciebie rekuzę! — krzyknął z rozpaczą pan Gedeon. Przechyliła na bok główkę i uśmiechnęła się drwiąco. — Nie może być mowy o rekuzie, gdyż nie było oświadczyn — powiedziała pocieszająco. — Waść mówił o swoim miłowaniu, nic więcej. Rekuza to odmowa ręki, a miłowania ci zabronić nie mogę. — Mamże cię o rękę prosić po tym, coś mi rzekła? — A czy ja waćpanu to każę? — Przy tych słowach jednak tyle w wargach panny Pauliny było pokus, że pan Gedeon nie mogąc się opanować skoczył ku niej, porwał ją w ramiona i korzystając, że nie odwróciła głowy, wpił się w nie ustami. Paulina najpierw znieruchomiała, widać zaskoczona tym niecnym czynem, zaraz jednak zaczęła się szamotać, by oswobodzić z żelaznego uścisku. Ale siły do tego nie stało, a usta rycerza nie oderwały się od jej warg, wnet więc poniechała oporu, a nawet przeciwnie, jakby pragnęła objąć śmiałka za szyję. Należy jednak wątpić, czy tak było naprawdę, bo kiedy wreszcie obojgu zabrakło tchu i odchylili twarze od siebie, tym razem jednym szarpnięciem uwolniła się z objęć pana Gedeona, wołając pełna oburzenia: — Jak... jak waść śmiałeś! Waść gorszy niźli Tatar i widać, żeś obyczajów od nich się uczył! Tu pan Gedeon popełnił kardynalny, niewybaczalny błąd, który go w przyszłości kosztował sporo zabiegów, kłopotów i zmartwień. Zamiast bowiem rzucić się do rąk panny i błagać o przebaczenie, które na pewno by uzyskał, wziął się pod boki i rzucił wesoło: — Jeśli waćpanna Tatarem mnie zowiesz, to czemuś główki nie uchyliła? Czemuś, miła, pocałunki oddawała?! Toteż szczęście i radość tak wielką czuję, że i gniewać się na ciebie nie mogę! Nie spodziewał się Gedeon skutku, jaki wywarły jego słowa. Twarz bowiem panny Pauliny pokrył rumieniec, oczy rozbłysły gniewem i łapiąc gwałtownie oddech wykrzyknęła z najwyższym oburzeniem: — Waść nie tylko Tatar, nie tylko zbój, ale i niecny rozpustnik!— W tej chwili Gedeon poczuł na policzku siarczyste uderzenie, a potem usłyszał na siebie wyrok: — Wiedz też, że nigdy twoją nie ostanę, nigdy... Słyszysz, zbóju, nigdy! Ostatnim wyrkom towarzyszył szloch i z szumem spódnicy cv> 87 cv> panna Paulina wybiegła z pokoju. Rycerz zaś stał w miejscu znieruchomiały, niezdolny do wyrzeczenia słowa, tak wielkie przeżył zaskoczenie. Oprzytomniał jednak zaraz, bo z podejrzaną prędkością zjawił się w pokoju pan Anatol, czego zresztą rycerz, zbyt pochłonięty wrażeniem minionej chwili, nawet nie dostrzegł. Wbrew oczekiwaniu na twarzy szlachcica nie ujrzał jednak gniewu, ale raczej troskę. Również zaskakujące były słowa, jakimi przemówił do niego, opadając ciężko na krzesło: — Słyszałem o waści, żeś człek mądry. Kiedy na sejmikach przemawiasz, to wszyscy milkną i bacznie cię słuchają, a tyś z tak głupimi słowy tu wyskoczył! Nazwała cię rozpustnikiem, ale to nieprawda, bo w babskiej materii żadnej praktyki nie masz! Stary szlachcic był wyraźnie strapiony takim obrotem sprawy i wcale tego nie ukrywał, tak jak i tego, że podsłuchiwał pod drzwiami. — Ależ kiedy tak było, jakem jej powiedział! — zaprotestował pan Łysobok siadając naprzeciw pana Rańskiego. Ten nalał miodu i zanim wypił, skinął kielichem w stronę towarzysza. — Głupiś, Gedeonie, i tyle! — rzucił z rozdrażnieniem.—Nie wiesz waść, że niewiasty nie przyznają się do swych afektów, nawet jeśli je czują? Że czynią jedno, a mówią zgoła co innego? :— To być może i rekuza, jaką otrzymałem, też w mocy nie ostanie? — U każdej innej, ale nie u Pauliny. Skoro raz ci odmówiła, to choć uczyniła to w gniewie, już postanowienia nie odmieni. Wykapana moja małżonka Aniela, świeć, Panie, nad jej duszą... Taką, uważ waćpan, miała twardość, że jak raz również w gniewie zapowiedziała pachciarzowi, by się jej nie pokazywał na oczy, to potem inaczej jak przez uchylone drzwi z nim nie gadała. — Co tedy mam robić, mości Rański? — Pan Gedeon złapał się za głowę. — Co mam nieszczęsny robić, skoro żyć bez panny Paułi-ny nie zdołam? — Bardzom chciał mieć cię za zięcia, Gedeonie, Bóg mi świadkiem. Ale cóż mogę ci poradzić? Dziś już nie te czasy, a i kawalerowie nie tak ogniści... — Do czego waść zmierzasz? — Rycerz jednym haustem opróżnił kielich i spojrzał z nadzieją na starego szlachcica. — Do czegóż mogę zmierzać? Nie daj Boże kto pomyśli, że ja, rodzic, takie rady daję. — Pan Anatol sięgnął do dzbana i znów nalał miód w kielichy. — Mówże waść, na Boga! — ponaglił go na wskroś przejęty pan Łysobok.—Mów, bo może mi życie uratujesz! Wiedz bowiem waszej 88 oo mość, że ja... ja chyba z tej boleści, co mnie chwyciła, inaczej się nie wyrwę, jeno śmierci szukając! — Wąść zbyt pochopnie swym życiem szafujesz, panie Gedeo-nie. A przecież pamiętam, jak byłem w podobnej sytuacji — bo musisz waść wiedzieć, że byłem — inny sposób znalazłem... —¦ Takoż cię twoja z początku nie chciała? — A żebyś wiedział, że nie chciała. A jakaż ona uparta była... Bardziej niż Paulina — westchnął pan Anatol. — Ale miała mądrą matkę i za jej radą poszedłem. — Cóż waćpanu owa szanowna matrona doradziła? — Pan Ge-deon z zaciekawienia aż przechylił się nad stołem, zapominając o kielichu, który trzymał w ręku. — Ano, poradziła, panie bracie, poradziła... Dobra i mądra to była niewiasta. Ale tego ode mnie waść nie usłyszysz, bobyś nie wiedzieć co sobie pomyślał. No, za pomyślność was obojga, panie bracie! Rański pociągnął miodu, obtarł wąsy, po czym zamilkł zapatrzony przed siebie, widać znów przeżywając w pamięci dawne dzieje. Łysobok, któremu jednak sprytu nie brakło, przestał nagabywać starego szlachcica widząc, że z jakichś przyczyn nic więcej powiedzieć nie chce. Toteż nawrócił do tematu okrężną drogą. ¦ — Ale ze słów waćpana miarkuję, że narzeczona waści zmieniła zdanie, skoroście się pobrali? — Wiele było z tym korowodów, wreszcie jednak swego dopiąłem i stanęliśmy przed ołtarzem — wyjaśnił oględnie stary szlachcic. Pan Gedeon zaczął się już domyślać intencji swego rozmówcy, pomnego własnych przedmałżeńskich perypetii. Toteż dorzucił: — Matka panny musiała jednak być bardzo waćpanu życzliwa? — Żebyś wiedział, że była! Życzliwa i pomocna, odebrała jednak wprzódy ode mnie przysięgę, że pannę uszanuję i przed ołtarzem stanę. — A... — Wyjaśnienie już było tak wyraźne, że rycerz z przejęcia chwilę wstrzymał oddech, wreszcie wyszeptał, oglądając się na zdradliwe drzwi: — A mnie waść pomożesz? Pan Anatol uśmiechnął się chytrze pod wąsem, po czym zmarszczywszy surowo brwi również szeptem zapytał: — A ty takoż przysięgniesz, jakem i ja to uczynił? — Przysięgam na swój szlachecki honor i zbawienie duszy, że strzec będę i szanować pannę Paulinę, jako też złożę małżeńskie ślubowanie, oby Bóg dał jak najrychlej! Pan Rański przez chwilę patrzył swemu przyszłemu zięciowi c\d 89 cv? w oczy, po czym widać powziął decyzję, bo mrugnął ku niemu okiem i szepnął: , . — Przysięgę twoją, Gedeonie, przyjmuję. Tedy opowiem ci teraz, jak to było. Resztę zaś obmyślaj sam... Dwie głowy, jedna w otoku siwych włosów, druga wygolona i z czarnym czubem, nachyliły się ku sobie, ale o czym obaj mężczyźni mówili, już słychać nie było. Jak. za lat ubiegłych, tak i tego roku na południowym niebie Polski zaczęły gromadzić się burzowe chmury rychłej wojny. Już 24 lutego wywieszono buńczuk przed siedzibą sułtańską w Hadży-chły^pazary, gdzie Myśliwy spędzał zimę. 10 marca nadciągnęły do obozu chorągwie janczarskie, których wspaniałym popisom przyglądał się osobiście, a 7 kwietnia przeniósł się do obozowego namiotu. Sam wielki wezyr Achmed Koprulii kieruje teraz działaniami, przede wszystkim nakazując swemu szwagrowi Kapłan baszy uderzenie na Chocim wojskami zgromadzonymi nad Dunajem. Turecka armia wyruszyła w pole. Dowódca twierdzy pułkownik Obuch miał za słabą załogę, by długo stawiać opór. A kiedy Chocim padł, nie pozostawiono w nim nikogo przy życiu, nawet kobiet i dzieci. Potem poddała się Kunica, a za nią Mohylew i Jampol, padła Winnica oraz Ładarzyn, który wprawdzie bronił się dzielnie, ale jego załoga została zdradzona przez mieszkańców. Z kolei Turcy stanęli pod silnie obwarowanym Humaniem i rozpoczęli regularne oblężenie. Tu wojskami dowodził odważny i dzielny Kara Mehmed, choć nie lubiany przez wielkiego wezyra, a co gorsza i przez samego sułtana. Otrzymał więc rozkaz zdobycia twierdzy w ciągu jednego dnia, pod groźbą utraty głowy. Ale, mądry Mehmed potrafił sobie poradzić. Zwołał z kolei swoich dowódców i zapowiedział im to samo. I Hu~ mań został w jeden dzień zdobyty, a z jego dwudziestu tysięcy mieszkańców nikt nie został przy życiu. Już od pierwszych dni swego panowania król zajęty był mnóstwem spraw czekających na jego decyzję i przygotowaniami wojennymi. 5 czerwca zaprzysiągł pacta conventa, a zaraz potem wysłał Marka Siekierzyńskiego z poselstwem do wielkiego wezyra. Ale ten przyjął go źle i nie chciał pertraktacji, toteż 20 czerwca Siekierzyń-ski był już w Sniatyniu, skąd pospiesznym gońcem przekazał królowi szczegółowy raport. Z kolei do chana jedzie Kaczorowski, a do wielkiego wezyra następny poseł, tym razem cześnik podolski Karwowski. cv> 90 cnd Cześnik znajduje Achmeda Koprulii pod Ładarzynem, jednak i on traktowany jest wrogo, a nawet wręcz brutalnie, więc i tym razem nie dochodzi do jakiegokolwiek porozumienia. Jeszcze 9 czerwca Rada Wojenna szczegółowo rozważyła sytuację zgadzając się na wniosek króla, by koronację odłożyć do 1 stycznia 1676 roku. Jan III energicznie przygotowuje się do wyjazdu, chcąc jak najrychlej dostać się do wojsk stojących obozem pod Złoczowem. Wreszcie 22 sierpnia opuszcza Warszawę w towarzystwie francuskiego posła, jego eminencji Forbin Jansona. Na szczęście dla Polski armia turecka zamiast uderzyć na Lwów i Kraków, które z powodu szczupłości załóg nie zdołałyby odeprzeć napaści, skierowała się na Ukrainę, przeciw wojskom moskiewskim. Przyczyną tej zmiany zamiarów była przede wszystkim ingerencja chana, ten bowiem poczuł się bezpośrednio zagrożony przez stutysięczną armię kniazia Romadonowskiego. Jego obawy wzmogły sukcesy tej armii, gdyż odebrała ona Doroszeńce takie twierdze jak Kaniów, Czerkasy i Korsuń, nie mówiąc już o zamkach mniejszego znaczenia, a wreszcie obiegła zaprzyjaźnionego z Portćj atamana w Czehryniu. W pierwszej połowie września sułtan otrzymuje wiadomość od swego wywiadu w Polsce o zamiarach króla uderzenia na tyły jego armii. Jednocześnie doszły go wieści o niepokojach w państwie oto-mańskim. Skutkiem tego zarządza odwrót, wycofuje swe wojska za Dniestr, ale pozostawia w zamkach załogi tureckie, tatarskie i Kozaków Doroszeńki. Orda zaś ze względu-na owo zagrożenie Krymu także spiesznie opuszcza Ukrainę prowadząc ze sobą stutysięczny jasyr. Po kolejnej naradzie wojennej, tym razem w Złoczowie, król Jan rusza wojsko z obozu. Są z nim książęta Dymitr i Konstanty Wiśniowieccy, hetman Pac i biskup Janson. Idzie najpierw w kierunku Trembowli, potem skręca na Bar, który zdobywa szturmem. Lipkowie zdają się na jego łaskę, a kozacki pułkownik Eustachy Hohol poddaje Mohylów i przechodzi na polską stronę. W listopadzie z kolei zdobył król Kalnik, Winnicę, Niemirów, Bałabanówkę, Berszady, Bracław, Tulczyn. Pomoc, jaką nadesłał chan tym twierdzom, została odparta przez Zbrożka, Bid?ińskiego i Czarnieekiego.- Jabłonowski zaś z powodzeniem operował pod Kamieńcem, odcinając dowóz żywności do twierdzy. W grudniu pisarz lwowski Michał Rzewuski zajął Raszków, a^Radziwiłł przystąpił do oblężenia Pawołoczy, gdzie zamknął się brat Doroszeńki, Andrzej. Król stanął kwaterą w Braclawiu, a wojsko na zimowe leże CV3 91 CV rozmieścił w pasie od Kijowa po Multany, dalsze działania bowiem musiał powstrzymać z powodu nowej zdrady Paca. Hetman litewski nie tylko znów opuścił wojska koronne pod pretekstem rzekomej choroby, ale też zabrał za sobą swoje chorągwie. Król piętnuje go uniwersałem, a cały kraj wre oburzeniem. Postępek ten jednak natychmiast odbija się na sytuacji. Zima upływa na tych kłopotach i dalszych utarczkach prowadzonych nad brzegami Dniepru. W kraju szerzą się na nowo knowania i intrygi. Liczne bandy składające się z dezerterów dokonują rozbojów, napadają na dwory i wsie pod pretekstem ściągania zaległego żołdu. Natomiast cesarz Leopold, posługując się dworem byłej królowej Eleonory bawiącej podówczas w Toruniu, usilnie podsyca dawne spory. Nie chce dopuścić, by któraś z wojujących stron uzyskała przewagę nad przeciwnikiem, a przez to urosła zbytnio w siły. Zawarcie jakiejkolwiek ugody między powaśnionymi byłoby dlań bowiem klęską polityczną. Tak mijają zimowe miesiące. W marcu już 1675 roku Radziwiłł zdobywa wprawdzie Pawołocz, ale Turcy i Tatarzy zalewają znów Podole, Pokucie i Ukrainę. W Stambule Zawieja orientował się nieźle w głównych szlakach miasta po tej stronie Złotego Rogu, objętego dawnymi bizantyjskimi murami, gdyż po raz drugi przybywał do Stambułu. Zaraz za bramą Charyzjusza minęli meczet Mihrimah wznoszący swe minarety ponad korony otaczających go drzew. Pozostawiając świątynię po prawej ręce wkrótce skręcili w lewo, w Salma Tomruk, zmierzając ku Bogdan Serajowi. Był to ongiś pałac książąt wołoskich, którzy'jako lennicy Wielkiej Porty mieli tu swoją siedzibę na czas pobytu w stolicy. Od szeregu jednak lat przenieśli ją do bardziej uprzywilejowanej dzielnicy otaczającej wspaniałą rezydencję Największego z Wielkich. Opuszczony gmach stał się domem zajezdnym, z którego korzystały również i poselstwa krajów nie mających swoich własnych pałaców, między innymi i Polska, spotykająca się ze stałą odmową Dywanu w tym względzie. Opiekunem budynków był'dawny zarządca, pan Serafin Popo-wicz, Rusin z pochodzenia. Żył dobrze z miejscowymi władzami, którym jako gospodarz hanu, czyli zajezdnego domu, miał okazję cv 82 cv świadczyć różne usługi. Znajdował się jednak i na hetmańskiej liście polskich agentów w Turcji, pobierając z tego powodu stałe wynagrodzenie. Zawieja wiedział o tym, gdyż hetman przy poruczaniu mu swego czasu misji w Stambule wskazał Popowicza jako zaufanego człowieka, który miał z nim współpracować. W rezultacie wytworzyła się między nimi atmosfera pewnej poufałości, a z czasem i wzajemnej sympatii. Piętrowy, okazały han był otoczony wysokim mu .m z szeroką bramą wjazdową. Prowadził ku niemu półkolisty podjazd, który obecnie porastała pożółkła o tej porze trawa. Trawa wyrastała również spomiędzy bruku położonego w głębi podwórza, a pod ścianami stajen i wozowni sterczały wyschnięte badyle zielska. Kilkunastoletni wyrostek nie pytając, kim są ani skąd przybyli, odebrał od nich konie i powiódł je do stajni. Debej zaś, jak zwykle nieufny wobec stajennej służby, ruszył za nim. Zawieja skierował się ku pałacowi, by szukać pana Popowicza. Temu musiano donieść o ich przyjeździe, bo spotkał gościa przed bocznym wejściem. Był to mężczyzna już leciwy, po pięćdziesiątce, niski, barczysty, o pełnej, rumianej twarzy i długich, siwych wąsach. Spojrzenie jasnych, niebieskich oczu miał przebiegłe, ale i pogodne. Ubrany był po turecku, w obszerne, sięgające kostek szarawary i kolorowy, wzorzysty kaftan, rozpięty z przodu i ukazujący białą, lnianą koszulę. Na głowie nosił fez, ale bez zwykłego frędzla. — I tym razem z Debejem? — spytał, kierując się ku domowi. — Tak. Swoim zwyczajem poszedł dojrzeć koni. — Zajmiecie tę samą izbę co poprzednio — poinformował Po-powicz. — Zaraz przyszłe wam pacholika do posług, a waćpana proszę na pierwszy posiłek do mnie. Zawieja ruszył znaną sobie drogą. Wkrótce do przydzielonej im komnaty nadszedł Debej dźwigając sakwy z rzeczami, potem zjawił się chłopiec przynosząc wodę. Znali panujące w hanie zwyczaje, toteż Debej sam udał się do kuchni, by odnowić znajomość ze starą niewolnicą sprawującą funkcję ochmistrzyni, a Zawieja pospieszył do pana Serafina odbyć z nim pierwszą rozmowę, ciekaw, do jakiego stopnia będzie mógł liczyć na jego pomoc. Od czasu ostatniego pobytu nic się tu nie zmieniło. Zajmowana przez nich izba znajdowała się na parterze, zarządca zaś mieszkał na piętrze, dokąd prowadziły szerokie, kamienne schody, okazałe w dniach swojej służby hospodarom, teraz byle jak zamiecione, z ciemnymi smugami kurzu na bieli ich marmurowej poręczy. Korytarz także nosił ślady zaniedbania. Freski, kiedyś cieszące oko żywością — Bardzo trudne wziąłeś waść na siebie zadanie. Czy zdajesz sobie sprawę, wiele przemyślności i szczęścia trzeba mieć, aby wyrwać go z ich rąk? A przecież jeszcze nawet nie wiesz dokładnie, gdzie chłopak przebywa. — Ale wiem u kogo. ¦ — To mało. Owa dworka mogła go umieścić w wielu miejscach, może nawet poza Stambułem... — Tego właśnie muszę dowiedzieć się przede wszystkim. O innych sprawach będę myślał, jak przyjdzie na to czas. — O wszystkim trzeba myśleć zawczasu — mruknął Popowicz, a po chwilowym milczeniu dodał:—Przede wszystkim radzę następnym słuchaczom sprawę przedstawiać inaczej. Ze względu na wiek możecie być ojcem dzieciaka. Zwijcie się zatem Wołczar i szukajcie swego syna. Gdyby rzecz się wydala, Turcy inaczej będą na was' patrzeć. — Są tacy, co o Wbłczarowej będą wiedzieć wszystko. I o nich przede wszystkim sprawa by się oparła. — Ńo to co z tego? Co żona robiła po rozłące, bo waści nie ubili Tatarzy, lecz pojmali, wy wiedzieć nie mogliście. Toteż nieświadomie działacie przeciw zamiarom wezyra. — Może istotnie tak będzie lepiej — zastanowił się Zawieja. — Jeśli mnie złapią, tak rzecz będę przedstawiał. — Teraz słuchaj waść, co ci jeszcze chcę rzec: otóż jeśli spotka cię nieszczęście, ja nie tylko przyjaźni, ale i znajomości z tobą się wyprę. Nie chcę bowiem, aby po tylu latach spokojnego żywota przez tak szaloną imprezę zakuto mnie w niewolnicze łańcuchy. Pomocy waści będę udzielał, ale tylko do czasu, aż nie wpadniesz w tarapaty. Wtedy ratuj się sam. — Za złe waści tych słów nie biorę, bo szczere są i rozsądek je dyktuje, nie tchórzostwo. Zapewniam też, że w razie pojmania ani słówka o waćpanu nie wspomnę. Korzystałem tu z kwatery, gdyż prowadzicie han, i nic więcej. — Zatem tośmy sobie wyjaśnili. Teraz więc powiem, jak rzecz całą widzę. Pan Serafin mówił nieźle po polsku i Zawieja w pewnej chwili zapomniał, że znajduje się w obcym, wrogim mieście, a nie u siebie, w kraju, gdzie w szlacheckim dworze wiedzie dyskurs z gospodarzem. Bo tam takoż miałby belkowany strop nad głową, opony i dywany na ścianach o takich samych wzorach i kolorach, popijałby wino o podobnym słodkocierpkim smaku. Może i sprzęty nie byłyby inne: stolik stojący obok pod ścianą o sześciokątnych bokach miałby też nóżki tak łączone ze sobą w łuki, z wciętymi w klin szczytami — ulubiony motyw architektów Wschodu. Podobne przedmioty często widywał w zamożniejszych domach ojczyzny. 95 L Miasto szumiało odległym gwarem za okiennymi szybami, on zaś skupił uwagę na słowach gospodarza. Ten ciągnął: — Ja sam, mimo swoich znajomości, wiele nie zdziałam. A jeśli nawet, to nie tak rychło. Waść sam jeszcze więcej straciłbyś czasu i to zapewne nadaremno, a także łatwo mógłbyś wpaść w podejrzenie. Tutejsze władze lubią uciekać się pod opiekę Allacha, ale czujności im nie brak, choć nie znają naszego przysłowia, że „strzeżonego to i Bóg strzeże"*. — Do czego waść zmierzasz? — zainteresował się Zawieja. — Masz na to radę? — Zmierzam do tego, by sprawę możliwie przyspieszyć. Zatem należy działać różnymi drogami. — Ja żadnej jeszcze nie widzę, a waść masz ich kilka? — A ja widzę. Otóż bawi teraz u nas redempcja trynitarska. Przewodzi jej opat Arkadiusz z zakonu w Toledo. Przebywają w monasterze Chrystusa Pantocratora, obok meczetu Mehmeda. Są to zakonnicy, których działalność polega na zbieraniu pieniędzy i wykupywaniu niewolników i jeńców. Mają tu swoich esirdżi, czyli ludzi trudniących się ich wyszukiwaniem. Niektórzy z nich trudnią się wprawdzie i handlem niewolnikami, ale to do rzeczy nie należy. Oczajdusze to i spryciarze, przed którymi wielce mieć się trzeba na baczności, bo zanim się obejrzysz, obiorą waści do ostatniego grosza. Ojcowie dają sobie z nimi radę, gdyż mają doświadczenie i potrafią ich krótko trzymać. Musisz więc waćpan dotrzeć do opata Arkadiusza, co ci ułatwię, i prosić go o pomoc. Jemu należy wyznać prawdę, ale nie może jej znać esirdżi, który będzie chłopca szukał. Dla niego musi on być twym synem. — To istotnie byłaby cenna pomoc! — wykrzyknął uradowany Zawieja. — Nie wiem, jak waści dziękować! — Jeszczem nic nie zdziałał, to i dziękować nie ma za co — uśmiechnął się pan Popowicz pod wąsem. — Tym bardziej że to nie wszystko. Jest ^jwiem jeszcze jedna droga, którą należałoby wv-korzystać... Ponieważ młody rycerz milczał wyczekująco, pan Serafin ciągnął dalej: — Działa tu, jak pamięcią sięgam, stała jezuicka misja, którą zwą „kara papas", czarni papiescy, spełniająca posługi religijne przy galernikach i więźniach. Mają swoich ludzi wszędzie i jeśli zechcą, dużo mogą pomóc. — Gdzie ich znajdę? — Kara papas mieszkają we własnym domu, na Perze, ale iść nie masz po co, dopóki brat Antonio, którego znam, nie zgodzi się na spotkanie, gdyż ci zakonnicy to wielce ostrożni ludzie. cv* 96 cv? — Zatem w waćpana ręce składam starania o dostęp do owego opata i brata Antonia. A o twojej przysłudze będę pamiętał. — Dobrze, dobrze... — rzucił od niechcenia pan Popowicz, gdyż wiedział dobrze, że jak przyjdzie czas, swoje otrzyma. Nastały teraz dla Zawiei monotonne dni oczekiwania. Nie mając nic do roboty włóczyli się z Debejem po krętych, wąskich uliczkach miasta tchnących mieszaniną najróżniejszych zapachów. W zależności od dzielnicy widzieli domy bądź liche, sklecone byle jak i nie zawsze frontem zwrócone do ulicy, bądź piętrowe i choć drewniane, bardziej dostatnie. Budowane były z troską o wygląd zewnętrzny, z okapami, rzeźbionymi futrynami, oknami zaopatrzonymi w szyby i ozdobne kraty. Ich wykusze wisiały ponad jezdnią tak blisko siebie, że kobiety mogły wieść ze sobą sąsiedzkie pogawędki. Te daszki, "wykusze i okapy nie tylko chroniły przechodniów przed deszczem, ale stwarzały niespotykany gdzie indziej nastrój gry świateł i cieni w wąwozach uliczek. Blask słońca przenikał przez barwne zasłony i też stawał się kolorowy, pełgając tęczowymi plamami po ścianach domów i sunącym jezdnią tłumie. Miasto miało wiele placów i placyków otoczonych drzewami. Dużo było ich również przy meczetach, pałacach, siedzibach dygnitarzy, chrześcijańskich monasterach i przy co szerszych traktach miejskich. Ułamanie bodaj gałązki, tak jak kopnięcie psa spotykało się z powszechnym potępieniem. Roślinność i zwierzęta znajdowały się bowiem pod społeczny opieką, a na bazarach krążyli sprzedawcy mięsa dla psów czy kotów. W ustronnych miejscach odpowiednio wybraną grupę drzew bogaty mieszczanin kazał otaczać obmurowaniem, obsiewał teren między nimi trawą, budował tam palenisko, by można było zaparzyć kawę, i pozwalał wszystkim z tego korzystać. Służyło ono do odpoczynku w cieniu listowia, dawało możność odbycia biesiady lub popołudniowej sjesty w upalne dni lata nie w dusznym pomieszczeniu domowym,' lecz w chłodzie powiewów ciągnących od cieśniny Bosforu, morza Marmar.a czy zatoki Złotego Rogu. A tam liczne, małe żaglowe szkuty wyglądały niby roje motyli osiadłych na wodzie. Krążyły krypy i łodzie, sunęły majestatycznie statki dalekich rejsów z nastawionymi płótnami żagli lub rzędami wioseł uderzających o wodę w takt bębna albo pokrzykiwań dochodzących aż do brzegu z wysoko uniesionych części rufowych. Kręcąc się wśród tłumu, przesiadując w ocienionych daszkami kafejkach, których właściciele wystawiali stoliki dla gości wprost na ulicę, Zawieja przysłuchiwał się toczonym rozmowom, a nawet dawał się w nie wciągać. Było to poza panem Popowiczem drugie źródło wieści o zaszłych zdarzeniach, wypadkach, zarządzeniach władz i poczynaniach Dy- — Ostatni zwycięzca CV> 97 OO wanu. Posłyszał więc, że znów szło ku wielkiej wojnie z Lachami, którą sułtan miał poprowadzić osobiście. Spodziewano się zatem nowego napływu niewolników, gdyż mimo zeszłorocznej klęski, o czym lepiej było nie mówić, teraz liczono już na pewno na sukcesy. Bo przecież złe dżiny nie będą wciąż pomagały owemu mężowi z północy, którego widać prorok używał jako bicza do chłostania swoich wyznawców. Zawieja przysłuchiwał się rozmowom o ogromnych ponoć zastępach, które gromadził Kapłan basza nad Dunajem w rejonie Dobrudży, o już wywieszonym czarnym buńczuku, a wreszcie rozeszła się wieść, że sam Najwspanialszy wyruszył w pole. W czasie tych tygodni oczekiwania przypomniał sobie owego spotkanego w podróży oberżystę i jego wzmiankę o uczynnym bracie. Jednak początkowo poniechał nawiązania z nim kontaktu, bo nie przywiązywał większej wagi do tej znajomości, a poza tym i dlatego, że obiecał swemu gospodarzowi żadnych poszukiwań na własną rękę nie robić. Ale bezczynność tak mu wreszcie dopiekła, że zdecydował się na działanie. Postanowił więc przyjrzeć się owemu dozorcy sułtańskich psów pod pretekstem przekazania pozdrowień od brata. Wiedział, gdzie znajduje się meczet Gołębi Bayezida. Zgodnie ze wskazówką skręcił z obszernego placu otaczającego zabudowania świątyni ku południowi i od razu zagłębił się w gąszcz domostw poprzecinany mnóstwem ulic, uliczek, zaułków i wąskich jak korytarze mrocznych przejść pomiędzy bezokiennymi ścianami. Nie pytał nikogo o drogę, lecz idąc pod słońce, bo dzień był pogodny, sam utrzymywał kierunek. Dostrzegł wreszcie potężne zręby obronnych murów pamiętających jeszcze dzień, w którym opanowali je wojownicy Mehmeda Faliha czy Zwycięzcy. Tu wkrótce odnalazł mehane * Osmana. Od niego dowiedział się, że istotnie seban Czelebi mieszka w pobliżu w małym domku, jakby siłą wciśniętym między dwa sąsiednie, piętrowe budynki. Na dźwięk kołatki usłyszał człapanie pantofli, a potem stuk odsuwanego rygla. Ujrzał przed sobą nieomal sobowtóra uprzejmego oberżysty. Podobne rysy twarzy i takie same krótkie nóżki, podtrzymujące masywny tułów. Tyle tylko, że ten Czelebi był schludniej i dostatniej odziany. Po wymianie przewidzianych zwyczajem powitań Zawieja wyjaśnił cel swego przybycia. Nieufne początkowo spojrzenie Selima rozpogodziło się, a na twarzy zagościł uśmiech. Odstąpił od drzwi i gestem zaprosił przybysza, by przekroczył próg. trzeciorzędny szynk cvi 98 co — Wejdź i bądź również i mnie przyjacielem. Cieszę się, że otrzymam wieści o Mimarze. Dwóch nas tylko pozostało z całej rodziny, więc bliski jest memu sercu. Powitanie było zachęcające, toteż Zawieja pełen dobrych myśli podążył ciemnym korytarzem, wiodącym w głąb domu, za poprzedzającym go gospodarzem. Obszerna izba, do której weszli, zaskoczyła Zawieję czystością i przyjemnym wyglądem, w niczym nie przypominającym niechlujnej gospody. Widoczny porządek zdradzał kobiecą rękę i to dobrej gospodyni. Jedyne okno zdobiła wzorzysta zasłona, a na parapecie stały gliniane misy z roślinami. Okrągły stół otaczało parę taboretów, pod jedną, ze ścian leżał wygodny materac, a przy nim kilka skórzanych, okrągłych poduszek wokół niskiego stolika do kawy. Na materacu spoczywał wielki kocur, który uniósł łeb, spojrzał obojętnie w ich stronę i ponownie ułożył się do drzemki. Część jednej ze ścian zasłaniała kotara, spoza której dochodziło ledwie dosłyszalne pobrzękiwanie naczyń. Czelebi zwrócił się w tamtą stronę: —' Zrób nam kawy, Fatimo! Przybył przyjaciel Mimara. W odpowiedzi rozległo się głośniejsze mruknięcie i zadźwięczał mosiądz. Gospodarz spędził, kota z materaca i wskazał Zawiei poduszki. — Dawno znasz, effendi, mego brata? — zagaii rozmowę, kiedy zajęli miejsca. Zawieja, przygotowany na takie pytanie, odpowiedział bez za-jąknienia: — Właściwie niedawno, bo w czasie mojej obecnej podróży. W drodze okulał mi koń i sprawa okazała się przewlekła, więc w czasie leczenia zatrzymałem się w oberży Mimara. No i śmiem twierdzić, że zaprzyjaźniliśmy się. Dlatego zobowiązał mnie, że odwiedzę was, seban beju... Dodany tytuł widać pochlebił Selimowi, bo szeroki uśmiech ukazał się na jego twarzy. — Ku mojej radości, effendi, ku mojej radości! — zapewnił unosząc ręce jak do błogosławieństwa. — A można wiedzieć, skąd przybywasz i co skłoniło cię do podróży? — Ach, to cała historia! — ożywił się Zawieja. — I niezwykła... — Obejrzał się na kotarę zniżając głos. — Możesz mówić — uspokoił go seban. — Niczego nie powie nikomu, jeśli to tajemnica. — Wolałbym, aby została tajemnicą. — Mów wif.c otwarcie. Oboje umiemy milczeć! — zachęcał Czelebi, wyraźnie zaciekawiony. — Mieszkam niemal nad samym Dniestrem, przy granicy z Le- co 99 c\= chistanem i stąd mam liczne znajomości z polskimi kupcami. Stamtąd też przyszła propozycja do mego patrona, by zajął się odszukaniem małego chłopca, który miał tu przebywać w niewoli, a to dla wszczęcia targów o okup. Nagroda za usługę jest znaczna, toteż mój patron propozycję przyjął i wysłał mnie, bym postarał się sprawę zbadać na miejscu. — Mówisz, effendi, że dają znaczną nagrodę? — zainteresował się Czełebi. — A wskazali przynajmniej, gdzie chłopak ostatnio przebywał? — Nie tylko przebywał, ale i obecnie też chyba przebywa. — Zatem nie masz trudnego zadania! Zawieja z powątpiewaniem pokiwał głową. — Tak się zdaje... Rzecz jednak w tym, że upodobał go sobie aż sam kadii laskier. — I myślisz, że nie zechce mówić o okupie? — Właśnie. Z tym kazano mi się liczyć, toteż muszę być bardzo ostrożny. Temu więc, kto pomoże mi w poszukiwaniach, objaśni, gdzie chłopak przebywa i kto go strzeże, zezwolono obiecać aż pięćset piastrów... — Zawieja jakby rozgadał się na dobre. Oczy Selima rozbłysły po usłyszeniu wysokości oferowanej kwoty. Z emocji aż zamrugał powiekami i spytał ze wzruszeniem: — I ty, effendi, chciałbyś znaleźć człowieka, który by ci pomógł odszukać owego malca? Zawieja skinął głową. — Po to tu właśnie przybyłem. Może ty, seban beju, miałbyś kogoś takiego? — Ależ po co szukać? Masz go oto przed sobą! — Naprawdę? — Zawieja okazał wyraźne zadowolenie z powodu tego oświadczenia. — Chciałbyś się tego podjąć, mimo że chodzi o jego wielmoźność samego kadiego laskiera lub kogoś z jego dworu? Seban zmieszał się na krótką chwilę. — No tak, to prawda... — przyznał. — Sprawa jest niebezpieczna, ale to przecież na pewno rodzice szukają swego dziecka. Czyż nie należy im pomóc? • — Szlachetne masz serce, Selimie. — Zawieja przeszedł na bardziej poufałą formę. — Niemniej rzecz wymaga ostrożności i rozwagi. Czy miałbyś możliwość uzyskania potrzebnych informacji? — Ależ tak! Pracuję w seraju Najwspanialszego już piętnaście lat, a kadi jest zbyt znaczną osobistością, by nie warto było utrzymywać znajomości z jego służbą. Czy jednak nic bliższego o chłopcu nie wiesz? — Owszem, wiem. — Mówże więc!—zachęcił go seban. cvi 100 c\3 — Czy mam zatem rozumieć, że znalazłem w tobie sojusznika? — Zawieja spojrzał w oczy Czelebiemu. — Ależ tak, effendi. Znajdziesz u mnie pomoc; która napełni twe serce radością. — Dobrze zatem. Otóż pieczę nad chłopcem powierzono ochmistrzyni haremu kadiego, ta zaś oddała dziecko w ręce niejakiej , Marafy Sekiz, żony jego łaziebnika. — Ależ Sekiza znam dobrze! Effendi, zaiste lepiej nie mogłeś trafić. Zawieja też był tego zdania, ale nie zamierzał zdradzać swojej opiriii. — Sądzę więc, że wkrótce będziesz już mógł mi coś powiedzieć? — Możesz być tego pewny! Ale... gdzie cię mam szukać, by przekazać wiadomości? — Miejsce pobytu wkrótce zmieniam, a nowego jeszcze nie znam—odpowiedział ostrożnie Zawieja. — Toteż to ja cię odwiedzę i być może będziesz do tego czasu już coś wiedział? — Tak, tak będzie najlepiej! Przyjdź zatem za dziesięć dni. Natomiast w razie potrzeby ofiarowania bakszyszu wyłożę chwilowo ze swoich pieniędzy... — Czelebi zerknął na swego gościa wyraźnie rad z własnej chytrości. — To nie będzie potrzebne. — Zawieja sięgnął w zanadrze. — Oto masz dziesięć piastrów na początek. Mam nadzieję, że pieniędzy tych nie zmarnujesz. — Ależ, effendi! — nieomal z oburzeniem wykrzyknął Selim.— Jak możesz tak mówić! Jestem człowiek uczciwy i za darmo nie wezmę od ciebie ani miedziaka. Mówił z podnieceniem i rozradowaną twarzą. Dziesięć piastrów była to kwota równa pięćdziesięciu polskim złotym, a więc stanowiła wartość dziesięciu korcy żyta. W tej chwili zza kotary wysunęła się stara, otyła kobieta z tacą w ręku, na której stał dzbanuszek z kawą i dwie filiżanki. Zawieja zgodnie z obyczajem nie patrzył w jej stronę, a kiedy odeszła, zaczął omawiać z gospodarzem szczegóły przedsięwzięcia. Wkrótce po rozmowie z sebanem Czelebim i pan Popowicz spełnił swoją obietnicę, ale była to już połowa marca. I tak się złożyło, że oba spotkania, z opatem Arkadiuszem i bratem Antonio, wypadły prawie w tym samym czasie. Tego dnia, gdy zeszli się na wieczorną pogawędkę w komnacie pana Serafina, ten od razu powitał Zawieję pomyślną wiadomością: — Właśnie otrzymałem zawiadomienie z monasteru. Ojciec Arkadiusz obiecuje przyjąć waćpana pojutrze w południe. Powiesz waść furtianowi, że na wezwanie opata przybywasz z Bogdana. Kompleks monasteru otaczał wysoki, kamienny mur. Budynki cvi 101 cv stały pośród licznych drzew pokrytych już pierwszym nalotem zieloności. Równe, wysypane żwirem ścieżki i panująca wszędzie schludność zdradzały gospodarską rękę mnichów. Poprzedzany przez jednego z nich, pełen ciekawości co do rezultatu spotkania, Zawieja szedł za swoim przewodnikiem, który klapiąc sandałami wskazywał mu drogę. Wkrótce znalazł się w obszernej, widnej komnacie wyposażonej z surową oszczędnością. Na jego powitanie dwóch mężczyzn stojących przy oknie przerwało rozmowę i obróciło się ku niemu. Jeden z nich, wysoki i szczupły, o chudej, bladej twarzy z nosem podobnym do sępiego dzioba i oczach ciemnych, patrzących przenikliwie, a nawet groźnie, miał na sobie długą, białą szatę z krótką pelerynką okrywającą ramiona. Na jego piersiach widniał maltański krzyż, którego dwa ramiona były niebieskie, dwa czerwone. Zawieja wiedział już, że białe habity i takie krzyże nosili trynitarze, toteż domyślił się, że ma przed sobą ojca Arkadiusza. (Drugi mężczyzna odziany po turecku, w obszernych szarawarach i żółtym, safianowym obuwiu z ostrymi nosami, był średniej tuszy i takiegoż wzrostu, o ciemnej twarzy pożłobionej bruzdami i czarnych, szerokich brwiach. Spomiędzy nieco obwisłych policzków wystawał mięsisty, gruby nos. Na widok wchodzącego zakonnik powiedział do swego towarzysza parę słów, których Zawieja nie zrozumiał. Mężczyzna w tureckim stroju zwrócił się do niego z półukłonem. — Witaj, effendi Wołczar, bo tak się ponoć zwiecie. Ojciec Arkadiusz nie znając ani mowy proroka, ani ruskiej polecił, bym tłumaczył mu wasze słowa... — Powitajcie tedy wielebnego ojca i podziękujcie mu, że zechciał wysłuchać prośby, z którą przybywam — odpowiedział Zawieja składając głęboki ukłon przed zakonnikiem. Następnie młody rycerz przedstawił możliwie obrazowo swoją sprawę, trzymając się ze względu na osobę tłumacza wersji ustalonej z Popowiczem. Potem nastąpił szereg pytań, na które starał się odpowiadać zwięźle, ale i wyczerpująco. Przez cały czas tej indagacji badawcze, przenikliwe spojrzenie ojca Arkadiusza nie odrywało się od jego twarzy. Nie było to przyjemne, a rozmowa przez to była podobna śledczemu przesłuchaniu. Zawieja rozumiał jednak, że takie postępowanie dyktowała opatowi konieczna ostrożność. Musiał zapewne wywrzeć dobre wrażenie, gdyż po zakończeniu serii pytań ojciec Arkadiusz jakiś czas myślał, potem zaś ccś tłumaczowi zlecił rozkazującym tonem. Ten z kolei znów zwrócił się do Zawiei: — Nadszedł czas, abyście wiedzieli, kim jestem i jak się zwę, 102 OO bom otrzymał polecenie służyć wam pomocą. Jestem esirdżi wieleb-aych braci, a zwę się Achmed Muhsi. Poznałem dostatecznie waszą sprawę i bez zwłoki przystąpię do poszukiwań, a skoro ja się do tego zabieram, rezultatu możecie być pewni! — zakończył chełpliwie. — Gdzie, effendi Achmedzie, mogę cię w razie potrzeby znaleźć? — Nie spodziewam się, by taka potrzeba nastąpiła. Wiem, gdzieście się zatrzymali, więc jeśli uznam za celowe, przyślę kogoś do was. — Będę również czynił poszukiwania. Jeślibym wpadł na jakiś ślad, byłoby wskazane, abym i wam przekazał tę wiadomość. Muhsi zastanawiał się przez chwilę. — Wówczas zgłoście się w kafejce Greka Andreasa przy zaułku Pięciu Buńczuków. Biegnie on od hipodromu, nietrudno więc będzie go znaleźć. Każda wiadomość, którą tam zostawicie, natychmiast do ranie dotrze. Posłuchanie było skończone. W odpowiedzi na podziękowanie Zawieja otrzymał do ucałowania dłoń opata wraz z pożegnalnym skinieniem głowy. Drugie spotkanie, tym razem z bratem Antonio, miało miejsce wkrótce potem. Zawieję ominęła uciążliwa wyprawa na drugi brzeg Bosforu, gdzie znajdowała się Pera, kiedyś za czasów bizantyńskich dzielnica genueńczyków, obecnie przybyszów niemal ze wszystkich krajów europejskich i wielu azjatyckich. Tym razem pan Popowicz powiadomił, że jezuita odwiedzi han i to już następnego dnia. Brat Antonio okazał się małym, chudziutkim człowieczkiem o zupełnie jasnych brwiach i rzęsach, oczach nijakiego koloru, jakby wyblakłych, biegających na boki i szczupłej, trójkątnej twarzy, o wydłużonym i nieco wklęsłym nosie. Był ubrany w zwykły, mieszczański strój ubogiego rzemieślnika, ale wąskie dłonie o długich palcach zdradzały, że nie trudni się fizyczną pracą. Po prezentacji dokonanej przez Popowicza Zawieja znów opowiedział swoją historię, ale pytania, które zaczął mu z kolei zadawać niepozorny brat Antonio, były bardziej wnikliwe. Pierwsze nie było właściwie pytaniem, tylko jakby potwierdzeniem usłyszanej relacji. Ale już następne obudziły czujność Zawiei. — A więc dostałeś się, bracie, do tatarskiej niewoli? Najgorszy to los, jaki Stwórca przeznacza człowiekowi, by jeszcze na tym świecie odpokutował swoje winy... — W istocie, wielebny ojcze, słuszne to słowa — zgodził się Zawieja. Rozmawiali siedząc przy stole. Brat Antonio wstał teraz z krzesła, pospacerował po komnacie, przystanął chwilę pod oknem, po czym obrócił się ku swemu rozmówcy: CV) 103 CV! — Długoś był w pogańskich pętach? Na takie pytanie Zawieja był przygotowany, toteż odpowiedział bez wahania: — Dwa lata. — A w jaki sposób udało ci się wydostać z niewoli? — Przybyło nasze poselstwo, a z nim mój sługa, Tatar z pochodzenia. Przy jego pomocy czeladź dostarczyła mi odzież i wziąwszy między siebie dopomogła do ucieczki. — Hm... — Brat Antonio wrócił do stołu i opadł na poprzednio zajmowane krzesło. Zaraz też zaczął indagować dalej: — Powiedziałeś, bracie, że twoje dziecko wraz z żona Tamara sprzedali Turkom. Szukasz dziecka, a o żonie nie wspomniałeś. Dlaczego? Właśnie to pytanie wzbudziło obawę Zawiei, że przy dalszych dociekaniach może mieć trudności w udzielaniu odpowiedzi. Odrzekł jednak swobodnie: —; Dowiedziałem się w kraju, źe ponoć przeszła na turecką służbę, synka pozostawiając w ich rękach. Toteż jej nie szukam. —¦ Słowom tym nadał twardszy akcent. -•- Rozumiem... — Zakonnik opuścił głowę i jakiś czas w zamyśleniu spoglądał na blat stołu. — A jaka to była służba, bracie? Czy wiesz coś o tym? Dziecko być może musiała ostawić jako zakładnika wierności? A więc padło pytanie, którego najbardziej się obawiał. Nie mógł taić prawdy, a jej odkrycie groziło odmową brata Antonia prowadzenia poszukiwań jako zbyt niebezpiecznych nie tylko dla niego samego, ale i dla całej misji braci jezuitów. — Tak, wielebny ojcze, należy się z tym liczyć, bo ponoć udała się. do Polski z poruczonym zadaniem. — No widzisz! — Zupełnie nieoczekiwanie twarz brata Antonia rozjaśnił uśmiech, jakby ta wiadomość sprawiła mu radość. — A więc mój domysł był słuszny! Ale czemuś od razu mi tego nie powiedział, lecz zmusiłeś, abym to z ciebie wydobył? — Pogroził Zawiei palcem, ale nie był to wrogi gest, bo twarz nie zdradzała gniewu. — Bałem się, że odmówicie pomocy, a zupełnej pewności nie miałem... — próbował usprawiedliwić się Zawieja. — Obawa była słuszna, bo sprawa jest bardziej niebezpieczna, niżby można było sądzić z twojej opowieści. — Ale nie odmówicie mi pomocy? — W głosie młodego rycerza zadrgała nuta prośby. Nie otrzymał jednak odpowiedzi, natomiast padło następne pytanie: — Czy jeszcze komuś powierzyłeś tę sprawę? — Tak. Prosiłem o pomoc również braci trynitarzy i jednego oj 104 c\? z tutejszych mieszkańców, sebana z sułtańskiej służby. To poczciwy człowiek, choć łasy na pieniądze, z jego strony zdrady się nie boję. — Otrzymałeś już od nich jakieś wiadomości? — Brat Antonio zdawał się nie słyszeć komentarza swego rozmówcy. — Jeszcze nie. Z owym sebanem rozmawiałem niezbyt dawno, a z opatem Arkadiuszem kilka dni temu. — Czy oni takoż wiedzą, że dziecko nie jest w zwykłej niewoli, ale służy jako zakładnik? — Nie, wolałem o tym nie mówić. Kto wie, czy opat nie brał takiej możliwości pod uwagę, ale w obecności tłumacza ograniczył się tylko do pytania, kto ma pieczę nad dzieckiem. — Coś mu powiedział? — Prawdę, bracie Antonio. — Ale niecałą, co? — Zakonnik znów się uśmiechnął. Zawieja skłonił głowę. — Tak, w istocie niecałą... — przyznał. Brat Antonio wstał z krzesła. — Zostańcie z Bogiem — zwrócił się do Popowicza, który w milczeniu przysłuchiwał się rozmowie. — Ty zaś, bracie, nie trać nadziei. Będę rozmawiał ze swoim zwierzchnikiem, bo chłopcu grozi żywot w pogaństwie, a być może i kalectwo. Chyba więc wyrazi zgodę, bym zajął się tą sprawą. — Modlić się będę za was, bracie Antonio! — wykrzyknął Zawieja uradowany taką decyzją zakonnika. — Czyń to, bo nigdy nie wiadomo, czyj głos dotrze najrychlej do stóp Wiekuistego! — Gdzie mam pytać o wieści? — Nigdzie. Jeśli je zdobędę, tu je otrzymasz. Wkrótce po rozmowie z bratem Antonio Zawieja postanowił wybrać się powtórnie do sebana. Przybył tam pod wieczór, by zastać gospodarza w domu, co istotnie mu się udało. Ale wiadomość, którą otrzymał, sprawiła, że zaniemówił ze zgrozy. Seban oświadczył mu bowiem, że pół roku temu dziecko zmarło. Jest mu to wiadome z całą pewnością, choć nie zna jeszcze szczegółów. Niech więc Zawieja przyjdzie jeszcze raz, ale nie wcześniej jak za tydzień, to mu je poda. Knowania I zamachy Jego królewska mość jeszcze w listopadzie znajdował się w obozie pod Krasnem. Stamtąd to napiętnował przeniewierczego litewskiego hetmana uniwersałem, ale niczego już zmienić nie mógł. Uszczuple- cv> 105 cv) nie sił kazało mu poniechać zamierzonej kampanii i stanąć na zimowe leże. Bar, którego okolice były mało co zniszczone, już wcześniej odstąpił wielkodusznie Pacowi, dla siebie na miejsce postoju przeznaczając Bracław. Teraz za późno było na zmianę tej decyzji, a i lepiej było znajdować się bliżej koronnych chorągwi, którym wyznaczył kwatery w Białocerkwi, Motowidłówce, Katelni, Berdyczowie, Dymitrze, Bracławiu, Kalniku, Berszadzie, Raszkowie, Mohylowie i Barze. Pod Kamieńcem też trzymał wojsko i to na obu brzegach Dniestru, bo garnizon stał i w Czerniowcach dla tym skuteczniejszego odcięcia twierdzy od zaopatrzenia. Tam też najczęściej dochodziło do utarczek, a nawet regularnych bitew, kiedy Turcy siłą próbowali przełamać blokadę przydzielając tafoorom znaczną eskortę. Sam Bracław ucierpiał stosunkowo nieznacznie. Najgorszy los spotkał domostwa, które znajdowały się bliżej zamkowych fos i wałów. Zamek również był mocno zniszczony, gdyż przechodził z rąk do rąk. Starczyło w nim jednak miejsca na kwatery dla załogi, król „zaś wraz ze swoim sztabem zajął co znaczniejsze clsmy leżące na skraju miasta. Dawny hetmański, a teraz królewski ochmistrz, pan Olszyna, zadbał o zapas drzewa, które zwieziono z pobliskich lasów, więc mimo mroźnej zimy komnaty były dobrze ogrzane. Postarał się także o parę krów, baranów i świnek, by pański stół jako tako zaopatrzyć. Bardzo pomagał mu w tych zabiegach przyjęty na miejscu kredencarz, sprytny i obrotny człek, znający teren. Ormianin z pochodzenia, nazywał się Murat Dadurowicz i mówił o sobie, że jest wprawdzie zubożałym, ale rzetelnym polskim szlachcicem z okolic Czehrynia. Dzięki niemu udało się obórkę zapełnić i on pilnował, by nie zabrakło paszy. Toteż pan Olszyna bardzo sobie cenił jego pomoc żałując, że nie miał takiej wyręki w swoich wcześniejszych gospodarskich kłopotach. A rozpoczęła się istotnie sroga zima. Z końcem listopada zaczął sypać śnieg i prószył nieomal bez przerwy przez dwa tygodnie, pokrywając drogi i pola grubym, białym kobiercem. Potem niebo stało się czyste, ale tak silne nastały mrozy, że żołnierz wysyłany na podjazdy wdziewał teraz na siebie co miał najcieplejszego, kożuszki mocno ściskał pasem, a wychodzący z zamku oddział otaczał obłok pary buchającej z końskich nozdrzy. Poza ostatnimi zabudowaniami rozciągała się aż po horyzont przestrzeń białych pól, nad którymi skroś mgliste" powietrze przeświecało blade, ledwie widoczne słońce. Wierzchowce brnęły ledwie przetartą chłopskimi saniami drogą, a jeźdźcy obijali co i raz o ramiona dłonie. cv> 106 cv Podjazdy te chodziły początkowo często, później rzadziej, bo załogi turecko-kozackie pozostałe w zamkach i grodach nie zdradzały ochoty do wysuwania nosa poza mury. Bywało jednak, że wysłanemu na zwiady oddziałowi udało się przyłapać jakiś turecki transport żywności, a wówczas żołnierz miał okazję, by nieco się rozgrzać. Spokoju więc zupełnego nie było, ale też i żadnych większych działań. Jedynie królewscy gońcy, utrzymujący łączność z garnizonami, zakłócali kopytami swoich koni senną martwotę zasypanych śniegiem wsi i ciszę stepowego pustkowia. Właśnie jeden z takich gońców przybył z Ładarzyna przywożąc pismo od litewskiego kanclerza, który prowadził rokowania z poselstwem moskiewskiego cara. Siedząc w komnacie, gdzie w kominku trzaskały wesoło brzozowe polana, król uderzył palcem w to pismo i zwrócił się do towarzyszących mu oficerów — Zbrożka, Bidzińskiego i Gorzeńskiego: — Mało carowi Smoleńska i Kijowa! Teraz chce przymierza przeciw Turkom! Zważcie waszmościowie, jak to rośnie mu apetyt, a maleje umiar. Łaskawie gotów przyjąć naszą pomoc, jeśli za ową łaskę zapłacimy Ukrainą. Taką oto przysługę oddał nam pan Pac swoim odejściem! — Przynajmniej pije teraz piwo, którego sobie nawarzył — odezwał się pan Bidziński. — Nie tylko w Koronie, ale nawet i na Litwie wielkie swoim niecnym czynem wzniecił oburzenie. — Cóż z tego, skoro to sytuacji nie odmienia — wtrącił z nutą goryczy pan Zbrożek. — Już pod Krasnem, kiedy to, jak pamiętacie waszmościowie, ukarał swego dobosza śmiercią za to, że usłuchał bezpośredniego rozkazu jego królewskiej mości, widać było, do czego jest zdolny w swej ku nam nienawiści — przypomniał Bidziński. — Zdradę popełnia nie pierwszy raz, boć przecie, po chocim-skiej potrzebie też nas odstąpił — dorzucił pułkownik Gorzeński unosząc się z krzesła i dokładając drzewo do ognia. — Niech mu to Bóg wybaczy! — westchnął król Jan. ;— Nie zezwolił mi wtedy wykorzystać w pełni owej wiktorii. — Nie wiem, co zrobi Pan Bóg — odparł zgryźliwie pułkownik wracając na swoje miejsce — ale to pewne, że wasza królewska mość jeszcze go do serca przyciśnie. — Nie wyrzekajże na mnie, mości pułkowniku. — Król uśmiechnął się. — Co moje serce czuje, to jedno, a co rozum każe, drugie. Jeśli uznam, że przebaczenie, a nie potępienie na lepsze wyjdzie ojczyźnie, to nie serca, lecz rozumu usłucham. Zresztą pan Pac już się ukorzył. Pisze mi małżonka, że był u niej biskup wileński i wojewoda trocki z prośbą o wstawiennictwo. A i sam hetman pisa] pros7ąc o to samo. cv 107 cv> Panowie Zbrożek i Bidziński uśmiechnęli się kpiąco, a Gforzeń-ski mruknął na wpół do siebie: — Zatem przebaczenie jakby już chował w zanadrze... — Obaczym, Janie, obaczym! — rzucił król pojednawczo. — Podniecać nienawiści nie należy, a raczej ją uśmierzać, bo zgoda ważniejsza! Wiosną czeka nas nowa wojna, a już teraz, choć to zima, Tatarzy wbrew swemu obyczajowi tu i tam grasują. Jeszczem wam nie mówił, że i od Jabłonowskiego przyszło pismo. Donosi, jakoby parę podjazdów przyłapał. — To takoż skutek Pacowej zdrady — zaopiniował Zbrożek. — Respekt przed naszą siłą stracili, bo istotnie dużo jej nie mamy.-Doroszeńko takoż pazury pokazał. — Aleśmy jeszcze nie tak słabi, by skóry im nie przetrzepać! Lato pokaże, czy nie za wczesne to prognozy i kto kogo z kulbaki zrzuci. — Oby, wasza królewska mość! — mruknął strażnik koronny. — Choć łatwo to nie przyjdzie. Nadal pieniądze za żołd nie nadchodzą, a i nowego żołnierza też nie widać. Król ściągnął gniewnie brwi. — Tak, to prawda — przyznał z rozdrażnieniem, zdradzając tym, jak bardzo ta sprawa leży mu na sercu. — I nic nie pomagają moje pisma do Morsztyna, bo i on przy opieszałości i szlachty, i poborców wiele zdziałać nie może. Wiem, że ponagla wojewodów i starostów, ale ci widać sądzą, że skoro mnie wybrali na króla, mogą już o nic się nie frasować. — Taką to cenę musicie płacić, miłościwy panie,' za zdobytą sławę zwycięzcy — uśmiechnął się kpiąco Gorzeński. — Nie trzeba było tak bez przerwy bić pogan. Lepiej byłoby i sobie dać skórę przetrzepać. — Na razie austriaccy sługusi rozgłaszają, żem umyślnie ściągnął Turków, by pod ich groźbą wziąć szlachtę za łby i ukrócić zbytnie swobody. To takoż wpływa na wstrzemięźliwość panów braci w rozwiązywaniu sakiewek i garnięciu się pod moje znaki. — Eleonora siedzi w Toruniu. To z jej dworu rozchodzą się te potwarze — zawyrokował pan Bidziński. — Zapewne tak jest, ale. przeciwdziałać temu trudno. Wierzę jednak, że przyjdzie opamiętanie — rzucił z westchnieniem król Jan. — Oby nie za późno — zauważył w odpowiedzi Bidziński, ale nie dokończył zamierzonej kwestii, bo w drzwiach stanął pan ochmistrz prosząc o dyspozycje, jako że jego królewska mość zarządził wieczerzę z muzyką i przy kielichach. — A i kilka gładszych mieszczek też by się przydało, by moi panowie oficerowie mogli tańcem nieco rozproszyć jednostajność zimowej służby — zakończył jego królewska mość. cv> 108 c\3 Kiedy zaś ochmistrz wyszedł, polecenie to uzupełnił pułkownik Gorzeński: — A nasz miłościwy pan mógł przystąpić do oblężenia trzeciej z sióstr Gorajskich, bo dwie już sprawił... Obecni wybuchnęli śmiechem, nie wyłączając i samego króla. — Ankę mogg ci odstąpić, bo Beatą zaopiekował się porucznik Kozubski! ¦— zawołał uderzając dłonią w kolano. — Wielki to dla mnie zaszczyt ostać królewskim szwagrem — odparł z ukłonem pułkownik — alem już sobie przygruchał inną gołąbeczkę. Póki co, starczy. Pan Bidziński znów się roześmiał, ale strażnik polny, mąż cnotliwy i wielce pobożny, zacisnął tylko usta i nic nie mówił. Wiedział bowiem, że wszelkie protesta na nic się nie zdadzą, jako że dobrze znał upodobanie króla jegomości do płci nadobnej, jak i jego słabą małżeńską wierność. A i panowie oficerowie w czasie wojennych wypraw na więcej sobie pozwalali, niż to czynili pod okiem małżonek. Wieczorem długi stół jadalnej sali obsiedli oficerowie, a pomiędzy nimi wśród żupanów i kontuszy widniały rozbawione liczka niewiast dodając biesiadzie wesołości. Jakoż co i raz rozlegał się ich perlisty śmiech. Panował beztroski nastrój, szumiał gwar rozmów, rozlegały się liczne toasty wznoszone z ochotą, bo usługujący pacho-likowie dolewali trunków sumiennie. W obszernej komnacie światło licznie rozstawionych świec i palącego się na kominku ognia biegało błyskami po ścianach i skrzyło na szronie pokrywającym małe okienne szybki, za którymi pod czarnym gwiaździstym niebem trwała mroźna zimowa noc. Od czasu do czasu rozbrzmiewała muzyka, gdyż sprowadzono i kilku Kozaków — muzykantów. Dźwięczały więc bandury, bałałajki, panduriny i cymbały, przygrywając biesiadnikom, a potem, gdy co młodsi oficerowie porwali się do tańców, zabrzmiały melodie znane i tu, na wschodnich kresach, a więc gonionego, ga-lardy, firleja. Starsi chcąc takoż rozprostować nogi wołali o polskiego, ale wołań tych nie słuchano, gdyż rozochoceni tancerze woleli bardziej żywe pląsy zezwalające na bliższe, poufałe kontakty z tancerką. Do obserwującego tańczących pułkownika Gorzeńskiego podszedł kredencarz Dadurowicz i coś mu zaczął szeptać do ucha. Pułkownik słuchał przez chwilę, spojrzał z uśmiechem na pochylonego nad nim sługę, potem ku końcowi stołu, gdzie siedziała wśród umizgujących się do niej rycerzy kobieta o wyraźnie zarysowanym biuście, nieco skośnych oczach i pełnych zmysłowych wargach, nadających jej pięknej twarzy uwodzicielski wyraz. Pułkownik zerknąwszy na nią raz i drugi skinął ręką odprawia- 109 cv> jąc Dadurowicza, wstał i nachyliwszy się nad ramieniem królewskim rzucił mu do ucha: — Jest tu niewiasta, która prosi o posłuchanie. Owa tam, do której teraz przechyla się Bogusz. Król Jan mając przy boku pannę Ziutę, ową trzecią z sióstr Gorajskich, spojrzał we wskazanym kierunku, po czym spytał również po cichu: — Teraz? Czego chce? — Ponoć męża za jakowąś burdę zamknięto w loszku i już miesiąc bez rozeznania sprawy siedzi. Ale że prosi o posłuchanie na osobności, tom sobie pomyślał, że nie szkodziłoby może z nią pogadać. Wcale urodziwa mieszczka, a i na krzywonogą nie wygląda... — Sama cię o to prosiła? Coś otrzymał za pośrednictwo? — Ton słów był żartobliwy. — Nie, to Dadurowicz o niej mówił. — No dobrze, niech przyjdzie do mojej komnaty. Przy sposobnej chwili będę z nią mówił. Jednak jego królewska mość znać dbał o należne względy dla słabej płci, bo nie kazał na siebie długo czekać. Wkrótce zauważywszy, że piękna petentka wysunęła się z sali, wstał z miejsca i zapowiedziawszy swój rychły powrót opuścił biesiadę nakazując oficerowi ordynansowemu pozostanie przy stole. Kiedy znalazł się u siebie, zastał kobietę na środku izby w wy-ezekującej pozie. Istotnie, mimo długiej sukni stwierdził, że na pewno krzywonogą nie była. Przeciwnie, postać miała smukłą, zgrabną, w pełnej krasie dojrzałej kobiecości. Król Jan z uśmiechem odpowiedział skinieniem głowy na jej głęboki ukłon, po czym siadł w stojącym obok kominka fotelu i odezwał się przyjacielsko: — I czegóż to waćpani życzysz sobie ode mnie? — Pomocy i łaski, najjaśniejszy panie! — szepnęła kobieta ze wzrokiem utkwionym w oczach króla. Ten jakby się żachnął, a na twarzy pojawił mu się wyraz zaskoczenia. — Widzę, że coś do mnie mówisz, ale nic waćpani me słyszę... Czyżbym ogłuchł? — Łaski przyszłam prosić. Zwę się. Zofia Lenczowa. — Kobieta nieco uniosła głos. — Wciąż cię nie słyszę! — powtórnie oświadczył król z żartobliwą przekorą. Przez twarz kobiety przemknął wyraz zdziwienia, ale zaraz zastąpił go uśmiech. Zagłębiając powtórnie spojrzenie w królewskim wzroku, spytała znów zniżając głos: oo 110 cv> — Czyżbym zbyt daleko stała? Pozwólcie zatem, najjaśniejszy panie, że się zbliżę... — To na pewno pomoże mi porozumieć się z waćpanią — zgodził się król, tym razem widać usłyszawszy pytanie. Zofia podeszła do samego fotela. — Teraz mnie słyszycie, najjaśniejszy panie? — Zupełnie dobrze. — Król skinął głową potwierdzającym gestem. — Czy zezwolicie zatem przedłożyć mą prośbę? Takam o to niespokojna, że serce me bije niczym rozkołysany dzwon. Sprawdźcie sami, miłościwy panie... Ujęła dłoń króla i przyłożyła ją sobie do piersi. — Jakoś nie czuję — mruknął król Jan, toteż nie poniechał sprawdzania. Kiedy zaś późnym już rankiem Zofia opuszczała królewską sypialnię, żegnając się rzuciła jakby mimochodem: — Nie zaszkodzi, jeśli ten niecnota, mój małżonek, jeszcze sobie pozostanie w loszku. Siedział miesiąc, to posiedzi i drugi. Łatwiej mi będzie przybyć, gdybyście, najjaśniejszy panie, chcieli mnie jeszcze widzieć. Król roześmiał się. — Zgoda, moja luba, niech posiedzi, bo rad cię jeszcze obaezę i to nie raz! Przednim bowiem ugościłaś mnie miodem! W południe zaś przygnał na spienionym koniu Żegoń i prosił jego królewską mość o natychmiastowe posłuchanie. Po wyjeździe dworu królowej Eleonory Zamek zupełnie opustoszał i ucichł. Służba utrzymywała porządek, dbając, by kurz nie pokrył mebli, na które zresztą naciągnięto pokrowce. Puste komnaty i sale nie rozbrzmiewały już zgiełkiem dworskiego życia. Jeszcze tak niedawno zabiegano tu o swoje prawa, o względy możniejszyeh od siebie, snuto intrygi dla dogodzenia ambicjom, knuto spiski, by uczynić zadość korzyściom czy rozkazom. Z dworu pani Eleonory pozostał tylko główny kamerdyner i dwie dworki dla pilnowania wysyłki reszty jej rzeczy, z którymi mieli udać się potem na wyznaczone im miejsce spotkania. Żegoń jeszcze przed wyjazdem króla jegomości otrzymał od pułkownika Bombeka, sekretarza imć pana generała Marcina Kątskie-go, starszego nad wszelką armatą, pismo z jego osobistym podpisem, polecające sprawdzenie stanu zapasów i ludzi w warszawskim cekhauzie, a panu feldcejgwartowi, czyli komendantowi arsenału, ułatwienia mu tego zadania. Już mniej oficjalna drogą i nieco wcześniej rozpoczęli tam pra- oo 111 co cę Pigwa i Bartek Jeńko wybrany do tego zadania przez Stegmana. Był to sprytny, młody chłopak, którego Żegoń już po krótkiej z nim rozmowie uznał za zdolnego do sprostania zadaniu, jakie zamierzał i Pigwie, i jemu powierzyć. Mieli obaj przystąpić do pracy, jeden w kuźni, drugi w warsztatach naprawczych cekhauzu, mieć na wszystko oczy otwarte, a zwłaszcza wejść w jak najlepszą komitywę z puszkarzami, ich pomocnikami, czyli handlagrami, jak i zespołem rzemieślników i czeladzi tam zatrudnionej. Sam Żegoń nawiązał kontakt z imć panem fełdcejgwartem Bartoszem Stolbergiem. Otrzymał miejsce w kancelarii, gdzie mógł pracować wygodnie, a wszelkie księgi i dokumenty pozostawiono mu do wglądu. Swoimi wrażeniami jak zwykle dzielił się ze starym Jawleń-skim. Teraz również idąc do niego przez puste komnaty i zamkowe korytarze jeszcze raz rozmyślał nad sprawami, które trzeba będzi? ze starym obgadać. Jego kroki rozlegały się głośno w panującej ciszy i ciemności rozpraszanej tylko przez światło latarń padające na nieruchomych strażników. Mijał ich opowiadając się hasłem lub, jeśli spotkał znajomą twarz, tylko skinieniem głowy. Pan Jawleński swoim zwyczajem siedział przy podsuniętym blisko świeczniku, zajęty czytaniem. Na widok Żegonia zamknął księgę i spytał, kiwając głową w odpowiedzi na jego powitanie: — Dawno waćpana nie widziałem. Czy zaszło coś złego? — Sądzisz waszmość, że tylko w biedzie pragnę twojej kompanii? — uśmiechnął się Żegoń. — Gdyby tak było, też bym waszmości za złe tego nie miał. A nawet przeciwnie, rad byłbym, że pomocy u mnie szukasz. — Kłopotów przecież nigdy nie brak, toteż głównie o nich człek chce mówić, bo z myśli nie schodzą — westchnął Żegoń przysiadając na stojącej pod ścianą skrzyni. — Cóż cię teraz frasuje? Masz waść trudności w cekhauzie? — Jeszcze ciągle rozglądam się. Pigwa i Jeńko takoż niedawno przystąpili do pracy. — A waszmość? — Przeglądam rejestra zatrudnionych, bo tylko ludzie, a nie sprzęt mnie ciekawią. Nie sądzę, aby któryś ze stałych pracowników dał się skusić na taką imprezę, a zwłaszcza puszkarze. Jak większość z tego rzemiosła pochodzą z Norymbergi, wszyscy są zaprzysiężeni, mają tu rodziny, bo tak jak i inni majstrowie są na stałym żołdzie, więc nie wśród nich należy szukać przestępcy. Ten musi się kryć raczej wśród czeladzi. Tu częściej jedni odchodzą, a inni przychodzą na ich miejsce. Dlatego szukam sprawcy wśród niedawno przyjętych, bo łatwiej i bezpieczniej umieścić w cekhauzie swego człowieka, niż dopiero go szukać wśród załogi już tam zatrudnionej. oo 112 oo — Wywód słuszny — zgodził się Jawleński. — Ale pamiętaj waść, że nie zawsze obliczenia potwierdza praktyka. I na innych trzeba spozierać. — Robię, co mogę. Ale czasu niedużo, więc muszę liczyć i na trochę szczęścia. -— Mówisz, że czasu niedużo? Przecież przed marcem działa nie ruszą w pole. — Ale na ostatnią chwilę sprawy nie ostawię. Rzecz nie jest łatwa, stąd wymaga czasu. — Wielu sposobów na uszkodzenie armat nie ma. Pytałeś waść artylerzystów? Co mówią? — Zgodnie twierdzą, że w cekhauzie zrobić tego nie sposób, bo zepsować działo najlepiej przy wystrzale, a więc należy je najpierw naładować, czego w pomieszczeniach czynić nie wolno, już nie mówiąc o strzelaniu. O uszkodzeniu przewodu do komory prochowej takoż nie może być mowy, bo łatwe byłoby do spostrzeżenia. — Zatem zepsować armatę najłatwiej przy wystrzale, co może się stać dopiero w polu? — Tak to wygląda. Ale rozkaz jest zniszczyć działa już w cekhauzie. — Czyżby więc znaleźli jakiś sposób? — Jak waść widzisz, jest się czym frasować — stwierdził Że-goń nie odpowiadając na pytanie. — A do tego doskwiera mi wciąż ów kobiecy głos. Ja go już słyszałem, ale nie mogę sobie skojarzyć z żadną z niewiast. — Dużo ich tu nie znaliście, to powinno ułatwić przypomnienie. — Mam z tym pewną trudność... — Żegoń urwał i w zamyśleniu spoglądał w płomyki świec. — Bo głos ten, mości Jawleński, przypomina mi osobę, której obecność tutaj jest niemożliwa. Przeto nie wiem, co mam o tym mniemać. — Kogóż to? — Ową Tamarę. Ale ona jest w lwowskim klasztorze, pod pieczą zakonnic, którym hetman przykazał dawać na nią pilne baczenie. Nie sądzę więc, by zdołała klasztor opuścić. — To sprytna i przedsiębiorcza niewiasta, mogła uciec. Rzecz jest ważna, trzeba by sprawdzić. — Nie tak znów bardzo ważna, bo nawet jeśli okaże się, że Wołczarowa uciekła, sprawy w niczym to nie zmienia. Wcześniej czy później sama wpadnie mi w ręce. Owa niewiasta, kimkolwiek jest, z konieczności musi się kręcić koło ludzi z cekhauzu. Toteż powinniśmy się spotkać. Jawleński przechylił na bok głowę. — Może to i racja. Zatem najważniejsza rzecz to ustalić, kto rozpoczął pracę w cekhauzie w ostatnich dwóch, trzech miesiącach. 8 — Ostatni zwycięzca 113 cv> L — Właśnie to badam — zakończył rozmowę Żegoń, wstając ze skrzyni. Arsenał warszawski był gmachem okazałym, piętrowym, murowanym. Stawiał go w latach czterdziestych król Władysław IV, kiedy to starszym nad artylerią był pan Paweł Grodzicki. Stanowił czworobok z obszernym dziedzińcem wewnętrznym. Od frontu, w południowym skrzydle, znajdowała się brama wejściowa, a nad nią wielki, kuty w kamieniu orzeł i marmurowa tablica z napisem. Narożniki od tej strony zdobiły podobne do baszt pawilony z ostrymi dachami, które wieńczyły u szczytów pozłociste delfiny. Tylne, północne narożniki stanowiły dwie okrągłe wieżyczki z żelaznymi chorągiewkami obracającymi się na wietrze. W bramie, wiodącej na podwórze przez całą szerokość frontowego budynku, przybito drewniane łaty, a w nich żelazne haki, na których spoczywały cyndruty i półpiki straży. Przy ścianach stały drewniane ławy. Od ulicy Długiej znajdowało się mieszkanie pana feldcejgwarta, komendanta arsenału. Miał dn do pomocy cejgmeistra, czyli przełożonego nad puszkarzami, jak i wagmeistra, któremu z kolei podlegali woźnice i środki transportu. Obok mieszkania pana cejgwarta znajdowała się też kwatera oberstlejtnanta. Galerie boczne z filarami wspierającymi sklepienia stanowiły pomieszczenia dla różnego sprzętu: rydli, motyk, kilofów, lin, łań-cuchów2 bloków, jak i wyposażenia taborowego, a więc zapasowych dyszli, kół, sztelwag, orczyków, a także uprzęży. Wszystko to było ułożone porządnie lub też wisiało na hakach wbitych równo w specjalne łaty przymocowane do ścian. Tu również znajdowały się niektóre podręczne warsztaty naprawcze. Skrz5rdło tylne, północne, miało trzy bramy wjazdowe — dwie ze szczytów, jedną od północy. Mieściły się w nim działa, łoża oraz kule ułożone na specjalnych platformach w foremne piramidy, a na filarach i ścianach rozpięto łańcuchy do spinania wozów w czasie obozowego postoju. Na piętrze stały rzędy muszkietów oraz forkietów, a na półkach spoczywały moriony, hełmy i zbroje, pod samym zaś sufitem knoty zapłonowe. Żegoń wkrótce już wyłowił nazwiska interesujących go ludzi. Było ich czterech. Zostali przyjęci jako czeladnicy w październiku i listopadzie: dwóch z nich pracowało w warsztacie ślusarskim, jeden w kuźni przy miechu, czwarty zaś obsługiwał wagę stojącą za specjalnym ogrodzeniem w zachodnim skrzydle. Wskazał ich zaraz swoim pomocnikom, przykazując dawać głównie na nich baczenie, a takoż wejść w bliższą komitywę. Minęło pół grudnia, kiedy Bartek Jeńko zawiadomił go, że jeden z owych czeladników, niejaki Dobromir, już drugi raz CNJ 114 CV) I czywszy pracę wstępuje do stojącego w pobliżu cekhauzu drewnianego kościółka pod wezwaniem świętej Brygidy. Żegoniowi ta pobożność wydała się podejrzana, postanowił sprawę zbadać osobiście. Przez najbliższe dni obserwował czeladź wychodzącą po pracy. Ów Dobromir był łatwy do, rozpoznania, gdyż nosił rudą, widoczną z daleka brodę. Niedługo trwało, a owa obserwacja dała rezultat. W parę dni potem Dobromir wychodząc z cekhauzu skierował się w stronę kościółka. Nie było do niego więcej jak sto kroków. Żegoń nieco odczekał, wreszcie z wolna ruszył za nim. Rudobrody zniknął w mrocznym wnętrzu, a wkrótce potem i Żegoń skierował się ku ciemnemu prostokątowi otwartych drzwi. Kościół był prawie pusty. Krótki grudniowy dzień już się kończył, toteż szczupłe wnętrze zaczął zalegać mrok zacierając kontury ławek, drewnianych filarów podpierających strop, małej ambonki, przylepionej do ściany niby ptasie gniazdo, i bocznych ołtarzy, z obrazami już niedostrzegalnej treści. Jedynie na ołtarzu głównym paliła się lampka i dwie świece rzucające mdłe światło na złocone arabeski ramy, z której wyłaniała się blada, kobieca twarz o zatartych rysach. Bezszelestnie podsunął się do jednego z filarów i bacznie obserwował ledwie widoczną sylwetkę Dobromira. W ławkach modliło się kilka schylonych postaci. Jedna, z kapturem naciągniętym na głowę, klęczała nieco z boku. Do niej właśnie przysunął się rudobrody. Przez.chwilę trwali obok siebie bez ruchu. Żegoń odgadł, że prowadzą cichą rozmowę, której treść bardzo chciałby poznać, ale nawet najcichszy szept nie dochodził do jego uszu. Owe wspólne modły d|ugo nie trwały. Wkrótce Dobromir odsunął się od pochylonego kaptura i ruszył do wyjścia. Damian przemknął za filarem, by nie zostać dostrzeżony, po czym całą uwagę skierował na pozostałego w ławce człowieka. Ten widać chciał tylko odczekać, aż jego kompan oddali się dostatecznie, gdyż po krótkiej chwili i on powstał z miejsca. Kaptur stanowił część długiej, sięgającej ziemi peleryny, a ruchy zdradzały, że jest to kobieta. Kroki bowiem były lekkie, ale pochylona głowa nie pozwalała dostrzec twarzy. Nie patrząc na boki przemierzyła kościół i na chwilę zarysowała się czarną sylwetką na tle jasnego tła wejścia. Żegoń nie ruszał jednak z miejsca w oczekiwaniu, aż będzie to mógł zrobić bez zwrócenia na siebie uwagi. Postanowił iść w ślad za tajemniczą postacią, by przekonać się, kim jest i dokąd podąży. Ale śledzenie jej okazało się zbędne, gdyż wychodząc na resztki cv 115 oc światła gasnącego dnia kobieta odwróciła na bok głowę. Ujrzał wówczas zarysowany wyraźniej na tle czarnej materii kaptura profil panny Borzęckiej. Zaraz następnego dnia Pigwa i Jeńko otrzymali nowe zadanie. Teraz, kiedy udało się znaleźć poszukiwanego człowieka, nie było już potrzeby czynienia dalszych obserwacji wśród załogi cekhauzu, a nawet przeciwnie, należało poniechać wszystkiego, co by w jakikolwiek sposób mogło obudzić czujność przeciwnika. Przykazał natomiast obu swoim pachołkom kolejno pozostawać na noc w cekhauzie, ale uważać przy tym, by nie przyłapali ich strażnicy. Ci jednak pełnili służbę głównie przy bramie, obchodu sal i pomieszczeń albo nie robili wcale, albo z rzadka, toteż nie stanowili zbytniego niebezpieczeństwa. Mimo to ostrożność była konieczna, bo pan cejgwart lub jego zastępcy lubili czasami osobiście sprawdzić porządek pozostawiony po robocie. Pachołcy dyżury mieli pełnić w skrzydle północnym, stanowiącym pomieszczenie dla armat. Było tam wiele miejsc dających możność ukrycia się, gdyż wisiały na ścianach lub stały przy nich szufle, stemple, wyciory, drągi żelazne, lewary, kozły z blokami do unoszenia luf, skrzynie z narzędziami, a w jednym z kątów leżały złożone porządnie namiotowe płótna puszkarzy, służące im w polowych obozach. Żegoń nakazał wartownikom tylko obserwować poczynania nocnego intruza, lecz nie przeszkadzać mu w jego działaniu. Jednak minął tydzień, potem drugi, obaj pachołcy odbywali na zmianę swoje wartowanie, a nic się nie działo. Mimo to Żegoń nie tracił nadziei. Niczym też nie zdradził się przed Borzęcką, że wie o jej prze-niewierstwie. Był w spotkaniach z panną równie uprzejmy jak poprzednio i równie wesoło witał ją komplementami. Wytrwałość, a nawet wręcz upór. Żegonia zostały wreszcie wynagrodzone. Któregoś ranka podniecony Pigwa zgłosił mu, że około północy w pomieszczeniu działowym zjawił się ów Dobromir i pracował wiertłem przy jednej z armat dobrych kilka godzin. Co było najdziwniejsze, Pigwa, który po jego wyjściu podskoczył zaraz sprawdzić skutki owego wiercenia, nie znalazł nawet śladu jakichkolwiek uszkodzeń. Należało zaczekać do zakończenia dziennej pracy, by obejrzeć owo działo. Istotnie początkowo i Damian nie mógł dostrzec niczego z nocnych zabiegów intruza. Poprzez cienką warstwę tłustego kurzu pokrywającego lufę połyskiwał mosiądz, z którego była odlana. Nigdzie nie było na niej nawet najmniejszej rysy. Dopiero kiedy dokładnie wytarł powierzchnię, zauważył w miejscu wskazanym przez Pigwę krążek o nieco innej barwie. Ów krą- <%> 116 cv> żek o calowej średnicy był doskonale zrównany z powierzchnią lufy i przylegał do niej zupełnie ściśle, dlatego trudno go było znaleźć. Żegoń postanowił działać bez zwłoki. Ściągnął od pana Sucho-wolskiego trzech dragonów, polecił pozostawić szable, a uzbroić się w pistolety i dobrze przed północą powiódł ich ukradkiem poprzez boczne skrzydło, ku tyłowi budynku. Cała sprawa była uzgodniona z panem cejgwartem, Damian wiedział więc, że straży w tej części gmachu nie będzie. Przyświecając małą latarką wskazał żołnierzom miejsce ukrycia, a potem wraz z Pigwą schował się za jedną ze skrzyń. Rozpoczęli nużące oczekiwanie. Latarkę musiał zgasić, ale noc była na szczęście gwiezdna i nieco poświaty dostawało się przez półkoliste okna, które szły szeregiem pod sklepieniem północnej ściany. Kiedy więc oczy nawykły już do ciemności, mógł dostrzec zarysy stojących dział, przyrządów naprawczych, sprzętów i reszty przedmiotów, jakby odrętwiałych w bezwładzie nocnego spoczynku. Wielkie cielska armat połyskując lufami zdawały się drzemać w leniwej bezczynności. Upłynęły ze dwie godziny, kiedy panującą ciszę przerwał chrobot dobiegający gdzieś z góry. Żegoń wychylił się ostrożnie ponad krawędź skrzyni i szukał wzrokiem miejsca, skąd ów odgłos dochodził. Ujrzał wówczas, jak z jednego z okien z wolna opuszcza się sznur, a kiedy dosięgną! polepy, w ślad za nim zamajaczyły czyjeś nogi. Nocny gość z wolna popuszczając sznura zsuwał się na ziemię. Okno zasłaniał od sali filar, toteż przez chwilę nie było go widać. Wkrótce jednak wyłonił się zza słupa i zbliżył do jednej z armat. Zsunął zawieszoną na ramieniu torbę i wyciągnął z niej uchwyt wiertła. Był to żelazny trzpień z uchem u góry, u dołu zaopatrzony w poprzeczne ramię. Od górnego ucha ku krańcom tego ramienia biegły dwa rzemienie. Kulisty uchwyt znajdował się u dołu pionowego trzpienia. Intruz z wprawą osadził w nim wiertło, po czym pokręciwszy owym ramieniem napiął rzemienie i klęknąwszy pod lufą kolejnego działa rozpoczął pracę. Rozległ się cichy zgrzyt, któremu wtórował przyspieszony wysiłkiem oddech. Zegoń rozpoznał Dobromira. Wyskoczył z ukrycia i rzucił się ku niemu z jednoczesnym rozkazem skierowanym do dragonów: — Brać go! Reszta nie trwała ani ćwierci pacierza. W chwili gdy klęczący człowiek zrywał się na nogi, już byli przy nim żołnierze. Schwytany od razu za ramiona, nawet nie próbował stawiać oporu i apatycznie pozwolił skrępować się sznurem. cv> 117 cv) . Damian wziął ze sobą Pigwę i bez zwłoki poszedł sprawdzić, w jaki sposób intruz dostał się do gmachu. Znalazł ślady jego bytności na poddaszu, dalszą zaś drogę wskazywała umocowana przy dymniku lina. Wystarczyło przerzucić ją do wnętrza, by znaleźć się w pomieszczeniu armatnim. Po tych oględzinach Żegoń natychmiast ruszył na Zamek. Jego gospodarzem był obecnie pan kasztelan warszawski Oborski. Postanowił jemu przedłożyć sprawę i to natychmiast, bez względu na nocną porę. Nie było to łatwe i dopiero przywołany pan Suchowolski ośmielił się budzić dygnitarza. Ten przyjął Źegonia w delii narzuconej na nocną koszulę. Nie okazał złości z powodu przerwania mu spoczynku, przeciwnie, wysłuchał spokojnie sprawozdania, wiedząc zresztą, że ma do czynienia z zaufanym dworzaninem obecnego monarchy, co nie było bez znaczenia w ocenie sprawy. Zafrasował się jednak wielce, kiedy usłyszał, z czym przybył młody sekretarz. — Mówisz waćpan, żeś go złapał na lico? — spytał z zasępioną twarzą. — Tak, wasza wielmożność. Ale on był tylko narzędziem. Główny sprawca przebywa tu, na Zamku. — Co waść mówisz?.' — Kasztelan poderwał głowę i spojrzał ze zgrozą na Żegonia. — Wiesz, kto to jest?! — Wiem. To kobieta, dworka królowej Eleonory. Zwie się Bo-rzęoka. — Panna Borzęcka? Nie może to być! — Kasztelan aż przygiął kolana wybuchając śmiechem. —Coś się waści przyśniło! Skoro mówisz, żeś owego człeka złapał na lico, wierzyć ci muszę. Pójdzie pod sąd i to rychło, bo akurat przybył nadworny, marszałek pan Lubo-mirski i jemu przedłożę sprawę. Ale Borzęcka? Szlachcianka? Dworka królowej? Nie, waszmość Źegoń, w to uwierzyć nie mogę! Damian odczekał, aż kasztelan skończy, po czym odpowiedział spokojnie: — A jednak tak jest, jak mówię, bom jej knowanie widział na własne oczy i słyszał na swoje, a nie cudze uszy. I dlatego domagam się osadzenia jej w lochu i to natychmiast, bo rankiem zwiedziawszy się, co zaszło, umknie z Zamku i tyle będziemy ją widzieć! — Waść zatem występujesz jako delator? — Tak, wasza wielmożność. I domagam się stanowczo w królewskim imieniu, do czego dano mi prawo, ujęcia owej niewiasty, bo jawną popełniła zdradę. Kasztelan pochylił głowę i jakiś czas wpatrywał się w dywan pod swoimi stopami. Potem uniósł wzrok i spojrzał ostro na Żegonia. — Zatem dobrze, niechże tak będzie, jak żądasz, skoro czynisz cv 118 cv to imieniem najjaśniejszego pana. Ale decyzję tę podejmuję tylko w oparciu o waści zeznanie, toteż ty będziesz odpowiadał, jeśli rzecz się nie potwierdzi! — Rzekliście, wasza wiełmożność, ja będę odpowiadał — oświadczył zimno Żegoń. — Czyń tedy swoją powinność, mości Suchowolski — kasztelan zwrócił się z kolei do komendanta straży, który wszedł z Żegoniem i przysłuchiwał się rozmowie. —Wziąć bez zwłoki na męki owego człeka, jeśli dobrowolnie prawdy nie wyzna. Niech powie, od kogo otrzymywał rozkazy i pieniądze, boć darmo tego nie czynił. O ile potwierdzi, że była to kobieta, osadzić i ową pannę w lochu!—Potem znów obrócił się do Żegonia: —A waści proszę o przybycie rano do mnie, razem udamy się do pana marszałka. Pan podstoli koronny i starosta upicki Stanisław Herakliusz Lu-bomirski był mężem okazałej postaci, o włosach jasnych i brodzie uformowanej na modłę hiszpańską, gdzie, tak jak we Francji i Włoszech, pobierał nauki. Człowiek wielkiego umysłu i kultury, poeta i pisarz, autor filozoficznych rozpraw, godność marszałka nadwornego otrzymał po śmierci Jana Branickiego. Teraz zaś po wyborze marszałka wielkiego na króla, z mocy prawa pełnił jego obowiązki. Przyjął przybyłych w sali bibliotecznej bogatej w sprzęty zastawione emaliowanymi w Bahbahanie cackami, złotymi i srebrnymi pucharami, kusztyczkami, miseczkami, czarkami i flakonami i przeróżną masą innych naczyń misternej roboty przeważnie wschodnich mistrzów. Po wstępnym przywitaniu, kiedy już lokaj rozstawił kielichy i napełnił je alikantem, powszechnie lubianym hiszpańskim winem, pan kasztelan przedłożył sprawę, z którą przybyli. — Tak oto, wasza wiełmożność — zakończył relację — ów Do-bromir złapany na lico, szarpany obcęgami potwierdził delację obecnego tu sekretarza jego królewskiej mości. Od owej panny Borzęc-kiej istotnie otrzymywał i pieniądze, i rozkazy, a także za jej protekcją dostał się jako ślusarski czeladnik do arsenału. Pan marszałek nie ukrywał zdumienia. — I to tu, w stolicy grasują pogańscy szpiedzy?! Coś niesłychanego! Człek śpi spokojnie nie wiedząc, że mu szczury podgryzają łoże! Toć istotnie, gd3?by ten zamysł się udał i nasza armata okazała się bezużyteczną, wojska poniosłyby niechybną klęskę. Owego człeka każę bez zwłoki obwiesić! Co zaś do owej dworki, to jako szlachciankę chcę ją wprzódy wysłuchać. Zanim jednak przywiodą ją tutaj, proszę, panowie bracia, spróbować tego wina. — Pan marszałek zaklasnął w dłonie, po czym ujął za kielich unosząc go w stronę swych gości. cv 119 c\5 Kiedy już goniec z pismami został wysłany na Zamek, pan marszałek zwrócił się do Żegonia: — I to wszystko stało się dzisiaj, minionej nocy? — Tak, wasza wielmożność, ale moi ludzie już wcześniej wykryli przestępców. — Tak, rozumiem...—Pan marszałek obrzucił Żegonia badawczym spojrzeniem, nie pozbawionym wyrazu uznania. — Czy wiecie już, w jaki sposób zamierzali unieszkodliwić działa? Można to zrobić w czasie strzelania, ale do spisku musiałaby należeć cała obsługa. Natomiast nie mogę pojąć, jak mógł zepsować armatę jeden człowiek i tó zawczasu, już w arsenale? — Rzecz obmyślona była przebiegle — wyjaśnił Żegoń, który już znał szczegóły zamachu. — Najpierw w końcowej części lufy, gdzie ścianka jest o połowę cieńsza niż przy komorze prochowej, wiercono otwór zawsze tym samym wiertłem, a to dlatego, że do jego średnicy były dokładnie dopasowane żelazne czopy długości równej grubości lufy. Po wywierceniu otworu przestępca wciskał czop i działo było gotowe do zagwożdżenia, ale nie zagwożdżone. Mogło to jednak nastąpić w każdym wybranym momencie, byle po kilku strzałach i kolejnym naładowaniu działa. — To wszystko...? — Marszałek spojrzał niedowierzająco na Żegonia.— Ale jak i kiedy nastąpiłoby zagwożdżenie? — Po oddaniu paru strzałów, aby lufa dobrze się nagrzała, daje się on ruszyć i to bez wysiłku, a to dlatego, że rozciągliwość spiżu jest większa niż żelaza, z którego odlano czopy. Należy więc odczekać, aż armata znów zostanie nabita, a wówczas nacisnąć czop, który przez to wsunie się do środka i będzie sterczał wewnątrz lufy. Ta przeszkoda wystarczy, by przy strzale kula utknęła w lufie, a wydobycie jej to żmudna praca, której w polu wykonać nie można. O ile zresztą prochowe gazy nie rozedrą działa, bo wtedy jest już stracone. — Święta Barbaro, patronko wszelkiej armaty, dzięki ci za opiekę! — wykrzyknął marszałek. — Toże to pomysł iście czartowski! Ale czekajże waść... Któż jednak miałby to uczynić? Puszkarze nie dopuszczają nikogo obcego do działa. — Ala nie w czasie walki, wasza wielmożność. W bitewnej gorączce, wśród prochowego dymu, mało się zważa, kto pomaga przy obsłudze. A pomocnicy prócz handlagrów zawsze są potrzebni, a i gońcy od działa do działa takoż biegają, sposobności jest więc dużo... Dyskusję, jaka powstała na ten temat, przerwał meldunek dworzanina, oznajmiający przybycie eskorty z więźniarką, która oczekuje w pałacowej sieni. Pan marszałek kazał natychmiast ją wprowadzić, a kiedy we- cv 120 c\3 szła w asyście dwóch strażników, odprawił ich, a kobiecie polecił gniewnie: — Zbliż no się i odpowiadaj, o co cię będę pytał bez nijakich krętactw, bo czasu wiele nie zamierzam tracić! — Potem spytał spokojniej:— Zwiesz się Borzęcka i jesteś, a właściwie byłaś dworką pani Eleonory? — To chyba jest waćpanom wiadome i bez mojej odpowiedzi — rzuciła hardo panna, zwracając na Żegonia spojrzenie pełne nienawiści. — Twoje czyny i sposoby są mi takoż znane, ale dla zadośćuczynienia prawu pytam cię: czy przyznajesz się do zbrodniczego na-stawania na mienie wojenne twojej ojczyzny? — spytał marszałek z powagą w głosie. — Gdybym zaprzeczyła, w niczym waszego mniemania nie zmienię, toteż poniecham odpowiedzi. — Borzęcka nadal odpowiadała z nonszalancją, a nawet nieomal pogardliwie. — Nie sądź waćpanna, że tylko to wiemy, co zeznał pojmany — wtrącił Żegoń. — Miałem cię na oku nie tylko, jakeś chodziła do Świętej Brygidy, ale i wówczas, gdyś spotykała się z Haganem w domu na Wisłą. Na dźwięk owego nazwiska Borzęcka drgnęła i tym razem spojrzała na Źegonia z wyraźnym strachem. — O czym... o czym waść mówisz...? Nic o tym nie wiem! — Słowom tym jednak przeczyła jej gwałtownie pobladła twarz. Nie uszło to uwagi obu dygnitarzy, którzy obserwowali ją w czasie tego dialogu. — Nie wiesz zatem niczego o rozkazach owego człowieka ze Lwowa? Borzęcka zamiast odpowiedzi przyłożyła do twarzy dłonie i wy-buchnęła płaczem. — Coż cię przywiodło do tego, by zdradzić swój kraj? By zaprzedać się w obcą służbę przeciw rodzonej ojczyźnie? — odezwał się znów marszałek surowo. — Jam nie przeciw ojczyźnie... Nie przeciw ojczyźnie, ino przeciw niemu, bo go nienawidzę, nienawidzę! Chciałam, by wreszcie go pobito, zgnieciono, wdeptano w ziemię! Domyślili się, kogo miała na myśli, toteż marszałek spytał tylko: — Dlaczegoż tak go nienawidzisz? Cóż ci uczynił? Borzęcka mówiła już bez zahamowań, niesiona falą "wściekłości i zawodu: — Bo przysięgał, obiecywał, że porzuci tamtą, a mnie weźmie do swego boku. A kiedym poszła z nim do łoża, nie tylko mnie odsunął, ale w żarty sprawę obracał. Marszałek pokiwał głową. cv 121 cv. — Oj, ty głupia babo! — rzucił pogardliwie. — I takiej zemsty szukałaś! Nie w kochania godziłaś, lecz we własny dach nad głową. Pomyśl nad tym, choć niedużo ci dam na to czasu. Jutro o świcie będziesz ścięta, gotuj tedy ku temu swą duszę. Borzęcka zachwiała się jakby uderzona w piersi. — Co...? Ja ścięta?! — Rozwartymi z przerażenia oczami wpatrywała się najpierw w marszałka, potem kolejno przenosiła wzrok na kasztelana i Żegonia, jakby na ich twarzach szukając zaprzeczenia tej decyzji. Były jednak surowe i ponure, toteż musiała zrozumieć nieodwracalność swego losu, bo padła na kolana wyciągając ku marszałkowi ręce. — Wasza miłość — łkała. — Wasza miłość... Tylko nie to, nie to... Ostawcie przy życiu. Miejcie litość! Pan Lubomirski jakiś czas spoglądał na nią z góry, po czym zwrócił się obojętnie do Żegonia: — Każ waszmość straży, by ją zabrała. Borzęcka zerwała się z kolan. — Stój! — krzyknęła dziko. — Czekaj, aż nie usłyszycie, co powiem! Wiem coś, co warte mojej wolności! — Cóż może być tego warte? — spytał kpiąco marszałek. — Nie spodziewaj się, że bałamuctwem mnie zwiedziesz. — To co powiem, to rzetelna prawda. Ale żądam za nią wolności! — Cóż to za wiadomość, niewiasto, że taką winę miałbym ci darować? — Marszałek nadal mówił pogardliwym tonem. — Zdaje się na sąd waszej wielmożności. Ocenisz sam, czego ona warta. A jeśli taka istotnie się okaże, zezwolisz mi zniknąć wam z oczu. I nigdy już mnie nie obaczycie. — Rzeknij tedy, co masz nam wyjawić? «, — Dam wam jego życie za własne! — Jego? A czyjeż to?! — odezwał się gwałtownie Żegoń postępując krok ku kobiecie. Ta widząc jego poruszenie, już opanowana, bo pewna wygranej, odpowiedziała ironicznie: — Nie byle pachołka. Kogoś znaczniejszego ode mnie... Więcej nie powiem, póki nie usłyszę zgody. — Każę ci przypiec stopy, to powiesz i bez mojej obietnicy — mruknął marszałek. — Tego wasza wielmożność nie uczynisz, bobyś przeciw honorowi postąpił — odparła śmiało Borzęcka. — Zresztą nie ma męki, która by wbrew mej woli choć słowo ze mnie wycisnęła! Tego bądźcie pewni. Marszałek spojrzał porozumiewawczo najpierw na kasztelana, potem na Żegonia Pan Oborski zmierzył się z nim wzrokiem i uniós? cv) 122 cv> na moment brwi, zdradzając tym niezdecydowanie. Natomiast Żegoń domyślając się, o kogo tu chodzi, w przekonaniu, że w tej sytuacji kobieta kłamać nie będzie, skinął głową aprobującym ruchem. — Dobrze zatem — odezwał się marszałek po tym milczącym porozumieniu. — Decyzja moja jest taka: złożysz swoje wyznanie do naszej oceny. Jeśli poczytamy je za ważne, poniecham cię. Pozostaniesz jednak w lochu, dopóki wszystkiego nie sprawdzę. A teraz mów. — Niech więc tak będzie... Otóż życie króla w niebezpieczeństwie. Jest mi wiadomo, że wyjechał do jego kwatery człowiek, któremu zlecono zadanie mu trucizny. — Prawdaż to?! — wybuchnął marszałek. — Prawdę mówisz? Kto zacz to jest? Dawno wyjechał? — Zezwólcie, wasza wielmożność, że ja będę pytał — odezwał się Żegoń widząc wzburzenie dygnitarza. Ten dał przyzwalający ruch dłonią, więc Damian zwrócił się z kolei do Borzęckiej: — W jaki sposób miał pozbawić jego królewską mość życia? — Jakem rzekła. Otrzymał truciznę dla zadania w jadłe lub napoju. — Kto to jest? — Tego nie wiem. Ani razu nie padło przy mnie jego nazwisko. Ale... — Borzęcka zawahała się chwilę. — Tak, raz jeden usłyszałam jego imię, nazwano go Murat. — Dawno wyjechał? — Dwa miesiące temu. — Kto dał mu to polecenie? — To już nie należy do ugody — odpowiedziała Borzęcka patrząc arogancko w twarz Żegonia. W godzinę potem Damian, mimo nieprzespanej nocy, gnał co koń wyskoczy traktem wiodącym w kierunku Lublina. Cena sukcesu Wiadomość o śmierci małego Tomka nieomal załamała Zawieję. Przez parę dni nic nie jadł, ogarnięty przygnębieniem bliskim rozpaczy. Nie chodziło mu o daremny trud tak długiej i niebezpiecznej podróży, ale o cierpienie ukochanej, jakie jej sprawi powracając z taką wieścią. Obawiał się, że tragiczna prawda może doprowadzić ją do desperacji, pozbawi zdrowia, a może i umysłu albo nawet skłoni do podniesienia na siebie ręki. Dla niego zaś była to utrata tej ostatniej nadziei, jaką wiązał z uwolnieniem chłopca — zmianę de- cv> 123 cv cyzji uszczęśliwionej matki, chęć powrotu do życia, zapomnienie przeżytego dramatu. Teraz nadzieje te rozwiały się. Nic więc dziwnego, że przesiadywał w swojej izbie odmawiając jadła. Krótka zaś rozmowa z.Po-powiczem również nie poprawiła nastroju, bo dowiedziawszy się 0 relacji Czelebiego gospodarz pokiwał wprawdzie ze współczuciem głową, ale jego osąd sytuacji bynajmniej nie ukoił strapienia młodego rycerza. — Cóż waść chcesz — powiedział pan Serafin. — Dwa lata to sporo. Ludzi spotykają w tak długim czasie różne przypadki, wszystko się zmienia, bo życie w miejscu nie stoi. Waści los przeznaczył niepowodzenie, musisz więc szukać w sobie siły, by poddać się Bożej woli i kornie ją przyjąć. — Dzięki waści za takie ukojenie — mruknął Zawieja, rozzłoszczony tą filozoficzną refleksją niby rozsądną, a przecież nie dającą pokrzepienia. — Pokora to lekarstwo nie dla mnie! — Cóż ci innego ostaje? Z serca rad bym waści pomóc, ale poza słowami, pociechy, chociażby i lichej, nie widzę. — Przede wszystkim muszę wiedzieć, jak do tego doszło? Dlaczego i kiedy dziecko umarło? — To istotnie należy wyjaśnić — zgodził się pan Serafin. — Chociażby dlatego, że matka przede wszystkim o to waści będzie pytać! Ten zamiar, smutne resztki niedawnych nadziei, przecież zmuszał do dalszego działania, więc nieco rozproszył ponury nastrój młodego rycerza. Ponieważ nadal nie było znikąd wieści, Zawieja postanowił nawiązać kontakt z Muhsim, jako że znał do niego drogę. Odszukał zaułek Pięciu Buńczuków, a potem kafejkę imć An-dreasa. Był to mały lokalik podobny do setki innych w tym mieście, a właściciel, drobny i ruchliwy, o ciemnych, łagodnie spoglądających oczach, również nie odznaczał się niczym niezwykłym. Siedział w rogu niedużej izby, przy miedzianym dzbanie, -w którym na rozżarzonych węglach bulgotała gotująca się woda. Jego wąskie ramiona mało co -wystawały ponad kamienny skraj paleniska. Zmierzył zbliżającego się Zawieję lustrującym spojrzeniem 1 milczał wyczekująco. — Bądź pozdrowiony, mistrzu Andreasie. Jestem przyjacielem esirdżi Muhsiego i przychodzę do niego z ważną wieścią. — Dlaczego zatem nie powiesz jej esirdżiemu? Zawieja uśmiechnął się. — Jesteś rozsądnym człowiekiem. Ale widzisz, nie wiem, gdzie zamieszkuje. Polecił mi, abym udał się do ciebie, jeśli będę chciał dotrzeć do niego. Nazywam się Wołczar, zapewne uprzedził cię, że mogę o niego pytać? ¦cvi 124 cv> — Coś sobie przypominam... — mruknął Grek. — Zdaje się, że istotnie coś mówił, ale dokładnie nie pamiętam. — Nie jestem skąpy, mistrzu Andreasie. Może ten fakt ożywi twoją pamięć? — Z obietnic utkany jest kobierzec, po którym stąpają głupcy... — Grek spojrzał z westchnieniem na Zawieję. — Ale mów, co masz do przekazania, a jeśli to istotnie będzie ważne, powtórzę esir-dżiemu równie szybko, jak ty okażesz swą szczodrość... Zawieja roześmiał się. • — Jesteś szczery, mistrzu Andreasie! Ale ja muszę mówić z nim osobiście i to zaraz. Powiedz mi, gdzie mieszka, a ten piastr stanie się twoją własnością. — Zawieja wyjął zza pasa srebrną monetę i podsunął ją na otwartej dłoni w stronę gospodarza. Widział, jak w ciemnych oczach zabłysły iskierki, a drobna ręka szybko sięgnęła ku jego dłoni. Jednak zanim dotknęła monety, palce Zawiei zawarły się. — Gdzie więc go znajdę, mój drogi Andreasie? — Mieszka przy następnej ulicy. Szósty dom po prawej ręce. Stoi w głębi, rosną przy nim trzy duże drzewa, a obok dojrzysz murowaną studnię. O tej porze zastaniesz go w domu, bo na pewno odbywa południową drzemkę. — Kto mieszka z nim razem? Ma dużą rodzinę? — Nie, jest sam. Zresztą jego dom nie jest duży. Ma dwie izby. — Dziękuję ci, oto twoja moneta. — Zawieja rozchylił palce. Wkrótce zagłębił się we wskazaną uliczkę. Nastało właśnie południe, słońce przypiekało już mocno, była to więc pora powszechnej sjesty. Nie spotykając nikogo znalazł studnię i owe trzy drzewa. Rosły istotnie przy niedużym domku. Za nim dostrzegł parę warzywnych grząd otoczonych parkanem z chrustu. Uwiązany w pobliżu pies zamiast zajadłego szczekania powitał go jedynie żałosnym skomleniem, prężąc łańcuch, na którym był uwiązany. Ponieważ na kilkakrotne pukania nikt nie odpowiadał, Zawieja spróbował pchnąć drzwi. Ustąpiły, ukazując mroczną sień i przejście w głąb domu. Już bez wahania przekroczył próg. Izba była nieduża, o dwóch małych okienkach, z sr--:rokim łożem i paru niezbędnymi sprzętami. Jednak Zawieja nie miał czasu ani okazji na bliższe oględziny wnętrza, gdyż przede wszystkim zobaczył Muhsiego wiszącego na sznurze zamocowanym do wbitego w ścianę haka. Nabrzmiałą ziełohosiną twarz obsiadły muchy, które teraz poderwały się z brzęczeniem i krążyły wokół głowy. Ręce zwisały mu wzd?uż ciała, a wyciągnięte nogi prawie sięgały końcami stóp podłogi. 125 W izbie unosił się słodkawy zapach chwytający za gardło. Zawieja poczuł mdłości, ale opanował się i podszedłszy do zwłok obejrzał je uważnie. Obszerne pantalony i barwny kubrak nie miały plam krwi ani nie nosiły śladu jakichkolwiek zmagań. Ale bystry wzrok młodego rycerza dostrzegł na przegubach rąk podbiegłe krwią zatarcia, co wskazywało, że esirdżi musiał być skrępowany, a dopiero po powieszeniu uwolniony z więzów. A więc odpadła możliwość samobójstwa, o czym by mógł świadczyć brak oznak jakiejkolwiek walki tak w izbie, jak i na odzieży denata. Nie miał tu nic więcej do czynienia, lepiej więc było wycofać się jak najspieszniej. Z ulgą wyszedł z domu, na odchodnym poświęcił jednak chwilę czasu, by zwolnić z łańcucha zapewne z głodu skomlącego psa. Dowodziło to, jak i stan zwłok, że śmierć esirdżiego musiała nastąpić już dzień, a może dwa wcześniej. Był to nieoczekiwany zwrot w sytuacji. Zaraz też po powrocie przywołał Debeja i zamknąwszy się w sypialni opowiedział mu o swym odkryciu. — Jak sądzisz? — zakończył swoją relację pytaniem. — Czy owo morderstwo ma związek z naszą sprawą? — Cóż my o nim wiemy, aby dać na to odpowiedź? — westchnął Tatar. — Co wiemy o jego życiu, sprawach, wrogach? — Jest jednak coś wspólnego pomiędzy mną a tą śmiercią. — Zawieja mówił w zamyśleniu przyglądając się, jak Debej ściąga dratwą naderwaną uzdę. — Dlaczego tak sądzisz? — W mojej sprawie działał i właśnie ja go znalazłem. Debej mruknął kpiąco: — W taki sposób opuchnięcie gęby Popowicza jest z naszej przyczyny. Bo nam się żalił na zęby i my u niego mieszkamy. . Zawieja pokręcił głową, wyraźnie nie przekonany. Debej zaś po chwilowym milczeniu mówił dalej: — Gdyby jednak tak było, musiałbyś na siebie uważać... — Skąd taki wniosek? — A stąd, że skoro istotnie zginął, bo wykonywał twoje zadanie, to ty tym bardziej jesteś narażony na niebezpieczeństwo. — Wywód nie pozbawiony słuszności. — Zawieja uśmiechnął się. — W każdym razie należałoby teraz pójść do monasteru Panto-cratora. — Do braci trynitarzy? — No tak. Może ojciec Arkadiusz będzie już coś bliższego o te.j śmierci wiedział. — Słusznie, bo musisz mieć rozeznanie o zgonie człowieka, który jął się naszej sprawy. cv> 126 cv — A więc jednak dostrzegasz zbieżność? — Związku wykluczyć nie można — inruknął Debej nie przerywając swojej pracy. — Przychodzi mi jednak na myśl, aby wpierw zajrzeć do Czele-biego. — Może to będzie lepsze, bo jeśli ów opat jeszcze o tym nie wie, niczego nie uzyskasz, tylko go wystraszysz. Ale musisz odczekać dwa, trzy dni, bo sądząc z tego, coś zastał, nikt jeszcze śmierci esirdżiego nie wykrył. Zapewne lada chwila to się stanie, potem wkroczy kajmakam dzielnicowy, a ludzie zaczną o zabójstwie gadać. Dopiero wtedy będzie czas pytać, co wie Czelebi. — Tak też i zrobię... Przez najbliższe dwa dni nadal chodzili więc po mieście lub wypoczywali nad wodami Złotego Rogu, gdzie zielone brzegi obsiadły domki rolników, a letnie rezydencje wielmożów odbijały swe białe ściany w niebieskim lustrze zatoki. Kiedy na drugi dzień, już pod wieczór, wracali do zajazdu, w pewnej chwili Debej rzucił półgłosem: — Na razie nie obracaj się. Ktoś idzie za nami. Zawieja spojrzał z uśmiechem na Tatara. — Brodaty, w wiśniowym serdaku i fezie na głowie? — A więc zauważyłeś? — Już od pewnego czasu. Debej wyraźnie zafrasował się. — Ja go dostrzegłem przed godziną... — Nic dziwnego, bo ja szukałem takiego człowieka od wczoraj. Dlatego wyciągnąłem cię na włóczęgę po mieście. — Spodziewałeś" się, że ktoś będzie nas śledził? — Chciałem sprawdzić, czy moje podejrzenia co do śmierci esirdżiego są słuszne. — Hm... — Debej zamilkł. Dochodzili już do hanu, kiedy znów się odezwał: — Co z nim zrobimy? Może go ująć i zmusić do gadania? Brama już blisko, ani się obejrzy. Zawieja nieznacznie zerknął za siebie. — Już za późno, zniknął. Tego zresztą należało oczekiwać z chwilą, kiedy zorientował się, że wracamy do zajazdu. — Szkoda, że wcześniej tego nie zrobiliśmy. — Na ulicy nie byłoby to łatwe. Zresztą i ryzyko niewarte podjęcia. Lepiej pozostawić go w mniemaniu, że nie dostrzegliśmy niczego. Następnego dnia późnym popołudniem Zawieja udał się powtórnie do sebana Czelebi. Ten przywitał go z równą gościnnością, ale w jego zachowaniu dało się wyczuć zafrasowanie i brak poprzedniej gotowości wzięcia udziału w poszukiwaniach. cv 127 cv — Już minął więcej niż tydzień, sebanie, od mojej bytności u ciebie, a obiecałeś, że w tym czasie będziesz już znał więcej szczegółów o śmierci chłopca — rozpoczął Zawieja zajmując wskazane sobie miejsce. — Czy w porę przyszedłem? m — Tak, effendi, wiem co nieco... — Seban umknął oczami przed pytającym spojrzeniem Zawiei. — Skąd zatem twoje zmieszanie, drogi Selimie? Początkowo z ochotą przyrzekałeś swą pomoc? Co się zmieniło? Czelebi mimo woli obejrzał się dookoła jakby zapominając, że siedzi u siebie w domu. . — Mm... Jakby ci tu rzec... — zawahał się i zamilkł, wyraźnie nie wiedząc, co ma powiedzieć. — Mów śmiało, sebanie — zachęcił go Zawieja. — Przecież jesteśmy w twoim domu i nikt nas nie słyszy. A mnie możesz być pewny, bo wszystko co niebezpieczne dla ciebie, jest niebezpieczne i dla mnie. Czelebi pokiwał z aprobatą głową i odpowiedział spoglądając porozumiewawczo na Zawieję: — Tak, to prawda. A zatem słuchaj. Wiem, jak zginął chłopiec. Otóż udał się pod opieką owej Marafy do przystani Sophianus, tam spadł z pomostu i utonął. Marafa początkowo chyba nie zauważyła jego zniknięcia, a kiedy podniosła krzyk, było już za późno. Niektórzy młodzi rybacy i marynarze skakali nawet do wody szukając go, ale ponoć w głębiach idą tam silne prądy, więc i ciała nie znaleziono. — Wstrząsnąłeś moim sercem, sebanie, ale muszę powstrzymać rozczarowanie i gniew, aby zadać ci jeszcze jedno pytanie. Dlaczego taki obrót sprawy wywołał twój niepokój? — To nie obrót sprawy, lecz inne wiadomości, jakie dotarły do moich uszu. Otóż dowiedziałem się, że ktoś poza mną również zbierał wieści o chłopcu. Czy powierzyłeś to samo zadanie i komu innemu? — Czelebi wpatrzył się badawczo w twarz młodego rycerza. Było trudne do uwierzenia, by tylko przypadkiem dwie różne osoby w tym samym czasie interesowały się chłopcem, więc zaprzeczenie wzbudziłoby tylko nieufność sebana. Zawieja odpowiedział więc bez wahania: — Tak, Selimie, to prawda. Użyłem jeszcze jednej drogi, by przyspieszyć poszukiwanie. — Otóż to — Cze]ebi jakby się odprężył — i człowiek ten zginął. Podobno powiesił się, ale czy można w to wierzyć? — Co ty powiesz?! — Zawieja udał przerażenie.—Powiesił się? Czy widzisz w tym związek z moją sprawą? — Allach wie... Rozumiesz więc, że powściągnąłem język, bo i mnie mogło grozić niebezpieczeństwo. Zresztą po co miałbvm się cv? 121 cv> narażać, skoro dziecko nie żyje, więc i nagroda nie wchodzi w rachubę — wyznał z rozbrajającą szczerością. — Czy śmierć chłopca spowodowała jakieś dochodzenie? — Nie. Ponieważ kancelaria wielkiego wezyra, która wydawała dyspozycje dotyczące malca, nie zainteresowała się bliżej jego śmiercią, bo przecież chodziło o dziecko jakiejś niewolnicy, sprawa szybko poszła w zapomnienie, — Zapewne ku zadowoleniu owego kadiego, którego opiece go powierzono? — Nie należy się temu dziwić. Gdyby kancelaria nie uznała sprawy za mało ważną, naraziłby się na gniew wielkiego wezyra. A choć i kadi to dygnitarz o wielkim znaczeniu, przecież groziłoby mu duże niebezpieczeństwo. Teraz zaś... Czelebi urwał, potem zmienił temat. — Tak więc, effendi, córa mógł, to uczyniłem, aby ci pomóc. Ale skoro malec nie żyje, nic więcej już zdziałać nie mogę... — To prawda, Selimie — przyznał Zawieja. — I jestem ci za twoją pomoc wdzięczny. Uważam, że na te pieniądze, które ci dałem, w pełni zasłużyłeś. Ale dokończ, co chciałeś powiedzieć. Dlaczego urwałeś na słowach: „teraz zaś"? — Bo to już nie ma znaczenia, a plotek wolę nie powtarzać. — Skąd wiesz, że to plotki? Skoro już dowiedziałem się od ciebie tyle, mów i resztę. Przecież nie narazisz chyba przez to swego bezpieczeństwa bardziej, niż się to już stało? — Nie uważałem tego za ważne. Jeden z moich przyjaciół, który pełni funkcję pokojowea na dworze kadiego, opowiedział mi o tym. Podobno kiedy powiedziano kadiemu, że ktoś szuka śladów chłopca, mocno się tym zaciekawił. Wydało mi się to dziwne, ale też niebezpieczne dla mnie, jeśli nadal będę... — Słusznie, sebanie — przerwał mu Zawieja. — Doceniam niebezpieczeństwo, więc tym bardziej rozumiem twoją ostrożność. Pozwól teraz, że ci podziękuję za okazaną pomoc i pożegnam. Gdybyś .jeszcze czegoś się w tej sprawie dowiedział, daj mi znać, mieszkam w Bogdan seraju. A za wiadomości wynagrodzę cię dodatkowo. Niech Allach i Mahomet jego prorok czuwa nad tobą! — Pokój z tobą, effendi. — Czelebi podniósł się z miejsca, by odprowadzić gościa do drzwi. — Powiadomię cię, jeśli zajdzie coś godnego uwagi. Znów spędzili kilka dni na włóczędze po mieście, ale, już wkrótce spostrzegli, obecnie nikt ich nie śledził, co pozwalało sądzić, że komuś" zależało tylko na sprawdzeniu, gdzie istotnie zamieszkują. Oglądanie miasta przerywali odpoczynkami bądź w kawiarniach — Ostatni zwycięzca 129 oc małych i ubogich, jak owa Greka Andreasa, bądź bogatych, strojnych, mieszczących się w obszernych salach, gdzie powietrze chłodziły fontanny*. Ale najmilszy odpoczynek dawała trawa i cień gęstych liści drzew. Tych zaś w mieście było dużo, bo niecały obszar zamknięty dawnymi murami był zabudowany. Znajdowało się w nim dużo pustych placów, ogrodów, a nawet pastwisk, na których pasły się owce i kozy. Wielki obszar trójkątnego kształtu, na którym leżało miasto, od północnego zachodu oblewały wody zatoki Złotego Rogu, od zachodu cieśniny Bosforu, od południa zaś morza Mar-mara. Ów trójkąt miał około mili podstawy, którą stanowiły dawne bizantyjskie mury obronne przecinające ląd po stronie zachodniej od zatoki po morze. Teren ten tylko częściowo był zabudowany. Domy skupiały się głównie w dzielnicach Blachernae, Fanar, Petra i Petrion, leżących wzdłuż Złotego Rogu. Równie gęsta zabudowa znajdowała się na drugim brzegu zatoki, gdzie ciągnęła się dzielnica cudzoziemców — Pera. Od pałacu sułtana leżącego u wierzchołka owego trójkąta, na wschodnim jego krańcu, wracając wzdłuż morza Marmara ku zachodowi, znów moc uliczek prowadziła we wszystkich kierunkach i tylko stali mieszkańcy orientowali się jako tako w tej gmatwaninie. Ostatnie wreszcie skupienie zabudowań stanowiła dawna ulica Środkowa, biegnąca nieomal środkiem trójkąta od bramy Charyzju-sza. Mijała ona dawny akwedukt, by obok Wielkiego Bazaru dotrzeć do meczetu Św. Zofii, dawnej Katedry Mądrości Bożej, i do bram sułtańskiego seraju. Tego dnia wrócili nieco wcześniej, gdyż niebo zaczynało się chmurzyć, a ostre/nagłe podmuchy-wiatru zwiastowały wiosenną burzę. Jakoż kiedy podchodzili do bramy hanu, pierwsze krople deszczu zaczęły znaczyć na drodze ciemne plamy wilgoci. Na ławce stojącej obok wjazdu dostrzegli mężczyznę w wiśniowym kubraku, który na ich widok wstał z miejsca. — Salaam, effendi — powitał, kiedy znaleźli się przy nim.— Przychodzę z wieścią do ciebie... — spojrzał pytająco na Debeja. — Możesz mówić, to mój druh. — Zawieja zrozumiał to spojrzenie. — Kto cię przysyła? — Seban Czelebi, oby Allach był mu przychylny. — Czy i on kazał mnie śledzić? — spytał młody rycerz z kpiącym uśmiechem. — O czym ty mówisz?! — Człowiek okazał zdziwienie, a potem zawołał:—Ależ ja cię nie śledziłem! — Widziałem cię parę dni temu. — Czelebi opisał mi ciebie dokładnie, ale bałem się podchodzić, bo nigdy nie byłeś sam. Miałem zaleconą ostrożność... cv> 130 cv? Zawieja wymienił z Debejem porozumiewawcze spojrzenia. Przyczyna była wiarygodna, ale dlatego też mogła nie być prawdziwa. Jednak na wyjaśnienie tej sprawy trzeba- było poczekać, bo było dziwne, że Czelebi nic o swoim posłańcu nie wspomniał.. — Jakie polecenie masz mi przekazać? — Czy chcesz mieć więcej wiadomości o owym chłopcu, którego szukasz? — Znasz więc moją sprawę? — Zawieja nie udzielił od razu odpowiedzi. " — Jak słyszysz, effendi. Seban umyślnie kazał mi tak mówić, abyś wiedział, że przychodzę od niego. — Podziękuj mu i powiedz, że rad usłyszę wszystko, co dotyczy tego dziecka. — Zatem jest człowiek, który odpowie na twoje pytania. Jeśli wyrazisz taką wolę, mam cię do niego zaprowadzić. — Mogę iść sam. Wskaż mi, gdzie go znajdę i kto to jest, a nie będę cię trudził. Brodacz pokręcił głową. — Nie, effendi, beze mnie nie zechce z tobą rozmawiać, bo vnie będzie wiedział, że ty jesteś ty. Ja muszę mu to potwierdzić. I jeszcze jedno. Nikogo innego prócz ciebie ów mąż nie chce widzieć. — Któż to jest? — Powiem ci to po drodze. — Dokąd mamy iść? — Dowiesz się, jak będziesz na miejscu. Zawieja parsknął śmiechem. — Dość odmownych odpowiedzi, by przerazić najgłupszego! Skąd mogę wiedzieć, że nie chcesz mnie wciągnąć w pułapkę? — To także czas okaże, effendi. Takie są jednak warunki owego spotkania. A jeśli masz obawy, możesz go poniechać. — Kiedy ma ono nastąpić? — Kiedy zechcesz, choćby zaraz. Oby jednak nie po zachodzie słońca. — Myślałem, że właśnie o zmroku — rzucił drwiąco Zawieja. — Wtedy już nie miałbym żadnych wątpliwości. . — Jeśli je masz, nie musisz iść. — Człowiek obojętnie wzruszył ramionami. — Ja polecenie spełniłem, więc pozwól, że cię pożegnam. — Poczekaj, pójdziemy,zaraz! Zostań tu na chwilę, ja tylko zjem coś, bom głodny, i ruszymy! Chodź, Debej! W kwadrans potem byli już w drodze. Szli szybko w kierunku śródmieścia. Dopiero po dłuższej chwili Zawieja przerwał milczenie: — Teraz już możesz mi chyba powiedzieć, dokąd idziemy? CN3 131 CV> — Tak, W kierunku morskiego wybrzeża. Do Sophianus. — Czekajże... Czy nie w tej przystani utopił się ów chłopiec? Przewodnik skinął głową. — Tak. Dozorcą składów jerozolimskich kupców jest tam przyjaciel Czelebiego. Zgodził się z tobą mówić i podać ci bliższe szczegóły tego wypadku. Seban sądził, że będziesz ich ciekaw. — I nie mylił się. Chcę możliwie dokładnie wiedzieć, jak się to odbyło. — Twoja ciekawość zostanie zaspokojona, effendi. Bądź tego pewny. Ton, jakim były wypowiedziane te słowa, nie podobał się Zawiei, toteż mimowolnym ruchem sięgnął ku rękojeściom pistoletów zatkniętych za pasem, ale nawet nie przyszło mu na myśl, by poniechać wyprawy. Przez resztę drogi mało już ze sobą mówili. Wreszcie po godzinie szybkiego marszu ujrzeli pomiędzy domami obronne mury, a kiedy przeszli bramę Contoscalion, roztoczył się przed nimi bezmiar morski. Skręcili w lewo idąc nadbrzeżną ulicą, między linią murów a wodą, która miejscami dochodziła nieomal do ich podnóży. Wkrótce znaleźli się na terenie przystani Sophianus. Stanowiły ją drewniane pomosty spoczywające na potężnych palach wbitych w morskie dno. Przy niektórych stały przycumowane barki i szkuty. Kręcili się koło nich niewolnicy — tragarze, dźwigając worki i bele na przygarbionych plecach. Poganiali ich dozorcy i to nie tylko krzykami, bo od czasu do czasu i rzemień batogu ze świstem przecinał powietrze. Wzdłuż wybrzeża pomiędzy linią starych bizantyjskich murów a pomostami rozłożyły się składy, magazyny i warsztaty naprawcze. Ruch tu panował tak duży, że Zawieja pozbył się uczucia zagrożenia, jakie nie opuszczało go przez całą drogę, mimo pewności, że Debej z pachołkiem postępują w ślad za nimi. - Minąwszy kilka przejść pomiędzy składami, a potem mroczną kuźnię, gdzie w świetle żarzących się węgli nadzy do pasa niewolnicy obrabiali na kowadłach żelaza, znaleźli się przed długim niskim budynkiem o szerokich bramach wychodzących na pomost. Pomiędzy szparami luźno ułożonych desek połyskiwała pod nimi ruchliwa powierzchnia wody. Jedna z bram była uchylona ukazując czerń -wnętrza. — Wejdziemy tędy. — Przewodnik skierował się do uchylonych wrót. — Kantor znajduje się w głębi, przy tylnej ścianie. Jeśli groziła zasadzka, to napaść powinna nastąpić właśnie tu, w mroku tego wnętrza. Zawieja obejrzał się nieznacznie za siebie, ale nigdzie Debeja nie dostrzegł. Po wejściu do środka ujrzał ogromne stosy skór i owczych kożuchów powiązanych sznurami i ułożonych c\3 132 cv w sztaple sięgające dachu. Bele ułożone były w równe sterty, a pomiędzy ich ścianami biegły wąskie, ginące w zupełnej już ciemności uliczki. Ostra woń biła w nozdrza. v Zawieja szedł napięty i czujny, minęli jednak całą szerokość budynku nie nagabywani przez nikogo. W pewnej chwili przewodnik skręcił w prawo i szli teraz mając przed sobą smugę światła padającą w poprzek ich drogi. Kiedy zbliżyli się do owej smugi, przewodnik idący przodem nagle skręcił znikając za węgłem i w tejże samej chwili Zawieję ogarnęła ciemność. Jakaś płachta raptem opadła mu na głowę krępując ruchy. W następnej zaś chwili poczuł, jak silne ręce wyszar-pują mu pistolety zza pasa, a sznur krępuje ramiona mimo stawianego oporu i szamotaniny. Wówczas dopiero płótno namiotowe, które zarzucono mu na głowę, zostało ściągnięte i mógł rozejrzeć się dookoła. Owa smuga światła, którą widział z daleka, padała z otwartych na zewnątrz drzwi. Nieduże okno zaopatrzone w szyby oświetlało pomieszczenie oddzielone poręczą biegnącą od drzwi do drewnianego słupa podtrzymującego więźbę dachową. Był to zapewne kantor handlowy, o czym świadczyła ława, a przed nią długi stół z kilku stojącymi na nim kałamarzami. Przy kałamarzach leżały pióra, a obok piętrzyło się kilka ksiąg. Mimo nałożonych już więzów dwóch muskularnych drabów przytrzymywało więźnia za ramiona, trzeci zaś kłaniał się właśnie bogato odzianemu mężczyźnie siedzącemu za stołem. / Miał równo przyciętą brodę, haczykowaty nos nieomal stykający się końcem z pełnymi wargami, wąską głowę okrytą turbanem i oczy czarne, złe, w których migotały teraz iskry zaprawionej drwiną radości. — Mam cię wreszcie, ty psie! — Gwałtowność, z jaką wyrzucił z siebie te słowa, zaskoczyła Zawieję. — Uważasz to za wielki tryumf? Sam przecież szedłem, by cię spotkać! — Nie mnie, tylko zarządcę magazynów! — Turek roześmiał się szeroko, ukazując szczerby w uzębieniu. — Wszystkie twoje pytania przewidziałem z góry i na wszystkie obmyśliłem odpowiedzi. Dlatego byłem pewny, że przyjdziesz i to zaraz! — Do kogo należy ten wielki umysł? Możesz mnie w tym oświecić? — Rozdepczę cię jak brzęczącą muchę za to, że śmiesz zadawać mi pytania! Mnie, ulubieńcowi kadiego iaskiera, na którego pada blask łaski samego Wielkiego z Wielkich, niech Allach nie odwraca odeń słońca! — Wybacz, nie wiedziałem, źe stoję przed aż^tak potężnym ozło- cą 133 oo wiekiem! Ale dziwno mi, że mimo tej potęgi nie chcesz wyjawić swego imienia? Czyżbyś sądził, że nie doznam zbyt wielkiego olśnienia, kiedy je usłyszę? Turek nie odpowiedział od razu. Milczał przez chwilę mierząc swego więźnia nienawistnym spojrzeniem, wreszcie uśmiechnął się drwiąco. — Chcesz koniecznie je znać? Po co ci ono? I tak nie pozostało ci więcej życia niż piasku w najmniejszej klepsydrze. Nie ciągnij mnie więc za język. — Skoro mam zginąć, dlaczego mi go nie wyjawisz? Czyżbyś bał się mojej zemsty z tamtej strony granicy każdego żywota? Albo sam wątpił w swoją zapowiedź? Zawieja prowadząc ten dialog nasłuchiwał czujnie, czy nie otrzyma jakiegoś znaku od Debeja. Ale nic nie zdradzało, że jest gdzieś w pobliżu. — A zatem wiedz, że stoisz przed Omarem Sekizem, łaziebni-kiem i ulubieńcem wielkiego kadiego, oby mu Allach nie odmawiał swych łask! — Cieszy mnie, że z tak dostojnych rąk poniosę śmierć — rzucił kpiąco Zawieja. — Może jednak zechcesz mnie, nędznego robaka, oświecić, dlaczego nastajesz na moje życie? Cóżem uczynił takiego, czym wywołałem twój dostojny gniew? -— Urwał na krótką chwilę, po czym dodał: — A także i ów nieszczęsny Muhsi, esirdżi braci trynitarzy? Co ci szkodziły nasze poszukiwania, skoro ów chłopiec nie żyje? Czyżbyś przyczynił się do jego śmierci, a teraz boisz się, że wyjdzie to na jaw? Zawieja nie spodziewał się reakcji, jaką wywołają jego słowa. Sekiz zerwał się bowiem na nogi i wrzasnął waląc pięścią w stół: — Dość twego skomlenia, ty psie! Śmiesz stawiać mi wciąż nowe pytania, jakbym to ja był twoim więźniem. Pętla i do worka z nim! I baczcie, by nie wypłynął na powierzchnię! Zawieja poczuł, jak stojący za nim ów trzeci zbir przybliżył się do jego pleców, a po chwili miękli, śliski sznur opasał mu szyję. — Czekaj! — Sekiz powstrzymał egzekucję uniesieniem dłoni. — Chcę usłyszeć odpowiedź i na moje pytanie! Jeśli chcesz zginąć szybko i bez skomlenia z bólu, powiedz mi, szmato spod moich stóp, kto zlecił ci owe poszukiwania? Kto wyznaczył ową nagrodę, o którą się pokusiłeś, ty nędzny, węszący szakalu! A więc Czełebi zdradził. Ale jednocześnie z tą myślą naszła Zawieję i refleksja, że mogła to nie być zdrada, lecz tylko gadatliwość. Nie szkodziło jednak dać mu nauczkę. ¦— Mimo swojej mądrości dałeś się okłamać. Na jakąż to miałem liczyć nagrodę, ja, ojciec tego dziecka! cv> 134 cv — Tyś ojcem...? — Tym razem twarz Turka zdradzała nie tylko krańcowe zdumienie, ale i strach. — Tak, głupcze, jestem jego rodzicem i dlatego szukam śladów ku niemu. — Zatem doszedłeś kresu swoich poszukiwań, bo teraz tym bardziej nie możesz zostać przy życiu! Redżeb, rób swoje, niech uspokoję serce jego zgonem! Zawieja poczuł krótkie szarpnięcie sznura, które jednak zostało przerwane raptownym stęknięciem i głuchym uderzeniem padającego ciała. Dalsze zaś wypadki nastąpiły równie szybko. Natychmiast po tym usłyszał nieznaczny brzęk opuszczanej cięciwy i następny z przytrzymujących go mężczyzn zwalił się z kolei na ziemię. Sekiz zaś z na wpół otwartymi ustami stał patrząc z przerażeniem w coś, co działo się za grupą stojącą przed nim. Potem nagłym ruchem wyrwał tkwiący za pasem pistolet. Zawieja szarpnął się i skoczył na bok, a w tejże samej chwili trzecia strzała świsnęła w powietrzu. Sekiz wypuścił z rąk pistolet i najpierw kiwnął się pad stołem, a potem zwalił na jego blat, uderzając czołem o deski i łamiąc sterczącą mu w piersi trzcinę z piórami na końcu. Pozostały przy-życiu oprawca znieruchomiał i niezdolny do jakiegokolwiek oporu bezmyślnie wpatrywał się w leżące zwłoki, a potem upadł na kolana unosząc błagalnym ruchem ramiona w stronę nadchodzącego Debeja. Towarzyszący mu pachołek podskoczył do Zawiei i szybko przeciął więzy. — W samą porę, Debej — rzucił z uznaniem młody rycerz rozcierając przeguby rąk. — Byłem ukryty za belami — odparł ten spokojnie — ale zwlekałem, by dać ci czas na rozmowę. — Dobrześ zrobił — przyznał Zawieja z uśmiechem — bo w ten sposób obiecane informacje jednak otrzymałem. A co z naszym przewodnikiem? — Stał na straży przy wrotach, a teraz tam leży — obojętnie objaśnił Tatar.—Pora, abyśmy stąd odeszli. — Przesunął spojrzeniem po klęczącym nadal niewolniku. — Tego należy jednak skrępować i zatkać mu gębę. — Muszę też odebrać swoje pistolety. Zawieja i Debej zaniechali początkowo swoich wycieczek po mieście, ale z upływem najpierw dni, a potem tygodni, kiedy ich przygoda nie wywołała żadnych bezpośrednich skutków, znów zaczęli opuszczać han i wędrować po Stambule. 135 cv> Tylko Popowicz dostarczał im wiadomości o zagadkowym zabójstwie dworzanina kadi laskiera, ale ponoć zeznania pozostałego przy życiu jednego z niewolników zabitego skłoniły władze do zaniechania bliższego badania tej sprawy. Zresztą nieobecność w stolicy ministrów i co wyższych dygnitarzy, pozostających przy boku sułtana — ten zaś przebywał ze swą armią w polu — była przyczyną, że kółka państwowej machiny znacznie zwolniły swoje obroty, kręcąc się dość opieszale. A ponieważ poprzez sługę w grę wchodziła osoba wojskowego sędziego, który sprawował obecnie funkcję namiestnika, a on sam nie okazywał wielkiej chęci do rozwiązywania tej zagadki, wkrótce więc przestano w ogóle o niej mówić. W ten sposób znów minął miesiąc, kończył się maj. Ani na ojców trynitarzy, ani na Czebeja nie można już było liczyć, pozostawał jedynie brat Antonio, ale ten od czasu owej jedynej rozmowy nie dawał o sobie znaku życia. Należało więc przypuszczać, że i z tej strony pomoc nie nadejdzie. Im dłużej to trwało, tym bardziej Zawieja dochodził do przekonania, że musi sam podjąć się ostatecznego wyjaśnienia sprawy. Skłaniało go do tego pragnienie znalezienia odpowiedzi na pytanie, które wciąż nie dawało mu spokoju. A pytanie to brzmiało: dlaczego zamordowano Muhsiego, dlaczego na-stawano na jego życie, skoro dziecko nie żyje? Czy Omar Sekiz jest sprawcą śmierci chłopca, a potem zabił Muhsiego, by w ten sposób udaremnić węszenie wokół tej sprawy. Trudno jednak było Zawiei uwierzyć w takie rozwiązanie. Nie widział bowiem żadnej przyczyny, dla której miałby uśmiercać chłopca. Równie mało prawdopodobne było przypuszczenie Debeja wysunięte w czasie jednej z licznych rozmów, jakie na ten temat prowadzili ze sobą. Wkrótce okazało się jednak, że było ono słuszne, co potwierdził długo wyczekiwany brat Antonio, który wreszcie zjawił się w hanie. Przemknął do pana Serafina, ten zaś wezwał do siebie młodego rycerza. Zanim jednak brat Antonio przystąpił do swojej relacji, kazał Zawiei opowiedzieć szczegółowo, co zaszło od czasu ich poprzedniego spotkania. Kiedy usłyszał opis wypadków, pokiwał głową i rzekł z nikłym uśmiechem: — A zatem w takich to okolicznościach zginął Sekiz! Tylko tego bowiem do końca nie zdołałem wyjaśnić. Wiem natomiast, dlaczego uśmiercił Muhsiego i chciał ciebie, synu, również pozbawić życia. — Bo zabił chłopca i bał się, że to wykryjemy? — Nie, gdyż dziecko żyje... — Żyje?! — wykrzyknął ogarnięty nagłą radością Zawieja, przerywając zakonnikowi. — Dlaczego zatem upozorował śmierć dzieciaka, a potem chciał udaremnić nasze poszukiwania? — Dlatego, że owa Marafa, sama bezdzietna, opiekując się cv 136 chłopcem pokochała go jak własne dziecko. Wiedziała jednak,, że wcześniej czy później zostanie jej odebrane, nie chcąc więc do tego dopuścić wymogła na mężu porwanie. Przeprowadzili swój plan chytrze i bezbłędnie. Maraf a zaczęła wyprowadzać chłopca do przystani, zaplanowali bowiem, że powinien utonąć, gdyż w ten sposób można było wytłumaczyć brak zwłok. Sekiz dostał się kaikiem* pod most, wciągnął małego do łódki i nadal kryjąc się pod pomostem odpłynął. Zaraz potem Marafa podniosła lament, że dzieciak wpadł do wody. Pó owym rzekomym utonięciu malca ukryli go na wsi głosząc, że to syn siostry Marafy oddany na wychowanie. Dochodzenia zbyt sumiennie nie przeprowadzano, zapewne dlatego, że kancelaria wezyra z wiadomych przyczyn uznała to za niewskazane. Zresztą nie interesowałem się ową obojętnością, bo chodziło mi głównie o ustalenie miejsca pobytu chłopca. — I znacie go, ojcze?'. Mówicie, że jest na wsi? Gdzie?! — zawołał Zawieja poruszony do głębi ułyszaną nowiną. Zakonnik spojrzał na niego z uśmiechem i skinął głową. — Wiem, synu. Chłopiec przebywa w posiadłości Sekiza, Hak-tarze, znajdującej się w samym krańcu zatoki. Są tam winnice, ładny dom mieszkalny, pomieszczenia dla niewolników i nieco zabudowań. To dzień drogi od miasta. Marafa niby to z żalu, że po stracie dziecka popadła w niełaskę u ochmistrzyni kadiego, schroniła się na wieś. Zapewne jednak główną tego przyczyną było pragnienie przebywania z małym. — Zaraz się tam wybiorę, by obejrzeć ową siedzibę — rzucił przez zaciśnięte zęby młody rycerz. — Ale ostrożnie... — Brat Antonio uniósł ostrzegawczo palec do góry. — Sama porwawszy dziecko na pewno strzeże go czujnie. — Jakoś sobie poradzę, wielebny ojcze. Nie zmarnuję waszego trudu, za który tylko Bóg jeden wie, jak jestem wam wdzięczny. Nie wiem, jak wam dziękować, bo słowami nie zdołam tego wyrazić! — Nie trzeba, synu — odparł zakonnik. — Duszę chrześcijańską ratowałem, to mi wystarczy za podziękowanie. W czasie najścia na" czyftlik** zmarłego niedawno Omara Sekiza, łaziebnika kadi laskiera, jeden z napastników został zabity przez służbę, drugiego zaś udało się pojmać przy pomocy sąsiadów. Niestety, ku bezprzytomnej boleści wdowy Marafy, chłopak został uprowadzony. Szejk osady leżącej obok posiadłości Sekizów przykazał zamknąć więźnia ustawiwszy przy nim straż i natychmiast posłał * rodzaj łodzi ** folwark, posiadłość 137 wiadomość do samego kadiego, gdyż dziwnym mu się wydała najpierw nagła śmierć łaziebnika, a potem porwanie jego siostrzeńca. W rezultacie jeszcze tego samego dnia przybyło trzech jasak-czych *, którzy zabrali skrępowanego jeńca i odstawili go do więzienia Siedmiu Wież, gdzie miał czekać na decyzję kadiego. Tak oto Zawieja znalazł się w śliskiej od wilgoci celi kamiennej twierdzy leżącej przy południowo-zachodnim. narożniku miasta, w miejscu gdzie mury od morza Marmara skręcają na północ. Był te ponury zespół budowli otoczony osobnymi, potężnymi murami z siedmiu wieżami obronnymi. Zgodnie z ułożonym planem Zawieja miał z trzema najemnikami, których wyszukał im Popowicz, wedrzeć się siłą na teren posiadłości Sekiza i związać potyczką służbę. Natomiast Debej powinien był wykorzystać panujące zamieszanie, porwać chłopca i nie zważając na sytuację odpłynąć z nim łodzią; przybyli bowiem wodą, gdyż posiadłość leżała nad samym brzegiem zatoki. W mieście zaś nie wracać do hanu, lecz od razu podążać do monasteru, do braci trynitarzy, gdzie uprzedzony ojciec Arkadiusz obiecał przechować ich do czasu, aż nie minie pierwsze poruszenie i będą mogli spokojnie wymknąć się z miasta. Plan ten nie był źle obmyślony, ale nie przewidział, że szczupłe siły napastników mogą nie podołać zbyt zaciętej obronie. A tak się właśnie stało. Debej wprawdzie zniknął w ciemnościach nocy z chłopcem przerzuconym przez ramię, ale Zawieja uległ przemocy, gdyż z trzech wynajętych włóczęgów jednego ubito, co widząc dwaj pozostali uciekli, zostawiając go samego. ( Bronił się dzielnie szablą, dopóki, przyparty drągami do ściany, nie został ujęty. Chciano rozprawić się z nim na miejscu, ale szejk osady, człek zrównoważony i rozsądny, ciekaw, kto dokonał napaści, przykazał go zamknąć i dobrze pilnować do czasu, aż o losie uwięzionego nie postanowią wyższe władze. Ten rozkaz jak dotąd uratował Zawiei życie, czy jednak na długo, to dopiero miało się okazać. Już w czasie transportu do więzienia dowiedział się od jasak-czych, że przybyli z rozkazu kadiego laskiera. Był więc traktowany z pewnym szacunkiem, jako więzień znamienity, skoro sam kadi raczył wydawać co do niego rozkazy. Zawieja, początkowo niepewny swego losu, po otrzymaniu tej wiadomości nabrał nieco otuchy, gdyż składanie przed kadim zeznań stwarzało możliwość przeciągnięcia sprawy. Tylko bowiem czas dawał szansę ratunku. To stało się teraz jego główną troską, bo o Debeja mniej był niespokojny. Sądził, że usiało mu się zbiec, gdyż wszyscy zbyt zaab- strażników, policjantów 138 I sorbowani walką z nocnymi rabusiami nie zwracali uwagi aa wrzaski Marafy. -Do brzegu, gdzie ukryli łódź, ciągnął się pas zarośli, za którymi właśnie zniknął mu z oczu Debej. Istniały więc duże szansę, że dotarł do monasteru i dzieciak jest pod opieką mnichów. Młody rycerz znał zaradność i rozsądek swego sługi, był więc pewny, że nie popełni on żadnej lekkomyślności w czasie ucieczki. Bardziej więc frasował się obecnie, jak zawiadomić go o sobie i nakazać natychmiastowy wyjazd, obawiał się bowiem, że Tatar może zmienić ułożony plan i nie ruszy z miasta, nie chcąc zostawiać go bez pomocy, mimo że w tej sytuacji wiele zdziałać by nie zdołał. Przewidywania młodego rycerza co do kadiego sprawdziły się, bo już na drugi dzień przybył więzienny dozorca i zwolnił go z łańcuchów, którymi przykuty był do ściany. Potem pod strażą czterech barczystych drabów wyprowadzono go z lochów i po nałożeniu kajdan na ręce wsadzono na wóz. Przejechał nim pół miasta obrzucany ciekawymi spojrzeniami przechodniów. Wreszcie zatrzymali się przed okazałym gmachem, gdzie bocznym wejściem wprowadzono go do wnętrza. Musiał długo czekać, zanim wreszcie wpuszczono go do wielkiej komnaty o sześciu wysokich, zakończonych półkoliście oknach. Przy ścianach ciągnęły się ławy, a na wzniesieniu pod baldachimem siedział w wielkim, błyszczącym od złota turbanie opasły mężczyzna, z pełną, śniadą twarzą i parą długich wąsów opadających ku dołowi dwoma czarnymi soplami. Po jego bokach stało dwóch zbrojnych mężczyzn, z jataganami u pasów. — Na kolana, psie! Stoisz przed samym wielkim kadim! — Jeden ze strażników pchnął go w plecy. Uderzenie było tak silne, że Zawieja istotnie wykonał polecenie, ale zerwał się zaraz na nogi i nie zważając na obserwującego tę scenę dostojnika, wrzasnął do swego dozorcy: — Sam klękaj, a mnie nie rusz, bo trzasnę w łeb! — Jednoznacznym gestem uniósł w górę skute ręce, gotów do zadania ciosu żelaznymi obręczami, które miał na przegubach. — Czekajże! — Strażnik wyszarpnął zza pasa krótki, gruby kawał rzemienia i zamierzył się na więźnia. — Zostaw go! — padł krótki rozkaz spod baldachimu, podkreślony uniesieniem dłoni. — I precz stąd! Z kolei obaj dozorcy padli na kolana, bijąc czołami o posadzkę i nie zmieniając pozycji cofali się ku wyjściu. — Kto jesteś? — padło pierwsze pytanie. — Zowią mnie Wołczar. Pochodzę z Rusi. — Tyś brał udział w napadzie na dom mego sługi Sekiza? — Tak, wasza wysokość, temu nie przeczę. — Po coś to uczynił? — Aby odebrać Sekizowi chłopca! oo 139 cv — Na Allacha! — Przez twarz kadiego przemknął wyraz zdziwienia. — Przyznajesz to? — Wobec twojej mądrości, potężny władco, kłamstwa na nic się nie zdadzą! — Kto zatem polecił ci dokonać tego czynu? Kto ci za to za-• płacił? — Pytanie było podobne temu, jakie zadał mu Sekiz, toteż i Zawieja odpowiedział podobnie. — Mnie płacić? — wyraził zdziwienie. — Nie działałem z czyjegoś rozkazu! Przecież tu chodziło nie o cudze, lecz o moje własne dziecko! Kadi gwałtownie pochylił się do przodu. — Twierdzisz, żeś.ty ojcem tego dziecka?! •— Tak, o najszlachetniejszy! Nie Sekiza to siostrzan, ale mój syn. :— Skądże zatem znalazł się w jego domu? Pytania padały coraz szybciej i były coraz gwałtowniejsze, co dowodziło, że kadi już zaczynał domyślać się następnych odpowiedzi. Mimo to pytał dalej zapewne w chęci, by wszystko było dopowiedziane do końca. — Bo jego żona była piastunką chłopca, który rzekomo się utopił, co nie było prawdą! A ów chłopiec to właśnie mój syn! — Allach, ii Allach! I ja mam w to uwierzyć?! — sapnął z przejęciem kadi. — Przecież Sekizowie nie mieli dziecka. Skąd więc raptem znalazł się u nich kilkuletni malec? — Podobno dała go na wychowanie siostra owej Marafy... — mruknął już powątpiewająco kadi. — Nie. To owa Marafa, która opiekowała się chłopakiem, sama dzieci nie mając, zapałała do niego miłością. Mąż był jej posłuszny i we dwoje uplanowali porwanie nie zważając, że jako twoi słudzy ciebie, panie, również narażają na niebezpieczeństwo. Bo nie im, lecz tobie wielki wezyr powierzył mego syna. — Tyś więc Wołczar, mąż owej niewiasty, co to... —Kadi urwał, ale Zawieja wiedział dlaczego. — Przecież mówiono, żeś zginął od tatarskich strzał? — Nie zginąłem, tylko wzięli mnie w jasyr, z którego uciekłem. — Widziałeś się z nią po ucieczce i przybyłeś tu za jej namową? Zawieja zorientował się od razu, o co kadiemu chodziło. Odebranie dziecka przywracało matce swobodę ruchów, a to mogło wywołać represje, a zatem narazić Tamarę na niebezpieczeństwo. Odpowiedział wię-c okazując zdziwienie: — Jakże to możliwe, skoro moja żona nie żyje. Czyżbyś o tym •nie wiedział? cv 140 cv> i — Allach miej mnie w swojej opiece! — Kadi nawet nie próbował opanować wzburzenia. — Okłamujesz mnie, ty psie! — wykrzyknął uderzając dłońmi o poręcze fotela. — Jeśli nawet tak jest, o potężny, to czynię to nieświadomie. Szukając bowiem żony dowiedziałem się, że pojmana przez Lachów została ścięta z hetmańskiego rozkazu. — Cóż popełniła owa niewiasta, że spotkała ją taka kara? — Kadi zmrużył oczy i spoglądał badawczo na więźnia. — Tego właśnie nikt nie umiał powiedzieć. Ani dlaczego została pojmana, ani z jakiego powodu ją ścięto. Nie oskarżaj mnie jednak, panie, o kłamstwo, bo powtarzam tylko, o czym mówiono, ale opowiadali to ludzie, którzy widzieli ją w więzach. Dostojnik jakiś czas milczał, widać zastanawiając się nad usłyszaną wiadomością. Po chwili dopiero odezwał się zmieniając temat: — Czy ów esirdżi, którego obwieszono, pomagał ci w poszukiwaniu dzieciaka? — Tak, panie. — Wnioskować zatem należy, że Sekiz jest winny zbrodni, którą popełnił ze strachu, że jego zdrada wyjdzie na jaw? — I ja jestem tego mniemania, najdostojniejszy. — Kto więc z kolei jego uśmiercił? Jego i jeszcze dwóch innych? — Mój sługa, panie, któremu przykazałem strzec swego bezpieczeństwa, gdym szedł na spotkanie z Sekizem. — Wiedziałeś, że to Sekiz cię wzywa, i poszedłeś? — Kadi uśmiechnął się ironicznie. — Nie wiedziałem, panie! Wezwanie stanowiło dla mnie zagadkę, toteż głównie chodziło mi o to, by dowiedzieć się, kto chce ze mną rozmawiać. — Nie obawiałeś się zasadzki? — Obawiałem się. I dlatego kazałem słudze, by podążył za mną. — Jesteś odważnym człowiekiem, giaurze! — Jestem, panie. A poza tym chodziło przecież o moje dziecko. Sędzia znów się chwilę namyślał siedząc nieruchomo i ze zmarszczoną brwią wpatrywał się w zakrzywione końce swojego obuwia. Wreszcie uniósł głowę i rzucił raptownie; — Gdzie jest teraz ów chłopiec? Zawieja od dawna już oczekiwał tego pytania i obmyślił dokładnie, co na nie odpowie. — Skąd to mogę wiedzieć, panie? — Spojrzał z bezradnością w twarz dostojnika. —Myślę jednak, że już w drodze na północ. — Dokąd zatem udał się twój sługa z chłopcem zaraz po porwaniu? Gdzie mieliście przygotowane konie? — W naszej kwaterze, w hanie. cv 141 cv> — Zatem gospodarz hanu udzielił wam pomocy? Co to za han? — Mieszkaliśmy w Bogdan seraju. A ów gospodarz, tak jak go poznałem, nawet rodzonemu bratu nie dałby łyżki strawy wiedząc, że nie będzie to miłe kajmakamowi jego dzielnicy. Przygotowaliśmy wszystko tak, by można było opuścić zajazd po cichu. — Jaką drogą mieliście jechać? — Tego ci, panie, nie powiem. Kadi na to oświadczenie rzucone spokojnym głosem schylił się raptownie jak od ciosu w żołądek. Spojrzenie, które zdawało się błyskać ogniem, utkwił w twarzy więźnia i nieomal wrzasnął: — Coś rzekł ty psie?! Coś ośmielił się rzec?! Mów zaraz, bo od męki, jaką ci zadam, zbieleją ci włosy! — RacZj panie, opanować swój gniew. — Głos Zawiei nadal brzmiał nieomal obojętnie. — I nie groź mi torturami, a raczej pomyśl, co dla 'ciebie lepsze: odzyskanie dziecka czy poniechanie pościgu... Kadi sapnął gwałtownie i odchylił się na oparcie. Jakiś czas przenikliwym wzrokiem wpatrywał się w twarz Zawiei, wreszcie rzucił przez zęby: — Co masz, psie, na myśli? — Rzecz przecież jest zupełnie jasna. Zniknięcie dziecka w niczym sytuacji nie zmieni, ale pojawienie się przede wszystkim tobie, panie, przysporzy kłopotów. Dywan zdaje się uwierzył w owe zatonięcie i skreślił go z ewidencji. Jeśli teraz malca odzyskasz, cała sprawa odżyje na nowo, a wówczas możesz się narazić na niezadowolenie wielkiego wezyra. Gotów jest obarczyć cię winą, żeś nie zapewnił temu zakładnikowi należytej ochrony... Jak zatem widzisz, nie działałem przeciw tobie. Turek zmrużył powieki i znów przez dłuższą chwilę przyglądał się swemu więźniowi. — Chytry jesteś... — mruknął w końcu.—Jednak nie obmyśliłeś wszystkiego do końca. Sam bowiem wydałeś na siebie wyrok. Istotnie masz rację, lepiej poniechać pościgu. Ale ty również musisz zniknąć. — Oczywiście, moja śmierć zapewni ci bezpieczeństwo. — Zawieja zdawał sobie sprawę, że nadszedł moment krytyczny obmyślanej rozmowy z kadim. — Ale i inne moje zniknięcie z kraju pady-szacha takoż zapewni ci spokój, bo nawet jeśli nie dochowam tajemnicy, co gotów jestem na swego Boga zaprzysiąc, moje gadanie już ci nie zaszkodzi. — Jakież to inne zniknięcie masz na myśli? — Za okupem, który wyznaczysz. — Okupem?! — prychnął dostojnik. — Cóż za okup możesz dać, który by mi opłacił poniesione ryzyko?! cv 142 oc — Moja rodzina nie jest uboga... — rzekł znacząco Zawieja. Jedynym bowiem celem, jaki sobie postawił, było odroczenie decyzji co do swego losu, gdyż wierzył, że czas da mu szansę na wywinięcie się z opresji. — Hm...—Kadi zamyślił się, ale Zawieja widział już, że przynęta chwyciła. Jednak w napięciu oczekiwał decyzji, zdając sobie sprawę, że w tej chwili waży się jego los. Wreszcie po dłuższym milczeniu kadi odezwał się: — A więc dobrze. Okup jednak, jak powiedziałem, musi mi opłacić ryzyko puszczenia cię na wolność. Odzyskasz ją, ale za cenę' nie mniejszą jak dziesięć tysięcy piastrów. Zawieja poczuł ulgę, jakby niu zdjęto z piersi ogromny kamień. Mimo to jęknął nieomal z rozpaczą: — Panie, aż tyle?! Przecież za tę kwotę będziesz mógł nabyć ziemską posiadłość, kupić dwadzieścia najpiękniejszych dziewcząt albo dwakroć więcej niewolników w sile wieku lub wiele przepięknych klejnotów. Nie, panie, miej litość, zapłacę, na pewno zapłacę, ale nie tyle! — Tyle albo nic! To moje ostatnie słowo! — rzucił kadi uderzając dłonią o poręcz. Ale Zawieja widział, jak na te wyliczenia zabłysły mu chciwością oczy. — No cóż — zgodził się więc bez dalszych targów — suma to ogromna, ale nie wątpię, że zostanie ci zapłacona. Daj jednak, panie, moim krewnym możność jej zebrania. Będą przecież musieli pozbyć się części swego majątku. — Dobrze! Daję rok czasu, to starczy. — A przez ten rok? Czy będę musiał siedzieć przykuty do ściany? Za zwłoki nikt pieniędzy nie da. — Pomyślę o tym. Być może zatrudnię cię w moich dobrach. — Aby nie przy zbyt ciężkiej pracy... Teraz pozostaje więc tylko zawiadomić moich krewnych o okupie. — Jak chcesz to uczynić? — Dałbym parę słów wiadomości do hanu. Gospodarz to człek nieużyty, ale gdybyś mu przykazał, wręczyłby moje pismo poselstwu Lechistanu, które, jak słyszałem, ma tu wkrótce przybyć. — Niechże tak będzie. Ale wiedz, że jedno zbyteczne słowo, a twoja głowa spadnie ci do stóp! — Kadi klasnął w dłonie, a kiedy zjawili się strażnicy, polecił: — Zabrać go! Niech czeka na moje dalsze rozkazy! Pan Popowicz otrzymał kartkę od Zawiei już następnego dnia, z odpowiednim rozkazem wygłoszonym surowym tonem przez doręczającego ją jasakczego. Rozkaz ten dany w imieniu kadiego uspo- cv> koił pana Serafina co do bezpieczeństwa własnej osoby, a treść kartki ucieszyła, bo informowała, co stało się z Zawieją. Zaraz też posłał wiadomość do rnonasteru, gdzie ukrył się Debej, z radą, by w tej sytuacji dalej nie czekał, lecz ruszył z chłopcem w drogę. Ustalili ją zawczasu z Zawieją, gdyż należało wiedzieć, gdzie w razie rozłąki mają siebie szukać. Jazda konna była zbyt niebezpieczna, postanowili więc, że lepiej wynajętą szkutą wypłynąć przez Bosfor i wzdłuż brzegów Morza Czarnego przewieźć malca do Warny. Tam dopiero nabyć wierzchowce i dalszą drogę odbywać już lądem. A ponieważ Debej miał opiekować się chłopcem, Zawieja wręczył mu wszystkie posiadane pieniądze. Obecnie więc był spokojny, że Tatarowi starczy na opłacenie statku i kupno koni. Justyna i Damian Murat Dadurowicz już za pierwszym podciągnięciem na sznurach przyznał się do zbrodniczego zamiaru i wskazał miejsce ukrycia trucizny. Mimo jednak dwukrotnego jeszcze zastosowania tortury nie umiał wskazać, kto mu ją przekazał. Smarkając się i skomląc o litość zaprzysięgał, że nie wie, jak się ów człowiek nazywał, a podany przez niego opis niczego nie mówił. Nie był to ani Hagan, ani Eligiusz, więc Żegoń doszedł do wniosku, że inicjatorzy tego niecnego zamachu działali przez nie znanego mu pośrednika. Po złożeniu zeznań Dadurowicza rozerwano końmi, natomiast ową niewiastę, która miała wejść z majestatem w komitywę i podać truciznę, jego królewska mość po osobistym przesłuchaniu, zapłakaną i ukorzoną, kazał puścić wolno. Wywołało to 'poruszenie wśród kilku wtajemniczonych w sprawę oficerów, ale że otrzymali surowy rozkaz, by ze względów politycznych rzecz zachować w tajemnicy, musieli swoje oburzenie z nowego dowodu wyrozumiałości królewskiego serca zachować dla siebie. Wtedy to Żegoń po raz drugi otrzymał posłuchanie. — Pytałeś waść o zezwolenie powrotu do stolicy? — zagadnął go król Jan, kiedy młody sekretarz po wejściu złożył głęboki ukłon. W głębi komnaty Damian ujrzał pułkownika Gorzeńskiego i starą, pełną zmarszczek twarz królewskiego spowiednika, jezuity księdza Piekarskiego. — Jeśli taka wola waszej królewskiej mości. — Żegoń złożył powtórny ukłon. — Wracaj tedy. Dobrze tam sobie poczynałeś i jestem z ciebie zadowolony. Gońca już pchnąłem do Lwowa, by zawiadomił Łąc- cv> 144 cv> kiego w czym rzecz, a o tutejszej imprezie nikomu ani słowa, zrozumiano? — Twarz Sobieskiego zachmurzyła się na chwilę. — I bez zakazu zwykłem milczeć, najjaśniejszy panie — odpowiedział spokojnie Żegoń. Król rozpogodził się. — Wiem, wiem...—rzucił z uśmiechem, po czym zapytał niespodziewanie: — Jeszcześ się waszmość nie ożenił? Pamiętam przecież ową gładką panienkę, siostrzenicę Rudnickiego, która ci przypadła do serca! — Czasu nie było, a i służba goni człowieka po kraju. Musimy czekać na spokojniejszą porę, aby wiadomo było, gdzie osiądziemy. Przebywa teraz, za łaskawym zezwoleniem siostry waszej królewskiej mości, pod Stolinem, w Radz-iwiłłowskiej majętności. — A więc porzuciła dworską służbę? — Tak, wasza miłość — stwierdził krótko Żegoń bez bliższych wyjaśnień. Król Jan coś sobie widać przypomniał, bo zmienił temat: — A ów mnich, jakże mu tam... Eligiusz? -Stom teraz przy pani Eleonorze, czemu zatem siedzi w Warszawie? — Baron nie lubi Eligiusza. Odsunął go od siebie, gdyż zbytnio sobie poczynał na własną rękę. Braciszek pozostał więc pozorując potrzebą baczenia na stolicę w nadziei, że i wasza królewska mość rychło tam osiądzie. — Długo może czekać — uśmiechnął się król. — Za dużo do czynienia jest tu, gdzie tylko patrzeć, a nadciągnie turecka nawała. Teraz kulbaka nam pisana, nie królewski zydel. — Potem dodał z goryczą: — Inaczej go nazwać nie sposób, twarde ma bowiem siedzenie polski tron! —¦ Wrogów nam nie brak. Ale jednego będzie mniej, jeśli brata Eligiusza wkrótce nam nie stanie... Dwuznaczność tej wypowiedzi i zaskakująco twardy ton pozostawiły po sobie chwilę ciszy. Król pochylił się do przodu i ze zmarszczoną brwią coś rozważał. — Gdyby nie on, nie miałbyś w Warszawie co robić — odezwał się po chwili. — Skoro jednak, jak sądzisz, braciszka nie stanie — na te słowa padł mocniejszy akcent — i ciebie przywołam do swego boku. — Z radością powrócę, miłościwy panie! Istotnie wiele już tam nie będzie do czynienia, bo i ów Hagan, jeśli dotąd tego nie zrobił, rychło powinien opuścić miasto. — Masz go na oku? — Jak dotąd mam, ale to chytry człek i nie wiem, czy moi ludzie zdołają go upilnować. — Od Zawiei wieści nie było? Ostatni zwycięzca 145 OO — Nie, miłościwy panie. Niełatwego podjął się zadania, toteż nie wiadomo, czy wróci szczęśliwie. — Miejmy nadzieję, bo i rozsądku, i sprytu mu nie brak. Teraz jednak chcę mówić o tobie, mości Żegoń. Na twarzy Damiana ukazał się na chwilę wyraz zdziwienia, ale milczał wyczekująco. — Należy się waści królewskie uznanie, a takoż i podzięka za uchylenie groźby zawisłej nad naszą głową. Nie uchodzi jednak władcy tak znaczną usługę kwitować jeno słowami, w nagrodę zatem za dobrą służbę i ów czyn daję ci Klonów, wieś niedaleko Pielasz-kowic. Jest tam z pięćdziesiąt łanów i roli, i łąki, więc jeśli wola, stadninkę można założyć. Jest i szmat lasu. Ten zaś przyda ci się, bo ostatnio Tatarzy spalili nieco budynków. Sam dom jednak stoi i mieszkać gdzie będzie. Bierzże go więc na prawach dziedzicznych i żeń się, aby było komu spuściznę zostawić. Kancelaria dokumenty ci wygotuje, a tu masz moje odręczne pismo do pana Rud-nickiego. Proszę w nim o rękę siostrzenicy dla ciebie. Myślę, że stary swata nie spostponuje... — Sobieski z uśmiechem podał Damianowi złożony papier. Ten przypadł do królewskiej ręki, ze wzruszenia i szczęśliwości nie mogąc wymówić słowa. — Daję ci również czas na ślub i miodowy miesiąc. Nie za długi jednak, bo słodkości lepiej zażywać po trochu. Zresztą i czasy nie po temu, by doma siedzieć. — A nie zapomnij waść prosić na weselisko — odezwał się ze śmiechem pułkownik Gorzeński. — Rudnicki miody ma przednie, chętnie wypijemy zdrowie młodej pary. Jadąc do stolicy Żegoń najpierw odszukał Klonów. Leżał na południe od Lublina, o dwa dni podróży karocą. Liczby komnat mieszkalnego domu nie zdołał spamiętać, tyle w nim było dobudówek, komór, alkierzy, korytarzyków i przejść. Stawiany z modrzewiowych bali, a do tych jak wiadomo czerwie nie mają dostępu, zapuszczony był jednak wielce i w lichym stanie. Stał na wzniesieniu, otoczony starymi lipami. Z jego ganku roztaczał się piękny widok na przestrzeń łąk zamkniętych ścianą lasu. Nieco z boku ciągnął się sad i liczne grzędy warzywnika. Obszerny dziedziniec otaczały gospodarskie zabudowania, istotnie częściowo spalone. Do majętności należała spora wieś. Ostatni najazd tatarski nieco przetrzebił rodziny, ale większość skrywszy się na czas w lasy szczęśliwie go przeżyła. Krzątali się więc chłopi pod okiem zarządcy, imć pana Gruty. Wycięty w czasie zimy budulec na spalone obejście zwożono teraz cieślom do obróbki. Z Klonowa Żegoń ruszył do Lublina, gdzie pan Rudnicki przy- cv> 146 cv? jął go serdecznie. Traktował gościa jako przyszłego członka rodziny, po przeczytaniu zaś królewskiego pisma wzruszył się mocno uczynionym mu honorem. Wziąwszy Damiana w ramiona łzę przy tym uronił, ale sprawę zaraz zaczął rozważać od strony praktycznej. — Kiedyż zatem, Damianie, staniecie przed ołtarzem? Rzecz już tak daleko postąpiła, że nie ma co zwlekać. Na początek zamieszkalibyście u mnie, a potem zależeć wszystko będzie od miłościwego pana. Zapewne będzie cię chciał mieć przy swoim boku? — Już o tym jego królewska mość pomyślał — odpowiedział z uśmiechem Żegoń. — Otrzymaliśmy w wianie majętność. — Majętność...? — Pan Rudnicki ze zdumieniem i radością spojrzał na swego gościa. — Majętność, mówisz? Gadajże gdzie, jaką? Źegoń objaśnił starego szlachcica, ten zaś zawołał rozpromieniony: — Toż to dwa dni drogi od Lublina! Nie omieszkam zaraz tam jechać, by własnym okiem dwór obejrzeć! — Takem myślał — zgodził się Damian — toteż przykazałem tamtejszemu zarządcy, by we wszystkim był wam posłuszny. Będę zajęty może jeszcze miesiąc, a potem sam zakrzątnę się koło swoich spraw, bom uzyskał permisję od królewskiego boku. — Tedy zaraz na zapowiedzi trza dawać. A to się Juta ucieszy! Pisała mi, że na niczym jej nie zbywa, krom ciebie i mnie. Tęskni za tobą wielce, na pewno bardziej niż za mną, ale to i nie dziwota. Jedź tedy i rychło spraw się, aby na czas wszystko było gotowe i dom przysposobiony. Wesele sprawimy u mnie, zanim pojedziecie na swoje. — Nie wiem, jak wujowi dziękować, bo istotnie wiele trosk zdejmujecie mi z głowy. Martwiłem się, jak sobie z tym poradzę. — Teraz się nie martw, tylko pisz do Juty! Ostaw pismo u mnie, wyślę zaraz ze swoim przez umyślnego. Niech się szykuje do drogi. Tak to szczęśliwie załatwiwszy swoje sprawy prywatne Żegoń ruszył do Warszawy, by jeszcze jedną takoż doprowadzić do końca. W miarę upływu czasu, kiedy z niecierpliwością oczekiwana wiadomość z Wiednia wciąż nie nadchodziła, niepokój — nieodłączny towarzysz ostatnich miesięcy — zamieniał się w lęk coraz mocniejszy, coraz bardziej ściskający serce, zwłaszcza w samotne, zimowe wieczory, zanim sen nie uśmierzył panicznych myśli. Groźba śmierci, jaka bowiem zawisła nad bratem Eligiuszem, i jej nieznany czas, stwarzały udrękę bezradnego oczekiwania; A to doprowadzało go do ataków zgoła nieprzytomnej wściekłości. Gotów był w takich chwilach rzucić się na tego psa z gołymi rękami i raczej zginąć niż wciąż oczekiwać na podstępny cios. CS3 147 Chyba jeszcze nie zapadła decyzja ostatecznego wyrównania rachunku, gdyż przyszło tylko kolejne przypomnienie o nie spłaconym długu. . Tego dnia otrzymał od swojej praczki czystą bieliznę. Tobołek zawinęty w kawał szarego płótna leżał na łożu, znać pozostawiony przez nią w czasie jego nieobecności. Brat Eligiusz odwinął więc płótno i przystąpił do umieszczania bielizny w skrzyni. Odłożył prześcieradła i zabrał się do koszul, kiedy raptem usłyszał przeciągły syk, a potem ujrzał przed sobą gadzi łeb z długim, cienkim, rozdwojonym na końcu językiem. Pojawiał się i znikał, jakby już smakował zdrętwiałą ofiarę. Przez moment jak urzeczony wpatrywał się w pełznące śliskie cielsko gada, które sunęło ku niemu. Potem z dzikim wrzaskiem rzucił się do drzwi. Kiedy zaś przywołana jego krzykiem służba odszukała i zabiła węża, znalazł w bieliźnie kolejne pismo: „To było ostrzeżenie ostatnie — czytał. — Nie posłałem ci żmii, lecz zwykłego zaskrońca, gdyż twoja godzina dopiero nadchodzi... Zabiegaj o odpuszczenie grzechów, bo nie chcę zgubić i twej duszy". Brat Eligiusz poniechał nawet dochodzenia, kto i kiedy zdołał podsunąć mu gada, gdyż był zbyt zajęty przygotowaniami do podróży. Postanowił bowiem nie oglądając się na przyzwolenie uchodzić z Warszawy. Toteż już o świcie następnego dnia w zupełnej tajemnicy opuszczał miasto, przykazawszy woźnicy nie szczędzić koni. Zapora okiennic nie przepuszczała blasku porannego słońca do wnętrza sypialni. Mżyło więc tylko poświatą przenikającą przez szczeliny i nie rozpraszając półmroku, nadawało komnacie nastrój przytulności. Pamięć przywróciła świadomość chwili, odganiając resztki snu. Żegoń obrócił głowę i spojrzał na Justynę. Spała leżąc na boku. Pasmo jej jasnych włosów falistym splotem rozłożyło się na poduszce obok głowy. Widział jedynie zarys jej policzka i skroni. Na wpół odkrytą pierś unosił równomierny rytm oddechu, a kołdra rysowała łagodny łuk biodra. Żegoń jakiś czas patrzył na nią z czułością, wreszcie wysunął się z pościeli i cicho przeszedł do łaziebnej komory. Tam obmył się pochylając sznurkiem zawieszoną u pułapu konewkę, potem narzuciwszy odzienie równie cicho ruszył do jadalni. Nie nakryto jeszcze do stołu, gdyż służba zapewne uznała, że przybyli wczorajszego dnia nowożeńcy nie pojawią się wcześniej jak koło południa. Postanowił więc zaczekać ze śniadaniem na Justynę i wyszedł na dziedziniec. Szły właśnie w pole brony ciągnione wołami, bo pan Gruta do- cv> 148 cv> piero kończył jare siewy, mocno w tym roku spóźnione z powodu braków w pociągowym inwentarzu. O uzupełnienie było trudno, gdyż konie ceniono nieomal na wagę złota, bowiem najazdy Tatarów i działania wojenne mocno przetrzebiły ich pogłowie. Omawianie bieżących prac gospodarskich zajęło Żegoniowi sporo czasu i tak go pochłonęło, że ani się obejrzał, jak przeleciało parę godzin. Ciekaw, czy małżonka już wstała, ruszył ku domowi. W jadalni znalazł wprawdzie stół zastawiony, ale w komnacie prócz pary psów nikogo nie było. Zabawiał się właśnie z ulubionym Bojem, kiedy usłyszał za sobą szmer otwieranych drzwi. Porzucił więc psie uszy i spojrzał za siebie. Stała przed nim w sukni o szerokiej, rozchodzącej się ku dołowi spódnicy, rozciętej na przodzie ciemniejszym klinem pokrytym koronką. Takaż koronka bramowała obcisły stanik nie zasłaniający jednak odkrytej szyi i ramion, jak i krótkie, mało co sięgające poza łokcie rękawy. Całość zdobiły liczne kokardy, pętle i rozety ze wstążek. Uśmiechniętą twarzyczkę okalały włosy ułożone w drobne loki. Postać dziewczyny tchnęła świeżością i wdziękiem. Wciąż z uśmiechem na ustach postąpiła ku Damianowi, który zbliżył się ku niej wyciągając dłoń. — Witaj, najdroższa! — zawołał ujmując ją za rękę. — Jesteś tak piękna, że wypowiedzieć nie umiem! Czyś się dobrze wyspała? To niewinne pytanie wywołało jednak na twarzy Justyny nagły rumieniec, sięgający aż po koronę jasnych włosów. Opuściła wzrok ku ziemi i bąknęła: — Tak, dobrze... Nie słyszałam nawet, jak wstawałeś. Widząc ten rumieniec zażenowania Damian dorzucił żartobliwie: — Nie dziwota, żeś nie słyszała. Chrapałaś tak mocno, ażem się bał, czy powała nie spadnie nam na głowy. Uniosła powieki ze zdumieniem spoglądając na męża. — Ja? Chrapałam...? — Ale już w następnej chwili wybuchnęła śmiechem i zarzuciła mu ramiona na szyję, pokrywając twarz pocałunkami. — Wybacz, najmilszy, ale to zapewne przez tę tabakę, co ją zwykłam wąchać! Za chwilę zacierka z żytniej mąki z ciemnymi plamami wywaru pływającymi po mleku, a po niej świeży, chrupiący skórką chleb, pachnące łąką, twarde, bo przechowywane na lodzie masło, wiśniowe płaty wędzonej szynki i złocisty miód znikały szybko ze stołu. Po śniadaniu trzymając się za ręce wyszli do sadu. Tu równymi szeregami biegły białe od kwiecia kopuły wiśni i jabłoni, inne różowiły się nie rozwiniętymi jeszcze pąkami, tak gęsto pokrywając ga- cv> 149 oo łęzie, że mało co widać było spod nich zieleń listowia. Zewsząd dochodził świergot i nawoływania skrzydlatej czeredy, drżało w powietrzu ledwie uchwytne brzęczenie pszczół. Minęli sad i przez furtę w ostrokole wyszli w pole. Ciągnęła się u ich stóp rozległa przestrzeń schodząca łagodnym stokiem ku bezimiennej, małej rzeczce, niewidocznej z daleka, wijącej się poprzez trawiasty kobierzec łąki. Jej bieg znaczył rozrzucony luźno szereg ciemnych, baniastych pni wierzb, zroszonych jasną, świeżą zielenią. Z lewej strony szczytem ziemnej grobli biegła do wsi droga. Dalej widać było poręcz drewnianego mostu, a za rzeczką piął się w górę stromy, piaszczysty stok z chałupami rozsiadłymi na szczycie. Na chłopa wysoki, drewniany walec z galeryjką u góry, na której leżały wielkie kamienie, ciągnęło sześć wołów gniotąc kretowiska i równając grunt przed czerwcowymi sianokosami. Nad tym obrazem niebieska kopuła z białymi plamami rozrzuconych tu i ówdzie obłoków opierała się obrzeżem o lasy widoczne na horyzoncie. Wobec tego spokoju i uroku rozległej przestrzeni odeszły Żegonia wszystkie wspomnienia o ludzkich chytrościach, nienawiściach,, podstępach i zbrodniach. — Nasza ziemia — szepnęła cicho stojąca obok Juta. — Warta kochania... — I naszych dzieci — odpowiedział nie odwracając głowy. Ona zaś zerknąwszy tylko ku niemu znów zarumieniła się nic już nie mówiąc. Toteż Damian dorzucił: — Tu taka cisza, a przecież nie tak daleko, na południu kraju, szczęka oręż, płoną wsie i miasta, leje się ludzka krew. Sumienie mi doskwiera, że zażywam największej szczęśliwości, jakiej człowiek na tej ziemi-może dostąpić, podczas gdy inni giną tam w bojach z poganami. — Ale przecież mnie nie opuścisz? — zawołała ze strachem. — Jeszcze nie, bo z łaski króla jegomości mam zezwolenie na nasz miodowy miesiąc. Rychło jednak i mnie przyjdzie stąd ruszać. — Nie mów mi teraz o tym! Nie chcę nawet takiej myśli dopuścić do siebie... — W oczach Juty zabłysły łzy. Ruszyli z miejsca nadal trzymając się za ręce, ale już w milczeniu, bo każde pogrążone było w kręgu własnych trosk i nadziei. Śnieg zaczął tracić swą biel, stawał się brudny i lepki, a nawet tu i ówdzie widać było już czarne golizny. Ruszyły pierwsze lody, a drogi przypominały błotniste topiele. W powietrzu czuć było rychłą wiosnę, kiedy do królewskiej kwatery nadeszły z Krymu wieści, że kosoocy wojownicy opuszczają swoje ułusy, a wkrótce potem przylecieli gońcy z ostrzeżeniem od cv 150 cv> komendantów wysuniętych ku południowi załóg, że tatarskie oddziały grasują w ich okolicach. Oznaczało to rychłą wojnę. Potwierdzeniem zaś wyjątkowo wczesnych ruchów wroga były pisma, jakie król zaczął otrzymywać również z Multan i Wołoszy. Donosiły, że wodzem tegorocznej wyprawy tureckiej został mianowany zięć padyszacha, odważny i butny Ibrahim Szyszman, czyli Tłuścioch, zwany tak z powodu wyjątkowej tuszy. Przygotowywał się do przeprawy przez Dniestr, mając pod swoją komendą aż dwunastu paszów, licznych bejów i hospodarów. W tym czasie w rękach polskich znajdowała się jeszcze nieomal cała Ukraina. Król rozkazał dowódcom załóg licznych zamków i twierdz traktować dobrze miejscową ludność greckiego obrządku, jak również dbać o stan zapasów na wypadek dłuższego oblężenia. Za wcześnie jeszcze było na przewidywanie co do kierunku natarcia pogańskich.sił. Sobieski mianował przeto kozackiego pułkownika Hohola „hetmanem nakaźnym" i polecił, by swymi Kozakami obsadził ukraińskie zamki, natomiast chorągwie koronne wycofał bardziej ku północy, na granice Wołynia i Rusi Czerwonej. Sam zaś, rzecz utrzymując w tajemnicy, bo przyszły też i niepokojące ostrzeżenia, 12 kwietnia opuścił Bracław kierując się na Lwów. 23 kwietnia był już w Złoczowie, gdzie założył pierwszą kwaterę. Stąd nadal prowadził działalność dyplomatyczną, a jednocześnie ponaglał Morsztyna i wojewodów o pieniądze i posiłki w ludziach. Nie dało to jednak większych rezultatów, kraj bowiem na wezwanie swego monarchy pozostawał głuchy. Nikomu nie spieszno było rozwiązywać sakiewkę i nie ochota zamieniać domowe wygody na twardą kulbakę. Coraz wyraźniej widział więc król, że musi liczyć tylko na siły, które ma w rozporządzeniu, a te wobec pogańskiej potęgi były znikome. Razem około dwunastu tysięcy żołnierza, z czego około trzech tysięcy miał przy sobie. A bez zwycięstwa w polu nie było co myśleć o możliwych do przyjęcia warunkach pokoju. O pokój zaś zabiegał król Jan bardzo, bo już same rokowania, bez względu na wynik, pozwalały na odwleczenie chwili rozprawy, co dawało czas na zebranie sił. Jeszcze w styczniu sturczony Polak Morawski, teraz Hussein bej, i dworzanin królewski Kaczorowski zostali wysłani na Krym, by nakłonić chana do podjęcia się roli pośrednika w rokowaniach z Porta. Mieli sugerować, że Polska będzie skłonna do zaniechania wspólnego z Moskwą zbrojnego wystąpienia przeciw Stambułowi pod warunkiem, że Kamieniec zostanie zwrócony. Ostatecznie, gdyby zgody na zwrot nie udało się uzyskać, Hussein bej w swoim imieniu cvs 151 cv> miał zaproponować sułtanowi rozwiązanie polubowne — a to wysadzenie twierdzy kamienieckiej w powietrze. Ale posłowie nie znaleźli życzliwego posłuchu. Kaczorowski w ogóle nie został dopuszczony przed oblicze chana, a Hussein— jak podejrzewała kancelaria królewska — zawiódł zaufanie wyjawiając rozmieszczenie koronnych wojsk, potwierdził doniesienia Doroszeńki 0 ich wyczerpaniu, a co gorsza, podał w wątpliwość dojście do skutku porozumienia polsko-rosyjskiego. Wraz z tymi wieściami przyszło i owo ostrzeżenie. Oto chan planował specjalny wypad na Bracław w celu porwania króla, a nie dokonał zamiaru tylko z powodu braku paszy dla koni, które zaczęły padać, przez co wyprawa utknęła. Ale kto wie, czy nie zostanie wznowiona w bardziej sposobnej porze. Mimo wiadomości o wyjątkowo wczesnym w tym roku ruszeniu Tatarów w pole Sobieski powtórnie wysłał poselstwo na Krym. Tym razem pojechał pułkownik Greben pod pretekstem nawiązania rozmów dotyczących wymiany jeńców, ale też z zapewnieniem niezmiennej, dobrej woli króla do zawarcia pokoju. Chan przyjął posła bardziej łaskawie. Jego początkową pewność siebie podważył zapewne zbyt wielki ubytek koni, spowodowany za wczesnym ruszeniem czambułów, a także i wiadomościami, że wbrew oczekiwaniu rozmowy polsko-rósyjskie posuwają się naprzód. Dopuścił więc posła przed swoje oblicze i wysunął propozycję wspólnego „ w trzy szable" uderzenia na cara. W celu dalszych rokowań na ten temat wysłał do Sobieskiego tegoż samego Hussein beja z pismem. Król nie kwapił się jednak z odpowiedzią, pismo to bowiem nawiązywało zbyt wyraźnie do ugody z Buczacza i choć nie wspominało o haraczu, to przecież obstawało niedwuznacznie przy pozostawieniu Kamieńca w rękach tureckich.' Drugim powodem zwłoki w podjęciu chanowej inicjatywy był brak wiadomości od rotmistrza Kłodnickiego, który prowadził rokowania z bojarami cara Aleksego Michajłowicza; dlatego bardzo życzliwie odpisał chanowi zapewniając go o swej przyjaźni, ale też bez żadnych osłonek odrzucił wszelkie postanowienia buczackiego traktatu. Powracającemu Husseinowi znów towarzyszył pułkownik Greben, rzekomo w celu zapewnienia ochrony. Opuścili 7 maja Złoczów 1 przez parę dni szukali chana, znajdując go wreszcie pod Starym Konstantynowem. Udzielił im zaraz audiencji, w czasie której stanowczo jednak obstawał przy Kamieńcu, ale też proponował, by dla dalszych rozmów przybył od króla „wielki poseł". Ostatecznie Greben uzyskał dwudziestodniowy rozejm, a w powrotnej drodze towarzyszył mu tatarski aga Sady Celebej po odpowiedź -Sobieskiego. cv> 152 cv> Ze Złoczowa król udał się z początkiem maja do Żółkwi, gdzie przebywała jego małżonka, mimo nieudanego połogu prowadząc rozmowy z posłami moskiewskiego cara. Włącza się do tych pertraktacji osobiście, a nawet otacza je splendorem, dla tym większego podkreślenia ich ważności i znaczenia, w celu wywarcia nacisku na Turcję. Nie łudził się jednak co do rezultatu. Istotnie rozmowy te wiele nie dały i w połowie maja w towarzystwie francuskiego posła Forbin Jansona zjeżdża do Jaworowa. Tu rozsyłając wciąż ordynanse i rozkazy prowadzi z nim tajne rokowania, o których wie tylko małżonka i wojewoda Jabłonowski. Francja nie mogła bowiem dopuścić, by jej dwaj sojusznicy — Turcja i Polska — pozostawali na stopie wojennej. Toteż król Ludwik dążył usilnie do pogodzenia obu przeciwników. Dawało to jeszcze i tę korzyść, że poprzez uwolnioną od tureckiego zagrożenia Polskę mógł wywrzeć militarny nacisk na elektora brandenburskiego, który popierał Holandię prowadzącą wojnę z Francją. Polsce zaś taki traktat również przysparzał znacznych korzyści. Cenny pokój z Turcją pozwoliłby na skierowanie ekspansji na północ i to przy znacznej pomocy Francji, co stwarzało ogromną szansę odzyskania Prus Książęcych. Po miesięcznych debatach rokowania doprowadziły do porozumienia. Sobieski zobowiązał się' w nim, natychmiast po zakończeniu działań na wschodzie, wystąpić przeciw elektorowi brandenburskiemu, a takoż zezwolić Francji na prowadzenie rekrutacji żołnierza w Polsce. Natomiast król francuski deklarował wypłacić w drugim i ósmym miesiącu działań wojennych przeciw Fryderykowi po dwieście "tysięcy liwrów, a potem wspomagać je kwotą dwustu tysięcy talarów rocznie. Polska miała nie zawieszać działań wojennych bez zgody Francji. Jednocześnie Ludwik XIV ze swej strony również przyrzekał nie zawrzeć pokoju z Brandenburgią, Austrią lub Holandią bez uwzględnienia interesów Polski. Traktat ten zwany jaworowskim obie strony podpisały w tajemnicy 11 czerwca. Jeszcze w maju ruszyła orda w sześćdziesiąt tysięcy wojowników, zdobyła Husiatyń, a zagony tatarskie rozlały się po kraju. Natomiast Turcy przeprawili się przez Dniestr pod Tehinią i mimo zaciętej obrony zdobyli Raszków, a potem Mohylów. Dowódcy grup, a to hetman Wiśniowiecki, chorąży koronny Sie-niawski i wojewoda Jabłonowski, czynili, co mogli, by powstrzymać ten zalew, ale wobec liczebnej przewagi nieprzyjaciela musieli ograniczyć się do akcji podjazdowych. Mimo tych działań szły z chanem układy. Przybyli do Jaworowa 8 czerwca, gdzie już wówczas znajdował się król. Pismo chana zawierało życzenie, by dalsze rozmowy prowa- oo 15.3 cv> dził strażnik koronny Stefan Bidziński. Ponieważ był on nieobecny, natychmiast rozpoczęto poszukiwania, a jednocześnie popędził do chana posłaniec z zawiadomieniem o rychłym ruszeniu poselstwa i prośbą o przedłużenie rozejmu. Bidzińskiego odnaleziono, ale tegoż dnia nadjechał z Moskwy Kłodnicki przywożąc zapowiedź cara połączenia wojsk pomiędzy Powołoczą a Korostenowem. Okazało się potem, że była to obietnica złudna, ale chwilowo spowodowała zaostrzenie królewskich instrukcji. Posłom zlecono ostrzegać chana przed turecką zachłannością i niebezpieczeństwem terytorialnego okrążenia, a przez to odcięcia wszelkich wypraw, co całkowicie uzależniłoby Bachezyseraj od Stambułu. Mieli też sugerować pogląd, że im Polska będzie mocniejsza, tym cenniejszym sojusznikiem dla Turcji będą Tatarzy. Bidziński z przydanym mu Tomaszem Karczewskim prowadzeni przez Sady Celebeja i pułkownika Grebena wyruszyli wreszcie ' 23 czerwca. W pobliżu Lwowa spotkali wysłany naprzeciw konwój i już 28 rozmawiali z wezyrem chana — Batyrem agą, nazajutrz zaś z nim samym. Rokowania zapowiadały się dobrze, ale po kilku dniach nastąpiła gwałtowna zmiana nastroju. Stało się to za przyczyną Ibrahima Tłuściocha. Na audiencji rozkazał z niesłychaną butą, by posłowie przedstawili mu • rzecz w dwóch słowach, „bo trzeciego słuchać nie chce". O Kamieńcu mówić zabronił, żądał Ukrainy aż po Horyń i całego. Podola, zapłaty haraczu i wspólnego uderzenia na Rosję. Spotkało się to oczywiście ze zdecydowaną odmową. Rozmowy zostały przerwane, a posłów wzięto pod straż, nie zezwalając nawet na powiadomienie króla o powstałej sytuacji. Była już jednak połowa lipca, a więc dotychczasowe układy dały mu czas na przygotowanie obrony w granicach posiadanych sił, które niestety były bardzo nikłe. Paulina I Gedeon Po elekcji pan Rański powrócił wraz z córką do swego dworu nad Sołokiją, bo zbliżała się pora żniw. Rok okazał się dobry, pogoda i plony dopisały nie najgorzej, toteż stary szlachcic spokojnie oczekiwał nadejścia zimy. Kiedy przyszła przykrywając pola białym obrusem śniegu, a wody skuła lodem, mało co wysuwał nosa z ciepłego domu. Dni upływały podobne.do siebie, ciche i spokojne. cvi 154 cv> Panna Paulina prowadziła swoje kobiece gospodarstwo sprawną ręką, więc i zarządca, pan Wojciech, częściej do niej przychodził po dyspozycje niż do rodzica. Nie zdarzyło się zaś nigdy, by ten musiał zmienić decyzję córki. I tak czas szedł wolno, niejako przemykał się niepostrzeżenie. Przyszło Boże Narodzenie, a po nim nastała pora zabaw, kuligów, ożywiły się kontakty sąsiedzkie, zaczęły napływać do Leszczyn zaproszenia na różne imprezy karnawałowe. Paulina, jako jedna z urodziwszych panien w okolicy, a i spowinowacona z wielu pobliskimi rodami, otrzymywała je często. Tej zimy jednak jakoś nie miała ochoty na krotochwiie i zabawy. Raz i drugi uległa wprawdzie prośbom kuzynek, ale rychło doszła do przekonania, że głośne kapele, gwar rozochoconej młodzieży, zalecanki kawalerów więcej drażnią, niż dają uciechy. Przedkładała nad nie ciszę i samotność, bo sprzyjały nastrojom, z których wyzwolić się nie umiała. Dominowało zaś w tych nastrojach wspomnienie, które zła na siebie starała się odsuwać. Były to jednak wysiłki daremne, bo wracało natrętnie. Wciąż widziała nad sobą ową sępią twarz z czarnym wąsem, a co gorsza, wciąż czuła smak owego niecnego pocałunku, do którego została podstępnie zmuszona. Toteż tym bardziej złościła się na otoczenie, ale już wręcz katowała w myślach winowajcę, pozbawiając wszelkich godziwych cech. Przychodziły jednak i chwile wątpliwości, czy aby nie zbyt ostro go potraktowała, czy niezbyt pochopnie rzuciła, że znać go więcej nie zamierza. Ale czyż po takiej .zapowiedzi bez utraty niewieściej godności mogła go widzieć, a do tego i rozmawiać? Było to przecież niemożliwe, choć niesforne serce buntowało się przeciw tak okrutnemu postanowieniu. W nastrojach tych orientował się jedynie pan Anatol, obserwując ukradkiem zachowanie córki. Uśmiechał się tylko pod wąsem, ale nic nie mówił pozostawiając bieg rzeczy boskiej mądrości, wobec której ludzkie zamiary, choćby i najbardziej stanowcze, wiele nie znaczyły. Zaproszenia sąsiadów spotykały się więc z grzeczną odmową, ale już pod koniec karnawału przybył posłaniec, tym razem do pana Rańskiego. Kiedy zaś odjechał, szlachcic zagadnął córkę podczas najbliższej wieczerzy: — Był goniec od Bartczyńskich. Proszą, abym przyjechał, bo skłonni są sprzedać owe łąki,, o które zabiegałem. — To dobra wiadomość. Będziemy mogli powiększyć hodowlę. — Toteż dlatego chciałem je nabyć, ale jak dotąd bez skutku. Widać jednak, że zabrakło im pieniędzy na nowe splendory lub wino. Niedługo pozbędą się całej majętności. cv 155 cv — Nie troszcz się o to, tylko doprowadź do skutku owo kupno. — Przyjdzie mi jednak tydzień albo i dłużej u nich posiedzieć, bo targować się lubią do upadłego. Znam starego Bonawenturę, spodnie sprzeda, skoro już tak postanowił, ale o każdy grosz spierać się będzie do utraty tchu. — Jakoś sobie poradzisz. Kiedy chcesz jechać? — Za dwa, trzy dni. Ale wolę, córeczko, abyśmy pojechali razem. — Pan Anatol spojrzał spod oka na córkę. — A ja tam po co? Lepiej, abym miała baczenie na gospodarkę. '¦Niedługo trzeba będzie wychodzić w pole. — Na Wojciechu można polegać, ty zaś będąc przeciwną kupnu ukróciłabyś chciwość Bonawentury. — Jedź, ojcze, sam. Nie wątpię, że pohamujesz Bonawenturę i beze mnie. Nie radam widywać ludzi. — Hm... — Pan Anatol przygryzł wąsa, po czym westchnął.— Jak chcesz. No cóż, niechże tak będzie. Ale, ale —ożywił się nagle. — Toć byłbym zapomniał ci powiedzieć! Otóż ten posłaniec nocował po drodze u Świerszczów. Bawi tam Łysobok, może go pamiętasz, ten co to otrzymał od ciebie rekuzę. Dowiedziawszy się, dokąd posłaniec jedzie, przykazał nas pozdrowić, tobie zaś pada do stóp, ale i zapowiada odwiedziny. Tedy istotnie może lepiej, jeśli ostaniesz, by miał go kto ugościć... — Pan Łysobok? — Paulina rozszerzonymi oczami wpatrywała się przez chwilę w uśmiechniętą twarz rodzica. — A skądże on w Świerszczanach? — Ponoć to jacyś jego powinowaci. Przejeżdżał tymi stronami i zatrzymał się u nich, by nieco odetchnąć. Zapanowało chwilowe milczenie. Zaległą w jadalni ciszę zakłócał jedynie trzask palącego.się w kominku ognia. Paulina siedziała z opuszczoną' głową, wreszcie uniosła ją i spojrzała na ojca. Ten dostrzegł w jej oczach łzy, ale i determinację. — Jadę z tobą, ojcze! Istotnie mogę ci być przydatna. Słusznie też mówisz, że Wojciech da sobie radę i bez nas. — Cieszy mnie, żeś zmieniła postanowienie, córeczko, ale co będzie z Gedeonem? Toć nie wypada, by po zapowiedzi odwiedzin nie zastał nikogo w domu. — Nic mnie to nie obchodzi! —Paulina zdecydowanym ruchem podrzuciła główkę. — Nie chcę go widzieć i on o tym wie. A skoro naprasza się, gościć go nie muszę. Niech wraca, skąd przybył. Nic tu po nim! Zaskoczyła pana Anatola gwałtowność rzuconych słów, nie spodziewał się bowiem aż takiej zawziętości. Westchnął więc tylko, bo jak żywa stanęła mu przed oczami zmarła małżonka, i rzekł pojednawczo: 156 — Nie do mnie on spieszy, nie do mnie.,. Ale skoro taka twoja wola, rób, jak ci serce dyktuje. Jego jednak słuchaj, córeczko, a nie gniewu, bo ten złym jest doradcą. Tylko ci tyle rzeknę. — Czynię tak, jak mi mój niewieści honor nakazuje! — zawołała z iskrami w oczach dziewczyna.—Niecnota to i oczajdusza! Znać go nie chcę! I nie wiadomo dlaczego panna Paulina rozpłakała się. W dwa dni potem, wziąwszy nieco sukien i podręcznych rzeczy na przewidziany dłuższy podbyt, siadła z ojcem do wasąga. Sań już nie można było używać, bo śnieg tylko miejscami leżał na polach, natomiast drogi stały się błotniste, grząskie, z wodą stojącą w koleinach i kałużach. Jechali początkowo wśród rozległej, pustej przestrzeni uprawnych pół, ale coraz bliższa stawała się granatowa wstęga lasu zamykającego ze wszech stron horyzont. Dzień był typowo wiosenny. Raz po raz nadlatywały chmury przysłaniając słońce, które ukazywało się na krótko, jakby przypominając o swoim istnieniu. Wasąg posuwał się wolno, bo błotnista droga nie pozwalała na szybką jazdę, ale pan Anatol miał nadzieję, że na szerszym trakcie wiodącym na Rawę będą mogli przyspieszyć. Jednak im bardziej przybliżał się las, tym częściej zaczynał się wiercić, raz i drugi zerknął na siedzącą obok niego córkę, a wreszcie spojrzał za siebie, na dwóch zbrojnych pachołków jadących za nimi. Ten widoczny niepokój ojca zwrócił uwagę Pauliny. — Ściągasz mi z kolan derkę, ojcze — upomniała go. — Dlaczego tak się kręcisz? — Kręcę się? — fuknął pan Anatol — Obzieram się tylko na czeladź, czy oczajdusze nie ostali zbytnio w tyle. Las już blisko. — Co z tego? Tatarów nie ma, o zbójcach takoż nie było słychać. — Diabli ich tam wiedzą — mruknął pan Anatol. Siedział już bez ruchu, ale wyraźnie zafrasowany i nieswój. Wreszcie dotarli do boru, który ciągnął się z tej strony wiele mil. Droga była tu jeszcze twarda, toteż furman ponaglił konie i wasąg raźniej zadudnił po zamarzniętej ziemi. W miarę zagłębiania się w ciemną czeluść boru Paulinę zaczął ogarniać coraz większy niepokój, ale nie mogła sobie uprzytomnić jego przyczyny. Nie wiedziała, czy powodem było zachowanie się ojca, który ciągle spozierał na boki, czy też wrażenie, jakie wywierały nieruchome, leśne olbrzymy, z obu stron drogi wyciągające ku sobie nagie gałęzie, jakby chciały w uścisku zgnieść pojazd przemykający pod nimi. Ale ciszę zalegającą wnętrze lasu zakłócał jedynie turkot kół ich wasągu i miarowe uderzenia końskich kopyt. cv> 157 cv Paulina nie odzywała się, niechętna rozmowie. Jednak panu Anatolowi to panujące między nimi milczenie zaczęło widać dokuczać, bo popatrzył raz i drugi na córkę, a wreszcie burknął: — Cóż to, odebrało ci mowę, że słowa nie powiesz? — O czym tu mówić?—Wzruszyła ramionami okrytymi ciepłą szubą. — Zbytek myśli nie sprzyja gadaniu. — Żal ci, że nie ostałaś? Już za późno, jak przyjedzie, tak i odjedzie. — Stary szlachcic spojrzał z ukosa aa córkę siedzącą ze schyloną główką. Na te słowa poderwała ją do góry. — Też mi domysł! — prychnęła rozzłoszczona, bo istotnie właśnie rozważała, jakby wyglądało to ich spotkanie? O czym by rozmawiali i z jakim skutkiem? — Mnie, starego, nie zwiedziesz. — Pan Anatol uśmiechnął się. — Znać go niby nie chcesz, a całą zimę z myśli ci nie schodził. — Przestań, papo! — Tym razem okrzyk był tak gwałtowny, że pan Rański zamilkł nieco urażony. W tej właśnie chwili z leśnych ostępów nagle wyskoczyło kilku jeźdźców z pistoletami wymierzonymi w woźnicę. — Stój, bo ubiję! —rozległ się głos, od którego serce panny Pau-liny zatrzepotało. Łysobok szarpnął koniem i zbliżył "się do wasąga. — Wybacz waść, mości Rański, że zabieram ci córkę! Krzywdy; nijakiej nie zazna, jeśli okaże rozsądek, tobie zaś takoż włos z głowy nie spadnie. Chyba żeś szalony i zechcesz stawiać opór. — Co za opór mogę stawiać, skoro pistolet mam przed nosem! — zawołał pobladły na twarzy szlachcic. — Ale wobec tych tu ludzi i Boga protest przeciw takiemu gwałtowi zakładam! — Protestacji ci nie wzbraniam, jeno psu ona na budę; Panna Paulina mnie sądzona, a że sama sercu nieposłuszna, przeto ją przymuszę! Jazda! — krzyknął obracając się do przerażonego furmana.— Skręcaj w boczną drogę, rychło ją ujrzysz! — Gedeon porwał za wiszący mu u siodła batog i przeciągnął nim po końskich zadach. Wa-sąg gwałtownie szarpnięty poderwał się do biegu. Ludzie pana Łysoboka rozbroili tymczasem obu pachołków i wziąwszy ich między siebie ruszyli za wozem. Istotnie pół stai dalej prowadziła w bok leśna droga wijąca się pomiędzy drzewami. Jechali nią dobrych kilka pacierzy, aż wreszcie ujrzeli polanę z gospodarskim obejściem otoczonym mocnym płotem. Widać było ponad nim dach karocy i końskie łby zaprzęgu. Wjechali za ogrodzenie. Pojazd Rańskich zatrzymał się w pobliżu karety. Na jej koźle siedział woźnica z uzbrojonym pachołkiem u boku. Bat i lejce trzymał w ręku, gotów do drogi. Łysobok zsiadł z konia i podszedł do wasąga. cv> 158 oa — Waćpan wraz ze swymi ludźmi zostanie tu przez dwa dni. Tyle czasu mi starczy, by pościg okazał się daremny. Przykażę moim pachołkom, których ostawię na straży, aby okazywali waćpanu należny szacunek, a potem dla bezpieczeństwa podprowadzili do Leszczyn. — A moja córka? A Paulina? Zastanów się waść, co czynisz? Czyż zbójeckim sposobem chcesz zdobyć jej serce? Byliśmy w przyjaźni, mości Gedeonie, w imię tego proszę, poniechaj zamiaru, a puścimy rzecz w niepamięć! Stary szlachcic mówił z przejęciem, widać mocno wystraszony rzeczywistością, gdyż czyn zwykł mieć groźniejsze oblicze niźli wszelkie o nim słowa. Pan Gedeon ściągnął brwi. — Próżne waści gadanie! Wszelkie prośby niczego nie zmienią, bo nie żyć mi 'bez niej! — Ależ... — pan Anatol zająknął się już przestraszony na dobre. — Mówiłeś przecie o estymie, jaką masz dla niej. Więc myślę, że zadbasz, by nie utraciła ludzkiego szacunku. — O to się waść nie bój. Panią na Łysobokach będzie i moją małżonką. Chyba... — Rycerz zawiesił głos i przeniósł groźne spojrzenie na Paulinę, która pobladła i przerażona siedziała bez ruchu, w milczeniu przysłuchując się rozmowie. — Co chyba...? — podjął ze strachem pan Anatol. — Chyba, że nie zechce stanąć przed ołtarzem. Do ślubnego „tak" nawet ja nie potrafię jej przymusić. Ale wówczas sama sobie będzie winna. — Co waść zamierzasz? Miejże litość nad niebogą, dobrodzieju! — Dość gadulstwa, czas mi w drogę! Chodź waćpanna. — Rycerz wyciągnął ku Paulinie dłoń, chcąc pomóc jej przy wysiadaniu. Ona jednak szarpnęła się do tyłu. — Precz z łapami, zbóju! Nigdzie z tobą nie pojadę! Ogarnięta przerażeniem, jednak z nieświadomą iskierką zadowolenia, że stała się obiektem tak wielkiego afektu, teraz, po tchnących pewnością siebie słowach rycerza, wpadła w pełen oburzenia gniew. Na jej okrzyk Łysobok uśmiechnął się tylko i to nie bez drwiny, zbliżył do drabinek i zanim dziewczyna zorientowała się o co mu chodzi, już uniesiona w górę zawisła w jego ramionach. Ale zamiast ulec tej przemocy poczęła wierzgać nogami i tłuc go co sił po L arkach. — Ostaw mnie, ty zbóju, drabie, prostaku, chamie, puść, ty hul-taju! Puść mnie natychmiast! Ale Łysobok roześmiał się tylko i to tak głośno i z tak wyraźną radością, że aż kon^e zastrzygły uszami. Ściana lasu zawtórowała mu cv> 159 cvi echem, toteż śmiech ten długo brzmiał w powietrzu. Stojący przy drzwiczkach karety pachołek szybko je otworzył i Paulina dość bezceremonialnie została wtrącona do środka. Pan Gedeon zaś obrócił się ku swemu pocztowemu. — Rzeczy z wasąga zabrane? — Zabrane, wasza wiełmożność. — Tedy w drogę! Gęgacz, wiesz, co masz czynić. Zasię pospieszaj za mną. Wskoczył do karocy, po czym wychyliwszy jeszcze głowę krzyknął ku woźnicy: — Ruszaj, a żywo! Koni nie żałować! Trzasnął bat i pojazd w otoczeniu zbrojnego orszaku poderwał się z miejsca. W obejściu pozostał pan Anatol ze swoim wasągiem i ludźmi, których miał rzekomo pilnować pocztowy rycerza, zwany Gęgaczem. Szlachcic zagadnął go, śledząc wzrokiem znikający pomiędzy drzewami pojazd: — Niebezpieczną podjąłem imprezę... — westchnął. — Ale bez tego, jak znam Paulinę, sama sobie uczyniłaby krzywdę na całe życie. — Możecie, wasza wiełmożność, być spokojni. Mój pan człek honorowy, jeno aby mu się zbytnio nie sprzeciwiać, bo wtedy...— Maciek pokręcił głową, nie chcąc widać niepokoić ojca dziewczyny. Zmienił temat, dorzucając:—Wysiadajcie, wielmożny panie, przekąsimy co nieco u tego bartnika i będziemy wracać. Do Leszczyn macie niedaleko, a ja postaram się dogonić swoich. W karocy natomiast panowało .milczenie. Paulina wciśnięta w sam róg pojazdu siedziała z zaciśniętymi ustami i z błyskiem tłumionej pasji w oczach od czasu do czasu zerkała na swego oprawcę. Gedeon zaś zdawał się tego nie widzieć, bo z odwróconą głową spoglądał przez okno i coś sobie pod nosem pogwizdywał. Wreszcie nie wytrzymała i dała wyraz swemu oburzeniu: — Waść zapewne chowany w stajni, skoro przy niewieście gwizdaniem czas sobie skracasz! — A czymże go mam skracać, skoro waćpanna milczysz jak zaklęta? — Waść dufny w siebie i nosa drzesz, boś słabą niewiastę z rąk starca wyrwał. Iście rycerski to czyn.,. — Bóg widzi moje serce, to i przebaczy. Niczegom zresztą nie uczynił przeciw obyczajowi przodków. Waćpanny mać, świeć Panie nad jej duszą, takoż rodzic porwał, gdyż jak i ja widział,, że tylko przez niewieścią zawziętość opór stawia. i — To waść sądzisz, żem przeciw afektowi odegnała go od siebie? A nie dlatego, żeś mi wstrętny, że patrzeć na ciebie nie mogę, ze... że... —Tu Paulinie zabrakło odpowiednich słów, więc zająknąw- OO 160 CVI szy się zaczęła po prostu płakać, ale rycerz wiedział, że nie był to płacz żalu, lecz bezsilnej złości. Uśmiechnął się więc pod wąsem i rzekł kpiąco: — Płaczże sobie, niebożę, płacz. Może łzy przemyją ci oczy i dojrzysz nieco więcej niżeli dotąd... — Poczytuję sobie za ujmę nie tylko z waćpanem mówić, ale nawet go słuchać! — wybuchnęła dziewczyna. — Nie ja przecież domagałem się rozmowy. Skoroś waćpanna nieciekawa, co mówię, nie trzeba było dopominać się o nią. Na te słowa panna Paulina nie znalazła odpowiedzi, więc tylko wzruszyła pogardliwie ramionami i ostentacyjnie obróciła się ku swojemu oknu. Jechali dalej w milczeniu. Droga nadal była twarda, konie krwi gorącej, toteż kareta jechała szybko, dudniąc kołami i kolebiąc się na pasach. Pędziło za nią czterech hajduków. Cały poczet gnał z grzmotem i tętentem przez las, który echem wtórował tej gonitwie. Minęła dobra godziną, gdy milczenie tym razem przerwał Ły-sobok. Odezwał się nie patrząc na dziewczynę: — Choć słuchać mnie nie chcesz, radzę jednak dobrze baczyć, co powiem, i rzecz spokojnie i'bez złości rozważyć. Ponieważ Paulina ostentacyjnie milczała, rycerz ciągnął dalej: ¦ — Porwałem cię, bom się w tobie tak rozmiłował, że wypowiedzieć trudno, a wyczułem, że jesteś mi przychylna. Wszelako serca do głosu nie chcesz dopuścić. Przy moim boku owa skłonność łatwiej powinna wziąć górę nad humorami waćpanny. Ale nie taję, że takie porwanie, nie uświęcone przed Bogiem sakramentem małżeńskim, wielką szkodę na niewieścim honorze czyni. Pan Gedeon'przerwał w nadziei, że może jego towarzyszka zabierze głos, ale ponieważ nadal się nie odzywała, przeto wznowił swoją przemowę: — Jeśli nie staniemy we Lwowie, za dwa dni będziemy w Ły-sobokach. A zatrzymać się proponuję wacpannie dla dokonania ślubnego obrządku. Ale pod warunkiem, że mi przysięgniesz nijakiego podstępu przeciw mnie nie użyć i przed ołtarzem stanąć. Wówczas moglibyśmy zostać w mieście, by ceremonię przygotować i bliskich sprosić. Mam rodzinę we Lwowie, która przyjmie cię z otwartymi ramionami i opieką otoczy, dopóki po ślubie pod moją nie będziesz... — Ani myślę cośkolwiek przyrzekać, a tym bardziej stawać przed ołtarzem! Na to waść nie licz! — wybuchnęła gwałtownie dziewczyna. — Co zatem zamierzasz? Czy pomyślałaś, w jakim położeniu się postawisz przybywszy do Łysoboków? Co powie, a jeśli nie powie, to pomyśli cała dworska służba? Wolisz nałożnicą mi ostać? —ostatnie pytanie Lysobok rzucił już z gniewem. ¦— Ostatni zwycięzca oo 161 oo — Waść... Waść nie ośmielisz się! — krzyknęła nieomal ze zgrozą Paulina. — Nie po tom cię porywał, bym u stóp twoich leżąc tylko podziwiał krasę waćpanny! Zresztą, nawet gdybym cię i poniechał, kto uwierzy, że łoża ze mną nie dzielisz? Toteż masz tylko dwie drogi: albo zgodzić się na ślub i owo święte „tak", albo z własnej woli wystawić się na ludzkie języki, ku hańbie swojej i rodzica. — Może Bóg litościwy zmiękczy serce waćpana i odeślesz mnie do domu! Poniechaj mnie i daj wrócić do Leszczyn. O to cię błagam, 0 to z serca proszę. Paulina przy tych słowach odwróciła mokrą od łez twarzyczkę do Gedeona, ze wzrokiem już nie gniewnym, lecz pełnym niepewności i oczekiwania. Na ten widok rycerz zmarszczył brwi i zanim odpowiedział, westchnął ciężko. — Tegom się spodziewał...—rzekł na wpół do siebie.—I te-gom się bał najwięcej... Twego błagania i tych twoich ślepków, kiedy wypełnią się łzami. Ale droga moja, ukochana ponad wszystko, nie zdołam tego uczynić, bo za bardzo cię miłuję i przeciw temu miłowaniu nic nie uczynię! Nie po to zdobyłem się na ten czyn, by teraz zawracać w pół drogi. Nie zechcesz mnie, jako małżonka odtrącisz, mimo to moją być" musisz i będziesz. Niech się stanie, co ma się stać, gotowym własnym zbawieniem za ciebie zapłacić, ale ostaniesz przy mnie! - W miarę rzucanych słów ich ton stawał się coraz gwałtowniejszy, a w ostatnich zabrzmiała taka rozpacz i determinacja, że Paulina ogarnięta przerażeniem ledwie zdołała wyszeptać: — Nie poniechasz... Nie okażesz litości i opamiętania. . Boże, miej mnie zatem w swojej opiece... — Nie okażę, Paulino. — Gedeon opanował się już i znów mówił spokojnie: — Bom grzeszny człek i słaby wobec tego ognia, co górze mi w piersiach. Zastanów się więc nad tym, com ci rzekł, 1 rozważ wszystko dokładnie. Masz czas do wieczora, bo o tej porze będziemy pod Lwowem. Jeśli będę miał twoje słowo, w którego rzetelność wierzę, zatrzymamy się tam, wyślę gońca po rodzica i w krótkim terminie zrobimy wesele, byś przybyła do Łysoboków jako ich pani. Jeśli odmówisz, zrobię wszystko, aby cię osłonić, ale co postanowiłem, zostanie spełnione. Masz dość czasu, by rzecz całą przemyśleć. Liczę jednak na twój rozsądek, a takoż, mimo wszystko, i na głos twego serca. Krótko po południu zatrzymali się na godzinny postój. Zjechali znów z traktu w boczną drogę i skryci za drzewami rozłożyli się na odpoczynek. Paulina nadal milczała, a nawet odmówiła posiłku, mimo że to- cv> 162 oo I warzysz zabiegał o jej wygody niczym niańka. Przyjmowała te objawy troskliwości obojętnie, jakby ich nie dostrzegając, co jednak zdawało się zupełnie go nie zrażać. Zaledwie ruszyli w dalszą drogę, dopędził ich Macko. Schylił 'się z konia zaglądając do karety, jakby dla okazania swojej obecności. Łysobok takoż o nic go nie pytał, skinąwszy tylko głową na znak, że go widział. Ta obecność zaufanego sługi i brak jakichkolwiek wyjaśnień z jego strony mocno zaniepokoiły pannę Paulinę. Zastanawiała się, co też mogło takiego zajść, że oto poniechali dozoru nad ojcem? Może udało mu się zbiec? Może doczeka się zatem rychłej pogoni? Ale gdyby uciekł, pachołek podniósłby przecież alarm! W tej chwili straszne podejrzenie zaparło dziewczynie dech w piersiach. A jeśli te wszystkie Gedeonowe słowa o ślubie i sprowadzeniu ojca tó łgarstwo? Może rodzica ubito? Może taki właśnie rozkaz otrzymał Maciek przed rozstaniem, a teraz swoim przybyciem tylko oznajmił, że wypełnił polecenie? Obróciła więc pobladłą twarzyczkę do swego groźnego stróża i spytała drżącym z przejęcia głosem: — Co z ojcem? Przecież wasz pocztowy powrócił, a jak słyszałam, miał przy nim pozostać przez dwa dni? Gedeon nie dał się tym pytaniem zaskoczyć. Przechylił się ku dziewczynie i odpowiedział ze swobodą: — Jego powrót oznacza, że wasz rodzic dał,parol na poniechanie pościgu. W takim razie pr.zy-kazałem, aby puszczono go wolno i zezwolono wracać do Leszczyn. -—O mój Boże! — wykrzyknęła tylko zgnębiona ostatecznie dziewczyna. Zrodzona obawa wprawdzie zgasła, ale i nadzieja także, więc poczuła rozgoryczenie i zawód, że nawet rodzony ojciec odstąpił ją w takiej potrzebie. A wiedziała, że w żadnym razie raz danego słowa nie złamie. Po chwili zrozumiała jednak, że inaczej i tak nic by nie wskórał. Trzymany pod strażą nie mógł nawet marzyć o ratunku dla niej, przeto wolał już dać parol i pozbyć się dozoru. Zrozumiawszy to panna Paulina znów westchnęła w poczuciu własnej bezsilności i powróciła do swoich ponurych rozważań. Pomiędzy drzewami, wcześniej niż na otwartej przestrzeni, zaczęło' ciemnieć. Wreszcie wynurzyli się z lasu i, znów znaleźli wśród pól i pastwisk, więc w karecie mrok nie był tak gęsty, tym bardziej że żółta szklista łuna zachodzącego słońca, błyszcząca pod nawisłym pasmem rozwleczonych chmur, rzucała jeszcze nieco światła do wnętrza pojazdu. Minęli nie zwalniając Żółkiew, a kiedy znów byli na trakcie prowadzącym teraz prosto jak strzelił na Lwów, Łysobok odezwał się: — Pora odpowiedzieć, waćpanno, bo ostało nam już niewiele (X) 163 drogi. Jeśli dasz zgodę, zatrzymamy się w mieście, jeśli nie, staniemy na nocleg w Brzuchowicach, zaczym w dwa dni powinniśmy być w Łysobokach. Dziewczyna jakiś czas milczała, co natchnęło Łysoboka dobrą myślą, gdyż odmowa powinna była paść od razu. Toteż bez zdziwienia przyjął rzucone pytanie: — Kogo waść masz we Lwowie? — Siostrę matki, z domu Hłaskównę. Jest za podkomorzym Kalinowskim, który teraz przy królu. Przebywa z nią i druga ciotka, Ludwika, stara panna. Rade nas powitają, a ciotka Ludwika weźmie cię pod opiekę. Zacności to osoba, o złotym sercu, toteż tuszę, że tak jak ja wstrętna ci nie będzie... — zakończył Gedeon z przekąsem. — Zatem słuchaj waćpan, com postanowiła. Pod przymusem i innego wyboru nie mając, muszę ulec twojej woli. Aby zatem czci na despekt nie narazić, stanę z tobą na ślubnym kobiercu, ale to wiedz, że przysięgnę ci, co należy niewieście, wyłączając w myśli posłuszeństwo i uległość małżeńską. Ty zaś dasz mi wprzódy słowo, że tych praw dochodzić nie będziesz. Gedeon poczuł, i ulgę, i radość ogromną. Schylił się i chwyciwszy rękę panny, wpił się w nią ustami. Pocałunki te, dostatecznie gorące, nie pozostały bez skutku. Panna Paulina poczuła w pewnej chwili obezwładniający dreszcz, więc wyszarpnęła dłoń i uchyliła się w kąt karety. Rycerz zaś wykrzyknął: — Rankiem do rodzica gońca posyłam, a o resztę nie frasuję się! Da Bóg, to może i całej przysięgi dotrzymasz! — Na to waść nie licz! — ofuknęła go znów ogarnięta gniewem, bo przyszły małżonek miał wyjątkowy talent, aby go w niej wzbu-" dzać. Mimo że przyjechali do Łysoboków już wieczorem, czeladź gremialnie witała, ich chlebem i solą. Zerkano przy tym ciekawie na młodą małżonkę, by ocenić, jaka też będzie ta pani, która wkrótce zaprowadzi swoje kobiece rządy w domu dotąd opanowanym przez mężczyzn, jako że starej ochmistrzyni, otyłej ponad miarę pani Apolonii, za niewiastę nie uważano. Zresztą i wygląd nie skłaniał ku temu, gdyż nad górną wargą sypał się jej ciemny meszek zarostu, a głos miała gruby niczym trunkowy chłop. Oczekiwana z ciekawością, ale i niepokojem zwłaszcza przez panią Apolonię, młoda pani nie potwierdziła jednak obaw, gdyż jej wyraźne zażenowanie pozwalało przypuszczać, że uda się utrzymać w ręku dotychczasowe rządy. Państwo po przybyciu ogarnęli się jako tako, przy czym jako cv> 164 c\3 pierwsza poszła na pokoje małżonka, bo pan zajęty był w tym czasie wysłuchiwaniem sprawozdania swojego zarządcy i poszedł się przebrać dopiero po powrocie żony. Potem już wspólnie zasiedli do wieczerzy, mało co jednak — jak zauważyła pani Apolonia, dająca baczenie na stół — rozmawiali ze sobą, zapewne zmożeni długą i uciążliwą podróżą. Po wieczerzy pani poszła przygotowywać się do snu, a jej małżonek skierował ku stajniom, widać ciekaw stadniny. Te obserwacje bacznej na wszystko służby nie uszły uwagi Ły-soboka, który zdawał sobie sprawę, że przynajmniej w pierwszym okresie śledzić ich będą dziesiątki par oczu. Kiedy więc wrócił do domu, od razu przeszedł do małżeńskiej sypialni, by zachować należne sytuacji pozory. Po drodze już bowiem przyobiecał żonie, że respektując układ, nocować będzie w przyległym do ich małżeńskiej komnaty gabinecie, ona zaś, jeśli wola, może zasuwać skobel u drzwi. Teraz jednak zastawszy ją w peniuarze zdobnym różnymi falbankami, zakładkami i wstążkami z desperacji przygryzł wąsa, bo istotnie śliczny miał przed sobą obrazek, ale opanował się i rzucił obojętnie: — Biorę swą pościel, ale lepiej, abyś skobla nie zasuwała... — Cóż to nowego?! — wykrzyknęła Paulina gwałtownie obracając się ku niemu. — Nie mam żadnych ukrytych zamiarów, bo słowo to ' .owo. Tyś swego dotrzymała, to i ja swemu zdzierżę. Alem zwyczajny wstawać wcześnie, więc jeśli któraś ze służebnych tu zajrzy i dostrzeże posłanie w gabinecie, cała rzecz się wyda. Paulina przez chwilę zastanawiała się, po czym uznawszy widać ważkość argumentu oświadczyła krótko: — Dobrze, niech zostaną otwarte... — Zaraz jednak dodała: — Ale jeśli szykujesz podstęp, wiedz, że krzyku narobię i większego wstydu waści przysporzę niż owo posłanie w gabinecie. — Zgoda, moja ty łagodna ptaszynko, zgoda! Narobisz, ile dusza zapragnie. Tylko z kogo bardziej będą się śmiali, dopiero obaczysz. Gedeon ruszył do przyległego pokoju. Tam na niskiej tureckiej otomanie zaczął układać pościel. — Waćpan zbytnio pewny swojej męskiej przewagi! Nikt ze słabej niewiasty śmiać się nie będzie, ino z męża, który siłą swoich praw musi dochodzić! Rycerz nie oV:yty jeszcze z niewieścią przekorą żachnął się i byłby zpklął zgoła nieprzystojnie, gdyby nie względy należne małżonce. Znów więc powściągnął gniew wyładowując go na poduszcze, którą zdzielił uderzeniem pięści. — Wyrzecz się nadziei, że będę ich dochodził! Na to waćpani nie licz!—zawołał przez otwarte drzwi. cv 165 cv> Na te słowa z kolei Paulina wstrząsnęło tak wielkie oburzenie, że nie zdołała wydobyć z siebie głosu. Zresztą co można było odpowiedzieć na tak krzywdzące pomówienie? Trzasnęła więc tylko drzwiami, które z hukiem uderzyły o futrynę. Gedeon nasłuchiwał przez chwilę, czy nie usłyszy również i szczęku zasuwanego rygla, ale nic już nie mąciło ciszy, która zapanowała w obydwu komnatach. Rozdział się wreszcie wciąż uśmiechając pód wąsem, naciągnął kołdrę na głowę i wkrótce już spał. Natomiast Paulina zasnąć nie mogła. Najpierw nie dawała jej zmrużyć oka owa bezczelna odpowiedź, która powtarzana w myślach wciąż na nowo wzbudzała gniew, potem zaś natłok różnych refleksji i spostrzeżeń. Uprzytomniła sobie, że wyrażając zgodę na małżeństwo nie przewidziała wielu problemów związanych z ich wzajemnym współżyciem. Nie przyszło jej na myśl, że sytuacja zmusi ją do różnych żenujących konfidencji, jak na przykład konieczność zajmowania wspólnej sypialni. Bo cóż z tego, że łoża z mężem nie dzieli? Siłą rzeczy będzie ją widział śpiącą, w negliżu, zastanie przy ubieraniu, na pewno nie zaniecha obserwować, a może zgoła podglądać, zwłaszcza wówczas kiedy męskie oko nie powinno na dziewczynie spoczywać. To zaś, czuła dobrze, z czasem osłabi jej czujność, co nie omieszka wykorzystać ów niecny człek. Tu biedna Paulina bezradnie westchnęła i wreszcie zapadła w sen. Najbliższe dni niczego jednak między nimi nie zmieniły. Pan małżonek gdzie mógł, okazywał jej swe względy; kiedy byli sami, robił to z atencją i jak się zdawało, szczerze. Ale przy ludziach akcentował je, podkreślał, a nawet i pozwalał sobie na różne poufałości, ucałowania, uściski i prawienie duserów. To zaś za każdym razem wywoływało u niej bunt, tym bardziej gwałtowniejszy, że robił to wszystko z uśmiechem na ustach, którego drwinę rozumiała ona jedna, i w warunkach, kiedy należycie reagować nie mogła. W tydzień po przyjeździe zaszło zdarzenie, które potwierdziło te obawy. Uznała, że czas już zająć się sprawami kobiecego gospodarstwa. Wstała przeto tego dnia wcześnie. Małżonka już nie było, więc nucąc sobie jakąś piosenkę udała się do łaziebnej komory, gdzie pokojówka właśnie przygotowywała jej kąpiel. Odprawiła dziewczynę, a potem weszła do balii. Po umyciu podniosła się i sięgnąwszy po ręcznik zarzuciła go sobie na plecy. Raptem drzwi otworzyły się i na progu ukazał się pan małżonek. Zaskoczenie było obopólne i to tak wielkie, że stali naprzeciw cv 166 cv; siebie w milczeniu. On z na wpół otwartymi ustami, a Paulina tak, jak ją ukształtował Stwórca. Nie wycofał się jednak, a ona odrętwiała z zawstydzenia, w popłochu myśli odbierających możność powzięcia jakiejkolwiek decyzji, nie była zdolna się ruszyć. Natomiast — co już było najstrasz-niejsze — dostrzegła, jak spojrzenie intruza ogarnia jej postać i to z oburzającym zachwytem. Dopiero pod wpływem tego oburzenia nieco oprzytomniała, szarpnęła za ręcznik i zasłaniając się nim, z dziecinnym piskiem kucnęła w balii. Nie byłą aż tak nieświadoma, aby nie zrozumieć owego ognia, którym zabłysły mu źrenice, kiedy już cofał się za próg. — Przepraszam waćpandą — bąknął z zażenowaniem. — Szedłem cicho, bom myślał, że jeszcze śpisz... Obrócił się gwałtownie i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Paulina zaś do wody roszącej jeszcze jej policzki dodała łzy wstydu i bezsilnej złości. Nie mają.c odwagi, by pó tym, co się zdarzyło, stanąć z nim oko w oko, zrezygnowała ze śniadania. Odziawszy się przywołała panią Apolonię i udała się z nią, w gospodarski obchód. Jak się dowiedziała, całą oborę miał w pachcie Żyd Berko z Wojniłowa, który mieszkał i warzył sery na miejscu. Potem przeszła do chlewów, gdzie obejrzała maciory i tuczniki, rozpytując o ich karmienie, a wreszcie kazała pokazać i kurnik, przed którym szurając po ziemi skrzydłami krążyły napuszone indory strzegąc swoich haremów. — Wiele niosek macie pod dachem? — spytała w pewnej chwili ochmistrzynię kroczącą przy jej boku. — Będzie z sześćdziesiąt...'—bąknęła obrzucając Paulinę czujnym spojrzeniem. — Nie wiecie dokładnie? — zdziwiła się dziewczyna., — "Kto by tam wiedział... — wzruszyła ramionami, jak się wydało Paulinie, z pewnym zniecierpliwieniem. Nie dopytywała się więc dalej, tym bardziej że pani Apolonia raptem dorzuciła: — Nie licząc owej czarnej kwoki, co po nocy w pałacu gdacze... — Czarna kwoka? O czym aśćka mówisz? — Paulina ze zdumieniem spojrzała w tłustą twarz kobiety. — To małżonek nie mówił? Zdarza się, że słychać, jak gdacze w owej komnacie narożnej wieży, obok pańskiej sypialni. — Słyszeliście sami? — Pewnie, żem słyszała! A i pan takoż! I nie tylko ją słychać! Pacholikowi, co polazł na wieżę, na schodach spod nóg wyfrunęła i to w biały dzień! A i pan Adamowicz, nasz zarządca, też ją widział. — Nic o tym nie słyszałam... — szepnęła wystraszona. — Mąż zapewne zapomniał mi powiedzieć. 167 c\> — Raczej nie chciał wielmożnej pani straszyć — zadecydowała pani Apolonia, po czym obie skierowały się ku domowi. Rozmowa ta jednak pozostała w pamięci Pauliny nie tylko z powodu owej czarnej kwoki. Mimo strachu, wstydu i całej masy innych wewnętrznych oporów nie njogła uniknąć spotkania z mężem w czasie obiadu. I choć usiłowała zachować przynajmniej pozory obojętności, przecież kiedy zetknęła się wzrokiem z jego rozbawionym spojrzeniem, gwałtowny, nie do opanowania rumieniec oblał jej twarz. Była wściekła na siebie za ten objaw niewieściej słabości, a także i na tego nienawistnego człeka. Ale owa złość przywróciła jej równowagę i pozwoliła powitać go z demonstracyjną oziębłością. Opanowanym już głosem prowadziła dalszą rozmowę, w której, ku swojej uldze, a nawet mimowolnej wdzięczności, nie usłyszała ze strony małżonka najmniejszej aluzji dotyczącej porannego zdarzenia. Pod koniec posiłku, nie mogąc opanować ciekawości, spytała: — Czy to prawda, com usłyszała dziś od Apolonii o owej czarnej kurze, która pojawia się w komnacie wieżowej? Gedeon parsknął śmiechem. — Że o niej gadają, to prawda. Ale czy owo gadanie jest prawdą, w to wątpię. Jam jej nie widział ani nie słyszał. — Rzeczywiście?—zdziwiła się.—Apolonia mówiła, że waść... słyszałeś ją takoż, a nawet i widziałeś! — To stara pleciuga! Kłaki babie ze łba wyrwę! — Nie złość się, tylko powiedz, spotkałeś ową zjawę? — Widzę, że istotnie napędziła ci strachu. — Znów się roześmiał. Paulina spojrzała na męża i wydało się jej, że uśmiech ten nie^ był zupełnie szczery, więc powiedziała z rozterką: — Zda się, że chcesz mnie tylko uspokoić. Przecież są tacy, co zetknęli się z ową istotą... — Fantazyje to i ludzkie bzdury! — zawołał Gedeon już poruszony na dobre. Chciał nadal zapewniać poruszoną małżonkę o śmieszności jej obaw, kiedy raptem pewna myśl kazała mu przerwać rozmowę na ten temat. Zakończył więc ją paru zdawkowymi słowami i zaczął mówić o czym innym. • W kilka dni potem Łysoboki miały nieoczekiwaną wizytę. Oto zjechali do dworu niejacy Pokrzywniccy z trojgiem dzieci i całym dobytkiem. Prowadzili aż spod Tyśmienicy tabor i stado koni w- ucieczce przed Turkami, którzy już ponoć przekroczyli Dniestr i zaczęli postępować ku północy, zagrażając tamtejszym okolicom. Byli to jacyś, krewni pana Gedeona, toteż zatrzymali się u niego na dwudniowy odpoczynek, zanim ruszyli dalej pod Lwów, gdzie mieli zamiar przeczekać tegoroczną nawałnicę. Zaroiło się więc we dworze, dom wypełniły dziecięce okrzyki, cv> 168 oo ale czoło rycerza zmarszczyła troska, gdyż zdał sobie sprawę, że dni jego pobytu w domowych pieleszach mają się ku końcowi i trzeba będzie ciągnąć pod wojenne znaki. Markotno zrobiło się na tę myśl, zwłaszcza że musiał odjeżdżać bez spełnienia najgorętszych pragnień serca, którym zawładnęła teraz miłość tym silniejsza, że nie zaspokojona. Po krótkim pobycie uciekinierzy ruszyli w dalszą drogę, a pani Pokrzywnicka żegnając Paulinę przy stopniach kolasy ucałowała ją i jeszcze trzymając w dłoniach jej ręce rzuciła wesoło: ¦— A wam, drodzy, życzę, aby pod tym dachem rychło zakwiliło dzieciątko, a za nim i następne! Bo znak to błogosławieństwa Bożego, a i wasza piękna siedziba musi mieć dziedziców! Twarz Pauliny pokrył rumieniec, na co pan Pokrzywnicki podkręcił z uśmiechem wąsa i spojrzał porozumiewawczo na pana Ge-deona. Ten zaś nie przepuścił takiej okazji. Objął ramiona małżonki i zawołał: — Postaramy się, mościa dobrodziejko, postaramy się, aby ułatwić owo błogosławieństwo niebieskim mocom! Prawda, Paulinko? — Zamilcz waść — rzuciła przez zaciśnięte zęby, poruszona słowami Pokrzywnickiej, którą polubiła, ale zła jak osa na męża. Toteż kiedy już ostatnie wozy zniknęły za bramą i weszli do domu, zmierzyła srogim spojrzeniem zadowolonego z siebie małżonka i parsknęła gniewnie: — Mógłbyś waszmość bardziej powściągnąć język! Niemiłe mi takie słowa i nie życzę sobie ich słuchać. A do tego jeszcze przy obcych! — Jeśli wola, mogę ci je teraz powtórzyć — odparł beztrosko rycerz. — Czyż niemiła ci myśl, jakby to było pięknie, gdyby istotnie Bóg dał nam dzieciaka? — Potem dorzucił już zgoła przewrotnie: — Czy nie pragnęłabyś zostać mateczką? — Waćpan to prawdziwy potwór! Jak śmiesz tak do mnie mówić? — Właśnie dlatego mówię, abyś wreszcie przyszła do opamiętania!— Teraz i on dał wyraz miotającym nim uczuciom. — Czyż mam przy tobie zeschnąć jak badyl z tego miłowania? Czyż tak jestem ci niemiły? Nie wierzę w to i nigdy wiary nie dam. Przecież były dni, kiedy łaskawie na mnie patrzyłaś. Przypomnij sobie Warszawę! Czyż więc ów afekt raptem wygasł?- Paulina jakiś czas patrzyła w twarz męża, na której widać było wyraźnie cierpienie i ból zawodu, potem odwróciła głowę i minąwszy go bez słowa wyszła z pokoju. Gedeon spoglądał chwilę w ślad za nią, wreszcie osunął się na krzesło kryjąc twarz w dłoniach z desperacji po nowej porażce. Może by ta desperacja nie była tak wielka, gdyby wiedział, że CN3 1-69 CV3 małżonka wróciwszy do pokoju upadła na łoże i ukrywszy twarz w poduszce wybuchnęła płaczem. Chwycił ją bowiem za serce wielki żal i poczucie bezsilności, że nie umie uwolnić się z pęt, które sama sobie tak nieopatrznie narzuciła. W ciągu następnych dni zajęła się na dobre gospodarstwem dozorując pracę żeńskiej służby. To pozwoliło jej na czynienie różnych obserwacji i spostrzeżeń. Potem odbyła na osobności parę rozmów, w których wyniku powzięła decyzję, od razu wprowadzając ją w czyn. Skutkiem tego pani Apolonia otrzymała polecenie przekazania wszystkich posiadanych kluczy. Równało się to degradacji do roli zwykłej służebnej. — Dziesięć roków tu przesłużyłam! — krzyczała nieomal niewiasta, kiedy padł ów rozkaz, a prośby i molestowania nie odniosły skutku.— A wielmożna pani precz mnie przegania?! I o co?! O owe parę jajeczek, com je dzieciakom siostry do Wojniłowa podesłała?! — Nie chodzi o parę jajek. Nie ma w ogóle za nie wpływów od długiego czasu — oświadczyła spokojnie Paulina. — Gdzie podziały się te pieniądze? A z jajkami jechały i szynki, i miód, i kręgi wosku. — To tylko ludzie tak na mnie gadają, a wielmożna pani jak psa wygania za moją wierność, za te lata służby, za stracone zdrowie?! . — Jakoś po aśćce tej straty nie widać — odparła z sarkazmem Paulina. —A za ową wierną służbę zapłata chyba nie była najgorsza, tyle że bez pana wiedzy. — Tedy pójdę do niego. Zobaczymy, czy niesprawiedliwości nie naprawi! — Już w złości zawołała kobieta. — On lepiej wie, com warta! — Proszę iść, bo ze mną rozmowa skończona —¦ oświadczyła zimno Paulina. Na dnie serca poczuła jednak niepokój, jak zachowa się małżonek? Czy utrzyma decyzję, którą powzięła na własną rękę, bez uprzedniego uzgodnienia? Toteż była mu wdzięczna, kiedy wkrótce dowiedziała się, że od razu, nie pytając żony o przyczyny tego polecenia, kazał zaprzęgać konie i odwieźć oburzoną kobietę do Wojniłowa, skąd pochodziła. Poruszyła tę sprawę przy wieczerzy wyliczając grzechy nieuczciwej klucznicy. Gedeon spojrzał na nią z uznaniem i rzucił beztrosko: — Wiedziałem, żeś pochopnie takiego rozkazu nie wydała. Kazałem jej zabierać się z Łysoboków, bo już zawsze czułaby do ciebie nienawiść. — Dziękuję, żeś mi zaufał. — Po raz pierwszy usłyszał Gedeon w głosie żony cieplejszy ton. Wolałby jednak, aby stało się to z innej przyczyny. cv> 170 cv> Po wieczerzy rozmawiali jeszcze o sprawach gospodarskich, aż w pewnej chwili pan Gedeon wyznał małżonce: — Mówię tak dokładnie o wszystkim, abyś wiedziała, jak sobie w przyszłości poczynać, gdyby mnie nie stało, bo na wojnie różnie bywa. — Idziesz w pole? — przerwała mężowi z mimowolnym przestrachem, z którego nawet nie zdała sobie sprawy. — Pora ruszać, niechawszy małżeńskich słodkości. Poganie nadciągają i na pewno moja chorągiew już się po zimie uformowała. Obrócę na Jaworów, bo ponoć tam przebywa król jegomość, to i swego rotmistrza osiągnę. — Kiedy... Kiedy chcesz jechać? — Paulina nie mogła opanować drżenia głosu. — Tydzień mi jeszcze zejdzie, zanim będę gotów do wymarszu. Konie trzeba przegnać, zapasy przygotować, a ciebie także chcę zabrać. — Mnie? — zdziwiła się. — No pewnie! Będę spokojnieszy, jak osiądziesz u Hłasków, bo tu może łatwo. Turek albo co gorsza tatarski zagon dotrzeć. Mówiąc to, nie wiedział, jak słuszne były jego obawy, bo w dwa tygodnie po ich odjeździe tatarski czambuł do cna spalił Wbjniłów. O Łysoboki otarł się wprawdzie też jakiś oddział, ale dzielny Ada-mowicz, były setnik zaporoskich Kozaków, odegnał go ogniem śmigo-wnic, których trzy stały na wałach obronnych. Tymczasem jednak rozmowa się urwała. Paulina wyszła, by wydać służbie ostatnie dyspozycję, on zaś samotnie i w zamyśleniu pozostał przy kubku miodu. A miał o czym pomyśleć, bo nie wiadomo było, jak wszystko się ułoży. Nie była pewna, czy już zasnęła, czy też owe dźwięki dotarły dc niej skroś pierwsze zamroczenie przedsenne. Rozważała to leżąc w ciszy komnaty, otoczona czernią oblepiającą wszystko niczym zawiesista smoła. Jedynie widocznym punktem było nikłe światełko oliwnej lampki palącej się ledwie widocznym płomykiem przed obrazkiem Najświętszej Panny. Cisza takoż nie była w pełni ciszą, bo zdawało się Paulinie, że ma cna własną mowę, własny wyraz, którym jest nieustanny bezdźwięczny szum. Ale być może słyszała tylko pulsowanie własnej, spiesznie krążącej krwi, poganianej nagle zrodzonym strachem. Leżała bez ruchu, pogrążona w owej szumiącej ciszy. I wtedy nagle — była pewna, że to już nie pierwszy raz — doszedł ją ów dźwięk. Teraz wyraźny i uświadomiony. Łopotanie silnych skrzydeł jakiegoś ptaka. Przypomniała sobie, że tak łopocą skrzydłami kury, OO 171 CV> kiedy wzlatują na grzędę. Dźwięk ten powtórzył się raz, potem drugi. Dochodził gdzieś zza ściany, jakby ponad jej głową, A więc nie myliła się. Wiedziała teraz już na pewno, co wyrwało ją -z pierwszego sennego zamroczenia. Wyciągnęła drżącą dłoń i wyszukała w ciemnościach lichtarz. Pochyliła go nad płomieniem lampki i po chwili żółte, chybotliwe światło świecy nieco rozproszyło mrok sypialni. W tej chwili owe hałasy powtórzyły się i to jakby bliżej, tuż po drugiej stronie ściany. Nie mogąc już opanować przerażenia narzuciła w biegu peniuar i dopadła drzwi, za którymi spał jej małżonek. Leżał na plecach z jedną ręką podłożoną pod głowę, a drugą odrzuconą na bok. Równy oddech poruszał mu ciemną pierś widoczną poprzez rozchyloną koszulę. Ze świecą uniesioną w górę obserwowała go przez krótką chwilę, a potem zdecydowanym ruchem potrząsnęła za ramię. Obudził się od razu i od razu w pełni świadomości, widać przywykły w swoich wojennych przygodach do nagłych alarmów. Otworzył oczy i nie zważając, że jest w długiej nocnej koszuli, zerwał się z łoża. — Co się stało? — spytał półgłosem. — Dlaczegoś taka wystraszona? — Gedeonde... — wyjąkała przerażona do ostateczności.— U mnie, za ścianą... — Cóż się tam dzieje, że takaś blada?! — Już na cały głos wykrzyknął rycerz. — Ona istotnie jest! Trzepoce skrzydłami... — Ale kto, mówże wyraźnie! — Wyjął z drżących palców żony lichtarz i ruszył ku drzwiom. Paulina, ani na chwilę nie chcąc zostać sama,.podążyła za nim. — Owa kura... Słyszałam dobrze — wyszeptała ledwie dosłyszal-nie, bo ściśnięte strachem gardło nie pozwalało na wydobycie głosu. — Kura? Jaka kura?! — Pan Gedeon w pierwszej chwili nie zorientował się, o co małżonce chodzi, ale zaraz widać przypomniał sobie ich rozmowę, bo zawołał: ¦—Kury miałabyś się bać?! Zapewne przewidziało ci się we śnie, boś o niej za dnia myślała! Jakby sprowokowane tymi słowami w tejże chwili usłyszeli trzepotanie, a po nim raz i drugi kurze gdakanie. Paulina przypadła do ramienia męża obejmując go za szyję, już mało przytomna ze strachu. On zaś uwolnił się z tego uścisku i ruszył ku drzwiom. Wychodziły na krótki korytarz łączący ich sypialnię z dalszymi komnatami. OO 172 CV3 — Ostań tu, pójdę obaczyć— zadecydował Gedeon. — Nie ostawiaj mnie! Zginę z samego strachu! — To chodź ze mną. — Za żadne skarby świata! — Właź tedy do łoża i nakryj kołdrą głowę. To ponoć najlepsza ochrona przed nieczystymi siłami. — Nie dworuj z nich, bo będziesz pokaran. O ja nieszczęsna! — westchnęła Paulina, po czym ujrzawszy, że małżonek nie zwracając na nią uwagi idzie do drzwi, istotnie jednym susem wskoczyła do łóżka i tak jak jej radził, odgrodziła się kołdrą od zewnętrznego świata. Po krótkiej chwili usłyszała kroki i odsłoniwszy jedno oko ujrzała w świetle chyboczącego płomienia świecy suchą twarz męża. Był wyraźnie zafrasowany. Odstawił lichtarz na stolik i, widać mocno poruszony, siadł na skraju jej łoża. — No i co...? — Wysunęła całą głowę spod kołdry. — Dziwne to istotnie... — mruknął w odpowiedzi Gedeon, w zamyśleniu spoglądając przed siebie. — Coś widział? Co dziwne? Mówże, człeku! — ponagliła go. — Nikogo tam nie ma — wyjaśnił z ociąganiem. — Ale jakem wszedł do owej pustej komnaty, na pokrytej pyłem podłodze dojrzałem ślady. Wyraźne odciski kurzych pazurów... — Święci pańscy i niebiescy anieli! — wykrzyknęła przejęta zgrozą.—Miejcie nas w swojej pieczy! Ratujcie od piekielnych mocy! ! — Nie bój się, kochana — próbował ją uspokoić Gedeon. — Precz mara, Bóg wiara! Nie bój się i uśnij, a ja takoż pójdę do siebie... — uniósł się nieco z łoża. — Nie, za nic sama nie ostanę! Siedź tu przy mnie! — A;e\ Faulinko, prrecież dopiero dochodzi północ. Jakże mam siedzieć i marznąć aż do świtu w tej koszulinie? — No... no to się połóż. Ale statecznie! — rzuciła w krańcowej rozterce. Gedeon nie czekając na dalsze zastrzeżenia natychmiast usłuchał wezwania. Zaraz też przygarnął żonę ku sobie szepcąc jej do ucha: — Im bliżej do mnie przylgniesz, tym łacniej cię uspokoję... W tym czasie Maciek układając się na posłaniu mruczał do siebie: — Zwą człeka Gęgaczem, ale każą gd.akać jak kura... I tak to Łysobok do czasu wymarszu poił się skutkami swego pomysłu nieświadomy, że z wolna oplata go sieć niewieściego uroku. W ten sposób Opatrzność ukarała dzielnego rycerza za ów niecny podstęp, pakując go pod małżeński pantofel. c\3 173 Lesienice Od Bidzińskiego nie było znaku życia, toteż król nie wiedział, jak postępują rozmowy z chanem i czego można się spodziewać po akcji dyplomatycznej. To milczenie posła nie wróżyło jednak niczego dobrego, tym bardziej że języki dochodzące do Jaworowa wciąż alarmowały o licznych zagbnach tatarskich przenikających coraz dalej w głąb kraju, coraz bardziej ku zachodowi. Było wiadomo, że chan założył swoją kwaterę w Czarnym Ostro-wiu, skąd wysyła czambuły po jasyr, Turcy natomiast po zdobyciu Raszkowa, a potem Mohylowa, poszli wprost na Bar, po czym obrócili na północo-zachód, co by wskazywało, że i w tym roku pokuszą się o Lwów. Sobieski przestał liczyć, że rozmowami o pokoju nadal zyska na czasie, uznał więc, że pora znaleźć się bliżej spodziewanego pola walki, a także należycie przygotować do obrony ów cel tureckiej wyprawy. 10 lipca wydał ostatnie zarządzenie wojskowe, a 15, na krótko przed wyjazdem z Jaworowa, zwołał Radę Wojenną, którą zaznajomił z położeniem i swoimi planami kampanii. Po wskazaniu trudnej sytuacji finansowej i braku środków na zapłatę upływającej z końcem miesiąca „ćwierci" tak ciągnął swoje przemówienie. — „...środków na jakąkolwiek znaczniejszą siłę nam brak;, bo z kraju mało co napływa, a tu, nawet w bogatym Jarosławiu, moi podskarbiowie nie mogą nigdzie pożyczyć gotowizny, toteż należy obrać taki sposób walki, aby starczyło tego, czym władamy. Dla wzmocnienia zaś i poprawienia warunków obrony nawet do wrogiego mi pana Paca pisałem prosząc, by jeśli złe zdrowie przybycie hamować miało — którego według przyrodzenia i słuszności primam curam mieć należy — aby oddziały litewskie pod dowództwem hetmana Radziwiłła wyruszyły jak najspieszniej ku granicom Podola. Nie wiem zgoła, jaki owo pismo skutek przyniesie, toteż tym, co mam, przed paru dniami rozporządziłem takim oto sposobem. Pan wojewoda Jabłonowski w półczwarta tysiąca szabel ma rozmieścić się pod Złoczowem. Pan chorąży Sieniawski w dwa tysiące obejmie prawe skrzydło w okolicach Gołogów, Pomorzan i Brzeżan, lewe natomiast w Brodach i Olesku z tyluż żołnierzami obsadzi pan hetman polny Wiśniowiecki. Mają .oni unikać większych bitew, szczędzić ludzi, a głównie wzbraniać uprowadzania jasyru napastując czambuły. Wszakże gdyby nadciągnęli i Turcy, rozkazałem cofać się na Żółkiew, Pusk i Scierz, nie stając do rozprawy. Zasię ich stanowiska obejmą pan c\3 174 cvi podczaszy sieradzki Andrzej ModrzejowsM i pan pisarz lwowski Michał Rzewuski, by na tyłach postępującego nieprzyjaciela odcinać mu dowóz zaopatrzenia i szkodzić jak i gdzie nadarzy się ku temu sposobność. Tak oto chcę ścisnąć wroga, otoczyć i doskakując ze wszech stron szarpać i uszczuplać jego siły. Sam zaś z pozostałymi chorągwiami, głównie z usarią, stanę pod Lwowem, bo mniemam, że dążeniem tureckiego wodza jest zdobycie grodu. Tam więc zamierzam bronić poganowi dostępu własną piersią, Bóg zaś rozstrzygnie, komu dać wiktorię..." Plan ten bez poprawek jednogłośnie został zatwierdzony i już 18 lipca król przybył do Lwowa. Powitał go huk armat i wyległy na ulice tłum mieszczan, jak i wszelkiej gołoty, wznoszący okrzyki powitania i radości, bo otucha przepełniła ludzkie serca. Zaraz też wystąpił burmistrz, ale jego królewska mość prosił, by wszelkie ceremonie zostawić do sposobniejszej chwili, gdyż przybył tu nie dla słuchania przemówień, lecz w trosce o sprawy wojenne. Toteż niech lepiej zbiera łopaty i kilofy, zwołuje ludzi, a wkrótce otrzyma rozkazy, gdzie mają stawać do roboty. Zaraz też wyjechał na przegląd murów, a potem ruszył na przedmieście Łyczakowskie. Tędy bowiem szedł gościniec na Gliniany, skąd, jak przewidywał, nadciągnie nieprzyjaciel, więc osobiście chciał wybrać miejsce na warowny obóz dla swoich chorągwi. A było ich czternaście usarskich, siedem lekkich i nieco piechoty. Znalazł sposobny teren pomiędzy kościołem św. Piotra a drogą zwaną Na Murach. Tam przykazał natychmiast kopać fosę, sypać wał i umocnić go należycie. Kwaterę dla siebie wyznaczył już uprzednio w pałacu Jabło-nowskich. Stał on poza murami na przedmieściu Halickim, rozciągającym się w południowej stronie miasta, a więc nieco na uboczu od przewidywanego terenu walki. Był to obiekt bardziej odpowiedni niż własny dom w rynku, za mały na pomieszczenie tak znacznej ilości oficerów, gońców i służby stanowiącej otoczenie królewskie. Kiedy pierwsze rozkazy zostały wydane, odjechał zaraz do siebie, bo roboty było co niemiara. Należało odbyć naradę z komendantem miasta, panem Łąckim, a także przejrzeć nadeszłe pisma. Były też setki spraw natury wojskowej, skarbowej, gospodarczej i wiele innych domagających się decyzji. Jakoż ledwie zsiadł z konia, już trzeba było borykać się z nawałą trudności, rozstrzygać, ustanawiać i decydować nieraz natychmiast, od ręki, bo wróg ponaglał do szybkiego działania. Toteż nastały dnie pełne gorączkowej, wytężonej pracy, nadlatywali i wypadali gońcy, zaczęły wychodzić podjazdy. Od hetmana Paii" nsdal żadnej wiadomości nie byłą. Frasował oo 175 cv się tym wielce król jegomość, bo parę tysięcy szabel bardzo by pomogło. Szczupłość własnych sił zakłóciła niejeden królewski sen, choć zachowując animusz i wiarę w zwycięstwo troski tej starał się nie okazywać. Innych zmartwień przysporzył pan hetman polny koronny, książę Wiśniowiecki. Jakby bowiem na przekór otrzymanym rozkazom swoich wojsk blisko siebie nie trzymał, tylko rozproszył je na drobne oddziałki obsadzając mało znaczące zameczki i grody. A jednocześnie do Zbaraża, który stanowił ważny punkt obronny, żadnego wsparcia nie posłał, pozostawiając nieliczną, bo zaledwie kilkudziesięcioosobową załogę własnemu losowi. Napominał go więc Sobieski i prosił, ale z dalszych relacji wynikało, że upomnienia pozostawały bez skutku. Przychodziły też i weselsze wieści. Oto pułkownik Rzewuski napotkawszy czambuł wiodący jasyr znaczną, aż kilkutysięczną rze- • szę pojmanych Oswobodził. Wojewoda Jabłonowski natomiast odniósł jeszcze większy sukces, kiedy spiesząc w sukurs załodze Zło-czowa rozbił silny zagon tatarski pod wodzą samego Adżi Gireja, chanowego brata. Ogólna sytuacja pogarszała się jednak z dnia na dzień. 24 lipca padł Monaczyn. Idące dotąd dwoma szlakami siły turecko-tatarskie tam właśnie połączyły się i razem ruszyły na Zbaraż, który może by i bronił się dłużej mimo szczupłych sił, gdyby załoga nie została zdradzona przez mieszkańców. Ci zaś zawiedli się srodze, bo Tłuś--cioch kazał wymordować całą ludność nie szczędząc ni kobiet, ni dzieci. Z kolei padają Mikulińce, Wiśniowiec i Tarnopol. Bronią się jednak Brzeżany, Załoźce, Skałat, Janów, Budzanów, a zwłaszcza Trembowla, mimo że szturmami na jej mury kieruje sam Ibrahim Szyszman. 1 sierpnia nieoczekiwanie i ku radości wszystkich powrócił Bi-dziński, ale tak był wynędzniały, że aż trudny do rozpoznania. Toteż łza zakręciła się w królewskim oku, kiedy ująwszy pana strażnika za ramiona, nie zważając na majestat, przycisnął go do piersi. — Witaj, Stefanie! Witaj, miły towarzyszu! — zawołał spoglądając na chudą i sczerniałą twarz swego posła. — Mówże, co się . z wami działo i jakeście uszli z pogańskich rąk? — Wiele byłoby do gadania, ale słów braknie, by opisać ich przeniewierstwo! Nie wierzcie, miłościwy panie, w tatarską przyjaźń, bo to psy nie ludzie albo i jeszcze gorzej. Zapewniali nas o swojej życzliwości, zdawali się radzi, że mogą nas gościć. Ale zaraz następnego dnia po przybyciu tego tureckiego wieprza i pierwszej * prezentacji, na której jego hańbiące warunki odrzuciliśmy, chan uwięzić nas kazał i nieomal o głodzie w chlewie trzymał. cv> 176 cvi .— Później powiesz mi, czego ów Turek żądał. Teraz zaś opowiadaj, jak się to stało, że odzyskaliście wolność? , — Szczęściem natrafiłem tam na Kuczuk murze, któren dał nam asystę, gdyż do wdzięczności był zobowiązany, bom mu swego czasu syna z niewoli wypuścił. Ów oddział niby to wyszedłszy na zagony podprowadził nas pod Złoczów, skąd już własnymi sposobami przedostaliśmy się do Lwowa. Dalsze wiadomości, jakie otrzymywała kwatera królewska, zdawały się wskazywać na zwolnienie nieprzyjacielskiego marszu. Nie wiadomo jednak było, czy Szyszman czeka na rozkazy sułtana, czy też sam obmyśla następne wojenne kroki, czy wreszcie marudzi ze zwykłej opieszałości. Z takiej czy innej przyczyny jednak stanowiło to znów cenną zwłokę. Tę drugą możliwość zdawały się potwierdzać najnowsze wieści 0 spotkaniu seraskiera z chanem i odbyciu wielkiej narady w obozie pomiędzy Zborowem a Jeziorną. Ponoć postanowili na niej przełamać linię obronną polskich wojsk, spędzić je z pozycja i przyprzeć do Wisły. Ibrahim z Turkami miał ruszać na Złoczów, Tatarzy zaś na Lwów, przeciąć po drodze komunikację pomiędzy królem a wojewodą Jabłonowskim i, jeśli się uda, opanować polski obóz. W tym celu uchwalono wysłać dla zbrojnego rozpoznania dwadzieścia tysięcy ludzi pod wodzą Nuradyn sułtana i Adży Gireja. Nadciągnęły wreszcie długo i niecierpliwie oczekiwane chorągwie litewskie. Przeszło dwa tysiące sześćset szabel pod wodzą Ra-, dziwiłła i Sapiehy, zwiększając siły główne do sześciu tysięcy żołnierza. Ale nieomal jednocześnie, ku przerażeniu królewskiego serca, zjechała do Lwowa małżonka i to wraz z dziećmi. Trudno do dziś wyrozumieć przyczynę tego postępku. Dlaczego powzięła taką decyzję? Czyżby wzorem rzymskiej matrony chciała z dumną odwagą okazać, że w chwili niebezpieczeństwa miejsce żony jest przy boku jej męża? Czy też zjeżdżając wraz z dziećmi pragnęła wzmóc wolę walki, zawziętość w obronie u. swego królewskiego małżonka? Może chciała w ten sposób dać dowód zaufania w jego wojenny geniusz 1 hart ducha, a przez to i podnieść bojowy zapał mieszczan do obrony swoich rodzin? Lub też po prostu uznała, że bez niej ci głupi mężczyźni z niczym nie potrafią sobie poradzić? Mogła też znów jako niewiasta w chwili groźby, jaka zawisła nad jej głową, biec tam, gdzie czuła się najbezpieczniej, a mianowicie pod mężowską ochronę? Trudno było królewskim dworzanom dojść istotnego powodu jej zamiaru, tym trudniej dziś, po tylu minionych latach. 22 sierpnia nadeszła wieść o „wielkiej ordzie" przesłana gońcem przez pana Jabłonowskiego. Wojewoda donosił, że rychło patrzyć, a Tatarzy powinni zjawić się pod murami Lwowa, bo nocowali pod 12 — Ostatni zwycięzca CV3 177 OO Lipcami, milę za Złoczowem, i ruszyli dalej zostawiając za sobą zgliszcza. Nazajutrz zaś wysłany podjazd przyprowadził jeńców, którzy tę wiadomość potwierdzili zeznając, że wojska ciągną pod rozkazami dwóch chanowych braci. Rozkazano cechom obsadzać mury. W mieście zapanował ruch, czyniono gorączkowo ostatnie przygotowanie do obrony. Blanki i baszty zaroiły się ludźmi, rychtowano działa, ustawiano przy nich piramidy kul, podtaczano 'beczki z prochem, gotowano sprzęt, rozdawano z miejskiego cekhauzu broń, wyznaczano posterunki i kolejność straży. Gruchnęły też i armaty, uderzyły dzwony wszystkich kościołów głosząc ustrzeżenie dla okolicznej ludności. Świątynie zapełniły się tłumem niewiast błagających o ratunek, ochronę i życie mężczyzn stojących na murach. Podniecenie, strach, niepewność losu ogarnęła mieszkańców, zbierano się na placach i ulicach, prowadzono dyskusje, rozważano szansę obrony, ale w tych rozważaniach zawsze dominowało zaufanie do wielkiego wodza, który czuwał nad ich bezpieczeństwem. Mało kto spał tej nocy w mieście. Niewiasty chowały po piwnicach i skrytkach dobytek, obmyślały kryjówki dla siebie i dzieci na wypadek najgorszego, gotowały strawę, by nieco gorącego posiłku dostarczyć mężom strzegącym murów. Ci zaś nie schodzili z nich, nawet kiedy nastała już noc, urzeczeni grozą łun, które od wschodniej strony pulsowały czerwienią nad widnokręgiem gwiaździstego, sierpniowego nieba. Tak nadszedł dzień 24 sierpnia. Już wczesnym rankiem król z licznym orszakiem skierował się ku Łyczakowskiemu przedmieściu, by udać się na Lwią Górę dla dokonania przeglądu okolicy. Znał ją dobrze, ale w planowaniu bitwy każdy szczegół terenu — a tych spamiętać nie sposób — miał znaczenie. Każde wzgórze, rozpadlina, mokradło czy skupienie drzew mogło być pomocne albo okazać się zawadą w walce. Na szczycie wzniesienia stanęła wkrótce duża grupa jeźdźców z masywną sylwetką króla na czele. Byli przy nim liczni dygnitarze, kilku pułkowników i innych wyższych dowódców, wśród nich znajdował się i hrabia Maligny, brat królowej, a przy wierzchowcu monarchy tańczył ognisty dzianet biskupa Forbin Jansona. Grupa oficerów towarzyszących wielmożom oraz królewscy gońcy zatrzymali się za orszakiem, za nimi zaś mniej znaczna służba, jak medyk, dwóch cyrulików, wojskowa orkiestra z trombonami i kotłami, a takoż luzacy z zapasowymi końmi. Wokoło piękną panoramą rozciągał się obraz lwowskich okolic. Północną stronę zamykała Pełtew, płynąca wśród podmokłych łąk i bagien. Tam też widać było zabudowania wsi Zniesienie, a dalej Zboiska. Za Zboiskami ciągnęła się zielonym pasem dąbrowa aż hen oo 178 cv) ku Kamieniopolowl Od mokradeł Pełtwi i owej dąbrowy w kierunku południowym teren zamieniał się na niezbyt szeroką łąkę ginącą we mgle oddalenia. Dalej, już prawie niewidoczne, leżały Biłka Szlachecka' i Miklaszów. Równolegle do owej łąki biegło pasmo wysokich wzgórz obrośniętych krzewami i lasem. Przecinały je wąwozy: najbliższy królewskiemu stanowisku, pod wsią Krzywczyce, ą następne dwa, leżące blisko siebie, pod Lesienicami. Po drugiej, a więc też południowej stronie tego pasma ciągnął się gościniec wiodący wprost na wschód ku Glinianom. Z dwóch dróg odchylających się od gościńca, pierwsza prowadziła do Winnik, druga, bardziej południowa, do Bobrki. Po obejrzeniu terenu król zjechał do obozu. Ten był już gotów, otoczony rowem i wałem umocnionym zasiekami.. Tu zaprosił członków Rady Wojennej i co znaczniejszych dowódców do swego namiotu dla 'przedstawienia planu walki i wydania rozkazów. — Mam wiadomości — oświadczył krótko, kiedy już zebrani zajęli miejsca — że Ibrahim z tureckimi wojskami pozostał pod Zło-czowem, a na nas wysłał Tatarów. Nie ma wątpliwości, że nie jasyr jest ich celem, lecz rozprawa z nami. Wiedzą, że stoję tu z wojskiem, więc Lwowa nie mogą ominąć pod groźbą bocznego uderzenia. Pierwszym ich celem będzie zatem opanowanie gliniańskiego traktu dla odcięcia nas od regimentów Jabłonowskiego, Sieniawskiego i księcia Dymitra. Drugi zaś to rozbicie naszych sił, co otworzy Turkom drogę-do oblegania miasta. Dlatego my takoż mamy dwa zadania: pierwsze — nie dopuścić, aby orda ciągnąca od Szlacheckiej Biłki przedostała się na .głiniański trakt, drugie — to nie dać się rozbić, ale przeciwnie, tak rozgromić nieprzyjaciela, by nie stanowił on dalszego zagrożenia. A wtedy i ów Tłuścioch tak pochopnie nie będzie się rwał do walki i raczej zarządzi odwrót, niż spróbuje wojennego szczęścia. Król przerwał i powiódł wzrokiem po twarzach swojej rady. Nikt nie prosił .o głos, jedynie porywczy jak zwykle książę Hieronim Lubomirski zawołał: — Tedy czekamy na rozkazy, miłościwy panie! — Zamierzam nasze siły rozstawić w ten sposób — podjął zaraz król.— Rotmistrz Miączyński weźmie dwie chorągwie usarzy, stanie pomiędzy Wysokim Zamkiem a Zniesieniem i da baczenie na lewe skrzydło i obóz, gdyby nieprzyjaciel spróbował okrążyć nas poprzez Pełtew od północy. Stojąc tam niech wysyła rozpoznanie pod Znie-. sienie, a nawet i dalej, pod Zboisko. Na prawym skrzydle, na gościńcu do Winnik, zagrodzi nieprzyjacielowi dojście mości pan generał Korycki, z dwoma regimentami piechoty, a drogę do Bobrki obsadzi pan hetman polny litewski Radziwiłł w osiemset szabel litewskiej jazdy. Reszta husarii w sile. cv> 179 cv półtora tysiąca żołnierza stanie na gliniańskim trakcie, pod moimi rozkazami, na pół drogi między naszym obozem a Krzywczycami. Jest jednak jeszcze jedno miejsce, którego nie możemy ostawić bez osłony. Myślę o Lesienicach. Wąwóz przy Krzywczycach będziemy mieli pod nosem, ale tam są dwa i to sposobne do przedostania się na gliniański trakt. Tam tedy takoż trzeba dać załogę i to pod dobrą ręką. Niech więc pieczę nad nimi obejmie pan strażnik koronny Bidziński, biorąc dwa działa, dwie setki co lepszej piechoty i dwustu wołoskich jeźdźców. Tych zaś poprowadzicie wy, mości panie Hieronimie. Zamkniecie dostęp przez owe wąwozy, choćby przyszło bronić ich do ostatniego człeka! Jego królewska mość rzucił te słowa z niezwykłą gwałtownością, po czym sapnąwszy zakończył przemówienie: — W odwodzie zaś pozostaną dragoni i reszta piechoty. A także, gdyby nie były zatrudnione, owe dwie usarskie chorągwie Miączyń- • skiego. To wszystko, mości panowie, a jeślim czegoś jasno w owej materii nie wyłożył, tedy pytajcie. Ale pytań nie było, a wyznaczeni dowódcy zaraz opuścili namiot, by wykonać powierzone zadania. Około dziesiątej ponad horyzontem ukazały się pióropusze dymów, które wiatr rozciągał brudnymi pasmami po błękicie nieba. Były to znaki oznajmiające zbliżanie się ordy. Znów zagrzmiała armatnia salwa, jedna, potem druga, a dzwony wzywały opieszałych pod osłonę murów. Koło południa zaś ponad wierzchołkami drzew obrastających wzgórza raptem zakłębiła się ciemna chmura dymu, idąca skosem ku górze. Zmieniła barwę z szarej na rudą, na czarną, to znów na szarą, niewidoczny ogień oświetlał ją chwilami purpurowymi błyskami. To paliła się Biłka Szlachecka. Orda była już blisko. Król przywołał do siebie jednego z oficerów i wydał zaskakujący rozkaz. Usarze niech oddadzą czeladzi kopie, ta zaś ma obsadzić obrośnięte krzakami wzgórza przy Lesienicach i rozciągającą się po drugiej stronie łąki dąbrowę. Sami mają się kryć, byle groty z proporcami były dobrze widoczne. Ponieważ jednak kopii będzie więcej niż czeladzi, resztę pozatykać w ziemię, ale tak, by zawsze jej dolna część była niewidoczna. Rozkaz był rozkazem, toteż, choć bez zrozumienia jego sensu i niechętnie, towarzysze oddali swą najgroźniejszą broń. Wkrótce więc ponad krzakami na skraju dąbrowy jak i nad - chaszczami wzgórz w pobliżu Lesienie załopotały kolorowe języki proporców. Krótko po południu raptem nadciągnęły chmury. Najpierw szybko przesunęły się po niebie poszarpane, pojedyncze szare obłoki, potem zgęstniały w jedną ogromną, ciemną, nieomal granatową oc 180 oo górę, która zmieniała swój kształt i przewalała kłębami niby potwór splotami swego cielska. Po chwili lunął deszcz. Zdawało się, że to śluza rzecznej zapory raptem rozwarła swoje wierzeje, takie strugi wody chlusnęły z nieba, pokrywając ziemię tysiącem nagle powstałych, szybko mknących strumieni. 'A kiedy ulewa jakby nieco pofolgowała, uderzył grad, dzwoniąc o rycerskie hełmy i blachy napierśników. Konie zaczęły szarpać się i podrywać łby bite lodowatymi pociskami. Na szczęście fala gradu przeszła szybko, ale ku zdumieniu rycerstwa z kolei otoczyła wojsko zawierucha śnieżnej zamieci. Płaty śniegu gęste i lepkie, gnane wiatrem, przesłoniły świat białą zawieją. Zjawisko o tej porze było tak niezwykłe, że bardziej przesądni zaczęli żegnać się dla odegnania złych uroków. Poczytywano to istotnie za niedobry* znak, ale raczej dla Tatarów, jako niś nawykłych do objawów zimy, zwłaszcza o tej porze roku. Szli oni jednak dalej nie zważając na burzę, sami burzy podobni. Była godzina trzecia po południu, kiedy z baszt i murów gołym okiem można było dostrzec jeźdźców, którzy niby czarna falanga mrówek pokryli zieleń owej długiej łąki. Drobne oddziały oderwały się zaraz od głównej masy i pędziły ku wąwozowi pod Krzywczycami, zapewne aby zmylić polskiego wodza, główny bowiem nurt ciemnej rzeki jeźdźców zboczył w stronę wąwozu Le-sienickiego. Król wysłał gońca do hetmana Radziwiłła, by opuścił stanowisko na gościńcu do Bobrki i przyłączył swoje chorągwie do sił głównych. Było już bowiem jasne, że cała orda idzie od wschodniej strony. Żegoń otrzymał trzech gońców i rozkaz towarzyszenia panu Bidzińskiemu, z zadaniem utrzymywania łączności. Król życzył sobie bowiem wiedzieć natychmiast o wszystkich wydarzeniach„,,jakie będą zachodzić w tym bardzo ważnym dla dalszego działania miejscu. Pan strażnik przede wszystkim wyprawił przydzielone, sobie działa i piechotę, a potem dopiero przyłączył się do wołoskiej chorągwi. Komendę nad nią objął książę Hieronim, mąż wysoki, smukły, świetny jeździec, żołnierz odważny aż do zuchwalstwa, ale wódz niebezpieczny, bo zbyt gorącej krwi, zdarzało się więc, że podejmował decyzje bez głębszego namysłu. Był jednak bystry, toteż najczęściej bystrość tę wykorzystywał dla wywinięcia się z opresji, jakie wywoływały te zbyt pochopne postanowienia. Wkrótce konni wyprzedzili maszerującą piechotę i ciągnące za nią dwa polowe działa. Do Lesienic nie było daleko. Obsiadły drzewami gościniec był równy, biegł prosto jak strzelił, toteż wkrótce byli na miejscu. oo 181 cv Z lewej strony traktu wznosiły się tu strome stoki wzgórz, obrosłe krzewami i gęsto pokryte kamieniem. Przecinały je dwa wąwozy. Pierwszy, od Lwowa, był jednak trudny do. przeprawy, bo kręty, wąski i usiany licznymi głazami. Drugi natomiast, znacznie szerszy, o nieomal równej powierzchni, miał od strony łąki wlot szeroki, sposobny do forsowania. Po przeciwnej stronie gościńca szła boczna droga ku folwarkowi Lesienice, za którym leżała wieś. Na zbiegu owej drogi z gościńcem stała karczma z drewnianymi słupami podcienia. Pan strażnik polecił księciu ustawić swoich Wołochów nie opodal karczmy, na staję przed wylotami obu wąwozów. Przejechał je, bacznie rozglądając się dookoła. Po tych oględzinach wdarł się koniem na stromiznę zawisłą ponad owym szerszym wąwozem, zdatnym do przejazdu. Miał stoki piaszczyste; ale dość strome, pokryte lichymi chaszczami, które jednak mogły dać schronienie piechocie, tym bardziej że tu i ówdzie wystawały z piasku wielkie, obłe głazy, dające również możność schronienia. Wkrótce wraz z piechotą nadciągnęły armaty. Zaraz więc pan Bidziński przywołał do siebie puszkarzy wskazując im stanowiska. Założono liny i przy pomocy piechurów szybko wciągnięto je na miejsca. Poszły w ruch łopaty, kilofy i wnet oszańcowane działa spoglądały w dół otworami swoich luf. Podtoczono zaraz ku nim baryłki z prochem, ułożono szpunty i kartacze, bo tylko one były tu przydatne. Działa spiesznie nabito i podsypano otwory prochowe. Przyklękli przy nich puszkarze z tlącymi się knotami lontownic. - W tym czasie piechota zasiadła na stokach, dobrze ukryta. Wszyscy spoglądali ku szczytowi Wzgórza, gdzie przy armatach pozostał pan Bidziński. On bowiem miał dać znak do otwarcia ognia. Czekać nie przyszło im długo. Teraz gdy zapanowała pełna napięcia cisza, doszedł żołnierzy jakiś nikły dźwięk podobny do dalekiego brzęczenia pszczół. Z wolna, z minuty na minutę ów odgłos narastał, a po jakimś czasie zmienił się w już wyraźny poszum ludzkich głosów. Wtórowało mu jednostajne dudnienie ziemi pod kopytami tysięcy koni. Nieprzyjaciel był coraz bliżej. Żegoń stojąc obok pana Bidzińskiego, na samym szczycie wzgórza, miał przed oczami łąkę biegnącą pasem hen do Kamieniopoła. Naprzeciw miejsca, gdzie stali, zwężała się równina, gdyż-dąbrowa i mokradła zachodziły w nią szerokim łukiem, toteż nie miała tu więcej jak dwie, może trzy staje szerokości. Widział też masę- jezdnych uformowanych w hezaryr oddziały po tysiąc żołnierzy. Hezary te, inaczej pułki, szły ławą, jeden obok drugiego — ogromna masa koni i jeźdźców. Obłoki pary unosiły się nad wierzchowcami po niedawnym oo 182 oo deszczu. Ta żywa, wielka fala ludzi i zwierząt zbliżała się z wolna, coraz wyraźniej było można rozróżniać nawet poszczególnych jeźdźców. - W pewnej chwili doleciał Żegonia głuchy odgłos kotła. Wiedział, że jest to dźwięk zastrzeżony tylko dla dowódców tumenów — czyli dziesięciotysięcznych korpusów jazdy — powtórzony zaraz przez trąby dowódców hezarów i piszczałki, którymi posługiwali się przy wydawaniu komend setnicy. Po tych dźwiękowych rozkazach pierwsze oddziały zaczęły hamować konie, a wojownicy z niepokojem rozglądali się na strony. Zapatrzony w ciągnącą ordę Żegoń nie zwracał uwagi na okoli-( cę. Teraz zaś rozejrzawszy się bacznie zrozumiał powód tatarskiego niepokoju, jak i wstrzymanie przez dowódców dalszego pochodu. Oto w przeciwległej dąbrowie, a także wśród krzaków na stokach wzgórz musiały stanąć chorągwie husarskie, bo widać było cały las sterczących kopii. Dalszy marsz groził ordzie uderzeniem z dwóch stron, czego z powodu szczupłości miejsca nie mogłaby uniknąć ani przeciwstawić się pełnymi siłami. Żegoń zdumiony, że nie dostrzegł chwili, kiedy tak wielką ilość usarskich chorągwi podciągnięto ku nieprzyjacielowi, ujrzał teraz, ¦ jak od czarnej masy tatarskich jeźdźców oderwał się duży oddział i ruszył pędem w stronę wąwozu. Pan strażnik koronny obserwując bacznie, co dzieje się na równinie u ich stóp, skinął na swego buńczucznego. Ten uniósł w górę drzewce buńczuka, który na wzór turecki oznaczał stanowisko dowódcy. Długi, biały ogon powiewał pasmami włosia na wietrze. Tatarski pułk pędząc co koń wyskoczy zaczął wkrótce pogrążać się w gardzieli wąwozu, a kiedy doszedł z dołu tętent kopyt bijących w twardy, kamienisty grunt i ostatni jeźdźcy zniknęli z oczu, pan Bidziński dał znak dłonią i biały ogon buńczuka opadł w dół. W krótką chwilę potem gruchnęła salwa muszkietów, a zaraz po niej obie armaty. Kartacze ze świstem spadły na stłoczoną masę- jeźdźców, zdziesiątkowały ją i rozbiły. W głębi wąwozu zakłębił się dym i kurz, a z tego kłębowiska dochodził ludzki wrzask i przenikliwy kwik koni. Minął krótki czas potrzebny na nabicie broni, a zagrzmiała nowa salwa i znów huknęły działa, posyłając ku miotającym się bezradnie Tatarom następne kartacze. Rażeni śmiertelnie, samorzutnie rozerwali się na dwie części. Jedna zaczęła uciekać do tyłu, czołowa zaś pędziła dó przodu, by uciec z pułapki, jaką był wąwóz. Ta grupa dopadła giiniańskiego traktu. Tu dojrzawszy karczmę, widać w obawie przed nową zasadzką, rzuciła się zaraz ku niej i wnet podłożyła ogień. Ale nie rozbłysły jeszcze na dobre płomienie, cv 183 kiedy na gościńcu ukazała się wołoska -chorągiew pędząc z bojowym wrzaskiem i uniesionymi ku górze szablami. Kiedy dopadli Tatarów, potyczka nie trwała długo. Cięci, spychani, tratowani kopytami koni ordyńcy runęli z powrotem w gardziel wąwozu, by przedrzeć się ku swoim. Ale ponieważ na ich karkach wjechali i Wołosi, mało któremu to się udało. Tymczasem na równinie zaczęło. powstawać zamieszanie. Dowódcy tatarscy w obawie przed ukrytą usarią wstrzymali dalszy pochód czekając na rozeznanie wąwozu. Pułki najeżdżały więc na siebie tłocząc się i spychając, bo wąska przestrzeń pomiędzy dąbrową a wzgórzami nie pozwalała na swobodne rozwinięcie szeregów. Żegoń widząc, co się dzieje, polecił szybko jednemu z gońców: — Gnaj co sił do króla jegomości! Mów, że jak dotąd panujemy nad wąwozem, Tatarzy zaś stanęli i widać wyraźnie, że nie wiedzą co czynić! Gońca jakby zmiotło ze wzgórza. Niedługo potem od strony Lwowa ujrzeli długi, ciemny pas przecinający wszerz łąkę, wyraźnie sunący ku nim. Żaden jednak odgłos stamtąd nie dochodził widać dlatego, że wiatr znosił wszystkie dźwięki, więc owa ciemna, falująca wstęga zbliżała się w ciszy, coraz lepiej widoczna. Po chwili mogli już rozróżnić idące galopem chorągwie usarskie z obnażonymi koncerzami wyciągniętymi do przodu. Widoku tego Żegoń nie zapomni do końca życia. Wielkie, piękne konie szły równo, ściągając nogi ku sobie, to wyciągając je na całą długość, a pochyleni nad ich rozwianymi grzywami jeźdźcy błyskali blachami hełmów i napierśników, uczepione u ramion skóry rysie, żbicze, tygrysie targał i rozwiewał pęd. Teraz dopiero doszedł Żego-nia zlewający się w jedno krzyk i nieomal poczuł, jdk drży pod końskim cwałem ziemia. Chorągwie usarskie wyznaczone do sił głównych wyszły z obozu jako ostatnie i to właśnie wówczas niebo zaczynało zaciągać się chmurami. Ulewa spadła na nie, kiedy zajęły już miejsca w poprzek gliniańskiego traktu, mając niedaleko przed sobą krzywczycki wąwóz. Mimo opończy, jakie pocztowi podawali usarskim towarzyszom, zmokli oni do cna. Maciek także zatroszczył się o swego pana, ale mimo to, kiedy nawałnica wreszcie minęła, pan Gedeon wyglądał tak, jakby go oblano dziesiątką kubłów wody. Lepiej więc nie powtarzać przekleństw, jakie usłyszeli stojący obok niego towarzysze. Humor dopiero poprawił się rycerzowi, kiedy nadbiegł oficer od króla nakazując gotowość bojową. W chwilę potem ujrzano pędzą- c\a 184 oo cego od strony Lesienic gońca, co wywołało zaniepokojenie w szeregach, ale że przelatywał z uśmiechniętym licem, wywnioskowano z tego, że złych wieści nie wiezie. Zaraz też nadbiegli rotmistrze i wnet padły komendy kończące czas oczekiwania. Król rzucił się, by osobiście prowadzić chorągwie, ałe zastąpił mu drogę hrabia Maligny, a panowie z orszaku takoż poczęli go molestować, jednak bez większego skutku. Dopiero powstrzymał króla biskup Janson i to. jedną krótką uwagą, rzuconą z drwiącym uśmiechem: — Czy istotnie nie macie, miłościwy panie, nic lepszego do roboty jak machać -mieczem? Słowa te i ton, jakim je biskup wypowiedział, zreflektowały króla, poniech, I więc osobistego udziału w bitwie, przykazując prowadzić atak pułkownikowi Polanowskiemu. Ten skoczył przed szeregi, a w chwilę potem jedna po drugiej zaczęły chorągwie ruszać ze swoich stanowisk i idąc rysią znikały w wąwozie. Tymczasem jeźdźcy tatarscy kłębili się na równinie, gdyż obaj wodzowie gorączkowo naradzali się, co czynić dalej. Impet marszu uległ zahamowaniu, wiedzieli już, że ¦ wąwóz, na który liczyli, został obstawiony armatą, a dalsze posuwanie się do przodu groziło śmiertelnym uderzeniem z dwóch stron przez ową ukrytą husarię. I tak to ten nieomal żakowski fortel króla odegrał decydującą rolę w bitwie, przyczyniając się do załamania ducha bojowego ordy, bo już walcząc z nieprzyjacielem wojownicy wciąż spoglądali z trwogą ku owym kopiom oczekując, że każdej chwili nowe zastępy ciężkiej jazdy uderzą na nich z boków. Chorągwie polskie wydostawały się z wąwozu na pole jedno-, cześnie formując linię bojową. Kiedy jadący z prawego skrzydła pułkownik Polanowski dostrzegł, że już są gotowe, ruszył na czoło i przyspieszając bieg swego konia do golopu, skinął przed siebie buzdyganem. Pan Gedeon gnając na swoim bułanku zapomniał już o gniewie, zapomniał o wszystkim, rozogniony duchem walki. Widział nadbiegający z przeciwka pochylony nad końskimi szyjami tłum kosookich wojowników, prujących ku nim strzałami. Ale pusta przestrzeń dzieląca oba wojska szybko malała, stawała się coraz węższa, aż wreszcie doskoczyli dp siebie niby dwa rozżarte ogary. Husarze w chwili zderzenia z wprawą zdarli rumaki i tratując pierwsze szeregi wbili się w rozwrzeszczaną, kotłującą masę tatarskich jeźdźców. Zaczęły spadać szybkie, sprawnie zadawane ciosy. Małe, krągłe tarcze usar-skie przesuwały się to w górę, to w dół, a koncerze migotały srebrnymi błyskami. Ta pełna wprawy, ale i gwałtowności robota polskich rycerzy, jak i napór ich ciężkich koni, już w krótkim czasie zaczęły coraz oo 185 cv> bardziej spychać Tatarów do tyłu. A ponieważ nie mogli zastosować swojej ulubionej taktyki okrążenia przeciwnika ze skrzydeł, bo szczupłość terenu na to nie pozwalała, przeto zmuszeni do stawania pierś w pierś, i to nie całą swą masą, tylko krótkim frontem, coraz szybciej zaczęli ustępować pola. I już w godzinę po rozpoczęciu bitwy rzucili się do ucieczki. To zaś oznaczało zupełną klęskę, bo w pościgu niewierni byli. równie zawzięci jak w walce. Ocalały więc jedynie niedobitki. Natomiast obaj tatarscy wodzowie nie szukali śmierci na polu walki, lecz ratowali życie uciekając ku tureckim wojskom stojącym w Płuchowie. Niektóre z polskich chorągwi ścigające Tatarów wróciły do obozu już późnym wieczorem. Powracającego króla witały wyległe na ulice niezliczone tłumy rzucając się do jego strzemion z okrzykami uwielbienia i wdzięczności. Na murach grzmiały działa, a dzwony wtórowały im tysiącami uderzeń, rozbrzmiewając dziękczynną pieśnią. Królowa cały dzień spędziła leżąc krzyżem w katedrze i błagając Stwórcę o zwycięstwo dla małżonka, teraz zaś uszczęśliwiona witała go na stopniach świątyni. Na wieść o tatarskiej klęsce Ibrahim Tłuścioch 7 września ruszył swoje wojska z Płuchowa i po dwóch dniach stanął.pod Pod-hajcami. Niestety obrońcom niimo dobrego zaopatrzenia zabrakło ducha walki i poddali zamek po obietnicy Szyszmana, że wypuści szlachtę wolno, chłopów zaś i mieszczan osiedli pod Krzemieńcem. Były to jednak tylko obietnice, bo cała młodzież poszła w jasyr, resztę zaś wybito do nogi. Podobnie stało się i z Zawałowem. Po tych osiągnięciach Szyszman wysłał część wojsk na Buczacz, który jednak mając dzielnego dowódcę zdołał się obronić. Sam natomiast z. najlepszymi oddziałami i artylerią podciągnął pod Trembowlę. Już w pierwszej połowie lipca próbowali Turcy zdobyć tę twierdzę, ale szczęśliwie udzielił obrońcom pomocy pułkownik Bo-gusz, który ze swoim oddziałem znalazł się w pobliżu, uderzył na nieprzyjaciela od tyłu, zmuszając go do odstąpienia od murów. Teraz czekała ją nowa, znacznie cięższa przeprawa z silną, wyposażoną w liczną artylerię i oddziały saperów armią turecką, pod wodzą samego seraskiera. Trembowla Pogoda o tej porze roku zwykle przychylna dla żeglarzy i tym razem nie zawiodła. Niewielki stateczek dobił szczęśliwie" ze swoim towarem do Warny i Debej wreszcie opuścił wraz z chłopcem ka- cv> 186 cv binkę na śródokręciu, ciasną i przesiąkniętą zapachem smoły. Mógł już wystawić twarz na wiatr z północy, orzeźwiający zapachem dalekich stepów, które czekały teraz na niego. Mały Tomek był chłopcem bystrym, spostrzegawczym, jak na swój wiek wyjątkowo sprawnym fizycznie, ale też krnąbrnym i upartym. Jednak surowa, groźna twarz Debeja, jak i jego spokojny zrównoważony sposób bycia musiały na malcu wywierać wrażenie nie pozbawione nawet i strachu, bo na. ogół respektował polecenia Tatara. Ten zaś n/gdy nie powtarzał dwa razy, ignorując objawy krnąbrności, a dopiero opatrywał drwiącym komentarzem skutki nieposłuszeństwa. Toteż malec, czuły na te drwiny, coraz rzadziej przeciwstawiał się otrzymywanym nakazom, rzucanym jakby od niechcenia i nigdy podniesionym głosem. W Warnie, jak w każdym czarnomorskim porcie, mieszkańcy stanowili mieszaninę wielu narodowości, zwłaszcza z pobliskich krajów Azji i Europy. Było wśród nich również sporo Tatarów, u których Debej znalazł schronienie na czas potrzebny na wyszukanie i nabycie wierzchowców zdatnych do uciążliwej podróży, jaka ich czekała. Wkrótce dowiedział się, że wielka armia turecka pod wodzą sułtańskiego zięcia już w maju przeprawiła się przez Dniestr i podąża, by rozprawić się z Lachami i ich wodzem, owym Lwem Północy, który" tym razem zostanie zgnieciony, a może i-za wolą Allacha pojmany żywcem, by wierni mogli go oglądać za kratami klatki. Orda zaś już ponoć od marca grasuje po Ukrainie. Zafrasował się mocno Debej i nie dlatego, że bał się skutków wyprawy, bo tym w głębi serca mało się przejmował, ale zatrwożyły go trudności, jakimi groziła dalsza wędrówka. Wiedział, że armię operującą na terenie przeciwnika łączy z krajem tysiące przeróżnych nici. Ciągną za nią spóźnione oddziały, idą transporty z zaopatrzeniem, wracają lub wręcz uciekają niedobitki po przegranych bitwach, pędzą gońcy, krążą wreszcie wojskowi' strażnicy porządku w poszukiwaniu dezerterów lub szpiegów, podejrzliwie badający każdego napotkanego po drodze. Pojawiła się. i druga trudność — nabycie konia. Ceny zwierząt tak poszły w górę, że Debeja nie stać było na kupno naprawdę dobrego bachmata i jakiegoś podjezdka dla chłopaka, który radził sobie w siodle już zupełnie nieźle. W tej sytuacji musiał z konieczności zrezygnować z podjezdka, a rozglądać się za wierzchowcem, który zdolny byłby wytrzymać trudy podróży dźwigając na grzbiecie ich obu. Ale minęło parę tygodni, zanim wreszcie udało mu się znaleźć jakiego takiego konia i dobić targu. Zaraz też następnego dnia nie zwlekając ru- oo 187 c\3 szył w drogę, myśląc przede wszystkim o swoim panu pozostawionym w tureckim więzieniu, jedynym człowieku, którego umiłowało jego serce. Wiedział, że okupu za niego nie będzie miał kto dać, ale żywił nadzieję, że jeśli nie zdoła uciec, przyjaciele nie ostawią go w potrzebie. Może znajdą radę, chociażby przez zamianę na jakiegoś znacznego tureckiego jeńca. Szczegóły tej podróży z. malcem na łęku siodła zatarły śię w pamięci Debeja pozostawiając jedynie ogólny obraz pełen nieustannego napięcia, ciągłej czujności, wędrówek wśród pustkowia stepu, , gąszczu leśnego, wykorzystywania wąwozów, krycia się wśród chaszczy i krzaków, omijania wszelkich skupisk ludzikch, ostrożnych wypadów do chłopskich zagród po żywność, noclegów pod sklepieniem rozgwieżdżonych nocy i jazdy w upalnych promieniach słońca, bo pogoda na szczęście sprzyjała i rzadko tylko przychodziło moknąć na deszczu. Chłopiec spisywał się nadspodziewanie dobrze i mniej miał z nim kłopotu, niż liczył. Pozostawiony sam w lesie, kiedy trzeba było uzupełnić zapasy żywności, nie beczał ze strachu, lecz z przejęciem pilnował konia. Poniżej Tołbuchina przecięli nocą trakt wiodący ze Stambułu do Isakczy i ciągnęli ku północy na Braszów. Stamtąd Debej postanowił przedostać się w znane sobie okolice Czerniowiec i lewym brzegiem Dniestru przemykać do Lwowa. Tam zapewne znajdzie króia, a w jego otoczeniu Żegonia lub Łysoboka, którym można będzie oddać chłopca i przekazać wiadomości o Zawiei. W czasie.przeprawy przez Dniestr od wiozącego go rybaka dowiedział się, że Turcy właśnie przed tygodniem poniechali oblężenia Trembowli odegnani przez kozaków pułkownika Bogusza. Uznał więc, że będzie to dobre miejsce do przeczekania zawieruchy wojennej, istniało bowiem małe prawdopodobieństwo, by raz odparci, znów pokusili się o zdobywanie tej silnej twierdzy. A takie przeczekanie stawało się nieomal koniecznością, gdyż im było bliżej pola walk, tym gęściej krążyły oddziały tureckie. Niebezpieczeństwo wzmogło się też i przez to, że obecnie musiał wystrzegać się obydwóch walczących stron, bo jako Tatar łatwo mógł być zastrzelony przez Polaków, bez możności wyjaśnienia, kim jest i dlaczego wędruje samotnie. Pod koniec lipca mógł wreszcie pofolgować dotychczasowej czujności, gdyż pod Kopczyńcami dołączył do taboru pana Ołowickiego, który w dziesięć wozów przemykał się już chyba jako jeden z ostatnich do Trembowli, by tam szukać schronienia. Po odparciu trzeciego z kolei napadu Tatarów doszedł bowiem do przekonania, że dłużej w swoim zameczku nie utrzyma się, zwła.szcza gdyby przyszło oo 188 oo mieć do czynienia z Turkami, bo ci mieli i działa, i sprzęt obłężni-czy. Miał on wśród służby kilku Tatarów, co pozwoliło Debejowi na tym łatwiejsze nawiązanie pierwszego kontaktu, a kiedy opowiedział panu Ołowickiemu swoje przygody, obecna przy tym małżonka szlachcica przesądziła sprawę oświadczając, że bierze chłopca pod swoją "opiekę, a ponieważ ma już dwóch własnych, więc trzeci nie będzie zawadą. Debej natomiast może chwilowo wejść w skład ich czeladzi, dopóki sytuacja się nie wyjaśni i nie postanowi, co ma czynić dalej. I tak — wprawdzie już nieomal u kresu podróży — Tomek przeszedł pod niewieścią opiekę, co Debejowi przyniosło wielką ulgę. Teraz musiał już troszczyć się głównie o siebie i swoje nowe obowiązki, do czego jednak był'nawykły. W dwa dni dotarli szczęśliwie do Trembowli. Miasteczko było prawie puste, bo co znaczniejsi mieszczanie takoż szukali schronienia za murami, a biedota kryła się -w okolicznych lasach. Natomiast to, co Debej ujrzał po minięciu zamkowej bramy, nieomal go przeraziło. Wszystkie dziedzińce zapchane były wozami, i to tak gęsto, że tylko z trudnością przedostali się na upatrzony, wolny skrawek w kącie bocznego podwórza. Nie pozostawiono nawet wolnych przejść ku schodom prowadzącym na mury, a to już świadczyło o zupełnej lekkomyślności obrońców i niedbalstwie komendanta twierdzy. Pan Ołowicki jednak nie narzekał rad, że udało mu się na czas znaleźć schronienie. I tak zaczęły płynąć dni spędzane bezczynnie, na pustej gadaninie panów braci przy kuflu i wałęsaniu się czeladzi, która poza oporządzeniem inwentarza nic innego nie miała do roboty. Wieści natomiast nadchodziły różne, często sprzeczne, mówiły i o klęskach, i o rozstrzygających zwycięstwach. Komentowano je, roztrząsano, snuto przypuszczenia i na tym schodził czas szlacheckiej braci. Żadnego regulaminu, rygoru, porządku w tej ludzkiej gromadzie nie było, toteż Debej zaczął podejrzewać, że w ogóle o Trembowli król zapomniał i nie będzie tu ani żadnej załogi, ani dowódcy. Ale po dwóch tygodniach nadciągnął oddział dobrze okrytej piechoty z dwoma oficerami na czele i od razu wszystko się zmieniło. Jeden z nich, dowódca, był mężem postawnym, barczystym, 0 ostrych rysach twarzy zdobnej w długi, ciemny wąs. Jego zastępca zdawał się być cudzoziemcem, bo nosił się z niemiecka, chudy był 1 nieco ryżawy, z licznymi piegami na twarzy, ale głos miał donośny, ostry, na który żołnierze podrywali się mimo woli na nogi, znać trzymani w mocnych ryzach. Trembowla była istotnie silną twierdzą, mało co słabszą od Ka- c\a 189 cv mieńca, po którym zresztą objęła strażniczą funkcję. Dlatego też już w 1674 roku dokonano gruntownej naprawy jej murów, odnowiono wieże i budynki, a na rozkaz hetmański arsenał Iwowskr Wyposażył twierdzę w nowe działa, dostarczył hakownic, muszkietów i zadbał o dostateczną ilość amunicji. Zamek wznosił się na szczycie stromego wzgórza. Z dwóch stron, bo od wschodu i południa, otaczała go skrętem rzeczka Gniezna, z zachodu zaś bronił dostępu głęboki jar, którego dnem płynął potok Peczernia. Jedyne dogodniejsze podejście do zamkowych murów znajdowało się od strony północnej. Mury te miały kształt trójkątny, z wielką basztą wznoszącą się na samym cyplu wzgórza u wierzchołka owego trójkąta. Dwa pozostałe rogi też miały baszty, lecz nieco mniejsze. Koło wschodniej znajdowała się- brama wjazdowa, zachodnia była więzieniem dla szlachty. Pośrodku głównego dziedzińca stała wysoka wieża, a przy niej znajdowała się studnia zapewniająca obrońcom wodę. Do zamku wiodła stroma droga biegnąca od miasteczka Stara Trembowla, położonego u stóp wzgórza, a bronił wjazdu czworokątny bastion o murach nieco niższych, ale także opatrzonych w strzelnice i blanki. Król jegomość doceniając strategiczne znaczenie Trembowli i znając przeciwnika obawiał się ponownych prób jej zdobycia. Rozkazał więc chorążemu koronnemu, panu Mikołajowi Sieniawskiemu, należycie obsadzić zamek załogą i wynaleźć dla niej odpowiedniego dowódcę. Wybór pana chorążego padł na Jana Samuela Chrzanowskiego, z urodzenia mieszczanina, który jednak od młodości służył wojskowo i na rzemiośle wojennym znał się dobrze. Przebył niejedną kampanię, a między innymi brał udział i w potrzebie chocimskiej. Obecnie zaś sprawował dowództwo nad regimentem piechoty w zameczku Sidorów. W czasie swojej długoletniej służby dał się poznać jako dowódca odważny, dobry organizator, mąż o twardej ręce. Żonaty zaś był z Anną Dorotą, niewiastą energiczną i o odwadze nie mniejszej niż małżonek. Pan Chrzanowski przybył w połowie sierpnia na czele oddziału osiemdziesięciu żołnierzy piechoty, ludzi otrzaskanych z wojaczką i oddanych swemu dowódcy. Już na wstępie zresztą okazali swoją przydatność. Powitanie odbyło się na głównym dziedzińcu. Zebrała się tam grupa szlachty, która z rodzinami szukała schronienia na zaniku. Podstarości Kozłowski, dotychczasowy jego komendant, dufny w swoją dzielność, bo sobie przypisywał zasługę odparcia tureckiej napaści, podkręciwszy wąsa oświadczył, że wdzięcznie przyjmuje pod swoją komendę przybyły oddział, bowiem nie mając jakichkolwiek 190 oo instrukcji w tym względzie dowodzić nadal będzie on sam. Poparły te słowa okrzyki zachęty otaczającej go szlachty. Pan Chrzanowski zmarszczył tylko brwi i skinął na swego zastępcę, oberstlejtnanta: — Otoczyć, a w razie oporu zamknąć w zachodniej wieży! Padł krótki rozkaz i oddział piechoty stojący nie opodal, ruszył z miejsca i za chwilę panowie szlachta z podstarościm na czele ujrzeli wymierzone w siebie muszkiety. — Jak waszmość śmiesz?! — Podstarości. porwał za rękojeść szabli, a za jego przykładem z krzykiem oburzenia poszli i jego towarzysze. — Śmiem, dobrodzieju, śmiem! A niech mi które ostrze ukaże się z pochwy, dostaniecie po nogach salwą! —¦ Toć to zamach na szlachecką wolność! — pienił się jeszcze podstarości, ale rękojeść wypuścił z dłoni. — Protestację do samego króla złożę! — W tyłku mam waści wolność! Masz za godzinę być u mnie po rozkazy! Będziesz na zamku burgmeistrem i wprowadzisz porządek, bo czysty tu zjazd odpustowy, nie obronne miejsce! Zaraz po owym incydencie pozostawiwszy małżonce troskę o rozlokowanie szczupłej, żołnierskiej chudoby, pan Chrzanowski obszedł twierdzę, wspiął się na mury, po czym nakazał, by wszyscy mężczyźni poza stałą załogą zebrali się na głównym dziedzińcu. Tym sprezentowawszy swoją osobę wydał polecenie, na które podniósł się wrzask oburzenia. Pan Chrzanowski przeczekał jednak spokojnie liczne krzyki sprzeciwu, a kiedy nieco ucichło, zabrał głos powtórnie: — Nic tu wszelkie protesta nie pomogą! Siano i słoma nie śmie tu ostać! Kto chce krowinę dla dzieciaków trzymać, paszę ma wrzucić do lochów, bo jeden turecki kartacz puści wszystko z dymem. Wozy zaś krom po dwa na rodzinę wyprowadzić gdzie kto chce, byle za mury! Kobiety z dziećmi mają przejść takoż .do lochów, niech sobie tam szykują posłania, bo nie dopuszczę, by w czasie walki plątały się żołnierzom pod nogami! Miejsce wskaże, waćpanom podstarości, on takoż dokona spisu wszystkich zdatnych do noszenia broni, czy to pan brat, mieszczanin, czy chłop. Żywność każdy niech oszczędza, bo ode mnie jej nie dostanie. Od dziś takoż ogłaszam tu obozowy rygor. Bez mego zezwolenia nikomu nie wolno wyjść poza mury, a kto by straży nie był posłuszny, ten podług wojennego regulaminu będzie traktowan i gardło da, czego nie ulęknę się wykonać. Otrzymacie wskazania, gdzie który ma stanąć w razie alarmu, .to wszys"tko, com chciał rzec. Czołem waszmościom! Tym razem odpowiedziało komendantowi grobowe milczenie. Wkrótce zaś wyznaczeni przez pana Kozłowskiego pisarczykowie przystąpili do sporządzania rejestrów. OO 191 CV) Od razu zapanował w twierdzy porządek. Szlachta sarkała wprawdzie między sobą, ale po cichu, wiedząc, co znaczyło ogłoszenie obozowego regulaminu. Rygory źa przekroczenie go były ostre, a- nieposłuszeństwo groziło wyrokiem śmierci, od którego nie było apelacji. Ów zaś dobrze wyćwiczony oddział piechoty, ślepo posłuszny swoim dowódcom, stanowił groźbę, która zmuszała do'karności. Toteż wkrótce większość wozów wywieziono w lasy, bo tylko tam istniała szansa ocalenia, pozostawiono przy nich i konie pod opieką pachołków..Każdemu też jako tako sposobnemu do władania bronią wskazano miejsce na murach, gdzie miał stanąć na wypadek szturmu, a młodszych i sprawniejszych łejtnant Szulc obarczył również obowiązkiem służby wartowniczej. Komendant zaś był wszędzie, we wszystko sam wejrzał, sprawdził, dopilnował. Wielką też pomocą była mu i małżonka, niewiasta urodziwa i jeszcze młoda. Potrafiła skląć opieszałych nie gorzej od męża. Kazała przede wszystkim oporządzić lochy, wyznaczyła każdej rodzinie jej miejsce, bo nie wszyscy pomieścili się w komnatach zamkowych, a wielu było i takich, co powodowani przezornością woleli zamkowe piwnice niż naziemne pomieszczenia. Ona takoż zajęła się mnichami karmelitów i resztą, mieszczan, którzy w ostatniej chwili porzucili klasztor, uznawszy jego obronę mimo murów i częstokołu za daremną wobec tureckiej przewagi. Około połowy września nadleciały wieści, że Ibrahim Szyszman oraz chan tatarski na czele wielkich sił ciągną na Trembowlę. Zapanował nastrój podniecenia poprzedzający zwykle orężną rozprawę. Każdy z obrońców zdawał sobie sprawę, że z chwilą upadku twierdzy na litość zdobywców nie ma co liczyć. Czekano więc nadciągającej nawałnicy z trwogą, wiadome bowiem było, że trzeba będzie toczyć bój o życie lub śmierć. Wśród kobiet wieść o nadciągającym nieprzyjacielu wywołała panikę. Ale dzięki dzielności pani Anny i pomocy braci karmelitów, którzy zbierali grupy niewiast na modły, udało się ją opanować. Wspólnie śpiewane pieśni i odmawiane chóralnie litanie dopomogły niewiastom powrócić jako tako do równowagi i choć nadal ulegały trwodze, to przecież nastąpiło pogodzenie się z losem wspierane nadzieja, że mężowie zdołają odeprzeć pogan. Pan Chrzanowski ogłosił stan bojowego alarmu, wzmógł straże i obsadził baszty obserwatorami-, którzy mieli w dzień wypatrywać dymów, nocą zaś łun pożarów, bo te były ostatnim sygnałem wskazującym, że nieprzyjaciel jest blisko. Na murach takoż czyniono przygotowania, ułożono przy działach piramidy z kul, podtaczano baryłki z prochem przykrywając je smołowanym płótnem, ustawiono zapasową broń i pociski. ' . 192 Jednym z nielicznych, którzy zachowali zupełny spokój, a nawet wręcz obojętność wobec sytuacji, był Debej. Obyty z wojennymi przygodami, głęboko przekonany o nieuchronności przeznaczenia, które Allach dzierży w swych rękach, i uwolniony od troski o chłopca, wykonywał swoją służbę sprawnie i wręcz z ochotą, bo ostatni okres bezczynności dał mp się we znaki. Był więc prawie rad, że wreszcie coś zacznie się dziać i albo przyjdzie lec w boju, albo można będzie ruszyć w dalszą drogę, by do końca wykonać powierzone przez Zawieję zadanie. Alarm podniosła straż z czwartku na piątek, w nocy z 19 na 20 września Cała załoga, z komendantem i jego małżonką na czele, wyległa na mury. Nad horyzontem, podobne do różańca z korali, rozciągały się liczne odblaski dalekich jeszcze pożarów. Żegnano się więc i wzdychano do Boga o wsparcie, bo nadchodziła chwila, kiedy owa pomoc będzie bardzo potrzebna. O świcie wschodzące słońce przygasiło blask łun. A kiedy rozwidniało już zupełnie, ujrzano szerokie, zasłaniające pół nieba, rozwleczone po sklepieniu chmury dymów. Około południa pojawiły się pierwsze oddziały Tatarów. Część z nich wpadła ćo miasteczka, niedługo zaś potem równina od północnej strony zaczerniała od niezliczonej masy jeźdźców. Strażnicy z baszt donosili, że i za Gniezna widać oddziały tatarskie, co dowodziło, że Trembowla została otoczona ze wszystkich stron. Wkrótce już i z muru widać było krzątaninę ludzkiego mrowia. Stawiano zagrody dla tabunów koni, sypano szańce, obwarowywano obóz. Nocą zaś od strony równiny zapłonął wokół twierdzy pas ognistych punktów szeroki i rozległy, podobny do naszyjnika gęsto utkanego rubinami. Była to jednak — jak wkrótce przekonała się załoga twierdzy — tylko część sił, z jakimi przyjdzie się borykać. Bowiem na następny dzień, w sobotę 21 w'rześnia, nadciągnął sam Ibrahim Szyszman na czele tureckiej armii. Z nim zaś przybyły działa, sprzęt oblężniczy, a co najgorsze saperzy i groźna, "świetnie wyszkolona piechota turecka, owi janczarzy, sprawni takoż w walce w polu, jak i przy zdobywaniu grodów. Razem siły turecko-tatarskie obliczał pan Chrzanowski na blisko trzydzieści tysięcy żołnierza. Sam natomiast rozporządzał swoimi osiemdziesięciu żołnierzami, trzydziestu ludźmi Kozłowskiego, było nieco mieszczan, ze stu szlachty, dwustu chłopów i czeladzi — razem nie więcej jak'pięciuset chłopa. Do tego dwanaście dział i nieco hartownie. Tłuścioch nie wątpił, że wkrótce upora się z ową przeszkodą, 13 — Ostatni zw c\3 193 która jednak miała dlań podwójne znaczenie. Taktyczne, jako dobry, punkt wyjściowy do przyszłych kampanii przeciw Lachom, oraz prestiżowe, szczególnie ważne po lwowskiej porażce, gdyż zakończenie działań tym sukcesem pozwalało bez obawy stanąć przed obliczem groźnego teścia. Ale przed sięganiem do środków radykalnych polecił pojmane-mu przez siebie przemyskiemu miecznikowi Makowieckiemu napisanie listu do dowódcy niewiernych, w którym ma opisać turecką potągę, wykazać różnicę sił i namawiać, by zaufał wspaniałomyślności tureckiego wodza, zdając mu twierdzę. W ten sposób uratuje życie sobie i wszystkim przebywającym za jej murami. W przeciwnym razie rozsierdzi seraskiera, a wówczas nie oszczędzi on nticzego co żywe. Po naradzie z żoną pan Chrzanowski postanowił nikomu tego listu nie pokazywać. Natomiast w odpowiedzi wysłał dwa pisma: jedno do miecznika, w którym z drwiną oznajmiał, że jego/przykład najlepiej okazuje, na co można liczyć wchodząc w konszachty z poganinem, drugi zaś do samego paszy, w którym powiadamiał go, że na jakiekolwiek układy niech nie liczy, a im większą ma przewagę, tym większa będzie jego sromota, gdy dostanie po nosie i od murów będzie musiał odstąpić. , . Tłuścioch rozwścieczony tą odpowiedzią dał rozkaz do natychmiastowego szturmu i to nie zważając na niedogodne podejścia boczne — naraz z trzech stron. ; Z murów widziano turecki obóz jakby rozciągnięty na dłoni. Od strony północnej półkole namiotów było najszersze i najbardziej gęste. Tam też powiewały na wietrze czarne ogony buńczuka naczelnego wodza. Za Gniezna namiotów było mniej i skupiały się w grupy bielejące płótnami na zielonym tle łąki. Wzdłuż drogi lwowskiej dojrzał pan Chrzanowski szańce, którymi Turcy doraźnie oko-pali przyciągnięte działa. Było blisko południa i słońce przypiekało mocno. W jego promieniach migotał srebrem nurt Gniezny opasującej wzgórze zamkowe. Z prawej rzeka niknęła za wzniesieniem gruntu, z lewej kryła się za gąszczem dąbrowy obrastającej jej brzeg. Po drugiej stronie, za tureckimi namiotami, widać było stanowiska tatarskie i pasące się tabuny koni strzeżone przez pastuchów. Aż do murów dochodził gwar ludzkich głosów riiby brzęczenie .olbrzymiego roju os. Cały ten obraz zalewał słoneczny blask odbierając mu wrażenie grozy. Zdawało się, że jest to tylko krzątanina wędrowców, którzy zatrzymali się dla odpoczynku i wnet pociągną dalej. W pewnej chwili do załogi, która obsadziła mury zajmując wyznaczone stanowiska, dotarł ponury grzmot tureckich kotłów, a po nim dź-wiek trąb. oo 134 : Chrzanowski wsparty o działo zwrócił się do stojącego obok Szulca: — Tłuścioch dostał już pismo i tak oto oznajmia swój gniew. — Idę na swoje miejsce. — Szulc podciągnął ku górze tkwiący przy boku rapier. — Moi synaczkowie na pewno mnie wyglądają, bo wiedzą, co owe grzmoty znaczą... — Idź waść i trzymaj się, bo ani Chybi- na ciebie pójdzie główne uderzenie. I podpuść ich nieco bliżej, zanim otworzysz ogień. To zawżdy daje lepszy efekt. Szulc bez słowa skinął głową i ruszył wzdłuż blanków w stronę bramy i owego bastionu, który obsadzili jego ludzie, jako najbardziej zaprawieni w żołnierskim rzemiośle. Od pasma namiotów oderwały się szeregi wojowników i niby ogromne barwne gąsienice zaczęły pełznąć w stronę murów. Była to owa północna równina, tu i ówdzie porośnięta chaszczami, z fałdą gruntu biegnącą jej środkiem. Po chwili posuwające się oddziały zniknęły za tą wyniosłością, ale wnet zaczęły wyłaniać się ponad jej grzbietem, wyraźnie widoczne na tle nieba. Widać już było ¦ nawet poszczególnych wojowników i ich dowódców, którzy idąc po pochyłości opadającej ku twierdzy najpierw przyspieszyli kroku, a potem, kiedy uznali, że są już w zasięgu zanikowych dział, ruszyli' biegiem ku kolejnemu wzniesieniu wiodącemu pod same mury. Rozległ się potężny, rzucony z tysięcy piersi wrzask: „Allach ii Allach!" Strony zachodnia i wschodnia, poprzecinane jarami, stwarzały szturmującym o wiele trudniejsze zadanie, bo choć jary osłaniały przed pociskami, ale zbocza miały tak strome, że należało przystawiać do nich drabiny. Utrudniało to posuwanie się, a do tego brzegi' tych jarów dochodząc nieomal pod same mury mało zostawiały miejsca na formowanie oddziałów i to pod ogniem twierdzy. Za blankami kryli się bowiem obrońcy zbrojni w hakownice, muszkiety, rusznice, kusze i łuki, a takoż w drągi zakończone hakami do obalania drabin. Siły te wzmacniały po dwa działa z każdej flanki, resztę bowiem pan Chrzanowski ustawił na murze północnym, gdyż tam dostęp był dla napastnika najlepszy. Dowództwo nad obroną zachodniej strony powierzył podstaroś-ciemu Kozłowskiemu, nad wschodnią zaś objęła komendę Anna, początkowo ku konfuzji panów braci, którzy sarkali, że baba będzie , nimi dowodzić. Rychło jednak spostrzegli, że po nosie nie da sobie jeździć, więc przycichli, a po pierwszych tureckich szturmach zgoła zmienili mniemanie i już bez kpiących uśmieszków żwawo wykonywali wszystkie jej rozkazy. Na drugim brzegu Gniezny również zauważono ożywiony ruch w wojskach tureckich, a wkrótce już było ijyadomo, że i stąd pój- 195 dzie jednoczesne natarcie. Pierwsze oddziały po przeprawieniu się przez rzekę ruszyły naprzód i rychło skryte jarami zaczęły forsować ich stoki. Pan Chrzanowski zrozumiał, że Szyszman zamierza ze wszystkich stron prowadzić szturm, by jednym uderzeniem od razu zdobyć twierdzę. Bacznie obserwował posuwające się szybko oddziały, a kiedy dostrzegł, że pierwsze szeregi wstąpiły na pochyłość wiodącą ku murom, skinął na przybocznego, a ten dźwignął w górę kopię z barwnym proporcem. Na ten znak jak jedno gruchnęło wszystkie osiem dział, a zawtórował im grzechot hakownic i muszkietów. Za pierwszą salwą nastąpiła druga, potem trzecia. Kłęby dymu pokryły mury zamku przysłaniając widok, ale pan Chrzanowski stojąc na szczycie baszty widział, jak wśród janczar-skich szeregów pękają kartacze rwąc ludzi na strzępy, jak szeregi te skłębiły się i niby pchnięte w pierś zahamowały marsz. Kiedy zaś padły pociski następnych salw, kłębowisko ludzkie zakotłowało się, rozpękło na części, rozproszyło na grupy, te zaś ruszyły biegiem w stronę obozu, by jak najszybciej ujść ze strefy armatniego rażenia. Nie lepiej też poszło i tym oddziałom, które szturmowały od fłanków. Wszystkich tureckich żołnierzy pojawiających się ponad krawędzią jarów witał ogień muszkietów, hakownic, a i chmara strzał. Tej obrony starczyło, więc nawet śmigownice nie odezwały się ani razu. Widząc bezskuteczność ataku dowódca janczarów operujących z tej strony postanowił podciągnąć bliżej działa, by wesprzeć nimi swoje oddziały. Wkrótce ujrzano więc, jak w stronę rzeki ruszyły zaprzęgi, by przedostać się na drugą stronę przez drewniany most wiodący ku twierdzy. . Dopiero kiedy pierwszy zaprzęg wjechał na bale poganiany razami batów, odezwały się owe flankowe działa. I odezwały się tak skutecznie, że pierwsze kule rozbiły armatę, a następne dokończyły dzieła. Wyleciały w górę strzaskane belki i most runął w wodę. Szyszman zrozumiał, źe zamiar zdobycia twierdzy jednym- uderzeniem nie powiódł się i trzeba przystępować do prac koniecznych przy dłużsizym oblężeniu. Tak minął dzień 21 września. Nocą zaś nad opuszczonym miasteczkiem rozszalało się morze ognia. To, czego nie spalili Tatarzy, płonęło teraz z trzaskiem wyschniętych bierwion buchając płomieniami. Niebo, dotąd bezchmurne, zawlokło się kłębami gęstego dymu. Żar bijący od płomieni ciepłym tchnieniem dochodził aż do zamku, oświetlając jego ściany czerwonymi blaskami, a ostre, czarne >s 196 co cienie towarzyszyły każdemu poruszeniu załogi, która ze zgrozą obserwowała z murów pożogę. Przy jej świetle tysiące tureckich żołnierzy przystąpiło do kopania szańców i okopów. Ludzie niby mrówki uwijali się przez całą noc tak, że rano okop był gotów i zaciągnięte nań ciężkie oblężnicze kolubryny skierowały swe paszcze ku twierdzy. Zbudowano też i skrzydłowe pozycje źa rzeką, gdzie stanęły wszakże działa lżejsze. Ujrzawszy ten obraz o świcie pan Chrzanowski westchnął z frasunkiem i w porannej modlitwie polecił się opiece boskiej, bo wiedział, że najcięższe chwile dopiero go czekają. , Jakoż wkrótce zagrzmiały pierwsze wystrzały i pierwsze pociski uderzyły w mury. Białe pióropusze dymu niby z nagła rozkwitłe kwiaty wyrwały się ponad nasypy tureckich okopów. Kolejne wystrzały znów tchnęły dymami; wiatr zwiał je nad obóz, a potem wlókł ponad polami ku wstędze lasów zamykających horyzont. Za każdym uderzeniem ciężkich pocisków obrońcy czuli pod stopami drżenie murów i modlili się, by wytrzymały te ciosy. Podniecona wyobraźnia napawała strachem, że następny pocisk musi je zawalić. Ale uderzał ten następny, potem znów następny", a potężne, grube mury ciągle wytrzymywały ciosy kul. Tu i ówdzie pojawiła się wprawdzie rysa, tu i ówdzie wykruszyły się cegły, ale na razie groźnych uszkodzeń nie było. Tym niemniej bardziej doświadczeni żołnierze zdawali sobie sprawę, że jeszcze parę dni takiej kanonady, a przyjdzie nocami wyłomy wspierać belkami i podsypywać ziemią. Już pierwsze salwy, a potem głuche uderzenia pocisków wywołały panikę wśród kobiet i czeladzi kręcącej się po zamkowych dziedzińcach. Wszystko biegło do lochów, a wkrótce rozległ się stamtąd płacz dzieci, zawodzenie niewiast, a po jakimś czasie zabrzmiały pobożne pieśni śpiewane roztrzęsionymi ze strachu głosami. Ale nastały chwile znacznie groźniejsze, kiedy odezwały, się działa ze skrzydeł tureckiej linii. Te bowiem, lżejszej wagi, strzelały granatami, które raziły odłamkami i wzniecały pożary. Zaczął palić się dach na głównym gmachu, ale czeladź zagnana przez czujną panią Annę, podając sobie z rąk do rąk wiadra wody czerpanej z zamkowej studni, wnet się z nim uporała. Większą szkodę wyrządziły jednak owe granaty na tylnym podwórcu, gdzie wpadły w stojące tam krowy, zabijając sporo zwierząt. Były też i pierwsze straty w ludziach, na szczęście jeszcze nieliczne. Toteż pod wieczór, kiedy kanonada ustała, pan Chrzanowski zebrawszy wokół siebie obrońców nauczył ich, jak unieszkodliwiać owe groźne pociski wyrywając z nich palące się lonty albo na czas oblewając wodą. Wskazówki te wielce okazały się w następnych dniach pomocne, bo więcej jak połowę padających granatów w ten sposób unieszkodliwiono. cv 197 cvi Tak minęło kilka pierwszych dni. W tym czasie jeszcze dwukrotnie próbował Tłuścioch szturmów, ale i te zostały odparte, przynosząc nacierającym znaczne straty. Poniechał więc dalszych ataków, cały wysiłek skupiając na nieustannym bombardowaniu Dpor-nej twierdzy. Ten ciągły artyleryjski ogień zaczął istotnie czynić duże szkody. Już w kilku miejscach powstały spore wyłomy, gorączkowo nocami wypełniane gruzem i ziemią, wzmacniane belkami z rozbieranych pomieszczeń gospodarczych. Były też coraz większe straty wśród obrońców, załamując dueha mniej odpornych. Ale bodaj najdotkliwszą, stratę spowodował jeden z tureckich pocisków, który trafił w studnię, niszcząc nieomal całkowicie dostęp do wody. : Można ją było teraz czerpać tylko w znikomej ilości, toteż komendant osobiście rozdzielał dzienne porcje, a te nie były dużo większe jak łyżka na osobę. Zaczęły więc odzywać się głosy, ie dalszy opór na nic się nie zda i należy -— zanim Turek ostatecznie nie chwyci twierdzy za gardło — już teraz rozpocząć z nim rozmowy, by poddać ją na możliwie korzystnych warunkach. Zafrasowany wielce' tymi odgłosami, które dotarły również i do jego uszu, pan Chrzanowski zaprosił na naradę lejtnanta Szuka oraz paru szlachciców, których z dzielności już poznał. Przyjął ich w towarzystwie małżonki w swoich komnatach, a kiedy zajęli miejsca, spojrzał po ich obliczach. Wszystkie były sczerniałe od prochowego dymu, ogorzałe od | słońca, wychudzone . ciągłym wysiłkiem, o przekrwionych gałkach oczu, bo i snu wiele nie zażywali. Ubiory takoż były zszargane, "czarnary i żupany wybrudzone, miejscami podarte, ale nikt w te dni walk nie zwracał uwagi na swój wygląd. Pan Samuel zagaił naradę: — Dochodzą mnie słuchy, waszmość panowie, że szlachta szemrze po kątach i o poddaniu twierdzy debatuje. Gdyby i do was takie wieści dotarły, upraszam wykryć, kto owe gadki inspiruje, abym takiego niecnotę pod stryczkiem postawił. Zanim bowiem do tego miałoby .dojść, że Turek bramę przekroczy, wpierw mnie i moich żołnierzy muszą pozbawić żywota, bo żadnego powodu prócz tchórzostwa nie widzę, by dalszej obrony poniechać! ¦— Na pewno oblężenie takiej twierdzy jak Trembowla — wtrąciła pani Anna — nie uszło królewskiej uwagi. Zbyt ważny to gród, toteż do jego utraty nie może dopuścić. Ani przez chwilę nie wątpię, że tylko patrzyć, a odsiecz nadciągnie. — I bez odsieczy Turka w mury nie puścimy — kalecząc polskie słowa mruknął lejtnant Szulc. Spojrzał nieomal wrogo na obecnych, jakby to oni byli skłonni do kapitulacji. cv) 198 oo — Chwali się waćpanu takowa stanowczość — zabrał głos pan Murawiński, którego dwóch synów służyło przy królu w pancernej chorągwi — choć obca ci ta ziemia. Ale nie wszyscy są tak mocnego ducha-jak waćpan, tym bardziej jeśli mu ^dzieciaki w lochu z braku wody płaczą, a baba pomstuje na opór, bo głupia nie rozumie, że czeka ją hańba i niewola, jeśli młoda, a jatagan, gdy leciwa... Pogańskie słowo tyle co wiatr, znam ich, psich synów, zbyt dobrze! ¦ — Toteż do poddania twierdzy żadną miarą dojść-nie może!—. Pan Chrzanowski uderzył się pięścią w kolano. —¦ I ja tak mniemam! — poparł komendanta pan Hrabenny, szlachcic już leciwy, tak jak i Murawiński o siwych włosach, ale krzepkiej postaci i sprawnych ruchach. — Toteż niech no usłyszę choć jedno słowo o zmowie z Turkiem, szablą takiego zdzielę przez łeb, jakem Hrabenny herbu Ślepowroń! — Lepiej wejść z takim w konszachty, przyznać mu rację i tą drogą dojść, kto jeszcze myśli o poddaniu twierdzy. My tych wszystkich tchórzy musimy wyłapać i na czas obrony zamknąć w wieży — zaopiniował lejtnant Szulc. — Ja tam z nimi w konszachty wchodzić nie będę! — odezwał się milczący dotąd pan Ołowicki, ten -co to przygarnął dzieciaka, którego spotkany Tatar wiózł na łęku siodła. — To.i źle-—zabrała głos pani Chrzanowska. — Jeśli tylko jednego napiętnujemy, to inni nie poniechają swojej kreciej roboty, jeno staną się ostrożnieisi. — Jednak nie występowałbym zbyt ostro przeciw owym warchołom. — Pan Murawiński okazywał z obecnych największą wyrozumiałość. — Granaty tak bez ustanku biją po dziedzińcach, że przemknąć trudno, zza blanki nosa- wysadzić nie sposób, bo zaraz chmara strzał leci, a i muszkieterzy ich takoż nie śpią. Człek mniej wojny zwyczajny albo i bardziej strachliwy wytrzymać tego nie zdoła. A jeszcze jak widzi owe wyłomy i dziury, a po każdym uderzeniu armatniej kuli czuje, jak mu się pod nogami mury chwieją, to i zapomina o wszystkim z honorem włącznie, aby tylko skórę ratować. — Waćpan każdego byś chciał rozgrzeszać, ale nie księża my, lecz żołnierze! — zawołał rozgniewany na dobre pan Samuel. — Niech no tylko takiego psubrata dopadnę, a dla" przykładu łeb uciąć każę! Na tym naradę kończąc, powtórnie proszę waszmościów bacznie zważać, o czym panowie bracia między sobą gadają. Jeśli zaś usłyszycie choć słowo o poddaniu twierdzy, dla dobra nas wszystkich, jak i naszego żołnierskiego honoru, wzywam i upraszam o wskazanie winnych zdrady! — Trudno waści odmówić słuszności — zaopiniował pan Hrabenny wstając z zydla, a za nim poszła reszta. cv> 199 cv — Chwilkę jeszcze, waszmość panowie — powstrzymała ich pani Chrzanowska. ¦— Myślę, że skoro już tu wspólnie prowadzimy naradę, można by pomyśleć o owych działach, które tyle szkody nam czynią. Czy nie ma sposobu, aby je zniszczyć? Jeśli nie wszystkie, to choć dwa, trzy. Byłaby to wielka dla nas ulga. Obecni spojrzę!/ po sobie, a pan Ołowicki odezwał się: — Słyszałem o takim śmiałku, który ponoć za Jana Kazimierza pod Częstochową szwedzką kolubrynę prochem wysadził, ale nie z Turkiem to była sprawa. Oni od Szweda chytrzejsi. Swoich dział dobrze pilnują. — Może by jednak spróbować? — Pani Anna nie ustępowała. — Trzeba najpierw przeprowadzić rozeznanie — zauważył lejt-nant Szulc. — Zatem dokonać wycieczki. — Sądzisz waść? —Pan Chrzanowski obrócił się żywo do swego oficera. — Dlaczego nie? Ochotnika na pewno znajdziemy, zwłaszcza wśród młodszej braci. —¦ Sprawa warta pomyślunku! — zainteresował się projektem pan Hrabenny. — Narobiliby sporo zamieszania wśród pogańców, a dobre i to, jeśli nawet niczego nie osiągną. Debatowano jeszcze chwilę, już na stojąco, po czym zebrani pożegnali gospodarzy. Trwał ciągły, nieustanny ogień od świtu do wieczornej modlitwy, ogłaszanej przez muezinów. Wielkie działa strzelały rzadziej, bo ich lufy nagrzewały się szybko i wymagały dłuższego chłodzenia, ale że było ich aż osiem, co i raz ciężka, żelazna kula waliła w mur. Natomiast owe lżejsze huczały częściej rażąc granatami. Nadlatywał taki zwiastun śmierci z gwizdem powietrza, uderzał głucho 0 ziemię lub ścianę budynku i warcząc, kręcąc się niczym żywy stwór, nagle rozwierał ognistą paszczę, by plunąć dookoła żelazem 1 płomieniem. Nie zawsze było można wyrwać takiej gadzinie jej syczący jęzor, a to z braku dostępu lub odwagi. Więc raz po raz. wśród zamkowych budynków rozrywały się owe kartacze. Leciały od ich uderzeń odpryski cegieł, wznosiły się białe chmury tynków, łamały na dachach krokwie, spadały potrzaskane dachówki, a na drewnie pojawiały się języczki nieśmiałego zrazu ognia, który nie zalany natychmiast wodą przeistaczał się w huczący płomieniami żywioł. Toteż na poddaszach pełniono służbę nadzorczą. Były to posterunki bardziej niebezpieczne niż na murach, bo tam jakie takie schronienie dawały blanki, tu zaś najwięcej było ofiar, a ten, któremu czas dyżuru szczęśliwie się skończył, oddychał z ulgą. oa 300 cv> Działa twierdzy nie pozostawały wprawdzie dłużne, ale tureckie namioty stały poza ich zasięgiem, a nasilenie nieprzyjacielskiego ognia nie zdradzało, by udało się którąś z kolubryn rozbić. Dobrze je zresztą zabezpieczono szańcami, gdyż Turkom wojenna sztuka inżynieryjna nie była obca, bo mieli' w swojej służbie wielu zagranicznych fachowców. I tak grzmot dział, huk padających pocisków, wybuchy pękających granatów, łoskot rozwalanych dachów, gruchot kruśzonych cegieł wraz z zawodzeniem siedzących w lochach kobiet, płaczem ich dzieci, wrzaskami obrońców, krzykami rozkazów, rykiem przerażonego bydła, łączył się w jeden straszliwy chór, którym rozbrzmiewała owiana dymami, drżąca w swoich posadach, ale wciąż trwająca nieugięcie mała wysepka z cegły i kamienia — twierdza Trembowla. Ale bardziej niż owe kamienie i mury nie do pokonania była zawziętość obrońców. W dwa dni potem pierwszą wycieczkę w dwadzieścia szabel poprowadził lejtnant Szulc. Noc była pochmurna i ciemna. Pan Chrzanowski z małżonką i grupą wtajemniczonych w imprezę szlachciców wyczekiwali na murach nastawiając uszu, bo nic dostrzec nie było można. Nie minęło nawet tyle co pół mszy, kiedy raptem usłyszeli daleki gwar i słabe klaśnięcia, jakby ktoś trzaskał z bata. Niedługo zaś potem ponad tureckimi szańcami wystrzelił w górę jęzor ognia oświetlając kłębiącą się nad nim czarną chmurę dymu. — Podpalili beczki ze smołą — mruknął stojący za plecami komendanta Kozłowski. — Nasi chyba wiele nie zdziałają. — Oby tylko nie ponieśli strat — westchnęła pani Anna. — Wnet to obaczym — odpowiedział z troską w głosie jej mąż. — Niedługo powinni wrócić. Daleki gwar trwał nadal, a w świetle czerwonych płomieni widać było przebiegające wierzchem okopu-postacie. Wkrótce jednak owo trzaskanie z bata ustało, a i szum dochodzący od tureckiego obozu zaczął z wolna przycichać. Nie zwracali jednak na te odgłosy uwagi, gdyż pod murem usłyszeli głośno rzucone hasło. Zaraz otwarto boczną furtę i oddział Szulca znalazł się na dziedzińcu. Jak się okazało, prócz trzech lżej rannych strat żadnych nie było. Jednym z owych rannych był sam dowódca, któremu owej nocy wielce sprzyjało żołnierskie szczęście; z kilku bowiem kroków strzelało do niego naraz trzech Turków i żaden nie trafił, bo prócz draśniętego ramienia lejtnant nijakiego szwanku nie odniósł. Natomiast wycieczka wprawiła w istną panikę załogę szańców. Uciekali na oślep, wołając Allacha na pomoc, a dopiero zapalenie beczek ze oo 201 smołą i energiczna postawa kilku dowódców jako tako opanowała panikę i zorganizowała opór, co dla doświadczonego lejtnanta było sygnałem do odwrotu. Zdążył jednak stwierdzić, że działa były dobrze strzeżone i tylko ich wartownicy nie ulegli panice. Dowodziło to, że służbę wartowniczą na szańcach pełni doborowy żołnierz. Łejtnant dokonał też i innego spostrzeżenia, którym jednak uznał za wskazane podzielić się z komendantem, kiedy już zostali sami. . .. . " — Budują aprosze — rzucił półgłosem, wpatrując się w ciemność, jakby dostrzegł w niej coś groźnego. ¦— Aprosze i szyby. — Widzieli i inni? —- zaniepokoił się Chrzanowski. — Oczywiście, bo kazałem trzymać się kupy. Ale mało jeszcze wąchali prochu, toteż myślę, że nie pojęli w czym rzecz. — Gdyby cię pytali, mów, że kolubryny bliżej chcą podciągnąć, co na dobre im nie wyjdzie, bo łacniej ich swoimi działami dosięg-niem. Łukasz Łukomski, szlachcic, który przywędrował do Trembowli aż spod Winnicy, był już mężem leciwym, otyłym i do jakichkolwiek ryzykownych imprez nieskorym. Hipochondryk, zrzęda i wieczny malkontent, wolał chronić się za grubymi murami piwnic, niż' wysuwać nosa na boży świat pełen płomieni, świszczących odłamków, tynkowego pyłu i' nieustającego grzmotu wybuchających granatów. Przesiadując w podziemiu nie był samotny, bo poza niewiastami i dziećmi było więcej takich jak on, którzy pozostawiali nadstawianie łbów głupcom skorym do wojennego hazardu. Przysiadali więc do niego co stateczniejsi i większego rozumu panowie bracia, a i towarzystwem miejskich łyków, aby znaczniejszych, pan Łukasz nie pogardzał, jako że lubił mieć wokół siebie słuchaczy. Było więc przed kim utyskiwać na głupi upór owego niedowa-rzonego człeka, którego nie wiedzieć kto ustanowił dowódcą załogi. Jasne bowiem było, że zawzięta obrona niczym dobrym się nie skończy, a grzebie jedyną nadzieję ocalenia. Tą zaś było nawiązanie rozmów z tureckim wodzem, by ubłagać go o wyrozumiałość dla zamkniętego w twierdzy ludu, któren przecież nie wszystek brał udział w walce... Im częściej ów pogląd stary szłachetka wyrażał przed swoimi słuchaczami, tym mocniej zaczynał wierzyć w jego słuszność, jako że własne argumenty przekonują najlepiej ich autorów. Ale i inni nie byli odmiennego zdania, więc zgodność opinii utwierdzała ich w słuszności takiego rozwiązania. Coraz wyraźniej i bez ogródek zaczynali debatować nad warunkami i sposobem przesłania propozycji. cv 202 cv> Wieść o przebiegu wycieczki, rozpowiadana przez jej uczestników, od razu dotarła do pana Łukasza. Zaczął porównywać usłyszane relacje, a że wiedział co nieco o wojennym rzemiośle, szybko doszedł do sedna sprawy — owe aprosze to nic innego jak wejścia do podkopów, które Turcy czynią, by dotrzeć pod mury twierdzy i wysadzić je w powietrze. Zaraz też podzielił się tym poglądem ze swymi sojusznikami. Przejęci grozą rozpoczęli teraz już gorączkowe debaty, co dalej czynić. , Przerażenie, jakie ogarnęło zwolenników kapitulacji, miało istotnie podstawy, bo Ibrahim Szyszman widząc, że silne mury lepiej niż oczekiwał znoszą bombardowanie, postanowił jąć się ostatecznej próby ich pokonania i przykazał czynić podkopy. Inżynierowie wytyczyli kierunek i oddziały saperskie zabrały się do roboty. Kopano w dzień i w nocy, starając się jednak usuwać wydobytą ziemię nocami, by nie zwrócić uwagi oblężonych na owe prace. Następną wycieczkę poprowadził sam dowódca wraz z podstąroś-cim Kozłowskim, który zaniechawszy uprzednich oporów obecnie podporządkował się nowemu komendantowi. Zrazu pan Chrzanowski chciał wziąć obeznanego z terenem Szulca, ale zważywszy, że zła przygoda mogła się zdarzyć, a wówczas-załoga nie miałaby odpowiedniego człowieka do pokierowania walką, zrezygnował z tego zamiaru, ustanawiając lejtnanta swoim zastępcą. Wyruszyły dwa oddziały, by ku tureckim okopom przekradać się razem, ale potem większy, prowadzony przez Kozłowskiego, miał uderzyć na obozowe straże i dokonać przede wszystkim zamieszania w tureckim obozie. Mniejszy zaś, składający się z kilku ludzi dobrze obeznanych z pracami saperskimi, w tym czasie powinien był przedrzeć się ku owym aproszom i szybom, stwierdzić stan robót i kierunek podkopu. A jeśli się uda, założyć w tunelu minę i wysadzić gp w powietrze. Ustalone zadanie udało się wykonać niemal całkowicie. Kiedy bowiem oddział Kozłowskiego napotkał straże, nie zachowując bynajmniej ciszy wystrzelał je i prowadził utarczki z nadbiegającą pomocą do czasu, aż ta nie osiągnęła zbyt wielkiej przewagi. Potem cofnął się, niknąc w ciemnościach. W ten sposób istotnie narobił pan podstarości sporo zamieszania nie ponosząc zbytnich strat. W tym czasie pan Chrzanowski uporał się z napotkanymi strażami i podsunął ku terenowi ziemnych prac. Tam rozpędziwszy pracujących ludzi dostał się do tunelu i zdążył podłożyć parę kiszek prochu. Niedługo głośny wybuch" wstrząsnął powietrzem, słup ognia wy- CV> 203 CV> skoczył ku niebu z rozdartej ziemi, która na kształt pióropusza poderwała się w górę. Zdawał sobie jednak sprawę pan Samuel, że dokonany wyłom nie zdoła na długo zahamować postępu robót. Ale i parodniowa zwłoka spowodowana usuwaniem uszkodzenia także była cenna. A że znał już i kierunek, w jakim szedł tunel, z rezultatu wycieczki był bardzo kontent. -~, Tłuścioch rozwścieczony tak wielką bezczelnością niewiernych, w której widział lekceważenie swojej przewagi, nakazał kolejny szturm zaraz o świcie. 'Wschodzące słońce rzucało jeszcze długie, ostre cienie, kiedy ujrzano, jak spomiędzy szańców wyłoniły się i zaczęły spływać ciężkie, oblężnicze drabiny dźwigane przez saperskie ramiona. Z daleka podobne były długim czerwiom z dziesiątkami odnóży, pełznącym bez przerwy i przestanku, jeden za drugim, pokrywając szarobrunatne pole. Potem rozłaziły się po nim formując wszerz i ciągnęły z wolna i uparc-ie ku twierdzy, jakby chciały zalać ją samą swą ilością. Po nich ukazały się, ciemne połyskujące orężem, pośledniejsze formacje piesze, a dopiero w trzeciej linii szły szeregi groźnych janczarów. Pan Chrzanowski widząc to ustawienie oddziałów domyślił się zamiarów tureckiego wodza. Wyborowe formacje janczarów, słynne z wyszkolenia i bojowej zawziętości, miały uderzać jako ostatnia, decydująca siła, a takoż nie dopuszczać do wycofania się czy ucieczki idącej przed nimi hołoty. Zaraz więc wydał rozkaz puszkarzom, by przepuścili owe pierwsze bataliony, a cały ogień skierowali na janczarów, jak tylko wejdą w zasięg dział. Liczył bowiem pan Samuel, że z tymi pierwszymi oddziałami dadzą sobie na murach radę, natomiast jeśli uda się zdziesiątkować janczarów, otworzy to jednocześnie drogę ucieczki owym pośledniejszym pułkom, które, jak wiedział, nigdy nie okazywały zbytniego serca do walki. Toteż ku zdziwieniu dowódców tureckich armaty zamkowe milczały, chociaż czołowe szeregi znalazły się już blisko. Przyspieszyły więc marsz, a nawet mimo ciężaru drabin biegły z nimi po ostatnim wzniesieniu, witane tylko palbą muszkietów i hakownic. Nie zważając na straty dotarli do potężnych zrębów kamiennych ścian i zaraz przystawiali do nich drabiny. Pięli się po nich bardziej zapalczywi, oblepiając je niby rój much znęconych zapachem miodu. Jeden za drugim posuwali się w górę wojownicy trzymając nad głowami tarcze, dopóki drabina zaczepiona u szczytu, żelaznym hakiem drąga i ciągniona w bok nie przechyliła się, a potem waliła z trzaskiem łamanego drzewa i krzykiem spadających z niej ludzi. Tu i ówdzie jednak tak mocno była z boków podparta, że obrońca 204 cv cy nie zdołali jej wywrócić. Wówczas nad koroną murów pojawiały się dzikie, ciemne twarze z uniesionymi w górę krzywymi jatagana-mi. Tych witały razy szabel, halabard, toporów, pik i rohatyn i to tak zawzięcie, że mało gdzie udało się tureckiemu żołnierzowi postawić nogę na szczycie. A i ci zresztą znikali wkrótce jak zdmu-< chnięci wiatrem, bo też do wichru była podobna siła, z jaką dawali odpór obrońcy wiedząc, że walczą nie tylko o utrzymanie twierdzy, ale o życie swoich bliskich, którzy za jej murami znaleźli schronienie. Tymczasem baczne oczy puszkarzy śledziły ruchy pułków jan-czarskich. Szły one uformowane nie w głąb, lecz rozciągnięte wszerz, a to dla zmniejszenia skuteczności armatniego ognia. Nie były to już bezładne gromady, tylko oddziały zdradzające bojową sprawność. Odziane barwnie i strojnie, zbrojne w jednolity oręż. Błyskały w dłoniach wojowników krzywe szable, a piersi chroniły kałkany, okrągłe tarcze. Dobrze wystrzelani puszkarze wiedzieli, w jakiej chwili otwierać ogień. Toteż salwa gruchnęła, kiedy szeregi znalazły się w zasięgu dział. Już pierwsze kartacze rozerwały tureckie szeregi, a zaraz potem zagrzmiała następna salwa i znów następna. Te krótkie przerwy dowodziły wielkiej sprawności puszkarzy. Istotnie żaden ich ruch nie był bezcelowy, daremny czy przypadkowy. Wprawne ręce same wykonywały powinne czynności: dwa ruchy wyciorem, wsunięcie kiszki z prochem, kula, potem znów przybicie drewnianym szpuntem szły błyskawicznie, jeden za drugim. A potem, po przystawieniu lontownicy do otworu prochowego sypały się skry i działo podskakiwało wraz z hukiem wystrzału, kartacz leciał w dół, uderzał głucho o ziemię- i wybuchał jęzorami ognia i dymu. Aż przyszedł moment, kiedy żołnierskie serca, mimo że znane z odwagi, nie wytrzymały tej nawały ognia. Szeregi skłębiły się, zakręciły i rzuciły do tyłu, poza śmiertelną strefę ostrzału. Już przy pierwszej armatniej salwie powstało zamieszanie i pod murami. Podnieconym wojownikom zdawało się zapewne, że to niebo runęło im na głowy. Niektórzy zaczęli biegać w kółko jakby szukając lepszego schronienia, inni przypadli pod ścianę murów, tam szukając ratunku. Kiedy zaś dostrzegli uciekających janczarów i oni rzucili się ku swoim okopom. Kolejny szturm został i tym razem szczęśliwie odparty. Pan Łukomski jako człek pobożny godziny walki spędził na modłach w piwnicy. Jej odgłosy dochodziły do niego i otaczających go kobiet, powodując tym żarliwsze modlitwy i tym głośniejsze za- 205 cv> wodzenia śpiewanych litanii. Także i jego zaufani poplecznicy nie kwapili się na mury, by wziąć udział w odpieraniu szturmu, pozostawiając ich obronę opatrzności i owemu przeklętemu zabijace, który wbrew wszelkiemu rozsądkowi nie chce poniechać oporu. Po długotrwałej kanonadzie, od której nieomal ogłuchli, zebrali się na kolejną naradę, by ostatecznie zadecydować o krokach, jakie należy podjąć dla ratowania sytuacji na własną rękę, bez wiedzy owego Chrzanowskiego, który wiedzie ich wszystkich ku oczywistej zgubie i okrutnej śmierci z pogańskich rąk. Trzeba więc było koniecznie obmyślić sposób, by nawiązać kontakt z tureckim wodzem. . Nikomu nie przychodził jednak do głowy jakiś rozsądny po-.. mysł, toteż radzili po cichu dalej i to tym gorliwiej, że w przeciągu jednego dnia nastąpiły zdarzenia, które przeraziły ich ostatecznie. Oto koło południa grunt, nie dalej jak o staję przed murami, raptem w oczach spęczniał, uniósł się niby podparty od spodu potężnym pchnięciem i w następnej sekundzie masy ziemi, piachu i głazów wyleciały w górę, a wraz z ziemią wśród straszliwego huku wytrysnął potężny słup ognia. Mury budowli zamkowych zachwiały się, a wracające spod obłoków głazy i piach kamiennym deszczem zasypały zranione pole, padając i na dziedzińce zamkowe. Było to potwierdzenie'obaw pana Chrzanowskiego o tureckich zamiarach zdobycia twierdzy przez wysadzenie jej murów w powietrze. Ale podkop był albo źle obliczony, albo jego celem było usunięcie skalnej przeszkody. Jeśli tak było istotnie i zamierzenie udało się, nieprzyjaciel mógł teraz dotrzeć i pod same mury. Już dokonana wycieczka zorientowała komendanta o kierunku prowadzonych przez Turków prac, obecnie zaś otrzymał potwierdzę-/ nie swoich obliczeń. Nie zwlekając więc, jeszcze wieczorem zebrał wszystkich nie zajętych obroną, nie wyłączając nawet co młodszych niewiast, i już na noc przystąpiono do kopania kontraprosźy w kierunku nieprzyjacielskiego tunelu, dla spotkania się z nim przed murami.' Kilofami i łopatami nie mogło pracować obok.siebie więcej jak kilku ludzi, zmieniali się więc często, ale też dlatego pracowali szybko. Reszta zaś, w tym i niewiasty, dźwigały kosze z urobkiem, który osypywano pod mury. Inni, znający się na rzeczy, stawiali obudowę tunelu. Toteż ku zadowoleniu- pana Chrzanowskiego robota posuwała się szybko naprzód, miał więc nadzieję, że tym sposobem udaremni nieprzyjacielskie zakusy. Ale następnego dnia, kiedy już własny tunel znajdował się poza linią murów, nastąpił kolejny wybuch, na szczęście również bezskuteczny. Jednak przez swoją bliskość spowodował tak silny cv 206 cv> wstrząs, że ziemia u czoła prac zasypała kopaczy. Na szczęście szalunek wytrzymał, toteż udało się ich uratować. Zachwiało to mocno odwagą pracujących, co zmiarkowawszy pani Chrzanowska sama chwyciła za rydel i stanęła do roboty. Zawstydzeni tym przykładem mężczyźni już bez ociągania przystąpili do dalszej pracy. Jednak szła ona teraz oporniej, bo coraz częściej spotykano na trasie wykopu kamienie i głazy, które wymagały żmudnego wysiłku przy ich usuwaniu. Mimo to, łokieć za łokciem, choć już nie' tak szybko, postępowano z drążeniem tunelu. A kiedy dla otarcia potu przerywano kopanie, słychać było, jak gdzieś z głębi ziemi dochodzą nikłe, trudne do rozeznania odgłosy, jakieś ledwie dosłyszalne szmery, jakieś ni to chrobotania, ni to szelesty. Przywołany do tunelu komendant nasłuchiwał chwilę, ale nie zdradził się, czy istotnie coś usłyszał. Mimo to kazał postawić bęben z ziarnkiem grochu ułożonym na jego napiętej skórze. Pan Łukomski dowiedział się szybko o tych odgłosach i posta-. nowił osobiście ich posłuchać. W robotach brał udział jego powinowaty i to jako jeden z nadzorców. Omówił więc z nim sprawę, 0 ustalonym czasie wziął ze sobą paru kompanów i ruszył na rozeznanie. " Miejsce pracy znajdowało się w niższej, drugiej kondygnacji lochów. Przyświecając sobie latarnią zeszli więc po kamiennych stopniach w dół i znaleźli się w obszernym pomieszczeniu. Stał tu wyciąg z windą, przy której pracowało kilku krzepkich pachołków. Przy jej pomocy wydobyta ziemia'wydostawała się na powierzchnię. Wejście do tunelu znajdowało się w pobliżu. Stał przy nim wartownik, który jednak skaptowany zawczasu nie wzbraniał im przejścia. ¦ ¦¦.'.¦ Mijając więc ludzi dźwigających w koszach urobek ruszyli w głąb wykopu. , Tunel był.oszalowany deskami. Wkrótce nieco zboczył, ale dalej biegł równą jak strzelił linią. Szli schyleni, bo pułap był niski 1 należało mocno skłaniać głowy. Wreszcie dotarli do ziemnej ściany zagradzającej dalszą drogę. Tkwiły w niej obłe wypukłości głazów czekających na odkopanie i wydobycie. Mozolili się przy nich nadzy do pasa kopacze. Ale przedmiotem, ku któremu pobiegły spojrzenia przybyłych, był bęben piechoty. Stał nieco na uboczu, na dokładnie wyrównanym gruncie. Obstąpili go w milczeniu. Zapanowała cisza, bo na dany znak kopacze przerwali pracę. Spiskowcy pochyliwszy głowy bacznie nasłuchiwali, wszyscy wpatrzeni w ziarenko grochu leżące na skórze bębna cv 207 Cisza trwała nadal. Uniesiona do góry latarnia rzucała krąg nikłego światła, ale ziarno widać było wyraźnie. W pewnej chwili drgnęło lekko raz i drugi, potem znieruchomiało, by za chwilę znów drgnąć parokrotnie, a wreszcie niby żywe zaczęło zmieniać pozycję. Kiedy ruch ustał i groch znów leżał spokojnie, spojrzeli na siebie z konsternacją i strachem. — Tamci takoż kopią nocą — mruknął cicho Lukomski opuszczając latarnię. —A że kopią, to i dokopią się do nas... — Wówczas nawet nie spoczniemy w poświęconej ziemi, bo nikt nie znajdzie naszych członków — mruknął któryś. — Panowie bracia, radzić trzeba, co czynić!—rzucił drugi.— Nie ma czasu do stracenia! — Tedy chodźmy-; waszmościowie — zadecydował Lukomski — bo tu nie miejsce na debatę! Zawrócili, a potem wydostawszy się z tunelu przysiedli na stopniach schodów i postawiwszy między sobą latarnię, rozpoczęli rozważać, jak i kiedy pchnąć gońca do tureckiego obozu. Miał w- zamian za obietnicę oszczędzenia ludności wskazać furtę, którą spiskowcy otworzą tureckim żołnierzom. Debej wracał właśnie z nocnej warty ze swoim towarzyszem, bo na zarządzenie dowódcy służbę wartowniczą pełniono parami. Droga na kwaterę wypadła mu obok wejścia do lochów, toteż idąc dostrzegł refleks światła dobywający się z głębi schodów. Przystanął zaciekawiony, kto po nocy i czego tam szuka.' Skinął więc na towarzysza, by pozostał na miejscu, a sam uchylił szerzej ciężkie drzwi i zszedłszy parę stopni, ujrzał za załamaniem muru grupę pochylonych ku sobie mężczyzn. Ich głosy dość wyraźnie docierały do niego, wystarczyło zatem parę minut nasłuchiwania, by zorientować się, o czym gadają. Polecił więc oczekującemu nań pachołkowi: — Ostań tu i bacz, kto tam przebywa, ja zaś idę do komendanta. Zdrada się szykuje! Ale nie potrzebował szukać dowódcy, bo zaraz za węgłem natrafił na jego małżonkę, która chcąc dać mężowi nieco odetchnąć, sama szła sprawdzać posterunki na murach. Debej opowiedział jej 0 swoim odkryciu. Poruszona do żywego kobieta rzuciła mu ostro: — Wracaj i warujcie obaj przy drzwiach! A jakby który chciał ujść, z mego rozkazu toijcie go przez łeb! Pan Chrzanowski sypiał bez rozbierania się, toteż po usłyszeniu wieści od razu był na nogach i wzuwszy buty sięgnął po szablę 1 pistolety. > cv; 208 oo — Już ja im pokażę knowania! Dawnom chciał wiedzieć, kto tu 0 zdradzie myśli. — Nie idź sam — upomniała go Anna. — Weź ze sobą żołnierzy, bo złapani na lico opór mogą stawiać. . ¦ — Żołnierzy wezmę, bo w ciemnicy psubratów będę musiał osadzić, aż się walka nie skończy! — odkrzyknął już ode drzwi pan" Samuel wypadając z izby. Jakoż istotnie zebrawszy naprędce z dziesięciu ludzi .pospieszył z nimi do lochów. Nie zachowując ciszy, sapiąc z alteracji ruszył po schodach skinąwszy na żołnier-zy, by szli za nim. Wąskie stopnie biegły stromo w dół. W połowie załamywały się okrążając występ muru i kończyły w sklepionej, obszernej piwnicy. Zza owego załamania padał blask latarni. Widać było w jej świetle kilka pochylonych postaci, które na odgłos kroków uniosły głowy ku górze, ze strachem obserwując schodzących. Pan Samuel stanąwszy w kręgu oniemiałych spiskowców ujął się pod boki i z twarzą ściągniętą gniewem wrzasnął niby na ostatnich chudopachołków: — Jużem słyszał-o waszych knowaniach i spiskach, alem nie mógł dojść, którzy to są ci oczajdusze, zdrajcy, przedawczyki, co miast za oręż chwycić z poganem w pakta chcą iść! Toście, Judasze, niepomni przelanej krwi waszych braci, chcecie skrycie za plecami żywych gród przefrymarczyć Turkowi? Walczyć wam nie ochota, bo zajęcze serca mając, głowy po piwnicach chowacie! Toć tej twierdzy i chłopi, i mieszczanie bronią, a wy,- panowie szlachta, w portki robicie ze strachu!. Oby was Bóg za taką niecnotę w niebiesiech pokarał, bo na ziemi ja swoją rękę ku temu przyłożę. Do baszty z nimi! De fundis ich spuścić i niech tam czekają na królewski wyrok. A jeśli który opór zechce stawiać, na sztych go nadziać! — Chrzanowski skinął na żołnierzy. — Veto! Protestuję! — wrzasnął piskliwie Łukomski skacząc do przodu. — Protestację składam, boś acan nie szlachcic i sądu nad nami nie masz prawa czynić! Tego już było panu Samuelowi za wiele. Wyszarpnął szablę z pochwy i unosząc ją do góry krzyknął: — Jam nie szlachcic, ale komendant tego grodu i waść masz czynić, co każe' Opuścił ^ablę uderzając na płask oponenta. Ten oszołomiony ciosem odleciał na bok, a kiedy upadł, jeszcze się parokroć przetoczył po ziemi, zanim znieruchomiał jęcząc płaczliwie. Na ten widok pozostali już bez oporu dali się otoczyć żołnierzom 1 ruszyli ku schodom. Prace przy kontrpodkopie trwały nadar równie intensywnie jak Ostatni zwycięzca 209 dotychczas, a nawet bardziej sprawnie, bo wiadomość o wykryciu spiskowców i ich uwięzieniu rozeszła się od razu, co zwiększyło respekt, czy nawet strach przed surowym dowódcą. Nadal też trwał ostrzał turecki powodując poważne uszczerbki w budynkach, a w murach wyłomy i pęknięcia. Trzymały się jednak nadspodziewanie dobrze, mimo nieustannego bombardowania. Nadal bardziej dokuczliwe i groźniejsze w skutkach były kar-tacze. Rozbijały one dachy, uszkadzały ściany, stawały się przyczyną wciąż powstających pożarów, które z braku wody gaszono ziemią. Jednak najdokuczliwsze ofiary ponosili ludzie i to nie tylko obrońcy na murach, ale i ci, którzy w grodzie szukali schronienia. Pan Chrzanowski częściej teraz przebywał u czoła tunelu, obserwując, jak coraz wyraźniej drga owo ziarenko grochu. Świadczyło to, że podkop turecki jest już blisko, ale również, że własne prace idą w należytym kierunku. Rychło więc powinien nadejść czas na założenie własnej miny, która zawali nieprzyjacielski tunel udaremniając zbliżenie się pod mury twierdzy. Nadzieje te zostały jednak zniweczone przez zły los. 1 października prowadzący roboty specjalista oznajmił, że prace stanęły, gdyż kopacze natrafili na skałę, której pokonać nie sposób. Próbowano kopać po bokach, lecz okazało się, że to nie olbrzymi głaz, ale jednolita ściana, która ciągnie się zapewne wzdłuż całej linii, tej strony murów. Chrzanowski na tę wieść, oniemiały z ałteracji, nie chcąc pokazywać jej nikomu, skrył się w swojej kwaterze i ciężko opadłszy na zydel, wsparł łokcie o stół ujmując głowę w dłonie. Turecki podkop był całkiem blisko, a mając dość łudzi i sprzętu mogli sforsować ową przeszkodę nawet i prochem, bo mieli go dość, a nie musieli już kryć się z robotami. Będą bowiem wiedzieli, że obrońcy są bezradni i muszą czekać bezczynnie na spełnienie swego losu., Nic nie przerywało tych ponurych rozmyślań. Z zewnątrz dochodziły krzyki i nawoływania, grzmiały wystrzały armatnie, co i raz z hukiem pękały'kartacze, ale były to odgłosy codzienne, zwykłe, na które ani słuch, ani świadomość już nie reagowały. . Wreszcie pan Samuel wstał podpierając się rękami o blat stołu. Raptem opuściły go wszelkie siły i energia. Przywołał pachołka i kazał prosić księdza kapelana, pana Szulca i panów Murawińskiego i Hrabennego, szlachciców, z którymi już naradzał się uprzednio. Gdy zaś stawili się, i to nieomal jednocześnie, w krótkich słowach przedstawił im położenie. Po tym wstępie zapanowało milczenie, które po dłuższj^m dopiero czasie — gdyż każdy rozważał grozę położenia — przerwał ksiądz kapelan Mielnieki, człek jeszcze młody, ale rozważny. cv> 210 cv> — Czy nie ma sposobu na ominięcie owej ściany? A może starczy nieco zboczyć? — Jużeemy tego próbowali, ale bez skutku, a nie mamy tyle prochu, by podjąć ryzyko jej wysadzenia. Pierwszeństwo należy dać armatom — odpowiedział pan Samuel spoglądając po obecnych w oczekiwaniu na dalsze pytania. Jakoż istotnie odezwał się pan Murawiński. — Nikt jeszcze nie wie o przerwaniu robót? — Już wiedzą, bo zbyt wielii ludzi pracowało w tunelu. — Pytam, bo może powstać popłoch, a wówczas nie wiedzieć co może się stać... Chrzanowski pokiwał głową. — Właśnie. I bez tej wieści znaleźli się zdrajcy, którzy "zamyślali poddać twierdzę. Dziś w nocy pojmałem ich na spiskowaniu i przykazałem zamknąć w wieży. Pan Samuel umilkł na chwilę, gdyż do komnaty weszła jego małżonka i bez słowa usiadła na skrzyni stojącej pod jedną ze ścian. — Ale widać Bóg chce mnie pokarać za ów czyn, bo nakazuje szukać tą samą drogą ratunku dla ludzi, których mam pod swą pieczą. A innej nie widzę. Krok. za krokiem bowiem, łokieć za łokciem, godzina za godziną zbliża się ku nam groźba zagłady pod gruzami tego grodu. Odpowiadam wprawdzie za jego obronę i Bóg mi świadkiem, że śmierć bym wybrał niż poddanie się wrogowi, ale owa czereda niewiast i dzieci każe brać i je pod rozwagę. Wiemy, że poganin przysiąg ani paktów nie dotrzymuje, bo inne grody są tego przykładem, jednak zdarzały się wypadki, że po otwarciu bram. ludność szczędził. Jest to więc jakaś szansa. Natomiast trwanie w oporze nie daje żadnej. — Nieprawda! Fałszywe to mniemanie! — Anna gwałtownie zerwała się z miejsca. — Waść, mój małżonku, upadłeś na duchu i wolę wróg ci złamał! Mówisz o boskiej sprawiedliwości, zatem liczże na nią i w obronie nie ustawaj. Nie wiadomo, co jeszcze może się zdarzyć. I odsiecz może nadciągnąć, i poganin, tak jak i my, nie zdoła pokonać owej skalnej przeszkody. Dlatego wzywam ciebie i was, mości panowie, do poniechania szkodliwych rozważań, bo jeszcze żyjemy, to i bronić się możem! Oczy kobiety gorzały ogniem odwagi i zapału, a słowa rzucała w uniesieniu. Podobna była Minerwie wzywającej mężów do boju. Spojrzeli po sobie z zakłopotaniem, a kapelan odpowiedział spokojnie, ważąc słowa: — Wielce to chwalebne wezwanie waszmość pani, ale serce je dyktuje, a nie rozsądek, któremu w naszym położeniu pierwszeństwo dać należy. Przeto odwołuję się do rozumu waszmościów i po- 211 cv czucia odpowiedzialności za los bliźnich, bo z pewnością komendant głosy nasze w tej sprawie będzie chciał usłyszeć. W czasie wystąpienia żony pan Samuel zmarszczył brwi i schyliwszy głowę z zaciśniętymi ustami słuchał jej słów. Widać było,' że wtórowały one i jego myślom, że i on wolałby zginąć na murach z szablą w dłoni niż poddać twierdzę. Ale też i wątpliwość, czy taka decyzja jest słuszna, wyraźnie drążyła mu serce. Toteż słowa kapelana rozchmurzyły nieco jego oblicze i uniósłszy głowę czekał, co powiedzą inni. — Ksiądz dobrodziej raczej chce ratować niewiasty i dzieci, a nie trwać przy obronie? — Pan Murawiński zwrócił się do kapelana bezpośrednio. Ten skinął z wolna głową. — Tak, za taką rezolucją obstaję. — Ja takoż, zatem... — Murawiński spojrzał na komendanta. — A ja nie! —zawołał poruszony do żywego lejtnant Szulc.— Jako żołnierz zaprzysiągłem wierność w służbie i od przysięgi nie odstąpię! Niejedno już niewieście życie zgasło w tej wojnie i gdybyśmy tylko obzierali się na ofiary, jakie jej składać musimy, rychło cały wasz kraj byłby w ręku wroga. — Rację ma lejtnant! —krzyknął poczerwieniały na twarzy pan Hrabenny. — Nie ma zgody na taką hańbę! Kontrę daję i kapelanowi, i panu Murawińskiemu. Bronić twierdzy należy do końca! Ksiądz MielnicM pokiwał z ubolewaniem głową. — Pochopne to słowa i ludzkiemu uczuciu obce... Tak to wasz-mościom łatwo przychodzi skazywać na śmierć rzesze, które w zaufaniu do obrońców tu schronienia szukały? Wy, mości panie Chrzanowski, tym obrońcom przewodzicie, przeto was sumituję i was błagam, abyście poniechali dalszej walki, bo niczego ona już nie da. Grodu i tak nie utrzymacie, a pozbawicie kobiety i dziatki tej ostatniej nadziei ocalenia gwoli nierozumnego zapału, który gdzie indziej może i za cnotę byłby poczytywany, tu jednak obarczy wasze sumienie! Nie wolno ,,wam, mości komendancie, lekkomyślnie ulegać żołnierskim pragnieniom. Na twarzy Chrzanowskiego odmalowała się rozterka i ostateczne przygnębienie. Gryząc wąsa spoglądał przed siebie martwym wzrokiem, zgnieciony przez los, obarczony ciężarem decyzji, która wobec równowagi głosów jemu przypadła w ostatecznym udziale. Zaległą ciszę przerwał kobiecy głos. Tym razem Anna wolno uniosła się ze skrzyni i również bez pośpiechu podeszła do stołu. Spojrzenie, jakim obrzuciła kapelana, nie było ani przychylne, ani właściwe dla wiernej jego owieczki. Słowa, które padły z jej ust, również nie dowodziły uległości wobec duszpasterza. — Czy. aby nasz wielebny kapelan za swoją troską o bliźnich 212 oo nie kryje obawy o własną skórę? Ową litością nad nami kobietami nie zasłania własnego tchórzostwa? Rada bym to wiedzieć! — Spojrzała z kolei na męża i mówiła już do niego, eoraz bardziej unosząc głos. — A ciebie pytam, co straszniejsze dla cnotliwej niewiasty, czy krótka chwila śmierci, czy lata w hańbie? A te młode duszyczki czy -mają zapomnieć, że dostąpiły sakramentu chrztu, i żyć w pogaństwie? Miast zbawienia skażesz je wówczas, i to za radą bożego sługi, na wieczne potępienie! — Tu już głos kobiety uniósł się nieomal do krzyku. . — Tobie zaś co przykazano?! Opiekę nad niewiastami i dziećmi czy obronę twierdzy? Skoroś żołnierz, jak śmiesz deliberować: zdać czy nie zdać grodu?! Zamierzasz waść złamać żołnierskie słowo i miast szczytnej śmierci szukać ratunku w hańbie? Nie, mości małżonku, jeśli to uczynisz, masz, wprzódy mnie ubij, aby oszczędzić mi wiecznego potępienia, bo jeśli ty tego nie uczynisz, sama ku sobie tę broń skieruję, co ci przysięgam na Święty Krzyż! Pani Anna porwała za lufy leżące na stole pistolety mężowskie i wyciągnęła rękojeści ku niemu. Na te słowa i gest mężczyźni zerwali się z miejsc. Lejtnant Szulc odebrał roztrzęsionej wzburzeniem niewieście broń, a obaj szlachcice poczęli ją uspokajać. Kapelan zaś wzniósłszy oczy do góry przeżegnał się z wolna szepcząc: — Dziej się Twoja wola, Panie! Natomiast pan Chrzanowski takoż powstał, oparł obie dłonie o stół i pochyliwszy głowę szeptał do siebie: ' — Na miły Bóg, Anno... Na miły Bóg... — Potem z wolna uniósł wzrok na żonę. — Dzięki ci, żeś mnie opamiętała. O małom nie pobłądził, słaby człek... —Z kolei przeniósł spojrzenie na mężczyzn.— A wam, mili bracia, oznajmiam, że poczytując owe słowa za boskie „wskazanie postanawiam nie poniechać dalszej obrony, choćby wszystko, co tu w zamku żywe, legło pod jego gruzami! Nastały teraz 3-ni bezradnego oczekiwania. Pan Samuel często schodził do tunelu, obserwował ową drobną kuleczkę i z ciężkim sercem widział, jak drga coraz mocniej. Praca tureckich minerów zatem nie ustawała, przeciwnie, zbliżała się coraz bardziej ku murom twierdzy. Po lwowskim zwycięstwie król nie dał. wojsku wypoczynku i poszedł w ślad za nieprzyjacielem. Dnia 24 września stanął obozem pod Brzeżanami i -tam ściągając wieści o poczynaniach Tłuściocha dowiedział się, że przystąpił on do, oblężenia Trembowli. Obrócił się zatem w tym kierunku dla osiągnięcia dwóch ce- cv> 213 lów — dania pomocy oblężonym i zmierzenia się z głównymi siłami tureckimi, by je pokonać i rozbić, to bowiem było najważniejszym zadaniem. , Turcy poniszczyli jednak mosty i przeprawy na Strypie i Serecie przecinające szlak marszu. Okazało się to zasadniczą przeszkodą, bo przez ostatnie dni padały ulewne deszcze, wody obu rzek mocno wezbrały, przeprawa wpław stała się więc wręcz niemożliwa. Postanowiono zatem zmienić kierunek marszu i iść na Buczacz, pod Żwańcem opanować turecki most i w ten sposób odciąć Ibrahimowi drogę odwrotu. Król spodziewał się, że zmusi to Turka do zaniecha-.. nia oblężenia, było bowiem oczywiste, że Tłuścioch wkrótce dowie się o kierunku marszu polskich wojsk, skutkiem czego przede wszystkim będzie musiał ratować przeprawy. Należało jednak zawiadomić Chrzanowskiego, by wytrzymał jeszcze przez jakiś czas turecki napór, nim pomoc nadejdzie. Trudno jednak było znaleźć człowieka do tak niebezpiecznej misji, jak przedarcie się do twierdzy. Znaleziono wreszcie takiego ze wsi Te-lecz i 1 października ruszył on pod Trembowlę. Niestety tam go schwytano i królewski list pisany do Chrzanowskiego trafił do rąk Tłuściocha. Wypadek ten, aczkolwiek pozbawiał obrońców otuchy i nadziei na rychły koniec oblężenia, wpłynął jednak poważnie na sytuację. Ibrahim dowiedział się bowiem, że nadciąga: z, odsieczą sam Sobieski, którego w głębi serca się bał, wolał więc nie narażać swojej wojennej sławy. Doszły go też wieści, że jakieś polskie wojsko ciągnie na Żwaniec, co równie mocno go zaniepokoiło. Skutkiem tego zwołał naradę, na której postanowiono dokonać ostatniej próby wysadzenia murów i opanowania zamku. Gdyby jednak i ona zawiodła — czemu stanowczo przeczył van Hoof, holenderski inżynier wojskowy będący na pensji ,padyszacha — wówczas oblężenia trzeba będzie poniechać i cofać się ku Dniestrowi. Inaczej nieprzyjaciel wyszedłby na tyły, gdzie był most zapewniający możność przeprawy na drugi brzeg rzeki. 4 października van Hoof zgłosił Ibrahimowi, że mina została podłożona pod mury i wkrótce nastąpi odpalenie lontu. Uczyniono przygotowania do szturmu, by od razu wykorzystać powstały wyłom, a seraskier w otoczeniu licznego orszaku udał się na specjalnie wybrane wzgórze. Widać z niego było całą twierdzę opasaną zębatą wstęgą blanków, z których wystawały krągłe cielska baszt. Na znak van Hoofa podpalono w tunelu lont, a Ibrahim przyłożył do oka perspektywę, by lepiej delektować się skutkami oczekiwanego wybuchu. Jakoż niebawem powietrzem targnął potężny, głuchy huk. Olbrzymie masy zdeiri wyskoczyły w górę, strzeliły wachlarzem co 214 cv I kamienie, a wraz z nimi i grzyb czarnego dymu, przebity czerwonym jęzorem ognia. Wzgórze pod nogami patrzących zadrżało, nic jednak widzieć nie mogli, bo choć ziemia opadła, to jednak-dym jeszcze się włóczył przysłaniając twierdzę. Dopiero kiedy jeden i drugi podmuch wiatru rozerwał go na pasma i spędził na bok, ujrzano, że mury stały nadal. Było w nich wprawdzie kilka pęknięć, tu i ówdzie zawaliła się korona, ale wyłom zdatny do szturmowania nie powstał. Turecki tunel widać nie dotarł pod same fundamenty, co zdradzały pozostałe po wybuchu leje. Zapewne owa skała nie tylko zmyliła obliczenia, ale na szczęście obrońców ograniczyła również impet wybuchu i siłę wstrząsu. — Za mało tego, by kusić się o szturm — mruknął jeden z bejów z asysty seraskiera. — Wszystkie działa pozostały na miejscach. — Widzę sam! — burknął ten ze złością, odejmując perspektywę od oka, po czym obejrzał się na dowódcę swojej przybocznej straży. Wskazał na stojącego nieco w tyle van Hoofa i ruszając koniem polecił: — Ściąć go natychmiast! W twierdzy rzucono się od razu do naprawy uszkodzeń. Dźwigano kosze z ziemią i belki, ale czyniła to tylko czeladź _i kobiety, bo nikomu z załogi komendant zejść z murów nie zezwolił w obawie przed rychłym -szturmem. Ale mijały godziny i panował spokój. W nocy zaś posterunki doniosły, że w tureckim obozie coś się dzieje, czego ciemność nie pozwalała stwierdzić. Słychać jednak skrzypienie kół i niezwykły jak na tę porę gwar. Pan Chrzanowski pośpieszył na mury. Niebo zaciągnęły chmury, więc gęsta czerń zionęła zza blanków odbierając możność dostrzeżenia czegokolwiek. Ale istotnie od strony tureckich okopów, za którymi ciągnęły się ich obozowe kostejki czyli namioty, dochodziły jakieś odgłosy. Natomiast widać było wyraźnie, że płonie tam więcej ognisk niż zazwyczaj, a pomiędzy ich migającymi punktami przesuwały się jakieś światła. Pan Chrzanowski po dłuższej obserwacji zwrócił się do otaczających towarzyszy: — To nie są przygotowania do nowego szturmu! Raczej nieprzyjaciel zwija obóz! — rzucił rozradowanym głosem. — Ale nie poniechajcie, waszmościowie, ostrożności. Trzymać załogą pod alarmem. Do rana niedaleko, przyśpią za dnia. Jednak za dnia nikt nie spał, bo kiedy nastał świt, a było to 5 października, ujrzano, że namiotów już nie ma, a po opustoszałym terenie kręcą się tylko nieliczni żołnierze czy też obozowe ciury, ła- cv> 215 cv> dując ostatnie wozy. Takoż i na szańcach nie było nikogo, a czarne, okrągłe paszcze armat zniknęły. Twierdza rozbrzmiała więc tego dnia nie hukiem armat, lecz radosnym krzykiem obrońców. Zakonnicy rozpoczęli modły dziękczynne, ale wszyscy najpierw wybiegli na mury, gdzie zrobiło się tłoczno od masy ludzkiej rozkrzyczanej i wiwatującej. Strzelano z pistoletów, wrzeszczano z uciechy, padano sobie w objęcia, całowano się winszując wzajemnie zwycięstwa. Po południu zaś wiwatowano po raz drugi na cześć polskiej chorągwi, która wjechała na zamkowy dziedziniec. W Podhajcach Łysobok otrzymał komendę nad lekką wołoską chorągwią wraz z rozkazem, by ruszył ku wschodowi i dotarłszy w rejon Trembowli rozejrzał się tam w sytuacji. Chodziło królowi o pewną wiadomość, czy twierdza broni się nadal, a takoż co czyni Tbrahim. Gedeon z Żegoniem u boku, który towarzyszył mu'z własnej ochoty w tej wyprawie, szedł ostrożnie, jak to zwykle w pobliżu nieprzyjaciela. Przypadał po lasach, wysyłał co i raz. czujki, ale mając ludzi nawykłych do takich podchodów posuwał się mimo to szybko. Jeszcze tego samego dnia dotarł nad brzeg Seretu i skrywszy się dobrze wystawił czaty w nadbrzeżnych trzcinach, by wyglądały, co się dzieje po drugiej stronie rzeki. Noc minęła spokojnie, ale nad ranem nadleciał od owych posterunków goniec z wieścią, że widać wielkie tureckie formacje ciągnące drogą, która szła wzdłuż drugiego brzegu. Rycerz pospieszył, by osobiście zobaczyć, co by to było za wojsko. Skryty w trzcinach cierpliwie obserwował drogę, łatwą do rozeznania, bo wytyczały ją rosnące skrajem wierzby. Przez dłuższy czas szła piechota, ale potem ujrzał i końskie zaprzęgi ciągnące działa. Dudnienie i skrzypienie ich kół.dochodziło aż do jego posterunku. Te zmierzające na południe armaty dowodziły, że wróg odstąpił od oblężenia i to bez zdobycia twierdzy, bo wówczas działa pozostawiłby raczej na miejscu. Rycerz poderwał chorągiew i nie zachowując już zbytniej ostrożności, gdyż od Turków oddzielał go Seret, spiesznym marszem ruszył wprost na Trembowlę. Pod twierdzę przybył późnym popołudniem i stwierdziwszy, że otaczające ją okopy są puste, a po obozie pozostała tylko zaśmiecona łąka pełna śladów po ogniskach, oznajmił się pod bramą i wpuszczony do środka spotkał się z przyjęciem, które na długo pozostało w jego pamięci. Już bowiem po stwierdzeniu, że Turków pod grodem nie ma, pan Chrzanowski pofolgował dyscyplinie tej połowie swoich ev> 216 c\3 żołnierzy, która pozostała przy życiu. Nie zabronił im sprawdzić, co też mają na wozach ci ze szlachty i mieszczan, którzy nie brali udziału w obronie. Skutkiem takiego przymknięcia oczu szybko dobrali się żołnierze do .ukrytych w słomie beczułek z piwem, miodem, a nawet i winem i śmiejąc się z protestów wnet zabrali się do ich opróżnienia. Łysobok przede wszystkim wysłał do królewskiego obozu gońca z pismem o sytuacji, a dopiero potem przyjął zaproszenie komendanta na poczęstunek. Żegoń natomiast nie wziął udziału w libacji, gdyż zawiadomiono go, że jakowyś Tatar chce z nim mówić. Widok Debeja zaskoczył i początkowo niezmiernie ucieszył Damiana, za chwilę jednak wręcz przeraził, bo naszła go obawa, czy to nie śmierć Zawiei spowodowała, że jego sługa i towarzysz jest sam. ' • Kiedy vięc usiedli na uboczu i Debej zapoznał go z sytuacją, zamiast tiapić się losem towarzysza, poczuł wielką ulgę, że przecież żyje, a zatem istnieje nadzieja, na jakiś ratunek, choć o wpłaceniu tak dużej sumy. nie było co i marzyć. Nawet i sam król nie mógłby tego dokonać, gdyż było wiadomo, że wszystko, co posiadał, wydał na cele wojenne. Po rozważeniu sprawy postanowili odłożyć szukanie sposobu ratunku na później, a przede wszystkim jak najrychlej dostarczyć chłopaka niepewnej jego losu matce. Żegoń pogadał więc z Łyso-bokiem, a ponieważ tegoroczna kampania dobiegła końca, dostał od niego dziesięciu żołnierzy dla ochrony w drodze do Lwowa, gdyż .postanowił sam odwieźć dziecko. Trzykłosy Kiedy w niebieskiej mgle zaciągającej horyzont Żegoń ujrzał-wieże kościelne i cerkiewne kopuły miasta, migocące złotymi krzyżami, zaczął zastanawiać się, jak przeprowadzić spotkanie Tamary z synem. Po omówieniu tej sprawy z Debejem, który jak zwykle okazał rozsądek, uradzili stanąć na noc w oberży, a dopiero rankiem udać się do klasztoru i tam przeoryszy pozostawić troskę o przygotowanie matki do oczekującego ją wzruszenia. Po przybyciu zatrzymali się więc w jednym z zajazdów na przedmieściu, rankiem zaś okulbaczyli konie, zabrali chłopca i udali się na spotkanie. Żegoń pozostawił Tomka pod opieką Debeja u furty, a sam oo 217 cv> opowiedziawszy się furtiance, ruszył znaną już sobie drogą w głąb zabudowań zakonnych. Kazano mu czekać na przełożoną w parłatorium. Wyszła ku niemu po niedługim czasie i zmierzywszy go badawczym spojrzeniem ciemnych oczu, odezwała się: — Ja waćpana już tu chyba widziałam? -— Tak, na widzeniu z urodzoną Wołczarową, jako .dworzanina wówczas jeszcze hetmana wielkiego. Obecnie jestem sekretarzem jego królewskiej mości. -—Iz jego polecenia tu waszmość przybywa? — W sprawie, która jest mu wiadoma. Druh mój, aczkolwiek sam dostał się do pogańskiej niewoli, przyrzeczenia dotrzymał i synka owej niewiasty uwolnił. Chłopiec jest ze mną i oczekuje u klasztornej furty. Na to oświadczenie przełożona uniosła wzrok i dłonie ku górze wołając: — Ależ pamiętam, istotnie miał wyruszyć! I oto dowód opieki i miłosierdzia boskiego! Bądź pochwalone Twoje imię, Panie! Ależ się Tamara uraduje! — Należy ją do tak wielkiego wzruszenia przygotować. Dlatego też wprzódy z wami, wielebna matko, chciałem mówić, abyście i radą, i pomocą posłużyli. — Szczęśliwe wieści nie szkodzą nikomu, ale istotnie widok syneczka może nią zbytnio wstrząsnąć. Toteż coś na to poradzimy, teraz zaś opowiadaj waść, jak ów rycerz takiego czynu dokonał? Żegoń powtórzył zaciekawionej ksieni szczegóły wyprawy do Stambułu. Słuchała wykrzykując z przejęciem swoje komentarze, a kiedy skończył, zadecydowała już bez wahania: — Idź waść po chłopca i przyprowadź go tu! Pogadam tymczasem z Tamarą, by szczęśliwa wieść nie uderzyła w nią zbyt nagle. — Otarła łzę wzruszenia, jaka pojawiła się na jej -powiece. Żegoń wkrótce powrócił prowadząc chłopca, ale czekanie trwało blisko pół godziny. Potem nagle z głębi klasztornych pomieszczeń dobiegł kobiecy krzyk: — Gdzie on?! Gdzie on?! ' Usłyszeli odgłos szybkich kroków, skrzydło drzwi szarpnięte gwałtownie odskoczyło i ukazała się Tamara. Była jak uprzednio ubrana w długą, czarną suknię, ale chusta zsunęła się jej na ramiona, a stargane włosy bramowały pobladłą twarz. Przystanęła "chwilę na progu omiatając wzrokiem wnętrze komnaty, a kiedy ujrzała chłopca, rzuciła się ku niemu. Po kilku krokach nogi musiały odmówić jej posłuszeństwa, bo bezsilnie opadła na kolana i wyciągnąwszy ramiona starała się posuwać dalej, powtarzała przy tym raz po. raz stłumianym głosem: cv> 218 cv — Synku... synku... Żegoń puścił rękę chłopca, którego także przygotował do tego spotkania, ten jednak stał bez ruchu. Dopiero po chwili widocznie obraz postaci i twarzy wywołał w nim jakieś wspomnienia, bo raptem krzyknął przenikliwym, dziecięcym głosem:—Mamo! Mamo! — i rzucił się ku Tamarze obejmując ją za szyję. , Ona z kolei otoczyła go ramionami i raz po raz całowała twarz, potem kubraczek, potem znów twarz, oczy, włosy. Przeorysza ze wzruszeniem obserwowała tę scenę. Po chwili podeszła do klęczącej wciąż Tamary i ująwszy ją- za ramię przemówiła uspokajająco: —- Opanuj teraz, siostro, radość i weź chłopca do swojej izby. Niech ostanie przy tobie, a ja z mości sekretarzem jeszcze nieco po- . gawędzę. Tamara uniosła głowę, jakby nie rozumiała usłyszanych słów. Wstała jednak z klęczek i obróciła się do Żegonia. — Nie ma tu człowieka, któremu winnam. dozgonną wdzięczność — odezwała się stłumionym głosem. — Tedy pozwól waszmość, że tobie złożę podziękę, jaką do niego kieruję. — Ujęła twarz Źego-nia w dłonie; ucałowała w oba policzki i z lekkim uśmiechem zażenowania wróciła do chłopca, jakby w obawie, że go przy niej zabraknie. Zakonna siostca wzięła ją delikatnie pod ramię, kierując ku drzwiom. Ruszyła posłusznie za nią, ale z dłonią kurczowo zaciśniętą na rączce syna. Przełożona odprowadziła wzrokiem całą grupę, po czym zwróciła się do Żegonia: . '. — Niech się nacieszy swym szczęściem, żaden człek bowiem w nadmiarze go nie dostępuje... — westchnęła, ale zaraz już rzeczowym tonem ciągnęła dalej: — Zajdź waśe, proszę, poobiednią porą, bo będzie chciała więcej usłyszeć o wyprawie i przygodach tego rycerza. Nie wiem, co o jej dalszym łosie postanowi król jegomość, ale mogłaby pozostać u nas. Wielce nam wszystkim przypadła do serca. — Wracam teraz do jego królewskiej mości, by sprawę przedłożyć. Jeśli jednak pani Wołczarowa zechce klasztor opuścić, będę prosił miłościwego pana o permisję. Ksieni skinęła głową. — To-ehyba słusznie, bo jak dotąd mam-wprawdzie przykazane pieczę nad nią sprawować, ale wyjść poza te mury jej nie wolno. ¦— Król zapewne na Lwów pociągnie, bo wieki mi się, że tego roku już. nie będzie sposobności przeciw nieprzyjacielowi wystąpić. Rozmowa poobiednia odbyła się również w parłatorium, ale matka przełożona okazała wyrozumiałość, pozostawiając ich samych. Na prośbę Tamary Żegoń przywołał i Debeja, który jako uczestnik wy- oo 219 cv> prawy mógł najlepiej odpowiedzieć na jej pytania i bardziej wyczerpująco wszystko opisać. Z zapartym tchem wysłuchiwała więc Tamara jego opowieści, a potem zarzuciła go pytaniami. — Co teraz czynić? Jak pomóc Bohdanowi w opresji, jaką przeżywa za moją przyczyną?! — wykrzyknęła na koniec nieomal z rozpaczą.— Radź waszmośc, bo mnie rozumu nie staje. Czemu tak zawsze bywa, że każde szczęście i radość musi zatruć jakaś troska! Jakże mogę całym sercem cieszyć się odzyskaniem dziecka, kiedy człowiek, któremu to zawdzięczam, cierpi niewolę. — Niełatwa to sprawa radę znaleźć -^- rzekł z troską Żegoń.— Okup tak wysoki, że nawet król jegomość dać go nie zdoła, choćby i chciał, bo Zawieją zawsze darzył sercem. — Może ów zakon trynitarzy, o którym mówił nam Debej, zechce coś zdziałać? Może go wykupi? >. . — Nie sądzę, bo owi zakonnicy umieją liczyć. Za taką cenę mogą mieć dziesięciu innych, to dlaczego mieliby za jednego tylu ludzi w niewoli bstawiać? — A ty, Debeju, co sądzisz? — Tamara zwróciła pełne łez oczy na Tatara. „— Ja sądzę, wielmożna pani, że Bohdan i bez nas da sobie radę. W różnych już bywał kłopotach. Może też uda się za jakiegoś znacznego Turka go wymienić? — Na to liczyć nam nie wolno! Nie możemy też oczekiwać bezczynnie, aż on sam wydostanie się z tureckich rąk, które co chwycą, dobrze potrafią dzierżyć. Tamara urwała raptownie i zapatrzyła się przed siebie, widać przejęta jakąś nową myślą. Raptem odwróciła twarz do Żegonia i spontanicznym ruchem złapała go za ramię. — Wiem! Chyba wiem! — zawołała w podnieceniu. — Pieniądze muszą się znaleźć! Nie chciałam o nich nic wiedzieć, ale na ten cel nie zawaham się ich użyć. Mój mąż ponoć ukrył gdzieś złoto! Nie znam owej kryjówki, ale wiem, że zna ją niejaki... '— Kostuch... — dokończył za Tamarę Żegoń z nieco kpiącym uśmiechem. — Znacie go? — zdziwiła, się. — To był najbardziej zaufany sługa męża. On wie, gdzie została ukryta skrzynia. — Gadałem z nim, jakem był w Trzykłosach. Pytanie o skarb omal nie kosztowało mnie życia... \ — Ów Kostuch to istotnie straszny człek, ale sądzę, że gdybym zażądała wyjawienia tajemnicy, nie odmówiłby. Tym bardziej teraz, kiedy Tomek powrócił. On chłopca mimo swego kamiennego serca po swojemu miłował, więc jego wybawicielowi może zechce dopomóc... — rozważała, ale już z wahaniem. cv 220 — Nie zaszkodziłoby spróbować, bo jedyna to nasza szansa — zadecydował Żegoń, po czym dorzucił: — Myślę, że król jegomość przywróci wam, pani, wolność. Wyruszę bez zwłoki, by o to zabiegać, a potem, jeśli zechcecie, pojadę razem do Trzykłosów, by dopomóc w owej imprezie, która zbyt bezpieczna nie będzie. — Czy zechcę?! — wykrzyknęła Tamara. — Z serca wam będę za to wdzięczna! Jedźcież więc i co rychlej wracajcie! Ale jeśli można, zostawcie Debeja, niech tu do nas przychodzi, bo Tomek wciąż o niego pyta! — Spojrzała życzliwie na Tatara, który odpowiedział jej krótkim uśmiechem, ale zaraz jego twarz znów miała swój zwykły, surowy wyraz. Żegoń nie wyjechał jednak ani nazajutrz, ani w ciągu następnych dwóch dni. Lwów bowiem stał się teraz ośrodkiem działań i główną siedzibą tureckiego wywiadu. Toteż na polecenie Żegonia przeniósł się tu i Stegman, obecnie kupiec korzenny przy pomocy królewskich pieniędzy. Właśnie w czasie pobytu Damiana otrzymał wiadomość z oberży w Lublinie, gdzie umieścił swego pomocnika z Warszawy, jako chłopaka do posług. Otóż ów rzekomy kuzyn Ha-gana otrzymał jakieś pismo, które zaraz przesłał dalej. A przesłał właśnie do Lwowa. Była to wiadomość ważna, bo pozwalała na uchwycenie śladu Hagana. Zabiegi z tym związane zajęły nieco czasu, więc dopiero na trzeci dzień'Żegoń mógł wreszcie wyruszyć na poszukiwanie królewskiej kwatery. Znalazł ją istotnie w pobliżu Pomorzan. Po posłuchaniu otrzymał pismo do matki przełożonej, jak i zgodę na zamierzoną wyprawę, a nawet zezwolenie na wzięcie dla ochrony pięciu pancernych, których mógł sobie sam wybrać. Damian pomyślał oczywiście przede wszystkim o Łysoboku, bo ten powrócił już z Trembowli, ale rycerz sumitował się pragnieniem co rychlejszego ujrzenia małżonki, do której, wyraźnie stęskniony, właśnie się wybierał. Chętnie natomiast zgodzili się towarzyszyć mu obaj bracia Lisieccy oraz ich dwaj kompani z chorągwi, junacy gorącej krwi jak i oni sami. Zamiast więc wołoskich zabijaków miał Źegoń przy sobie, poza Pigwą, cztery dobre, szlacheckie szable, a we Lwowie czekał już i Debej. Była to wraz z pocztowymi asysta rokująca nadzieję jakiego takiego bezpieczeństwa, gdyż szlaki po wojennych działaniach pełne były zuchwałych dezerterów, różnej hołoty, a i prawdziwych zbójów także. Po dwóch dniach pobytu we Lwowie wyruszyli wraz z Tamarą w drogę do Trzykłosów, pozostawiwszy małego Tomka pod opieką zakonnic. 03 221 co Ostatnią noc spędzili w Stryju, a po południu, w miarę zbliżania się do celu Tamara odzywała się coraz ;rzadziej i \z coraz bardziej pochmurną twarzą spoglądała po okolicy. Wreszcie ujrzeli odległy jeszcze, niebieskawy kontur obronnej baszty gródka. ¦ — Gdzie się zatrzymamy? — Żegoń spojrzał pytająco na Tamarę przysuwając do niej konia. — W każdym razie nie we dworze! — rzuciła stanowczo.—Nie stanę w tamtym domu nogą. Dość w nim wycierpiałam. Jeszcze teraz, kiedy patrzę na te mury, ogarnia mnie zgroza. — Zatem poszukamy kwatery we wsi. Jest tam sołtys lub włodarz? — Tamtego czasu był nim Luka. Myślę, że jeszcze żyje. Po przybyciu na miejsce mały oddział otoczył najpierw pierścień dzieciaków, potem'przyłączyli się do niego i dorośli. Wnet poznano Tamarę, a przywołany Luka nadbiegł w pośpiechu, witając nieoczekiwanie przybyłą panią dziesiątkami ukłonów. Rozpoczęła się zaraz narada nad kwaterą przede wszystkim dla niej, bo od razu stała się centralną osobą i głównym obiektem wszelkich trosk poddanych. • . Luka ofiarował jej własną izbę, ale wyznaczanie kwater dla oddziału przerwało przybycie Kostucha. Początkowo nie zauważony przez otaczającą przybyłych grupę jakiś czas przysłuchiwał się w milczeniu rozmowom nie odwracając ponurego spojrzenia od twarzy Tamary.,Wreszcie odezwał się, a na dźwięk jego głuchego głosu, podobnego dudnieniu kół po moście, nastała raptowna cisza i wszystkie głowy obróciły się ,ku niemu. — Wielmożna pani stanie pod moim dachem, a zasię kto przyjcie jej poczet, wasza sprawa! Sołtys próbował protestować. — Twoja izba mniejsza od mojej — burknął mierząc Kostucha niechętnym, ale i wyraźnie wystraszonym spojrzeniem, — A i obejście leży na końcu wsi. — Nie szkodzi — padła obojętna odpowiedź. — Jakem rzekł, tak i będzie. ^yło to oznajmienie wsi, że jako dawny zarządca zmarłego pana teraz ma zamiar służyć jego małżonce i niejako bierze ją pod swoją opiekę. Tak to zresztą zostało zrozumiane' i przez Lukę, który poniechał dalszej opozycji. Spojrzał tylko pytająco na Tamarę, a widząc, że nie Wyraża sprzeciwu, szybko już uporał się z przydziałem kwater dla rycerzy i ich przybocznych. Izba w chacie Kostucha, choć nieduża, okazała się czysta i utrzymana w żołnierskim porządku. Kiedy Tamara przysiadła na ławie cv 222 cv. stojącej obok. kamiennego pieca, z sąsiedniej komory wyszła stara kobieta pochylając się w ukłonie do jej nóg. —• Macie żonę, Kostuch? — zdziwiła się Tamara spoglądając na gospodarza opartego o futrynę drzwi. — Wziąłem babę dla waszej posługi, wielmożna pani—padła jak zwykle oszczędna w słowach odpowiedź. — To Sabina, wdowa po Cyrylu Czubie zmarłym zeszłego roku... Tamara nie podtrzymywała rozmowy, ogarnięta wspomnieniami, jakie mimo jej woli przywołały znajome twarze, krajobraz, otoczenie. Wolałaby kwaterę u sołtysa niż u tego człowieka, który wspomnienia te podsycał i przybliżał, ale świadomie nie zgłosiła sprzeciwu wobec jego oświadczenia. Czułby się bowiem dotknięty jej odmową, a był jedynym człowiekiem, który mógł jej teraz dopomóc. Pobyt pod wspólnym dachem miał i tę dobrą stronę, że pozwalał na utrzymanie bliższego kontaktu, a tym samym skłonienie groźnego zbója do wyjawienia miejsca ukrycia złota. Uprzedeona bowiem przez Żegonia obawiała się, że tak łatwo tajemnicy nie zdradzi, choć z różnych wzmianek męża sądziła, a nawet była pewna, że istotnie gdzieś zostało ukryte. Postanowiła więc od razu zorientować "Kostucha w swojej sytuacji," V dać mu czas na jej przemyślenie. Toteż odezwała się po pewnej chwili: — Odzyskałam syna, Makary! Tomek jest znów przy mnie! Chłop poderwał głowę wyraźnie poruszony. *— Żywię? — spytał z' przejęciem. — Bogu dzięki, tak! Niech da szczęście jego wybawcy! — Kto nim jest? — Niejaki Zawieja, rycerz miłościwego pana. , — Wyrwał chłopca z tatarskich rąk? - — Nie, z ^tureckich. Ale go pojmali i w lochu u nich siedzi. Tę uwagę Kostuch pominął milczeniem, znać uważającx ją za nieistotną. - — Kiedy przybędzie chłopiec? — Gdziebyrn tu z nim mieszkała? Został we Lwowie. — Ale dziedzictwo przecie obejmie? To pytanie po raz pierwszy nasunęło Tamarze na myśl kwestię przynależnej synowi schedy po rodzicu i cały szereg problemów z tym związanych. Nie zaprzątała sobie jednak tym głowy, bo chwila była nieodpowiednia. Rzuciła więc zdawkowo: — Na pewno. Tylko że mały jeszcze... — Ale gospodarkę trzeba poprowadzić. Chłopi rozjfniwili się, tłuszczem obrośli, każdy myśli, że tak. już zostanie. Do roboty trza ich zagnać. Dwór odbudować, mury wzmocnić, inwentarz zaprowadzić. 223 CV>' Jak na Kostucha było to przemówienie równe całemu kazaniu. Zamilkł też zaraz zacisnąwszy usta z zawziętością, gdyż zapewne widok opustoszałego dworu napawał go goryczą. — Przyjdzie i na to czas, Kostuchu. Teraz mam inne zadanie do spełnienia... Rzucił na Wołczarową pytające spojrzenie, ale nie odzywał się, po chwili mówiła więc dalej: 7— Człowiek, który go uwolnił, sam popadł w niewolę. Nie mogę tego znieść! Nie mam godziny spokoju, ani jednej myśli pogodnej, to mi zatruwa szczęście odzyskania dziecka. Tamara w miarę mówienia rzucała słowa coraz gwałtowniej. Kostuch jakiś czas przyglądał się jej spode łba, wreszcie spytał krótko: — Miłujecie go, wielmożna pani? Zaskoczona trafnością pytania rzuciła nań pełne zdziwienia spojrzenie. Ale były w nim i błyski pełne ciepła i radości. — Tak, miłuję! Z całego serca i duszy! I dlatego gotowam sama wrócić w tureckie ręce, jeśli on za tę cenę odzyska wolność! Kostuch znów milczał przez chwilę, z^nim zadał kolejne pytanie: — To ów Zawieja? — Przecież mówiłam! Pełni służbę przy boku króla Jana. — Zamierzacie1 odbudować dom i rozpocząć gospodarkę? — Nie, nie zamierzam, póki pan Zawieja nie odzyska wolności! — Hm... — Tym mruknięciem Kostuch skwitował otrzymaną odpowiedź. Znów umilkł na pewien czas, bo zajął się rozpalaniem ognia. Kiedy od skrzesanych iskier zapłonęło suche igliwie, dmuchał w nie, dopóki nie wyskoczył płomień, po czym odezwał się do Tamary siedzącej nadal na ławie: — To po co tu przyjechaliście? Padło wreszcie pytanie, którego się .spodziewała. Żegoń przewidując trudności w uzyskaniu pomocy Kostucha radził, by wyjawiła cel wyprawy tylko wtedy, jeśli on sam da ku temu sposobność. Natomiast żadnych nacisków ani żądań ze swej strony nie powinna wysuwać, gdyż po tylu latach były powiernik, przywiązany do swej roli strażnika skarbu, może pomocy odmówić. Była to przezorna i słuszna rada, toteż Tamara zastosowała się do niej. Teraz jednak postawione pytanie pozwalało na poniechanie tej taktyki. — Mój... mąż, niech mu Bóg to wybaczy, ponoć ukrył tu sporo złota. Parokrotnie chwalił się tym przede mną. Nie chciałam go wówczas słuchać, a i teraz, kiedy nie żyje, poniechałabym poszukiwań, bo brudne to złoto. Ale nie zawaham się, a nawet chcę zrobić wszystko, by je odnaleźć, dla uwolnienia pana Zawiei! 'co 224 cv> — Złoto n-ie jest brudne — wymamrotał ledwie dosłyszalnie Kostuch. — Jeno drogi ku niemu bywają błotniste... — Pomożesz mi, Makary? — równie cicho spytała Tamara w napięciu oczekując na odpowiedź. On odwrócił się jednak bez słowa i nachylił nad ogniem. Po elekcyjnym zjeździe szlacheckie rzesze opuściły Warszawę. W opustoszałych komnatach zamkowych również nie tętniło już. życie, nie splatały się nici politycznych intryg, nie zapadały decyzje, 0 które należało walczyć. Ich źródło i ośrodek :— królewski dwór — przeniósł się bowiem w rejon bliższy działaniom wojennym. Jego królewska mość, bardziej z tego powodu wódz niż władca, osobiście tymi działaniami kierował. Toteż obecnie Lwów zyskał na znaczeniu, tu bowiem przebywała większość wielmożów, by znajdować się w pobliżu królewskiej osoby. Sam monarcha takoż zjeżdżał często do miasta lub stawał kwaterą w jego pobliżu. Imć Hagan opuścił więc również Warszawę, gdzie poczęto już zbyt blisko krążyć wokół niego, i przeniósł się do Lwowa. Tu zresztą był zawsze główny ośrodek dyspozycyjny jego mocodawców, którym kierował zamożny lwowski kupiec, pozornie usłużny i ugrzeczniony, w rzeczywistości przebiegły i okrutny mistrz Efraim. Hagan już od pewnego czasu wiedział, co stało się z Wołczarową, 1 klasztor bernardynek miał na oku. O odzyskaniu dziecka przez uszczęśliwioną matkę również dowiedział się szybko, ale fakt ten wprowadził go niemal w stan popłochu. Była to dla niego i nie tylko dla niego wiadomość wręcz katastrofalna. Zwalniała bowiem ową kobietę z wszelkich więzów, usuwała zależność, a zatem stwarzała niebezpieczeństwo zdradzenia posiadanych wiadomości nie tylko o nim samym, ale i o niektórych bliskich mu ludziach. Było tego dość, by jeszcze tego samego dnia prosić mistrza Efraima o rozmowę. ' Ten powiadomiony umówionym sposobem przybył jak zawsze punktualnie. Spotkali się w domku kantora pobliskiej synagogi, oddalonym od ulicy i ukrytym wśród obrastających go drzew. Po relacji Hagana mistrz Efraim spojrzał nań swymi szarymi jak pochmurne niebo oczami w czerwonej obwódce zaognionych powiek i przesunął dłonią po ściętej w klin brodzie. — Dużo wie owa niewiasta — mruknął z nieznacznym wyrzutem, którego starczyło jednak, by Hagan poczuł się nieswojo. — Zbyt dużo, łaskawy parne Hagan... — Rok tu przebywała — powiedział z troską Ormianin — mogła więc dostrzec niejedno. Zresztą już na początku dowiedziała się ?byt — Ostatni zwycięzca oo 225 wiele przez tę niespodziewaną śmierć starego Wawrzyńca, wydawało się jednak, że trzymamy ją mocno w rękach. Nikt nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. — Nie potrzebujesz mi tego tłumaczyć. Ale ty byłeś i jesteś za nią odpowiedzialny. — Efraim porzucił grzeczny ton i ciął słowami niby brzytwą. — Toteż ty o.sobiście usuniesz groźbę, jaka powstała! Usuniesz całkowicie, chyba mnie rozumiesz? — Rozumiem, mistrzu Efraimie... — A że nie należy z tym zwlekać, daję ci dziesięć dni czasu. To wszystko, możesz iść. Skutkiem tego rozkazu w ślad za zdążającym do Trzykłosow oddziałem wyruszył Hagan skradając się niby drapieżnik za upatrzoną ofiarą. Następnego dnia po rozmowie z Kostuchem Tamara powtórzyła Żegoniowi jej przebieg. Ustalili, by więcej nie poruszać sprawy ukrytego skarbu, lecz czynić poszukiwania na własną rękę'. Należało bowiem dać ponuremu słudze czas na podjęcie samodzielnej decyzji, gdyż Żegoń pamiętając pierwszą z nim rozmowę nadal był zdania, że żądanie współdziałania ćzy pomocy spotka się z odmową. Zabrał więc swoich towarzyszy i uzbroiwszy ich w kilofy i ło-pety ruszył, by przynajmniej nieco zorientować się w możliwościach i szansach poszukiwań. Pierwszą ich czynnością było opróżnienie domu ze wszystkich iaśmiecających go gratów. Spalili je na środku podwórka, a następnie przystąpili do szczegółowych oględzin wnętrza. Nigdzie jednak, mimo opukiwania "ścian i podważania przegniłych już bali podłogowych, nie znaleźli żadnej skrytki lub zejścia do podziemi. Wracając wieczorem do wsi Żegoń był więc przekonany, że w domu mieszkalnym ani kryjówki, ani dojścia do niej nie było. Nazajutrz Tamara dała się skłonić do przekroczenia przynajmniej murów gródka i udała się wraz z nimi. Pozostawili konie pod opieką, by pasły się na obfitej trawie dziedzińca, sami zaś rozpoczęli penetrację baszty. Dolne, obszerne pomieszczenie miało w łukowatym sklepieniu otwór prowadzący na wyższe piętra. Ze względów obronnych w takich stołpach nie robiono u dołu schodów, tylko używano drabin, które następnie wciągano do góry. Poszukując owej drabiny znaleźli w ukrytej wnęce nadgniłe, odrzucone na bok skrzydło drzwi, za którymi widać było zarys kamiennych stopni prowadzących w czarną czeluść podziemi. Zapalili pochodnie przygotowane przezornie na taki wypadek i ruszyli w dół. co 226 oo Schody były strome i śliskie od wilgoci. Prowadziły do sporej komory również o kamiennych ścianach. Unieśli pochodnie w górę oświetlając wnętrze. Pachniało tu pleśnią i mdły zapach stęchlizny bił w nozdrza. Z tyłu za schodami dostrzegli czarny prostokąt jakiegoś otworu bez drzwi. Pozostały po nich tylko grube, żelazne haki, na których obracały się zawiasy. Było to przejście prowadzące zapewne do lochów. Żegoń zagłębił się w czerni tunelu. Skaczący, chwiejny płomień pochodni ukazał niskie, półokrągłe sklepienie, zmuszające do schylenia głowy. Ziemia pod nogami była wilgotna i miękka. Nie uszli więcej jak sto kroków; kied_y dalszą drogę zagrodziło im zwalisko piachu pomieszanego z kamieniami i gruzem całkowicie wypełniając wnętrze tunelu. i Idący za Żegoniem Pigwa zaklął: — Trzeba wołać całą wieś, aby to usunąć! — A nie wiadomo, czy dalej będzie lepiej?...—zauważył jeden z Lisieckich. — Takich usypisk może być więcej. — Zawracamy — zadecydował Żegoń. — Tej przeszkody sami nie zdołamy usunąć. Po ich powrocie Tamara okazała rozczarowanie. — No i co? Dlaczego już wróciliście? — zagadnęła Żegonia. — Znaleźliśmy loch, ale prowadzi nie wiadomo dokąd. I nie da się tego stwierdzić, bo jest zawalony. — A więc trzeba vyezwać chłopów i zrobić przejście! — Nawet nie wierny, jak głębokie jest to zawalisko. A takoż czy dalej nie napotkamy następnych. Chcę jeszcze zobaczyć, co jest na górnych piętrach—oświadczył, spoglądając w górę na kolistą ścianę baszty. y — Pójdę z wami — zdecydowała Tamara ruszając ku wieży. Znaleźli drabinę, której stan wskazywał, że sporządzono ją niedawno, i wspięli się na piętro. Tu równie okrągła izba była pusta. Ceglaną podłogę pokrywały kawałki jakiegoś drzewa i odłamki gruzu. Nieliczne, wąskie szpary strzelnic dopuszczały do wnętrza nieco światła. Wokoło ściany, niby do niej przytulone, bieg1'- stopaie schodów urwane w pół wysokości, wieży, jakby ten, który je wykonywał, zniechęcił się do dalszej roboty. Ponad uszkodzonymi schodami pięła się już tylko kamienna ściana, a potem widać było krąg nieba. Z boku widniało przejście prowadzące na mury. Skierowali się ku niemu i wyszli na zewnątrz. Rozciągała się przed nimi panorama okolicy. Jak okiem sięgnąć jedno za drugim szły falami wzgórza, im dalsze, tym bardziej mgliste, coraz bardziej niebieskie, aż do zlania się z błękitem widnokręgu. cv 227 cv> Z lewej niby ustawione rzędem pudełeczka przycupnęły domostwa wsi Trzykłosy. Od grodu biegła jasnym pasem droga opadając po pochyłości stoku, by potem skryć się za kolejną wyniosłością gruntu. Z prawa zaś ostra krawędź skarpy odsłaniała wijącą się w dole rzekę, podobną migocącej srebrem wstążce rzuconej na zielone tło łąki. Tuż przy grodzie oba jej brzegi obrastał las, który następnie cofał się poza pas nurtu. Przy zamkowej skarpie oba brzegi były piaszczyste, ale dalej obrastały je trzciny zielonobrunatną szczotką. 1— Ściągniemy do pomocy chłopów? — Tamara wróciła do poprzedniego tematu zatrzymując się obok Żegonia opartego o blankę. — Będzie to chyba konieczne, bo przecież nie po to tu przybyliśmy, żeby zawrócić przed pierwszą przeszkodą. Ale nawet jeśli osy-pisko jest tylko jedno, czeka nas penetracja całych podziemi. A przecież nie ma żadnych danych na to, że właśnia tam mąż waćpani ukrył swoje złoto. Dwór jest duży, ma sad, zabudowania, wiele miejsc nadających się do zakopania skrzyni. — Co zatem zrobimy, jeśli stary będzie milczał nadal? — spytała nieomal z rozpaczą Tamara. — Za nic nie zostawię Bohdana w niewoli! Co czynić? — Czekać. Myślę, że Kostuch jednak przemówi. — A jeżeli nie? Co wtedy? Tym razem Żegoń nie udzielił odpowiedzi. ' Jednak otrzymała ją, i to jeszcze tego samego wieczoru. Kiedy Sabina sprzątnęła po wieczerzy ze stołu, Kostuch, który w milczeniu towarzyszył Tamarze siedząc obok na ławie, w pewnej chwili odezwał się od niechcenia: — Nie macie co po lochach łazić. Złota tam nie ma...—Potem dorzucił, jakby znał ich zamiary: — Odkopywać zwalisko to daremna robota, ludzi bez potrzeby nie trza ganiać. — Istotnie od jutra chcielibyśmy usuwać ziemię. — Lochy do porządku należy przywrócić, ale na to jeszcze czas. Tamara tym razem nie zdołała opanować niecierpliwości: — Wiecie, gdzie jest skrzynia?! Zatem pomożecie nam?! Przecież dziedzicem owego złota jest teraz mój syn. Winien swemu wybawcy wdzięczność, a wasza powinność to udzielić mu pomocy! Kostuch skinął, aprobująco głową. — Właśnie ta&em sobie wszystko rozważył. Ale on jeszcze dzieciak. — Pomocy żądam jako jego opiekunka i matka. Nieboszczyk nie może być przeciwny. Toć to jego syn! — Toteż jutro, jak się ściemni i ludziska schronią po chałupach, zaprowadzę was w ono miejsce. Weźcie towarzyszy, aby pewnych i nie gadatliwych. Jest tego dwie skrzynki, nieco przyciężkie, trza czterech chłopa, by je na dół spuścić... , cv 228 cv — Zabierzemy je potem do was, chyba tak będzie najlepiej — zatroszczyła się uszczęśliwiona Tamara. — Co zaś dalej z owym złotem zrobić, postanowi pan Żegoń, bo on nam przewodzi. ~ Można i do mnie, ale lepiej od razu je wywieźć..t — mruknął Kostuch kończąc rozmowę, bo nie mówił już nic więcej. Siedział zamyślony, a po pewnym czasie ruszył do swej komory. Nie wszyscy jednak tej nocy zażywali spoczynku. Podniecona pomyślnym obrotem sprawy Tamara nie zmrużyła oka, jak również i dwaj jeźdźcy, którzy podjechali pod mury gródka i korzystając z gwiaździstego nieba obejrzeli dokładnie teren. Potem przedostali się brodem na przeciwległy brzeg i zniknęli w leśnej gęstwinie. Następny dzień dłużył się wszystkim niezmiernie, bo powiadomieni przez Tamarę o zmianie sytuacji, wyczekiwali niecierpliwie nastania nocy. Z wolna gasły w okienkach ostatnie blaski łuczywa. Wyznaczeni na wyprawę zebrali się w zagrodzie Kostucha czekając, aż uzna, że pora już ruszać. On zaś przyniósł dwa zwoje sznura i żelazny drąg, które.polecił zabrać ze sobą. Była godzina do północy, kiedy wreszcie dał znak do wyjazdu. Zachowując ciszę opłotkami dostali się na drogę wiodącą do gródka. I ta noc była wprawdzie bez księżyca, ale również gwiaździsta. Na stoku wzgórza przewodnik zmienił nagle kierunek i zamiast jechać ku bramie wjazdowej, prowadził w stronę rzeki. Wkrótce nad ich głowami zawisła zamkowa skarpa, tu i ówdzie obrosła krzakami lub pokryta płatami żwiru. Po- kwadransie Kostuch jadący na czele ściągnął wodze i mały oddział zatrzymał się. — Opuściłem tu z muru drabinę, ale gdzieś zahaczyła o chaszcze— rzucił wyjaśniająco. — Trzeba, aby ktoś wspiął się i ściągnął ją na dół. Zapalono pochodnie i Pigwa, jako najzwinniejszy, zaczął wchodzić po skarpie. Widzieli, jak wykorzystując wystające głazy posuwa się coraz wyżej i wyżej. Wkrótce wraz z osypującym się żwirem ujrzeli zsuwaną drabinę, a zaraz potem, i pachołek był na dole. W tym czasie Kostuch uniósł pochodnię i bacznie oglądał skarpę. Po chwili ruszył koniem, by zatrzymać go nieco dalej, i skinął na resztę. — Przesuńcie tu drabinę — polecił półgłosem, wskazując wybrane miejsce na stoku. — I niech jeden z was idzie ze mną. Zsiadł z konia odczepiając uwiązane przy siodle sznury. -z nich podał Pigwie z poleceniem: cv) 229 cv- — Uwiąż drąg. A wy odsuńcie się z końmi na stronę. Kiedy pachołek spełnił polecenie, Kostuch ujął drugi koniec sznura i zaczął wspinać się po drabinie. Żegoń, który postanowił towarzyszyć mu osobiście, ruszył za nim przyświecając staremu pochodnią. Kiedy stanęli na końcu długiej drabiny, Damian ujrzał towarzyszy głęboko pod sobą. Nie miał jednak czasu na obserwację, gdyż jego przewodnik wstąpił na skalną półkę ciągnącą się kilkanaście łokci wzdłuż skarpy. Wciągnął na nią sznur z uwiązanym drągiem, po czym skinął na niego. — Chodźcie, panie, i poświećcie mi. Źegoń teraz dopiero ujrzał ogromny głaz spoczywający podstawą na półce, a tylną płaszczyzną oparty o skalną ścianę. U jego podnóża rosło nieco kolczastych krzaków zasłaniających go od dołu. Kostuch nachylił się, wsunął drąg głęboko w szczelinę za głazem i rzucił kolejne polecenie: — Odłóżcie pochodnię i szarpnijcie wraz ze mną. Tylko aby nie obsunęła się noga, bo polecicie w dół... Naparli mocno odpychając się od skalnej ściany. Wkrótce poczuli, że kamień z wolna ustępuje, a w chwilę potem przechylił się raptownie i poleciał w dół, podskakując w pędzie po stoku. Toczył się z hukiem, dopóki nie znieruchomiał na piaszczystym brzegu rzeki. Kostuch podjął pochodnię, którą znów rozniecił podmuch wiatru, ' i wpełznął do czarnego otworu, odsłoniętego przez głaz. Żegoń podniecony i zaciekawiony podążył za nim. Wydrążony w skale tunel, czy też może naturalne pęknięcie było wąskie i tak niskie, że musieli posuwać się na kolanach. Na szczęście nie trwało to długo i w pewnej chwili Kostuch uniósł, się na nogi. Płomień pochodni oświetlił wnętrze niedużej, ale wysokiej groty, -migocąc czerwonymi iskrami w kroplach wody kapiącej z jej ścian. Pod jedną z nich Żegoń ujrzał dwie niezbyt duże drewniane, wysmołowane skrzynie, mocno okute żelazem. Kostuch nie okazując podniecenia, nieomai zdawkowo rzucił Damianowi polecenie: — Wracajcie, panie, i wezwijcie pomoc, bo skrzynie ciężkie. Przywołani towarzysze wsuwali się kolejno do grotyv Zaczepiono sznury o ucha skrzyń i z wielkim mozołem wyciągnięto na skalną półkę. Potem już było łatwiej, bo wystarczyło tylko ostrożnie popuszczać sznurów, by cały ładunek znalazł się na dole. Ponieważ jednak niebo na wschodzie zaczęło już szarzeć, uradzili pójść za radą Kostucha i zaraz załadować skrzynie na wóz. Żegoń postanowił bowiem złoto odwieźć jak najszybciej do Kałusza i złożyć je w piwnicach tamtejszego zamku, pod pieczą namiestnika cv 230 cv pani Sobieskiej, której to starostwo przynależało. Dopiero zaś potem nawiązać kontakt z kupcami, którzy zwykle pośredniczyli przy wykupie jeńców. Obładowane skrzyniami konie po uciążliwej wędrówce przeniosły ciężar do baszty. Tu dopiero obstąpiony dookoła Kostuch otworzył najpierw wieko mniejszej skrzyni. Ułożone równymi rzędami leżały w niej płócienne woreczki pełne złotych i srebrnych monet. Znajdowały się w nich talary, dukaty, srebrne piastry, czerwone złote' polskie, luidory francuskie — monety wszystkich bogatszych krajów Europy. — Starczy tego na okup i wiele jeszcze zostanie — mruknął ' z zadowoleniem Damian. — To i dobrze!—zawołała Tamara. — Resztę oddam zakonowi, który udzielił mi schronienia. Z rabunku ten pieniądz pochodzi, a że nie może wrócić do właścicieli, niech wspomaga klasztor. •— Z jakiego tam rabunku! — parsknął ze złością Kostuch. — Mało to nas kupcy obdzierają ze skóry? To i myśmy im nieco uszczknęli. Ale większość tego dobra z wypraw wojennych przywiózł wielmożny pan Wołczar, świeć Panie nad jego duszą. Toteż zakonnicom nie wolno go oddawać, bo to sukcesja waszego syna po rodzicu. ->- Nie będę się o to spierać — odparła stanowczo kobieta. — Mówicie, że z wojennych wypraw połowa? Zatem z tego, co ostanie po okupie, połowa niech będzie dla syna! Obaczym teraz, co druga skrzynia zawiera. Kiedy uniesiono jej wieko, z ust nachylonych nad nią rycerzy wyrwały się okrzyki zachwytu, gdyż znajdowała się tam głównie broń i to tureckiego pochodzenia. A więc szable o rękojeściach i pochwach wysadzanych drogimi kamieniami, guzy z diamentów, które agowie i bejowie zwykli nosić przy turbanach, jatagany, kindżały, sztylety, wszystko lśniące złotymi ozdobami- i różnorakim cennym kamieniem, tak samo zdobione rzędy końskie, czapraki bijące w oczy pięknem barw i błyskami rubinów i szmaragdów, złote naczynia, czarki, roztruchany, tace i talerze, dzbany i miski, szkofie *, klamry do pasów, para pistoletów z rękojeściami ze szczerego złota, a do tego jeszcze zdobione perłową masą, a także nieco ozdób kobiecych. — Oczy bolą patrzeć — westchnął Pigwa, po czym dorzucił: •— Zawsze byłem głupi, bo ramiast obdzierać pogan, większą miałem uciechę z rąbania im głów. — Teraz na wyprawy nie zapominaj brać ze sobą worka — doradził mu jeden z Lisieckich. * ozdoby na kołpaki i czapy cx> 231 cn L —• Zamknij to, Kostuch — polecił Żegoń — bo pora iść po wóz. Zaraz ruszamy w drogę. Do Kałusza nie więcej jak mil cztery, toteż jeszcze dziś zbędziemy się tego kłopotu. Ja, Debej i Pigwa zostaniemy tu na straży, wy zaś, panowie, zabierajcie nasze toboły, a Kostucha proszę, by przybył z wozem i parą dobrych koni. Nic nam nie grozi, ale i marudzić nie należy! Tamara udała się również do wsi, a Żegoń, pozwoliwszy sługom nieco spocząć, sam, siadł na straży, by zachować do końca ostrożność. Po dwóch godzinach przybył z wozem Kostuch w towarzystwie Tamary i rycerzy, którzy przywieźli pozostawione rzeczy. Zaraz załadowali skrzynie na wóz, przykryli je sianem" i już obracali się ku wierzchowcom, kiedy dosięgną! ich, i to w jednej, krótkiej jak mgnienie chwili nagły cios. Nie wiadomo skąd, jakby gdzieś spod chmur świsnęła powietrzem strzała uderzając Tamarę w pierś. Kobieta rozłożyła ramiona, skłoniła się do przodu jakby witając posłańca śmierci, i z wolna osunęła się na ziemię. Wszyscy znieruchomieli na moment nie rozumiejąc, co zaszło. Pierwszy rzucił się ku niej Zegoń ujrzawszy tkwiącą w piersi strzałę. Suknia wokół grota zaczynała nasiąkać krwią. Upadł przy niej na kolana, ale' Debej odsunął go i jakiś czas. delikatnie, niby wytrawna piastunka końcami palców badał okolice rany, potem ostrożnie ujął drzewce i jednym szybkim ruchem wyrwał strzałę. < Ból, jaki zapewne poczuła ranna, sprawił, że drgnęła i otworzyła oczy. — Ugodził mnie — szepnęła wpatrując się w Żegonia. — Kto to był? Me'widziałam go... — Nie mów teraz. Leż spokojnie, zanim cię opatrzymy. —: Nie trzeba...—Głos jej zaczął ucichać, powieki przysłoniły zamglone oczy.—-Już nie trzeba, Damianie... Jednak nierówny, przerywany oddech jeszcze unosił jej pierś. Leżała nieruchomo, aż w pewnej chwili otwarła powieki i wpatrywała się w Żegonia, zanim znów przemówiła: — Słuchaj... Powiedz Bohdanowi... powiedz, że oddaję mu pieczę nad synem. Niech mu będzie ojcem i rządzi w Trzykłosach. I powiedz, żem go miłowała bardzo... nad życie miłowała. Powiedz mu... Głos jej zaczął zacichać, a wkrótce potem drgnęła lekko, głowa jej opadła na bok i znieruchomiała w ramionach Damiana. Delikatnie opuścił ją na • trawę, przykrył powiekami oczy, po czym uniósł się z klęczek, zdejmując z głowy kołpak. Reszta ze ściągniętymi grozą twarzami poszła za jego przykładem. Jednak rzeczywistość nie pozwalała na zbyt długie oddawanie e\3 232 cv się boleści nad tą nagłą i zagadkową śmiercią. Po odbytej naradzie postanowili nie wracać do wsi, tylko wysłać tam posłańca z rozkazem zbicia choćby byle jakiej trumny celem przewiezienia zwłok do Kałusza, a dopiero tam urządzić zmarłej godny chrześcijański pogrzeb. Drugą zaś przeszkodą w rychłym wyjeździe była zaskakująca nieobecność Kostucha. Do wsi pojechał Pigwa. Wrócił po godzinie z Luką i grupą chłopów, którzy, przerażeni usłyszaną wieścią, przynieśli zbitą naprędce lichą trumnę. Otoczeni wieńcem ludzi stojących z odkrytymi głowami, złożyli w niej zwłoki, a potem ustawili na wozie i wolno ruszyli w drogę. I tak opuściła Tamara Trzykłosy, własnym martwym ciałem strzegąc skarbu, po który do nich przybyła. We wsi zaś mówiono, że to nieboszczyk pokarał ją za to, że ośmieliła się wyciągać rękę po jego dobro. ! ¦ Kostuch obracał się właśnie do swego konia, kiedy kątem oka dostrzegł jakąś postać na murze. Odcinała się ciemnym konturem na tle nieba, nachylona nieco do przodu, z napiętym łukiem. W następnej chwili usłyszał świst strzały i jęk padającej kobiety. Ów człowiek zaś po odpuszczeniu cięciwy w mgnieniu oka zniknął za blankami. Widząc, że do leżącej na trawie dopada Żegoń, poniechał udzie- '. lania jej pomocy i ulegając już tylko żądzy zemsty, rzucił się ku stłoczonym koniom. Przy jednym z siodeł ujrzał zwinięty arkan—¦ . był to wierzchowiec Debeja — skoczył więc na niego, odmłodzony o lat dziesiątek i z krótkim, przynaglającym okrzykiem szarpnął wodzami. Nawykły do nagłego zrywu rumak poderwał się do biegu, a stało się to wszystko tak szybko, że nikt z rycerzy skupionych przy leżącej kobiecie nie dostrzegł jego odjazdu. Kostuch wypadł za bramę i od razu zobaczył jeźdźca znikającego właśnie pomiędzy drzewami. Przygięty nad grzywą batożył swego wierzchowca. Dostrzegł i drugiego, ale tamten był dalej i znikał mu właśnie z oczu. Nie on jednak był potrzebny Kostuchowi, lecz ów bliższy, co wypuścił śmiercionośną strzałę. Koń, którego dosiadł, okazał się na szczęście świetnym biegunem. Pędzili teraz lasem, ale rumak sam wybierał drogę wśród drzew, toteż Kostuch mógł nie zajmować się wodzami, ale całą uwagę skierować na wyraźne: ślady powyrywane w leśnym poszyciu przez końskie kopyta. Kiedy wypadł znów na otwartą przestrzeń łąki, ujrzał uciekającego nie dalej jak o staję przed sobą. To ukazywał sią, to znikał cv> 233 oo za rozrzuconymi na niej krzakami łoziny i pędził, co i raz oglądając się za siebie. W pewnej chwili sięgnął po łuk i wypuścił za siebie strzałę, a zaraz potem drugą. Ale obie przeleciały ponad głową Kostucha.' Ten zaś chwycił za arkan i zaczął smagać nim konia. Dobry rumak przyspieszył jeszcze bardziej biegu i zdawało się, że 'nie nogi go niosą, lecz nadprzyrodzoną siłą płynie powietrzem. Odległość od uciekającego zaczęła maleć. Kostuch zmierzył ją wzrokiem i uniósł się w strzemionach. Arkan zamiast uderzyć o kolski grzbiet zatoczył w powietrzu koło i czarną smugą poleciał do przodu. Dobrze ćwiczony koń raptownie zatrzymał pęd, wpierając W trawę kopyta. Uciekający niby uniesiony niewidoczną dłonią w powietrze wyleciał z siodła i ciężko gruchnął o ziemię. Kostuch poklepał tańczącego w miejscu wierzchowca po szyi i zeskoczył z siodła. Podszedł do zemdlonego upadkiem zabójcy i chwilę spoglądał na jego pobladłą twarz. Wreszcie obrócił go i skrępował na plecach ramiona. Dokładnie sprawdził węzły, po czym raz, a potem drugi, kopnął leżącego w bok. ¦ Ten.pod wpływem bólu otworzył oczy, ale spojrzenie miał jeszcze mało przytomne. Nie zwracając już na niego uwagi Kostuch podszedł do swego wierzchowca, skoczył na siodło i nie oglądając się ruszył w powrotną drogę. Uwiązany na arkanie człowiek ciągnięty przez konia zdołał jednak podnieść się i biegł teraz z trudnością utrzymując równowagę. Znów zagłębili się w las, wracając ku skalnemu cyplowi grodu. Podążali wzdłuż rzeki, dopóki nie dotarli do miejsca, gdzie porzucona drabina stała jeszcze oparta o skarpę. Kostuch zatrzymał przy niej konia, zeskoczył na ziemię i odwiązał arkan od siodła. ¦— Właź! — rozkazał krótko, wskazując na drabinę. Skrępowany więzień obrócił się ku niemu. — Dokąd chcesz mnie prowadzić? Słuchaj, człowieku, rozwiąż mnie i puść wolno, a dostaniesz tysiąc czerwonych złotych. Nie! — poprawił się szybko.—Trzy tysiące sztuk złota! Udasz się ze mną ,do Kałusza, a dostaniesz je na rękę! Na ironiczne prychnięcie starego mówił szybko dalej: — Nie wierzysz mi! To posłuchaj, zostaw mnie tu, a jedź sam, wskażę ci, do kogo masz się udać! Powiesz, że przysyła cię Hagan, a dostaniesz od razu trzy tysiące sztuk złota! Pomyśl, co to za majątek! Znów rozległo się ironiczne prychnięcie, ale tym razem towarzyszył mu świst arkana. Rzemień przeciął twarz więźnia pozostawiając na niej czerwoną pręgę. Krzyknął z bólu, a kiedy i cvi 234 ex? padł znów rozkaz „Właź", już bez słowa zaczął wspinać się po szczeblach. ¦ ¦ Po wpełznięciu do groty Kostuch zapalał jedną z pozostawionych tam pochodni i sięgnął po sznur, okręcając nim więźnia. Kiedy z tym się uporał, usiadł obok i utkwił w nim ponure spojrzenie. Ruchliwy płomień rzucał blaski na wilgotne kamienie i podłużny kształt podobny do podróżnego toboła, leżący na piasku. Ostre cienie przesuwały się po ścia*nach, bo pochodnia nie paliła się równo, ale strażnik był nieruchomy niby głaz. Siedział u stóp pojmanego i bez przerwy wpatrywał się w niego, jakby chcąc zapamiętać na zawsze każdy szczegół jego ściągniętej strachem twarzy. Tylko raz skrępowany człowiek przerwał zaległe milczenie, kiedy raptem odezwał się: — Nie pojmałeś mego towarzysza. Jeno patrzeć, jak przybędzie z odsieczą. — Może przybyć kto chce, ale tu cię nie najdzie. — Dobrze jednak pomyśl, czy nie lepiej wziąć za mnie pieniądze! Niechby już całe pięć tysięcy... — Wkrótce będziesz chciał dać wszystko, co masz na tym świecie, a i tak nic ci nie pomoże — mruknął kpiąco. Kostuch. Ton tej odpowiedzi musiał jednak przerazić Hagana, bo jęknął ze strachem: — Co... Co chcesz mi uczynić? — Będziesz skomlał i wył, zanim własną śmiercią nie zapłacisz za śmierć, jaką zadałeś tej kobiecie. — Słuchaj... Ja musiałem, kazano mi. Nic do niej nie miałem, ale' musiałem być posłuszny. Zlituj się... Poniechaj zemsty, a dam wszystko, co zechcesz! Kostuch uśmiechnął się jedną stroną twarzy, po czym- rzucił krótko: — Stul mordę! Podniósł się, dokładnie obejrzał sznury i obrócił do wyjścia. Znając w grodzie każdy kąt i każde pęknięcie murów, po krótkiej wspinaczce dostał się na ich szczyt. Nie chciał zdradzać swojej, obecności, więc pjałożył się i spojrzał w dół. Z lewej strony miał sad, potem dachy zabudswań, na prawo widniała baszta, a pod nią-dziedziniec. Dostrzegł grupę mężczyzn krzątających się wokół wozu zaprzęgniętego w parę koni. Właśnie ładowano nań długą skrzynię zbitą z desek. Zrozumiał, co owa skrzynia zawiera, więc przeżegnał się na intencję wiecznego spoczynku dla zmarłej, potem czekał, aż dziedziniec opustoszeje. . Wkrótce wóz otoczony pocztem zbrojnych ruszył z miejsca, a po chwili zniknął w bramie. Za nim ruszyła grupa przybyłych chłopów. Niezadługo, już na drodze biegnącej w dół stoku, orszak rozdzielił się. Wóz ze zbrojnymi podążył w prawo, chłopi zaś w stronę wsi. cv 235 cv Konie zaprzęgu szły noga za nogą, a kierujący nimi woźnica niezbyt je poganiał. Toteż poczet posuwał się pomału, dopóki nie skryło go wzgórze. Upewniwszy się, że gród opustoszał, Kostuch ruszył koroną murów do zejścia. Na dole poszedł do kąta za stajnią, gdzie, obrośnięty chwastami, leżał kocioł używany kiedyś do grzania'na murach wrzątku, by polewać nim napastników. Wrócił po ukrytego na zewnątrz konia. W ucho kotła założył mocny postronek, do środka wrzucił skopek i pociągnął mosiężną banię ku bramie. Kiedy dotarł z kotłem nad rzekę, wybrał miejsce dobrze osłonięte krzakami, niedaleko wody. Ustawił kocioł pionowo i zaczął podbijać go kamieniami, dopóki spód nie znalazł się o stopę nad ziemią. Wtedy zaczął zbierać suche gałęzie, a kiedy zgromadził ich spory zapas, ruszył ze skopkiem ku rzece. Kocioł spoczywający na kamieniach, sięgał mu ramion. Toteż musiał unosić skopek wylewając zeń wodę. Po pewnym czasie zajrzał do środka. Wody było na dobry łokieć. Ilość tę — przynajmniej na początek — uznał za wystarczającą. Z kolei wrócił do groty i na sznurach opuścił skrępowanego więźnia. Kiedy był już na dole, zarzucił go sobie na ramię i ruszył z nim do kotła. Złożył swój ciężar na ziemi i postronkami mocno okręcił przeguby rąk zdrętwiałego z przerażenia Hągana. Dopiero uporawszy się z tym rozciął sznury, zdarł z niego odzież i nagiego przerzucił do wnętrza, rozkrzyżowane ramiona przywiązując do uszu kotła. Po zakończeniu tych przygotowań obejrzał wszystko dokładnie i zadowolony zaczął krzesać ogień. Hagan jakby dopiero teraz oprzytomniał. Zaczął szarpać się i krzyczeć, potem zawodzić wśród szlochów. — Człowieku, ulituj się! Ulituj się w imię Ukrzyżowanego! Przecież nie chciałem... nie z własnej woli! Ulituj się, bracie, poniechaj mnie albo już lepiej ubij od razu. Narzędziem jeno byłem. Nie chciałem jej śmierci. Błagam cię... Nie zadawaj mi męki! To skomlenie jednak jakby dopiero przywróciło oprawcy pogodę ducha, bo kiedy zabłysł wśród chrustu pierwszy płomyczek, przyglądał mu się z uśmiechem na twarzy, pozornie nie zwracając uwagi na swoją ofiarę. Po chwili chrust zajął się już pełnym płomieniem. Wtedy Kostuch zaczął dorzucać pod kocioł co grubsze gałęzie. Kiedy ogień rozpalił się na dobre, a pad kotłem zaczęła ukazywać się para, rozległ się ludzki krzyk, który z wolna przechodził w wycie. Tłumił je atoli las i skarpa, pod którą odbywała się kaźń. Toteż nikt się nie ?jawił, by stwierdzić, co było przyczyną tego wrzasku. Zresztą po . półgodzinie zapanować cisza. cv> 236 cv; Torturowany człowiek zwisł na krępujących go więzach w omdleniu z przechylaną na bok głową. Po czole spływał mu pot, a z pogryzionych warg strużki krwi. Kostuch sprawdziwszy, że jeszcze dyszy, przestał dorzucać do ognia, a sięgnąwszy po skopek dolał do kotła wody tak, że sięgała teraz ofierze do pasa. A że była zimna, omdlały ocknął się, na wpół przytomnym spojrzeniem tocząc dookoła. Ale oprawca nie dał mu dużo czasu na wypoczynek, bo dolawszy wody zaczął też zaraz podsycać i ogień... W dwa dni potem Kostuch zjawił się w Kałuszu akurat w chwili, kiedy przy biciu dzwonów wynoszono z kościoła zdobioną srebrem, dębową trumnę ze zwłokami dziedziczki Trzykłosów. Odszukał w tłumie Żegbnia i bez uniżoności zdjąwszy • czapkę odezwał się, mierząc go swym ponurym spojrzeniem: ' — Przybyłem, aby rzec mojej pani, żem pomsty dokonał. Lżej jej będzie spocząć w mogile... — Złapaliście owego zbójcę?—zdumiał się Damian. — Kto nim był?! — Mówił, że zwie się Hagan. Ale czy nie łgał, już nie da się sprawdzić. — Hagan, mówisz? A więc to on! Znałem tego człowieka... — Niech i on spoczywa w pokoju. Bądźcie zdrowi, panie. — Czekajcie, Kostuch — zatrzymał go jeszcze Żegoń. — Powinieneś znać ostatnią wolę swej pani. Opiekunem dziecięcia jak i zarządcą majętności został rycerz, urodzony Zawieja. W razie gdyby przybył do Trzykłos, masz mu być pomocny świadom, że nie w jego służbie to czynisz, lecz małego dziedzica, do którego należysz. — Moja sprawa i jego, nie wasza — mruknął Kostuch i obrócił się odchodząc bez pożegnania. Żegoń mimo woli chwycił za rękojeść szabli, bo taka bezczelność zasługiwała na wypłazowanie śmiałka, ale chwila była ku temu nieodpowiednia, więc opanowawszy gniew przyłączył się do żałobnego konduktu. Następnego roku, w lutym, powrócił z niewoli Zawieja. Debej wyjechał mu naprzeciw, wiedząc od kałuskich kupców, którzy przeprowadzali transakcję, kiedy i gdzie zostanie odstawiony jeniec. Zawieja wychudł w tureckiej niewoli i jakby stwardniał. Teraz zaś, kiedy już wiedział od Debeja o tragedii i stracie, jaka go spotkała, stał się niby z drewna wyciosanym człowiekiem. Łzy ani jednej nie uronił, ale odsunął się od wszystkich. Klasztorowi bernardynek przekazał zgodnie z wolą zmarłej część majątku, a resztę zabrał i wraz z małym Tomkiem, z nikim nie gadając ani żegnając się, wyjechał do Trzykłosów. c\d 237 Sekretarz jego królewskiej mości Jana III — ojciec Brunetti, tak w swym liście do księcia toskańskiego Koźmy III datowanym 6 lutego 1676 roku opisywał uroczystości koronacyjne, jakie odbyły się w Krakowie: „Król JMć zwoławszy uniwersałami stany Królestwa na dzień 2 lutego, jako przeznaczony na obrządek koronacji swojej i Królowej Jmci, poczyniwszy wszelkie przygotowania, jakich krótkość czasu dozwoliła, z dóbr swoich Żółkwi, wraz z Królową Jmcią, Biskupem Marsylii, W. Posłem Francuskim, z wielą Senatorami i Panami Państwa zatrzymał się naprzód w Łańcucie, gdzie od Marszałka W. Koron. Lubomirskiego z całym dworem najwspanialej był podejmowany. Stamtąd przyjmował N. Pana Książę Lubomirski. Wda Krako--wski w Niepołomicach w spaniałym równie pałacu. Tu 1.2.3. Stycznia J. K. Mość rozdzielił się z Królową Jmcią. Królowa Jmć wzięła'się na lewo ku zamkowi Krakowskiemu, gdzie Prymas Korony Polskiej Jmć Ksiądz Olszowski legatus natus wspaniały wjazd odprawił z wielkiem mnóstwem karet i szlachty na koniach, podobnyż wjazd odprawił Monsignor Martelli Nuncyusz Apostolski. Król Jmć obrócił się na prawo, do pałacu Biskupa Krakowskiego o pół mili od miasta; tam zatrzymał się przez dwa dni, dla uczynienia rozporządzeń i wydania ostatnich rozkazów tyczących się uroczystego wjazdu. '"/jazd ten zacząwszy się rano 3 Stycznia, zakończył się o piątej w wieczór, z niewymowną pompą i okrzykami ludu. Porządek był'następujący: 300 hajduków tak królewskich jak i przedniejszych Panów, pysznie ubranych z wielkimi chorągwiami, szli naprzód, przy hucznym muzyki odgłosie. Szły za nimi dwa liczne pułki gwardii pieszej królewskiej nowo ubrane, z Pułkownikami i Oficerami swymi bogato przybranymi. Pierwszy z tych pułków osadził zaraz zamek, drugi bramy miasta. Po tej piechocie postępowała jazda. KrCI bowiem w tym dniu chciał być otoczonym wszelkimi rodzajami wojska, składającymi zwykle straże jego. , . \ Szły za temi cztery chorągwie usarzów; każda o 200 koni, to jest: z 60 towarzyszów szlachty, z których każdy miał dwóch lub trzech pocztowych. Próżna byłaby praca opowiadać okazałość i piękność rycerstwa tego; mówić o zbrojach jego, o wysokich kopiach z długiemi chorągiewkami, o tygrysich ich skórach, pysznych koniach, kulbakach, rzędach, strzemionach, cuglach od złota, haftów i drogich kamieni, byłoby to przyćmić ich piękność. Jest to jazda, jakiej nie ma na świecie; żywości i przepychu, bez widzenia własnymi oczyma, pojąć niepodobna. cv 238 cv Po usarzach jechała szlachta przepyszme ubrana na dzielnych dżanetaeh (dzianetach). Tyle ich było, iż sami dziwowali się Polacy. Dalej dziesięciu trębaczy, i w kotły bijących, za tymi liczny hufiec panów cudzoziemskich, ubranych po francusku, tak okazale, iż oczy wszystkich ściągnął na siebie. Po tych jechali panowie Polscy, Wojewodowie, Kasztelanowie, Biskupi — Marszałkowie Koronni i Litewscy, trzymając w' ręku swych laski, osadzone w drogie kamienie. Na koniec Ambasador Francuski toż Króla poprzedzał. Okazał się na koniec Król Jmć na dzielnym rumaku, rzęd jego okryty dyamentami. Król Jmć miał na sobie szubę niebieską przetykaną złotem i srebrem, podszytą sobolami, żupan na dnie pąsowem, przetykany złotem z guzami dyamentowemi i spięciem z dużych dyamentów i karbunkułu, tak wielkiem, pk podobnego nie ma w Europie. Przy kołpaku z kokardą dyamentr .vą były trzy perły niewidzianej wielkości, z których wychodziło kilka czarnych piór czap-lich. W około końca szło mnóstwo paziów bogato po francusku ubranych i 24 lokajów ubranych po persku, w kolory tak dobrane, tak bogate, iż oczy wabiły. Skoro tylko J*K. Mość przybliżył się do miasta, powitały go rozmaita, cechy uczonemi mowami. 24 burmistrzów podniosło baldachim, pod którym J.K. Mość zbliżył się do zamku, przechodząc pod dwoma łękami (łukami) tryumfalnemi. Jeden wystawiony był przed , wnijściem, drugi przy wyjściu wielkiego rynku. Tu taki był tłok iudu i muzykantów, iż się zdawało, że się już kawalkada skończyła; gdy raptem pokazało się trzynaście koni, prowadzonych jeden za drugim, przyodzianych w drogie, złociste, szyte perłami i drogiemi kamieniami tyftyki; trzynasty koń miał rzęd, kulbakę, strzemiona, cugle, pistolety, olstra, szable, czekan ze stali, tak sztucznie i misternie robionej, iż Książę Toskański nie ma w galerii ni na dworze swoim artystów, którzy by co podobnego wypracować mogli. Szło jeszcze za nimi 150 muszkieterów, w koletach niebieskich z galonami na rękawach, z cyframi haftowanymi złotem i srebrem. Ujrzano na koniec karetę królewską, wewnątrz i zewnątrz tak bogatą i piękną, iż przeszła wszelkie oczekiwania. Poprzedzało ją 24 lokai w liberii francuskiej i 150 hajduków bogato ubranych; za nimi 150 janczarów w stroju zupełnie tureckim, dalej sześciu hajduków olbrzymiej postaci, okrytych łańcuchami srebrnemi; ci podpierali karetę; dalej dwóch trębaczy Posła francuskiego z koniuszym jego, paziami na koniach i całym dworem. Za karetą postępował pułk dragonów w pięknych jedwabnych mundurach, z muzyką grającą marsz muszkieterów francuskich. Zamykały tę całą kawalkadę chorągwie dragonów Senatorów 4 co 239 c\3 Polskich, z wielkim zadziwieniem nie tylko cudzoziemców, ale samych Polaków, z których wielu starych pamiętało dawne koronacje, ale żadnej tak świetnej, tak wspaniałej jak dzisiejsza. Nazajutrz nastąpił pogrzeb dwóch ostatnich Królów Jana Kazimierza i Michała. Stały ciała tych dwóch Królów w spaniałach trumnach w kościele Św. Floriana, otoczone mnóstwem światła, stamtąd wcześnie z rana zaczęła się procesja bractw różnych. Za niemi liczne, rozmaite zakony. Dalej pułki piechoty gwardii królewskiej, ze spuszczoną do ziemi bronią i szpontonami, dziesięciu trębaczy królewskich w żałobie, za tymi Wojewodowie na koniach, każdy niosąc chorągiew z herbem Województwa swojego. Akademia z profesorami i rektorem, w aksamitnych togach. Dalej duchowieństwo Arcybiskupa Gnieźnieńskiego i Biskupa Krakowskiego. Za tem wielcy urzędnicy koronni, niosący każdy w szacie żałobnej jedno z godeł dostojeństwa królewskiego, trzech Wojewodów niosło na złocistych wezgłowiach berło, koronę i kulę świata. Szedł piechotą Najjaśniejszy Pan, między Nuncjuszem Apostolskim i Posłem Francuskim z nieskończoną liczbą panów dworskich, oficerów gwardii i 150 halabardników, z najpiękniejszymi halabardami. Za Królem szły trumny dwóch zeszłych królów, na wozie ciągnionym od sześciu koni, przykrytych szkarłatem, wozy zaś przykryte były bogatą lamą, te ogromem swym zajmowały całą prawie szerokość ulicy; końce całunów podnosiło stu szlachty i wojskowych, w ubiorze żałobnym. Pułk dragonów J. K. Mości zamykał processyją. W tym pysznym porządku przybył orszak do Kościoła Katedralnego na zamku, gdzie trumny na katafalku złożone zostały. Po mszy, konduktach i kazaniu pogrzebowym, mianem przez Biskupa Krakowskiego, spuszczono Jana Kazimierza w jego własną kaplicę, ciało zaś króla Michała w osobną. Łamano potem insygnia królewskie, jako to: laski marszałkowskie, pieczęcie i klucze podskarbich. Trzeciego dnia, to jest 1 lutego nastąpił trzeci zwyczajny obrządek. Król JMć szedł piechotą do Kościoła Ś. Stanisława; na przedmieściu zwanym Kazimierz; niesiono w procesji głowę Ś. Stanisława w skrzynce nasadzonej drogimi kamieniami. Król JMć postępował poprzedzony Panami Królestwa, między Nuncjuszem Apostolskim i Posłem Francuskim (...) Dzień 2 lutego w niedzielę był dniem uroczystym koronacji Króla i Królowej JMci. Przed świtaniem jeszcze, tyle się natłoczyło ludu, by miejsce zabrać, że mimo licznych straż cały kościół został napełniony do tego stopnia, iż gdy około południa N. Pan przybył, nie było sposobu iżby się przecisnąć i prawdziwie nie wiem jakim cudem stało się, iż wszystko odbyło się bez przypadku i spokojnie. cv 240 oo 1 Arcybiskup Gnieźnieński w assystencji wielu biskupów odprawił mszę śpiewną, po której nastąpiła koronacja króla i królowej. Tu uważać należy, iż od tylu wieków jak królowie polscy koronują się, pierwszy raz dzisiaj, Królestwo Ichmość razem koronowani zostali, a to z taką pompą i radością powszechną, iż we wszystkich po-dziwienie sprawiło. Po skończonym obrządku, rzucano między lud umyślnie na ten cel bite medale, złote i srebrne, a to wśród bicia z dział, odgłosu trąb i muzyki. Królestwo Ichmość złożywszy w kaplicy korony i płaszcze królewskie udali się do wielkiej sali bankietu, gdzie pod baldachimem, za stołem wzniesionym na trzy stopnie, zasiedli. .Nuncjusz i poseł francuski mieli szczęście jeść z królestwem. Naprzeciw stołu królewskiego były dwa stoły, jeden dla przed-niejszych dam, drugi dla Senatorów i dygnitarzy koronnych. Urzędnicy dworscy służyli królowi do stołu. Bankiet tak był obfity, iż ciężko byłoby opisać, ile tam było potraw i ile wypito wina, przez sześć godzin czasu, przez który biesiada trwała. Wspaniałą była kawalkada dnia piątego, asystująca Królowi JMci z pałacu jego na plac publiczny, gdzie już przygotowany był tron i siedzenia dla Senatorów. Tam Król JMć odebrał przysięgę od miasta i ludu, i z tej okoliczności pasował na rycerzów przedniej-szych mieszczan krakowskich. W tej kawalkadzie znajdował się tylko sam wybór wojska. Senatorów i szlachy więcej jeszcze było jak w pierwszej. Znajdował się tam także poseł Perski, z znacznym bogato ubranym dworem, w wspaniałych turbanach. . Wielcy Chorążowie Koronny i Litewski bardzo zręcznie wywijali chorągwiami. Dwór pierwszego ubrany był po persku, w dziki i osobliwszy sposób, który ciężko było zrozumieć. Znowu Podskarbi rozrzucał pieniądze. Królewicz na koniu w pięknej okazał się komitywie. Król po odbytym obrządku udał się do domu kawalera Lubo-mirskiego, gdzie już zastał Królowę. Stamtąd przypatrywał się fajerwerkowi, ten trwał aż do trzeciej po zachodzie słońca. Tamże Królestwo na wieczerzy zostali. Po skończonych koronacji obrzędkach otworzył się sejm. Obranie Marszałka z żywemi sporami przez trzy dni trwało, większością na koniec głosów utrzymał się Chorąży W. Koronny". Wyprawa pana Zbrożka Zima z roku tysiąc sześćset siedemdziesiątego piątego na siedem--dziesiąty szósty, jak zresztą zawsze na Pokuciu, była mroźna. Śnieg lśniący w blasku księżyca skrzył się migotliwie i skrzypiał ostro pod nogami ciemnej postaci idącej przez majdan. Człowiek był barczysty, wysoki, lecz przygarbiony, zapewne latami, bo i chód miał ciężki. Ominął ganek, z którego do wnętrza prowadziły drzwi z grubych, dębowych bali, gęsto nabite gwoździami o dużych; stożkowych głowach, potem okrążył węgieł i wszedł bocznym, ale równie obronnym wejściem. W krótkim korytarzu zdjął barani kożuch i minąwszy służbową izbę wyłonił się zza ogromnego kredensu zwanego „służbą", który zasłaniał przejście do jadalnej komnaty. Mieściła bez trudu stół na czterdziestu biesiadników. W świetle palącego się na kominku ognia widać było wielkie stropowe bale drewnianego pułapu. Kominek również był wielki, na miarę pomieszczenia, budowany z białego kamienia, w który obfitowała okolica. Ściany przesłaniały kobierce i opony, a na nich wisiała różnoraka broń o niezwykłej piękności i przepychu, tak cenionym przez wojowników Wschodu. Lśniły bogate, szyte złotem kołczany i sajdaki, tureckie łuki, obuszki, czekany, kindżały, jatagany, różnorodne szable, takoż tureckie, jak węgierskie czy polskie, wszystko gęsto sadzone szlachetnymi kamieniami, zdobione okuciami ze srebra i złota, mieniące się blaskiem różnorodnych barw. Przybyły wolno przemierzył całą długość komnaty i podszedł do kominka. W fotelu siedział mężczyzna o szpakowatych skroniach. Oparty łokciem o poręcz podtrzymywał dłonią przechyloną głowę. Za- cv> 245 cv> patrzony w tańczące płomienie zdawał się nie słyszeć odgłosu-kroków. Przybyły podsunął sobie zydel i ciężko na nim usiadł. Dopiero wówczas Zawieja odwrócił do niego twarz. Kostuch zrozumiał ten gest jako nieme pytanie. Znał już zresztą ponure milczenie i niechęć do przewlekłych rozmów swego nowego pana, więc odezwał się nie ponaglony: — Ładunek pozostawili na wozach, tak im było spieszno do koryta, psubratom. Dostaną rankiem za. swoje! — Konie oporządzone? — Tego nie poniechali — mruknął Kostuch nierad, że nie może mnożyć zarzutów. — Bali chyba będzie dość? — Myślę, że tak. Ale tylko patrzeć, jak mrozy sfolgują, a wtedy cięcia drzewa przyjdzie poniechać. — Potem nasze i chłopskie wozy niech ściągają kamienie. — Od zakola rzeki trzeba koronę i blanki takoż podnieść wyżej! — z pewną natarczywością uzupełnił stary. — Tam stromizna taka, że i kozica nie wlezie — mruknął ze zniecierpliwieniem Zawieja. — Nie szkodzi, podwyższyć trzeba — z uporem powtórzył Kostuch. — Jak puszki od lwowskich ludwisarzy nadejdą, to nie tylko Tatara, ale i Turków nie będziem się bać. — Przyjdzie czas, a obaczym — uciął _ Zawieja. Po chwili dorzucił: — Latem, jak co roku, zapewne ruszą. Przynajmniej my będziemy gotowi, aby ich powitać. Potem zamilkł na dobre, uznawszy widać, że nagadał się dość. Po objęciu w zarząd Trzykłos — zgodnie z wolą zmarłej — od razu zabrał się do roboty. Dzięki skarbowi Wołczara pieniędzy mu nie brakło, toteż gród zaroił się ludzkim mrowiem. Pracowali chłopi z własnych i okolicznych wsi oraz rzemieślnicy przybyli ze Stryja, , Kałusza, a nawet Halicza. Dziesiątki wozów ściągało wielkie kłody ściętych jodeł i świerków, a także łupany kamień, którego nie brakło w tych stronach. Ruch i gwar zapanowały więc w Trzykłosach. Pokrzykiwali na konie woźnice, klęli swoich czeladników majstrowie, waliły młoty kowali, stukały topory cieśli, zgrzytały piły traczy. Jeszcze do jesieni wyremontowano dom mieszkalny, potem stajnie i zaczęto budować kwatery dla komorników i czeladzi. Prace te przerwały wreszcie mrozy, więc zamieniono wozy na sanie gromadząc z kolei wszelaki budulec, by na wiosnę znów ruszyć z robotą. Nadzór nad tą ludzką rzeszą sprawował Kostuch. Gdyby nie on, zajęty mnogością spraw Zawieja nigdy nie dałby sobie rady ze wszystkim. cv 246 cv) I z nim miał wprawdzie początkowo kłopoty, bo chłop był twardy, dziki i nieskłonny do posłuszeństwa. Ale kiedy po jakiejś hardej odpowiedzi Zawieja cisnął toporkiem, który wbił się w bal tuż przy jego głowie, Kostuch zbladł tylko i już w milczeniu przyjął ostrzeżenie: — Jeszcze raz tak mi odpowiesz, a następny rzut nie chybi! Od owego zdarzenia rozkazy młodego rycerza przyjmował bez 'sprzeciwów. Zresztą tę zmianę wywołał zapewne i wzmagający się respekt dla obcego przybysza, wywołany jego poczynaniami. Zawieja bowiem zorientował się wkrótce, że tylko dwa obiekty Kostuch darzył uczuciem swego dzikiego serca — chłopca i gród. Ponieważ stanowiły one również główną troskę i nowego pana, w znacznej mierze skłoniło to starego do uznania jego praw. Wieczorami, kiedy Tomek już spał, Zawieja siadał przed kominkiem i wciąż krążył rozpaczliwymi myślami wokół ukochanej, wspominając nieomal minuta po minucie owe niedługie chwile, gdy byli razem. Dumania te przerywało nadejście Kostucha. Zezwalał mu siadać przy sobie, bo był to najsposobniejszy czas do omawiania bieżących spraw i wydawania poleceń. W rozmowach tych rzadko uczestniczył bliższy jego sercu De-bej. Kostuch stał się zarządcą gospodarki, natomiast Debejowi przypadła obrona grodu. Ćwiczył więc młodą czeladź we władaniu bronią, a "zwłaszcza w strzelaniu z muszkietów i hakownic, jak i dwóch taraśnic, które już nadeszły i strzegły bramy. Załogę miał wzmocnić oddział sabatów; z ich przywódcą właśnie szły targi co do wysokości żołdu i innych warunków najmu. Ci węgierscy żołnierze, a właściwie zbójcy, aczkolwiek dzicy, okrutni i niesforni, podjętą służbę pełnili wiernie i nie zdarzyło się, by w boju zawiedli. Przyczyną nieobecności Debeja był Tomek. Po owej wędrówce przez szmat Europy, szczęśliwie zakończonej w Trembowli, chłopak wręcz pokochał starego Tatara. O ile Zawieję nazywał ojcem i darzył respektem, Kostucha trochę się bał, to Debej był dla niego wyrocznią i najwyższym autorytetem. Wymógł, by zajął alkowę przyległą do jego sypialni i nie zasnął, jeśli go tam nie było. Siłą więc rzeczy Debej, który również przywiązał się do chłopca, szedł spać razem z nim. Tomek był największą troską Zawiei, tym bardziej absorbującą, że nie wiedział, jak sobie z nią poradzić. Chłopiec rozwijał się szybko, kończył już siedem lat i czas był najwyższy, by zabrał się do nauki. Jednak warunki, w jakich żyli, nie sprzyjały rozwiązaniu tego problemu. Po najazdach tatarskich mało zaludniona okolica i duża odległość od większych miast sprawiały, że znalezienie dla niego nauczyciela, który zgodziłby się na bytowanie w obronnym grodzie, było problemem trudnym do rozwiązania. Pozostawało od- cv> 247 c\3 dać chłopca do którejś ze szkół zakonnych, ale Zawieja zdawał sobie sprawę, czym dla dziecka byłaby taka rozłąka. Ostatecznie więc odłożył decyzję do wiosny. Tymczasem zaś chłopiec pod okiem De-beja ćwiczył się w strzelaniu z łuku i konnej jeździe. Ale skończył się marzec, minął kwiecień, drogi dawno już obeschły, a nawał prac i kłopotów wciąż nie pozwalał opuszczać Trzykłos. A przecież i ciekaw był, co dzieje się w kraju, bo krom plotek i głupich gadek żadne wiadomości z szerszego świata tu nie docierały. Natomiast roboty szły raźno. Nadeszły wreszcie ze Lwowa oczekiwane armaty lśniące nieskazitelnym spiżem: dwie półkartauny strzelające dwudziestoczterofuntowymi kulami i dwie szrotownice, dobre do rażenia siekańcem. Podnoszenie murów od strony równiny zakończono także pod koniec maja. Wykopano fosę i wypełniono ją wodą Swicy, a wyrzucaną ziemią wzmacniano podmurze od zewnątrz. Tak więc tylko ciężkie działa i dłuższe oblężenie mogły pokonać ich obronność. Ponieważ jednak gród był mały i leżał na uboczu, Zawieja wątpił, czy Turcy zechcą tracić czas i odciągać potrzebny gdzie indziej sprzęt. Tatarów zaś zupełnie się nie bał, a mając jaki taki oddział konnych nawet próbowałby im przeszkadzać w bezkarnym braniu jasyru, przynajmniej z najbliższej okolicy. Konnych jednak brakło, bo więcej jak dwudziestu z powodu niedostatku wierzchowców nie miał, a z taką siłą niewiele można było zdziałać. Bardzo więc tym się frasował, gdyż wiedział, że tylko patrzeć, a znów ruszą zagony. Okazało się wkrótce, że obawy te nie były próżne, bo już w lipcu nadeszły groźne wiadomości o tatarskich czambułach, które* pojawiły się na Podolu, a nawet miały sięgać Wołynia. Działania tatarskie wprawdzie chwilowo omijały okolicę, ale Zawieja nie. wątpił, że niebawem ujrzy pogan pod murami. Cisnął więc Kostucha domagając się przyspieszenia prac, ten z kolei wypierał z ludzi ostatni dech. Ponieważ jednak i dotąd czasu nie marnował, były to roboty końcowe. Na gotowe mury zostały już zaciągnięte działa, fosą szła woda, a puszkarze dzień w dzień wstrzeliwali się w cele osobiście ustawiane przez młodego rycerza. Większość rzemieślników opuściła już Trzykłosy, a jedynie kowale kończyli kucie dodatkowej brony, którą Zawieja postanowił wzmocnić wrota wjazdowe. Tak stały sprawy, kiedy któregoś popołudnia w drugiej połowie lipca strażnik na baszcie uderzył w bęben alarmowy. Ruch zrobił się- na majdanie, ale Zawieja z zadowoleniem stwierdził, że nie było zbędnej bieganiny ani popłochu. Sabaci, którzy już pełnili służbę, w kilka minut znaleźli się na murach, cv> 248 c\? a i pachołcy grodowi bez ponagleń Debeja wkrótce zajęli swoje miejsca. Wspiął się na basztę i zaraz dostrzegł przyczynę alarmu. Drogą skręcającą ku grodowi posuwał się truchtem oddział nie większy jednak w liczbie jak pół chorągwi. Stwierdził, że byli. to swoi. Po niedługim czasie rozpoznał wysoką postać jeźdźca prowadzącego ów zastęp. Odwołał więc alarm, przykazał rozewrzeć wrota, a kiedy zaroiło się na majdanie od ludzi i koni, on ściskał w ramio-/nach pana Łysoboka. Zaraz też Kostuch nagnał służbę, by zajęła się żołnierzami, natomiast Zawieja prowadził druha do domu. Niebawem oporządziwszy się pan Gedeon zasiadł za stołem, w czasie posiłku rozpytując 0 gród i warunki miejscowego bytowania. Kiedy skończył jeść, sięgnął po wino, które Zawieja kazał podać dla uczczenia miłego gościa, i rzekł z uśmiechem: — Rozpytuję ciebie o wszystko nie tylko przez własną ciekawość, choć na onej mi nie zbywa, lecz przede wszystkim na polecenie miłościwego pana, który wie o twoich tutejszych zabiegach. — Mimo że siedzę w takiej głuszy? — zdumiał się Zawieja. — Wzrokiem on sięga daleko. — Gedeon znacząco spojrzał na swego towarzysza. — Ma na to swoich ludzi. I to wszędy, w kraju 1 za jego granicami. — Coś o tym wiem... — Zawieja uśmiechnął się lekko. — Jeden z nich i mnie wieice w Stambule był pomocny. W Europie jego tajna służba ponoć uchodzi za najlepszą. Mówią, że nie gorsza od papieskiej. — Zatem się nie dziw — uciął Łysobok. — A co sądzi miłościwy pan o moich poczynaniach? Wiesz coś o tym? Może ma mi za złe, że tu odbudową zameczku się zabawiam, a nie ciągnę w pole?. — Od razu ci rzekę, że rad temu król jegomość :— uspokoił Gedeon przyjaciela — i dlatego mnie przysłał z rozkazami i wsparciem dla ciebie. Raczej obawiał się właśnie, że zechcesz gród opuścić i iuszysz do chorągwi, toteż przykazuje ci, abyś tu siedział i dawał baczenie na okolicę. Czambułów tatarskich tylko patrzeć, bo na Podolu już grasują, więc gdzie zdołasz, masz nie dopuszczać do brania jasyru. Dlatego przysyła ci pięćdziesięciu dragonów wybranych z chorągwi jako takich, którzy lepiej w swoim rzemiośle ćwiczeni. Siła to wielka nie jest, ale działając z zasadzek sporo można ¦ wytłuc tych psubratów, a ludzi z biedy wyrwać. — Chwała Ci, Panie na wysokościach! — wykrzyknął uradowany Zawieja. — Sam o tym myślałem, ale ludzi mi brafiło. — Widziałem u ciebie sabatów — zauważył Łysobok. — Przednia to piechota. Zatem twój zameczek do obrony już gotów? oc 249 oo — Zdążyłem na czas! Mam na murach sześć dział, armaty pod dostatkiem, a puszkarzy choć tylko do strzelania, ale wyćwiczyłem sobie nie najgorszych, bo o tych najtrudniej. — To i dobrze! Będę mógł zapewnić miłościwego pana, że zadaniu sprostasz. — Wyjdziemy na mury, to sam obaczysz. Teraz jeno zapas paszy i spyży trza powiększyć. — Toteż król jegomość i sakiewkę przysyła dla ciebie. Ma ją Gęgacz w jukach, dam ci potem. — Nie trzeba. Ja rządząc tu Wołczarowym spadkiem gotowy grosz mam. Niech i ów zabijaka, Panie, świeć nad jsgo grzeszną duszą, choć po śmierci przyczyni się do publicznego dobra. — Słusznie czynisz, jako że istotnie u nas się nie przelewa. Poborców nikt nie popędza, więc pieniędzy wciąż brak, szlachta podatek płaci opornie, a raczej, rzec można, nie płaci go wcale. Stąd chorągwie nie dostają żołdu i po gościńcach się włóczą. Aż gorzko o tym mówić... Z żołnierza rozbójnik się zrobił, cóż jednak ma czynić, skoro głód mu doskwiera. — Jak to?! — wykrzyknął Zawieja. — Nieprzyjaciel wtargnął w granice, a żołnierz znów w rozsypce? Łysobok machnął ręką. — Albo to nie wiesz, jak u nas jest? Każdy ogląda się na drugiego, a Wszyscy na Sobieskiego dufni, że jemu boska pomoc wystarczy i sam wszystkiemu podoła. — Pokiwał głową i ciągnął dalej: — Sejm styczniowy na żądanie królewskie uchwalił wprawdzie podatki i to nawet znaczne, bo potrójne pogłówne i rekrutację osiemdziesięciu tysięcy żołnierza. Ustanowił też pobór jednego pieszego . z dwudziestu ośmiu dymów w barwie i z muszkietem, ale co z tego, skoro na tym się skończyło. Pieniądze nie wpływają, nikt pod znaki nie spieszy, bo za co? Forszusów nie ma z czego dawać, a nie każdego stać na własny ekwipunek. Żołnierze w chorągwiach sami muszą dbać o spyżę dla siebie i paszę dla koni, no więc rabują kogo się da i gdzie się da. Takim kształtem rzeczy biega, kiedy Tatarzy już u nas są, a Turków ino patrzeć. — Dla Boga! — Zawieja aż złapał się za głowę. — Bywało już źle, ale to, co słyszę, przechodzi wszelkie pojęcie. Rabuś progi przekroczył, a my leżym sobie w pościeli. Łysobok nic na to nie odpowiedział, sięgnął po kielich i upiwszy spory łyk otarł wąsy i mruknął jakby chcąc zmienić przykry temat: — Ale trunek to, bracie, masz przedni... — Pij tedy i mów dalej! — ponaglił gościa ze zniecierpliwieniem Zawieja. — Nie masz ratunku dla tego nieszczęsnego kraju? — Jaki on tam nieszczęsny?! — krzyknął ze złością Łysobok. — \_ c\s 250 cv> Jeno sami głupcy w nim się rodzą. Ą jeśli nawet, to dlatego że na gniew boski zasłużył i zgubę, która nieuchronnie nas czeka. — Ale jakimże sposobem do tego doszło? Czyż panowie bracia tak są ślepi czy dufni w cuda, że niczego nie dostrzegają? — A takim, że sejmiki wniwecz. obróciły sejmowe uchwały. Popłynęły austriackie i pruskie talary, Pacowie po dawnemu wyłazili ze skóry, zakrzątnął się Zierowski, rezydent wiedeński i poseł pruski Hoverbock, zaraz znaleźli się na sejmikach krzykacze wołający o śmiertelnym niebezpieczeństwie dla wolności szlacheckiej, groźbie utraty wszelkich przywilejów, bo król żołnierzy nie potrzebuje przeciw Turkom mając z nimi tajny pokój, ale chce uderzyć na elektora, zdobyć jego ziemie dla siebie i tym sposobem nabyć prawa d? nastyczne! Potem zaś obrócić siły przeciw stanowi szlacheckiemu, poniechać zwoływania sejmów, zabronić wszelkich gromadzeń, a opornych więzić i ścinać. — Toć to bzdury wierutne! Gdyby z Turkiem pokój zawarł, ten nie byłby u naszych granic. — Gadaj to tym baranim łbom! Wystarczy, by lada chłystek krzyknął: „Bieda! Naszą wolność szlachecką, tracim!", a zaraz wrzask się podnosi i błyskają szable, bo panowie bracia wszelki rozsądek i rozeznanie wówczas gubią. — Znam to dobrze, sam nieraz słyszałem one lamenta, alem zawsze liczył na opamiętanie w potrzebnej chwili. Tu jednak widzę ślepotę zupełną, jako że' grozi nie tylko utrata wolności i to z gorszych rąk, bo niewiernych, ale takoż mienia, życia swego i bliskich, wszystkiego, co cieszy człowiecze serce. — Bóg widać chce pokaraA nasz naród... — westchnął Łysobok. — Tak tedy wszystkie postanowienia sejmu ostały na papierze? — Ano ostały. — Wiele więc wojska ma król pod swoimi rozkazami? — Trudno to rzec, bo rozproszone jeszcze wszędy i stan chorągwi dobrze nie znany. Ale jak sądzę, nie będzie i dziesięciu tysięcy. — Zamiast osiemdziesięciu — mruknął Zawieja z goryczą. — Do zebrania aż takiej siły myśmy w ogóle niezdolni. Niechby jednak stanęła choć połowa, można byłoby szablą wyrąbać godziwy pokój, bo tylko siłą od Turków go uzyskasz. — Widać ta droga nie dla nas. My wolimy płacić haracz. — To nie z naszym panem! — oburzył się Łysobok. — Pokoju buczackiego nie uznaje i w tym ma za sobą wszystkich. — Cóż z tego, skoro nie chcą ani łożyć na wojsko, ani chwycić za szable. Gedeon w odpowiedzi machnął tylko dłonią i znów sięgnął po wino. Kiedy odstawiał kielich, Zawieja spytał: 251 cv> — Co zatem zamierza czynić król jegomość? Jak chce. zaradzić nieszczęściu? — Silnego to ducha mąż, toteż rąk nie opuszcza, szat nie rozdziera, a Morsztyna pogania; żołnierza stara się zebrać do kupy i dyscyplinę przywrócić. W połowie czerwca wydał uniwersał wzywający szlachtę pod broń, nakazując ciągnąć do obozów, dla Korony do Szczerca pod Lwowem, dla Litwy do Beresteczka.. — Gdzie teraz sam przebywa? — Ostatnio był w Jaworowie. — Kto dostał po nim wielką buławę? — To tego też nie wiesz? Książę Dymitr. Polna przypadła Jab-tonowskiemu." — A inne nominacje? — Biskup Olszowski został prymasem, kanclerską pieczęć wziął Wydżga, biskup warmiński. Marszałkiem koronnym już z nominacji, a nie w zastępstwie, jest Stanisław Lubomirski, Hieronim zaś został chorążym koronnym po Sieniawskirn, któremu przjrpaćlło marszałkostwo nadworne. — Nie obyło się zapewne bez złorzeczeń różnych panków, łakomych na godności? ;— Mniejsze były, niżem myślał, gdyż urzędy rozdzielił król jeszcze przed sejmem, więc były wiadome. Natomiast szła walka 0 kadencję hetmańską, jako że teraz sam król ponowił dawny wniosek Wierbłowskiego, by godność tą piastować cło trzech lat. Ale knowania jego własnej małżonki utrąciły te zabiegi.- — Marii Kazimiery? — zdziwił się Zawieja. — A cóż tę białogłowe mogło obchodzić odjęcie hetmanowi dożywotniej godności? — Teraz widać, żeś odstał óćl dworu i nie wiesz, jakie tam ciągną wiatry — uśmiechnął się kpiąco pan Gedeon. — Ją to nie obchodzi, ale kogoś, kto ponoć bliski jej sercu. Dla niego zdołała podburzyć przeciw temu projektowi większość senatorów. A że 1 wojskowi, rzecz prosta, byli wnioskowi przeciwni, sprawa 'upadla. I tak to pan hetman polny wziął górę nad królem. . — Z tego, co mówisz, to nie tylko w tym względzie. A co na to miłościwy pan? — Za mądry on, by upierać się widząc, że opozycji nie pokona. Ale osoby pana hetmana polnego na pewno nie zachowa we wdzięcznej pamięci. Dobrze będzie mu się przyglądał. — Dotąd byli przecież w zażyłej przyjaźni... — Jabłonowski to człek przebiegły i jak nikt umiejący skrywać swoje myśli.. Byli w przyjaźni, bo zabiegał o względy hetmańskie, a teraz tym bardziej się stara, by przyjaźń i oddanie okazować królowi. od 252 cvi — Czyżby plotki o nim i Marii nie dotarły do królewskich uszu? — Po wystąpieniu wojewody na elekcyjnym polu i teraz po poczynaniach królowej mniemam, że nie są to tylko plotki... A miłościwy pan może coś i słyszał, ale zapewne wiary temu nie daje.. — Tym bardziej, że ponoć miłuje małżonkę ponad wszystko. — Ja w to wielkie miłowanie nie wierzę. Pewnie, że afekt do niej czuje, bo niewiasta wielce urodziwa, ale przyczyna jest inna, nie z serca płynąca... — Gedeon uśmiechnął się rzucając na Zawieję żartobliwe spojrzenie. ¦ .— Jakaż to? — Ano powiadają, że nie ma do miłości jak Francuzki. Ta zaś chyba wśród nich jedna z lepszych. A że dobra w łożu, mąż dusery jej prawi i po rączkach całuje, bo krew mu więcej ku niej gorzeje niż serce. Nie taki to afekt winien łączyć małżonków. — Nie jestem pewny, czy twoja jest racja, Gedeonie. Sam widziałem, jak troszczą się wzajem o siebie. Pamiętasz, jak to w czasie jej choroby w Żółkwi król jegomość niby piastunka koło \iiej chodził, a i ona, co trzeba przyznać, też dawała dowody przywiązania do jego osoby. — Jedno drugiemu nie przeczy, a nawet potwierdza. Już sporo lat w stadle żyją, a czas, który ściera żywość afektu, wzmacnia zarazem małżeńską więź. Król chyba bardziej pożądaniem ku niej gorzeje niż sentymentem, a ono również oślepia jak afekt. — Czy on jednak taki ślepy? — Zawieja dolał do kielichów. — Kto to może wiedzieć? Ale chyba dostrzega, że to chciwa pieniądza egoistka i intrygantka z upodobania. Sprawa o kadencję hetmańską nie pierwsza. Było i wiele innych, chociażby ta o kapelusz kardynalski dla Jansona. Za plecami Olszowskiego znosiła się z Rzymem, co oburzyło wielce kanclerza. W sprawę musiał wdać się sam król, by załagodzić zatarg. — Przyrzekła Jansonowi swoje poparcie za pomoc przy.elekcji. Z drugiej więc strony za złe mieć, jej nie można, że przyrzeczenia chciała- dotrzymać. — Krętymi to jednak czyniła drogami. A już nie przepuści żadnej okazji, jeśli dojrzy możność'zarobku. Nawet gdy rzecz idzie o głupie kilkaset złotych. — Coś mi tu kałuscy kupcy gadali, że przy dworze jest nowy poseł Ludwika. Prawda to? — Tak, de Bethune, jej szwagier — perorował Łysobok posmakowawszy napitku. — Na koronację się spóźnił, bo jako Francuza przetrzymali go w Niemczech. Spotkał jednak na Śląsku królową, jadącą do Paryża rzekomo na leczenie. Spodziewała się tam przyjęcia godnego monarchini. De Bethune ostrzegł ją, że na tako- co 253 oo wy ceremoniał nie może liczyć, bo Ludwik widzi w niej najpierw swoją poddaną, a zasię królową. Powróciła tedy do Żółkwi. — Wyobrażam sobie, jaka była wściekła — uśmiechnął się Zawieja. — Tego nie trza nawet mówić. Ale wściekłość musi hamować, bo rozpoczęła starania, by ze starego opoja markiza d'Arquien, swego ojca, uczynić para Francji. — Czy sądzisz, że jej się to uda? — Wątpię, bo Ludwik nawet Sobieskiemu nie chce przyznać praw majestatu, gdyż nie z dziedzictwa tron objął, lecz z wyboru. Nie zapominaj poza tym, choć przykro rzec, że oni oboje są na jego liście poborców apanaży. Zapewne i to było przyczyną, iż odmówił Marii przyjęcia, jakiego chciwa zaszczytów pragnęła. — Jeszcze gotowa odwrócić się od Francji, choć podobno bardzo miłuje ojczysty kraj. — Wszystkiego można się po niej spodziewać, bo zawzięta to i mściwa niewiasta. — Jak myślisz, kiedy nadciągną tutaj Turcy? — Zawieja wrócił do najbardziej interesującego go tematu. — Ostatnie wieści mówiły, że przekroczyli Dunaj i idą ku naszej granicy. Jednak tuż przed moim wyjazdem nadleciał goniec z pismem od jednego z dworzan wołoskiego hospodara, że ponoć zmarł w drodze ich wódz, ów Szyszman, co wstrzymało marsz. Nowym wodzem miał zostać takoż Ibrahim jak tamten, ale z przydomkiem Szejtan, człek stary, lecz ostry i jeszcze pełen animuszu. — Dużo ma wojska? — Różnie mówią. Jedni, że z ordą będzie sto tysięcy, inni, że mniej. Król jegomość rachuje jego siły na sześćdziesiąt tysięcy. — Starczy na nasze dziesięć! Jeśli oczywiście uda się zebrać je do kupy. — Ale król to wódz znamienity, z którym nikt w Europie nie może się mierzyć wojennym geniuszem. Tylko w nim cała nadzieja- — Oto do czegośmy doszli — rzekł zasępiony Zawieja. — Od jednego człowieka zależy los całego kraju. Ciężkie on brzemię dźwiga na barkach. Sięgnął po dzban, dolał wina i trącił się z towarzyszem. — A co słychać u Źegonia? — zapytał. — Nie spodziewa się potomka? — Nic mi o tym nie wiadomo — odparł Gedeon — bo jak wiesz, do zwierzeń on nieskory. W łaskach jest u króla, który zresztą zawsze był mu przychylny, ale po owej historii w Bracławiu, kiedy to ocalił panu życie, ma wielki mir u dworu. Często jednak bywa w rozjazdach, ale jakich, nigdy nie mówi. Zdolny to chłop, szpakami karmiony, a do szabli również sięgnąć potrafi. cv> 254 eo Zawieja nic nie odpowiedział obracając w palcach podstawę swego kielicha, wreszcie spojrzał na kompana. Zadał kolejne pytanie z ponurym błyskiem we wzroku: — A... A pan Stom? Jeszcze przy królu? Łysobok jakiś czas patrzył mu w oczy, po czym wstał i położył dłoń na ramieniu. — Daj spokój, Bogdanie. Porzuć ponure myśli, bo życie gna dalej i nie warto oglądać się za siebie. Chodź, zobaczymy gród, abym wiedział, co mówić miłościwemu panu. Zawieja już bez słowa podniósł się z krzesła. Ale kiedy szli ku drzwiom, Łysobok dorzucił: — Nie ma go przy królu. Słyszałem, że wyjechał do Wiednia. Na dworze bywa tylko Zierowski. Po obejrzeniu stajni, magazynów, a potem obejściu murów, gdzie pan Łysobok z uznaniem oglądał ustawione działa z piramidami przygotowanych obok pocisków, po zlustrowaniu pełniących wartowniczą służbę sabatów, obaj wspięli się na basztę. Na jej szczycie pod drewnianym dachem również stał wartownik obserwując okolicę, a przy nim spoczywał na kozłach turecki kocioł, którego głos był nie mnisj donośny niż bojowa trąba, toteż Zawieja przykazał weń bić na wypadek alarmu. Piękno rozległego krajobrazu, który stąd dostrzegli, musiało zrobić wrażenie na przybyłym rycerzu, gdyż oparty o mur jakiś czas patrzył bez słowa przed siebie. Cała okolica tonęła w pomarańczowym blasku chylącego się do zachodu słońca, bo upalny, letni dzień miał się ku końcowi. W pewnej chwili Gedeon przerwał zaległe milczenie obracając się ku Zawiei: — Pięknie tu u ciebie, ale co ważniejsze gród masz mocno warowny. Tu riawet Turcy niewiele zdziałają bez ciężkich dział. Te sześć armat odeprze każdy szturm, bo dostęp do murów jest wąski i z napastników ostałaby jeno kupa mięsa. Toteż chcę prosić cię o przysługę. — Mów, z góry obiecuję każdą spełnić. Wiem, że tylko takiej zażądasz, której podołam. — Ano takiej... — Pan Gedeon uśmiechnął się. — Jestem niespokojny o Paulinę, Łysoboki ani równać się nie mogą z tym zameczkiem. Czy zatem nie zgodzisz się, by tu moja niewiasta znalazła schronienie? — Nie potrzebujesz o to pytać! — wykrzyknął młody rycerz. — Przyjmę ją całym sercem! Rzecz tylko w tym — Zawieja zastanowił się chwilę — że nie mam tu dostatku żeńskiej służby. Jest wprawdzie parę bab i kilka dziewek, bom ostatnio przyjął na komorę trzy rodziny, ale nie wiem, czy będą one zdatne do posługi. cv 255 cv> A takoż — dorzucił z wahaniem — godzi się, by miała jakowąś stateczną towarzyszkę... Pan Gedeon machnął lekceważąco ręką. — Nie na wojenny czas takie skrupuły. A o resztę się nie trap. Służbę będzie miała, a i zapasy, by twoich nie uszczuplała. Chodzi ' jednak o to — Gedeon zająknął się z lekka — że Bóg nam pobłogosławił... W razie niebezpieczeństwa, choć to niewiasta odważna, może ponieść uszczerbek na zdrowiu. Ona albb dzieciak... Chciałem,, by jechała do Lwowa, ale temu przeciwna, może i słusznie, bo tam ścisk taki, że palca nie ma gdzie wetknąć. Zresztą nie wiem, czy Turek znów właśnie tam nie uderzy. ~- Nie ma o czym gadać! — przerwał towarzyszowi Zawieja. — Przysyłaj bez zwłoki małżonkę, a ja od razu komnaty każę szykować, miejsca jest dosyć. Choć gród mały, ale dom obszerny.' Zamek w Żółkwi gorzał światłami. Dzień był upalny, a nadchodząca noc nie przynosiła ochłody, toteż przez otwarte okna słychać było gwar głosów głuszący nawet dźwięki sprowadzonej specjalnie z Rzeszowa słynnej żydowskiej kapeli cymbalistów. Dziś bowiem królowa Maria obchodziła dzień swoich urodzin. Jeszcze nie proszono do stołów, więc liczni goście, a to zagraniczni posłowie, biskupi, senatorowie, dygnitarze koronni i. krajowi, jak i wyżsi rangą wojskowi, którzy nie przebywali w polu, rozbici na grupy bądź prowadzili towarzyskie rozmowy, bądź obsiedli stoliki bawiąc się kartami w oczekiwaniu na wejście królewskiej pary. Król jegomość od pewnego czasu przebywał wraz z dworem w Żółkwi, skąd śledził rozwój wydarzeń politycznych i wojennych. Czambuły tatarskie wtargnęły w granice kraju sięgając nawet ru-. bieży Polesia. Jak zwykle nie odstępowali osoby królewskiej obaj posłowie francuscy cieszący się — zwłaszcza de Bethune — przyjaźnią majestatu. Ci od pewnego już czasu wiedli z królem poufne rozmowy uzgadniając wspólne działania i nowe koncepcje polityczne. x Z racji pobytu dworu miasteczko, rzec by można, pękało w szwach. Część co znamienitszych osobistości mieszkała w pałacu, choć byli i tacy, którzy, jak nuncjusz Marteili czy prymas Olsżow-ski, woleli unikać gwaru zamkowych komnat. Obaj dostojnicy ulokowali się w klasztorze dominikanów. Monastyr ojców bazylianów, choć prawosławny, takoż był zajęty aż po samo poddasze; nie mówiąc już o oberżach czy zajazdach. Król tego dnia był na nieszporach u dominikanów, a kiedy wrócił, najpierw jak zwykle „wstąpił w koło", czyli otoczony pierścieniem dygnitarzy wiódł z nimi rozmowy zabarwione czasem CV) 256 CVD ' . żartem, czasem zaś aluzją złośliwą lub dobroduszną, ale zawsze celną i zrozumianą zresztą nie tylko przez tego, kogo dotyczyła. ¦ Była to forma napomnień czy ostrzeżeń, którą król jegomość lubił stosować. Tym razem jednak po kilku żartobliwych uwagach wyszedł rychło z kręgu dostojników, skinąwszy dyskretnie na pana de Bethune. Ten wycofał się zaraz z tłumu, a za nim i czujny biskup Janson. Już we dwóch podążyli za majestatem udając zajętych rozmową pomiędzy sobą. Kiedy minąwszy parę komnat znaleźli się w bocznym saloniku, król skinął na jednego z janczarów, którzy po chocimskiej bitwie pełnili przy nim służbę straży przybocznej, i rzucił mu parę słów po turecku. Żołnierz zamknął za nimi drzwi. Dochodzący dotąd gwar rozmów urwał się raptownie i w por koju zapanowała cisza. Jedynie zza otwartego na oścież okna dobiegało od czasu do czasu pokrzykiwanie jakiegoś nocnego ptaka, ukrytego w gęstwinie drzew parku, który ciągnął się od zamku aż do wzgórza Hałaj, ulubionego miejsca letnich sjest królewskiej pary. Na gzymsie kominka paliło się sześć świec w. srebrnym lichtarzu rzucając ciepłe światło na ściany, a za oknem czarne niebo migotało drobnymi okruchami gwiazd. Letnia noc była parna, duszne powietrze wypełniało mały salonik, toteż król przysunął sobie fotel bliżej okna i spocząwszy w nim zaprosił gestem dłoni swych gości, by również zajęli miejsca. Usłuchali zaproszenia i w milczeniu oczekiwali na rozpoczęcie rozmowy przez jego królewską mość. . — Dziś, drogi margrabio — zwrócił się zaraz do pana de Bethu-ne bez żadnych wstępów — otrzymałem wiadomość i to z dobrego źródła, że cesarz wysyła posłów do Moskwy dla nawiązania rokowań o przymierze. De Bethune wymienił z biskupem Jansonem szybkie spojrzenie, po czym odpowiedział z uśmiechem:- — Ta wiadomość dotarła i do mnie, miłościwy panie. — Co dowodzi, że pan Nointel niezbyt gorliwie zabiega o doprowadzenie do pokoju między mną a Porta. — Nie widzę związku. — Pan de Bethune uniósł brwi. — Raczej właśnie dzięki jego zabiegom wyjechało to poselstwo. Cesarz przestraszył się zgody między Turcją a Polską. — Tak sądzisz, margrabio? — ironicznie prychnął Sobieski. — Ale o pokoju Stambuł nie chce słyszeć! Gdyby zaś atak turecki był skierowany przeciw Austrii, a nie Polsce, posłowie ci jechaliby do mnie. Ja wówczas miałbym czas i środki na udzielenie pomocy Węgrom i położenie Leopolda byłoby nie do pozazdroszczenia. Natomiast obecnie może spokojnie montować pakta i przymierza na — Ostatni zwycięzca OO 257 CV> wypadek, kiedy po pokonaniu Polski, czego na pewno się spodziewa,. Turcy obrócą się przeciw niemu. I w ten sposób nad głową waszego sojusznika zawisła śmiertelna groźba, a wrogowi dano czas na zabiegi obronne! — Co do gorliwości.naszego ambasadora w Stambule nie może być wątpliwości, wasza królewska mość! — obruszył się Janson. — Jest nam wiadomo, że jego starania były wielce usilne i popierane wszelkimi możliwymi środkami. — Jednak tok spraw daleko odbiega od naszych planów. Jednym z argumentów, jakimi skłaniano mnie do popierania Szwecji w jej wojnie z elektorem, było zapewnienie zawarcia pokoju z Turcją gdyż wasz monarcha słusznie uważał, że dwaj jego sojusznicy Hie mogą być v sobie wrogami. — I dzisiaj tak sądzi, bo warunek ten zawsze aktualny. — Tymczasem armia turecka przekroczyła Dunaj i zbliża się już do Chocimia! Natomiast czambuły tatarskie od miesiąca grasują po Podolu, Pokuciu i Wołyniu! -j- rzucił już z rozdrażnieniem w głosie król. — A skutek tego widzimy, Leopold nie ze mną szuka przymierza, tylko z Aleksym! — Czy słowa waszej królewskiej mości należy uważać za wyraz ubolewania z tego powodu? — spytał zimno Forbin. — Rozumiem waszą eminencję — odpowiedział Sobieski z ledwie uchwytną drwiną. — Obawiam się, że moje ewentualne przymierze z Wiedniem podważyłoby naszą przyjaźń. Ale z drugiej strony widzę, iż nie uważacie porozumienia Moskwy z Wiedniem za zbyt owocne w skutkach. Rzeczywiście można spodziewać się, że istotnej pomocy Austria od cara nie uzyska. Natomiast ja tym bardziej będę musiał liczyć jeno na Francję. Jak widzisz, materii w bawełnę nie owijam... W ,tej chwili drzwi otworzyły się i stanęła w nich królowa. Obrzuciła salonik szybkim spojrzeniem, po czym zbliżyła się do rozmawiających z poszumem kolistej, suto marszczonej spódnicy. Obaj posłowie zerwali się z miejsc składając wraz z życzeniami głębokie ukłony. — Siadajcie, panowie, bo i ja do was przysiądę —: rzekła wesoło. — Rada bowiem posłucham, o czym rzecz idzie. — Opadła na fotel podsunięty jej przez margrabiego i lekkim ruchem ręki poprawiła fałdy sukni. — Jego królewska mość ma nam za złe, że nasze starania o ukrócenie wojennego animuszu i chciwości Stambułu nie są dostatecznie gorliwe. Zarzut to przykry, gdyż w istocie rzetelnie dążymy do pogodzenia was z Turcją, ale nie wszystkie przecież zabiegi przynoszą w dyplomacji natychmiastowy sukces —'¦ objaśnił królową Janson. cv> 258 c>o — Nie dziwię się małżonkowi, że okazuje swe niezadowolenie, skoro mamy u progów turecką armię. Toteż żywię obawę, by nie przyszło do poniechania naszych wspólnych planów i zamierzeń. — A do tego to austriackie poselstwo do Moskwy, miast do nas! — sapnął z wyraźną już złością Sobieski. — Oto masz, pani, wyłożone niby na dłoni, jak spełnia się dane obietnice. — Tego dowodu nawet nie trzeba, jako że mamy i inne. — Maria Kazimiera przesunęła spojrzenie po twarzach obu pcsłćw. — Bo gdzież są nasze tylekroć obiecywane, zaległe kwoty, nie mówiąc już o apanażach bieżących? A gdzie owe dwieście tysięcy liwrów przyobiecanych na poparcie dla Szwecji i węgierskich powstańców Thókolyego? spełnienie innych obietnic? — Pozwól, miłościwa pani, że przerwę twój. wywód — wtrącił de Bethune wykorzystując chwilę milczenia po pełnej rozdrażnienia -wypowiedzi Marii Kazimiery. ¦— Nigdy jeszcze tak ostro nie przemawiałaś do swego pokornego sługi, jako w tej chwili. Pozwolę sobie jednak przypomnieć, że wtedy, gdy rozpoczynaliśmy rozmowy o wsparciu Karola w walce z kurfurstem, a Thókolyego z cesarzem, istotnie była mowa o owym subsydium. Ale sami przecież żądaliście wówczas czasu na wykonanie tego planu. Rozumieliśmy tę potrzebę, toteż wyraziliśmy zgodę na zwłokę. Chyba więc zrozumiałe jest, że i wpłaty takoż musiały ulec odwleczeniu? — Tym bardziej — dorzucił Janson — że mija już pół roku, jak roztrząsaliśmy te zamierzenia, a nie widzę, by w czymkolwiek sprawy ruszyły. Ani bowiem rozmowy ze Szwecją nie zostały wszczęte, ani Węgrzy nie otrzymali ^pomocy. A przecież macie dobrą okazję do odzyskania Prus Książęcych i uszczuplenia sił Austrii, która nie ustaje we wrogich knowaniach przeciw wam i to nie tylko w Europie, ale i tu, w waszym własnym kraju. Biskup mówił spokojnie, jakby w ten sposób chciał zwrócić uwagę królowej na niestosowność jej tonu. Ale Maria Kazimiera widać miała swoje intencje, bo mimo to tym samym tonem ciągnęła dalej: — Nie tylko w tym liczyć nie można na jego królewską mość Ludwika! Doprawdy kusi mnie, aby przekonać się, czy i inni władcy są równie zawodni! Wypowiedź ta była przyczyną, że spojrzenia obu dyplomatów znów się skrzyżowały, jednak de Bethune odpowiedział równie spokojnie, jak jego eminencja: — Rozumiem wasz gniew, miłościwa'pani, choć niesłusznie obracacie go przeciw memu władcy. Rozumiem też jego przyczynę, ową groźną chmurę, która zawisła nad waszym krajem. Ale wierzcie mi, iż czyniliśmy wszystko, co było w naszej mocy, by odwrócić pożądliwość turecką w innym kierunku. Lecz ofiarą wilka padają <*> 259 cv» mniej sprawne łanie, a nie krzepkie jelenie, woli on zatem wojować z wami niż z carem lub Leopoldem, bo wie, że tamci zdolni są do wystawienia silnej armii... ¦. Widząc błysk gniewu w ciemnych oczach królowej i ściągnięte brwi jej małżonka Forbin pospieszył załagodzić'ostrość wypowiedzi margrabiego, mimo że zdawał sobie sprawę z jej intencji, a mianowicie ukrócenia dalszych zarzutów. — Niemniej — odezwał się więc z dobrze udanym przejęciem —- natychmiast wystosujemy. pisma do naszego pana, by zechciał przyspieszyć sprawę uregulowania zaległości, a także rozważyć, jakiej jeszcze pomocy mogłaby Francja udzielić waszemu krajowi nie narażając na uszczerbek swojej przyjaźni z Turcją. To oświadczenie wyraźnie udobruchało Marię Kazimierę, nie rozpogodziło jednak oblicza jej małżonka. Toteż żegnając królewską parę posłowie niezbyt byli zadowoleni z przebiegu rozmowy. Zwłaszcza rozgoryczony i zaniepokojony był de Bethune, który dotychczas cieszył się względami króla. Zostali sami. Sobieski widząc, że Marysieńka również skierowuje się ku drzwiom, zatrzymał ją słowami: — Zaczekaj jeszcze chwilę. Mam zamiar udać się z tobą do skarbca, by ustalić, które klejnoty wybrać pod zastaw pożyczki. Toteż proszę, abyś jutrzejszym rankiem znalazła dla mnie nieco czasu. — Znowu?! — żachnęła się Maria. — Znów szukasz gotowizny?! — W pilnej potrzebie. A waćpam nie frasuj się, zrewindykuję swoje wkłady ze skarbu, jak przyjdzie po' temu pora — odparł gniewnie król. Jednak ton tej odpowiedzi nie speszył jego małżonki. — Za tych pyskaczy, oczajduszów, szlachecką gołotę, która cię błotem obrzuca, pieniądze chcesz wykładać! — wybuchnęła z iskrami złości w oczach. — Niech płacą, bo sami postanowili, niech mieszki rozwiążą dusigrosze i sknery, co ani krwi, ani złota nie chcą krajowi poświęcić. — Mówiłaś to nieraz. Ale przecież nie mogę tego kraju be? nijakiego wsparcia ostawić. . — W maju już czterdzieści tysięcy z własnej szkatuły dałeś, w lipcu znów nieomal tyleż, nie licząc mniejszych kwot, które pułkownicy z ciebie wyciągnęli. Dość tego! Nie mój to majątek, ale naszych dzieci i nie zezwolę ich fortuny uszczuplać. — Za to swoją powiększasz zboże skupując i Wisłą pławiąc do Gdańska — rzucił z gniewnym sarkazmem król. — Wiem, że z Jarosławia już sto furmanek do Rzeszowa poszło, a twoi doradcy nadął zakupy czynią. Miast za byle groszem gonić, ową pszenicę godniej byłoby wojsku podesłać. — Moja to sprawa, tobie nic do tego! — parsknęła królowa. 260 cv> — Tedy niech moja będzie pożyczka, którą w nagłej potrzebie skarbowi chcę udzielić. A skoroś temu przeciwna, sair> wyboru klejnotów dokonam. Po tym oświadczeniu Maria Kazimiera ochłonęła, znać doszedłszy do przekonania, że lepiej już niech ów wybór odbędzie się przy niej, co pozwoli hamować mężowską szczodrość. Spytała więc spokojniej: — O której chcesz zejść do skarbca? — Koło południa; Do tego czasu wypoczniemy po dzisiejszej uczcie. — Dobrze, zawiadomię więc Dumonta. Niech będzie przy tym i mój skarbnik, bo to człek, który dobrze zna się na kamieniach. — W istocie nie zawadzi jego rada. Teraz chodźmy, pora; siadać do stołu. Obaj posłowie francuskiego monarchy mocno byli zaskoczeni ostrością wypowiedzi królewskiej pary, ogródek zagroziła im zmianą polityki dworu. Było to jak na dotychczasowe, wręcz przyjacielskie stosun' i wydarzeniem niezwykłym i zastanawiającym. Następnego więc dnia naradzali się długo, gdyż byli mocno skonsternowani takim obrotem sprawy. Ostatecznie przyszli jednak do przekonania, że powodem owej wypowiedzi nie była zmiana w uczuciach przyjaźni, lecz zwykłe rozdrażnienie z powodu trudności, z jakimi ostatnimi czasy borykał się król. Należało tylko ubolewać, że dali temu uczuciu folgę w sposób tak ostry. Drugą przyczyną owego wystąpienia — z czym należało się liczyć — mogło być z góry zamierzone zastraszenie panów posłów w celu skłonienia Paryża do uregulowania finansowych zobowiązań, bo Wersal istotnie mocno z nimi zalegał. Z poglądem tym zgodzili się również panowie: hrabia de Maligny, brat królowej, i Jan Wielopolski, kasztelan wojnicki, zaręczony z jej siostrą, z którymi jeszcze przed wysłaniem raportu do Paryża posłowie przedyskutowali całą sprawę. Poza tym, co nadmienił pan Wielopolski, należało uwzględnić i inne przyczyny niezadowolenia królowej. Zapewne był to również skutek zawodu, jaki ją spotkał w związku z zamierzoną podróżą do Francji. Wysyłając raport do pana Pomponne, ministra spraw zagranicznych, jego królewskiej mości Ludwika XIV, ten aspekt posłowie postawili na równi z zaległościami pieniężnymi. Sytuacja istotnie przysparzała królowi zgryzot i kłopotów ponad wszelką miarę. Pieniądze ciekły do skarbu tak nikłą strużką, że ledwie stać było na pokrywanie tylko nie cierpiących zwłoki wy- OO 261 C\3 datków. Nie bacząc na obietnice papieskie nuncjusz Martelli nie spieszył z wydatniejszą pomocą, żołnierz nadciągał opieszale, wciąż napływały skargi na rabunki. Jedyną pociechą były pomyślne meldunki od Michała Rzewuskiego i Feliksa Dymideckiego, którzy'mimo szczupłych sił, jakimi rozporządzali, gromili czambuły tatarskie na Wołyniu i nad Dniestrem. Wciąż trwały narady, król przynaglał Morsztyna, słał listy i uniwersały do sejmików, wojewodów i kasztelanów, hie ustawał w zabiegach o przyspieszenie wojennych przygotowań. Udało się zebrać środki pieniężne, a to dzięki wyłożonej i własnej gotowiźnie, na wysłanie Konstantego Wiśniowieckiego, wojewody bracławskie-go, z ugodowym poselstwem do Ibrahima Szejtana. Mało co obiecywał "sobie król jegomość po tej próbie odwrócenia biegu wypadków, ale istniała nadzieja zyskania na czasie, a o to głównie chodziło. To nieustanne pokonywanie piętrzących się trudności trwało w atmosferze złośliwych plotek, wrogich intryg, krążących paszkwili, pomówień i zarzutów, których odgłosy docierały do dworu. Rezydentowi cesarskiemu panu Zierowskiemu, jak i posłowi elektora, chytremu Hoverbockowi, mimo usilnych starań i obserwacji nie .dało się niczego zarzucić. Były jednak niedwuznaczne poszlaki, że to z ich gabinetów wychodziły pieniądze do nowych malkontentów, działających poprzez sejmikowych krzykaczy. Michał Pac natomiast jawnie przewodził opozycji, a książę Dymitr nadal był przeciwny dworowi i Francji. Na hetmana polnego Jabłonowskiego też nie można było liczyć, gdyż chodziły słuchy, że nie tylko od posłów francuskich brał pieniądze, ale i od Austriaków. Pan Czarniecki takoż zmienił front i znów stał się rzecznikiem cesarskim, widać zawiedziony po ostatnim rozdziale awansów. Mieli oni poparcie wielu dygnitarzy i senatorów, a to panów Grzymułtowskiego, Rafała Leszczyńskiego, Opalińskiego, Szczęsnego Potockiego i innych, jak również i niektórych biskupów z Trzebickim i Wierbłowskim na czele. Co dnia przybywało lub wyjeżdżało po kilku gońców. Toteż przydzielono im osobną kwaterę i stajnię, gdzie stały wierzchowce gotowe każdej chwili do drogi. Z powodu nadmiaru korespondencji ściągnięto z Warszawy całą kancelarię, z którą przybył i pan Jaw-leński. Nie brał jednak udziału w jej pracach Żegoń, gdyż wkrótce po uroczystościach koronacyjnych król wziął go do swego boku jako oficera ordynansowego do specjalnych porucseń. Dalszym dowodem życzliwości monarchy było przyjęcie pani Żegoniowej w poczet dworek królowej. Gdzieś pod koniec pierwszej połowy "sierpnia, po zapoznaniu cv> 262 cc się z nadeszłymi listami, król nakazał wezwać z -obozu Zbrożka. Skutkiem tego już w parę dni potem pan strażnik polny stanął przed majestatem. Po wysłuchaniu jego relacji ze Szczerca Sobieski przystąpił do sprawy: — Otrzymałem wiadomość, że nad Dniestrem pomiędzy Chocimiem a Żwańcem Turcy gromadzą budulec, i ściągają łodzie. Ani chybi chcą stawiać tam most. Weźmiesz zatem waszmość dziesięć chorągwi i przeszkodzisz .owym zamiarom. Nie ma wątpliwości, że > po jego zniszczeniu wnet przystąpią, do budowy drugiego, ale każdy ¦dzień zwłoki to dla mnie jedną chorągiew więcej. O tym, mości strażniku, pamiętaj. Idź tedy spiesznym pochodem drogą, jaka będzie ci najdogodniejsza, bo zależeć ona będzie od języka zdobytego w marszu. Do grupy pana Zbrożka król przydzielił Żegonia z ppleceniem, by korzystając ze zbrojnej asysty sprawdził stan obronny zamków w tamtych okolicach, a zwłaszcza Stanisławowa, Halicza i Kałusza. Natomiast pan Łysobok sam prosił o zezwolenie uczestniczenia w wyprawie, gdyż zapragnął — jak rzekł — rozprostować nieco kości, ku czemu nie dawała okazji dworska służba. -Pod bezmierną kopułą nieba wielkie płachty obłoków bielały niby. żagj.e płynących statków, a dołem granatowy pierścień lasu zakreślał granice horyzontu. Pan Łysobok poprawił się w siodle i powiedział do jadącego obok Żegonia: — W Żółkwi człek obracał się dopiero na drugi bok w dusznej komnacie, tu zaś może przynajmniej odetchnąć rześkim powietrzem. — Siodło waści milsze niż dworskie materace? — Źegoń uśmiechnął się do towarzysza. — Inaczej nie byłoby mnie przy tobie, panie bracie. A przy tym może przydarzy się otrzeć o Trzykłosy, boć przecie w tamte okolice jedziemy. Wówczas choć na chwilę ujrzę moją miłą. W ten sposób pan Gedeon zdradził istotną przyczynę przyłączenia się do wyprawy. Jechali na przełaj po rżysku. Panował jeszcze półmrok przedświtu, ale nad postrzępioną linią lasu ciągnęła się pomiędzy skupio- -nymi tam chmurami smuga szklistego blasku. Na jego tle ostro rysował się długi rząd otulonych w burki i opończe postaci schylonych nad końskimi grzywami. W miarę oddalenia stawał się podobny do ciemnego sznura, gdyż wyciągnięte w długą linię chorągwie kłusowały jedna za drugą. Właśnie ruszyli z pierwszego nocnego popasu. Już po dotychczasowym marszu zorientowali się, że pan Zbrożek ciągnie wzdłuż c\i 263 oo lewego brzegu Dniestru ku południowemu wschodowi i omija nie tylko gościńce i trakty, ale i miasteczka, i co większe wsie. Żegoń . rozumiał intencje dowódcy, gdyż dobrze wiedział, jak wielu szpiegów mają Turcy w każdym większym ludzkim skupisku. Jeźdźcy wyłaniali się z mroku i zaraz znikali w nim podobni widziadłom, bowiem milczenie panowało w szeregach, a miękki grunt tłumił uderzenia kopyt. Jedynie z rzadka parsknął koń, brzęk -nęła słabiej przypięta szabla lub zabrzmiało półgłosem rzucone słowo. Przedświt jeszcze nie wygnał resztek sennego zamroczenia z ludzkich umysłów. Poczęło się rozwidniać, ale po ciemności nocy rolę zasłony objęła poranna mgła. , Leżała białą, zwiewną pianą, przesłaniała wszystko dookoła. Ukazywały się z niej postacie najbliższych żołnierzy, lecz dalsze rysowały się już tylko szarymi plamami o zatartych konturach. Lekka różowość coraz silniej zaczęła nasycać mgłę, a zimno coraz dotkliwiej przenikać ciała. — Brr... Ziąb dociera aż do kości. — Łysobok ściągnął szczelniej burkę okrywającą mu ramiona. — Jak w tej mgle nie pobłądzi nasza przednia straż? Jej ślad biegnie równo, jak strzelił — mruknął Żegoń zdeprymowany brakiem widoczności. — Są tacy, co niby zwierzęta umieją wyczuć kierunek. Tych biorą na szpicę, jednak im także zdarza się zmylić drogę, kiedy zmęczenie zacznie brać górę. Ale za godzinę słońce stanie wyżej i zacznie przygrzewać, to i fen tuman zniknie. Gedeon nie zdążył nic więcej powiedzieć, bo w tej chwili z mgły wyłoniła się nieliczna grupa jeźdźców. NTa ich widok pan Zbrożek zjechał ze szlaku, machnięciem ręki nakazując postępującym za nim chorągwiom iść dalej. Sam zaś otoczony swoim orszakiem przez chwilę rozmawiał z dowódcą owego zastępu. — Podjazd wrócił — domyślił się rycerz ściągając wodze tańczącego wierzchowca. — Ciekawe, co donosi. — Cicho gadają, a i mgła tłumi słowa. Wieści nie musiały być jednak złe, bo po krótkiej chwili pan strażnik skinął tylko głową i zatoczywszy koniem pognał wzdłuż ciągnących chorągwi, by wrócić na ich czoło. Noc po pierwszym dniu marszu spędzili na popasie za Chodo-rowem, jeszcze po południu przeprawiwszy się przez Ług, a przed wschodem ruszyli w dalszą drogę nie zmieniając kierunku. Żołnierz nie znając celu wyprawy wyczuwał, że pan Zbrożek ma zamiar wieść ich lewym brzegiem Dniestru, by oddzielić się rzeką od tatarskich zagonów, grasujących po drugiej stronie. Stąd snuto wnio- e*> 264 ski, że nie szli przeciw Tatarom, bo raczej by ich szukali, a nie od nich stronili. Wreszcie słońce pokonało mgłę, która srebrnymi kroplami zrosiła ziemię, i zaczęło coraz mocniej przygrzewać. Ale wkrótce rosa obeschła, więc chorągwie szły z kolei w obłokach, kurzu, który przy bezwietrznej pogodzie stał długo, okrywając wszystko burym tumanem. Jednak połacie ściernisk wkrótce się skończyły, przecięli jakiś gościniec i szli po trawiastym podłożu śladem pozostawionym przez straż przednią już w czystym, ciepłym powietrzu. Okolica stawała się coraz bardziej pagórkowata. Trop zbaczał teraz to w lewo, to w prawo, omijając wzniesienia. Zaczęły pojawiać się lasy i jeden z nicń pan strażnik obrał na południowy odpoczynek, gdyż słońce stało w zenicie i jak na sierpień panował silny skwar. Burki i opończe dawno powędrowały na łęki siodeł, a niejeden z jeźdźców ściągnął z pleców i kubrak. Minęli wpław Zgniłą-Lipę, z powodu upałów mało co zresztą zasobną w wodę, okrążyli od wschodu widoczny z dala Halicz i zapadli w lasy ciągnące się wzdłuż Dniestr.u. Tu pan strażnik zatrzymał chorągwie na nocny postój. Powrócił kolejny podjazd znów przynosząc pomyślne wieści, bo pan Zbrożek rozkazu nie zmienił, posterunki straży rozstawił jednak gęsto, a nasłuchy kazał wysunąć daleko do przodu. Żegoń mając Halicz w pobliżu prosił strażnika o zbrojną asystę dla zabezpieczenia przejazdu. Pan' Zbrożek, który wiedział o jego zadaniu, nie odmówił uprzedzając jednak, że zwija obóz na godzinę przed wschodem słońca, po czym dorzucił: — O nas ani słowa! Waść przybysz ze Lwowa i tyle! Przykaż to samo żołnierzom! Dziesięciu ci starczy? — Starczy. Wrócę jeszcze przed północą — uspokoił go Żegoń. — Jakie, na dziś hasło? ¦ — Szabla, a odzew — koncerz. — Wezmę dragonów, a i pan Łysobok chciałby mi towarzyszyć. . , — Myśli wąsy w miodzie' umoczyć, co? — Pan Zbrożek uśmiechnął się. — Niech tedy jedzie, bo drugiej okazji może nie być tak prędko. Ale lustracja wypadła źle, toteż odmówiwszy poczęstunku wracali z zatroskanymi twarzami. Długo bronić się nie zdoła — mruknął pan Łysobok, kiedy przeprawiali się promem w drodze powrotnej. — Żołnierz niedbały. Porządku mało, bo taki i komendant... — Żeby choć dwa, trzy dni wytrzymał, byłoby dobrze — zgodził się Żegoń. co 265 L Następnego dnia wciąż idąc wzdłuż Dniestru pozostawili po lewej Buczacz, znów stając w lesie na nocleg. Żwaniec i Chocim leżały o kilka mil przed nimi. Rozłożyli się obozem nad Seretem nie przechodząc rzeki, gdyż jej bagniste brzegi dawały dobrą ochronę od południa. Tylko dzień drogi pozostawał do celu wyprawy, należało więc zachowywać coraz większą ostrożność. Pan Zbrożek przykazał ogni nie palić, a konie paść przy samym obozie. Żołnierz wkrótce legł rfa spoczynek i zapanowała cisza zakłócana jeno chrapaniem śpiących i kumkaniem żab dochodzącym z oczeretów pobliskiej rzeki. Jednak około północy nadleciał od czat goniec szukając pana strażnika. Kiedy ten nadszedł, wskazał mu ręką wschodnią stronę. — Gore, wasza wielmożność! Istotnie, pomiędzy czarnymi kępami drzew rozsiadłych wokół obozu drgał czerwony wachlarz blasku. — Tatarzy biorą jasyr — powiedział ktoś z grupy żołnierzy otaczających strażnika. — Co to za wieś? — Jeziorna, wasza miłość — odezwał się czyjś głos. — Duża wieś, pół mili stąd. — Ruszymy, mości strażniku? — Do Zbrożka podjechał Za-rzycki, rotmistrz lekkiej chorągwi. Ten jednak nie ^odpowiadał wpatrzony w pulsującą łunę. Na jej purpurowym tle wida6 było pomarańczowe jęzory ognistych wytrysków, a ponad nimi tysiące iskier gasło w biegu ku sklepieniu nieba. — Właśnie rozważam — mruknął dopiero po chwili. — Jesteśmy o dzień drogi od celu. Należałoby wybić wszystkich co do jednego, a nocą to niełatwa rzecz. .— Wybijemy. Jedną wieś nie napadło więcej jak dwie setki. Wystarczą trzy chorągwie. — Szkoda pętanych ludzi — poparł Zarzyckiego któryś z oficerów. — A ryzyko nieduże. — Zatem zgoda — zadecydował Zbrożek. — Weźmiesz waść, mości rotmistrzu, cztery lekkie chorągwie. Dwiema otoczysz wieś, dwiema uderzysz, ale dopiero, jak zaczną ruszać wpowrofną drogę. Muszą zebrać się do kupy, wówczas łatwiej ci przyjdzie wytępić to robactwo. Już w dwa pacierze potem chorągwie jedna po drugiej opuszczały obóz. Nie zadźwięczała broń, nie padło jedno zbędne słowo, szli cicho, milczkiem, niby myśliwi podchodzący zwierzynę. Żołnierz był obyty z takimi wyprawami, toteż nie trwało długo, a ostatni jeźdźcy zniknęli w mrokach nocy. ! ¦ co 266 oo Rychło dotarli do lasu i zagłębili się w jego czarne wnętrze idąc na ogień. Wkrótce odnaleźli jakąś leśną drogę wiodącą właśnie ku łunie, ruszyli "więc cwałem. Pędzili z rytmicznym grzmotem kopyt, ale w szeregach panowała złowroga cisza. Wkrótce las zaczął rzednąć. Rotmistrz uniesieniem ramienia zatrzymał chorągwie. Te wnet rozciągnęły się między skrajnymi drzewami i W milczeniu patrzyły przed siebie. Za otwartą przestrzenią pola rozłożyła się wieś. Jej dachy czerniały ostrymi konturami na tle buszującego ognia. Czerwone wytryski płomieni strzelały iskrami z ogołoconych krokwi, sterczących nad ścianami. W blasku bijącym od palących się chałup grasowali czarni jeźdźcy, to zdzierając wierzchowce ponad głowami uciekających ludzi, to przechyleni w kulbakach sięgali ku upatrzonym ofiarom. Te zaś niby stado obłąkanych owiec, w chaotycznej, bezładnej bieganinie daremnie próbowały ujść oprawcom. Z tej czeluści ognia i gwałtu dochodził trzask płomieni, ludzkie krzyki, ryk przerażonego bydła i przenikliwe, dzikie wrzaski najeźdźców. Rotmistrz przywołał do siebie dowódców chorągwi. — Mości panowie Sawejko i Romnicki kryjąc się pomiędzy drzewami otoczą pierścieniem wieś. Wtedy uderzymy z tej strony, a skoro zaczniemy robotę, macie, ostać w miejscu i tylko pilnie baczyć, aby nie wypuścić ani jednego żywym. Toteż nie rzucać się kupą, niech każdy upatrzy swojego. Starczy dla wszystkich. Wymienieni dowódcy rozjechali się wypełnić rozkaz, reszta zaś rozpoczęła oczekiwanie, wpatrzona w groźne widowisko. Pożar trwał nadal, ale ruch we wsi z wolna ustawał. Już tylko pojedynczy jeźdźcy przelatywali pomiędzy palącymi się zagrodami. Napad dobiegał końca, wrzawa zacichała, toteż tym wyraźniej doleciał oczekujących odległy gwizd. Rotmistrz wyrwał z pochwy szablę i spiąwszy ostrogami konia ruszył z miejsca, a za nim poderwały się chorągwie. Skoczyli spomiędzy drzew i pędzili milczkiem, ale kiedy dobiegli pierwszych płotów, ich zgodny krzyk zagłuszył wszystkie inne odgłosy. Część żołnierzy wpadła pomiędzy chałupy, reszta pognała opłotkami. Znaleźli rabusiów po drugiej stronie wsi, formujących właśnie do pochodu tłum powiązanych ludzi. Zaskoczenie było tak wielkie, że zanim tamci zdążyli wyciągnąć broń, już padali pod ostrzami szabel. i '. ¦ Dobrze wprawiony żołnierz siekł zajadle i sprawnie. Tylko nieliczni Tatarzy próbowali się bronić, ale po paru złożeniach znikali z kulbaki jak zdmuchnięci wiatrem, a rumak szarpnąwszy w bok znikał w ciemności nocy. Wkrótce z tłumu walczących zaczęli wypadać coraz liczniejsi cv> 267 cv> jeźdźcy pędząc ku zbawczej, zdawało się, ścianie lasu. Na otwartym polu i w blasku pożaru byli dobrze widoczni, więc dopuszczano ich blisko, a kiedy już na zwrot było za późno, wyskakiwał któryś z żołnierzy i szybko kończył ucieczkę. Następni ujrzawszy, że i las grozi śmiercią, miotali się po polu jak oszalałe ze strachu zające, szukając miejsca, kędy można by ujść z pierścienia obławy. Lecz pierścień był szczelny, toteż rozkaz pana Zbrożka został wykonany sumiennie. Po tej potyczce,' która przywróciła wolność pojmanym ludziom, ruszono dalej. Jak zwykle straż przednia, wyszła zawczasu, tym razem z przykazaniem, by wojsko wiodła po zakrytym terenie i unikała szczytów wzgórz. Marsz więc tego dnia był wolniejszy, ale mimo to już pod wieczór znaleźli się o pół mili od Żwańca. Tu dotarli do Dniestru i zatrzymali się. Należało teraz odszukać miejsce budowy mostu i ustalić siłę jego ochrony. Do zwiadu zgłosił się Łysobok, na co' pan strażnik chętnie przystał wiedząc, że to żołnierz doświadczony i bystry. Żegoń też dołączył do przyjaciela, przeto ruszyli, we czterech, bo wzięli obu pocztowych — Maćka i Sewera. Noc była bezksiężycowa, gwiaździsta. Nurt rzeki migotał nikłą jasnością, wody w niej było nie więcej jak do końskich brzuchów, 0 czym przekonali się pojąc wieczorem zwierzęta. Wkrótce przebyli niezbyt rozległą łączkę z rozrzuconymi tu 1 ówdzie krzakami łoziny i dotarli do brzegu obrośniętego pasem gęstego sitowia. Teraz pan Łysobok skręcił z biegiem nurtu. Szli szybko tuż przy trzcinach, które od wody zakrywały ich całkowicie. Łąka była tu grząska, toteż miejscami musieli nogi wyciągać z błota, fm bliżej byli nieprzyjaciela, tym większą zachowywali ostrożność, miejscami pełznąc po ziemi, gdyż posterunki tureckie mogły być wysunięte dalej, niż się spodziewali. " Wieś Żwaniec leżała na wzniesieniu, parę staj od brzegu. Rozłożona szeroko bezładem rozrzuconych zagród majaczyła w ciemności. Czarnymi bryłami budynków i kopułami otaczających je drzew. Nigdzie nie paliło się światło, była więc zapewne cpuszczo-na przez mieszkańców. Raptem jednak rozdarło ciszę zajadłe ujadanie. Przypadli więc do ziemi nasłuchując, czy nie odezwie się ludzki glos. ale szczekanie zaczęło wkrótce cichnąć, aż ustało zupełnie. Pań Łysobok odwrócił głowę do Żegonia i szepnął: — Zapewne pilnuje opuszczonej zagrody. Zostańcie tu. Pójdę popatrzeć na rzekę. Wolno i ostrożnie ruszył między sitowie i wszedł do wody. Rozsuwał rękami trzciny i wkrótce zniknął im z oczu. Nie czekali zbyt długo. Po pewnym czasie z ciemności doszły cv) 268 cvi ich najpierw chlupnięcia wyciąganych z błota nóg, a za chwilę zamajaczyła przed nimi jego wysoka postać. — Widać dobrze tamten brzeg. Chocim mamy przed sobą, po drugiej stronie rzeki. Dostrzegłem z dala ogniska, tam-więc budują ów most. — Trzeba go lepiej obejrzeć. A może udałoby się dostać języka? — zaproponował Żegoń. — To wielce ryzykowne, bo w razie niepowodzenia zdradzimy naszą obecność. Ale może nadarzy się sposobność; teraz ruszymy dalej, tylko jeszcze ostrożnie, bo i we wsi mogą siedzieć Turcy. Przypadł do ziemi i zaczął.pełznąć trzymając się jak najbliżej, -sitowia. Puszyli za nim, ale- z większym wysiłkiem, gdyż grunt był miękki, \ .*zy każdym nacisku pojawiała się woda, a mokre kiście trawy biły po twarzach. Co pewien czas spoglądali ku pobliskiej wsi, jednakże jej chaty trwały w ciszy zamazane mrokiem i jakby obojętne na to, co dzieje się w nocnych ciemnościach. Wreszcie pozostawili zabudowania za sobą. Kiedy po pewnym czasie znów unieśli głowy, ujrzeli przed sobą liczne, czerwone wiechcie ognisk. ¦ ¦ Łysobok wstrzymał towarzyszy. — Teraz ostrożnie, bo pracują po obu brzegach i straż może być tuż. Przeprawię się z Maćkiem na drugą stronę i obejrzę teren. Wy zaś podpełzniecie bliżej ogni i popatrzycie, co przy nich robią. Niech naszym znakiem będzie głos bąka. Czy któryś z was potrafi tak zakrzyczeć? — Ja potrafię — odezwał się Pigwa. — U nas zwą go „bagiennym wołem". Jego głos,słychać daleko. — Zatem nie będziemy się długo szukać. — Pan Gedeon ściągnął kaftan i buty, a Macko poszedł źa jego .przykładem. Zagłębili się w trzciny. Po ich odejściu Żegoń szepnął do Pigwy: — Ostań przy rzeczach, ja zaś podsunę się bliżej. — Ostrożnie, panie — przestrzegał pachołek. — Bo i pojmać nas mogą, i zbłądzić nietrudno. — Wystarczy trzymać się trzcin, by drogi nie zgubić. Ty zaś nie zadźgaj mnie za powrotem, naśladować ptaków nie umiem. — Będę zważał. Tam na Stoku widać wierzbę. Jak będziecie znów przy niej, gwizdnijcie z cicha. Ja odpowiem wołaniem bąka. Żegoń skinął głcwą i opadłszy na trawę zaczął pełznąć w stronę ognisk, co i raz sprawdzając odległość. Wreszcie dotarł tak blisko, że dalsze posuwanie się uznał za zbyt ryzykowne. Straże musiały być gdzieś w pobliżu, ponieważ widział już płomienie ponad kłodami drzew i mógł rozróżnić siedzące wokół postacie. Nisko schylony wśliznął się pomiędzy sitowie. Wody i tu było cv> 269 mało co więcej jak po kostki, a że trzciny sięgały mu głowy, mógł stanąć wyprostowany. Teraz dopiero miał dobry wgląd w sytuację. Ognie paliły się szerokim kręgiem otaczając półkolem teren, na którym rzędami leżały dziesiątki kryp i łodzi. W głębi majaczyły oszańcowania wjazdu na most. Jego poręcze bielały jasnością świeżo ociosanego drzewa. Przy łodziach krzątała się spora gromada ludzi. Uszu Damiana dobiegały zgrzyty pił, stuk ciesielskich toporów i gwar głosów. Mężczyźni siedzący przy ogniskach nosili baranie, stożkowate czapy i krótkie kożuszki wywrócone włosem na wierzch. Byli to Wołosi. Każdy miał przy sobie rusznicę, a za pasem pistolety i nóż. Poza kręgiem ogni dostrzegł grzbiety stojących w pobliżu koni, a przy nich kilku strażników. Natomiast innego wartownika ujrzał tuż przed sobą. Zbliżał się właśnie w jego stronę, ale po chwili przystanął i wsparty na lufie swojej rusznicy spoglądał w dół rzeki. Żegoń uprzytomnił sobie, że zatrzymał się w samą porę. -Jeszcze dwadzieścia kroków, a wlazłby mu pod nogi. Jednocześnie wbrew zdrowemu rozsądkowi mimo woli zaczął rozważać: Ten krzak łoziny rośnie tuż przy sitowiu, a tamten stoi- zaraz za nim. Żeby tak podkraść się wolno a cicho, wówczas byłoby do psubrata nie więcej jak trzy kroki... Sam nie wiedział, kiedy ruszył z miejsca. Wreszcie gdy ostrożnie podpełzł do owego krzaka łoziny, znieruchomiał z nim w jedną ciemną plamę. Strażnika miał już w zasięgu ręki. Teraz skoczyć, ale i trafić od razu... I znów myśl tylko o sekundę poprzedziła czyn. O sekundę potrzebną do wyrwania pistoletu zza pasa i uchwycenia go za lufę. W następnej zaś chwili dał susa do przodu. Wartownik chyba nawet nie zdążył się przerazić. Poderwał wprawdzie głowę, ale nie wydał głosu. Otrzymał uderzenie kolbą w skroń, które powaliło go na ziemię. Żegoń przypadł do niego. Szybko odpiął skrzyżowane na piersiach pasy, jakie Wołosi zwykli nosić dla podtrzymania broni i ładownicy, spiął je razem, przeciągnął pod pachami zemdlonego i przerzuciwszy sobie koniec przez ramię rozpoczął powrotną wędrówkę wlokąc po ziemi nieprzytomnego jeńca. Znów podpełzł bliżej trzcin, bo i ciemniej tam było, i błotnista ziemia zmniejszała opór bezwładnego ciała. Początkowo bał się, że brak wartownika zwróci uwagę, czas jednak mijał, a za sobą nie słyszał alarmu. Uspokojony, ale coraz bardzjej zmordo.wany, łokieć za łokciem zbliżał się do miejsca rozstania z Pigwą. Tymczasem pojmany zaczął przychodzić do siebie. CV3 270 Zatrzymał się więc, oderwał Wołochowi rękaw jego własnej koszuli i wsadził między zęby, natomiast pasami skrępował ręce. Potem wyprostował się i już pewny, że go nie dostrzegą, zarzucił sobie jeńca na ramię. Po kwadransie dalszej wędrówki ujrzał po prawej ręce ciemny zarys wierzby, ledwie widoczny na tle gwiaździstego nieba. Odetchnął z ulgą, rzucił swój ciężar na ziemię i krótko gwizdnął. Z niedalekiej odległości odezwał się bąk niskim wołaniem. Po chwili usłyszał w ciemnościach kroki i pytanie: — Pan Żegoń? — Nie — odpowiedział zadowolony ze spotkania. — Duch twojej babki nieboszczki! — Długi czas was nie było — Pigwa podszedł jeszcze bliżej. — Jużem był w strachu, bo i pan Lysobok dotąd nie powrócił... Co to? Kogo tu macie? — wyjąkał ze zdumieniem w głosie wpatrzony w leżącą postać. — Pojmałem go —objaśnił od niechcenia Żegoń. — Pojmaliście języka? I to sam?! Pan strażnik mocno będzie rad. — Tak sobie myślałem. Sygnału od tamtych wciąż.nie ma? — Ano nie ma... Obydwaj odwrócili głowy ku rzece i nasłuchiwali chwilę. — Nie słyszałeś z tamtej strony jakichś krzyków lub wołania? Może strzałów? — Nie, była cisza jako i teraz. Przysiedli przy jeńcu i czekali pełni niepokoju. Jednak cierpliwość ich nie była wystawiona na zbyt dużą próbę, bo wkrótce z drugiego brzegu zahuczało wołanie bąka. Uradowani zerwali się na .nogi, a Pigwa odpowiedział bez zwłoki tym samym sygnałem. , Pan strażnik istotnie rad był wielce z otrzymanego języka. Jeniec zeznał, że po obu brzegach strzegło budowy około tysiąca Turków i Wołochów. Natomiast sam Ibrahim Szejtan z głównymi siłami obozował o blisko trzy mile od przewidywanej przeprawy. Dawało to dużą szansę na wykonanie zadania, gdyż było dość czasu na zniszczenie mostu i ucieczkę, zanim wiadomość dotrze do tureckiego wodza, a potem nadleci odsiecz. Toteż pan Zbrożek nie czekając świtu zebrał swoich oficerów na naradę. Postanowiono przeprawić s.ię lekkimi chorągwiami przez Dniestr, co z powodu niskiego stanu wody nie było trudne, okrążyć Turków i natrzeć z najmniej oczekiwanej strony, od południa. Natomiast dragoni mieli uderzyć z tego brzegu, od strony Żwańca, ale. tylko częścią sił, resztę zaś spieszyć i bez zwracania uwagi na przebieg bitwy niszczyć łodzie i most. cv> 271 cv> Zaraz też dano sygnał do wsiadanego i wkrótce po obozie po-/ została tylko stratowana ziemia i ślady końskiego nawozu. Chorągwie rozdzieliły się. Lekkie poprowadził pan strażnik z Łysobokiem jako przewodnikiem, dragonów rotmistrz Zarzycki z Żegoniem. Istotnie Dniestr nie był głęboki i przebyto go bez trudu. Po wydostaniu się na przeciwległy brzeg szli dalej na południe pozostawiając po lewej ręce niewidoczne stąd-jeszcze tureckie obozowisko. Pan strażnik gnał chorągwie cwałem, bo drogę do przebycia miał znacznie dłuższą niż rotmistrz ze swymi dragonami. Ruszył on wprawdzie później i miał marszu nie przyspieszać, ale mimo to grupa prawego brzegu zaczęła dopiero manewr okrążający skręciwszy ku wschodowi, kiedy ód rzeki zagrzmiała salwa muszkietów. Zbrożek spiął ostrogami swego wierzchowca i podjechał ku pobliskiemu wzgórzu, by z jego szczytu rozeznać się w terenie i sytuacji. Za nim ruszyły i chorągwie. Pochyłość przed nimi opadała nieomal do samej wstęgi rzeki wygiętej w półkole, w którym paliło się kilkadziesiąt ognisk. Ich światła pozwalały dojrzeć ludzki tłum miotany strachem, poderwany ria nogi przez strzały i harmider walki toczonej na drugim brzegu. Jedni dosiadali koni borykając się z wystraszonymi zwierzętami, inni biegli z obnażoną bronią w stronę mostu, by wesprzeć towarzyszy. Tłok więc był przy nim, bo nie uformowany żołnierz nie zważał na porządek, poganiany jeszcze krzykami równie zaskoczonych dowódców. Jednak wsparcie nie nastąpiło, gdyż oddział niszczący budowę skorzystał z beczek ze smołą przeznaczoną do smarowania łodzi; dragoni podpalali je i toczyli po pomoście naprzeciw nadbiegających z odsieczą Turków. Toteż wkrótce zagrodziła im drogę hucząca ściana ognia, która z wolna posuwała się naprzód. Reszta żołnierzy kończyła wycinać broniące się jeszcze tu i ówdzie grupy Wołochów. Dostrzegł to zapewne i dowódca turecki, bo pchnął oddział spahisów ku rzece. Widząc to pan strażnik poderwał wierzchowca i nie spoglądając za siebie pognał po stoku. Za nim ruszyły chorągwie pędząc szeroką ławą, z ustami rozwartymi krzykiem i uniesionymi nad głowy szablami. • Konie stuliwszy uszy leciały pochyłością z wyciągniętymi szyjami niby stado ptaków, które wnet oderwie się od ziemi. Dopadli Turków i zaczęła się żołnierska robota. Nie szczędzono nikogo, bo z jeńcem byłby tylko kłopot, toteż ciosy szabel spadały na każdą głowę. Turcy próbowali się bronić, ale rozproszeni stanowili łatwą zdobycz. Opór stawiał jedynie ów oddział spahisów, który na widok nadbiegających ze wzgórza Polaków zawrócił, by stawić im czoła. Tvch rczbito jednak w kilka pacierzy i wkrótce OO 272 C\D Tiyło po wszystkim. Wokoło leżały zwłoki posieczonych ł jęczeli ranni. Cichł też tętent uciekających jeźdźców, którym udało się -wyrwać z bitwy. Pobojowisko oświetlały spokojnie dogasające ogniska i coraz jaśniejsza poświata rodzącego się brzasku. • ta Po drugiej stronie dragoni już dawno uporali się z Wołochami Teraz dochodziły stamtąd szybkie uderzenia toporów. Pan Zbrożek także rozkazał c nić to samo. Wres.zcie kiedy już słońce wysunęło się na dobre zza okolicznych wzgórz, uznał, że' królewski rozkaz został wykonany jak należy i polecił, trąbić wsiadanego. Most zupełnie zniszczony miejscami dopalał . się, miejscami sterczał tylko z wody kikutami porąbanych belek. Na drugim brzegu z łodzi i kryp pozostały jedynie kupy desek. Teraz należało jak najprędzej uchodzić, toteż chorągwie nie szczędząc koni ruszyły w drogę powrotną. Teren, choć falisty, był jednak otwarty, bo lasy zapewniające schronienie zaczynały się dopiero parę mil od rzeki. Musieli więc mocno spieszyć, by nieprzyjaciel nie dognał ich za wcześnie. Pędzili cwałem już ponad dwie godziny, kiedy w pewnej chwili pan strażnik ściągnął wodze swego wierzchowca i uniósłszy ramie wstrzymał chorągwie. — Baczyć, by konie stały w miejscu! — rozkazał dowódcom Zeskoczył z siodła i przyklęknąwszy, znać najbardziej ufając do świadczeniu własnego ucha, przyłożył je do ziemi. Chwilę słuchał w ciszy, jaka wokół zapanowała, po czym wstał i otrzepawszy odzie? skoczył na konia. — Mało co słychać, ale chyba już są — mruknął w odpowiedz1' na pytające spojrzenia swego orszaku. Ruszono dalej pochyliwszy się w-kulbakach. Wreszcie pomiędzy wzgórzami ukazała się odległa jeszcze ściana lasu. Teraz pędzili wśród porastającej miejscami leśnej młodzi, brzeziny i lichych so sen z powykręcanymi od wiatrów pniami. Pan Zbrożek ponownie wstrzymał bieg chorągwi, znów zsiadł z konia i przyłożył- ucho do ziemi. Tym razem słuchał jeszcze dłużej. Wreszcie stanął na nogi i rzucił krótko wspinając się na siodło' — Idą. — Zatoczył koniem obracając się do oficerów i zaczął wydawać rozkazy: — Waszmość Zarzycki, bierz dragonów i stań w zaroślach na tym wzgórzu. — Wskazał buzdyganem. — Możesz ¦ zbytnio nie kryć się, aby nieprzyjaciela ściągnąć na siebie. Ognia n:e dawać, dopóki nie dojdą do połowy stoku. Pan, mości Sawejko, ze swoją chorągwią staniesz nieco w tyle i uderzysz zaraz po salwie, aby dać czas dragonom przypiąć rusznice. Pan zaś, mości Toto-ir, obejmiesz dwie chorągwie i staniesz z nimi za tym wzgórzem 18 Ostatni z\vyc;c2ca 273 cv> na lewo, a pan, mości Romnicki, ukryjesz się ze swoimi na prawo. — Buzdygan zataczał w powietrzu szybkie półkola. — Uderzycie, , jak tylko dragoni dopadną Tatarów, a ci swoim zwyczajem zaczną zachodzić od boków. Bo z nimi ani chybi przyjdzie nam mieć do czynienia. ,^. — Wielu też ich może "być? —zatroszczył się ktoś z orszaku. —- Wielu by było, stanąć im musisz, bo odwrócony plecami waszmość się nie obronisz — prychnął kpiąco pan strażnik, a potem zwrócił się do wszystkich: — Pamiętajcie, że ich konie mają za sobą dwakroć większą drogę niż nasze, toteż zbyt dużo sił im nie ostało. A teraz chyżo, mości panowie!. Wkrótce po chorągwiach nie zostało śladu. Zarzycki- z dragonami zaległ w zaroślach. Pan strażnik stanął ze swoim orszakiem u szczytu wzgórza, tak jak i dragoni odkryty zupełnie, toteż ich sylwetki rysowały się ostro na tle nieba. Po niedługim oczekiwaniu ujrzeli w oddali ogromny obłok ku- . rzu, który szybko sunął w ich kierunku. Wkrótce zaś można już b}jlo rozróżnić poszczególnych jeźdźców. Jak przewidział pan Zbro-żek, przyszło im mieć do -czynienia z Tatarami. Ich siłę ocenił teraz na około pół tumena, czyli pięć tysięcy szabel. Kiedy pierwsze szeregi zaczęły gnać zboczem wzgórza i inne przewidywanie strażnika okazało się słuszne. Już na pierwszy rzut oka widać było, z jakim wysiłkiem tatarskie konie pokonują wyniosłość terenu. W kierunku polskiej linii poleciała wnet chmara strzał. W odpowiedzi rozległ się krzyk komendy i gruchnęła salwa, zasnuwając dymem drzewa i ludzi. Z tego dymu wnet wyskoczyła nieliczna wobec masy nacierających jeźdźców garstka konnych pędząc w dół 'stoku z uniesionymi szablami. Ogień muszkietów przerzedził pierwsze szeregi Tatarów. Następni jednak wnet zwarli się z chorągwią Sawejki. I byliby ją wkrótce zgnietli samą liczebną przewagą,-gdyby nie dopadli ich dragoni. Cisnąca Sawejkowych żołnierzy obręcz pękła i zaczęło się zmaganie, w którym przewagę liczebną równała większa sprawność żołnierza. Dowódca ich widać dostrzegł i tę słabość, swojego wojska, bo postanowił zastosować zwykły manewr. Świsnęły piszczałki i wnet oba tatarskie skrzydła zaczęły rozciągać się na boki i zaginać niby ramiona zmierzające do uścisku. Pan Zbrożek obserwujący bitwę ze wzgórza obe'jrzał się niespokojnie. Nadszedł czas, by weszła do boju i reszta jego. sił. Uspokoił się jednak zaraz, gdyż boczne chorągwie już leciały, krzykiem podniecając wierzchowce do najszybszego biegu. Wnet też donadły owych ramion, rozbiły je, zepchnęły i wdarły v cv 274 cv> , się w kłębowisko koni i ludzi. Tatarzy przerażeni tym nieoczekiwanym uderzeniem i to z dwóch stron,-jego zawziętością i impetem, raptem obrócili konie i rzucili się do ucieczki. Wsiedli im na karki żołnierze jeszcze w pogoni strącając z siodeł wielu uciekających, ale nieco ochłonąwszy po bitewnej gorączce zawracali ostrzeżeni przez rotmistrzów, że czeka ich zaraz dalszy marsz. Na pobojowisku zostawili moc trupów ludzkich i końskich miejscami leżących jeden na drugim. Usieczono też jakiegoś znacznego murze i zdobyto kilka buńczuków. Przerwana rozmowa W dwa tygodnie po wyjeździe pana Gedeona przybył goniec od je-. go małżonki z zawiadomieniem, że wyrusza-w drogę. Zawieja, wydał służbie potrzebne polecenia, a sam zabrał dwudziestu dragonów i wyruszył na spotkanie Pauliny. Spotkał ją na trakcie stryjskim, z którego zamierzała właśnie skręcić w boczną drogę wiodącą do Trzykłos. : , Jechała karetą w otoczeniu zbrojnych pachołków wiodąc za sobą kilka dobrze ładownych wozów. Zawieja zbliżając się do orszaku ujrzał wychyloną z okna karocy główkę Pauliny. Zeskoczył więc z konia i szedł na jej powitanie. Nie czekając jednak na niego sama otworzyła drzwiczki i wyskoczyła na drogę. — Witaj, panie Bogdanie! — zawołała z rozjaśnioną twarzą. — Cieszę się, że znów cię widzę, choć w innych zgoła warunkach! Zawieja pochylił się w ukłonie odwzajemniając uśmiech, który jednak zaraz zniknął. — Istotnie warunki, są inne, ale i jam rad, że was, pani, oglądam. — Waść fatygę sobie zadał, sforując się tak daleko. Chyba dopiero jutro będziemy na miejscu? — Chciałem zmniejszyć hazard tej podróży, bo waćpani teraz pod moją opieką. — U nas jeszcze spokojnie, o TataiMch nie słychać. — Z nimi nic nie wiadomo, bo potrafią nocą i ponad dziesięć mil przebyć. A wieści już miałem, że pojawili się pod Tyśmienicą i Liścem. Taka jeno pociecha, że w Stanisławowie siedzi pułkownik Dennemark z silną załogą, tyle że i on wszystkich szlaków nie upihmje. — Toś mnie nie pocieszył, ale nie o siebie się lękam, jeno o to dzieciątko, którym łaskawy Bóg nas obdarował... co 275 c«o Zawieja, zerknął na jej postać okrytą sięgającym kostek pro-chownikiem, który nie ukrywał jednak całkowicie zaokrąglenia kształtów. — Pomocy Boskiej wiele człek zawdzięcza, na siebie zasię też winien liczyć, przeto wziąłem ze sobą jaki taki poczet, by waćpanią doprowadzić szczęśliwie. Teraz jednak proszę, siadajcie do karety, bo słonko mocno przygrzewa i zasłabnąć możecie. Rad będę mówić z wami, jak będziem już doma. Paulina obróciła się ku otwartym drzwiczkom karocy. — Takam rada z twego widoku i ciekawa wszystkiego, że nie chcę Czekać aż do Trzykłos. Siadaj waszmość ze mną, podróż szyb- -ciej minie. Przykażę służebnej, by przesiadła się na ławkę. Zawieja poznawał dawną Paulinę. Przyjacielską, serdeczną i nieco despotyczną, ale ponieważ lubił ją bardzo, więc bez oporu przyjął dyspozycję. Kiedy ruszyli, odezwała się przyciągając ku sobie skraj prochownika, by zrobić mu więcej miejsca: . — Słyszałam od Gedeona, że ponoć zrobiłeś z Trzykłos obronne gniazdo? Nie mógł nadziwić się waćpana zabiegom i przezorności. — Starałem się czasu nie tracić, bom wiedział, że spokoju długo nie zaznamy, toteż istotnie grodek obwarowałem mocno. W każdym razie —• Zawieja uśmiechnął się lekko — na tyle, że Gedeon nie wahał się powierzyć jego murom waćpani bezpieczeństwa. — Dostałeś waść w spadku piękną majętność. Ponoć do Trzykłos należą i dwie duże wsie? ¦ — Jestem tylko opiekunem nieletniego sukcesora i zarządcą, nic więcej — oświadczył Zawieja ze znieruchomiałą twarzą. Paulina obrzuciła go spojrzeniem spod rzęs, a wyczuwszy raptowną zmianę w tonie głosu spontanicznie położyła dłoń na jego ręce. — Słuchaj, Bogdanie. Znam cały twój dramat i wiem, jaką poniosłeś stratę. Długo wahałam się, czy mam z tobą o tym mówić, czy też wszystko przemilczeć. Obawiałam się gadaniem cię urazić, ale milczenie mógłbyś poczytywać za obojętność, co nie ¦ byłoby prawdą, gdyż wielce ći współczuję. Zawieja oczekiwał poruszenia tego tematu przez Paulinę, przed czym dusza mu mroczniała, teraz jednak pod wpływem tych oględnych słów schylił się do jej ręki i złożył na niej pocałunek. — Dzięki ci, Paulino — rzekł wzruszony. — Dzięki i nie mówmy już o tym! — Zgoda. Opowiedz mi zatem, jak ci się żyje w Trzykłosach. Wiem, żeś włożył w gród sporo znoju i zabiegów, ale to już chyba masz za sobą? Zawieja dał się wciągnąć w rozmowę i zaczął opowiadać o ob-CO 276 CV) ronności zamku, kłopotach gospodarskich i innych sprawach swego codziennego bytowania. I nie wiedzieć jak, nawet nie spostrzegłszy tego, nadal mówili sobie po imieniu. — Siedzisz więc sam, tylko z chłopcem i owymi dwoma, Debe-jem, którego znam i zarządcą Kostuchem? Nie masz tam żadnych sąsiadów, przyjaciół? — Sąsiedzi są, ale daleko, a prawdę rzekłszy to ich nie szukałem. — To źle, Bogdanie, źle. Zdziczejesz całkiem. Nie wolności stronić od ludzi! — Cóż, kiedy ochoty nie ma... — Zawieja spojrzał w okno zacisnąwszy usta. — Jeśli nie o sobie, pamiętaj o chłopcu — nie dawała za wygraną Paulina. — Przecież na pustelnika nie będziesz go chyba kierował? Musi mieć rówieśników, towarzyszy zabaw, a i nauki. Czy ' już masz dla niego nauczyciela? — Odłożyłem tę sprawę na spokojniejszy czas. Wojny tylko patrzeć. Paulina zamyśliła się na chwilę, potem zmieniła temat: — A jak sobie radzisz z gospodarstwem? Chętnie go dojrzę. — Na razią tym się nie frasuj. Pilnuj przede wszystkim siebie. — A co bym całymi dniami robiła? Bez zajęcia człek od zmysłów może odejść. — Może i mnie by na to przyszło, gdybym do odbudowy Trzy-kłos się nie zabrał... - Już w parę dni po przyjeździe, po rozlokowaniu się i urządzeniu na nowym miejscu, pani Łysobokowa bez pytania Zawiei o zezwolenie przejęła w swoje ręce ster kobiecych rządów. Skutek tej działalności rychło dał się dostrzec, toteż Kostuch, oko mając baczne na wszystko, pierwszy zauważył zaszłe zmiany, co w znacznej mierze spowodowało, że pogodził się z nową sytuacją. A ponieważ również Tomek szybko i łatwo przylgnął do Pauliny, pobyt jej w Trzykłosach ostatecznie zaakceptował. Zajęci swymi pracami Paulina i Zawieja widywali sio tylko w czasie posiłków. Dopiero kiedy nastawał wieczór i Tomek już spał, siadali na ganku albo, jeśli komary zbyt dokuczały, to w jadalnej komnacie i gawędzili ze sobą. W rozmowach owych Paulina unikała wszystkiego, co by choć w najmniejszym stopniu przywiodło jej towarzyszowi na myśl osobę Tamary. W tym czasie Bogdan zatroszczył się ó ludzi ze swoich wsi. Przygotowano miejsce na majdanie i w stajniach, po czym kostuch zawiadomił sołtysa, że rodziny z małymi dziećmi mogą schronić się w grodzie biorąc po jednej krowie i żywność^ bo karmieni nie będą. Natomiast pozór Łałym wskazano w lesie za rzeką obszerną cv> 277 cv> polanę, gdzie mieli się okopać i bronić, na co ze dworu otrzymają rusznice i proch, a w razie potrzeby i wsparcie. Wieści O Tatarach były alarmujące, ponieważ czambuły zaczęły pojawiać się coraz bliżej, a zboże z pola już zebrano i wymłó-cono, więc wystraszeni ludzie skorzystali od razu z wezwania. Wzięto z dobytku co było do izabrania, resztę zakopano i wsie opustoszały. Stało się to w samą porę, bo- w kilkanaście dni po przyjeździe Pauliny, pewnej nocy blisko świtu o"budził gród huczący głos bębna. Zawieja porwał się z posłania i z żołnierską wprawą odziawszy półpancerz wnet był na jrciurze. Debeja zastał już poganiającego nadbiegłych puszkarzy. Jednak wszędzie było pusto i cicho. Nad łąkami stały mgły, " a z nich tu i ówdzie wyłaniały się wierzchołki krzewów i trzcin, obrastających brzegi rzeki. Na niebie migotały gwiazdy, ale nad szczytami wzgórz rosła seledynowa jasność sprawiając, że mrok nocy" stał się ni to szary, ni to Srebrzysty, jak ciemny płyn, do którego zaczęto dolewać wodę. W tym półświetle. szarzejącej ciemności łąki, drzewa, rzeka, co jakby stanęła w miejscu, wszystko zdawało się jeszcze być odrętwiałe snem, lecz już gotowe do przebudzenia i życia. O powód alarmu ni'e trzeba było jednak pytać* strażnika na baszcie, bo za wzgórzem, gdzie leżała jedna ze wsi, biła rozszerzająca się :łuna, a nawet widać było nie tylko języki płomieni, ale i chmary iskier pędzących, wraz z kłębami dymu ku górze. — Brzeziny — mruknął Debej. — Palą z zemsty, że próżne. — I tak by spalili, skoro już przyszli — odparł Zawieja ogarniając wzrokiem mury. — Tylko patrzeć, a będziem ich mieli i u nas... — Rad będę doświadczyć naszych puszkarzy. Zobaczymy, co są warci! Minęło z pół godziny. Brzask jaśniał coraz bardziej, aż wreszcie wystrzeliły spoza wzgórza świetliste smugi niewidocznego jeszcze słońca. . Pusta dotąd droga wiodąca do. wsi zaczerniała raptem tłumem jeźdźców. Początkowo można by sądzić, że sunie po niej jakiś wielki, czarny stwór. Rósł szybko, wydłużał, stawał się podobny jaszczurce, której ogon stanowił ciągnący w tyle obłok kurzu. Wkrótce stok przed basztą zapełniła masa dzikich wojowników. Tańczyli na rozognionych biegiem wierzchowcach, to podsuwając się bliżej, to cofając, aż wreszcie na znak piszczałki otoczyli półkolem podzamkowy teren. Zaraz ^wyskoczyli z szeregów harcownicy, obelgami i kpiną prowokując obrońców do spotkań, ale podniesiony most nie opadł, a mnry trwały w ciszy. . ¦ oo 278 cv> To milczenie ośmieliło widać napastników, bo linia jeźdźców zbliżyła się i wytrysnęła chmurą strzał. Zawieja nadal wstrzymywał puszkarzy pragnąc jeszcze bardziej rozzuchwalić Tatarów,. Jednak nie brak odwagi był przyczyną, że przeciwnicy zatrzymali się na przedpolu. Wkrótce bowiem na drodze ukazały się szeregi mężczyzn powiązanych sznurami, dźwigających drabiny. Otaczali ich ¦ konni, razami batogów i krzykiem przyspieszając marsz. — Skoro niosą drabiny, znak to, że będą nastawać na mury. Ale jak zamierzają przebyć fosę? Nie mają przecież czym jej wymościć? :— zastanawiał się głośno Zawieja. — Obaczym. Może wpław. Wielce zapewne są rozeźleni, jeśli chcą tego pod ogniem próbować — zaopiniował Debej. — Nasze puste wsie tak ich, widać zdesperowały — wtrącił kpiąco ,Kostuch,- który tymczasem wspiął się na mury. — Ńie podoba mi się to — mruknął stary Tatar. — Może w tym być jakiś inny zamysł... — Głupiś! — Młody rycerz roześmiał się. — Wszędzie dostrzegasz pułapki. Debej wzruszył w odpowiedzi ramionami, gestem tym rezygnując z dyskusji. Tymczasem szeregi dźwigające drabiny były coraz bliżej. Konny oddział rozstąpił się dając przejście, więc szli dalej wciąż smagani razami batów. —' Sewek, obejdź puszkarzy i przykaż, aby otwarli ogień, jak psubraty będą przy fosie. Apostołowie niech milczą, dopóki nie dam znaku. Apostołami nazwano obie półkartauny, gdyż jedna miała na lufie odlany wizerunek świętego Łukasza, a druga Mateusza. — A drabiny? — Te przepuścić! ~ — Nię1* szpiecznie, panie — odezwał się milczący dotąd Vadasz, dowódca sabatów. — Owych nieszczęśników gubić nie będę! — Potem może być za późno. Tatarów jest dobrych parę setek. — Obaczym. Nie wierzę jednak, aby wytrzymali więcej jak dwie salwy, a z tym nadążym... Objuczeni jeńcy dotarli już do fosy. Pod ciosami bizunów chfopi zaczęli osuwać się w wodę, pociągnęli za sobą drabiny i uczepieni szczebli gorączkowo płynęli ku podnóżu murów. Zabrzmiał przenikliwy głos piszczałki. Jeźdźcy zeskoczyli- z koni i ruszyli ławą ku fosie. Dopiero kiedy wrzeszcząc przebiegli większą ezęść wzniesienia, mury zakłębiły się dymami, a nad polami kł głos wystrzałów. cc 279 Zanim jeszcze prochowy dym przesłonił widok, Zawieja mógł przekonać się, że puszkarze byli dobrze wstrzelani. Salwy dane ołowianymi siekańcami najpierw z dwóch tarasnic, a potem szrotow-nic sprawiły, że jak wiosło z nagła szarpnięte w wodzie rozpryskuje ją i zakręca wir, tak rozprysnęli się i zawirowali tatarscy wojownicy. Niektórzy, zapewne tylko ranni, niby oślepli kręcili się w koło, inni pobiegli do tyłu, ale reszta poganiana przez setników pędziła dalej. Tych powitała salwa muszkietów. Teraz już wszyscy napastnicy rzucili się do bezładnej ucieczki. Wiatr zwiał właśnie dymną zasłonę sprzed blanków, załoga mogła więc ujrzeć, jak dopadają wierzchowców i skaczą na siodła. — Apóstoły, ognia! — wrzasnął teraz Zawieja ku puszkarzom. Dwa głuche, basowe wybuchy targnęły powietrzem i dwa kar- tacze dosięgły linii, gdzie jeszcze stała większość koni. Wśród wybuchających pocisków rozległy się kwiki wierzchowców i krzyki wojowników podrywających je do biegu. — Za nimi! — skomenderował Zawieja rzucając się.ku schodom prowadzącym na majdan. Przywołał z murów dragonów i swoich pachołków nakazując pościg. ¦Konie stały osiodłane w gotowości na taką chwilę, czeladź chyżo rozwarła bramę i opuściła most. Przelecieli po nim z donośnym grzmotem kopyt. ¦ Tatarzy zdążyli wprawdzie ubiec szmat drogi, ale widzieli ich dobrze, gdyż słońce wzeszło i nastał już dzień. Zresztą szlak ucieczki zdradzał wielki obłok kurzu, jaki zostawał za nimi. Zawieja mając świeże, wypoczęte wierzchowce nie wątpił, że wkrótce ich do-pędzi. Istotnie odległość od .uciekających zaczęła się zmniejszać coraz bardziej Tatarzy gnali początkowo drogą, potem, kiedy ta skręciła ku zachodowi, porzucili ją i szli przełajem wprost na południe. Ziemia była tu nieuprawna, porosła ostrą, rzadką trawą, która nie wzniecała kurzu, więc coraz wyraźniej było widać plecy jeźdźców i kolebiące^ się na nich łuki. Drogę zaczęły teraz zalegać kamienie, a wnet ukazały się i wielkie, omszałe głazy. Tatarzy byli już całkiem blisko. Gnali po lekkiej pochyłości. Pojawił się przed nimi wielki, skalny blok i zwały kamieni zagradzające drogę. Orda ominęła go łukiem, a kiedy zaraz po nich zrobili to i dragoni, ujrzeli przed sobą wlot do głębokiego jaru, o stromych, pionowych stokach. Zawieja wstrzymał pęd konia, a z nim i cały oddział. — Słusznie, panie — odezwał się jadący obok niego wach-mistrz. — To wygląda na zasadzkę. oo 280 cv — Toteż. zaniechamy pogoni — uciął krótko młody rycerz. — Ale tam! — dorzucił nagle. —- Patrz na zbocze. — I z prawej takoż! — wykrzyknął wachmistrz. Istotnie z obu stoków, które schodziły tu tworząc początek wąwozu, pędziły tatarskie watahy. Trzeci oddział wyłonił się nagle przed nimi. -— Zawrócili, biesy — mruknął wachmistrz. — Chytry aga nimi dowodzi. Domyślał się psubrat, że do jaru nie wjedziem, i tu nam zgotował przyjęcie. — Teraz rozumiem, czemu tak nastawał na gród, ludzi nie żałując. Chciał nas wyciągnąć za mury. — Trudno będzie wydostać się z tego saka. — Przykaż ludziom obrócić się k'sobie plecami, a potem cofać pod tę skałę. — Zawieja wskazał szablą kamienną ścianę. W odpowiedzi na ogień muszkietów od strony pędzących ku nim jeźdźców poleciała chmara strzał. Kilku żołnierzy zwaliło się z koni. Zaraz potem nadbiegli Tatarzy. Dragoni nie dali się rozerwać i rozbić na' grupy. Walcząc ramię przy ramieniu krok za krokiem /cofali się ku skale, gdyż ta zapewniała im oparcie i nie dopuszczała do całkowitego okrążenia. Dotarli wreszcie do niej i utworzywszy półkole pałaszami bronili do siebie .dostępu. Wkrótce też większa biegłość w robieniu bronią pozwoliła opanować pierwszy impet uderzenia i zaczęło się żmudne zmaganie z przeważającą siłą napastników. Zawieja zrozumiał, że wszystko zależy teraz od tego, jak długo ich ramiona będą zdolne do odpierania i zadawania ciosów, zanim nie omdleją z wysiłku. Wówczas byłby to już koniec oporu i koniec walki. ' ( Jednak zastanawiać się nad tym nie było czasu. Zajęty obroną widział przed sobą rozognione, spocone z wysiłku kosookie twarze, wzniesione i opadające szable, w uszach miał cały bitewny hałas: ludzki krzyk, chrapanie i kwiczenie koni, szczęk oręża. Parował i zadawał ciosy, kątem oka spozierając po szeregach tatarskich, czy nie ma w nich gdzieś słabszego miejsca, jakiejś luki, by Wdarłszy się w nią rozerwać najeżoną ostrzami obrożę. Ale gąszcz jeźdźców był szczelny, toteż Zawieja czuł, że nadchodzi chwila, kiedy dłonie nie zdołają utrzymać rękojeści szabeli pod tą skałą przyjdzie zakończyć żywot. Coraz częściej bowiem któryś z dragonów, schylony nad końską grzywą, ranny, usiłował przynajmniej utr.zymać się w siodle, by nie paść pod końskie kopyta. A i jemu samemu ciemna mgła zaczęła co i raz przesłaniać Wzrok. W tej właśnie chwili wśród bitewnego zgiełku usłyszał raptem strzały i krzyk dochodzący spoza kłębowiska walki. Zaraz potem zobaczył nad głowami Tatarów uniesione kopyta, ściągnięte wodza- (X5 281 cc mi pyski i migotanie ostrzy spadających na karki napastników. Ci z nagła uderzeni w plecy, zaskoczeni tą napaścią porzucili „ walkę i jak stado spłoszonego ptactwa rzucili się do ucieczki niknąc w głębi jaru. , Zawieja' ze zdumieniem ujrzał, jak tatarscy wojownicy rozpierzchają się obracając konie'i znikają mu z oczu. Pozostały tylko na ziemi bezładnie rozrzucone zwłoki, a przed nim grupa jeźdźców wstrzymujących konie. Pierwszym, kogo ujrzał, był pan Łysobok, który starał się opanować swego tańczącego rumaka. Po chwili dostrzegł również i Żegonia, a z nimi pół chorągwi żołnierzy spod lekkiego znaku. v Nieomal chciał przetrzeć oczy, by przekonać się, czy prawdziwy to obraz, czy to nie zjawy wywołane nadmiernym zmęczeniem. Jednak słowa, które usłyszał, rozwiały wszelkie wątpliwości: — Na miły Bóg! Toż to Bogdan! — Głos pana Łysoboka by] pełen zdumienia. Zawieja skoczył koniem ku rycerzowi. '— Gedeon! W samą porę." I ty, Damianie! Dzięki za wybawienie z ciężkich terminów. Łysobok przechyliwszy się w siodle złapał go za ramię. — Co tu robisz? Mów! Gród zdobyty? Co z Paulina? — Ostawiłem ją całą i zdrową z dobrą załogą! Szturmowali psubraty mury, alem ich sporo wytłukł armatą, a że jęli uchodzić, pognałem za nimi. No i Bóg pokarał za pochopność, bom sam o. mało głowy nie położył! — Wyciągnęli cię za mury — domyślił się pan Gedeon już spokojny o żonę. — Z nimi nigdy za dużo ostrożności. — I doświadczenia — dorzucił nie bez ironii Żegoń podsuwając się z koniem. • .. . — Boskiej opatrzności i wam, druhowie, dzięki za ratunek! Ale skądeście się tu wzięli? — Braliśmy udział w wyprawie pana Zbrożka na turecki most, o czym ci potem opowiemy — wyjaśnił Gedeon. — A ponieważ król jegomość zlecił Damianowi lustrację poniektórych grodów, wzięliśmy pół chorągwi i przez Stanisławów i Kałusz podążaliśmy do .ciebie, by także obaczyć, jak się obwarowałeś. A ja dufałem, że przy tej okazji zdołam upiec i moją pieczeń -— rzekł z chytrym uśmiechem. . — Droga nam wypadła w pobliżu — wtrącił Żegoń — toteż kiedy usłyszeliśmy strzały, chcieliśmy popatrzeć, kto z kim bierze się za łby. — No i w samą porę przybyliście, bo inaczej by nas usiekli. Choć i tak ubytek w ludziach mam znaczny... — zafrasował się Zawieja. * cv) 282 cv Istotnie straty były spore, bo padło pięciu dragonów, a ośmiu było rannych, reszta zaś ledwo dyszała zmordowana wysiłkiem. Zabrano zmarłych, opatrzono rannych, połapano konie i oba oddziały ruszyły w powrotną drogę. Obycie z wojną nie zmiękcza serc, kiedy więc przybyli do grodu, wszystko wróciło do swojej kolei. Rannych opatrzono już należycie, zabitych pochowano i wkrótce niefortunna wyprawa Zawiei poszła w niepamięć. Natomiast przybycie gości wywołało w domu istną zawieruchę. Uszczęśliwiona ponad miarę Paulina, uściskawszy kilkakroć małżonka i sama wycałowana, zakrzątnęła się zaraz koło posiłku. A że pan Gedeon nie odstępował żony na krok chcąc do syta nacieszyć się jej towarzystwem, Zawieja wziął Żegonia, by pokazać mu gród. Zbliżyli się do baszty. Już z daleka Żegoń ujrzał ogromny głaz leżący u jej podnóża. — Skąd się tu wziął? — zapytał zdumiony. — Pierwej go na tym'miejscu nie było. Wiele trudu musiało kosztować, aby tu spoczął. ¦ — Dwadzieścia koni ciągnęło go na płozach, a na stoku jeszcze dwadzieścia musieliśmy doprzęgać — wyjaśnił Zawieja. — Po cóż ci był potrzebny? — Nie chciałem, aby ludzka stopa deptała miejsce, gdzie zginęła... — rzekł cicho młody rycerz. Kiedy zbliżyli się do kamienia, którego nie objęłoby i czterech rosłych chłopów, Żegoń ujrzał wykuty w nim napis: „Tu jedna strzała przebiła dwa serca" Potem obeszli mury i magazyny. Panujący wszędzie porządek i dostatek zapasów ucieszyły Żegonia, gdyż istotnie Zawieja uczynił .z Trzykłos mocny punkt oporu, mimo szczupłości grodu wcale niełatwy do zdobycia. Toteż zadowolony z przeglądu wracał na "wie~ czerzę. Natomiast radość Pauliny była krótka, bo już następnego ranka pan małżonek, pomny żołnierskiego obowiązku, ruszył w dalszą drogę i Trzykłosy wróciły do swego cichego bytowania, gdyż dalekie odgłosy nadciągającej burzy do nich jeszcze nie dotarły. I Żegoniowi niedługo przyszło cieszyć się powitalnymi uściskami małżonki, gdyż zaraz przybył po niego pachołek z zawiadomieniem, że najjaśniejszy pan chce wnet go widzieć wraz z panem Zbrożkiem, który już czeka na posłuchanie. Wkrótce zostali wezwani do królewskiego gabinetu. Zastali w nim miłościwego pana w otoczeniu duchownych, ą to: opata. Bru- oo 283 cn3 netti i księdza Dunina, dwóch sekretarzy Tollenta i Duponta oraz kilku zaprzyjaźnionych panów. Podczas sprawozdania strażnika Damian przyglądał się królewskiemu obliczu i teraz dopiero mając możność dłuższej obserwacji stwierdził, jak wielkie zmiany zrobiły na nim przeżyte strapienia. Głębokie cienie leżały u podpuchniętych powiek, w pełnych zwykle policzkach pojawiły się bruzdy, a uśmiech nosił piętno goryczy. Ciemne oczy straciły wiele z dotychczasowego blasku i żywości spojrzenia. Widać było na tej" twarzy ślady wszystkich kłopotów i zmartwień, które uciskały monarsze barki. Po wysłuchaniu relacji Zbrożka król zwrócił się do'pułkowników: — Jak długo waszym zdaniem, zatrzyma Turków zniszczenie mostu? Pierwszy odezwał się Miączyński: — Liczę, że nie więcej, jak na dni siedem. Szejtan rzuci do odbudowy nie tylko niewolników i saperów, ale i żołnierzy. Rzecz głównie w tym, wiele czasu ..zajmie mu zwózka budulca. — I ja sądzę, że nie' dłużej. Rozeźlony stratą pierwszego, z drugim uwinie się szybko. A wozów i koni ma dość — przytaknął Go-rzeński. — Chyba nawet prędzej niż w siedem dni — wtrącił Lasko. -L-Myślę, że pięć mu starczy... Król. skinął głową. — Bierzmy więc pod uwagę zwłokę najkrótszą. Coś zastał u siebie w obozie, mości strażniku? — Choć wolno, ale żołnierz zaczyna nadciągać. W czasie mojej wyprawyy przybyło bez mała dwa tysiące szabel. , — To dobra wiadomość! — ucieszył się Sobieski. — Ale mimo to jeszcze za szczupłe mamy siły, by ruszać z nimi w póle. Szejtan prowadzi trzydzieści tysięcy Turków i pięćdziesiąt ordy. Trzeba zatem czekać. — Tatar zasię wsie nam pali i jasyr bierze — westchnął ksiądz Dunin. — Teraz nie wolno żołnierza rozpraszać. — Król ściągnął brwi. — Chwilowo Rzewuski i Demidecki muszą starGzyć. — Ale Pokucie otworem stoi! — Dunin nie dawał za wygraną. — Nie tak całkiem. Mamy tam załogi w Jagielnicy, Czortko-wie, Buczaczu. Są Halicz i Kałusz, a zwłaszcza Stanisławów. — Zwrócił się do Żegonia: — A co waść o tym powiesz? Obejrzałeś je sobie? — Obejrzałem, wasza królewska mość. Stanisław%w zaopatrzony należycie. Zamek najnowszą sztuką budowany ma sprawną załogę, a na pułkowniku Dennemarku, jak sądzę, można polegaA _Ka- cv> 284 oo.. łusz takoż nie najgorzej przygotowany, choć nie tak obronny. Natomiast na Halicz nie można liczyć. O mury nikt nie zadbał, załoga szczupła i bez dyscypliny, a komendant ód niej nie lepszy. Dział za mało, armaty skąpo, nie wieni, czy starczy na trzy dni strzelania. — Kto tam dowodzi? — Niejaki Przepiórka. Porucznik łanowej piechoty. — Wiele ma dział? — Pięć, ale tylko jedną ćwierćkartaunę i jedną" szrotownicę. Reszta to stare taraśnice. — To tyle co nic, bo podejście do grodu niezbyt trudne. Ą ów Przepiórka o wsparcie nie zabiegał? — Mówi, że zabiegał, ale bez skutku. Wątpię jedna.., czy to prawda. — Zbrożek, kogo proponujesz na komendanta do Halicza? — Wyróżnił się na wyprawię porucznik Sawejko. To dzielny kawaler i prochu się nie zlęknie. — Mości Tollent, pisz rozkazy! Odwołać Przepiórkę, mianować komendantem Sawejkę! Drugi rozkaz do Jaworowa, niech Potylicki natychmiast wysyła do Halicza dwie szrotownicę, Złoczów ma dać cztery'działa wraz z prochami. Ty, mości Zbrożek, poślij tam regiment piechoty, niech jedzie podwodami. Koni nie szczędzić, a jeśli tych zabraknie, bierz bałagułów. Sawejce przykazuję nadesłać mi gońca z meldunkiem o objęciu twierdzy. — Wasza królewska mość daje własne działa? — mruknął Go-rzeński. — Może by ściągnąć-je z dalszych zamków? —- Czasu na to nie staje, trzeba brać z bliskich — odparł z rozdrażnieniem król. — Halicz ważniejszy niż Złoczów czy Jaworów. Zresztą nie mam zamiaru tak głęboko Turka wpuścić. Drogę do Lwowa trzeba mu zagrodzić! — Oby było czym — odrzekł pan Gorzeński, a ksiądz Dunin przeżegnał się szybko. Nastał wrzesień, a z nim nadeszły nowe wieści z południa. Turcy przeszli Dniestr i okazało się przy tym, że Szejtanowi starczyło tylko cztery dni na odbudowanie mostu. Zaraz też dokonał przeprawy. Potem nadchodziły kolejne meldunki, jednakowo ponure. Padły Jagielnica, Czortków, potem Jazłowiec i Buczacz. W kolejach wojennego szczęścia zdarzyć się to mogło, toteż królewskie czoło chmurzyły nie owe niepowodzenia, ile szybkość i łatwość, z jaką turecki wódz odnosił zwycięstwa. Znaczyło to bowiem, że i dowódcom, i załogom grodów brakło ducha walki. Jednocześnie czambuły tatarskie grasowały bezkarnie na całej południowej połaci kraju pędząc batami ludność w niewolę, paląc i grabiąc wsie i miasta. cv> 285 ' Ostatnie wiadomości otrzymane w połowie września mówiły, że Szejtan raptownie zmienił kierunek marszu, przebył powtórnie Dniestr, zdobył Jampol i Tyśmienicę, zaatakował Halicz i ruszył głównymi siłami na Stanisławów. Wskazywało to, ze celem jego wyprawy nie był Lwów, lecz opanowanie i zdobycie Pokucia. Siedemnastego września król zwołał w Żółkwi naradę. Po powitaniu przybyłych przeszedł do omówienia sytuacji. Na wstępie gniewnie stwierdził, że skarbiec jest ciągle pusty, gdyż szlachta nadal nie płaci podatków, mimo iż na ostatnim sejmie sama je uchwaliła. Wbrew tej uchwale i duchowieństwo wzbrania się ponosić wojenne wydatki, choć Stolica Apostolska nawołuje do walki z niewiernymi. I tak to słowa nie idą w parze z czynami, a skutek tego jest taki, że żołnierza nie ma czym opłacić, zaopatrzenia zgromadzić, grody należycie wyposażyć. — Tymczasem — mówił król dalej, unikając podawania przyczyn stanu rzeczy, by nie budzić przycichłych antagonizmów — Turek z osiemdziesięciotysięczną armią niszczy i pali Podole, Wołyń; Pokucie, a my musimy stać bezczynnie, bo dopiero zbierając byle jakie siły nie jesteśmy gotowi do walki. Z garstką bowiem trudno przeciwstawić się wielkiej potędze. Czekałem więc cierpliwie — ciągnął już spokojniej — ale i z-desperacją wielką, aż zgromadzi się tyle szabel, że można będzie wyruszyć. Podług ostatnich spisów rejestrowych w Szczercu i Beresteczku liczba żołnierza wreszcie sięgnęła dwudziestu tysięcy, więc postanowiłem dłużej nie zwlekać. Dlatego prosiłem waszmość panów na tę naradę, by przedstawić plan działań i wysłuchać waszych głosów. ¦— Zatem pozwólcie, że przemówię — odezwał, się jako. pierwszy hetman Pac. — Mówiliście, wasza królewska mość, o oczekiwaniu na skupienie sił, bez których nie sposób rozpoczynać wojennych kroków. Rozumiem ostrożność zabraniającą takiego hazardu, ale przecież ja w Beresteczku od początku miałem trzy tysiące szabel, a koronnego wojska było w Szczercu blisko dziesięć tysięcy. Żołnierz ten stał bezczynnie i po oberżach piwo spijał, a Tatarzy bezkarnie kraj łupili. Sądzę, że należało bez żadnej zwłoki wziąć te chorągwie, bo przeciw chanowi było ich, dość, i dać odpór biorącym jasyr czambułom. Rad będę usłyszeć, a tuszę, że nie tylko ja, jaka była przyczyna naszej bezczynności? Król odchylił się na pparcie fotela i rzuciwszy przelotne spojrzenie na Paca skierował je z kolei na twarze dygnitarzy. Dostrzegł, że wszyscy byli ciekawi odpowiedzi, bo siedzieli w milczeniu ze wzrokiem utkwionym w jego oblicze." —! Przyczyna tego jest taka, mości. panowie. Otóż zamiarem tureckiego wodza było zatrudnić mnie właśnie przy czambułach. Wie on dobrze, czym rozporządzam.i co się u nas dzieje. Gdybym cv) 286 cv> więc wszczął walkę z nimi, miałby wolną drogę w głąb naszego kraju. Zważcie, że wówczas najpierw musiałbym zbierać przeciw niemu rozproszone siły, żołnierz zaś, a zwłaszcza konie byłyby zmożone poniesionymi trudami. Dlatego uznałem, że z dwóch wrogów mniej groźny jest Tatar, bo choć niszczy nasze pogranicze, śmiertelnej rany zadać nam nie zdoła. Główną groźbę natomiast stanowi armia Ibrahima i z nią przede wszystkim trzeba się rozprawić, do tej rozprawy być sposobnym i gotowym, a zasię obrócić przeciw Tatarom... Król zamilkł, a zapadłą ciszę przerwał prymas Olszowski: — Choć bolesna to decyzja, bo świadoma ceny "-krwi i łez, ale tuszę, że słuszna. Jak zatem zamierzacie, miłościwy panie, poprowadzić walkę z Turkiem? Przecież zebrawszy czambuły będzie cztero-kroć silniejszy?! — Nie mając na czas dostatecznych sił jedyny dla nas ratunek widziałem w odwlekaniu walnej rozprawy. W tym celu wysłałem Zbrożka z rozkazem spalenia Turkom mostu na Dniestrze, natomiast dla dalszego zatrzymania ich marszu wyznaczyłem trzy twierdze leżące w trójkącie, a to Stanisławów jako główny punkt oporu oraz na skrzydłach Kałusz i Halicz. Należy żywić nadzieję, że spełnią one swe zadanie i wstrzymają choć na pewien czas turecki pochód. — Jakie są stamtąd wieści? — Szejtan powtórnie przebył Dniestr, „zdobył Tyśmienicę, część sił skierował na Halicz, a sam obrócił się na Stanisławów. Wyruszam więc przeciw niemu. Pójdę wprost na południe, na Rozdoł, gdzie chcę przekroczyć Dniestr, a potem skieruję się na Żydaczów. Tam postanowię, co cr7rnić dalej, w zależności od języka. Chcę wszakże uniknąć spotkaaia w otwartym polu, gdzie liczebna przewaga nieprzyjaciela łacno może przywieść nas do zguby. Natomiast mniejszy widzę hazard w bitwie opartej o warowny obóz. Toteż do takiej rozprawy będę usiłował doprowadzić. Teraz, mości panowie, proszę, abyście zechcieli wyrazić swoje mniemanie o moich zamiarach. Jednak wszystkie kolejne głosy nie wniosły • istotnych poprawek, gdyż w obecnej sytuacji niczego lepszego nie można było wy-koncypować. Wypowiedzi dotyczyły raczej szczegółów wykonania zamierzonych działań i narada skończyła się niebawem. Dziewiętnastego września król stanął we Lwowie,.gdzie wobec groźnej sytuacji i dla dobra sprawy obaj hetmani, tak koronny jak i litewski, zrzekli się swoich uprawnień przekazując je w ręce króla, w ten sposób wyrażając uznanie dla jego geniuszu wodza. Nikt też nie podejrzewał ich o chęć zabezpieczenia się przed skutkami niepowodzeń wojennych. Na to bowiem nie pozwoliłaby im silniejsza od ostrożności ambicja dowódców. 287 = Tego samego dnia jego królewska mość opuścił Lwów. towarzyszyli mu trzej hetmani, a to dwaj koronni i wielki litewski, oraz cała wojskowa starszyzna, sekretarze, osobista kancelaria i bliżsi dworzanie. Poga'niał król i swoje otoczenie, i wojsko, które ruszyło jednocześnie z obu obozów, gdyż przewidywał, że jego zbliżanie się do tureckich zgrupowań pod Haliczem i Stanisławowem zmusi przeciwnika do poniechania szturmów i obrócenia się ku niemu. Król zdawał' sobie bowiem sprawę, że bez rychłej odsieczy przewaga turecka i w działach, i ludziach wcześniej czy później złamie opór najtwardszej obrony. Nie szczędząc więc siebie i wojska szybkim marszem ciągnął na południe. Dwudziestego pierwszego września chorągwie przebyły Dniestr, o czym napisał do Marysieńki: „...przeszliśmy Dnieetr tak mały, że go i kura przefrunęła, weszliśmy w środek rozmaitych śmierci, bo z jednej strony nieprzyjaciel, a z.drugiej powietrze; kilkanaście bowiem wsi koło Dniestru zapowietrzyło się, którzy nawet przed nieprzyjacielem nie uciekają..." Król osobiście prowadził jazdę, piechotę, działa i tabory pozostawiając o dzień drogi za sobą. Dwudziestego drugiego dotarł do-Żydaczowa. Zarządził tam tył- . ko krótki odpoczynek i zaraz po północy ruszył dalej, by o świcie dwudziestego trzeciego września znaleźć się pod Żurawnem. Tu zdecydował stanąć obozem. Pod osobistym nadzorem królewskim pan oboźny wytyczył do tego celu szmat pola na prawym brzegu rzeki. Wybrane miejsce leżało, na lekkim wzniesieniu. Dniestr otaczał je od wschodu szerokim łukiem, niejako obejmując . błotnistymi brzegami. Wzniesienie kończyło się z tej strony skarpą, a u jej stóp leżały> zabudowania wsi Kożuszne. . • Pasma babiego lata snuły się na tle błękitnego nieba przed oczami króla, który wstrzymawszy konia na wzgórzu lustrował tejen. Na południu wiła się rzeczka Krechówka biegnąca ku Dniestro-wi. Niedaleko jej ujścia lśniły powierzchnie stawów, a dalej za nimi było miasteczko Żurawno błyszczące złotymi krzyżami na kopułach drewnianej cerkwi. Nieco w bok od stawów rozpoczynało się pagórkowate wzniesienie z kępami drzew i chaszczy, za nim zaś połyskiwały wody Świcy. Od północy zaś i północnego zachodu zieleniły się korony dąbrowy. Teren był tu niższy, a bliżej Dniestru wysoka, ostra trawa i krzaki łoziny zdradzały, że mocno podmokły, a nawet bagienny. cv> 288 oo Jedynie od zachodu otwierała się równa płaszczyzna pól, ograniczona z jednej strony dąbrową, z drugiej Krechówką. Po tej stronie rzeczki widać też było. odległe zabudowania osady Adamówki, a jeszcze dalej, na drugim brzegu — Marynki. . Oboźny ze swymi ludźmi już wytyczył granice obozu, czołem ku równinie, bo tylko stamtąd mógł następować nieprzyjaciel. Mimo to zgodnie z poleceniem królewskim okopy miały być wznoszone również od zaplecza, chociaż tam ochronę stanowił Dniestr i jego podmokłe brzegi. Natomiast od zachodu dla wzmocnienia głównych wałów obozu rozkazał król sypać szańce i budować bastiony. Chorągwie rozłożyły się nad Krechówką i chwilowo odpoczywały po szybkim marszu, z wyjątkiem tych, które po niedługim wytchnieniu ruszyły na podjazdy. Krótko po południu nadciągnęła piechota generała Koryckiego, artyleria pana Kątskiego i najbardziej oczekiwane tabory. Od razu też wydano łopaty i wszyscy przystąpili do budowy umocnień, w czym dla dania panom braciom przykładu wzięli udział hetmani, takoż chwyciwszy za rydle. Zawrzała gorączkowa pracą. Rycerze i ich pocztowi wkrótce pozrzucali kubraki, toteż pole zaroiło się bielą koszul. Niebawem nadciągnął i hetman Pac z Litwą, która bez zwłoki przystąpiła do roboty. Opróżniono część wozów, wyładowano taczki i czeladź krążyła z nimi przewożąc wydobytą ziemię. Z wolna szeroki rów zaczął się pogłębiać, a zarys wałów ponad nim stawał się coraz wyrazniejszy, coraz wyżej rósł ponad głowy kopaczy. Jednocześnie równie szybko i sprawnie budowano szańce i bastiony pod nadzorem pana Kątskiego. Łysobok mając obok siebie Żegonia lak zwykle wyrzekał nie przestając jednak machać łopatą: — Tłucz się, człeku, cały dzień w siodle, a potem nawet odetchnąć nie dadzą. Słyszana to rzecz, by pana brata do chłopskiej roboty gonić? — Odcisków się lękasz? — ironizował Damian. -*- No pewnie! Dość mam tych na tyłku! — Rycerz ze złością wbił łopatę w ziemię, jakby na niej chciał wywrzeć swą złość. — Bez szańców pola Turkom nie zdzierżym, więc ktoś je musi stawiać. — Niech zagnają piechotę, ona do łopaty zwyczajna. Jak będę miał na dłoniach bąble, to ani kopii, ani nawet koncerza nie utrzymam. — Poniechaj tedy wojaczki i wracaj doma. A budowa wału rzecz pilna, bo Turek pod Haliczem i ujrzym go tylko patrzeć. — Też mi wojaczka, łopatą machać miast szablą. — Gedeon 19 — Ostatni zwycięzca cv> 289 cvi narzekał dalej nie zwracając uwagi na argumentację towarzysza. Jednocześnie wzmianka o domu wywołała z kolei westchnienie: — Co też porabia moja Paulinka? Czy mnie wspomina? — Pewnie rada, że w domu spokój, bo nikt humorów nie okazuje... — Mądryś jak trzonek mojej łopaty! ¦— warknął pan Gedeon już ze złością i poniechał dalszej rozmowy. Do wieczora król nie otrzymał języka, zaczął więc niepokoić się coraz bardziej. Słońce tymczasem chyliło się ku zachodowi. W jego gasnącym blasku widać było na południowej stronie ciemne smugi wiszące nad horyzontem. Były to dymy odległych pożarów rozwłó-czone wiatrem. Zdradzały, że gdzieś w dali za pasmem wzgórz znajduje się nieprzyjaciel. Około północy jego królewska mość postanowił na wieści dłużej nie czekać, wziął ze sobą tylko jazdę, kilka polowych armat i ruszył w kierunku dymów. Przodem i po bokach szło ubezpieczenie. Chorągwie jechały niespiesznie, cicho i ostrożnie. O świcie dotarły do opuszczonej przez mieszkańców wsi Dołho-ja. Sobieski wstrzymał dalszy marsz, by zdobyć najpierw języka, ale tu właśnie spotkał go jeden z uprzednio wysłanych podjazdów meldując, że w położonym o milę Wojniłowie obwarowali się chłopi i odpierają nacierających Tatarów. Seraskier natomiast obozuje jeszcze dalej, pomiędzy Haliczem a Stanisławowem. Król natychmiast rozkazał kawalerowi maltańskiemu Hieronimowi Lubomirskiemu wziąć osiemnaście chorągwi i odpędzić wroga spod Wojniłowa, a przy sposobności pojmać jeńca dla zdobycia dokładniejszych wiadomości. Pozostałe chorągwie odpoczywały. Straże otoczyły szerokim pierścieniem posterunków miejsce postoju, a żołnierze pozsiadali z koni i zabrali się do sporządzania pierwszego w tym dniu posiłku. Musieli liczyć tylko na własne zapasy, gdyż chłopi opuszczając wieś nie zostawili niczego. Owoce w sadach gasiły pragnienie, lecz nie zaspokajały głodu. Wieś leżała w pobliżu lasu, który następnie oddalał się zataczając półkole i ciemną ścianą zasłaniał południowy horyzont. Natomiast od zachodu i północy widoczne były rozległe przestrzenie pól. Król jegomość wypoczywał w jednej z większych chałup wsi. Obszerne podwórze od razu zatłoczyły konie, kręcili się między nimi pachołkowie i służba, oficerowie ordynansowi zebrani w grupy wiedli pogawędki, kilku rotmistrzów i pułkowników przysiadło na ławie pod ścianą chaty, by w cieniu okapu skracać czas rozmową. Zdawało się, że nie wojenna to wyprawa, lecz popas jakiegoś dwo- 290 CN3 ru, który zatrzymał się w drodze, w spokoju i cieple wrześniowego słońca zaznając odpoczynku. Żegoń wszedł pomiędzy drzewa małego sadu rozciągającego się za stodołą i wśród gęstwy liści szukał wzrokiem owoców. Wkrótce znalazł dorodne gruszki i napełnił nimi torbę. Nie należało jednak za długo pozostawać z dala od królewskiej osoby, więc zawrócił i wtedy dostrzegł idącego mu naprzeciw ojca Brunettiego. Dotąd nie miał sposobności pogawędzić z opatem, który swego czasu udzielił mu w Lublinie pomocy. Teraz nadarzała się taka okazja i kto wie, czy nie stworzona umyślnie przez wielebnego. — Cieszy mnie, że widzę waszmość pana w dobrym zdrowiu — odezwał się z przyjacielskim uśmiechem w odpowiedzi na głęboki ukłon młodego rycerza. — Wciąż u boku pana Sobieskiego? — Dzięki za pamięć, wielebny ojcze. Widzieliście mnie krótko, a przecież raczyliście zapamiętać. —' Żadnej twarzy nie zapominam, mój synu, a waćpana widziałem jeszcze parokrotnie na królewskich pokojach, co pamięci pomogło. — Wielcem temu rad, gdyż wdzięczność dla was noszę w sercu za okazaną mi swego czasu życzliwość. Opat machnął nieznacznie dłonią i z wolna ruszył z miejsca. — Nie ma o czym mówić. Być może i teraz mógłbym ci być pomocny, bo wiem, że nadal otrzymujesz tajne misję. ¦ — Różnie bywa — rzucił lekko Żegoń ciekaw, do czego Bru-netti zmierza. Zawrócili i szli obok siebie w stronę podwórza. Światło słońca przedzierało się przez gęstwinę liści i przesuwało jasnymi plamami po ich twarzach. Opat lekko skinął głową, jakby aprobując tę odpowiedź. — Cele kościoła są zgodne z tymi, do jakich dąży i twój wład-ca, dlatego że główną ich troską jest walka z niewiernymi, toteż chętnie ci udzielę takiej czy innej wskazówki lub rady. Opat mówił spokojnym, a nawet łagodnym tonem, cicho rzu-cają*c słowa. Jednak pytanie, które padło z kolei, kazało Żegoniowi zatrzymać się ze zdumieniem na twarzy. Brunetti spytał bowiem rzucając nań porozumiewawcze spojrzenie: — Czy odgadłeś, co oznaczał ów złoty pierścień, który przejściowo i ty miałeś w ręku? Zaskoczony, skąd o tym wie Brunetti, uprzytomnił sobie jednocześnie, że istotnie tej zagadki nie udało mu się rozwiązać do końca. — Wiecie o tym, wielebny ojcze? — Jak widzisz... — Duchowny uśmiechnął się lekko. —*A skąd, mniejsza z tym. Otóż miał on być doręczony pewnemu człowiekowi c\3 291 cv jako znak jego władzy i to znacznej, bo z prawem karania śmiercią. Ów człowiek, niestety mi nie znany, został wyznaczony do kierowania całym tureckim wywiadem w twoim kraju. Ale mogę udzielić ci pewnych wskazówek, które powinny w znacznej mierze ułatwić dotarcie do owej persony. Jednak... — Opat zawiesił na chwilę głos. — Domyślam się, że usłyszę warunki owej pomocy. A więc czego spodziewacie się po mnie ojcze? — Właśnie. Chcę, abyś nie taił przede mną niczego, co wy-kryjesz. Na twarzy Żegonia ukazało się wahanie. Nie uszło to uwadze zakonnika, bo dodał: — Mówiłem o tej sprawie z miłościwym panem. Rozmowa, jaką prowadzimy, odbywa się za jego wolą i zgodą. On potwierdzi moje słowa. — Zatem jestem gotów służyć wam równie wiernie, jak służę memu panu. Brunetti skinął głową. — Rad to słyszę, ale chcę podkreślić, że łączyć nas musi zupełne zaufanie i lojalność. Gdybym bowiem doszedł do przekonania, że nie wszystko, czego się dowiesz, dociera do moich uszu, wówczas... — zrobił krótką przerwę — wówczas, powtarzam, czułbym się dotknięty i mocno zawiedziony, mój synu. Wtedy naraziłbyś się również naszemu świętemu Kościołowi... — Ostatnie słowa zawierały niedwuznaczną groźbę. — Zaufania nie zawiodę, daję parol — krótko oświadczył Żegoń. — Zatem słuchaj. Nie mogę ci wskazać owego człowieka, bo, jak rzekłem, nie jest mi znany. Znam natomiast drogi, które do niego wiodą. Przebywa on stale we Lwowie, lecz gdzie i kto to jest, musimy dopiero dojść. Wskażę ci jednak pewien dom, a właściwie dwór. Stoi on blisko Pełtwi, przy Janowskiej drodze. Należy do niejakiego Zachariasza Kukuły, kozackiego pułkownika... Jednak wielebny opat nie dokończył zdania, gdyż w tej chwili ujrzeli, jak w podwórze wpada jeździec na koniu pokrytym białymi plamami piany. Jednocześnie doleciał ich jego okrzyk: — Goniec od mości chorążego! Gdzie miłościwy pan? Ruch się zrobił koło niego, a w drzwiach chaty ukazała się masywna postać króla. — Jestem! Mów, co z chorążym? — W wielkiej potrzebie, miłościwy panie, pomocy prosi. Za Wojniłowem odegnawszy oblegających spotkaliśmy znaczną przewagę Turka. Chorąży cofa się i broni z trudem. Król ściągnął brwi. — Miączyński, bierz trzy chorągwie i idź w sukurs! Dopomóż cv) 292 cv mu oderwać się od wroga i wracajcie ucieczką, ściągając ich na mnie! — rzucił rozkaz, po czym zwrócił sią do gońca: — Bierz świeżego konia i prowadź rotmistrza. Opat i Żegoń nie kończyli już rozmowy spiesząc do swoich ludzi. Na dźwięk trąby żołnierze dopinali popręgi, spiesznie kiełznali konie, rozlegały się wołania i komendy poruczników. Zamieszanie nie trwało jednak długo, wkrótce nadlecieli oficerowie ordynansowi i chorągwie ruszyły. Jazdę król wysłał w pole na zachód od wsi ustawiając ją w trzy, a nawet miejscami i cztery szeregi, czołem ku południowi. Dragoni zajęli stanowiska między chałupami, a armaty ustawiono wśród drzew sadu kierując wyloty luf także na południe. Zaraz poszedł też patrol, by wieść o ukazaniu się wojska przekazać królowi jak najrychlej. Zaczęło się pełne napięcia oczekiwanie. Chorągwie pana Lubomirskiego szły raźno, ale i bez większego pośpiechu, by szczędzić siły wierzchowców. Jechali już dłuższy czas, kiedy wyłoniwszy się zza wzgórza ujrzeli czambuł pędzący w obłokach kurzu. Żołnierze bez komendy wyciągnęli szable i na znak pana chorążego z krzykiem runęli na Tatarów. Mając liczebną przewagę nie zabawili z nimi długo. Wkrótce pozostawiając za sobą porąbane zwłoki gnali już za niedobitkami, gdyż pan Lubomirski z kierunku ich ucieczki domyślił się, że pędzą pod Wojniłów, by w oblegających go oddziałach znaleźć oparcie. Siadł więc im na karki nie chcąc dopuścić do ostrzeżenia stojących tam sił i przygotowania obrony. Istotnie wpadł wraz ze zbiegami na tureckie wojska. Chorągwie przeszły po nich rozwalając i tratując namioty, siekąc wszystko, co wpadło pod ostrze. Rozbity od pierwszego uderzenia pierścień oblężenia pękł, a ci, co zdążyli dopaść koni, nie wdając się w bitwę ucieczką ratowali życie. Rozgrzane walką chorągwie ruszyły w pościg. Ale od Wojniłowa do Halicza jest ponad dwie mile, a wojska Ibrahima Szejtana otaczały miasto szerokim koliskiem. Toteż żołnierze Lubomirskiego raptem natknęli się na liczne pułki tureckie. Pan chorąży pojął szybko, że zapędził się zbyt daleko, wobec czego nakazał odwrót. Do walki wchodziły wciąż nowe oddziały spahisów, wysłał więc wkrótce do króla gońca z prośbą o pomoc. Tymczasem odgryzał się silnie i z wolna cofał na Wojniłów. lam nadleciał Miączyński ze wsparciem, co znacznie poprawiło sy- co 293 oo tuację i pozwoliło wykonać królewski rozkaz. I tak role się zmieniły. Teraz polskie chorągwie gnały w ucieczce co koń wyskoczy, mając za plecami rozkrzyczanych, triumfujących Turków. Kiedy jednak spahowie i Tatarzy wypadli z lasów, zobaczyli wprawdzie gonioną zwierzynę w zasięgu szabel, ale za nią wyciągnięte w bojową linię stało wojsko gotowe do bitwy. Natychmiast zabrzmiały głosy trąb i piszczałek. Jeźdźcy zaczęli wstrzymywać konie i formować się do walki, lecz nie wszczynali jej bd razu, zapewne w oczekiwaniu na nadejście reszty oddziałów biorących udział w pościgu. Ukazali się tylko harcownicy, ku którym skoczyli polscy rycerze rozpoczynając szereg pojedynków. Król stojąc na skraju wsi obserwował przedpole. Również nie rozpoczynał boju oczekując na skupienie sił przeciwnika, aby zbytnia przewaga pogan nie ujawniła się dopiero w czasie rozprawy. Wreszcie doleciał do wsi dźwięk trąby, na który tureccy harcownicy zaniechali potyczek i zawrócili ku swoim. Polscy rycerze takoż zjechali z pola wiedząc, że był to znak do rozpoczęcia spotkania. Istotnie nieprzyjaciel ruszył z miejsca, lecz nie całą linir,, tylko lewym skrzydłem, gdzie stali Tatarzy. Reszta poderwała konie dopiero wówczas, gdy tatarscy jeźdźcy mocno już wysforowali się do przodu zataczając szerokie półkole. Król dał znak ukrytym armatom, które wnet plunęły ogniem, a panu Jabłonowskiemu wskazał buławą owe zachodzące od boków watahy. Tymczasem żołnierze Lubomirskiego i Miączyńskiego wpadłszy między chałupy, zwoływani przez poruczników zaczęli formować się na nowo. Zaraz po armatniej salwie i ruszeniu oddziałów Jabłonowskie-go pozostałe chorągwie poszły w bój, by zmierzyć się z głównymi siłami tureckimi. Obie linie całym pędem gnały ku sobie, aż wreszcie się zwarły. Bitwa rozgorzała na całej linii. Zurawno Łysobok i Żegoń jak zwykle jechali obok siebie. Zaczęło już ciemnieć. Koni zmęczonych walką nie ponaglano, toteż wojsko posuwało się wolno. Pan Gedeon długo nie zmilczał. oo 294 cv — No, tośmy sobie pofolgowali! Natłukliśmy tego tałatajstwa jak pluskiew. Legło ich chyba z piętnaście setek — mówił chełpliwie mocno rozradowany. — Ale kawaler Lubomirski miał także duże straty — stwierdził Żegoń. — Taki to los żołnierza. Zwycięstwo kosztuje... — odrzekł już .spokojniej Łysobok, ale zaraz znów się ożywił. — Jeńca też wie-dziem sporo. Paru znacznych murzów, a ponoć i samego chanowego syna pan Jabłonowski osobiście wziął w niewolę. — Pan hetman mało jednak przy tym nie postradał życia. Sam widziałem, jak otoczyła go sfora tych psów i tylko sukurs czujnych pocztowych wybawił go z opresji. — Trzeba przyznać, że odważny to człek. Lubi sam szabelką pomachać i byle czym go nie przepłoszysz. W tarapatach był zresztą nie tylko on, ale i jego chorągwie! Mało brakowało, a byłyby wzięte w koło. I gdyby nie król jegomość, który w porę wysłał odwodowe chorągwie Miączyńskiego, nie wiadomo czym by się to skończyło. — Zatem okazał wielkie serce — uzupełnił Żegoń z lekko kpiącym uśmiechem. — Dlaczego serce? Rzekłbym raczej oko wodza — zaoponował Gedeon. Źegoń obejrzał się, czy zbyt blisko nie ma innych jeźdźców, i odpowiedział półgłosem: — Myślę, że nie płakałby zbytnio, gdyby nasz hetman polny położył głowę. — Tfu, co też gadasz! — żachnął się ^ysobok. — Sercem człowieka włada nie tylko miłość... — Może i tak, przecież do nienawiści droga jeszcze daleka — odparł pan Gedeon poważniejąc. — Ani ty tego nie wiesz, ani ja — stwierdził Żegoń. — Myślę jednak, że trochę racji jest i po mojej stronie. — Ale niczego poznać po sobie król jegomość nie daje. O Ja-błonowskim nie mówię, gdyż wiadomo, że to człek nad wyraz skryty i umie uśmiechem złe myśli pokryć. — Król milczy, bo to mąż stanu i rozumem się kieruje. Tamtym zaś powodują korzyści, które dostrzega w okazywaniu przyjaźni. Doszły do tronu wieści, że hetman pięćdziesiąt tysięcy talarów rozdał żołnierzom z własnej szkatuły, co ma swoje znaczenie, gdyż budzi przychylność ku ofiarodawcy i w razie potrzeby zapewnia głosy na sejmie czy na sejmikach. Tuszę przeto, że nasz pan z oka go nie spuszcza. Jakiś czas jechali w milczeniu, które znów przerwał pan Gedeon zmieniając temat: cv 295 oo — Halicz broni się nad wyraz dzielnie. Miłościwy pan przezornie wysłał cię na sprawdzenie obronności grodów. — Zawsze podziwiam, jak pamięta o wszystkim mimo nawału trosk. — W porę zmienił komendanta i podesłał zaopatrzenie._ Inaczej już by Turek tam siedział... — Teraz jednak Szejtan mając króla za plecami bez wątpienia oblężenia poniecha. Ani chybi będzie chciał najpierw rozprawić się z nami. — To pewne. Spodziewać się trzeba ciężkich terminów... Pan Łysobok zamilkł, więc jechali w ciszy, bo i gwar żołnierskich rozmów także z wolna ustawał. Zrobiło się zupełnie ciemno i niebo zabłysło gwiazdami. Królewski orszak jadący dotąd stępa przyspieszył bieg koni, a za nim i chorągwie ruszyły szybciej. Do obozu powrócili jeszcze przed północą, ułożyli się zaraz do snu i wkrótce ogniska zaczęły przygasać. Jedynie gęsto rozstawione straże strzegły bezpieczeństwa wojska. Było krótko przed świtem, kiedy od daleko wysuniętych posterunków nasłuchu doszły odgłosy alarmowych wystrzałów, znak o zbliżaniu się nieprzyjacielskich sił. Wkrótce nadleciał goniec z wieścią, że Tatarów tylko patrzeć. Zabrzmiał głos trąby i już w parę pacierzy większość żołnierzy była w siodłach, a ponieważ chorągwie obozowały przeważnie na zewnątrz wałów, stanęły od razu w bojowym szyku. Tatarom nie udało p*ę więc zaskoczenie i przyszło walczyć z-przygotowanym przeciwnikiem. Zmagano się w szarości świtu, pod całunem porannej mgły. W jej tumanie walczący widoczni byli tylko ruchliwą, skłębioną masą o zamazanych konturach, brzmiącą okrzykami, szczękiem broni i kwikiem koni zlewającymi się w jeden bitewny grzmot. Trudno, a nawet wręcz niemożliwe dowodzić wojskiem, kiedy przebiegu walki dojrzeć nie sposób. Toteż król Jan usiłując przebić wzrokiem biel mgielnej przesłony baczył głównie, czy owa ruchliwa gęstwina nie ciemnieje, co by dowodziło, że chorągwie cofają się, a zwłaszcza czy z owego mlecznego tumanu nie wypadają uciekający żołnierze. ( Jednak to dowódca tatarski stojący na wzgórzu za Krechówką ujrzał ucieczkę swoich wojowników. Najpierw byli to pojedynczy jeźdźcy, potem usłyszał -głosy trąb i wkrótce masa nisko pochylonych w siodłach jeźdźców przewaliła się przez koryto prawie wyschniętej rzeczki. Wtedy z zasępionym obliczem sam zawrócił wierzchowca. Po odparciu tatarskiego ataku przystąpiono do dalszych robót 296 cnd nad umacnianiem stanowisk. Choć kończono sypanie szańców i bastionów, prace szły dalej, bo król nakazał budować umocnienia i od strony Dniestru, gdzie skarpa była niska, a rzeka suszami pozbawiona wody. Podsypywano i podwyższano także wał obronny Żu-rawna. W obrębie obozu stanęły wozy. W głębokich, ziemnych schronach umieszczono prochy, założono składy zapasów pospiesznie ściąganych jeszcze z okolicznych wsi. Wojsko król polecił ustawić czołem do otwartej przestrzeni od zachodu i południowego zachodu, oprzeć na południu o stawy i miasteczko, a od północy o ową podmokłą dąbrowę. W pierwszej linii miały zająć stanowiska działa, a za nimi husarze na przemian z niektórymi chorągwiami dragonów, W drugiej regimenty piechoty, w trzeciej natomiast, pomiędzy redutami, reszta husarii i pancerni, z lekkimi znakami i odwodami piechoty za plecami. Bastiony i szańce król nakazał obsadzić pozostałą częścią dragonii. Wkrótce po porannej bitwie, a był to piątek dwudziestego piątego września, ujrzano nad szczytami wzgórz pióropusze dymów, znak zbliżających się głównych sił ordy, która teraz nie kryła swojego nadejścia. Zaraz potem zaczęły wracać w pośpiechu oddziały wysłane dla ściągnięcia furażu. Niektóre już musiały opędzać się przednim strażom Tatarów. Prace ziemne przyspieszono jeszcze bardziej i większość z nich na wieczór była gotowa. Noc przeszła spokojnie, a następnego dnia — jak zeznali jeńcy pojmani przez podjazdy — nadciągnął sam chan, Selim Girej. Przekroczył Świcę płynącą o ćwierć mili za Krechówką i zatrzymał wojska na licznych wzgórzach rozdzielających te rzeki. Na wieść o tym król ruszył ku niemu i znów pogromiwszy zmusił do wycofania się za Świcę. Bitwa została wygrana, ale tym razem straty były większe, zwłaszcza w koniach, których wiele padło od tatarskich strzał. Niedziela dwudziestego siódmego września minęła bez walki. Pokazały się pierwsze podjazdy tureckie, a za nimi i. większe formacje. Kiedy zaś nadszedł wieczór i nastała ciemność, okoliczne wzgórza zapłonęły blaskiem ognisk i pożarów, bo paliły się Ada-mówka i Marynka. Był to widok piękny, ale i groźny, o którym król pisał potem do małżonki, że owe tysiące ognisk podobne były światłom na Grobie Pańskim w Wielki Piątek u bernardynów lwowskich. Była to odpowiedź na pismo Marii Kazimiery nadeszłe ostatnim gońcem, któremu udało się przedrzeć do obozu. Dotarł szczęśliwie również ku radości Żegonia i Łysoboka, bowiem przekazał akze list Justyny do męża, a w załączeniu drugi dla pana Gedeona. c\3 297 cv Jak donosiła Justyna, pismo to przywiózł do Żółkwi specjalny posłaniec wysłany z Trzykłos przez małżonkę rycerza. Królowa donosiła o radzie senatorów zaproszonych przez nią do Warszawy, a to dla zwołania pospolitego ruszenia, które pod dowództwem Michała Radziwiłła jak najspieszniej wyśle dla wsparcia mężowskich wojsk. Ukończono ustawianie i obsypywanie dział, rozbito żołnierskie namioty zwykłym obozowym porządkiem. Królewski stanął w środku, miłościwy pan odrzucił bowiem propozycję starszyzny, by zajął zameczek w Żurawnie. Chciał być swoim zwyczajem przy wojsku, tak dla lepszego dowodzenia, jak i okazania żołnierzom zaufania, że go nie zawiodą w obronie. Dragoni natomiast ustawili swoje namioty i konie w głębokim na dziesięć stóp rowie, jaki powstał z wybranej na wały ziemi. Przymknęli z nimi do przedniej ściany, która chroniła od pocisków i zakrywała przed oczami nieprzyjaciela. Na południe król zwołał wojenną naradę, w której prócz hetmanów wzięli udział dostojnicy wojskowi i bardziej doświadczeni rotmistrze. Jego królewska mość powitawszy zebranych od razu przystąpił do rzeczy: — Rozdzielam dowódców takim porządkiem: lewe skrzydło od strony Żurawna obejmie ze swoim wojskiem jego wielmożność pan hetman Pac, prawe, od dąbrowy, pan hetman polny Jabłonowski. Środek pan hetman koronny książę Wiśniowiecki. Tamże będę i ja. Rejestr rozdziału chorągwi między hetmanów koronnych otrzymacie, waszmość panowie, od imć pana pisarza polnego. Generale Kąts-ki, masz działa gotowe? Rano widziałem, że część stoi jeszcze na majdanie. —: Bastiony, jak i reszta stanowisk, już obsadzone. Widzieliście, miłościwy panie, te cięższe, które miały stanąć na wałach. Ale i one są już na miejscach. — To dobrze, bo szturmy pójdą lada chwila. Chan wprawdzie nie zebrał jeszcze całych sił, a i Szejtan nie przybył, ale jak już wiemy, nie czekają oni z walką na skupienie wszystkich swoich oddziałów, bo mają ich dość. — Otrzymałem wiarygodną wieść, że czambuły krążą wokół nas, aby do brania spyży i porozumienia z krajem nie dopuścić — wtrącił hetman Pac. — Alem szczęśliwie na ostatnią chwilę otrzymał pismo od małżonki. Donosi mi o zwołaniu pospolitego ruszenia, które w pomoc chce nam nadesłać. — Jej królewska mość nie zwykła siedzieć z założonymi rękami — rzekł z uznaniem jeden z rotmistrzów. — Należy więc spodzie- oo 298 cv> wać się wsparcia, które wobec tureckiej przewagi może być wielce przydatne. . __ Damy sobie radę i bez niego — odpowiedział pogodnie król. __ Kością w gardle owemu Szejtanowi staniem! __ Co z posłowaniem Konstantego? — zabrał głos książę Wiś- niowiecki. — Czy nie znosi się z nami? — Początkowo seraskier z honorami go przyjął, ale po wojni-łowskiej potyczce rozsierdził się tak, że go uwięzić przykazał. —^ To i na rozmowy o rozejmie nie ma co liczyć. — Pac pokręcił głową. — Źle, waszmość panowie, zgoła niedobrze. Nieprzyjaciel pięciokroć od nas silniejszy... — Jego wielmożność pan hetman litewski jak zwykle ku paktowaniu steruje — odezwał się z przekąsem Bidziński. Pac ściągnął brwi i szykował się już do ostrej odpowiedzi, ale król nie dopuścił do sporu. — Komendy rozdzieliwszy teraz pod rozwagę panów braci chcę dać porządek, jakim zamierzam wojska postawić. Główną naszą siłą jest jazda, piechoty mamy nie więcej jak trzy tysiące. Jeśli schronimy konnicę zą wały, pozbawimy się sami tego kozyfa. Dlatego wojska należy ustawić przed obozem, bo wyjście z niego przez jedną bramę trwałoby za długo, a więcej budować przezorność zabrania; o drugiej od Dniestru nie warto i mówić, jako wąskiej i tylko do pojenia koni przydatnej. Toteż w takim sposobie i szyku widzę największą korzyść. Teraz mówicie wy, może racja nie moja, a inny, lepszy sposób najdziecie. — Lepszego nie widzę — jako pierwszy zabrał głos pan hetman polny. — W samej rzeczy główna nasza siła w jeździe, toteż przynajmniej za dnia w polu trzeba ją otrzymać, a nie czekać, aż Turek na wały nam wlezie! Nocą oni nie lubią szturmować i rzadko to czynią, bastiony jednak niech dobrze baczą na przedpole. A takoż beczki ze smołą nie wadzi na wałach ustawić. — Te już stoją — spokojnie stwierdził Zbrożek. — Przychylam się do słów imć pana hetmana — poparł Jabło-nowskiego pułkownik Łasko. — Roboty naszym nie zbraknie, więc nudzić się nie będą! —¦ Nie wiem, co waszmość panowie uradzicie — wtrącił generał Kątski — ale skoro większość dziaŁjOkopaliśmy na przedpolu, to i piechota musi tam stanąć. — Bez ochrony wałów wojsko będzie mocno narażone na ogień zauważył kawaler Lubomirski. • Ogień pójdzie głównie na obóz — zareplikował generał — a w ciasnocie trudniej go wytrzymać. Przed wałami łacniej szyki rozluźnić, przez co żołnierza od strat się bardziej uchroni. Do dalszej wymiany poglądów jednak nie doszło, gdyż z zew- cv> 299 cv> nątrz ktoś opowiedział się strażom i u wejścia stanął oficer ordy-nansowy. — Wasza królewska mość, chan z całą ordą nadciąga. Warto obaczyć. Ruszono więc gremialnie z namiotu i w ślad za królem pospieszono na wały. Jednak, jak się okazało, nie chan to nadciągał, bo ten był już ze swymi wojskami na miejscu, lecz kilku dostojników tureckich i to co najmniej paszów, gdyż Selim Girej witał ich osobiście. Przy tej sposobności zapragnął zapewne przerazić obrońców masą swego wojska, gdyż przeciągał tak, by dobrze mogli go obejrzeć. A była to ilość istotnie ogromna. Widziano wyraźnie, jak naprzeciw barwnej grupy przybyszów, mieniącej się w słońcu mnogością kolorów, podążał orszak z chanem na czele. Powiewały na wietrze czarne buńczuki, grzmiały trąby, dudniły bębny, których głosy docierały aż do polskiego obozu. Powitanie odbywało się na wzgórzu, dołem zaś sunęła długa kolumna wojowników. Szeroka na dziesięć koni, a przecież, mimo że okrążała całe, wzniesienie, nie widać było zza jego wyniosłości końca ciągnących pułków. W słonecznym blasku można było rozróżnić nawet poszczegól--ne postacie. Nieruchomi w siodłach jechali stępa, chcąc widać, by jak najdłużej ich oglądano. Konie potrząsały .łbami, jeźdźcy trwali w milczeniu, płynąc brunatną, ciemną wstęgą, groźną samą swą nieprzebraną liczbą. Selim Girej zatrzymał się ze swoim orszakiem przed tureckimi dostojnikami, jego hezary szły jednak dalej znikając pomiędzy drzewami rzadkiego lasu, który rósł wzdłuż prawego brzegu Krecho wki. — Owi wodzowie takoż przywiedli wojsko, jeno go nie ukazują — zawołał ktoś z orszaku, bo istotnie z lasu wyszły pułki tureckie, zatrzymały się jednak nie opodal i nie można było rozeznać ich liczby. — Wkrótce podejdą bliżej, nie frasuj się waść! — odrzekł król ruszając z miejsca. Słowa te sprawdziły się jeszcze tegoż dnia. Bowiem około trzeciej po południu równinę pokryły masy sunących wojowników. Szły szeregi za szeregami, pułki za pułkami, podobne ciągnącej armii mrówek. Nad głowami niektórych formacji sterczał las pik niby kolce na jeżu, połyskiwała broń i pancerze. Przed nimi uwijali się konni, a w dzielących je odstępach widać było oddziały dźwigające drabiny. Obóz polski milczał. Żołnierze przyglądali się temu' groźnemu cv 300 oo widokowi ze zmarszczoną brwią, puszkarze krzątali się przy kwad-rantach *, obok nich stali pomocnicy z gotowymi do przypalenia lontownicami. Czekano na sygnał do walki. Generał Kątski obserwował, jak wrogie zastępy niby czarne fale toczą się polem, a kiedy minęły pół odległości, przykazał otwc rzyć ogień. Działa podskoczyły do góry, trysnęły językami płomieni, a po chwili otoczyły je kłęby dymu. Natomiast idące szeregi jakby uderzone niewidoczną pięścią zakotłowały się, zmieszały, rozpadły na części, ale wnet poganiane przez dowódców z rozdzierającym uszy wrzaskiem pognały naprzód. Gruchnęła następna salwa znów dziesiątkując biegnących. Zaraz potem wysunęła się przed działa husaria i na znak rotmistrza Polanowskiego, który atak prowadził, ruszyła ku szturmującym, oddziałom. Te rozbite dwukrotną salwą z bliskiej odległości nie stawiały długo oporu i wkrótce rzuciły się do ucieczki. Drugi szturm przypuszczony w dwie godziny później odparły same działa i to tak skutecznie, że raziły nie tylko odstępujące pułki, ale i ich stanowiska położone zbyt blisko polskiego obozu. Noc minęła spokojnie. Była szósta rano, kiedy Żegoń wyszedł z namiotu, który dzielił z Łysobokiem i obu pocztowymi. Stał on w rzędzie innych należących do królewskiego otoczenia. Ujrzał pana Gedeona, jak obnażony do pasa nachylał się pod strumieniem wody lanej przez pacholika. Kiedy płócienne wiadro do pojenia koni było już puste, ujął podany ręcznik i prychając wycierał sobie głowę i ramiona. Teraz dopiero spostrzegł kompana i pomachał ku niemu ręką. — Chodź, Damianie! Jest tu wiaderko i dla ciebie! — rzucił wesoło, gdyż po owym liście od żony rozpierała rycerza radość, z którą się nie krył. Damian wiedział już o szczęśliwej nowinie, nie dziwił się więc tej wesołości. Teraz podszedł do towarzysza i za jego przykładem zaczął ściągać koszulę. — Już wiem, jakie robaczkowi damy imię! — wykrzyknął Ły-sobok zaciągając pasa u spodni. — Pół nocy nad tym przemyśliwa-łem, alem wreszcie nalazł. — Naprawdę? No i jakie wybrałeś? — Żegoń skinął na pacholika, by lał wodę. — Będzie się zwała Paulina! Żegoń zajęty myciem nie odpowiedział od razu. Dopiero kiedy się wycierał, rzekł z dezaprobatą: przyrządy wskazujące kąt nachylenia lufy cv> 301 oo — Nie mogłeś znaleźć innego? Toć jak córeczka podrośnie, nie będzie wiedziała, ją wołasz czy matkę. Łysobok zasępił się. — Hm... — mruknął wreszcie z wyraźną konfuzją. — Chyba masz rację. Znowu będę musiał łeb sobie łamać. A jakie ty dałbyś dzieciakowi imię, gdyby Bóg zesłał ci córkę? — Ostawiłbym ten kłopot małżonce. Niewiasta niech dla niewiasty obmyśla nazwanie, syn to co innego. — E, tam! W cichości serca wolałem córkę, nie chciałem jednak nic mówić Paulinie, która pragnęła chłopaka. — Najważniejsze, że szczęśliwie zległa! — Otóż to! Choć i zmartwień jej nie brak. -— Cóż znowu takiego? Zapewne o ciebie się kłopocze? — To ona robi zawżdy. Teraz zaś strapiona rodzicem, który żenić się zamierza. — Stary Rański?! A to ci dopiero kocur! — Nie z gorącości krwi to robi, jeno dla pomnożenia fortuny. — Jakże to? — Upatrzył sobie wdowę sąsiadkę, co na trzech wsiach siedzi granicząc z Leszczynami. Jeszcze ponoć całkiem gładka, choć już po czterdziestce. — A to chytry szlachciura! — roześmiał się Żegoń. — Nic mi dotąd q tym nie mówiłeś. . — Bo mi szczęśliwca wieść głowę i serce zajęła. Ale widzi mi się, że Paulinie owa żeniaczka nie w smak. Pisze, że wolałaby ojca mieć jeno dla siebie. Toteż deklaruje, że do Leszczyn tak prędko nie zajrzy, bo inna tam teraz będzie miała prawo rządzić. — Niechętnie zatem widzi powiększenie fortuny? — Dostrzega w tym chciwość godną ubolewania. Takie to są jej troski. Tego dnia służbę przy królu miał Żegoń. Zaraz więc po pospiesznie zjedzonym posiłku udał się do królewskiego namiotu, by w jego przedniej części wraz z sekretarzem oczekiwać na rozkazy. Około dziesiątej rano nadleciał oficer przyboczny księcia Wiś-niowieckiego z doniesieniem, że widać jakiś ruch od południowej strony wśród stojących tam tureckich wojsk. Król kazał podać sobie konia i pospieszył do hetmana. Kiedy przybyli przed husarskie chorągwie stojące w pierwszej linii, do uszu ich doszedł dźwięk trąb, szałamai, piszczałek i głuchy grzmot bębnów; ujrzeli połyskujące w dali instrumenty orkiestry. Jej hałaśliwa, drażniąca ucho muzyka dolatywała poprzez rozległą przestrzeń pola. W ślad za orkiestrą posuwał się zastęp jeźdźców ^.a wielbłądach. Sądząc po bogactwie i wspaniałości orszaku, jaki ujrzeli za oo 302 cvi tym zastępem, musiał znajdować się w nim sam seraskier, o czym zresztą świadczył jadący na czele buńczuczny, dosiadający ognistego, tańczącego rumaka. Dzierżył na ozdobnym drągu umocowanych pięć czarnych, długich, końskich ogonów zwiewanych wiatrem, znak najwyższej godności wojskowej, przynależny tylko naczelnemu dowódcy. Za tą grupą maszerował sandżak * janczarów strojnie i bogato odzianych. Z wierzchołków wysokich czap, jakie mieli na głowach, zwisały im na plecy dwa długie "ogony z piór sięgających nieomal ziemi. Potem ciągnęły bez przerwy sandżaki segbanów, czyli zwykłych żołnierzy janczarskich, również strojne, choć nie tak bogato jak przyboczna straż. Szły i szły zdawało się bez końca. Wreszcie ukazali się topczi — artylerzyści, a za nimi ogromne, kilkudziesię-ciokonne zaprzęgi ciągnące wielkie kartauny, działa strzelające czterdziestoośmiofuntowymi pociskami. Potem kolebały się na nierównościach pół- i ćwierćkartauny, a wreszcie kolubryny o lufach dłuższych niż tamte, bo służyły nie do burzenia, lecz ostrzału z dalszych odległości. Pan Kątski naliczył ich wszystkich ponad osiemdziesiąt. Nie poprawiło to generałowi humoru, bo chociaż sam miał dział blisko sześćdziesiąt, ale w tym niedużo nawet półkartaun. Większość były to działa ćwierciowe i regimentowe, czyli lekkie, polowe, do pocisków zaledwie sześcio- i ośmiofuntowych. Siłą ognia nie mógł zatem sprostać Turkom. Jedyną więc nadzieją generała byli jego świetnie wyszkoleni puszkarze, którzy powinni wyrównać ową przewagę. Dopiero za działami szli jeźdźcy. Pierwsi pojawili się dżebedżi — pancerna, ciężka konnica, za nimi zaś- sipahi, konnica lekka na ognistych, śmigłych rumakach. Ciągnął sandżak za sandżakiem, a że działa hamowały jazdę, wstrzymywali konie, które tańczyły niesfornie i potrząsały łbami, by uwolnić się od ściągniętych wodzów. Już dwie godziny szły wojska, a dopiero pojawiły się zamykające pochód oddziały asabów, czyli saperów, i piechurów rekrutowanych z rajów **, a przeznaczonych do prac pomocniczych. Król, który cierpliwie obserwował cały przemarsz i zrozumiał jego intencję, odezwał się do otoczenia: — Wróg ukazując swą potęgę chce nas nastraszyć. Zatem pokażemy mu, co osiągnął. Panowie bracia, gotować się do bitwy, wnet ruszamy! Pan Pac uderzy pierwszy przez Krechówkę, a zasię wy, mości książę, wesprzecie go husarią. Czekać z atakiem na trąbę! * oddział ** chłopów 303 Już uprzednio lustrując teren król stwierdził, że orda rozbiła swoje namioty na obu brzegach Krechówki zataczając nimi półkole od wzgórz aż nieomal do samej dąbrowy. Natomiast dalszy teren pomiędzy Krechówką a Świcą zajęły wojska tureckie sięgając swym prawym skrzydłem do Żurawna. Również i od wschodu, po drugiej stronie Dniestru, pojawiły się namioty tureckie i tatarskie, ale tu było ich o wiele mniej. Obserwując nadal poruszenia tureckich oddziałów widocznych niby na dłoni mógł przekonać się, jak dobrze wyszkolone wojsko miał seraskier. Pułki sprawnie łamały szeregi, a działa bez zamieszania rozjeżdżały się ku przygotowanym już dla nich szańcom. Wszystko przebiegało składnie i bez chaosu, dowodząc należycie wyćwiczonego żołnierza i zdolności organizacyjnych dowództwa. Nie należało zwlekać. Skinął na trębacza i wciąż powtarzany sygnał popłynął nad polami. Zaraz po nim ruszyły z lewego skrzydła litewskie chorągwie. Szły ławą najpierw z wolna, a dopiero w miarę zbliżania się do płaskich brzegów Krechówki przyspieszały biegu. Król z mimowolnym uznaniem dostrzegł, z jaką wprawą jazda turecka uformowała szeregi i obróciła się ku nadbiegającemu wrogowi. Atak litewski dostrzegła również i orda. I tam zapanował przed-bitewny ruch. Zagrzmiał głuchy głos bębna, gwizdały piszczałki, a oddziały jeźdźców pędziły na stanowiska. Tymczasem chorągwie litewskie walczyły już z turecką jazdą. Zmagania początkowo nie dawały żadnej ze stron widocznej przewagi, wkrótce jednak Turcy zaczęli się cofać. Zagrzmiały polskie działa, ale większość wnet zamilkła, gdyż pociski nie sięgały ani stanowisk tureckich, ani tatarskich. Natomiast artylerzyści tureccy znać szybko zdołali nakierować działa, bo ich kartacze zaczęły padać coraz bliżej polskich linii, a wkrótce kilka rozerwało się wśród szeregów piechoty i chorągwi husarskich. Słychać było ludzkie krzyki i kwik ugodzonych koni. Litwa naciskała nieprzyjaciela dalej, ale od stanowisk tureckich spieszyła już pomoc. Ruszyły kolejne zastępy dżebedżi wchodząc do walki. Teraz litewskie chorągwie znalazły się w opałach i one zaczęły ustępować pola. Na ten widok pan Wiśniowiecki skinął ku swojej husarii buławą i zatoczywszy nią szeroki łuk wskazał kierunek natarcia. Skrzydlaci rycerze ruszyli i po chwili gnali już, by uderzyć ż boku na tureckie pułki. Ale i ich wódz czujnie śledził przebieg zmagania. Zagrały trąby i jego wojownicy zawrócili konie rzucając się do ucieczki. Teraz całe lewe skrzydło hetmana Paca prócz kilku odwodo- co 304 wych chorągwi oraz husaria koronna wzięły udział w pościgu. Pan Wiśniowiecki natomiast zatrzymał przy sobie tylko dragonów, którzy z zazdrością spoglądali na — jak się zdawało — zakończenie bitwy. Dalej bowiem grzmiały tureckie działa, a był to ogień coraz celniejszy, toteż coraz większe straty zaczęła ponosić piechota i pozostałe oddziały. Były to głównie wojska prawego skrzydła pod wodzą pana Ja-błonowskiego, które dotąd nie wzięły udziału w walce. Ale ich bezczynność kończyła się, gdyż z kolei ruszyła orda. Hetman widząc, że atak idzie na niego, poderwał swoje chorągwie i ruszył naprzeciw, by spotkać je takoż w biegu. Wnet też zwarli się ze sobą. Król obserwując przebieg zdarzeń dostrzegł ten atak, ale spokojny, że hetman da sobie z Tatarami radę, baczniej śledził przebieg pościgu, gdyż zaczął budzić jego niepokój. Wydało mu się bowiem, że zbyt szybko i łatwo oddziały tureckie ustąpiły z pola. Orszak królewski stał cofnięty nieco obok środkowego, bastionu. Żegoń znajdując się nie opodal widział, jak opat Brunetti ruszył swego konia do monarchy i nachylił się ku niemu. Raptem usłyszał krótki jak mgnienie świst, głuche uderzenie i huk wybuchu. Wszystko to zlało się nieomal w jeden dźwięk. Poczuł gwałtowne szarpnięcie powietrza i ujrzał, jak obok wierzchowca opata wytryskują płomienie. W kłębach dymu i kurzu zagwizdały odłamki. Konie królewskiego orszaku przysiadały na zadach lub podrywały się do góry w odruchach trwogi. Jeszcze wiatr nie odegnał dymu, kiedy wszyscy rzucili się ku królowi. Ten cały i zdrowy starał się opanować rozszalałego wierzchowca, ale nie było już przy nim ojca Brunettiego. Leżał przywalony koniem, który jeszcze kopał nogami piasek. Damian zeskoczył na ziemię i nachylił się nad opatem. Ujrzał rozerwany na piersiach kaftan, a na nim plamę sączącej się krwi. Drugą, zupełnie małą ranę zauważył nad uchem. To ona była przyczyną śmierci, bo ojciec Brunetti już nie żył. Bitwa nie pozwalała jednak na niewczesne żale. Król jakby niepomny, że przed chwilą śmierć się o niego otarła, a życie zawdzięcza przypadkowej osłonie, jaką dał mu nieboszczyk, patrzył z troską na twarzy w stronę stanowisk tatarskich nie zwracając na nic innego uwagi. Ruszyły bowiem stamtąd nowe zastępy jeźdźców i pędziły nie ku Jabłonowskiemu, tylko wprost na opuszczone przez husarię stanowiska. Od razu odgadł zamiar chana i odwrócił się gwałtownie do trębacza: 20 _ Ostatni zwycięzca oo 305 — Turcy uciekają umyślnie! Trąb husarzom na odwrót! — Potem dostrzegłszy Żegonia rzucił mu szybko: ¦— Goń waść do Litwy, niech Pac odwołuje pościg, bo tu będzie bardziej potrzebny! Tatar chce nas odciąć od wałów i wziąć we dwa ognie! Wy zaś, pułkowniku Greben, bierzcie dragonów i jak długo zdołacie, wstrzymujcie ten atak! Tymczasem hetman polny zmagał się z tym tatarskim skrzydłem, które chan rzucił ku niemu, by związać go walką i w ten sposób mieć wolne pole do wykonania swojego manewru. Rotmistrze chorągwi husarskich musieli usłyszeć sygnał wzywający do zakończenia pościgu, bo coraz więcej towarzyszy wstrzymywało wierzchowce i zawracało na linię. Odezwały się też trąby litewskie i lewe skrzydło przerwało pogoń, a dostrzegłszy tatarski atak biegło z pomocą. Wkrótce dragoni istotnie zaczęli ustępować pod naciskiem wielkiej przewagi liczebnej przeciwnika. Widząc to król pchnął do boju ostatnie już pozostałe przy nim chorągwie lekkich i'pancernych znaków. To wsparcie, jak i coraz liczniej powracający z pościgu rycerze, zmieniły obraz walki. Pętla już nieomal zaciśnięta wokół żołnierzy Grebena została rozerwana, a niebawem zaczęła również strzępić się linia tatarskich szeregów. Najpierw rzucili się do ucieczki pojedynczy jeźdźcy, potem całe ich grupy, aż wreszcie poniechawszy walki wszystkie pułki zawróciły konie. Za nimi poszło skrzydło walczące z panem Jabłonowskim i wkrótce na opustoszałym polu pozostali tylko ci, którzy już uciekać nie mogli. Rycerstwo tym razem nie wdając się w pościg zawracało "ku obozowi. Po tej bitwie, która nie zakończyła się klęską tylko dzięki szybkiej orientacji króla i natychmiast podjętemu przeciwdziałaniu, nastało parę dni względnego spokoju. Wprawdzie działa tureckie grzmiały nieomal bez przerwy, ale ostrzał nie był zbyt skuteczny. Ulewa pocisków miała dopiero nastąpić przechodząc w istną nawałę ognia i żelaza. Poniechawszy chwilowo szturmów nieprzyjaciel czasu jednak nie tracił. Cały lewy brzeg Krechówki zryty już był rowami i szańcami. Z wałów widać było dobrze mrowie pracujących ludzi. Łopaty migotały w słońcu, zaprzęgi koni i wołów ściągały bale na odbudowę ścian i stropów, kopano przejścia, aprosze, podziemne korytarze. Po zwałach wydobytej ziemi można było poznać, że podobne licznym mackom pełzły wszystkie w stronę polskich umocnień. Żegoń wraz z Łysobokiem i jeszcze paru towarzyszami korzystając z wolnego czasu zasiedli na wałach, by pogrzać się w ostatnich już, ciepłych promieniach słońca. Obserwowali tę krzątaninę, 306 cv> a pan Maliszewski, towarzysz husarski z ziemi kaliskiej, odezwa} się: — Nie lubię takiego spokoju. Niczego dobrego nie obiecuje, jako że po pogodzie burze nadchodzą. — Po tośmy tu, aby karki nadstawiać — roześmiał się pan Gedeon. — Nie w smak mi ta cisza — powtórzył pan Maliszewski kręcąc głową. — Wojna to wojna, a odpoczynku należy zażywać do-ma. Wszystko, co przeczy zwykłemu porządkowi rzeczy, nigdy na dobre człowiekowi nie wychodzi. — Nie kracz waść, nie kracz — zaprotestował Łysobok. — W ostatniej bitwie dobrze przetrzepaliśmy im skórę. — Ale sami byliśmy o krok od zguby — odparł Maliszewski. — I gdyby nie miłościwy pan, doszłoby do niej jak nic. — Zważcie, panowie, jak chytrze to turecki serdar z tatarskim chanem obmyślili — zaopiniował Łysobok. — Turek ucieczką miał wyciągnąć nas daleko w pole, a zasię Tatar rozdzieliwszy się, jedną częścią chciał przytrzymać Jabłonowskiego, a drugą zajść nam za plecy. Wówczas serdar obróciłby wojsko z powrotem ku Litwie i wzięci w kleszcze rychło dalibyśmy głowy, wały zaś ostałyby bez osłony. — Teraz podsuwają się ku nam. z osłoną — mruknął Żegoń spoglądając na równinę porytą czarnymi wstążkami wykopanej ziemi. — Potem podciągną działa, pozakładają miny — uzupełnił wciąż pesymistycznie usposobiony pan Maliszewski. — I dopiero dadzą nam bobu. — Ale wtedy dostaną się i pod nasz ogień — pocieszył go Damian. — Nie zapominaj waść, że mają jeszcze owe kartauny i kolub-ryny-, co ciskają kule niczym wiadra. Tych nie dosięgniemy naszymi szczeniakami. — Pójdzie wycieczka i zagwoździ bestie! — beztrosko zawołał któryś z towarzyszy. — Dla waści to tak łatwe, jak puszczenie bąka — zareplikował zgryźliwie Maliszewski, który mimo pięknej aury wcale nie był w pogodnym nastroju. Ale wkrótce okazało się, że racja była po jego stronie, bo drugiego października po raz pierwszy powietrze i ziemia zadrżały od basowych detonacji dalekosiężnych tureckich dział. Ich wystrzały rozlegały się szeroko po okolicy głuchym, groźnym dudnieniem. Wielkie, ciężkie pociski zaczęły spadać na polski obóz. Zagrzmiały też i mniejsze kalibry podciągnięte już bliżej. Ujadały niby sfora <*> 307 ogarów, bo dzięki wielkiej liczbie ich wystrzały zlew,ały się w jeden ciągły jazgot. Obóz pokryły wnet dymy i kurz od wybuchających kartaczy. Rozrywały się na majdanie, rozbijały namioty, rozrzucały szeregi wozów, raziły ludzi i zwierzęta. Tu i tam wzniecały pożary, te jednak gaszono szybko nie zważając na pociski. Jedna z kul wpadła i do królewskiego namiotu, ale strzaskała tylko polowy stolik, gdyż na szczęście w tym czasie nikogo wewnątrz nie było. Kto mógł, szukał schronienia przed odłamkami pod wozami albo w specjalnie ¦ kopanych rowach. Turcy prowadzili bombardowanie od rana do zmroku. Odpowiadały im polskie działa i tak obie artylerie gadały ze sobą, grzmiały hukiem wystrzałów otoczone kłębami dymów, w których puszka-rze uwijali się wśród tryskających z luf jęzorów ognia. Serdar jeszcze kilkakrotnie próbował szturmów, ale za każdym "razem działa rozbijały falangi nacierających janczarów. Puszkarze polscy byli już tak wstrzelani, że po paru salwach nacierający szli w rozsypkę i uchodzili z pola nie wytrzymując ognia kartaczy. Toteż nie zawsze jazda musiała kończyć dzieło rozpoczęte przez armaty. Wkrótce więc obaj wodzowie, seraskier i chan, poniechali tego sposobu opanowania obozu. Całą nadzieję zaczęli natomiast pokładać w armatnim ogniu i podkopach, które uparcie budowali z kilku kierunków. Ze swej strony oblężeni co noc czynili wyprawy, by owe prace niszczyć, a jeśli się uda, to i parę dział zagwoździć. Jednak tego zamiaru ani razu nie udało się wykonać. Wybijano wprawdzie sporo Turków zatrudnionych przy ziemnych robotach, założono też niejedną kiszkę z prochem rozwalając gotowe już apro-sze czy korytarze podziemne, ale do dział nie dotarto. Natomiast po kilku wycieczkach Turcy wzmogli ochronę i bywało, że oddziały wracały z niczym, a nawet mocno naciskane musiały jeszcze odgryzać się w drodze powrotnej. Wskutek tego do namiotu królewskiego przybyli wezwani na naradę generał Kątski oraz panowie: Zbrożek, Greben z piechoty, a z jazdy Miączyński. Zegoń dowiedział się, że postanowiono na najbliższą noc większą wycieczkę. Miały iść dwa oddziały. Jeden, by ściągnąć na siebie tureckie straże i związać je walką. Drugi, liczebnie mniejszy, powinien w tym czasie dotrzeć do stanowisk ciężkich dział i" unieszkodliwić wiele się da. Dla ochrony odwrotu tych grup wyjdzie za Żurawno regiment piechoty. Pierwszym oddziałem będzie dowodził Miączyński, drugim Greben. Damian bez trudności otrzymał zezwolenie na dołączenie do cc 308 co jednego z oddziałów. Kiedy opowiedział o tym panu Gedeonowi, ten udał się do pana Miączyńskiego i na swój udział takoż otrzymał zgodę. Pod wieczór dowódcy dokonali odprawy z ludźmi. Zostali wybrani tylko wytrawni, doświadczeni żołnierze, których sprawność zapewniała zaskoczenie przeciwnika, bo tylko to dawało szansę na powodzenie wyprawy. Ruszyli około północy. Ich grupa dowodzona przez pana Miączyńskiego szła pierwsza. Miała przebyć Krechówkę wykorzystując trzciny obrastające ostatni staw, potem przemknąć skrajem miasteczka i skręciwszy zajść od wschodu stanowiska tureckie, gdyż, jak wypatrzył przez swoją perspektywę pan Kątski, tam właśnie stały ciężkie działa nieprzyjaciela. Noc była dobra dla takiej wyprawy, bo pod koniec dnia na niebie pojawiły się chmury i szły teraz szybko, coraz przesłaniając księżyc. Na przemian więc widzieli całą okolicę, to znów pokrywał wszystko gęsty mrok, a wtedy można było posuwać się do przodu. Wkrótce trzciny i krzaki łozin skończyły się i ujrzeli liche domki Żurawna rozrzucone po zewnętrznej stronie jego wałów. Otoczone drzewami dawały lepszą osłonę niż trzciny, co pozwalało poruszać się nieomal bez postojów. Niedługo jednak przyszło zmieniać kierunek. Pan Miączyński sprawdziwszy, czy nikogo nie brakło, obrał teraz kierunek wprost na stanowiska tureckie. Grunt był piaszczysty, pokryty lichą trawą. Szli więc z trudem, dopóki rotmistrz nie zatrzymał oddziału. Ogniska początkowo podobne małym, świecącym iskrom, były już wyraźnie widoczne. Nadszedł czas, by zatroszczyć się o wrogie straże. Zawczasu wybrani do tego żołnierze popełzli w ciemność. Oddział leżał z głowami przyciśniętymi do ziemi, panowała zupełna cisza, bo wszelkie rozmowy, nawet szepty były ostro zakazane. Czas mijał, ale napięcie oczekiwania skracało jego bieg. Wreszcie gdzieś z boku rozległ się ledwie uchwytny szmer, a potem pisk myszy. Rotmistrz odpowiedział podobnie i po chwili do leżącej grupy podpełzli pierwsi zwiadowcy. Na następnych należało jednak czekać dalej. Kiedy zaś wrócili i oni, pan Miączyński nakazał ruszać, co wskazywało, że owo polowanie na straże powiodło się. Żegoń cały czas miał obok siebie Łysoboka i to tak blisko, że trącali się łokciami. Wiedział, że za nimi czołgają się Sewek i Maciek, ale nigdzie nie brzękła broń i nic poza szmerem ocierających się o ziemię kubraków nie zdradzało z wolna sunących napastników. Tak jak poprzednio nieruchomieli tylko w chwilach ukazywania się księżycp Ale chmury gęstniały i jego blask coraz rzadziej cvi 309 oo rozświetlał okolicę. Wreszcie zupełnie wyraźnie zaczęli widzieć refleksy ognisk pulsujące czerwonymi blaskami. Wkrótce na znak rotmistrza znieruchomieli i unieśli głowy, by zorientować się w sytuacji. Ogniska istotnie były niedaleko. Na ich tle przesuwały się czarne sylwetki żołnierzy, dolatywały stamtąd uderzenia siekier i ludzkie głosy. Nieco dalej ujrzeli ułożone sterty ociosanych belek i pracujących przy balach cieśli. Z boku stał szereg wozów zaprzężonych w woły. Nieruchome zwierzęta, obojętne na wszystko, zdawały się spać w swoich jarzmach. Rząd zaprzęgów był długi, a za nim rysowały się kontury ziemnych nasypów i szańców. Rotmistrz szepnął coś swemu pocztowemu, który leżał tuż przy nim. Rozległ się ponownie pisk polnej myszy, powtórzony wkrótce dwukrotnie — znak dla posuwającego się za nimi Grebena, że ruszają do ataku. Kiedy wnet nadleciała odpowiedź, pan Miączyński obejrzał się na ciemną masę ludzkich postaci przywartych do ziemi i z głośnym ¦krzykiem skoczył na nogi. Za jego przykładem poderwał się cały oddział i nocną ciszą targnął rozdzierający uszy wrzask i strzały z pistoletów. Wkrótce dopadli ognisk i zaczęli rąbać każdego, kto wpadł pod ostrze. Pojawienie się ich było tak nagłe, że odrętwiali Turcy nie stawiali żadnego oporu. Ten jednak musiał zaraz nastąpić, toteż pan Miączyński mało co robił szablą, bardziej bacząc na przebieg potyczki niż biorąc w niej udział. Istotnie po chwili od strony szańców dobiegły przenikliwe świsty piszczałek i niebawem wyłonili się z ciemności tureccy żołnierze. Wówczas i on donośnym gwizdnięciem wezwał do siebie rozpierzchłych ludzi, teraz bowiem należało skupić siły, by jak najdłużej przeciągnąć utarczkę. Jakoż zwarli się ostro z nadbiegającą odsieczą. Szable dzwoniły o szable, polskie i tureckie okrzyki mieszały się ze sobą w jeden bitewny zgiełk: Potyczka trwała już jakiś czas i to z przewagą napastników, gdyż do wyprawy wybrano żołnierzy znanych ze sprawności w sztuce robienia szablą, kiedy raptem ów bitewny harmider zagłuszył potężny huk. Jednocześnie zdawało się, że jakaś mocarna pięść uderzyła od spodu w powierzchnię ziemi. Pod tym uderzeniem wzdęła się, uniosła, a "potem zakolebała tak silnie, że obaliła mniej pewnie stojących na nogach. Wstrząsowi ,temu towarzyszył wielki słup ognia, który wytrysnął w górę, jakby swym prężnym jęzorem chciał liznąć chmury. Grzmot wybuchu roztoczył się dudniącym łoskotem w nocnych ciemnościach, potem odpłynął, ale jeszcze jakby groził dalekimi cv 310 cv> echami. Nastała krótka chwila ciszy, którą przerwał ryk przerażonych wołów i ludzkie krzyki. Potyczka na mgnienie zamarła, bo walczący znieruchomieli od nagłości wybuchu, ale kiedy znów rozgorzała, bardziej przerażeni byli tureccy żołnierze. To oni zaczęli uchodzić kryjąc się w ciemności. Przewaga, jaką udało się osiągnąć napastnikom, nie trwała jednak długo. Rotmistrz czujnie obserwujący zmagania wnet dostrzegł nowe gromady tureckich żołnierzy. Rozpoznał w nich janczarów, a było ich tak wielu, że potyczkę należało co rychlej kończyć. Gwizdnął przeto donośnie na znak zaprzestania walki i odwrotu. Odgryzając się więc mocno coraz śmielej atakującym Turkom z wolna ustępowali pola. Już poza zasięgiem świateł ognisk ^rozproszyli się i ruszyli biegiem ku- owemu regimentowi piechoty, który miał ich osłaniać. Żegoń stracił z oczu pana Łysoboka i Maćka, bił się więc mając tylko Pigwę przy boku. Gnali teraz ramię w ramię słysząc w pobliżu biegnących towarzyszy, a z tyłu krzyki pogoni. Hałas, ten jednak cichnął, co. wskazywało, że Turcy rezygnowali z dalszego pościgu, gdyż ciemność nie pozwalała na rozróżnienie swego od wroga, a zapewne i w obawie zasadzki. Ta zaś istotnie na nich czekała. Wkrótce więc odgłosy walki ustały i nad pogrążonym w mroku polem zapanowała cisza. Pan Gedeon, którego Żegoń tak szybko stracił z oczu, okazywał w tym czasie swą sprawność w żołnierskiej robocie. Napierał ostro na cofających się Turków, a pod szybkimi ciosami jego szabli coraz to któryś walił się na ziemię. Dzielnie sekundował mu pan Ma-liszewski, a z drugiego boku Gęgacz. Walka w ciemnościach, ledwie co rozpraszanych przez światło ognisk, była szeregiem pojedynków kończących się szybko, gdyż obaj rycerze i ich pocztowi, biegli w krzyżowaniu broni, nie potrzebowali zbyt wiele czasu, by dosięgnąć przeciwnika. Należało jedynie dawać baczenie, czy który nie sięga po pistolet, bo wówczas szansę mogły się odwrócić. Swoje bowiem już wykorzystali i pozostała im tylko biała broń. I właśnie pan Maliszewski w ferworze walki musiał nie dojrzeć pistoletu w rękach przeciwnika i dał się zaskoczyć, gdyż Łyso-bok usłyszał obok siebie huk wystrzału, a w następnej chwili zobaczył, jak jego kompan unosi w górę ręce i pada twarzą w piasek. Rozwścieczony skoczył ku sprawcom śmierci poległego towarzysza. Było ich trzech. Dwóch położył od razu szybkimi ciosami szabli, ale tego, który strzelił, już nie zdołał dopaść, gdyż na widok szybkiej i tak zajadle dokonanej napaści obrócił się do ucieczki. Pan Łysobok ścigając przeciwnika jeszcze zdążył obejrzeć się za 311 cv Maćkiem, chcąc przywołać pocztowego do siebie. Ujrzał go zajętego wyciąganiem z ognisk żagwi i ciskaniem ich pod wozy. Toteż poniechał zamiaru i gnał sam za zbiegiem, który zdążył już uciec dość daleko. Ale pan Gedeon umiał w potrzebie być rączy, więc odległość prędko zaczęła maleć. I byłby go wnet dopadł, gdyby ten, niby strzęp dymu zdmuchnięty wiatrem, nie zniknął mu nagle sprzed oczu. Jednak rycerz nie miał już czasu na rozważanie, co też mogło się z nim stać, bo raptem zabrakło mu pod nogami gruntu i poczuł, że leci w dół. Upadek nie okazał się bolesny, gdyż był to tylko rów łącznikowy, wprawdzie głęboki, ale o dnie z miękkiego piasku, który uchronił rycerza przed potłuczeniem. Toteż zaraz zerwał się na nogi wiedząc już, w jaki sposób zniknął mu z oczu uciekający- Potwierdzeniem zresztą tego domysłu było ciche przekleństwo, jakie go doszło z ciemności wypełniającej przekop. Gedeon wciąż pełen żądzy zemsty za śmierć kompana ruszył ostrożnie w kierunku tego głosu. Stąpał cicho w czerni zaległej pomiędzy dwoma ziemnymi ścianami. Jedynie ich szczyty oświetlały blaski ognia i to bliskiego, bo zapewne zajęły się płomieniem owe wozy podpalane przez Maćka. Część tego światła dostawała się i do wnętrza rowu, toteż w pewnej chwili ujrzał przed sobą nikły zarys głowy i ramion. Skoczył więc zaraz ku nim nie zważając w zapalczywości na zachowanie ciszy. Miało to ten skutek, że uciekający znów zniknął mu z oczu. Teraz jednak nie obawiał się, że mu umknie, gdyż ściany były nieomal pionowe i gładkie, bo rów szedł gliniastym gruntem, więc nawet ręki nie było o co zaczepić. Ale raptem aprosz się skończył i pan Łysobok stwierdził, że znajduje się w obszernym, prostokątnym wykopie głębszym nawet niż rów, bo wyrzucona ziemia tworzyła dookoła wysoki nasyp. Było tu znacznie jaśniej. Głęboka ciemność zalegała tylko pod ścianami, jak również wokół potężnego rusztowania z bali tworzącego łożysko ogromnego działa. Pan Gedeon dostrzegł jedynie niejasne kontury owej budowli, ale i tego starczyło, by domyślić się, jaki dźwigała ciężar. Istotnie olbrzym ów miał komorę prochową grubości tęgiego człeka, a jego długa, połyskująca spiżem lufa wznosiła się skosem ku górze wystając wylotem poza skraj ziemnego obwałowania. Nikogo wokoło pan Łysobok nie dostrzegł, bo zapewne straż na odgłos bitwy, opuściła posterunki, aby wiać udział w walce lub w obawie przed znalezieniem się w pułapce, jaką stanowiło wnętrze szańca. Posuwając się z wolna przed siebie i badając ów wykop Gedeon (X> 312 cv> w pewnej chwili natknął się na wysoką stertę ułożoną z niedużych, płóciennych worków mocno nasączonych smołą. Leżały ułożone w kilka rzędów na chłopa wysoko, spoczywając na drewnianej podłodze. Był to zapas prochu, a i wielkie, żelazne kule niczym czarne dynie lśniły w pobliżu. Zaraz też przyszło panu Łysobokowi na myśl, jakby owego potwora unieszkodliwić. Jednak poza kawałkiem lontu, który na wszelki wypadek wetknął przed wyprawą w zanadrze, ani odpowiedniego czopu, ani dostatecznie ciężkiego młota nie miał ze sobą. Te narzędzia zabrali ludzie oddziału Grebena, bo do nich należało niszczenie dział. Tu przypomniała się rycerzowi opowieść, jaką słyszał jeszcze za pacholęcych lat, kiedy to w roku pięćdziesiątym piątym Szwedzi oblegali Częstochowę. Otóż ponoć jakiś śmiałek zakradł się do szwedzkich stanowisk i rozsadził im wielkie działo wsunąwszy w lufę kiszkę z prochem, który potem lontem podpalił. Jednak póź- . niej nabywszy doświadczenia w wojennym rzemiośle pan Gedeon doszedł do przekonania, że bajka to była wierutna. Wiadomo przecież, że właściwością prochu jest parcie przy wybuchu w miejsce najmniejszego oporu, na którym to prawidle polega jego przydatność do strzelania. Zatem skoro taki albo i większy nawet ładunek podpalić w armatniej lufie, to plunie ona jeno ogniem na wprost bez żadnej dla siebie szkody i na tym taka impreza się skończy. Trzeba mu ^atem poszukać innego sposobu, by owo nagromadzenie prochów wykorzystać na szkodę wroga, ale i bez uszczerbku dla siebie. Myśli te przebiegały mu przez głowę niejako ubocznie, bo całą uwagę miał skupioną na dalszej części szańca. Zwłaszcza niepokojące były czarne', nieprzeniknione cienie zalegające pod jego ścianami, jak też wokół działa i jego łożyska. Bo tam musiał ukryć się przeciwnik. Usiłował więc przebić wzrokiem te ciemności, rozważając z kolei, którędy też schodzi i wychodzi straż? Po kilkunastu krokach znalazł na to pytanie odpowiedź. Namacał bowiem końcami palców stopnie ciężkiej, mocnej drabiny. Zaprzątnięty tym poszukiwaniem nieomal zapomniał o ukrytym wrogu. Raptem doszedł do pana Łysoboka szczęk odwodzonego zamka przy pistolecie. Na ów dźwięk przypadł do ziemi i znieruchomiał, by najmniejszym szmerem nie zdradzić, gdzie się znajduje. Potem ostrożnie ruszył przed siebie. Dźwięk doszedł go od drewnianego rusztowania. Ująwszy zatem mocniej w garść szablę zaczął skradać się w tym kierunku. Potężne cielsko kolubryny sterczało wzniesione w górę, lśniąc końcem lufy niby świetlistą koroną w blaskach palących się na cv 313 cvi powierzchni ogni. Niżej zaś tylko nikłe refleksy pełzały po niej ledwie znacząc kontury i górne wiązania łożyska. Pan Gedeon posuwał się krok za krokiem ku owej drewnianej budowli. Stąpał wzdłuż ziemnej ściany, by wykorzystać panujące tam ciemności. Na szczęście dojrzał na czas krótki błysk na lufie wymierzanego ku niemu pistoletu. Przypadł do ziemi w chwili, kiedy huk wystrzału zagrzmiał niby grom w szczupłej przestrzeni szańca. Zadzwoniło panu Gedeonowi w uszach i zdawało mu się nawet, że słyszy, jak tuż przy jego głowie plasnęła w glinianą ścianę kula. W następnej chwili rzucił się do przodu już pewny swego, gdyż przeciwnik więcej jak dwóch pistoletów nie miał, a pierwszy użył zabijając Ma-liszewskiego. Za belkowaniem podtrzymującym przednią część łożyska było tylko wąskie przejście. Pan Gedeon dźgając przed sobą szablą wsunął się tam, ale nikogo nie znalazł. Nie było Turka i po drugiej stronie działa. Musiał gdzieś skryć się pomiędzy rusztowaniem, dopaść go tam było więc niemożliwe. — Czekaj, psie, już ja cię dostanę! — syknął Łysobok. Sięgnął w zanadrze, by wyjąć ów kawałek lontu, rozprostował go, a potem końcem szabli rozciął jeden ze spodnich worków i w otwór wetknął koniec prochowego sznura. Nie miał on więcej jak pięć łokci długości, ale podług obliczeń pana Gedeona było go dość, by po zabiciu Turka wydostać się na górę i ukryć w dostatecznej odległości. A pokonać go, i to szybko, należało koniecznie, gdyż pozostawiony w szańcu, przed ucieczką przede wszystkim zgasiłby lont. W prędkie zaś pokonanie przeciwnika pan Gedeon nie wątpił, jak i w to, że ujrzawszy palący się lont wyskoczy ze swego ukrycia. Odłożył szablę na ziemię, ale tak, aby mieć ją pod ręką. Wydobył zza pasa pistolet, naciągnął zamek, założył drugi koniec lontu na Otwór prochowy i trącił spust. Sypnął strumień iskier. Lont przejął je i sam zaczął prószyć nimi obficie. Pan Gedeon opuścił go na ziemię. Wtedy spod wiązań belkowania wysunęła się ciemna postać i z obnażoną szablą w ręku skoczyła ku niemu. Krzywe ostrze świsnęło w powietrzu, ale rycerz bez trudu odparował cięcie i z kolei sam zadał krótki, błyskawiczny cios w skroń przeciwnika. Riposta ta rzadko go zawodziła, toteż był pewien, że nią właśnie walkę zakończy. Stwierdził ze zdumieniem, że cios nie doszedł celu. Z kolei sam musiał się bronić przed nowym atakiem. Miał więc przed sobą nie byle gracza na szable. Ten zaś rozumiał, że musi wyrąbać sobie drogę ku zbawczej drabinie albo zginąć rozszarpany wybuchem. cv) 314 c\3 Walczyli na wolnej przestrzeni szańca widząc obaj zarysy swoich sylwetek, a refleksy światła na ostrzach wskazywały ruchy szabel. Zmagali się ze sobą zażarcie, świadomi, że każda chwila zwłoki obu ich przybliża ku nieuchronnej śmierci. I było tak istotnie, bo w pewnej chwili pan Łysobok rzuciwszy szybkie spojrzenie na palący się lont stwierdził, że pozostało go mniej niż połowę. Przeciwnik nie pozwalał jednak na rozmyślania nad sytuacją. W nagłych doskokach atakował bez przerwy, za wszelką cenę usiłując przedrzeć się do drabiny, pan Gedeon zaś, choć parował te ataki, wciąż jednak nie zdołał zadać rozstrzygającego ciosu. Czas uciekał, a on nie mógł ani pokonać przeciwnika, ani zgasić lontu. I tak zbytnia pewność zwycięstwa stała się przyczyną zguby młodego rycerza. W pewnej chwili bowiem oślepiła go raptowna jasność, jakaś potężna siła uniosła w górę, potem poczuł krótki jak mgnienie, ale straszny ból łamanego kręgosłupa i to było ostatnie doznanie. Maciek właśnie rozciągał na ziemi kolejnego janczara, kiedy usłyszał gwizd pana Miączyńskiego wzywający do odwrotu. Rozejrzał się więc za swoim panem, ale nigdzie go nie dostrzegł. Raptem poczuł, jak grunt zachwiał się pod nogami, a jednocześnie gwałtowny podmuch rzucił go na ziemię. Przez dłuższą chwilę leżał odrętwiały. Kiedy zaś nieco oprzytomniał, stwierdził, że jest na wpół przysypany piaskiem. Gramolił się z trudem, aż wreszcie stanął na nogi. Ujrzał leżących wokoło żołnierzy, jednak nie wszyscy tak jak on podnosili się z ziemi. Dostrzegł też z dala wielki lej, z którego wystawały potrzaskane belki. Tu i ówdzie sączyły się z nich strużki dymu, a nie opodal sterczało ogromne armatnie cielsko, nieomal do połowy wbite w ziemię. Główną myślą, która owładnęła Gęgaczem, była troska o rycerza. Rozglądając się dookoła ruszył w stronę' wyrwy po wybuchu. I widać za zrządzeniem opatrzności po kilkunastu krokach natknął się na jego zwłoki. Pan Łysobok leżał na boku, nieomal nagi, z resztkami poszarpanej i tlącej odzieży na ciele, a z uiozenia kończyn Macko rozeznał, że żadna z nich nie miała całych kości. - W godzinę po grupie pana Miączyńskiego wrócił do obozu i drugi oddział. Pułkownik Greben doniósł oczekującemu nań rotmistrzowi o uszkodzeniu wybuchem prochów jednej kartauny, zaklinowaniu drugiej, jak i kilku mniejszych dział. Były to uszkodzenia, które można było naprawić tylko w arsenale, toteż z wyników wyprawy jego królewska mość był zadowolony. Natomiast Żegoń daremnie oczekiwał powrotu pana Gedeona. Pełen niepokoju nie kładł się na spoczynek wypatrując towarzysza. »>¦-> 21H co Dopiero niedługo przed świtem ledwie żywy z wysiłku Macko przy-wlókł do obozu zwłoki towarzysza husarskiego, Łysoboka. Ogień dział tureckich nie ustawał. Wielkie pociski ryły ziemię. Wiele z nich padało poza obozem, ale wiele też w obrąbie wałów. Wbijały się w ściany nasypów, wyrzucały fontanny piachu między namiotami, a niejeden zawalił się pod ich uderzeniem. Z kulami można było jeszcze wytrzymać, ale gorsze były kartacze. Te szatańskie bobki gwiżdżąc padały to tu, to tam, kręciły się złe niby osy, sypały iskrami, by za chwilę wyrwać w górę ziemię, plunąć płomieniem, dymem, rozrzucić świszczące zwiastuny śmierci. Powietrze drżało od wybuchów, grunt kołysał się pod stopami, grzmot detonacji ogłuszał i kołatał w głowach, a to piekło hałasów wzmagał jeszcze huk własnych armat. Pył i kurz zgrzytał pod zębami, prochowy dym gryzł w nozdrza, zapierał dech i przesłaniał wszystko kłębiącym się bez przerwy tumanem. Obozowe działa także pracowały bez ustanku kierując ogień na coraz bliższe wstążki nieprzyjacielskich aproszy i podkopów, gdyż wraz z posuwaniem się rowów Turcy podciągali i armaty rażąc polskie szańce spoza naprędce stawianych nasypów. Od rana więc do wieczora obóz stał w ogniu przysłonięty dymami, których wiatr nawet nie zdążył rozwiewać. Dopiero gdy zawodzące wołania muezzi-nów wzywały do modlitw, przychodziło ukojenie skołatanym głowom i odprężenie napiętych nerwów. Powietrze robiło się wnet czyste i dopiero wtedy widać było rzędy tureckich i tatarskich namiotów ciągnące się olbrzymim, sięgającym Świcy kręgiem dookoła małego groszka polskiego obozu. Po drugiej stronie Dniestru było ich znacznie mniej, co wskazywało, że nie stały tam zbyt wielkie siły, zapewne tylko dla przecięcia zaopatrzenia czy łączności z zapleczem. Kiedy natomiast nastawał zmrok, okoliczne wzgórza pokrywały się tysiącami pulsujących czerwienią ognisk, jakby jagód szczodrą ręką rozrzuconej jarzębiny. Widok ten wzbudzał lęk mnogością mrugających świateł. Nieustanny strach przed nagłą śmiercią stanowił dla słabych serc brzemię nie do zniesienia. Toteż coraz częstsze stawały się wypadki dezercji, tym bardziej że i głód zaczął dokuczać żołnierzom. Nie lepiej działo się i koniom, których boki zapadły z braku paszy. Toteż pocztowi i pachołcy ruszali o przedświcie do pobliskiej dąbrowy, by wśród jej drzew paść wierzchowce na lichej trawie tamtejszych podmokłych terenów. Pojawiło się dużo spraw wymagających rozważenia i kroków zaradczych. Król zwołał więc kolejną naradę, by omówić na niej sposoby zaradzenia złu. Największą troską monarchy był nie tylko brak żywności, ale i kończąca się amunicja, o czym meldował ge- oo 316 cvd nerał Kątski. Dlatego w parę dni potem pisał Sobieski do Mary-sieńki: „...amunicji jużeśmy większą wystrzelali połowę, której, że się mało wzięło, niech odpowiadają Bogu i ojczyźnie ci, którzy tego są przyczyną, -a i ta nie ruszyłaby ze Lwowa, gdybym nie dał swoich ośmiuset złotych..." Drugą wielką, groźbą zawisłą nad obozem były roboty ziemne nieprzyjaciela, coraz bliżej wyciągające swe macki ku wałom. Postanowiono więc wzmóc tak w liczbie, jak i silenocne wypady, kierując je głównie przeciw tym pracom. Zgodnie też z odważną decyzją królewską uchwalono prowadzić nadal równie silny ogień, zmniejszając go nieznacznie, by nie zwrócić uwagi nieprzyjaciela. Miało więc milknąć tylko po kilka dział i to kolejno, utrzymując w ten sposób wrażenie, że prowadzą ostrzał wszystkie stanowiska. Dawało to oszczędność prochów, ale podług zdania pana Kątskiego za małą, by starczyło ich na dłużej niż dziesięć, może dwanaście dni. To twarde postanowienie królewskie nieprzerywania ognia wywołało ostrą krytykę pana Paca, który i bez tego coraz częściej utyskiwał na upór w obronie, wzywając do wszczęcia pertraktacji. Odpowiedziało mu ostro paru dowódców mocniejszego niż on ducha, a król zamknął spór oświadczając na zakończenie swojej odpowiedzi litewskiemu hetmanowi: „...mówiliśmy tu o ucieczce żołnierzy i dezercji,--ale wiem dobrze, kto wpaja w nich ducha zwątpienia. Sprawiedliwą zresztą jest rzeczą, by ci, co ostatni przybyli pod chorągwie, pierwsi opuścili szeregi. Niech ucieka kto chce, ja pozostanę, nieprzyjaciel wejdzie do Rzeczypospolitej depcząc wprzód po moim trupie..." To samo powtórzył jego królewska mość i delegatom litewskich wojsk przybyłych za podjudzeniem pana Paca z żądaniem wszczęcia pokojowych rokowań. Zostali też surowo napomnieni, by nie ważyli się ponownie stawać przed jego obliczem. Tym, kto oddał pierwszy strzał, a przez to spowodował największą z bitew stoczonych na przedpolu obozu, był Pigwa, pocztowy ordynansowego oficera jego królewskiej mości, pana Żegonia. Tego dnia jak zwykle przed świtem wyprowadził z kilkunastu pachołkami konie, by pasły się w dąbrowie. Sami strzegli zwierząt gawędząc między sobą, ale i mając baczenie dookoła, bo Tatarzy lubili kręcić się w pobliżu. Było już zupełnie widno, choć słońca brakło, gdyż nastały pochmurne dni. Zamierzali właśnie dosiadać koni, kiedy raptem wśród c\a 317 oo drzew Pigwa ujrzał kilku kosookich jeźdźców. Ci przystanęli i zaraz zdarli z pleców łuki. Krzyknął więc ostrzegawczo do towarzyszy i wyrwawszy pistolety zza pasa dał ognia. Tatarzy wypuścili strzały, które zresztą nie zraniły nikogo, zawrócili konie i zniknęli w krzakach. — W nogi, chłopcy! — krzyknął Pigwa skacząc na konia i chwytając za wodze Żegoniowego wierzchowca. — Migiem, bo wnet ściągną tu całą sforę! W chwilę potem gnali już w stronę obozu. Okazało się, że Se-wek miał rację, bo wypadając na skraj lasu ujrzeli setkę Tatarów goniącą co koń wyskoczy z wyraźnym zamiarem przecięcia im drogi. Scenę tę dostrzeżono i z polskich okopów, nie trwało więc długo, a z fosy wyskoczył w sukurs pachołkom oddział dragonów. Zaraz natarł na Tatarów i zaczął się bitewny pląs. Jeźdźcy krążyli wokół siebie robiąc bronią, dopóki nie padł cios rozstrzygając pojedynek. Król ujrzawszy potyczkę jakiś czas przyglądał się jej z lekkim uśmiechem, który jednak zniknął natychmiast, kiedy następne watahy Tatarów ruszyły ze swoich stanowisk. — Przemyski! — zawołał do jednego ze swoich przybocznych, — Gnaj do Koryckiego, niech przesunie regimenta piechoty na prawe skrzydło. Jabłonowski zaś ma gotować chorągwie do bitwy i czekać na mój rozkaz. Niech nie zabawia się z Tatary, bo będzie mi potrzebny gdzie indziej, Turek ani chybi także ruszy. Wobec niepewnej postawy Paca i Litwinów król wolał przynajmniej na razie nie zatrudniać swego lewego skrzydła. Na początek postanowił powstrzymać Turków siłami hetmana polnego, Tatarów zaś pozostawić piechocie, która powinna sama ich utem-perować, a w razie najgorszego można było podesłać jej w pomoc dragonów. To pominięcie Litwy w oczekiwanej bitwie było zamierzonym okazaniem jej wobec całego wojska braku zaufania, spowodowanego ostatnim wystąpieniem pana Paca. Przewidywanie rychłego ataku Turków okazało się słuszne, bo od strony pokrytych namiotami wzgórz za Krechówką doleciał głos trąb, a potem ujrzano, jak jeden za drugim oddziały jazdy szybko sunęły ze stoków, to pojawiając się, to znikając pomiędzy krzakami i kępami drzew. Do hetmana polnego poleciał drugi goniec. Szyki prawego skrzydła załamały się i zatoczywszy półkole obróciły czołem ku odległemu jeszcze nieprzyjacielowi. Tymczasem wezwani do odwrotu dragoni oderwali się od Tatarów opuszczając pole przed nadbiegającymi pułkami kosookich wojowników. Tych zaś powitały salwy piechoty. Regiment za regi- ev> 318 mentem dawały ognia"wspartego zaraz przez armaty prawych szańców i tej części wałów. Orda dziesiątkowana pociskami wstrzymała konie i zawróciła, by wydostać się ze strefy ostrzału. Jabłonowski zwarł się już z Turkami. Szeregi parły na siebie, na pojedyncze zmagania nie było bowiem miejsca. Bito się w gąszczu jeźdźców i koni, rażono tego, kto był najbliżej, a często i walczący obok towarzysz dosięgał upatrzonego przeciwnika. Jednak przewaga liczebna nieprzyjaciela była tak duża, że hetmańskie chorągwie zaczęły z wolna się cofać, a nawet tu i ówdzie ich szeregi straciły łączność, co lada chwila groziło przerwaniem linii i rozbiciem na grupy, te zaś po okrążeniu prędko wycięto by w pień. Pan hetman osobiście biorąc udział w bitwie już stracił jednego wierzchowca, a wnet ubito pod nim i drugiego. W tym czasie do królewskiego stanowiska podjechał na spienionym koniu pan Pac w towarzystwie paru przybocznych oficerów i z czerwonym obliczem, ciskając z oczu błyskawice gniewu, zakrzyknął: — Wasza miłość, czemu nie przykazujecie iść do boju?! Chcecie dyshonor mi okazać? Żołnierza wolicie tracić? Król odwrócił ku niemu głowę. — Muszę na własnym polegać, mości hetmanie, boś ty swego zepsował knowaniem — odparł spokojnie. — Bodaj cię...! — wrzasnął Pac, ale zmełł w ustach dalsze słowa, natomiast nie zdołał pohamować wściekłości, więc tylko zdarł z głowy kołpak i cisnął nim o ziemię. — Ruszaj tedy, jeśli wola. — Sobieski zdawał się nie dostrzegać hetmańskiej złości. — Ale bacz, wasza wielmożność, abyś nie zebrał lichego plonu z zasianego ziarna. Pac bez słowa zatoczył koniem i wyrzucając za sobą grudy ziemi popędził ku swoim chorągwiom. Król zaś polecił kolejnemu or-dynansowi: — Niech dragoni wspomogą Jabłonowskiego, bo długo nie zdzierży. Pospieszaj co tchu! Ale i ta pomoc okazała się niedostateczna, gdyż z tureckiej strony też przybyły nowe posiłki, a za nimi ukazały się biegnące miarowym krokiem pułki janczarów. Na szczęście prowadzone osobiście przez Paca szły już do boju litewskie chorągwie. I ona nie zdołały jednak opanować sytuacji, gdyż z kolei chan uformowawszy na nowo swe watahy rzucił je w sukurs tureckim siłom. Toteż zamiast wspomóc ciężko pracujących koroniarzy litewscy rycerze musieli obrócić się ku Tatarom. Uratowali więc towarzyszy od bocznego uderzenia, ale nie dali tak potrzebnego bezpośredniego wsparcia. tu przewaga nieprzyjaciela okazała się tak znaczna, że wnet oo 319 cv . zdołali zajść Litwinów od boków, ci zaś, nie mając odwodów dla odparcia tego manewru, wobec groźby okrążenia podali wkrótce tył. Początkowo utrzymywali w szeregach porządek, potem pod coraz silniejszym naciskiem rzucili się do bezładnej ucieczki i gnali ku wałom, by za nimi znaleźć schronienie. Na ten widok i niektóre z polskich chorągwi cofały konie i obracały je ku obozowi. Nad królewskimi wojskami zawisła groźba klęski. Sobieski obserwując te początki paniki krzyknął do stojącego obok Lubomir-skiego: — Ostawiam ci pięć chorągwi husarskich jako odwód! Obejmiesz nad nimi komendę i użyjesz w ostatniej potrzebie. Resztę poprowadzę sam, bo pora ku temu! — Miłościwy panie, nie ostawiajcie wojska! — zawołał przerażony chorąży doskakując do króla. Ten jednak nawet go nie słuchał. Skinął na trębacza i wnet skrzydlate rycerstwo ruszyło końmi. Szli jak zwykle początkowo niespiesznie, z wolna ponaglając rumaki. Ale na widok królewskiej osoby pędzącej cwałem przed nimi spięli ostrogami wierzchowce i pochyliwszy się w siodłach dog-nali go i otoczywszy wchłonęli w swoje szeregi. Lecieli teraz już całym pędem, z furkotem piór u zagiętych nad głowami skrzydeł, dzikim krzykiem przynaglając konie do jeszcze szybszego biegu. Pora była ku temu ostatnia, bo pułki janczarów już włączyły się do bitwy. Ta rozgorzała z nową gwałtownością. Ruchliwa, skłębiona masa zmagających się mężów za przybyciem świeżych sił powiększyła się i rozlała szerzej niby ciemna plama, do której dolano nowej cieczy. Tak to tureckiemu wodzowi dzięki większej liczbie żołnierza za każdym razem udawało się utrzymać przewagę. Teraz także uderzenie husarii nie zdołało przełamać nieprzyjacielskich szeregów wspartych przez nadbiegłe pułki janczarskie. Pole grzmiało szczękiem oręża i krzykiem walczących, które okoliczne wzgórza odbijały echem po całej okolicy. Wkrótce i chorągwie husarskie zalała potężna fala tureckich wojowników. Napór ich był tak silny, że w pewnej chwili królewski poczet został otoczony pierścieniem janczarów i odpierał ich nacisk z największą trudnością. Widząc to pan Lubomirski ruszył na pomoc ze swoim odwodem. Było to rozpaczliwe, zawzięte i tak gwałtowne uderzenie, że pierścień pękł, rozproszył się, a do próby jego ponownego zamknięcia już nie doszło. Wówczas bowiem jego królewska mość dał rozkaz, który zaskoczył żołnierzy. Ci raczej już w chwalebnej śmierci upatrywali koń- cv> 320 oc ca, a nie w sromocie, na jaką raptem skazywał ich własny wódz. Oto zagłuszając gwar walki rozległy się nad polem przenikliwe dźwięki trąby wzywające do opuszczenia pola bitwy. Był to rozkaz do ucieczki, którego pojąć nie mogli. Spostrzegli jednak zaraz, że król własną osobą daje przykład pędząc ku szańcom. Chorągwie więc za chorągwią szły jego śladem. Czeladź na wałach, regimenty piechoty uformowane u ich podnóża i obsługa dział ze zdumieniem i grozą patrzyły na tę ucieczkę. Żegnali się z przerażeniem w oczach i obzierali dookoła, jakby szukali drogi ratunku również dla siebie. Ale po chwili dostrzegli ze zdumieniem, że król jegomość nie skręca na drogę wiodącą ku otwartej bramie, lecz pędzi dalej wzdłuż wałów. Pan Kątski pojął jednak zamiar królewski i dał zaraz sygnał puszkarzom, jak i regimentom piechoty. Właśnie ostatnie chorągwie przemknęły niknąc pomiędzy drzewami dąbrowy. Za nimi gnały resztki oddziałów, już z triumfalnie wrzeszczącymi Turkami na karkach. Wtedy jak jedno gruchnęły wszystkie sześćdziesiąt dział. W ślad za nimi zagrzmiały salwy piechoty. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się puszkarzom i obsłudze dział osiągnąć taką sprawność w prowadzeniu ognia. Huk dział i trzask muszkietów zlał się w jeden grzmot, bo nikt nie czekał na komendy dowódców, ale prażył, kiedy był gotów do oddania strzału. Toteż na przedpolu wałów dokonywała się istna masakra. Rażeni pociskami armat i kulami muszkietów tureccy żołnierze od razu zostali wstrzymani tą nawałą ognia. Ten zaś rwał ich na krwawe strzępy. Tam, gdzie w ściśnięte szeregi padał kartacz, powstawała wyrwa, a zamiast pełnych triumfu wrzasków rozlegało się wycie wściekłości, krzyki i jęki ginących ludzi, kwik i chrapanie koni. Poniechawszy wszelkiej myśli o pościgu tureckie pułki zakotłowały się i rozbiegły na strony. Już nie wojsko, lecz przerażony, dziesiątkowany tłum rzucił się z powrotem ku rzeczce, by jak naj-spieszniej ujść spod nawały morderczego ostrzału. Zanim to nastąpiło, król korzystając z osłony dąbrowy porządkował chorągwie, które natychmiast wysyłał w pościg za uchodzącym wrogiem. Polskie działa umilkły więc, a do roboty znów przystąpiła jazda. Jeszcze nigdy tak blisko klęski nie stał pan Sobieski, ale też nigdy nie okazał tak bystrei orientacji, pomysłowości i szybkości decyzji. Nic więc dziwnego, że radość ogromna zapanowała r>o bitwie 21'— Ostatni zwycięzca 321 wśród żołnierskiej braci i nowa fala uwielbienia dla wielkiego wodza. Natomiast — jak zeznali potem pojmani jeńcy — ta tak dotkliwie przegrana bitwa ostatecznie poróżniła chana i seraskiera. Zarzucali sobie wzajemnie nieudolność w prowadzeniu walki i oblężenia. Wiele jeszcze gadano przy ogniskach o stoczonej bitwie i jej kolejnych etapach. Doświadczony żołnierz zdawał sobie sprawę, że znalazł się nie o krok, ale zaledwie o cal od zagłady, rozumiał też znaczenie i sens manewru dokonanego przez króla. Owo zaś ściągnięcie wroga pod boczny ogień dział nie tylko uratowało wojsko,' ale doprowadziło do kolejnego zwycięstwa. Ogólne mniemanie w tej sprawie wyraziła opinia jednego z towarzyszy husarskich siedzącego w kręgu kompanów przy obozowym ognisku. — Zważcie, waszmościowie — powiedział rycerz odbierając od pacholika miskę parującej polewki z sucharów, mało co okraszonej, bo zapasy i jemu się kończyły — zważcie, proszę, co to za tęga głowa! Niejeden w spokoju i ciszy przez miesiąc nie obmyśliłby takiego sposobu, jaki nasz miłościwy pan znalazł wśród bitewnego zgiełku, opędzając się szablą od niewiernych. Z takim wodzem można i do Hadesu wstąpić bez większego uszczerbku. Wojsko rychło legło na spoczynek, w nocy zaś, po raz pierwszy od dłuższego czasu, w płótna namiotów uderzyły drobne krople przelotnego deszczu. Pokropił nieco i ustał, jakby chciał tylko zapowiedzieć, że wnet zjawi się okrzepły na sile. Ta obietnica znaczyła, że do wszystkich żołnierskich utrapień dojdzie i woda. Następnego ranka 9 października dzień wstawał szary, bo coraz gęściejsze chmury pokrywały niebo. Utrzymał się jednak jeszcze bez deszczu, ale zamiast ulewy spadła na obóz lawina żelaza. Niektórzy twierdzili nawet, że większa była niż ubiegłych dni, jakby Turcy chcieli odpłacić za poniesione wczoraj straty. W południe poszedł szturm, a po dwóch godzinach następny, również skutecznie odparty przez polski obóz, bez ustanku błyskający ogniami spod płachty nawisłych dymów. Następnego dnia rozpadało się na dobre. Szare smugi deszczu pokryły okolicę, zaciągnęły mglistą zasłonę na tureckie i tatarskie namioty, liczne strużki wody leciały po pochyłościach gruntu tworząc wielkie rozlewiska w zagłębieniach terenu. Dniestr od razu poszerzył swój nurt, a mała dotąd Krechówka zmieniła się w rzekę szumiącą bystrymi wodami. Szturmów na razie nie było, ale artyleryjski ogień trwał równie silny jak poprzednio. Teraz jednak o wiele groźniejszy, bo prowadzony z zupełnie małej odległości, gdyż a proszę i podkopy podsunęły się tak blisko, że obie strony rozeznawały swoje twarze. Szły oc 322 02 też nieustanne ataki na bastiony odpierane przez załogi z coraz większą trudnością. Spodziewano się więc, że piec * jest już gotów i lada chwila może nastąpić wybuch. Dlatego w noc z 10 na 11 października i następnej król kazał porzucać przednie szańce. Pod osłoną ciemności przeciągnięto więc działa do głównego obozu. Opuszczone stanowiska natychmiast zajęli Turcy. Ale ta bliska odległość nieprzyjaciela pozwoliła i polskim działom pracować skuteczniej, toteż na oddane bastiony spadała teraz taka nawała żelaza, że dziwić się należało, gdyby pozostała tam choć jedna żywa istota. Mimo to Turcy podsyłali wciąż nowe posiłki starając się za wszelką cenę utrzymać owe szańce. W dalszym ciągu trwały gęste deszcze. Istne strugi lały się z nisko nawisłych chmur mało co szkodząc polskim umocnieniom, gdyż stały one na wzniesieniu, natomiast zatopiły zupełnie stanowiska tatarskie, gdzie widać było połyskujące z dala płaszczyzny stojącej wody. W podobnych rozlewiskach tkwiły również niżej ustawione tureckie namioty, a szańce, przekopy i rowy wypełnione były nieomal po brzegi. Toteż turecki ogień osłabł mocno, natomiast polski prowadzono z poprzednią gwałtownością. Jednak ta ciągłość pracy armat była przyczyną, że w namiocie królewskim tego wieczoru, 11 października, zjawił się pan generał Kątski z prośbą o poufną rozmowę. Kiedy zaś pozostał sam z monarchą, na jego pytające spojrzenie oświadczył krótko: — Prochy na ukończeniu, miłościwy panie... — Takem sobie i pomyślał, kiedy cię zapowiedziano — mruknął król z troską na twarzy. — Na jak długo jeszcze ci starczą? — Nie więcej jak na pięć dni. — Hm... — Sobieski ściągnął brwi zapatrzony w płomień świecy. — Przykażecie bardziej zmniejszyć ogień? — spytał generał ściszonym głosem. Monarcha przeniósł spojrzenie na wychudzone i sczerniałe ob- ¦ liczę przyjaciela. — Przeciwnie! — rzekł stanowczo. — Będziesz bił ze wszystkich dział bez żadnej folgi! Ze wszystkich...? — W głosie Kątskiego zadrgało zdumienie. Jakem rzekł! Ten deszcz Bóg nam zesłał i należy dopomóc jego skutkom, a nie ułatwiać Turkowi przetrwanie! — A co będzie, jak zamilknę? ostatnia komora podkopu, gdzie składano proch. oo 323 cv — Wtedy dla odmiany my pójdziemy do szturmu. I albo przejdziemy im po łbach, albo legniem! — padła zdecydowana odpowiedź. — A działa? — Te zagwoździsz... — Miłościwy panie! — nieomal wykrzyknął generał i w tym okrzyku zawarł cały protest przeciw tak drakońskiej decyzji. — Toć stracimy całą naszą artylerię! — Widzisz możność jej zabrania? — Król uśmiechnął się z gorzką ironią. — No tak... — mruknął Kątski opuszczając głowę z rezygnacją. — Nieprędko jednak wyrównamy taką stratę. — Nie będę teraz tym się frasował! — odparł już z rozdrażnieniem Sobieski, w duchu podzielając tę zgryzotę. — Może Bóg da odmianę wojennego losu — dodał na zakończenie rozmowy, bo pan Kątski wstał z polowego stołka. — Podług waszego rozkazu, miłościwy panie — oświadczył służbiście. — Zatem ogień prowadzić jako i teraz? — Jakem rzekł, Marcinie. Odmiana, o której mówili, była bliżej, niż mogli przypuszczać. Następnej bowiem nocy spoczynek monarchy przerwał pułkownik Greben przykazując oficerowi służbowemu budzić króla w wielce ważnej i pilnej sprawie. Poruszony tym żądaniem Sobieski okrywszy się delią polecił wpuścić pułkownika. Ten, jak i generał, prosił o rozmowę w cztery oczy, a kiedy zostali sami, oznajmił półgłosem: — Mam w namiocie posła, tatarskiego agę. Sobieski żywo obrócił się do pułkownika. — Agę? Jakże do ciebie dotarł?! — PrzekracP się w przebraniu, od Dniestru. — Co chce? — Mówi o pokoju... — Patrzcie go! — prychnął Sobieski wyraźnie poruszony. — Mają już dość? A może w tak poufny sposób chce prosić, abyśmy się poddali? — Z tym by nie przychodził. Pragnie mówić z wami, miłościwy panie. — Czemu zatem nie przybył za dnia, tylko nocą i do ciebie? — Bo mnie zna od czasu, jakem jeździł do nich z poselstwem. Przybył zaś po nocy, gdyż, jak sądzę, chan chce wprzódy, zanim przyśle posła, rozeznać nasze warunki. Sobieski spojrzał porozumiewawczo na pułkownika, po czym rzekł z uśmiechem: — No cóż, daj go więc. Wkrótce wysłannik chana tylko w towarzystwie pułkownika c\3 324 cx> wszedł za namiotową płachtę zasłaniającą wejście. Był to Tatar już leciwy, o chudej twarzy i płaskim nosie, pod którym zwisały ku dołowi dwa cienkie pasma wąsów. Skłonił się przed królem głęboko z ramionami skrzyżowanymi na piersiach. Sobieski skinął mu głową i odezwał się po tatarsku: — Witaj, ago, i mów, z czym przybywasz? Po obszernym i kwiecistym wstępie, bez którego ntó mogą się obyć żadne wschodnie przemówienia, aga przystąpił wreszcie do spraw bardziej konkretnych. — Mój wielki władca, oby Allach nigdy łask mu nie skąpił, wyraża boleść, że z tak dzielnym mężem, do którego teraz jak i zawsze przyjaźń żywą odczuwa, orężem musi się zmagać. Chce więc swą laskę mu okazać i jeśli zrozumienie i zgodę na swoje warunki uzyska, gotów wrogiego działania poniechać i wieczną a wierną przyjaźń zawrzeć. — To pięknie — przerwał wesoło król. — A jakie to warunki mój przyjaciel, tatarski władca, chce mi postawić? — Abyście, wielki królu i władco, dla okazania mu swej przyjaźni przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi razem wystąpili. Temu, który dla niego, jak i dla ciebie, panie, wrogiem jest zawziętym i chytrym... — Któż nim jest? — Najwspanialszy z wspaniałych chce i domaga się, abyście wraz z nim przeciw moskiewskiemu carowi oręż obrócili. — A w zamian za to...? — Odstąpi od oblężenia i do siebie powróci, wam takoż dając wolną drogę do powrotu. — To wszystko? — Ogólne warunki zawartej ugody — ciągnął aga dalej — byłyby oparte na pokoju buczackim. Jeśli przystaniecie, na inne wasze prośby chan łaskawe nakłoni ucho, skoro tylko je przedłożycie przez posłów, których gotów bez zwłoki przyjąć. Król roześmiał się jakby ubawiony słowami, które usłyszał, ale wnet ściągnął brwi i odrzekł surowo: — Nie ja pokój proponuję, toteż nie ja będę słał posłów. Jeśli jednak mój przyjaciel, wielki chan, zechce ich przysłać i ja bez zwłoki ich przyjmę. Natomiast propozycji, któreś tu mi przedłożył, zgoła nie dosłyszałem, dlatego tylko, ośmieliwszy się je wyrzec, z życiem ujdziesz! Odpowiedź moja, którą wiernie masz swemu władcy powtórzyć, jest taka: obecnie żadnych układów zaczepnych przeciw nikomu nie mam zamiaru zawierać, a także uprzedź swego pana, ze jeśli którykolwiek z jego posłów jeszcze mi o Buczaczu wspomni, bez zwłoki każę go obwiesić! To mu powtórz, a i to rów- ez, ze w każdym innym wypadku na moją łaskawość i przyjaźń cv) 325 co może liczyć, gdyż pragnę, jak i on, aby między nami i naszymi wojskami pokój nastał. Aga po wysłuchaniu odpowiedzi ściągnął na moment brwi, ale twarz mu nie drgnęła. Chwilę milczał, po czym odezwał się unosząc wzrok na króla: — Czy owo pragnienie dyktuje ci, panie, istotnie przyjaźń, czy też głód, Jaki cierpi twój żołnierz, i brak prochu dla armat? — Czy nie nazbyt zuchwale, psie, przemawiasz?! — warknął z gniewem król rzucając ostre spojrzenie na Tatara. — Wiedz, że mój żołnierz głodu się nie boi, a prochów mi starczy jeszcze i na miesiąc. Zresztą wnet przybędzie tu reszta wojsk pod hetmanem Radziwiłłem, o czym mi akurat donoszą. Nie przechwałki to, bo taką wiadomość przywiózł mi właśnie jeden z gońców, którzy mimo waszych czat umieją dotrzeć do mnie. Masz to powtórzyć swemu władcy, a teraz możesz odejść! Pułkownik zatroszczy się o twoje bezpieczne przejście przez nasze straże. Aga już bez słowa skłonił się podobnie głęboko jak uprzednio i tak pochylony wycofał się tyłem za namiotową płachtę. W dniu 13 października ogień artyleryjski trwał z równą gwałtownością z obu stron, ale znów szturmów nie było. Następnego dnia nad jednym z dawnych polskich bastionów pojawił się biały proporzec. Nasiąknięte wodą płótno ledwie co rozwiewało się na siekącym je deszczu. Zaraz potem tureckie działa zamilkły i rozległo się wołanie w polskim języku: — Hej, panowie Lachy! Przyjmiecie posła wielkiego chana?! Generał Kątski, który znajdował się właśnie w pobliżu, dał również rozkaz przerwania ognia i sam powziąwszy decyzję dla uniknięcia zbytniej zwłoki odpowiedział: — Możecie go przysłać! Wstrzymamy ogień na tak długo jako i wy! Armaty tureckie milczały nadal, a po niedługim czasie wyłoniło się z deszczowej mgławicy trzech jeźdźców, również z białym proporcem, którym posługiwali się i Turcy w wojennych kontaktach z niewiernymi. Ruch i radość zapanowały wśród polskich rycerzy, gdyż zaświtała im nadzieja rychłego zakończenia zmagań. Jakoż istotnie w godzinę potem wracającemu poselstwu Tatarów towarzyszył pułkownik Greben z dwoma oficerami, co oznaczało jasno, że rozmowy będą prowadzone dalej, zapewne już wspólnie z panem Konstantym Wiśniowieckim, który wciąż przebywał w obozie seraskiera, nie dopuszczany wszakże przed jego oblicze. Tego dnia jak i następnych działa także milczały, co stanowiło dla żołnierzy dalszą wskazówkę, że paktowania nie poniechano. oo 326 cv Wreszcie 17 października tegoż 1676 roku gruchnęła w obozie i wieść, że pokój został podpisany, ale dopiero kiedy wiadomość tę ogłoszono od tronu, wybuchnął ogólny entuzjazm, ściskanie się, radosne wrzaski, dźwięk trąb, puzonów i kotłów. Wiwatowano też, strzalano z pistoletów i rzucano w górę czapki na cześć jego królewskiej mości, gdyż jak zwykle nie zawiódł swoich wojsk i dał im kolejne zwycięstwo oraz godziwy traktat bez jednej choćby wzmianki o znienawidzonym Buczaczu. Traktat ten, jak okazała przyszłość, zapewnił krajowi siedem lat cennego wytchnienia. Postanawiał jednak, że tylko dwie trzecie Ukrainy pozostaje przy Polsce, resztę zaś oddawał Kozakom. Drugim ustępstwem było pozostawienie sprawy Podola dalszym pertraktacjom, dla których miał rychło udać się do Stambułu specjalny poseł. Turcy zaś zobowiązali się opuścić wszystkie grody i zamki Pokucia, a także zezwolić na powrót do domu bez żadnego okupu zakładników lwowskich i pomorzańskich, wziętych w czasie kampanii 72 roku. Tatarzy natomiast przyrzekali zwolnić wzięty obecnie jasyr i poniechać dalszych wypraw po niego, a przeciwnie — pospieszyć Polsce z pomocą, jeśli ta jej zażąda. Handel miał być wolny, Lipkowie podług chęci w ciągu jednego roku będą mogli pozostać w Polsce albo ją opuścić. Poza tym król z wdzięczności za boską pomoc i opiekę wymógł, by Grób Chrystusowy i Betlejemska Świątynia oddane zostały w ręce zakonu braci bernardynów. Po podpisaniu traktatu król zgodził się na prośbę tatarskich i tureckich wojsk przyjąć z wałów ich defiladę, jako że ci chcieliby na własne oczy ujrzeć postać i oblicze legendarnego już, niezwyciężonego Lwa Północy. Toteż w dwa dni potem, kiedy nieprzyjacielskie obozy zostały zwinięte i obie armie, turecka i tatarska, ruszyły w pochód, jego królewska mość wspiąwszy się z koniem na wały, w otoczeniu licznego orszaku, dał się widzieć odchodzącym wojskom, które przemaszerowały przed nim przy dźwiękach trąb, cymbałów, tarnbury-nów i kotłów. Nazajutrz zaś ruszył i on, aby o dzień drogi, w ślad za odchodzącym nieprzyjacielem, czuwać nad przyrzeczonym opuszczaniem grodów i zwalnianiem jasyru. Doszedłszy tak do granicy zatrzymał się i rozdzieliwszy wojskom zimowe kwatery wrócił do Żółkwi. W przeddzień opuszczenia obozu, w czasie ładowania wozów, Zegoń zagadnął Maćka, który nadal z nim przebywał: Mości Gęgacz, nie ostałbyś teraz moim pocztowym? Obaj towaliśmy zmarłego, Panie, świeć nad jego duszą, toteż miełi- ivr Okazie- wsP°Me go wspominać... , "^ciek, który właśnie ściągał troki na rzeczach swego rycerza, oorócił się do Damiana i rzekł z goryczą: cv> 327 cv> — Cóż to nam, panie, da? Nic prócz boleści serca jątrzon&go od nowa. Zresztą moja powinność to ostać przy boku bolejącej pani. Toteż chcą o permisję prosić, bym mógł zaraz do niej jechać. Żegoń zastanawiał się przez chwilę, zanim odpowiedział: — Rozumiem acana i pochwalam za takowe postanowienie. Ale teraz go do Trzykłos nie puszczę. — Nie puścicie, panie? — ze zdumieniem i nieomal zgrozą spytał Maciej. — Dlaczegóż to?! — A dlatego, że twoje zjawienie się i wieść, jaką przywieziesz, będzie niby grom z nieba i łacno może zdrowiu pani Łysobokowej zaszkodzić. Toteż wyszlę gońca z listem, ale nie do niej, jeno do pana Zawiei. Niech on wprzódy ostrożnymi słowy przygotuje ją do ciosu, jaki los jej zgotował. Dopiero potem acan pojedziesz, boś praw w mniemaniu, że przy niej musisz ostać. Będzie też chciała usłyszeć od ciebie, co i jak się zdarzyło... Maciek z wolna kiwnął głową. — Macie słuszność, wielmożny panie. Ślijcie tedy pismo, a ja wtedy dopiero wyruszą, jak otrzymacie odpowiedź. Do tego czasu, jeśli takie macie życzenie, przy was bym ostał. Razem więc odbyli marsz do granicy, a potem do Żółkwi, gdzie czekała już na Żegonia odpowiedź Zawiei. Maciek więc bez dalszej, zwłoki natychmiast ruszył w drogą. Paulina w Trzykłosach Łudził się jednak żołnierz sądząc, że zdobył sobie wdzięczność Rzeczypospolitej, dla której wyrąbał szablą siedem spokojnych lat. Zawiódł się i jego królewska mość w swoich nadziejach na rozsądną i wdzięczną ocenę narodu za najlepszy traktat, jaki można było w takich warunkach uzyskać. Tylko społeczności europejskie z uznaniem i podziwem przyjęły wieść o jego zwycięstwie. Natomiast w kraju od razu powstał lament nad podpisanym porozumieniem. Zwłaszcza podniosła krzyk szlachta podolska, ale i sejmiki innych ziem nie szczędziły słów krytyki i napaści na monarchę. Popłynęły austriackie i brandenburskie pieniądze, nastąpiło potępienie papieskie, znów zaczęły się intrygi, pomówienia, do głosu doszli paszkwilanci. Papieżowi Innocentemu XI pokój nie był po myśli, bo widzjał w nim poważną przeszkodę w swoim upartym dążeniu do utworzenia antytureckiego paktu, toteż polskie duchowieństwo pomstowało na ów traktat nawet w kazaniach kościelnych. cv 328 os Brandenburgia natomiast słusznie obawiała się, że teraz Sobies-ki mając wolr . ręce, za podjudzeniem Francji i przy jej pomocy, zwróci wzrok na północ i połączy się ze Szwedami, by sięgnąć po Prusy Książęce. Najenergiczniej jednak działał poseł austriacki Zierowski, gdyż żurawiński pokój przynosił jego krajowi groźbę tureckiej nawały, wzmożenie działań węgierskich powstańców,'popieranych teraz tym bardziej przez Turcję i Francję, która do tych zabiegów bez wątpienia wciągnie i Polskę. Równie słusznie przewidywał Wiedeń, że król francuski podjudzi Jana III i przeciw cesarskiemu sojusznikowi, jakim był elektor, co byłoby nietrudne, gdyż taki zwrot leżał istotnie w interesach Polski. Popłynęły więc strumienie złota do magnackich kieszeni, ożywiły się rozmowy z Moskwą i wkrótce — bo w miesiąc po Żurawie — doprowadziły do zawarcia paktu z carem Aleksym. Skutkiem działalności skonsolidowanego obozu opozycji pod przewodnictwem biskupa Trzebickiego i hetmana Paca sejm rozpoczęty 14 stycznia następnego 1677 roku ograniczył ilość wojska do dwunastu tysięcy żołnierza. Decyzja ta dowodziła ślepego zacietrzewienia i zaniku wszelkiego rozsądku politycznego, gdyż jednocześnie uchwalono poselstwo do Stambułu, wyznaczając na posła pomorskiego wojewodę Jana Gnińskiego. Król rozgoryczony postawą szlachty zaczął montować stronnictwo dworskie, do którego przyciągał ród Sapiehów, wrogi Pacom. Jednocześnie poświęcał więcej uwagi swoim włościom, zwłaszcza odbudował Żółkiew, uporządkował Jaworów i Pomorzany ściągając tam nowych osadników, dbał o gospodarkę i hodowlę, zakupił też pod Warszawą wieś, którą Marysieńka nazwała Wilanowem. Goniec pouczony dokładnie wręczył Zawiei pismo, dopiero gdy znalazł się z nim w komnacie bez świadków. -7- Urodzony pan Żegoń prosi waszą miłość, abyście to czytali na osobności — objaśnił wręczając papier. — Na osobności? — zdziwił się rycerz. — A cóż tam jest takiego, że mości Żegoń na to nastaje? — Złe wieści, panie. Radzi też, abyście nie wyjaśniali, że od wojska przybywam. — Nic nie rozumiem, o czym acan gadasz! — Zawieja obrzucił posłańca zdziwionym spojrzeniem, ale zabrał się zaraz do czytania listu. Kiedy skończył, spojrzał z przerażeniem na stojącego przed nim żołnierza. - Uwierzyć nie mogę — szepnął ze zgrozą, wypuszczając z rąk cv3 329 cvi pismo. — Pan Łysobok... Gedeon nie żyje... Święci Pańscy! Ulitujcie się nad biedną wdową! Cóż za straszny cios ją czeka. — Dlatego pan Żegoń wprzódy was uwiadamia, abyście mogli ostrożnie ją przygotować. — Bardziej gorzkie zadanie trudno by znaleźć! Jakże ja jej to powiem, kiedy samego żałość i ból- przenika. Zawieja opadł na zydel i wsparty na ręku siedział jakiś czas z pochyloną głową. Wreszcie odezwał się już spokojniej spoglądając na przybysza: — Opowiedz acan, jakże to było? Po wysłuchaniu relacji młody rycerz podniósł pismo, podszedł do palącego się na kominku ognia i rzucił je w płomienie. — Idź teraz spocząć —'¦ polecił — a służbie mów tak, jak pan Żegoń przykazał. Ja zaś muszę wprzódy myśli nieco zebrać i jako-wyś sposób znaleźć, by wdowie przekazać tę wieść... * Jednak wszelkie obmyślania nie na wiele się zdały, bo kiedy zaciekawiona Paulina spytała, czy aby goniec nie przybył z wieściami od męża, zająknął się i w pierwszej chwili nie wiedział, co rzec. Dopiero gdy opanował nagły skurcz gardła, rzucił niepewnie: — Nie, nie... to ze Lwowa... Od sióstr bernardynek. W sprawie owego daru, com go od Tamary przekazał. Zaskoczona tym wahaniem Paulina spojrzała nań badawczo, potem pobladła i zawołała gwałtownie: — Nieprawda! Mów, co z Gedeonem! Zawieja popatrzył na nią z taką wyraźną boleścią w obliczu, że podbiegła i ująwszy go za ramiona zaczęła nim potrząsać z siłą, o jaką trudno by posądzać tak kruchą niewiastę. — Mów! Błagam, mów! — krzyknęła już z rozpaczą, wpatrując się w niego szeroko rozwartymi oczami. — Gedeon ranny... postrzelon... — wyznał wreszcie, zdając sobie sprawę, że dalej taić prawdy nie ma co, ale i lepiej nie mówić wszystkiego. — Nie! Kłamiesz' On nie żyje! — Ależ nie, Paulino! — Zawieja starał się mimo wszystko osłabić nagłość ciosu. — Kula przebiła wprawdzie płuco, jednak wyjdzie z tego! — Och, Bogdanie! — krzyknęła tylko i przypadła mu do piersi teraz dopiero wybuchając płaczem. Zawieja objął ją i zaczął gładzić po włosach. — Uspokój się, Paulino, uspokój... — mówił cicho nad jej pochyloną głową. — Wszystko będzie dobrze, obaczysz. Przecież ostaje nadzieja, choć słaba, ale przecież jest. — Ty... ty mi prawdy nie chcesz powiedzieć. Ja to wiem, czuję. — Odsunęła się od niego i uniosła twarz mokrą od łez. cv> 330 oo — To strach o życie małżonka takie ci podejrzenie podsuwa. — Nadal usiłował zataić tragiczną prawdę. — Lepiej jednak nie dopuszczać złych myśli do siebie, gdyż twoje wzburzenie może zaszkodzić dziecku. — Ono mi tylko ostało —' szepnęła i słaniając się na nogach, dłonią szukała oparcia. Zawieja doskoczył więc, podprowadził do fotela i przywołał pacholika. — Biegiem, niech przychodzi tu dworka! Zagrzać też pościel, bo pani musi lec w łożu! Paulina pozostała w aim przez długie tygodnie. Dzięki Kostu-chowi na szczęście od razu udało się znaleźć we wsi mamkę, zdrową, krzepką dziewuchę, więc odpadła troska o dziecko. Ale stan zdrowia Pauliny wzbudzał jak największe obawy, toteż dwakroć przyjeżdżał z Kałusza medyk. Rozpytywał o przyczyny boleści, a w końcu nie przepisał żadnych innych leków krom różnorakich ziół. Owe zioła odniosły skutek, gdyż chora zaczęła przyjmować pokarmy, a i sen miałaałuższy i lepszy. Upłynęło jednak sporo czasu, zanim podniosła się z pościeli. Drugą wielką dla Zawiei troską było zapewnienie Paulinie lepszej opieki, niż mogła ją dać mało rozgarnięta pokojowa. Rozważywszy zatem sprawę posłał do Lwowa gońca z zawiadomieniem ciotek pana Łysoboka o nieszczęściu i prośbą, by wyszukały kogoś dla czuwania przy chorej. W dziesięć dni potem zamiast listownej odpowiedzi zajechał do grodu parokonny wasąg. Wysiadła z niego okutana w futra i szale niepozorna postać. Kiedy pozbyła się w sieni tych okryć, Zawieja, który ją witał, ujrzał zgoła brzydką kobiecinę z nosem niczym kartofel, wypukłymi policzkami i ponad miarę szerokimi ustami, skroś których widać było duże, pożółkłe zęby. — Czy to waszmość przysłałeś pismo? — spytała rycerza wyciągając ku niemu rękę. — Mam przyjemność z, urodzonym Zawieją? — Tak, pani dobrodziejko. — Zawieja uścisnął małą, pulchną dłoń. — Jestem ciotką Gedeona, Panie, świeć nad jego duszą. Mam na imię Ludwika — oświadczyła, jakby mimochodem. — Jak się czuje biedna Paulinka? — Pozwól, pani, do jadalnej komnaty zażyć po podróży gorącej strawy. Ja zaś opowiem wszystko. Szeleszcząc obszerną spódnicą ruszyła ku wskazanym drzwiom. Wkrótce Zawieja zapomniał o braku urody i wdzięku u panny ""Udwiki. Okazała się bowiem osobą obdarzoną tylu cennymi zaletami, że jej wyglądu zewnętrznego już nie dostrzegał. CN3 331 OO Pracowita niby mrówka przez cały dzień krzątała się niemal bez spoczynku. Siadała tylko do posiłku albo przy chorej. Nikt przy tym nie dostrzegł ani razu na jej obliczu gniewu, a nawet ściągnięcia brwi. Zawsze uśmiechnięta, gotowa do pomocy, zdobyła sobie wszystkie serca. Umiała jednak zachować dystans nie. dopuszczając ludzi do zbytniej poufałości. Od razu też ujęła domowe rządy w swoje ręce, co służba uznała za naturalne. Korzystny wpływ wywierała i na Paulinę. Nie leżała już zatopiona w myślach i pustym spojrzeniem zapatrzona przed siebie. Dawała się wciągać do rozmów to z panną Ludwiką, to z Zawieją, który co dzień ją odwiedzał. Widać było, że z wolna przychodzi do równowagi. Po opuszczeniu łożą bez pytania — bo nie poruszali tej sprawy — przywdziała czarne suknie. Zawieja widząc to nic nie powie- i dział, uważał bowiem, że milczenie będzie dostatecznie wymowne, a zaoszczędzi powrotu do bolesnego tematu. Ta wstrzemięźliwość nie uszła jednak uwagi Pauliny, która-, być może w głębi serca żywiła jeszcze odrobinę nadziei. Nawrót poprzedniej rozpaczy nastąpił, kiedy w. Trzykłosach zjawił się Macko z rzeczami rycerza. Paulina zamknęła się w komnacie i nie odpowiadała nikomu przez cały dzień, wieczorem zaś przywołała pocztowego swego męża i do późna w noc kazała sobie opowiadać wszystko, co obaj przeżyli. Zadawała przy tym moc dodatkowych pytań, dochodząc z drobiazgową dokładnością nawet zupełnie błahych szczegółów. Z tej rozmowy Maciej wyszedł z pobladłym licem i zdyszany jak po długim biegu. — Przeżyłem najcięższe godziny swego żywota — rzekł do Zawiei zupełnie zgnębiony. — Nie dziwno mi — mruknął z troską młody rycerz. — Mocno wzburzona? — Przeciwnie, spokojna i opanowana. Jeno może przez to tak uparta w dociekaniach wszystkiego, że strach mnie brał, czy nie stara się doszukać mojej winy. — Nie gadaj acan głupstw! — ofuknął go Zawieja. — Mówisz, jakbyś nie znał wielmożnej pani. Gdyby miała^ wątpliwości, powiedziałaby ci w oczy. — Wolałbym jednak spowiedź z najcięższych grzechów niźli znów opowiadać,to wszystko, bo wciąż miałem przed oczami mego pana jak żywego... — narzekał Gęgała ruszając do swojej izby. Tak minęła zima, nadszedł marzec, potem kwiecień. Wyszły w pole zaprzęgi oraczy, gospodarstwo otrząsało się z zimowego snu. Nadszedł rozkaz do oddziału dragonów, by ruszyli do Stanisławowa, zapewne dla wzmocnienia tamtejszej załogi, gdyż część wojska za- oo 332 cv> częto zwalniać do domów, a jak wieść niosła, werbowano też po cichu ochotnych na wyprawę w pomoc węgierskim powstańcom. Zawieja postanowił zwolnić i sabatów, ale zgodnie z umową mógł to uczynić dopiero na półrocze. Dom zaś trwał nadal w swoim cichym bytowaniu. Paulina już doszła do pełni sił i przystąpiła do gospodarskich czynności, natomiast ciotka Ludwika na dobre zajęła się Tomkiem, który zabrał się do poznawania tajemnic liter oraz groźnego świata liczb. Wróciły dawne rozmowy Pauliny z Zawieją przed ogniem kominka, bo choć nadeszła wiosna, ale do ciepłych dni było daleko, więc nie poniechano ogrzewania komnat. Powstała teraz między nimi gorzka więź wynikła z utraty najbliższych sercu istot. Mówili o nich często i bez obawy zadania sobie bólu. Nie drażniło to zabliźniających się ran, lecz przeciwnie, dawało możność snucia wspomnień wobec życzliwego słuchacza. Ostatnimi czasy Zawieję trapiła jednak pewna myśl, którą wreszcie wypowiedział pewnego wieczoru. Zastanawiał się uprzednio jak ją wyrazić, bo poruszenie tego tematu, im więcej o nim rozmyślał, tym bardziej wydawało mu się! konieczne, ale i trudne. Paulina właśnie przerwała milczenie zaległe między nimi i odezwała się z wahaniem: — Mam do ciebie, Bogdanie, prośbę, którą jednak żenuję się wyrazić... — Czemu się wahasz? Mów, toć wiesz, że będzie spełniona. — No właśnie. I dlatego tym trudniej .mi ona przychodzi, bo obarczyłaby cię wielkim kłopotem. — Wiem, o co ci chodzi. Chcesz prochy Gedeona przewieźć do Łysoboków. Uniosła na niego wzrok pełen zdziwienia. — Jakeś się tego domyślił?! Istotnie o to mi szło! — Nie było to trudne, bo liczyłem się, że z tym wystąpisz. Jak tylko zakończymy siewy, wezmę Maćka, bo wie, gdzie twój mąż został pochowany, i rzecz załatwię. Asystę duchowną spodziewam się znaleźć na miejscu. — Dzięki ci, Bogdanie. Chcę jechać z tobą. Weźmiesz mnie? — Rozumiem to życzenie, toteż nie stawiam przeszkód. Kareta stoi w wozowni, a drogi teraz stały się bezpieczniejsze. — Zawieja zamilkł na chwilę, potem zerknął na zapatrzoną w ogień Paulinę i odezwał się: Jest jeszcze i drugi powód, dla którego powinnaś wybrać się w tę podróż. — Co masz na myśli? t u ¦Przyk;ro mi o tym mówić, ale rozsądek zabrania milczeć, trzeba, abyś wróciła do Łysoboków. co 333 cv Paulina gwałtownie odwróciła głowę.. — Nigdy! Słyszysz?! Nigdy! — rzuciła stanowczo. — Ależ, Paulino! Dlaczego?! — spytał ze zdumieniem Zawieja. — Przecież trzeba mieć oko na gospodarkę, dom, chudobę... Jakże to wszystko tak ostawić? — Bo każdy kąt, każde drzewo, kamień, ludzie będą mi stawiały przed oczy przeżyte tam dni! A tego nie wytrzymam! Słyszysz, nie wytrzymam! — nieomal krzyknęła. Po tym wybuchu opuściła główkę i Zawieja ujrzał, jak dwie łzy upadły na jej kolana. — Hm... — mruknął z zakłopotaniem. — Zatem jedź do Leszczyn, będziesz tam z rodzicem. — Tam kto inny teraz rządzi, a jam zawsze była jej przeciwna. Nie chcę w rodzinnym domu uchodzić za zbędny sprzęt. . - — To już doprawdy nie wiem, co czynić! — zawołał młody rycerz w rozterce. — Tak bardzo chcesz się mnie pozbyć? — Spojrzała na niego z zaskoczeniem, ale i pewną dozą przekory. — Cóż ja biedna zawiniłam waszmości? Czyż tak bardzo już się naprzykrzyłam? — Skądże! —obruszył się Zawieja. — Więc dlaczego chcesz, abym wyjechała? — Ależ wcale nie chcę! To tylko ze względu na ciebie. Bo widzisz... — Wypowiedzieć się nadal nie było mu łatwo. Wreszcie podjął decyzję. — Ludzie mogą źle osądzać twój pobyt tutaj. Nie chcę cię na to narażać. Wiesz chyba, co mam na myśli... — Utknął bezradnie. Paulina w miarę jego słów unosiła coraz wyżej brwi, a w jej źrenicach pojawiły się iskierki rozbawienia. Po raz pierwszy od długiego czasu. Tak samo jak przelotny uśmiech, który zagościł na jej ustach. — Sądzisz, że pozostając z tak gładkim kawalerem pod jednym dachem poniosę uszczerbek na swojej niewieściej reputacji? — No właśnie... — Kochana ciotka Ludwika stanowi dostateczną rękojmię mojej cnotliwości. A poza fym nie mam zamiaru w swoich poczynaniach przymierzać się do ludzkich ozorów... Tedy wybij sobie z głowy, waszmość Zawieja, wszelką myśl o tym, abyś zdołał uwolnić się ode mnie. Nie mam bowiem zamiaru opuszczać Trzykłos, jedynego miejsca, gdzie czuję się dobrze, jeśli' tak mogę w swojej boleści, powiedzieć! Uśmiechnął się na tą. przydługą przemowę wygłoszoną z za-dzierzystą czupurnością tak właściwą dla dawnej Pauliny. — Trzeba jednak, abyś zajrzała do Łysoboków. Czy masz tam dobrego zarządcę? os 334 oo , .— Jest niejaki Adamski, człek twardy i uczciwy. Ale istotnie muszę tam być, bo chcę pochować Gedeona ,na rodzinnym.cmentarzu. Wiele mnie to będzie kosztować łez, wolę teraz nie myśleć. — Nie możesz jednak uniknąć podróży również i dlatego, że teraz to majętność nie tylko twoja, ale i twojej córki. Rok 1677, tak jak i zresztą wszystkie dotychczasowe, przyniósł królowi nawał zgryzot, trosk i zawodów. Rozpoczął się sejm styczniowy, na którym Litwa pod wodzą Paców wszczynała awantury, zgłaszała dezyderacje i protesty, zwłaszcza przeciw wszelkim dalszym podatkom, a szlachta z podolską na czele pomstowała, podjudzana przez duchowieństwo i austriackich agentów, na żurawiń-ski pokój. Z wolna konsolidował się nowy obóz opozycyjny nazywając z kolei siebie malkontentami. Przewodniczył mu biskup Trzebicki, wierny zwolennik Wiednia i posłuszny sługa Rzymu, wraz z Michałem Pacem i Dymitrem Wiśniowieckim. Zarzucali królowi, że przy pomocy Francji chce zaprowadzić w Polsce absolutyzm, wymawiano akceptację buntu Kozaków przez odstąpienie im części Ukrainy, oddanie Turkom południowo-wschodnich rubieży. Tak to ciężkim wojennym trudem i żołnierską krwią wywalczony pokój, najlepszy, jaki można było uzyskać przy tak nielicznej armii, z resztkami sił i zasobów, ze skłóconym krajem za plecami, okazywał się teraz bezwartościowym świstkiem papieru, stanowił kość niezgody narodu, rzekomo nie tylko na nic mu nie przydatnym, ale wręcz szkodliwym i godnym potępienia. Skutkiem ciągłych sprzeciwów, protestów i gróźb zerwania sejmu, kiedy nadszedł wyznaczony moment jego zakończenia, król jął się radykalnego sposobu, by doprowadzić mimo wszystko do jakichkolwiek uchwał. Przybył więc w wigilię ostatniego dnia obrad o godzinie pierwszej w południe, pozostał na sali do wieczora, siedział całą noc przy świecach, a potem do południa następnego dnia. To nieco opamiętało szlachtę. Zatwierdzono ustawę o nabyciu dóbr w okolicach jKamieńca, Buczniowej i Trembowli dla zaopatrzenia i kolonizacji zwalnianego żołnierza, uchwalono wysłanie Jana Gnińskiego do Stambułu, a do Moskwy Michała Czartoryskiego. Ale też ponownie ograniczono stan armii do dwunastu tysięcy żołnierza i to już od pierwszego maja. Wysłanie tych poselstw z jednoczesnym tak znacznym osłabieniem sił wojskowych kraju stanowiło dowód zupełnej głupoty po-htycznej, gdyż łatwo było przewidzieć, że słaby partner niewiele zdoła uzyskać w trudnych i bez tego rokowaniach. Jednak nic nie -mogło złamać silnej królewskiej duszy. Dla oo 335 oo przeciwstawienia się malkontentom organizuje własne, dworskie stronnictwo, opierając się na średnio zamożnej i ubogiej szlachcie. Do godności referendarza koronnego dochodzi prawdziwy talent polityczny — Stanisław Szczuka. Rody Godlewskich, Bąkowskich, Kawińskich, Zawadzkich, Gnińskich, Załuskich przewodzą wiernej królowi szlachcie. Występują przeciw zachłanności i bezprawiu magnatów, piętnują ich sprzedajność, miernotę charakterów, głoszą nawet konieczność zniesienia liberum veto i oparcia ustaw o zwykłą większość głosów. Na Litwie król usiłuje przyciągnąć ku sobie ród Sapiehów skłócony z Pacami, dla stworzenia przeciwwagi ich wpływom. Przewodzą stronnictwu dworskiemu nowo mianowani senatorowie: Marek Matczyński i Stefan Bidziński. Jednak nuncjusz Martelli, posłowie cesarza i elektora Zierow-ski i Hoverbock działają równie energicznie i to nie szczędząc grosza. Malkontenci wciąż są groźni; nie przebierając w środkach dążą do obniżenia królewskiego autorytetu, a nawet detronizacji Sobies-kiego i wprowadzenia na tron Karola Lotaryńskiego, ożenionego już z wdową Eleonorą. Z tym spiskiem jednak Jan III łatwo sobie poradził, ale obozu opozycji nie zdołał zniszczyć, ostra i zacięta walka trwała więc nadal. Jednocześnie coraz wyraźniej dostrzegał król bezużyteczność sojuszu z Paryżem. Wprawdzie wierny swoim dotychczasowym żywym sympatiom dla Francji trwał w nim nadal, a de Bethune'a wręcz polubił i traktował jak przyjaciela, mimo że obie siostry, jednakie intrygantki, wadziły się między sobą. Ale realizm polityczny wskazywał z całą wyrazistością, że sojusz ten prócz kłopotów niczego nie daje. Wywołując sprzeciw całego narodu wciąż podsyca opozycję, wiąże ręce w bardziej elastycznym podejmowaniu decyzji, zwłaszcza w stosunkach z Austrią. Natomiast słowo Ludwika XIV to wiatr, obiecywane subsydia nie wpływały, ich zaległości doszły już do ogromnej sumy. We wszystkich swoich pociągnięciach dyplomatycznych francuski król nie liczył się zupełnie z interesami Polski. Darmo też królowa zabiegała dla ojca o godność i apanaże: bo ten, choć stary opój, jednak głęboko był miłowany przez córkę. A i jemu samemu, Sobieskiemu, Ludwik XIV również odmawiał uznania tytułu majestatu, jako władcy z wyboru, a nie dziedzictwa. Toteż coraz częściej myśli Jana III krążyły wokół decyzji zmiany kursu polityki. Rozważania te podsycała małżonka, bowiem Maria Kazimiera już wcześniej zmianę taką postanowiła, z wolna więc, ale coraz wyraźniej objawiała swoją sympatię dla Austrii. Było to zwycięstwem Zierowskiego i nuncjusza Martelli, a klęską markiza de Bethune'a, 336 W Trzykłosach zamierzony wyjazd Pauliny do Żurawna uległ jednak opóźnieniu. Po zakończeniu siewów pojawiły się inne kłopoty gospodarskie, potem sianokosy. Z kolei należało rozliczyć i odprawić sabatów. Zanim to jednak nastąpiło, któregoś dnia po wieczerzy, kiedy pacholik zaczął zbierać naczynia, Paulina zwróciła się do panny Ludwiki i Zawiei siedzących przy stole: — Chciałabym z wami omówić pewną sprawę, która mi już dłuższy czas nie daje spokoju. Otóż w Łysobokach Gedeon, zbaw, Panie, jego duszę — przeżegnała się szybko — miał skarbczyk, w którym chował gotowiznę i bardziej kosztowne zdobycze wojenne. Skoro już tam być muszę, czy nie sądzicie, że należałoby to zabrać? Nie powinny chyba, choć pod dobrym zamknięciem, pozostawać bez mego osobistego nadzoru? — Spojrzała najpierw na Zawieję, potem na ciotkę w oczekiwaniu odpowiedzi. Zawieja jednak milczał nie kwapiąc się z zabieraniem głosu w takiej kwestii, natomiast panna Ludwika spytała z wyraźnym poruszeniem: — Kto ma klucze od skarbczyka? — Ja. Maciek mi je oddał wraz z rzeczami Gedeona. — Tedy winnaś zabrać owe kosztowności i to rychło, skoro, jak mi mówiłaś, nie chcesz zostać w Łysobokach. Trzeba, abyś tak cenne zdobycze, a tym bardziej gotowiznę, miała przy sobie. •— Zatem przywieźć tu? — Paulina z przekornym błyskiem w oku spojrzała na Zawieję. Ten jednak zamiast odpowiedzieć krzyknął na pacholika" kręcącego się przy kredensie: — Skończysz wreszcie?! Jazda, zabieraj się stąd! (, Pacholika jakby zdmuchnął wiatr, a dopiero wówczas młody rycerz zwrócił się do Pauliny: — Rad będę dopomóc ci w tym względzie. Pod domem jest loszek, gdzie i ja trzymam Tomkową spuściznę. Możesz tam złożyć, co zechcesz. — Dzięki, Bogdanie, ten kłopot zbył mi tedy z głowy. — Paulina wstała od stołu kończąc rozmowę. Ale rozpoczęte właśnie żniwa znów nie pozwoliły na zamierzoną wyprawę. Z tego też powodu Zawieja mało co przebywał w domu. Często w jego wyjazdach w pole towarzyszyła mu Paulina, z czego był rad, bo coraz bardziej znajdował upodobanie w jej towarzystwie. dostrzegał teraz jej urodę, na co uprzednio nie zwraca1 zgoła uwagi. Z upodobaniem obserwował, jak słońce prześwietlając otok JeJ włosów przesuwa się plamami blasku po jej twarzy, widział w 22 - zwycięzca co 337 oczach iskierki, kiedy zwracała na niego spojrzenie, cieszyła go nie-skazitelność jej profilu na tle błękitu nieba lub zieleni łąki, ulegał urokowi jej kapryśnych ust rozchylonych uśmiechem, gniewnie zaciętych czy drgających kpiną, pociągał wdzięk jej zgrabnej, wiotkiej postaci. O tych spostrzeżeniach zapominał wszakże rychło, gdyż były to tylko przelotne zachwyty, może i pozostawiające swój ślad w pamięci, ale nieświadome. Paulina wyczuwała w Zawiei ową przyjaźń płynącą z życzliwego serca. Nic też tak nie uśmierzało jej cierpienia, jak jego ciepłe spojrzenie czy uśmiech, który pojawiał się na jego twarzy — o czym nie wiedziała — tylko w jej obecności Rana zadana przez los zabliźniała się coraz bardziej, w czym pomocna była również i owa mała kruszynka, której dała imię swej babki — Weroniki. Zabiegi przy niej najlepiej koiły ból serca i odpędzały wspomnienia. Natomiast kiedy wybierała się z Zawieją do żeńców siadając za nim na wąskiej „linijce" bokiem, jak przystało niewieście, cie-czyła się blaskiem słońca, pieśnią ptactwa, błyskami sierpów, którymi zgarniał zboże długi rząd nachylonych postaci, wonią łąk rozgrzanych spiekotą, orzeźwiającym tchnieniem rzeki niesionym wiatrem. Pewnego razu podczas takiej jazdy po nierównościach ściernisk wąska linijka chybnęła się mocno, mimo woli więc Paulina objęła ramionami szyję siedzącego przed nią Zawiei. I przez ten krótki moment naszło ją nagłe pragnienie, by ramion nie rozwierać, lecz pozostać tak przytuloną do jego szerokich pleców, z głową przy jego skroni. Natychmiast jednak, kiedy zaledwie okruszek tego pragnienia dotarł do jej świadomości, cofnęła ramiona cała spłoniona i rada, że on tego nie widzi, rzekła z drżeniem w głosie: — Przepraszam, ale musiałam uchwycić się ciebie, bo zleciałabym na ziemię... Odwrócił nieco głowę, tak że ujrzała zarys jego czoła i ściągłego policzka ze śladem uśmiechu. — Szkoda, żeś -tak szybko poniechała tego oparcia. — Nie dworuj ze mnie, bom w nagłym strachu to uczyniła! — fuknęła rozgniewana tą żartobliwą odpowiedzią, nie wiedząc czy gniewa się na niego, czy na samą siebie. Były to pierwsze słowa, którymi Zawieja przekroczył granicę zwykłej uprzejmości. Stworzyły jednak nowy klimat między nimi, bo chwila ta nie minęła bez śladu w ich pamięci. Niedługo potem zdarzyło się Paulinie drugi raz przeżyć podobne zażenowanie, ale z nieco innego powodu. Siedziała z bębenkiem do wyszywania na kolanach, bo nadchodził wieczór i w komnacie co 338 o1 zrobiło się już ciemno. Odłożyła więc robótkę i przez otwarte okno wpatrzyła się w korony pobliskich drzew oblane ostatnimi blaskami zachodzącego słońca, przez co zdawały się stać w objęciach ognistych płomieni. Trwała zupełna cisza, nagrzane powietrze tchnęło zapachem ziół i kwiatów. Gdzieś od strony majdanu doleciało jakieś odległe wołanie. Do komnaty weszła ciotka Ludwika z zapaloną świecą w lichtarzu i postawiła ją na stoliku. — O czym tak rozmyślasz? — zagadnęła sadowiąc się w drugim fotelu. Paulina uśmiechnęła się lekko. <- — przypomniałam sobie właśnie, jak poznałam Bogdana. Niepowszednie tó było spotkanie! Panna Ludwika spojrzała na nią spod oka. — Dlaczego niepowszednie? — spytała jednak z zaciekawieniem. — Bo przebrany był za Tatara, toteż przeraził mnie mocno, kiedym go zastała w swojej sypialni. A przelękłam się tym' bardziej, żem właśnie wróciła do Leszczyn po uwolnieniu z jasyru, półżywa z przebytej trwogi. \ — Święci Pańscy! — Panna Ludwika aż uniosła do góry dłonie z przejęcia. — Nic mi o tym nie mówiłaś. — Nie? Sądziłam, że wiecie o tej przygodzie. Pojmali mnie wraz z rodzicem Tatarzy, ale wnet nas odbili rycerze ówczesnego hetmana Sobieskiego. . . ' . — Toś miała szczęście prawdziwe. A co potem? — Po powrocie znalazłam w swojej komnacie Tatara. Ale okazało się, że był to pan Zawieja tak przebrany, bo wracał od nich z tajnej misji. Odmawiał potem Zdrowaśkę i Wierzę w Boga, by mnie przekonać, że nie jest poganinem. — I odmówił owe pacierze? . — Jeszcze jak skoro! Myślę, że nieczęsto zdarzało mu się tak gorąco modlić, bo czeladź groziła, że go ubije! — No a potem? Co było potem? — dopytywała się nadal przejęta już na dobre panna Ludwika. I właśnie to niewinne pytanie sprawiło, że Paulina poczuła raptem na twarzy wypieki rumieńca, którego wszakże w nikłym blasku świecy ciotka nie dostrzegła. Nie wiedziała też, że przywołała przed oczy młodej kobiety owe dni tęsknoty za pełnym urody młodym rycerzem. A teraz... Teraz ten człowiek stał się stałym towarzyszem, a nawet przyjacielem, bo oboje dosięgnął tak samo okrutny los. Myśli te przemknęły przez głowę Pauliny, ale nie snuła ich dalej spłoszona owym wspomnieniem. . co 339 cv> Odegnać je dopomogła mimo woli ciotka, która chrząknąwszy parę razy, zapewne dla dodania sobie odwagi, odezwała się znowu: — Czemu nie odpowiadasz na moje pytanie? — ponagliła z lekką naganą w głosie. — Zamyśliłam się, cioteczko. — Paulina ocknęła się. — Zresztą nie mam co odpowiadać. Bogdan na drugi dzień wyjechał i spotkałam go dopiero w parę lat później, podczas pobytu w Warszawie. Wtedy to poznałam Gedeona, a resztę już wiesz. — Nie o tym chcę z tobą teraz mówić. — Panna- Ludwika poprawiła się w fotelu i chrząknęła powtórnie. — Rzecz w i tym, że zbyt często przebywacie r.azem, by ludzie nie snuli domysłów... A ty zdajesz się niczego nie dostrzegać. — Czy mam opuszczać komnatę, skoro on do niej wejdzie? — Nie gadaj głupstw! — obruszyła się panna Ludwika. — Należy jednak zaprzestać owych wspólnych wyjazdów w pole. Czynisz wszystko, aby wchodzić ludziom w oczy. Nie potrwa długo, a wezmą cię na języki... — Co za ludzie? Nasi chłopi, sabaci czy służba dworska? Toć ci zawżdy mają nam do przypięcia jakieś łatki. Na nich nie będę się oglądać, a poza nimi nikogo tu więcej nie ma. Zresztą nie chcę siedzieć w dusznej komnacie, bez powietrza i słońca. Dlaczego mam się wyrzec owych wyjazdów, które odpędzają złe myśli? Że paru chłopów czy dziewek będzie chichotać po kątach? — zaperzyła się na dobre Paulina. — Niemniej to nie uchodzi. — Panna Ludwika nie dawała za wygraną. — A i pan Bogdan może powziąć o tobie złe mniemanie. — Nie wiem, czy i bez tego ma dobre. Wiele więc nie stracę. Zresztą takoż mało dbam, co sobie o mnie pomyśli, jako i o innych! -^Mówisz jak postrzelona dziewka, a nie stateczna niewiasta i matka dziecku! — ze zgorszeniem zawołała panna Ludwika. — Wybacz, cioteczko, ale mnie poniosło, bom zwykła robić to, co mi ochota dyktuje, a nie ludzkie wymogi. I chyba nigdy nie nagnę się do nich. — Z tobą nikt się nie dogada. Czyniąc zadość ochocie niechasz stateczności... I dlatego — zakończyła niespodziewanie — zaczynam sądzić, że nie myślisz tego, co mówisz, jeno próżnym gadaniem chcesz uspokoić głos na nowo obudzonego serca. Słowa te wywołały w myślach Pauliny istny popłoch, gdyż raptem ujrzała wszystko w innym świetle. Toteż tej nocy długo obracała się w pościeli nie mogąc zasnąć. W ostatnim dniu czerwca, na zakończenie półrocza, Zawieja rozliczył się z Vadaszem, dowódcą sabatów. Nazajutrz patrzył w otoczeniu kilku swoich hajduków, jak zbierali się na majdanie do wymarszu. cc 340 co W tym czasie Paulina wzięła ze sobą jedną ze służebnych dziewczyn i udała się do zajmowanych przez oddział pomieszczeń chcąc sprawdzić, czy zostawili kwaterę w należytym porządku. Przechodziły więc z izby do izby. W ostatniej ku swemu zaskoczeniu ujrzała Vadasza, jak przy pomocy jednego ze swoich ludzi dopinał właśnie rzemienie u toboła. Był to wysoki, postawny chłop, szeroki w barach, o ogorzałym obliczu ozdobionym parą czarnych jak smoła wąsów. Na jej widok ukłonił się głęboko, ale potem obrzucił ją wcale nie pokornym spojrzeniem i rzekł z uśmiechem: — Rad jestem, wielmożna pani, że mogę pożegnać cię na osobności... Paulina pod wpływem tego spojrzenia — podobne zresztą dostrzegła uprzednio — jak i bezczelnych słów, odpowiedziała zimno: — Możecie, Vadasz, nie żegnać w ogóle. Dostaliście należność, tedy idźcie z Bogiem. — Dlaczego wielmożna pani na mnie się gniewa? — Postąpił ku niej parę kroków tak, że musiała się cofnąć. — Czyż nie służyłem ci wiernie? — Ale też i źle wam tu nie było. — To prawda. — Ukazał w uśmiechu rząd białych zębów. — Jeno uciechy żadnej człek nie miał! Ani miodu popić, ani dziewki uścisnąć! — Vadasz! — już z gniewem rzuciła Paulina. — Takich słów nie zwykłam słuchać! — Delikatne mamy uszka? — Wyciągnął rękę i ujął ją za ramię. — A i ciałeczko zapewne takoż... Pobladła z gniewu Paulina strąciła jego dłoń. — Precz z łapami, chamie! I zabieraj się stąd bez zwłoki! Zawróciła ku drzwiom i wyszła z izby. Ale usłyszała jeszcze za plecami kpiące słowa: — Poczekaj, wielmożna pani, jeszcze cię dostanę... Chciała od razu iść do Zawiei, by powiedzieć o zdarzeniu, jednak ochłonąwszy doszła do przekonania, że chwilowo przynajmniej lepiej o tym nie mówić, aby wymarsz odbył się bez waśni, gdyż bardziej obyci z walką, a równi liczbą, mogli stać się groźni dla załogi grodu. Toteż dopiero wieczorem, kiedy najemni opuścili dwór, opowiedziała Zawiei cały incydent. Rozmawiali stojąc pod drzewami sadu. Paulina ujrzała, jak twarz Zawiei pobladła. — Czemuś od razu nie powiedziała mi o tym? — Nie chciałam, by doszło do sporu lub co gorzej do zbrojnej rozprawy. ¦ W ten sposób temu psu uszły płazem jego słowa! Wzburzenie, jakiemu uległ młody rycerz, wywołało w sercu co 341 <>3 Pauliny ciepły oddźwięk. Wyciągnęła więc dłoń i przesunęła palcami po jego policzku. — Ładnie, że tak o mnie stoisz... Nie warto już tego wspominać, niech z Boskich rąk spotka go kara! Pod wpływem tego pieszczotliwego gestu naszła Zawieję fala przemożnego pragnienia. Ledwo opanował uczucia. Jednak wymowy spojrzenia zmienić nie zdołał, a ona musiała zrozumieć, co zawierało, bo zarumieniła się gwałtownie, cofnęła rękę i obróciwszy się pobiegła ku domowi. On zaś stał patrząc w ślad za nią i raptem zrozumiał, że jego serce, dotąd odrętwiałe, zbudziło się do żyda. Wreszcie pod koniec lipca został ustalony dzień wyjazdu. Przedtem panna Ludwika upewniła się — co znacznie ją uspokoiło i przychylnie nastawiło do młodego rycerza — że ów nie zamierza siadać do karety wraz z Paulina, której będzie towarzyszyć tyłko jej dworka. Wyznaczonego dnia wyjechali wczesnym rankiem. Zawieja z Debejem i Maćkiem wysforowali się do przodu, by baczyć na drogę, a za karetą i wożeni podążało pięciu zbrojnych hajduków. Obaj woźnice takoż mieli przy sobie rusznice i pistolety. Z Trzykłos lotem ptaka nie było do Żurawna więcej jak trzy mile, dlatego też w czasie owego srogiego oblężenia, zamknięci w grodzie, słyszeli dalekie a groźne dudnienie dział. Stanęli na miejscu już po południu. Sowicie opłacony miejscowy proboszcz postarał się 0 ludzi, otwarcie grobu nie trwało długo, więc w południe następnego dnia opuszczali Żurawno. W Łysobokach powitano szczątki rycerza i przybyłą z nimi małżonkę tłumnie i z powszechnie okazywanym żalem. Uroczystości pogrzebowe, a potem narady z panem Adamskim zajęły Paulinie kilka dni. Spraw i sporów pomiędzy ludźmi z przynależnych wr', które w zastępstwie zmarłego męża należało rozstrzygać, również zebrało się wiele. Pobyt w Łysobokach przeciągnął się więc nieomal przez cały tydzień. Zawieja dbał o to, by przez ten czas trzymać się na uboczu, toteż nie zwracano na niego uwagi, z czego był rad, pomny aluzji panny Ludwiki. Sam zresztą rozumiał, jak łatwo mógłby narazić wdowę na ludzkie pomówienia. Szóstego dnia po południu wyjechali wreszcie z mocno okutą, wysmołowaną skrzynią, w której poza garnkiem złotych monet leżały porządnie poukładane najbardziej kosztowna broń. i stołowa zastawa nagromadzone nie tylko przez samego Gedeona, ale i jego rodzica, a zapewne i dziada. Skrzynię przykryto dobrze sianem 1 mały poczet ruszył w powrotną drogę. Dlatego był już późny wieczór, kiedy dojechali do brodu przez cvd 342 cnj J Bystrą, jeden z dopływów pobliskiej Świcy, nad którą o niecałą milę leżały Trzykłosy. Teren był równy, ale zarosły rozrzuconymi tu i ówdzie kępami drzew, gdzieniegdzie skupionymi w połacie lasu. Panowała wokoło cisza, zwykły towarzysz ciemności nocy. Konie szły truchtem i oba pojazdy tocząc się po polnej, nieco piaszczystej drodze nie wywoływały wiele hałasu. Toteż odległe parsknięcie konia, które doszło ich z mroku, było dobrze słychać, choć trudno było dociec, skąd ów odgłos nadleciał. Zawieja ściągnął wodze i zachowując milczenie uniósł do góry ramię wstrzymując oba pojazdy. Jednocześnie skinął na Debeja. — Słyszałeś? — rzucił cicho. — Słyszałem, panie — odparł Tatar. — Ale nocą trudno rozeznać, gdzie ten koń. Może pasie się nad rzeką? Księżyc wysunął się już ponad korony drzew. Jego wielki, jasny krąg stał pomiędzy sunącymi po niebie kłębami obłoków. Otaczał ich kontury obrzeżem światła i niby czarodziejska latarnia nadawał światu piętno tajemnicy; drzewa stawały się grupami olbrzymów skazanych na nieruchome trwanie, rzeka lśniła migającymi srebrem skrętami niby rzucony niedbale pas, tam zaś, gdzie nie docierał blask, zalegały czarne mroki cieni. Zawieja wiedział, że jest tu. bród, a w jego pobliżu ukrył się wśród drzew opuszczony po tatarskich najazdach wodny młyn. Śluza była jeszcze na tyle mocna, że wstrzymywała napór rzeczki tworząc spore rozlewisko. Woda przelewając się przez zaporę biegła po jej drugiej stronie płytką strugą sięgając wozom nie wyżej jak po osie. — Oby ten koń tylko się pasł... — mruknął. — Wyskoczę jednak z Gęgała do przodu' i obejrzę dalszy szlak. Ty zaś wstrzymaj przeprawę i czekaj na mój powrót dobrze rozglądając się dookoła! — To miejsce do napadu bardzo sposobne — rzekł Tatar na wpół do siebie. — Młyna takoż nie szkodziłoby obejrzeć. Zawieja skinął na Maćka. Rozpryskując kopytami wodę przebyli płyciznę. Wkrótce wyskoczyli na przeciwległy brzeg i pognali ku drzewom skupionym po obu stronach drogi, która za pobliskim zakrętem niknęła z oczu. Rozdzielili się i przedzierając poszyciem stwierdzili, że nikogo wokół nie było. Oddalili się jednak sporo, zawrócili więc do pozostawionych pojazdów. I właśnie w tym momencie dobiegł stamtąd grzmot wystrzałów. ' — Napad, panie! — krzyknął Maciek wyrywając z pochwy szablę i wbijając koniowi ostrogi. Zmusili wierzchowce do galopu, ale kiedy minąwszy zakręt mieli właśnie wyskoczyć spomiędzy, drzew, Maciek schylił się i zła- cv) 343 cc pał za wodze konia Zawiei ściągając je gwałtownie, a jednocześnie wstrzymał i swego. — Oszalałeś?! — krzyknął rycerz starając się uwolnić lejce. — Puszczaj, u diaska! — Stójcie, panie — nie ustępował pocztowy — i popatrzcie wprzódy, co się dzieje! Za wiele ich, abyśmy dali radę! Trzeba wołać pomocy albo szukać innego sposobu. Uwaga była tak słuszna, że Zawieja ochłonął od razu. Wokół karety i wozu istotnie kręciło się kilkunastu jeźdźców. Po chwili ujrzeli, jak oba zaprzęgi przebyły bród i skręciły w stronę młyna. Na opustoszałej drodze pozostały tylko dwie nieruchome postacie. — Kobiety uprowadzili — mruknął Zawieja zgnębionym głosem. — Ale co z Debejem? Czy i on tam nie leży? — To człek doświadczony — odparł Maciek. — Myślę, że w porę uszedł z bitki. Widziałeś panie, kim byli napastnicy? Zawieja skinął głową. — Chyba tak. Mieli baranie czapy... — Właśnie! To nikt inny, tylko nasi sabaci. Musieli się zwie-dzieć, że wieziemy złoto... Zawiei przypomniał się incydent z Vadaszem i teraz dopiero poczuł dreszcz przerażenia. Należało działać i to bez zwłoki, ale jak we dwóch zmierzyć się z kilkunastu dobrze uzbrojonymi i groźnymi w boju zbójami? — Musimy obejrzeć ów młyn, bo tam mają swoją kryjówkę — zadecydował ruszając koniem. W tej chwili z gęstej ciemności małego gaju, w którym stali, rozległo się wołanie puszczyka powtórzone trzy razy. Zawieja odpowiedział tak samo i po chwili wyłoniło się z mroku dwóch jeźdźców. — Debej! — ucieszył się Zawieja. — I Wrona! A co z resztą? — Poniechałem walki. Było ich za dużo — wyjaśnił obojętnie Tatar. — Takoż i Kukuł uciekł. Bartek dostał pałką, ale chyba żyw. Ubili jednak starego Szczepana, drugiego woźnicę zabrali ze sobą. — A co z kobietami? ¦— Powieźli do młyna. Zawieja zamilkł na chwilę. — Wrona, siadaj na mego konia, bo najlepszy — rozkazał wreszcie — i ganiaj do grodu! Niech Kostuch zgarnia, kogo ma pod ręką, i spieszy z pomocą. Potem polecisz do wsi i przywiedziesz stamtąd konnych, wielu zdołasz. Ale Kostuch niech na ciebie nie czeka! Po chwili tętent galopującego wierzchowca ucichł w ciemności. Z kolei młody rycerz zwrócił się do towarzyszy: oo 344 cv> — A my? Co radzicie? — Trzeba obliczyć ich siły i obaczyć, co robią — odezwał się Maciek. — Słusznie! Wówczas postanowię, co uczynimy dalej! Ruszyli przedzierając się przez zarośla rosnące pomiędzy drzewami. Po pewnym czasie Zawieja stanął. — Maciek, pozostań przy koniach. My z Debejem pójdziemy na zwiad. Gdybyśmy wpadli w ich ręce, przy tobie ostanie komenda. Czekaj na Kostucha i obaj obmyślicie, jak wybić tych gnojków. Kiedy dotarli do skraju lasu, ujrzeli, że dalej ciągnie się pasmo łozin sięgające zabudowań, a nawet i rzeki. Bliżej nich stał otoczony palisadą dom mieszkalny, nieco dalej młyn, a przy nim jakaś szopa czy skład. Kryjąc się wśród łozin dotarli do ogrodzenia. — Dobrze, że poniechali wystawienia czat — szepnął Debej. — Rzućcie, panie, okiem, co tam się dzieje? Splótł dłonie, by Zawieja mógł oprzeć stopę. Ten wspiął się i zajrzał ponad częstokół. Dom stał zupełnie blisko, a w jednym z jego okien migotało światło. Gdzieś dalej musiało palić się ognisko, ale zasłaniał je węgieł, bo widać było tylko czerwone refleksy. Padały na ziemię ukazując kręcących się sabatów. Pod ścianą młyna dostrzegł wóz z nie wyprzęgniętymi końmi, obrócony dyszlem ku rozwartej bramie. Wszystkie te szczegóły podawał szeptem Debejowi. — Widać nie mają zamiaru długo tu popasać — zaopiniował Tatar. — Dlatego też poniechali wystawienia straży... — Chcą ujść jak najrychlej z miejsca napadu. — Zawieja zeskoczył na ziemię. — Blisko stąd zaczynają się lasy i ciągną wiele mil na południe. Jak się w nich skryją, trudno będzie dognać. — Myślę, że Kostuch zdąży na czas. — Teraz przeleziemy na drugą stronę. Mam pewien zamysł, ale muszę jeszcze raz wszystko dobrze obejrzeć... Podsadził najpierw Debeja, bo ten był dużo od niego niższy, po czym i sam wkrótce znalazł się wewnątrz ogrodzenia. Teraz obaj szybko przemknęli pod ścianę domu. Przed nim stała karoca, ale rozwarte drzwiczki wskazywały, że jest pusta. Również na miejscu woźnicy nikogo nie było, toteż konie skręciły dyszel w bok i spokojnie skubały trawę. Skryci w cieniu chwilę nasłuchiwali. Nic jednak nie słyszeli prócz rozmów biwakujących sabatów. Zawieja nachylił się nad uchem Debeja. Tu w chałupie ukryli kobiety, więc wielu ich nie będzie. Może dwóch, trzech, w tym zapewne i sam herszt. Spróbuj tedy przemknąć za domem do naszego wozu. Porwij lejce, bij z pistole- 345 cv» tów do najbliższych i gnaj w stronę Trzykłos, naprzeciw Kostucha, Koni w pobliżu nie widzę, zapewne stoją w szopie, zanim ich dopadną, odsądzisz się kawał drogi. Uciekaj, jak długo się da, a gdy ujrzysz, żeńcie dochodzą, odetnij lepszego wierzchowca i leć dalej. Oni zapewne poniechają pogoni radzi, że odzyskali skrzynię ze złotem. Ja zaś, kiedy powstanie alarm, wtargnę do chałupy, uwolnię kobiety i wyślę je z Maćkiem na naszych koniach, a sam zaczekam na was. Zrozumiałeś? — Zrozumiałem, panie, ale to czyste szaleństwo! A jeśli w chacie jest ich więcej jak trzech? — Tedy oni będą górą, nie ja. O to nie warto jednak się troszczyć, bo tobie przypada trudniejsze zadanie. — Wszystko w ręku Allacha, panie — westchnął Debej. — Idę tedy... Zniknął od razu sprzed oczu Zawiei, który rozpoczął denerwujące oczekiwanie. Ale zanim doszedł go odgłos pistoletowych strzałów Debeja i wrzask sabatów, bliższy krzyk, i to kobiety, doleciał zza oświetlonego okna. Paulina po zatrzymaniu się karocy wyjrzała przez okno chcąc poznać przyczynę postoju. Słyszała też uwagi, jakie wymienili między sobą Zawieja i Debej, a potem decyzję młodego rycerza. Kiedy więc rozległy się strzały i wrzaski napastników, wiedziała, że nie stanie jej głównego obrońcy, toteż przerażona przeżegnała się szybko przygotowana na najgorsze. W chwilę potem istotnie drzwiczki szarpnięte gwałtownie otworzyły się i w świetle księżyca ujrzała twarz Vadasza wykrzywioną triumfującym uśmiechem. — Są nasze ptaszynki! — wykrzyknął na widok Pauliny i Mi-tyj JeJ dworki. — A zwłaszcza cieszę się widząc wielmożną panią, której nie poskąpię powitalnych uścisków! Potem zawołał do kogoś za swoimi plecami: — Istvan, właź na kozioł i podprowadź karetę do kwatery, a żywo! I przypilnuj mojej dzierlatki, dopóki sam się nią nie zajmę! Obie kobiety oniemiałe z przerażenia poczuły, że kareta rusza z miejsca, potem tuż przy stopniach ujrzały połyskujący w księżycowym świetle nurt rzeki. Na przeciwległym brzegu pojazd skręcił, a koła potoczyły się po trawiastym gruncie. Wkrótce stanęli. Ktoś szarpnął drzwiczki. Wąsaty drab polecił: — Wyłazić i to już, bo pomogę batem! Nie chcąc narażać się na szarpaninę ze zbirem Paulina wyskoczyła na ziemię, a za nią Miła. Dziewczyna była tak wystraszona, że ledwie zdołała utrzymać się na nogach, toteż musiała ją podtrzymać, kiedy otoczone przez sabatów ruszyły ku domowi. oc 346 cv Pierwszy z nich niósł latarnię i przewodził pozostałym. Otworzył drzwi i unosząc latarnię oświetlił ciemną sień, z której przeszli do obszernej, zaśmieconej izby. Stały tu dwie prycze zbite z desek, wymoszczone słomą, przykryte końskimi derami. Z kilku zydli zwisała jakaś męska odzież, a na stole pełno było brudnych misek-z resztkami jadła. Istvan zwrócił się do kobiet z ironiczną grzecznością; — Rozgośćcie się, wielmożne panie, uboga nasza chata, ale gościnna! Niech komendant widzi, żem się o was troszczył, bo o poczęstunek on już sam zadba! Obie kobiety pozbawione ze strachu resztek sił opadły na zydle. Nieprzytomna z przerażenia Miła najpierw wybuchnęła potokiem klątw i złorzeczeń, potem próśb i zaklęć, a wreszcie piszcząc histerycznie rozpłakała się. — Cicho bądź — rzuciła ze złością Paulina — bo sama spiorę cię po pysku! — Wielmożna pani... — Dziewczyna szlochała dalej. — Co oni nam zrobią? Te psy przeklęte, czarcie pomioty! Oby ich ziemia pochłonęła, mór wydusił. O ja nieszczęsna, po com się rodziła! Dwa siarczyste policzki sprawiły, że umilkła natychmiast. — Przestań, głupia! — warknęła Paulina przez zaciśnięte zęby. — Nic nam nie zrobią, nie ośmielą się. Pan Zawieja wybiłby ich co do jednego. — Pan Zawieja sam pewnie leży na drodze — odezwał się kpiąco Istvan. — A teraz stulić gęby i siedzieć cicho, bo obie ściągnę pasem! Drugi ze zbirów zabrał się tymczasem do rozpalania ognia. Wkrótce zaś na progu ukazała się wyniosła postać Vadasza. — Witam wielmożną panią w tych niskich progach! Ubolewam, że nie mam czym ugościć, ale wnet ruszamy w drogę! Trochę czasu jednak jeszcze mamy... Podszedł do Pauliny i nachylił się nad nią. Ta przerażona do ostatnich granic zerwała się na nogi. — Nie! Nie! Tylko nie to! Zapłacę, wiele zechcesz, ale-mnie nie rusz! — Darmo kwilisz! Długom czekał, aż przyjdzie okazja. Teraz nie ujdziesz mi choćby i za górę złota. Ciebie chcę mieć, a nie złoto. Chwycił ją za ramię i. przyciągnął ku sobie rzucając przez ramię: — Światło do komory, żywo! Trzeci z sabatów, który właśnie wrócił do izby, pochwycił świecę i Paulina ujrzała małą izdebkę z niechlujnym posianiem i koślawym stołem. Cofała się przed postępującym zbójem, dopóki nie" poczuła za plecami ściany. CN3 347 CV) — Pobawimy się teraz, miła moja — Wyciągnął ku niej rękę. — No chodź, nie opieraj się. — Ostaw mnie. Błagam, ostaw — szepnęła wyzbyta z sił. — Zaklinam cię, ostaw... — Gwiżdżę na twoje zaklęcia! — krzyknął już rozzłoszczony. — Nie chcesz z własnej woli, będzie podług mojej.' Chwycił za jej suknię u szyi i szarpnął gwałtownie rozdzierając materiał. Wtedy Paulina krzyknęła z całą mocą. Ten krzyk usłyszał Zawieja. Nie czekając już na akcję Debeja rzucił się ku drzwiom, wywalił je jednym kopnięciem i z obnażoną szablą wpadł do izby. W świetle wiszącej na ścianie latarni dostrzegł Miłe szarpaną przez dwóch zbirów. Trzeci na jego widok sięgnął po leżący na stole pistolet, jednak nawet nie zdążył ująć go za rękojeść, bo rażony w pierś zwalił się na ziemię. Drugi, zanim zdążył puścić dziewczynę, takoż padł przebity sztychem. Ostatni nie czekając, aż dosięgnie go kolejny cios, skoczył do wyjścia. W następnej chwili Bogdan ujrzał przez uchylone drzwi białą z przerażenia twarz Pauliny, jej rozdartą suknię i napastującego ją mężczyznę. . . Vadasz obrócił się gwałtownie porzucając swoją ofiarę, podobny drapieżnikowi, który pozostawia schwytaną łanię, by stawić czoła niespodziewanemu wrogowi. Spojrzał w płonące żądzą mordu oczy napastnika i jął cofać się za stół, by wykorzystać go jako osłonę. Jednocześnie jego dłoń z wolna sięgała po tkwiący za pasem pistolet. Ale nie zdążył ani odstąpić, ani wydobyć broni, bo koniec szabli Zawiei dosięgnął mu gardła. Chlusnęła krew z przebitej tętnicy. Zbir upadł na podłogę. Zawieja skoczył ku Paulinie, złapał ją w ramiona, bo słaniała się na nogach, i przyciągnął ku sobie. Przytuliła sią do niego i dopiero teraz wybuchnęła spazmatycznym płaczem. Zawieja coś tam do niej mówił, ale co, nie, zdołał sobie potem przypomnieć. Całował przy tym jej włosy, twarz, oczy, ona zaś z obliczem mokrym od łez otoczyła mu ramionami szyję, a kiedy znalazł jej usta, oddała mu pocałunek. Nie trwał jednak długo, bo zaraz oderwała się od niego i łapiąc oddech, oblana rumieńcem spytała szybko: — Co z Miłką? — Jest w przyległej izbie, najadła się tylko strachu. Spojrzała na ciało Vadasza, odwróciła szybko głowę i poprosiła: — Wyprowadź mnie stąd! Nie mogę na to patrzeć! — Chodź! — Objął ją znów ramieniem i poprowadził ku drzwiom. W izbie zagarnął dwie opończe, dał je kobietom, by okryły podarte szaty, i wyjrzał na dwór. cv> 348 csd I Zajęty walką nie słyszał strzałów ani krzyków, więc przede wszystkim sprawdził, gdzie są sabaci. Ale podwórze było puste i ciche. Sądząc po odblaskach niewidoczny stąd ogień palił się jeszcze, ale jego płomienie wyraźnie przygasły, więc zapewne nikogo już przy nim nie było. Pokrzepiony tą myślą skinął na kobiety i wysunął się za próg. Ruszyli biegiem, ale nie ku ogrodzeniu, gdyż tego nie zdołałyby przebyć, lecz do otwartej bramy, przy której nikogo nie dostrzegli. Dotarcie do pozostawionych wierzchowców nie było już trudne i wkrótce spotkali się z Gęgaczem. Zawieja objaśnił go w kilku słowach o sytuacji, po czym posadził obie kobiety na jednego konia, a sam skoczył na drugiego. — Maciek, ciągnij lasem na Trzy kłosy — polecił pocztowemu. — W żadnym razie' nie wysuwaj się na otwarte pole, dopóki nie nadbiegnie Kostuch. — A ty, Bogdanie? — zaniepokoiła się Paulina. — Chcesz nas opuścić? — Muszę dowiedzieć się, gdzie są sabaci. Debej też może potrzebować pomocy. Zawrócił konia i wkrótce wydostał się na drogę. Tu zatrzymał wierzchowca i zaczął nasłuchiwać. Księżyc nadal świecił jasno rzucając .po jednej stronie pas czarnego cienia. Druga, oświetlona, ciągnęła się pusta i cicha, zatarta w dali seledynową przesłoną. Trącił konia ostrogą i wciąż nasłuchując rusr;ł przed siebie. Ujechał parę stai, kiedy raptem z jdległych nocnych ciemności doleciały huki wystrzałów i przytłumione ludzkie krzyki. Nie spiął jednak konia, by lecieć do potyczki, ale zjechał w bok i ukrył się wśród drzew. Wydobył szablę i czekał pewny, że i jego okazja nie minie. Istotnie usłyszał wkrótce narastający tętent pędzących koni, a kiedy ujrzał przed sobą wyraźne sylwetki jeźdźców, wyskoczył na drogę. Sabatów było kilku i gnali całym pędem pochyleni nad końskimi grzywami. Nagłość napaści sprawiła, że do reszty stracili głowę. Z wrzaskiem przerażenia zaczęli zdzierać konie, ale nie do walki, lecz dla skoku w zbawczy las. Zawieja zdążył jednak dwóch zrzucić z siodeł, resztę zaś wyłapali jego ludzie, którzy z Kostuchem i Debejem na czele wkrótce nadbiegli. Jak zeznali pojmani, zanim Zawieja nie kazał ich powiesić, Vadasz dowiedział się od pachołka ze dworu, że wielmożna pani ma zamiar przewieźć do Trzykłos złoto. Skusił więc owym złotem swoją bandę i skrywszy się w lasach czekał na transport, rabując żywność i konie w odleglejszych wsiach i dworach, by zawczasu oo 349 c\s nie dowiedziano się w grodzie o obecności zbrojnego oddziału. Potem znaleźli młyn doskonale nadający się na zasadzkę i zalegli w nim wiedząc, że tędy będą jechały pojazdy. Wkrótce po egzekucji nadlecieli i chłopi, ale tym przypadło w udziale tylko grzebanie pobitych. W zamian — jak i za to, że pospieszyli z pomocą — Zawieja zezwolił zatrzymać połapane konie sabatów, a także zabrać ich broń i co lepszy przyodziewek. Natomiast po powrocie do Trzykłos przywołał pachołika usługującego do stołu i nakazał Kostuchowi dać mu trzydzieści batów, a zasię wygnać ze dworu. Kłopoty panny Ludwiki Jednocześnie z prowadzonym werbunkiem na Węgry de Bethune skłonił króla do zawarcia porozumienia z sojusznikiem Francji — Szw-ecją. Ta bowiem od 1674 roku walczyła z elektorem brandenburskim, który w czerwcu 1677 roku rozpoczął oblężenie Szczecina, ówczesnej stolicy szwedzkiego Pomorza. Tym łatwiej więc przyszło Ludwikowi XIV skłonić Karola szwedzkiego — mimo że był zajęty wojną duńską — do wszczęcia dywersji w Inflantach i uderzenia na Prusy Książęce. Droga wiodła jednak przez Żmudź i Kurlandię, była zatem potrzebna zgoda Jana III na przemarsz wojsk. De Bethune kusił króla możliwością zdobycia dlań Prus w zamian za zezwolenie na przerzut wojsk przez północne terytorium Polski, jak i wyrażenie zgody na zaciągi szwedzkie. Również wszelkie zdobycze terytorialne przypadłyby Polsce, prócz Kłajpedy, którą Szwedzi trzymaliby w swoich rękach do chwili zakończenia działań wojennych. Początkowo pertraktacje szły opornie, wreszcie jednak dzięki staraniom Francji sprawa ruszyła z miejsca. W sierpniu wybuchł w Gdańsku wzniecony przez trybuna Straucha bunt plebsu przeciw senatowi. Pod pretekstem uśmierzenia rozruchów Sobieski udał się tam wraz z małżonką, która mimo zaawansowanej ciąży okazała dużą ruchliwość i wspomagała męża tak w tłumieniu buntu, jak i doprowadzeniu do ugody ze szwedzkim posłem Lilienhóckiem.' Traktat został podpisany 15 sierpnia, co pozwoliło de Bethu-ne'owi przystąpić natychmiast do czynienia nowych zaciągów, tym razem również dla korpusu szwedzkiego. W czasie pobytu pary królewskiej w Gdańsku umarł prymas Olszowski. Umiera również, ale w dalekim Stambule, Achmed Koprulii, a po nim wielkim wezyrem zostaje zięć sułtana Kara Mu- 350 stafa. Niechętny wszelkim pertraktacjom, tym bardziej z Polską, przygotowuje nową kampanię wojenną. Wspierają go i podjudzają posłowie austriacki i moskiewski. Nie przeciwdziała temu poseł francuski, gdyż właśnie w tym czasie popadł w zatarg z Dywanem i to tak poważny, że został pozbawiony swobody ruchów przez nałożenie nań aresztu domowego. Skutkiem takiej sytuacji Gniński spotkał się z odmową odbycia wjazdu. Cierpiał na brak żywności i paszy, a on sam i całe poselstwo traktowane było z pogardliwą wrogością nawet i wówczas, kiedy wreszcie na wjazd uzyskał zgodę. Nadszedł rok 1678 wraz z dalszymi troskami. Padł Szczecin zdobyty przez elektora, a w styczniu Pac zatrzymał ciągnących Tatarów, zwerbowanych w pomoc Szwecji przez de Bethune'a. W kwietniu król zwołał radę senatu -do Lublina, by rozstrzygnąć, z kim zawrzeć przymierze — z Moskwą czy Stambułem. Zjechali tam również kniaź Odojewski, by prowadzić rozmowy równolegle z Czartoryskim przebywającym u cara. Zierowski i Martelli takoż byli na miejscu zabiegając o przymierze z Moskwą, a nie Stambułem, papież Innocenty XI nadsyłał surowe listy, napominając i grożąc, a nawet wręcz zabraniał ratyfikacji żurawińskiego pokoju. Maria Kazimiera już bez osłonek popiera nuncjusza i wybór Moskwy. Ostatecznie Czartoryskiemu udaje się doprowadzić do układu podpisanego 17 sierpnia, w którym opierając się na traktacie andru-szowskim partnerzy postanawiają utrzymać rozejm do 1693 roku. Car Fioslor .oddaje Homel, Siewierz i Wiślicz, a za zatrzymany Kijów i Smoleńsk zobowiązuje się zapłacić dwa miliony złotych. W dużej mierze przyczyniła się do tego ,akcja turecka skierowana przeciw Moskwie. Romodanowski poniósł właśnie porażkę, padł Czeh-ryń, zagrożone są Bar, Kalnik, Niemirów, Międzyboż. W tym czasie de Bethune nadal werbował i wysyłał do Węgier najemników. Jego zabiegi były tak jawne i energiczne, że w maju przyjechał do Jaworowa, gdzie przebywał król, kardynał Martelli z gwałtownym protestem i prośbą o położenie kresu tej działalności. Ponieważ Jan JII coraz bardziej skłaniał się ku porozumieniu z Austrią, nie bez ciągłych nacisków małżonki, nuncjusz otrzymał obietnicę ukrócenia owych poczynań. Dla zaakcentowania tej obietnicy w uczcie ha cześć kardynała nie wziął udziału markiz de Bethune, nie otrzymawszy na nią zaproszenia. Wkrótce potem hetman Jabłonowski zatrzymał sześciuset ochotników ciągnących na Węgry odsyłając dowódców królowi, agent węgierski Nemesani został wtrącony do wieży, a jego mieszkanie splądrowane. De Bethune widział w tym — chyba nie bez słuszności — rękę królowej. c\d 351 cv) Wreszcie hetman polny obsadził wojskiem całą granicę z Węgrami, a głównie Stryj i Skole stanowiące główne bazy zaopatrzeniowe przerzutów. Jest to druzgocący cios dla francuskiej akcji na Węgrzech, gdyż powstańcy musieli teraz walczyć bez pomocy z zewnątrz. Zabiegi Gnińskiego nie dały rezultatu, wobec czego opuścił Stambuł. Wkrótce potem przybył do Lwowa członek jego poselstwa Duprerier z zawiadomieniem, że posła uwięziono nad Dunajem i nie będzie zwolniony, dopóki nie zostaną przekazane w tureckie ręce tereny i grody przewidziane traktatami. Wreszcie i akcja szwedzka skończyła' się niepowodzeniem, bo najpierw generał de Benthorn ukradł przesłane na kampanię francuskie pieniądze, a po jego rychłej śmierci przysłany marszałek Horn, działający z wyjątkową nieudolnością, zostaje rozbity przez . elektora, który swoje wojska bez królewskiego zezwolenia przewiózł saniami przez polskie Pomorze. Po owej groźnej przygodzie życie w Trzykłosach potoczyło się zwykłym, codziennym nurtem? Dni płynęły podobne do siebie, wypełnione pracą. Paulina jak poprzednio zajmowała się gospodarką kobiecą i opieką nad małą Werą, panna Ludwika cały swój czas poświęcała Tomkowi. Z troską jednak spoglądała na młodych widząc wyraźnie, że coś się między nimi zmieniło. Nie byli w stosunku do siebie już tak swobodni, uciekali spojrzeniami, z rozmów znikł żartobliwy ton, wypowiedzi stały się ostrożniejsze, bardziej mierzone i oględne, jakby za nimi chcieli ukryć własne myśli. Stara panna, pozbawiona osobistej praktyki w tej materii, przecież miała możność obserwować w życiu niejedno, zrozumiała więc od razu, co to wszystko znaczy. Toteż niejedną nocną godzinę spędziła bezsennie, przemyślając, co należy począć. Widziała bowiem, że dalszy pobyt Pauliny w Trzykłosach stał się niemożliwy, gdyż naraża na ludzką obmowę nie tylko ją samą, ale również opiekunkę, która na taki stan rzeczy zezwala. Spostrzeżenia panny Ludwiki istotnie były słuszne. Paulina i Bogdan zdawali sobie sprawę, że ich wzajemne zainteresowanie sobą przekroczyło — zupełnie nieoczekiwanie — granice zwykłej przyjaźni. Czując to i potępiając siebie, jednocześnie błędnie oceniali, partnera, ów pocałunek w młynie tłumacząc sobie inną przyczyną niż była w istocie. Paulina sądziła, że w ten sposób Bogdan tylko objawił radość z jej ocalenia dając wyraz opiekuńczemu uczuciu, on zaś kładł to na karb wdzięczności za uwolnienie z ciężkich terminów. oo 352 Trapiła się tą zmianą stosunków pomiędzy młodymi panna Ludwika do tego stopnia, że w desperacji postanowiła napisać list do Leszczyn, by powiadomić rodzica Pauliny i jemu pozostawić dalszą decyzję w tej delikatnej sprawie. List napisać nie było trudno, ale problemem stał się sposób dostarczenia do adresata. Nie mogła przecież prosić Zawiei, by dał gońca dla przesłania takiej wiadomości. Krok ten musiała uczynić — tu panna Ludwika westchnęła mocno strapiona — bez wiedzy i zgody tych dwojga. Rozumiała bowiem, że uraziłaby dumę Pauliny, a Zawieję postawiła w nad wyraz kłopotliwej sytuacji. Mimo wyrzutów sumienia postanowiła działać na własną rękę. Medytując o tym pomyślała o człowieku, który, gdyby zechciał, mógł jej dopomóc w usunięciu tej przeszkody. Wprawdzie bała się owego Kostucha mocno, gdyż był to mężczyzna ponury i nieskory do gawędy', ale po wahaniach zagadnęła go wykorzystując chwilę, kiedy byli sami. Zerknęła na jedne i drugie drzwi, po czym szepnęła: — Panie Kostuch... Zaczekaj acan chwilę. Kostuch przystanął obracając się z wyrazem zdziwienia na twarzy. Niższa o głowę panna Ludwika zbliżyła się ku niemu unosząc do góry oczy. -— Panie Kostuch, prośbę mam. Wielką prośbę. Musicie mi pomóc... — W czym rzecz, pani dobrodziejko? — spytał obrzucając ją wcale nie przyjacielskim spojrzeniem. Pod wpływem jego zimnego wzroku panna Ludwika zmieszała się jeszcze bardziej, ale uparcie kroczyła do celu. — Mam do wysłania pismo, ale pan Zawieja nie może o nim wiedzieć. Ważne pismo. — Nie może wiedzieć — Kostuch zmarszczył brwi. —- A dla-czegoż to? — Bo dotyczy jego. No i pani Pauliny... — Komu chcecie posłać pismo? — Ojcu wielmożnej pani. Chcę, by tu przyjechał, "bo... — Tu zatroskana i speszona panna Ludwika umilkła. Nieoczekiwanie jednak przez ponurą twarz starego przemknął uśmiech. Skinął głową i rzucił krótko: Daleko ten goniec ma jechać? Dwór zwie się Leszczyny, leży nad Sołokiją, blisko Bełżca. To na wschód od Zamościa. Może choć do Lwowa, a dale i pocztą? J Kostuch machnął ręką. — E tam, pocztą. To już wszystko jedno, skoro pojedzie. Dobrze, pomyślę o tym. Niech pani dobrodziejka przygotuje pismo. 23 — Ostatni zwycięzca cv; 353 cv> — Dziękuję, panie Kostuch! W kilka dni później, jeszcze na godzinę przed świtem, kiedy cały dwór był pogrążony w głębokim śnie, wyruszył w drogę posłaniec. Kostuch przekonał się jednak, że nie docenił spostrzegawczości Zawiei. Niedługo potem, po zakończeniu wieczornej narady, którą odbywali. teraz w komnacie młodego rycerza, ten zagadnął zarządcę: — Co się stało z dereszem, który stał na końcu stajni po prawej stronie? Nie widzę go od paru dni. — Z dereszem? — powtórzył Kostuch chcąc nieco zyskać na czasie. s,^ — Toć chyba pytam wyraźnie! Stary westchnął z rezygnacją. — Ano, ruszył w drogę... — W jaką drogę? Dokąd? — Pojechał goniec z listem. — Gadaj mi do rzeczy! — rozzłościł się Zawieja.— Czy muszę wyciągać z ciebie słowa, jak niewód z wody?! — Starsza pani wysłała list do rodzica wielmożnej pani — wyrzucił z siebie Kostuch z wyraźną ulgą. — Prosiła o gońca, więc go dałem — dodał z determinacją. Zawieja opuścił głowę i chwilę nic nie mówił zaskoczony tym wyjaśnieniem. Wreszcie burknął z przekąsem: — I umyśliliście to zrobić za moimi plecami? Kostuchowi wróciła już pewność siebie. — Jakże było wam mówić? — Wzruszył ramionami. — Nie moja sprawa wtykać nos gdzie nie trzeba, alem tfoskę'starszej pani zrozumiał. Nie na złe myślała, toteż dałem jej posłańca, o którego prosiła. A jeśli wam nic nie powiedziałem, to nie ze strachu czy podstępności. Głupio było żądać waszej decyzji, skore musiałaby przeciwna być pragnieniu serca... Zawieja' żachnął się, ale i zdziwił, gdyż zdawało mu się, że tak skrzętnie tajone uczucie powinno ujść uwadze otoczenia. Sam jak mógł, tak odsuwaj od siebie świadomość, że rozmiłował się zdradzając przez to pamięć Tamary, a tu obcy człowiek, zwykły chłop, stawia mu prawdę przed oczy. N Zerwał się z fotela i zaczął krążyć po komnacie. Mówił ni to do siebie, ni to do obserwującego go w milczeniu Kostucha: — Oto los! Najpierw Bóg jedyną, umiłowaną ponad wszystko duszę do siebie zabrał, a teraz ludzie napierają, by miłego przyjaciela 'mi odjąć! Kara to chyba i być może sprawiedliwa, żem sprzeniewierzył się tamtej serce podzieliwszy, by i druga znalazła w nim 354 cv> miejsce! Bo jednako miłuję i zmarłą, i żywą! I cóż mam w tej rozterce począć? Kostuch nie odpowiedział od. razu. Najpierw podrapał się po głowie, potem obrzucił Zawieję swoim zwykłym, surowym wejrzeniem, jakby za chwilę miał wydać na niego wyrok, wreszcie westchnął i odezwał się: __ Prosty ja chłop, panie, i nawet czytać nie potrafię, alem niejedno w czasie mego życia widział i na swój rozum pojąłem. Przeto myślę, że Bóg dał człowiekowi czas nie tylko, by miał kiedy grzeszyć, ale też, aby mógł zapomnieć sw.oje grzechy i boleści. Inaczej nie sprostałby ciężarowi wspomnień. I tak to boskie dobrodziejstwo pomaga mu w bytowaniu, przeto korzystajcie, panie, ~i wy z owej łaski... — I zapomnieć Tamarę? Nigdy tego nie zdołam! Ale też rozmiłowałem się w innej i nic nie mogę na to poradzić! — Zawieja z desperacją przeczesał palcami włosy i opadł na fotel. — Nie musicie pani Tamary zapominać. Ale ona teraz już innego zażywa szczęścia i mały kącik w waszym sercu jej wystarczy. Natura woła was do życia, nie zaś do ciągłych wspominek! Zawieja spojrzał na starego zdziwiony, jakby dopiero teraz go dostrzegł. — Mówisz, jakbyś czytał z księgi... Kostuch uśmiechnął się kątem ust. — Toć mówiłem, że czytać nie umiem. Ale czas i w tym pożyteczny, że uczy człowieka... Bogdan siedział z opuszczoną głową nic już nie mówiąc. Kiedy wreszcie odezwał się, w jego głosie brzmiała rozterka: — A więc starsza pani wysłała pismo do Leszczyn. Nietrudno domyślić się, że wzywa rodzica, by zabrał stąd córkę. Ale chyba ma rację — dorzucił z rezygnacją. — Istotnie pani Paulina nie powinna przedłużać swego pobytu w Trzykłosach, czy mi to miłe, czy nie. A my znów ostaniemy sami, co, Kostuch? Stary uśmiechnął się pod wąsem. — Może znów tu powróci? Co byłoby dobre, bo Tomek potrzebuje kobiecej opieki. — Właśnie! — Zawieja raptem poweselał. — Oby tylko zechciała... O to nie ma obawy — mruknął Kostuch z nie ukrywaną drwiną. Po namyśle młody rycerz postanowił zawiadomić Paulinę o wysłaniu przez pannę Ludwikę listu do jej ojca, by potem nie podej-t?ewa.ła .Lo o udział w konspiracji. Zaraz więc następnego dnia; w kiedy znaleźli się sami, Oznajmił bez dłuższych wstępów: - Dowiedziałem się wczoraj od Kostucha, że panna Ludwika co 355 cv> bez mojej, a zapewne i twojej wiedzy wysłała pismo do Leszczyn. Co pisała, domyślić się nietrudno. . — Ciotka napisała list?! — wybuchnęła Paulina wyraźnie oburzona. — Bez porozumienia ze mną? — Widocznie z góry przesądziła, że będziesz temu przeciwna. A sprawa w jej mniemaniu jest ważna. — Nie spodziewałam się tego po niej! — Mówię wbrew swemu pragnieniu, ale wydaje mi się, że ona ma rację, nie my. Z troski o ciebie to uczyniła, więc raczej winnaś jej wdzięczność. — I ty się z nią sprzymierzasz? — W jej oczach zakręciły się łzy. — Wstrętny jesteś, nie chcę cię znać! — Nie gniewaj się, rozważ wszystko spokojnie. Brak mi cię będzie jak powietrza i wody... — Zawieja pohamował się i urwał raptownie, po czym dokończył spokojniej: —r- Nie powinnaś jednak dłużej tu pozostać. — Samych wrogów mam wokół siebie! Samych wrogów! — powtórzyła z uporem. Ruszyła ku drzwiom z ostentacyjną pogardą na twarzy. W kilka dni potem wrócił goniec przywożąc pismo pana Rań-skiego. Już znacznie spokojniejsza Paulina czytała: „...z serca wdzięczny jestem pannie Ludwice, do której kieruję osobne pismo z podzięką, że tak należytą otacza cię opieką. Tobie zaś radzę i polecam, abyś takoż życzliwym sercem za ową troc1-.ę jej odpłaciła. Wielcem jednak strapiony, bo jeszcze w Trzykłosaeh — jeśli jako i przody nie chcesz osiąść w Łysobokach — będziesz musiała poczekać, aż cię osobiście do Leszczyn zabiorę. Teraz bowiem przy łożu małżonki, poważną boleścią złożonej, przesiadywać muszę. Choć strach mi o tym pisać, ale doktorzy, których coraz sprowadzam, wielkiej mi nadziei na ozdrowienie nie czynią. Ale w Bogu pokładając ufność, trwam przy niej dbając o należytą opiekę. Czekaj więc na dalsze wieści ode mnie, ale tak czy inaczej Bóg swą wolę objawi, przygotuj się do wyjazdu, bo w kawalerskim domu, nawet mimo obecności szanownej panny Ludwiki, dłużej pozostawać się nie godzi. A i tak pobyt twój w Trzykłosach przeciągnął się ponad moje spodziewanie, co niczego dobrego nie wróży. Toteż opiece Boskiej cię polecam i ściskam gorąco, moja córko..." Popłakała się Paulina nad tym ojcowskim listem, potem drugi raz już w ramionach ciotki Ludwiki, do której mimo początkowych dąsów urazy nie chowała umiejąc pojąć słuszność jej intencji. Zaczęła z wolna oswajać się z myślą o opuszczeniu Trzykłos roniąc z tego powodu niejedną łzę w zaciszu swojej komnaty. Widać nie sądzony jej był ten rycerz, skoro już po raz drugi zły los rozwiewa nadzieje znów rozbudzonego serca. cv 356 oo Już dawno Litwa żądała zwołania sejmu na swoim terenie, co przewidywała zresztą uchwała z 1673 roku. Z tego powodu król Jan III wyznaczył na miejsce obrad sejmowych 1678 roku Grodno. Miasto było ubogie, liche, a do tego zniszczone przez ostatnią wyprawę moskiewską, ale wyboru dokonał na przekór Pacowi, który •jako wojewoda wileński spodziewał się obrad w Wilnie, przez co mógłby osiągnąć niejakie korzyści polityczne. Decyzja ta wywołała zatem rozdrażnienie pana hetmana wzmagając jeszcze bardziej jego nienawiść do królewskiej osoby. Miasto i bez wojennych zniszczeń nędzne, o drewnianej zabudowie ukrytej wśród licznych sadów, przecinały grząskie, błotniste ulice, a żydowskie kramy były ubogie i słabo zaopatrzone. Nie mogło też zapewnić ani wygodnych kwater, ani odpowiedniej ich liczby, toteż warunki bytowania panów posłów były nie do pozazdroszczenia, zwłaszcza że i pora nastała zimowa. Przeklinali więc koro-niarze Litwinów za ich upór, z jakim żądali sejmu u siebie, bo najpierw musieli znosić uciążliwą podróż przez litewskie wertepy, a potem poniewierać się w nędznych, ubogich chałupach. Wielu senatorów i wyższych duchownych z biskupem Trzebickim na czele w ogóle na zjazd nie przybyło, wielu swój przyjazd opóźniało, jak mogło. Nad obradami natomiast, które rozpoczęły się w grudniu, zaciążył spór dwóch skłóconych magnatów — Dymitra Wiśniowiec-kiego i Hieronima Lubomirskiego. Wiedli go z tym większą zawziętością, że szło o prawo do spadku ordynacji Ostrogskich. Wiśnio-wiecki opierał się na koligacjach rodzinnych, Lubomirski występował w imieniu zakonu maltańskiego, któremu z zapisu miały przypaść dobra. Obaj przybyli na czele zbrojnych pocztów i to znacznych, bo liczących po dwa tysiące szabel. Od razu też wybuchły burdy, bijatyki, wzajemne pogróżki tak zawzięte i liczne, że zaczęto obawiać się rychłej wojny domowej. Nawet i królewska para była powaśnio-na ze sobą w tej sprawie. Król stał za kawalerem maltańskim, królowa — teraz zwolenniczka Austrii — popierała Wiśniowieckiego. Ostatecznie jednak po usilnych mediacjach, do których sam król się przyłączył, sprawę załagodzono, wzajemne zarzuty i oskarżenia wycofano zgadzając się na rozstrzygnięcie sporu przez następny sejm. Niemniej bójki, wręcz całe potyczki, napady i rabunki trwały nadal, przy czym nastąpiło teraz rozgraniczenie stron na litewską i koronną. Wprawdzie brała się za łby głównie czeladź, ale potrafiła 1 swoich panów wciągać w te.awantury. Nie było więc w mieście spokoju, jak nie było go też i na toczących się obradach. ¦Rozpoczęły się od protestów przeciw przemarszowi Szwedów, cv> 357 cv> oburzano się na udzielanie pomocy węgierskim powstańcom, czemu przewodzili Pac i Wiśniowiecki podjudzani przez posłów Austrii i Brandenburgii, a także przez nuncjusza papieskiego. Poseł francuski robił, co mógł, by podtrzymać króla w oporze i wytrwaniu przy dotychczasowej polityce, ale jego wpływ i znaczenie, malejące w ostatnich czasach, teraz ostatecznie upadło. Grodno stało się miejscem, w którym ważyły się losy nie tylko Polski, ale rzec by można nawet Europy, bo rodziło się przymierze przeciw Turcji. Najpierw króla z jego opozycją, potem wyszło poza granice kraju, w kilka lat później przeobrażając się w ligę antypo-gańską. W lutym nastąpiły dwa wydarzenia, które przyspieszyły i ostatecznie skłoniły króla do porzucenia francuskiego zaprzęgu. Pierwszym był przyjazd Gnińskiego nie tyle z poselstwa, co tureckiej niewoli, z czego zdawał sprawozdanie przed sejmem .wywołując zgodne oburzenie wszystkich delegatów. Drugim, jeszcze ważniejszym, stał się zawarty w dniu 8 lutego pokój w Nimwegen pomiędzy Wiedniem a Paryżem. Wzmógł on dotychczasową niechęć króla do Francji, zmieniając ją wręcz we wrogość, gdyż Ludwik XIV nie uwzględnił interesów Polski w sprawie pruskiej. Toteż Jan III ostatecznie przestał liczyć na Francję. Obóz austriacki wziął górę stając się panem sytuacji, a de Bethune musiał już tylko rozmyślać nad założeniem własnego, nie opartego o dwór stronnictwa, a nawet brać pod uwagę i zerwanie sejmu, by nie dopuścić do ostatecznych decyzji. Decyzje owe zapadły jednak, pieczętując niejako polityczną klęskę Francji, ale winowajcą tej zmiany kursu był sam jej monarcha. Sobieski odżegnał się od udzielania pomocy węgierskim powstańcom, piętnował traktowanie posła w Stambule i wezwał naród do wojny z Turcją. W złożonym memoriale żądał, aby posłowie z uwagi na ważność i nagłość sprawy wyrazili zgodę na ustanowienie specjalnej rady przybocznej dając jej prawo zastępowania sejmu w podejmowaniu pilnych decyzji, domagał się wysłania poselstw na chrześcijańskie dwory z wezwaniem do wspólnego działania, wnosił o natychmiastową ratyfikację przymierza z Moskwą, jak i przeznaczenia owych dwóch milionów cara Fiodora na potrze--by armii, wraz z podniesieniem jej liczebności. Wszystkie te żądania królewskie zostały uchwalone i to nie tylko jednomyślnie, ale,i z powszechnym entuzjazmem. Wyznaczono radę obraną na dwa lata, składającą się ze stu szesnastu członków, i dano jej moc sejmowego zgromadzenia. Ratyfikowano pokój z Moskwą przeznaczając jej pieniądze na wojsko, którego stan podniesiono do czterdziestu dwóch tysięcy — trzydzieści dwa tysiące dla Korony i dziesięć tysięcy dla Litwy. Wyznaczono też posłów: do cv 358 cv Wiednia Hieronima Lubomirskiego, do Paryża Andrzeja Morszty-na do Rzymu i Wenecji Michała Radziwiłła, do Hiszpanii księdza Korotyńskiego oraz do cara referendarza wielkiego litewskiego, Brzostowskiego. Prymasem Polski został Wydźga, pieczęć wielką po nim przejął Jan Wielopolski, a biskupowi chełmskiemu' Małachowskiemu powierzono mniejszą. ' Wiedeń i Rzym odniosły więc c., Iteczne zwycięstwo nad Francją, król pogodził się ze stronnictwem austriackim czyniąc pierwsze kroki na drodze prowadzącej do antytureckiej Ligi. W lutym obszernymi saniami z czworokonnym zaprzęgiem i w otoczeniu zbrojnego pocztu przybył do Trzykłos pan Rański, po śmierci małżonki nieomal potentat, bo osiadły na trzech sporych majątkach. Kłopoty związane z pogrzebem i przejęciem sukcesji zabrały mu sporo czasu, więc dopiero teraz mógł przybyć po córkę spiesząc, by zdążyć przed wiosennymi roztopami. Jednakże na razie mrozy nie puszczały. Pozwoliło to Paulinie wyrazić sprzeciw wobec zamierzonej podróży, przynajmniej do czasu nastania ciepłych, wiosennych dni. Droga była daleka i niechby małą Weronikę gdzieś zawiało zimnem, nieszczęście gotowe. Argument był ważki i wielce przekonywający, toteż po naradzie i panna Ludwika, i pan Anatol uznali, że istotnie wyjazd w taką porę zbyt jest dla małej niebezpieczny. Rański pozostał więc w Trzykłosach, bo i jemu w mrozy nie chciało się wracać do siebie, a potem powtórnie przeżywać utrapienia długiej podróży. Teraz dopiero dowiedział się, że to zmarły zięć, dbały o bezpieczeństwo małżonki, pozostawił ją pod opieką Zawiei, co pobytowi córki w grodzie nadawało inną wymowę, jako że przybyła tu za wiedzą małżonka i posłuszna jego woli. Natomiast dalszymi zdarzeniami pokierowała ręka boska, a jak uczyniła w tym wypadku, pan Rański, człek bystry i nie pozbawiony spostrzegawczości, rychło dostrzegł. Nie uszły bowiem jego uwagi spojrzenia, jakimi Zawieja przeprowadzał Paulinę, gdy nie mogła ich widzieć. Równie wymowne były jej oczy .w momentach, kiedy spotykała wzrok młodego rycerza, lub lekkie rumieńce wykwitające na jej licu, kiedy się do niej zbliżał. Toteż pan Rański przemyśliwał mocno nad swymi spostrzeżeniami, wąsa kręcił z zafrasowaniem, a potem wszczął z tym i owym gawędy, nieznacznie kierując je na osobę Zawiei. Pogadał też z Kos-cnem, potem Debejem i choć obaj nieskorzy byli do wynurzeń, niecoś i od nich wiadomości połapał. A wreszcie i Zawieję po- cvj 359 cv> trafił pociągnąć za język, kiedy zasiadali do miodu albo wspólnie z kobietami gwarzyli wieczorami przy kominku. Skutkiem tego po miesiącu miał jakie takie rozeznanie co do osoby gospodarza grodu. Postanowił teraz najpierw pomówić z Paulina. Tego ranka Zawieja był właśnie na majdanie, panna Ludwika odrabiała z Tomkiem przedobiednie lekcje, a Paulina krzątała się w swojej komnacie przy dziecku. Pan Anatol zaszedł do niej, pobawił się nieco z małą, potem raz i drugi zerknąwszy na córkę powiedział: —¦ Jakże to dziwnie splatają się na tym świecie ludzkie drogi. Zaczynam podejrzewać, że opatrzność jest bardziej uparta, niż sądziłem. Znów zetknęła nas z panem Zawieją. — Dlaczego tak mówisz? — zdziwiła się Paulina. — Toć pan Zawieja druh Gedeona. Przez niego poznałam mego małżonka, więc co dziwnego, żeśmy się znów spotkali? — Czyżbyś nie widziała w tym nic szczególnego? — Przyznam, że nie... — Wzruszyła ramionami, ale i zarumieniła się nieco. — A jednak wtedy w Leszczynach, teraz znów tu... — Widzę, ojcze — rzekła Paulina ze zniecierpliwieniem — że krążysz wokół osoby pana Zawiei niczym kot wokół kanarka, ale nie powiesz wyraźnie, do czego zmierzasz! — Do niczego, córeczko, nie zmierzam, do niczego — zaprzeczył pan Anatol. — Snują mi się jeno po głowie różne myśli, więc głośno je wypowiadam. — I akurat o panu Zawiei? — spytała kpiąco. — Ano właśnie. Ale to przez ciebie. Widzę, że ci z myśli nie schodzi, tom poszedł w twoje ślady... — Skądże to wiesz?! — prychnęła Paulina. — I mówże wreszcie, do czego zmierzasz! — Hm... Skoro mi nie zaprzeczasz, tedy ci powiem, że podoba mi się ten młody pan brat. Bo ponoć i rycerz odważny, i gospodarz przedni, a i na pysku gładki, że drugiego szukać. Szkoda, że na ciebie nijakiej nie zwraca uwagi... Paulina mimo woli westchnęła. — Bo innej zapomnieć nie może. Wierny jej pamięci, nikogo nie dostrzega. — Prawda — westchnął w ślad za córką pan Anatol — i ja to zauważyłem. A szkoda, bo dzielny to mąż, a tyś swoją żałobę skończyła i dobrze byłoby, abyś przy starym ojcu marchewki nie skrobała. Ale cóż, skoro mówisz, żeś mu obojętna... Paulina nic na to nie odpowiedziała, ale przypadłszy do ojca objęła go za szyję i rozpłakała się. cnd 360 cv> __ No... no... Nie płacz, nie będzie on, najdziemy innego... — Pan Rański nieco zdawkowo pogłaskał córkę po głowie. — Myślisz, że mi zajedno z kim, byle tylko pójść w małżeńskie joze? — rzuciła z nagłą złością odsuwając się od ojca. — Otóż nie! I jeszcze raz nie! — Tupnęła nóżką. — Bogdana miłuję i innego nie chcę! — Ach tak! Więc go miłujesz. A on ciebie nie. Istotnie, gorzka ci przypadła dola... —Właśnie — chlipnęła. — Może całkiem obojętny nie jest, nawet przychylny, ale tylko jako przyjaciel. Jednak nie mnie miłuje. — Toć widzę, ale kogóż tedy? — Ową Tamarę, która tu zginęła! Serce jej oddał, a mnie tylko życzliwość okazuje, nic więcej... — Znów się rozszlochała, po dziecinnemu pociągając noskiem. — Ty takoż Geodeona miłowałaś, a przecież na nowo ci serce przemówiło. — Ja... Ja to co innego.— szepnęła opuszczając głowę. — Jam niestała i płocha, sama to widzę. Mało co więcej jak rok minął, gdy odszedł biedny Gedeon, a popadłam w nowy afekt. Toteż widać Bóg mnie karze, że miłować muszę beż wzajemności. Bogdan bowiem nie taki, on pamięci swojej Tamary wierny. — Boga w to nie mieszaj! — ofuknął córkę. — Młodaś i prawom natury posłuszna, a zatem i Bogu, toteż łez na próżno nie przelewaj! Widzę, że beze mnie do niczego nie dojdziecie — rzekł na zakończenie rozmowy stary szlachcic, ale jeszcze dodał: — Po raz wtóry muszę swatem ci ostać, bądź zatem dobrej myśli! Nie spieszył jednak pan Rański z,dalszymi krokami, bo chciał się jeszcze przyjrzeć młodemu rycerzowi, mimo że już go polubił. Jednak pod koniec kwietnia nie można było dalej zwlekać, gdyż wiosna była wczesna, drogi obeschły, wkrótce więc trzeba było opuszczać Trzykłosy. Pierwszego zatem wieczoru, kiedy po wieczerzy zostali sami, bo Paulina i panna Ludwika poszły kłaść dzieci na spoczynek, pan Rański sięgnął.po swoją szklanicę z miodem i zagaił: Ot i nadchodzi koniec mego wypoczynku pod tym dachem. Markotno mi, bo z waćpana gospodarz,miły, alem niespokojny, jak tam mój zarządca radzi sobie z siewami... Gorzko będzie ostać samemu — mruknął Zawieja nie patrząc na swego gościa. Zbędziesz się kłopotu, mości panie. — Pan Anatol otarł wą-Baba, a do tego jeszcze z dzieciakiem, toć skaranie Boże. , ~~ Panią Paulinę babą ośmielasz się waćpan nazwać?! Gdy-yf,n\e b?1 JeJ rodzicem, na sucho by ci to nie uszło! — Zawieja pobladł z gniewu. 361 — Coś taki gorący, panie bracie... — bąknął niby to z konfuzją pan Rański, ale przeczesał palcami wąsy, aby pokryć uśmiech. — Baba nie baba, kłopotów czyni co niemiara! — Jeśli Paulina przyczyną, gotów jestem zawsze je cierpieć... — Widzę, żeś grzeczny kawaler, panie Bogdanie, toteż dzięki za te dworne słowa. Ale dobre obyczaje a istota rzeczy, to nie to samo. — Nie o obyczaje tu chodzi! — wybuchnął młody rycerz. — A właśnie o istotę rzeczy! Ciężko mi na sercu, że pani Paulina Trzy-kłosy opuszcza! — Na sercu waści ciężko? A cóż serce ma z tym wspólnego? Zawieja zmieszał się na te słowa, w dodatku rzucone lekceważącym tonem. — Zaprzyjaźniliśmy się z córką waćpana, braterski efekt mam dla niej... — odrzekł niepewnie. -— Ach tak?!-Tego nie wiedziałem. — Pan Anatol ze zrozumieniem pokiwał głową. — To dobrze, przyjaźń to piękna rzecz, ale nie chroni przed ludzkim pomówieniem. ¦ — Wiem o tym i rozumiem, że Trzykłosy musi opuścić! Jeśli... — Młody rycerz urwał raptownie wystraszony, bo mało brakowało, a wyrwałyby się mu nieopatrzne słowa. Ale pan Rański nie był z tych, którzy złapawszy właściwy wątek tak łatwo by go popuścili. Toteż uniósł brwi do góry i utkwiwszy niby to zdziwiony wzrok w twarzy Zawiei powtórzył: — Jeśli? Jakie tam „jeśli" może tu być? Co waćpan miałeś na myśli? Zawieja nie starał się już ukrywać prawdy. Spojrzał "w oczy staremu szlachcicowi i odpowiedział: — Chciałem rzec, jeśli nie zechce panią w nich ostać. To miałem na myśli, wielmożny panie Rański. — I odmówiła? — Nie, bom jej o to nie pytał. — Zawieja zasępił się i pełen rozterki opuścił głowę. — Nie pytałeś? — Pan Anatol prychnął ironicznie. — Wolisz cichcem wzdychać i łezki ronić? A może odwagi ci brakło? — Nie brakło. Inna jest tego przyczyna. ":— Jakaż, jeśli mogę wiedzieć? — A ta, że pani Paulina choć wielce mi przyjazna, przecież zmarłego nawet w myślach nie chce opuścić. Nie tak jak ja, który nowemu miłowaniu dałem górę nad wspomnieniem. — A więc nawet jej nie pytałeś? Pan Rański zagadując powtórnie o to samo pomyślał jednocześnie, czy aby w zbyt delikatną materię nie włazi w butach. Odrzucił jednak zaraz te skrupuły, uderzył dłońmi o kolana i zawołał: c\3 362 oo — Takiej pary głupców tom jeszcze nie widział. A niechże mnie uSieką! Tedy miast wzdychać idź i ją spytaj! Ale wprzódy miodu mi nalej, bo od tego gadania gardło mi na wiór wyschło. Toć jak dzieci za rączki trza was prowadzić, własnej córce za swata służyć, ponoć ani Turka, ani Tatara się nie boisz, ale przed białogłową w kolanach miękniesz. Zawieja porwał się na nogi, chwycił za dzban, a potem przypadł do ręki pana Rańskiego. Zaraz też wypili obaj za pomyślną odpowiedź Pauliny, w którą wątpił tylko Zawieja. Istotnie niedługo potem trzymał w ramionach młodą kobietę, która z oczami pełnymi błysków szczęścia nie broniła mu ust. Wkrótce już w bardziej spokojnym nastroju zostało ustalone, że pod koniec żniw przybędzie do Leszczyn Zawieja, by zgodnie z obyczajem zabrać panną młodą z rodzicielskiego domu. Ciotka Ludw.ika zaś bez dłuższych oporów zgodziła się pozostać na stałe w Trzykłosach, by Tomek, do którego przylgnęła staropanieńskim sercem, nie został bez opieki. ¦ We Lwowie Gdzieś z początkiem kwietnia, niedługo przed zakończeniem sejmu, Żegoń dostał polecenie stawienia się u jego królewskiej mości. Ostatnio nudził się mocno, bo gawędy z panami braćmi nie stanowiły zbyt wielkiej rozrywki. Tematy były zawsze te same — pomstowanie na przeciwników, a wreszcie podawanie własnej recepty na ratowanie Rzeczypospolitej. Nie bawiły także plotki i pomawiania rzucane zwykle ściszonym głosem, z obzieraniem się dookoła i pod pieczęcią najgłębszej tajemnicy, a potem z kolei powtarzane każdemu, kto gotów był ich słuchać. Bardziej już podniecające były wiadomości o nowej bijatyce, napadzie czy rabunku, krążące dzień w dzień po mieście. Jednym z takich wydarzeń był zuchwały czyn niejakiego Darowskiego, który strzałem z pistoletu roztrzaskał popiersie krglewskie ustawione na Starym Zamku. Żądano dla zuchwalca kary śmierci, równając ten czyn z zamachem na królewską osobę, ale Jan III ułaskawił zapalczywego głupca darowując mu winę. Sporo też gadek i komentarzy wywołała wiadomość, że w pewnym domu na Wołyniu rozlegają się głosy duchów. Wieść ta rozniosła się szeroko, do czego niemało przyczynił się jezuita ksiądz gniewosz rozpowiadając, że jest to bezsporny głos Nieba zwiastu- cv> 383 cv> jacy wiernym przepowiednię o przyszłości kraju. Król podejrzewając w tym polityczne intencje wysłał na miejsce starostę Gałeckiego, by ową wiadomość sprawdził. Kiedy ten po powrocie oświadczył, że łgarstwo to wierutne i szalbierstwo, Jan III mocno pogardliwie wyraził się o jezuitach, których zresztą z dawna nie lubił. Stało się to wszakże w obecności księdza Andrzeja Piekarskiego, spowiednika trzech kolejnych królów, takoż jezuity. Ten tak się tymi słowami potępienia przejął, że zaniemógł i zaraz zmarł. Zdarzył się również incydent wywołany zachłannością królowej, która wbrew woli męża wystąpiła do sejmu o przyznanie apa-naży z Wieliczki. Wniosek zgłosił jej sekretarz Załuski, za co dostał surową naganę od rozgniewanego króla. Ale skutki porozumienia Marii Kazimiery _z opozycją były już widoczne, bo poparł wniosek hetman Wiśniowiecki i odnośna uchwała zapadła. Takie i tym podobne historie miały miejsce w te dni obrad, a plotki o nich krążyły wśród szlachty. Jednocześnie było coraz bardziej widoczne, że dochodzi do porozumienia malkontentów z dworem, bo pomówienia i złośliwe komentarze pod adresem królewskiej pary zaczęły przycichać. Skutkiem tego uspokojenia Żegoń był zadowolony z wezwania, zapowiadało ono bowiem, że nużąca bezczynność wnet się skończy. Król stał kwaterą w klasztorze bernardynów, gdyż tam zakonnicy zapewnili władcy większe wygody, niżby je miał w Starym Zamku, budowli wzniesionej jeszcze przed bitwą grunwaldzką. Damian prowadzony przez oficera ordynansowego zatrzymał się w refektarzu, gdzie musiał czekać w tłumie dworzan i dowódców wojskowych, by po godzinie stanąć wreszcie przed królewskim obliczem. . ¦ W komnacie prócz króla znajdował się pan Matczyński i nowy zaufany królewski, Stanisław Szczuka, którego Żegoń już mia*ł okazję poznać uprzednio. Był to wysoki szlachcic, z wąsem zwisającym pod długim nosem, podgoloną głową, ciemnymi, zbyt wypukłymi oczami i badawczym, ostrym spojrzeniem. Wróżono mu karierę, bo był człekiem obrotnym, przebiegłym, o bystrym umyśle. Wiadomo było, że cieszy się coraz większym zaufaniem władcy, zna wiele jego tajnych zamysłów i przewodzi szlachcie przychylnej polityce dworu. Król na widok Damiana uśmiechnął się okazując tym swoją życzliwość i odezwał się z dobroduszną kpiną: — Nie utłukli jeszcze waćpana moi adwersarze? — Dotąd nie, najjaśniejszy panie, ale nie byłbym przeciwny, gdyby mi wypadła jakowaś przygoda," bo nic, jeno samo gadanie słyszę dookoła. cv) 364 Sobieski roześmiał się. — Tego ci brak?! Gotowym w tym względzie udzielić ci pomocy! — Zaraz jednak spoważniał i spytał poprawiając się w fotelu- — Bywasz u Jawleńskiego? Czytasz pisma, jakie otrzymuje z różnych stron kraju od naszych ludzi? — Są mi znane, wasza królewska mość. — Wiesz zatem, jak wzmogła się ostatnio działalność tureckich szpiegów. Będzie ci to przydatne do zrozumienia powagi zadania, które zamierzamy ci poruczyć. Jan III spojrzał na siedzącego obok senatora Matczyńskiego i pana Szczukę, który schylony opodal targał za uszy jednego z ogarów kręcących się po komnacie. Mimo to widać było, że przysłuchuje się rozmowie. Żegoń zaciekawiony wstępem czekał na dalsze słowa króla. Ten zaś istotnie zaraz przystąpił do rzeczy. — Wkrótce powierzę lwowskim ludwisarzom odlanie dla Kąts-kiego nowych dział. Jakich i wiele, jeszcze nie uchwaliliśmy, ale będzie ich ze dwadzieścia. Chcę przeto zrobić ciebie komisarzem dla dozoru tej roboty z mego ramienia. Masz przecie już jaką taką praktykę w artyleryjskim sprzęcie... — Król znów uśmiechnął się lekko. — Mała to praktyka, wasza królewska mość. — Kątski udzieli ci wskazówek, czego i jak należy pilnować. Jest na to czas, bo czekam na moskiewskie ruble, bez nich bowiem nie będzie czym za owe działa płacić. Dopóki nie nadejdą, permisję waszmości i jego małżonce dam na wyjazd do Klonowa. — Dziękuję, wasza królewska mość! — Żegoń skłonił się uradowany. — Nie łaskawość to moja, lecz wymóg potrzeby, lepiej bowiem, aby przynajmniej przez kilka miesięcy nie widziano cię u dworu. Skoro dostaniesz wiadomość, pobierzesz ze skarbu potrzebne na pobyt pieniądze, a od Kątskiego dowiesz się reszty. Sobieski odsunął psa, który zbliżył się do jego kolan, i mówił dalej: — Rozmowy z ludwisarzami już Łącki prowadzi i on termina i inne warunki z nimi ustali, tobie bowiem owe prace służyć mają tylko za pozór bytności we Lwowie. Wszystko przemawia za tym, że tam siedzi ów główny pająk, który swe sieci na nasz kraj rozsnuwa. Chcę, abyś spróbował do niego dotrzeć. Czeka nas w niedalekiej już chyba przyszłości walna rozprawa-z Turkiem. Trzeba się do niej gotować, przede wszystkim należy więc oczyścić kraj z tego plugas-twa, co wszędy węszy i wszystko podgląda. Wiem, że niełatwe po-ruczam ci zadanie, a ostrzegam też, że mocno niebezpieczne, toteż będziesz się musiał strzec, aby głowy nie położyć. cv 365 oo — Jak inni już położyli... — uzupełnił pan Szczuka, który porzuciwszy zabawę z psami stał oparty o okap kominka. Jedynie pan Matczyński milczał nie wtrącając się do rozmowy. — Uradziliśmy też — ciągnął król — abyś przez pewien czas, przynajmniej z pół roku, a może i lepiej przez rok, niczym innym się "nie zajmował krom dozorem ludwisarni. Również lepiej będzie, abyś nie nawiązywał żadnych kontaktów z ludźmi, jakich znasz we Lwowie, że wymienię choćby owego Stegmana z Warszawy. Znajdą się bowiem oczy, które bacznie będą waćpana oglądać, zwłaszcza w pierwszych miesiącach po przyjeździe. — Rozumiem, wasza królewska mość. Inaczej też bym i nie uczynił. — Żegoń skłonił się lekko. — Dlatego weź ze sobą małżonkę, bo trzeba, abyś przyjmował gości i sam uN niektórych bywał, by poznać jak najwięcej ludzi. Środki na to otrzymasz, a z groszem zbytnio się nie licz, gdyż oszczędność nie jest tu wskazana. Bez kontaktów i znajomości wiele nie zdziałasz, miej to na względzie. Zresztą daję ci tylko ogólne wskazówki, bo za powodzenie imprezy waszmość będziesz odpowiedzialny, toteż nie ja, ale ty musisz wybierać narzędzia i sposoby do wykonania tej roboty. Żegoń zastanawiał się nad królewskimi słowami. Dużo aspektów otrzymanego polecenia należało jeszcze omówić i niczego nie poniechać, bo drugiej okazji do rozmowy zapewne już nie będzie. Toteż nie spieszył z zabieraniem głosu, ale król czekał cierpliwie, widać rozumiejąc przyczynę milczenia. Wreszcie Żegoń powiedział: — Miałbym do waszej królewskiej mości taką oto prośbę. Wielką dla siebie pomoc widzę w osobie imć Jawleńskiego. Chcę zatem wziąć go ze sobą, może jako kancelistę lub rachmistrza. Co dla owych wrogich oczu będzie nawet niejako potwierdzeniem mego stanowiska. — Chcesz go wziąć? — zastanowił się król, po czym spojrzał pytająco na Szczukę. — Miałbyś waść kogoś godnego na miejsce ¦Jawleńskiego? Dzierży on tajną korespondencję. Szczuka skinął głową. — Waszmość Żegoń ma rację. Lepiej będzie, jeśli przydamy mu sekretarza. A zastępca się znajdzie. — Dobrze zatem. Uprzedź więc waść starego, że go nie zabierzesz ze sobą. Masz jeszcze jakieś życzenia? — Mam, najjaśniejszy panie. — Słucham, mów tedy. — Prosiłbym waszą miłość o dwa pisma. Jedno do matki przełożonej klasztoru, w którym przebywała swego czasu Wołczarowa, drugie do pana Łąckiego. " — Do przeoryszy? — zdziwił się król. — Po co ci ona? tx> 366 co __ To mądra kobieta, a poza tym zna wielu ludzi, także i zakonników. Jak cenna może być ich pomoc,. przekonał się Zawieja w czasie pobytu w Stambule. Takie wsparcie w razie .potrzeby mogłoby się przydać. Król zastanawiał się chwilę. — Może to i słuszne, co mówisz — zgodził się wreszcie. — A co chcesz, abym napisał Łąckiemu? On zawiadomienie o tobie otrzyma w swoim czasie. — Otóż to! — zawołał Źegoń z ożywieniem. — Prosiłbym, aby takie pismo wyszło nie osobnym, ale z innymi listami zwykłą pocztą. Napiszcie w nim, miłościwy panie, że ostatnio oddany pijaństwu mocno zaniedbuję służbę. Niech tedy daje baczenie, co i jak czynię. Król roześmiał się, a Szczuka zaczął obserwować Żegonia z coraz większą uwagą. — Czy myślisz, że do kancelarii Łąckiego mają dostęp obce oczy? — spytał Sobieski poważniejąc. — Sądząc z doniesień, jakie stamtąd nadchodzą, można spodziewać się i tego. Prosiłbym więc takoż, aby ktoś ustnie powiadomił komendanta, by na dzień, dwa, ale nie dłużej, zbytnio tego pisma nie chował. Niech je nieopatrznie zostawi na stole. *~ — Ładnie Łącki po takiej zapowiedzi przyjmie waćpana... — nie bez ironii zaznaczył pan Matczyński. — Dlatego muszę mieć i drugi list z wyjaśnieniem pierwszego i poleceniem, by w razie żądania udzielił mi wszelkiej pomocy. Ten już doręczę osobiście również dlatego, by dopilnować jego zniszczenia. — jno cóż... —¦ król spojrzał na Szczukę. — Damy mu chyba takie pisma, Stanisławie? To już wszystko? — Sobieski z kolei skierował wzrok na Żegonia. — Nie, najjaśniejszy panie. — Co jeszcze? — Pragnę wiedzieć; czy opat Brurfetti przed śmiercią mówił z waszą miłością o mnie? W Dołhej wspomniał, że to za waszą zgodą wszczyna rozmowę, której jednak nie dokończyliśmy, czemu przeszkodził goniec kawalera Lubomirskiego. Potem opat nie miał widać sposobności, by do niej powrócić, a jego zgon ostatecznie sprawę zaprzepaścił. — Tak — potwierdził Sobieski — istotnie rozmawiałem z nim i dałem zezwolenie, aby w potrzebie prosił waćpana o pomoc. Nie mówiłem o tym, bo po jego zejściu nie było o czym gadać. Zdążył mi jednak wskazać we Lwowie pewien dom, któremu miałem się przyjrzeć. Czy i waszej królewskiej mości o tym wspomniał? — Co to za dom? cv> 367 — Niejakiego Kukuły, kozackiego pułkownika. Stoi ponoć przy drodze Janowskiej. Na dźwięk tego nazwiska pan Matczyński przechylił się do przodu, ale nic nie powiedział. Natomiast król skinął głową. — Tak, istotnie wspomniał, że ma jakieś wiadomości ze Stambułu, które chce sprawdzić. Kukuła tam nie mieszka, przebywa stale w swojej majętności, kilka mil za Winnicą. Wiem to, bo właśnie prowadzimy z nim korespondencję, jako że chce ze swymi Kozakami przystać do mnie. Więcej powie ci o nim pan Matczyński, .bo on w moim imieniu znosi się z pułkownikiem. Żegoń pytająco spojrzał na rotmistrza, ten zabrał więc głos: — Nie wygląda mi, by sam Kukuła był niepewny, gdyż z dawna i rzetelnie Turka nienawidzi, a Moskwie nie ufa. Zresztą duży wpływ wywiera nań jego małżonka, z polskiej rodziny pochodząca, która ów dom we Lwowie wniosła mu wianem. To raczej dwór, nie dom, pokoi ma sporo, a takoż i obeiście. Przebywa w nim rezydent pułkownika ze służącym i kucharką, — Może zatem zgodziłby się go wynająć? Jeśli komnat dużo, to starczy i dla mnie, i dla owego rezydenta. Chętnie właśnie tam bym zamieszkał. — To dobra myśl — wtrącił Szczuka. — Jeśli Kukuła zgodzi się, będziemy wiedzieli, że o niczym nie wie, jeśli odmówi, zachowamy wobec niego większą ostrożność. — Kukuła ma mnie oczekiwać w Jaworowie — zadecydował król — pogadasz z nim, mości Matczyński, i zobaczysz. Jeśli wynajmie, niech go Żegoń bierze, bo opat na pewno nie bez powodu o owym domu mówił. To było ostatnie posłuchanie Żegonia u króla, ponieważ resztę spraw, także pieniężnych, załatwiał już z panem Szczuką. Pan Rudnicki po ślubie siostrzenicy za zgodą króla opuścił Lublin i osiadł w Klonowie, by mieć nadzór nad gospodarką. Do niego więc poszło pismo z prośbą o karetę i wóz na rzeczy wraz z zawiadomieniem, że zamierzają przybyć oboje, i to na dłuższy czas. W sprawę Żegoń wtajemniczył tylko dwie osoby. Jawieńskie-go, gdyż miał służyć mu pomocą, choć na razie pozostawał przy dworze dla baczenia nad wynajęciem i przygotowaniem domu, oraz Justynę. Przed małżonką nie taił też zamysłów o najbliższych poczynaniach, które obmyślił w przewidywaniu przyszłości. Spotkał się z jej strony ze zrozumieniem, jak i zapewnieniem pomocy tam, gdzie byłaby ku temu przydatną. A przewidywania te dotyczyły oo 368 cv treści oficjalnego pisma królewskiej kancelarii wysłanego o nim do pana Łąckiego, gdyż należało zadbać, by choć w pewnej mierze zgodna była z rzeczywistością. Na prośbę męża Justyna zgodziła się nie wtajemniczać wuja w istotną przyczynę przyjazdu. Postanowili uzasadnić go pragnieniem odpoczynku i odetchnięcia wiejskim powietrzem. . Wyjaśnienie to dane od razu przy powitaniu uradowało mocno pana Rudnickiego, jako że otrzymawszy list obawiał się, czy aby któreś nie ściągnęło na siebie monarszej niełaski. Witał ich na ganku długo ściskając siostrzenicę, a potem obserwował rozradowanym wzrokiem jej wysoką, zgrabną postać. Justyna przez te lata małżeńskiego współżycia nieco przytyła, kształty jej nabrały powabnych krągłości kobiety w pełnym rozkwicie urody, oczy lśniły wesołym blaskiem, a uroczą twarzyczkę okalała korona jasnych włosów. Była pełną wdzięku i krasy niewiastą, toteż nawet na dworze, gdzie urodziwych kobiet nie brakło, mężczyźni odprowadzali ją pożądliwymi spojrzeniami. Minął maj, nadeszło lato. Szczęśliwi, że pozbyli się dotychczasowych trosk i nieświadomi czekających w przyszłości, cieszyli się wsią, zielenią drzew, błękitem nieba, a nawet strugami deszczu czy grozą burzy. Wyjeżdżali z panem Rudnickim w pole albo na konne wycieczki, zaglądali, do obór i stajni zaznając spokoju wiejskiego ¦żywota. Nie dało się jednak uniknąć towarzyskich wizyt i 'spotkań, co zresztą leżało w planie Damiana. Już wkrótce po przyjeździe zwrócił się do pana Rudnickiego: — Trzeba by odwiedzić sąsiadów, przynajmniej tych bliższych. Do nas należy pierwszeństwo, na pewno więc czekają na wizyty. Co o tym wuj sądzi? -— To samo myślałem — zgodził się stary szlachcic. — Nie uchodzi inaczej, bo młodzi jesteście i niedawno osiedli. — Kogo tu mamy w pobliżu? Pan Rudnicki wymienił kilka rodów i nazwy ich majątków. — No cóż — Damian zwrócił się do żony — zaczniemy chyba spełniać ten obowiązek. — Istotnie obowiązek to, a nie przyjemność — zauważyła Juta — ale inaczej obrazimy sąsiedztwo. — A iak u wuja z piwnicą? Będzie czym przyjąć gości? — O to się nie troszcz. Przywiozłem tu swój lubelski zapas, a i parę beczek dokupiłem, aby trunek w spokoju poleżał. Sprowadzimy więcej, i to przedniego wina. Pieniądze na to dam — oświadczył krótko Damian. : Po co taki wydatek?! — obruszył się stary. ~~ Na kusztyczek, dwa starczy tego, co jest! 24. Ostatni zwycięzca 369 cv> — Skąpić trunków nie zamierzam — nieco oschle odparł Damian. — Sąsiedzi nas nie znają, więc gotowi pomyśleć, żeśmy du~ sigrosze i gościnność nam obca. A i sam lubię kielich opróżnić! — Jak chcesz... — odburknął stary niechętny zamierzonej rozrzutności. Ale już wyraźne niezadowolenie, a potem wręcz zgorszenie zaczęły wywoływać w nim towarzyskie kontakty rozwinięte przez Damiana. Po pierwszych bardziej sztywnych, bo zapoznawczych, wizytach-rozpoczęły się wzajemne odwiedziny, w czasie których za kołnierze nie wylewano, tym bardziej w Klonowie, gdzie wina dawano przednie i w bród. Nastąpiły wspólne polowania, spotkania tylko w męskim gronie, podczas których trunki lały się szczodrze. Martwił się więc coraz bardziej pan Rudnicki, coraz zimniej odnosił się do Damiana, jako że on był głównym prowodyrem w czasie tych pijatyk. Wreszcie nie wytrzymał i zagadnął któregoś dnia siostrzenicę: — Słuchaj, Juta, nie moja to sprawa, ale muszę ci oznajmić, żem przeciwny tym ciągłym pijaństwom. I grosza na nie szkoda, i zdrowia, a co gorsze, wcale w tym męża nie wstrzymujesz. Jakaż z ciebie żona, co w spokoju patrzy na takie marnotrawstwo! Justyna zamiast odpowiedzi zarzuciła wujowi ramiona na szyję i ucałowawszy w oba policzki zawołała wesoło: — Nie trap się, wująszku! Damian nie pijak, a że sobie folguje, to niech tam! Dość się biedak ostatnie lata napracował. — Nie wiem, czy nie pijak — mruknął stary trochę udobruchany. — Ale to wiem, że jak dalej tak pójdzie, na pewno nim ostanie i z torbami pójdzjem. — Dam sobie z nim radę, wujku! Niech cię o to głowa nie boli! —- zaśmiała się Juta i zagadnęła o ogiera nabytego właśnie dla celów hodowlanych. Stary, który z tym kupnem wiązał wielkie nadzieje, łatwo dał się naprowadzić na nowy temat. Życie towarzyskie Żegoniów nadal było bogate. Jednocześnie i Damian, i Justyna bacznie przyglądali się; swojej czeladzi, aby wśród niej dobrać sobie służbę do Lwowa. Było to ważne, bo liczyć . się należało z różnymi przypadkami, a od jej wierności zależało wiele. Udało się jednak znaleźć odpowiednich kandydatów. Służebną dla Justyny i pachołków dla Damiana. Ci zwali się Kuźma i Dyz-ma: jeden płowy blondyn, drugi czarny jak. Cygan,. Obaj byli bystrzy, do bitki skorzy, w razie potrzeby mogli więc stanowić dobrą ochronę. Gdzieś w sierpniu przyszło pismo od Jawleńskiego. Donosił o wynajęciu domu, ale za drogie pieniądze, gdyż ów Kukuła zwą-chawszy, że panu Matczyńskiemu na tym zależy, potrafił wyci?nąć cv" 370 ^ niezły grosz. Jest jednak dziesięć pokoi, z których tylko trzy pułkownik zastrzegł dla dotychczasowego rezydenta, jakiegoś krewniaka żony. Stary szlachcic opisywał to wszystko dokładnie dodając, że w obejściu jest obszerna stajnia, a przy niej pomieszczenie dla służby stajennej. Zapowiadał też swój rychły wyjazd na miejsce, by objąć rezydencję w posiadanie. Justyna zajęła się więc zaraz spisywaniem rzeczy, które chciała brać ze sobą, natomiast z początkiem września nadeszło zaproszenie od Bogdana Zawiei na ślub z wdową po Łysoboku, co zbytnio jednak Żegonia nie zaskoczyło. Niedługo zaś po powrocie z Leszczyn otrzymał pismo z królewskiej kancelarii z nominacją na komisarza do spraw zaopatrzenia artylerii z rozkazem natychmiastowego wyjazdu dla sprawowania kontroli nad pracami lwowskich ludwisarzy. Po przybyciu do Lwowa pan Jawleński nie od razu poszedł na Janowską. Zatrzymał się w gospodzie; ale wkrótce wyszedł i z laską w ręku, wolnym krokiem mijał ulice. Miasto znał dobrze, gdyż swego czasu tu mieszkał, miał więc nieco przyjaciół, których spodziewał się zastać jeszcze przy życiu. Skręcił w ulicę Długą, potem w Ormiańską i tu odnalazł sklep z białą bronią. Wyłożone na ladzie leżały koncerze, rapiery, pałasze, ordynki, czeczugi, szerpentyny, a zwłaszcza wielka różnorodność szabli. Mocno wygięte tureckie, węgierskie i różnorakie polskie, a więc augustówki, batorówki czy zygmuntówki. A również i ozdobne karabele, które zgodnie z modą noszono coraz powszechniej. Dalej w półmroku wnętrza migotały zdobione bogato buzdygany, czekany, nadziaki i obuszki, a wreszcie kordelasy, kindżały, jatagany, na koniec cała masa różnorakich sztyletów i myśliwskich noży. Za ladą siedział starzec. Na widok Jawleńskiego chciał zerwać się na nogi, ale ten skinął mu tylko nieznacznie głową i minąwszy bez słowa skierował się w głąb sklepowych pomieszczeń. Potem rozmawiali w małej izdebce położonej na zapleczu składu, i to przez dłuższy czas. Wreszcie Jawleński znów znalazł się na zalanej słońcem ulicy i dalej ruszył w swoją niespieszną wędrówkę. Drugi sklep, który z kolei odwiedził, był składem dywanów, kobierców, różnorodnych obić, opon i zwojów bogatych materii przeważnie wschodniego pochodzenia. I tu odbył pan Jawleński dłuższą pogawędkę z właścicielem, witany równie przyjaźnie i z oznakami szacunku. Zadowolony z rozmów wrócił do oberży i zdrzemnąwszy się nie-P° południowym posiłku wyszedł znów na miasto. Tym razem cv 371 oo skierował się ku Furcie Jezuickiej, bo była to najkrótsza droga na Janowską, która znajdowała się na Krakowskim Przedmieściu. Minął most na Pełtwi i wkrótce miał przed sobą dwór pułkownika Kukuły. Posiadłość otaczał wysoki mur z wielkich głazów. Brama też była mocna, a furtę boczną zabezpieczały żelazne sztaby. Dom stał w głębi otoczony parkiem starych, wiekowych drzew. Prowadziła do niego aleja kończąca się podjazdem wysypanym żwirem. Nieco dalej widniało kilka budynków gospodarskich, otoczonych, tak jak i plac przed domem, żywopłotem. Rząd krzaków z przejazdem w środku oddzielał dom mieszkalny od drugiego podwórza. Za dachami budynków zieleniały korony owocowych drzew sadu. Był to typowy dworek miejski zamożnego szlachcica. Pan Jaw-leński już go oglądał przed podpisaniem umowy dzierżawnej, niezbyt więc zwracał uwagę na otoczenie. Wstąpił na kryty ganek o dwóch murowanych kolumnach wspierających wystający trójkąt dachu i uderzył w żelazną kołatkę. Wkrótce usłyszał wolne, szurające po podłodze kroki i drzwi najpierw uchyliły się, a potem na widok przybysza rozwarły szerzej. Na progu stał służący Mateusz. Jeszcze w sile wieku, bo na oko sądząc nie miał więcej jak lat pięćdziesiąt, szczupły, trzymał się nieco pochyło. Miał gładko wygolone, zapadłe policzki, usta o grubych wargach wygięte w gorzki grymas i czub ciemnych włosów na szczycie wygolonej czaszki. Wielkie, czarne oczy spoglądały z wyrazem stałego zdziwienia, jakby wszystko, co dostrzegały, było nieoczekiwane i zaskakujące. Tylko w rzadkich momentach, co pan Jawleński zdołał już zauważyć, błyskały w nich iskry utajonego ognia. — Witam. — Głos miał niski, o nieco chropawym, ale przyjemnym brzmieniu. — Bogu niech będą dzięki, że szczęśliwie doprowadził wielmożnego pana do naszego progu... — Czy zastałem pana Rybienkę? Służący skinął głową. — Owszem, jest u siebie. Zaraz go powiadomię. Rozmawiali w obszernej sieni, skąd prowadziło troje drzwi. Na wprost do wielkiej jadalni, na prawo do pokoi zajmowanych przez rezydenta, na lewo do komnaty bawialnej, za którą leżały izby sypialne. Po drugiej stronie domu, za pokojem Rybienki, znajdował się korytarz, przy nim pomieszczenia służbowe i kuchnie, jak również schody prowadzące do piwnic i na poddasze, gdzie także były izby mieszkalne zapewne dla służby. Po chwili wrócił służący. cv 372 cv — „Wejdź, panie, używać owocu dróg swoich..." Pan Jawleński byłby może zdziwiony tymi słowami, gdyby nie słyszał już upr2ednio w ustach Mateusza cytatów z psalmów i przypowieści Salomonowych, którymi ten zwykł się posługiwać. Stary idąc przodem otworzył drzwi przed gościem, po czym wsunął się za nim do komnaty. Był to zapewne pokój pracy pana Bybienki, jeśli pracą można było nazwać rozglądanie się za muchami ze skórzaną klapką przymocowaną do krótkiej pałeczki. Pan Rybienko nie był mężem wysokim, ale czego nie dostawało we wzroście, natura nie poskąpiła w objętości. Wystający brzuch opinał żupan przewiązany na biodrach szerokim, już nieco wytartym pasem. Na nogach nosił tureckie pantofle z zakręconymi noskami, a na głowie żydowską myckę, łącząc w ten sposób elementy stroju kilku narodów. Pełne czerwone policzki dzielił duży, mięsisty nos zwisający ponad rzadkimi wąsami i spiczastą, siwą bródką. Ledwie widoczne oczy błyszczały przebiegle pomiędzy grubymi, nawisłymi powiekami. Uśmiech, który pojawił się na jego ustach na widok gościa, był radosny i nieomal pełen zachwytu. — Witam wielmożnego pana! Czołem! Czołem! — zawołał i ruszył ku Jawleńskiemu. Po drodze jednak wzrok jego biegał na strony w poszukiwaniu kolejnej ofiary dla swojej packi. Przerzucił ją ostatecznie do lewej ręki, a pulchne palce prawej wyciągnął ku przybyszowi. Ujął dłoń wręcz łapczywym' gestem i kilkakrotnie nią potrząsnął. — Cieszę się, że w zdrowiu pana widzę! Kiedyż zjadą tu owi Żegoniowie, którym mój dobrego serca kuzyn lekką rączką kwaterę tu odpuścił? Rychło będę mógł zaofiarować im swoje usługi? — Wkrótce waćpan ich ujrzysz. — Jawleński nie przejął się zbytnio dwuznacznością tego zainteresowania. — Ja natomiast już dzisiaj zajmę swoją izbę. Rzeczy z oberży wnet mi tu przyniosą. — Tak? Już dzisiaj? Tak od razu! Alem mocnom rad, będzie przynajmniej do kogo gębę otworzyć, jako że ten niedojda psalmami jeno gada, i to bez żadnego sensu! Packa znów znalazła się w prawej dłoni, gwizdnęła koło ucha Jawleńskiego i piasnęła o blat zawalonego papierami stołu. Z kolei pan Rybienko obrócił się do służącego. — Czego tu sterczysz, sługusie? Wzywałem cię? Mateusz skłonił głowę z westchnieniem. — ,,Złośnik z hardości prześladuje ubogiego; niechże będą uchwyceni w chytrych zamysłach, które zamyślają..." Kucharka pyta wielmożnego pana, czy będziecie jeść kwaśne mleko na wieczerzę? A cóż innego może mi dać? Jak myślisz, gamoniu?! — nieomal wrzasnął poczerwieniały na twarzy gospodarz. — Albo to na oo 373 cv> dukatach sypiam? Wynoś się wreszcie, niech na twoją gębę dłużej nie patrzę, bo i tej nędznej strawy przełknąć nie zdołam! Mateusz spojrzał na pryncypała nieco zdziwiony, wzruszył ramionami i mruknął: — „Panie Boże mój! W tobie ufam, wybawże mnie od wszystkich prześladowców moich..." Ruszył do drzwi szurając nogami, jakby uniesienie stóp było ponad jego siły. — Chwileczkę, Mateuszu — zatrzymał go Jawleński' — skoro już tu acan jesteś, proszę, przywołaj kucharkę. Myślę, że pan Ry-bienko w swojej uprzejmości zezwoli, aby gotowała i dla mnie do czasu, aż nie nadjedzie mój chlebodawca. Oczywiście za jej usługi zapłacę osobno i godziwie. Służący zerknął pytająco na swego pana. Ten zaś zawołał: — Ależ to oczywiste! — Tłuste policzki rozciągnął szeroki uśmiech. — Prosiłbym miłego gościa do mego stołu, ale zbyt on ubogi, by zadowolić najskromniejsze wymagania. Kiedy służący opuścił komnatę, gospodarz wskazał wreszcie swemu gościowi krzesło wybite skórą, ale już mocno wytartą. — Siadajże waćpan. Nasze nogi już niemłode, wymagają spoczynku. Packa znów świsnęła i walnęła z trzaskiem o oparcie mebla. Sam pan Rybienko ulokował swoją okrągłą figurę w fotelu i mówił dalej: — Zgodnie ze zleceniem waćpana były tu kobiety. Pomyły okna i podłogi, ściany, a także meble z kurzów i pajęczyn powy-cierały. Jawleński przysiadł na brzegu krzesła: — Dzięki waćpanu, że moją prośbę spełnił. Ze swej strony jestem upoważniony do oświadczenia, że pan Żegoń ma zamiar osobno go wynagrodzić za kłopoty, jakie być może sobą sprawi. Wprawdzie umowa tego nie przewiduje, ale mój pryncypał ma ludzkie serce i rękę szczodrą. — Co waść mówisz? — rzekł z zainteresowaniem Rybienko. — Rad to słyszę, bo chuda kiesa u mnie, a i ścieśnić się mocno musiałem, by uczynić zadość woli małżonka mojej krewnej. A twardy to człek i co postanowi, muszę spełniać. — Westchnął, ale przelotny błysk złości mignął mu w szparkach powiek. — Tak mocno przecież waszmość się nie ściskałeś — zauważył nieco chłodnym tonem Jawleński. — Bo te same komnaty zajmujesz, a tamte i tak pajęczyna do cna zasnuła. — Słusznie, panie bracie, słusznie! — przytaknął wręcz z radością Rybienko, jakby tamto złe spojrzenie było złudzeniem. — Toteż cieszę się z przyjazdu wielmożnych Żegoniów. cv> 374 oo /. — Tym bardziej że towarzyski to człek, kompanię' lubi i za kołnierz nie wylewa. " — Co waść powiesz? — bąknął grubas. — Zatem gwar i hałasy tu nastaną, z,amiast spokoju i odosobnienia, w jakim dotąd żyłem. No cóż, będę musiał z.tym* się pogodzić. — Może i waćpan zaproszeniu nie odmówisz? — Jawleński spojrzał spod oka na grubasa. Ten odłożył packę na stół i splótł ręce na brzuchu. — Jam ludzi niegłodny. Do samotnego życia przywykłem, a na trunki zdrowie nie zezwala — odparł zasłaniając powiekami oczy. — Choć bez trunków, ale waćpan naszą kompanią chyba nie pogardzisz. — Tak, tak, oczywiście — pospieszył z zapewnieniem Rybien-ko, ale bez zbytniego entuzjazmu w głosie. — Radzi temu będą Źegoniowie — ciągnął nie zrażony Jawleński — bo znasz waćpan zapewne sporo ludzi, więc będziesz mógł nam służyć wskazówką, jeśliby jakiś niegodny człek chciał do kompanii przystać. Sporo teraz oczajduszów krąży po świecie i Uciec od nich trudno. A pan Żegoń komisarzem królewskim będąc zamykać domu nie zamierza, chciałbym więc uchrbnić go od niedobrych znajomości. Zbyt poważne bowiem ma znaczenie u dworu, by narazić się na konfuzję. — Wielce to mądre, co waść mówisz. — Rybienko uniósł powieki i z niejakim zaciekawieniem spojrzał na swego gościa. — Więc pan Żegoń to persona u dworu? — Przede wszystkim ulubieniec królewski. — Jawleński zniżył głos, nachylając się ku Rybience, jakby chciał powierzyć ważną tajemnicę. — Bardziej korzystne to niż Wszelkie urzędy. A nawet... — Stary szlachcic urwał mimo woli oglądając się za siebie, po czym zamilkł. — Coś waćpan chciał rzec? Mów śmiało, u mnie jak w studni! — Nie zdradź mnie jednak waćpan, żeś słyszał ode mnie. Powiadają niektórzy — pan Jawleński jeszcze bardziej ściszył głos — że to jego syn. Z nieprawego łoża, ale ponoć wielce miły sercu... — Co.też waść mówisz! — sapnął Rybienko. — Istotnie koneksja lepsza niż wszelki urząd. Może zatem poniecham upodobania do samotności i raz czy drugi zajrzę na wasze" komnaty. — Myślę, że nie będziesz waść żałował... — zauważył od niechcenia Jawleński. — A tak przy okazji. Czy waści sługa, ów Mateusz, nie mógłby naszej służbie nieco pomóc w fazie większej liczby ' gości? Wydaje mi się, że to człek stateczny i pewno bardziej obyty z komnatami niżli urwipołcie, których mamy. i Mateusz?! — prychnął kpiąco pan Rybienko. — Czemu nie, e sprzeciwiam się, jeno pociechy wielkiej z niego nie zaznacie, cv> 375' oo bo safanduła to i bigot, który tylko zbawienie własnej duszy ma w głowie. — Tego mu ganić nie można. Ale czemu go waść trzymasz? Czy nie lepiej rozejrzeć się za młodszym i sprawniejszym? — Żeby mu patrzeć wciąż na palce? Nie, już wolę tego niezgułę, bo przynajmniej wiem, że niczego nie wyniesie, a i próżnej gadaniny nie lubi, więc plotek o domu nie rozpuszcza. Starczą mu one cytaty, których mi nie szczędzi. — Skąd je zna? — Dokładnie nie wiem. — Pan Rybienko wzruszył lekceważąco ramionami. — Zdaje się, że parę lat spędził w jakimś klasztorze. — Stąd też i owa bigoteria, o której waść mówiłeś. Ale to jeszcze nie największa wada, którą można człowiekowi zarzucić... Tą sentencją zakończył pan Jawleński rozmowę, a potem ruszył obejrzeć stan komnat. Wkrótce też przyniesiono z oberży jego rzeczy,- które polecił od razu zanieść do jednej z czterech mansardowych izdebek na poddaszu. Obok niej znajdowała się sypialnia Mateusza, a dwie pozostałe stary szlachcic przeznaczył dla Pigwy i owych pachołków, których Żegoń miał zabrać ze sobą. Wieczorem już jako tako urządzony udał się do siebie z zamiarem wcześniejszego pójścia na spoczynek, bo jak na swoje lata nachodził się za dnia i trud ten czuł w kościach. Legł na posłaniu, ale być może dlatego, że miejsce było nowe, obracał się z boku na bok, a zasnąć nie mógł. Wreszcie mając dość tego zmagania się z bezsennością wstał, okręcił nogi derką i podsunąwszy krzesło ku oknu siadł spoglądając przez małe szybki na korony drzew oblane księżycowym światłem. Miesiąc bowiem był w pełni i stał na niebie niby wielki, świecący talerz. Stary szlachcic miał przed sobą podjazd otoczony żywopłotem, za którym pod zwisającymi gałęziami drzew zalegała nieprzenikniona ciemność. Z lewa, odgrodzone bzowymi szpalerami, stały gospodarskie zabudowania. I podjazd, i podwórze zdawały się być zasłane białym obrusem, tak jasne było księżycowe światło. Od budynków padały ostre, czarne cienie, taki sam cień rzucał studzienny żuraw. Jawleński przez dłuższy czas przyglądał się obrazowi księżycowej nocy, kiedy raptem dostrzegł ciemną sylwetkę szybko przemykającą przez podwórze. Kiedy nocny intruz dotarł do węgła stajni, zatrzymał się i obejrzał dookoła, by za chwilę zniknąć w mrocznej otchłani sadu. Pan Jawleński zdołał jedynie dostrzec, że osobnik miał szeroką, czarną brodę, nie był to więc nikt z domowników. Musiał jednak znajdować się albo pod ścianą domu; albo i wewnątrz, co wynikało z kierunku jego poruszeń. Zaskoczony tym na pozór błahym zdarzeniem stary szlachcic długo, ale daremnie przemyśliwał nad rozwiązaniem zagadki. c\d 376 cvi Przez kilka następnych nocy aż do przyjazdu Źegoniów już celowo pełnił nocne dyżury przy swoim oknie, lecz ani razu nikogo nie dostrzegł. W kilka dni po przyjeździe, kiedy podróżne toboły i kufry zostały rozpakowane, a Justyna była zajęta ostatnimi czynnościami porządkowymi, Damian wybrał się na miasto, by rozpocząć składanie przywiezionych listów. Postanowił przede wszystkim odwiedzić zakon bernardynek. Po dopuszczeniu przed oblicze matki przełożonej wręczył jej królewskie pismo. Przeorysza przeczytała je i spojrzała na Żegonia. — Znam waćpana, jużeś był u mnie. Teraz znów mój królewski kuzyn prosi, abym udzieliła ci pomocy. Nie wiem atoli, czym mogłabym mu się przysłużyć? Mówcie... — Teraz niczym, wielebna matko. Jednak może się zdarzyć, że taka chwila nadejdzie. — Nadal wszakże nie wiem, co mój zakon mógłby dla was uczynić? '— Chociażby w potrzebie zebrać wiadomości o wskazanych ludziach. Albo przekazać wiadomość. Może też i polecić mnie innemu zakonowi, męskiemu z kolei. Wasza protekcja, pani, wielce tu znaczy. Matka przełożona jeszcze raz uniosła przed oczy list i uśmiechnęła się nieznacznie. — Gdybym mniej w życiu widziała, może bym i dziwowała się waszym słowom — odpowiedziała spokojnie. — Skoro jednak jego królewska mość żąda ode mnie tej przysługi, odmówić nie mogę. Tym bardziej że o niewiernych tu chodzi, a walki z nimi żąda ojciec święty. — Dzięki, wielebna pani. Może się zdarzyć, że nie ja, ale mój wysłannik przyjdzie do was w potrzebie. Tedy musi rzec, że natchniony przez świętego Bernarda przybywa. Przykażcie, proszę, takoż, aby u furty, jeśli moje nazwisko wymieni, do was go dopuszczono. Żegoń się zwę. Przeorysza skinęła głową. — To pamiętam. Dobrze, zarządzę, co trzeba. — Jeszcze jedno, wielebna matko. W doręczonym piśmie nie ma wprawdzie mojego nazwiska, ale lepiej je spalić. Tutejsi tureccy szpiedzy i liczbą, i sprawnością są silni. Nigdy nie można wiedzieć, jakimi drogami i dokąd potrafią dotrzeć. — Dobro mego zakonu takoż tego wymaga, więc bądźcie spokojni. cv> 377 — Zatem pożegnam was, wielebna matko... Żegoń skłonił się głęboko, a przeorysza już bez słowa skinęła mu głową. Drugą wizytę złożył następn°ro dnia komendantowi miasta, panu Łąckiemu. Podał oficerowi dyżurnemu swoje nazwisko i wkrótce stanął przed obliczem wojskowego dygnitarza. Był to mężczyzna blisko sześćdziesiątki, mocnej postaci, ale bez otyłości, o kwadratowym obliczu. Siwe oczy przyglądały się Żego-niowi badawczo, kiedy na odgłos jego kroków odwrócił się od okna. — Waćpan zwiesz się Żegoń? — spytał nie czekając na słowa powitania i.mierząc go chmurnym spojrzeniem. — Zwę się Żegoń — powtórzył Damian spokojnie. — Hm... no to witam waćpana. Ponoć masz tu dozorować łudwi-sarzy? Widać było, że Łącki jest zakłopotany. Podszedł do swego gościa nadal nie rozpogadzając oblicza. — Widzę, że wasza wiełmożność nie bardzo wie, jak się do mnie odnosić — rzekł Damian swobodnym tonem. — Toteż najlepiej będzie, jeśli od razu powiem, że treść królewskiego pisma, jakie otrzymaliście, jest mi znana. — Znana? — zdziwił się Łącki. — Jakże tedy mam je rozumieć? Już bowiem wzmianka oddawcy, by pismo ostawić na wierzchu, wydała mi się dziwna! Jakiż zatem ukryty jest w tym zamiar? — Może to pismo choć częściowo da waszej wielmożności odpowiedź. — Żegoń wręczył Łąckiemu przywieziony przez siebie drugi list i czekał bez słowa, aż tamten po przełamaniu pieczęci zapozna się z jego treścią. Po skończeniu czytania Łącki odłożył pismo na stół i wyciągnął do swego gościa rękę. — Nie dziw się waćpan, żem nieufność okazywał. Rad teraz witam i proszę, abyś mi rzecz do końca wyjaśnił. Żegoń pokrótce wtajemniczył komendanta w swoją sytuację. — Sądzisz więc waćpan, że jeśli pozostawię ten list na wierzchu, tureccy szpiedzy zdołają go przeczytać? Czyżby byli tak blisko mojej osoby? — Tego jeszcze nie wiem — wyznał Żegoń otwarcie — ale taka możliwość zachodzi, boć przecie wszystko, co się wokół waszej wielmożności dzieje, to sprawy najbardziej godne ich ciekawości. Należy zatem brać pod uwagę, że ktoś tu siedzi dobrze ukryty i bacznie się wam przygląda. — O, do licha! Muszę zatem i ja przyjrzeć się niektórym swoim' ludziom. Doświadczenie nauczyło mnie ostrożności, ale mimo wszystko takich obaw nie miałem. — A skoro o ostrożności mowa, zezwólcie, że ten list teraz już wam niepotrzebny zaraz spalę. cvi 378 cv> Źegoń sięgnął po odłożone pismo i zbliżywszy się z nim do oliwnej lampki przytknął do płomyka jego róg. Trzymając papier w ręku czekał, dopóki ogień nie strawił go całkowicie. — Siądźmy zatem i pogadajmy nieco, bo to i owo należy ustalić. Muszę także waćpana wprowadzić w materię umowy. — Rad będę usłyszeć, bo mało co dotąd wiem — odparł Żegoń zajmując w ślad za generałem jeden z foteli. — Gdzie będziecie mieszkać? — Wynająłem dworek niejakiego Kukuły, kozackiego pułkownika. — Zachariasza? Znam go, to dzielny żołnierz! — A kto zacz ten Kukuła? Dobrzy żołnierze byli i lisowczycy, a przecież w komitywę rzadko z którym warto było wchodzić. — To człek rzetelny i Polakom przychylny. Może dlatego, że Turków nienawidzi, bo ponoć pierwszą żonę mu ubili. — Czy umowę z ludwisarnią już mamy? — Umowa podpisana, wiadomo mi też, że kancelaria królewska powiadomiła ich o waszym pełnomocnictwie. Po udzieleniu informacji dotyczących umowy i ustalenia dalszego kontaktu Łącki ciekaw nowin zmienił temat. — A teraz mówcie, co słychać u dworu? Dochodzą mnie słuchy, że malkontenci nieco przycichli i już nie tak nastają na miłościwego pana. — Istotnie zmieniło się dużo, bo król jegomość Francji coraz bardziej niechętny, żegluje teraz Dunajem. Ostatnie pół roku przesiedziałem jednak na:wsi, więc sam dużo nie wiem. — Że idzie do zgody z Wiedniem widać z tego chociażby, iż Jabłonowski obsadził wojskiem węgierską granicę i naszych zacięż-nych nie puszcza, a to przecież stronnik dworu. — Prędzej jejmość królowej niźli dworu — rzucił ironicznie Żegoń, na co pan Łącki tylko Łię uśmiechnął. Trzecią wizytę, uważając ją za najmniej pilną, Damian odbył po kilku dniacł>. Dawne zakłady Herlego i Milnera leżały", poza murami, na Łyczakowskim Przedmieściu. Żegoń udał się tani bryczką. Przykazawszy woźnicy czekać przy bramie, m|mo że ta była rozwarta, wysiadł i ruszył między zabudowania, skąd dochodził gwar głosów, zgrzyty narzędzi, uderzenia młotów i pokrzykiwania . ludzi dźwigających jakieś ciężary. Z boku piętrzyły się zwały złomu, w głębi dostrzegł otwarte wrota kuźni, a w jej wnętrzu w refleksach ognia to pojawiające się, to mknące w mroku, nagie do pasą, sylwetki kowali, ^rd kuźnią stały szeregiem prackary, czyli przodki do armatnich czekając zapewne na okucie. Nieco dalej widać było kilka szop również z wrotami otwartych 379 cvi mi na oścież. Przed nimi stały lewary z zębatymi kołami do unoszenia ciężarów na małą wysokość, zwane hebarami. Do dźwignięcia ich wyżej służyły dębowe trójnogi z blokami u góry, zwane z kolei kozłami, a wreszcie lady, to jest drabinki służące do podtrzymywania podniesionych armatnich luf. Za tymi warsztatami, bardziej w głębi, nad murowanymi budynkami odlewni widać było wielkie, niezbyt wysokie kominy, z których sączyły się strużki dymów. Żegoń zagadnął jednego z czeladników pytając o zarządcę. Ten jednak zamiast odpowiedzi wskazał mu stojącego w pobliżu tęgiego mężczyznę odzianego w krótki rozszerzający się ku dołowi kaftan i z suto marszczonym beretem na głowie. Zbliżył się do Żegonia i zagadnął mierząc go lustrującym spojrzeniem: -i- A waćpan kto taki? — Komisarz królewski naznaczony do nadzoru waszej roboty — odparł ostro Żegoń. — Prowadź, łaskawco, do zarządcy, bom nie na próżne gadanie tu przybył! A może to waść nim jesteś? I oświadczenie, i ton, jakim było wypowiedziane, zrobiły odpowiednie wrażenie, gdyż tamten od razu skłonił się nisko. — Nie, wielmożny panie, jam tylko placowy majster. Zaraz dam przewodnika, bo sami będziecie zbytnio krążjyć. Hej, Duda! — przywołał jednego z pracujących w pobliżu ludzi. — Zaprowadź wielmożnego pana do indżiniera! Idźcie przez wiertłownicę, będzie bliżej! Co oznaczała ta wskazówka, Damian mógł się wkrótce przekonać, bo przewodnik wszedł z nim do jednej z szop. Ujrzał tam ogromne, ponad sześciołokciowej średnicy koło zbudowane z cfrze-wa. Było ustawione pionowo, pomiędzy całym systemem wiązań. Po jego wewnętrznym obwodzie biegły stopnie, które cierpliwie, ale i z wysiłkiem deptał człowiek, w ten sposób obracając żelazny wał grubości męskiego ramienia. Wał ten umocowany w kilku łożyskach stanowił z jednego końca oś koła, drugiego zaś nie było widać, gdyż tkwił w wylocie armatniej lufy, skąd wysypywały się wąskie strużki mosiądzu. Drugi pracownik naciskał dźwignię zakończoną widełkami, te zaś z kolei napierały na specjalny kołnierz powodując należytą pracę wiertła wewnątrz lufy. — Wiercicie kaliber? — domyślił się Żegoń. — Ano tak. Mamy i drugie takie wiertło obok w szopie — pochwalił się przewodnik. Obszedł koło i skierował się do uchylonych drzwi w tylnej ścianie. — Kantor o tam! — Wskazał ręką parterowy, lecz bardziej okazały budynek. Wkrótce zarządca, imć Horny, osobiście poprowadził go na za- cs5 380 co piecze pomieszczeń kancelaryjnych, w którym kilku skrybów pracowało nad rozłożonymi papierami. Komnata nie była duża, jednak umeblowana dostatnio i widna, bo miała dwa okna z szybami oprawionymi w ołów. Horny ubiorem także zdradzał dostatek. Nosił dolman z cienkiego sukna przepasany skórzanym pasem z wielką, srebrną klamrą. Był to średniego wzrostu, barczysty mężczyzna o łysiejącej głowie pokrytej rzadkim, płowym włosem, wystających kościach policzkowych, zadartym nosie i nieco skośnych oczach, zdradzających domieszkę tatarskiej krwi. Oczy te w oprawie bezbarwnych rzęs spoglądały na przybysza z przebiegłą przenikliwością, choć twarz jaśniała uśmiechem. Jedna z nóg, nieco podgięta w kolanie i sztywna, powodowała, że mocno kulał. Wskazał gościowi krzesło stojące przy zawalonym rysunkami stole. Po kilku grzecznościowych zwrotach sam przystąpił do sprawy. — Kancelaria królewska istotnie zapowiedziała mi przybycie wielmożnego pana — wyjaśnił na wstępie. — Cieszę się zatem, że obecnie osobiście mogę go powitać. — Jestem tu, gdyż pragnąłem łaskawcę poznać. — Źegoń użył tytułu stosowanego w rozmowach z mieszczanami. — Za wolą bowiem jego królewskiej mości będziemy wspólnie przez dłuższy czas pracować. Chciałbym więc przede wszystkim wiedzieć, czy to pan, łaskawco, jest właścicielem tej wytwórni? Żegoń odniósł wrażenie, że Horny jakby się chwilę zawahał, ale swobodny ton odpowiedzi temu przeczył. — Jeśli nawet, to nie jedynym. Mam w niej swój udział, no i kierownictwo. — Któż zatem jeszcze jest właścicielem tego zakładu? Odpowiedź tym razem padła szybko. — Głównym pan Rubin. Znany lwowski kupiec. Ma wiele innych przedsiębiorstw i kamienicę przy rynku. — Żyd? — Tak, jest wyznania mojżeszowego. Czy to ma znaczenie? — Ale skądże! Po prostu chcę wiedzieć, z kim przyjdzie mi się stykać. — To raczej ze mną, wielmożny panie, bo pan Rubin nie wtrąca się do pracy swoich zastępców. Rozumiem go, bo to całe nudziarstwo niewarte zawracania sobie głowy! — rzucił nonszalancko Żegoń. — Gdyby nie królewski rozkaz, nigdy bym tu nie wsadził nosa. Ale cóż, wąchało się proch, artyleria rzecz człowiekowi nieobca, to i miłościwy pan posłużył się swoim wiernym dworzaninem. - Wielmożny pan należy do dworu? — Ton szacunku w głosie "ornego pogłębił się. 381 — Należałem, mój łaskawco — odparł wyniośle Żegoń przybierając dumny wyraz twarzy. — Ale ostatnimi czasy siedziałem u siebie na wsi. Milsze to zajęcie niż wąchanie dymów z waś-cinych pieców. Sąsiadów miałem grzecznych, to i zabawić się było z kim! — Do tego i tu najdziecie chętnych. — Toteż nie myślę wam na karku siedzieć, choć zapowiadam, że dobrze będę roboty pilnował. Radzę więc zlecenie wykonać bez jakichkolwiek usterek, bo żadnej nie przepuszczę. — Usterki nie wchodzą w grę — energicznie zastrzegł się zarządca. — W tym wielmożny pan może mieć pewność. Moje zakłady wszelkie prace, czy to przy laniu armat, czy dzwonów, wykonują rzetelnie i bez opóźnień. — Rad to słyszę. Na początek pilnować nie będzie czego, ale niech no zaczną się pierwsze odlewy, a kalibrowanie luf, zasię zobaczymy. i— Wcale się tym nie trapię, wielmożny panie, bom pewny swego. — Obaczym później, jak z tą pewnością będzie! Kiedy zamierzacie rozpocząć dla mnie roboty? — Już wkrótce. Kończymy obecnie partię dział dla wołoskiego hospodara, które mamy dostawić do Jass. — Widzę zatem, że na razie będę mógł zabawić się kielichem... — Życzę zatem wielmożnemu panu wesołych dni — roześmiał się Horny. — A o robotę proszę być spokojnym, ona na mojej głowie, a jam człek, z którym zawsze można się dogadać. — Obyś, łaskawco, dogadał się i ze mną... — W głosie Żegonia nie było jednak pojednawczej nuty, raczej ukryta groźba. Horny jakby tego nie słyszał, bo nadal uśmiechał się przyjaźnie, kiedy pytał: — Gdzie w razie potrzeby mogę znaleźć wielmożnego pana? — Mieszkam w domu pułkownika Kukuły, przy Janowskiej. — U pana Rybienki? — W głosie Hornego Żegoń wyczuł maskowane zdziwienie. — Czy to łaskawcę zaskoczyło? — Ależ nie! — zastrzegł się Horny, potem jednak dodał: — Znam pana Rybienkę, to rzetelny i godny zaufania człowiek, jeno samotnik, który z nikim nie przestaje. Widać samotność zaczęła mu ciążyć, skoro dom wynajął. — Nie on to uczynił, tylko Kukuła. — Ach tak! Teraz rozumiem... — No, to na mnie czas — rzucił Żegoń kończąc rozmowę. — Przyjemnie się z łaskaWcą gawędziło. Rad bym jednak poznać takoż Rubina. Sądzę, że waść to załatwisz? cv> 382 cvi J — Postaram się, choć pan Rubin w częstych rozjazdach, których wymagają jego kupieckie sprawy. Jednak dołożę starań, by życzeniu wielmożnego pana stało się zadość! ¦ Horny skłonił się głęboko w odpowiedzi na pożegnalne skinienie głowy Źegonia. • W czasie tych wizyt męża stanowiących niejako punkty wyjścia do jego dalszej działalności Justyna przy pomocy nadesłanego z miasta wyposażenia doprowadziła komnaty ich mieszkania do należytego stanu w przewidywaniu napływu gości, których pragnęli przyjmować u siebie. Po bytności w odlewni Żegoń zrelacjonował jej przebieg Jaw-leńskiemu, gdyż wspólne z nim rozmowy w kancelarii, gdzie stary szlachcic, przebywał za dnia, zaczęły wchodzić w zwyczaj. — Rad jestem, że pozbyłem się owych królewskich listów. Jeden spaliłem sam, drugi, jak należy sądzić, takoż zostanie zniszczony. — Teraz przystąpicie zatem do pracy? — Która polegać ma na nieróbstwie — uśmiechnął się Żegoń. — Myślę, że ze Stegmanem trzeba jednak pogadać — oświadczył Jawleński. — Z nikim więcej, ale z nim koniecznie. — Dlaczego doszliście do takiego mniemania? — zdziwił się Damian — Przecież uznaliśmy, że wszyscy nasi ludzie są przeciwnikowi znani. Teraz chcecie tej ostrożności poniechać? — Spotkanie musicie obmyślić takim sposobem, by ustrzec się obcych oczu. — Nie będzie to łatwe. Na mnie na pewno już dają baczenie, a jeśli Stegman jest im znany, takoż mogą go pilnować. — To prawda. Toteż stwierdzam tylko potrzebę, o sposób sami się martwcie. — Dzięki wielmożnemu panu — uśmiechnął się zgryźliwie Damian. — Dlaczego wszakże tak obstajecie przy tym spotkaniu? Czyż jest tak ważne, że opłaci się ryzyko? — Jest niezbędne i to z dwóch powodów. Pierwszy to ten, że Stegman w listach nie pisze o swoich domysłach i wrażeniach, tylko o sprawach konkretnych, czego żądamy. Ale teraz nawet jego domysły lub błahe spostrzeżenia mogą okazać się dla nas cenną pomocą, gdyż sami wiele nie wiemy. Mamy znaleźć w tym ludzkim skupisku człowieka, któremu podlega cały sułtański wywiad w olsce, wykryć, kto nim jest, w jaki sposób sprawuje władzę, jaką r°gą i jak docierają do niego wieści? No i w jaki sposób je opłaca. do przecież za darmo nie służą? - Ano właśnie.. — westchnął Żegoń. . , Da*eką mamy przed sobą drogę, należy więc znaleie choć ące Ku nieJ ścieżki. W tym zrś Steginan może być pomocny — To prawda — zgodził się Damian. — Trzeba mi zatem zna~ leźć sposób spotkania z nim. No a drugi powód? — Drugim powodem, mości panie, jest owa wzmianka Brunet-tiego o tym domu. Czyście o niej zapomnieli? — Pewnie, żem nie zapomniał? Ale co by ona znaczyła, coraz mniej rozumiem... Może opat się mylił, może podsunięto mu fałszywy ślad? — Kościelny wywiad zbyt sprawny, by dać się oszukać. I dlatego wciąż przemyśliwam, z jakiej przyczyny ten właśnie dom wskazał nam Brunetti? Kukuła we Lwowie nie przebywa, więc podejrzewać, go nie ma o co. A zatem kogo? Czy owego chytrego rezydenta, czy nieco pomylonego sługę? A jeśli żadnego z nich, co kryje się za tym opatowym wskazaniem? Dlaczego ów właśnie adres wymienił i to od razu, co wskazuje, że uważał go za główną wskazówkę? Musimy więc koniecznie upewnić się, co wie o tym domu Steg-man. — Jednak pewnej nocy widzieliście tu kogoś obcego! — Właśnie. I dlatego należy sprawdzić, czy wie coś o tutejszych ludziach? Może jest to miejsce, gdzie nadchodzą wiadomości przekazywane potem dalej? W ten sposób informator lub łącznik nie zna właściwego odbiorcy. Do takiego pośrednictwa imć pan rezydent wydaje mi się zdolny. A że człek chciwy na pieniądze, widać od razu, toteż trzeba z naszym korzennym kupcem pogadać! Żegoń zamyślił się nad słowami starego. Trudno było odmówić mu słuszności, skinął więc głową. — Zgoda, panie Jawleński. Usłucham tej rady, bo chyba dobra. Trzeba spotkanie obmyślić. — Tedy obmyślajcie, a mnie wybaczcie, bo chce spocząć. Pora już późna. Kiedy Jawleński wspiął się na schody i ruszył korytarzem do swej izby, dostrzegł pod drzwiami Mateusza wąski pasek światła, a spoza nich dochodziło ciche mamrotanie. Przystanął więc i chwilę nasłuchiwał. Słowa były wymawiane monotonnym głosem: „Strzeż przykazań moich, a żyć będziesz... A nauki mojej jako źrenicy oczu swych... Mów mądrości: Siostraś ty moja, a roztropność przyjaciółką nazywaj. Bom oknem domu swego przez kratę moją wyglądał. I widziałem między prostakami, obaczyłem między synami młodzieńca głupiego..." Stary szlachcic słuchał tych słów z lekkim uśmiechem na twarzy. Ale kiedy ruszył znów z miejsca, uśmiech ów zniknął a na obliczu pojawiła się głęboka zadania. cv> 384 cv- Po złożonych wizytach osiadłym we Lwowie, znanym Żegonio-wi rodzinom szlacheckim, zaczęły się rewizyty, potem przyjęcia, a nawet uczty. Młody, wyraźnie 'ekkomyślny królewski komisarz grosza na trunki nie żałował, więc odwiedzano go chętnie. Poczęli pojawiać się i znaczniejsi mieszczanie poznani już po przyjeździe. Okazji było sporo, gdyż zgodnie z przewidywaniami napływ kupców ofiarowujących swe usługi był znaczny. Było w kim wybierać, co też Żegoń czynił powodując się ostrożnością i własną oceną. Z wolna biegł czas, nastała zima, a u Żegoniów nie było chyba tygodnia, by dom nie jarzył się światłami, nie rozbrzmiewał gwarem głosów i brzękiem kielichów. Trunki były przednie, gospodarze mili, toteż w ich bawialnych komnatach spotykano się często. Nie obyło się bez wprowadzenia nowych gości. Do nich zaś należało kilka szlacheckich rodzin polskich i ruskich, choć i od mieszczańskich Żegoń nie stronił. Toteż bywali i niego z Veselych — Stefan, z Berentów — Józef, Gerszmanowie, Fein-goldowie i kilku innych. W przyjęciach tych kierował służbą Mateusz, którego doświadczenie w należytym utrzymaniu powagi domu oszczędzało Justynie wielu kłopotów. Tak przeszło Boże Narodzenie dając okazję do nowych, wzajemnych odwiedzin, przy czym karetę trzeba było zamienić na obszerne sanie, bo zima jak zwykle była ostra i śniegu nasypało obficie. Okres karnawału przysporzył znów sposobności do kolejnej serii uczt i zabaw, a dopiero kiedy nadszedł post, ze względu na obyczajność chrześcijańską trzeba było ukrócić ochotę do pląsów i trunków. Zabawy więc ustały, ale spotkania przy kufelku trwały nadal, tyle że nie tak częste. Parę razy zjawił się Rybie*nko, a pan Jawleński od czasu do czasu takoż brał w nich udział, bo ze względu na podeszły wiek gwarnych zebrań nie lubił, przeciwnie niż Justyna, która z ochotą wodziła rej wśród niewiast. Teraz atoli bywali przeważnie mężczyźni, więc zarządziwszy co trzeba, usuwała się do swojej komnaty. Kiedy zaś ostatni goście już wyszli i dom zalegała cisza, siadała z Damianem przed kominkiem i wymieniali spostrzeżenia z minionego dnia. Któregoś wieczoru przyłączył się do nich i stary Jawleński: - Może byśmy zrobili przegląd gości — zaproponował mu Da-nan. Wskażę, kogo ze swej strony oceniam jako godnego uwagi: a więc Buczackich, Słoninka-Czajkowskich, a wreszcie Pełczaka. . , wymieniłeś waszmość rody szlacheckie — stwierdził Jaw-poza Pełczakiem, bo ten niewiadomej konduity, choć mie-ni się ruskim szlachcicem. A z mieszczan? 25 - Ostatni zwycięzca cv> 385 cv> — Może Feingoldowie? Bo kto by jeszcze? — A nasz rezydent, imć Rybienko? — wtrąciła Justyna. Żegoń uśmiechnął się. — Ten poza piciem i jadłem chyba mało o co dba. — Wszystko może być pozorem — zaznaczył stary szlachcic — więc i to również. Zwłaszcza jeśli chodzi o niego... — Pewnie, że tak — zgodził się Damian — a także owe ciągłe Salomonowe cytaty jego sługi. Śmieszą człowieka, ale czy istotnie zasługują na śmiech? — Nie posuwaj się w nieufności zbyt daleko, bo niedługo i na mnie zaczniesz spoglądać podejrzliwie! — roześmiała się Juta. — Ostatnio istotnie zbyt często wiodłaś dyskursa z młodym Czajkowskim i to chowając się za palmę... — Wychwalałam przed nim swego małżonka!, Jeśli zaś chodzi o Mateusza,- musi to być człek łagodny, bom sama widziała, jak zbłąkaną pszczołę zgarnął z okna i wypuścił na wolność, miast trzepnąć ją ścierką... — Lepszą rzecz dostrzegł Sewek — uzupełnił Damian. — Przyłapał go mianowicie w piwnicy, jak z łapek porozstawianych przez Salomeę wypuszczał myszy! — Może czynił to nie z dobrego serca, lecz kucharce na złość, bo drą ze sobą koty — zaopiniował jak zawsze sceptyczny Jawleń-ski. — Gadajcie, co chcecie — powiedziała stanowczo Justyna — ale ten stary dziwak jest i uczynny, i całkiem niegłupi. A że ma małego bzika, mnie to nie przeszkadza. — Skoro tak, wracajmy do naszych 'gości — zgodził się Damian spoglądając porozumiewawczo na Jawleńskiego. — Zacznijmy zatem od Buczackich — zaproponowała Justyna. — Ona piękna niewiasta w rozkwicie urody, on chudy, żylasty drągal. Wymieniam go na początek, bo nie podobają mi się jego oczy, którymi wciąż za nią wodzi, mają przebiegłe, ale i groźne wejrzenie. — Oto iście babski opis — rzucił z humorem Damian. — Ja wiem o nim tylko, że to obrotny i sprytny szlachciura. Ostrzegano mnie,/by w interesy z nim nie wchodzić, gdyż umie gładko i politycznie wyzuć człeka z gotowizny, a ponoć czyni to tak przebiegle, że sądową skargą zaczepić go nie ma sposobu. — Nie należy też spuszczać z oczu i imć Pełczaka wprowadzonego przez Buczackieh — wtrącił Jawleński. — Ten przypomina mi jaszczurkę, co niewidocznie i cichcem myszkuje w trawie. — Pełczak? Który to jest? — Justyna spojrzała pytająco na Jawleńskiego. cvi 386 cv> mały, chudziutki niczym szpileczka. Równie małe ma lica, a nos ostry i długi, jakby wciąż coś węszył — objaśnił żonę Damian, potem dodał: — Ciekawe, z czego on żyje? __Mamy zatem konterfekta urodzonych — uśmiechnął się stary pod wąsem. — Pozostaje jeszcze kilka łaskawców, a wśród nich Feingoldowie. __ Mówią o sobie, że pochodzą z Turyngii, ale widzi mi się, że są to Żydzi, więc Turcy chyba nie wzięliby ich na swoją służbę? — znów zaoponowała Justyna. __ Tu religia, rasa czy narodowość nie grają żadnej roli — zaprzeczył Żegoń. — Powiadają, że wywiad naszego pana nie gorszy od papieskiego, a już na pewno najlepszy ze wszystkich europejskich krajów, a przecież korzystamy w Stambule z usług niewiernych, a to głównie Turków! .— Zatem uważacie, że ta para dobrodusznych, starszych ludzi może być tureckimi szpiegami? Jakoś trudnonii w to uwierzyć... — Dobroduszność to najbardziej zwodniczy pozór. Z zasady nie ufam dobrodusznym ludziom, dopóki nie przekonam się, że nie jest to przywdziana maska. — Niełatwo się o tym przekonać. — Spróbuj takiego człowieka rozgniewać, wówczas dojrzysz jego prawdziwe oblicze. Przy sposobności użyj tego sposobu na Feingoldach. — Poza gośćmi mamy jeszcze kogoś, o kim warto pogadać — odezwał się Jawleński. — Kogo? —¦ Mam na myśli właściciela ludwisarni. Nie Hornego, lecz owego Rubina. Czy nie dziwno, że dotąd nie odwiedził królewskiego komisarza, ustanowionego do nadzoru prac wykonywanych przez jego zakłady? — Hm... — mruknął Żegoń. — Istotnie. Ale skoro tak, góra będzie musiała iść do Mahometa. — Może niezbyt dba o te warsztaty mając na głowie ważniejsze interesa? Lub wyjechał i to na dłużej? — powiedziała Justyna. — Ci wielcy kupcy zawierają różne, nieraz wspólne transakcje. Może bawi w Hamburgu, Antwerpii lub Gandawie. — To wszakże tylko domysły, a ja muszę mieć pewność! — zakończył rozmowę Żegoń. Nadal jednak nie prowadził żadnej działalności. Skończył się post, minęła Wielkanoc, a pan królewski komisarz nadal spijał wino rożnych kompaniach prowadząc zgoła beztroski tryb życia. , ; , ®dynym przejawem jego aktywności w tym czasie stało się awiędzenie Hornego i to tylko dlatego, że pierwsze sześć odlewów y« juz gotowych i zakłady przystąpiły do kalibrowania luf. W cza- 387 cv> sie tej lustracji nie okazał wyrozumiałości i przyczepiał się do byle drobiazgów. Zrobił istną awanturę z powodu zbyt, jego zdaniem, ubogiej ornamentacji powierzchni dział. Początkowo żądał nawet powtórnego odlania luf, ale po usilnych i pełnych kupieckiej gładkości wyrazach ubolewania ludwisarza ustąpił i łaskawie zgodził się na pozostawienie ich bez zmian. Uprzedził jednak, i to ostro, że w przyszłości ma zamiar jeszcze skrupulatniej śledzić jakość prac. Nadmienił też, choć mimochodem, 0 zaufaniu i łaskawości króla do swojej osoby, czego nie zamierza tracić przez niedbałych przedsiębiorców. Wręcz przerażony zarządca uniżenie przepraszał rozsierdzonego dworzanina i zapewniał o należytym wykonaniu umowy. Pomiędzy jednym a drugim wybuchem gniewu pan komisarz objawił chęć spotkania z Rubinem, by osobiście wyrazić mu swoje niezadowolenie. Otrzymał wyjaśnienie, że patron wprawdzie wyjechał, ale tylko do Wrocławia, więc rychło to życzenie będzie także spełnione. Należało jeszcze dokonać zamierzonego zresztą już wcześniej spotkania ze Stegmanem. Po dłuższym namyśle Żegoń postanowił poniechać wszelkiej konspiracji i nadać zetknięciu czysto handlowy charakter. Dlatego też pewnego popołudnia, w czasie odwiedzin kilku osób, Justyna spytała zebranych o jakiegoś dostawcę korzennych towarów, jako że z obecnego nie jest zadowolona, gdyż okazał się nierzetelny w rachunkach. Pani Buczacka zwróciła w jej stronę głowę w koronie lśniących złocistych włosów. — Doprawdy, trudno mi pani coś powiedzieć, bo ci nasi kupcy 1 ceny biorą niesłychane, i nie dbają o dobroć towaru, a do tego istotnie próbują zawyżać rachunki. Toteż wcale się pani nie dziwię. Ja nabywam korzenne przyprawy u Bernarda przy rynku, ale wcale nie jestem z niego zadowolona. Ostatnio dostarczył mi szafran chyba mieszany z kasztanową mąką, bo ciasto mi się skleiło, a zapachu i barwy nie było żadnej. — Właśnie! — wtrącił się do rozmowy Damian. — To samo było i u nas. — U kogo wielmożny pan nabywa te artykuły? — zainteresował się z kolei Buczacki. Żegoń spojrzał pytająco na żonę. — U Spielmana — wyjaśniła Justyna. Buczacki zastanowił się przez chwilę. — Oprócz naszego jest jeszcze sporo innych. Chociażby Oller lub Stegman... — Zapamiętaj sobie te nazwiska, moja droga — zdawkowo po- oo 388 radził żonie Damian. — Będziesz musiała ich odwiedzić i wybrać któregoś z nich. W parę więc dni potem pani Zegoniowa zatrzymała karetę przed sklepem Stegmana przy ulicy Rycerskiej. Skutkiem tej wizyty zaprosiła właściciela do siebie na bardziej szczegółową rozmowę, do której już w domu dołączył i Damian. Ongiś szczupły i młodzieńczy masztalerz teraz przytył nieco, pod kafatnem z holenderskiego sukna zaczął się rysować brzuszek, nabrał też stateczności ruchów i powagi w sposobie bycia. Interes założony dzięki królewskim pieniądzom szedł mu dobrze, bo zdolnościami kupieckimi odznaczał się od młodzieńczych lat, a i z tajnych swoich obowiązków wywiązywał się lepiej od innych. — Nie należy zbytnio przedłużać waści pobytu w tym domu, toteż mówić będziemy krótko — zaczął Żegoń bez wstępów, kiedy już zajęli miejsca w komnacie Justyny. — Pisma, jakie od was czytałem, mówiły wprawdzie sporo o różnych ludziach, ale tyle co nic o całości tutejszej organizacji tureckiego wywiadu. A takowa musi przecież istnieć, bo nie sposób przypuszczać, aby agenci działali każdy na swoją rękę. Ktoś tu musi zbierać wiadomości i stąd, i z kraju, by dopiero razem przekazywać je do Stambułu. Co waść o tym możesz powiedzieć, bo to jest główna przyczyna, dla której podjąłem hazard tego spotkania. Dalszy nasz kontakt powinien się ograniczyć do spraw waszej kupieckiej działalności, chyba że zaszłaby wyjątkowa konieczność, by ową zasadę złamać. Stegman nie odpowiedział od razu. Wreszcie odezwał się, ale z wahaniem i wyraźną rozterką: — Zastanawiałem się już nad tym, ale do niczego pewnego nie doszedłem. Wszystko, com wykalkulował,«to jeno. domysły, więc nic w tej materii nie donosiłem. — Ponieważ Żegoń milczał wyczekująco, ciągnął dalej: — Otóż bezsporne jest, że tu schodzą się wiadomości z całego kraju. Kto je zbiera i w jaki sposób, nie jest mi wiadome, ale sądząc na przykład z owej gospody lubelskiej wieści idą przez gońców tylko wówczas, jeśli zachodzi ważny wypadek. Człowiek, który pisma przejmuje, stanowi jedynie ogniowo pośrednie, chroniące tajemnicę osoby owej „królowej matki", jak nazywają swego przywódcę. Wiesz waść więcej, niż myślałem — mruknął Żegoń, po czym odezwał się ze wzrokiem utkwionym w okiennej szybie: — Coś jeszcze przychodzi mi na myśl. Kierowanie tak liczną i różnora- ą czeredą osobników nieraz spod ciemnej gwiazdy wymaga posia- ania ludzi, którym zleca się karanie nieposłusznych. Waść również onosił o wypadkach niezrozumiałych zabójstw. A i jeden z waszych ludzi niedawno zaginął bez wieści. cvd 389 — Tak, niejaki Wasyl Bołdak. . , — Jakie miał polecenie? — Obserwacji pewnego domu położonego obok Jezuickiej Furty. — Dlaczego właśnie ten dom was zainteresował? — Bo paru osobników śledzonych przez moich chłopców tam właśnie się udało. — Co ów Wasyl dostrzegł? — Nie wiem, bo właśnie z tego zadania nie powrócił. — Czy poleciliście dalszą obserwację tego domu? — Nie, wolałem już nie ryzykować, a poza tym posłanie następnego obserwatora zdradziłoby, że dom stał się podejrzany. — Sprawdziliście przynajmniej, kto tam mieszka? — Tak, udało mi się tego dowiedzieć dzięki znajomości z poborcą podatków miejskich. Parter to pomieszczenie gospodarskie, pierwsze piętro stoi puste, drugie zajmuje poczmistrz Sarda, na mansardzie jeden pokój ma Pluta, czeladnik ślusarski, pracuje w ludwisarni owego Rubina, który odlewa właśnie działa dla króla jegomości, drugi zaś niejaki Wespazjan Pełczak. — Kto to jest? Wiecie o nim coś bliższego? — zapytał z zaciekawieniem Żegoń po wymianie porozumiewawczego spojrzenia z żoną. — Tyle tylko, że ima się różnych imprez', na których zawsze umie coś zarobić. — Jak ten dom wygląda? — Murowana kamieniczka o trzech oknach frontu. Ma wejście od zaułka biegnącego wzdłuż murów, sama zaś przylega bokiem do obronnej baszty. * — Są w pobliżu inne domy? — Obok i po drugiej stronie ulicy. — Nie znaleźliście nawet zwłok tego Bołdaka? — Nie znaleźliśmy. — Kto jest właścicielem owego domu? — Ten sam Rubin co i ludwisarni. — Hm... — Żegoń zamyślił się, potem już nie powrócił do tego tematu zadając kolejne pytania: — Macie do dyspozycji pomocników? — Jakże bez nich bym się obył? Podawałem zresztą ich liczbę i wypłacane kwoty. — Jesteś ich pewny? — W rozsądnych granicach. Zupełnie pewny jestem właściwie tylko dwóch. Owego Bartosza Jeńkę, com go ostawił swego czasu w lubelskiej gospodzie, a który jest teraz przy mnie jako pomocnik sklepowy, i Franciszka Kulczyekiego, mego szwagra — Stegman cv> 390 cv> uśmiechnął się lekko — bom rok temu wszedł w związek małżeński. Moja żona pochodzi z Sambora, a jej brat długi czas był u Turków, potem mieszkał w Wiedniu, wiele też świata widział, a obecnie pomaga mi prowadzić interes. __ W razie potrzeby mógłby i mnie pomóc? __ Oczywiście, wasza wielmożność! Każdej chwili! Trzeba będzie jedynie ustalić sposób wezwania. __ O tym jeszcze pomyślę. My będziemy spotykać się tylko w szczególnych wypadkach. Dostarczacie nam produkty i nic więcej! ¦ __ Źegoń zakończył rozmowę nieco zagadkowym poleceniem: — Gdybym zaś począł zalegać z zapłatą, n;e należy mnie oszczędzać, lecz przeciwnie, występować ostro i ostrzegać innych kupców. Były masztalerz rzucił na Żegonia zdziwione spojrzenie. — Mam to rozgłaszać? — Właśnie. — Damian uśmiechnął się do zaskoczonego tym żądaniem Stegmana. Zdobyte informacje zmuszały do działania, a zresztą i pora była zakończyć okres owej bezczynności, która miała ukryć jego istotną misję. Przede wszystkim zaczął z wolna ograniczać przyjęcia zasłaniając się niedomaganiem małżonki. Nie zaniechał ich jednak całkowicie starając się utrzymać niektóre kontakty zwłaszcza z najbardziej podejrzanymi. Tego ranka Pigwa pomagając Żegoniowi przy toalecie w pewnej chwili odezwał się zniżając głos: — Wczoraj wieczór nasz gospodarz miał tajemną wizytę. Żegoń obrócił się gałtownie ku niemu. — Rybienko? — rzucił z zaskoczeniem. — Skąd wiesz, że potajemną? — Był to mężczyzna. Nieznajomy pukał w okno obzierając się na strony, a kiedy grubas wyjrzał, coś mu tam szeptał, po czym przemknął na ganek. — Widziałeś to? Jakim sposobem?! Mam tu niczego dziewkę. Mieszka w pobliżu i chętnie słucha wraz ze^ mną, jak żaby rechocą w Pełtwi. — Pigwa uśmiechnął się porozumiewawczo. — Potem odprowadziłem ją, a kiedym wracał przez furtę w sadzie, już dobrze ściemniało. Wychodziłem właśnie f?a J^zaków i wówczas dostrzegłem tego człeka pod oknem P./bien-' bkryłem się więc i patrzyłem, co będzie dalej, — Kto to był? — Nikt, kogo bym znał. — Jak wyglądał? na . , Taki sobie, trudno coś rzec. Jeno chyba to, że Mocno utykał "a jedną nogę. cv- 391 — Kulał?! — wykrzyknął ze zdumieniem Żegoń, gdyż od razu przypomniał sobie Hornego. — Jesteś pewny? — Oczy mam dobre, chyba to wiecie — mruknął nieco urażony Sewek. Wiadomość była zaskakująca i Damian zamyślił się głęboko. Na postać Rybienki padał coraz wyraźniejszy cień, bo wiadomo teraz było, kogo odwiedzał ów brodacz, którego obserwował Jawleński. Zatem wskazówka ojca Brunettiego nie była mylna, opat wiedział, co mówi. A więc i Horny również należał do tutejszej szajki? — Ani słowa nikomu, pamiętaj — polecił po chwilowym milczeniu Pigwie. — To się wie! — Sewek wzruszył ramionami. — Coś mi się zdaje, żeśmy wleźli w samo gniazdo os... Już na dobre nastała wiosna i pogodne dni, można więc było spędzić czas na pracach ogrodowych. Dotąd zajmował się nimi Mateusz, zresztą w znikomym stopniu. Teraz Damian zapędził do roboty Dyzmę i Kuźmę, sam zresztą również ją lubił. Jak się okazało, brak gości niezbyt Mateuszowi przypadł do gustu, bowiem któregoś dnia równając grabiami grządkę zaczął rozmowę z Damianem na pozór obojętną uwagą: — „Zabawa około ziemi ma pierwsze miejsce ze wszystkich: i król roli służy". — Ano, bo pożywiać też się musi — odparł Żegoń rozbawiony cytatem, w którym tak lubował się stary. Ten jakiś czas milczał, zanim odezwał się znów: — Mamy teraz więcej czasu na pożyteczne zajęcia, bo gości wielmożnemu panu ubywa... — Istotnie ubywa — przytaknął Damian. — A może to i lepiej. Zbytnio zajmowali czas, a i żyć należy oszczędniej, bo każdy mieszek ma swoje dno. — „Człowiek, który ma przyjaciół, ma się obchodzić po przyjacielsku, ponieważ przyjaciel bywa przychylniejszy od brata". — Te słowa zdradzają mi, żeś acan niezbyt temu rad. A przecież wiele z nimi ambarasu i kłopotów. Chyba że Mateuszowi żal datków, które dawali? Stary przestał grabić, spojrzał na Żegonia z wyraźnym zgorszeniem i mruknął: — „Kto miłuje pieniądze, nie nasyci się pieniędzy, a kto miłuje bogactwo, nie będzie miał pożytku. I toż jest marność" — potem dodał wyjaśniająco: — Nie o korzyści chodzi, jeno o nieco ludzkich twarzy. Jeden człowiek nie da myślom dostatku pożywienia, zwłaszcza taki, co własne ukrywa... Żegonia zaskoczyły te słowa, ale nie okazując tego spytał obojętnie: cv> .392 cv __ To Rybienko aż tak skryty? Zresztą — uzupełnił z uśmiechem — wydaje mi się, że do bogaczy pod tym względem nie należy, toteż i nie bardzo ma co ukrywać. Mateusz zamiast odpowiedzi tylko westchnął. Po pewnym czasie znów się odezwał: — Dużo by o tym mówić, lecz nie uchodzi słudze pana osądzać... Była to być może zamaskowana propozycja kontynuowania tego wątku, jednak nie należało zdradzać się ze zbytnim zainteresowaniem. Zresztą stary wylewny na pewno nie był, zatem i to, co mógłby czy chciał powiedzieć, z góry budziło wątpliwości. Jednak z dotychczasowych jego słów wynikało, że zbytnio Rybience nie sprzyjał. Żegoń postanowił wykorzystać okazję, jaką dawała wszczęta pogawędka, ale zmienił temat. — Nie mieliśmy dotąd sposobności, by nieco ze sobą pogadać. Czy acan ma klejnot, czy też mam go zwać praco.witym? * Odpowiedź nie padła od razu. — Mam klejnot, ale pochodzę z chodaczkowej szlachty — odparł niechętnym tonem — i nierad o tym mówię. — Jeśli tak, nie będę pytać o ród, ale cieszę się, że mam do czynienia z urodzonym. Skąd jednak, mości Mateuszu, macie taką znajomość Pisma Świętego? Na każdą okazję umiecie coś właściwego znaleźć w pamięci. Odpowiedź znów była zdawkowa i rzucona od niechcenia: — Siedziało się za młodu u cystersów, toteż wbijali człowiekowi do głowy to i owo. — U jakich? Gdzieś blisko? — Żegoń udawał, że nie dostrzega rezerwy w udzielonych odpowiedziach. — W Jędrzejowie... — A u Rybienki długo acan jesteś? — Już dobrych kilka lat. — Znośny to człek? Niezbyt grymaśny? — Lubi się pozłościć, ale w gruncie rzeczy zły nie jest. Damian uznał, że pora w jakiś sposób uzasadnić swoją ciekawość. — Pytam o to wszystko, gdyż przyszło mi na myśl, że przydałby mi się ktoś, kto wyręczyłby mnie w kierowaniu służbą. Waść masz w tym względzie doświadczenie. ~ „Cóż ma ten, co pracuje, z tego, około czego pracuje?" niieszczanZaS tvtuJowano szlachcica „szlachetnym" lub „urodzonym", - diuna —. „łaskawym", chłopa — „pracowitym". 393 cv — Jeżeli tylko o to chodzi, na pewno dojdziemy do porozumienia. Mateusz jakiś czas przeczesywał grabiami ziemię całkowicie pochłonięty tą czynnością, a wreszcie rzekł: — „Nie porzucę pana mego..." Tym razem Żegoń nie wiedział, czy był to kolejny cytat, czy też własna wypowiedź sługi. Wyczuwał jedynie stanowczość tej decyzji. Poniechał więc dalszej rozmowy, ale postanowił skorzystać z najbliższej okazji lub nawet stworzyć takową, by dokonać przeglądu zajmowanych przez nich pomieszczeń. Może tam znajdzie się jakaś wskazówka, która pozwoli na uzasadnienie słów opata? Okazja taka zdarzyła się istotnie, zresztą wyjątkowo Domyślna, bo dom opuścili obaj: pan i sługa, i to jednocześnie. Stało się tak z powodu nagłej boleści Rybienki, który jęczał łapiąc się za brzuch nie wiadomo z jakiej przyczyny,- wątroby czy żołądka. Mateusz przyleciał więc do Żegonia z prośbą o wypożyczenie zaprzęgu, by. odwieźć chorego do pobliskich Sokolnik, gdzie znajdował się znany szeroko znachor. Żegoń oczywiście dał karocę i Rybienko pod opieką sługi ruszył w drogę. Po ich wyjeździe nie namyślając się długo przywołał Pigwę jako dobrego specjalistę od wszelkich zamków i przede wszystkim kazał mu otworzyć zamknięte na klucz drzwi komnat zajmowanych przez pana rezydenta. Mimo jednak dosyć drobiazgowego przeglądu szafy, szuflad i skrzyń, które Sewek musiał kolejno otwierać, niczego godnego uwagi nie znaleźli. Wszędzie zastali większy porządek, niż się Damian spodziewał. Papiery leżały poukładane starannie^ ale rzuciwszy na nie okiem od razu stwierdził, że niczego ciekawego z nich się nie dowie. Jedynym przedmiotem, jaki zwrócił uwagę Żegonia, był cienki ustnik z kości, długości około dwóch cali. Był lekko wygięty, o nadgryzionym końcu. Znalazł go w otwartym pudełku stojącym na okiennym parapecie, wśród zbieraniny różnych drobiazgów, jak sprzączki do pasków, paru grotów z tatarskich strzał, jakiejś miarki do prochu, kółek, haczyków i innych już bezużytecznych przedmiotów. Żegoń obracał w palcach pożółkły ze starości ustnik zastanawiając się przez chwilę, do czego mógł służyć, po czym nie rozwiązawszy tej zagadki odłożył go z powrotem i skinął na Pigwę, by przystąpił do porządkowania komnaty. Równie negatywny wynik dał przegląd izdebki służącego. I tu panował ład nie mniejszy niż u Rybienki. Na stoliku obok wąskiego łóżka stał sporej wielkości krucyfiks, a nad nim wisiała paląca się oliwna lampkp Garderoba w skrzyni była uboga i nieliczna, nig- oo 394 cn3 dzie żadnych papierów. Toteż zważając, by nie pozostawić po sobie najmniejszego śladu bytności, opuścili pomieszczenia. Po drugiej stronie korytarza wąskie drzwi prowadziły na strych. Jednak cała jego długa przestrzeń była pusta, a zalegający wszędzie kurz dowodził, że nikt tu dawno nie zaglądał. Trzeba było. jeszcze zbadać piwnice. Schody tam prowadzące znajdowały się w bocznej sieni, która wiodła do pomieszczeń służbowych. Należało więc przejść do nich ostrożnie, by nie zwrócić uwagi Salomei krzątającej się po kuchni położonej zaraz za ścianą. Zaopatrzyli się w latarnię, obeszli dookoła dom i służbowym wejściem dotarli do sch^ów. Stopnie były kamienne, odpowiednio szerokie, by można było opuszczać po nich beczki z miodem czy piwem. Po zejściu na dół zapalili latarnię i przystąpili do penetracji piwnicy. Pierwsza, obszerna, podparta w środku murowanym filarem, służyła do składowania opałowego drzewa. Sterty brzozowych i sosnowych polan leżały pod ścianami, przy filarze stał krzyżak do piłowania, a obok wielki pień z wbitą siekierą. Niczego tu więcej nie było, toteż zatoczywszy latarnią szeroki łuk Żegoń ruszył do korytarzowego przejścia biegnącego wzdłuż domu. Po jego obu stronach znajdowały się komory zaopatrzone w drewniane kraty, za którymi widać było spoczywające na balach beczki na trunki. Jedną z tych komór zajął Żegoń i przynajmniej o swojej beczce wiedział, że nie jest zupełnie pusta. Minęli owe boczne wnęki i dotarli do równie obszernego pomieszczenia jak to, które służyło za skład drzewa. I tu stał pośrodku filar, ale wokół niego leżały sterty starych, bezużytecznych gratów, nie wiadomo dlaczego nie spalonych, być może w nadziei, że jeszcze kiedyś będą przydatne. Nagromadziły się więc tu jakieś skrzynie, moc różnego żelastwa, resztki zniszczonych mebli, koła od wozów i rozeschnięte beczki. Wszystko to kończyło swój kiedyś użyteczny żywot, butwiejąc teraz w wilgoci podziemia. Ale też i nic więcej w nim nie było. Któż z lodzi tak żyć może, aby nie oglądał śmierci... gdzieś pod koniec maja wśród kupców lwowskich rozeszły się plot-oczątkowo szeptane na ucho, potem coraz głośniejsze, ostrze-w fi-0^ Pr'Zed urodzonym Żegoniem. Głosiły one, że ponoć wpadł dnosci finansowe i ma kłopoty z płaceniem zobowiązań. cv 395 cv> Zaczęli więc zgłaszać się po swoje należności. Ostrzeżenia niestety okazały się słuszne, gdyż odprawiano ich z niczym łudząc jedynie nadzieją rychłej zapłaty. Pierwszym, który dał sygnał ku temu, był Lubliński, dostawca trunków, a zwłaszcza drogiego wina. W ślad za nim ruszyli i następni. Z kolei kupiec towarów korzennych i zamorskich Stegman takoż miał trudności z uzyskaniem załaty. Z nim było gorzej, bo swojej należności nie pokrył nawet w połowie. Inni zaś w ogóle nie dostali nic. Wzmogły się przeto wizyty w domu przy Janowskiej, rozpoczęły monitowania, ponaglania, a wreszcie i groźfejć'. Pan Żegoń jednak cierpliwie zapewniał, że to jedynie krótka zwłoka, bo czeka na gotowiznę, a w najgorszym razie zastawi lub sprzeda klejnoty. Ta ostatnia deklaracja nieco.uspokoiła wierzycieli, toteż zebrawszy się postanowili dać mu kilkutygodniową zwłokę. Sprawa ta była w mieście głośna, dotarła więc również i do wiadomości dotychczasowych gości domu Żegoniów. Miało to ten skutek, że wizyty ich ustały, czym jednak małżonkowie nie byli zbytnio zmartwieni przewidując zresztą taki obrót sprawy. Wypadki zaś zaczęły biec coraz szybciej. Ich zwiastunem niejako stało się powiększenie stajni Żegonia o pięknego wierzchowca. Oto pewnego ranka zjawił się przed domem pachołek z młodą, jasną kasztanką. Kłaczka miała płową grzywę i ogon, suchy, długi pysk, żywe spojrzenie lśniących oczu i uszy, które w ciągłym ruchu to kładły się do tyłu, to nastawiały ostre końce do przodu, jakby działo się tam coś, co warte było specjalnej uwagi i zainteresowania. Przybyły stajenny oznajmił, że ma pismo, które polecono mu wraz z klaczą doręczyć wielmożnemu panu Żegoniowi. Ten mocno zdziwiony tym oświadczeniem wyszedł przed ganek. Pachołek zdarł z głowy czapkę, wyjął z niej złożony papier sklejony pieczęcią i oddał go z niskim ukłonem. Zaciekawiony Damian rozłożył pismo i czytał: ,,Jaśnie Wielmożny Panie Żegoń, wybacz mi odwagę, którą okazuję przesyłając mu w darze tę klaczkę. Żywię nadzieję, że nie spotkam się z odmową przyjęcia, bo ze szczerego serca to dar. Gotowizny zań nie wykładałem, gdyż dwa takie konie sam dostałem w darae od hospodara z Jass za dostarczone armaty, które go wielce zadowoliły. Karocą jeździć nie zamierzam chociem kulawy, przeto pod siodło jednego zatrzymuję, drugiego Warn, Wielmożny Panie, prezentuję w przekonaniu, że za złe mi tego nie weźmiecie, łaskawie wybaczając śmiałość, a także dobrą pamięcią obdarzycie swego pokornego sługę, jakim się kreśli, Horny." oo 396 c^3 Mimo że list usiłował postępkowi nadać tylko cechy przyjacielskiego gestu, jego sens był jednoznaczny. Zresztą ani przez chwilę Damian nie wierzył w owego wołoskiego ofiarodawcę, toteż ściągnąwszy gniewnie brwi w pierwszej chwili chciał zmiąć pismo i odrzucić, a konia odesłać z powrotem. Zaraz jednak opanował ten odruch uznawszy go za największe głupstwo, jakie mógł popełnić. Zaprzeczyłby bowiem własnym zamierzeniom, którym Horny dawał' zgoła pomyślny początek, jeśli w ogóle nie była to właśnie próba, której został poddawany. . ¦ Przywołał więc na twarz uśmiech i skinąwszy łaskawie głową ¦ kazał odprowadzić klacz do stajni. Potem obdarowawszy suto pachołka odesłał go z listem, w któryr^ dziękował panu Hornemu za cenny dar. Któregoś dnia, jeszcze w czasie nasilenia wizyt wierzycieli, Że-goń wysłał służebną Juty z karteczką do Stegmana. Skutkiem tego i on zjawił się we dworze okazując pewność siebie nie zaspokojonego wierzyciela. Damian jak za poprzednim razem poprowadził go do swojej komnaty, gdzie nikt nie mógł im przeszkodzić, i wskazawszy miejsce spytał z uśmiechem: — Bardzo oburzeni są moi dostawcy, żem przestał płacić? — Nie tyle oburzeni, co zdziwieni. Pomstują, ale należności nie uważają za przepadłe. Zgodnie z poleceniem dolewam jednak oliwy do ognia. — To dnbrze, przyjacielu, bo chcę, aby sprawa była głośna. Mam nadzieję, że w ten sposób najprędzej wywołam wilka z lasu, choć zdaje mi się, że nosa już wystawił. Skorzysta z okazji, wówczas być może uchwycimy końce nici. Stegman uśmiechnął się porozumiewawczo i czekał na wyjaśnienie powodu wezwania. Żegoń swoim zwyczajem od razu przystąpił do rzeczy: — Mam zamiar zajrzeć do owego domu' przy Jezuickiej Furcie. Ale że będzie to nocną porą, nie chcę go dopiero szukać, bo łacno mógłbym pobłądzić. Czy któryś z waści ludzi może go wskazać? — Kilku, bo jakem rzekł, mieliśmy go na oku. ¦ Kogo zatem dasz, bo ode mnie pójdzie na rozeznanie Pigwa. Najlepszy będzie Jeńko. To bystry i odważny chłopak. Dobrze. Gdzie wyznaczysz'im spotkanie? -Już za pierwszym razem chciałem proponować waszej wiel-mozności takie miejsce. Jest to dobrze ukryty domek w pobliżu °!Cj0*a świętego Piotra na przedmieściu. Otoczony zaroślami i to : dobrze, że znaleźć go niełatwo. Mieszka >v nim teraz Jeńko. ~- Od dawna masz ów domek? — Od pół roku. cv; 397 cv> — Może go zatem jeszcze nie przewąchali. Ale skoro, jak mówisz, tak dobrze ukryty, Pigwa tam nie trafi. — Toteż niech za pierwszym razem spotkają się w kościele świętego Piotra. Będą mieli blisko. Na wszelki wypadek wziąłem dla was klucz, może się przydać. Oto on. — Dziękuję waści za przezorność. — Żegoń odebrał duży, prymitywnej roboty klucz. — A zatem jutro w południe. W kilka dni potem zabrał pachołka i zaraz po północy wymknęli się z domu. Minęli Jezuicką Furtę bez trudności. Wkrótce Pigwa zatrzymał się pod ścianą baszty, wskazał majaczące w ciemności zarysy domu i szepnął: — To ten... — Dasz radę zamkom? — Chyba tak, choć dobrze ich obejrzeć nie było sposobności. Przemknęli ku kamienicy. Obeszli jej węgieł i skręcili w wąski zaułek, gdzie znaleźli mocno okute drzwi obramowane półkolistym portalem. Pigwa schylił się i przez dłuższy czas manipulował przy zamku. Kiedy zaś cierpliwie tkwiący przy nim Żegoń już sądził, że ich akcja spotka się z niepowodzeniem i trzeba będzie na ten raz od niej odstąpić; zazgrzytało żelazo i ujrzeli przed sobą nieprzenikniony mrok wnętrza. > Damian przekroczył próg i uchyliwszy zasłonę latarki rozejrzał się dookoła. Znajdowali się w obszernej sieni z dwoma okrągłymi, murowanymi filarami podpierającymi sklepienie. Za nimi prowadziły na górę schody niknąc za linią pułapu. Pachołek ruszył przodem. Stopień za stopniem cicho stąpając zaczęli wspinać się na piętro. Dom pogrążony był w ciszy i nieprzeniknionej ciemności. Nikłe światło palącej się w latarce świecy znaczyło brzegi stopni i pełzała po ścianie wraz z wielkimi czarnymi cieniami ich postaci. Wreszcie dotarli na piętro i stanęli przed następnymi, drzwiami. Mimo że zamykały je dwa rygle, wreszcie i one zostały otwarte. Znaleźli się w niedużym, prawie pustym pokoju. W rogu stał półokrągły, kaflowy piec, a pod ścianami dwie ławy bez oparcia. Stwierdziwszy to Źegoń nie zatrzymując się dłużej ruszył ku leżącym naprzeciw, lekko uchylonym, kolejnym drzwiom. Następna izba również była pusta, bo stał w niej tylko nieduży stół, a przy nim krzesło I tu zamieciona podłoga i brak pajęczyn na ścianach wskazywały, ze ktoś korzystał z tych pomieszczeń. — Cóż na to powiesz? — zagadnął Pigwę oświetlając ściany. — Nic tu nie ma, a przecież ktoś dba o porządek... — Gdyby te ławy i stół stały w jednym pomieszczeniu, rzeki- 398 bym, że to parafialna szkoła — odpowiedział pachołek również rozglądając się dookoła. — Posłuchajmy ścian — zaproponował Żegoń. — Ty idź od lewa ale pukaj nie za mocno, bo nie wiadomo, co jest za nimi. Badanie przyniosło jednak inny rezultat, niż się spodziewali, bowiem Damian zauważył, że jedna ze ścian, przykryta oponą, miała cienki jak nitka obrys jakiegoś przejścia i po pewnym czasie odnalazł sposób jego otwarcia. Znów miał pod sobą czarną zasłonę nieprzeniknionej ciemności. Przekroczył łokciowej wysokości próg i unosząc latarkę do góry rozejrzał się dookoła. — Święci Pańscy! — szepnął za nim Pigwa. — Toż to magnacka komnata! Istotnie, wnętrze niezbyt obszernej alkowy było urządzone wręcz z przepychem. Makaty i opony na ścianach lśniły w nikłym świetle latarki złotem, pod nogami miękko uginał się włochaty dywan, wszędzie wisiała bogata, przepyszna broń migocąc różnokolorowymi błyskami szlachetnych kamieni. W rogu stała szeroka, niska otomaną pokryta wzorzystymi poduszkami, obok, wokoło stolika o sześciu nóżkach, leżały okrągłe poduszki szyte z tłoczonej skóry. W drugim rogu stał trójnóg do palenia wonności, a obok stolika błyszczały zlotem i bogatą emalią nargile. Pigwa nie omieszkał podejść do nich i wziąć w zęby ustnik, by pociągnąć raz i drugi. — Tfu! — skrzywił się po tej próbie. — Niedawno musiały być w użyciu, bo jeszcze śmierdzą! Żegoń spoglądał jednak w inną stronę, nie zwracając uwagi na słowa pachołka. Oto przy jednej ze ścian stała oszklona serwant-ka misternej roboty, o dwóch półkach. Na dolnej leżał ozdobny turban z wielką kitą przypiętą diamentowym guzem, a obok krzywa, turecka szabla o' pochwie pełnej pięknie cyzelowanych okuć, wysadzanej szmaragdami. Ale nie te przedmioty przyciągnęły wzrok Żegonia, lecz półka górna, gdzie połyskiwał na zielonym aksamicie, jako jedyny tam przedmiot, ciężki złoty pierścień. — Oto znów się spotykamy — nie bez' podniecenia szepnął do siebie. — A więc tu był kres twojej drogi... Tymczasem Pigwa, który zaglądał pod zasłony, przywołał go ruchem ręki. Jest tu drugie przejście, wasza wielmozność. — Wskazał na wąskie drzwi z dębowych desek. — Otwierać? Nie — zadecydował Damian. — Już nie ma czasu na dalsze badania, bo wnet zacznie świtać. Dobrze byłoby jednak wiedzieć, dokąd prowadzą. CV> 399 CN3 — To ci powiem od razu, że na tamtą stronę murów. A gdzie jest wyjście, teraz mało mnie ciekawie I bez tego odkryliśmy wię-' cej, niż mogłem przypuszczać. — Czy rozumiecie coś z tego, co tu znaleźliśmy? Bo ja nic a nic! — Zastanowisz się nad tym w domu, ponieważ już wracamy. Nie należy kusić licha, może tam być jakaś pułapka. Drzwi od sieni to wejście tylne, główne zaś mamy tu właśnie. Zamykaj wszystko dokładnie, by nie poznali, że ktoś tu był. Sekretne przejście zawarło się za nimi z cichym klaśnięciem, a kiedy wysunęli się z zaułka i szli szybko ku furcie, istotnie pierwsza szarość przedświtu zaczęła rozpraszać mroki nocy. Własny dom takoż trwał w ciszy i śnie, ale mimo to Damian odnosił teraz wrażenie, że przyczaiły się w nim tajemne złe siły, które śledzą każdy jego krok. Przez najbliższy czas jednak raczej on śledził poruszenia mieszkańców. Rybienko nadal przesiadywał w swoich komnatach zajęty nie wiadomo czym, a człapiące kroki Mateusza słychać było głównie w pomieszczeniach służbowych, bo nawet do jadalni rzadko zaglądał. Spełniał swoje czynności jak zwykle bez pośpiechu, od czasuą do czasu dając się wciągać gderliwej Salomei w drobne sprzeczki. Któregoś ranka Damian i Juta nieco dłużej pozostali przy stole po śniadaniu, jakie w pogodne dni spożywali pod drzewami ocieniającymi ogrodową werandę. Mijał już czerwiec, dzień zapowiadał się upalny, tu zaś panował przyjemny chłodek. Siedzieli więc gawędząc o tym i o owym, kiedy od strony furty dobiegł odgłos kroków i ujrzeli zbliżającego się pana Pełczaka. Szczupły i drobny, szedł szybko, a na ich widok zerwał kapelusz, i zatoczywszy nim szeroki łuk wołał już z daleka: — Witam, witam wielmożnych państwa! Wkrótce zatrzymał się przed nimi i po dalszych powitalnych ukłonach, zaproszony do stołu, opadł na ławę. — Waszmość nie zapomniał o nas, jak to uczynili inni — zagadnął z uśmiechem Damian. — Może zezwolisz kusztyczek miodu? Jeszcze całkiem piwniczka mi nie wyschła. — Dobrodzieju miły. — Twarz przybysza wyrażała zgorszenie. — Cóż za supozycja! Pełczak zawsze wierny swoim przyjaciołom, nawet jeśli ci... — zająknął się nieznacznie — jeśli ci sądzą inaczej! — zakończył gładko. ¦— A za miód składam dzięki, zbyt bowiem wczesna dlą mnie pora na trunek. — Zatem miło mi będzie z waszmością i bez niego pogawędzić. — Z twarzy Damiana nie schodził uśmiech. Gczeldwał podobnej wizyty, ale nie spodziewał się, że posłańcem będzie niepozorny Pełczak. cv> 400 oo Ten zaś rozejrzał się nieco na boki, po czym westchnął: __ Istotnie, ludzie tacy już są. Póki dobrze idzie i winka można popić, toś mi druh i przyjaciel, jak kłopoty człek ma, pleey mu ukazują. Mówię, co myślę i otwarcie rzecz stawiam, bom słyszał, że wielmożnego pana naszły niejakie trudności... — Urwał zerkając z troską na oboje. __Nic wielkiego! — Żegoń lekceważąco machnął ręką. — Jeno co płochliwszych strach obleciał. Pełczak ze zrozumieniem skinął głową. — Tak właśnie bywa. Swoje troski ma każdy, toteż wyznaję zasadę, bo to już mam w naturze, że kłopoty miłych mi ludzi za swoje uważam. — Piękna to cecha, drogi panie... — Juta spojrzała ciepło na swego gościa. — Nie należy przeto od znajomych stronić, wielmożna pani. — Ależ nie my od nich stronimy, jeno oni od nas. — No tak. Nc tak — zgodził się przybysz i ciągnął dalej: — Dla potwierdzenia zaś swoich słów, .które przed chwilą rzekłem, przybyłem deklarować wam, jeśli zaszczyt mi uczynicie, by ją przyjąć, swoją pomoc, gdyby była ona potrzebna... — Pan Pełczak ostatnie słowa wypowiedział ciszej i z ujmującym zakłopotaniem. Ale zaraz już zdecydowanie spojrzał na Damiana. Żegoń odezwał się z wahaniem: — Chciałbyś waść służyć mi pożyczką? — Każdej- chwili! — zapewnił Pełczak. — Po to właśnie tu.^jes-tem. — Do pożyczki potrzebny zastaw. Oczekuję wprawdzie nieco kosztowności, ale nie wiem, kiedy nadejdą... — Nie szkodzi. Sprawę da się załatwić i bez zastawu. — Naprawdę? — ucieszył się Damian. — Widzę, że istotnie z waćpana prawdziwy przyjaciel. Justyna wtrąciła się do rozmowy. — Dan, kochanie. Może by jednak poczekać na ...rzesyłkę? Powinna nadejść już niedługo. Procenta pożyczki są wysokie... O czym wielmożna pani mówi?! — oburzył się Pełczak. — Ja miałbym brać od przyjaciół procenta? To mnie nie znacie! Chyba... tu zawahał się lekko. — Chyba że potrzebowalibyście więcej, niz posiadam... — wówczas rzecz prosta trzeba by pożyczyć gdzie wdziej, co też wam załatwię. 2 waćpana doprawdy rzetelny i dobry człek! — zawołał Da- nnan. Wiele wielmożny pan będzie potrzebował? — Ton pytania już rzeczowy. Wiele... Hm... — Żegoń spojrzał pytająco na żonę. — Trud- 25 _ Ostatni zwyci- ca 401 oo no mi tak na poczekaniu rzec, musiałbym się obliczyć, a także zobaczyć, jakie klejnoty otrzymam z domu. — Kiedy mają nadejść? — Myślę, że za kilka -dni powinny być. Powiedz waść, gdzie mieszkasz, a powiadomię. — Dom Rubina przy Jezuickiej Furcie. Każdy wskaże. — Zatem dzięki. Czekaj waść mego posłania. Pan Pełczak wstał z ławy. — Pożegnam tedy wielmożnych państwa. Sprawy nie zaniedbam rad będąc, żem pomocny. Ukłony najgłębsze! — Schylił się zamiatając kapeluszem ziemię. Po tej rozmowie Damian odbył kolejną wizytę w zakładach, by sprawdzić stan prac i przyjrzeć się Hórnemu po nadesłaniu owego cennego prezentu. Od razu też dostrzegł, że zarządca usiłuje opanować konsternację, co wreszcie mu się udało dzięki wzmożonej gadatliwości. Z tą chwilą jednak ton jego wypowiedzi uległ stopniowej zmianie, gadatliwość minęła. Zaczął stawać się coraz bardziej pewny siebie, a nawet arogancki, co spowodował być może i sam Żegoń, który celowo powitał go z kordialną poufałością dziękując za tak cenny dar. Komisarz zdawał się jednak tego nie dostrzegać, bo zrobił uwagę okraszoną przyjacielskim uśmiechem: — Mam nadzieję, miły panie Horny, że nasza dalsza współpraca nie ulegnie zakłóceniu i nadal mogę spodziewać się waszej przychylnej troski, by właściwie wykonać królewskie zamówienie? — Oczywiście, wielmożny komisarzu, oczywiście! Zresztą moje zakłady zawsze dostarczają wyrobów tylko najlepszej jakości. O niczym innym nie może być mowy. — To się cieszę, bo w ten sposób uspokajam moje sumienie. — Dlaczego waćpan to mówisz? Co tu ma do czynienia sumienie? Żegoń z kolei okazał zażenowanie. — Wiecie chyba, o co mi chodzi. Przyjąłem dar jeszcze w trakcie roboty... — Cóż to ma do rzeczy? Toż po prostu tylko tak się złożyło, że owe konie akurat dostałem. Miałem więc czekać, aż zamówienie wykonam, i dopiero wówczas posyłać klaczkę? Toć zastałaby się w stajni! — No, może i racja. — Źegoń skinął głową na dowód aprobaty tego punktu widzenia, zarządca zaś ciągnął dalej: — Ja niczym roboty nie narażę, ale też spodziewam się, że wielmożny pan powściągnie swe wyrzekania, które bez racji i powodów wciąż wygłaszasz. cv 402 oo — Przecież zmilczeć nie mogę, skoro widzę uchybienia... — niepewnie bąknął Damian. — Uchybienia? — parsknął lekceważąco Horny. — Zatruwałeś mi waćpan żywot, spać po nocach nie mogłem, mimo żem w niczym nie czuł się winny. — Może istotnie byłem zbyt surowy... — O właśnie! Rad jestem, że to postrzegasz! — Horny w ferworze dyskusji protekcjonalnie poklepał Żegonia po ramieniu. — Niech to się zmieni, a będzie między nami zgoda i przyjaźń! Damian uznał, że pora nadać rozmowie nieco inny charakter. — Wielcem rad z tej deklaracji łaskawcy — rzucił ozięble zmieniając nagle ton — ale najpierw obaczymy, jak daleko i celnie owe pierwsze sześć dział poniesie pociski. Mam też zamiar powołać komisję do ich odbioru. Na te słowa Horny jakby zaniemówił. Spoglądał przez chwilę na Żegonia z na wpół otwartymi ustami, a jego powieki o bezbarwnych rzęsach rozwarły się szeroko. — Ależ, wielmożny panie — prawie jęknął. — Komisji nie boję się, ale czym wywołałem wasz gniew.? — Żem wielmożny, wiem i bez łaskawcy, jak również, że waści słowa to wiatr! — W czym rzecz? Jeszcze nikt dotąd kłamstwa mi nie zarzucił! — A gdzie ów Rubin? Dlaczego ukrywa się przede mną? Czyżeś waść nie obiecywał, że wnet będę z nim mówił? Toć niesłychana rzecz tak lekceważyć królewskiego komisarza, by nie odbyć prezentacji! A może umyślnie się chowa, bo sumienie mu doskwiera? — Pan Rubin jest zbyt poważnym przedsiębiorcą, by nie odpowiadać za swoje zakłady! — zaprotestował Horny czerwony na twarzy. — Jużem zresztą dwa razy w tym go molestował i obiecał, że postara się znaleźć czas, by prezentacji dokonać. — Dobre sobie! Zatem czekam, kiedy to nastąpi. Jeśli dalej będzie zwlekał, zerwę umowę, a owa piękna klacz wróci do waści-nej stajni. Zrozumiałeś, łaskawco? v — Zrozumiałem... — warknął Horny z błyskiem wściekłości w oczach. Czeka teraz na klejnoty... — uzupełnił mistrz Efraim. Siedział na jednej ze skórzanych poduszek rozłożonych wokół niskiego stolika. Człowiek, do którego się zwracał, na wpół leżał na ota-manie z wolna ssąc ustnik nargili. To wiem — odpowiedział prostując się. — Jak i znam całą Ę sprawę, którą mi przedłożyłeś... Zresztą dużo było o niej gadania i vv mieście. 403 cv> Na pełnych wargach Efraima ukazał się lekki uśmiech. — Ja zaś wiem, jak trudno jest donieść waszej światłości coś, co nie jest mu już znane. Siedzący na otomanie pokiwał w milczeniu głową. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili: —- Kazałem zebrać o nim wiadomości. Ostatnie pół roku przesiedział w swojej majętności oddając się pijaństwu. — To samo robi i tu. — Z tej właśnie przyczyny ponoć zaczął tracić u dworu znaczenie. A miał je, skoro król powierzał mu różne sekretne misje. Zresztą mówią o nim, że to królewski bastard. Można by więc sądzić, że nie odsunął go od siebie całkowicie? Co o tym sądzisz? — Całkowicie zapewne nie, boć dostał tu zadanie, aczkolwiek mniejszego znaczenia. Zresztą i ów list do tutejszego komendanta zbyt dobrze o nim nie świadczy. — Tak, ten list... — w zamyśleniu powtórzył mężczyzna na otomanie. — Właśnie on niepokoi mnie nieco... — Niepokoi? — zdziwił się Efraim. — Dlaczego, wasza światłość? Toż to dowód utraty znaczenia lepszy niźli wszelkie domysły. Chyba nie napisano* go umyślnie, gdyż wówczas nie szedłby przez tajną kancelarię, aby nie utrudniać odczytania jego treści. — Hm... Może i masz nieco racji. Tak czy inaczej, ma duże znajomości u dworu i może być przydatny. Z tego, co o nim wiem, za mądry zdaje się nie jest... — Istotnie puszy się przed Hornym jak głupiec... Efraim uśmiechnął się drwiąco. — Ale to nie przeszkadza, że mógłby istotnie stać się cennym źródłem informacji. Także z odbiorem owych armat rzecz poszłaby łatwiej. Mężczyzna machnął lekceważąco dłonią. — To mnie nie interesuje. Natomiast jeśli chodzi o królewski dwór, ów Żegoń stałby się cennym nabytkiem, "więc targować się z nim zbytnio nie należy, lecz przeciwnie, skusić pieniędzmi. — Już pierwsze kroki zostały wszczęte, ale skoro otrzyma kosztowności, wyjdzie z kłopotów, a wówczas może nie być podatny. Mężczyzna odłożył rurkę nargili i obrzucił swego rozmówcę kpiącym spojrzeniem. — Ja mam ci mówić, co robić? Odbierz mu te klejnoty, a kłopoty pozostaną, ale już bez nadziei na ich usunięcie. Taki cios mocno go zmiękczy, a pomoc okaże się wręcz niezbędna. — Jak zawsze podążę za światłem waszej mądrości. — Gość z szacunkiem skłonił głowę. — Działaj zatem, mistrzu Efraimie, bo teraz to twoje główne zadanie. Potem ustalimy, jak tego człowieka wykorzystać. cns 404 c*> Efraim podniósł się z poduszek uważając te słowa za zakończe-nie rozmowy. Złożył najpierw głęboki ukłon przed spoczywającym za szybą pierścieniem, potem zaś przed półleżącym mężczyzną i skierował się ku dębowym drzwiom. Skoro tylko pan Jawleński zawiadomił Żegonia, że klejnoty są na miejscu, poszło wezwanie do pana Pełczaka. Ten zgodnie z obietnicą musiał dzielnie zakrzątnąć się koło sprawy, bo już po paru dniach nadbiegł z zawiadomieniem, że wszystko jest na dobrej drodze i pożyczka może być sfinalizowana. — Zwróciłem się z tym do Buczackiego — nadmienił na zakończenie swojej relacji — moja sakiewka dla wielmożnego pana za chuda. Pyta on, o jaką kwotę chodzi, by mógł przygotować pieniądze. — Tysiąc złotych mi wystarczy — rzucił obojętnie Damian. — Klejnoty są warte dwa razy tyle, toteż nie o sprzedaży mówię, lecz o zastawie, rzecz prosta, na umiarkowany procent. Pełczak gwizdnął z pewną konsternacją. ^ — Nie wiedziałem, że aż tyle. Dobrze, żem szukał pomocy u Buczackiego, bo do takiej kwoty moim zasobom istotnie daleko! On jednak może żądać zastawu... — spojrzał nieznacznie na Żegonia. — Nie mam nic przeciw temu. Pełczak machnął beztrosko ręką. — Zatem sprawę rychło się załatwi. To człowiek prawy i ludzkiego serca. Wie o waszych kłopotach, ale wykorzystywać tego nie będzie, bo wielce wam życzliwy. — Kiedy rzecz można obgadać? Zapewne zechce od razu owe precjoza obejrzeć? Dla bezpieczeństwa trzymam je u ojców dominikanów. — U dominikanów? To istotnie słuszna ostrożność. Musicie jednak na spotkanie przynieść je ze sobą. — To oczywiste! Proszę, podajcie, gdzie mam się stawić, aby tylko nie po ciemku, bo o przygodę nietrudno. — Dobrze, raczcie zatem czekać na wiadomość. — Dzięki waszmości za jego starania. Nie miną bez nagrody. — Nie ma o czym mówić, wasza wielmożność! Rad jestem, że raogę wam być pomocny, a to starczy mi za nagrodę! — pośpieszył 2 zapewnieniem Pełczak. Rozmowa ta miała miejsce we wtorek, a już nazajutrz Żegoń aostał wiadomość, że pan Buczacki oczekuje go u siebie w piątek pod wieczór. Pozostawało parę dni czasu na przygotowanie się do spotkali bo podejrzenia gęstniały niby chmury przed burzą nakazując cv> 405 oo ostrożność. Zaraz więc po bytności Pełczaka spotkał się ze Stegma-nem, by zapewnić sobie jego pomoc. Ustalili, że ochronę wzmocnią Franciszek Kulczycki, szwagier Stegmana, i Bartek Jeńko. Ów Kulczycki był mężczyzną w sile wieku, niezbyt wysoki, ale silnie zbudowany, o regularnych rysach twarzy, ciemnych oczach i krótkim wąsie. Nosił się z turecka i robił wrażenie człowieka bystrego. Przed czelćającym go zadaniem wyraźnie nie odczuwał lęku, przeciwnie, zdawał się być mu rad. — Waćpan boisz się, ale tego, że nie przyjdzie do bitki — zażartował w pewnej chwili Żegoń, kiedy następnego wieczoru omawiali plan działania. — Myślę, źe dojdzie, bo z dwóch możliwości zawsze człeka spotyka ta gorsza! I nijak nie mogę pojąć, czemu się tak dzieje? — Widać los dla waćpana nie był łaskawy — roześmiał się Damian. — Wolę, by wszystko przeszło spokojnie, bo klejnoty poniosę prawdziwe, gdyż inaczej wyszedłbym na kłamcę. — Nie myślę, aby zbirów było więcej jak pięciu, sześciu, a z taką siłą nietrudno się sprawić! — I ja tak sądzę. Waść zatem weźmiesz pod komendę Jeńka i dwóch, moich zabijaków, Kuźmę i Dymzę, którzy byle czego się nie ulękną. Ja zatrzymam przy sobie tylko Pigwę. Waćpan musisz znajdować się w pobliżu, ale niewidoczny. W tym przypadku i ja sądzę, że przyjdzie to gorsze, bo podejrzewam, że zechcą pozbawić mnie zastawu. Żegoń odpiął torbę ze skóry i zaczął wyjmować przyniesione kosztowności, pan Buczacki zaś siedząc naprzeciw przyglądał się wykładanym na stół przedmiotom. Były tam dwa złote talerze, kielich wysadzany szafirami, parę zausznic, zapinka do włosów bogato zdobiona perłami, wreszcie pierścień z pięknym kamieniem, który zajaśniał białą iskrą. — No tak — mruknął przesuwając wzrokiem po rozłożonym bogactwie — piękne to rzeczy. Wiele waćpan potrzebuje gotówki? Mówił mi wprawdzie Pelczak, że tysiąc, ale czy istotnie aż tyle? Siedzieli po obu stronach stołu. Pacholik postawił dzban z winem i rozstawił kielichy, następnie wycofał się pozostawiając ich samych. — Tak — Żegoń skinął głową — istotnie takiej kwoty będę potrzebował. — To dużo... —¦ Buczacki utkwił spojrzenie w twarzy sv/ego gościa. — Nie wiem, czy waści precjoza, sądząc zresztą powierzchownie, przedstawiają taką wartość? cc 406 oo — Czy zachodzą trudności z pożyczeniem owej sumy? Bo zastaw wart trzy razy tyle. Gospodarz chwilę zastanawiał się, potem dopełnił kielichy winem i powiedział: — Nie będę usiłował ani potwierdzać, ani zaprzeczać ich wartości. Mam niedaleko znajomego, który zna się na rzeczy. Jeśli zatem waćpan zezwolisz, zawezwę go i niech się wypowie. Skoro wartość potwierdzi, pieniądze możesz mieć jutro. — Zatem posyłaj, panie bracie! — zachęcił skwapliwie Źegoń, ale zaraz zawahał się: — Aby zbytnio jednak nie marudził, bo wnet zapadnie zmrok, a z takim bogactwem nie chcę po nocy wędrować! — Ten człek zaraz tu będzie — niefrasobliwie odrzekł gospodarz. — Zresztą w razie potrzeby dam paru zbrojnych pachołków, którzy odprowadzą waćpana pod sam dom, my zaś tymczasem zabawimy się winkiem. — Pan Buczacki z przyjacielskim uśmiechem uniósł w górę kielich. — Chyba że tak — zgodził się Damian. — Tym bardziej że nie na Janowską odnoszę klejnoty, ale do braci dominikanów, gdyż u nich je przechowuję. — To i dobrze, boć ich zakon jest blisko stąd. Czekając na przybysza coraz osuszali kielichy, które gospodarz zaraz napełniał. W pewnej chwili Damian jakby się ocknął: — Co z owym znawcą? Przecież gawędzimy już sporo czasu? — Tylko patrzeć, wnet powinien być. Nie wypadało zatem nic innego, jak powrócić do trunku, a i spożyć wieczerzę, do której Buczacki nakłonił swego gościa. Wreszcie zjawił się oczekiwany znawca. Romowa z nim i targi zajęły też sporo czasu, więc kiedy Żegoń opuszczał wreszcie gościnny dom, był już późny wieczór i ciemno zupełnie. Ale że istotnie dostał asystę dwóch rosłych hajduków, a wypite wino musiało dodać mu animuszu, przestał się tym przejmować. Wkrótce mały poczet zniknął z oczu panu Buczackiemu, który stojąc w drzwiach obserwował jego odejście. Kiedy już uszli kawałek drogi, Żegoń nieznacznie obejrzał się za siebie. Eskortę ledwie m,ógł dostrzec. — Są? — spytał szeptem Pigwa. — O kilka kroków w tyle — wyjaśnił Damian. — Co tak długo trwało? Już mnie w kuchni sen na dobre zmorzył. — Zwlekał, aby ściemniło się na dobre. Z czego widać, że przygoda nas nie minie. Ale przedtem opuszczą nas owi stróże. A może sami przyłączą się do napaści? Nie, bo Buczacki by się zdradził. Ich odejście będzie wszakże "la nas znakiem, że wkrótce nastąpi napad. css 407 cv> — A tu Kulczyckiego nigdzie nie ma! Czyżby nas zgubił w tych ciemnościach? — Nie frasuj się, idzie przodem. — Skąd wiecie? —Dostrzegłem, jak przemknęli, kiedy ukazaliśmy się w drzwiach domu. Kulczycki to spryciarz. Zamilkli na jakiś czas, aż w pewnej chwili Żegoń nachylił się znów do ucha pachołka. — Bacz na siebie, bo niesiesz torbę, a oszczędzać cię nie mają powodu. — A was? — Mnie grozi najwyżej uderzenie pałką w łeb. Jestem im potrzebny żywy, nie martwy. — Będę zważał — mruknął Pigwa niezbyt pogodnym tonem. Potem zapytał z wyraźnym zainteresowaniem: — Co wam tak w butach chlupocze? Przecież deszczu nie było? — To owe wino, którem za cholewę wylewał — wyjaśnił Żegoń zatrzymując się, bo usłyszał za plecami wołanie: — Ej, wielmożny panie! — Czego chcecie? — obrócił się ku hajdukom. — Już Dominikańska, a klasztor przed nami! Wracamy doma! Istotnie w głębi ulicy widać było klasztorną furtę, a nad nią zgodnie ze zwyczajem paliła się latarnia. Oświetlała spory kawał muru i zwisające z jego korony pędy dzikiego wina. — Wracajcie zatem — zgodził się sięgając za pas. — A to dla was na poczęstunek za mitręgę. — Dziękujemy, wielmożny panie! — zawołali ucieszeni i za chwilę odgłos ich kroków ucichł w ciemnościach nocy. — Jak dotąd wszystko idzie podług moich przypuszczeń — stwierdził pogodnie Żegoń, jakby go radował rozwój zdarzeń. Jednocześnie wytężył wzrok, by coś dostrzec w czarnym wąwozie uliczki. Ale poza świecącą w dali latarnią i jej odblaskiem na ścianie przeciwległej kamienicy niczego zauważyć nie zdołał. Również i Kulczyckiego z ludźmi nie było widać. — Ruszajmy, Sewek! Bacz teraz dobrze, byś nie dał się zaskoczyć. Pistolet weź w garść, a drugi takoż nie trzymaj głęboko za pasem. — Już go z dawna dzierżę — odparł spokojnie Pigwa. Szli obok siebie środkiem jezdni nie spiesząc zbytnio i bacznie zerkali na boki. Latarnia klasztorna świeciła coraz wyraźniej, kiedy raptem urwała się cisza, a wszystko odbyło się tak nagle, że nie mieli nawet czasu na strach. cv) 408 pierwszy huknął pistolet Pigwy. Rozciągnął osobnika, ktćry wyskoczył z pobliskiej bramy. W ręku Żegonia zabłysła szabla. Cię-ja w skroń następnego, a tejże chwili wyłonił się z ciemności Kul-czycki z pachołkami. Na ten widok pozostali napastnicy poniechali walki i rzucili się do ucieczki. Ich tupot cichł z wolna w głębi ulicy, a Żegoń, z niejakim zu^i-wieniem, że już po wszystkim, rozejrzał się dookoła. Opryszek, który napadł na Pigwę, dostał kulę w samą twarz, natomiast cięty w głowę leżał na kamieniach jezdni głośno jęcząc. — Obwiązać mu łeb! — rozkazał Damian nachylając się nad rannym. Potem zwrócił się do Kulczyckiego, który wsparty na obnażonej szabli dyszał jeszcze po szybkim biegu. — Gdzieś się waść krył, że cię nie dostrzegli? — Za ich plecami. Przywarowaliśmy przy ścianie i czekali na was. — Dzięki za pomoc, przybyliście w sam czas. — A co z nim? — Kulczycki wskazał na leżącego, któremu Dyz-ma obwiązywał głowę kawałkiem jego własnej koszuli. — Właśnie. Co z nim? — zastanawiał się Damian. W tej chwili przyszedł mu do głowy pomysł, który potem okazał się wielce pomocny. — Weźmiesz, mości Kulczycki, swoich ludzi — polecił — i zaniesiesz go do kwatery Jeńki! Tam niech ma go w opiece i nie odstępuje na krok. Dalsze polecenia otrzyma rankiem. Wy zaś słuchajcie bacznie, co powiem! Ty, Dyzmo, i ty, Kuźmo, o niczym nie wiecie, boście spali przez całą noc w swojej kwaterze. To samo dotyczy waści, panie Kulczycki, i ciebie, Bartek. My zaś z Pigwą napastników wprawdzie przy obcej pomocy odparliśmy bez uszczerbku dla siebie, ale klejnoty nam odebrano. Zapamiętajcie to sobie, bo inaczej złą wyświadczylibyście mi usługę. — Zapamiętamy, wasza wielmożność — odpowiedzieli zgodnie. — Kuźma i Dyzma, zważać mi przy powrocie, by nikt was nie spostrzegł! Ruszajcie teraz z rannym, a my z Pigwą idziemy pukać do furty. Po powrocie Damian nawet nie próbował zachowywać się cicho. Przeciwnie, już w sieni pomstował głośno na swój los i przeklinał zbójców, co spokojnemu człowiekowi przejść ulicą nie dadzą. Klął Przy tym tak głośno, że w drzwiach swojej komnaty ukazał się •Rybienko w nocnej koszuli, ze świecą w ręku. Czemu waćpan po nocy takie hałasy sprawujesz? — rzucił bardziej zaciekawiony niż zły. Lepiej waść nie pytaj! — jęknął Damian. — Obrabowano me, odebrano cały majątek! Na hołysza wyszedłem! Sam nie wiem, teraz Pocznę, chyba w łeb sobie palnę! cc 409 cv — Kto to sprawił? Co waści odebrał? — dopytywał się nieomal ze zgrozą pan Rybienko. — Cały majątek! Moje precjoza! — Żegoń złapał się za głowę. — A kto jak nie opfyszki, hultaje, jakoweś zbiry! Oby ich Bóg za moją krzywdę pokarał! I tak lamentując, otoczony ramieniem żony, która także nadbiegła do sieni, udał się do swoich komnat. Ale juź o świcie pospieszył do klasztoru bernardynek, by po raz drugi zabiegać o pomoc, gdyż to dzięki pośrednictwu matki przełożonej przeor dominikanów zgodził się zaopiekować złożonymi kosztownościami. I tym razem nie spotkał się z odmową, jako że polecenie królewskie miało swoją wagę, a do tego chodziło przecież o opiekę nad rannym. Trochę wprawdzie zdziwiło ją, że królewski wysłannik domagał się osoby bystrej i o dobrej pamięci, ale jako niewiasta mądra nie dopytywała się o przyczyny tego żądania, jak i prośby, by owa siostra poniechała zakonnego stroju. Po powrocie do domu wydał dyspozycje Pigwie, potem udał się do Jawleńskiego, by pogadać ze starym kancelistą. Najpierw zdał mu relację z przebiegu wizyty u Buczackiego, a potem opowiedział o napadzie. Jawleński swoim zwyczajem sięgnął po nożyk i puścił go w wahadłowy ruch. / — Rzec by zatem można, żeśmy wreszcie uchwycili koniec nici, której dotąd szukaliśmy — mruknął, kiedy Żegoń skończył mówić. — A owo mieszkanie w domu przy furcie, czy to także nie nitka? , " . ' — Raczej nie, bo ludzie nam są potrzebni, nie miejsca czy przedmioty. A zatem co teraz? — Ów ranny pozostanie pod opieką zakonnicy i Jeńki. Zobaczymy,, o czym będzie mówił w gorączce, która go z pewnością nie minie. Pouczyłem w tej sprawie zakonną siostrę i przyobiecała pamiętać. — Wątpię, boć to tylko wykonawca zbójeckiej roboty, który wiele wiedzieć nie będzie. Ale spróbować nie szkodzi. — Mam i na to sposób, o czym jeszcze powiem. Zbója zabrałem głównie dla upozorowania straty klejnotów, by tym łatwiej skusić Buczackiego. Należało podsunąć jakieś wyjaśnienie, skoro zbiry ich nie przyniosą, a ja będę głosić o poniesionej stracie. Zniknięcie jednego z nich sprawę wyjaśni. Oto porwał klejnoty i zamiast je oddać, uciekł z nimi skuszony takim bogactwem. Dobrze zatem trzeba strzec tego człowieka, by za wcześnie rzecz się nie wydała. — Najlepiej będzie przekazać go po cichu Łąckiemu. — I ja o tym myślałem. Wówczas jadnak sprawa może się wydać. cv 410 — Teraz należy czekać na ich następny krok bacząc pilnie, czy nasz grubas znów nie będzie miał jakowychś odwiedzin. — Jedno jest pewne — oświadczył zdecydowanie Żegoń. — Brunetti nie mylił się wskazując ten dom, a wynajmując go wleźliśmy im pod samą rękę. Dowodzi to również, że właściciel nie wie, go się tu dzieje, bo nie byłby dokonał wynajmu. — No 'cóż... — Stary przesunął dłonią po łysinie. — Czekajmy, co pocznie pan Buczacki. —- Ja jutro wybiorę się do rannego, a teraz posłuchaj waść, co zamierzam, i nie protestuj, bo na nic się to nie zda... Pan Buczaeki istotnie zjawił się na Janowskiej i to już następnego dnia. Uprzedzona zawczasu Justyna zostawiła dzban miodu na stole i wyszła z komnaty. Kiedy trącili się szklanicami, gość chrząknął ¦ i rzuciwszy na gospodarza współczujące spojrzenie odezwał się: — Nie dziwię się, że waść ubolewasz, bo- wiem, co zaszło. Kazałem dać po dwadzieścia batów tym nicponiom, którzy polenili się doprowadzić was do samej furty. Ale to straty nie przywróci, więc mea culpa, panie bracie, boć to moi ludzie zawiedli... — Istotnie, wielkie to dla mnie nieszczęście — westchnął Żegoń nie unosząc opuszczonej głowy, by postawą podkreślić jeszcze treść słów. — Sam nie wiem, co teraz czynić? Trzeba będzie prosić kupców o dalszą zwłokę, dopóki za zboże nie wpłynie gotowizna, bo innej rady nie widzę. No cóż, widać mnie grzesznego Bóg chciał pokarać... — Przypadłeś mi do. serca, panie bracie, i jak rzekłem, w tym, co się stało, dostrzegam również własną winę. Toteż może jakiś ratunek się znajdzie, ale wprzódy zechciej powiedzieć, jak do tego przyszło, żeś napad zdołał odeprzeć, ale klejnoty dał sobie odebrać? Żegoń był przygotowany na to pytanie. — Owo odparcie napadu to szczęście w nieszczęściu! Widać dzięki boskiej opiece znalazło się w pobliżu kilku podpitych pachołków, zatem skorych do bójki. Nadbiegli na strzał naszego pistoletu i pomogli pokonać zbójów. Myślałem, że już po wszystkim, aż tu raptem^ wyskoczył z ciemności jeden z opryszków, w jednej chwili Przeciął nożem rzemień torby z klejnotami, którą miał na ramieniu u°J sługa, i już go nie było. Nim oprzytomnieliśmy, tylko odgłos jego biegu zacichał w mroku ulicy, więc nawet nie próbowaliśmy 8° ścigać, bo nocna pora dawała mu zbyt wielką przewagę. an Buczacki słuchał uważnie, a kiedy Żegoń skończył, uśmiech-nV się współczująco: co 411 cv — Teraz rozumiem! Nie frasuj się jednak waszmość, bo jakem rzeki, pomocy ci nie odmówię. — Jakże, bez zastawu? — zdziwił się Żegoń. — Takiej nadziei nie mam... — Jesteś waszmość człek stateczny i bystrego rozumu, toteż rzecz przemyślawszy doszedłem do przekonania, że mógłbyś odrobić tę stratę. — W jaki sposób? — Będąc mi pomocny. — W czymże mógłbym waćpanu okazać pomoc? — Rzecz w tym, że masz waść sporo znajomych u dworu, a zapewne tam wrócisz. Wielce by mi więc zależało, abyś został moim rezydentem i pisał, co jego królewska mość zamierza sprzedać lub zakupić dla siebie czy też dla skarbu. A zwłaszcza chciałbym wiedzieć, jakie dostawy dla wojska mogą wchodzić w rachubę. Na twarzy Żegonia ukazała się rozterka. — Mógłbym popaść w podejrzenie, że królewskie tajemnice waści zdradzam... — odezwał się z wahaniem. — Ależ o żadne tajemnice mi nie chodzi — pospieszył z zapewnieniem Buczacki. — Nic mi do spraw politycznych, nie mówiąc o wojskowych! Chcę tylko wiedzieć prędzej od innych, na jakie dostawy się zanosi, bo w kupiectwie kto pierwszy, ten lepszy. — Tak, rozumiem... Pozwól waćpan, że jego propozycję jeszcze sobie przemyślę. — Ależ tak! Rozważ to sobie dobrze, panie bracie, bo rzecz godna uwagi. Jeśli dojdzie między nami do porozumienia, owych tysiąc złotych wyłożę ci jako zadatek na twoje udziały w zyskach, które mi przysporzysz zawczasu donosząc o wszelkich królewskich zakupach. Żegoń rozpromienił się. — To szczodra propozycja! Zatem dobrze, odpowiedź postaram się dać rychło. Wkrótce potem pan Buczacki pożegnał Żegoniów wyraźnie zadowolony z wyników rozmowy. Okryty kocem ranny leżał na wąskim łóżku odstąpionym mu przez Bartka. Ten siedział teraz przy nim, a siostra zakonna krzątała się w położonej obok kuchni. Na powitanie Żegonia zawołała przez uchylone drzwi: — Zaraz przyjdę! Gotuję zioła, bo gorączka trzyma się uparcie! ' Damian chwilę przyglądał się bladej twarzy okolonej czarną brodą i zlepionymi potem włosami, po czym przeszedł do następnego pomieszczenia. Tui na palenisku tliła się kupka żaru, a nad nim w żelaznym garnku umieszczonym na trójnogu bulgotał jakiś ciemny płyn. — Nic mu nie lepiej? — spytał przysiadając na zydlu. .— Nie, ciągle gorączkuje... — Zakonnica ściągnęła garnek 2 ognia i zakrzątnęła się koło cedzenia- płynu. — Gadał coś? — Czasami, ale pojąć było trudno. Bełkocze albo szepcze, a zdarza się, że przeklina, aż słuchać wstyd. — Kogo przeklina? — Odgraża się jakiemuś człowiekowi, nazywa go... zaraz, jak to było? „Czekajże, ty szczurze, niech no cię dopadnę..." Mówił też o jakimś Efraimie, ale wtedy w głosie miał strach.. Żegoń opanował wrażenie, jakie na nim wywarła wzmianka o Efraimie, bo to imię pamiętał dobrze. — Nie jest tego wiele, ale dziękuję siostrze i za to, com usłyszał. Baczcie, proszę, dalej, co ten człek będzie mówił. — O to bądź waszmość spokojny, bo to mój obowiązek czuwać nad rannym. Damian spojrzał spod oka na zakonnicę. — Myślę, że skoro gorączka nie folguje, zły to znak. Trzeba, aby odbył spowiedź, bo jakby w grzechu zmarł, my przed Bogiem za to odpowiemy... Obróciła się ku niemu z ożywieniem... — Sama już o tym myślałam! Mnie matka przełożona zabroniła opuszczać chorego, toteż zatroszczcie się wy, wielmożny panie, o spowiednika, a Bóg to wam wynagrodzi. — Uczynię to, siostro. Przybędzie jutro wieczór, postarajcie się więc, żeby na ten czas nieco oprzytomniał, bo jak inaczej z grzechów się oczyści? — Dam rannemu coś na pokrzepienie, by choć do sakramentu pokuty starczyło mu sił. Zgodnie z obietnicą następnego wieczoru istotnie zjawił się duchowny w mnisiej szacie. Był starszy wiekiem, nieco przygarbiony, ale jeszcze o sprawnych ruchach. Odrzucił kaptur na plecy i przysiadł na łożu przy rannym, który wpatrywał się w niego rozwartymi oczami. Błyszczała w nich gorączka, ale spojrzenie było przytomne. Rozumiesz, co do ciebie mówię, synu? Rozumiem, ojcze wielebny... - Czy chcesz przystąpić do świętej spowiedzi dla pozbycia się brzemienia twych grzechów? Ranny jakiś czas patrzył bez słowa w twarz kapłana, wreszcie wyszeptał: — Lepiej chyba, jeśli to uczynię. 00 413 cv. — I ja tak sądzę, bowiem sakrament spowiedzi uchroni, cię od mąk piekielnych. Ranny zaczął mówić cicho, ale wyraźnie. Spowiednik przerywał czasami tok jego słów zadając pytania, bo widać niektóre winy nie wydały mu się dość zrozumiałe lub może chciał zgłębić lepiej ich przyczyny. Kiedy wreszcie spowiedź dobiegła końca i zakonnik zamilkł zastanawiając się widać, jaką zadać grzesznikowi pokutę, w jego dłoni zawisł mały nożyk uwiązany na łańcuszku i zaczął kołysać się wahadłowym ruchem. Tego popołudnia Żegoń wracając ze. stajni, gdzie sprawdzał, jak -zachowuje się kłaczka w nowym obejściu, dostrzegł Rybienkę stojącego na ganku. Odniósł wrażenie, że na jego widok szlachcic w pierwszej chwili chciał się cofnąć do wnętrza domu, czego jednak nie zrobił, natomiast powitał go jowialnie: — Czołem, panie bracie! Widzę, że idziesz od stajni. Pięknego waść dokonałeś nabytku. Oglądałem wczoraj tę klacz, będziesz miał z niej pociechę, bo wygląda na śmigłą niby wiatr. Źegoń wskazał na ławkę pod ścianą. — Spocznijmy, bom od rana na nogach. — Usiadł, a grubas ze stęknięciem poszedł za jego przykładem. — Nie mam racji? — nawiązał do ostatnich ułów. — Nie wiem, bom jeszcze jej nie dosiadał. Objeżdżał ją Pigwa i mówi, że istotnie wielce rącza i nosi dobrze, jeno ornego pola nie lubi... — Gdzieś ją waść kupił? — Damian spostrzegł, jak chytry uśmieszek przewinął się przez usta Rybienki. — Otrzymałem w darze — uciął kiótko. — Mam jednak obecnie poważniejsze sprawy na głowie niż ujeżdżanie konia. — A tak, prawda!.Może nie uchodzi taka ciekawość, ale pytam z życzliwości: dużo waćpanu zagrabiono? —:. Wystarczy, by po nocy nie sypiać! Kupcy mnie nachodzą i ślepiami muszę świecić, przynajmniej do czasu, aż zboże nie dojrzeje. — Pożyczyć gdzieś nie możesz? Na krótki termin procenta nie wyniosą wiele. Tylu zamożnych ludzi u waćpana bywało, mógłby który rozwiązać mieszek. — Wszyscy są przyjaciółmi, dopóki jest co popić, ale niech no fortuna człeka opuści, wnet każdy zaczyna narzekać na ciężkie czasy i ręce rozkłada. — Prawda to, prawda... — sapnął Rybienko. — Toś waćpan istotnie w opresji, boć widzę, jak kupcy waści spokoju nie dają-Dam ci tedy radę. Pogadaj z Pełczakiem, on umie spod ziemi gotowiznę wydobyć. cv> 414 cno — A zastaw? Bez niego grosza nikt nie da. — Pełczak i takie sprawy umie załatwić. To obrotny człek, ino trzeba z nim ostrożnie... __Prawdę powiedziawszy to już o tym gadałem — z wahaniem wyznał Damian. — No widzisz waść! — zawołał niemal z radością Rybienko. — Tylko że warunki nieco niezwykłe... — Nie mając innego wyjścia o warunki zbytnio bym się nie troszczył. Brać, skoro dają bez zastawu, i kluczyć, póki fortuna się nie odmieni. Taka jest moja rada. — Chyba jej usłucham. Dziękuję waćpanu za życzliwe słowa... Dochodziła już północ, kiedy wreszcie wrócił Jawleński oczekiwany z niepokojem przez Żegonia. Od razu prosił starego do siebie ciekaw wiadomości, jakie przynosi. — Dowiedziałeś się waść czegoś? — zagadnął, kiedy już zajęli miejsca w jego komnacie. Jawleński skinął głową. — Coś niecoś, ale niezbyt dużo, bo to tylko przywódca zgrai, której całym zadaniem było usuwanie wskazanych ludzi. Wiele zatem nie wie, jedynie wykonując rozkazy to i owo dostrzegł i usłyszał. — Kto dawał mu zlecenia? — Z nazwiska oczywiście go nie zna. Spotykali się w podłej oberży na Łyczakowskim Przedmieściu, zawsze.z tym samym człowiekiem. Otrzymywał od niego wezwania umówionym znakiem. — Opisał wam chociaż tego człowieka? — Właśnie. — Stary uśmiechnął się. — Nie tylko opisał, ale i podał, gdzie mieszka, bo raz i drugi po spotkaniu kazał go śledzić swemu kompanowi sądząc, że może mu się to przydać. Otóż ma on być chudy, niski i, jak się wyraził, „podobny do szczura". — Gdzie mieszka? — Przy Jezuickiej Furcie... Żegoń cicho gwizdnął. — A więc Pełczak? Rysopis i mieszkanie na to wskazują. — Innych nie zna? ~ Nikogo prócz samego mistrza Efraima. Widział, go" zresztą yiko raz, kiedy przystępował do służby. Jego imię wymieniał ze zgroZąi naWet bał się o nim wspominać, gdyż, jak wyznał, pano- ni°h Przekonanie. że niesie ono śmierć. Ponoć to okrut- uznaje tylko jedną karę za każde przewinienie, nóż albo Wało nik kulę. Kto zatem dawał polecenia? W ważnych sprawach był wzywany do tajnego mieszkania, cv> 415 cv ' w mniej ważnych właśnie od owego „szczura". Mówił mi, jaki strach przeżywał, kiedy mu kazano przybywać do domu przy furcie. Cały czas znajdował się w ciemnej komnacie, a z tej ciemności dochodził głos, przytłumiony i powolny, więc zapewne z przyległego pokoju. Jeśli otrzymywał pytania, miał na nie odpowiadać krótko i bez zwłoki, a potem padały równie krótkie polecenia. Mimo jednak tych wszystkich obaw i strachów służby nie porzucał, bo za każde zadanie otrzymywał sute wynagrodzenie. — Od kogo? — Od człowieka z oberży, a więc zapewne od Pełczaka. — Być może Efraim jest właśnie głową całej zgrai? — Można by tak sądzić, ale dlaczego ukazawszy się raz owemu zbójowi, miałby potem gadać z nim w ciemności? — Tak, to racja — przyznał w zamyśleniu Damian przyglądając się kobiercowi u swoich nóg. Po chwili uniósł wzrok na starego szlachcica. — I chociażby dlatego również, że chyba już wiem, kto jest „królową matką". — Naprawdę? — Jawleński uśmiechnął się z powątpiewaniem. — Bo odgadłem, od czego jest ustnik znaleziony u Rybienki. — No, od czego? — spytał stary kancelista już z większym zainteresowaniem. . — Od nargili. Zapewne od tych, które widziałem w owej komnacie, bo to przyrząd u nas rzadko spotykany. — Mimo to trudno uwierzyć, że łatwo uzyskujemy odpowiedź na trudne pytanie... — Niejedna prawda leży jak na dłoni, a dostrzec jej nie umiemy... — mruknął sentencjonalnie Damian. — Muszę wam wyznać, że to odkrycie mocno mną wstrząsnęło. — Jakżeś waść na to wpadł? — Ciągle o tym przemyśliwałem, a dziś rano odpowiedź przyszła mi do głowy sama. Jakby kto do ucha szepnął. — Trudno mi uwierzyć, że to Rybienko? — Zgodne by to było ze wskazówką opata, bo przecież chyba nie Mateusz? Zresztą ustnik znaleźliśmy wówczas nie u niego. — Mógł go gdzieś zgubić, a Rybienko znalazł... — Wolę uwzględniać mniej skomplikowane przyczyny — już z pewnym zniecierpliwieniem odrzekł Żegoń, ale Jawleński nie poniechał obiekcji. — A jeśli waść się mylisz? Jeśli ten ustnik nie jest od nargili? Dopóki tego nie sprawdzisz, niczego pewnego nie wiemy. — Ba! Ale jak tego dokonać? Jeszcze raz ryzykować wyprawę do owego domu? I czy to jest potrzebne? Waść zapominasz o relacji Pigwy. — O nocnej czy też wieczornej wizycie? co 416 cv> — Właśnie! Do czyjego okna pukał Horny i kto otworzył mu drzwi? Teraz wiemy takoż, kogo odwiedzał ten nocny gość, którego dla odmiany wyście widzieli. — Tego nie wiemy — upierał się stary — bom tego nie sprawdził. Ale istotnie można domniemywać, że skoro przyjął jednego, przyjął i drugiego. To wyjaśnia mi, dlaczego nie ma tu psów, nad czym zastanawiałem się od początku. — No widzicie! Trzeba z kolei pogadać nieco bardziej otwarcie z tym opasem. Zajdzie potrzeba, to sprawdzimy i ustnik, ale już nie po nocy. — Istotnie, dobrze byłoby przepłoszyć psubratów, bo strach jest złym doradcą. Ale nie zaczynać od Rybienki, raczej od kogoś mniej znacznego, chociażby tego pośrednika... — Przepłoszyć? Ale jak? Trzeba to obmyślić... — Nie trzeba obmyślać. Po prostu ująć Pełczaka i zmusić do gadania. Nie wygląda mi na zbyt twardego. Powodem ujęcia może być zeznanie rannego zbója. — Czy zechce je potwierdzić? Spowiedź a zeznanie to co innego. Ale i za darowanie życia niejeden gadał więcej niż go pytano — zastanowił się Źegoń. — Warto zatem o tym pamiętać. — Należałoby wzmocnić przy rannym straż. Kuźma i Dyzma nie mają tu wiele do roboty, niech wesprą Jeńkę. Radziłbym też porozumieć się z Łąckim, bo jego pomoc może być w każdej chwili potrzebna. — Załatwię to, a pachołkom każę zamieszkać w tamtej chałupie, by nie kręcili się tam i z powrotem. Jawleński zamilkł i jakiś czas siedzieli każdy pochłonięty swoimi myślami. Wreszcie stary zabrał głos: — A co z owym Rubinem? Gadaliście z nim? — Nie, nie gadałem. I to mi dziwne, że dotąd nie uznał za potrzebne widzieć się ze mną. W czasie owej rozmowy z Hornym, o której wam mówiłem, żądałem wprawdzie jego odwiedzin, ale jak dotąd nie przyniosło to skutku. — Tedy sami wyznaczcie mu spotkanie. Niech się wreszcie objawi. — Tak też i zrobię. Ale nadal zachowując ostrożność, bo jeszcze nie czas odsłaniać własne oblicze. Jeśli z Pełczaka da się coś wydusić, długo pozorów nie potrafię zachować. 7~ Starajcie się je utrzymać przynajmniej do czasu wykrycia aima, w ^ym Pełczak może być pomocny, inaczej może się wam Przydarzyć nieszczęście. Obym go wreszcie dostał w ręce, to i o własne bezpiec?eń- — Ostatni zwycięzca 417 CV> stwo nie będę się troszczył! — rzucił z zawziętością Damian nie wiedząc, że pragnienie to zaspokoi prędzej, niż mógł się tego spodziewać w owej chwili. - Zaraz po tej rozmowie Żegoń zezwolił obu pachołkom wyjechać, rzekomo na ślub ich kompana. Mieli potem zostawić konie w byle oberży, a sami objąć straż przy rannym. Nie odkładał też odwiedzin u generała Łąckiego, z którym odbył kolejną poufną rozmowę objaśniając go nieco w sprawie. Ten przyobiecał wsparcie i wszelką pomoc. Natomiast znów nastały kłopoty z kupcami, którzy zaczęli go nachodzić, bo wiadomość o grabieży rozeszła się, i to tak szybko, że dostrzegał w tym czyjeś celowe działanie. Zapewne pan Buczacki napędzał w ten sposób ofiarę w swoje sieci. Sam jednak nie odzywał się więcej, co dowodziło, że czeka, by owa ofiara^ skłopotana i zgnębiona, sama przyszła mu do ręki. Ale Żegoń jednak przekornie milczał, jakby, zapomniawszy o całej sprawie, więc któregoś dnia pojawił się znów pan Pełczak niby z przyjacielską wizytą. Marszcząc w uśmiechu swoją chudą twarzyczkę i gadając o byle czym w pewnej chwili zagadnął, jakby właśnie myśl ta raptem przyszła mu do głowy; — Rad jestem, że wielmożny pan pozbył się kłopotów, bo na pewno pan Buczacki nie odmówił pomocy? — Nie miałem sposobności wrócić do tej sprawy — odpowiedział zdawkowo Damian. —- Muszę jednak wybrać się do niego, bc znów dostawcy zaczynają mnie naciskać — Więc waćpan dotąd nie przyjął tak korzystnej propozycji? — zdumiał się ogromnie Pełczak. — Przecież o ile mi wiadomo, pan Buczacki ofiarowywał pożyczkę bez zastawu, na sam skrypt! — Tak, to prawda — nieomal potulnie przyznał Żegoń. — Istotnie nieco zamarudziłem z podjęciem decyzji. — Jakiej znów decyzji? —l zdziwił się gość. — Czy zaciągnięcie dogodnej pożyczki wymaga aż tak długich namysłów? Przecież Buczacki gotów ulec ostrzeżeniom i zaniechać pomocy. Będziesz waćpan musiał wówczas sam sobie przypisać winę. Ostrzegam jako przyjaciel. — Tak, tak — pospieszył z zapewnieniem Damian. — Masz waść rację. Wkrótce po tej rozmowie nastąpił odbiór pierwszych sześciu dział, w związku z czym Żegoń miał sposobność zagadnąć zarządcę: — Cóż to, czy i przy takiej okazji pan Rubin nie uznał za potrzebne zjawić się przed komisją? A może zgoła o niczym nie wie? cv> 418 Horny nie potrafił dać i tym razem rozsądnego wytłumaczenia. Toteż nie po raz pierwszy naszło Żegonia podejrzenie, że coś się za tym musi kryć. __Powiedz mi, łaskawco — ciągnął więc ¦— czemu nie miałem dotąd możności go poznać? Racz zatem powiadomić pana Rubina, że nie zamierzam korzystać z usług ludzi, którzy mnie unikają. Przybędę tu do was, mości Horny, równo za tydzień w południe i spodziewam się go ujrzeć! W przeciwnym wypadku pójdzie pismo do jego królewsluej mości, by resztę dział wykonał Wrocław lub Gdańsk. — Ależ wielmożny panie — jęknfł zarządca — zrywać umowę? Przecież dalszych dziesięć odlewów jest już w formach! Jakże "tak można? — Rzeknij to, łaskawco, swemu patronowi. A moje ostrzeżenie traktuj poważnie. Decyzję podjęcia bardziej zdecydowanych kroków Damian powziął po następnej naradzie z Jawleńskim. Skutkiem tego pewnego ranka imć Pełczak usłyszał pukanie do drzwi. Poszedł je otworzyć i ujrzał znanego sobie Pigwę, pocztowego i sługę pana Żegonia. — Mój patron prosi waćpana do siebie — oznajmił pachołek. — Ma on jakąś ważną i nie cierpiącą zwłoki sprawę, więc przysłał karetę dla tym rychlejszego przybycia. ¦— Go się stało? — wyraził zaniepokojenie pan Pełczak. — Znasz acan powód tego nagłego wezwania? — Nie znam, ale sądząc z-nakazanego mi pośpiechu rzecz musi być ważna. — Dobrze, chodźmy zatem! Przed domem istotnie stała kareta. Pigwa usłużnie opuścił stopień, a kiedy Pełczak postawił na nim nogę i uniósłszy się zajrzał do środka, dostrzegł siedzącego wewnątrz człowieka. Chciał się cofnąć, ale pociągnięty brutalnie przez Kulczyckiego, gdyż on to był, opadł bezwładnie na siedzenie. Konie podcięte batem przez woźnicę z miejsca ruszyły cwałem. W oznaczonym przez siebie terminie, równo w południe,' Żegoń przybył do zakładów odlewniczych. Pan Horny powitał go już na progu kancelarii, a kiedy Damian wszedł do środka, ujrzał wysokiego, chudego mężczyznę, który na jego widok uniósł się z krzesła i szedł ku niemu z wyciągniętą ręką i uśmiechem na twarzy. Mógł nieć lat przeszło sześćdziesiąt, bo chudą twarz znaczyły liczne zmarszczki,, a ściętą w klin brodę przyprószyła siwizna. Oczy jednak ' olone czerwonymi obwódkami zaognionych powiek, szare, o zim-ym, przenikliwym spojrzeniu, wolne były od starczego przymglenia- Połyskiwały ostrymi błyskami niby dwa kawałki lodu, w którym migocą skry światła. cv) 419 cv> Żegoń uścisnął wiotką, szczupłą dłoń. Chwilę stali naprzeciw siebie mierząc się wzrokiem, jakby zapamiętanie wszystkich szczegółów swoich postaci było nieodzownym warunkiem dalszego kontaktu. Wreszcie Kubin uśmiechnął się z lekka, co spowodowało, że na skroniach powstały setki zmarszczek zbiegających się wachlarzami w kątach powiek. Damian odezwał się pierwszy: — Rad jestem widzieć was, łaskawy Rubinie. Żałować mi jeno przychodzi, że wasze kupieckie sprawy nie zezwoliły nam zetknąć się wcześniej. Horny usłużnie podsunął krzesła z poręczami, by mogli wygodnie prowadzić rozmowę i polecił pacholikowi podać wino. Rubin odpowiedział: ¦ — Nie tyle kupieckie sprawy, co złe zdrowie było tego przyczyną. Wprawdzie istotnie wyjeżdżałem, ale potem zaniemogłem i to opóźniło nasze spotkanie. Niech wasza wielmożność zechce przyjąć słowa ubolewania i zapewnienie, że teraz, kiedy wydobrzałem, zawsze będę na jego rozkazy. Przyciszone słowa płynęły wolno, ale nie one wstrząsnęły Żego-niem, który musiał zebrać cały zasób sił, by zachować spokój. Bo ten głos znał! Skupił myśli, a jedyną oznaką wewnętrznego wzburzenia była pionown zmarszczka pomiędzy brwiami. Teraz nie był to jak w wypadku Borzęckiej głos kobiety, trudniejszy do rozeznania. Mówił mężczyzna o głosie niskim, chropawym, jakby wydobywającym się z głębi piersi. Przypomniał sobie niemal natychmiast, gdzie i kiedy do niego dotarł. Ożyła mu przed oczami owa nocna chwila, kiedy to w domu nad Wisłą zza desek okiennic dochodziły doń słowa: „Jeżeli ta kobieta nie będzie ci posłuszna, Haganie, masz przysłać mi jej dłoń" — potem odpowiedź: „Stanie się według twego rozkazu, mistrzu Efraimie." A więc szukając go w ludzkim mrowisku miasta miał go tuż, w zasięgu ręki! Wystarczyło wcześniej zmusić do tego spotkania... Ale dlaczego go unikał? Przecież nigdy nie spotkali się tak jak teraz, twarzą w twarz? Cios był nagły i silny, ale wytrzymał go bez mrugnięcia powieką. Z wolna też zaczął rozumieć treść wymawianych słów i zdołał na czas opanować się, by zbytnio nie zwlekać z odpowiedzią. Wnętrze oświetlały dwie pochodnie zatknięte w żelazne tuleje umocowane do murów. Krzyżowe sklepienie pięło się w górę łukami żeber. Ściany pełne były plam od zacieków. Przy jednej z nich, na kamiennym palenisku, pod wielkim okapem żarzyły się węgle, z któ- 420 cv> rvch raz po raz wysuwał się jęzor niebieskiego płomienia liżąc rozłożone cęgi i żelazne pręty. Obok krzątało się dwóch barczystych chołów w skórzanych kaftanach. Nieco dalej stała wysunięta na środek pomieszczenia szeroka ława o skośnej powierzchni, z dwoma drewnianymi wałami u krańców. Opatrzone były w szprychy i nawinięte sznury zakończone orczykami. Zwisały z nich żelazne bransolety. W głębi P°d boczną ścianą widać było stół, a za nim trzech siedzących mężczyzn. Czwarty ulokował się z boku, z gęsim piórem w ręku. Na obu krańcach stołu paliły się w lichtarzach świece, a między nimi stał krucyfiks. Mężczyzną siedzącym w środku był Żegoń. Po bokach miał dwóch oficerów przydanych mu przez Łąckiego, aby przepisom prawa stało się zadość. Żegoń skinął na pachołków. — Dawajcie więźnia. Jeden z nich zniknął w półkoliście sklepionym przejściu i coś krzyknął w wypełniającą go ciemność. Po chwili z rękami skrępowanymi na plecach ukazał się Pełczak prowadzony przez dwóch strażników. Na widok Żegonia na jego ściągłej, chytrej twarzyczce ukazał się wyraz zaskoczenia. — A więc jednak to waszmość — wyjąkał zatrzymując się mimo woli. — Myślałem, że Pigwa to tylko tak, na przynętę. Sądziliśmy... sądziłem — poprawił się szybko — że waszmość istotnie... — Urwał w pół zdania, gdyż jego spojrzenie padło na palenisko i ułożone narzędzia..— Po co mnie tu przywlekliście?! — wrzasnął nagle szarpnąwszy się do tyłu. Jednak mocne ręce strażników chwyciły go za ramiona i przytrzymały, więc tylko krzyczał dalej: — Ależ jam niewinny! Com takiego uczynił, że na męki chcecie mnie brać?i Niczegom przeciw prawu nie popełnił! — To się zaraz okaże, mości Pełczak — odezwał się spokojnie Żegoń. — Tak się nazywasz, nieprawda? — Tak, Wespazjan Pełczak. — Twierdzisz, żeś niewinny. Czy nie za wcześnie, skoro nie wiesz jeszcze, o co cię oskarżamy? Istotnie nie wiem, ale przecież mało dobrego tu widzę! - Cóż z tego? Kat przystąpi do pracy, jeśli nie dasz odpowiedzi albo pojmę, że nie mówisz prawdy. . ,~ O co chcecie pytać?! Niech, wreszcie wiem, com takiego za-wmił, że jako zbójcę w lochu mnie trzymacie! d i 7~ ^edz tedy, że ja, Damian Żegoń, oskarżam cię jako twój e .a"°r> żeś na tureckim żołdzie i służysz niewiernym lub ludziom lch służbie, ze szkodą dla matki ojczyzny. Przyznajesz to? OG 421 CV> I —'Nie! I jeszcze raz nie! Ja w tureckiej służbie?! Ależ, wielmożny panie, to jąkoweś nieporozumienie, ktoś na moją zgubę czyhając w błąd cię wprowadził! — Zatem przeczysz? — Głos Żegonia nadal był spokojny. — W jakich sprawach znosiłeś się z Buczackim? — W handlowych, panie! Pomagałem mu w jego interesach, ale były to sprawy czysto kupieckie! — Czy z człowiekiem zwanym „Żabie Oko" takoż załatwiałeś tylko sprawy kupieckie? Więzień skłonił się do przodu,'jakby dostał uderzenie w żołądek. Wpatrywał się w sędziów mrugając powiekami i zanim odezwał się, głęboko zaczerpnął powietrza. — Żabie Oko? Pierwszy raz słyszę to miano... — Nie radzę ci przeczyć, bo on też siedzi już w lochach pojma-ny za napaść. Zeznał, że cię zna i od ciebie dostawał polecenia. Ponoć- spotykaliście się pod „Białym Baranem", gdzie wskazywałeś mu ludzi, których potem, znajdowano martwych.. Pobladły na twarzy Pełczak zaprzeczał jednak dalej, choć już mniej pewnym tonem: — Ani go znam, anim spotykał. Toteż nie wiem, czemu krzywdę mi czyni fałszywie zeznając! — Nie pomny mego ostrzeżenia chcesz ratować się kłamstwem. Obaczymy więc, czy przy nim wytrwasz. Żegoń skinął na pachołków. Ci chwycili więźnia pod ramiona i uniósłszy w górę sprawnie ułożyli na ławie. Ręce wyciągnięte ponad głową i kostki u nóg objęły bransolety.-Krzepkie dłonie pachołków chwyciły za szprychy, wały zaczęły się obracać, sznury z wolna napięły i orczyki ruszyły z miejsca. Dziki, zwierzęcy wrzask wypełnił izbę, a zaraz potem rozległo się rozpaczliwe wołanie: — Powiem! Powiem, ino stójcie! Wszystko powiem! Żegoń nie spieszył jednak z przerwaniem kaźni. Dopiero gdy krzyk przeszedł w jednostajne wycie, skinął na pachołków, a ci wstrzymali napinanie sznurów. Wycie ustało. Z ławy dochodziły tylko jęki przerywane łkaniem. — Znasz zbója zwanego Żabie Oko? — Znam — padła natychmiastowa odpowiedź. ¦sn Dawałeś mu rozkazy wskazując ofiary? — Dawałem... — odpowiedzi towarzyszył ni to szloch, ni to westchnienie. — Czy znałeś czło\vieka zwanego mistrzem Efraimem? Tym razem odpowiedzi nie było, a kiedy wały znów skrzypnęły, skazaniec krzyknął: — Stójcie! Tak, znałem...! cv 422 co __ Tedy powiedz, jak wyglądał, abym nie sądził, że tylko ból zmusił cię do wyznania. __ Chudy, wysoki, starszy wiekiem, z siwą brodą przyciętą w klin. — Jak zwie się naprawdę? — Rubin. __ Kto dawał ci zlecenia dla Żabiego Oka? On czy kto inny? — On... — Gdzie spotykaliście się? — W dworku kantora synagogi, niedaleko ich świątyni. — Co sądziliście o zniknięciu Żabiego Oka po napadzie na mnie? — Że odebrał wielmożnemu panu kosztowności i uciekł z nimi. — Szukaliście go? — Tak, bo był rozkaz, aby go za zdradę zabić. Ten, kto by to uczynił, aznalazł owe klejnoty, mógł je zatrzymać dla siebie. — Czy w razie potrzeby rozpoznasz wymienionego Efraima czy też Rubina? — Rozpoznam. > ' ¦— A feśJi pokażę ci go wśród innych? — Zawsze rozpoznam. On przejmuje strachem... — Dobrze. Teraz potwierdzisz pisarzowi zeznanie. A jeśli pokusisz się, by je odwołać, tak szybko, podciągania nie przerwę. To sobie spamiętaj. — A co... co będzie ze mną? — O tym postanowi jego królewska mość albo ustanowiony przez niego sąd. Wśród dostawców dworu na Janowskiej zapanowało poruszenie. Oto mimo znanych im wypadków urodzony pan Żegoń wezwał ich do zgłaszania się po zaległe należności,.które sprawdzał wprawdzie skrupulatnie, ale płacił od ręki i gotowizną. Drugim wydarzeniem wywołującym może mniej komentarzy i w znacznie szczuplejszym gronie, bo tylko wśród znajomych pana Buczackiego, było jego n.-.jłe zniknięcie. Wprawdzie małżonka wyjaśniała to chorobą bliskiego krewnego i spadkodawcy, ale była przy tym zbyt wystraszona, by poczytywano jej słowa za prawdę. Przewąchano też wśród służby, że ponoć pewnego wieczoru spakował tylko jeden tobołek i dosiadłszy wierzchowca samotnie opuścił aom nikomu nie mówiąc, dokąd się udaje. Rychło jednak przestano o tym rozprawiać, bo gruchnęła nagle Po mieście wieść już zgoła nadzwyczajna. Oto miano pojmać i osa-I 1Ci,W 'ocnach Starego Zamku znanego kupca i bogacza, łaskawego a Rubina. Sprawiło to większe wrażenie, niż uczyniłaby bornej 423 cv> ba wybuchła w środku miasta. Ludzie, którzy go znali, a nawet tylko słyszeli, zachodzili w głowę, co mogło stać się przyczyną takiego spostponowania szanownego i znanego bogacza. Toteż snuto różne domysły, ale istotnej przyczyny nikt nie zdołał dociec. Byli wprawdzie tacy, co przebąkiwali o szpiegostwie w tureckiej służbie, przecież tej gadce początkowo nie dawano wiary. Oprócz bowiem owych dwóch zaufanych-oficerów królewskiego regimentu dragonów nie było świadków przesłuchania, jakie odbyło się w jednej z izb Zamku, gdzie prócz wojskowej załogi nikt nie zamieszkiwał. Wprowadzono Rubina. Kiedy ujrzał, kto siedzi za stołem, również na jego twarzy ukazało się zaskoczenie, ale tylko na chwilę. Potem twarz nadal była ponura i mroczna. — Tyś jest Izaak Rubin, zwany mistrzem Efraimem? — rozpoczął przesłuchanie Żegoń. — Czy jestem Rubin, powinieneś sam wiedzieć, skoroś mnie ujął, jeśli nawet nie pamiętasz, żeś ze mną niedawno mówił — odparł pogardliwie więzień. — Niektórzy zwą cię także Efraimem. Czy tak? — Nic o tym nie wiem. — Ton odpowiedzi był równie pogardliwy jak uprzednio. — Nie zmuszaj mnie, abym cię wziął na męki. Mam zeznania innych, a urodzoną Borzęcką takoż tu wezwałem, aby cię rozpoznała. Wyraz pogardliwej wyższości zniknął z twarzy Rubina, a pojawił cień zastanowienia, jakby usiłował przypomnieć sobie, o kogo chodzi. Potem rysy ściągnęły się znów w surowe linie i oblicze pozostało nieruchomą maską. — Nie wiem, o kim mówisz — padła obojętna odpowiedź. — Niech tedy oprawcy wezmą cię w swe ręce —- rzucił Żegoń tonem zamykającym sprawę. — Nie strasz mnie oprawcami, bo nic przez to nie uzyskasz. Na pewno n^ ;-'ego nie powiem, czego powiedzieć nie zechcę. Męką mnie nie zmusisz, bo ową krótką chwilę, którą zdzierży moje serce, zdzierżę i ja. — Liczysz na rychłą śmierć? — Będzie jak zechce Bóg, nie ty. — Zmień no, Żydzie, ton, bo dostaniesz dwadzieścia batów, a te łatwo zniesiesz! Rubin zmierzył Żegonia pełnym nienawiści spojrzoniem, ale nic już nie odpowiedział. Ten zaś ciągnął dalej: — Być może istotnie męki długo nie wytrzymasz, toteż zawieszę ci nad głową inną groźbę. Tego, co już wiem o tobie, starczy na powróz, a będę miał i innych, co powiedzą resztę. Nie możesz więc oo 424 co oczekiwać niczego innego jak zakończenia doczesnej wędrówki i niczego już w tym względzie nie da się zmienić. Ale czy chcesz żonę, a zwłaszcza dzieci, pozostawić w nędzy? Bo pamiętaj, że utrata mienia zależy tylko od królewskiej woli. Jeśli powtórzę miłościwemu panu, żeś hardość i milczenie zachował do końca, majątek przejmie podskarbi koronny, a wtedy ostawisz swoich bliskich bez dachu nad głową i łyżki strawy. Ludzie takoż odwrócą się od nich, jedni z obojętności, drudzy ze strachu przed królewskim gniewem. To sobie rozważ, a ja na odpowiedź poczekam do jutrzejszego południa. Po raz pierwszy w oczach więźnia ukazał się wyraz lęku, ale mimo to warknął: — Ty szatanie... Potem pochylił głowę i milczał z zaciśniętymi ustami. Twardość charakteru nie pozwalała mu na zmianę decyzji, jednak było widać, że groźba wywarła wrażenie. — Tyle tylko masz do powiedzenia? — spytał z ironią Żegoń, kiedy Rubin znów uniósł głowę i utkwił w jego twarzy zimny, wrogi wzrok. Widać było, że gdyby nie więzy i strażnicy, gotów był skoczyć mu do gardła. — Ostaw mi trzy dni czasu na rozmowę z moim Bogiem... — Nie, jakem rzekł, tylko jutro do południa. — Żegoń skinął na strażników, by wyprowadzili więźnia. Wieczorem zaś, kiedy już skończyli wieczerzę, ale jeszcze siedzieli we trójkę przy stole, Damian odczekawszy, aż służba opuści jadalnię, opowiedział Jawleńskiemu przebieg przesłuchania. Ten wstrzymał się od pytań, jakby chcąc usłyszaną relację przemyśleć, natomiast odezwała się Juta: — Dlaczego Rubin jednak spotkał się z tobą, skoro groziło to odkryciem, kim jest naprawdę? — Tego na pewno się nie bał, bo nie zetknęliśmy się dotąd ani razu. A, nie wiedział przecież, żem słyszał jego głos, bo wówczas z pewnością wolałby raczej zrzec się nawet umowy niż podjąć takie ryzyko. — Nie rozumiem zatem, czemu tej rozmowy unikał? Powinien odbyć ją dawno. — Sądzę, że przyczyny należy szukać w ostrożności przywódców. Z zasady musieli unikać kontaktu z wszystkimi nie znanymi sobie ludźmi, o ile ich sami nie potrzebowali. Dlatego chronili się za Plecami swoich licznych wykonawców, by zawsze pozostawać w cieniu Jawleński wtrącił się do rozmowy: . "7* " idzę też i inny powód. Ten mianowicie, że chciał rozmowę ć dopiero wówczas, kiedy będzie miał dokładny osąd waszej co 425 cv> 1— Słusznie, i to także zapewne wchodziło w rachubę — zgodził się Damian, a Juta zadała kolejne pytanie: — Jak sądziesz, czy on przemówi? — Chyba tak. Żydzi są bardzo przywiązani do swoich rodzin, a dzieci darzą miłością jak nikt inny, więc nie zechce skazać ich na nędzę. Ma czas to przemyśleć do jutrzejszego południa. — Wówczas dowiesz się, kto jest ich głównym przywódcą? — Tego się spodziewam. Skoro zaś to nastąpi, moje zadanie będzie skończone, bo płotki wyłapią już beze mnie. — A my wrócimy do Klonowa? — W oczach Justyny ukazał się błysk radości. — Do Klonowa albo na królewski dwór. To będzie zależało od miłościwego pana. — Wolałabym do Klonowa. — Juta wygięła kapryśnie usta. — Po tylu zabiegach należy się nam wypoczynek... — Waepani tak mówisz, jakbyśmy już byli u ich kresu — mruknął z przekąsem stary szlachcic. ^ — A nie jesteśmy? . — Jeśli Rubin mimo wszystko odmówi zeznań, sprawa może się jeszcze ciągnąć i to z niewiadomym rezultatem, bo poza Efrai-mem nikt przywódcy nie zna. — Jawleński spojrzał porozumiewawczo nar Żegonia. — Wówczas będziesz waszmość musiał dociec, komu i do czego służył ów ustnik... — Jaki ustnik? — zdziwiła się Juta. —¦ O czym waszmość mówisz? — Imć Jawleński uważa, że za mało miałem dotąd zagadek, więc podsuwa mi jeszcze jedną — rzucił żartobliwie Damian. — Właśnie — przytaknął stary. — A ponieważ rozwiązaliście ich sporo, radzę uważać na siebie. On już pizecież wie, że nie przybyliście tu tylko dla dozoru nad Hornym Damian machnął lekceważąco ręką i wstał od stołu zwracając się do Juty: — Czas spocząć. Chodźmy! Słowa te były sygnałem dla człowieka, który przywarty do ściany w ciemnościach sieni przysłuchiwał się tej rozmowie. Odsunął się i, widać dobrze obeznany z otoczeniem, bez trudności znalazł właściwe drzwi, które cicho zamknął za sobą. Następnego ranka pan Rybienko ujrzawszy przed domem Żegonia siedzącego samotnie pod • drzewami podszedł i ciężko opadł przy nim na ławę. — Dzień dcbrv panu bratu — przywitał go z jowialnym uśmię- cv 426 cv> cheni- — Piękną, mamy pogodę. Słoneczko grzeje aż miło, a to przecież już wrzesień... __ I ja życzę dobrego dnia — odpowiedział uprzejmie Damian. — Cieszę się, i& mamy okazję spokojnie pogadać — zagaił Rybienko bez zbytniego kołowania. — Bom wielce ciekaw, co z tym Rubinem? Całe miasto aż trzęsie się od różnych gadek, ale po prawdzie to nikt niczego pewnego nie wie... — Dlaczego sądzisz waćpan, że ja mam wiedzieć więcej niż inni? — z dobrodusznym zdziwieniem spytał Żegoń. Rybienko zmieszał się. — No... bo słyszałem również, żeś, dobrodzieju, w dobrej komitywie z naszym komendantem, tom myślał... — Urwał, a Żegoń dokończył za niego: — Że zdradzi mi tajemnicę królewskich rozkazów? — Ludzie jednak gadają, że i waćpan, wielmożny panie, znasz je także! — wyrąbał szlachcic widocznie za wszelką cenę chcąc zmusić swego1 rozmówcę do bardziej szczerej rozmowy. — Nie wiem, kto mógł to mówić. — Damian wzruszył ramionami. — A nawet gdyby istotnie tak było, czy spodziewasz się waść, że owe tajemnice zdradzę? — No tak, to prawda — bąknął Rybienko wyraźnie zawiedziony, — Od kogo waćpan słyszał, że nieobca mi ta sprawa? — Z kolei Żegoń przeszedł do zadawania pytań. — Nie wiem, dalibóg nie pamiętam... — zająknął się szlachcic. — Zresztą nie spodziewałem się, że pana brata będzie to ciekawić. To chyba niezbyt ważne? — Rybienko spojrzał spod oka na Żego-nia. ¦ — Istotnie, przynajmniej dla mnie — odparł ten obojętnie widząc zastawioną pułapkę. — To i dobrze, bo markotno mi było, że^i nie zaspokoił ciekawości waćpana. ' . Damian wyćzlił w tych słowach ton ironii. — Sam rad bym wiedzieć, co się za tym wydarzeniem_kryje — powiedział po chwili — tyle bowiem i ja słyszałem wyjaśnień, ilu było rozmówców. — Najprawdopodobniej o szpiegostwo tu idzie, inaczej bowiem Łącki nie mieszałby się do sprawy. — To słuszna uwaga — zgodził się Damian — dlatego i ja tak , to sobie tłumaczę. Zapewne nastąpią i dalsze aresztowania? • < Jeśli Rubin zacznie gadać, na pewno. To ponoć twardy człowiek. ¦— Znaliście go? oo 427 — Nie... To jest tak, kiedyś, już dawno temu zetknąłem się z nim przy jakiejś okazji. W tej chwili rozległ się głos SaJomei wzywający pana Rybienkę na spóźnione śniadanie, więc wstał z ławy i mruknąwszy „no wreszcie" ruszył ku domowi. Słońce nie wzniosło się jeszcze ponad dachy domów, kiedy strażnik furty Górnego Zamku przepuścił bez trudności braciszka w szacie pobliskiego klasztoru franciszkanów, gdyż wiadomo było, że pełnią oni duchową służbę przy więżnjach trzymanych w zamkowych lochach. Udzielali sakramentów świętych jak i innych religijnych pociech, dostarczali w razie potrzeby lekarstwa czy zioła, a często za ich pośrednictwem rodziny przysyłały swoim bliskim strawy nieco lepszej niż więzienna. A ponieważ profos przymykał na tę chrześcijańską posługę oko, więc i strażnicy zbyt surowi nie byli. Braciszek minął podwórze i skierował się ku jednej z baszt, skąd prowadziło zejście do podziemi. W mrocznym korytarzu o półkolistym sklepieniu, oświetlonym latarnią, spotkał następnego strażnika. Spytał go o celę Rubina, ten zaś obrzuciwszy krótkim spojrzeniem zakonną szatę i garnuszek z jadłem skinął bez słowa i ruszywszy przodem poprowadził braciszka w głąb podziemia. Wkrótce stanął przed żelaznymi drzwiami, wyciągnął ogromny klucz, wetknął w zamek, potem z hukiem odsunął rygle i gestem ręki wskazał wnętrze. Małe, umieszczone pod samym sklepieniem okienko z jednym, grubym, żelaznym prętem pośrodku, nie miało płótna, a tym bardziej szyb. Zimą ciągnęło stamtąd mroźne powietrze, ale dopuszczało nieco światła. Na widok przybysza więzień podniósł się ze słomianego posłania i brzęcząc łańcuchem stanął na nogi. Bez słowa wpatrywał się w zakonnika, ten zaś podszedł do nie^ go i wyciągnął spod ramienia żelazny garnuszek. — Przyniosłem nieco strawy, którą przysyła rodzina — przemówił nie pozdrawiając imieniem Chrystusa,- jako że więzień był innej wiary. — Jedz, póki ciepła... Rubin ujął podane naczynie w obie dłonie i przycisnął je do piersi. — Bądź pozdrowiony... — przemówił cicho. — Spożywaj dla wzmocnienia siły, byś sprostał próbie, której poddał cię Bóg. Jako że jest czas sadzenia i czas wycinania tego, co zasadzone... Stali jeden naprzeciw drugiego patrząc sobie w oczy. Wreszcie mistrz Efraim odezwał się: OO 428 __ Dzięki ci, bracie, żeś w swojej mądrości znalazł dla mnie wyjście. Tak oto ciebie nie zawiodę i bliskich ochronię... Zakonnik wolno skłonił głowę. — Dobrze to zrozumiałeś. Niech.Bóg będzie z tobą. .— Miałem czas na rozmyślania, toteż chcę cię ostrzec, że szatan wlazł pod twój dach... — I ja to pojąłem, ale zbyt późno, aby go wygnać. Różne bowiem bywają szaty, pod którymi się kryje. — Koniec z tym gadaniem! — zawołał od drzwi strażnik, którego niezrozumiałe dlań słowa zaczęły niepokoić. — Nie będę tu sterczał do zmierzchu! — Idź zatem, bracie, a ja spożyję twój dar. Istotnie bardziej mi będzie smakował, póki ciepły... — Uczyń to i niech Bóg będzie ci łaskaw. Żegnaj... Już nie oglądając się za siebie braciszek ruszył ku drzwiom. W godzinę potem do domu przy Janowskiej wpadł konny posłaniec. Zatrzymał gwałtownie konia przed gankiem i widząc w drzwiach starego Mateusza krzyknął: — Gdzie wielmożny Żegoń?! Posłaniec od generała! Sługa obojętnie wskazał na drzwi do sieni, ale wzywany już się w nich ukazał. — Co się stało?! — zawołał z niepokojem. — Nie wiem, wasza wielmożność! Ale generał prosi o rychłe przybycie! Żegoń krzyknął o wierzchowca i wkrótce wypadli za bramę. Już po drodze dowiedział się od posłańca, o co chodziło, gdyż pan profos zabronił mu przy obcych podawać przyczyny wezwania. Otóż Rubina znaleziono w celi martwego. Istotnie, kiedy Damian znalazł się na miejscu, ujrzał mistrza Efraima leżącego na słomie. Był skulony, obrócony na bok, z rękami przyciśniętymi do brzucha. Obok leżało wywrócone naczynie.-Nieco białego sosu wylało się na kamienie, a wewnątrz tkwił jeszcze kawałek mięsa. Zegoń schylił się, uniósł garnuszek i powąchał, ale niczego prócz zapachu potrawy i przypraw nie poczuł. Postaraj się o jakiegoś kota — polecił jednemu z otaczających go ludzi. — Niech popróbuje tej strawy! Dalej, a żywo! — przynaglił jeszcze pachołka profos stroskany niespodziewanym zdarzeniem. Garnuszek podano przyniesionemu zwierzęciu. Zabrało się zaraz do jedzenia i wkrótce jak i człowiek leżało martwe. , ~~ Miejcie pieczę nad tym naczyniem — polecił profosowi Że- ~- będzie potrzebne. Kto przyniósł je więźniowi? 2 grupy wysunął się strażnik. co 429 cv — Braciszek zakonny od franciszkanów. — Ty otworzyłeś mu celę? — Ja, wasza wielmożność, ale... — Będziesz się tłumaczył, jak ci to naganie. Teraz mi powiedz, czy rozpoznałbyś owego' zakonnika? — Nie wiem, panie. Za widno tu nie jest, a on miał lico zakryte kapturem. — Chudy był czy gruby? — Chudy. -¦¦¦.•¦ — Chudy, mówisz? Czy aby się nie mylisz? — Nie, panie... ¦— Możeś pod zakonną szatą nie dostrzegł otyłości?/ — Otyły na pewno nie był. Widziałem dobrze. Damianowi przyszło na myśl, że niekoniecznie musiał to być Rybienkó osobiście. Mógł posłużyć się wysłannikiem, poniechał więc dalszych pytań. Zaraz po odjeździe Żegonia pan Jawleński zszedł właśnie na dół. Rozpytawszy o szczegóły tego wyjazdu skierował się do jadalni, gdzie przebywała Justyna. — Co-się stało? — spytał stojąc na progu. — Dokąd tak nagle ruszył małżonek? — Nie wiem. Przybył posłaniec z Górnego Zaniku z jakimś wezwaniem... — Musiało zajść coś ważnego, skoro wyjechał tak szybko? — Zapewne. Gońca ponoć przysłał profos. — Taaak? Jawleński stał chwilę.w milczeniu. Justyna zaś zajęta porządkami w kredensie rzuciła przez ramię: — Od rana dziś u nas niespokojnie. Już preed śniadaniem Sa-lomea przyczepiła się do Pigwy i pomstuje, jak to ona potrafi... —¦ O co znów tej poszło? — zdawkowo mruknął stary szlachcic, zajęty rozważaniem, co mogło się stać przyczyną tego pilnego wezwania, i to przez profosa. — Podobno pomawia go, że ukradł jej garnuszek z kawałkiem kury, którą przygotowała na śniadanie Rybience. Jawleński uśmiechnął się usłyszawszy przyczynę. — A cóż na to Pigwa? — Ten w głupi sposób podnieca jej gniew, bo zamiast wręcz wyjaśnić, kpiny z niej czyni i w czoło się puka'!. Stary szlachcic ^skwitował to wyjaśnienie skinieniem głowy, bo jego myśli wciąż krążyły wokół nagłego wyjazdu Żegonia, tym bardziej uporczywie, że itie mógł dojść, jaki- był tego powód. Przyszło mu jednak do głowy, że nie zaszkodzi zachować ostrożność i zabezpieczyć się przed niespodziankami, czego zapewne nie dokonał Że- co 430 co goń zaprzątnięty owym wezwaniem. Toteż obrócił się do wyjścia z pytaniem: —ł Gdzie ten nicpoń przebywa? Zaraz natrę mu uszu. — Ostatnio był w kuchni. Pan Jawleński uchylił drzwi na służbowy korytarz. Istotnie doszedł go jazgot kucharki i gwałtowny brzęk talerzy. Podniósł więc głos przywołując do siebie pachołka. Kiedy zjawił się Sewek, skinął nań i bez słowa obrócił do wyjścia. Na ganku siadł na ławie i wskazał pachołkowi miejsce obok siebie. Ten nieco zdziwiony skorzystał z przyzwolenia spoglądając pytająco na „starszego pana", jak Jawleńskiego nazywała służba. On zaś zadał mu pytanie nie mające nic wspólnego z kuchennym incydentem. — Nie wiesz, gdzie imć Rybienko? — Gdzie może być jak nie u siebie? — zdziwił się Pigwa. — Jesteś pewny? — Nie tak dawno ta głupia baba zaniosła mu śniadanie, więc zapewne jeszcze go nie spożył. - - — A Mateusz? ¦."..", ! —r Ten był w kuchni. Teraz zszedł do piwnicy, by narąbae drzewa. — Hm... To dobrze. A więc słuchaj uważnie. Weźmiesz ze sobą Kuźmę i ukryjecie się gdzieś blisko tylnego wyjścia. Gdyby który z tych dwóch chciał opuścić dom, zastąpicie mu drogę i przywiedziecie do mnie. — A jeśli stawi opór? — Użyjecie siły. W żadnym bowiem razie nie wolno dopuścić, by uciekli, dlatego weźcie ze sobą broń. -Dyzmę natomiast przyślij tu, niech i dla mnie weźmie pistolet. Pomoże mi stróżować na ganku. — To któryś z nich? — spytał zaciekawiony Pigwa. — Chyba tak. No idź i nie zamarudź! Wkrótce nadszedł Dyzma z pistoletami za pasem i jeden z nich wręczył Jawleńskiemu. Dla zachowania pozorów wdali się w pogawędkę, którą przerwał koński cwał dochodzący od bramy. Wkrótce Zegoń zdarł wierzchowca przed gankiem. _ ¦ Weź go do stajni — polecił Dyzmie, a sam skierował się ku Jawleńskiemu. Zajął miejsce pachołka i pokrótce opowiedział 0 Przyczynie swego nagłego wyjazdu. Stary szlachcic, wyraźnie po-szony wiadomością o śmierci Efraima, zaczął rozpytywać szcze-s owo o przebieg owych odwiedzin zakonnika, aż w pewnej chwili L»nuan spytał ze zdziwieniem: Lj ., , ¦^le wszystko to jedno, czy ów mnich rzc-kł tak czy inaczej? °scjse otruł Efraima przyniesioną strawą! "* •"lc waść nie mówiłeś, że była to strawa! — rzekł z przeję- 431 ciem stary. — Bo tu Salomea pomstowała na Pigwę, że ponoć zjadł jej kurę, którą przygotowała dla Rybienki. — Co takiego?! — niemal krzyknął Damian. — A więc jednak owe jadło przyszło stąd! — I ja tak mniemam... .— No, to nie ma co zwlekać. Idę pogadać z Rybienką! — Nie radzę samemu. Zresztą lepiej jeszcze nieco zaczekać, bo po waszym nagłym wyjeździe pomyślałem sobie, że musiało zajść coś ważnego. Na wszelki więc wypadek przykazałem Pigwie i Kuźmie strzec tylnego wyjścia, a sam zasiadłem z Dyzmą tutaj. — Obsadziliście wyjścia? — Damian zniżył głos. ¦— Ano tak, bo na pewno jest pod tym dachem ktoś, kto bardzo pragnie spod niego umknąć. Po uwięzieniu Efraima nic bowiem innego mu nie zostało, tym bardziej zaś po jego śmierci. — Sądzicie więc, że będzie uciekał? — Napięcia przebywania z nami pod jednym dachem długo nie wytrzyma, a jakem rzekł, strach to zły doradca... " Żegoń raptem roześmiał się, a potem nachylił staremu do ucha: r— I jam sądził tak samo — szepnął — toteż przywiodłem piętnastu dragonów, których rozstawiłem za palisadą! Dlatego też śmiech mnie ogarnął, żeśmy jednako działali! Jawleński nie zdążył jednak odpowiedzieć, gdyż na ganek wyszedł Rybienko. Przystanął i rozejrzawszy się dookoła miał właśnie ruszać z miejsca, kiedy zauważył siedzących, którzy przyglądali mu się w milczeniu. Na ich widok drgnął i obróciwszy się sapnął: —^ Toście mnie, panowie bracia, przestraszyli! Siedzicie tak cicho, żem was nie dostrzegł! — Gawędzimy co nieco — odezwał się Damian. — A waćpan dokąd? Na spacer? Już południe, słońce za bardzo przypieka. — Nie szkodzi. Zamierzam przejść się po sadzie, a tam pod drzewami cień. — Tedy to nic pilnego. Może byś waćpan dosiadł do nas, by nieco pogawędzić? Ton, jakim wypowiedziana została propozycja, musiał zaskoczyć Rybienkę, bo spojrzał spod oka na Damiana, ale odpowiedział z uśmiechem: — Pogawędzić? W tak godnej kompanii rad to uczynię! Czy zaszło coś ciekawego? — Dlaczego waść tak mniemasz? — Bo ostatnio wciąż słychać o jakichś nadzwyczajnych zdarzeniach. — Wnet się okaże, czy posłyszymy coś niezwykłego. Na przykład, co tak wcześnie rano czynił waszmość w kuchni? Czego tam szukałeś? cv 432 c\> — Ja... W kuchni? — Oczy grubasa powiększyły się raptownie, kiedy ze zdumieniem patrzył na Żegonia. — Nie przecz waćpan, bo są tacy, którzy cię widzieli. Dziś o pierwszej światłości dnia... Twarz Rybienki raptem zaczęła czerwienieć. Z trudem zaczął łapać powietrze. — Waść... Waść kpiny ze mnie czynisz?! Kto mnie widział? Toć do kuchni nigdy nie chodzę! Bo i po co? — Właśnie, chciałbym to wiedzieć. — Rzekłem już, że do kuchni nie chodzę! — ze złością odparł grubas. — To- może zechcesz odpowiedzieć na inne pytanie — odezwał się Jawleński. — Skąd masz ten ustnik od nargili, który dostrzegłem w waści pudełku? — O co waszmościom chodzi? — Rybienko raptem jakby przygasł. — Toć to istne sądowe przesłuchanie! — Możesz waszmość za takowe je uważać. Toteż radzę zastanowić się wprzódy, czy warto karmić nas kłamstwami. — A po cóż miałbym łgać? Czy to ja czemu winny, czy co? Doprawdy nl#e wiem, skąd się ów ustnik wziął?! Znalazłem go u sie-.bie pod stołem i chciałem nawet spytać Mateusza, czy nie zgubił przy sprzątaniu, ale potem wrzuciwszy do puzderka zupełnie o nim zapomniałem... Żegoń wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Jawleńskim. Była to ewentualność, którą ten brał pod uwagę, a zachowanie Rybienki i pewien ton wyczuwalnej szczerości zdawał się zastrzeżenie starego szlachcica potwierdzać. Jednak jeszcze nie dawał za wygraną. — A czy równie wykrętnie wyjaśnisz waść, koga to przyjmujesz po nocy, tak jak ostatnio Hornego, tego zarządcę z odlewni? — O innych nic nie wiem, natomiast Horny istotnie był u mnie, ale to w waszej sprawie... — W mojej? Co mi tu fta bajki gadacie? — Kiedy to prawda! — Rybienko zaczął nabierać pewności siebie. — z tego, co mi opowiadał, tak żeście go poniewierali, że wystraszony przybył do mnie po radę, co ma czynić. Sądził bowiem, że pod jednym dachenrmieszkając lepiej was znam i.potrafię udzie-hć wskazówki. W szczególności zaś pytał, czy jakowyś dar nie uśmierzyłby waszych grymasów. I co waść mu rzekł? r Powiedziałem, aby spróbował, bo skoro jest już źle, gorzej zez to nie będzie; Uradziliśmy więc, by ofiarować wam wierzchowca. - A niechże was sroki zadziobią! — parsknął zaskoczony tym 28 — Ostatni 7.wv:łązcs cv 433 cv> wyjaśnieniem Damian. A że było ono prawdziwe, nie wątpił, bo nikomu o pochodzeniu owej kłaczki nie mówił. Mimo to spytał jeszcze: — I po nocy przyszedł, a nie za dnia? '— Nie ma co się temu dziwić. Bał się was spotkać. Prosił też, abym w tajemnicy jego bytność zachował. Zresztą nie była to noc, tylko późny wieczór, bo czekał z tym, aż się ściemni. Konia zostawił pod bramą, a sam przemknął pod moje okno i stukał, abym go wpuścił... Damian znów wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Jawleń-skim, zaskoczony takim obrotem sprawy. Jednak od podejmowania decyzji, jak dalej traktować Rybienkę, uwolnił go strzał z pistoletu, który nagle huknął za domem, a zaraz potem wołania Kuźmy: — Z lewa go zachodź, Sewek, z lewa! Żegoń zerwał się na nogi, ale Jawleński złapał go za ramię i powiedział spokojnie: — Z pomocą już nie nadążycie. Jeśli sobie z nim nie poradzą, wiemy, gdzie go szukać... Rybienko spojrzał na nich ze zdumieniem. — O kim mówicie? Co się tu dzieje?! — Zaraz obaczym — mruknął Jawleński spoglądając w stronę sadu. Jakoż istotnie długo nie trwało, a zza krzaków bzu Ukazał się Kuź-ma i Pigwa w otoczeniu kilku dragonów. Prowadzili między sobą Mateusza, który człapał między nimi z rękami skrępowanymi na plecach i opuszczoną głową, jakby świadom, że jego gwiazda doszła swego kresu na niebieskiej drodze i wnet spadnie w pustkę nicości. ¦— O mało mnie nie ustrzelił, psubrat! — zawołał Sewek zbliżając się do domu. - Wkrótce wsadzono więźnia na wasąg. Obojętny na wszystko obrzucił wzrokiem grupę stojącą na ganku i już więcej nie zwracał na nią uwagi. Wóz otoczony dragonami ruszył z miejsca i potoczył się ku bramie wzniecając za sobą obłok kurzu, który wkrótce skrył go zupełnie. Rybienko jakby teraz dopiero odzyskał głos. — O co tu chodzi, waszmościowie? — rzucił wzburzony. — Co popełnił ten cźiek, że w więzach stąd odjechał? — Dziwne to, że my musimy waści dopiero oczy otwierać! — parsknął Żegoń, Jawłeński zaś wyjaśnił: — Trzymałeś waćpan pod swoim dachem przywódcę tureckich szpiegów niczego nie dostrzegając. Ale nie dziwię się temu, bo to człek niezwykłej przebiegłości. — A taki zdawało się ciemięga... Kto zgadnie, co siedzi w człowieku? — Ano właśnie — zgodził się stary szlachcic i dodał kpiąco: — oo 434 Gdyby każdy miał wypisane na czole, co ma w środku, życie byłoby 0 wiele łatwiejsze. __ja zaś mógłbym wąchać kwiatki i popijać miodek! — roześmiał się Damian. Rybienko spojrzał na niego ze zgorszeniem i bez słowa ruszył • do domu. __ Jedno mnie ciekawi — odezwał się Jawleński obserwując kurz opadający za końmi dragonów — jak mógł przebiegły i doświadczony w swojej robocie człowiek popełnić taki błąd? — Myślisz waćpan o tym garnuszku? — Właśnie. __ Nie wiem, w jaki sposób dowiedział się o terminie wyznaczonym Rubinowi, ale go chyba znał, skoro zdołał mnie uprzedzić. Jednak aby zdążyć, musiał mocno się spieszyć, więc zapewne chwycił, co mu wpadło pod rękę nie przypuszczając zresztą, że wybuchnie z tego awantura. Dla niego taki byle garnuszek pewno był czymś niewartym zastanowienia. — Zresztą działał w stanie paniki, co też nie sprzyja trzeźwemu myśleniu — przyznał stary szlachcic. W godzinę potem więzień został przesłuchany po raz pierwszy. Komis jr przewodniczył teraz sam pan Łącki ciekaw człowieka, który prz^z tyle lat pod jego bokiem prowadził swą podstępną robotę. Stary wojak starał się nie okazać po sobie zdumienia, jakie wywołał w nim przywódca, którego wolą i myślą pracowała cała wielka organizacja, przez niego przy tym stworzona. Niepozornej, wręcz lichej postury, zdawało się zahukany sługus, w istocie pan życia 1 śmierci podległych sobie ludzi, sprawny mózg całej, szeroko rozciągniętej sieci wrogiego wywiadu. Przesłuchanie, jak i dotąd, prowadził Żegoń. Zanim jednak zabrał głos, pojmany uprzedził go oświadczając: — Nie będę odpowiadał na żadne pytania, więc od razu możesz mnie brać na męki. — Dzięki ci za poradę — odpowiedział spokojnie Żegoń — ale niepotrzebne mi są twoje zeznania, bo inni, których już pochwyci- eTCi> \ c/' których rychło pojmę, uczynią to za ciebie. Chcę jednak wiedzieć, czy przyznajesz się do winy szpiegostwa i zabicia Rubina przez podanie mu trucizny? - „Niech słów twoich mało będzie..." Nie czas teraz na Salomonowe mądrości. Nawet jeśli nie zyznasz się i tak powróz cię nie minie, bo strażnik cię rozpoznał, garnek, któryś ostawił, pochodzi z kuchni, gdzie jadasz. Tego mi czy, ale chcę wiedzieć, co ty mi powiesz. "J^d^ałem wszystkie sprawy, które dzieją się pod słoń- oto wszystko jest marnością i utrapieniem ducha..," cem , a 435 — Mam jeszcze jeden dowód. — Damian nie tracił cierpliwości. — Poznajesz to? Uniósł przy tych słowach kawałek sukna odsłaniając pierścień leżący na stole. Niby królewicz na chłopskim posłaniu lśnił złotem na surowych deskach. W oczach więźnia ukazał się wyraz zdumienia, a potem grozy. — Allach inszallach! — wyszeptał.— Znak jego światłości,, mego pana, oby Prorok darzył go łaską! Mimo skrępowanych ramion złożył pokłon i tak trwał, a kiedy wyprostował się, na twarzy miał już tylko wyraz rezygnacji.. Żegoniowi przyszła na myśl refleksja, którą wypowiedział głośno: — Może zechcesz mi chociaż powiedzieć, jak mogłeś ty, wyznawca islamu, cytować słowa hebrajskiego króla? Czyś to czynił, by tym lepiej ukryć swą prawdziwą wiarę? Więzień zmierzył go pogardliwym spojrzeniem. — .Tedno jest słońce na niebie i jedna mądrość, giaurze! A te są dla wszystkich... W miesiąc później został powieszony na podwórcu Górnego Zamku i w ten sposób Dywan przestał dostawać wiadomości z dalekiego Lechistanu. Odbudowanie zaś tak dużej i sprawnie działającej organizacji nie było rzeczą łatwą, toteż wywiad turecki nigdy już nie powrócił do swoich poprzednich rozmiarów i sprężystości. Na zimę Żegoniowie pozostali jeszcze we Lwowie, bo Damian musiał zakończyć swoją oficjalną misję, gdyż Horny mimo śmierci patrona prowadził dalej warsztaty. Należało również dopilnować wyłapania reszty agentów tak miejscowych, jak i z głębi kraju, co w większości zlecił jednak Stegmanowi i Kulczyckiemu, którego już na stałe wciągnął do swojej służby. Nie zapomniał też przesłać Hojnemu pięknego pierścienia, nie mniejszej wartości niż klacz, bo nie chciał urazić zarządcy odsyłając ją z powrotem. Wiosną przyszło pochwalne pismo królewskie, a w nim zezwolenie na czasowy pobyt w Klonowie, gdzie miał czekać dalszych rozkazów. W maju więc młodzi małżonkowie rozstali się z Jawleń-skim zapraszając go do swojej majętności. Sojusz Zajęty poruczonym mu zadaniem. Źegoń mało interesował się biegiem politycznych spraw, jakimi żył kraj. Zresztą i nie było u kogo zasięgać języka, bo celowo unikał kontaktów ze znajomymi sobie dygnitarzami bawiącymi wówczas w mieście. cv 436 cv A sprawy te biegły wartko mimo spokojnego okresu, jaki na-tapił P° żurawińskim traktacie. W tysiąc sześćset osiemdziesiątym s ku ustąpił nuncjusz Martelli. Przebywał wprawdzie jeszcze do kwietnia następnego roku przy dworze, ale już był na miejscu jego następca, biskup Efezu Pallavicini, którego wprowadzał w tok spraw i zaznajamiał ze specyficznymi stosunkami Polski. Również w osiemdziesiątym odszedł de Bethune, ponoć mając i trudności w rozliczeniu się z nadesłanych mu funduszy. Król Ludwik swą niełaskę do zasłużonego przecież posła posunął tak dalece, że zabronił jego małżonce wstępu na dwór. Ten fakt podniecił jeszcze bardziej gniew Marii Kazimiery na francuskiego monarchę, bo aczkolwiek była z siostrą poróżniona, to jednak odczuła to jako afront uczyniony również i jej osobie. Na miejsce margrabiego przybył hrabia de Vitry, dotychczasowy ambasador Francji w Wiedniu. Był to człowiek oschły, opryskliwy, intrygant nie przebierający w środkach. Nie znał ani języka, ani obyczajów kraju, gdzie miał pełnić swe funkcje, toteż wraz z nim przybył jako doradca biskup Forbin Janson. Prowadzili oni ostrą walkę z rosnącymi wpływami austriackiego dworu, reprezentowanego przez rezydenta cesarskiego Zierow-" skiego. Walka ta rozgorzała zwłaszcza w czasie sejmu, który rozpoczął obrady 14 stycznia 1681 roku. Przewodził mu kawaler maltański Hieronim Lubomirski. Okazał jednak w tej roli mniejsze uzdolnienia niż na polach bitew. Wybuchły znów partykularne spory, przewlekłe dyskusje, ponownie zaczęły snuć się nici intryg, krążyć plotki i pomówienia. A powodów do sporów, awantur i sejmowych walk było sporo, tym bardziej że posłowie francuscy nie ustawali w wyszukiwaniu wciąż nowych okazji do podsycania waśni. Pewne uspokojenie spowodował przyjazd posłów moskiewskich dla ułożenia traktatu obronno-zaczepnego przeciw Turkom. W ten sposób weszła pod obrady sprawa antytureckiej ligi, która dzięki zabiegom stronnictwa francuskiego nie była dotąd dopuszczana na forum sejmowe. Nie zapomniał jednak o niej dwór ani austriackie stronnirtwo, a zwłaszcza nuncjusz papieski wytrwale zabiegający 0 powołanie jej do życia. Rozpoczęły się obrady. Korona od razu opowiedziała się za pokojem z Moskwą i wojną z Turcją, natomiast ijitwa dopiero po pewnym czasie, i to pod naporem namów Paca 1 nuncjusza. Zatrwożeni takim obrotem sprawy ambasadorowie rancji po bezskutecznej interwencji u tronu zaczęli brać pod uwagę zastosowanie radykalnego środka, jakim było zerwanie sejmu. .Posłowie pod koniec marca opowiedzieli się za przymierzem z Moskwą. Wyznaczono komisję dla zaprzysiężenia umowy. Król sam wy- 437 cv> głosił przemówienie odpierając inspirowane przez francuskie stronnictwo zarzuty, że zbrojenia posłużyć mają do wojny z Prusami, nie Turcją. Mowa odniosła skutek; sejm zapowiedział w połowie maja zawarcie ligi z Moskwą. Postanowiono więc podnieść kontyngent wojsk do trzydziestu sześciu tysięcy dla Korony, dwunastu tysięcy dla Litwy i przyjąć na wojenną służbę sześć tysięcy Kozaków. Ale przekupiony przez de Vitry'ego szlachcic Przyjemski zerwał 26 maja sejm ku rozgoryczeniu posłów, gdyż cała ich dotychczasowa praca szła na marne, ponieważ z chwilą zerwania sejmu wszystkie powzięte na nim uchwały traciły moc prawną. Zierowski nieomal ze zgrozą doniósł o tym fakcie cesarzowi widząc w tym wspólne działanie.Francji i Prus. Drugim ciosem, który uderzył w powstającą dopiero ligę, była wiadomość rezydenta w Stambule, Proskiego. Donosił on o definitywnym zawarciu przez Moskwę pokoju z Turcją, co potwierdził i kurier z Kremla nadesłany stamtąd przez polskich posłów. Skutkiem tego Proski otrzymał polecenie, by zaprzeczał pogłoskom o zbrojeniu się Polski i zapewniał o jej ugodowym stanowisku. Natomiast dyplomatyczna walka między Paryżem a Wiedniem trwała nadal. Obaj władcy wytężali siły, by podporządkować sobie jak najwięcej książąt Rzeszy i w ten sposób kierować życiem politycznym Niemiec. Na Węgrzech wielkim wodzem^ okazał się Emeryk Thokoly, który potrafił skupić wokół siebie rozproszone oddziały rebeliantów i powstanie przekształcił w regularną wojnę. W maju 1682 roku doszło do traktatu turecko-węgierskiego, w myśl którego za roczny haracz czterdziestu tysięcy talarów Thokoly otrzymał tytuł królewski i wsparcie w walce z cesarzem. - . Król Jan III przewidując taki obrót sprawy usiłował wspierać powstańców, by właśnie nie dopuścić do ich przejścia na stronę turecką, co jednak udaremniły zabiegi francuskie. Turcja zaś zbroiła się szybko. Stanęły mosty na Cisie i pod Belgradem na Sawie; stronnictwo pokojowe na sułtańskim dworze uległo wpływom krwawego, zawziętego, powszechnie nienawidzonego wielkiego wezyra Kara Mustafy. Wszyscy wiedzieli, że decyzja o wojnie została powzięta. Nie wiedziano jednak, i to aż do wiosny 1683 roku, w jakim kierunku pójdzie uderzenie tureckie. Natomiast w Wiedniu, 11 sierpnia 1682 roku, zebrała się wielka rada polityczna dla rozstrzygnięcia zasadniczego dylematu: z kim prowadzić wojnę? Z przeciwnikiem wschodnim cży zachodnim? I przy jednym tylko głosie sprzeciwu księcia Schwarzenberga uchwa- c\3 438 cv> łono wojnę z Francją. Na wschodzie natomiast postanowiono ożywić rokowania pokojowe, choćby za cenę największych ustępstw. W stosunkach polsko-austriackich nastąpił impas. Jan III widział w Turcji najgroźniejsze niebezpieczeństwo dla kraju, pragnął odzyskać Kamieniec, magnaci i szlachta takoż nad Bosforem widzieli największego wroga, który zagrabił im dobra, więc i władcę, i społeczeństwo szlacheckie ożywiała nieczęsto zdarzająca się jednomyślność. Natomiast sympatia, jaką początkowo żywił Sobieski dla powstańców węgierskich, widząc w ich działaniu korzyść dla Polski, bo absorbowali Austrię, a jednocześnie odwracali uwagę Turków od Podola, obecnie skończyła się. Stambuł bowiem objąwszy protektoratem prawie całe Węgry dążył teraz do pochłonięcia i reszty pozostającej jeszcze pod panowaniem Habsburgów. W ten sposób powstawała ogromna groźba bezpośredniego sąsiedztwa zachłannego najeźdźcy. Namowy de Vitry'ego zmierzające do wsparcia przez króla akcji węgierskiej nie spotykały się więc obecnie z przychylnym przyjęciem. Te same przyczyny zaczynają działać i w Wiedniu. Rosnące niebezpieczeństwo tureckie i powodzenia powstańców węgierskich skłaniają do kompromisu i zmiany orientacji politycznej. Rokowania polsko-austriackie zostają więc wznowione w sierpniu 1682 roku, głównie z powodu sprawy węgierskiej, a bezpośrednią ich przyczyną stał się upadek Koszyc. Wiedeń śle tajne instrukcje dla Zierowskiego. Uzyskuje on natychmiast audiencję w obecności królowej i członków rady królewskiej. I hetman Jabłonowski, i kanclerz Wielopolski w ślad za królewską parą odnieśli się życzliwie do propozycji Zierowskiego, które tym razem miały charakter bardziej ofensywny. We wrześniu sprawa przymierza posunęła się znacznie naprzód. Król opracował już projekt wojny, ale rezydent nie miał tak szczegółowych instrukcji, więc zwrócono się o nie do Wiednia. Już ósmego stycznia Zierowski doniósł cesarzowi, że sprawa ligi ruszyła znów z miejsca. Po wyjeździe Forbina zdany na siebie de Vitry nie orientował S]3 zuPemie w prowadzonych pertraktacjach. Własnego wywiadu ecnie me posiadał, a turecki, unieszkodliwiony przez Polaków, ez nie mógł mu udzielić pomocy. W sprawach ligi pozostał więc Py do końca. Jego władca zaś, niezadowolony z posła, pisze mu: . "-^°winien pan podwoić swoje usiłowania przy całej zręczności niezbędnym tu sekrecie, by skłonić tych, którzy w sejmie cieszyć JQ ędą największą powagą, do przeciwstawienia się we wszystkim Planom króla". oo 439 c\3 W roku 1683 obrady rozpoczęły się 27 stycznia. Ponieważ zdawano sobie powszechnie sprawę z niebezpieczeństwa tureckiego, za wojną z Imperium Osmańskim opowiedział się cały senat, różniąc się jedynie w zapatrywaniach na sposoby i środki do jej prowadzenia. Groźba rozprawy z wielką armią turecką niczym uniesiony miecz zawisła w powietrzu. A nawet jeśli uderzy ona na Austrię, stworzyłoby to równie groźne niebezpieczeństwo i dla Polski. Po upadku bowiem Austrii i zajęciu przez wojska tureckie Czech nieprzyjaciel znalazłby się niejako za płotem, o parę dni marszu od Lwowa i Krakowa. Sprawa ligi wkraczała więc na coraz twardszy grunt i jej realizacja stawała się coraz bliższa. Stronnictwo francuskie nie zaniedbywało już niczego, by nie dopuścić do podpisania traktatu. Z powodu nieudolności de Vitry'ego przywódcą został Morsztyn i on kierował teraz całą akcją zmierzającą do odwrócenia klęski dyplomacji francuskiej, jaką byłoby powstanie ligi. Groźba powtórnego zerwania sejmu znowu zawisła nad krajem. Nadeszła chwila, aby mocnym uderzeniem obezwładnić ową zmorę, zadać cios, który zmiażdżyłby przeciwnika tak, by myślał on tylko o obronie, a nie krokach zaczepnych. Król ocenił, że pora ku temu. Wyciągnął więc z ukrycia od pewnego czasu przejmowaną pocztę francuską, a wśród niej pisma mocno obciążające podskarbiego Morsztyna, i wezwał go, by usprawiedliwił się z ciężkiego przestępstwa zdrady kraju i tronu. Pisma te, choć zaszyfrowane, pozwoliły jednak sformułować zarzuty, z których jednym z najważniejszych było zaproponowanie królewskiej korony Jabłonowskiemu, zdrada państwowych tajemnic, zerwanie sejmu i warcholstwo. Sprawa nabrała rozgłosu, a fakt, że zarzuty czynione Morszty-nowi opierały się również i na korespondencji ambasady francuskiej, rzucił na nią w opinii publicznej poważny cień. De Vitry kilkakrotnie zabiegał więc o audiencję u króla, a kiedy wreszcie po pewnej zwłoce doszło do niej czternastego marca w klasztorze franciszkanów, zaskoczony hrabia stanął nie przed obliczem królewskim, czego się spodziewał, lecz wobec demonstracyjnego przyjęcia przez cały dwór. Biskup warmiński Radziejpwski jako pierwszy zabrał głos, żądając od posła wytłumaczenia się ze swego postępowania wobec kraju i monarchy, przy którym był akredytowany. Wzburzony de Vitry przerwał to oskarżenie oświadczając, że nie przed trybunałem miał zamiar stawać, wyparł się zarzutów i opuścił salę rozwścieczony. cvi 440 c\3 Przed sejmem zaś wystąpił ze sprawą Morsztyna podkanclerzy Jan Gniński. Powstał straszliwy tumult,, nie dopuszczono podskarbiego do głosu, sala wołała: „Milcz, zdrajco!" Ponieważ zarzuty dotyczyły i innych, zabrał głos Jabłonowski i w gwałtownej przemowie wyparł się wszelkich zarzutów oświadczając, że zawsze był i będzie wierny polskiemu królowi. Po nim usiłował dowieść swej niewinności marszałek Lubo--mirski i inni. Wszyscy ostentacyjnie wypierali się Morsztyna, a pewne światło na sprawę rzucił fakt, że o ile nie dopuszczono oskarżonego do głosu, to zaprzeczenia innych dygnitarzy przyjmowano nieomal z aplauzem nie wyłączając króla, który oklaskami nagradzał mówców. Ostatecznie dnia 20 marca zapadła uchwała odraczająca proces Morsztyna do następnego sejmu, ale już obecnie tracił on swój' urząd i miejsce w senacie. Sprawa ta jednak nie przerwała prowadzonych poza sejmem rokowań z ambasadą cesarską, lecz przeciwnie, pozwalała na tym bardziej owocne rozmowy. Żądania strony polskiej streszczały się w czterech jawnych punktach i jednym tajnym, a to: 1. Unieważnienia politycznych zobowiązań z roku ,1657. 2. Zniesienia długu ciążącego od tego czasu na Wieliczce. 3. Pomocy pieniężnej w wysokości 200 tys. talarów na zaciągi. 4. Zaprzysiężenia ligi przez obu władców. Tajny, piąty warunek, wysuwany przez parę królewską, dotyczył małżeństwa ich syna Jakuba z jedną z arcyksiężniczek. . Pierwsze trzy punkty nie wywołały zbytnich zastrzeżeń austriackich,, natomiast dwa ostatnie nie spotkały się z przychylnym przyjęciem. Hrabia Waldstein, wysłannik cesarza, wskazywał nr powagę monarchy, który swego słowa nie musi potwierdzać przysięgą. Natomiast nuncjusz usiłował przekonać królową, że ostatni warunek osłabi, a nie wzmocni szansę sukcesji, gdyż Francja nigdy nie dopuści, by na polskim tronie zasiadł człowiek tak silnie związany z Austrią. Spór o przysięgę zaognił się, gdyż żadna że stron nie chciała ustąpić. Dopiero nuncjusz Pallavicini znalazł polubowne rozwiązanie proponując przysięgę w formie pośredniej, a to na ręce papieża za pośrednictwem kardynałów, protektorów obu państw. Natomiast sytuacja poselstwa francuskiego stała się beznadziejna. Bankierom warszawskim zabroniono pod karą śmierci udzielania ambasadorowi pożyczek, a jak się okazało, i poseł brandenburski von Krokov przyjechał do Warszawy z pustą kieszenią. Dalszym naciskiem na opozycję było rozpuszczenie pogłosek, że razie zerwania sejmu król zwoła pospolite ruszenie i na jego cze- 441 cv> le zbrojnie będzie sądził sprawców. Wśród senatorów zapanował popłoch wzmożony zarządzeniami porządkowymi w mieście, wymierzonymi przeciw francuskim stronnikom. Opozycja pozbawiona środków materialnych i zastraszona gasła więc z dnia na dzień. Wreszcie w dniu 31 marca izba poselska jednomyślnie przyjęła odczytany przez podkanclerza tekst traktatu. Jego treść zaczynała się od słów: „Niechaj stanie przymierze dusz i oręża, które zdoła nie tylko ustrzec przed strasznym wrogiem Państwa obu Monarchów, złączone zarówno dawnym sąsiedztwem, jak wspólnym niebezpieczeństwem wojny z Islamem, lecz po odzyskaniu strat poniesionych po obu stronach pewnym i stałym uszczęśliwi je pokojem..." A potem: „Niechaj tedy stanie między wspomnianymi Monarchami przymierze zaczepnej i odpornej walki. Pierwsze niechaj służy do osiągnięcia obustronnego, chwalebnego pokoju z wrogiem, drugie — do utrzymania tego pokoju po wieczne czasy". Zawarty traktat zawierał kilkanaście, jak na owe czasy jasnych i bez zbędnej retoryki sformułowanych artykułów. Cesarz zrzeka się w nim wszelkich praw posiadanych w stosunku do Polski z 1657 roku, pozostawia elekcjom polskim wszelką swobodę, wreszcie rezygnuje z długu, jaki ciążył na solinach wielickich. Podobnie zrzeka się wszelkich pretensji do Austrii i Rzeczypospolita. Żadna ze stron nie ma prawa zawrzeć jakiegokolwiek traktatu z obcym mocarstwem bez wiedzy i zgody partnera. Wojna ma być prowadzona jedynie przeciwko Turkom i tylko w tym jednym wypadku liga zachowuje swą moc. Cesarz zobowiązał się wystawić sześćdziesiąt tysięcy wojska, z tym że wlicza się w to armię posiłkową książąt niemieckich i załogi stojące w węgierskich miastach; Polska zaś czterdzieści tysięcy żołnierza. W razie oblężenia Wiednia lub Krakowa zobowiązują się monarchowie do niesienia pomocy na czele wszelkich sił, jakie zdołają zgromadzić. Dalej następowały postanowienia o subsydiach oraz artykuł zezwalający obu stronom na wciąganie do zamierzonej, wyprawy nowych sprzymierzeńców, a głównie, jeśli się da, cara moskiewskiego. i Nawet po podpisaniu traktatu opozycja nie dawała za wygraną. De Vitry usiłował znaleźć posła, który by zerwał sejm, ale groźba królewskich sankcji przy pomocy pospolitego ruszenia okazała się na tyle skuteczna, że nie zdołał wyszukać dostatecznie odważnego kandydata. W ciągu ostatnich dwóch tygodni ułożono budżet i sejm szczęśliwie zakończył obrady w Wielką Sobotę o trzeciej w nocy. „Wyrażam Panu szczególniejszą wdzięczność — pisze do Zie- ¦ co 442 oo _ rowskiego prezydent cesarskiej rady nadzorczej Strattman — za wiadomość o dokonaniu za zrządzeniem boskim przymierza, z którego skwapliwie należy się cieszyć i wszechmocy Boga powinno składać dzięki". „Po burzy zabłysnął promień słoneczny — pisze autor niemieckich pamiętników. — Smutek przemienił się niespodziewanie w radość, przywieziono z Warszawy, za co Bogu niech będą dzięki i chwała, długo upragnione i szczęśliwie zawarte dzieło pokoju". Papież śle entuzjastyczne listy do Polski, a cesarz Leopold w piśmie do Jana III wyraża zadowolenie z zawarcia traktatu. Jak zależało na nim Austrii, dowodzi fakt, że nie był on dla niej korzystny, gdyż pozbawiał cesarza całego szeregu praw względem Polski i powodował stratę bardzo poważnej na owe czasy kwoty miliona dwustu tysięcy złotych wierzytelności wielickiej. Społeczeństwo polskie zgodnie i z aplauzem wypowiedziało się za wojną, natomiast Ludwik XIV tak ocenił owo przymierze: „Zachowanie, jakie od pewnego czasu stosuje wobec mnie król polski, nie daje mi powodu do bliższego interesowania się tym, co go dotyczy-, i pozwala patrzeć bez troski na chaos i upadek, jaki zapewne wywołają szerokie plany, które snuje on wraz z dworem wiedeńskim". Pierwsze działania 2 stycznia 1683 roku przed sułtańskim pałacem w Adrianopolu zatknięto buńczuk, ogłaszając w ten sposób wyprawę przeciw chrześcijańskiemu cesarzowi. Wojskom wszystkich prowincji i sandżaków wyznaczono punkt zborny w Belgradzie. Na trasę marszu ruszyły oddziały saperów, a do komendantów węgierskich twierdz poszły rozkazy pogotowia. Fala szpiegów rozpłynęła się po Austrii. Tu wojenne przygotowania rozpoczęły się dopiero pod koniec 1682 roku. Powoływano rekrutów z obszaru cesarstwa, werbowano pieszych i konnych, zawarto umowy z dowódcami niemieckimi. Wiedeń prosił Sobieskiego o zezwolenie na zaciąg trzech tysięcy jazdy, Polska słynęła bowiem ze swojej kawalerii. Król zgodził się i już 1 lutego zaczęli działać austriaccy agenci. Na podległej cesarzowi części Węgier i Chorwacji pospiesznie formowano oddziały konnicy. Odlewano działa, gromadzono zapasy amunicji. Głównodowodzącym armii został książę Karol lotaryński — zdolny wódz, ale nie znający Turków ani ich sposobów wojowania. Koncentrację swych wojsk Lotaryńczyk przeprowadził na prawym brzegu Dunaju, pod Bratysławą. Miał tam z początkiem maja około dwudziestu dwóch tysięcy piechoty, jedenaście tysięcy jazdy i sześć tysięcy oddziałów węgierskich. Na radzie wojennej zwołanej do Kittsee uchwalono, aby jak ajszybciej iść w kierunku Komarna, twierdzy położonej u ujścia gu do Dunaju i, opierając się o nią — jeszcze przed nadejściem iwnych sił wroga — odebrać Nowe Zamki i Strzegom, z dawna się w rękach tureckich. Po wzmocnieniu załóg Jawary- ev> 447 e\3 na i Komarna książę Karol postanowił bronić przepraw przez Dunaj i Rab. Natomiast generał Schultz otrzymał rozkaz, by ze swą grupą wojsk działał na terenie Słowacji przeciw Thdkóly'emu i nie zezwolił mu przeprawić się przez Wag. Do tej grupy miał dołączyć zwerbowany w Polsce korpus kawalera — obecnie już maltańskiego komandora — księcia Hieronima Lubomirskiego, który przeszedł do służby carskiej w stopniu feldmarszałka lejtenanta. Na tejże radzie uchwalono również prosić polskiego króla, by wkroczył do Słowacji i wsparł Austriaków na głównym terenie działań. Wówczas jeszcze bowiem sądzono, że uda się wstrzymać Turków nad Dunajem i Rabem. Armia księcia Karola osiągnęła Komarno 26 maja, a następnie dotarła do Szony, na prawym brzegu Dunaju. Tu na kolejnej naradzie zdecydowano uderzyć na Nowe Zamki, bo na zdobywanie Strzegomia było już za późrio, gdyż nadciągające siły tureckie mogły odciąć oddziały Lotaryńczyka od Komarna. Trzeciego czerwca wojska austriackie dotarły do Nowych Zamków, przeprawiły się przez Nitrę i zamknęły twierdzę pierścieniem oblężenia. Turcy spalili przedmieście i postanowili się bronić. Zapewne doszłoby jednak do przełamania tej obrony, gdyby nie rozkaz cesarza nakazujący przerwanie działań i wycofanie się za-rzekę Rab. Przyczyną tego rozkazu była wiadomość o wielkiej tureckiej armii, która ruszyła z Belgradu w kierunku Węgier, co groziło wtargnięciem wroga do Dolnej Austrii. Książę Karol wycofał się zatem spqd Nowych Zamków do Komarna, a potem do Jawaryna, gdzie znalazł się 25 czerwca, rozciągając swe siły na zachodnim brzegu Rabu dla obrony przepraw. Grupa generała Schultza pozostała natomiast w Słowacji, by chronić lewe skrzydło armii austriackiej przed atakiem węgierskim. Pozostawiając inicjatywę nieprzyjacielowi czekano na jego decyzje. Przed wymarszem z Belgradu sułtan mianował wodzem wyprawy wielkiego wezyra Kara Mustafę, z poleceniem zajęcia Jawa-rynu .L zmuszenia Austrii do uznania Rabu jako rzeki granicznej. Sam zaś wrócił do Konstantynopola. 20 maja siły tureckie rozpoczęły marsz wzdłuż Dunaju. Ciężki sprzęt artyleryjski i prowiant wysłano statkami do Budy. 2 czerwca armia osiągnęła Osiek nad Drawą, gdzie zatrzymała się i przez dwanaście dni czekała na naprawę dróg i ukończenie budowy mostów. Tu dołączyły spóźnione oddziały pospolitego ruszenia, a 10 czerwca przybył Thokoły z częścią swoich wojsk. Po naradzie z nim Kara Mustafa postanowił, wbrew rozkazowi sułtana, iść na Wiedeń i tam zadać cesarstwu decydujący cios. U c\* 448 C"o podłoża tej dezycji tkwiły jednfek i zamierzenia osobiste. Zapragnął bowiem osiąść w stolicy jako pasza austriackiego wilajetu. Z Osieka ruszył 14 i 15 czerwca w kierunku na Budę. W Sze-kes-Fehervar czekali już Wołosi i krymscy Tatarzy pod Murad Gi-rejem. Siły tureckie zbliżyły się teraz do stanu dwustu tysięcy ludzi. Tu Kara Mustafa zwołał radę wojenną, której ogłosił swój zamiar marszu na Wiedeń. Sprzeciwił się temu projektowi tylko chan tatarski. 29 czerwca olbrzymia armia turecka dotarła nad granice cesarstwa. Idący przodem Tatarzy rozpoczęli rabunki. Ściągano zewsząd chłopskie podwody do transportu zdobyczy. Maszerujące wojska zwiastował pierścień pożarów, paliły się wsie i miasta Austrii. Niby wielka, żarłoczna gąsienica pełzła ta masa zbrojnych mężów przez ziemie cesarskie. Silne straże przednie, tylne i boczne zapewniały jej bezpieczeństwo, a liczne oddziały Tatarów, wysyłane w różnych kierunkach, dodatkowo chroniły pochód. Po wysłaniu części piechoty do Komarna i Jawaryria siły austriackie rozlokowane pod Jawarynem liczyły niewiele więcej niż dwadzieścia tysięcy żołnierzy. Toteż książę Karol nie był w stanie powstrzymać marszu potężnego wroga. Spodziewał się jednak, że ta mocno obsadzona twierdza zwiąże Turków na dłuższy czas. Pierwsze ich oddziały nadciągnęły 29 czerwca, główne zaś siły 1 lipca, od razu rozwijając się w linie bojowe. Bitwa rozpoczęła się wymianą ognia artyleryjskiegov ale przewaga turecka zmusiła wkrótce działa austriackie do milczenia. Janczarzy podeszli do Rabu ¦ i przystąpili do przeprawy przez rzekę, brodami wskazanymi przez Węgrów. , Stojące tam formacje austriackie, wobec ogromnej przewagi nieprzyjaciela, wycofały się bez walki ku' siłom głównym. Tatarskie zagony ruszyły natychmiast w teren. Książę Karol, zagrożony okrążeniem od prawego skrzydła i tyłów, nakazał odwrót. Piechotę pod dowództwem generała Leslie pozostawił na wyspie Szutt z poleceniem wspierania Jawaryna, ale gdyby nieprzyjaciel ruszył na Wiedeń i on miał odstępować po drugim brzegu Dunaju. Sam zaś na czele jazdy zaczął cofać się powstrzymując po drodze oddziały tureckie łupiące Dolną Austrię. Natomiast Kara Mustafa postanowił — mimo sprzeciwu tym razem licznych swoich doradców — nie tracić czasu na zdobywanie awaryna, lecz tylko blokować twierdzę wydzielonymi siłami pod owodztwem Ibrahima, paszy budzińskiego, głównego przeciwnika r^." na Wiedeń. Inny korpus, pod wodzą drugiego oponenta, pa- y Nikopolis, Husseina, otrzymał rozkaz zdobycia Bratysławy i Nit- 29 _ Ostatni zwycięzca 449 oo ry. W skład tego korpusu wielki wezyr włączył oddziały węgierskie hrabiego Thókoły. Siły te 7 lipca przekroczyły Dunaj po moście pod Strzegomiem i opanowały zamki i miasta, których załogi poddały się bądź wycofały do Austrii. Główna armia turecka, teraz w sile około stu pięćdziesięciu tysięcy ludzi, rozpoczęła marsz już bezpośrednio na Wiedeń, po drodze zagarniając miasto Magyarovar z wielkimi zapasami żywności. W tym czasie zagony tatarskie szeroko rozlane po kraju zmieniły go w pustynię. Tylna straż księcia Karola usiłowała pod Petro-nelem, miejscowością położoną na południowy zachód od Bratysławy, powstrzymać Tatarów znacznie oddalonych od głównych sił, próba jednak nie udała się, a od ostatecznej klęski uratowali kiras-jerów dragoni. Książę Karol przyspieszył odwrót i 8 lipca jego oddziały weszły do Wiednia, by z kolei przeprawić się na drugi brzeg Dunaju i rozbić obóz naprzeciwko miasta. Stąd miał zamiar zaopatrywać załogę i nawiązać kontakt z armią generała Schultza i księcia Lubomirskie-go, który od czerwca wszedł już do akcji. Nadciągnął też generał Leslie, w dniach 11 do 13 lipca docierając do stolicy, gdzie na rozkaz naczelnego wodza wzmocnił siły obronne. Tu wieść o zbliżaniu się tureckiej armii wywołała panikę. Popłoch ogarnął cesarski dwór, szlachtę przebywającą w stolicy, bogate kupiectwo. Rozpoczęła się masowa ucieczka. Dał jej przykład sam cesarz Leopold, uchodząc do Linzu na dziesięć dni przed nadejściem Turków. Tatarzy zjawili się pod murami 10 iipca. Wielki wezyr nadciągnął czternastego i natychmiast wezwał hrabiego Stahremberga do poddania się. Ten mimo szczupłej załogi, bo liczącej zaledwie jedenaście tysięcy żołnierzy, odrzucił to żądanie, mając nadzieję, że cesarz wkrótce nadciągnie z odsieczą. Turcy przystąpili więc do prac oblężniczych, a tymczasem Leopold zabiegał o pomoc we wszystkich europejskich stolicach. Hiszpania jednak, jak i Wenecja, miała swoje kłopoty, Francja była zadowolona z sukcesów tureckich, a siły państw niemieckich za słabe, by mogły zaważyć na szali zmagań. Pozostała ostatnia więc już deska ratunku — Polska. Tu zaciąg rozpoczął się w maju. Wydano listy zapowiednie rotmistrzom i pułkownikom na utworzenie nowych chorągwi: pięciu husarskich, czterdziestu dwu pancernych, dwudziestu lekkich i trzech arkabuzerii. Generał Kątski żądał czterdziestu ośmiu dział wraz z odpowiednim sprzętem i zaopatrzeniem. Husarzy, jako formację wymagającą znacznego nakładu pieniężnego, werbowano z ziemi krakowskiej i sandomierskiej, gdyż cv? 450 c 452 oo wozów i pachołkami armię Sobieskiego liczono w dwójnasób, a więc na około sześćdziesiąt tysięcy ludzi. Pierwszy, 11 sierpnia, poszedł Sienią wski. Tego dnia nadleciał kolejny goniec od księcia Karola, znów z pismem wzywającym króla na pomoc. Jednocześnie donosił, że po naradzie z niemieckimi dowódcami jako miejsce przeprawy ustalił ostatecznie Tulln, bo choć nie ma tam mostów i trzeba je dopiero budować, to jednak leży bliżej i szlaku polskich wojsk, i Wiednia, skróci więc znacznie czas przybycia odsieczy. Sobieski uznając te racje wyraził zgodę, a jednocześnie ponownie polecał uwadze księcia należyte zabezpieczenie terenu spotkania. Po Sieniąwskim ruszył Jabłonowski, ą jako ostatni, 15 sierpnia, pociągnął i król. Jechał karetą w towarzystwie małżonki, która odprowadzała go do Tarnowskich Gór. Szesnastoletniego księcia Jakuba, którego ojciec zabierał na wyprawę, by powąchał prochu, wziął do swego sztabu hetman wielki. 21 sierpnia armia przybyła do Tarnowskich Gór. Tu król dokonał przeglądu wojsk, pożegnał małżonkę i przesiadł się z karety na siodło. W nocy z 21 na 22 sierpnia hetman ruszył wojsko z rozkazu królewskiego wsadzając piechotę na wozy, by przyspieszyć jej marsz. Mimo że okolica była spokojna, jak zwykle pierwsza wyszła straż przednia. Za nią pociągnęły armaty, a za nimi chłopskie wozy wypełnione żołnierzami. Noc była ciemna, toteż wzdłuż czekających zaprzęgów zapalono beczki ze smołą, a i szmat dalszej drogi wytyczali rozstawieni konni pachołkowie z kagańcami zawieszonymi na wysokich drągach. Dopiero za ostatnim z nich tabor pogrążył się w ciemności. Ginęły w niej z oczu wóz za wozem, ale skrzypienie kół i pokrzykiwanie woźniców słychać było jeszcze długo. Jazda opuściła miejsce postoju o świcie, kiedy słońce już na dobre rozpaliło poranną zorzę. Rosa perliła się na trawach, powietrze było rześkie i zimne, konie parskały więc często, co rycerze jak zwykle poczytywali za dobrą wróżbę. Dzienny dystans do przebycia wynosił cztery mile. W miejscach postoju władze terenowe Moraw i Śląska przygotowały magazyny żywnościowe, doskonale zaopatrzone w tej fazie drogi. Na wojsko czekał świeży chleb, świnie, beczki z piwem. Pierwszy pobierał Prowiant królewski dwór, potem hetman i dygnitarze wojskow;, z kolei pułk królewski, pułk hetmański, pułki poszczególnyen dyg-odbrZy> wreszcie na końcu piechota i służba. Wydawanie żywności ywaio się podług zawczasu przesłanych rejestrów, panował więc porządek. cv 453 cv) 23 osiągnięto Racibórz, gdzie król wziął dwadzieścia chorągwi lekkich i kilka dragońskich w sile trzech tysięcy ludzi i osobiście poprowadził je jako straż przednią. 25 sierpnia wojska dotarły do Opawy. Tam Jan III otrzymał wiadomość, że Sieniawski wbrew rozkazom nie zatrzymał się w Ołomuńcu, ale pod wpływem naglących wezwań księcia Karola nie czekając na siły główne poszedł do Mikułowa. Tymczasem książę lotaryński zgodnie z radą polskiego króla opuścił rejon Angern, gdzie stał obozem, i ruszył w kierunku Kor-neuburga, by przysunąć się bliżej Tulln. W marszu natknął się na korpus Husseina paszy, który w tym rejonie próbował przeszkodzić spotkaniu sprzymierzonych. 24 doszło do bitwy pod Bisambergiem, niecałą milę od Korneuburga. Mimo że Hussein miał nieomal dwukrotną przewagę, gdyż jego korpus liczył dwadzieścia tysięcy jazdy, poniósł klęskę. Tylko części niedobitków udało się dopiero pod Wiedniem przebyć Dunaj mostem wybudowanym przez oblężnicze oddziały Kara Mustafy. Reszta nadal uciekała lewym brzegiem, ale z piechoty nikt się nie uratował. Zwycięstwo to miało duże znaczenie, gdyż nie było już w pobliżu nieprzyjacielskich sił, które mogłyby zagrozić maszerującym armiom. Książę Karol osiągnął Korneuburg, gdzie zatrzymał się czekając na Polaków. Tu dołączyły do niego oddziały wycofujące się z głębi Austrii. Stąd też posłał dwa regimenty piechoty dla ochrony mostów budowanych w Tulln. Odgłosy tych zdarzeń dochodziły również do Klonowa. Ód początku roku Żegoń czekał na wezwanie królewskie, początkowo markotny, że w przygotowaniach wojennych, jakie ogarnęły cały kraj, nie bierze udziału. Nie było bowiem w żadnej chyba parafii niedzielnego kazania, w którym kapłan nie nawoływałby do walki z niewiernymi. Ciągnęła więc szlachta pod znaki, nie zwlekała jak dotąd z sięganiem do sakiewek, by uiścić ustalone przez sejm podatki. Ogólny zapał ogarnął i magnatów, którzy wystawiali własnym sumptem chorągwie jazdy lub całe regimenty piechoty, zaopatrując je w barwę, bojowy rynsztunek i, zgodnie z poleceniem królewskim, w żywność na pół roku. Kiedy zaś nadszedł czerwiec nie przynosząc oczekiwanej wieści, nie markotny już był, lecz wręcz niespokojny i zawiedziony. Zbyt dobrze znał sprawność kancelarii królewskiej i niezawodną pamięć monarchy, by mniemać, że owo milczenie jest tylko zwykłym przeoczeniem. Nie pojmując, co się za tym kryje, gryzł się mocno i z coraz większą niecierpliwością oczekiwał wezwania do służby. Nie na długo poprawiły ten nastrój odwiedziny państwa Za- c\3 454 cv którzy na wieść o nowej wojnie z Turkami przenieśli się do leszczyńskiego klucza. Teraz wracali z Lublina, gdzie Bogdan z polecenia teścia załatwiał jakieś pozostałe jeszcze sprawy spadkowe,^ przy okazji nabył to i owo z rynsztunku wojennego. Dom wypełnił więc wesoły gwar, krzątanina obu niewiast, a i Damian poweselał na widok starego druha. Od razu dostrzegł ogromną zmianę, jaka w nim zaszła. Pamiętał jego nieruchomą, jakby odrętwiałą twarz po śmierci Tamary, brak nawet śladu uśmiechu na ustach czy weselszego błysku oka i nienaturalną małomówność. Teraz widział zupełnie ..odmienionego Zawieję — pełnego dawnej, nieco zadzierzystej pewności siebie. Wodził oczami za swoją małżonką, jakby byli jeszcze w stanie narzeczeńskim, czujny na każde skinienie i cierpliwie znoszący dąsy jak zawsze nieco kapryśnej Paulinki. Widać było, że po uszy w niej zakochany, posłuszny jest wodzom, które dzierży jej drobna rączka. Podczas jednej z biesiad przy miodzie, który sączyli tylko we dwóch, Bogdan mimo woli poruszył trapiący Damiana problem: — Turcy ponoć pod Wiedniem. Kiedyż i ty pociągniesz z Klonowa? Żegoń opuścił wzrok marszcząc brwi. — Bo ja wiem... Czekam na wezwanie miłościwego pana, bo tak mi polecono jeszcze ubiegłego roku. . — Widzę, że ci to nie po myśli, czemu się nie dziwię. Ale nie trap się, na pewno nie zapomni o tobie król jegomość. Słyszałem, żeś w wielkich łaskach u niego, — Myślę, że tak — przyznał nie bez chełpliwości Damian — ale przecież na uboczu mnie pozostawia. Zawieja uśmiechnął się. — Ciesz się, bracie, że jeszcze możesz być z małżonką, bo niedługo już tego! Nie wiesz przecież, jakie zamiary ma miłościwy pan i kiedy będziesz mu potrzebny. A że będziesz, w to nie powinieneś wątpić. - Toteż nie wątpię, ale bezczynnie czekać trudno. A kiedy ty ruszasz? Zaraz po powrocie do Leszczyn. Debej już mi poczet na wyprawę szykuje. Dłużej jak tydzień w domu nie zabawię. — Jak się chowa Tomek? Będzie z niego pociecha? Wera też ewme duża wyrosła, boć przecie ukończyła sześć lat. i sz hi ° ta^' ^ Tomka chyba będą ludzie, bo sprawny do konia ą . , .*' a że bystrości mu nie brak, toteż z nauką nie ma trudności. 7 I i* -WaS? Bociany wciaż próżnują? ¦eij>o obliczu Żegonia przemknął uśmiech. wnet po wiosennym przylocie zajrzał i do nas... oo 455 Zawieja uderzył druha po kolanie. — I tyś jeszcze markotny? Służba ci nie ucieknie, teraz zaś głównie o małżonkę dbać musisz! Na jej zdrowie! Uniósł kubek z miodem w górę, a Źegoń poszedł za jego przykładem. Potem odstawiając opróżnione naczynie, spytał: — Nadal będziesz przy osobie królewskiej? — Spodziewam się,, że miłościwy pan nie ujmie mi swojej przychylności. — Jak słyszałem, wiele teraz zmian zaszło, nie mówiąc już o śmierci hetmana Paca. — Jednego wroga ma miłościwy pan mniej. — Sapieha też nie lepszy, a może. nawet i gorszy — wtrącił Żegoń. — Początkowo grzbiet zginał i zęby suszył, teraz zaś, kiedy hetmańską buławę ód króla dostał, prawdziwe oblicze okazuje... Ci litewscy pankowie wpadli w pychę tak wielką, że nikogo ponad sobą nie chcą widzieć. Królewska osoba im nienawistna, bo muszą chylić przed nią czoła, choćby tylko dla ludzkich oczu! — Z sąsiadami zdarza mi się teraz częściej spotykać, a że niejeden z nich mając koligacje i na dworze bywa, więc wieści stamtąd docierają do szlachty. Nie te wiatry już tam wieją, niż wonczas, gdyśmy przebywali przy naszym panu. Bethune gdzieś w Szwecji posługuje, stronnictwo francuskie po upadku Morsztyna rozbite, de Vitry wprawdzie przebiegły, ale zarozumiały i głupi, bez pojęcia 0 obyczajach i ludziach, wśród których przebywa. Teraz Zierowski w łaskach u króla; dworskie stronnictwo coraz bardziej na szlachcie się opiera, a tej przewodzi nowy królewski zausznik, imć pan Szczu-ka. Człek to sprytny, dobrze z polityczną grą obeznany i mądry. Ma wielki mir u miłościwego pana, na co zważaj znalazłszy się na dworze. - — Ba, ale kiedyż to nastąpi... — westchnął Żegoń. Istotnie po wyjeździe Zawiejów nadal płynęły dni nużącego oczekiwania. Jednak w pierwszych dniach lipca przyszło pismo. W -imieniu królewskim pan referendarz Szczuka polecał, aby Żegoń wziął ze sobą kilku zaufanych ludzi na dobrych wierzchowcach i stawił się w Krakowie nie później jak 1 augusta. W tydzień później z Kuźmą, Dyzmą oraz wiernym Pigwą przy boku ruszył w drogę kierując się na Lwów, by tam uzupełnić stan swego pocztu. Domyślał się, że w obecnej sytuacji czeka go nie lada zadanie, postanowił przeto pozbawić domowych wygód Stegmana 1 Kulczyckiego, a wraz z nimi Jeńkę. W Krakowie z trudem znalazł miejsce w lichej oberży, bo miasto zatłoczone było ponad miarę. Dowiedział się, że król przybył cv> 456 co iedawno i zatrzymał się w Łobzowie, tam więc odszukał wreszcie na Szczukę. Ale dopiero następnego dnia — gdyż ruch panował ogromny przed rychłą wyprawą — udało mu się stanąć przed obliczem referendarza. Ten powitał go wielce przyjaźnie, chwalił za imprezę lwowską nadmieniając, że nagroda za dobrze wykonane zadanie go nie minie, o czym wspomniał król, odkładając ją jednak na bardziej spokojny czas. Po tych wstępnych słowach poprawił się pan Szczuka w fotelu, odrzucił rękawy żupana i nachyliwszy się ku siedzącemu naprzeciw Żegoniowi ciągnął: __ Teraz czeka kolejna praca, do której wyznaczył waćpana miłościwy pan tusząc, że wykonasz ją równie dobrze jak wszystkie poprzednie. A zadanie nie jest łatwiejsze, bo przyjdzie «działać na obcym terenie, choć obecnie wśród naszych sprzymierzeńców. — Rad jestem z pochwał waszej, wielmożności, jak i z ukontentowania mego pana — odpowiedział Żegoń, po czym zamilkł czekając na dalsze wyjaśnienia. — Najpierw jednak muszę przedstawić położenie, w jakim znajduje się nasz austriacki sojusznik — ciągnął pan referendarz. — Właśnie rano przybył goniec z ostatnimi wieściami od księcia Karola, z którym mamy stałą łączność. O sytuacji Wiednia waćpan pewnie słyszałeś, toteż tylko potwierdzę, że Stahremberg z trudem odpiera wzrastający napór turecki. Książę zaś zmaga się z Hussei-nem paszą i wojskami Thokóly'ego, którzy po nieudanej próbie zdobycia Nitry i Lewic ruszyli na Bratysławę, gdzie teraz broni się już tylko sam zamek, bo miasto opanował nieprzyjaciel. Pan Szczuka odchylił się na oparcie i mówił dalej: — Na wieść o tym książę lotaryński z wszystkimi swoimi siłami, wzmocnionymi przybyciem Schultza i Lubomirskiego, ruszył z odsieczą. Pierwszy zjawił się pod murami komandor maltański. Generałowie austriaccy zamierzali przedrzeć się do zamku, by wesprzeć jego załogę, jednak sprzeciw Lubomirskiego skłonił naczelnego wodza do zmiany tego zamiaru i stawienia czoła Husseinowi w bitwie. I rada, i jej wykonanie pozostały przy Lubomirskim, który sam e swoim korpusem jazdy uderzył na Turków i od razu ich rozbił. Po tym zwycięstwie książę rozmieścił wojska w rejonie Angern nad Morawą, by w myśl poleceń naszego króla osłonić rejon połącze- a armii idących z odsieczą, a sam stanął ze sztabem w Korneubur- • Czeka tam na nas i niemieckich książąt, którzy już ciągną ze swoimi wojskami. Taka to jest obecna sytuacja — zakończył pan 'eierendarz. - Jakie zatem dostanę rozkazy? ze sw ' .fyn?asz waść pismo do rąk samego księcia i pozostaniesz oimi ludźmi w jego sztabie, co już zostało uzgodnione. Ma on oo 457 ix> własnych łączników z oblężonym miastem, ale król jegomość nie chce wyręki, zbytnio zresztą nie dowierzając wieściom z obcego źródła. Waszmość zorganizujesz zatem własną łączność ze Stahrem-bergiem, by wiedzieć, co dzieje się Wmieście. Chcemy także znać poczynania naszych sojuszników, stan ich wojska, przydatność bojową i wszystko w tym względzie, co może ciekawić miłościwego pana. Wiadomości będziesz przekazywał nam bezpośrednio. Jedynie w nagłym a ważnym wypadku należy uczynić wyjątek i powiadomić księcia. — I to mam wykonać z kilkoma ludźmi? — spytał nie bez ironii Żegoń. — Resztę werbujcie wśród ludzi Lubomirskiego, boć przecie na razie nie wiadomo, wielu ich będzie potrzeba, a ze zbyt licznym orszakiem nie należy tam przybywać. Pismo do księcia Hieronima dam wam także. Zresztą został zawiadomiony i swojej pomocy nie odmówi. Pieniądze pobierzecie od skarbnika. — Kiedy mam ruszać? — Już powinniście być w drodze! — Przybyłem zgodnie z rozkazem, ale dopiero dziś dopuszczono mnie przed wasze oblicze. — Tak, wiem o tym. Jedźcie zatem natychmiast i pospieszajcie mocno. — Dokąd przesyłać meldunki? — My ruszamy za kilka dni. Będziemy szli przez Tarnowskie Góry, Racibórz, Opawę, Ołomuniec, Brno. Niech posłańcy szukają dworu na tym trakcie. Tu macie polecenie do skarbnika, jak widzicie, gotowizny wam nie poskąpiono. Jeszcze tego samego dnia Żegoń pobrał pieniądze, a nazajutrz o świcie był już w drodze. Skierował się wraz ze swoim szczupłym oddziałkiem na Żywiec, bo tamtą okolicę zabezpieczała grupa osłonowa pułkownika Łaziń-skiego. Jechali więc bez zbytniej ostrożności i nie żałując koni. Jednak kiedy za Cieszynem znaleźli się na drodze wiodącej do Żnina, wzmogli czujność, były to bowiem już Mora wy i nie Sięgały tu polskie podjazdy. Po szczęśliwym minięciu miasta przeprawili się przez Morawę i gnali dalej jej prawym brzegiem, chroniąc się w ten sposób przed nagłym spotkaniem z tatarskimi zagonami, które grasowały po tamtej stronie rzeki. Mimo to bacznie zważali na okolicę, bo o złą przygodę nie było trudno, gdyż najbystrzejszy nurt nie odstraszał kosookich wojowników, jeśli chodziło o grabież, a jedynie trudności powrotnej przeprawy z jasyrem wstrzymywały ich od grasowania na tym terenie. Żegoń wykorzystał czas jazdy na narady ze Stegmanem i Kul-czyckim. A było o czym radzić, bo i terenu, i warunków działania . ¦ co 458 cv nie znał zupełnie. Jedynie Kulczycki, który mieszkał już w. Wiedniu, iako tako był zorientowany w jego okolicach, nie mieli jednak mapy dla uzupełnienia tych informacji. Toteż'Damian tyra bardziej Wypytywał towarzysza, ten zaś cierpliwie wymieniał autriackie nazwy opisując teren otaczający miasto. __ Zacznę tedy znów od południowej strony — mówił kolebiąc sję w takt końskiego biegu. — Płynie tam rzeczka Wiedenka. Na jej prawym brzegu ciągną się wzniesienia, ale mało co obrosłe i nie tak strome jak od strony północnej i północno-zachodniej miasta, gdzie wznoszą się wzgórza wysokie, mocno strome, a do tego pokryte gęstym lasem, pełnym wykrotów, wąwozów, jarów, które nawet dla piechura trudne są do przebycia. Zwie się to pasmo Wiedeńskim Lasem. Wzgórza te schodzą stokami ku równinie, ta zaś dociera już do samych przedmieść i podmiejskich osiedli, a przecinają ją potoki: Alsbach, Krotenbach, i mały, wpadający skosem do Dunaju, ^ogelsangbach. Dużo tam wsi i małych miasteczek, jak Breitensee, Dornbach, Dobling, Grinzing i innych, a w pobliżu Dunaju Nussdorf i Heiligenstadt. Te leżą u podnóża góry Kahlenberg, z klasztorem na szczycie. Mieszkańcy tych miejscowości, to rzemieślnicy i rolnicy, sporo tam również winnic i sadów, teraz zupełnie zniszczonych. — A od wschodu? — Od wschodniej strony Dunaj okala miasto szerokim łukiem, dzieląc się na wiele nurtów i odnóży. Tworzą w ten sposób istną plątaninę wodnych szlaków i mniejszych lub większych wysp. Na największej z nich, pomiędzy głównymi nurtami, leży przedmieście Leopoldstadt. — A mury miasta? Mocne? — Oceniam je jako trudne do zdobycia. Mają bastiony, a kurtyn bronią również raweliny. — Mówiłeś waść, że od tej strony dochodzą do samej rzeki? — Nieomal. . — Zatem tamtędy byłoby najłatwiej dostać się do miasta? — Chyba tak, bo nie trzeba przekradać się przez tureckie wojska, które, jak słyszałem, ponoć otoczyły je pierścieniem. — Zatem i posterunki na pewno wszędzie tam stoją? — Zapewne. To trzeba wszakże rozeznać już na miejscu. Zegoń zamilkł zamyśliwszy się nad czekającym ich zadaniem. Słyszeli za plecami koński cwał i strzęp rozmów, jakie wiedli ze sobą pocztowi. Milczenie przerwał Stegman. Jeśli jest tam na brzegach choć nieco sitowia, można by łód-Ką Podsunąć się bliżej murów. - Ale jak się na nie dostać? „„, '• , Raweliny nie-są tak wysokie, toteż łatwiej na nich okrzyknąć straże. co 459 cv — I zamiast odpowiedzi dostać kulę z muszkietu — mruknął kpiąco Kulczycki. — Tedy ta starczy ci za odpowiedź — skwitował Stegman, a Żegoń wtrącił: — Niedługo dotrzemy do Angern, a tam spytamy o kwaterę austriackiego wodza. Obaczym, co on powie. Znów jechali w milczeniu. Teren wokół był falisty, ale o pagórkach niezbyt wysokich i stromych. Ich stoki złociły się łanami dojrzałego zboża, tam gdzie nie stało jeszcze w kopicach. Mimo zgiełku niedalekich działań wojennych, tu chłopi skrzętnie zabiegali 0 zebranie plonu wiedząc, że głód byłby równie groźny jak tatarski zagon. Ale w miarę posuwania się na południe coraz częściej spotykali spalone wsie, choć kraj jeszcze nie był zupełnie wyludniony. Toteż mieli możność nabywania żywności, a letnia pora pozwalała 1 konie nakarmić bez trudu. Gnali więc wierzchowce mocno i dotarli wreszcie do Korneuburga, gdzie w zamku zatrzymał się książę Karol. Miasteczko pełne było wojska, choć główny obóz leżał o trzy mile dalej. Ale po oberżach i w mieszczańskich domach rozlokowali się wyżsi dowódcy, a z nimi ich poczty i służba. Starczyło tego, by ulice wypełnił żołnierski tłum. Stegman znalazł jednak niedaleko miasta gospodarza chętnego do wynajęcia kwatery, więc już następnego dnia Żegoń mógł ruszyć na zamek, by zameldować się księciu. Z audiencją poszło łatwiej, niż się spodziewał, gdyż na wiadomość o przybyciu wysłannika polskiego króla sam dowódca straży pospieszył zawiadomić księcia. Po godzinie, bo w poczekalni musiał jeszcze nieco posiedzieć, Żegoń został dopuszczony przed oblicze ^cesarskiego wodza. Wszedł i przystanąwszy na progu rozejrzał się wśród obecnych, szukając wzrokiem człowieka, który swego czasu miał zostać jego monarchą. W obszernej komnacie było czterech mężczyzn. Trzech w starszym wieku, w kolorowych,, bogato szytych złotem generalskich mundurach, czwarty zaś w zwykłym, szarym kubraku, żółtych raj-tarskich butach mocno podniszczonych i białej, też już nieco zniszczonej peruce. Pociągła twarz z orlim, lekko zakrzywionym nosem nosiła ślady przebytej ospy. Człowiek ten odpowiedział gestem ręki na ukłon Żegonia, dając mu w ten sposób niejako znak, że to właśnie z nim należy mówić. Toteż Damian zwrócił się ku niemu. — Przybywam do waszej książęcej mości z pismem mego pana, polskiego króla, w misji sekretnej. — Przesunął spojrzeniem po otaczających księcia mundurach. cv) 460 cvi __Jego królewska mość zapowiadał mi waćpana. Możemy rozprowadzić przy obecnych tu moich generałach bez obaw, a raczej z korzyścią dla waszmości, bo pomocni ci będą wiedząc, o co rzecz idzie — odpowiedział austriacki wódz. — Dzięki zatem za objaśnienie w tym względzie. A oto pismo. Książę złamał pieczęć i szybko przebiegł je wzrokiem. — No tak, to tylko, potwierdzenie tożsamości oddawcy. Resztę pozostawia władca waćpana ustnemu ustaleniu. Ale zanim przejdziemy do sedna sprawy, pragnę spytać, skąd jedziesz? Czy może z Krakowa? — Tak, wasza książęca mość, właśnie stamtąd. — Wiem, że król Jan był w drodze do obozu. Czy już tam dotarł? — Tak, przybył z końcem lipca. — Czy wiadomo waćpanu, kiedy zamierza ruszyć? — W ciemnych oczach Lotarynczyka Damian dostrzegł wyraz napięcia. — Dokładnej daty nie znam. Ale kiedym opuszczał Kraków, trwały ostatnie przygotowania! Miłościwy pan czekał jeszcze na chorągwie litewskie. Sądzę, że najpóźniej w tydzień po mnie wojsko było już w drodze. — To by znaczyło — książę z troską spojrzał na generałów — że możemy go oczekiwać tutaj... — zawiesił głos zastanawiając się. — Za dwie niedziele, czyli pod koniec miesiąca — podsunął Żegoń — bo jechałem szybciej, niż będzie ciągnąć armia. — Tak... chyba tak. — Książę odetchnął, po czym dorzucił na wpół do siebie: — Biedny Wiedeń... Czy aby Riidiger wytrzyma? — Nie traćmy nadziei, wasza wysokość — rzekł jeden z generałów. Karol zaś zwrócił się do Żegonia: — A zatem wracajmy do sprawy. Czy jego królewska mość uznał, że nie może polegać na mojej służbie wywiadowczej przysyłając waćpana? Co nie znaczy, że niechętnie go widzę... — uzupełnił z ujmującym uśmiechem, łagodząc w ten sposób wypowiedź. Żegoń odpowiedział bez wahania: — Mój władca w pełni docenia i ufa wszelkim wieściom, jakie otrzymuje od was, ale uważa tę drogę za zbyt przewlekłą. Często też musi czekać na dodatkowe wyjaśnienia. Co zaś króla interesuje, wiem dobrze, bo nie od dziś mu służę, stąd mogę mu przesyłać wiadomości bardziej ścisłe. Poza tym, i to jest najważniejsze, mamy swoich ludzi w tureckim obozie. Jak do nich dotrzeć i kto to jest, trudno byłoby w tej materii kogoś objaśniać... Książę skinął głową. ¦ . Tak, rozumiem teraz... Jakiej zatem pomocy ode mnie ocze- - Prosiłbym o glejty dla siebie i moich ludzi. Nie wiadomo co cv 461 cv może się zdarzyć, lepiej więc uniknąć przeszkód ze strony służb waszej wysokości. :— Dobrze, dostaniesz je. Co jeszcze? — Odpowiedzi na pytanie, które oszczędzi mi zbędnych zabiegów. — Pytaj, proszę. — Lotaryńczyk znów sią uśmiechnął z wyraźną życzliwością. — Jaką drogą czy sposobem radziłaby wasza książęca wysokość nawiązać łączność z oblężonym miastem? ,. — Chcesz wiedzieć, jak moi wysłannicy z tym sobie radzą? Lepiej w tym objaśni waćpana pułkownik Zumpft, któremu podlegają te sprawy. On też wystawi glejty. — Dziękuję waszej książęcej mości. Sądzę, że uzyskam dostęp do map dla zorientowania się w terenie, i pozycjach wojsk? — Oczywiście... — Książę Karol sięgnął do dzwonka stojącego na stole, a kiedy zjawił się oficer ordynansowy, dał mu krótkie polecenie, po czym ponownie zwrócił się do Źegonia: — Zaraz zapoznam waćpana z baronem Zumpftem. Proszę utrzymywać z nim kontakt we wszystkich sprawach dotyczących i pobytu w moim sztabie, i wykonywanych zadań. — Powtórnie dziękuję waszej książęcej mości. — Działaj zgodnie z poleceniami swego monarchy, bo jego woli i ja jestem posłuszny. — Książę uśmiechnął się bez cienia przymusu, po czym dokończył już z powagą: — Na jego bowiem barkach spoczywa odpowiedzialność za los mego kraju, naszej stolicy i wszystkich jej mieszkańców, a nie taję, że również osoby samego cesarza. Bóg w swojej mądrości powierzył jednak tę misję człowiekowi, który jedyny jest zdolny to brzemię udźwignąć... — Również tak sądzę — stwierdził krótko Żegoń. Dalszą rozmowę przerwało wejście wezwanego oficera. Pułkownik baron Zumpft okazał się młodym, postawnym mężczyzną, wytwornym w ruchach i ubiorze. Mundur cesarskich rajtarów tchnął świeżością i mienił się barwami. Wszystkie guzy i zapięcia lśniły, a peruka układała się w nieskazitelne sploty. Otaczał go dyskretny zapach perfum, na twarzy gościł pogodny uśmiech, ale jasne oczy spoglądały z chłodną, taksującą przenikliwością. — Witaj, pułkowniku. — Książę odpowiedział skinieniem głowy na ukłon oficera. — Oto pan Żegoń, wysłannik polskiego króla... Pułkownik wyciągnął wąską, białą dłoń, którą Damian ujął w krótkim uścisku. Była chłodna i miękka. — Jego książęca mość już raczył mnie uprzedzić o pana przybyciu — odezwał się Zumpft. — Rad jestem poznać pana osobiście... — Proszę, baronie, abyś wziął naszego gościa pod opiekę i udzielił mu wszelkiej możliwej pomocy. Zezwalam też na udzie- c« 462 (x> lenie niu informacji, jakich zażąda, gdyż dobro naszej wspólnej sprawy tego wymaga, a zawartego sojuszu nie należy w praktyce zubożać. __ Stanie się według życzenia waszej książęcej mości. — Jednocześnie z tym zapewnieniem pułkownik obrzucił Żegonia szybkim, lustrującym spojrzeniem. Po zakończeniu audiencji wyszli na korytarz pełen oficerów. W komnacie, gdzie znaleźli się wkrótce, najwięcej miejsca zajmował wielki stół zarzucony papierami i zwojami map. Obok stał drugi, dużo mniejszy, za którym zasiadł Zumpft wskazując gościowi krzesło naprzeciw siebie. — Zechciej pan podać mi'nazwiska swoich ludzi. Zaraz polecę wystawić glejty, a zanim będą gotowe, zdążymy nieco pogawędzić. Proszę też wskazać miejsce postoju. Muszę wiedzieć, gdzie mam pana szukać w razie potrzeby. — Słusznie... — Źegoń opisał położenie gospodarstwa. — Czy nie wolałby pan ulokować się bliżej sztabu? Byłoby to wygodniejsze dla nas obu. — Wolę jednak pozostać na uboczu. Obecna kwatera mi wystarczy, ale za troskliwość jestem wdzięczny. — Hm... Nie mam zamiaru nalegać. Czym więc mbgę jeszcze służyć? , ' Do tej pory pułkownik Zumpft zachowywał się z uprzedzającą grzecznością. Teraz jednak odchyliwszy się na oparcie krzesła ostatnie pytanie zadał tonem niemal mroźnym. Spojrzenie, jakie utkwił w twarzy swego gościa, było nie mniej chłodne. Żegoń odpowiedział mu z lekkim uśmiechem, nie pozbawionym drwiącej przesady: — Ależ nie służyć, panie baronie.! Pragnę prosić jedynie o wskazówki, nic więcej! — Książę jednak wyraźnie polecił mi, abym udzielił pomocy wszechstronnej. A to obarcza mnie odpowiedzialnością za pana wygody, no i bezpieczeństwo... Z twarzy Żegonia nie schodził uśmiech. r— Ależ nie! Niech każdy działa na własną rękę, a zatem i od-Powiada za siebie. Poza tym sądzę, że powinniśmy wspomagać się Wzajemnie, ale tylko w razie potrzeby i na życzenia partnera. Zumpft pochylił głowę i milczał przez chwilę. Wreszcie uniósł wzrok i oświadczył, znów przybierając poprzedni uprzejmy ton: .¦ ~7 Nie mam bynajmniej zamiaru krępować pana w czymkolwiek i pomocy także nie odmówię. Jednak muszę brać pod uwagę leznajoniość i terenu, i warunków, co może go narazić na zbytnie u ności. Dobro sprawy zaś wymaga, by nasza praca odbywała się °ez zbędnych komplikacji... c\5 463 cv> — Czy tak dalece pragnie pan posunąć swoją troskliwość, by wymagać stosowania się do jego pouczeń, że nie powiem poleceń? Tym razem słowa Żegonia były z kolei lodowato uprzejme. Zumpft skinął głową zdając się tego nie dostrzegać. — Tak bym to określił. — Sądzę, że ta propozycja podyktowana została troską o moją osobę — Damian mówił spokojnie —nie chcę jednak tak dalece pana absorbować, tym bardziej że jestem przywykły do pracy samodzielnej, bo i u siebie w kraju nie podlegam nikomu innemu, jak tylko memu monarsze. Zumpft zacisnął na chwilę usta. — Chyba zbyt pochopnie odpowiedziałem na pańskie pytanie, gdyż ani mi przez myśl nie przeszło, żeby taki stosunek wprowadzać między nas! Proszę być pewnym, że tylko pragnienie jak najbliższej współpracy mnie ożywia. Współpracy opartej na zaufaniu i wzajemnym zrozumieniu. • — To drugie już nastąpiło — oświadczył Żegbń nie zmieniając tonu — a sądzę, że i pierwsze zaistnieje także. . — Zatem co chciałby pan wiedzieć? — Po pierwsze, prosiłbym o udostępnienie mi map okolic Wiednia, ze wskazaniem stanowisk tureckich i naszych wojsk. — Dobrze, zacznijmy od tego. — Pułkownik uniósł się z krzesła i zbliżył do stołu zarzuconego papierami. Rozwinął jeden z rulonów i na jego krańcach położył przycisk. Nachylili się obaj nad rozłożonym kartonem. ¦— To jest linia Dunaju. — Palec Zumpfta sunął po mapie. — Naprzeciw miasta rozgałęzia się w liczne odnogi, tworząc plątaninę nurtów, wysp i wysepek. Tu mamy Leopoldstadt, zdobyte przez Turków już na początku oblężenia. Ich wojska otaczają miasto ścisłym pierścieniem, ale roboty minerskie i największe skupienie artylerii znajdują się po zachodniej stronie. Stamtąd też następują główne uderzenia, tam jest istne piekło. Ogień armatni trwa bez przerwy, szturmy idą za szturmami, choć i na innych odcinkach jest mało co spokojniej, bo przeciwnik chce zmusić załogę do rozdzie-^ lenia sił. — A wasze pozycje? — Tu, od brzegów Dunaju ciągną się wzdłuż Morawy do wysokości Nikolsburga. Naprzeciw, po drugiej stronie rzeki, mamy Husseina paszę i Węgrów. — Gdzie stoi feldmarszałek Lubomirski ze swoii i korpusem? — W rejonie Angern, na lewym skrzydle wojsk Schultza. — Daleko stąd? — Dobry dzień jazdy. — Dziękuję, panie baronie. Teraz kolej na pytanie chyba naj- cv> 464 cv) ważniejsze. Czy istnieje łączność z oblężonym miastem i w jaki sposób? — Owszem, istnieje. — Otrzymałem między innymi rozkaz nawiązania kontaktu z hrabią Stahrembergiem. Pana wskazówki w tym względzie byłyby dla mnie niezmiernie cenne. — Kontakt taki utrzymujemy przy pomocy rybaków kilku nadbrzeżnych osad. Wskażę tych ludzi i podam hasło, bez którego nic by pan nie wskórał... Po nieudanej próbie podporządkowania sobie polskiego gościa pułkownik udzielał teraz wskazówek w sposób — jak można było sądzić — rzeczowy i wyczerpujący. Wyciągnął z jednej z szuflad swego biurka odręczny szkic wycinka terenu, w trójkącie utworzonym przez rzekę i mury, i wskazywał Żegoniowi kolejne etapy szlaku, jaki miał go doprowadzić do zwisającej liny. Po powrocie na kwaterę Żegoń zebrał swoich ludzi i zasiadł z nimi w cieniu kasztana rosnącego za domem. — Głównym i najtrudniejszym zadaniem będzie —>- rozpoczął naradę — nawiązanie łączności z Wiedniem. Otrzymałem w tym względzie wskazówki, jak i hasło do rybaka, który tylko podwiezie nas do brzegu. Potem będziemy zdani na własne siły. — Czy owe wskazówki dotyczą i dalszej drogi, po wyjściu na brzeg? — upewnił się Kulczycki. — Tak. Wysiadamy z łodzi jeszcze przed mostem, w prawej odnodze rzeki, w miejscu, gdzie dwie topole rosną w pobliżu rozwalonego budynku o białej ścianie. — A. stamtąd? — Około pół mili pieszej wędrówki. Którędy — powiem dopiero na miejscu, bo sam was poprowadzę. Lecz mamy jeszcze i drugie zadanie. Jak wiecie, miłościwy pan życzy sobie mieć wiadomości nie tylko o oblężonych, ale i o cesarskim wojsku. Tak wyćwiczone, uzbrojone, jakiego żołnierz jest ducha, jaka tu u nich dyscyplina. Mając baczne oko wystarczy popatrzeć, jak ćwiczą, potem zaś Pogadać przy piwie i z żołnierzem, i oficerem. — Sądziłem, że głównym zadaniem będzie odszukanie naszych ludzi w tureckim wojsku... — zauważył Stegman. - Nie ich nam teraz potrzeba, nie o wrogu bowiem chce mieć as? pan rozeznanie, lecz o sojuszniku. Razem mamy walczyć, mu- unj. przeto wiedzieć, co wart, a sam tego nam nie powie. — ŻegoA uśmiechnął się, potem ciągnął daJej: — Oficer ze sztaba, którego P1(?czy podlegamy, to pułkownik Zumpft. W razie jakichś trudności secie odwołać się do niego. Jutro zamierzam zabrać le sobn imć 30 ._ Ostatni zwycięzca cv> 465 co pana Kulczyckiego i Jeńkę i udać się do kwatery księcia Lubomir-skiego, ponieważ musimy znaleźć dwóch, trzech ludzi dobrze znających turecki. Potem ruszę również z panem Kulczyckim do rybackich wiosek. Jemu bowiem powierzam zadanie przedostania się do Wiednia i utrzymywanie stamtąd z nami łączności. Ma tam przyjaciół, język zna dobrze, więc chyba da sobie radę... — Spojrzał na Kulczyckiego, ten zaś w. odpowiedzi tylko skinął głową. — Natomiast pan Stegman, jako również władający niemieckim, podejmie drugie zadanie. Przydzielam mu Pigwę, zważywszy na jego upodobanie do gadulstwa. Zacznijcie jutro od Korneuburga, możecie potem jechać za byle przyczyną do Hollabrunn, wreszcie do Tulln, które jest ponoć mocno zniszczone. Ale tam mają przygotowywać przeprawę, trzeba więc obaczyć, czy już coś robią i jak. — Ą bliższe wskazówki,' jak dostać się pod mury oraz co do pobytu w Wiedniu? — spytał Kulczycki. — Te dam przed wyprawą, waść zaś pomyśl, dokąd mają zgłaszać się łącznicy. Pod mury sam podprowadzę waćpana, bo chcę znać dobrze drogę, którą będą chodzić ludzie. — A my z Kuźmą? — odezwał się z kolei Dyzma. — Dla nas zadań nie będzie? — Was zatrzymuję jako gońców do króla. W razie potrzeby pojedzie i Jeńko, który chwilowo zostanie przy mnie. Narada, a właściwie odprawa, skończyła się. Następnego dnia Źegoń z Kulczyckim i Jeńką udali się na północ. Natomiast Stegman oraz Pigwa do Korneuburga, na pierwszy rekonesans. Komandora maltańskiego, a obecnie -feldmarszałka cesarskiego Hieronima Lubomirskiego, Żegoń miał okazję poznać na królewskim dworze, więc pismo pana Szczuki okazało się zbędne. Książę, który lubił kompanię i to nie tylko męską, zajął na kwaterę największą oberżę w Angern, Pełna była pachołków, gońców, służby i przybocznych oficerów. Ci mieli twarze surowe, srogie, nierzadko poznaczone bliznami. Żelazną trseba było mieć rękę, by utrzymać ich w ryzach. Ale ku zdziwieniu Żegonia przeczył temu stosuuek feldmarszałka do' otaczających go zabijaków. Wszystkich traktował przyjacielsko, inaczej nie nazywając jak po imieniu, oni zaś darzyJi go wyraźnym respektem. Tajemnicę tego odkrył mu książę Lubomir&ki w czasie rozmowy w cztery oczy, kiedy omawiał z nim swoją misję. — Nie dziw się waszmość — wyjaśnił uśmiechając się pod wąsem. — Pzecz w tym, że patrzę przez palce, jeśli który łba zaprószy alibo i dziewkę przyciśnie na sianie, ale tchórzostwo albo nieposłuszeństwo jeden przynosi skutek: egzekucyjny pluton. Już się o tym ro 466 — A ja, wielmożny panie, we własnej osobie. — Chodźże, niech cię uściskam! Co się z tobą działo? Skąd, chłopie, tu się znalazłeś? Kulczycki prowadził gościa do stołu i wołał na gospodarza, by dawał wina, i to dobrego. Jak się bowiem okazało, swego czasu, jeszcze w okresie pobytu w Stambule, przybysz był jego pachołkiem, a potem stał się już nie sługą, lecz towarzyszem dalszych kolei losu. Wnet zjawił się pacholik z winem, przy którym wbrew zamiarom przesiedzieli do późna. Michałowicz zaciągnął się także pod znaki cesarskie, a do gospody zaszedł z paru kompanami tylko na kufelek piwa. I tu dopiero usłyszał nazwisko Kulczyckiego rzucone przez Jeńkę w rozmowie z gospodarzem. Skutkiem tego spotkania wyruszyli dopiero w południe, ale z Michałowiczem, który sprawę opuszczenia chorągwi musiał załatwić ze swoim rotmistrzem. Po przybyciu na kwaterę zastali Kuźmę i Dyzmę znudzonych i rozeźlonych przymusową bezczynnością. Dowiedzieli się od nich, że Stegman i Pigwa tymczasem wrócili, lecz tylko przenocowali i rankiem znów wyjechali. Udało się na ich kwaterze ulokować również i nowo przybyłych. Następnego zaś dnia Żegoń w towarzystwie Kulczyckiego i Micha-łowicza ruszył w stronę bliskiego Dunaju, by odwiedzić rybackie osady i pogadać z ludźmi wskazanymi przez Zumpfta. Pośeiągali kubraki, bo dzień był upalny, i nie szczędząc koni cwałowali drogą wiodącą pomiędzy dwoma wyniosłościami terenu. Mijali rzędy kopie zżętego zboża. Krzątali się wśród nich chłopi rzucając na wozy snopy. Przy dyszlach stały w jarzmach nieruchome woły, zdradzając oznaki życia tylko nieustannym machaniem ogonami, którymi opędzały się od napastujących je bąków. Nikt z pracujących nie zwracał na jezdnych uwagi, gdyż okolica pełna była wojska i drogami szły patrole, gnali gońcy lub ciągnęły oddziały żołnierzy. Wkrótce wydostali się spomiędzy wzgórz i wyjechali na płaską przestrzeń łąk wskazujących na bliskość rzeki. Na ich przygaszonej już zieleni srebrzyły się tu i ówdzie kępy topól. Poprzez tętent cwałujących koni dochodziło jednostajne, nieustanne dudnienie, jakby gdzieś za horyzontem toczyły się ciężko ładowne wozy cz,y też przewalała daleka burza, Wieszcząc swą moc ciągłymi grzmotami. Echo niewidocznych zmagań zdawało się być tylko złudzeniem w pełnym słońca krajobrazie. Wreszcie ujrzeli szeroko rozlany nurt rzeki niby srebrny pas wypolerowany do połysku, rzucony niedbale na zielony kobierzec łąk. Z lewa, ponad gęstwą krzaków, ukazywały się dachy chałup. Wkrótce do nich dotarli i wjechali do rybackiej osady. Chaty cc 468 ze smołowanych bali stały wzdłuż biegu rzeki porozdzielane płotami z żerdzi, na których suszyły się sieci. Na piaszczystym brzegu leżały {odzie wyciągnięte na ląd. Zsiedli z koni i pozostawiwszy je pod opieką Michałowicza udali się na poszukiwanie Augusta Kuntza, wskazanego Żegpniowi przez pułkownika Zumpfta. Niebawem go odnaleźli. Na wołanie chłopaka, który ich prowadził, wyszedł z chaty mężczyzna 'już po pięćdziesiątce, o opalonej na czerwono, pełnej zmarszczek twarzy, okolonej siwą brodą. Jasne, niebieskie oczy patrzyły przenikliwie i wyczekująco na przybyszy. Żegoń po paru słowach powitania podał hasło. Obserwując starego uważnie skonstatował z pewnym zdziwieniem, że nie zdawał się być zaskoczony ich przybyciem. Skinął tylko głową i wskazał ławkę stojącą pod ścianą. — Przysiądźmy. Jest tam nieco cienia...,— Kiedy zajęli miejsca, zapytał krótko: —. Polacy? — Tak, ale skąd to wiecie? — Domyśliłem się, zresztą słyszałem waszą rozmowę. — Rybak uśmiechnął się lekko i dorzucił: — Kiedy nadciągną wasze wojska? Podobno idziecie nam z pomocą... — Już niedługo. Pomoc nadciąga, ale i wy musicie przyłożyć się do niej — odparł Damian. Potem dodał niedbałym tonem: — Czy był tu ktoś od pułkownika? Chodzi mi o ostatnie dni... Kuntz przyglądał się Żegoniowi, zanim odpowiedział: — Nie, nikogo nie było. Prócz ludzi, którzy tu bywają zwykle... — Podane przeze mnie hasło powiedziało już wam, kto nas przysłał. Czy możemy zatem na was liczyć? — Hm... — Kuntz zamilkł i patrzył chwilę na rozległą przestrzeń rzeki. :— Czego potrzebujecie? :— Przede wszystkim chcemy obejrzeć możliwie z bliska podejście do umocnień. Wskazano nam już drogę, którędy chodzą wasi łącznicy, ale na papierze. Musimy zobaczyć choć z łódki, jak to wygląda w terenie, a zwłaszcza ustalić punkty orientacyjne. — Dużo z wody nie zobaczycie. Od tamtej strony jest. wiele winnic i sadów, a także stoją mury spalonych przez nieprzyjaciela domów, które przesłaniają widok... Do samego brzegu Turcy nie dopuszczają, nie można porzucić środka rzeki, bo zaraz strzelają z muszkietów. — Straże liczne? - Kto ich tam wie? Wojsk z tej strony dużo nie ma, gdyż szturmują rzadko. Mają się jednak na baczności wiedząc, że od rze-kl najbliżej do murów. — Jakże więc książęcy ludzie tędy chodzą? ~ Nocą łatwiej. Teren tam nierówny, pełno rozpadlin i chasz- co 469 oo czy, a i namiotów niewiele, więc przy pewnym szczęściu przemknąć można. Zresztą ci, co wrócili, są tego dowodem. \ — Są zatem i tacy, co nie wrócili? — Gdyby tak nie było, sprawa byłaby prosta... — My też w dzień nie pójdziemy. Ale najpierw choć z daleka chcemy obejrzeć tamtą okolicę. — Wiele nie zobaczycie. Bez przewodnika będzie trudno. — Może więc dacie nam kogoś. Zapłacimy dobrze. Kuntz wzruszył ramionami. — Swego życia nikt nie sprzeda. — A jednak są tacy, co chodzą. — Pozostało już tylko dwóch. Z nich żaden bez pozwolenia nie poprowadzi. — Toć my mamy takie przyzwolenie. Inaczej nie znalibyśmy do was hasła. — Co innego przewodnictwo na tamtym brzegu, a co innego podwiezienie łodzią... — Spytaj go waść, skąd to rozróżnienie, skoro nikt o nas nie uprzedził? — wtrącił się po polsku do rozmowy Kulczycki. Pytanie wyraźnie zmieszało starego. Zerknął powtórnie na Że-gonia już. z wyraźną niechęcią i mruknął: — Sam rozstrzygam, co mogę uczynić, a co nie. — No to dajcie nam chociaż łódź i sternika, byśmy mogli obejrzeć tamten brzeg. . - ¦ . — Dobrze, to będzie możliwe. Kiedy chcecie wypłynąć? — Od was zależy. — Przybądźcie zatem za dwa dni na noc, bo ruszyć trzeba o pierwszym brzasku, a i przyodziewek zmienić. Ale ten znajdziecie u nas. Kiedy już byli w siodłach i wyjeżdżali z zabudowań wsi, Żegoń odezwał się: — Stary został chyba uprzedzony przez Zumpfta o naszym przybyciu-. Od razu też stwierdził, że jesteśmy Polakami. —: Powiedział, że poznał po mowie. A może i po odzieży? — Wątpię, bośmy przecież wszyscy zmienili ubiory. — Co zatem waćpan przypuszczasz? Zatroszczył się o nas przez życzliwość dla sojuszników? Żegoń uśmiechnął się z lekka. . — W jego dobre intencje niezbyt wierzę, bo życzliwość, jaką okazywał, nie płynęła z serca. Gdyby ją czuł istotnie, nie odmówiłby przewodnika. — O co więc mu szło? —- O tym właśnie myślę... — mruknął w odpowiedzi Źegoń i więcej już tego tematu nie poruszał. c\? 470 cv> Położenie oblężonego miasta stało się wręcz rozpaczliwe. Otoczony ze wszystkich stron kręgiem tureckich wojsk, niby pętlą na szyi skazańca, Wiedeń bronił się jednak z zawziętą determinacją mimo szczupłości załogi, zapasów amunicji i żywności. Garnizon miasta, którego komendantem cesarz mianował hrabiego Riidigera Stan-remberga, po wkroczeniu oddziałów generała Leslie liczył mało co więcej jak dziesięć tysięcy żołnierzy. Powołano pod broń studentów uniwersytetu i biedotę miejską, tworząc oddziały pomocnicze milicji w sile około pięciu tysięcy. Była to ilość znikoma w stosunku do og^ romu wojsk tureckich i długości murów, jakie należało obsadzić. Wiedeń uważano wówczas za silną twierdzę. Jego liczba mieszkańców po wyjeździe cesarskiego dworu, większości duchowieństwa i co bogatszych mieszczan, wynosiła około sześćdziesięciu tysięcy. Leżał na prawym brzegu Dunaju, a umocnienia składały się z obmurowanego wału ziemnego, w którym tkwiło dwanaście bastionów. Ten pas obronny otaczał głęboki rów tylko w części napełniony wodą. Kurtyn, czyli prostych odcinków murów, broniły raweliny, dodatkowe umocnienia wysunięte na przedpola. Przed rowem biegła droga osłonięta niskim murem i wyniosłościami terenu. Stanowiły one pierwszą linię obrony.- Do miasta prowadziło osiem dobrze ufortyfikowanych bram. Brak wody w rowach od strony południowej i zachodniej znacznie jednak ułatwiał nieprzyjacielowi prowadzenie prac oblężniczych. Artylerię twierdzy stanowiło ponad trzysta dział, więc liczebnie górowała nati turecką, która początkowo rozporządzała stu dwudziestu armatami. Ale była to przewaga tylko teoretyczna, gdyż szczupłe zapasy prochów i kul ograniczały możliwość prowadzenia pełnego ognia, natomiast nieprzyjaciel miał amunicji pod dostatkiem. Armia turecka założyła obóz główny na podmiejskiej równinie, na zachód od miasta, w pobliżu wpadającej do Dunaju rzeczki Wiedenki. Wojska podzielone zostały na trzy ugrupowania: prawym, południowym skrzydłem dowodził Kara Mahmed, pasza Diarbekiru; lewym, północnym — defterdar Ahmed, pasza Terr;esvaru; centrum zaś Mustafa pasza, aga janczarów. Stąd szły główne uderzenia na miasto. Tam też została zgromadzona największa ilość armat i najlepsze oddziały. Część wojsk znajdowała się również na wyspie Leopoldstadt, położonej na Dunaju. Wyspę tę bowiem już 16 lipca, niimo zaciętej obrony, opanowały oddziały tureckie. Wybudowano ram natychmiast dwa mosty dla utrzymania łączności z głównymi siłami, zamykając w ten sposób pierścień oblężenie W celu zabezpieczenia się przed nagłą odsieczą Kara Mustafa rozkazał wznosić 0 Północy i zachodu szereg umocnień. Natomiast Tatarzy pociągnęli głąb kraju dla rozpoznania i odparcia ewentualnej napaści wojsk co 471 cv> spieszących z pomocą ginącemu miastu. Te zaś rychło spodziewał się zdusić kleszczami okrążenia, ciągłym, ogniem swych armat, podkopami minerów i nieustającymi szturmami. Pod osłoną licznych ogrodów i winnic oddziały tureckie rozpoczęły kopanie rowów, coraz bardziej zbliżając się do linii obronnych, głównie od południowo-zachodniej strony. Jednocześnie robiono tunele minowe w celu wysadzenia w powietrze dwóch wybranych na tym odcinku bastionów. Obrońcy, nie mogąc stosować kontrmin ze względu na brak prochów, ograniczali się do wycieczek dla niszczenia ziemnych prac, jednak te wypady, ze względu na czujność janczarów, kończyły się zwykle niepowodzeniem. Jednocześnie turecki wódz wzmagał ogień artyleryjski. W mieście szalały pożary, waliły się budynki, ludność żyła w piwnicach, pojawiło się widmo głodu, bo zaczęło brakować żywności. W dzień trwała wymiana ognia, w nocy Turcy szli do ataków, które odpierano z coraz większą trudnością. W końcu.lipca Turcy przełamali pierwszą linię obrony, opanowując spory odcinek drogi przed rowem fortecznym, co ułatwiło im ostrzeliwanie miasta i prowadzenie podkopów. W sierpniu sytuacja pogarszała się nieomal z dnia na dzień i stawała się coraz groźniejsza. Minerzy tureccy docierali do bastionów. Kilka z nich już wysadzili w powietrze. Janczarzy zaraz wdzierali się w wyłomy i tylko z największym trudem udawało się odpierać te szturmy. Straty wśród obrońców rosły, ich liczba topniała szybko, toteż Stahremberg ogłosił zaciąg wszystkich zdolnych do władania bronią, ale nie był to już żołnierz pełnowartościowy, obeznany z walką. Zupełnie niezdolni do chwycenia za broń, razem z kobietami, a nawet dziećmi, pomagali przy naprawianiu szkód, zakładaniu worków z piaskiem w wyłomach murów, zasypywaniu ich ziemią i gruzem, ustawianiu na nich kozłów hiszpańskich i innych przeszkód, które gorączkowo robiły arsenały. Za materiał służyły belki z rozbitych pociskami domów. Każde odparowane pchnięcie, strzał armatni, czy nawet muszkietu, każdy zadany cios, stanowił opłatę za kolejny krok nadciągającej pomocy. Ta zaś nadchodziła tak szybko, jak tylko mogła posuwać się' wielka armia i jej zasoby. Owe wyznaczone na dzień cztery miłe wojsko przebywało regularnie, bo drogi obeschły, pogoda dopisywała, a kraj był zasobny. Na każdym postoju czekały magazyny pełne żywności. Tej zaczęło braknąć dopiero później, kiedy wkroczono na tereny spustoszone przez wroga. Olbrzymi wąż pieszych i konnych ciągnął na południo-zachód, regiment za regimentem, chorągiew za chorągwią. Żołnierskie pieśni, pokrzykiwania i przekleństwa taborowych woźniców oraz jezdnych prowadzących armatnie zaprzęgi, wołania przelatujących cv> 472 cv> wzdłuż kolumn oficerów, czuwających nad porządkiem marszu, niosły się wraz z chmurami kurzu ponad polami. Pracujący na nich chłopi odrywali się od roboty, patrzyli na kiwających się w siodłach żołnierzy, połyskujące w słońcu kirysy pancernych i husarzy, sterczące za plecami łuki lekkiej jazdy. Z wolna sunęło ogromne cielsko armii, której końca widać nie było. Więc wkrótce znów nachylali się nad snopami lub pługiem wracając do swego trudu. Natomiast wsie i miasteczka witały wojsko głośno i owacyjnie. Mieszkańcy wylęgali na ulice i stając przy drodze pozdrawiali okrzykiem ciągnące pułki. Niektóre oddziały piechoty były wprawdzie odziane licho, ale wystawione przez magnatów czy biskupów miały jednakowej barwy mundury i jednolite uzbrojenie. Dudniły bębny, a w ich takt kroczyli chłopi z Wielkopolski, Mazowsza, ziem małopolskich, Podlasia, Rusi. Wąsaci i ogorzali, w twardych kościstych dłoniach dzierżyli halabardy, długie piki lub muszkiety. Kolebały się na ciężkich lawetach armaty, jakby zmordowane odbytą drogą. Na długich, skórzanych postronkach ciągnęło je kilka par koni, prowadzonych przez pachołków dosiadających czołowych zaprzęgów. Szły chorągwie konne, a wśród nich husarze, których pokazywano sobie z ciekawością, bo sława ich sięgała poza własny kraj. Największe jednak zaciekawienie budził sam król. Jego przejazdowi towarzyszył wzmożony ludzki krzyk, który toczył się wzdłuż szpalerów wskazując, gdzl :• znajduje się osoba i orszak monarchy. Sobieski zaś unosił kołpak lub dłonią witał wiwatującą ludność. Potem wojska wydostawały się znów na rozległą przestrzeń pól, w chłodzące powiewy wiatru, z drgającym na horyzoncie rozgrzanym powietrzem, ale i pyłem zgrzytającym pod zębami, lepią-cyn się do rozgrzanych twarzy, wciskającym w każdą fałdę odzieży: Pozostawiały za sobą staję za stają, każdym krokiem zbliżając się do walczącego resztkami sił oblężonego miasta. Nad Dunajem pierwszym brzasku, kiedy jeszcze pasma mgły wisiały nad powierzchnią rzeki, a wiejący od niej chłód przenikał niedostatecznie ypoczęte ciała, Żegoń i Kulezycki poprzedzani przez rybaka szli P° Piaszczystym brzegu ku wyciągniętej na ląd łodzi. Zgodnym wysiłkiem zepchnęli ją na wodę. Za wiosła pierwszy ujął Żegoń, potem miał go zmienić Kulczyc-I cv> 473 cv> ki, rybak bowiem musiał prowadzić łódkę, a i zajmować się dla pozoru więcierzem. . Płynęli szybko niesieni prądem, niewiele widząc, gdyż mgła zaciągnęła białą zasłonę na oba brzegi. Do linii tureckich było jednak ponad pół mili, więc mieli nadzieję, że słońce zdąży na czas ją przegnać. Młody rybak bez wahania sterował łodzią, widać dobrze sobie znanym szlakiem. Woda pluskała za smołowanymi burtami, wiosła monotonnie skrzypiały w drewnianych dulkach, oni zaś milczeli, bacznie nasłuchując odgłosów z prawego brzegu, bo tam miały się ukazać i obronne umocnienia miasta, i tureckie stanowiska, szerokim pasmem rozłożone wokół niego. Z oparów mgły raz po raz dochodził głuchy, stłumiony łoskot, jakby za jej białą zasłoną odbywał się jakiś tajemniczy, umyślnie ściszony, zagadkowy obrządek. — Daleko stąd do murów miasta? — Kulczycki szeptem przerwał panujące milczenie. — Ano, z milę — odpowiedział rybak nie odwracając wzroku od dziobu łodzi. . — Zatem lądem pozostanie do przebycia już chyba mniej? — Połowę tego. Należy wysiąść przed mostem, który tam wybudowali Turcy, gdyż nie dopuszczają nawet w jego pobliże. — Czeka nas zatem niezły kawałek drogi.' — Kulczycki tym razem zwrócił się do Żegonia, ale ten nic mu nie odpowiedział. Ów głuchy łoskot, początkowo mało co słyszalny, stawał się coraz głośniejszy. Już wyraźnie mogli rozeznać poszczególne, miarowo powtarzające się detonacje armatnich strzałów. — I to tak przez całą noc? — znów zagadnął rybaka Kulezycki. Ten już bez słowa skinął głową. — Nie dają obronie spocząć... — skomentował Żegoń. Musiało ukazać się słońce, bo biel mgły zaróżowiła się i nasyciła blaskami. Zaczęła też coraz bardziej rzednąć, zarysowały się linie brzegów, początkowo zatarte, potem coraz wyraźniejsze. Ukazały się zamazane jeszcze, ale już widoczne kontury jakichś oddalonych drzew, wreszcie z mgły pozostały , tylko nikłe obłoki rozciągnięte pasmami nad samą wodą, kryjące się pod ścianami trzcin. Ale zbyt bliskie oczerety zupełnie zasłaniały z tej strony widoczność. Natomiast płaszczyzna lewego brzegu zdawała się zapraszać do oglądania. Również całą przestrzeń szeroko rozlanej rzeki mieli przed sobą. Powierzchnia wody niby lustro odbijała promienie słońca. Skakały po niej błyski jego światła niby iskry niewidocznego ognia, gorejącego gdzieś w głębi nurtu, a żółte plamy piaszczystych łach obsiadało wodne ptactwo. Teraz już donośnie grzmiał huk armat, a owej ponurej melodii oo 474 cv> zawtórował bliższy gwar ludzkich głosów, rżenie koni i wrzaskliwe ryki wielbłądów. Gdzieś niedaleko rozległo się zawodzenie muezzina nawołującego wiernych do porannych modłów. — Nie można by odsunąć się od tych trzcin? — spytał przewoźnika Źegoń, gdyż na rzece ukazało się kilka łodzi rybackich. — Nic stąd nie widać... — Jeszcze nie pora. Tu nie ma co oglądać, a bezpieczniej. Istotnie po pewnym czasie ujrzeli z lewej burty dwa brzegi. Jeden bliższy, widoczny wyraźnie, drugi oddalający się, coraz bardziej zacierany odległością. Ściana oczeretów zaczęła z wolna obniżać się i po chwili zniknęła zupełnie. Łódź szła teraz ku środkowi nurtu, a Żegoń po raz pierwszy dojrzał pomiędzy ścianami opuszczonych domów i koronami drzew dalekie jeszcze, ale miejscami widoczne obronne umocnienia miasta. Tworzyły je pochyłe ściany skarp i wystające z fosy mury bastionów, pokryte zielonymi czapkami trawy. Nie mogli jednak ogarnąć wzrokiem szerszej połaci terenu, gdyż przestrzeń zakrywały wlokące się dymy. Przesłaniały one niebo ciemnymi pasmami, a podmuchy wiatru niosły ze sobą woń spalenizny. W lekko zamglonej dali pojawiła się nad powierzchnią rzeki szara linia, która niby napięty sznurek przecinała wodny szlak. Miejsce Żegonia przy wiosłach zajął Kulczycki zezwalając towarzyszowi skupić całą uwagę na obserwacji okolicy. Minęli zabudowania jakiejś wioski, a wkrótce pojawiły się pierwsze domy przedmieścia. Damian dostrzegł pomiędzy nimi sylwetki tureckich żołnierzy; kręcili się pachołkowie i niewolnicy, kroczyły wolno wielbłądy dźwigając jakieś ciężary, wszędzie panował ruch i krzątanina, jak gdyby to był zwykły, obozowy postój, a nie walka oblężnicza. Działo się tak zapewne dlatego, że ukryte za bastionami armaty obrońców na tym odcinku milczały. Brzeg był tu zupełnie płaski. Duże stado koni pilnowane przez kilku jezdnych stało w rzece z pochylonymi łbami. Nieco głębiej piętrzyły się żółte zwały świeżo usypanego piasku, stanowiąc zapewne ochronny wał dla armat lub jakichś magazynów czy składów. Jeszcze dalej, ku zachodowi, już ledwie widoczne, wystawały ponad zieleń zarośli ostre wierzchołki namiotów. Huk dział wzmógł się, powietrze drżało od ich ciągłego, głuchego grzmotu. Szary sznurek przed nimi z wolna stawał się coraz wyraźniejszym zarysem mostu. Żegoń zaś wciąż daremnie wypatrywał owej białej ściany rozwalonego pociskiem domu i drzew, Które miały go otaczać. Trzciny ukazały się znów, najpierw rzadkie i niskie, potem co-z wyższe i bardziej gęste, most przybliżał się z niepokojącą szyb- cv 475 cv kością, a wskazanego znaku rozpoznawczego nadal nie było widać. Łódź skierowana ku środkowi rzeki płynęła nieco na ukos, by ominąć kolejną mieliznę, kiedy Damian dostrzegł wreszcie dwie topole oraz ową białą ścianę. Patrzyła na nich pustymi oczodołami otworów, przez które przeświecały skrawki nieba. — Tu nas wysadzisz... — Żegoń wskazał głową spalony dom. — Czy nocą odnajdziesz to miejsce? Rybak rozejrzał się dookoła. — Bywałem już z innymi. Wprawdzie gdzie- indziej, ale trafię i tu... — Gdzie indziej? — zdziwił się Żegoń. — Więc są i inne miejsca, gdzie wysiadają łącznicy? — Chyba są... — mruknął obojętnie rybak. Spędzili na rzece jeszcze parę godzin pomagając w połowie ryb, po czym zawrócili, teraz ciężko pracując wiosłami, bo łódź szła pod prąd. Kiedy wreszcie przybyli na kwaterę, minęło już południe. Zastali na miejscu Stegmana i Pigwę. Nadjechali niedawno i siedzieli przy posiłku przygotowanym przez Bulskiego, który był niezłym kucharzem. W czasie jedzenia Stegman zdawał sprawę z odbytych spotkań i dokonanych spostrzeżeń. Z tej relacji wynikało, że żołnierz, był dobrze wyćwiczony, twardą ręką trzymany przez dowódców i to nie tylko w piechocie, ale i w rajtarii, czego nie można było powiedzieć o jeździe polskiej, gdzie szlacheckie warchblstwo nierzadko przysparzało rotmistrzom sporo kłopotów. Jednak i dowódcy, i żołnierze mieli respekt przed Turkami, co wynikało zapewne stąd, że nie przyszło im dotąd z nimi walczyć. Pomijając więc znaną powszechnie w Europie wysoką renomę polskiej kawalerii i pod tym względem przewyższała ona, austriackiego sojusznika. Natomiast piechota — podług informacji Stegmana — była sprawniejsza i lepiej wyćwiczona niż polska. Po wysłuchaniu tej opinii Żegoń spytał: — A co z mostem? Zdążyłeś waćpan podjechać do Tulln? — Właśnie stamtąd wracam. Niczego jednak dobrego powiedzieć o budowie nie mogę. Licho tam się dzieje, porządku żadnego, jeden drugiemu włazi pod rękę, do tej samej roboty staje po kilku, przy- innej nie ma nikogo, oficerowie dozór pozostawili majstrom, a sami po namiotach piją. Brak więc i budulca, i sprzętu, bo nikt się o to nie troszczy. — Trzeba zawiadomić o tym miłościwego pana. Pismo wygotuję i jeszcze dziś Dyzma z nim pojedzie. My zaś zajmiemy się wyprawą. — Wnet chcecie ruszać? Kto pójdzie? cv> 476 co ¦— Biorę ze sobą Kulczyckiego,- Michałowicza i Bulskiego. Jeśli szczęśliwie dotrzemy do wskazanego bastionu, Kulczyeki i Michałowicz pójdą dalej, a my z Bulskiem wrócimy. — Aż dwóch? Nie starczy Kulczyeki? — Ktoś musi utrzymywać łączność z Kulczyckim, który pozostanie w mieście. Będą chodzić kolejno Michałowicz, Bulski i Stanko. Zgodnie z zapowiedzią Dyzma w godzinę, później wyruszył w drogę z pierwszym meldunkiem, Żegoń zaś z wyznaczonymi ludźmi przygotowywał się do nocnej wyprawy. Łódź bezszelestnie zagłębiła się w gąszcz sitowia i stanęła, Żegoń zaś nachylił się do ucha rybaka. — Pamiętaj, abyś doczekał do świtu. Ktoś z nas wróci na pewno. Odpowiedział mu szept: — Nio bójcie się, panie. Nie ostawię was bez łodzi... Żegoń' cicho wysunął się za burtę. Woda istotnie nie sięgała wyżej kolan. Wolno i ostrożnie, bez najmniejszego pluśnięcia zaczął posuwać się w stronę brzegu, ciągnąc za sobą cienki sznur przymocowany do pasa. W ślad bowiem za nim miał iść Kulczyeki, a potem Michałowicz i Bulski. Odsuwał na bok łodygi trzcin i pomału wyciągał stopy z mu-listego dna. Wkrótce lekkie naprężenie sznura zdradziło, że Kulczyeki ruszył za nim, zatrzymał się więc chwilę nasłuchując, a\e z zadowoleniem stwierdził, że i towarzysz zachowuje należytą ciszę, bo najmniejszy szmer nie docierał z panujących ciemności. Ruszył więc dalej równie ostrożnie. Już płynąc łodzią u samej ściany sitowia przekonał się, że co staję płoną na brzegu ogniska, przy których tkwiły sylwetki wartowników. Ogniska te utrudniały wprawdzie akcję, ale miały też i swoją dobrą stronę, gdyż wzrok strażnika nawykły do blasku nie był zdolny dostrzec czegokolwiek poza ich zasięgiem. Krok za krokiem Żegoń mijał pas sitowia dzielący go od brzegu. Wreszcie dostrzegł nikłą poświatę któregoś z ognisk. Następne znajdowało się dużo dalej, więc zawrócił, by wysunąć się z trzcin w środku dzielącej je odległości. Brzeg miał o parę kroków i choć nie kryły go zupełne ciemności, gdyż nikły czerwony odblask docierał i tu, to jednak uznał, że czołgając się ujdzie przed wzrokiem straży. Położył się i pełznął przed siebie. Po chwili pokonał nieduży stok i znalazł się na dość równej łące z rozrzuconymi na niej tu i ówdzie krzakami łoziny. Niedaleko rosła cała ich kępa. Nadal przywarty do ziemi ruszył os 477 oo ku niej. Chwilę potem, kiedy skrył się w jej gąszczu, usłyszał przytłumiony oddech i szmer sunącego ciała. Był to Kulczycki. Musieli nieco odczekać, zanim dołączył do nich Michałowiez już razem z Bulskim. Żegoń zwinął sznur, zatknął go za pas i bez słowa poczołgał się do następnego skupiska krzaków. Księżyca nie było, ale również i chmur, a gwiazdy świeciły na tyle jasno, że należało nadal zachować ostrożność, aczkolwiek linie straży już minęli. . ' Zgodnie z zapowiedzią Zumpfta wkrótce ujrzeli przed sobą świeżo wykonany nasyp pod drogę wiodącą do mostu na Dunaju. Według dalszych wskazówek za nasypem teren obniżał się aż do małego ruczaju wijącego się wśród zarośli. Po drugiej zaś stronie rozpoczynały się opuszczone przez mieszkańców domy przedmieścia, ze względu na groźbę armatniego ognia nie zajęte przez Turków. Pod samymi murami zabudowań już miało nie być, a niebezpieczeństwo natknięcia się na nieprzyjaciela ponoć mało prawdopodobne. Odpoczęli nieco u podnóża nasypu wykorzystując zalegający tam cień, potem Żegoń znów jako pierwszy wspiął się na stok. Nasyp był szeroki, ale pusty. Jego środkiem biegła mocno rozjeżdżona droga. W mżącej poświacie gwiazd majaczyły w dali jakieś niewyraźne zarysy luźno rozrzuconych budynków. Na prawo, gdzie powinny znajdować się stanowiska tureckie, widok zasłaniały korony drzew, z lewej strony połyskiwała niezbyt daleka powierzchnia Dunaju. Tuż za nasypem dostrzegli pasmo krzaków, a za nimi równą przestrzeń porosłą trzciną i kępami trawy. Jej środkiem wiła się wąska-, ledwie co widoczna strużka wody. Lśniła srebrem, tu i ówdzie niknąc w przesłaniających ją zaroślach. Żegoń przemknął przez drogę, zsunął się w dół i znów skrył się w osłonie krzaków. Ostrożnie rozejrzał się dokoła, po chwili opuścił je i wszedł w oczerety. Jednak wkrótce poczuł, że podmokły grunt staje się coraz bardziej grząski, aż wreszcie już tylko bagno, lepkie i zdradliwe, niebezpiecznie wsysało stopy, które tonęły w nim nie napotykając na opór. Dalsze posuwanie się było niemożliwe. Nie pozostawało więc nic innego jak zawrócić. Dał znak towarzyszom. Wycofali się z niebezpiecznego terenu do krzaków, u stóp nasypu. — Chyba zmyliliśmy drogę? — pierwszy wyraził nurtującą ich wątpliwość Michałowiez. — Tędy przejść nie można. — Trzymałem się ściśle wskazówek — stwierdził Żegoń. — Nie wiem, co o tym sądzić. — Czyżby Zumpft... — Kulczycki urwał. — To mało prawdopodobne. — Żegoń domyślił się, co tamten chciał powiedzieć. — Wprawdzie tylko udawał przychylność, ale cv 478 c\3 przecież nie posunąłby się aż tak daleko, chociażby dla-zbieżności naszych celów.. — Zatem popełniliśmy jakąś omyłkę. — Może nie jest to właściwe miejsce do przejścia? Choć i nasyp, i ruczaj były na planie, który mi pokazał. — Co teraz zrobimy? — Rozdzielimy się i każdy na własną rękę będzie jeszcze raz próbował przeprawy. Jeśli któryś ją znajdzie, niech wraca, by powiadomić towarzyszy. Zbiórka w tym samym miejscu. Po godzinie znów się spotkali, ale mogli tylko stwierdzić, że przejścia na wskazanym im odcinku nie było. Wobec tego Żegoń, pełen rozterki, nakazał -odwrót. Kiedy znaleźli się przy łodzi, okazało się, że brak Bulskiego. Ponieważ należało przypuszczać,.że zabłądził i poszukuje powrotnej drogi, Żegoń postanowił czekać na niego do chwili, gdy już ze względu na bezpieczeństwo trzeba będzie opuścić kryjówkę w trzcinach. Jednak po dłuższym oczekiwaniu zjawił się wreszcie, mocno wystraszony zabłąkaniem. Na szczęście w porę zorientował się, jak trafić do zbornego punktu przy łodzi. Wiedeń pod nawałą nie ustającego ani na chwilę artyleryjskiego ognia walił się w gruzy. Ulice pełne były stert potrzaskanego drewna i zwałów cegieł. Snuły się nad tymi rumowiskami chmury wapiennego pyłu i dymy pożarów. Zaciętość obrony również wśród Turków powodowała duże straty, ale ich wódz, wobec ogromnej przewagi swoich wojsk, zbytnio się tym nie trapił, Szły więc szturmy za szturmami, rów i okrężna droga na głównym odcinku ataku, to jest od zachodu, zostały opanowane. Walki toczyły się już pod kurtynami murów. Kara Mustafa liczył się z nadejściem odsieczy, nie ustawał więc w wysiłkach, by jak najszybciej wedrzeć się do miasta. Chwila ta zdawała się być bliska, bo 28 sierpnia janczarzy zdobyli i obsadzili rawelin naprzeciw cesarskiego zamku. Była to nipo-mai klęska obrońców, gdyż w ten sposób powstał wyłom, który v tym miejscu dawał nieprzyjacielowi dostęp do bezpośredniego natarcia. Zdając sobie z tego sprawę Turcy zawzięcie szturmowali czne bastiony i sam mur. Raz po raz wybuchy min wstrząsały po-Wletrzem. leciały pod niebo kamienie i cegły, wzdymała się i unosiła gorę ziemia zasypując obrońców. Ci jednak nie zważając na stra-y zaciekle odpierali wciąż nowe ataki. ¦Zawziętość obrony nie osłabła. Pod broń powołano wszystkich, nawet uznawanych dotąd /a niezdolnych do jej noszenia. Na za- ^ dowódcy prace fortyfikacyjne prowadzono także wew- 479 cv> rządzą nątrz miasta, umacniano domy i stawiano barykady przygotowując się do walk ulicznych. Zapał żołnierzy podsycała nadzieja rychłej odsieczy, o czym zawiadamiali wysłannicy księcia Karola, którym udawało się przedostać za mury. Donosili o niej i niewolnicy chrześcijańscy pełniący służbę przy tureckiej armii. Mimo to sytuacja stawała się z dnia na dzień coraz groźniejsza i hrabia Stahremberg zdawał sobie sprawę, że wystarczy już jeden zmasowany szturm, a Wiedeń padnie. Toteż i on wysyłał posłańców błagając o szybką pomoc. Do kolejnego miejsca postoju, jakim był Ołomuniec, wojska przybyły 26 sierpnia. Jak zwykle popas zarządzono na kilka godzin przed zachodem słońca, by starczyło czasu na dokonanie naprawy uprzęży, rynsztunku lub wozów po uszkodzeniach, jakie nastąpiły po drodze. Miejsca postojów wyznaczał dotąd imć oboźny w porozumieniu z władzami danej miejscowości. Znajdowały się zwykle w pobliżu przygotowanych magazynów, dla tym sprawniejszego rozdziału żywności. Tym razem jednak magazynów nie było, co panowie rajcowie tłumaczyli zniszczeniem okolicy przez zagony tatarskie, które docierały już po Ołomuniec. Trzeba więc było sięgnąć do własnych zapasów lub kupowa produkty u miejscowej ludności. Okazało się jednak wkrótce, że ce ny, jakich żądano, były dostępne tylko dla zamożniejszych, większość zatem rycerstwa, jak i piechota musiała napoczynać prowiant wieziony ze sobą. Sarkała więc żołnierska brać i nie dając wiary objaśnieniom rajćowskim przyczynę widziała w skąpstwie sojusznika. Wszakże potem, kiedy pozostawiono za sobą kolejny obóz w Brnie, przekonano się naocznie, że owe tłumaczenia nie odbiegały od prawdy. Inną przyczynę do niezadowolenia miał natomiast jego królewska mość. Mimo bowiem ustalenia Ołomuńca miejscem spotkania z panem Sieniawskim nie zastał tu hetmana polnego ani jego wojsk, gdyż ten pociągną* dalej. Król rozgniewany tą niesubordynacją posłał w śJad za nim gońca z poleceniem wstrzymania pochodu. v Następnego dnia, 2? sierpnia, armia ruszyła dalej i ciągnąc na Brno dotarła do Koralewic. Tu ukazał się wojskom poczet zbrojnych z księciem Hieronimem Lubomirskin^ na czele, który przybył spod Angern, by pokłonić się swemu panu. Sobieski powitał go wesoło, uchylając kołpaka w odpowiedzi rri ukłon maltańskiego komandora.- - Witaj, panie feldmarszałku cesarski! — zawołał-ni.; be.- ^k- v 480 cv drwiny. — Słyszeliśmy o waszych przewagach. Powinszować, powinszować! — W rzeczy samej Turków natłukliśmy — odparł bez fałszywej skromności książę Hieronim. — Ale ostawiłem ich nieco i dla waszej, królewskiej mości. — Z serca ci za to dziękuję — zaśmiał się Sobieski. — Jakże ci się wiedzie w cesarskiej służbie? Z Schultzem żyjesz w zgodzie? — Sporo wina wypiliśmy pospołu, a to najlepsze spoiwo dla przyjaźni... Książę jechał obok króla zważając, by jego koń nie wysunął się przed królewskiego wierzchowca. — A jakże książę Karol? Bardzo niecierpliwy? — Ostatnio go nie widziałem, ale mówią, że bardzo. Lica ma ściągnięte niczym eremita, bo ponoć ani dojada, ani dosypia. Z tej niecierpliwości przynaglił Sieniawskiego, by pospieszał, jakby hetman sam zdolny był oswobodzić Wiedeń. — Teraz rozumiem, dlaczego nie zastałem go w Ołomuńcu mimo ustalonego porządku marszu. Dziw mi jednak, że taki żołnierz jak Mikołaj wyłamał się spod wojskowego rygoru — rzucił już ze złością Sobieski. — Ale niech go dopadnę, za swoje dostanie! Chorąży koronny uśmiechnął się tylko pod wąsem wiedząc, że królewskie serce nie było zdolne do zbyt długiego chowania urazy, tym bardziej do starego towarzysza walk, jakim był Sieniawski. Zaczął więc mówić o czym innym, by tym prędzej gniew monarchy uśmierzyć. Jednak ten zaraz pchnął kolejnego gońca już ostro nakazując hetmanowi zatrzymanie się w Mikułowie. Sam zaś jeszcze przed świtem, zanim wojsko ruszyło z postoju w Brnie, wziął ze sobą stu dwudziestu husarzy i podążył za hetmanem, by dopilnować osobiście wykonania rozkazu. Kiedy poczet królewski znazazł się w polu, jadący w orszaku Zawieja mógł się przekonać, że rajcy Ołomuńca mówili prawdę. Wszystkie wsie mijane po drodze były spalone. Sterczały w górę czarne od dymu kominy, leżały sterty gruzu, na wpół zwęglone belki, potrzaskane i spalone resztki domowych sprzętów czepiały S1Q tych rumowisk, a wiatr roznosił swąd spalenizny i mdły odór rozkładających się zwłok. T ę Tatarzy, psia ich mać... — mruknął jadący przy Zawiei Ma- Ci niczego co żywe nie ostawią po sobie. , ^ak samo iak i u nas. Turcy iednak tak nie niszczą ludzkiego dobra. ' u nich zależy to od humoru dowódcy — uzupełnił Maoiek, Po czym obaj zamilkli. vOme szły ostrym kłusem, grzmiąc kopytami po twardej dro- Ostatnł zwycięzca . cv) 481 cv> I dze. Gdzieś na przedzie, na czele barwnego orszaku, Zawieja dostrzegał barczystą postać króla. Poprzedzało go ze dwudziestu hu--sarzy, reszta zaś chorągwi jechała za nim. Dokoła nie widać było żadnego żywego stworzenia, ani postaci człowieka, ani poruszającego się zwierzęcia. Jeźdźcy Apokalipsy przegalopowali tymi polami, pozostawiając za sobą tylko pustkę i zgliszcza. A przecież jeszcze tak niedawno, w mijanych dotąd, osiedlach, wylęgały na drogę tłumy mieszkańców witające polskie chorągwie wybuchami radości, życzeniami zwycięstwa, dziękczynnymi okrzykami; rzucano kwiaty pod końskie kopyta, a dziewczęta łaskawe były żołnierzom. Tu wkroczyli już w kraj pusty, skąd wszystek lud uciekł pozostawiając domostwa i dobytek na zagładę. - — Tym razem nie na nas poszła ta nawałnica — odezwał się i znów Maciek. — Ale i tych ludzi szkoda, choć to Niemce... Bo każdemu własny dom i wolność droga... — Zebrało ci się na gadanie —¦ mruknął z rozdrażnieniem Zawieja, bo właśnie wspominał swoją Paulinkę i pachołek przerwał mu tok myśli. Ten jakby pojął przyczynę opryskliwej odpowiedzi, bo odparł: — Ano, zebrało... Dobrze chociaż, że o naszą panią nie musimy się troszczyć. Siedzi bezpiecznie w Leszczynach i zapewne o nas rozmyśla. Ta liczba mnoga nie uraziła jednak Zawiei, gdyż zrozumiał intencję swego pocztowego. Osoba Pauliny była mu równie bliska, gdyż łączyła się ze wspomnieniem o zmarłym — panu na Łysobo-kach — do którego Maciek był głęboko przywiązany. Zerknął więc tylko na Gęgałę i odpowiedział już pogodnie: — Istotnie to wielka dla serca pociecha. Nieprędko ją obaczym. — Ano nieprędko — zgodził się Maciek. —O ile Bóg pozwoli wrócić szczęśliwie... Pan hetman polny wstrzymany w spiesznym pochodzie drugim^ rozkazem królewskim, którego zlekceważyć już nie śmiał, oczekiwał na władcę za Mikułowem. Wojska zaś rozłożył jeszcze dalej, przy drodze do Hollabrun. Miasteczko to leżało przy szlaku wiodącym bezpośrednio do Tulłn, nie więcej jak trzy mile przed tą miejscowością. Sam stanął w obszernym obejściu gospodarskim. Miał dla osobistej ochrony chorągiew husarską, tłoczno więc było w podwórzu, a i sad pełen był ludzi i koni. Po przybyciu na hetmańską kwaterę jego królewska mość zsia-daiac z konia pozornie nie zwrócił uwagi na pana Sieniawskiegfo, cv 482 . fry osobiście przytrzymał mu strzemię. Szedł potem pod dach chmurną twarzą, a hetman podążył z# nim, wyraźnie skonfundowany okazaną obojętnością. Obaj byli jednakiego wzrostu, rośli i barczyści, a i tuszą pan Sieniawski mało co ustępował królowi. Zniknęli za drzwiami, obecni zaś przy tym spotkaniu husarze nie znając przyczyny królewskiego gniewu daremnie próbowali usłyszeć, co działo się w izbie. Potem jednak, kiedy już wezwano oficerów i zaczęły krążyć kubki z miodem, widziano, że król rozpogodził się i rozmowę wiódł wesoło, okraszając ją nawet żartem. Pognał zaraz wysłannik do hetmana Jabłonowskiego ze wslca-zaniem, gdzie ma szukać swego monarchy, a oboźny otrzymał dyspozycje co do postoju armii. Po krótkiej pogawędce król jegomość odszedł, by nieco odetchnąć po spiesznej jeździe. Długo jednak wytchnienia nie zażywał, bo na podwórze wpadł goniec z zawiadomieniem, że nadciąga książę lotaryński, aby powitać polskiego króla. Zarządzono więc alarm dla godnego przyjęcia austriackiego wodza. Ponieważ husarze królewscy konie mieli pomęczone, przeto hetman polny nakazał swojej chorągwi asystować ceremonii. Jakoż wnet sprawnie i szybko ustawiła się wzdłuż drogi. Wprawdzie kopii jako nieprzydatnych dla przybocznej straży husarze nie mieli, ale hetman dbający o splendor żądał, aby zatrzymali skrzydła i skery. Toteż rozciągnąwszy się na staję, z dwoma szeregami pocztowych z,a plecami, tworzyli piękny i godny podziwu widok. Skrzydła zagięte ponad głowami szumiały na wietrze, różnorodność i przepych zwisających z ramion skór dzikich zwierząt, rosłe wierzchowce i lśniące zbroje stwarzały oprawę istotnie godną tego pierwszego, osobistego spotkania dwóch dawnych przeciwni--ków w walce o polski tron. Sobieski z hetmanem u boku wkrótce także wyjechali na drogę. Wstrzymali wierzchowce u początku husarskiego szeregu i przysłoniwszy dłońmi czoła, bo dzień był słoneczny, patrzyli w perspektywę traktu, gdzie istotnie widać już było obłok kurzu rosnący nieomal w oczach. Wkrótce wyłoniły się z niego sylwetki konnych. Tętent wierzchowców rozlegał się coraz donośniejszym dudnieniem, az Wreszeie można było rozróżnić szczupłego jeźdźca w szarym kubiku i kapeluszu z szerokim rondem, cwałującego na czele mieniącego się barwami pocztu. ¦Kiedy dotarł do pierwszych husarzy, ściągnął wodze i, widząc »rzed sobą postać królewską, zeskoczył z siodła. Zdarł z głowy ka- usz> zftoczył nim krąg w powitalnym geście i szedł pieszo, a w P wstałej ciszy słychać było tylko jego stąpania, którym towarzy- yi P°brzęk ostróg u wysokich żółtych butów. _______ cv> 483 cv Ł Król także zeszedł na ziemię i ruszył w jego kierunku. Spotkali się w pół drogi i stanąwszy naprzeciw chwilę spoglądali na siebie, ale zaraz, niby pod wpływem jednej myśli i wspólnego pragnienia, objęli się ramionami i całowali w policzki. Król sapał przy tym mocno, bo wzruszony był tym spotkaniem, książę Karol zaś powtarzał tylko ze ściśniętym gardłem: — Wreszcie, najjaśniejszy panie, wreszcie... doczekałem się... Zatrzymano nieco przybyłych gości na hetmańskiej kwaterze, a potem jechano wolno, by dać czas wysłanemu przodem kwatermistrzowi, któremu przykazano pędzić jak najspieszniej do Hollab-run i gotować tam przyjęcie. Wkrótce więc potem oba orszaki zasiadły do kielichów, by wzajemnie bliżej się poznać. Jakoż porozumiano się szybko, trunków nie wylewając za kołnierze. Niektórzy generałowie, a i sam książę początkowo nieco opornie przymierzali się do kielichów, mniej do nich nawykli, ale wnet poszli za przykładem gospodarzy i pito mocno. Toteż niejeden ł. generałów rozgadany i czerwony na twarzy miał niejakie trudności w dostaniu się na konia. Musieli więc pomagać mu ordynanso-wi oficerowie, bacząc potem, by utrzymali się w siodłach. Teraz król uznał, że nastąpił odpowiedni czas dla ustalenia dalszego planu działania. Książę lotaryński był na miejscu, jego wojska obozowały o trzy mile od Korneuburga, kolumn,a Jabłonowskiego znajdowała się o dwa dni marszu, a wojska niemieckich książąt szły szybko i.zbliżały się już do Krems. . Wyraził przeto zgodę na propozycję księcia Karola odbycia wspólnej narady w leżącym w pobliżu zamku Stetteldorf. Pognali zaraz posłańcy z wezwaniem tak do elektów, jak i hetmana Jabłonowskiego, a rankiem 3 września ruszył tam i król. Następnego dnia po nieudanej wyprawie Żegoń pojechał do Korneuburga, by pogadać z pułkownikiem Zumpftem. Został przyjęty bez zwłoki i powitany przychylnym uśmiechem, jednak Damian już wiedział, co sądzić o tych objawach przyjaźni. Kiedy znów zasiedli naprzeciw siebie, baron rozpoczął rozmowę'1 pełnym życzliwości pytaniem: — Czemu mam przypisać tak rychłe odwiedziny? Może pragniecie zmienić kwaterę? Żegoń patrzył Zumpftowi w oczy, dopóki nie spostrzegł, jak uśmiech znika z jego twarzy, a pojawia się na niej wyraz zakłopotania. Wtedy odezwał się: — Kwatery nie potrzebuję, natomiast rad bym usłyszeć wyjaśnienie. — Po cóż ta zapowiedź? O co chodzi? >, cv> 484 os __Czym się pan powodował wskazując mi fałszywą drogę do murów miasta? Nie chciał pan dopuścić, abym nawiązał łączność z oblężonymi? __Protestuję przeciw takiemu podejrzeniu! — obruszył się Zumpft unosząc do góry dłonie. — Przejście, które wskazałem, jest najkrótsze i najbardziej bezpieczne! __A więc są inne? Używane przez pańskich ludzi? pułkownik zmieszał się na chwilę, ale zaraz ciągnął dalej: __Istotnie dotąd chodzili innym szlakiem, ale miałem zamiar i ich skierować w wasze ślady. __ Teraz rozumiem. — Żegoń uśmiechnął się drwiąco. — I mnie obarczył pan sprawdzeniem tej drogi? __Ależ, panie Żegoń, co za błędne przypuszczenie. Miałem w tym względzie wiarygodne wskazówki! To przejście, jak powiedziałem, jest znacznie krótsze i bezpieczniejsze, gdyż dotychczasowe zatacza spory łuk i prowadzi w pobliżu tureckich stanowisk. Uważałem więc, że nowe będzie bardziej przydatne dla ludzi, którzy po raz pierwszy ruszają na taką wyprawę... — A sam pan z niego nie skorzystał, by zachować je dla mnie? Może dlatego, że prowadzi przez strumień, którego bagniste brzegi są nie do przebycia? Sprawdziłem to w kilku miejscach. — Rzeczywiście? — zdziwił się baron. — Czyżbym otrzymał błędne wiadomości? Dotychczasowa ścieżka również prowadzi przez ten strumień, tylko że w innym miejscu. Sądziłem jednak, że tak samo jest i gdzie indziej, tym bardziej że ostatnio mieliśmy silne upały. — Już teraz wiem przynajmniej, z jakiego powodu zostałem wyprowadzony, jak się to u nas mówi, w pole. Postanowił pan wykorzystać sposobność do wypróbowania innej drogi, być może krótszej i bardziej bezpiecznej, ale jeszcze nie zbadanej. No i akurat nadarzyła się do tego sposobność... W miarę słów Żegonia rysy twarzy Zumpfta sztywniały, a powieki z wolna zaczęły się zwężać. Tak pan sądzi? Nie ma więc po co prowadzić dyskusji, stwierdzam jednak, że w dobrej wierze podałem panu posiadane wiadomości! To wszystko. - Jednak były fałszywe, co sprawdziłem osobiście. Nie pozostaje mi więc nic innego jak złożyć wyrazy ubole-oświadczył zimno baron. pozostaje. Wskazanie mi drogi, z której korzystają wania — Owszem, Pana ludzie. ne ° wymaga namysłu. Jako nieobeznani z warunkami i tere- jj ™°zecie łatwo zostać pojmani, a wówczas i ja stracę możność zystania z tego przejścia, bo Turcy je obsadzą. 485 — Ci, których tam poślę,, są nie mniej sprawni niż pańscy łącznicy. Teraz zaś chcę zadać inne pytanie, — Słucham, panie Żegoń, słucham... — Ton pułkownika znów pełen był uprzedzającej grzeczności. — Czy wie pan, kto jest wodzem wszystkich sprzymierzonych wojsk? , — Co to ma do rzeczy? — zdziwił się Zumpft. — Oczywiście, że wiem. Wasz król. -— No właśnie. Zatem na jego ręce złożę raport o zaszłym zdarzeniu, co zapewne doprowadzi jego królewską mość do wniosku, że pułkownik Zumpft z lepszym skutkiem może pełnić inną służbę, chociażby jako dowódca regimentu piechoty. Zumft raptem poczerwieniał na twarzy, parę razy wciągnął po\vietrze, jakby zabrakło mu tchu i zawołał wzburzony: — To... to impertynencja! Jest pan zbyt zuchwały, no i naiwny, jeśli sądzi, że książę pan lotaryński dopuści, by jego oficera spotkał taki afront! — Czy nie jest większą naiwnością złudzenie, że książę pan poświęci dobre stosunki z- cennym sojusznikiem dla dogodzenia panu baronowi Zumpftowi? Pułkownik otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć,-ale sie- . dział tylko sztywno wyprostowany i spoglądał na, swego gościa wzrokiem, w którym hamowana rozterką wściekłość szukała ujścia. Wyraźnie nie wiedział, co ma dalej mówić i jak rozegrać tę partię. Wreszcie zdecydował się: — Chyba niepotrzebnie się spieramy? Czyż nie lepiej dojść do porozumienia, co wyjdzie na dobre naszym wspólnym zadaniom? Nie miałem przecież złych intencji, ale skoro tamto miejsce okazało się złe, może pan również korzystać z tej, co podkreślam, znacznie gorszej drogi. Zaraz ją panu wskażę. • — Jeśli to nastąpi — oświadczył zimno Źegoń — i dalsza nasza współpraca nie nastręczy kolejnych niespodzianek, gotów jes-fcemr zaliczyć swoją decyzję do zamiarów niewypełnionych... — A zatem zgoda! Proszę, chodźmy teraz do mapy. Z nowych wskazówek Zumpfta wynikało, że na brzeg należało^ wysiąść kilka stajań wcześniej i skierować się ku ruczajowi nie wprost, lecz ścieżką okrężną, która wprawdzie iJodchodziła pod na-' mioty tureckie, ale prowadziła do wygodnego, bo piaszczystego miejsca przeprawy. Dalszy szlak wiodący do owego rawelinu przejmującego łączników był już ten sam. W rezultacie Żegoń doszedł do przekonania, że jego ocena okazała się słuszna. Pan baron chciał go wykorzystać do zbadania innej, łatwiejszej mcżliwości-przedostania się przez tureckie linie, ale nie miał zamiaru udaremnić przejścia do oblężonego miasta. cvi 486 oo Gdy Damian wrócił na kwaterę, polecił JKulczyckiemu, żeby ebrał ludzi, gdyż chciał zapoznać ich ze szczegółami następnej wy- pr __ wprzódy muszę z wami pogadać — powstrzymał go Kul- czycki. _ — Stało się cos? __ Tak, toteż zanim ich wezwę, musimy naradzić się na osobności. ¦ Szli podwórzem w stronę domu. Zegoń po tych słowach przystanął. __ Tedy lepiej nie w izbie. Chodźmy w obejście... Kiedy przysiedli na deskach gospodarskiego wozu. Kulczycki zaczął zdawać relację: — Rzecz dotyczy Bulskiego. Jeńko zauważył dzisiejszej nocy, jak wymknął się ukradkiem z kwatery i to aż na trzy godziny. — Może namotał sobie w pobliżu dziewkę? — Kiedy? Nie miał na to ani czasu, ani sposobności. — A Jeńko? Nie zagadnął go, dokąd idzie? — On na to za sprytny. Udawał, że śpi, gdyż chciał przekonać się, jak długo tamtego-nie będzie. Pozierał jedynie za nim: weźmie konia czy nie? — No i co? "Wziął? — Ano wziął. Ruszył początkowo stępa, by nie robić hałasu, ale potem puścił się galopem. — Kiedy wrócił? — Krótkd przed świtem. — Musiał zatem przebyć szmat drogi... — Tyle co do tureckich stanowisk. — Tylko takie widzicie wyjaśnienie? — Jakież jeszcze może być? — obruszył się Kulczycki. -— A przypominacie sobie owo zniknięcie w czasie naszej wyprawy? Wtedy daliśmy mu wiarę, że pobłądził, ale teraz wszystko widzę całkiem inaczej. żegoń skinął głową. I chyba słusznie. No cóż, trzeba "teraz dobrze rzecz rozważyć, bo na noc ruszamy powtórnie. ~ A co z bagnem? Jak Zumpft wyjaśnił sprawę? Zegoń zdał szczegółową relację z odbyfłj rozmowy, a kiedy skończył, Kulczycki spytał poruszony: - Jesteście pewni, że nie zamierzał niczego gorszego? .; Posądzacie o zdradę i jego? Czy to nie przesada? Co innego sk^ przykłęda, którego wzięliśmy w potrzebie, a co iiinego cesar-l aron! To tyłko przebiegły lis, jak każdy człowiek aa jeso stanowisku. cv> 487 cv> III — Nie tacy zdradzali... No, ale wyście z nim gadali, więc wie cie lepiej. Być może Bulski natchnął mnie nieufnością, że wszędzie dostrzegam tureckich szpiegów. — Moim zdaniem Zumpfta możemy się nie obawiać. Podstępna to przechera, ale nie zdrajca. Zastanówmy się lepiej, co począć z tym Bulskim? — Przypiec go, a będzie gadał. — To ostateczność. Ból każe potwierdzać każde pytanie, a potem trudno rozeznać, co prawda, a co fałsz. — Jednak z takim podejrzeniem nie można brać go ze sobą. Ale jeśli zostanie, może podążyć cichcem za nami i narobić biedy. — "Rzecz istotnie warta zastanowienia. Czekajże waść... — Że-goń zamyślił się, by po chwili zadecydować: — Pójdziemy w dwóch grupach. Pierwszą powiedziecie wy, mając ze sobą Miehałowicza, i Stanka Jeśli dotrzecie szczęśliwie, Stanko wróci zaraz z wieścią, a Miehałowicza wyślesz waść już z Wiednia, aby wiedział, z kim macie tam styczność i gdzie was szukać. Natomiast ja z Jeńką i Bulskim pojadę po jakimś czasie za wami i będę baczył, co on pocznie, skoro spostrzeże, iż idziemy inną drogą. W żadnym też wypadku nie dopuszczę, aby dowiedział się, gdzie mamy styczność z załogą. Wy zaś będziecie już w przodzie. W razie nieszczęścia obejmiecie po mnie komendę. Znacie zadanie, toteż raporty z Wiednia przesyłajcie do miłościwego pana. — Zatem trzeba by jechać w dwie łodzie? — Tak. Ale on dowie się o tym dopiero w wiosce. — Lepiej więc, aby wasza łódź wylądowała w poprzednim miejscu. W ten sposób nie wzbudzicie jego czujności. — Ale wówczas już niechybnie wpadnę w zasadzkę, którą, jeśli Bulski służy Turkom, na pewno tam przygotowali. — Żegoń z uśmiechem spojrzał na Kulczyckiego. — Tak, to prawda. Zatem opiszcie mi jeszcze raz ów nowy szlak. Żegoń powtórzył wskazówki Zumpfta, a kiedy skończył, Kul-czycki spytał: — Chcecie ruszać tej nocy? — Tak, trzeba wykorzystać brak księżyca. Niebo teraz mamy czyste, więc gwiazdy wystarczą. Skończyli rozmowę i wrócili do ludzi, by przygotować ich do wyprawy. . W zamku Stetteldorf jako tako oporządzono komnaty, bo i w tych okolicach grasował nieprzyjaciel, czego ślady widać było wszędzie. Obrady odbywały się w wielkiej sali jadalnej, gdzie za stołem c\3 488 co a głównym miejscu zasiadł polski król mając z jednej strony księ-ja lotaryńskiego, z drugiej przewodniczącego naczelnej cesarskiej rady wojennej, księcia Hieronima badeńskiego oraz obu polskich hetmantów. Dalej zajęli krzesła: jego brat Ludwik, elektor saski Jan Jerzy III, bawarski Maksymilian Emanuel, dowódca wojsk szwab-sko-frankońskich książę Waldeck, a wreszcie starszyzna wojskowa z generałem DuneValdem na czele. Zebranych powitał książę Karol jako gospodarz zamku, potem wszyscy wstali, a książę Hieronim zbliżył się do Sobieskiego i po krótkim przemówieniu wręczył mu laskę marszałka wojsk cesarskich. Był to symboliczny gest przyznający naczelne dowództwo nad wojskami — zgodnie zresztą z postanowieniem układu — temu z władców, który znajdzie się przy nich na polu walki. A ponieważ było wiadome, że cesarzowi Leopoldowi obce jest rzemiosło wojenne, przeto w tej formie przekazywał on ten zaszczyt, a raczej obarczał odpowiedzialnością polskiego króla. Po ceremonii wręczenia laski siłą rzeczy przewodnictwo obrad objął Sobieski i już bez dalszych wstępów wyraził życzenie, by przede wszystkim ustalić zasadniczą koncepcję rozprawy z Turkami. - Pierwszy prosił o głos książę Hieronim badeński. Kiedy król gestem dłoni wyraził zgodę, odchrząknął i rozpoczął przemówienie: — Każde bezpośrednie starcie niesie ze sobą ryzyko klęski, bo niezbadane są wyroki boskie. Aby tego ryzyka uniknąć, a osiągnąć cel, jaki mamy przed sobą, trzeba powziąć plan operacji, który nie narazi nas na zbytni hazard, a pozwoli wykonać zadanie. Proponuję zatem skierować armię na południe, skąd Turek najmniej będzie się nas spodziewał, a mianowicie dojść do rejonu Wiener-Neustadt, tam zawrócić ku wschodowi, przeciąć nieprzyjacielowi drogi zaopatrzenia, a także zagrozić przeprawom. To powinno wystarczyć, by zmusić go do poniechania oblężenia i odwrotu. Zgłoszonej propozycji Sobieski nie poddał jednak dyskusji czekając na dalszych mówców. Z kolei więc zabrał głos elektor saski Jan Jerzy III. — Nie jest to plan najgorszy, zmieniłbym jednak kierunek marszu. Szlak na Wiener-Neustadt grozi przedwczesnym zetknięciem się z armią turecką, która może nam zagrodzić drogę. Lepiej isć lewym brzegiem Dunaju, powiedzmy do Bratysławy, tam przebyć rzekę i nacierać od wschodu, także z tą samą groźbą odcięcia zaopatrzenia i punktów przepraw... Jako trzeci prosił o głos książę lotaryński. . ~~ Zasadniczym warunkiem naszej operacji powinien być pośpiech rozpoczął wodząc wzrokiem po zebranych. — Jest mi wia-')mo> "° utrzymuję łączność z hrabią Stahrembergiem, że broni się os 489 os on resztkami sił. Każda zatem zwłoka może być . decydująca, co dzień więc zanoszę modły do Pana w Niebiosach, abyśmy zdążyii na czas przybyć z pomocą. Dlatego sprzeciwiam się planom i jaśnie oświeconego księcia Hieronima, jL. i saskiego pana, księcia Jana Jerzego, bo obie te propozycje, choć z wojskowego sposobu patrzenia może i słuszne, to jednak w tym są złe, że zbyt wiele tego czasu wymagają. Musimy pod Wiedeń ruszać natychmiast i iść najkrótszą drogą, bo cóż z tej pomocy będzie za korzyść, na co' .zda się trud i śmierć naszych żołnierzy;¦- jeśli oswobodzimy jeno rozwalone mury i trupy ich obrońców? — Iz wojskowego punktu widzenia owe propozycje też są nie do przyjęcia — wtrącił hetman Jabłonowski. — A to dlaczego?! — książę badeński obrócił raptem poczerwieniałą twarz ku hetmanowi. — A to dlatego, mości książę — odparł spokojnie Jabłonowski — że idąc na Wiener-Neustadt będziemy ciągnąć krajem pustym, zniszczonym przez wroga, stąd ani żołnierza, ani konia nie będzie czym pożywić. A jeśli mamy brać ze sobą tabory, to staniemy przeciw Turkom nie wcześniej niż za miesiąc. Natomiast marsz na Bratysławę, proponowany nam przez jaśnie oświeconego księcia saskiego, choć zabezpieczony Dunajem z jednej strony, zbyt jest niebezpieczny z drugiej, a to ze względu na zgru.pow.ania Husseina i Ibra-hima paszy stojące pod Jawarynem oraz wojska węgierskie, które to siły mielibyśmy bądź od lewego boku, bądź za plecami. Nie wiem jak inni dowódcy, ale ja na taki hazard swoich żołnierzy nie wystawię... Po tych słowach zapadła na sali cisza. Przerwał ją nieco zgryźliwy, drwiący głos elektora saskiego: — Słyszeliśmy tu nawoływania pana lotaryńskiego o pośpiech, ale nie wskazał nam, którędy chce iść? Może zatem zechce powiedzieć, jaką drogą zamierza dotrzeć do Turków? r— Taką oto — odpowiedział natychmiast książę. — Część naszych sił, wyznaczona przez jego królewską mość, przedrze się wzgórzami Wiedeńskiego Lasu okalającymi Wiedeń od półnoćno-zachod-niej strony. Trudna to droga, ale najbliższa. Część zaś pójdzie traktem wzdłuż Dunaju. Otacza on owe wzgórza, przez co jest dłuższy, ale wygodniejszy do przebycia, zatem obie armie powinny być pod liniami tureckimi w tym samym czasie. Armia pierwsza zwiąże tureckie siły walką, druga, ta idąca traktem, przebije się do miasta i wzmocni jego załogę. Propozycja ta, wobec słuszności sprzeciwu polskiego hetmana, zdawała się być jedynie słuszna, tym bardziej że spełniała zasadniczy warunek pośpiechu. Ale książę bawarski miał jeszcze wątpliwości: 490 __- A ów Wiedeński Las niezbyt gęsty? Rajtarzy, ą zwłaszcza armaty przejdą tamtędy? __Toć słyszeliśmy nawet, że to istne góry, a do tego pokryte gąszczem! — zawołał elektor saski. — I stromizny tam znaczne. Książę Karol skinął głową. — Owszem, przyznaję, że są strome i trudne do. przebycia, bo pełno tam uskoków, rozpadlin i dołów, a las gęsty i mocno podbity chaszczami, ale powtarzam, to najkrótsza droga pod mury Wiednia i przedrzeć się tamtędy musimy, jeśli odsiecz ma w porę nadążyć! Na to oświadczenie wszystkie oczy skierowały się ku polskiemu królowi. Sobieski przerwał więc zaległą ciszę. — Ma książę lotaryński rację mówiąc o konieczności pośpiechu, a zatem i wyborze drogi. Natomiast cel tej drogi musi być inny, niż to nam wskazał, nie o obronę.bowiem mi chodzi! Od razu więc powiem, że nie zamierzam wojska do wiedeńskiej twierdzy wprowadzać, ale uderzyć i rozbić pogan pod jej murami! Lekki szmer, niby ledwie uchwytny powiew wiatru, rozległ się w sali po tych słowach. Książę Karol ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w wodza, dla którego zdolności miał wielki szacunek. Nie odzywał się więc ciekaw, co jeszcze powie. Jan Jerzy III mruknął coś pod nosem, a książęta badeńscy spojrzeli po sobie z wyraźnym niezadowoleniem, nienawykli do tak stanowczych słów.. Widać było, że elektorom nie przypadły do smaku tak treść, jak i forma wypowiedzi. " Jednak Sobieski tylko powiódł spojrzeniem po ich twarzach i ciągnął dalej: — Celem bowiem każdej wojennej wyprawy, a tej w szczególności, jest całkowite ^pokonanie wroga. Co to da, jeśli takim czy innym manewrem, nawet i szczęśliwie dokonanym, zmusimy go do odwrotu? Teraz ustąpi, ale przybędzie na przyszły rok i znów będzie wam niszczył miasta i wsie, mordował lub brał w niewolę ludność. Tylko wycięty w pień, a przez to pozbawiony sił, nie zdobędzie się na kolejną wyprawę. Wy macie z nim do czynienia po raz pierwszy, ja wojuję od lat. Wilcy to są, toteż wtedy przestaną szczerzyć zęby, kiedy przetrącimy im grzbiet. Takie jest moje zamierzenie i cel, jaki sobie stawiam, i nie odstąpię od niego! Król otwartą dłonią uderzył w stół dla tym silniejszego zazna-zema stanowczości swojej decyzji, którą nakazywało również i dobro własnego kraju, potem zakończył przemówienie zwracając się do księcia lotaryńskiego: Wasza książęca mość wezwał nas wszystkich do pośpiechu, wiadomo mi, że budowa mostów pod Tulln idzie ospale, porządku n n* ani staranności w pracy. Proszę tedy, mości książę, o na- - CV) 491 CV3 n n*e leżyty nadzór i pośpiech, tak abyśmy za trzy dni, czyli szóstego sep-tembra, mogli wyruszać. Na drugi brzeg przejdą w pierwszej kolejności wojska waszej książęcej mości i moje, natomiast panowie elektorowie, jeśli zechcą, mogą przeprawić się w Krems lub dołączyć do nas pod Tulln. Moje chorągwie na tamtym brzegu będą chronić przeprawę. Tu zamierzam pozostawić dwa tysiące jezdnych, do których dołączy reszta moich sił z Litwy. Przejście przez góry torować będzie piechota. Jutro proszę wasze wysokości i panów generałów o ponowną obecność, bo zamierzam przedłożyć dokładny plan marszu i ustawienia wojsk, byśmy wspólnie mogli go opracować... Następnego dnia rozkaz króla jako naczelnego wodza został odczytany na kolejnej naradzie. Potwierdził on marszrutę księcia lo-taryńskiego, a jego postanowienia dotyczące ustawienia wojsk do bitwy brzmiały: „Środek szyku bojowego składać będą wojska cesarskie, do których dołączy regiment jazdy Hieronima Lubomirskiego i cztery lub pięć chorągwi husarskich, w miejsce których oddane będą do dyspozycji oddziały dragonii lub kilka innych oddziałów niemieckich. Korpusem tym dowodzić będzie książę lotaryński." „Skrzydło prawe zajmie wojsko polskie, którym dowodzić będzie hetman wielki koronny i inni polscy dowódcy. Na lewym skrzydle staną wojska panów elektorów bawarskiego i saskiego, którym przydzielimy także kilka chorągwi husarii i innych chorągwi jazdy polskiej, w miejscu których oddane będą do dyspozycji oddziały dragonii lub piechoty." „Działa zostaną rozdzielone; w wypadku gdyby panowie elektorowie nie mieli ich w dostatecznej ilości,. dostarczy je książę pan łotaryński. Tym skrzydłem dowodzić będą panowie elektorowie." „Wojska okręgów Rzeszy rozwiną wraz z lewym skrzydłem szyk wzdłuż Dunaju zwracając się nieco w prawo, a to z dwóch względów: po pierwsze celem niepokojenia nieprzyjaciela i utwierdzania go w przekonaniu, że zostanie zaatakowany ze skrzydła, po drugie w celu przygotowania się do przerzucenia znacznych posiłków do miasta, w wypadku gdybyśmy nie mogli odeprzeć wroga natychmiast, jak się tego spodziewamy. Korpusem tym dowodzić będzie książę pan Waldeck." „W pierwszej linii będzie się znajdowała tylko piechota z działami, zaraz za nią linia kawalerii. Gdyby te linie zostały zmieszane, powstałyby niewątpliwie trudności podczas przejścia przez wąwozy, lasy i góry. Ale skoro tylko nastąpi wkroczenie na równinę, kawaleria zajmie stanowiska między batalionami, które zostaną odpowiednio rozstawione, dotyczy to zwłaszcza naszych husarzy, którzy uderzą pierwsi." 492 cv> Gdybyśmy ustawili nasze wojska tylko w trzy linie, zajęłoby . nam więcej jak półtorej mili niemieckiej, co nie byłoby dla nas korzystne i trzeba by przekroczyć rzekę Wiedenkę, która ma pozostać na prawo od nas. Z tej przyczyny należy uformować cztery linie, przy czym czwarta będzie służyła jako korpus odwodowy." „Proszę wszystkich panów generałów, aby w miarę, jak wojska zstępować będ4 z ostatniej góry wchodząc na równinę, każdy zajął swe stanowisko, jako to jest oznaczone w niniejszym planie." Rozkaz ten wywołał sprzeciw i to z powodu zupełnie nieoczekiwanego przez króla. Zgłosił go książę lotaryński protestując gwałtownie przeciw powierzeniu mu centralnej części szyku. W krajach zachodnich bowiem najbardziej honorowym miejscem było prawe skrzydło, potem lewe, a wreszcie, jako ostatnie, środek formacji. Objęcia prawego przez wodzów polskich ze względu na osobę królewską nie kwestionowano, bo wynikało te z hierarchii godności. Natomiast spór rozgorzał o skrzydło lewe. Książę Karol domagał się tu dowództwa, gdyż działając z ramienia cesarza uznał za uwłaczające jego osobie obejmowanie środkowych formacji wojsk. Elektorowie znów nie chcieli się z tym zgodzić, mając za sobą decyzję naczelnego wodza. Poparł jednek księcia Karola hetman Jabłonow-ski twierdząc, że lepiej będzie, jeśli skrzydło to obejmą wojska austriackie, które już stawały przeciw Turkom. Pułki niemieckie natomiast dotąd takiej okazji nie miały, a nawet nie wszystkie jeszcze wąchały prochu, należy więc zabezpieczyć je od boków wojskiem bardziej doświadczonym. Argumenty te przyhamowały opór elektorów i ostatecznie decyzja króla, wprowadzająca odnośną zmianę do rozkazu, została Przyjęta. Prawe skrzydło objął Jabłonowski, lewe Lotaryńczyk, środek książę Waldeck. Do wsi przybyli jeszcze przed zachodem słońca. Zawarta już znajomość i szczodra ręka ułatwiły Źegoniowi. otrzymanie drugiej łodzi, co załatwił ze starym rybakiem podczas rozmowy w cztery oczy. Skutkiem tego Damian wstrzymał Bulskiego i Jeńkę, którzy zamierzali siadać do czekającej łódki. ^ My jeszcze zostaniemy — oświadczył. — Idzie tylkc Kulczyc-kl i jego łącznicy. - Będziemy tu n# nichczekać? — zdziwił się Jeńko. - Nie, ruszymy, ale w godzinę po nich. Dla bezpieczeń- stwa jedziemy za dużo. w duóch gruoach. Sześciu chłopa w jednej to Na zwbdy chodzi i więcej — wtrącił z przekąsem Bulski cv> 493 cv> — Naszym zadaniem nie jest ściąganie języka nia B^lLmteVUTj był niS d° Przebycia - zaważył od niechcenia tfutóia. — Czy tym razem pójdziemy inną drogą? — Wtedy zbłądziłem i dlatego wleźliśmy w bagno Teraz to s'p me powtórzy — odparł Damian. ~ ę Kiedy Jednak zagłębili się już w szuwary i osuwali do wody nachylił się .do ucha Żegonia i szepnął: ~~ Ar Jednak wysiadamy gdzie indziej... ym — uciął krótico Zegoń — ale nie czas teraz o Kolejność w marszu ustalił już uprzednio, dając na boku polecenieJence, by szedł za Bulskim i nie spuszczał go z oczu s,-p n hJ Przedtem wolno i «cho minęli pas trzcin, zatrzymując msk °Puszczenie« *<* gąszczu, by zbadać rozmieszczenie og- J^różrf cłf^^ "iemaI identyCZna f w tJ'm miejscu. Pa-¦ " i ... . lępacn, stali przy nich wartownicy a od chybotliwych płomieni przesuwały się po ziemi cienie dając wosc prześhzmęcia się między posterunkami. Nieco dalej w^mroku zarysy drzew i rozrzuconych wśród nich jakich Czołgali się opanowując nerwy, by zbyt szybkim ruchem nie poruszyć trawy, która nieco ich kryła, żegoniowi zdawało 2ę że to sobTT t P>° "^ U mgdy Slę nie Sk°ńcZy' kiedy wresz«e tuz przed sobą dostrzegł gałęzie krzaków i ciemność, jaka pod nimi zalegała Wkrótce wsunęli się pomiędzy ich gąszcz i mogli odetchnąć Refleksy ognisk pozostały za nimi i teraz,-kiedy ruszyli dalei iuź wyprostowani, tylko gwiazdy pozwalały na orientację w terenie DunaiuT^ ST f^T skierował si« nie ^ poprzednio wzdłuż Dunaju lecz odchodził od mego szerokim łukiem. Po DÓłgodzinnym marszb dotarli do ziemnego nasypu drogi i jak za pierwsz^S^razem przebyli ją czołgając się na brzuchach. Kiedy znaleźli giej strome, Zegon znów przystanął na chwilę b w sytuacii. " ' wskazówek Zumpfta', po przecięciu nasypu powinni byli W bn 7 ^ K Ale Łlak mTt ym ^ ' ^^ ^^ Zaledwie k^tek. Ale szlak miał tez prowadzić obok tureckich namiotów magazynowych które postawili w tym narożniku przy rzece, gdyż panowi tu względny spokój. Było jednak oczywiste, że stoją Uy nkh poite- Pa minięciu strumienia należało iść wzdłuż jego bie^u tera^ w stronę Dunaju. Rozpoczynały się tam zabudowanifi zadSewieni" cv> 494 cv, o dawało dobrą osłonę. Następny punkt orientacyjny stanowił zburzony kościół, skąd po kolejnej zmianie kierunku, już na wprost, leżał rawelin, cel ich wyprawy. Żegoń ruszył z miejsca, a za nim w poprzedniej kolejności jego towarzysze. Wkrótce dostrzegł owe namioty — magazyny. Ich długie sylwetki majaczyły na tle gwiaździstego nieba, jak wielkie cielska uśpionych stworów. Mijali je sunąc bezszelestnie w ciemności niby trzy mroczne zjawy. Koszula kolcza, którą po dłuższej perswazji Pigwy wdział pod kubrak, utrudniała Żegoniowi skradanie się, więc klął w duchu zbytnią przezorność pachołka. Dotarli do strumienia i teraz przebyli go z łatwością. Szli szybko jego brzegiem, gdyż ciągnął się tu paś krzaków dających bezpieczną osłonę. Zaczęli mijać pierwsze puste domy jakiegoś osiedla rysujące się ponurymi konturami potrzaskanych dachów i rozbitych ścian. Nieco z prawa zamajaczyły ostre wierzchołki szeregu namiotów. , Wreszcis ujrzeli i kościół. Jego boczna nawa, rozwalona pociskiem, zmieniła się w rumowisko gruzów odsłaniając czerń wnętrza. Jedynie wieża, jakby nieświadoma tej rany, bodła niebo szpicem swego szczytu. Ta część drogi była znacznie łatwiejsza, bo wiodła pomiędzy zabudowaniami osiedla, jego sadami i winnicami. Potem pozostawała już tylko otwavta przestrzeń przedfortecznego pola, ale porośniętego trawą na tyle wysoką, że dostatecznie kryła pełzającego człowieka. ....'.•' Żegoń postanowił jednak tego ostatniego odcinka nie przeby-,wać, gdyż w ten sposób zdradziłby miejsce, gdzie znajdował się ów koniec powroza, za który należało pociągnąć, by ze ściany rawelinu opuściła się sznurowa drabinka. Kiedy dotarli do ostatnich domów, skręcił więc w bok i jakiś czas szedł ich skrajem. — Nie idziemy do murów? — usłyszał za sobą ciche pytanie Bulskiego. Damian stanął i obrócił się ku niemu. — Idziemy, ale musimy podsunąć się bliżej Dunaju. — Tam jest przejście do miasta? Ta ciągła ciekawość utwierdziła Żegonia w powziętjjm podejrzeniu, postanowił przeto nadal zachować ostrożność. Jeśli bowiem groziła irn zasadzka, to tylko w drodze powrotnej, gdy miejsce łączności z miastem tureckiemu szpiegowi będzie już wiadome. Odpowiedział więc swobodnie: — Właśnie tam. oo 495 cv> Potem korzystając z tego, że zatrzymali się przy niskim murze okalającym jakąś winnicę, usiadł pod nim ze słowami: — Siadajcie takoż, bo muszę rozważyć, czy warto podchodzić do samych murów? Wziąłem udział w wyprawie, aby sprawdzić szlak, którym będziecie chodzić. Teraz, kiedy go znam, nie mam po co iść dalej. — Ale my musimy przecież wiedzieć, którędy przedostawać się do miasta! — rzucił z wyraźnym oburzeniem Bulski. — Ciszej waść — upomniał go Żegoń — bośmy nie na swojej kwaterze. Miejsce to zna Kulczycki i jego ludzie. Ci wskażą je wam, skoro zajdzie taka potrzeba. Teraz nie warto kusić licha. — Nie rozumiem was, panie — upierał się Bulski. — Przebyliśmy z trudem taki szmat drogi i przed samym jej kresem chcecie zawracać? — Bo tak mi każe rozsądek, panie Bulski, a zwłaszcza ostrożność... — Żegoń uniósł się z ziemi i zakończył rozmowę poleceniem: — Wracamy. Kolejność ta sama. Zastanawiając się nad sytuacją zaczął-dochodzić do przekonania, że owa chytrość Zumpfta, którą tak mocno ¦wziął mu za złe, okazała się teraz zrządzeniem opatrzności, bo Turcy znaliby już miejsce kontaktu z oblężonymi. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że dopiero owa nocna wycieczka Bulskiego nakazała zachowanie ostrożności i rozbicia wyprawy na dwie grupy. Również i zasadzka — jeśli została przygotowana — czekała nie tu, ale na poprzedniej drodze. Co jednak w tej sytuacji zrobi Bulski jako turecki szpieg? Sprostować przekazanej informacji już nie miał okazji, więc co mu pozostawało? Przywołać ku sobie zaczajonych gdzie indziej żołnierzy? Było to niemożliwe, bo na pewno rozumiał, że pierwsze głośne słowo grozi uderzeniem noża... Żegoń prowadził swoich towarzyszy nie znajdując odpowiedzi na te pytania. Należało większą uwagę zwracać na Bulskiego niż na otoczenie, ale co do tego Jeńko otrzymał dostatecznie wyraźny rozkaz. Po chwili znowu zagłębili się pomiędzy domy osiedla, które niedawno przechodzili. Były luźno rozrzucona, bo bardziej zwartą zabudowę miała tylko biegnąca środkiem ulica," przy której znajdował się rozbity pociskiem kościół. Osiedle przebyli bez trudności przecinając skokami ową ulicę i skryli się w gęstwę ciemności zalegającej pod drzewami jakiegoś sadu. Potem znów mieli nad głowami rozgwieżdżone niebo, a opuszczone domy stały ciche i-obumarłe, ze sterczącymi belkami potrzaskanych dachów. Szli przy niskim murze rozdzielającym posesje, a potem wzdłuż cv) 496 cv>. miennej ściany nieznanego budynku. Damian skradał się szybko a! do węgła, gdzie przystanął, by wyjrzeć, co za nim się dzieje. W tym momencie posłyszał za sobą szelest kroków i, zanim zdążył się obejrzeć, silne pchnięcie odrzuciło go poza narożnik domu. poczuł uderzenie w plecy, a jednocześnie usłyszał zgrzyt ostrza -po Jcolczej siatce. Padło ciche przekleństwo, a w chwilę potem objęły go żelazne kleszcze, zaciskając się na gardle. Chwyt palców zdradzał niepospolitą siłę napastnika, toteż mimo że złapał za nadgarstki duszących go rąk, nie zdołał ich rozerwać. Napiął więc mięśnie szyi i próbował z kolei sięgnąć po nóż, ale był to ostatni wysiłek, na jaki się zdobył, bo czarna mgła zaczęła osłaniać mu oczy, ból zdawał się rozsadzać płuca i jakby z oddalenia doszło go wołanie napastnika: — Mam go! Do mnie! Tu jestem!... Nagle okrzyki urwały, się raptowanie, żelazny uścisk zelżał, w obolałe gardło mógł znów wciągnąć powietrze. Przytomność z wolna wracała, ale nie zdołał wymówić ani, jednego słowa. Stał więc tylko i ciężko dysząc patrzył na zwłoki Bułskiego drgające jeszcze u jego Stóp. Nachylał się nad nim Jeńko chowając za pas nóż, — Ma za swoje — mruknął przez zęby. —* Dostał w sam kark, bom czuł jak ostrze- zgrzytnęło p.o kości — uzupełnił wyjaśniająco. — Dzięki, Bartek — Żegoń zdołał wreszcie wydobyć z siebie głos. — To mnie psubrat zaskoczył... Urwał jednak, bo doszło ich odległe nawoływanie. Był to bez wątpienia odzew na ów okrzyk zabitego. — Usłyszeli go, panie! — rzekł podniecony pachołek. — Trzeba uchodzić. Wnet tu będą! — Wprzódy musimy usunąć ciało, aby nie wiedzieli, co zaszło — zdecydował Damian. — Widzę tu zejście do piwnicy, chwytaj go za nogi! Dźwignęli trupa i po paru stopniach zeszli do jakiegoś pomieszczenia. Pozostawili zwłoki i wysunęli się na zewnątrz. Nawoływania rozlegały się już nie opodal. — Biegniemy ku ruczajowi! — polecił Żegoń. — I trzymaj się blisko, abyś mnie nie zgubił! Ruszyli znanym już przejściem, ale po chwili Damian przystanął wstrzymując pachołka za,ramię. "Czekaj! Idą rozstawieni szeroko i zachodzą ż obu stron! W en sposób imanie ujdziemy, trzeba gdzieś znaleźć kryjówkę, aby to Polowanie przeczekać... Rozejrzał się dokoła. Znajdowali się u krańca osiedla. Strumień y ^wprawdzie już niedaleko, ale i tureckie namioty także. Jednak ieeo bliżej Żegoń dostrzegł zarysy kilku budynków, więc skierował aQ ku nim. « ~ Ostatni zwycięzca 497 Było to chłopskie obejście. Obora miała kamienne ściany i drewnianą nadbudowę. U jej trójkątnego szczytu ujrzeli rozwarte drzwiczki i przystawioną do nich drabinę. — Właź! — rozkazał pachołkowi, kredy stanęli przy niej. — Może by lepiej na drzewo? — Z drzewa nie uciekniesz, tu zaś zawżdy możem ujść drugim szczytem. Pod dachem panowała smolista ciemność i duchota, więc po odrzuceniu drabiny przywarli po obu stronach otworu, by mieć dostęp do świeżego powietrza i obserwować, co dzieje się w dole. Pod nimi rozciągała się płaszczyzna obszernego podwórza. 2 boku widzieli węgieł domu, a na wprost strzępiaste korony drzew przesłaniały niebo. Kiedy ustał szelest słomy, na której przysiedli, usłyszeli wyraźnie głosy dochodzące spomiędzy tych drzew. Niebawem wyłoniło się z ciemności kilka postaci. Stanęły na skraju podwórza rozglądając się dokoła, a potem rozdzieliły znikając z pola widzenia przyczajonych zbiegów. Kiedy już nie było ich słychać, Żegoń odezwał się: — Omijają zabudowania. Widać niezbyt gorliwie przykładają się do poszukiwań. — Bez światła wolą nie nadstawiać łbów — skomentował Jeń-ko. — Dobrze, że odrzuciliśmy drabinę. — Potem spytał: — Ruszamy? — Jeszcze chwilę. Mogą wracać tą samą drogą. — Bulski chyba postradał rozum, że rzucił się na waści. — Jeńko wrócił do przeżytej przygody. — Przeciwnie, całkiem przebiegle to sobie obmyślił. Widział już, że zasadzka się nie uda, więc postanowił sam zgładzić nas obu. I byłby tego dokonał, ale uratowała mnie kolcza siatka, którą prawie na siłę wdział mi Pigwa. Po ubiciu mnie, schowany ża węgieł dosięgnąłby ciebie. Ale uderzenie nożem zawiodło, więc musiał " chwycić mnie za gardło. Na szczęście zdążyłeś w samą porę... — Panie, świeć nad jego grzeszną duszą — skwitował pachołek to wyjaśnienie. Wkrótce Żegoń opuścił na pasie Jeńkę, który z kolei z powrotem przystawił drabinę i obaj skradając się ze .zdwojoną ostrożnością szybko dotarli do łodzi. Tu czekał już na nich Stanko z wiadomością, że Kulczycki z Michałowiczem odnaleźli ów powróz ukryty w krzakach i pociągnąwszy zań istotnie sprowadzili drabinkę, po której wspięli się na koronę rawelinu. Kulczyćki przed odejściem przyka-2i.l powiedzieć, że za dzień, dwa przyśle Michałowicza z wiadomością o ustalonych sposobach łączności. Uradowani z pomyślnie zaksńczonej wyprawy zabrali się spiesznie do wioseł, jako że do świtu było już blisko. c\3 498 cv . Laur dla zwycięzcy Wojska polskie przybyły do Tulłn 5 września o czwartej po południu i stanęły obozem nad rzeką w oczekiwaniu na przeprawę. Większość formacji austriackich była już na miejscu, pozostałe nadciągały z rejonu Korneuburga. Zostały skierowane na wyspę długości pół mili wyznaczoną dla nich przez księcia Karola na miejsce postoju, dopóki drugi most, będący jeszcze w budowie, nie zostanie ukończony. Nadciągały również i pułki niemieckie bądź pieszo, bądź płynąc krypami z Krems. Większość więc wojsk już w dniu 5 września skupiła się w okolicy TuUn czekając na zakończenie budowy mostów. Te jednak nie były gotowe, bo mimo napomnień królewskich prace nadal szły opieszale. Dopiero osobiste zarządzenia króla i skierowanie dodatkowych oddziałów saperskich przyspieszyły roboty . i zaprowadziły w nich jaki taki. ład. Skutkiem tego skończono pracę nocą z 5 na 6 września, ale nie zdołano usunąć wszyst-kich usterek, toteż mosty stawiane na zakotwiczonych łodziach psuły się w czasie przeprawy i musiano parokrotnie ją przerywać, by usunąć uszko^-dzenia. Pierwsze ruszyły o świcie - 6 września chorągwie dragońskie ¦wyznaczone do ochrony monarchy, a zaraz po nich przeprawił się Sobieski, by z drugiego brzegu kierować dalszą lokacją wojsk. Szerokość pomostu mieściła dwa rzędy wozów, toteż chorągwie szły czwórkami. Ciągnęły pułki za pułkami z łoskotem kopyt po deskach, głuchym dudnieniem armatnich kół i taborowych wozów. Wyznaczeni przez pana strażnika oficerowie baczyli na porządek poganiając zbyt powolnych i gdyby nie owe przerwy powodowane puszczaniem kotwic u łodzi lub luzowaniem się pomostu, przeprawa szłaby całkiem gładko. Dla króla rozbito zaraz namiot', do którego zaprosił przybyłych książąt i co znaczniejszych generałów. Nazajutrz zaczęli meldować się również dowódcy niemieckich formacji, które podciągały jako ostatnie. Jednocześnie dla sprawdzenia bezpieczeństwa okolicy poszły natychmiast podjazdy pod dowództwem rotmistrzów: Romana Ruszczyca i Damiana Szumlańskiego. Chorągwie wróciły następnego dnia. Ruszezyc bez strat włas-'ch przywiódł trzynastu Turków, chorągiew Szumlańskiego przyprowadziła siedmiu jancz-arów, ale doznała jednak uszczerbku, a i lam rotmistrz zmarł wkrótce od postrzału w brzuch. Jeszcze w czasie przeprawy król prosił do siebie ksiąśąt na ko-Jn3 naradę, by ostatecznie określić drogi przemarszu. Ustalono na oo 499 cv) niej, że Polacy spod Tulln pociągną na Konigstetten, a następnie Kirschbach, Niemcy i Austriacy pójdą razem do St. Andra i tam się . rozdzielą. Niemieckie wojska ruszą na Kierlirig, Austriacy zaś wraz z tymi taborowymi wozami, które wzięto na prawy brzeg, i artylerią własną pójdą traktem wzdłuż Dunaju na Hofflein i Klosterneu-burg. Ta droga była wprawdzie dłuższa, bo zataczała łuk, ale wiodła traktem, nie stwarzała więc tylu trudności, jakimi groził Las Wiedeński. W czasie tej narady doszło do poważnego incydentu, spowodowanego wystąpieniem elektora saskiego. Ten bowiem pozorując' swój wniosek troską o bezpieczeństwo króla proponował, by monarcha ciągnął za wojskiem, a naczelne dowództwo powierzył któremuś z książąt. Porwał się na tę propozycję Sobieski i poczerwieniały z gniewu zawołał: — Może w Saksonii taki jest obyczaj, że władcy chowają się za plecy swoich żołnierzy, ale u nas w potrzebie wódz z szablą w garści atak prowadzi! Skoro u was obyczaje są inne, rad je uhonoruję, i to nie -tylko ja, ale i wszyscy moi żołnierze! Maszerujcie tedy, wasz-mościowie, z Bogiem, my zaś będziemy Go jeno prosić, by nie pozbawiał was wojennego szczęścia! Na tym kończę naszą naradę, bo gadać więcej nie ma o czym! Słowa te wywołały tym większą konsternację, że panowie książęta nie nawykli byli do ostrych i otwartych wystąpień. Elektor zaczął sumitować się dobrymi chęciami i przysięgać, że nic innego nie miał na myśli, książę Karol jak mógł, tak uśmierzał królewski gniew. Nie przyszło mu to jednak łatwo, gdyż dopiero następnego dnia król złagodniał, bo choć porywczy, ale przecież zawzięty nie był, przeto incydent puścił w niepamięć. A nawet, chcąc okazać szczerość intencji do zgr dy i zapobiec dalszym niesnaskom, prosił wszystkich na biesiadę. Popito na niej niezgorzej, a elektor otrzymał w darze pięknego rumaka. Przeprawę zakończono rankiem 9 września i armie mając już za plecami Dunaj uszykowały się następującym porządkiem: na prawym skrzydle Polacy, na lewo od nich Sasi, Frankończycy, Bran-denburczycy, a wreszcie Austriacy. Tegoż dnia wszystkie wojska prócz większości taborów, które miały ciągnąć za armią, ruszyły w drogę. Sobieski prowadził dwadzieścia siedem tysięcy własnych żołnierzy, cesarskich osiemnaście i dwadzieścia dziewięć niemieckich, razem ponad siedemdziesiąt tysięcy. W tym piechoty czterdzieści tysięcy oraz czterdzieści dwie armaty. Tu do wojsk dołączył i Żegoń, gdyż sposób porozumiewania się z oblężonymi został już ustalony, do czego jego obecność na dawnej 500 oo nie była potrzebna. Przywołany w czasie marszu do kró- boku, zdał panu sprawozdanie i przekazał znaczenie usta-11 nvch z Kulczyckim sygnałów, po czym na polecenie Sobieskiego ozostał w orszaku, gdzie ku swojej radości spotkał Zawieję. P Na ostatniej, tak burzliwie zakończonej naradzie, wyznaczając marszrutę, pomyślano jednocześnie i o przewodnikach, którzy znaliby na tyle dobrze góry Wiedeńskiego Lasu, by przeprowadzić przez nie wojska. Nieobeznany z owym terenem, poprzecinany wąwozami i uskokami grunt, napotykałby bowfem tak wielkie trudności zmuszające do ciągłych nawrotów, że i tygodnia czasu nie starczyłoby na jego przebycie. Zajęto się też tworzeniem specjalnych formacji, zwłaszcza z piechoty, dla ułatwienia przeprawy. Miały one iść pierwsze i, na ile się da, sposobić szlak dla jazdy i armat. Wyszukanie owych przewodników, jak zwano ich w polskich chorągwiach — kałauzów, powierzono pułkownikowi Zumpftowi przydzielonemu w tym celu do sztabu polskiego króla. Ruszył więc pułkownik przodem na czele silnego oddziału dragonów, dla ochrony przed napadem Tatarów, z zadaniem wyszukania kałauzów w miejscowościach położonych w najbliższej okolicy. Dalej wszystkie wsie i miasteczka stały puste, gdyż grasowały tam oddziały tureckie i tatarskie. Przewodników miał wyszukać wśród leśników, drwali, smolarzy czy węglarzy, a nawet i wśród kłusowników. Kiedy więc wojska stanęły na swój pierwszy nocleg, Polacy w Kónigstetten, Niemcy i Austriacy w St. Andra, owi przewodnicy już na nich czekali. Teren, dotąd płaski, począł z wolna się wznosić. Za dnia tu i ówdzie widywano tatarskie czambuły zwiadowcze, które jednak szybko umykały. Również i armia austriacka natknęła się na podjazdy tureckie Omarbeja, którego Kara Mustafa wysłał na rekonesans. Ale i one nie wdawały się w walkę, cofając się po zetknięciu ze strażą przednią prowadzoną przez generała Mercy. Niemcy już u podnóża gór pozostawili swoje armaty, Austriacy uczynili to samo, chociaż tylko częściowo, bo lżejsze prowadzili nadal. Jedynie generał Kątski, choć polskiej armii przypadł najtrudniejszy do przebycia teren, nie zostawił ani jednego działa, przydzielając każdemu dodatkowe wsparcie oddziałów piechoty i końskich zaprzęgów. • . ^ pozostawił dowództwo nad polskimi wojskami hetmanowi nikłemu, a sam pospieszył do.księcia Karola w obawie, że ten, y niecierpliwością, wysforuje się do przodu i rozpocznie bitwę 6 ^katec na zajęcie stanowisk przez pozostałe armie. •labory ciągnęły gdzieś w tyle pod niezbyt silną ochroną pie- 6 cv> 501 choty. Swoje wozy książę Karol w większości wziął jednak ze sobą, by zapewnić żołnierzom żywność, natomiast reszta wojsk posilała się tylko tym, co kto wziął do sakwy, a konie z braku trawy karmiono liśćmi. Na nocleg z lff na 11 Polacy stanęli w Kirschbach, Niemcy pod Kierling, natomiast Austriacy pod Klosterneuburgiem, osiągając w ten sposób oznaczone miejsce postoju. Ta noc również minęła spokojnie, rankiem zaś wojska polskie i niemieckie rozpoczęły forsowanie gór Wiedeńskiego Lasu. Jego szczyty mieli niemal nad głowami. Ostatnio było kilka deszczowych dni, teraz wprawdzie nie padało, ale resztki szarych chmur jeszcze z wolna ciągnęły po niebie przysłaniając wierzchołki wlokącymi się welonami mgły. Wydawało się przez to patrzącym żołnierzom, że wyższe są, niż były istotnie, bo wyobraźnia zwiększała ich zdawało się niedostępny ogrom. ¦ Ale i to, co istotnie czekało ciągnące oddziały, było ponad miarę ludzkich sił. Przekonali -się o tym wkrótce, gdyż teren zaczął wznosić się coraz ostrzej,, coraz bardziej strome stawały się stoki, a drogi i leśne ścieżki, którymi wiedli ich kałauzowie, coraz bardziej kamieniste, pełne dziur i rozpadlin. Natomiast las, od którego wzięło nazwę to pasmo gór, istotnie tworzył zaporę wręcz niemożliwą do przebycia, bo poszyty był gęstą leszczyną, karłowatą sośniną, krzakami jeżyn i głogu, czepiającymi się odzieży, raniącymi końskie boki. Toteż trzymano się przewodników, bo tylko ci umieli wynajdować w tej plątaninie gałęzi i listowia jakieś ścieżki, przesmyki, sobie tylko wiadome przejścia. Często skręcali, by obejść przeszkody, lecz mimo to nie mogli całkiem ominąć stromizn, bo nierzadko trzeba było czepiać się rękami gałęzi i wystających z piasku kamieni, by je pokonać. Po jednym czy drugim nawrocie las raptem się kończył, a ukazywała się trawiasta, zalana słońcem dolina. Wtedy płuca zaczynały szerzej oddychać, a strudzone serce bić bardziej spokojnie. Jednak doliny takie urywały się wkrótce, zagradzał je kolejny stok. Zdarzały się i przepaście nieraz na dziesięciu chłopa głębokie, N nad którymi prowadziła droga mając po drugiej stronią kamienistą ścianę porosłą ^koślawymi drzewami o powyginanych pniach. " Jako pierwsi szli saperzy i wspomagające oddziały piechoty. Ich trud był największy, bo uzbrojeni w kilofy, topory i rydle usuwali znaczniejsze przeszkody, odciągali na bok zwalone pnie, odta-czali głazy, rąbali korzenie. Zasypywali dziury i wymyte deszczami wyrwy, a miejscami usuwali i całe drzewa, jeśli towarzyszący im puszkarski majster uznał, że droga była za wąska, by zmieściło się na niej czterokołowe łoże dźwigające armatnią lufę. Przede wszystkim bowiem należało przygotować szlak na przejazd artylerii. cv> 502 cv> Więc rozlegały się w lesie uderzenia toporów i stuk oskardów, niosły się nawoływania i rozkazy oficerów. po przejściu piechoty nadciągały armaty. Niby łodzie na wzbu-r7onych falach kolebały się, unosiły do góry lub zapadały w dół w powolnym wspinaniu się po stromiznach górskich podejść. Zgrzytały po kamieniach wielkie, gęsto okute żelazem koła, ze szprych ciągniętych twardymi dłońmi żołnierzy osypywał się piasek, konie z pochylonymi ku ziemi łbami prężąc grzbiety szarpały postronkami, poganiane krzykami i razami batów idących obok woźniców. A kiedy już omdlałe z wysiłku mięśnie odmawiały posłuszeństwa, zwierzęta i ludzie przystawali zionąc ciężkim oddechem. Osiągnąwszy szczyt trzeba było z kolei zakładać w szprychy drągi, odpinać łańcuchy zakończone żelazną łyżką i podkładać je pod obręcze kół, zaczepiać o lawetę sznury, by dziesiątki rąk mogły wstrzymać zbyt gwałtowne staczanie się ciężkiej armaty z, pochyłości, za którą czekało ją następne sięgające chmur wzniesienie. Dopiero za armatami ciągnęła konnica, ale jeźdźcy szli pieszo wiodąc swoje wierzchowce w ręku. Mieli z nimi sporo kłopotów, bo zmęczone zwierzęta stawały często i szarpiąc łbami odmawiały posłuszeństwa. "Wówczas ponaglano je krzykiem, szarpaniem za cugle, a często także batogiem. I tak oddział za oddziałem sunęły armie pokonując ową górską zaporę dzielącą je od przeciwnika, by bez wytchnienia po trudach tego marszu niemal natychmiast stanąć z nirn do rozprawy. W ciągu dnia 11 września wojska polskie i niemieckie minęły pasmo najwyższych gór, natomiast Austriacy osiągnęli Leopoldberg i .Kahlenberg, dający doskonały wgląd w równinę podwiedeńską. Polacy znaleźli się na wyżynie pomiędzy górami Hermannskogel a. Dreimarkstein. Dolina Weidlingsbachu, leżąca nieco w tyle za stanowiskami obu skrzydeł, zapchana była wojskami niemieckimi, głównie piechotą. Wśród niej znalazły się tam i te regimenty polskie, które zmyliwszy drogę stąd dopiero kierowały się na własne stanowiska. Tegoż dnia, późnym popołudniem, król wraz z księciem Karo-lem_ wjechali na szczyt Kahlenbergu. Wstrzymali konie i obserwowali rozciągającą się przed nimi równinę. W dali, jakby u jej krańca, sunęły pasma ciemnych, brunatnych chmur kryjących Wiedeń. Jego istnienie znaczyły tylko wierz-cnołio kościelnych wież wystających z ponurej zasłony dymów, ja-Kimi przykrywały go szalejące pożary. Grzmot dział nieustannym dudnieniem wstrząsał powietrzem e5/rą> która zdawała się drżeć pod nogami. Miasto otaczała dookoła niezliczona masa namiotów. Ich nie- iczone mnóstwo zlewało się w barwne pasmo kolorowych płó- cno 503 co I cień. Liczne wykopy i zwały ziemi ciągnęły się od namiotów pod same mury miasta, a nad szańcami co chwila ukazywały się błyski płomieni i obłoki dymu. Ciepłe światło zachodzącego słońca oblewało równinę pomarańczowym blaskiem rzucając na nią pasma cieni. Król rozejrzał się po okolicy. Na lewo, przed migotliwą wstęgą Dunaju, wznosił się szczyt Leopóldsbergu częściowo przesłaniając rzekę. U jego podnóża widać było czerniejący zgliszczami Kolenber-gerdorf, a z prawa, na tle nasiąkającego czerwienią nieba, rysowały się ostre wierzchołki Vogelsangu i Hermannskogel. Jeszcze zaś dalej, prawie zatarte świetlistym pyłem^ słońca, majaczyły obłe zarysy Dreimarkstein i Griinbergu. Wzgórze Leopołdsbergu roiło się już od austriackiej piechoty, a z tyłu, od klasztoru kamedułów, ukrytego wśród drzew, dochodziły także okrzyki komendy. Sobieski obrócił się teraz za siebie, ku dolinie rzeczki Weidlingsbach. Ujrzał tam stłoczone masy niemieckiej piechoty i przemykających wśród niej jeźdźców. Podniósł perspektywę do oka i jakiś czas obserwował to skupisko. Mimo zarośli i gęsto tam rosnących krzewów wszędzie było widać barwne mundury elektorskich żołnierzy. Pomiędzy nimi dostrzegł jednak i szare, byle jak odziane własne regimenty. Domyślił się krół, że były to oddziały, które zmyliły drogę. Przesunął szkła lunety dalej i z zadowoleniem stwierdził, że,-chorągwie dragonów i lekkich znaków, które posłał dla wsparcia piechoty, były już na miejscu. Ta zaś miała obsadzić zasieki, jakie kazał zbudować na drodze wychodzącej na tę dolinę. Łatwo bowiem tamtędy mógł Turek uderzyć na formujące się dopiero wojska. Znów skierował spojrzenie przed siebie, dokładnie i długo oglądając naddunajski trakt, a potem stoki wzgórz schodzące ku wiedeńskiej równinie. W miarę tej lustracji coraz bardziej posępniało królewskie oblicze. Wreszcie zsunął z trzaskiem perspektywę i obrócił się do stojącego obok księcia Karola. — Wcale nie dostrzegam, by generałowie dotrzymali obietnic! — rzucił z rozdrażnieniem. — Co wasza królewska mość ma na myśli? — Owo zejście ku równinie! Miało być sposobne do użycia jazdy. A przecież rowów, rozpadlin i głazów tam tyle, że i piechotą trudno przejść. Czyżby wojennego rzemiosła nie znali? — Przyznam, że i mnie wprowadzono w błąd. Istotnie, nie tego należało się spodziewać — ugodowo odparł książę chcąc uśmierzyć królewskie rozdrażnienie. Ale Sobieski mówił dalej gniewnym tonem: — Po takich stokach ataku nie podobna prowadzić! Niemieccy rajtarzy mogą od biedy zostać w miejscu, ale wasza wielmożnośc cc 504 i moi hetmani kawalerię muszą przed szarżą przesunąć niżej, bo inaczej konie nogi połamią! — Wasza królewska mość raczy mieć słuszność — już bardziej sztywno odpowiedział książę. — Zaraz wydam odpowiednie rozkazy. — A i szlak wzdłuż Dunaju inaczej wygląda, niż mi go opisywano! Będziesz miał, książę, sporo pracy z wyparciem janczarów spoza tych zabudowań i murów okalających winnice! — Da Bóg. uczynimy to na czas. __Starhemberg ma mi dzisiaj dać znak, czy wie o naszej obecności. Ale na wszelki wypadek kazałem palić na wzgórzach ognie. — Ostrzegą i Turka... — On na pewno także przez perspektywę mnie ogląda. O naszym marszu donosiły mu czambuły, któreśmy odganiali, a i własne podjazdy wysyłał. . — Kiedy rozpoczniemy? — Jutro o świcie. Gdzie wasza książęca mość stanie kwaterą? — W klasztorne. — Zatem przybędę o pierwszym brzasku, bo wy rozpoczniecie bitwę. Należy przełamać pozycje tureckie pod Nussbergiem i opanować Nussdorf. Potem w zależności od sytuacji wydam dalsze rozkazy. Książę sięgnął do kapelusza. Pierwsze wiadomości o marszu sprzymierzonych dotarły do Kara Mustafy 4 września. Mówiły, że ponoć Sobieski prowadzi trzydzieści pięć, a cesarz osobiście osiemdziesiąt pięć tysięcy żołnierzy. Wielki wezyr wydał więc Ibrahimowi paszy rozkaz, by pozostawił tylko tyle wojsk pod Jawarynem, wiele trzeba dla zablokowania twierdzy, a resztę przyprowadził pod Wiedeń. Następna wiadomość nadeszła tego samego dnia: nieprzyjaciel przekroczy! Dunaj i pozostawiwszy tabory ciągnie wyposażony w dwieście dział. Podjazd wysłany pod dowództwem Omar-beja potwierdził tę informację. Jeszcze 9 września Kara Mustafa zwołał radę wojenną. Mimo głosów większości paszów, by zabezpieczywszy obóz wyjść z całym wojskiem naprzeciw niewiernym, postanowił kontynuować działania oblężnicze, natomiast odsiecz powstrzymać mniejszymi siłami tak długo, aż zdobędzie miasto, do czego, jak oceniał, powinien wystarczyć jeden gwałtowny szturm. Posiadał obecnie około sto dwadzieścia tysięcy ludzi, gdyż reszty wspomagała Husseina, bądź poległa w dotychczasowych walkach, eraz wydzielił około sześciu tysięcy żołnierzy i przydawszy sześćdziesiąt dział powierzył dowództwo nad tymi siłami Kara Mahme-w*> paszy Diarbekiru, nakazując wstrzymanie pierwszego naporu oo 505 wroga przy zejściach z Lasu Wiedeńskiego. Z kolei Ibrahim pasza otrzymał dwadzieścia tysięcy kołnierzy oraz rozkaz zajęcia linii obronnej w pobliżu Leopoldsbergu celem odparcia nieprzyjaciela na nadrzecznym trakcie, skąd turecki wódz spodziewał się głównego uderzenia. Potem siły te wzmocniło jeszcze dwanaście tysięcy spa-hów i trzy tysiące janczarów. W dniu 11 września naprzeciw ciągnącej odsieczy stanęło zatem około pięćdziesięciu tysięcy tureckiego wojska. Reszta armii zajęta była nadal pracami oblężniczymi i nękającymi szturmami, które trwały nieomal bez "przerwy. Był to zasadniczy błąd popełniony przez wielkiego wezyra. Inaczej mógłby wyglądać końcowy rezultat walki, gdyby poniechał szturmów na miasto, a wykorzystując dogodny teren wszystkimi siłami bronił przejść w Wiedeńskim Lesie. Skoro jednak przeciwnik, a zwłaszcza polska jazda wyszła na równinę, los jego wojska . był przesądzony. W ciągu nocy z 11 na 12 września trwało dalsze przegrupowanie sił. Ostatecznie do bitwy stanęło ponad osiemdziesiąt tysięcy tureckich żołnierzy. Dowództwo nad prawym skrzydłem nadal sprawował Ibrahim pasza, centrum objął wielki wezyr osobiście, lewe "powierzył Sari Hussein paszy. Nie miał więc zbyt wielkiej przewagi, ale stanowiska wybrał dobrze, co pozwalało na silny opór. Poza warownymi pozycjami wokół traktu, a więc na prawym skrzydle, Turcy również mocno zasiedli na linii Griinzing, Sievering i Potzleins-dorf stanowiącej środek obrony. Natomiast ich pozycje na lewym skrzydle sięgały aż po wieś Heuberg, poprzez wzgórza Michaelberg, Schafbęrg i Heuberg. Liczne działa zostały rozmieszczone wzdłuż tego całego frontu obrony. Tatarzy pod chanem Murad Girejem zajęli najbardziej ku północy wysuniętą pozycję, pod miejscowością Mariabrunn. Odwody tureckiej jazdy stały między Dornbeck i Breitensee. Natomiast na prawym skrzydle wojsk sprzymierzonych Polacy, pod dowództwem hetmana Jabłonowskiego, obsadzili wzgórza Drei-markstein i'Hermannskogel; środek, a więc wojska książąt niemieckich pod dowództwem księcia Waldecka objęły rejon Yogelsang; wreszcie lewe skrzydło, austriackie, pod wodzą księcia Karola, ustawiło się pod Kahlenbergiern i Leopoldsbergiern. Stąd miały nastąpić pierwsze, i to silne działania, by wódz turecki z tego kierunku spodziewał się uderzenia. W rzeczywistości miało ono nastąpić ze skrzydła prawego, gdzie była skupiona jazda polska. Sobieski po rozstaniu z księciem Karolem wrócił do swoich wojsk i stanął na .nocleg u styku wojsk niemieckich z pozycjami cv> 506 cv> własnej piechoty. Jeden z dowódców niemieckich dowiedziawszy się, że Jan III ma przy sobie tylko nieliczny zastęp przyboczny, nadesłał aż cały regiment, który otoczył ścisłym pierścieniem królewski namiot nie przepuszczając doń nikogo. pacholik Dyakowski, pełniący przy królu osobiste posługi, ustawił pod drzewem polowy stolik i dwa zydle dla władcy i towarzyszącego mu pana Matczyńskiego. Obaj w milczeniu spożywali podaną im jajecznice, niby dwaj kmiecie strudzeni pracą. Z tyłu dochodziło pobrzękiwanie naczyń kilku dostojników, którzy po żołniersku przysiedli w pobliżu, by odetchnąć i pożywić się po uciążliwym dniu. Tymczasem słońce skryło się. za linię lasów okrywających wzgórza. Pozostała po nim czerwona łuna rozświetlała kopułę nieba niemal do zenitu. Natomiast wkoło wciąż zasnutego dymami miasta ukazały się równie czerwone punkciki tureckich ognisk niby tysiące rozsypanych przez tę łunę iskier. Szedł stamtąd nieustanny, ledwie dosłyszalny poszum, w który zlewały się dziesiątki tysięcy ludzkich głosów. Nastąpiła przerwa w artyleryjskim ogniu, armaty zamilkły po obu stronach, toteż ten gwar niby brzęczenie dalekiego roju słychać było wyraźnie. Czujny pacholik zebrał puste już talerze. •— Będzie jutro pogoda — stwierdził pan Matczyński obserwując rozciągający się pod nimi widok. — Przyda się, bo na suchym gruncie koń pewniej się czuje, tym bardziej że gliny tu sporo — stwierdził król ziewnąwszy mimo woli, więc pan Matczyński zaproponował: — Idźcie spocząć, miłościwy panie. Materace już rozłożono. — Chcę poczekać na Źegoniowe sygnały. — Tych ja upilnuję i dam znać. — Zatem posłucham twojej rady, bo nie najgorsza. — Król dźwignął się na nogi. — Utrudziłem się dziś co niemiara, a kości jui niemłode. Zważaj, a gdybym przysnął, budźcie zaraz... ¦W namiocie zapanowała cisza, a i pozostali na zewnątrz trzej mężczyźni w milczeniu spoglądali w dolinę coraz bardziej pogrążającą się w mroku. Tyrn jaskrawiej błyszczały teraz tureckie ogniska, podobne ozdobnemu złotemu łańcuchowi. Wieczorna zorza zaczęła przygasać. a na ciemniejącym niebie ukazywały się coraz liczniejsze gwiazdy. Była godzina dziesiąta, kiedy ponad rozciągniętym w. dole miastem wytrysnęła jasna nitka, pobiegła w górę i zatoczywszy łuk rozbłysła białym światłem.. Jest pierwsza raca, wasza miłość! — wykrzyknął z podnieceniem Matczyński. 1 Zatem Stahremberg wie, żem przeszedł Dunaj. cvi 507 co . — To już wiedział wczoraj, najjaśniejszy panie... Czekajmy na dalsze sygnały. Po niedługim czasie ukazała się znów raca, co również zgłosił królowi Matczyński, a w parę pacierzy — trzecia. — Już wie, żem nie tylko w drodze, ale i to, żem przybył pod miasto! — doleciał z ciemnego namiotu rozradowany głos króla. — 0 brzasku musimy być na nogach, toteż radzę i waszmościom nieco pospać... Istotnie krótko po trzeciej, kiedy jeszcze gęste mgły wypełniały doliny, król udał się na Kahlenberg, na spotkanie z księciem Karolem. ' Zastał go już na koniu, w hełmie na głowie i piersią okrytą kirysem. Stał w otoczeniu oficerów i przez lunetę starał się coś dostrzec we mgle zasnuwającej okolicę. W szarości przedświtu od strony Leopołdsbergu słychać już było strzały. — Cóż to, poszliście bez rozkazu? — spytał król po powitaniu księcia. — Pod Leopoldsbergiem kazałem dragonom przesunąć się nieco do przodu, więc zapewne przyszło do spotkania z Turkami. — Tedy zaczynajcie mości książę, w imię Boże! — Król przeżegnał się. — Ale wprzódy przykażcie wszystkie wasze działa przyciągnąć tutaj, bo bez ich pomocy sama piechota nie zdoła wyprzeć janczarów zza tych parkanów i murów, których tu pełno wokół winnic... Książę skinął głową, a w chwilę potem w porannych mgłach rozległ się głos trębacza. Pierwsze więc ruszyło do bitwy lewe skrzydło sprzymierzonych wojsk. Dragoni obeszli Leopoldsberg i z wolna posuwali się nadbrzeżnym traktem, piechota poganiana krzykami oficerów ruszyła z Kahlenbergu. W pobliżu stanowisk obu wodzów przeciągały jej regimenty w swych szarych kubrakach i białych kamizelach, z muszkietami i forkietami na 'ramionach witając okrzykami obu wodzów, wyraźnie jednak przeważały okrzyki: — Hoch, polnischer Konig! Wkrótce ukazało się słońce i mgła zaczęła opadać. W zimnym, porannym powietrzu zaperliła się rosa na zielonych kożuchach winnic, a brunatne pasma dzielących je murów nabrały ostrzejszej barwy.. Od strony szczytu Nussbergu rozległa się gwałtowna strzelanina, co wskazywało, że obie strony weszły już ze sobą w kontakt bojowy. Wielki bułany królewski koń, zwany Pałaszem, stał bez ruchu 1 uniósłszy głowę strzygł uszami. Sobieski złożył wodze na łęku 508 cv> siodła i z perspektywą przy oku obserwował rozpoczynającą się w dolinie bitwę. Widział, jak. zza wąskich pasków kamiennych murów ukazywały .się białe kłaczki dymu muszkietowych strzałów ukrytej za nimi tureckiej piechoty. Sunęły ku tym obłoczkom małe figurki odziane w szare mundury, zatrzymując'się, by oddać salwę, po której ładowały broń, a wysuwały się do przodu inne, by za chwilę przepuścić przed siebie następny szereg, ten zaś powtarzał wszystko od nowa. I byłoby to można poczytywać za jakąś dziecinną zabawę, gdyby co i raz któraś z tych laleczek nie unosiła rąk wypuszczając muszkiet i nie padała na ziemię. Pod Nussdorfem król dostrzegł ruchy tureckich wojsk.. Szły oddziały piechoty, a więc nieprzyjaciel wzmacniał swoje prawe skrzydło. W centrum takie samo poruszenie dostrzegł w Griinzing, Sievie-rińg i Potzleinsdorf. Naprzeciw wojsk hetmana Jabłonowskiego widać było tureckie oddziały na Michaelbergu i Schafbergu. Tę obserwację przerwał wyłaniający się zza wyniosłości jeździec. Za chwilę zatrzymał się przed królem i zataczając koło futrzanym kołpakiem, jako że był spod lekkiego znaku, zawołał: — Goniec od pana Kątskiego, miłościwy panie! . — Mów! — polecił król krótko. — Generał jak dotąd ma przy sobie jeno połowę dział! Reszta jeszcze w drodze! — Gdzie są? — Będą dopiero za kilka godzin! — Jak do tego przyszło? — obruszył się Sobieski. — Zabrakło im dnia do przeprawy i po ćmie zabłądzili. — Powiedz waść generałowi, że wkrótce będą mocno potrzebne! A z tego, co ma, niech podeśle księciu Karolowi sześć dział, bo ten ma ich za mało, a i te co są, jeszcze milczą. Jakby dla zaprzeczenia tym słowom Pałasz nagle przysiadł na zadzie, ho spomiędzy drzew okalających klasztor huknęły armaty. Jednocześnie grzechot muszkietów zza obmurowań wzmógł się, a podmuchy wiatru przyniosły przytłumione odległością krzyki walczących żołnierzy. W parę pacierzy potem nadlecieli konni gońcy. Jeden od hetmana Jabłonowskiego, drugi od księcia Waldecka. Obaj wodzowie składali meldunki, że formowanie oddziałów zostało zakończone. ubaj też otrzymali rozkazy, by piechota ruszyła do natarcia. Bitwa rozgorzała na całej linii. , r Wzmagający się tumult wskazywał, że walki nabierają gwałtowności. Jakoż odezwała się i artyleria turecka. Pierwsze pociski częły padać na stanowiska austriackie, co dowodziło, że nieprzyja- cv> 509 cvi I ciel już je potrafił rozeznać. Także na trakcie i po obu jego stronach coraz częściej ukazywały się pióropusze dymów od padających kar- Czas mijał w pełnym napięcia oczekiwaniu. Od rezultatów bowiem tego zmagania zależało, jak prędko uda się przełamać opór pierwszych linii tureckich. Chociaż bowiem Sobieski był dobrej myśli, to jednak ostrożność kazała przypuszczać, że rozprawy z tak silnym przeciwnikiem nie uda się zakończyć w ciągu jednego dnia Po-paru godzinach bitewny hałas jakby nieco przycichł co mogao świadczyć o postępach austriackiej piechoty. Jakoż istotnie przypuszczenie to zostało rychło potwierdzone, bo dochodziła ósma rano kiedy raptem ukazał się oficer dragonów. Z trudnością pokonywał wyniosłość wzgórza omijając porastające stok zarośla, a ui-rzawszy poczet obu wodzów zdarł przed nimi konia — Nussberg opanowany, Nussdorf zdobyty, wasza książęca mość! — krzyknął ochrypłym ze zmęczenia głosem. Książę Karol skinął głową. — Podziękuj waść generałowi Fontaine — skwitował krótko po czym spojrzał z porozumiewawczym uśmiechem na stojącego obok króla. Ją fa — Brawo austriacka piechota i brawo dragoni! — zawołał So-oieski z rozradowaniem. — Teraz kolej na Heiiigenstadt! Tam zaś czeKajcie na dalsze rozkazy. — Powtórz to generałowi — polecił książę oficerowi Ten zawrócił konia i pognał w dół. — Ruszam do swoich wojsk — oznajmił król — a po drodze zajrzę do Waldecka. W razie potrzeby przysyłaj gońca, mości książę. Po opanowaniu Heiiigenstadt nie idźcie dalej, by zbytnio nie wysunąć się do przodu. Pora także podziękować Bogu za oierwsze ¦powoazenie i spożyć śniadanie, co i waszej książęcej mości radzę _ Zsiadł z Pałasza i z powodu stromej drogi, jak i wielkiej otyłości, podtrzymywany przez dwóch oficerów udał się do kaplicy klasztornej. . * ^ Po mszy zjadłszy nieco, jak pisał potem, „z piaskiem", znów dosiadł wierzchowca i ruszył wzgórzami do swoich chorągwi Oddziały austriackie po obejściu Leopoldsbergu nacierały wzdłuż naddunajskiej drogi, początkowo nie natrafiając na zbyt duży opór. Dopiero na stokach Nussbergu powitał je gesty ogień muszkietów. Ciągnęły się tu rozpadliny, pełno było wykrotów i jam które w dodatku przysposobiła jeszcze do obrony ludzka ręka. Wszędzie też obrastał je gąszcz krzaków i chaszczy dobrze maskujących te przez naturę stworzone punkty oporu. Jednak natarcie prowadzone zawzięcie i dostatecznie dużymi siłami wypierało nieprzyjaciela z tych przyczółków jego obronnej cv> 510 cv' linii. Sytuacja pogorszyła się dopiero, kiedy piechota napotkała na , swej drodze kamienne ściany tarasowo położonych ogrodów, wa-rzywników i uprawnych poletek. Tu zza każdego kamienia tryskały białe obłoczki pokrywając, teren zasłoną dymów i grzmiała gwałtowna strzelanina. Ukryci dobrze janczarzy prowadzili ogień, od którego atakujące oddziały zaczęły ponosić coraz większe straty. Tylko tu i ówdzie udało się żołnierzom wedrzeć na niewysokie zresztą mury, a wówczas szable krzyżowały się z jataganami w zażartym, ręcznym boju- pierś .w pierś. Po opanowaniu jednej przeszkody przychodziła kolej na następne, bronione równie mocnym ogniem i równie zawzięcie. Toteż regimenty zaległy, a do ¦ dowódcy pognał goniec z żądaniem pomocy artyleryjskiej. Ale nie zdążył chyba dotrzeć nawet do połowy drogi, kiedy od strony Kahlenbergu zagrzmiały wybuchy , wystrzałów i na linie tureckie spadły pierwsze pociski. Niedługo potem nadciągnęły także polskie armaty i szybko zwróciwszy swe pyski ku Turkom zaszczekały niby rozeźlone psy. Tam gdzie ude-' rżały pociski, leciały w górę kawałki cegieł i kamieni. Natarcie ruszyło z miejsca i wolno, ale nieustannie posuwało się naprzód. Przed każdą nową linią obronną przeciwnika podciągano działa i po kilku salwach szła do przodu piechota, by już na białą broń kończyć robotę artylerzystów. I tak krok za krokiem oddziały austriackie dotarły wreszcie do Nussdorfu. Tu jednak powitał je tak silny ogień, że znów musiały zaleć i czekać, aż artyleria udzieli pomocy — rozbije mury i do reszty skruszy wypalone pożarami ściany domów, bo za każdą faką osłoną -siedzieli janczarzy. Toteż wśród huku strzałów, prochowych dymów, kurzu i pyłu zdobywali piechurzy dom po domu. Wsparli ich dragoni z regimentu barona Konigsecka, wchodzącego w skład korpusu Lubomirskiego, który walczył o wiedeńską drogę. Wreszcie około dziewiątej Nussdorf zostało zdobyte i zgodnie z otrzymanym rozkazem kolejny atak ruszył na Heiligenstadt. Osiągnąwszy stanowisko- dowodzenia księcia Waldecka król .wysłuchał jego meldunku o sytuacji.-Stojące na wzgórzach Vogel-sang i Hermannskogel pułki niemieckie rozpoczęły natarcie w kie-runku na Sievering i Griinzing, ale posuwały się bardzo powoli, gdyż i tu z natury trudny teren został wzmocniony przez Turków rowami i zasiekami. Sobieski obserwował rozciągającą się przed nim panoramę bit- wy. Kolorowe mundury niemieckiej piechoty ukazywały się i zni- y Przesłaniane zaroślami. Żołnierze szli wolno, co pewien czas -f 5 aJ3c, by oddać strzał z muszkietu, potem ruszali dalej nabi- broń w marszu. Tu i ówdzie widział oficerów z uniesionymi «Hni, ale ich komend czy ponagleń nie było słychać, gdyż za- cv 511 cv głuszały je trzaski wystrzałów broni ręcznej i huk armat. Ich pociski rozrywały się często i wśród barwnej wstęgi piechoty, a kiedy . wykwitał z ziemi kłąb dymu i wytryskał język 'ognia, najbliższe kolorowe figurki padały na ziemię. Brak własnej artylerii wyraźnie opóźniał tu tempo natarcia. Żołnierz szedł wprawdzie ofiarnie do przodu, ale regimenty ponosiły duże straty od ognia, janczarów. Ich punkty oporu przychodziło więc zdobywać walką wręcz, toteż coraz poprzez hałas bitwy przebijał krzyk ruszających do ataku piechurów, którzy z rapiera-mi i forkietami w ręku wdzierali się na przeszkody. Dlatego król opuszczając po pewnym czasie księcia Waldecka nie oszczędził mu zgryźliwej-uwagi: — Lepiej było się nieco wysilić i zabrać armaty. Teraz trzeba to zapłacić żołnierską krwią. — Wiodąc armaty nie stanęlibyśmy na czas do bitwy — mruknął skonfundowany książę. — Musimy radzić sobie bez nich. — Oby z powodzeniem... — skwitował tę uwagę król uznawszy w duchu słuszność tego wyjaśnienia, gdyż sądząc z własnej przeprawy istotnie taka groźba istniała. Pożegnawszy tym życzeniem księcia Sobieski pospieszył do swoich wojsk. W tym czasie część polskiej piechoty, wzmocniona czterema regimentami piechoty saskiej, wyszła z doliny Weidlingsbach i prowadząc ze sobą działa osiągnęła wzgórza Dreimarkstein i Grunberg. Reszta armii polskiej jeszcze udziału w bitwie nie brała. Prawe jej skrzydło pod dowództwem Jabłonowskiego stało na szczycie Rosskopf z dragonią na skraju, dla ochrony przed nagłym atakiem Turków, których obóz znajdował się nieomal na wprost chorągwi hetmana. Środek linii, teraz pod wodzą samego króla, zajął" pozycję na Griinbergu, lewe skrzydło, pod Sieniawskim, na wzgórzu Dreimarkstein, Jazda uszeregowana w cztery rzuty miała przed sobą piechotę, podzieloną na osiem brygad. Te z niecierpliwością oczekiwały reszty dział, które jeszcze ciągnęły Wiedeńskim Lasem. Mimo ich braku król w ślad za Waldeckiem wydał piechocie rozkaz ruszenia do bitwy. I tu również zaczęło się żmudne, ale zażarte zmaganie o każdy wykrot, skalny blok, ogrodowy mur czy ścianę drzew. Ukryci wszędzie janczarzy razili ogniem atakujących żołnierzy, ale ci bez zatrzymywania się, z chłopską zawziętością parli naprzód. Ale potem walka wręcz była krótka, bo tureckie szable nie mogły sprostać osadzonym na długich drzewcach polskim berdyszom. Około pierwszej w południe przybyła na koniec reszta armat i natarcie przybrało na sile. Zmordowanej marszem i wciąganiem cv 512 cv> dział na stoki obsłudze generał Ką-tski nie dał nawet chwili wytchnienia, przykazując natychmiast dopomóc piechocie. • Należało wesprzeć ją z bliska, toteż podprowadzono świeże zaprzęgi, puszkarze pozdejmowali kaptury z wylotów luf, przeczyścili rejnadlami otwory zapłonowe, łożyska armatnie poobsiadała obsługa i wnet, omijając rozpadliny i uskoki, działa raźno pomknęły po pochyłości gruntu ku wyznaczonym celom. Nie trwało długo, a wprawne ucho pana Kątskiego rozeznało ich głosy wśród hałasu bitwy/ A że miał dobrych puszkarzy, jxxż po pierwszych strzałach mury i przymurki chroniące janczarów waliły się w gruzy, a w obłoki kamiennego pyłu wpadali natychmiast piechurzy ukryci dotąd w jamach i wykrotach przed tureckim ogniem. Wspomagani artylerią Polacy już około drugiej po południu zdobyli Mićhaelberg, a potem kolejno wzgórza: Schafberg, Heuberg, Gallizinberg i miejscowość Potzleinsdorf. Pozycje te otwierały polskim chorągwiom drogę na równinę podmiejską. Stąd mury Wiednia były nieomal w zasięgu ręki. Nie zdołał temu przeszkodzić i atak Tatarów, którzy skupiwszy tumeny w dolinie rzeczki Mauerbach ruszyli na prawe skrzydło grupy hetmana Jabłonowskiego. Atak, wykonany wyraźnie bez bojowego zapału, został przez niego łatwo odparty, toteż chan dał wkrótce rozkaz dó odwrotu, uznawszy widać, że starczy mu tej bitwy dla wykazania wezyrowi swojej wierności. Groźniejszy w skutkach okazał się kontratak turecki na centrum sprzymierzonych wojsk. Wielki wezyr, wciąż przywiązując największą wagę do działań na swym prawym skrzydle i środkowym odcinku linii bojowej, rzucił na niemieckie oddziały pułki konnicy. Wystąpiła przeciw nim rajtaria Waldecka, ale nie sprostała gwałtowności natarcia i zaczęła się cofać. Sytuacja stawała się groźna, lecz książę na czas obrócił ku Turkom swoje odwodowe regimenty piechoty, aby wstrzymać ich ogniem. Jednocześnie czujny Sobieski dostrzegł również niebezpieczeństwo i rozkazał Sieniawskiemu rzucić na spahów chorągwie pancerne. To uderzenie nie tylko odparło atak, ale i zepchnęło pułki tureckie do tyłu. Mijała godzina trzecia po południu. Król, mimo że chorągwie 3aZ(iy już spływały na wiedeńską równinę, nadal jeszcze ze swym pocztem pozostawał na wzgórzu Griinberg, gdyż stąd miał najlep- wgląd na trwające zmagania. Jego stanowisko zdradzał jedynie proporzec z osobistym herbem^ Janiną i sokole skrzydło na końcu w oczni — polski znak naczelnego wodza. Tu co chwila nadbiegali )nCy z meldunkami, stąd, kierując bitwą, wysyłał z rozkazami swoich. statni taki meldunek od księcia Karola mówił o ciężkich wal- 33 ~ Ostatni zwycię,ca ^ kach nad potokiem Grtinzingsbach. Jednak następny donosił nie tylko o jego przekroczenia, ale o zdobyciu wraz z oddziałami saskimi Heiligenstadt. Wiadomość ta była pomyślna, gdyż świadczyła, że centrum i lewe skrzydło nawiązały ze sobą łączność. Ale potem wieści się urwały. Ten brak kolejnych gońców stawał się niepokojący, a zasnute dymami pola nie dozwalały wejrzeć, -co na nich się dzieje. Toteż król w obawie, że rozgrzany walką Lotaryńczyk niepomny rozkazu pójdzie dalej, zerknął raz i drugi na zegarek, obrócił się w pewnej chwili i dostrzegłszy stojącego najbliżej Zawieję rozkazał: — Ruszaj do księcia Karola! Nie wiem, co się u niego dzieje. Może mu ubito gońca albo też został od nas odcięty. Ostatnio zdobył Heiligenstadt, szukaj go zatem w pobliżu... Jeśli nie ma zbytnich kłopotów, niech przybywa do Waldecka na naradę. Leć duchem! Zawieja poderwał konia i obróciwszy go w miejscu pognał ku zadymionej równinie. Wiedział, że czeka go niebezpieczne zadanie, bo musiał mijać linię walki, którą tworzył łańcuch potyczek, toteż łatwo było dostać się pomiędzy ogień obu stron albo otrzymać zabłąkaną kulę. ' Jednak dymy i huki wystrzałów, krzyki walczących, rzucane rozkazy wskazywały drogę, baczył więc na nie pilnie pozostawiając koniowi troskę o mijanie przeszkód. Tych zaś było'pełno, bo wciąż musiał skakać przez rozpadliny . i rowy, a do tego zwłoki niemieckich i tureckich żołnierzy gęsto zalegały pola, leżały też rozbite wozy amunicyjne, armaty oraz padłe konie. Bitwa wrzała w całej pełni. Nieustanny grzmot wystrzałów, huk armat i ludzkie krzyki zlewały się w jeden niosący się nad polami grzmot. Naciskając bez przerwy ostrogą konia mijał w galopie ciągnące na linię walki posiłkowe regimenty, ~aż wreszcie po mundurach poległych zorientował się, że dotarł do pozycji austriackich. Teraz wciąż napotykał biegnące truchtem oddziały piechoty, ale nabrał otuchy, gdyż wszystkie zdążały do przodu. Wkrótce natknął się na takiegoż jak on gońca, od którego przekrzykując bitewny hałas dowiedział się, gdzie szukać księcia. Był już blisko, bo na przednim skraju Heiligenstadt. I tu na zawalonej gruzem ulicy panował gorączkowy ruch. Biegły ponaglane przez oficerów oddziały piechoty, pędzili gońcy, z łoskotem żelaznych obręczy skakały po cegłach armatki, a jeźdźcy dosiadający zaprzęgów poganiali konie razami batów. Książę stał z perspektywą przy oku, spokojny, jakby panujący wokoło bitewny hałas nie dochodził jego uszu. . cv> ,514 cvi Na meldunek Zawiei rzucony z tańczącego konia odwrócił ku niemu zdziwioną twarz. - __ Jego królewska mość nie ma ode mnie wiadomości? Wysła-leni niedawno gońca. __ Zatem minąłem się z nim. Co mam rzec miłościwemu panu? __ Walczymy na rubieżach Dobling. Cofający się stąd janczarzy zostali wsparci posiłkami i stawiają opór. Sądzę jednak, że za godzinę zajmę tę miejscowość. ¦ __ Król jegomość ponoć prosił o wstrzymanie walk po wzięciu Heiligęnstadt... — Zawieja w oględnej formie przypomniał królewski rozkaz. __ Pamiętam, ale nie chcę dać czasu nieprzyjacielowi na podciąganie dalszych posiłków. Będę szedł do przodu, pokąd się da. — A jeśli książę Waldeck nie nadąży? Czy wówczas nie grozi odcięcie czołowych oddziałów? —: ośmielił się zadać pytanie Zawieja. Wraz z gniewnym spojrzeniem padła w odpowiedzi zryźliwa uwaga: — Waść wyznaczony mi na doradcę? — Jakżebym śmiał, wasza wysokość? Chcę jeno poznać intencje,, by przekazać je memu królowi! Prosi on takoż o przybycie na naradę do księcia Waldecka. — Kiedy? — Król jegomość przykazał mi gnać jak najszybciej... — Dobrze, wkrótce tam będę. — Książę podniósł znów perspektywę do oka, jakby Zawiei przy nim nie było. Istotnie wkrótce otrzymał meldunek o zdobyciu Dobling i cofaniu oddziałów Ibrahima paszy na Wahring, gdzie znów zatrzymały się i wznowiły walkę. Zaraz po nadejściu tej wiadomości ruszył na wyznaczone spotkanie. Zbliżała się czwartą po południu. Grzmot bitwy dochodził teraz z równiny wskazując, że opanowanie wyjścia na nią zostało dokonane. Stanowisko dowodzenia księcia Waldecka znajdowało się już w Potzleinsdorfie. Powitały tam księcia lotaryńskiego rozradowane twarze. . Witam i winszuję księciu sukcesów! — zawołał na jego widok Sobieski. — Dzielnie sobie poczynają austriackie regimenty! t*dzie są teraz? . ~ Dobling ?dobyte. Obecnie nacieramy na Wahring. A co tu- Mamy przed sobą samego wielkiego wezyra, który osobiście o zi centrum, co powoduje wyjątkowo zaciekły opór jego żoł-rza. Aie z boska pomocą jakoś sobie radzimy. Walki idą pod owo z 515 Garsthof. Skoro padnie, zamierzam nacierać w kierunku umocnień tureckich na linii Weinhaus — górny bieg rzeczki Alsbach. Zgodnie z rozkazem formuję także jazdę na rubieży Potzieindorf — wyjaśnił książę Waldeck. . Widząc pytające spojrzenie księcia Karola zwrócone ku niemu Sobieski uzupełnił ten meldunek: — Wobec szybkich postępów piechoty pragnę zmienić plan bitwy i nie odkładać dłużej .walnej rozprawy. Chcę uderzyć i to zaraz! Moja kawaleria schodzi właśnie ze wzgórz Heuberg i Schafberg dla zajęcia pozycji do ataku. Toteż pragnę, mości książę, abyś również swoją jazdę przyłączył do kawalerii księcia Waldecka, bo ruszymy razem. Książę lotaryński uśmiechnął się, wyraźnie rad z królewskiej decyzji.! — Wracam zatem do siebie i wydam rozkazy swojej rajtarii, a także polecę feldmarszałkowi Lubomirskiemu, by ściągał swoje chorągwie i był gotów do natarcia. — On niech oczyści Leopoldstadt, bo ma najbliżej — uzupełnił polecenie Sobieski — ja zaś dokonam tu próby, czy teren zezwoli na masowy atak jazdy. — Spojrzał za siebie i rzucił przez ramię: — Skocz no który do Sieniawskiego, niech Zbrożek bierze chorągiew usarską i rusza na Turka. Nie ma wdawać się w długą walkę, a zaraz po spotkaniu odskoczyć i wracać ku środkowi naszej linii.' . Książę Karol ze swoim pocztem odjechał. Król z księciem Wal-deckiem pozostali na miejscu, czekając na wyniki ataku husarii Zbrożka. Stanowiska jazdy Sieniawskiego ciągnęły się w pobliżu prawego skrzydła niemieckich wojsk, toteż wkrótce ujrzeli chorągiew zjeżdżającą z pobliskiego pagórka. Najpierw szła rysią z wolna nabierając rozpędu, a potem konie, ponaglone ostrogą i-wyniosłością, gnały coraz ostrzejszym galopem. Po chwili sunęły pełną szybkością wyciągnięte jak charty, a husarskie kopie pochyliły się ,,do pół ucha". Ich długie kolorowe proporce furkotały wzdłuż drzewców, szarpane pędem. Nad głowami jeźdźców, odzianych w kirysy, szumiały pióra skrzydeł. Zdawało się więc patrzącym, że wierzchowce lada chwila oderwą się od ziemi i popłyną powietrzem.- Z głuchym łoskccem uderzyli w nadbiegającą ścianę tureckiej jazdy, w.bijając się w mą niby topór w pier drzew;'. Od razu prysły kopie, toteż rycerze chwycili za koncerze i pałasze. Zmagano się teraz pierś w pierś, ale liczebna przew*ga w-r<. 517 cv Stojące na wzniesieniu chorągwie widziały, jak w kilku miejscach od ruchliwych, szumiących gwarem linii tureckich oderwały się w pewnej chwili wydłużone na kształt wrzecion pasma kurzu i zaczęły sunąć ku ich stanowiskom. Nadleciał od hetmana goniec. Wywołane przez niego pancerne chorągwie ruszyły konie i wysunęły się do przodu. Tu i ówdzie wzdłuż ich szeregów przelatywali jeszcze porucznicy, dzwięczała broń, wierzchowce potrząsając łbami biły kopytami w ziemię. Ponieważ wszystkie polskie pozycje znajdowały się na wzniesieniach, hetman pozwolił spahom wspiąć się na pół stoku, a kiedy wyraźnie stracili impet, skinął buławą wskazując wyznaczonym chorągwiom kierunek natarcia. . Na ten znak rycerze poderwali konie i lawina jeźdźców runęła, w dół. Ostroga i pochyłość zmuszały konie do coraz szybszego biegu, toteż rozwarte krzykiem, okolone czarnymi brodami twarze zbliżały się z błyskawiczną szybkością. Jakoż po chwili z kwikiem koni, hukiem i szczękiem szabel uderzających o blachy tureckich jeźdźców zwarły się oba szeregi, Zgiełk, tumult, grzmot razów, krzyk walczących zagłuszyły hałas toczącej się w dali bitwy. Zmaganie to nie trwało jednak długo, bo wkrótce tureckie pułki zaczęły się łamać, rwać, z jednej skłębionej masy powstało najpierw kilka, potem kilkanaście grup, które po pewnym czasie, jakby same z siebie, zsuwały się po stoku coraz niżej. Wreszcie ujrzano uciekających dżebedżi i ruszającą za nimi pogoń. Zaraz jednak od hetmańskiego stanowiska zagrzmiała trąba, pancerni hamowali więc konie i zawracali ku swoim. Zbliżała się szósta po południu. Kolejno nadlatywali do króla gońcy z meldunkami o zakończeniu koncentracji i ustawianiu się konnicy na wyjściowych pozycjach. Ruch w obozie tureckim, gorączkowe ściąganie oddziałów z innych odcinków walki i pospieszne, nieomal paniczne formowanie z nich nowych linii bojowych mówiło tak doświadczonemu żołnierzowi jak Sobieski, że nieprzyjacielski wódz jest przerażony i że nadeszła chwila na decydujące uderzenie. Natychmiast do czołowych oddziałów piechoty rozbiegli się gońcy nakazując wstrzymanie natarcia, a w chwilę potem ujrzano, jak włócznia z sokolim skrzydłem pochyla się do przodu. Jednocześnie wiatr poniósł nad polem głos trąby. Zakrzyknęli więc rozkazy rotmistrze chorągwi, spięli konie buzdyganami wskazując kierunek i ogromna masa jeźdźców ruszyła z miejsca. Od samych uderzeń kopyt zadrżała ziemia, a krzyk rycerzy poniósł po polach wiatr, wzgórza zaś odbiły go groźnym echem. Szły chorągwie za chorągwią. Równymi szeregami sunęli słynni c\3 518 sarze, za nimi pancerni i lekkie znaki. Z lewego skrzydła nacie-ała kawaleria austriacka i oddziały Lubomirskiego, z wyciągnięty-i do przodu rapierami, pochyleni nad końskimi łbami, pędzili środkiem niemieccy rajtarzy. Olbrzymia, zdawało się nieprzebrana, fa-1 iaca masa jeźdźców. Głucho dudniła ziemia, powietrze rozdzierał żołnierski wrzask, zdawało się, że jego potęga sama zdoła zmieść umocnienia, rozrzucić namioty, zdusić wszelką wolę walki i oporu w sercach wroga. Obraz ten oglądali wszyscy żołnierze, całe wojsko obu stron. Książę Karol i Waldeck stojąc obok siebie patrzyli na ów zmasowany atak jazdy ze zdumieniem. Cała chrześcijańska piechota i zamilkła artyleria z podziwem, a Turcy z przerażeniem i zgrozą. Natarcie na prawym skrzydle prowadziła pierwsza z pierwszych, chorągiew husarska królewskiego syna księcia. Aleksandra, prowadzona przez porucznika Zbierzchowskiego, a na jej czele gnał sam król. Widać było jego postać wyraźnie, gdyż siedział na bułanym koniu, w białym, jedwabnym żupanie i modrym kontuszu. Wysoka kita czaplich piór zdobiąca kołpak chwiała się w takt końskiego biegu. Usta miał jak i jego żołnierze rozwarte krzykiem, a szabla wyciągnięta ku przodowi błyskała srebrzyście w zachodzącym słońcu. — Braver Kbnig... — mruknął na wpół do siebie książę lota-ryński, wpatrzony w sunące już całym pędem fale jeźdźców. — I wielki wódz... — dorzucił książę Waldeck. — Niełatwa to bowiem rzecz zebrać na jedną/chwilę taką masę kawalerii i rzucić ją w całości na wroga. Trzeba nie lada dowódcy, by tego dokonać. —- Co za widok! — zawołał nieomal z entuzjazmem opanowany zwykle Lotaryńczyk. — Nieprędko znajdzie się ten, któremu dane będzie podobny oglądać! Tymczasem towarzysze z królewskiego pocztu pochwycili wodze Pałasza i poczęli hamować jego bieg, kierując się w luki między chorągwiami. Te minęły ich wkrótce jak burza i po krótkim czasie już tylko kurz kłębił się za ostatnimi szeregami. Król ochłonął wkrótce z bitewnej gorączki i sam zatrzymał koma, by mieć nadzór nad bitwą. Obejrzawszy się dostrzegł, że własne odwodowe oddziały przesuwają się do przodu, przed nim zaś czołowe pułki tureckiej jazdy ruszają ku pędzącej husarii. . Ja^ potężna fala napotkawszy na swej drodze zaporę najpierw ja oy przystaje, a potem masą wody rozbija ją i szczątki niesie Prze i sobą, tak uderzenie spahów tylko na krótko wstrzymało pęd ni. Długie kopie zniosły z siodeł pierwsze linie jeźdźców, a po-a Jconterze i pałasze szybkimi, sprawnymi ciosami strącały na- 519 stępnych. Polscy : ycerze od razu wdarli się w głąb nieprzyjaciel- . skich wierzchowców, a niedobitki własnym impetem porwali za sobą. Tych wykańczali już ich pocztowi. Byli to jednak tylko spahowie, jazda lekka. Teraz z kolei do boju weszli dżebedżi, jazda pancerna, mniej obrotna niż tamta, bo również jak polska odziana w kolczugi, karaceny czy bechtery, w spiczastych hełmach lub misiurkach ria głowach. Husaria główny impet straciła w walce ze spahami, na co zresztą liczył turecki' wódz, i trzeba było zmagać się pierś w pierś. Tu polski pałasz nie krzyżował się z mołdawską multanką czy tatarską czeczugą chętnie używaną przez spahów, ale z szeroką, mocno zakrzywioną, ciężką szablą turecką, której cios zadany mocnym ramieniem potrafił rozciąć blachę okrytego nią przeciwnika. Ale jeśli nawet wyhamowany impet pozbawił Polaków przewagi, to nie stracili oni zawziętości, a większa wprawa w robieniu białą bronią wkrótce okazała się wyraźnie widoczna. W dodatku i liczbą przewyższali przeciwnika, bo nie wszystkie swoje siły wielki wezyr rzucił do boju, więc takiemu naporowi tureccy dżebedżi nie byli zdolni sprostać. Szeregi rozdzielone na grupy rwały się i, otaczane ze wszystkich stron kręgiem błyskających ostrzy, wkrótce przestały istnieć. Reszta zaczęła coraz liczniej umykać, jednak nie do obozu, lecz zgodnie z rozkazami dowódców ku zbawczej Wiedence. Obóz zaś, otoczony linią szańców obsadzonych działami, znajdował się już blisko. Pędzące chorągwie jedna po drugiej znikały w wykopie, by po chwili wyłonić się po drugiej stronie. Konie przynaglone krzykiem i ostrogą pięły się po stokach krótkimi, gwałtownymi skokami, jeźdźcy zaś przywarci do szyi znikali i ukazywali się wNprochowym dymie muszkietów i armat. A kiedy dosięgnęli szczytu, gromki krzyk triumfu jednych, a przerażenia drugich, zagłuszył wszystkie inne głosy bitwy. Po zdobyciu szańców fala płynęła ku obozowym wałom. Gruchnęła stamtąd armatnia salwa, ale' już po raz drugi topczy nie zdążyli nabić swoich dział, gdyż pojawiły się nad ich głowami rozwarte pyski koni i uniesione szable. Toteż ratując życie rzucili się dc> ucieczki, by szukać schronienia wśród gęstwy obozowych namiotów i składów. Piechota stawiała wprawdzie dłuższy opór, ale i on na wiele się nie ,zdał, bo obozu pierwsze dopadły chorągwie lekkich znaków, których ubogi żołnierz więcej nieraz myślał o rabunku i zdobyczy wojennej niż pokonaniu przeciwnika, ten zaszczyt pozostawi; jąc zamożniejszej braci szlacheckiej z chorągwi pancernych czy samej husarii. Ale jeśli poczuli bliską zdobycz, niczym ogary nie dawali się już oderwać od upatrzonej zwierzyny. Nie zwracali uwagi na prze- cc 520 nieprzyjaciela, zawziętość obrony, czy ryzyko własnej śmier-* zapamiętale i zaciekle wyrąbywali dla siebie przejście. Ten c1' ¦ vz wraz z równie ubogim piechurem najczęściej zdobywał Z głodzony, bo jak wszyscy przez cały dzień nic w ustach nie miał, podaną miskę przyjął z wdzięcznością. — Nieźle się obłowiłeś — rzucił z uśmiechem widząc, jak towarzysz cierpliwie urywa diamentowe guzy kaftana, a potem zabiega si 522 Ce Będzier szczęśliwa, jeśli obaczy mnie w zdrowiu. f Qinpiś, bracie, niczym moja kobyła! Masz tedy i daj Justyn-jTzawieja ujął dobrze już wypchany woreczek i podał go towa-evszowi. Ten spojrzał na niego zaskoczony. rzy__ chyba takoż masz niewiele więcej rozumu niż twój k,oń! Jak- • mam brać tak wielki dar? Dzięki za dobrą chęć, ale przyjąć tego nie mogę! '¦ ¦ __ q0 znaczy nie możesz, kiedy ci daję z serca! Zresztą nie tobie to ofiarowuję, jeno małżonce, z ubolewaniem, że takiego gamonia ma za męża! . __ Skoro tak, tedy muszę chyba przyjąć i jej, imieniem ci dziękować ¦— roześmiał się Żegoń. Potem zaczęli sobie szczegółowo opowiadać przygody dnia popijając-obficie miodek, który Maciek Gęgała gdzieś zdobył. Upływały im nocne godziny, kiedy raptem w świetle ognia ukazała, się krępa postać w lichym odzieniu, ale z pistoletem i krótkim jataganem zatkniętym za pas. — Kulczycki! — wykrzyknął Żegoń na widok przybyłego. — Jak waść nas znalazł? Co tam słychać w mieście? — Radość, że trudno opisać. Nikt nie poszedł na spoczynek, ulice pełne jak za dnia, ludzie modlą się po kościołach, gdzie bez przerwy trwają nabożeństwa, wszystkie za naszego króla. — Ale jakeś mnie odszukał w tym gąszczu namiotów? — Szczęśliwie napotkałem Dyzmę, który pokazał mi drogę. —- Siadajże waszmość — zaprosił przybyłego Bohdan. — Miejsce się znajdzie. Zwę się Zawieja, herbu Korab. — A to urodzony imc Franciszek Kulczycki — wyręczył towarzysza Żegoń. — Ostatnie parę niedziel w Wiedniu siedział i wiadomości mi stamtąd nadsyłał. Przez tureckie wojska potrafił przemknąć, by dostać się do miasta. — Jednak, biedny Michałowicz życie oddał — z westchnieniem żalu rzucił Kulczycki. t Za pewny był siebie i swego szczęścia. ' _ —- Widzę, żeś waćpan miał go więcej sądząc po tej zdobyczy — zmienił Kulczycki temat, bo Michałowicz był jego dawnym kompanem i druhem. • . Znacznego jeńca takoż pojmałem — pochwalił się Zawieja. "acpana w mieście okazja ominęła, stoi wszakże jeszcze tysiące--namiotów, dla wszystkich wystarczy. ~— Ja swój łup mam już upatrzony i taki, że nikt inny na niego się nie połaszczy — rzucił zagadkowo Kulczycki. *7 Jakiż to? Wiem, gdzie są tureckie magazyny z kawą... 523 cv Na to zaskakujące oświadczenie nawet siedzący w pobliżu Gęgała nie zdołał opanować ciekawości. — Z kawą? — spytał. — A cóż to takiego? — To ziarno, z którego robią napój — wyjaśnił Zawieja. — Piłem to paskudztwo w Stambule, ale po jednej próbie więcej do gęby nie brałem! — To czemu oni go piją? — dopytywał się pachołek. Tym razem odpowiedział mu Kulczycki. — Piwo takoż gorzkie, a rad go żłopiesz. — Niby tak... — przyznał Maciek .'— Ale to' piwo, można sobie nim łeb zaprószyć. • — Po co ono ziarno waszmości? — zainteresował się Żegoń. — Ja \v Wiedniu byłem już przed paru laty i mam tam wielu przyjaciół. Teraz wiedzieli, żem wysłannik polskiego króla, toteż tym większy zdobyłem między nimi mir. Namawiają mnie przeto, bym osiadł u nich na stałe, co też zamierzam uczynić. — Więc czemu waszmości owa kawa potrzebna? — znów wtrącił się do rozmowy Gęgała. — Ty będziesz przepijał, coś tu zdobył, ja zaś worki z kawą przewiozę do miasta, a jest ich tyle, że i na dziesięć wozów nie zabiorę. A zasię otworzę pijalnię, z wolna swój łup zamieniając na pieniądze. — Będziesz miał waść chętnych do picia? — Wiedeńczycy kawę już znają i w niej gustują. Chętnych nie braknie, tego się nie boję. — Dziwne waść masz pomysły, ale chyba nie takie głupie — przyznał Żegoń. — A teraz opowiadaj, jakeś sobie radził z rybakami? Dalszy czas spędzali na rozmowie, wreszcie zdrzemnęli się nieco, złożywszy głowy na siodłach. O świcie zaś ruch zrobił się we wszystkich oddziałach, bo nęcił żołnierza gąszcz tureckich namiotów, a zwłaszcza ich wnętrza. Jednak do głównego obozu broniła dostępu straż wyznaczona przez króla, gdyż komisarze królewscy zabezpieczali siedzibę wielkiego wezyra. Żołnierz bowiem był bezmyślny i skory do niszczenia, czego dowiódł jakiś zapaleniec, który poobcinał wezyrowym strusiom głowy krzycząc, że pogańskie to stwory wyrodzone z chrześcijańskiego ptactwa. Ale wkrótce straż zdjęto, a wówczas rozpoczął się rabunek pozostałego mienia. A rabować było co, bo tak wielkich bogactw nie posiadały w Europie żadne inne wojska. Toteż dochodziło do częstych bójek, zwłaszcza że zjawiło się.wielu mieszkańców Wiednia by skorzystać również z okazji. Jednak ilość namiotów rachowar na bez. mała sto tysięcy, co jeśli nawet było liczbą przesadzoną, i tak starczyło na trzydniowe plądrowanie. co 524 oo -,. Natomiast dla króla zajęto namioty wielkiego wezyra, z którego łowny, imponujący wielkością, przechodził swoim bogactwem przepychem wnętrza wszelkie ludzkie wyobrażenia. Toteż pisał -potem król do Marysieńki: co za delicje miał przy swoich namiotach, wypisać trudno. MiaAaźnie, miał ogródek, miał fontanny..." prócz osobistych rzeczy i ekwipunku zdobyto ogromne łupy, a także wszystkie działa i zapasy amunicji. Jednak król kazał je oddać Austriakom, gdyż transport nastręczałby zbyt wiele trudności. Cały dzień spędzano stada bydła, owiec, nawet wielbłądów, zwożono resztę żywności, nie zagrabionej przez wygłodzoną ludność miasta. Z samego rana ogromny wybuch targnął powietrzem rozwalając wiele namiotów. Powstała panika, ale okazało się, że to jakiś żołnierz zaprószył ogień w głównym składzie prochu. Około południa Sobieski otoczony przez dygnitarzy i wyższych wojskowych wjechał do miasta tunelem, gdyż bramy tak mocno zawalono ziemią i gruzem; że otwarcie ich na poczekaniu okazało ąię niemożliwe. Toteż wprowadzono orszak monarszy podziemnym wykopem, który w czasie oblężenia służył załodze do nocnych wycieczek. Na ulicach rozszalała z radości ludność, pełna wdzięczności za ratunek, przypadała do królewskiego wierzchowca i całowała strzemiona. Krzykom, dziękczynieniom, powszechnemu entuzjazmowi nie było końca. Takie powitanie nie podobało się austriackim dowódcom, gdyż szkodziło autorytetowi cesarza. Próbowali więc uśmierzyć ów entuzjazm, ale nie zwracano na nich uwagi podziwiając wspaniałą postać polskiego władcy opromienionego sławą zwycięzcy. Sobieski udał się przede wszystkim do kościoła, gdzie wysłuchał nabożeństwa, a na zaproszenie duchowieństwa bytność tę powtórzył w innej świątyni. Potem pojechał do komendanta, by złożyć mu grzecznościową wizytę, jak i wyrazy uznahia za istotnie dzielną obronę. Hrabia Stahremberg przyjął króla skromnym obiadem, bo zaopatrzenie jeszcze się nie poprawiło, głównym jednak powodem rychłego odjazdu króla był pełen rezerwy nastrój, jaki w czasie tego przyjęcia panował. udz'1}16 b^ł° t0 zwyci^stwo tyIko polskie, ale wspólne, w którym 0 p W0Jsk austriacko-niemieekich nie był mniejszy niż polskich. pOl Jeclnak dzięki lepszej kawalerii decydujące uderzenie zadali sarskT' przysot°wanie do tego uderzenia wykonały wojska ce- leay niebezpieczeństwo już minęło, cesarz-nie kwapił się do 525 cv> spotkania ze swym wybawcą. Stosunki obu sztabów uległy rozluźnieniu i coraz wyraźniej ujawniała się rezerwa w stosunku do po-żądanego niedawno sojusznika, p zaopatrzeniu chociażby w chleb nie było mowy, co tłumaczono przejęciem przez Polaków większości magazynów tureckich. Istotnie miało to miejsce, tyle że przeważnie były one puste, gdyż opróżniła je przedtem wygłodzona ludność Wiednia. Odmówiono też pomocy rannym, nie dając im nawet pomieszczeń, poległych zaś kazano chować w polu. Coraz wyraźniej było widoczne, że dwór cesarski jak najprędzej chciałby pozbyć się z własnego kraju zbędnego teraz gościa. Żywiono obawy, by dzięki ogromnej popularności nie pokusił się 0 koronę węgierską, co nie było pozbawione tak zupełnie słuszności, gdyż Sobieski istotnie utrzymywał kontakt z hrabią Thbkblym. Niesnaski te znalazły swój oddźwięk i w późniejszych naradach sztabów nad dalszymi wspólnymi krokami zmierzającymi do .ostatecznego rozbicia Turków. Mimo wszystko należało zachować dobre obyczaje i spotkać się ze swoim wybawcą. Wynikły jednak trudności, a to z wymogów ceremoniału, gdyż cesarz wzbraniał się podać Sobieskiemu prawą rękę, jako królowi nie dziedzicznemu, lecz z wyboru. Armia turecka wbrew zamiarom króla nie została rozbita doszczętnie. Część jej uciekała wprawdzie, i to w popłochu, kierując się na Jawaryn, jednak Kara Mustafa w ostatniej chwili przygotował się na ewentualność przegrania bitwy. Już niedaleko Wiednia udało mu się skupić resztę swych sił. Była to głównie jazda, która osłaniała teraz pospieszne i bezładne wycofywanie się pozostałych od-, działów. Wojska dotarły więc ostatecznie do rejonu Jawaryna, gdzie wielki wezyr połączył się z korpusem Mustafy, paszy Sylistrii, 1 przez kilka dni ściągał maruderów do swego obozu. Zaczai tam przywracać dyscyplinę karząc śmiercią zbyt opieszałych czy niechętnych dalszym walkom. Oskarżył też swego osobistego wroga, Ibrahima paszę, o zbyt miękki opór pod Wiedniem( wskazując nań jako na sprawcę klęski. Ibrahim pasza został więc ścięty, a wraz z nim kilku innych dowódców tureckich. Nastąpiły zmiany na wyższych stanowiskach i armia ruszyła w kierunku Budy. Tatarzy natomiast, teraz pod wodzą Selim Gireja, poszli do Vaal, miejscowości położonej pomiędzy Fehervar a Budą. W Budzie armia zatrzymała się, a Kara Mustafa posłał posiłki do twierdz znajdujących się w rękach tureckich. Zwłaszcza znacznie wzmocnił załogi Nowych Zamków i Strzegomia, choć nie spodziewał się, by jeszcze w tym roku wojska niewiernych wszczęły przeciw niemu działania. Na wiosnę zaś sam postanowił rozpocząć kampanię w nadziei, że będzie miał do czynienia tylko z wojskami cesarskimi. -, 526 Sobieski zawiódł jednak te przewidywania. Tym razem pozo-H dowódcy byli z nim zgodni, że działać należy natychmiast, by S leżycie wykorzystać zwycięstwo. Jedynie sposoby wykonania tego zamiaru widziano różnie. Polski król pragnął zadać Turkom decydujący cios i w ten spo-ób zabezpieczyć się przed dalszymi najazdami. Do przedłużania woiny kraj nie był zdolny ekonomicznie, lepiej też było prowadzić ia w obcym kraju niż u siebie. Obecnie miał pod ręką siły cesarskie, potem zaś na austriacką pomoc, zwłaszcza w walkach na Ukrainie, nie można było liczyć. Z tych względów król tłumił głosy swoich dowódców prawiących jak najszybszego powrotu do kraju, a jednocześnie proponował księciu Karolowi marsz na Budę. Jednak generałowie austriaccy sprzeciwili się temu, uważając za lepsze uderzenie na Strzegom i Nowe Zamki, a po ich zdobyciu przezimowanie w Górnych Węgrzech i Słowacji. Plan ten podyktowany był chęcią zabezpieczenia Wiednia, jak i umożliwienia dal szych rokowań pokojowych, do czego, dążyli niektórzy politycy z otoczenia cesarza. Sobieski, choć urażony odrzuceniem jego śmiałego planu, musiał jednak zgodzić się na współdziałanie z cesarskimi wojskami, gdyż inaczej pozostawał tylko powrót do kraju. Armia' austriacka uległa znacznemu osłabieniu, bo poza elektorem bawaTskim Maksymilianem Emanuelem inni książęta niemieccy uważali swój obowiązek za wypełniony i odmaszerowałi do siebie. Tak więc siły, które miał do dyspozycji Sobieski, wynosiły czterdzieści pięć tysięcy ludzi, z czego Polaków była ponad połowa, bo dwadzieścia pięć tysięcy żołnierza. 18 września armia ta ruszyła wzdłuż Dunaju w kierunku Bratysławy. Przodem szła jazda polska, za nią piechota z działami, a w drugim rzucie pułki cesarskie. Ta połać kraju była całkowicie zniszczona, stanowiąc zupełną pustynię. Spotykano wiele rozkładających się zwłok ludzkich, które przy panujących upałach zatruwały powietrze, a brak żywności i nie zawsze czysta woda fatalnie wpływały na zdrowie żołnierza. Do tego żywiono się przeważnie owocami, co w rezultacie doprowadziło do wybuchu epidemii dyzenterii. Nie ominęła ona nawet wyższych dowódców z hetmanami włącznie. Pp dwóch dniach armia dotarła do Bratysławy, gdzie Sobieski postanowił przeprawić się na wyspę Schutt, gdyż nie była tak zniszczona, i iść nią aż do Komarna. Budowa mostu trwała trzy dni, po czym 25 września sprzymierzeni ruszyli dalej. Powietrze było tu lepsze, a i o żywność łatwiej, nim° to dyzenteria szerzyła się nadal, a wypadki dezercji były coraz częstsze. co 527 oo Do Komarna wojska przybyły dopiero 2 października, gdyż posuwały się wolno ze względu na stan zdrowotny wojska i liczne przeprawy. Armia została mocno uszczuplona, obecnie nie liczyła więcej jak około trzydziestu pięciu tysięcy żołnierza. . Potężna, obsadzona przez liczną załogę twierdza stała się teraz podstawą dalszych operacji. Zaczęły się kolejne narady nad ustaleniem działań, przy czym wyszła na jaw wyższość propozycji Sobieskiego uderzenia na Budę, bowiem wojska Kara Mustafy znajdowały się nie dalej jak dziesięć do dwunastu mil, co uniemożliwiało zdobywanie Nowych Zamków obsadzonych liczną załogą. W tej sytuacji zgodzono się z kolejną propozycją króla, by ruszyć na Strzegom — twierdzę nie tak silną jak Nowe Zamki — a po jego zdobyciu maszerować w kierunku Pesztu. Opanowanie tych obronnych punktów odcinało załogę Nowych Zamków, a jednocześ-:; nie zmuszało Kara Mustafę do stoczenia walnej bitwy, czego bardzo pragnął Sobieski. Strzegomia, położonego na prawym brzegu Dunaju, broniła na lewym forteca Parkany, a oba te zamki łączył most, jedyny aż do Pesztu. Przeprawa wojsk sprzymierzonych przez Wag i Nitrę rozpoczęła się 2 października i trwała cztery dni. Ponieważ było to tempo bardzo powolne, król postanowił ruszyć na Parkany nie czekając na skupienie wszystkich sił. Forteca była odległa od Komarna o siedem mil. Na czele wojsk szła kawaleria, za nią piechota i działa. Za polskimi oddziałami ciągnęła jazda austriacka pod dowództwem księcia Karola,- wreszcie cesarska piechota dowodzona przez obrońcę Wiednia, hrabiego Stah-remberga. Wojska posuwały się w kilku znacznie od siebie oddalonych grupach, lewym brzegiem Dunaju. 6 października, kiedy piechota cesarska kończyła dopiero przeprawę, chorągwie polskie były już znacznie wysunięte do przodu. Wysłane podjazdy zawiadomiły, że na tym brzegu rzeki nie ma żadnych sił tureckich, prócz szczupłej załogi Parkan, liczącej kilkuset janczarów. Wojsko poszło więc dalej i zatrzymało się na nocleg około dwóch mil od fortecy. Ale pod wieczór kolejne podjazdy wróciły z zaskakującą wiadomością o przeprawie Turków -pod Budą i ich marszu na spotkanie z Thókólym, by wspólnie dać pomoc Strzegomiowi. W tej sytuacj Sobieski postanowił czekać na resztę sił, by razem zaatakować Parkany, a potem Strzegom. Jednak rankiem 7 października decyzję tę zmienił ku zdumieniu generała Diinewalda, który przybył z polecenia księcia Karola dla uzgodnienia szczegółów dalszego działania. Zmianę król uzasadnił otrzymaną informacją, podług której załoga Parkan nie liczy cv> 528 cv> 'ecei jak tysiąc ludzi, trzeba więc spieszyć się z atakiem, zanim Tadciągnie wsparcie. ...-,,. Tymczasem owo wsparcie juz nadeszło, o czym nie wiedzieli ¦eńcy pojmani przez podjazdy. Kara Mustafa bacznie śledząc ruchy przeciwnika dobrze ocenił jego zamiary i wysłał do Strzegomia znaczne siły, bo piętnaście tysięcy żołnierza pod wodzą odważnego i bystrego dowódcy Kara Mahmeda, paszy budzińskiego. Ten ściągnął jeszcze część załogi Strzegomia, przeprawił się na lewy brzeg Dunaju i ukrył w pagórkowatym terenie wokół Parkan. Ograniczał go na południowym zachodzie Dunaj, od północy i wschodu grzbiety łagodnych wzgórz, wśród których wiła się wąskim wąwozem rzeczka Grań, wpadając do Dunaju poniżej Parkan i Strzegomia. Równina szerokości średnio pół mili pokryta bruzdami, pełna dołów, wznosiła się stopniowo ku owym wzgórzom. Oddziały polskie ciągnęły od zachodu. Król nie zaniechał ostrożności i wysłał straż przednią pod dowództwem Bidżińskiego, w sile około tysiąca dwustu koni lekkiej jazdy i dwóch regimentów dragonów. Bidziński szedł mało ostrożnie, więc nie dostrzegł Turków dobrze ukrytych za pagórkami i wśród sadów, zbytnio zbliżając się do fortecy. Tu spostrzegł oddział w sile pięciuset ludzi, spokojnie jadący drogą do mostu. Chorągwie polskie rzuciły się naprzód i rozbiły ową jazdę bez trudu. Wpadły jednak pod ostrzał z Parkan, a jednocześnie natknęły się na ukryte tureckie pułki, ponosząc z powodu opieszałości dragonów i silnego ognia duże straty. Na tę chwilę nadciągnął hetman Jabłonowski i dla powstrzymania napierających spahów spieszył dragonów. Ich ogień, jak i uderzenie hetmańskich chorągwi na pewien czas odrzuciło Turków. Jednak przewaga ich była zbyt wielka, by dłuższy opór był możliwy, wkrótce więc Polacy zostali odparci, a spieszeni dragoni nie zdążyli dopaść koni i zostali wybici do ostatniego żołnierza. W tym czasie główne siły polskie spokojnie ciągnęły wzdłuż Dunaju i do tego stopnia nie spodziewały się nieprzyjaciela, że czeladź rozbiegła się po okolicy w poszukiwaniu żywności, a wielu towarzyszy nie trzymało się własnych znaków. Byli już nie więcej jak milę od Parkan, kiedy czoło chorągwi, gdzie znajdował się król, dotarło do jakiejś opuszczonej wioski. Tu Sobieski zwrócił się do pana Maurycego Zamoyskiego, wojewody lubelskiego, gdyż hetman Jabłonowski poszedł do przód w ślad za Bidzińskim: ¦ Wstrzymaj, mości wojewodo, dalszy marsz. Ja udam się na 3 wzniesienie przed nami, by przepatrzeć nieco okolicę. Ruszył w kierunku pagórka, w ślad za nim niektórzy z dowód- 34 Ostatni zwycięzca CV) 529 CV) I ców. Wkrótce osiągnęli szczyt, skąd za wyniosłościami terenu ujrzeli, odległe, ale dobrze widoczne baszty i dachy twierdzy Strzegomia. W tej samej chwili ukazał się .jeździec, a w pół pacierza potem był przy królu. Z jego konia spadały płaty piany, a on sam zakrzyknął zdyszanym głosem: ¦ - — Najjaśniejszy panie! Hetman wzywa pomocy! Chorąży w ciężkich terminach, otoczon przez Turków! — Czyś oszalał!? — krzyknął zdumiony król. — Jak do tego przyszło? Skąd tam siły, z którymi nie mogą sobie poradzić?! — Wciągnięto naszych w zasadzkę! Wielka tam przewaga niewiernych i hetman musi się cofać! Już bez słowa Sobieski zawrócił wierzchowca i cwałem popędził do wsi. Tu kazał natychmiast sprawiać się chorągwiom, ale do podjęcia dalszych decyzji brak było dokładnych wiadomości. Tych jednak dostarczył mu drugi goniec opisując cały przebieg spotkania. Ta relacja, jak i pierwsi uciekinierzy uświadomiły królowi grozę położenia i.rozmiary przewagi nieprzyjaciela. O przyjęciu bitwy nie można było nawet myśleć i to z chorągwiami jeszcze nie w pełni sprawnymi. Należało chociaż wstrzymać turecki pościg do czasu przybycia własnej piechoty i artylerii, jak i rajtarów księcia Karola. Poszły więc wezwania do jak najszybszego pośpiechu. Tymczasem król poruczył lewe skrzydło krakowskiemu wojewodzie, Szczęsnemu Potockiemu, środek Maurycemu Zamoyskiemu, prawe skrzydło od Dunaju pozostawiając do obsadzenia chorągwiom Jabłonow-skiego, choć nadbiegającym w coraz większym nieładzie. Linia -wojsk była jednak słaba, a boków tak od wzgórz, jak i od Dunaju nie miał kto zabezpieczać. Licząc, że przeciwnik będzie go chciał okrążyć przede wszystkim od strony pagórków, by następnie zepchnąć do Dunaju, Sobieski bardziej wzmocnił skrzydło Potockiego. ' * Widząc ucieczkę oddziałów Jabłonowskiego chorągwie zaczęły ulegać panice, wykonywały poruszenia z ociąganiem, wzbraniając się zajmować wskazane stanowiska, a dragonia odmówiła nawet wykonania rozkazu zsiadania z koni, znając już los towarzyszy. Ale obecność króla i jego groźna postawa przyprowadziła żołnierzy do opamiętania, a czas ku temu był najwyższy, bo właśnie nadleciały główne siły tureckie. I znalazły się tak blisko króla, że obecny już hetman Jabłonow-ski przycwałował do niego błagając, by odstąpił i ratował własną osobę. Sobieski odrzucił jednak tę- prośbę oświadczając, że wojska nie opuści, choćby przyszło polec wraz z nim, tym bardziej że gdyby CV> 530 CVI to uczynił, nić nie wstrzymałoby żołnierzy przed ponowną ucieczką. 1 Kara Mahmed wiedząc już o obecności króla wśród polskich wojsk, jak i o szczupłości jego sił, postanowił zakończyć walkę, zanim nadejdą posiłki. Najpierw więc uderzył na wojewodę Potockiego, ale atak ten został odparty. Dostrzegł wówczas słabość prawego skrzydła przeciwnika, zmienił zamiar i zawrócił ku Jabłonow-skiemu zachodząc go od Dunaju, by brzegiem przedrzeć się na jego tyły. Przejrzawszy tę myśl król zakazał jakiegokolwiek posuwania się naprzód, polecając ograniczyć walkę tylko do obrony. Ale po odparciu dwóch ataków, rozgrzani bitwą i rozwścieczeni śmiercią > wojewody pomorskiego Denhoffa, który padł ugodzony w pierś, żołnierze rzucili si.ę do przodu, zachęceni zresztą ucieczką Turków. Był to jednak tylko manewr, bo rozciągnąwszy w pościgu za sobą chorągwie, raptem obrócili się i zmusili je z kolei do ucieczki. W pogoni za nimi przemknęli wzdłuż Dunaju i w ten sposób dostali się na ;tyły polskich formacji prawego skrzydła. Te widząc za plecami Turków także uległy panice. Ujrzawszy co się dzieje, król zgarnął najbliższych husarzy i uderzył z nimi na tych, którzy dostali się za polskie linie. Wówczas centrum i lewe skrzydło ogarnął popłoch, sądzono bowiem, że król opuszcza bitwę. Szeregi pękły i żołnierze zaczęli uchodzić z pola w szalonej, nieprzytomnej gonitwie. Na próżno Sobieski zawrócił i starał się zatrzymać uciekających. Było to usiłowanie daremne, bo mimo jego krzyku i nawoływań, chorągiew za chorągwią, nie bacząc na nic, przelatywały obok. Wreszcie, i on sam musiał ratować życie ucieczką, jako że pozostało przy nim tylko ośmiu towarzyszy z wiernym druhem Matczyńskim. Gnali wśród resztek umykających jeźdźców. Wkrótce przysz- i ło pędzić po zaoranej ziemi, więc pod ciężarem królewskiej osoby nawet silniejszy od innych wierzchowców dzielny Pałasz wkrótce potknął się raz i drugi i byłby upadł, gdyby na czas nie poderwały go wodze jeźdźca. Sobieski mało co był przytomny z gniewu i alteracji. Niby szarakowi przyszło mu gonić polem, ratować życie ucieczką, pierwszy raz ukazywał wrogowi plecy. Toteż tak poczerwieniał na twarzy — co wskazywało na bliski atak apopleksji — że jadący obok Matczyński przechylił się w siodle i ująwszy go pod ramię, drugą dłonią podparł brodę, by unieść głowę ku górze. Z drugiej strony chwycił króla jeden z husarskich towarzyszy i gnali tak w trzy konie bok przy boku, poprzez skiby zagonów i bezdroża. • Jednak szybkość tej gonitwy z wolna ustawała, coraz częściej wśród ostatnich polskich żołnierzy zaczęły ukazywać się tureckie misiurki i turbany. Raz po raz na głowy uciekających spadały razy 531 szabel, gęściej grzmiały wystrzały pistoletów i. coraz więcej wyprzedzało ich wierzchowców z pustymi siodłami. Aż w pewnej chwili uniosła się krzywa turecka szabla i nad głową króla. I byłaby na nią spadła, gdyby nie jakiś dragon, który zdążył zagrodzić napastnikowi drogę i strzałem z pistoletu zrzucić go na ziemię. Sam jednak zapewne przypłacił to życiem, bo otoczony przez kilku spahów już się więcej nie ukazał. Od drugiego ciosu uratował króla pan Matczyński kierując ku nacierającemu pistolet, co widząc napastnik uskoczył w bok. Gnając tak na łeb, na szyję, dotarły wreszcie polskie chorągwie, a wraz z nimi i król, do własnej piechoty i stanowisk artylerii. Była tu już i rajtaria cesarska. Potłuczony, zmordowany do cna,„przerażony o los syna, któremu kazał uchodzić wcześniej,- pełen goryczy i wstydu, legł wreszcie Sobieski w namiocie, by wytchnąć i zebrać myśli. A były one ponure i nie zmieniła ich nawet otrzymana wkrótce wiadomość, że Jakub zdołał się uratować, schowany w jakiejś kapliczce, gdzie szczęśliwie przeczekał turecki pościg. Myśli te niczym czarne kruki dręczyły króla szarpiąc zgnębioną duszę. Zwycięski wódz, z każdej opresji dotąd umiejący wyjść obronną ręką, tym razem został pokonany. Widział już w wyobraźni radość wszystkich swych wrogów, nieomal słyszał kpiące komentarze takich Sapiehów lub fałszywe ubolewania niektórych przybocznych dygnitarzy z Jabłonowskim na czele. I nie zmniejszyła tej udręki świadomość, że-nie własna nieudolność czy beztroska była przyczyną porażki, lecz cały szereg niefortunnych zdarzeń. Najpierw lekkomyślność tak doświadczonego dowódcy jak Bidziński, który niby ślepiec wlazł na tureckie stanowiska, a potem zamiast zaraz cofnąć się, przyjął nierówną walkę, pociągając przez to Ja-, błonowskiego, a w rezultacie i pozostałe,wojska. Dalej — nieposłuszeństwo prawego skrzydła i jego pościg wbrew zakazowi, a w końcu ów źle przez wojska zrozumiany manewr, zmierzający do odparcia nieuchronnego okrążenia — cały ów fatalny łańcuch przyczyn, które doprowadziły do katastrofy. Widział w tym więc nie własną winę —¦ z nią bowiem łatwiej byłoby się borykać — ile Boży znak, karę za zbytnią~pewność siebie i pychę zwycięzcy. Czyżby zatem było to ostrzeżenie Opatrzoności zwiastujące odmianę wojennego szczęścia, zmierzch jego gwiazdy? Ta myśl najbardziej trapiła króla, ale jego natura, zawsze gotowa do nowego wysiłku, daleka od bezradności wobec przeszkód, zaczęła buntować się przeciw tym myślom i z wolna odnajdywała wolę walki i działania. Porwał się więc z łoża i pognał ordynansów, by nie zwlekając wołali polskich dowódców na naradę. A kiedy ci pytani, co dalej cv> 532 ić, zaczęli wypowiadać się za powrotem do kraju, miał dla nich tylko słowa gniewu i pogardy. Wyrażał je bez ogródek, a na uwagę 0 zmienności fortuny rzucił: __ Zdepczę ją jak małpę, a Boga przeprosiwszy, obaczycie jutro odmianę! Bowiem zgrzeszyliście zwątpieniem, a takich dowódców nie chcę! Toteż komu wola, drogi do domu nie wzbraniam! Ci zaś, którzy ostają, mają mi wnet zebrać chorągwie, co tył nieprzyjacielowi podały! Stanęli więc przede wszystkim husarze, bo na nich głównie ciążył królewski rankor. Kazał tym, co stracili kopie, cofnąć się, a jednego z pocztowych, który w ucieczce podniósł kopię swego pana i teraz wzbraniał się ją oddać, nagrodził pięciu czerwonymi złotymi, towarzyszowi zaś przykazał stanąć za plecami pocztowego. Nie szczędził i tu gorzkich słów, wołając ku stojącym w ponurym milczeniu chorągwiom: — Bodaj was wieprze pożarły, bo taki żołnierz losu innego, niewart! Ani subordynacji nijakiej, ani twardości w walce! Przykazałem Turka nie ścigać?! Przykazałem! Ale wyście lepiej wiedzieli, co czynić należy, i niepomni, że odwodów nie było, odstąpiwszy szyku daliście poganom drogę na tyły!,A kiedym zbierał każdego, kto byKpod ręką, by ową lukę zamknąć i do okrążenia nie dopuścić, wyście w mój żołnierski honor od razu wiarę stracili! Tfu, psubraty 1 tchórze! Nie rycerze wy, a baby, co kieckami głowy nakrywszy, przed byle myszą ratunku szukają. Zdawało się waszmościom, że z bitwy uchodzę? A kiedyż to było, abym swego żołnierza ostawił w biedzie? Wielu was, których tu widzę, niejedną już ze mną po- trzebę odbyli, a mimo to nie tylko innych nie wstrzymali, ale i sami nastawili tyłki tureckim szablom! Nie chcę takiego żołnierza, mości panowie, tedy lepiej precz idźcie od mego boki bo wierzyć już wam nie zdołam, a jutro nowa bitwa mnie czeka, aby dzisiejszą hańbę zmyć! '¦'_-¦'' — Tedy nie odpychajcie nas, miłościwy panie, ale zezwólcie i nam to uczynić! — zawołał któryś z husarzy. Nie od razu odpowiedział król na te słowa. Jakiś czas ze ściągniętymi brwiami wodził spojrzeniem po żołnierskich szeregach, widząc wszędzie ponure i zawzięte oblicza. Zapewne uspokoiło to nieco jego gniew, bo już spokojnie zakończył: — Niech więc tak będzie! Ale nikogo nie przymuszam i które-mu hartu nie staje, permisji do opuszczenia szeregów udzielam! Ale tym, co ostaną, dobrze się będę jutro przyglądał i oby Bóg miłościwy sprawił, aby ten rankor, który dziś ku wam czuję, jutro mnie opuścił! Nie w smak było panu hetmanowi Jabłonowskiemu szybkie otrząśnięcie się króla z doznanej porażki, ale zgodnie ze swoją na- oo 533 cv turą skrzętnie to ukrywał. Również i generałowie niemieccy poniechali drwin, jakich dotąd między sobą nie szczędzili dumnemu polskiemu władcy. Z kolei zwołał i ich na naradę, proponując natychmiastowy marsz do rozprawienia się z wrogiem, upojonym zwycięstwem. Książę Karol jako dobry wódz uznawał również konieczność tej walki, proponował jednak odłożenie jej do następnego dnia, gdyż nie ściągnęły jeszcze wszystkie pułki, a i pora była już zbyt późna, bo rychło zapadał zmrok. Skierowano więc wojska nad Dunaj, gdzie rozbito obóz. Istotnie Kara Mahmed, pełen szczęścia i dumy z odniesionego zwycięstwa nad tak sławnym wodzem, natychmiast rozesłał gońców. Przede wszystkim do Kara Mustafy z prośbą o dalsze posiłki w celu ostatecznego już pokonania wojsk cesarskich i do hrabiego Thokoly donosząc o zupełnym rozbiciu armii polskiej. Nadmieniał przy tym, że jeśli hrabia nawet był przychylny polskiemu królowi, to ten powód wstrzemięźliwości w działaniach obecnie już nie istnieje, przeto niech pospiesza, by przyczynić się do rozgromienia teraz już tylko Austriaków, głównych swoich wrogów^ Uradował się Kara Mustafa dobrą wieścią i natychmiast posłał paszy piętnaście tysięcy jazdy i janczarów, z rozkazem zmuszenia nieprzyjaciela do walnej bitwy i ostatecznego rozgromienia. Natomiast hrabiego Thokolyego otrzymana wiadomość mocno zafrasowała, bo został teraz bez pośrednika i poparcia w rokowaniach z wiedeńskim dworem. Wezwania do wspólnej walki nie mógł wprawdzie zignorować, ale zbytnio się do niej nie spieszył. Po przybyciu posiłków Kara Mahmed miał pod rozkazami "trzydzieści sześć tysięcy żołnierzy, przeważnie jazdy. Czuł się więc pewnie, tym bardziej że oczekiwał pomocy Tatarów i Węgrów. Obie strony skrzętnie zbierały wieści ,o swoich poczynaniach. Dowódca turecki wiedział o dalszym marszu wojsk sprzymierzonych, a Sobieski o przygotowaniach przeciwnika do bitwy i wybranym do tego celu miejscu. Była to owa dolina rozciągająca się na południowy wschód od Parkan, w trójkącie, jaki tworzył Grań i Dunaj. Prawe skrzydło oparł Kara Mahmed o ^wzgórza, oddalone od Dunaju o niecałą milę. W tej okolicy znajdował się wąwóz, którym miały nadejść posiłki tatarsko-węgierskie. Tu sam objął dowództwo. Środek z silnymi odwodami powierzył imiennikowi wielkiego wezyra, także Kara Mustafie, wezyrowi Sylistrii; lewym zaś skrzydłem opartym o umocnienia Parkan dowodził Ali, pasza Karamanii! Cała linia wojsk tureckich obrócona była ku naddunajskiej drodze, skąd miał nadcią-. gać nieprzyjaciel. Kara Mahmed przewidując, że główne natarcie pójdzie na fortecę i most, zamierzał pułkami swego prawego skrzyd- cv> 534 cv; ja oderwać od wzgórz lewe formacje przeciwnika, otoczyć je i zepchnąć do Dunaju. Plan ten był dobrze przemyślany i dowodził, że turecki wódz doceniał przeciwnika. ¦ / Sobieski'po naradach z generalicją, a zwłaszcza z księciem lo-taryńskim i swoim hetmanem wielkim — polny, ciężko chory, był nieobecny — zdecydował się przyjąć bitwę w miejscu obranym przez wroga, gdyż zajął on dolinę otoczoną pagórkami, co dawało możność obrania pozycji wyjściowych do ataku na stokach wzgórz. Późnym rankiem 9 października armia sprzymierzonych opuściła obóz i rozpoczęła marsz uformowana wszerz. W środku ciągnął marszałek Stahremberg ze swymi regimentami piechoty i artylerią na czele. Po lewej stronie miał rajtarię Dline-walda, po.prawej księcia Ludwika badeńskiegb. Całością tej formacji dowodził książę Karol lotaryński. Na lewym skrzydle pod hetmanem Jabłonowskim szła połowa wojsk polskich, w tym owe chorągwie, które uległy niedawno panice, bowiem mądry król, znawca żołniert.ich serc, wiedział, że teraz raczej do ostatniego polegną, a z pola nie ujdą. Z hetmanem ciągnęła artyleria Kątskiego, który dowodził też przeważającą tu liczebnie piechotą. Osłonę od strony wzgórz, skąd, jak już wiadomo, mogły nadciągnąć siły tatarsko-węgierskie, król powierzył pisarzo-\wi polnemu, Stefanowi Czarnieckiemu, dając pod jego rozkazy dziesięć chorągwi. Wreszcie prawe skrzydło szło pod komendą Hieronima Lubomirskiego. Stanowiła je reszta polskich wojsk, prze-" ważnie jazdy. W ten sposób Sobieski trzy czwarte swoich sił skupił głównie na lewym skrzydle i w centrum, gdzie — jak przewidywał — pójdzie najsilniejsze uderzenie tureckie. Natomiast dla prawego .miął inne zadanie, ale wykonanie go miało nastąpić dopiero wówczas, kiedy już cała linia wojsk nieprzyjaciela będzie wciągnięta do walki. Armia maszerowała w szyku bojowym, gdyż król wiedział, że czeka go od razu bitwa i na rozwijanie się do niej przeciwnik nie da czasu. Około dwunastej w południe wojska dotarły w pobliże Parkan, od których dzieliło je nie więcej jak ćwierć mili, i zatrzymały się na skraju doliny zajętej przez Turków. Obie armie znajdowały się w stosunku do siebie pód nieznacznym kątem. Polskie lewe skrzydło było bliżej pozycji tureckich niż prawe. Wojska austriackie natomiast znalazły się naprzeciw środka Kara Mahmeda. . en> ujrzawszy rozciągnięte przed sobą formacje nieprzyjaciela, opiero teraz zorientował się, jaką stanowią siłę i jak niefortunnie wybrał teren dla własnych stanowisk. Miał bowiem za sobą rzekę fan, o bagnistych brzegach utrudniających przeprawę. W razie . ' cv 535 cv> klęski jedyną drogą odwrotu stawał się więc most na Dunaju, pomiędzy Parkanami a Strzegomiem, zbyt wąski dla szybkiego wycofania się i położony niedogodnie, bo z boku ugrupowania wojsk. Sytuacja ta ograniczyła tureckiemu wodzowi możliwości taktyczne. Uderzenie wzdłuż Dunaju, wobec dużych i bliskich sił nieprzyjaciela na przeciwległym krańcu bojowej linii, groziło okrążeniem i przyparciem do rzeki atakujących oddziałów. Również przełamanie formacji środkowych przeciwnika, wobec znacznej ilości dział i głęboko uformowanej piechoty, nie rokowało nadziei na sukces. Jedyną zatem szansą stało się rozbicie owych formacji, które — dowodząc prawym zgrupowaniem — miał przed sobą. Kara Mahmed postanowił jednak ocenę siły centrum sprawdzić praktycznie, ale główny wysiłek skierować na rozbicie stojących przed nim chorągwi, bo tylko tędy wiodła droga do zwycięstwa. Onegdajsze zaś pokonanie słynnego Lwa Północy napawało pełną nadziei wiarą, że i dziś ten sukces powtórzy. Polscy dowódcy obu skrzydeł sprzymierzonych wojsk wysunęli do przodu husarię. Za nią stały chorągwie pancerne, w trzecim zaś rzucie — lekkie. Hetman Jabłonowski w przerwach między chorągwiami umieścił piechotę a przed nią przydźwigane aż tu koby-lice. Była to poważna przeszkoda dla jazdy, owe mocowane na krzyżakach drągi, najeżone ostrymi palami. Na najbliższych pagórkach generał Kątski rozstawił działa, lżej--sze przydzielając piechocie do rażenia ogniem na wprost. Na lewym skrzydle oddziałów hetmańskich czuwało od strony wąwozu dziesięć chorągwi pana Czarnieckiego. Takie samo ugrupowanie, tylko bez piechoty i artylerii, zastosował i Lubomirski. Natomiast skraj jego prawego skrzydła był dostatecznie chroniony przez Dunaj. Swoje regimenty piechoty Stahremberg ustawił w szachownicę, czyli luki pierwszego rzędu kryły oddziały drugiego, a drugiego— oddziały trzeciego. Wśród regimentów pierwszej linii okopano działa, z lufami ustawionymi do bezpośredniego rażenia nadbiegającej jazdy. Kawaleria zajęła stanowiska tym samym porządkiem, jaki trzymała w marszu. Oba wojska stały w oczekiwaniu rozprawy, widząc się wzajemnie. Za gąszczem oddziałów tureckich, nieco w stronę Dunaju, wznosiły się umocnienia i palisady Parkan. Przez most, który wąską linią spinał oba brzegi, gnało do Strzegomia kilku konnych. Zręby tej twierdzy wznosiły się ponad domami miasta, jako że tkwiła na wysokiej, stromej skale. Tureccy jeźdźcy gęstą ławą okrywali dolinę i pierwsze wyniosłości wzgórz. Z niecierpliwością musieli oczekiwać sygnału do na- ev> 536 cv> ia gdyż widać było, jak z trudem hamują podniecone, tańczące ą nimi bachmaty. Natomiast wojska sprzymierzone stały, spokoj-P° k0 zgodnie z królewskim rozkazem same miały nie uderzać, cź tylko odpierać nieprzyjacielskie ataki. Jedynie wokół dział widać było ruch. Kręcili się przy nich puszkarze z zapalonymi już lontownicami, czyniąc ostatnie przygotowania. Książę Karol w towarzystwie hrabiego Stahremberga i kilku generałów zatrzymał się nieco w tyle i z perspektywą u oka lustrował tureckie oddziały. Natomiast Sobieski ze swoim orszakiem zajął stanowisko na wzgórzu, w pobliżu chorągwi Lubomirskiego. Cała linia sprzymierzonych wojsk ciągnęła się na - przestrzeni trzech czwartych mili. Dzień był bezdeszczowy,- ale wietrzny. Dolinę między wojskami porastały kępy krzewów i zeschłej trawy. Ciągnęły nią podmuchy wiatru, miejscami podrywając z ziemi drobne obłoczki kurzu.' Raptem nad polem rozległ się głuchy, złowrogi głos bębna, zaraz potem zachrypiały trąby i szałamaje. W następnej zaś chwili zagłuszył je potężny, niesiony echem wrzask tysięcy gardeł: ¦— Allach inszallach! Masa jeźdźców oderwała się od linii tureckich i zdawało się po-czątkowo,-że_nie pędzi, tylko siłą bezwładności zsuwa się ku pochyłości stoku. Wkrótce jednak do oczekujących żołnierzy dotarł grzmot kopyt i ujrzeli przed sobą szybko zbliżającą się ścianę kurzawy, z której wyłaniały się końskie łby, rozwarte krzykiem usta i ciemne oblicza jeźdźców. Atak ruszył w dwóch kierunkach. Jedna fala płynęła ku stanowiskom austriackiej piechoty, druga, potężniejsza, ku wojskom hetmana Jabłonowskiego. Prowadził je osobiście wezyr Sylistrii, dobrze widoczny z daleka, bo dosiadał białego konia. Hetman nie czekając na zbliżenie się nieprzyjaciela, jak to uczynił austriacki wódz, pchnął od razu do przodu husarię, która zwarłszy się z wrogiem, wstrzymała jego pęd. Wsparła ich zaraz część chorągwi pancernych i zakotłowało się tam tak, że niczego nie można było dostrzec prócz drgającej niby żywa bestia, splątanej masy koni i ludzi, wyłaniających się i niknących w tumanach wzbitego kurzu. Ale wkrótce stojące w pogotowiu chorągwie ujrzały, jak z tej chmury pyłu poczęli wyrywać się tureccy jeźdźcy gnając ku swoim liniom. Potem pojawiły się całe ich grupy. Przywarci do końskich grzyw pędzili oglądając się za siebie i przynaglali wierzchowce do krańcowego wysiłku. . Ale nikt ich nie ścigał. Zagrała trąba, husarze obrócili konie i truchtem wracali ku swoim. Hetman kierował natychmiast powracające chorągwie do tyłu, co 537 oo poza linię piechoty, by nie przysłoniły jej i działom pola ostrzału. Teraz bowiem ona z kolei miała przyjąć na siebie następny turecki atak, którego należało rychło oczekiwać. Jakoż istotnie wkrótce popędziła ku polskim stanowiskom nowa fala tureckiej konnicy. W tym czasie hrabia Stahremberg odpierał atak skierowany na jego pozycje. Najpierw salwy armat, a potem muszkietów pierwszej linii regimentów, szarpnęły do tyłu tureckie szeregi. Następnie zaś rozerwały je, rozbiły, zwaliły na ziemię konie i jeźdźców, resztę rozpędzając po polu. Widząc to następne pułki rzuciły się w bok i pognały ku kawalerii generała Diinewalda. Zagrzmiały rozkazy i wąsaci rajtarzy dobywszy długich rapierów ruszyli z miejsca. Ale w tej chwili znów zagrzmiały działa rażąc z boku pędzących Turków. To uderzenie przesądziło los całego ataku i rajtaria nie miała już wiele roboty z odpędzeniem rozproszonych oddziałów. Tak oto turecki wódz mógł naocznie przekonać się o słuszności swoich przypuszczeń. Poniechał więc dalszych ataków na środków' ugrupowania niewiernych, wszystkie siły kierując teraz do wyko> rzystania ostatniej, pozostałej mu szansy, owych wrót do zwycięstwa, jakie stanowiły pozycje lewego skrzydła nieprzyjaciela. W tym czasie Parkany i strzegomska twierdza okryły się dymami, gdyż odezwały się ich działa. Był to jednak ogień niezbyt celny i większych szkód wśród sprzymierzonych wojsk nie czynił. Natomiast całe -brzemię walki wzięły teraz na siebie pułki hetmana Jabłonowskiego. Bo już tylko na nie kierował Kara Mahmed swoje uderzenia, kolejnymi ciosami bijąc w ową — zdawało się tak nieznaczną wobec własnej liczebnej przewagi — przeszkodę. Ale doświadczony wódz, jakim był hetman koronny, bronił się dzielnie i umiejętnie. To wysyłał do przodu swą groźną jazdę, to znów dopuszczał kolejny atak przed linię piechoty i tu odpierał natarcie salwami muszkietów, wspomaganych kartaczami przez rozstawione na wzgórzach armaty generała Kątskiego, który osobiście kierował ogniem. Toteż ku zdumieniu całej sprzymierzonej armii, zgrupowanie hetmana nie ustępowało pola ani na krok i z godną podziwu zawziętością rozbijało wszystkie tureckie szarże, ukazując całemu wojsku dzielność żołnierza i kunszt dowódcy. I tak zręcznie manewrując to ogniem dział i piechoty, to prze-ciwuderzeniami jazdy, Jabłonowski rozbijał skutecznie wciąż ponawiane ataki Turków. Natomiast Kara,. Mahmed musiał z konieczności w tym właśnie miejscu przełamać opór, zaczął więc ściągać odwody. Fala za falą szły do boju nowe tureckie pułki napotykające zaporę ogniową lub kontrataki groźnej jazdy Lachów, wspieranych teraz przez rajtarię Diinewalda. Mimo to turecki wódz nie ustawał cv> 538 XV ciągłym wysiłku, by tę przeszkodę wreszcie skruszyć. Ciężką przeto miało robotę, rycerstwo hetmana. Wkrótce Kara Mahmedowi zaczęło braknąć odwodów, toteż w swojej zawziętości i rozgrzaniu bojowym sięgnął po pułki ze środka szyku, a potem i lewego skrzydła. Nie wiedział dzielny wódz turecki, że w ten sposób potwierdza przewidywania bardziej niż on doświadczonego i znamienitego wodza Lachów, którego jeszcze kilka godzin temu spodziewał się pokonać. Teraz spełniał jego nadzieję i nie wiedząc o tym, dopomagał w zadaniu przygotowywanego ciosu. Sobieski dostrzegł od razu przerzedzenie szeregów w środku ugrupowania tureckiego, a potem wręcz znikanie lewego skrzydła. Poleciał więc goniec do pana Lubomirskiego z rozkazem, by chorągwie opuściły kopie i wykorzystując nierówność terenu, zaczęły z wolna posuwać się wzdłuż Dunaju. I tak oto, niby wilcy cichcem podchodzące zdobycz, chorągwie prawego skrzydła postępowały do przodu. Jednak reszta oddziałów tureckich, pozostałych jeszcze w pobliżu Dunaju, zauważyła ten manewr i zaalarmowała naczelnego wodza. Ale na działania zaradcze nie starczyło już Mahmedowi czasu. Za jazdą polską ruszyła z miejsca kawaleria księcia badeńskiego i szyk) sprzymierzonych coraz szybciej przybierał kształt sierpa, którego* zagięty koniec zagarniał od Dunaju formacje tureckie. /Śyła trzecia po południu, kiedy zabrzmiał sygnał polskiego trębacza i jeźdźcy poderwali konie do biegu. Na ten zew spięło ostrogami wierzchowce dziesięć chorągwi Michała Rzewuskiego, wspierającego środek szyku, pognały również do boju szwadrony Dunewalda. Wkrótce pułki tureckie ujrzały przed sobą skrzydła strasznej jazdy Lachów. Niby wyszczerzone zęby bestii lśniły ostrza opuszczonych kopii. Pierwsze dopadły Turków chorągwie Lubomirskiego i rozpoczęły krwawą robotę. Na próżno bejowie i niżsi dowódcy próbowali zaprowadzić jaki taki ład i uszeregować żołnierzy. Było już jednak za późno, a przewaga w' sile żywej i sprawności nacierających była zbyt znaczna, by zdołali temu nagłemu atakowi stawić czoła. I nie pomogły nadbiegające pozostałe jeszcze ostatnie odwody, gdyż nieprzytomna ucieczka własnych towarzyszy rozrzuciła ich szyki, rozerwała szeregi, a wkrótce zaraziwszy paniką pociągnęła za sobą. Zepchnięte do środka lewe skrzydło zmieszało się więc z resztą ormacji środkowych i gnało teraz pod ciosami polskich szabel i niemieckich rapierów bądź ku zbawczemu mostowi, bądź ku Parka-Jra by za ich palisadami szukać schronienia. Część oddziałów pog- oo 539 nała w stronę Granu, gdyż i jego przeciwległy brzeg dawał nadzieję ratunku. To samo zaczęło się dziać i z pułkami nacierającymi dotąd na hetmana Ja błono wskiego, gdzie osobiście brał udział w bitwie Kara Mahmed. O atakach już nie mogło być mowy, należało ratować własne życie. Był ranny, musiał już teraz myśleć o swej roli naczelnego wodza. Nie mógł pójść do niewoli, więc przykazawszy wstrzymywać jak długo się da napór niewiernych, sam z nielicznym oddziałem rzucił się do ucieczki. Zdołał dopaść mostu, zanim ten nie został do cna zatłoczony, i dotarł szczęśliwie do strzegomskiej twierdzy. W tym czasie na polu bitwy rozpoczął się pogrom. Ci, którzy mieli nadzieję - przeprawić się przez Gfran, napotkali bagna i jeśli nie potonęli, wycięto ich co do jednego. Część przedarła się do Parkan. Zastali jednak bramę zamkniętą, a kiedy zebrał się przed nią rozwścieczony, nieprzytomny ze strachu tłum, zza umocnień fortecz-nych gruchnęły armaty i salwy muszkietów. Wtedy całe to ludzkie mrowie ogarnięte wściekłością1 i rozpaczą rzuciło się ku wałom. Mimo strzałów i ciskanych kamieni pięli się w górę, a potem pomagając sobie wzajemnie forsowali palisadę i wdzierali się do środka. Szybko wypełnili szczupły majdan i zmieszali się z załogą, uniemożliwiając w ten sposób dowódcom prowadzenie jakiejkolwiek obrony. Wkrótce. książę Karol wraz ze swoją piechotą i częścią dział znalazł się pod fortecą. Podciągnął armaty w pobliże bramy i paru salwami ją rozbił. Wiatr nie zdążył jeszcze zwiać dymów, kiedy potrzaskane belki wierzei zostały odrąbane i w czeluść poterny wlały się regimenty piechoty. Rozpoczęła się wewnątrz okrutna i bezwzględna rzeź. Jednak większość uciekających rzuciła się w stronę mostu. Ścisk zrobił się przed nim tak ogromny, że ludzie stracili swobodę jakichkolwiek ruchów. Konni pomieszani z pieszymi, wozami, sprzętem zwarli się w jedną zbitą masę, stłoczoną, oszalałą z trwogi, w nieprzytomnym pragnieniu ocalenia życia walcząc między sobą o dostęp do przeprawy. Niektórzy próbowali w pław przedostać się na drugą stronę rzeki. Mało jednak komu starczyło sił i umiejętności pływackich, by w przemoczonej odzieży pokonać silny nurt. Król podsunął się ze swoim orszakiem w pobliże przeprawy mostowej. Ujrzał tu powiększający się szybko tłum 'i naciskający nań pierścień żołnierzy tnący go bezlitośnie. Zauważył też, że mimo ogromnego tłoku odpływa stąd wąska ludzka struga i sunie mostem- cv> 540 oo Wysłał więc co rychlej gońca do generała Kątskiego i w parę pacierzy potem przygalopowały działa. Wyprzęgnięto konie i obrócono armatnie paszcze w stronę ludzkiej ciżby. Wnet też zagrzmiała trąba wzywająca do powrotu nacierających żołnierzy, by nie narazić ich na ogień własnej artylerii, a puszkarze zabrali się do roboty. ¦ .'¦.¦. Hukowi dział zawtórował krzyk bezsilnej rozpaczy i przerażenia. Dziesiątkowani żelazem ludzie rozpychali się, rozbiegali, to znów skupiali, krążyli, w jakiejś nieprzytomnej bieganinie, .gnali ku rzece, by zaraz zawrócić niby stado otumanionych owiec. Kartacze rozrywały się nie tylko wśród stłoczonego na brzegu tłumu, ale i na moście, zrzucając sunącą falę jeźdźców i pieszych do wody. Jednak tu wywołały wkrótce bardziej dramatyczny skutek. Oto raptem ujrzano, jak równa linia mostowych wiązań zaczęła wyginać się w środku, a po chwili raptownie pękła i runęła. Powstała długa wyrwa ze sterczącymi resztkami słupów, bali i drzazgami pomostu. Kawałki drewna i miotający się wśród nich ludzie pokryli powierzchnię rzeki. Wszystko to porwał zaraz bystry nurt i poniósł ze sobą. Teraz nastało okrutne, bezwzględne spełnianie wymogów wojny — niszczenie żywej siły wroga. Dziesiątkowani, szarpani pociskami Turcy, oszaleli ze strachu, miotali' się po brzegu nie mając już żadnej drogi ucieczki. Toteż bił w niebo wrzask rozpaczy przerażonego tłumu, który tracił ostatnią nadzieję ratunku. Król ze ściągniętą brwią przyglądał się ponuremu obrazowi ginących masowo ludzi. Zwały zwłok sięgnęły wkrótce sążnia wysokości, a jeszcze trwała krwawa rzeź, bo rozwścieczony żołnierz brał odwet za wczorajszą1 porażkę. Na wieść o pogromie Kara Mahmeda wielki wezyr, przerażony tak ogromną klęską swych najlepszych .wojsk, uciekł do Belgradu. Tam otrzymał firman sułtański i jedwabny sznur, przysłany przez padyszacha swemu zięciowi. Posłuszny jego życzeniu Kara Mustafa nie bronił szyi dusicielom ze Stambułu, którzy mu ten rozkaz przywieźli.' Odniesione pod Parkanami zwycięstwo król oceniał jako więk-:e niż wiedeńskie, gdzie przeciwnik zdołał wycofać część swoich sił. Tu liczbę pozostałych przy życiu liczono nie więcej jak na dwa sią z czego tysiąc dwieście głów zdołali uratować z żołnierskich dowódcy. Strzegom, potężna twierdza położona na wysokiej skale, najsil-a na Węgrzech, broniła się jeszcze dwa tygodnie. Ale po opa-owaniu położonego u jej stóp miasta przez wojska sprzymierzone, Powodu braku żywności poddała się 27 października, lecz dopiero 541 co po uzyskaniu od polskiego króla zapewnienia, że warunki kapitulacji będą dotrzymane. Następnego dnia jej komendant Ibrahim, pasza Diarbekiru, na czele czterech tysięcy żołnierzy i sześciu tysięcy ludności muzułmańskiej opuścił mury obsadzone turecką załogą od stu czterdziestu lat. Powroty Nadchodziły mrozy i działania tego roku należało kończyć. Wojska cesarskie poszły na zimowe kwatery, a król, który pragnął wziąć udział w kampanii 1684 roku po przezimowaniu we wschodniej części Słowacji, musiał odstąpić od tego zamiaru ulegając naleganiom hetmanów, jak i całego wojska. Ruszył więc w dniu 2 listopada w kierunku Seczan, zmierzając do kraju. W czasie kiedy armia koronna odnosiła tak wspaniałe zwycięstwa, siły litewskie pod dowództwem .Sapiehy i Ogińskiego — hetmanów pozbawionych wszelkich talentów wojskowych — posuwa-j ły się z wolna ku Nowym Zamkom, celowo marsz ten opóźniając. Nie wstrzymywani przez dowódców żołnierze palili i rabowali miasteczka, mordowali ludność nie gorzej od Tatarów. Potem Sapieha samowolnie zmienił kierunek i zamiast zgodnie z królewskim rozkazem iść na Nowe Zamki silnie obsadzone prze?:- Turków, pociągnął wzdłuż rzeki Wag. Nadal miały miejsce łupiestwa i gwałty, czynione celowo dla utrudnienia królowi sytuacji. Ten, choć oburzony do żywego, był bezsilny wobec dożywotniej godności hetmanów. Natomiast wojska królewskie wraz z oddziałami Dtinewalda 9 listopada dotarły do Seczan. Tu Austriacy zaczęli sposobić się do zwykłych prac oblężniczych, ale pułki kozackie towarzyszące Polakom uderzyły na umocnienia tureckie i w trzy godziny przełamały ich opór. Po parodniowym odpoczynku 14 listopada armia ruszyła dalej i 17 dotarła do Rymawskiej Soboty zdobytej przez awangardowe oddziały austriackie. Sobieski zatrzymał się czekając na ciągnących wolno Litwinów. Nadeszli wreszcie 19 listopada i demonstracyjnie nie wzięli udziału w. wyznaczonym przez monarchę przeglądzie wojsk. ~ W dalszym, wspólnym już marszu armia polsko-litewska minęła Koszyce nie kusząc się o ich zdobywanie i rozłączywszy się z oddziałami austriackimi pociągnęła w kierunku Sabinowa. Po zdobyciu miasta pozostała w nim załoga litewska, reszta zaś oddziałów Sapiehy poszła na cv 542 cv> aty zimowe w najbliższych okolicach. Wojska koronne poma-ero wały dalej i minąwszy Pławcze 13 grudnia przekroczyły grani-e Rzeczypospolitej. Król p"rzez Nowy Sącz — gdzie czekała nań mał-,oJ1jja — udał się do Krakowa, natomiast hetman Jabłonowski z powodu śmierci hetmana Sieniawskiego odprawił w Muszynie generalne koło wojskowe, ustalając na nim zimowe leże. Żegoń i Zawieja mieli jednak przed sobą dłuższą drogę niż do Krakowa. Ale dzięki Zawiei, który posiadał na to dość środków, wymienili zabiedzone i zmordowane wierzchowce na świeże i uwinąwszy się z tym szybko, w dwa dni byli już w dalszej podróży. Postanowili jechać wspólnie do Rzeszowa, tam Zawieja musiał obrócić się na Rawę Ruską, Źegoń zaś na Lublin. Nie zamierzali o-szczędzić koni, by Święta spędzić już przy boku małżonek. Damian jechał z Pigwą w trzy konie. Luzak szedł ze zdobyczą zgromadzoną pod Wiedniem, nie tyle przez zachłanność, co z chęci dogodzenia panu Rudzkiemu. Stary szlachcic wziąłby mu bowiem za złe poniechanie takiej okazji nie tylko wzbogacenia się, ale i zdobycia pamiątek z tak wielkiej i zaszczytnej wyprawy. Natomiast Dyzmę i Kuźmę pozostawił Zawiei, by pomogli mu w pieczy nad jeń':em- którego ten wiódł ze sobą. By} właśnie dzień wigilijny. Nad pokrytymi śniegiem polami zaczęła) nastawać pierwsza szarość późnego popołudnia, kiedy minąwszy mostek na rzeczce okalającej dwór ujrzeli go przed sobą. Rozciągał się na wzgórzu, zakryty rozległym pasem bezlistnych drzew. Na tle żółtej poświaty nieba, lśniącej jasnym pasmem nod smugami chmur, nagie gałęzie rysowały się gąszczem splątanych, czarnych rózeg, a ciemne ściany budynków tu i ówdzie migotały punktami oświetlonych okien. • Żegoń na chwilę wstrzymał konia i patrzył na ten obraz z radością i wzruszeniem. Zdawało mu się, że te światła mrugają ku niemu przyjaźnie i zapraszają obiecując zacisze komnat i ciepło ludzkich serc. Wrota jednak były zamknięte, bo nikt nie spodziewał się tak rychłego powrotu pana domu. Pigwa okrzyknął więc nocnego stróża, a ten ujrzawszy, kto przybył, trzęsącymi się z przejęcia rękami zdejmował z furty zawory. Potem bez polecenia ruszył ku stajniom wo-*aJa.c parobków. Żegoń nie czekając na służbę poderwał konia i pognał w stronę domu. Okna jadalni jarzyły się światłami wskazując, gdzie przebywają mieszkańcy. Musiano usłyszeć wołania na podwórzu albo tętent wierzchowców, gdyż zeskakując z siodła dostrzegł za oszronionymi oknami przesuwające się postacie. Zanim dotarł do ganku, drzwi otworzyły się i stanął w nich pan Rudzki z lichtarzem w ręku, drugą osłaniając palącą się świecę. cv; 543 — Kto tam?! — zawołał wpatrując się w mrok chcąc dojrzeć przybysza. — Wędrowiec z prośbą o schronienie! — odparł wesoło Żegoń. — Damian! — wrzasnął pan Rudzki i oddawszy lichtarz stojącemu obok pacholikowi rozpostarł ramiona. Znaleźli się w sieni. Żegoń przede wszystkim poszukał wzrokiem Justyny. Stała w rogu jadalni nieruchoma niby posąg, widać ze wzruszenia niezdolna uczynić kroku. Od razu dostrzegł zarys jej postaci zdradzający bliskie już rozwiązanie. Podszedł i w riilczeniu ujął jej głowę w dłonie, ucałował delikatnie policzki, potem usta. Ona zaś jakby dopiero teraz ocknęła się, przypadła mu do piersi i ramionami objęła szyję. Trwali tak dłuższą chwilę, dopóki sama nie odsunęła się od niego i z uśmiechem zaprosiła gestem'dłoni do jadalni. — W samą porę, Dan! -Bogu niech będą dzięki, żeś zdążył na czas, bo właśnie mieliśmy siadać do wieczerzy. Objąwszy żonę wpół przekroczył próg i dopiero wówczas dostrzegł stojącego przy kominku gościa. Był nim stary Jawleński, który widać powodowany grzecznością trzymał się na uboczu nie chcąc przeszkadzać w rodzinnym powitaniu. — Cóż za niespodzianka! — zawołał Żegoń wyciągając ku niemu rękę. — Wielka to dla mnie radość, że widzę tu waćpana! — To za wolą pańskiej małżonki. Przykazała mi srogo, abym stawił się na Gody. Byłem więc posłuszny i wdzięczny, bo nie mając rodziny, sam zasiadłbym do wigilijnej wieczerzy. — Wolą też moją jest, mości panie —wtrąciła Justyna — byś nie tylko na Święta, ale na stałe tu pozostał! Dość się waćpan natrudziłeś i pora odpocząć! Jawleński uśmiechnął się pod wąsem. — Obaczym, co powie na to pan referendarz koronny... — To już załatwi Damian — zdecydowała Justyna,- po czym zwróciła się do męża: — Odłóżmy nieco wieczerzę, byś miał czas ogarnąć się po podróży. Wnet dam polecenie służbie, aby przygotowała wodę do kąpieli. — Rzeczywiście od tego muszę zacząć, bo ostatni tydzień mało co śpiąc gnaliśmy z Pigwą na łeb, na szyję. — A co z pachołkami? — zatroszczył się Rudzki. — Szwanku nie ponieśli? — Cali i zdrowi! Obłowili się też niezgorzej, alem przykazał dopomóc Bogdanowi w pilnowaniu jeńca. Znaczny jakiś Turek, toteż spodziewa się za niego dobrego okupu, gdyż postanowił oddać Tomaszowi pieniądze, które jego matka wyłożyła swego czasu za niego, kiedy przebywał w tureckiej niewoli. cv 544 cv; __ To już zbytek skrupulatności — zauważył Jawleński. — przecież w niewoli był za przyczyną chłopca, toteż matka powinna okup zapłacić. Tym bardziej że miała z czego... _ Nie znasz waść Zawiei? On już taki jest... Aha, to mi przy-riomina, że mam coś dla ciebie. — Damian zwrócił się do żony. — Właśnie od niego. Przykazał, abym ci wręczył... __ Cóż to jest? — z zaciekawieniem spytała Juta. __ Obaczysz, jak mi przyniosą sakwy od siodła. Teraz zaś przygotuj mi świeżą odzież, bo ta, co mam na sobie, już tylko na posłanie dla psów zdatna. — Słuchaj no, Damianie — odezwał się pan Rudzki przeczesując palcami brodę — może nie czas teraz pytać, ale sądzę, że zapewne i ty zadbałeś o jakie takie dobro z tureckiego obozu? Damian uśmiechnął się, gdyż oczekiwał tego pytania. — Jakże, wuju, oczywiście! Wnet powinni tu przynieść toboły, bom wiódł ze sobą podjezdka do dźwigania rzeczy. A i cztery piękne bachmaty trzeba będzie odebrać z kasztelańskiej stajni w Nowym Sączu, jako że zbyt były wycieńczone, by wytrzymać szybką jazdę. Nasze własne konie takoż wymieniliśmy na świeże. — Mówisz bachmaty? — Pan Rudzki zmienił temat. — To dobrze, przednie to wierzchowce... Jeno nie należy zwlekać z odbiorem. Kuźnia i Damian, gdy wrócą, niech wytchną, a wnet ich wyślę. — jNie ma co spieszyć, wuju! Są w pewnych rękach, a kasztelan paszy ma dość. Za tę grzeczność piękną szablę otrzymał w podarku. — Ale własna stajnia to własna — upierał się Rudzki. — Pańskie oko najlepiej tuczy... Po powrocie Damiana też jeszcze nie zajęto miejsc za stołem, gdyż tymczasem przyniesiono toboły i sakwy. Justyna, zbyt ciekawa, zapomniawszy o wieczerzy ponaglała męża, by zaraz je rozpakował, co spotkało się z aprobatą pana Rudzkiego. Kiedy więc toboły zostały rozwiązane i ujrzał owinięte w kosztowne kobierce złote i srebrne naczynia, pięknie zdobioną broń, strusie pióra, jedwabie, adamaszki, twarz mu pojaśniała z zadowolenia. Natomiast wysypane na stół guzy — prezent Zawiei — wywołały okrzyk zachwytu Justyny. - Hm... — mruknął pan Rudzki oglądając brylanty otoczone wianuszkami szafirów. — To prawdziwe bogactwo. Za to, mospa-nie, kupisz piętrową kamieniczkę w Lublinie. - Po co mi kamieniczka? — roześmiał się Damian. — Zresztą sogdan ofiarował to Jucie, nie mnie. Niech je bierze do szatek, co ani chybi będzie szyła z tych jedwabi. Pięknie ją ozdobią. Szatki, mówisz? — obruszył się szlachcic. •— Co z nich za - Ostatni zwycięzca 545 pożytek! W skrzyni będą leżeć, molom na pociechę. Kiecka procentować nie będzie, a kamieniczka dochód przyniesie. —¦. Guzy są Justyny i zrobi z nimi, co zechce — zadecydował Damian. Ż kolei ujął kosztowne nargile i postawif je przed Jawleń-skim. — A to dla waćpana, na pamiątkę lwowskiej potrzeby. Lubisz waćpan fajeczkę pociągnąć, to ci się może przydać. Skonfundował się stary szlachcic i wzruszył widać mocno, bo tylko powtarzał: — Ależ dziękuję, dziękuję... taki ekspens. Zbyt to kosztowny podarek. Nie słuchano go jednak, bo Justyna wołała domowników. Zjawiła się cała służba domowa, wśród której Pigwa cieszył się wyraźnym respektem, i w ślad za gospodarzem zasiadła do stołu. Rozpoczęło się tradycyjne dzielenie opłatkiem, a potem zabrano się ochoczo do kapusty z grzybami i grochem, ryby w śliwkowym i szafranowym sosie, perłowej kaszy przyprawionej miodem i migdałami, tartego maku z łazankami i innych specjałów. Próbował pan Rudzki zagadywać Damiana o przygody wojen- -ne, ale pytania te ucinała Justyna widząc, że mąż, wygłodzony mocno, wolałby opowieść odłożyć na dzień następny. Wieczerza przeciągnęła się do późna, zaraz więc potem ruszono do pobliskiego kościoła na Pasterkę. Nie pojechali jednak oboje państwo Żegoniowie, ona ze względu na swój stan, a Damian, zmęczony podróżą, myślał już tylko o łożu. Pan Rudzki nadal więc musiał powściągnąć ciekawość i zabrawszy się z Jawleńskim do sań ruszy! na nocne nabożeństwo. Kiedy już światło w sypialnej komnacie zgasło, Damian leżał w pościeli z policzkiem żony opartym o ramię. Czuł w ciemności zapach sosnowych bali idący od ścian, a podmuchy zimowego wiatru dochodziły zza zawartych okiennic. Z odmętów nadchodzącego snu wyrwał go w pewnej chwili seept przy uchu: — Dan... — Słucham cią, miła. — Co byś wolał? Syna czy córkę? — Hm... Sam nie wiem. Ale chyba bliźnięta... — Nie żartuj, niecnoto! Czy małżonka mówiła coś jeszcze, już nie słyszał. Opatrzność zapewne wzięła pod uwagę ten wybór, bo w miesiąc później pani Żegoniowa szczęśliwie powiła dwóch chłopców. Był z tym jednak pewien kłopot, bo długo nie mogła rozróżnić, który jest Kacper, a który Melchior. Toteż jednemu powiesiła na szyi szkaplerz z niebieską wstążką, drugiemu z różową. cv> 546 oo p> ła dziesiąta rano, kiedy Zawieja wraz ze swoim orszakiem • -diał pomiędzy liche, drewniane domy Bełżca. Znał to mias-wje'tQ dobrze, bo leżało najbliżej Leszczyn, więc tu załatwiano Z Ikie najpilniejsze potrzeby gospodarstwa. Czuł przeto bliskość )tomu"i ogarnęło go niecierpliwe pragnienie, by jak najprędzej przebyć owe niecałe dwie mile, jakie dzieliły go od celu podróży. Ale ależało tę gorączkę opanować, gdyż konie miisiały wytchnąć,, a i ami nic jeszcze w ustach nie mieli, choć w drodze już byli cztery godziny. Prowadził orszak liczny, bowiem aż w dziewięć koni, ze względu na wojenną zdobycz, oraz jeńca i jego sługę, który dobrowolnie poszedł w niewolę, by mieć pieczę nad swym panem. Zajechali na rynek. Była przy nim gospoda, gdzie zwykł zatrzymywać się po przyjeździe do miasteczka. Ruch wszędzie panował znaczny, bo był to dzień wigilijny, więc gospodynie robiły ostatnie przedświąteczne zakupy. W gospodzie panował półmrok. Stoły obsiadły tu i ówdzie grupy mężczyzn, a największa z nich zebrała się w rogu dużej izby. Dochodził stamtąd najsilniejszy gwar głosów i dźwięk kufli. Zawieja domyślił się, że to brać szlachecka z pobliskich dworów, ale twarze trudno było rozeznać, przeto nie zwracając na towarzystwo uwagi rozglądał się, by znaleźć sposobne miejsce dla siebie i swoich ludzi. W tej chwili gwar rozmów zagłuszył nagły okrzyk: -— W imię Ojca i Syna! Toć to Bogdan! A niechże mnie usieką, jeślim dziś spodziewał się ciebie ujrzeć! Wielką radość w domu uczynisz! Zawieja poznał głos pana Rańskiego, więc obrócił się gwałtownie. Istotnie on to szedł ku niemu "z rozwartymi ramionami. Padli sobie w objęcia całując się z dubeltówki. Wreszcie teść odsunął go od siebie i nie wypuszczając z uścisku przyjrzał się uważnie. — No, w tłuszcz toś nie obrósł, ale wyglądasz dziarsko! A to się Paulina ucieszy! Zdrowa? — spytał szybko Bogdan. — W domu wszystko dobrze? _ Zdrowa, zdrowa... Toć nie siedziałbym tu, gdyby było inaczej. Wpadłem do miasteczka, bo mi przykazała to i owo jeszcze zakupić. Ale chodźże do kompanii, będą radzi posłuchać, jak było pod Wiedniem! — Do domu mi pilno, a takoż wnet przyjdą moi ludzie. Zjemy niecoś, konie odetchną i zaraz ruszamy dalej. A i jeńca wiodę. — Pojmałeś Turka? — zdumiał się pan Rański i zaraz się za- zczyh C ę p yh — Czy aby znaczny? Okup będzie? ' — Chyba będzie. cv> 547 co — To tym bardziej jest o czym pogadać! — Ale aby nie za długo. Zaraz do was przysiądę, jeno ludzi usadowię, bo oto już idą... • Rański z ciekawością spojrzał na wchodzących, wśród nich było i dwóch Turków. Wszystkie głowy obróciły się ku nim, ale że nieraz już widziano pojmanych w niewolę, przeto wkrótce wrócono do kufli i przerwanych gawęd. Zawieja znał większość towarzystwa, więc prezentować się nie było potrzeby. Pomiędzy jedną a drugą' łyżką piwa z grzankami odpowiadał na zadawane zewsząd pytania, jako że wszyscy byli ciekawi szczegółów wiedeńskiej Wiktorii, a on był pierwszym rycerzem, który wracał w te strony z wyprawy. Wreszcie wysławszy przodem swoich ludzi załatwił z teściem zakupy, po czym usadowił się z nim w saniach przywiązawszy do nich wierzchowca. Kiedy już wyjechali poza ostatnie domy miasteczka, minęło południe. Wokoło ciągnęły się pokryte śniegiem zagony zamknięte dookoła sinym pasmem lasów. Zawieja zaraz podjął najbardziej bliski sercu temat: — Więc mówicie, że Paulinka zdrowa? Nic jej nie dolega? — Zdrowa to jest, ale dolegać, dolega... — Rański uśmiechnął się pod wąsem. — Cóż takiego? — zaniepokoił się. — Myślę, że najbardziej to samotność w małżeńskim łożu... Zawieja roześmiał się. — Postaram się temu zaradzić. — Poniechawszy krotochwili muszę rzec, że tęskniła za tobą mocno i niejedną noc nie dospała we łzach i obawie, czy aby wrócisz szczęśliwie. Zawieja jakiś czas spoglądał na zbliżającą się ścianę boru, nie odzywając się. Konie szły szparko po wyjeżdżonej drodze wyrzucając spod kopyt pacyny śniegu Okryty kożuchem stangret od czasu do czasu głosem zachęcał je do biegu. — A jak Wera? — zmienił temat. — Chowa się dobrze? Twarz pana Rańskiego rozjaśniła się. — Aż za dobrze! Szprync to, że opisać trudno! Wszędzie jej pełno! Z oczu spuścić nie można, bo wnet coś zbroi. Wykapana matka z tamtych lat. — No cóż, taki to już wiek... Siódmy rok wnet zacznie. A jak Tomasz? Ze szkół przyjechał? — Już od paru dni bawi w Leszczynach. — Z Werą się nie wadzi? — Skądże, przeciwnie. Mała dla niego to ukochana siostra% A i ona za nim przepada. * cv> 548 cv> To dobrze. Bałem się, że może animozje jakoweś zaczną się j^ ^ przecieL powodów nie ma. " Tomek mnie za ojca uważa, ale boleje nad brakiem matki. Obawiałem się przeto, że może czuć zazdrość __To go nie znasz, czemu się dziwuję. Chłopak niesforny, bo młodzik przecie, serce jednak ma dobre. __pora go brać ze szkół. Niech idzie na jakiś pański dwór. Tam ogłady nabierze, a i niesforność rychło mu ukrócą. __2 tym nie ma co spieszyć. Szkoły nigdy za dużo, a on przecież zaledwie piętnaście lat liczy. Na dworską służbę jeszcze za wcześnie. Ty zaś przykładaj się, abym wreszcie wnuka doczekał! Zawieja uśmiechnął się na to żądanie teścia, a jednocześnie jak żywa stanęła przed nim Paulinka. Gorąco mu się od tego obrazu zrobiło, więc już nic nie powiedział i jechali dalej w milczeniu. Otoczyło ich wkrótce mroczne wnętrze lasu. Rański mimo woli rzucił okiem na wystające ze słomy lufy dwóch rusznic. Widząc to Zawieja zagadnął: — Wilki czynią wielkie szkody? — A czynią. Co i raz słychać o ich napadach. — W dzień nie są chyba tak groźne? — Z nimi nigdy nie wiadomo. Jeśli bardzo głodne, to nie czekając zmroku wychodzą z lasu. — Pistolety mam w olstrach, a i krócicę także. Chyba przesiądę na siodło, bo z konia to i szabli można użyć. W saniach będziemy sobie wzajem przeszkadzać. — Na to będziesz miał czas, bo z nagła nie atakują. Jeśli znajdą się w pobliżu, poznamy po zaprzęgu. Ten jednak szedł ostrym kłusem niczym nie zdradzając niepokoju. Upłynęła dobra godzina na takiej szybkiej jeździe, kiedy raptem konie poderwały łby, a potem położyły po sobie uszy i bez przynaglania przeszły w galop. — Obudziliśmy licho — mruknął Zawieja. — Stawaj! — krzyknął na woźnicę. Ten zaczął hamować rozbiegane i wyraźnie już przerażone zwierzęta. Młody rycerz ściągnął z siebie kożuszek, od- zepił wodze od sań i nie czekając, aż się zatrzymają, wyskoczył z nich w biegu. Dopadł swego wierzchowca, chwycił ręką za łęk 1 jednym skokiem znalazł się na siodle. Ponaglił krzykiem rumaka i ruszył za saniami, które odbiły już wałek drogi, bo zaprzęg umykał teraz pełnym galopem. Konie ły s/ągi?ą'WSZy SZyje buchaIy z nozdrzy kłębami pary. Sanie zdawa- wet ? - • ty^° za°awką; z powodu szybkości nie zsuwały się na- snieżne koleiny, a ślizgały lekko po wyjeżdżonej drodze. co 549 Pędząc za nimi Bogdan ujrzał nagle w głębi lasu szare cienie mknące między drzewami. Wilki swoim zwyczajem gnały po dwóch stronach upatrzonej ofiary, by napaść ją z obu boków. Zawieja namaeał rękojeść pistoletów i złożywszy wodze na łęku siodła wyciągnął szablę. Widział, jak Rański obejrzał się za siebie, zapewne, by sprawdzić, co się z nim dzieje, a potem przyklęknął na słomie z rusznicą w ręku i czekał na ukazanie się napastników. Jakoż długo nie trwało, a kilka wyciągniętych" w pędzie burych bestii wypadło spomiędzy drzew i skosem zaczęło zbliżać się do sań. Minęły je wkrótce i chwilę śmigały równo z końmi. Rański uniósł broń do oka i oparłszy lufę o ramię woźnicy mierzył starannie. Wreszcie gruchnął strzał rozbrzmiewając echem pomiędzy ścianami boru. Najbliższy koniom wilk przekoziołkował przez łeb i pozostał na śniegu. Reszta zgrai po strzale jakby nieco przyhamowała, ale z drugiej strony atak trwał nadal. Zawieja z wolna zaczął wyprzedzać sanie. Krzyczał przy tym co sił, bo podniecając w ten sposób do wysiłku konie, jednocześnie powściągał wilki, które ludzki głos na jakiś czas odstrasza. Teraz jednak rózżarte pościgiem nie zwlekały z napaścią. Wkrótce Zawieja dostrzegł ogromną bestię z rozwartym pyskiem, wywalonym jęzorem i rzędem białych, ostrych zębów. Me zważając na pędzącego jeźdźca wilk skoczył ku szyi skrajnego konia. Bogdan schylił się w siodle i mając przed sobą najeżony sierścią grzbiet uderzył szablą. Poczuł, że ostrze tnie ciało, potem zgrzyta o kość. Dojrzał jeszcze w pędzie drapieżnika walącego się pod płozy sań. Te zaś tylko nieco podskoczyły prześlizgując się po nim. W tej chwili zagrzmiała druga rusznica Rańskiego. Widać od-parł kolejny atak, bo kiedy Zawieja obejrzał się, by sprawdzić skuteczność strzału, zobaczył trzy wilcze trupy leżące na drodze i skupioną przy nich resztę stada. Zajęci walką nie dostrzegli nawet, że minęli już las 1 wydostali się na otwartą przestrzeń. Tu poczuli się raźniej, bo po mrokach boru ogarnęła ich pełna jasność dnia, toteż wilki wydały się mniej groźne. Zresztą te wyraźnie poniechały dalszej pogoni, gdyż droga za saniami była pusta. Pan Rański kazał woźnicy wstrzymać konie, by zwierząt bez potrzeby nie męczyć, i zagadnął Zawieję, jakby nic się nie stało: — Przesiądziesz się do sań? Napaści chyba nie powtórzą, zresztą do Leszczyn- już blisko. — Nie, ostanę w siodle, dajcie mi jeno kożuszek, bom rozgrzany, a mróz tęgi. Szlachcic przechylił się i wyciągnął ku niemu okrycie. cv> 550 cv> _ Wdziewaj tedy szybko, abyś Świąt w pościeli, tfu, na psa k nie spędził! Nie miałem dotąd sposobności przekonać się, że ojciec tak brze strzela — rzekł z uznaniem wciągając kożuszek. '__^ c0 Zawieja odziany w długi kożuch i baranią czapę obszedł staj-• i obory, gdzie dójki siedziały już przy krowach, a parobcy nosili nIjUkę i pasz?- P° obejściu gospodarstwa wrócił do domu, tu jednak SC1dal panowała cisza snu. Przeszedł więc do kancelarii i zaczął przesiadać gospodarskie zapiski teścia. Siedział już nad nimi sporo cza-fu kiedy zza uchylonych drzwi do jadalni doszły go głosy. __ Bądź tylko cicho, bo jeszcze wszysc* śpią... — tó mówił Tomek swym młodzieńczym dyszkantem. __ Tatuś też?— zaszczebiotała Werka. — Chyba tak... — Ale będziemy się bawić? __Aby cicho. I nie ciągnij Zbója za ogon, bo cię złapie zębami. —"To nie Zbój, lecz Turek i ja go wzięłam w niewolę. — Turek, nie Turek, ale go ostaw! — On mi nic nie zrobi! — Dlatego, żeś go karmiła pod stołem pierogami? — Widziałeś? — No pewnie. Alem milczał, bobyś dostała za swoje od ciotki Ludwiki. — Nic bym nie dostała! O tyle! Nastała chwila ciszy, a potem rozległ się głos Tomka: — Zbój ma większy jęzor, a go nie pokazuje... — To dlatego, że nie chcesz się ze mną bawić! — Cóż tedy mam robić? — Ja będę panią z haremu, a ty będziesz sułtanem i będę przed tobą tańczyła! — Z haremu? Co ci przyszło do głowy? Czy wiesz, co to harem? — Właśnie, że wiem! To taki pałac, gdzie mieszkają panienki, co bawią sułtana! — Kto ci to powiedział? — Słyszałam, jak kucharka mówiła Józce, że jeśli nie będzie pilnować ognia, to ją wyleje na pysk i może sobie iść do s-ułtańskie-go haremu, bo tam nic nie robią, tylko tańczą i śpiewają! Rozbawiony Zawieja poruszył się na krześle, które pod nim skrzypnęło. W jadalni zapanowała nagła cisza, a po chwili doszedł go szept Werki: — Tomek, co to było? Rozległ się tupot biegnących nóżek i zza uchylonych drzwi uka^ zała się buzia dziewczynki z oczami rozszerzonymi strachem, ale i ciekawością. Ja zastrzygł palcami przy uszach i zawył na wilczy spo- 553 cv> — Tomek! Ratuj, tu wilk! — zawołała rozradowana Werfca. -" Co ty pleciesz?! — krzyknął chłopak, ale z jego słów prze-. bijał strach. W następnej chwili był już w pokoju z nożem do krajania chleba w ręku. Na widok Zawiei zatrzymał się i z zażenowaniem schował nóż za siebie. — Uwierzyłeś, że w domu jest wilk? — kpiąco spytał Bogdan. — Nie było czasu rozważać... Przestraszyłem się o Werkę — bąknął chłopak. Zawieja pominął to wyjaśnienie, a dalszą rozmowę przerwało nadejście panny Ludwiki wołającej na śniadanie. Zaraz po Nowym Roku Tomek wyjechał do szkół i dni w Leszczynach popłynęły ciche i monotonne, bo oprócz obrządzania inwentarza pracy w gospodarstwie prawie nie było. Co jakiś czas stary Siwek przewoził brzozowe polana z sągów złożonych w lesie. Tych nie żałowano, byle ochronić się od siarczystych mrozów, które wciąż trzymały w okowach świat. Toteż w mroźnym powietrzu szły ponad dachami dworu liczne strużki dymów i zacierały się gdzieś w górze na tle zimnego błękitu nieba. Zawiei nie przykrzyła się jednak bezczynność, bo i Paulina, i Werka nie pozwalały mu na nudy. Mając tak dużą majętność trzeba było także zatroszczyć się o niejedno. Zdarzały się i sąsiedzkie' odwiedziny czy polowania, zwłaszcza obławy na wilki, te bowiem mocno dawały się we znaki. Po zelżeniu mrozów zjawili się ponownie w Klonowie "Kuźnia, i Dyzma. Jechali do Nowego Sącza po pozostawione tam bachmaty.^ Bogdan wysłał więc z nimi własnych ludzi, by i jego konie przywiedli do dworu. Czas mijał. Na miejsce straconego Kara Mustafy wielkim wezyrem został Kara Ibrahim. Ten jeszcze w grudniu skierował tatarskie czambuły na Multany, gdzie rozbiły kozackie pułki atama-na Kuniekiego, zmuszając go do ucieczki. W Niemirowie został jednak zabity przez czerń, która obrała na atamana Mohyłę, a król wybór ten zatwierdził. Petryczejko pod naporem tureckim uszedł najpierw do Suczawy, potem zaś oparł się aż w Śniatyniu. Tak to wodzowie przychylni Polsce bądź ginęli, bądź znaleźli się w opałach. Natomiast na Podolu już w maju pojawiły się zagony tatarskie, znów paląc i rabując słabą obecnie Rzeczpospolitą. Stosunki z Austrią uległy tak znacznemu ochłodzeniu, że So-bieski odmówił przyjęcia orderu Złotego Runa, który cesarz przysłał Jakubowi. Do Świętej Ligi praystąpiła wprawdzie Wenecja, ale działania wojenne prowadziła tylko w granicach własnych intere- oo 554 c\3 'W polska musiała nadal samotnie walczyć z tureckim naporem, S°dvż mimo obietnic wiedeński dwór nie nadsyłał posiłków w piechocie, których domagał się król. Miejscem koncentracji wojsk do organizowanej kampanii został ustalony Busk, gdzie od 20 maja 1684 roku miały ściągać chorągwie. Ale jak zwykle zbiórka przeciągała się i oddziały zaczęły przybywać dopiero w czerwcu. 10 lipca hetman wielki wysłał Michała Rzewuskiego, by odcinał zaopatrzenie tureckim załogom. Wreszcie w sierpniu wojska koronne pod dowództwem hetmana wielkiego Jabłonowskiego i polnego — nowo mianowanego po Sieniawskim — Andrzeja Potockiego oraz litewskie pod buławą Kazimierza Sapiehy były gotowe do wymarszu. 21 sierpnia król odbył przegląd tych wojsk. Towarzyszyła mu małżonka i okazały dwór z licznymi posłami zagranicznymi, gdyż w tym czasie jego wojenna sława osiągnęła swój szczyt. Przy królewskim boku znajdował się ambasador Austrii hrabia Waldstein, wenecki — Morosini oraz margrabia de Bethune, nie jako ambasador wprawdzie, ale wysłannik Ludwika XIV w specjalnej misji. Było też wielu znakomitych francuskich hrabiów i książąt żądnych przygód u boku tak znakomitego wodza. Zaraz po przyjeździe Sobieski wyruszył w pole. Kampania rozpoczęła się od sukcesu, gdyż po kilku szturmach zdobyto Jazło-wiec, drugą co do znaczenia po Kamieńcu twierdzę, która chroniła Podole. Po tym zwycięstwie król wysłał hetmana Potockiego, by starał się wywabić w pole załogę Kamieńca. Sam 3 września stanął w Żwańcu. Ostatnie ulewy spowodowały ogromny przybór rzek. Kamieniec odcięły masy wód, zwłaszcza że Turcy podwyższając otaczające go groble podnieśli poziom Smotrycza. Załoga zaś nie dała się Potockiemu sprowokować i poza mury nie wyszła. Przystąpiono do budowy mostów na Dniestrze, ale prace szły opornie ze względu na bystry nurt i wciąż powtarzające się deszcze. Wojsko zaś za cichym podjudzaniem obu hetmanów zaczęło zakładać koła i debatować nad potrzebą rozpoczętej kampanii, przypisując ją dynastycznym zapędom królewskim. Tymczasem nadciągnął pod Cecórę seraskier Solim&n pasza i Tatarami, których pchnął przeciw Polakom. Orda mimo oporu atamana Mohyły przeszła Dniestr i zniosła chorągwie kurlandzkie strzegące drugiego brzegu. Tu nie wdając się w walną bitwę bez-tannie szarpali główne polskie siły, czemu sprzyjał górzysty teren pełen jarów, wąwozów i bystrych rzek obrosłych lasami. .Ostatecznie więc pod naporem wojska i braku nadziei na decydującą bitwę Sobieski dał 2 października rozkaz do odwrotu. Ta- oo §55 od . ¦' tarzy nadal jednak nie odstępowali ciągnącej armii, napastując ją przy każdej okazji. Łupili i wycinali oddziały wysyłane po żywność przy pierwszym oporze umykając natychmiast, ukazywali się i znikali, kiedy już sądzono, że staną do walki. W ten sposób orda towarzyszyła wojskom aż po Czortków, skąd zawróciła i pociągnęła do Krzemieńca. Natomiast nauczony doświadczeniem poprzedników Soliman nie ruszył się nawet spod Chocimia, gdzie stał obozem. Król wrócił do Żółkwi, ale mimo nieudanej wyprawy nadal nie tracił siły ducha. Zaczął zastanawiać się nad sytuacją i obmyślać dalsze plany dochodząc do przekonania, że zdobywać twierdze i prowadzić lokalne kampanie mogą i hetmani, a on powinien stanąć do ostatecznego pokonania Turcji na czele -wszystkich sprzymierzonych wojsk i uderzyć bezpośrednio na Imperium Osmańskie, omijając pośrednie punkty oporu czy twierdze. Memoriał „Rozważania o nieuniknionej kampanii", owoc tych przemyśleń, prac* na wysokim poziomie myśli wojskowej i poli--tycznej, została z początkiem 1685 roku rozesłana na dwory europejskie. Plan ten wywołał liczne dyskusje. Wiedeń okazał nawet zainteresowanie prosząc o dodatkowe wyjaśnienia, ostatecznie jednak nie doszło do jego realizacji, choć niektóre założenia zostały wykorzystane przez dowództwo austriackie w późniejszych działaniach. W tym czasie obaj hetmani, Jabłonowski i Sapieha, zaczęli coraz bardziej skłaniać się ku stronnictwu francuskiemu mając królowi za złe, że ogranicza ich samodzielność w piastowanych funkcjach. Doszło jednak do jakiej takiej zgody, przynajmniej na najbliższy czas. Sejm 1685 roku został zwołany na luty i to nie do Grodna, jak przewidywał terminarz, ale ze względu na pilność spraw i wygodę posłów — do Warszawy. Decyzja ta wywołała na Litwie niechętne nastroje Po śmierci Krzysztofa Paca pieczęć litewskiego kanclerstwa dostał Marcin Ogiński, z pominięciem wicekanclerza Dominika Radziwiłła, jak i Paców. W Koronie zaś wicekanclerzem został biskup warmiński, krewny króla, Michał Radziejowski. Nominacji tych dokonano nie w czasie sejmowej kadencji, ale niejako prywatnie, w Jaworowie. Z tego powodu wywołały one burzę protestów i ataków na króla. Od nowa rozgorzała walka stronnictw, de Bethune bowiem nie próżnował. Sobieski zrażony do cesarza jako fałszywego sojusznika zaczynał znów skłaniać się ku dworowi francuskiemu. Wiedeń zaś, jak i nuncjusz papieski Pallavicini, grał na zwłokę. Wreszcie zmu ¦ szeni przez króla — tak poseł austriacki Waldstein, jak i nuncjusz — cv 556 oj arcie oświadczyli się przeciw królewskim zamiarom wspólnej k mpanii, niwecząc w ten sposób powzięte przez Sobieskiego plany. Sejm odgrażał się, że należy raczej ograniczać pobór wojska, zWlaszcza piechoty, niż dążyć do zwiększenia zaciągów. Ostatecznie Jabłonowski zdołał temu zapobiec i obrady zakończono w maju. Króla dotknął jednak nowy cios i to godzący w jego osobiste ambicje. Spotkał się bowiem wręcz z afrontem, gdyż przyrzeczona Jakubowi austriacka księżniczka Maria Antonina została wydana za elektora bawarskiego Maksymiliana Emanuela. Rozgniewany i rozgoryczony tą zniewagą król, którego zdrowie także nie było najlepsze, zdał dowództwo nad tegoroczną wyprawą na Jabłonowskiego, a sam wrócił do Żółkwi. Czas jednas biegł i zabrakło go do zebrania większego l'om-putu wojska. Toteż w sierpniu, w wyznaczonym pod Glinianami miejscu koncentracji, zebrał hetman wielki zaledwie dwanaście tysięcy wojsk koronnych i dwa tysiące litewskiego. Wysłał przede wszystkim posiłki załogom Trembowli, Horo-denki, Śniatynia i Czerlenic, a ku Niemirowi skierował stolnika kijowskiego Łaskiego, sam zaś w towarzystwie hetmanów Sapiehy i Potockiego, a także generała Kątskiego, ruszył z resztą sił na południe. Po ciężkim marszu przeszedł Bukowinę i 30 września stanął pod Bojanem. Tu podjazdy przyniosły wieści bliskości nieprzyjaciela, który miał znajdować się o dzień marszu. Jabłonowski oko-pał się więc silnie, nakazując całemu wojsku wzięcie udziału w tych robotach. Wysiłek ten nie poszedł na marne, gdyż już następnego dnia pod wieczór nadciągnął pasza Soliman na czele dwunastu tysięcy Turków i wielotysięcznej ordy natychmiast otaczając polski obóz. Rozpoczęły się szturmy, ale hetman odpierał je i to tak skutecznie, że pasza zaprzestał posyłania swych pułków pod morderczy ogień armat. Pozostał jednak z tureckimi siłami wokół obozu, tatarskie czambuły wysyłając na Wołyń. Hordy dzikich jeźdźców rozlały się tam szeroko, sięgając po Ołykę i Równe. Odparł je dopiero sam król zebrawszy pod Złoczowem rycerstwo z najbliższych ziem, by zagrodzić Tatarom drogę w głąb kraju. Jabłonowskiemu natomiast po pozostawieniu wozów udało się przebić z obozu. Rozpoczął trudny odwrót, gdyż hetman bez przerwy był atakowany przez postępującego za nim seraskiera. Odgryzał mu się niczym odyniec sforze psów i rąbiąc lasy cofał się pod ochroną piechoty i dział pana Kątskiego, prowadząc wojska z wielkim kunsztem dowódczym. Mimo to stracono jedną trzecią stanu koni, a i armaty przyszło wreszcie zakopać. Dotarł jednak szczęśliwie nad Żuczkę, zyskując tym odwrotem 557 co V wielką wojenną sławę. Tu obrócił się stając do walnej bitwy, ale Soliman wolał i tym razem odstąpić. Armia spokojnie więc dotarła do Sniatynia. Na tym zakończyła się kampania 1685 roku dając korzyści nie Polsce, tylko cesarzowi, gdyż związała część tureckich sił. Wielka sława, jaką się okrył i kraj, i Sobieski pod Wiedniem, zaczęła przygasać, dla europejskich stolic było bowiem widoczne, że nie stać już Polskę na większy wysiłek militarny. Negatywna odpowiedź Leopolda na przesłany memoriał, jak również niechęć do Rzymu z powodu popierania polityki cesarskiej, ignorowanie interesów Polski, a ostatnio nieuwzględnienie przy rozdziale kapeluszy kardynalskich jego życzeń zniechęciło Sobieskiego do obozu austriackiego. Wyrazem tej zmiany nastroju było poselstwo Jana Wielopolskiego do Paryża. Aby przeciwdziałać tym królewskim dążeniom, jeszcze w 1685 roku zatrzymał się w Polsce — rzekomo dla odpoczynku w podróży — zakonnik jezuicki, ksiądz Vota. Pozostał jednak na królewskim dworze, coraz bliżej osoby monarchy, aż wreszcie stał się jego nieodłącznym nieomal towarzyszem i doradcą. Był to człowiek mizernej postaci, drobny i szczupły, ale niesłychanie bystry i przebiegły. Znał kilka języków i to doskonale. Nieprawdopodobny gaduła, nie dopuszczający nikogo do głosu, był jednocześnie niezrównanym gawędziarzem. Słuchanie go nie tylko nie nużyło, ale wręcz fascynowało, miał więc zawsze przy sobie krąg słuchaczy. Zażyłość z królem stała się w końcu tak bliska, że stał się jego spowiednikiem, a w czasie wypraw sypiał z nim razem w jednej izbie. Wpływ zakonnika stał się wreszcie tak duży, że Sobieski zaczął Ligę traktować nie jako problem polityczny, ale sprawę osobistej odpowiedzialności, wręcz warunek wiecznego zbawienia. Wyprawa Zamierzenia wojenne — popierane usilnie przez Rzym — musiały objąć porozumienie z Moskwą. A więc podobnie jak w październiku 1683 roku, tak i teraz, w 1686, Grzymułtowski wyruszył z poselstwem. Po kilkumiesięcznych uciążliwych targach z wszechwładnym ministrem carycy Zofii, kniaziem Golicynem, w dniu 8 maja doszło wreszcie do podpisania „wieczystego pokoju". Drogo jednak Polska za niego płaciła, bo jak ocenił Sobieski: „... przymusiła nas 558 cv> ivfoskwa> czaS u^aP^a na SWOJ3 stronę..." Trzeba bowiem było zrzec . Smoleńska, Kijowa, Darohobuża i Czernihowa. Odkładał przeto król ile się dało ratyfikację traktatu. Teraz jednak można było stawiać dalsze kroki na wojennej drodze. 26 marca wezwał więc imiennie senatorów „by według dawnego zwyczaju nie tylko przyzwoity poczet na przyszłą wyprawić kampanię, ale i do boku" naszego w pierwsze dni maja pośpieszyć chcieli". ¦ . ¦ ¦, Przygotowania trwały, ale nie postępowały tak szybko, jakby tego pragnął król. Trzeba było przede wszystkim doprowadzić stan armii do wysokości komputu uchwalonego przez ostatni sejm. Przysposabiano również i sprzęt wojenny, mimo trudności, jakie znów zaczął robić skąpy PaUavieini z wypłatą subsydiów.papieskich. Toteż w marcu, na radzie senatu w Żółkwi, Sobieski zadeklarował wyłożenie czterystu tysięcy złotych z własnej szkatuły, co wreszcie przymusiło nuncjusza do udzielenia zaliczki. Już od początku roku generał Kątski przygotowywał, odnawiał i sposobił sprzęt artyleryjski.. Pracowały cekhauzy i arsenały w Warszawie i Lwowie, a także królewskie w Pomorzanach, Żółkwi, Złoczowie oraz zbrojownia hetmana Potockiego w Stanisławowie. Nie zaniedbał też generał budowy pontonów do rzecznych przepraw. Natomiast sprawą żywności i leków zajmował się sam Palla-vicini, jeszcze ubiegłej jesieni rozpoczynając budowę spichlerzy we Lwowie. Teraz napełniał je zbożem i innymi zasobami. Dodatkowych magazynów zażądał król w Rozdole i Ujściu. W swoich wojennych planach poniechał Sobieski zdobywania Kamieńca, gdyż nie posiadał na to dość wojsk ani odpowiednich dział i sprzętu. Postanowił więc przezimować w okolicy Belgradu, wiosną przekroczyć Dunaj i prowadzić dalszą kampanię. Począwszy od Sniatynia zamierzał iść brzegiem Prutu, a potem przebyć bukowińską puszczę. 10 kwietnia rada wojenna odbyta we Lwowie postanowiła przeprowadzić trzy koncentracje, a to: pod Stryjem, Sniatyniem i Trembowlą, by zawczasu nie zorientować przeciwnika co do kierunku wojennych działań. Zgromadzenie oddziałów wyznaczono na 8 maja, natomiast ustalenie dalszych -szczegółów odłożono do następnej rady, którą król wyznaczył na 28 kwietnia w Jaworowie. Zaraz potem hetman wielki wysłał część wojsk dla zabezpie-zenia granic przed Tatarami i wyznaczył nadciągającym oddziałom miejsca zbiórek: dla Litwinów — Zbaraż, a dla Kozaków Mo- ~ Winnicę. - Zdawało się, że tym razem kampania istotnie zostanie rozpo- oo 559 częta w maju. Żołnierz jednak po dawnemu zbierał się opieszale, a co gorsza zdradzał zupełny brak karności. Na domiar złego zachorował król, skutkiem czego mógł wyruszyć dopiero 23 maja. W tym czasie niestety i hetmani nie wykazywali należytej energii. Wreszcie 8 czerwca przybył Sobieski do Stryja. Tu nadeszły dobre wieści, bo i Wiedeń, i Moskwa obiecywały współdziałanie. Zdobyto też Bar i Międzybórz. Wkrótce jednak okazało się, że owo współdziałanie cesarza miało polegać na zdobywaniu Budy, natomiast Moskwą uzależniała poważniejszą akcję od zaprzysiężenia układu. Z chwilą przybycia króla tempo ostatniej fazy przygotowań wzrosło. W ciągu kilkunastu dni stan chorągwi osiągnął ilość zezwalającą na założenie głównego obozu na Pokuciu, uchwalono bowiem stamtąd rozpoczynać kampanię, by uniknąć uciążliwej przeprawy przez Dniestr. Wreszcie 29 czerwca wojsko ruszyło do obozu pod Kalińcami opodal Ujścia, gdzie znajdowały się magazyny żywnościowe, a brody blisko, bo w Niżniowie, Luce i Rakowcur Około 8 lipca zaczęła nadciągać Litwa, Armia polska liczyła obecnie około =tu tysięcy ludzi, z czego żołnierza było jednak tylko trzydzieści szisć tysięcy. Kątski prowadził osiemdziesiąt osiem dział i osiemnaście moździerzy, natomiast tabor liczył około dwudziestu tysięcy wozów. Ta ogromna ilość okazała się niezbędna, gdyż lato było suche, rzeki powysychały, więc transport wodny nie mógł zastąpić konnego. Stąd też i liczba czeladzi tak znacznie przewyższała stan zbrojnych. Wojsko ciągnęło na Pererytę, 9 sierpnia docierając do Awresz. Tu król zwoła f naradę skłaniając na niej hetmanów do wyrażenia zgody na marsz do Cecory, by stamtąd opanować Budziak. Chciał bowiem jak najprędzej doprowadzić do bitwy, gdyż rozumiał, że bez niej żołnierz będzie tracił wojenną ochotę. A zresztą i sam jej pragnął, przedkładając ponad uciążliwe marsze. W kilka dni potem dowiedział się od wysianego do Jass oddziału, że wprawdzie ludność wita Polaków radośnie, ale hospodar nie tylko nie przygotował zapasów, ale ogołociwszy zamek uszedł zabierając ze sobą bojarów. 10 sierpnia armia dotarła do Cecory i rozłożyła się obozem na jej słynnych polach, zroszonych krwią hetmana Żółkiewskiego i jego żołnierzy. Stanęły więc rzędy namiotów otoczone wozami. Następnego dnia po przybyciu z polecenia króla odbyła się ńa majdanie msza za poległych w cecorskiej potrzebie braci i ich wodza, królewskiego dziadka, hetmana Żółkiewskiego. Zaraz po nabożeństwie Zawieja wraz z Żegoniem zasiedli do cv 560 as o posiłku w towarzystwie Tomka i swoich pocztowych. ec skończył w zeszłym roku naukę szkolną i teraz przy boku \niał się uczyć wojennego rzemiosła. Szedł mu już osiemnasty i zmężniał, oko miał do muszkietu i łuku znakomite, szabla w X-° ' ręku też pracowała sprawnie. Z końmi zaś i arkanem umiał b hodzić się nie gorzej od Tatara, bo Debej wszystkie swoje umie-ttności przekazał ulubieńcowi. Pogoda trwała niezmiennie słoneczna, a nawet upalna. Odczuwali to coraz bardziej, w miarę jak posuwali się w dół Prutu. W południe skwar stawał się wręcz trudny do wytrzymania, bąki naprzykrzały się koniom nie zważając na ich ogony bez przerwy omiatające boki. Żołnierz wolał jednak taką spiekotę niż deszcze zatapiające posłania, na wskroś moczące odzież, której na postoju nawet nie można było osuszyć, bo woda zalewała ogniska. Teraz zaś przynajmniej wieczór i noc przynosiły ulgę pozwalając odetchnąć chłodniejszym powietrzem. Humory żołnierskie były więc dobre, blask słońca i nadzieja na sukcesy i wojenne zdobycze cieszyły serca, toteż i w marszu, i na postojach szumiał gwa.r głosów, rozlegały się śmiechy, wśród Kozaków dźwięczały bandury i niosły się śpiewki nucone czysto i pięknymi głosami. Zawieja odstawił pustą miskę i zwrócił się do siedzącego obok Maćka: — Przynieś jeszcze piwa. Ta wędzonka była słona niczym śledź. Ale Gęgała potrząsnął głową. — Pijcie wodę, piwa więcej nie dam. — Uważaj no, pyskaczu! Dawaj piwa! — Powiedziałem, że nie dam. Jeszcze nie wieczór, a garniec już poszedł. W beczce zaś nie została nawet połowa. Zawieja wyciągnął się na trawie. — Tomasz, daj temu obwiesiowi w łeb! — Dałbym, ale boję się, że poskarży ciotce Paulinie — odpowiedział uśmiechając się chłopak. — Rozpuściła łapciucha, a teraz trza go będzie uczyć subordy-nacji od nowa! ¦ Co też teraz w domu się dzieje? — westchnął na tę uwagę ¦iomek. — Ciotka niańczy Mareczka, a panna Ludwika pewnie przywiązała Werę do krzesła, żeby odrobić z nią lekcje... ¦ - Ano, właśnie. Bo z twoją ukochaną siostrzyczką z roku na ok coraz trudniej dać sobie radę — stwierdził z przyganą Zawieja. — Jak się chowa Marek? — odezwał się Żegoń. — Jakem go ostatni ra? widział, jeszcze się uczył chodzić. ~ Mało się dotąd nauczyły. 36 - Cstaini zwycięzca 561 — Niestety, nieprędko swoich obaczym. Z Cecory mamy ruszaj i dalej i zimować pod Belgradem. Nie wfem jednak, czy król jsgfl mość zdoła tego dokonać. — A dlaczego by nie? Siła ciągnie żołnierza, a i armat fr^| razem nam nie zbywa. Tak wielkiej wyprawy nie pamiętam; a j|fl dotąd wszystko idzie dobrze. — Słyszałem* że hetmani nie są jednej myśli z królem, a to niczego dobrego nie wróży. Ostatnie wieści także ponoć nie są naW lepsze. Żegoń podsunął się do towarzystwa, ale nie zdążył .przekazać relacji, gdyż ujrzeli wśród, stanowisk husarskich jakiś ruch. Jeźdźcy dosiadali koni i formowali się na majdanie, a potem ruszyli dwójkami ku bramie. Po chwili dostrzegli orszak ze trzydzieści koni z królem na czele, za nim zaś podążała chorągiew dragonów. Po chwili wszyscy źniknęli za rzędem wozów. — Nie wiesz, dokąd udaje się miłościwy pan? — spytał zaciekawiony Zawieja. — Do Jass. Chce tam przygotować magazyny i ostawić jaką taką załogę, by dopilnowała poprawienia umocnień. :— Mów teraz, co za wieści nadeszły? — Zawieja powrócił do przerwanej rozmowy. — Przyszło ostrzeżenie od Kantymira. — Ostrzeżenie? — szepnął rycerz. — O co chodzi? — Turcy wszystko przed nami niszczą. Nawet palą stepy, by nie było strawy dla koni. — A więc i teraz bitwy nie wydadzą., a będą nas podchodzić niczym wilki. — Otóż to. Ponoć Tatarzy już pojawili się na naszych tyłach. Widziano ich od strony bukowińskich lasów. — Skończy się zatem spokojny marsz. —; Chyba tak. Nasz pan pragnie zmierzyć się z nimi w polu, ale chyba mu nie staną. Przyjdzie się więc opędzać od nich jak od napastliwych kundli. - ¦ - — Jabłonowskiego nielicho obskubali. A przed tym i król jegomość z niczym powrócił. — To ze strachu przed nim obmyślili psy nowy sposób wojowania. — I to skuteczny. Wątpię, czy znajdzie na nich radę nawet fa-ki wódz, jak Sobieski. — A powiadają, że strach to zły doradca... — Co Bóg da, to będzie! Chodźmy teraz do Prutu zażyć nieco kąpieli, bo słońce coraz mocniej przypieka, a jegomość przed jutrem nie wróci. Cały dzień wojsko odpoczywało, gdyż istotnie król wrócił do- oo 562 cm nazajutrz. Wnet też zarządzono pogotowie marszowe, a kiedy Pief°iec0 zelżał, ruszono w dalszą drogę, uPapo strąży przedniej poszły tabory, piechota i artyleria, a dopie-otem jazda. Wojsko ciągnęło wąską doliną Prutu trzymając się f°v^o-o brzegu rzeki, gdyż to było jedyne źródło wody, albowiem ^zystkie mniejsze dopływy oraz strumienie bądź powysychały, dź biegły tak płytkimi strugami, że nie były zdolne zaspokoić potrzeb ogromnej masy ludzi i zwierząt. Obaj towarzysze należeli do królewskiego otoczenia, jechali więc wśród innych dworzan. Zawieja będąc jednym z tłumaczy wraz z Żegoniem przesłuchiwał jeńców pojmanych przez podjazdy. przebywali przeważnie razem, a ich pocztowi połączyli się w jedną grupę. Słońce z wolna schodziło ku widniejącym na drugim brzegu 'wzgórzom, łamiącym się w krzywizny szczytów, rudych w jego blasku. Ciągnęli długim ńa parę mil, ciemnym wężem wozów, potem grupami pieszych i konnych oddziałów. Z lewej strony zasłaniały horyzont wzgórza, a z prawej migotała w blasku zachodzącego słońca wstęga Prutu. U dołu stoki pokrywał las, wyżej wznosiły się nagie skały, pełne rozpadlin i licznych urwisk. W pewnej chwili Zawieja powiódł spojrzeniem po owych szczytach i trącił jadącego Żegonia. — Patrz... — Wskazał dłonią skalną ścianę, której krawędź wisiała wysoko nad nimi. Oświetlone zachodzącym słońcem ostro rysowały się na tle nieba trzy małe, nieruchome sylwetki jeźdź-ców. Wszyscy mieli na plecach łuki, a na głowach spiczasto zakończone kołpaki. Jeden z nich trzymał dłoń przy czole. Stali bez ruchu podobni do wykutych w skale posągów. Jedynie długie końskie ogony zwiewały na bok podmuchy wiejącego na szczycie wiatru. — Tatarski zwia3 — stwierdził Źegoń. —¦ Będziemy ich mieli wkrótce na karku. — Zatem dojdzie do bitwy, której tak pragnie miłościwy pan! — ucieszył się Zawieja. — Bardzo bym się zdziwił .— mruknął Żegoń zatroskanym wzrokiem wpatrując się w jeźdźców. Ci zaś już zniknęli, jakby zdmuchnięci owym ciągnącym górali wiatrem, bo brzeg urwiska "był pusty. _ Następnego dnia ruszono o zwykłej porze, zaraz po wschodzie słońca, bj* potem zatrzymać się w porze największego upału. Po Południu przebywano jeszcze milę, półtorej, szybkość marszu bowiem zależała nie od jazdy, lecz od taboró,w, a zwłaszcza artylerii. 563 Ta zaś posuwała się bardzo powoii, gdyż droga pełna nierówności i kamieni zmuszała do żmudnego pokonywania jej przeszkód. Wo2y z amunicją takoż wciąż miały pełny ładunek, bo armat nie było okazji użyć. Chorągwie jak zwykle posuwały się z rozgwarem rozmów i twardym stukiem końskich kopyt uderzających o kamienie. Raptem obaj rycerze jadący za orszakiem ujrzeli, jak wzdłuż linii regimentów piechoty galopuje jeździec ciągnąc za sobą obło]j kurzu. Minąwszy ostatnich żołnierzy wypadł na drogę i zdarł ko- ' nia przed królewskim orszakiem. — Wasza królewska mość.' — krzyknął zachrypniętym głosem. — Jam z przedniej straży porucznika Iskry! Nasz zwiad porwali Ta-* tarzy! Z ośmiu ludzi wróciło tylko dwóch. Wypadli na nich znienacka i arkanami ściągnęli z siodeł! — Dobry to był zwiad, co z zasadzki dał się zaskoczyć! — parsknął gniewnie król. — Gdzie to było? — Zaledwie pół mili stąd! Tam droga idzie przez spory szmat lasu. — I oni biorą języka... — mruknął pod wąsem jeden z hetmanów, król zaś rozkazał posłańcowi: — Ruszaj do porucznika i powiedz, aby ubezpieczył się należycie, a w razie napaści odstępował ku nam nie wdając się w bitwę! Żołnierz obrócił konia do tyłu. Do chorągwi pognali gońcy, umilkły rozmowy w szeregach, a pozostało tylko dudnienie końskich kopyt i brzęk oręża. Piechota i dragoni podsypywali panewki, a puszkarze zapalili lontownice, bo już od bukowińskich lasów na rozkaz generała Kątskiego armaty wiedli załadowane. Minęła jedna godzina, potem druga i nic się nie działo. Znów więc zaczęły się gawędy w chorągwiach i nastrój napięcia z wolna mijał. Na nocleg zatrzymano się jak zwykle nad brzegiem Prutu, napojono bydło i konie. Większość rycerstwa z powodu stałej, słonecznej pogody namiotów nie rozbijała, uważając to za daremny trud, toteż zaraz po wieczerzy poukładano się do snu pod przykryciem z burki lub opończy, z głową wspartą o siodło. Wkrótce cały obóz spał znużony całodziennym marszem. Czuwały tylko rozstawione wokół straże, które jeszcze dalej powysy-łały pojedynczych żołnierzy jako nasłuchy. I właśnie stamtąd, na godzinę przed świtem, doszły huki wystrzałów. Jeszcze ich echo nie zacichło, kiedy w obozie zabrzmiał sygnałem alarmu wrzaskliwy głos trąby. Rycerstwo porwało się na nogi cv 564 c>> ,, gzybko i sprawnie zarzucała siodła na końskie grzbiety, a CZel trony biwaków piechoty rozległy się głosy komendy. Svrje trwało długo, kiedy z ciemności doleciał przybliżający się ot końskich kopyt i .wrzask: Hałaj! Hałaj! Od armatnich stano- fe wytrysnęły rakiety, i pobiegły w górę. Z mroków nocy zaczęła wyłaniać się ciemna masa jeźdźców dobna wzburzonej, szybko sunącej fali. Rosła nieomal w oczach f zdawało się, że wnet zaleje obóz. pierwsze chorągwie wpadały już za bramę, kiedy od linii wozów gruchnęła salwa, a zaraz po niej — druga i trzecia. Ogień piechoty wstrzymał pęd ordy, a w następnej chwili i jazda dopadła zmieszane szyki napastników. W pole ruszyły następne chorągwie, ale wiele już roboty nie miały, bo Tatarzy, którym nie udało się zaskoczenie, obrócili swoim zwyczajem konie i, pognali z powrotem. Chorągwie zaś, nie wdając się w niebezpieczny pcścig, wracały do obozu. Wszystko nie trwało dłużej jak czas świętej mszy, tak że większość rycerstwa, a zwłaszcza bardziej nawykli do wojaczki, poukładali się znów do przerwanego snu. Również Żegoń i Zawieja uczynili to samo. Zawieja już leżąc z głową na siodle odezwał się do Tomka, który podniecony pierwszą potyczką siedział jeszcze przy ognisku. — Ścierałeś się nie najgorzej, synu, ale bacz, aby nie wysuwać się zbytnio do przodu, zwłaszcza nocą. Odstałeś jd mego boku, a także i Maćka ostawiłeś zbytnio z tyłu. Toteż dziwno mi, że cię nie usiekli, co ci się sprawiedliwie należało. Miałeś szczęście, ale nie próbuj jego kaprysów w następnej bitwie. — Gorączka mnie tak poniosła, żem zapomniał o wszystkim — wyznał ze skruchą młodzieniec. — Alem ich pięciu z siodeł pozrzu-cał! — dodał zaraz chełpliwie. — Czy walczysz szablą, czy łukiem, gorąca krew to pewna przegrana. Niedługo będziesz wojował, jeśli nie zachowasz spokoju. — Będę o tym pamiętał, ojcze. — Tedy dorzuć do ognia i kładź się. — Zawieja obrócił się na bok, naciągając na głowę opończę. Słońce jak i poprzednich dni przypiekało mocno. Armia jak zwykle rozciągnęła się w marszu długim wężem, że trzeba było paru godzin, aby dobrze gnając konie przebiec ją od końca do czoła, w pyle wyschniętej ziemi ciągnęła piechota; żołnierze z pochylonymi głowami, z ciemnymi od kurzu twarzami dźwigali na ramionach Muszkiety obrócone kolbami do góry, bo wygodniej było dzierżyć je za lufy. Ciężko toczyły się armaty, podskakując na kamieniach jak-zniecierpliwione zbyt powolnym ruchem. Konie wyginały grzbiety napinając postronki, a w chorągwiach trwało milczenie. 565 Już od rana ponad wierzchołkami gór zaczęły ukazywać się dymy. Najpierw pojawił się pierwszy, potem drugi, a wreszcie niby strusie pióra otoczyły ciągnącą kolumnę. Pięły się wzwyż coraz szerszymi kłębami, bo wiatru nie było, łączyły u zenitu w ciemny obłok, który jak ogromny baldachim rozciągał się wysoko ponad głowami żołnierzy niby zawisła nad nimi groźba. Wzgórza już od kilku dni zmieniły kontury, z łagodnych wzniesień przechodząc w strome, dzikie, coraz wynioślejsze szczyty. Tym bardziej więc przyjazna i bezpieczna wydawała się wąska dolina, ze wstęgą sunącego jej środkiem nurtu rzeki. Rychło jednak przekonano się, że i jej przychylność była kłamliwa. Krajobraz stawał się coraz dzikszy, droga coraz bardziej uciążliwa, a warunki marszu niebezpieczne. Wieńce dymu nie tylko otaczały wojsko — gorzały bowiem wyschnięte trawy podpalane przez Tatarów — ale teraz już raz po raz zdarzały się nagłe, szybkie ataki pojedynczych watah. Czeladź szukająca w pobliżu szlaku żywności czy owoców była porywaria lub wybijana z łuków, -bydło wiedzione od Jass uprowadzane^ a straże przednie i tylne napastowane i szarpane dzień w dzień. Co i raz ubywało żołnierzy przeszytych strzałą lub ściągniętych arkanem z siodła. Po sześciu dniach od owego nocnego alarmu armia dotarła 22 sierpnia do doliny Łopusznej. Król zarządził trzydniowy postój chcąc dać ludziom i zwierzętom nieco wytchnienia. Należało teraz rozeznać się w terenie, bo ani map, ani wiadomości o warunkach dalszego marszu nie było. Zaraz więc po założeniu obozu wyznaczono trzydzieści chorągwi, które pod wodzą Michała Rzewuskiego następnego dnia miały wyruszyć dla zbadania szlaku, a jeśli się uda, to i ściągnięcia Tatarów pod uderzenie głównych sił. W ten sposób spodziewał się So-bieski doprowadzić wreszcie do tak upragnionej, walnej bitwy. Pan starosta chełmski Michał Rzewuski był żołnierzem doświadczonym i obytym z walką podjazdową. Wyruszył wczesnym rankiem i szedł szybko wysyłając zwiady We wszystkich kierunkach. Żegoń i Zawieja jechali w jego orszaku wśród kilku rotmistrzów i oficerów ordynansowycb. Konie biegły raźnego kłusa, jeźdźcy zaś bacznie rozglądali się dookoła, bo mimo z'wiadów ubezpieczających marsz z Tatarami nigdy nie było zbytku ostrożności. Każda grupa drzew podszyta krzakami, każdy jar czy skalny blok mogły kryć zasadzkę, z której wyleci chmura strzał. Potem ujrzeliby tylko zady umykających koni, pozostawiony obłok kurzu i leżących na drodzs towarzyszy. Minęło południe, a pan regimentarz nie dawał znaku na odpoczynek, widać nie znajdując odpowiedniego ku temu miejsca. oo 566 cv Okolica była coraz dziksza. Zbocza stawały się coraz bardziej k listę, coraz częściej kamienne urwiska groźnie zwisały ponad głowami żołnierzy, gęstsze i bardziej ponure były wnętrza napotykanych lasów. Wreszcie ujrzeli, rozległą łąkę łagodnym stokiem " znoszącą się ku szczytowi płaskiego' wzgórza zarośniętego kępami drzew. Od zachodu wzgórze to otaczał ostrym zakrętem Prut. Rzewuski wskazał buzdyganem skupienie drzew i skierował tam konia. „_ Dziwne mi, że jeszcze nas nie ruszyli — odezwał się Zegoń, kiedy Tomasz i Pigwa poprowadzili konie do rzeki, a reszta pocztowych zabrała się do przygotowania posiłku. — Obyś nie powiedział w złą godzinę. — Zawieja przysiadł obok niego opierając się plecami o pień drzewa. — Innej wojaczki spodziewał się miłościwy pan. —- Zapowiada się trzecia wyprawa bez walnej bitwy. W zeszłym roku mało brakowało, a rozbiliby Jabłonowskiego takoż do niej nie stając. — Ten sposób wojowania wymyślił obecny seraskier Soliman i stosuje go z dobrym skutkiem. — A czy Thokoly z cesarskimi inaczej wojuje? — zaprotestował Żegoń. — I on zresztą nie pierwszy, bo już Gallowie w swoich puszczach tak szarpali rzymskie legiony. — Król jegomość po dwóch nieudanych wyprawach ma jednak nadzieję, że teraz coś się zmieni. Może obmyślił jakiś sposób na Tatarów? — Raczej to nienawiść do Turków i pragnienie uwolnienia kraju od tej zmory wciąż go podrywa do walki. Zapewne spodziewa się, że skoro dotrze na Budziak, Soliman chcąc nie chcąc będzie musiał mu stanąć. — To prawda, ale wprzódy trzeba tam dotrzeć, co będzie tym trudniejsze, że nie zna drogi. Rozważania te przerwali pocztowi podając pajdy chleba z plastrami wędzonki, zabrali się więc do jedzenia. Wrócił Tomek i przyłączył się do nich. Ledwie jednak otarli usta po ostatnim kęsie, kiedy ujrzeli gońca. Pochylony nad końską grzywą gnał ku nim. Poderwali się na nogi ciekawi, od kogo i z czym przybywa. Pospieszyli więc do stanowiska regimentarza, by usłyszeć wieści. Okazało się, że był to żołnierz jednego ze zwiadów, który uj- tatarski czambuł. Zawiadomił, że ciągnie nieco z boku, niecałą od obozu i liczy nie więcej jak pięciuset wojowników. , ¦*¦"" To przednia straż ordy — odezwał się jeden z pułkowni-. ,°w- ~~ Okolica tu pusta, ludność pouciekała, po jasyr więc nie co 567 — I ja tak sądzę — zgodził się Rzewuski. — Za mała to siła, by samotnie zbliżać się ku nam, a do tego za dnia. Regimentarz przesunął wzrokiem po oficerach i zatrzymał wzrok na Tomaszu stojącym obok Zawiei. — Acan tu najmłodszy. Leć zatem do króla jegomości i melduj, żeśmy natrafili na tatarski oddział, który poczytujemy za przednią straż większych sił. Wnet się z nim zwiążemy, a zasię obaczym, co będzie. Jeśli nas nie otoczą, podamy tył, by podprowadzić ich pod królewską rękę. Niech tedy i na ten przypadek będą gotowi. Chłopak uradowany pierwszym zadaniem, jakie otrzymał, spiął ostrogami konia i już go nie było. Z kolei regimentarz zwrócił się do pułkownika Lipskiego: — Bierz pięć chorągwi i rozbij tych psów! Nie daj się otoczyć, my zaś będziemy tu czekać na wieści! Owe pięć chorągwi wkrótce opuściło obozowisko, reszta zaś stanęła w bojowym szyku, ale ku strapieniu pana Rzewuskiego zbyt słabą linią, by sprostać spodziewanej liczbie nieprzyjaciela. Wprawdzie miał za plecami Prut, ale nie byli w stanie opierać się naporowi całej ordy. Poniechał od razu myśli cofania się ku głównym siłom, bo to groziło natychmiastowym otoczeniem, tu zaś stał na wzgórzu, którego wierzch porastały drzewa, a tyły zabezpieczała rzeka. Postanowił więc raczej czekać, aż pomoc nadejdzie do niego. Wieści od pułkownika Lipskiego nie było. Czekano na nie wypatrując od południowej strony, zamkniętej linią drzew. Czas mijał w napięciu, wreszcie właśnie stamtąd doszły jakieś hałasy i ukazał się obłok kurzu. Był większy, niżby to mógł uczynić jeden jeździec, toteż szeregi ogarnął niepokój. Obłok stawał się coraz bardziej rozległy, aż wkrótce ujrzano pędzących co sił w koniach towarzyszy. Oglądali się za siebie, było więc wiadomo, co to znaczy. Przed czambułem nie uciekałoby pięć chorągwi, toteż regiment'irz natychmiast pchnął jeszcze jednego gońca z zawiadomieniem o napaści, każąc mu przemykać się brzegiem rzeki. Istotnie wkrótce za obłokiem pojawiła się szeroko rozlana, nieprzebrana masa brunatnych jeźdźców pochylonych nad końskimi szyjami. Z pierwszych tatarskich szeregów wylatywały roje strzał, uciekający zaś, wobec ogromnej przewagi pościgu, zdawali się być drobnym pisklęciem gonionym przez szerokoskrzydłego jastrzębia. Zwykły krzyk „hałaj! hałaj!" grzmiał po całej nadrzecznej przestrzeni stokroć wzmocniony echem odbitym od skalnych ścian. Regimentarz skinął buzdyganem w stronę pędzących Tatarów. — Z Bogiem, panowie bracia! Wstrzymać ich do czasu przybycia pomocy! eo 568 cv Wyznaczone do pierwszego uderzenia pancerne chorągwie ruszyły > pozostawiając pomiędzy sobą odstępy dla przepuszczenia uciekających towarzyszy, a kiedy ci przemknęli, zwarli się zaraz i już jedną linią uderzyli na Tatarów. Trudną miały robotę, ale gdy tylko ludzie Lipskiego dotarli między drzewa, ruszyły stamtąd następne oddziały. Kilka chorągwi pozostawił jednak przezorny dowódca czekając z ich użyciem na dalszy rozwój sytuacji. Słuszna to była decyzja, bowiem wkrótce dojrzano, jak-z pobliskich stoków niby czarna lawina spływa kłębowisko jeźdźców. Wypadli ze skalnej gardzieli tłocząc się i napierając na siebie, a potem rozpościerali w dolinie szerokim wachlarzem i gnali ku bitwie. Rzewuski z troską w głosie obrócił się do stojących przy nim oficerów: — Skocz no który do Lipskiego i przykaż, by po sprawieniu szyków stanął w odwodzie i baczył na bitwę, bo ja poprowadzę resztę sił do ataku. I oby dobry Bóg nadesłał rychłe wsparcie, bo długo tej przewadze nie zdzierżym! Istotnie walczące chorągwie "hie wytrzymały naporu wroga i cofały się ku swoim stanowiskom. Jednak żołnierz, mimo że zewsząd osaczony, czynił to bez popłochu, skutecznie odpierając ataki. Regimentarz wnet zwarł się z ordyńcami i powstała druga bitwa z owymi pułkami, które zamierzały otoczyć polskie oddziały. Żegoń i Zawieja walczyli przy boku regimentarza bacząc na bezpieczeństwo jego osoby. Zawieja rad był teraz, że Tomek nie bierze udziału w bitwie, bo uchronić się od ciosu przy takiej nawale przeciwnika bez należytej wprawy i doświadczenia było trudno. Dzielności i umiejętności rycerstwa nie starczyło jednak do wyrównania owej przewagi, którą pan Rzewuski oceniał na blisko dwadzieścia tysięcy Tatarów. Oznaczało to nieuchronną klęskę i to w niedługim czasie, jeśli pomoc w porę nie nadejdzie. . Walczyły teraz i chorągwie Lipskiego, ale linie cofały się nadal, wprawdzie wolno, lecz bez przerwy. Były już blisko szczytu wzgórza, odpierając z determinacją kolejne ataki Tatarów. Krytyczny moment zbliżał się jednak z nieuchronną pewnością. Zdawało się, że jeszcze chwila, a masa wrogich jeźdźców na podobieństwo stada mrówek pokryje broniące się szeregi, kiedy nagle gdzieś z boku zabrzmiał przenikliwy gwizd piszczałki, a za nią drugi i trzeci. I raptem, niby za zrządzeniem czarodziejskiej mocy, napierająca fala wojowników zaczęła się cofać i odpływać. Jako pierwsze rzuciły się do tyłu ostatnie szeregi Tatarów, z powodu braku miejsca nie biorące udziału w bitwie. Wkrótce czołowe również poniechały walki i obróciły konie uchodząc z pola. cv 569 os Nie upłynęło i pół pacierza, kiedy zmordowanyrr do cna, ciężko dyszącym żołnierzom ukazało się puste pole zasła¦;<-" trupami koni i ludzi. Z dala dostrzegli własne chorągwie w pędzie ścigające umykających ordyńców. Szły niczym nawałnica, z tętentem, krzykiem " jeźdźców i szczękiem broni. Były to chorągwie spod lekkich znaków, ale zaraz za nimi ukazały się i zastępy husarskie. Król nadciągnął w samą porę, jednak nieprzyjaciel i tym razem nie stawił mu czoła, uparcie i konsekwentnie uchylając się od walki. Po uporządkowaniu wojsk ruszono w dalszy pochód. Niedługo dolina zaczęła zwężać się, aż po paru godzinach nie miała więcej jak ćwierć mili szerokości. Wzgórza zmieniły się w skalne zwaliska i stromizny dochodzące miejscami nieomal do samego Prutu, Tam zaś, gdzie znowu odsuwały się od rzeki, zbocza pokrywał leśny gąszcz, który starano się omijać ze względu na niebezpieczeństwo zasadzek; Największą jednak udręką były nadal nieustanne napady tatarskie. Nie było nocy bez jednego, a czasami i dwóch alarmów, a oddalenie się od oddziału czy taborów oznaczało pewną śmierć lub niewolę. Nawet leżące blisko szlaku wsie czy pojedyncze gospodarstwa groziły niebezpieczeństwem. Tatarzy pojawiali się wszędzie, nagle i nieoczekiwanie, i równie nagle znikali. Zaraz po bitwie czterech ludzi wojewody sieradzkiego Jana Pieniążka, skuszonych bliskim sadem jakiejś zagrody, skoczyło ku niemu po owoce i żaden z nich nie wrócił. Wysłany za nimi większy oddział znalazł tylko ślady walki, ale ani konia, ani człowieka, co dowodziło, że wszyscy poszli w jasyr. Tegoż dnia pół chorągwi hetmana polnego litewskiego Słuszki wysłane celem zdobycia furażu wróciło poturbowane, straciwszy czterech zabitych i dziesięciu rannych. Takie straty zdarzały się co dnia. Traciły ludzi zwiady, traciły tabory, na które najchętniej napadali ordyńcy, bo tam napotykali słabszą obronę, a i zrabować było łatwiej, niż u czujnych i chciwych walki oddziałów zbrojnych. Coraz też częściej zdarzały się napady na konie gnane do wodopoju. Jednocześnie wciąż trwały pożary wyschniętych od upałów łąk. Gdzieś zza szczytów wzgórz szły ku bezkresowi nieba pióropusze dymów, stale poprzedzając ciągnące wojsko. Wystarczyło bowiem przytknąć płonącą gałąź, by sucha trawa natychmiast zajęła się ogniem, który rozprzestrzeniał się szybko, pozostawiając goły, spopielały grunt czerniejący już z dala płatami spalenizny. Toteż coraz więcej było kłopotów z paszą dla koni, a tych armia miała do wykarmienia nie mniej jak dwadzieścia tysięcy. Coco 570 cv raz więc głośniej sarkało żołnierstwo żądając poniechania wyprawy. Rozpoczęły się i dezercje, choć były bardziej niebezpieczne niż dalszy marsz wraz z wojskiem. Ale ludzie byli już udręczeni brakiem snu, żywności i paszy, a ćo najgorsze wyczerpani koniecznością nieustannego czuwania w tej pustce i milczeniu z pozoru wymarłych wzgórz. Zasępiały się więc oblicza hetmanów i senatorów z królewskiego otoczenia, a i on sam niecierpliwił się i trapił. Stawało się bowiem widoczne, że wyprawa idzie w próżnię, że ustępujący wróg nie stanie do rozprawy, tylko będzie czekał, aż głód i trudy zmuszą armię do odwrotu. Pogłębiała te trudności nieznajomość terenu — popełniony błąd w przygotowaniach, który teraz wzmagał niepewność. A nadzieja, że przyjdzie wreszcie do walnej bitwy, z wolna wygasała. Gryzł się więc tymi myślami król jegomość, ale twardość woli nie dopuszczała do porzucenia powziętych zamiarów. Byłoby to bowiem poniechaniem politycznych planów: podporządkowania Mołdawii i Wołoszczyzny, bezpośredniego zagrożenia osmańskiego imperium obecnością na Budziaku, co z kolei usunęłoby groźbę nieustannych wypraw i napadów wyniszczających bogate, południowe krańce własnego kraju. 25 sierpnia armia dotarła pod Seretę, gd«zie król rozkazał założyć obóz. Pojawiła się bowiem nowa i nieoczekiwana przeszkoda wymagająca narady dia powzięcia decyzji co do dalszej marszruty, a co za tym idzie — zmiany celu wyprawy. Przeszkodą tą była skalna ściana, która stromymi zrębami zarysowała się na tle nieba. Wysłany zwiad stwierdził, że przecinała drogę i dochodziła do samej rzeki zagradzając szlak marszu. Wobec takiej relacji król w otoczeniu starszyzny osobiście wybrał się obejrzeć ową skałę. Istotnie wynurzała się z wody, rzucając, na nią ponury cień. Nurt z cichym pluskiem okrążał sterczące u jej podnóża głazy. Kamienisty grzbiet ciągnął się na kilka mil, ominąć go więc było nie sposób, gdyż oddalanie się od rzeki, a zatem pozostawanie przez długi czas bez wody było niemożliwe. Zwołana narada dała okazję hetmanom i niektórym senatorom do ponownego wyrażenia krytycznej oceny królewskich decyzji, a zwłaszcza przedsięwzięcia wyprawy bez należytego rozeznania terenu obranego na szlak przemarszu. Ozwały się też coraz liczniejsze głosy nawołujące króla do powrotu- Sprzeciwił się temu Sobieski tak stanowczo, że oponenci przycichli, ale w niczym nie zmieniło to sytuacji. Należało rozstrzygnąć, co dalej począć. Do zamierzonego bowiem celu droga wiodła lewym brzegiem Prutu, ta zaś stała się nie do przebycia, Pozostawały więc tylko dwie możliwości: ów proponowany powrót lub przeprawienie się na prawy brzeg, gdzie dalszy marsz był wprawdzie możliwy, cc 571 cv> ale to oznaczało zmianę planów, a mianowicie, zamiast na Budziak, skierowanie się ku Gałaczowi. Król, stanowczo przeciwny bezowocnemu powrotowi do kraju, polecił generałowi Kątskiemu przygotowanie przeprawy przez Prut. Trzy dni ciężkiej pracy kosztowało — głównie dragonów — ułożenie na pontonach i łodziach pomostu, po którym wojsko szczęśliwie przedostało się na drugi brzeg. Znów więc piechurzy maszerowali obciążeni muszkietem, for-kietem, prochownicą z prochem do podsypywania panewek, woreczkiem z trzydziestoma kulami, siekierką i szesnastoma sążniami lontu. To wyposażenie uzupełniała jeszcze szabla lub rapier. Toteż „draby piesze", jak potocznie zwano piechotę, szli noga za nogą, wolno i _w milczeniu, bo spiekota i uciążliwa -droga nie sprzyjały gawędom. Po spalonych słońcem, wąsatych obliczach spływał pot, do którego przylegał pył wzniecany własnymi stopami, pokrywając twarze ciemnym nalotem. Jak ludziom, tak i zwierzętom trud marszu 2 wolna odbierał siły. Wozy i armaty zdawały się z każdym dniem przybierać na wadze. Pasza była licha lub w ogóle jej brakło, więc mięśnie zaczynały tracić sprawność, coraz trudniej było koniom ruszyć z miejsca ładowny wóz czy armatnią lawetę. Prócz pożarów trwały nadal nagłe ataki Tatarów. Zanim ustał zamęt powstały po takiej napaści, już śmigali w ucieczce jak stado wróbli, co spłoszone odrywa się od ziemi i niby złodziejska zgraja umyka z furkotem skrzydeł. • Droga po tej stronie rzeki mało co była lepsza, może mniej kamienista i nie tak ściśnięta skałami. I tu jednak pełno było zarośli, głębokich jarów lub strumieni skaczących wąskimi strużkami po głazach w szybkim biegu ku Prutowi. Nadal więc trwała w wojsku nieustanna czujność i wciąż szły w różnych kierunkach podjazdy tak dla ubezpieczenia armii, jak i pochwycenia coraz bardziej potrzebnego języka. To jednak nie było łatwe, bo przeciwnik był czujny i przez swą ruchliwość niełatwy do podejścia. Obecnie Żegoń i Zawieja pełnili służbę przy straży przedniej, skąd szli zwiadowcy i tam dostawali jeńców, jeśli udało się ich pojmać. W tych zwiadowczych wyprawach brał udział również i Tomasz, była to bowiem okazja do zaprawy w cichych podejściach, ostrożnym posuwaniu się w niebezpiecznym terenie, szkoleniu w wykorzystaniu jego osłon. W tych eskapadach towarzyszył mu De-bej, by czuwać nad" zbyt gorącym młodzieńcem i w ten sposób ćwiczeniem praktycznym wieńczyć dotychczasową naukę. Tego dnia jak zwykle straż przednia ruszyła o pierwszym brzasku i wysforowawszy się o milę wysłała oddziały zwiadowcze. De- cv> 572 cv j,ej i Tomek poszli z chorążym ziemi łuckiej Kraśnicą w grupie oś-. 0iiu żołnierzy spod lekkiego znaku. Jechali podług rozkazu, wzdłuż rzeki. Widoczność nie była najlepsza, gdyż wkoło piętrzyły się stoki wzgórz, rzadko nagie, częściej pokryte bądź lasem, bądź; pojedynczymi kępami drzew, z pniami osmolonymi od spalonego poszycia. Nie mogąc dalej sięgnąć spojrzeniem jechali milczący i czujni, bacznie oglądając najbliższą okolicę. Wkrótce miejsce pogorzelisk zajęły żwirowe osypiska usiane głazami. Natrafili na wąską dróżkę nie wiadomo przez kogo przetartą. Wiła się po nierównościach terenu, wśród skalnych zwałów i zarośli. Nieco dalej wyrastała z prawej strony kamienista ściana pnąca się ku niebu. Z lewej zarośla stawały się coraz rzadsze, nato-tniast przybywało nagich, szarych głazów. Wkrótce ścieżka doprowadziła ich do gardzieli mrocznego jaru. Na znak chorążego wstrzymali konie i skupiwszy się nasłuchiwali przez dłuższą chwilę. Słońce stało już wysoko, panowała zupełna cisza zakłócana jedynie brzęczeniem bąków, które naprzykrzały się koniom. —- Pusto tu — rzucił chorąży przyciszonym głosem i bez pewności siebie. — Posuniemy się jednak dalej, choć ta droga bardzo mi nie w smak. Jeśli Tatarzy znaleźli się tu przed nami, to ani chybi gdzieś zasiedli... — Może zawrócić i pójść górą? — zaproponował jeden z żołnierzy wskazując na skalne urwisko. — Można by, ale tam będzie nas widać na milę, bo wierzch całkiem nie zarośnięty. De bej, kfóry lustrował wzrokiem ścianę, odezwał się: — Jednego pieszego nie dojrzą. Ostawię konia i pójdę popatrzeć. Wy po dwóch pacierzach, jeśli nie dam znaku, z wolna ruszajcie do przodu. — Jak tam wleziesz? — Widzę takie miejsce, pieszo wlezę... — Dobrze — zgodził się dowódca. — Próbuj tedy. — Idę z tobą! — wyrwał się natychmiast Tomasz, ale Debej wstrzymał ten młodzieńczy zapał. — Nie, więcej niż ja nie zobaczysz, a dwóch łatwiej dostrzec niż jednego. Zeskoczył z konia i pozostawiwszy wodze Tomkowi ruszył na ścianę. Pozostali obserwowali, jak zwinnie i szybko pnie się zakosami ku górze, dopóki nie zniknął im z oczu za krawędzią. Odczekali nieco nie zsiadając z koni, wreszcie na znak dowódcy ruszyli w dalszą drogę. Z jednej strony wznosiło się urwisko, u którego podnóża zaleca 573 oo gały hałdy żwiru obrosłe miejscami lichą kosodrzewiną, z drugiej to drzewa, to głazy zasłaniały widoczność. Nadal więc jechali wolno rozglądając 'się i bacznie nasłuchując. Panowała jednak zupełna cisza, jedynie nagrzane słońcem powietrze brzęczało głosami niewidocznych owadów. Nagle rozległ się krótki świst i w pobliżu głowy jadącego na czele Kraśniey wbiła się w pień strzała, wibrując przez chwilę drganiami drzewca. Wierzchowiec chorążego przysiadł na zadzie wystraszony nagłym stuknięciem grotu, a żołnierze zakręcili końmi rozglądając się dookoła z dłońmi na rękojeściach szabel. Nadal jednak panowała zupełna cisza i tylko ta jedna strzała stercząca już nieruchomo świadczyła, że była gdzieś ręka, która zwolniła ją z cięciwy. Podniecenie uspokoił dopiero okrzyk Tomka: — Spokojnie, panowie, to nie tatarska strzała! •— Skąd to wiesz?! — odezwały się głosy. •— Bona nie ślepy jak wy! Czyż nie widzicie, że robiona w Zło-czowie? I grot, i pióra to tamtejszy wyrób! — Takiś pewny? — mruknął zgryźliwie Kraśnica skonfundo-. wany, że młodzik dostrzegł te szczegóły. ¦—« Zaraz upewnię się już całkowicie! — zawołał chłopak. Podjechał do drzewa i wyrwał strzałę. Oglądał ją przez chwilę, po czym oświadczył: — To od Debeja. Donosi, że o pięć stai stąd obozują trzy omy Tatarów i nakazuje ostrożność. — Omy? — odezwał się ktoś pytająco. — Co to jest? — Om to dziesiątka. Od czasów Dżyngisa Tatarzy Jiczą oddziały dziesiątkami. Juz to setka, hezar tysiąc, dziesięć hezarów.stanowi tumen. — Skąd jednak wiesz, co donosi Debej? Tomasz pokazał na drzewce, gdzie widniał szereg różnie naciętych kresek. — Za długo objaśniać, ale to tatarskie znaki, jakich mnie nauczył. — Hm... — mruknął chorąży obrzucając młodzieńca nie pozbawionym uznania spojrzeniem. — Zatem należy zejść z tej ścieżki i ukryć się w pobliżu. Twój towarzysz chyba wnet się do nas przyłączy? Muszę dokładnie wiedzieć, gdzie są owi Tatarzy. "Skierował konia w głąb lasu, a reszta żołnierzy podążyła za nim. Znalazłszy dogodne miejsce zeskoczyli z siodeł i rozpoczęło się oczekiwanie. Wkrótce istotnie spomiędzy zarośli wysunął się Debej. — No i co? — Kraśnica podskoczył ku niemu. — Są jeszcze? Tatar skinął głową. — Dostrzegłem ich z góry. Odpoczywają nad wodą niedaleko - oo 574 co ¦ stąd. Spada tam ze skały strumień, przecina ścieżkę i po tej stronie tworzy małe rozlewisko. Leżą przy nim, ale wnet chyba będą ruszać. — Można ich podejść? — Można. — Spróbujemy, może uda się któregoś złapać! Prowadź! — Z kolei chorąży obrócił się do żołnierzy: —¦ Konie ostawić tutaj, ty, Osip, zostaniesz przy nich, reszta za mną! A niech który choć westchnie, to mu potem porachuję żebra! Dzięki dużej wprawie skradali się' bez najmniejszego szmeru, zerkając ku ziemi przed każdym postawieniem nogi. Mimo to posuwali się szybko, a kiedy ujrzeli, że Debej przypada do trawy, poszli za jego przykładem. Zakrywały ich zupełnie zarośla. Dochodzący aż tu plusk wodo-" spadu głuszył szelesty, byli więc pewni, że nie zostaną zauważeni. Żadna też gałąź nie trzasnęła, najmniejszy szmer nie. zdradzał ich obecności, kiedy rozchyliwszy krzewy zobaczyli przed sbbąp małą łączkę z biegnącym środkiem strumieniem. W zagłębieniu gruntu utworzył płytki stawek, nad którym rozłożyło się kilkudziesięciu Tatarów. W pobliżu pasły się ich konie. — Bacz, bo "może być sposobność... — szepnął Tomaszowi Debej. Leżeli w krzakach niby" lisy upatrujące stada kur. Nie trwało długo, a tatarski dowódca dał znak i wojownicy ruszyli do koni.' Skoczywszy na siodła, jeden za drugim zaczęli znikać w leśnej gęstwinie. I wówczas to zdarzyła się okazja, na którą liczył Debej. Oto jeden z Tatarów, mający młodego Czy też narowistego konia, -spotka! się z jego zdecydowanym sprzeciwem. Przekorne zwierzę wciąż umykało mu spod ręki i usunąwszy się spokojnie powracało do szczypania trawy. Ostatni więc z odjeżdżających pozostał, by dopomóc towarzyszowi. We dwójkę pojmali oponenta, ale oddział już zniknął xv gęstwinie. W pewnej chwili znaleźli się blisko stanowiska Debeja i Tomasza. Ci wyskoczyli z krzaków niby pociągnięci jednym sznurkiem. Dwa ciosy rękojeściami pistoletów i obaj wojownicy rozciągnęli się na ziemi. Żołnierze sprawnie i szybko skrępowali jeńców ' rzuciwszy na ich własne konie ruszyli ku swoim. Teraz należało natychmiast uciekać, bo lada chwila ów oddział spostrzegłszy brak towarzyszy mógł zawrócić i śladami ruszyć w pogoń. Nie dbając więc o zachowanie ciszy dopadli wierzchowców i Wziąwszy pojmanych między siebie dotarli wkrótce do ścieżki i teraz pognali konie, by jak najprędzej dojść do własnych chorągwi. Wkrótce las się skończył i wypadli na otwartą przestrzeń, gdzie cs> 575 cv tylko tu i tam rosły kępy łoziny i młode osiki. Mknęli co sił w koniach nie szczędząc im ostrogi, bo pomyślna ucieczka zależała od tego, jak daleko znajdowały się własne chorągwie. Bowiem pierwsze strzały zaczęły już świstać nad głowami. By nieco przygasić animusz pościgu, chorąży przykazał ująć za pistolety, ale nie strzelać pojedynczo, lecz dać na rozkaz salwę, bo ta, jako głośniejsza, łatwiej zdoła przywołać pomoc. Istotnie salwa zabrzmiała gromko, ale chwilowo nie na wiele pomogła, bo coraz wyraźniej słyszeli za sobą wrzaski goniących i tętent ich koni. Na szczęście jednak taki sam tętent i wołania usłyszeli wkrótce i przed sobą, a w chwilę potem ukazała się ława pędzących jeźdźców. Teraz z kolei Tatarzy stali się celem pościgu. Dostarczeni jeńcy, zbadani każdy z osobna, zgodnie zeznali, że seraskier z tureckimi wojskami stoi pod Falczynem i nawet nie przekroczył jeszcze Dunaju. Z tej strony natomiast działają tylko hezary chana, który jednak bez niego, bitwy nie wyda. Wiadomości te wraz z jeńcami dla ewentualnego dalszego przesłuchania przesłano natychmiast królowi jegomości, straż zaś ruszyła dalej. Nazajutrz, a było to 1 września, wojska zatrzymały się w pobliżu Werycy, gdzie król zwołał kolejną naradę wojenną. Wokół namiotu stanęły straże i to w takiej odległości, aby i one nie mogły słyszeć debaty. Na byle jak skleconych ławach usiedli hetmani i senatorowie znajdujący się przy królu, ten zaś zabrał głos jako pierwszy: — Prosiłem wasze wielmożności na radę, bo położenie się zmieniło i należy wytyczyć nowy cel wyprawy. Początkowy zamiar opanowania Budziaku i wespół z,siłami cesarskimi zagrożenia stamtąd granicom otomańskiego państwa obecnie nie da się wykonać, a to dla niedostępności terenu, jak i braku wieści od austriackiego sojusznika. Oczekiwałem ich dotąd w nadziei, że zespolimy nasze działania, ale oczekiwanie to wciąż okazuje się daremne. Dlatego sami musimy stanowić, co czynić dalej, by osiągnąć korzyści za poniesione trudy naszych żołnierzy i nie zmarnować siły, jaką powierzył nam kraj. Tedy proszę panów braci o zabieranie w tej materii głosu. Wszyscy spojrzeli na pana Jabłonowskiego i siedzącego nie opodal Kazimierza Sapiehę, wielkiego hetmana litewskiego, by przede wszystkim usłyszeć, co oni powiedzą. Hetman koronny przyczesał palcami wąsa i odezwał się: — Zacznę od spraw radzie znanych, które jednak chcę wziąć za podstawę do dalszych wywodów. Otóż stan wojska jest z dnia na dzień coraz lichszy, wierzchowce z braku paszy i nadmiernego wysiłku padają coraz gęściej, ludziom spyży takoż brakuje, a kraj, cv 576 cv. . . przez który idziemy, pusty, bo wróg go z każdego źdźbła przed nami wymiata, toteż niczego prócz wody zdobyć nie można, Takim, rzeczy porządidem rozważmy, czy i którędy dalej iść,, by jakowaś skała znów nie zagrodziła nam drogi, gdyż ani map, ani kałauzów nie mamy i w tym pustkowiu ich nie znajdziemy. A zatem czy życzenie jego królewskiej mości zdołamy spełnić, by dalej zmierzać ku Gałaczowi nie wiedząc, jakie jaszcze si.urpryzy czekają nas na szlaku? Te oto dwa aspekta raczcie, wieimoż-ni panowie, mieć na uwadze.. Hetman na tym zakończył swoje przemówienie uznając widać, że temat do narady poddał i pora, żeby mówili inni.-Malkontentom dał swymi słowami okazję do pochwycenia wąfcu, a króla nie zraził zbyt ostrą formą. Istotnie, zaledwie zamilkł, natychmiast odSzwai się pan Sapieha, ale nie mówił tak spokojnie. . — Jego wielmożność hetman koronny prawiąc o trudach, jakie ponosimy, wskazał je jako przyczynę padania koni, mniej mówiąc 0 ludziach, mirno że chyba widzi, jak żołnierz głoduje, z sił opada, jak coraz więcej mogił kopiemy, które wkrótce szlak .naszego przejścia wyznaczą! A wszystko dlatego, że przed wyprawą nie dokonano należytego rozeznania drogi, co zwykła czynić tak przez nas wzgardzana tatarska dzicz. Teraz miotamy się z brzegu n" brzeg 1 budujemy w pocie czoła przeprawy. Nie stateczny więc rozum i przezorność nas ku temu przywiodła, lecz zapalczywość i ślepe pragnienie Wiktorii, zapewne bardziej dla splendoru rodu niż dobra ojczyzny. Ta bowiem najlepszych tracąc synów pożytku z tego nie ma nawet za marnego tynfa. Król na te słowa poczerwieniał na twarzy, w oczach pojawiły mu się iskry gniewu, ale milczał czekając na dalsze wypowiedzi. W rzeczy, samej zaraz zabrał głos wojewoda rawski, Aleksander Za-łuski. — Nie na spory i niegodne napaści zeszliśmy się tutaj, jeno po to, by za wolą miłościwego pana wspólnie radzić, co dalej czynić należy. Jeszcze przed naradą mówiliśmy o marszu na Falc?.yn, a stamtąd do Gałacza. Jednak z braku kałauzów i utrudzenia żołnierza proponuję, aby zawrócić ku Jassom, tam wytchnąć i sit nabrać, na co pozwolą ostawione magazyny. Potem wyszukać wśród miejscowych dobrych przewodników i ruszyć znów w pochód, ale już wiosną, i to raczej doliną Seretu, bo ta, którą płynie Prut, okazała się zbyt zdradliwa. —¦ Zawracać, ale nie do Jass, lecz w granice kraju! — zawołał ^apieha. — I oiech przyszłoroczny sejm ustanowi, czy mamy znów podejmować na ślepo następne wyprawy! Nie tak gorąco, mości hetmanie — odezwał się generał Kąts- 37 _ Ostatni zwycięzca CV> 577 CV) ki. — Nie troska bowiem, i należna twemu urzędowi powaga te słowa dyktują, ale zgoła inne względy, czegośmy tu wszyscy świadomi... Pan Sapieha chciał podjąć spór, ale przeszkodził mu drugi litewski hetman, jeno polny, pan Józef Słuszka, zabierając z kolei głos: •—Poniechajmy, wasze wielmożności, sporów, bo te niczego prócz złej krwie nie dają, a powróćmy do sprawy. Nie wydaje mi się słuszne, by zawracać z drogi, bo szmat jej mamy za sobą, a raczej szukajmy takiej, która bez złych przygód przywiodłaby nas do celu. Marsz na Falczyn wydaje się zbyt ha?ardowy, gdyż nadal będziemy ciągnąć przez pustynię. Raczej więc należy obrócić się ku Berładowi i iść wprost na Multany. Kraj, jakem słyszał, tam rów-. ninny, płaski i otwarty, przez co ustaną napaści, którymi teraz wróg nas szarpie, a nie zniszczony kraj pozwól' wyżywić żołnierza. Pan Słuszka nadał chciał uzasadniać swoją propozycję, ale przy strażach zrobił się ruch, doszły jakieś wołania, a po chwili ujrzano, jak od posterunków szybkim krokiem zbliża się pułkownik Łaski. — Miłościwy panie, dobra wiadomość! — zawołał stając przed radą. — Właśnie przywiedziono nowych jeńców! Mówi,ą, że cala orda przeszła Prut i ku nam następuje! Wszyscy porwali się na nogi, król zaś krzyknął z rozjaśnioną twarzą: — Bogu niech będą dzięki! Oto raczył wysłuchać moich modłów! Nie radzić nam zatem, jeno sposobić chorągwie! Panowie hetmani, .sprawiajcie wojska i ślijcie podjazdy, niech doniosą, skąd i w jakiej sile nadciąga nieprzyjaciel! Wkrótce zagrały trąby koronne i litewskie, a zaraz potem pierwsze chorągwie zaczęły stawać w szyku. Puszkarze pana Kąts-kiegc ?3toczyli działa obracając je liu południowej stronie, a piechota ruszyła na stanowiska. W szeregach trwało-napięcie. Macano szable, podsypywano pistolety sprawdzając, czy nie haczą w tejsakach, dragoni niechając wierzchowców ustawili forkiety i wsparli na nich lufy gotowych do strzału muszkietów, pikinierzy wysunięci przed roty muszkie-terów wbili w ziemię tylce swoich długich pik, nachylili groty na wysokość końskich łbów i czekali na przyjęcie na siebie pierwszego uderzenia. Ale czekanie to zaczęło się coraz bardziej przedłużać. Alarm ogłoszono późnym popołudniem, nastał już wieczór, słońce opadło poza szczyty wzgórz topiąc świat w ciepłym blasku swoich ostatnich promieni, wreszcie nastał zmrok i nic cię nie działo. Napięcie zaczęło mijać, szeregi ogarniało narastające znużenie wzmagane uczuciem rozczarowania i zawodu. Jednakże król zabra- cv> 578 c vania SZyków w nadziei, że mimo wszystko dojdzie do njał r°ze" . bitwy uPraJ" adła noCj a żaden z wysłanych podjazdów jeszcze nie wró-Dowodziło to raczej, że wiadomość była kłamliwa, mimo to sze-;I ' stały nadal w pogotowiu bojowym. Król do północy nie schodzi* z konia objeżdżając stanowiska. — Przypomina to Chocim — odezwał się w pewnej chwili Że-ń do stojącego obok Zawiei. Ich pocztowi, takoż siedząc w siod- t ch gawędzili w tyle. Gwiaździste niebo z sierpem księżyca pozwalało 'widzieć nawet dalsze linie trwających w pogotowiu chorągwi. — Tam było gorzej — odpowiedział Bogdan. — Noc śnieżna, dął lodowaty wicher, toteż co słabsi padali z siodeł. Teraz jednak przykrzy się czekanie. __ Król jegomość wreszcie udał się do namiotu, by odetchnąć, ale ponoć natychmiast kazał się budzić, gdy tylko wróci pierwszy podjazd. — Oby jak najrychlej, bo i bez zimna tyłek mi już całkiem zdrętwiał. Jednak jeszcze dwie godziny musieli żołnierze czekać, aż z nocnych ciemności doleciał stuk kopyt, wołanie hasła i do obozu wjechał jeden z wysłanych podjazdów. Zaraz potem, jakby się zmówiły, przybyły w krótkich odstępach czasu i następne. Wszystkie jednak przyniosły jedną i tę samą wiadomość — nieprzyjaciela w okolicy nigdzie nie było. Dowodziło to podsunięcia przez Tatarów umyślnie kłamliwych wiadomości celem znużenia .wojsk tym chytrym sposobem, toteż na rozkaz hetmański jeńcy, którzy ich udzielili, zostali ścięci, wojsku •zaś zezwolono na spoczynek. Reszta nocy i całe przedpołudnie minęło spokojnie, a wysłane ponownie o świcie podjazdy potwierdziły nocne meldunki. W tym stanie rzeczy, już zupełnie upewniony, że wiadomości były błędne, król ponownie wezwał radę. Ta część narady odbyła się w znacznie bardziej burzliwym nastroju niż poprzedniego dnia. Ujawniło to od razu przemówienie hetmana Sapiehy, który tym. razem zabrał głos jako pierwszy. Oto nie minęło wiele czasu, a znów zasiedliśmy rozprawiać ^ tym samym. Jeno ów czas ukazał nam jeszcze jedną okoliczność, > której poprzednio nie wspomniałem. Mówiłem już bowiem, że ostaliśmy bez spyży, bez paszy dla zwierząt, które padają ponad wszelkie wyobrażenie, tak że towarzysze usarscy i nie tylko oni - v;ozów chyba będą wojować, bo już teraz na nich jadą! Alem nie wspomniał o tym, co przed oczyma postawiła nam sama Opatrzność, e idziemy nie tylko bez celu, ale i bez nijakiei n:sdziei na orężną ozprawę! Wróg do niej niQ spieszy, bo i po co, skoro bez bitwy nas oo 579 pokona? Tedy te kondycje biorąc pod uwagę żądam i domagam się, aby wojska zawrócić, wszakże nie do Jass, ale do kraju je prowadzić! Czeka je bowiem jeno wyniszczenie, co niech nam przypomni pan hetman koronny, który już tego doświadczył! Wszystkie spojrzenia pobiegły ku wojewodzie ruskiemu. Pan Jabłonowski, zawsze niechętny zajmowaniu wyraźnego stanowiska, tym razem musiał jednak bez dwuznaczności wyrazić swoją opinię, toteż rzeki: — Nie można odmówić wywodom mego poprzednika słuszności. Istotnie, w srogie wpadłem wówczas termina. Zaprzeczyć też się nie da, że taką czy inną obierzemy drogę, nie będziemy wiedzieli, jakie groźby i pułapki w sobie kryje, bo nieprzyjaciel tych nas nie pozbawi. Natomiast nadzieja na bitwę, która opłacałaby trud wyprawy, jest zawodna, czego przykładem była ta noc. Nieprzyjaciel zaś szarpie nas i gdzie może kąśliwie dopada, nie dając wszakże ani razu okazji panu Kątskiemu do użycia dział, bo sam ich nie posiada. A natrudził się pan generał niemało, by je tu przyprowadzić. — Gdyby nie one, mości hetmanie, nie opędziłbyś się od napaści! Ich widok bywa tak samo skuteczny, jak i ogień — zgryźliwie przerwał Kątski. — Nie zaprzeczam, gdyż istotnie barbarów trzymają w ryzach. Wracając zaś do rzeczy podzielam wielkie zamierzenia najjaśniejszego pana. Są słuszne, jako że najlepszym sposobem obrony dla żołnierza jest atak. Jeno że nasze natarcie uderza w próżnię. Przeto rzecz kończąc, ku mniemaniu' pana hetmana litewskiego się skłaniam, takoż będąc za poniechaniem wyprawy do sposobniejszej chwili i za powrotem do kraju. —¦ Moje armaty głosu nie zabierały, ale cierpliwsze i bardziej wytrzymałe od naszych hetmanów! — zawołał ze smutkiem generał. — I mam w Bogu nadzieję, że jeszcze przemówią. — Nie wiara, ale rozsądek winien wieść tu prym — odezwał się wojewoda połocki Jan Ogiński. — Czy za mil pięćdziesiąt coś się może odmienić? Czy armaty pana Kątskiego istotnie przemówią? Dla mnie sprawa jest tak jasna, jakby kto na dłoni ukazał — pan wojewoda słowa poparł gestem — że wróg swoich sposobów nie zmieni, będzie morzył nas głodem i napaściami, własnych sił nie uszczuplając. Jeszcze grzeje słońce, ale co będzie, gdy nastaną jesienne słoty i mrozy zimy? Jak to przetrzymamy z wynędzniałym już teraz żołnierzem? Znając zaś los poprzednich wypraw pytam: wiele razy mamy te same błędy powtarzać? Pan Ogiński zamilkł wśród pomruków aprobaty. Widać było, że niemal wszyscy są tego co i on mniemania. Nawet bowiem skłonni do dalszej wojaczki zmienili zdanie po owym próbnym alarmie. Król widząc te nastroje wykrzyknął z goryczą: ''•" cv 580 cv> - Mamy zatem u. domowych progów czekać, aż Tatar do nas •dzie? Wsie i miasta wciąż będzie nam palił, nasze żony i córki pTZ\volił, a mężów brał w jasyr?! Mówcie, panowie, niech usłyszę "hoć jeden głos, który do dalszego trudu by nas zachęcił! Powiódł spojrzeniem po twarzach wielmożów,, ale ci siedzieli bez słowa. Nawet najlepsi druhowie, Kątski i Miączyński, milczeli puściwszy głowy w poczuciu racji głoszonych przez oponentów. Westchnął więc Sobieski jak człowiek krańcowo znużony, ale powiedział spokojnie: __ No cóż... Zarządźcie tedy, panowie hetmani, odwrót. Wracamy pod Jassy, a tam postanowię ostatecznie, co uczynimy. Ironią zaś losu było, o czym nie wiedział wtedy król, że właśnie w tym czasie austriaccy wodzowie po sukcesach wojennych postanowili iść na Multany, by spotkać się z Polakami dla wszczęcia dalszych, wspólnych już działań. Armia ruszyła ku granicom kraju, choć jeszcze odległym, ale teraz, z każdą przebytą milą coraz bliższym. .Pojaśniały więc żołnierskie oblicza, wróciła chęć do gawędy, bo koniec udręki stał się widoczny. Tymczasem jednak napór tatarski wciąż trwał. Nadal szli oni niby wilcy za uchodzącym odyńcem, doskakując • doń i umykając, kiedy obracał się ku nim z obnażonymi szablami. Król zasłabł bardzo, zapewne ze zgryzoty po wymuszonej nań decyzji. Przyczynił się do tego ciągły brak wiadomości nie tylko z Austrii, ale i z kraju. Nie wiedział, co poczynają wodzowie cesarscy, ani czy i jakie działania wojenne przeciw Turkom podjęła Moskwa. . Nadeszły jedynie wieści z południa przesłane przez królewskich agentów. W innych warunkach ucieszyłyby króla, obecnie zaś stały się przyczyną nowych zmartwień i obaw. Dowiedział się bowiem, że seraskier przekroczył pod Falczynem Dunaj i szybkimi marszami podąża na północ, wzdłuż prawego brzegu Prutu, prowadząc szesnaście tysięcy Turków, sześćdziesiąt tysięcy Tatarów i trzydzieści dział. Wiadomości te zawierały jednak i ostrzeżenie, że zamiarem tureckiego wodza nie jest stoczenie bitwy, tylko wywieranie dalszego naciskjLpoprzez ciągłe napady i szarpanie nieprzyjacielskich wojsk dla ostatecznego zniszczenia. Armia z wolna ciągnęła ku Jassom. Teraz zadanie głównych sił obrony przejęła straż tylna, a młody porucznik Poniatowski był pierwszym, który na czele swojej chorągwi spotkał się z oddziałem tureckim. Doniesiono o tym natychmiast królowi, ale wiadomość ta nie zdołała go teraz podniecić. Obecnie przewaga sił była po stronie tureckiej, a to zarówno pod względem liczebności wojska, jak i jego cv> 581 cv> zdolności bojowej. Toteż przezorność nakazywała powrót na lewy brzeg Prutu, by zabezpieczyć się od postępującego za plecami wroga. Nieprzyjacielskie armie ciągnęły więc po obu stronach rzeki, często widząc się nawet wzajemnie. Żołnierz pragnął walki powodowany pragnieniem odpłaty za napaści, król mimo słabości ciała i głosu rozsądku także rwał się do niej, chciał nawet przejść ko-munikiem na drugi brzeg i uderzyć na Turków, ale sprzeciwili się temu hetmani. Przeprawiali się więc tylko Kozacy i napastowali Tatarów, ci zaś nie pozostawali dłużni i doskakiwali do straży tylnej lub napadali na oddziały wysyłane na poszukiwanie paszy. Teraz nawet- czerpanie wody z Prutu lub pojenie koni stale okupowano stratami w ludziach. Nieprzyjaciel wprowadził do akcji także artylerię. W miejscach, gdzie szlak przemarszu był z drugiego brzegu widoczny, ustawiał zamaskowane działa i otwierał ogień ostrzeliwując przede wszystkim tabory. Z nagła więc targał- powietrzem huk dział i leciały kartacze. Choć nie wszystkie dosięgały celu, to przecież niektóre rozbijały wozy, raziły ludzi i konie wywołując popłoch w pozostałych zaprzęgach. Wystraszone zwierzęta łamały dyszle, wywracały pojazdy lub urwawszy orczyki nieprzytomnie gnały w pole. Jednak artylerzyści pana Kątskiego nie pozostawali dłużni. Błyskawicznie zataczano działa, wprawne oczy puszkarzy mierzyły odległość do stanowisk tureckich, które zdradzały wlokące się dymy, i po kilku salwach działa nieprzyjaciela milkły dosięgane celnymi pociskami. W ten sposób obie armie posuwały się w górę rzeki. Wreszcie oddziały polskie, znużone już do cna, 15 września stanęły pod lassami. Tu czekała króla poczta, nie przyniosła jednak wieści, których oczekiwał. Nadal brak było relacji o działaniach wojsk cesarskich. Obóz został założony niedaleko miasta, na prawym brzegu Prutu. Król, którego zdrowie zaczęło się poprawiać, postanowił czekać na powzięcie ostatecznej decyzji, dopóki nadejdą wiadomości z Austrii, gdyż założone tu magazyny żywnościowe pozwalały na zaopatrzenie wygłodzonego żołnierza. Humory wojska poprawiły się więc znacznie, znów odezwały się kozackie pieśni, wesoło zapłonęły w obozie ogniska, bo wieczór był bliski. Z miasta rychło miał nadejść prowiant, gdyż właśnie formowano po niego wozy. Nie zdążyły jednak wyjechać za bramę, kiedy od posterunków rozległo się wołanie, a w chwilę potem już całe wojsko dostrzegło czarny kłąb dymu bijący w niebo. W- głębi, za widocznymi z dala zarysami dachów, szedł szybko w górę i zwiewany wiatrem kłębił się złowieszczo. cv> 582 cv> . Wysłano natychmiast patrol, by zasięgnąć wieści o pożarze, żik mocnił posterunki wokół obozu ^ T sł strażnik wzmocnił posterunki w.okół obozu, d it ł tić st Tymczasem dym nad miastem zaczął gęstnieć i obejmować co-wiekszv obszar. Czarny, dołem rudy, wirował coraz gwałtow-" • i- i szybciej. Chwilami tryskał ponad dachy rój iskier lub uka-'•'\vały siQ krótkie błyski płomieni świadczące o gwałtowności Po godzinie patrol wrócił ze złymi wiadomościami. Ogień wybuchł w żeńskim klasztorze i wkrótce przerzucił się na pobliskie magazyny żywnościowe. Zapaliły się również i niedawno wzniesione palisady, co wskazywało, że pożar wywołała zbrodnicza ręka. __ Turecka to robota... — mruknął pan Miączyński stojący za królem w czasie składania meldunku przez dowódcę patrolu. __ Pod złą gwiazdą ruszyliśmy na tę wyprawę... — odpowiedział mu szeptem pan Łużycki, kasztelan podlaski, który jako re-gimentarz w 1672 roku przez nadmierną zapalczywość stracił pod Czeiwertynówką połowę wojska. Nie wiedział pan kasztelan, ^źe s'owa te dotyczą i jego losu. W parę dni potem poległ bowiem śmiercią walecznych okrążony przez Tatarów, za którymi zbytnio : •¦; v a pędził. Wiadomość o pożarze magazynów rozeszła się szybko, toteż wkrótce niesforni jak zwykle Kozacy dopadli koni i roztrąciwszy straże pognali ku miastu. Za nimi rzuciła się czeladź i biedota z piechoty. Z żywności mało już co udało się uratować, rozpoczęli więc rabowanie miasta. Miało to ten skutek, że przychylna dotąd Polakom ludność stała się teraz wroga, a Polska straciła mir, jakim się dotąd cieszyła. Tak to jeden pożar dał Turkom podwójną korzyść. Następnego dnia na rozkaz króla dragoni .otoczyli kozackie leże i wyłapali setników przewodzących grabieży. Ścięto ich natychmiast, a obozowych ciurów powieszono ze trzydziestu. Przyczyniło się to wprawdzie do podniesienia dyscypliny, ale nie naprawiło skutków grabieży. Nie można było obecnie liczyć na pomoc miejscowych ludzi w uzyskaniu żywności, więc już 17 września król podjął ostateczną aecyzję i armia ruszyła dalej w kierunku Saretu, gdzie żyzne ziemie obiecywały łatwiejsze zdobycie prowiantu Teraz szła już w bezpośredniej styczności z wojskami turecko-tatarskimi, co nasiliło utarczki, a pod Bechlujcem zastąpiły drogę ciągnącym wDJskom znaczne siły tatarskie. Ostrzeżony przez zwiady, w nadziei, że wreszcie przyjdzie do bitwy, król wydał rozkazy. Rozstawiono działa obracając je ku nie-Przyjaeieiowi. Piechota i jazda zajęły stanowiska czekając na działania wroga. 583 cv> Jednak nieprzyjaciel jak się pojawił, tak zniknął. Wreszcie 23 września armia dotarła do Seretu i stanęła pod Paszkanami. Tu dowiedziano się od pojmanych jeńców, że oddziały tureckie, które ostatnio towarzyszyły Tatarom, tylko markowały obecność seraskiera, w rzeczywistości jednak podciągnął on z całym wojskiem do Kamieńca pozostawiając Tatarom rozbicie polskich sił. Ostatnia zatem nadzieja na rozprawę zgasła. Zgnębisny król, zaniepokojony kierowaniem się tak znacznych sił w pobliże kraju/ wysłał gońców z ostrzeżeniem i zadecydował zakończenie działań na ten rok. 1 października wojska znalazły się pod Suczav7ą, gdzie zapewne wieść o rabunku Jass musiała już dotrzeć, bo miasto stało puste. Ruszono więc dalej nadal zachowując czujność, gdyż zwiady wykryły na szlaku liczne oddziały Tatarów, co oznaczało możliwość zasadzki przy czekającej wojsko przeprawie przez lasy Bukowiny. ¦ Pod Hamenką otrzymał wreszcie król tak długo oczekiwane wieści o działaniach cesarskiej armii.. Buda przed kilkoma tygodniami została zdobyta, a Austriacy maszerowali ku Segedynowi z zamiarem spotkania się z polskim sojusznikiem. Gdyby ta wiadomość przyszła o trzy tygodnie wcześniej, nie doszłoby do odwrotu, bo mając taki argument Sobieski zdołałby narzucić radzie swoją wolę. Teraz nie warto już nawet było ubolewać nad przewrotnością losu. Wbrew obawom bukowińskie puszcze przebyto szczęśliwie i armia 12 października stanęła pod Kalinowcami łącząc tam znów swe siły rozdzielone przed marszem lasami. Wkrótce potem dotarła do śniatynia. 2Q października król opuścił wojsko i odjechał do Stryja, a stamtąd do Lwowa. Zaręczyny Następnego roku po nieudanej wyprawie budziackiej król. wraz z Kątskim zabrali się do reorganizacji i należytego wyposażenia artylerii. Hetman wielki wyruszył w lipcu na wyprawę pod Kamieniec zabierając ze sobą — acz niechętnie — królewicza Jakuba. Wkrótce zaś potem przyszły wieści, że saraskier wysłał twierdzy odsiecz, co zmusiło króla do ruszenia hetmanowi z pomocą. W Turcji stracił tron Mahmed IV, po czterdziestu latach panowania osadzony w więzieniu, sułtanem żaś został jego brat Seli-man III. 584 Natomiast w kraju jak zwykle trwała zacięta walka polityczna. przewagę swej miało stronnictwo austriackie, do tego stopnia pewne że zawiązało -nowy spisek przeciw królowi ze Stanisła-°em Luboniirskim i Sapiehami na czele. Mówiono nawet, że Maria Kazimiera z cicha mu sprzyja, a nawet wabi do zmiany orientacji politycznej hetmana Jabłonowskiego, przywódcę „francuzów", obiecując mu rękę po śmierci małżonka. VVzajemne stosunki królewskiej pary uległy stałemu pogorszeniu bo Sobieski miał Marii za złe ciągłe mieszanie się do spraw państwowych, nieustanne intrygi i niepohamowaną chciwość, ona zaś nie mogła darować wysuwania na plan pierwszy jako pretendenta do tronu znienawidzonego przez nią Jakuba, a nie ulubieńca — Aleksandra. Między Marią bowiem a jej pierworodnym zrodziła się głęboka nienawiść. Może wydawać się dziwne, że tak silne uczucie wrogości zapanowało między matką a synem, ale chyba właśnie to najbliższe pokrewieństwo podsycało płomień gniewu w ich sercach. Ona oburzała się, że to właśnie rodzony syn przeciwstawia się jej zamiarom, on — że nikt inny, lecz właśnie matka nie chce go dopuścić do suk-' cesji dynastycznej. Oboje jednakowo zawzięci i jednakowo chciwi, wiedli ciągłe spory również na tle pieniężnym. Stronnictwo francuskie, któremu przewodził hetman Jabłonow-ski, było liczebnie i wpływami słabsze. Należało do niego mniej możnych rodów i de Bethune, pozbawiony oficjalnej funkcji ambasadora, nie miał takiego znaczenia, jak papieski nuncjusz.Palla-vicini, pieczołowity strażnik interesów wiedeńskiego dworu. Jabło-nowski zaś nie był przywódcą zdecydowanym, bo skrycie dążył do . korony dla siebie. Jedynie liczne oświadczenia „wiedeńczyków", że nie dopuszczą ponownie do tronu Piasta, umacniały hetmana w niechęci do zmiany orientacji politycznej. Oba stronnictwa były niechętne królowi i przeciwstawiały się wszystkim jego zamiarom, bądź wojskowym, bądź politycznym. Sobieski zaś coraz częściej zaczął podupadać na zdrowiu, a rosnąca tusza, jak i ogrom piętrzących się trudności i zgryzot groziły w każdej chwili atakiem apopleksji. Sejm styczniowy zwołany w 1688 roku do Grodna jak zwykle rozpoczęły swary i walka obydwóch stronnictw. I po kłótniach, waśniach, wzajemnych wymyślaniach, a nawet formalnych bitwach - —został zerwany. Na miejscu pozostał jedynie senat, który pod królewską groźbą zwołania pospolitego ruszenia radził nad szeregiem nie załatwionych spraw. ' I .. Istniała też i inna presja hamująca zbytnią pewność siebie mąg-naterii. Otóż umarł właśnie kanclerz Wielopolski i w ręce króla dostała się jego korespondencja, a wraz z nią dowody przeciw spis- oc 585 cv> kowcom. Rozgoryczony król zamykając 24 marca radę senatu wygłosił wieJką mowę rzucając w niej prorocze słowa: „...każdy na wsz3rstko ważyć się może, gdzie przeciw ołtarzom wznosi się ołtarze, tam grzmi już zemsta Boga!" Działania Sobieskiego na podstawie posiadanych dokumentów dotyczących spisku, jak i zawiązana przez wiernego Bidzińskiego konfederacja szlachty ziemi sandomierskiej dla obrony króla przestraszyły zbyt buńczuczną opozycję, hamując jej zapały. Dalsze więc lata przynoszą uspokojenie. Jedynie Maria Kazimiera nadal intryguje przeciw Jakubowi, co przychodzi jej tym łatwiej, że śniady i szczupły Jakub nie miał postawy rycerskiej. Choć niegłupi, to jednak swym oschłym sposobem bycia nie pozyskiwał serc, w przeciwieństwie do Aleksandra, który wesołym usposobieniem i zgrabną postacią umiał jednać sobie stronników. W 1689 roku znów przychodzi do zerwania sejmu, co pozostawiło króla bez praw i wojska. W Turcji natomiast ostatni już j, rodu Kupriilich, Achmed Mustafa, zostaje wielkim wezyrem i żelazną ręką przywraca ład, porządkuje skarb i wojsko, odbiera Serbię i Belgrad, a nawet przekracza Dunaj. 1690' sejm przeprowadził obrady do końca, a Leopold w obawie przed odradzającą się siłą osmańskiego państwa i bez zdolnego wodza, bo Lotaryńczyk nie żył już od trzech lat, znów zabiega o współdziałanie Sobieskiego. Skutkiem tego doszło do małżeństwa Jakuba z Eleonorą, siostrą księcia neuburskiego, swego czasu szczęśliwego rywala do ręki Radziwiłłówny i jej ogromnej fortuny, o którą ubiegał się i królewicz. Przez ten mariaż stal się Jakub cesarskim szwagrem, czemu — mimo usilnych starań — nie zdołał przeszkodzić de Bethune. Ostatecznie odwołany z Polski, został ambasadorem francuskim w Szwecji, gdzie wkrótce życie zakończył. Młodzi małżonkowie mieszkali w Warszawie, ale od razu powstał antagonizm pomiędzy dwoma. dworami •— królewicza i jego matki. Maria Kazimiera równie jak syna znienawidziła i synową, a Aleksander zazdrościł bratu wywyższenia. - W zimie z toku 1690 na 1691, a więc o porze zupełnie niezwykłej, uderzyła armia tureeko-tatarska w sile dwudziestu tysięcy Turków i osiemdziesięciu tysięcy ordy na Ruś Czerwoną niszcząc ją znów, a zwłaszcza posiadłości królewskie, z których pozostały jedynie zgliszcza. Hetmani, po zerwaniu sejmu pozostawieni bez wojska, nie mieli sił, by przeciwstawić się tej napaści, grasował więc wróg bezkarnie po całej tej nieszczęsnej, wciąż pustoszonej ziemi. Dopiero latem 1691 roku doszło do kolejnej, ostatniej wyprawy, którą jeszcze osobiście dowodził Sobieski — zresztą równie bezskuteczniej jak poprzednie. Król bowiem był już schorowany, cv 586 cv> yła mu się jedna ze starych ran, a ogromna otyłość nie poznała bez pomocy siąść na konia. W wyprawie — po' ostrym rodzinnym sporze — wzięli udział bydwaj królewscy synowie, Jakub i Aleksander. Początkowo miał ¦ chać tylko Aleksander, spotkało się to jednak z gwałtownym zeciwem jakuba, który widział w tym dążenie matki do popularyzowania brata wśród rycerstwa. Spór ukrócił dopiero ksiądz Vota ugodowym rozwiązaniem. Jak i poprzednio, Turcy i Tatarzy nadal stosowali taktykę ciągłego cofania się, prowadząc jedynie walkę podjazdową. Doszło jednak pod koniec wyprawy do bitwy nad Pererytą, w której Sobieski odniósł ostatnia swoje zwycięstwo, doszczętnie rozbijając nieprzyjaciela. Ta wiktoria oddała mu Multany, pozwoliła obsadzić własną załogą zamki Seretu, Suczawy i inne, a granice przesunąć z Dniestru do. Prutu. Wojsko wróciło jednak w stanie zupełnego wyczerpania. Wielu pomarło już w kraju, a koni, jak obliczono, stracono blisko piętnaście tysięcy. Tomasz po wyprawie 1686 roku poszedł na służbę do hetmana Potockiego. Przyjęcie w poczet magnackich rękodajnych nie było łatwa, ale paa Potocki znał Zawieję od dawna, nie odmówił więc prośbie i Tomek dostał się na dwór w Stanisławowie. Podczas trzyletniej służby młodzieniec przyswoił sobie dworskie obyczaje, nabył umiejętność gładkiego wysławiania się, ale też i ukrywania za słowami własnych myśli. Potem dla dalszej edukacji został wysłany do Francji i Włoch, by poznał szeroki świat i inne nacje ludzkie. Jeszcze w czasie pobytu na hetmańskim dworze zaprzyjaźnił się z rówieśnikiem, Anatolem Pustelnickim, potomkiem majętnej rodziny spod Przemyśla, od pokoleń osiadłej na rodzinnych Pustelnikach. Jedynak rozpieszczany przez matkę, bo niezbyt mocnego zdrowia, był młodzieńcem wysokim, szczupłym., o nadzwyczaj pięknym, pociągłym licu i ciemnych, wielkich jak u dziewczyny oczach. Obdarzony naturą wrażliwą, z zamiłowaniem do'poetyckiego języka, stonowił przeciwieństwo Tomasza, pewnego siebie, pełnego kawalerskiego animuszu, a jednocześnie nieczułego na niewygody podróży czy wojaczki. Zapewne prawem kontrastu zbliżyli się do siebie i zaprzyjaźnili ową młodzieńczą przyjaźnią nie zahartowaną jeszcze przez życiowe konflikty. . . \ Razem odbyli zagraniczny wojaż i razem wrócili do kraju- Tomasz, choć spieszył do Leszczyn, spędził kilka dni w Pustelnikach. z kolei zaprosił przyjaciela do siebie, a ponieważ akurat państwo cvi 587 cv> Pustelniccy udawali się na dłużej do Przemyśla, przeto Anatol uzyskał zgodę na przyjęcie tego zaproszenia. Powitanie w Leszczynach było gorące. Tomasz całował ręce Pauliny, .potem Zawieja objąwszy za głowę przycisnął go do piersi, a kiedy przyszła kolej na Werę, chłopak nieomal zapomniał języka w gębie, tak bardzo niepodobna była do niezdarnego podlotka, jaki pozostał mu w pamięci. Miał bowiem przed sobą nie kanciastego chudzielca o nieporadnych ruchach, lecz smukłą pannę o ponętnych kształtach, nieco rudawych włosach i kuszących ustach, których zmysłowy uśmiech ukazywał nieskazitelną biel zębów. W wielkich szarych oczach odziedziczonych po matce, w pełnym blasków spojrzeniu drgała radość, kiedy witała dawno nie widzianego towarzysza dziecinnych zabaw. Ten ucałował ją w policzki i odsunąwszy od siebie na odległość ramion wykrzyknął: — Ależ urodziwa z ciebie panna wyrosła! Nijak już kręcić cię za uszy! — Tyś też niepodobny do dawnej pokraki. I puśćże mnie wreszcie, bo paluchy masz jak z żelaza! — Wybacz... — bąknął z nagła skonfundowany. — To z radości powitania... Anatol stał z boku wpatrując się w Werę mało przytomnym spojrzeniem, jakby zapomniał, gdzie jest i co wokoło się dzieje. Ocknął się, kiedy Tomasz ujął go pod ramię I z kolei przedstawił dziewczynie. Zdołał jednak zdobyć się na dworską grzeczność, która-wszakże była tak spontaniczna, że ubawiony Zawieja nieznacznie zerknął na małżonkę, bowiem młodzieniec zawołał: — Aż uwierzyć trudno, że na jawie taką piękność oglądam... Wera spojrzała przez chwilę w jego oczy i odpowiedziała z lekkim uśmiechem: — Za grzeczność dworską poczytuję waćpana słowa, bo na śpiącego nie wyglądasz... Potem Tomasz opowiadał o miastach, które oglądali, o poznanych ludziach i przygodach w podróży. Zwracano się i do Anatola, by uzupełnił te opowieści własnymi wrażeniami, ale ten nie zawsze rozumiał, o co go pytają. Kładąc to na karb zmęczenia podróżą Paulina kazała podać wcześniej wieczerzę, a potem wyprawiła obu młodzieńców na spoczynek do izby przeznaczonej na ich wspólną sypialnię. Kiedy za usługującym pachołkiem zamknęły się drzwi, Tomek leżał już z rękami założonymi pod głową i patrzył, jak cienie ożywiane ruchliwym płomieniem świecy migotały po ścianie. Ciszę przerwało westchnienie Pustelnickiego, który jeszcze układał się do snu. cv> 588 cv Markotno ci, żeś nie doma? — Tomasz obrócił ku niemu L ° __ y0 nie to, bracie... — Młodzieniec znów westchnął podciąga- iac kołdrę. _ Cóż tedy cię gnębi? Anatol milczał przez chwilę coś sobie rozważając, wreszcie zapewne powziął decyzję, bo spytał pozornie'bez związku: __ Wiele idt liczy sobie panna Wera? Tomasz uśmiechnął sś«j. i__ Szesnaście skończy niedługo. Czemu pytasz? __ Cóż za piękna róża rozkwitła w tym domu! Ze stulonymi jeszcze płatkami, ale już czeka na promień miłości, by rozchylić się w barwny kwiat... Tomasz, który znał zamiłowania druha do przesadnych słów w chwilach wzruszeń, roześmiał się tylko z kpiącą pobłażliwością, ale nic na to romantyczne zwierzenie nie odpowiedział. Po chwili więc Anatol rzekł z wymówką w głosie: — Czemu się śmiejesz? Albo nie widzisz jej piękna i czaru! Czyż możliwe, by braterstwo odbierało ci zdolność postrzegania jej urody? — Nie odbiera, ino śmiać mi się chce ze sposobu, w jaki je opisujesz! Zresztą anim jej brat, ani swat. Kochamy się wprawdzie jak rodzeństwo, bośmy pod jednym dachem chowani, ale powinowactwa żadnego między nami nie ma. — Cooo? — Anatol aż podniósł się z pościeli. — Toć zawdy opowiadałeś mi o swojej siotrze! — To z przyzwyczajenia, bo za siostrę ją uważam. ¦— Tedy tym bardziej musisz widzieć jej piękność! — Raczej pamiętam chude nogi i piegi na policzkach — roześmiał się chłopak, ale nieoczekiwanie spoważniał i dorzucił zdawkowo: — Zresztą na dworze Potockich, jak o tym wiesz, było sporo innych dziewcząt... Izbę zaległa ciemność, ale Tomasz przez dłuższy czas nie mógł zasnąć rozpamiętując słowa przyjaciela. . ¦ t ¦ .. Nazajutrz spotkali Werę przy porannym posiłku, a potem razem pokazywali gościowi dwór. Gdy już obeszli zabudowania, ruszyli skrajem sadu do parku, który rozciągał się za domem. Tu pomiędzy starymi drzewami, krzakami bzów i jaśminów wiły się ścieżki zapraszające do spacerów lub samotnych marzeń. Oni jednak byli we troje i do marzeń nie było im skero, mimo że Pustelnicki wciąż obrzucał Werę pełnymi zachwytu spojrzeniami. \ — Jak się waćpanu podobają Leszczyny'? — spytała go w pew-nej chwili dziewczyna idąc ścieżką pomiędzy dwoma młodzieńcami. cv 589 cv> Anatol najpierw westchnął, potem chwilę patrzył na pławiące się w słońcu stare drzewa i wreszcie odpowiedział: — Istotnie piękna to siedziba, ale owej piękności przydają istoty, które rajem ją czynią! — Boskich istot wszędzie pełno, ale nie zawsze godne są podziwu — roześmiała się dziewczyna. Młodzieniec spojrzał na nią z wyrzutem swymi ciemnymi oczyma. — Waćpanna udajesz, czy też nie chcesz mnie zrozumieć? W rzeczy samej Stwórca zapełnił świat mnogością stworzeń, ale czyż o nie mi chodzi? Piękne są te drzewa, piękne słońce, które ob)»wa je swym blaskiem, ale czy ów blask może się równać ze światłem w oczach, które rozbłysną miłością? — O ile takowa nadejdzie — już z wyraźną ironią uzupełniła Wera. — Wznoszę modły, aby tak się stało... — szepnął Anatol tonem zwierzenia. Dziewczyna zarumieniła się i odwróciła głowę przesuwając wzrokiem po twarzy Tomasza. Ten jednak nie zdradzał żadnych uczuć, miał tylko lekko ściągnięte brwi i patrzył obojętnie w głąb rozsłonecznionego parku. Pustelnicki zauważył to jej krótkie spojrzenie i spytał z wyraźnym rozdrażnieniem: — I co ty na to, Tomaszu? Czy znając mnie możesz rzec, żem płochej natury? ¦— Tego rzec nie mogę, ale też i prawdą jest, że lubujesz się w zbytku słów. Powinieneś pisać wiersze... — Wyznaję, żem nieraz już próbował chwytać za pióro. Jeno były to próby nieudane, toteż ich poniechałem. — Umiesz jednak mówić nad wyraz pięknie — odparł Tomasz z lekką drwiną, którą Anatol musiał wyczuć, bo spytał zaczepnie: — Czy to zarzut, czy pochwała? — Ani jedno, ani drugie. — Tomek wzruszył ramionami. — Sądzę jednak, że przemawiałbyś jeszcze piękniej, gdybym warn nie przeszkadzał... — Zbyteczna troska! — prychnęła Wera. — Jeśli zechcę go słuchać bez świadków, to ci sama powiem. Tomasz nic na to nie odpowiedział i szli dalej w milczeniu. Wkrótce usiedli na pobliskiej ławce i już do tego tematu nie powracali. Pobyt Pustelnickiego w Leszczynach, przewidziany na kilka dni, przedłużał się. Minął już tydzień, a młodzieniec ani słowem nie wspominał o zamiarze wyjazdu. Przyczynę tego widzieli wszyscy domownicy, ale że młodzieniec był miły, dobrze ułożony, rozmowę umiał gładko prowadzić cv> 590 oo • nochodził z zamożnej rodziny, przeto odnoszono się z pobłażaniem do jego zainteresowania Werą. Paulina przestrzegała jednak, by córka nie zaniedbywała nauki i tych obowiązków gospodarskich, które jej wyznaczyła. Jednocześnie nie dawała młodym okazji do dłuższego przebywania razem bez towarzystwa osoby trzeciej. Panna Ludwika, już posunięta w latach, nie zawsze mogła sprostać temu zadaniu, zwłaszcza gdy wybiegali się na piesze spacery, a już konne przejażdżki siłą rzeczy odbywały się tylko w towarzystwie Tomasza. Zadanie to wypełniał jednak coraz niechętnie], chociaż starał się nie okazywać tego po sobie. Zawieja, który znał przybranego syna-najlepiej i oko miał bystre, rychło spostrzegł tę jego rezerwę, ale nic nie mówił rozumiejąc ową niechęć do stróżowania przyjaciela. Tomasz istotnie miał Już dość wysłuchiwania rozmów tych dwojga, a zwłaszcza komplementów i wciąż od nowa powtarzanych, choć maskowanych wyznań miłosnych swego druha, który zaczynał go wręcz drażnić. Dlatego coraz częściej miał na twarzy wyraz posępnej obcości. Oni jednak, a zwłaszcza Wera, zdawali się tego nie dostrzegać. Dziewczyna nawet przymuszała go do udziału w rozmowach i spacerach,- jakby chciała chwalić się przed nim swą władzą nad zakochanym młodzieńcem. Natomiast Anatol coraz częściej dawał mu do zrozumienia, że jego obecność jest mu nie na rękę. Początkowo były to tylko aluzje, potem coraz bard^iej uszczypliwe uwagi, aż wreszcie nie nazywał go inaczej jak „niani usia", co z wolna oziębiało ich przyjaźń. Tego dnia padła propozycja przejażdżki łódką. Anatol'skorzystał z okazji, kiedy schodząc na brzeg znalazł się na chwilę sam na sam z przyjacielem, i zwrócił się do niego już z otwartą prośbą: — Słuchaj, Tom, czy nie zgodziłbyś się, abyśmy wypłynęli tylko we dwoje, panna Wera i ja? Chcę z nią pomówić o tym i o owym, a przecież nie jestem tygrysem, abym miał ją pożreć... Twarz Tomasza stężała niby powleczona skorupą wosku. Popatrzył w ciemne oczy kompana, a potem odpowiedział wolno, kierując wzrok na powierzchnię rzeki: — Za gi ;dkiś jak na zwierza.. Dobrze, jedźcie tedy. Jenc oa-miętaj, skoro zacznie się las, na brzeg wysiadać nie wolno, choć porasta go gęsta trawa. — Dlaczego nie wolno? — Gdyż kryje- ona przepastne bagno. Jeśli postawisz tam stopę, zginiesz bez ratunku. — Naprawdę? A może po prostu wolisz, abyśmy nie opuszczali łodzi? — Nie radzę próbować. Dość, że cię ucłiwyci za kostki, a już cv; nóg nie wyrwiesz. Potem będziesz pogrążał się wolno, dopóki coś się pod tobą nie zarwie. Wówczas znikniesz w jednej chwili z chlup-nięciem, jakby kto głośno polewkę siorbnął. Wiem to, bo na moich oczach niedawno tak się utopiła jałówka. — Dobrze, będę zważał... — mruknął zdawkowo Anatol. Przerwali rozmowę, bo zbliżyła się do nich Wera. Razem ruszyli ścieżką ku rzece, gdzie do pomostu była uwiązana łódź. Dziewczyna zeskoczyła do niej, a widząc, że Tomasz pozostaje na'pomoście, uniosła ku niemu twarz, na której ukazał się wyraz zaskoczenia. — Jak to, nie jedziesz z nami? » ¦ — Płyńcie sami, mam nieco roboty w domu. . — Odłóż to na później i siadaj! — Nie! — rzucił już niemal opryskliwie. — Jak sobie chcesz, dziwaku! — prychnęła ze złością siadając w tyle łodzi. Anatol uśmiechnął się porozumiewawczo, Tomasz jednak odczepiając łańcuch od pomostu udał, że tego nie widzi. ' Wera nie zwracała już na niego uwagi. Ujęła za sterowe wiosło i z wprawą skierowała łódkę na środek rzeki. -Wkrótce jej bystry nurt uwolnił Anatola od wysiłku wiosłowania, gdyż płynęli niesieni prądem ku pobliskiej ścianie lasu, o którym wspominał Tomasz. Po obu stronach wynurzał się z wody gąszcz trzcin szeleszcząc kiśćmi w podmuchach wiatru. Blask słońca skrzył się na powierzchni rzeki, a ze zwartej masy sitowia odzywały się jakieś skrzekliwe zawołania ptasie, piski, od czasu do czasu rozlegało się pluśnięcie wody, nie wiadomo czy uderzonej skrzydłem kaczki, czy rybim ogonem. Łódź sunęła cicho, z rzadka tylko popychana wiosłem. Anatol w milczeniu obserwował Werę. Jeszcze z zagniewaną twarzą patrzyła przed siebie na zbliżające się z wolna pierwsze drzewa lasu. Odczekawszy więc przezornie, by minęło rozdrażnienie, odezwał się półgłosem: — Jakże tu spokojnie i uroczo... Ta cicha rzeka pełna blasków, świergotu ptaków, który owej ciszy nie wadzi, a tylko ją wzmaga, obraz waćpanny przed moimi oczami... Dziewczyna dopiero teraz spojrzała na niego i uśmiechnęła się. — Waćpan jak zawsze pełen poetyckiej fantazji? — Jak tu nie być poetą w takiej chwili. Będę zawsze ją pamiętał. — Owo zawsze to miesiąc, czy też może aż dwa? — Nie, to cały pozostały mi żywot! Bo wiem, że nigdy nie zapomnę twych włosów zamienianych przez słońce w złotą koronę, ani twych oczu, które niby toń tej rzeki lśnią błękitem i blaskami, cv 592 całej twej postaci wiotkiej i białej jak młoda brzoza, pełnej wdzięku w każdym geście niby uroczy motyl... Wera westchnęła nagle, jakby zabrakło jej tchu, i rzuciła gwałtownie: — Przestań waść! — Dlaczego mam przestać, skoro mówię z serca? Czyż niemiłe są moje słowa? — Każdej dziewczynie byłyby miłe, ale to tylko słowa. Kawaler masz naturę poety i łatwo jej ulegasz, toteż zajmij się lepiej wiosłami, bo pora wracać. — Okrutna to odpowiedź, waćpanno! — zawołał Pustelnicki ze wzburzeniem. — Czyż nie widzisz, żem rozmiłował się w tobie, że życia bez ciebie pojąć nie umiem! Umyślnie prosiłem Tomasza, by ostawił nas samych, bom chciał o swym miłowaniu powiedzieć i o pozwolenie błagać, bym rodzicom waćpanny uo nóg mógł przypaść i o rękę prosić! — Waćpan skłoniłeś Toma, by z nami nie jechał? Dlatego więc nie usłuchał mojego wezwania? Anatol odpowiedział dopiero po pewnym czasie. — Tak, ja... Ale czy tylko to dotarło do w.aćpanny z tego wszystkiego, com rzekł? Dziewczyna spojrzała na jego ściągnięte gniewem brwi i wy-buchnęła śmiechem. — Nie gniewaj się waćpan, alem tych oświadczyn nie wzięła poważnie! Toć zaledwie dziesięć dni się znamy, nie możesz zatem wymagać, abym w tak krótkim czasie rozeznała się w pragnieniach swego serca. Nie miej mi też za złe, że odpowiedzi ci nie dam. — Ale nadziei mi nie odmawiasz? — Ani nie odejmuję, ani daję. Miłyś mi jako towarzysz i na razie niech tak ostanie. Spojrzał na nią spod oka i powściągając rozczarowanie spytał z ostrą nutą w głosie: — A może miłujesz innego? — Kogo miałabym miłować? Nie ma ¦w pobliżu godnych uwagi kawalerów. Tyełj, co znam, ciekawią jedynie konie i polowania, a jeśli chodzi o białogłowy, wolą raczej dworskie dziewczęta. — Śmiało waćpanna mówisz... — Bo umiem patrzeć, a i słuchać także. Zaległo między nimi milczenie, które przerwało kolejne,pytanie Anatola: — A Tomasz? Na ustach Wery zastygł uśmiech, a twarz oblał raptowny rumieniec sięgając skroni. Jednak odpowiedź nie licowała z tym rumieńcem. 38 — Ostatni zwycięzca cv> 593 — Tomasz? — Wygięła kpiąco wargi. — Miałabym miłować tego niezgułę? Długo na to musi czekać! Ale dość już o tym mówić — zakończyła z rozdrażnieniem. — Zawracajmy, bośmy za daleko po-. jechali, a płynąć teraz trzeba pod prąd! Anatol już bez słowa ujął za wiosła. — Nisko latają jaskółki — odezwał się Tomasz spoglądając ku niebu.. — Będzie wkrótce deszcz. — Deszcz? — nieco ironicznie odpowiedział Anatol. — Nie deszcz, lecz istna ulewa, co widać i bez jaskółek! Istotnie wielka, ciemna chmura wyłoniła się- zza wierzchołków drzew. Niby straż przednia gnały pjzed nią postrzępione obłoki, ona zaś dostojna, groźna, nabrzmiała ciemnym granatem, wysunęła do przodu obłe brzuszysko i kłębiąc się wolno i majestatycznie sunęła po niebie, pożerając jego pogodny błękit. W parę dni po spacerze łódką siedzieli we troje na tarasie mając przed sobą nieruchome i jakby pełne napiętego oczekiwania, wielkie korony parkowych dębów. — Pozostańmy tu, dopóki aura pozwoli. — Wera wachlowała się słomkowym kapeluszem. — Duszno, że wytrzymać trudno, a w domu będzie jeszcze gorzej... . . — Może obyć się i bez deszczu, jeśli ov/o chmurzysko nas ominie — zauważył Tomasz unosząc twarz ku górze. W tej chwili Anatol widać coś sobie przypomniał. — Pamiętasz, Tom, podobną chmurę, która przyłapała nas pod samym Chambery? Ledwieśmy zdążyli do tej gospody pod murami zamku! Tomasz bez słowa skinął głową nie podejmując tematu, ale Anatol ciągnął dalej: — Rozpętała się wtedy burza, jakiej jeszcze nie widziałem! Nie deszcz, ale strugi wody leciały z nieba. Pioruny biły raz po raz, toteż byliśmy szczęśliwi, że znaleźliśmy schronienie. — Pustelnicki opowiada! z ożywieniem, jakby jeszcze raz przeżywał tamtą przygodę. — Uspokoiło się dopiero pod wieczór, więc już przenocowaliśmy tam, z czego zdaje się byłeś zadowolony... — Młodzieniec spojrzał na przyjaciela z uśmiechem. Ten zaś, wyraźnie skonfundowany, pró-bcwał zmienić tok relacji. — Tam zawsze bywają gwałtowne burze, gdyż dookoła ciągną się. góry. Jednak Wera udaremniła tę próbę pytając: — Diaczego był zadowolony? — Zatrzymała się w tejże gospodzie — wyjaśnił Anatol — również jakaś karoca z dostojną damą. Wśród jej dworek była brune- cv> 594 co zka która mocno przypadła do gustu memu druhowi, czemu cale się nie dziwię, bo istotnie gładka była jak obrazek. Toteż wrócił do izby dopiero nad rankiem. Pamiętasz, Tom? __ E, tam... — machnął ten niechętnie ręką. — Głupstwa pleciesz i tyle! Anatol uniósł brwi z wyrazem zdziwienia na twarzy. __ Dlaczego głupstwa? Toć była to przyjemna przygoda, którą warto wspomnieć... I chyba nic takiego nie mówię, co byś chciał ukryć przed siostrą? — Właśnie! — podchwyciła Wera. -— Na pewno mego braciszka spotkało niejedno podobne zdarzenie, toteż opowiadaj wasz-iność dalej! W jej głosie pojawiła się nuta, która niezbyt przypadła do gustu Tomaszowi, natomiast z twarzy Anatola nie schodził uśmiech rozbawienia. — Niejedno by można jeszcze o tym powiedzieć, bo Tomkowi powodzenia nie brakło... — Mów tedy, kawalerze! — Chociażby w czasie pobytu w Genui. Dwa dni nis było go w gospodzie, toteż Debej nawet rozpoczął poszukiwania po oberżach, ale, jak się potem okazało, nasz Tomek przygruchał sobie jakąś młodą wdówkę i korzystał z jej gościny! Wera zwróciła wzrok na Tomasza. ¦— Prawda to? — Już nie pamiętam.^. — bąknął ten nagle poczerwieniały na twarzy. Dziewrzyna była jednak bezlitosna — A więc tyle ich było, że nawet nie możesz wszystkich spamiętać? Od dalszych wyjaśnień zwolnił jednak młodzieńca desyc;;. który początkowo pojedynczymi kroplami zaczął znaczyć taras, ale wnet zgęstniał zaganiając ich do domu. Wieczorem, kiedy kładli się spać, panowało między prr-yjaciół-mi milczenie. Przerwał je Tomasz, ale dopiero kiedy po odmówieniu pacierza układał się do snu. — Słuchaj, Tol, po co opowiadałeś Werze tamte historie? Tobie przecież zdarzały się podobne, aleś o nich nie wspomniał. — Bo mnie nie nazwała niezgułą — odpowiedział zagadnięty wsuwając się pod kołdrę. — Chciałem więc wykazać, że myinie cię osądza. — Tak mnie nazwała? — Ano właśnie... — Hm... — mruknął tylko Tomasz za cala odpowiedź. Natomiast Anatol uśmiechnął się w ciemności wiedząc, że towarzysz nie może tego dostrzec. cv> 595 cvi W parę dni potem Wera wracając z sadu, gdzie z bartnikiem przeglądała ule, spotkała Pustelnickiego siedzącego samotnie na tarasie. Nad czymś zamyślony wpatrywał się z posępną miną w kamienie posadzki u swych stóp. Przysiadła obok niego na ławie. — Coś waćpan taki markotny? — spytała i nie czekając na odpowiedź dorzuciła: — Gdzie Tom? Ostatnio coraz rzadziej widzę was razem. — O ile wiem, w stajni przy koniach. — Waćpan zaś w myślach układasz wiersze? — Cóż mam robić, skoro druh samego mnie ostawia? Za złe widać wziął, żem opowiadał o jego sercowych sprawach. — Czyżby? — Wera lekceważąco wzruszyła ramionami. — Ma zatem wyrzuty sumienia? — Zapewne wolałby, abyście o tym nie wiedzieli. — Mało mnie jego postępki obchodzą. Może robić co chce! — Toś mnie waćpanna uspokoiła. Już mi na duszy lżej, skoro wiem, że niczym mu w waszych oczach nie zaszkodziłem. ¦— Czym mogłeś zaszkodzić? To on sam, a nie waćpan jest sprawcą, żem zdanie o nim zmieniła! — Nie powinnaś go waćpanna winić, boć wszyscy młodzi mężczyźni za spódnicami biegają... — Więc i kawaler także? — Ja nie, bo mi poezja wystarcza. Ale Tomek uciechę w tym widzi, toteż daje folgę swym upodobaniom. Nie ma w tym nic ważnego, jeśli tylko nie czyni ujmy godności. Wera zmarszczyła brwi. — Jak to rozumieć? Anatol zawahał się. — Wolałbym o tym nie mówić... — Mów waćpan, skoroś zaczął! — zawołała już ze złością. — Mam mu za złe, że szukał uciechy u płatnych miłośnie. — U takich... takich... Jakże je zwą? — Właśnie. U wszetecznic. . Wera zerwała się z miejsca i baz słowa zniknęła w głębi domu. W chwilę później Paulina przechodząc obok pokoju córki usłyszała za drzwiami gwałtowny szloch. Zaskoczona zatrzymała się przez chwilę, potem otworzyła je cicho. Ujrzała Werę wstrząsaną łkaniem, leżącą na pościeli z głową w poduszce. Zaniepokojona zbliżyła się i położyła jej dłoń na ramieniu. — Werka, co się stało? — Ostaw mnie! — usłyszała wykrzykniętą w poduszkę odpowiedź. — Ostawcie mnie wszyscy! — Mówże, dziewczyno! Pokłóciłaś się z Anatolem? To głupstwo, rychło znów się pogodzicie. 596 <^ Na te słowa Wera usiadła raptownie na pościeli i uniosła ku matce zapłakaną twarz. __ Co on mnie obchodzi?! Dbam o niego tyle co o stary kapee! '¦ — A jam myślała, że... — Paulina urwała zastanawiając się, co zatem, ten płacz ma znaczyć.. — Coś myślała? Żem zadurzyła się w nim dlatego, że gładki na gębie? Niech idzie gdzie chce, bo patrzyć nań nie mogę, jako i na Tomasza! — A więc to o niego chodzi? — domyśliła się Paulina. — Czy skrzywdził cię w czym? Nie mogę w to uwierzyć, bo przecież zawsze on pierwszy stawał w twojej obronie. — To oczajdusza! Słyszeć o nim nie chcę! — A to dlaczego? Czym cię uraził? — On... on ze wszetecznicami się zadaje... — wychlipała dziej czyna. Paulina mimo woli roześmiała się, ale jednocześnie zaświtała jej w głowie zaskakująca prawda. Siadła przy córce i objęła ją ramieniem. — Przestań beczeć i powiedz, w czym rzecz? O. jakie wszetecz-^nice chodzi? — O te, z którymi ten rozpustnik zabawiał się w Italii... — Skąd o tym wiesz? Nie widzi mi się, aby to była prawda. — Pan Pustelnicki mi mówił... — Cooo? Przecież to przyjaciel Tomasza, jakże tedy mógł o tym opowiadać? — Wyciągnęłam to z niego. Opierał się, ale mi wreszcie prawdę wyjawił! — Wyciągnęłaś? Nie wydaje mi się, abyś była sprytniejsza niżli on. —; A jednak mi powiedział! Jak i to, że Tomaszowi to nie pierwszyzna, bo i z jakąś wdówką, też się zadawał! . Tym razem Paulina opanowała śmiech i już pewna słuszności pierwszego podejrzenia ujęła twarz córki w obie dłonie i obróciła ku sobie. — Słuchaj, mała, popatrz mi w oczy i wyznaj, nie durzysz ty się aby w Tomku? — Ja?! Co też mama! Ależ ja go nienawidzę! Nienawidzę! — Jeśli tak, to co cię obchodzi, z kim się zadawał? Pytanie rzucone spokojnym tonem zaskoczyło dziewczynę. Odsunęła się i patrzyła przez chwilę na matkę szeroko rozwartymi °czyma, potem opuściła wzrok i bąknęła: — Sama nie wiem... Miłowałam go tylko jak brata... Ale skoro °n taki... 1 Więc go znienawidziłaś? cv> 597 Wera w milczeniu przytaknęła głową. — Wytrzyj, głuptasie, oczy i słuchaj, co powiem. Owe wsze-tecznice wydają mi się wymysłem pana Pustelnickiego, ku czemu nie brak mu fantazji. Wiedz też i o tym, że mężczyźni korzystają z innych praw niż my, kobiety. Im przygody miłosne ujmy nie przynoszą, a nawet jeszcze się nimi chełpią. Sprawę należy jednak wyjaśnić, bo z brzydkim pomówieniem, mamy tu chyba do czynienia. Do tego zaś czasu nie dawaj niczego po sobie poznać i bądź jednakowo przyjazna dla obu. • Ostatnio Zawieja miał sporo roboty i kłopotów. Nadeszły bowiem do powiatu ponaglenia hetmańskie, by szlachta spieszniej ciągnęła na tegoroczną wyprawę przeciw Turkom. Sam nie mógł iść, bo żniwa były za pasem, a teść wybrał się do Jarosławia na końskie targi po zakup ogierów dla stadniny i dotąd go nie było, mimo że rychło miał wracać. Bogdan przypuszczał, że utknął u kogoś ze swoich licznych powinowatych, więc zastąpić go nie mógł, a całego leszczyńskiego klucza na głowie Pauliny nie można było zostawić. Nie trapił się jednak swoją absencją na wyprawie, bo miał już' godnego zastępcę. Postanowił mu przydać dziesięciu zbrojnych dobrze wyposażonych do służby wojennej, a to: dwóch z Trzykłos, trzech z Łysoboków i pięciu z Leszczyn. Należało więc posłać polecenie tak Gęgale, którego jeszcze zimą wysłał jako zarządcę do Trzykłos — gdyż stary Kostuch w łożu ostatnich dni dożywał — jak i Adamskiemu do Łysoboków. Siedział więc Zawieja w swoim kantorze i koncypował pisma. Należało wszystko dobrze obmyślić, by potem nie było kłopotów. Coraz przerywał więc pisanie i medytował nad każdym szczegółem swoich poleceń dla zarządców. Otwarte okno tchnęło ciepłem upalnego lata. Zielone gałęzie drzew zaglądały nieomal do izby, a gdzieś z bliska dochodził głos niewidocznej Pauiiny gwarzącej z małym Markiem. Po niedługim czasie głosy zamilkły, toteż z tym większą uwagą pisał dalej. Listy były już w brulionach gotowe, kiedy drzwi otworzyły się i do pokoju weszła Paulina. Na pytające spojrzenie małżonka oświadczyła przysiadając na krześle: — Muszę z tobą pomówić, wybacz zatem, że przeszkadzam. —¦ Nie szkodzi, zwłaszcza jeśli sprawa ważna... — Ważna, bo chodzi o Werę. Posłuchaj, co rankiem się zdarzyło... — Co o tym sądzisz? — spytał żonę Bogdan, kiedy skoń- 598 cZyla. — Jak° niewiasta lepiej rozeznajesz te panieńskie humory niźli ja. — Ona me chce się przyznać, ale z tego, co we wzburzeniu jawiła, przypuszczam, że to nie Pustelnicki, jeno Tomasz zawładnął jej sercem. — Tomasz? — Zawieja ze zdumienia aż odchylił się na krześle. __. Cóż w tym widzisz dziwnego. Chowali się od maieńkości razem, chłopak był za/wsze jej opiekunem i wyrocznią, a że i na urodziwego kawalera wyrósł, przeto dziwić się nie ma czemu... — I- tak rzecz ukrywała? — Zapewne sama o tym nie v«fedziała, poczytując to uczucie za siostrzaną miłość. Dopiero te niecne pomówienia wywołały jej kobiecą zazdrość. — Dotąd raczej sądziłaś, że interesuje ją ów Pustelnicki i nawet kazałaś mi rozeznać się, co to za ród i majętność. Dobrze, żem z tym nie spieszył... Ten zaś spostrzegł zapewne, że Tomek stoi mu na drodze i takim sposobem próbował usunąć rywala. . , — Ano, właśnie. Zadurzył się w Werze i stracił rozeznanie, co szlachcicowi przystoi. — Nie usprawiedliwiaj tego niecnoty. Prawda to czy nie, za samo takie gadanie wart jest batów! — Co teraz czynić? — Paulina spojrzała pytająco na męża, jak zawsze w ważnych wypadkach oczekując jego decyzji. — Trzeba najpierw pomówić z Tomaszem, a może i z Debejem, . żeby sprawę należycie wyjaśnić. — Tedy pogadaj z nim i to nie zwlekając. Temu zaś pomówieniu zupełnie nie wierzę, toteż trzeba będzie powiedzieć panu Pustei-nickiemu, że za długo już tu siedzi! — stanowczo oświadczyła Paulina ruszając do drzwi. Na tym małżonkowie zakończyli naradę nie wiedząc, że już Opatrzność ujęła sprawę w swoje ręce. Zgodnie z obietnicą daną żonie Zawieja jeszcze tego wieczora odbył rozmowę z Tomaszem i Debejem. Obaj zaprzeczyli zarzutom, Przy czym Tatar wyjawił, że tego rodzaju plotki rozpowiada) również służący pana Pusteinickiego, Siwek, wśród dworskiej czeladzi. Wobec takiego dowodu złej wcłi, obawiając się istrej re-ekcjł wychowanka, Bogdan zapowiedział mu, żeby gęfc»e. trzymaj zamkniętą, bo sam sprawę będzie załatwiał, OstrzegJ go przy tym, shfcy n'e zapominał, że jak długo pan Pustelnicki przebywa pod ich dachem, obrażać go nie wolno. Następnego dnia "była chyba dziesiąta rano,-kiedy wracając n* poranny posiłek dostrzegł Werę i. Anatola wyjeżdżających konno 2 podwórza. Właśnie znikali za boczną bramą, toteż był przekona- cv> 599 ny, że jest z nimi i Tomasz, a nie widzi go, gdyż wyjechał już za ostrokół. Kiedy więc wchodząc do domu spotkał go w sieni, przystanął zdumiony. — Co tu robisz? Byłem pewny, żeś udał się wraz z nimi na przejażdżkę! — Wera niezbyt chętnie to widziała... — Jak to? — Powiedziała, że nie potrzebuje niańki, zwłaszcza takiej jak ja... Zawieja uśmiechnął się mimo woli, ale zaraz spoważniał i mówił rozkazująco: — Bierz konia i natychmiast jedź za nimi! A jej powiedz, że przybyłeś z mojego rozkazu. Nie życzę sobie, aby z tym kawalerem odbywała samotne spacery. Ruszaj mi, i to szybko! Tomasz wkrótce był już w siodle. Po obu stronach polnej drogi falowały zielone jeszcze zboża, dalej widać było otwartą przestrzeń łąki. Jechał szybko, gdyż świeże ślady końskich kopyt były na drodze dobrze widoczne. . Na łące stały dworsjcie wozy, a wokół nich uwijali się parobcy i dziewczęta ładując wyschnięte już siano. Minął ich nie nagabując, gdyż ślady na skoszonej łące były lepiej widoczne niż na drodze. Jego Żupan szedł równym kłusem i wkrótce znaleźli się wśród pierwszych drzew lasu. Tu trop był równie ostry, bo zdarta warstwa przegniłych liści i odciski na wilgotnej ziemi znaczyły bez wątpliwości kierunek, w jakim jechała wyprzedzająca go para. Dostrzegł, że kierowali się ku rzece. Po chwili istotnie pojawiła się między pniami jasność otwartej przestrzeni, a niedługo potem zamigotała srebrzyście powierzchnia wody. Nagle ten pogodny obraz zakłócił kobiecy krzyk: — Na pomoc! Tomek, pomóż mi, ratuj! O Boże... Tomek! Był to głos Wery. Nie mogła wiedzieć, że jest w pobliżu, ale widać tylko w nim dostrzegała wybawienie w jakiejś opresji. Pełen przerażenia spiął ostrogą Żupana tak silnie, że koń zachrapał skacząc do przodu i wkrótce wypadli na otwartą przestrzeń. Łagodna pochyłość porośnięta miejscami młodzią schodziła ku nadbrzeżnemu pasowi łąki. Porastały ją z rzadka liche, skarlałe, ledwie odrcsłe od ziemi sosenki. Dalej sunął nurt rzeki migając skrami na drobnych wirach, które pojawiały się i niknęły na jej powierzchni. Wszystko tonęło w blasku słońca. Również i postać dziewczyny szarpiącej się w uścisku wciągającego ją bagna. Jej rozłożona szeroko sukienka bielała jasną plamą na soczystym tle zielonej trawy, oj 600 ramiona, bezradnie biły powietrze. Tkwiła po pas w trzęsawisku Die dalej jak dziesięć kroków od brzegu, gdzie miotał się nieprzytomny ze strachu Pustelnicki. Jedynie oba wierzchowce spokojnie szczypały źdźbła, obojętne na rozgrywający się dramat. Na widok Tomasza dziewczyna krzyknęła ponownie wyciągając feu niemu ramiona: — Tom, więc jednak jesteś! Ratuj, bo nie mogę sama się wydostać! Krążący wokoło Anatol powtarzał tylko jękliwe zawodzenie: — Co robić? Co robić?... Czy nie ma ratunku?... Wera znów zaczęła się szamotać. Nie zdawała sobie jednak w pełni sprawy z niebezpieczeństwa. Podstępne bagno mogło bowiem w każdej sekundzie zarwać się pod nią, a wówczas w jednej krótkiej chwili zniknęłaby w jego czeluściach. Toteż Tomasz krzyknął do niej: — Ani jednego ruchu! Spokojnie, Wera, nie szarp się darem-, nie. Jeszcze Żupan nie wstrzymał biegu, kiedy był już na ziemi. Wyrwał zza pasa myśliwski nóż i szybko uciął przy samej uździe obie pary wodzy, potem doskoczył do pasącyc-h się koni i uczynił to samo. Anatol przestał biegać i z drżeniem warg obserwował te czynności. W jednej chwili sześć rzemieni zostało związanych w tatarski sposób, a następnie sporządzona pętla. Kiedy Tomasz był już gotów, podszedł na sam skraj łąki i zawołał: — Unieś w górę ramiona! Za chwilę wyleciała w powietrze pętla i opadając objęła uniesione ręce, a potem osunęła się niżej opasując kibić dziewczyny. Tomasz lekko ściągnął arkan i gwizdnięciem przywołał Żupa na. Koń posłusznie zbliżył się, a wówczas koniec sznura, mocno uwiązał do strzemienia. Teraz już nieco uspokojony obrócił się do Wery: — Uważaj, rzucę ci kubrak! Postaraj się wsunąć go pod pętlę! — Po co? Ciągnij od razu! Jednak mimo tego protestu kurtka poleciała ku uwięzionej. Wera już bez oporu wykonała polecenie, a wtedy usłyszała kolejny rozkaz: — Chwyć się rękami za rzemień i unieś głowę ku górze, byś nie podrapała lica! Teraz uważaj, bo szarpnie mocno! Bacznie obserwując jej ruchy Tomasz obrócił się do konia i uderzył go dłonią po zadzie. — Ruszaj, Żupan! Ale wolno... wolno, Żupan... Koń postąpił po przodu. Rzemień raptem poderwał się z trawy i zamienił w drgającą strunę. To pierwsze targnięcie nie zdołało jednak wyrwać ofiary z uś- cv> 601 oo cisku bagna. Tomasz znów więc ponaglił konia, jednocześnie uspokajając go głosem: — Wolno, Żupan, wolno... Posłuszne zwierzę tym razem mocniej zaparło się nogami w grunt i opuściwszy łeb, pochyliło do przodu. Napięty arkan zdawał się brzęczeć w powietrzu, ale ciało Wery z wolna zaczęło wynurzać się z trzęsawiska. Jednocześnie jednak rozległ się jej krzyk: — Tom, dusi mnie! Boli... Okrzyk ten zamarł, gdyż dziewc-zyna zemdlała. Teraz pozostawało już tylko kierować koniem, by omijać owe sosenki, o które mogła się zaczepić lub okaleczyć. Ale po niedługim czasie, nieruchoma i biała na twarzy jak jej sukienka leżała na twardym gruncie. Tomasz nie zwracając uwagi na towarzysza upadł przy niej na kolana i uniósłszy bezwładną głowę zaczął całować jej powalaną błotem twarz powtarzając nieprzytomnie: — Werka, kochana... Ocknij się, obudź. Weruś, jedyna, najmilsza, na Boga, oprzytomniej... Całując dziewczynę wkrótee miał oblicze również pokryte czarnymi smugami. Natomiast coś z tych wezwań musiało dotrzeć do świadomości zemdlonej, bo raptem ramiona jej uniosły się i objęły szyję młodzieńca. Jednocześnie doleciał go cichy szept: — Od dawna na to czekałam... Wkrótce Tomasz rozplatał arkan i z powrotem przywiązał wodze do uzd, a ponieważ Wera była jeszcze osłabiona i obolała od uścisku rzemienia, wziął ją na swoje siodło. Anatol jechał za nimi z ponurą twarzą prowadząc luźnego wierzchowca. Przytulona do piersi wybawcy dziewczyna w milczeniu słucha-ia jego urywanych, pełnych troski słów. -— Nic mi nie będzie, muszę tylko nieco wytchnąć — uspokoiła go w końcu. — Czeka mnie jeno wielkie mycie, a i ciebie też, bom cię mocno ubrudziła... ( . — Jakże to się stało, żeś weszła w fp trzęsawisko. Przecież chyba wiedziałaś, czym to grozi? — W żartach z Anatolem, pogubiłam się! Sądziłam, że jest sporo dalej... Ale już o tym nie mówmy. Lepiej opowiedz, czym naprawdę ci miła? — Zerknęła ku niemu. — Sama nie czujesz? — Dotąd nie wiedziałam. Tomasz zastanawiał się przez chwilę. — Chyba i ja nie... Dopiero ta przygoda, a mnże i zazdrość otworzyły mi oczy. — Zazdrość? A ja jeszcze kilka lat temu postanowiłam, że jeśli 602 cv J je ostaniesz moim mężem, pójdę do klasztoru. Dlatego tak płakałam P° teJ gadaninie Anatola. — Skądże mogłem to wiedzieć?! — roześmiał się pełen radości z usłyszanych słów, a po chwili dorzucił: — Byłaś jednak rada jego umizgoin. I to mnie zmyliło. — Chciałam... no, właśnie chciałam pobudzić cię do zazdrości... Przerażenie na widik Wery obezwładniło Paulinę zupełnie. Dziewczyna upaprana od stóp do głów błotem, z usmarowaną czarnymi smugami twarzą robiła groźne i komiczne wrażenie. Również jej opiekun nie wyglądał lepiej, co dowodziło, że nie stronili od siebie. Ale uszczęśliwiony uśmiech córki, pozornie niezrozumiały w tej sytuacji, nieco zorientował i uspokoił matkę. Po wysłuchaniu relscji z przebiegu zdarzeń, widząc wymianę porozumiewawczych spojrzeń pomiędzy młodymi, upewniła się w słuszności swego mnjema^ nia, więc już tylko zagnała służące do grzania wody i wzięła zabłoconego brudasa w swoje obroty. Tomasz zaś po doprowadzeniu się do porządku opowiedział z kolei przybranemu ojcu skutek, jaki przyniosła przebyta przygoda. vv'y raźnie ucieszony takim obrotem sprawy Zawieja kazał dać miodu, by uczcić tę rodzinną uroczystość. Na szczęście nie ;brał w niej udziału ich gość. Widział już bowiem swoją przegraną, a do tego dowiedział się o dochodzeniu, jakie przeprowadził Zawieja w sprawie rozpuszczonej przez niego plotki, toteż wnet prosił o podanie koni, gdyż, niespokojny o dom. chciałby co rychlej odjechać. Śiub młodej pary został wyznaczony na grudniowe Święta, bowiem Zawieja spodziewał się, że do tego ?zasu narzeczony wróci z wyprawy. Istotnie tak się stało, ale wrócił w takim stanie wycieńczenia, że obawiano się o jego życie. Dzięki jednak troskliwej opiece obu kobiet z wolna zaczął przychodzić do siebie. Dopiero więc latem odbyło się wesele i młoda para wyjechała do Łysoboków, by tam spędzić miodowy miesiąc, a potem zadecydować, gdzie osiądą na stałe. Dom w Leszczynach po i''" wyjeździe przycichł i opustoszał i -gdyby nie rozweselały go gromkie wrzaski małego Marka, oboje państwo. Zawiejowie bardzo odczuliby tę rozłąkę. Dyiuy kadzicie! Po powrocie do kraju ze swojej ostatniej wyprawy król osiadł na stałe w Żółkwi. Dopiero potem, na parę lat przed zgonem, przeniósł się do Wilanowa, skąd przyglądał się tylko magnackim waśniom, a zwłaszcza rozpasanym poczynaniom Sapiehów, nieustannym in- 60,3 oo trygom i wręcz frymarczeniem urzędami przez własną małżonkę, jej kłótniom z Jakubem i dąsom we własnej rodzinie. - Zniedołężniały, obojętny na sprawy polityczne i nieustanne-spory, intrygi i samowolę wielmożów, wybiegał myślą ku jedynej i najbardziej ukochanej córce, Teresie Kunegundzie, wydanej za bawarskiego elektora Maksymiliana Emanuela. Dowodem tego uczucia były strofy napisane z okazji zaślubin: Idźże, gdzie niesie fortuna cię twoja Z domu rodziców, jedynaczko moja, I z domu braci, za ojczyzny progi Bierz się do drogi. Niech Cię Ta, co nam ranne wraca zorze, Obraca niebo i ziemię, i morze, Wszechmocną ręką wziąwszy miłościwie Wiedzie szczęśliwie Błogosławieństwo, które w córkach, synach Udziela niebo, niech w tamtych krainach Spłynie na ciebie z mych wnukówy twych dzieci — Życzyć Jan Trzeci Człowiek wielkiego serca i ducha, największy wódz", jakiego miała Polska, zmarł rażony apopleksją w Wilanowie 17 czerwca 1696 roku. Królewicze Konstanty i Aleksander wezwani z Nieporętu, gdzie wraz z francuskim posłem zabawiali się polowaniem, zdążyli na czas, by pożegnać umierającego ojca. Natomiast Jakub na wieść o zbliżającej się agonii natychmiast pośpieszył wraz z żoną do Warszawy i zamknął się na zamku oświadczając, że nikomu nie da tam dostępu. Ową decyzję powodował brak testamentu, czego król nie uczynił przed śmiercią mimo usilnych starań małżonki i jej nacisków poprzez trzecie osoby. Przyczynę wyjaśnił biskupowi Załuskiemu, sekretarzowi Marii Kazimiery, mówiąc: „Nie widzę powodu, dla którego miałbym to uczynić, bo skoro nie słuchali mnie za życia, tym bardziej nie usłuchają po śmierci..." Tak więc pierworodny uznał, że jego obecność przy dobrach rodzica znajdujących się na Zamku jest ważniejsza niż przy jego wezgłowiu. Jan III, namaszczony olejami świętymi przez biskupa poznańskiego i inflanckiego, wyzionął ducha o dziewiątej wieczorem. Za-- cv> 604 cv> raz potem biskup Załuski z godną podziwu przytomnością umysłu Icazał wszystkie drogie obicia, meble i kosztowności przenieść na pokoje królowej, która „we łzach i jękach" leżała u siebie na łożu. Objawy boleści nie ustały i nazajutrz, tym bardziej po otrzymaniu wiadomości, że królewicz matki na Zamek nie wpuści. Wściekła na syna, Maria Kazimiera postanowiła jednak jechać do Warszawy i jeśliby decyzji nie zmienił, zatrzymać się w pałacu prymasowskim. Dokonana zaraz po zgonie sekcja zwłok w obecności panów Leszczyńskiego, marszałka królowej, jej sekretarza biskupa Załus-kiego i podskarbiego nadwornego Miączyńskiego wykazała nadmierną ilość „merkuryuszu" * przepisanego przez królewskiego lekarza Jonasza, którego obecni obarczyli winą za śmierć monarchy. Po poufnych naradach w gronie najbliższych przyjaciół i doradców Maria Kazimiera uznała, że zapowiedź syna jest raczej demonstracyjną pogróżką, której wykonać nie będzie śmiał ze względu na ceremoniał pogrzebowy, ten bowiem przewidywał przewiezienie królewskich zwłok na Zamek, w celu pożegnania ich przed złożeniem do grobowca. A wraz z orszakiem i ona, jako wdowa po zmarłym, znalazłaby dostęp do zanikowych komnat i znajdujących się tam mężowskich bogactw, o które głównie obojgu chodziło. • Toteż jadąc w kondukcie żałobnym spokojnie i z powagą należytą wiodła rozmowę z paniami towarzyszącymi jej w karocy. W następnej jechali obaj młodsi królewicze, w dalszych dygnitarze, wyżsi duchowni i magnaci. Karawan z trumną ciągnęło sześć koni w czarnych kapach i z takimiż kitami na łbach. Poprzedzali go marszałkowie oraz hetmani z opuszczonymi laskami i buławami. Przed nimi postępował hufiec królewskich husarzy pod dowództwem młodego księcia Dymitra Wiśniowieckiego, takoż z opuszczonymi kopiami, których proporce wlokły się po ziemi. Im bliżej było miasta, tym gęstszy tłum stał po obu stronach drogi Ujazdowskiej. Na Krakowskim Przedmieściu ludzie tłoczyli się już głowa przy głowie, trwało głuche milczenie, a ponad miastem rozlegało się ponure bicie dzwonów żegnających zmarłego ze wszystkich kościelnych wież. Kiedy żałobny orszak zbliżył się do ulicy Bednarskiej, nadjechało konno jeszcze wielu czekających tam wielmożów. Przepychając się przez tłum otoczyli karocę królowej. Orszak dotarł wreszcie na plac przed Zamkiem, ale tam musiał się zatrzymać, gdy? j-go brama była zamknięta. Nastąpiła konsternacja i poruszenie. Konie konduktu zaczęły * rtęci . ...-.; cv> 605 niepokoić się i kręcić w zaprzęgach. Husarze otoczyli wielkiego marszałka Stanisława Lubomirskiego pytając o przyczynę postoju, ten jednak mocno skonfundowany nie spieszył z wyjaśnieniem. Wiedząc jednak w czym rzecz, posłał księcia Dymitra z rozkazem otwarcia bramy przed królewskimi zwłokami. Młodego księcia nie było przez dłuższy czas. Karawan stał nadal, coraz ciaśniej otoczony przez ludzką ciżbę, a za nim ciągnął się długi szereg karet. Marszałkowie i hetmani, a w ślad za nimi i husarze pozsiadali z koni. Część wielmożów skupiwszy się w grupy debatowała przejęta i zgorszona powstałą mitręgą. Wreszcie ukazał się książę Dymitr w towarzystwie dwóch oficerów z otoczenia królewicza. Książę głęboko wzburzony zawołał do marszałka koronnego: — Wasza wielmożność! Oto oficerowie pana Sobieskiego! Niech oni mówią, bo mnie gniew gardło ćciska! Lubomirski rzucił ostre spojrzenie spod siwych brwi na wyraźnie zmieszanych oficerów i rozkazał starszemu z nich: •— Mów waść! Ten obejrzał się niespokojnie dookoła i nie odżywał się. — Mowę ci odebrało?! Gadaj w czym rzecz! — fuknął nań marszałek. — Może... może na osobności, wasza wielmożność? — Na osobności?! — wrzasnął już marszałek. — Śmiesz ze mną w konfidencje wchodzić?! — Zatem powtórzę głośno, co mi przykazano! — rzucił z determinacją oficer. — Jaśnie królewicz kazał powiadomić, że bramy nie otworzyt- — Nie otworzy?! — Twarz marszałka stała się purpurowa. Postąpił ku oficerowi' i złapawszy za żupan na piersiach potrząsnął raz i drugi. Pobladły na twarzy oficer nie próbował się wyrywać. Patrzył w oczy rozwścieczonego dygnitarza i wymamrotał łamiącym si» głosem: — Toć nie moja to decyzja, wielmożny panie... Co mi kazano, to mówię. Pan Lubomirski nieco ochłonął i obrócił się z kolei do otaczających go dostojników. . — Słyszeliście, waszmość panowie? Na Boga, co za hańba, co za wstyd! Wieść o decyzji królewicza Jakuba wnet rozeszła się : nie trwało długo, jak ściany kamienic odbiły krzyk tiumu: — Hańba takiemu synowi.1 Hańba! Nie dopuścić do poniewierki naszego króla! Wywalić wrota, niech tu nie czeka! Dalej, rąbać bramę! cv> 606 ;v> Marszałek widząc co się dzieje, w obawie, że groźba może być ełniona, co z kolei groziło przeobrażeniem się oburzenia w chęć bunku, skoczył na konia i z siodła usiłował uspokoić wzburzoną i dność podając za przyczynę zwłoki zaszłe nieporozumienie, które wkrótce zostanie wyjaśnione. To zapewnienie nieco uspokoiło ogólny tumult, choć tu i •ówdzie nadal odzywały się okrzyki i.groźby. Powiadomiona o decyzji syna królowa takoż wybuchnęła gniewem i wychylając się z karety zawołała do Miączyńskiego: __Waszmość jesteś przywódcą królewskiej straży. Czemu zatem silą nie wprowadzasz konduktu?! —: Wasz syn, miłościwa pani, odebrał mi dowództwo i sam stanął na jej czele! — Nie godzien on miana syna! Jako buntownika należy nauczyć go rozumu! — nie zważając na otoczenie krzyczała z karocy Maria z poczerwieniałą ze złości twarzą. — Wasza miłość, raczcie uspokoić gniew.. — Do drzwiczek zbliżył się wielki marszałek^ — Królewicza naród nie obdarza miłością, nie pogarszajcie zatem jego sprawy:.. Na te słowa Maria cofnęła się w głąb pojazdu, już tylko przed dworkami użalając się na syna. Ponieważ zaczęło ciemnieć, posłano do ojców bernardynów po pochodnie. Konie przy karocach dostały obrok, służba zaś i furmani nie zważając na swoich panów, rozprawiali o nieoczekiwanym wydarzeniu. Pomiędzy tłumem ukazał się jeździec. Posuwał się wolno, bo musiał sobie wierzchowcem torować drogę wśród ludzkiej ciżby. adnąwszy jednego z pachołków skierował się ku wskazanej mu karocy otoczonej kręgiem bogato ubranych dostojników. Zbliżywszy się zeskoczył z konia i podszedł do drzwiczek z kołpakiem w ręku. W oknie pojazdu ukazała się twarz królowej. — Czego waść chcesz? — rzuciła opryskliwie. — Zachwatowicz, herbu Korab jestem, a przybywam z posłaniem od jego eminencji prymasa Radziejowskiego. — Jakież to posianie? — już spokojniej spytała królowa. — Prosi cię, najjaśniejsza pani, do swego pałacu, byś nieco odetchnęła... — Chcę zostać tu i doczekać otworzenia bramy! — fuknęła Maria z powracającą złością. — Może ten obłąkaniec w końcu oprzytomnieje! — To zaproszenie, miłościowa pani, prymas uważa za pierwszą swoją decyzję jako interrexa, którego godność teraz sprawuje. Nie eży w interesie tronu, abyście jak byle dworka, i do tego na oczach gawiedzi, czekała pod bramą. oo 607 Na to oświadczenie królowa zacisnęła usta i cofnęła się w głąb karety. Dopiero po chwili wysunęła się z niej madame de .Dyviere wołając ku stangretowi: — Ruszaj na Senatorską.' I daj znać jaśnie oświeconym królewiczom, by podążali za nami! (Po odbytej naprędce naradzie postanowiono poniechać użycia ' siły, a perswazją doprowadzić królewicza do opamiętania. Wielki marszałek Lubomirski, sekretarz królowej Załuski i marszałek nad-"worny Leszczyński, jak i podskarbi koronny Hieronim Lubomirski, udali się więc na zamek. Na Jakuba natknęli się już w podwórzu, gdzie otoczony przez kilku oficerów wydawał rozkazy dotyczące obrany. Jako najstarszy godnością przemówił do niego wielki marszałek pytając ze spo-fcojem i powagą w głosie: -— Co tu czynicie, Jakubie Sobieski? — Objąłem Zamek, bo mam ku temu prawo, a zgodnie z nim odstąpię go tylko nowemu monarsze! — oświadczył hardo królewicz zbliżywszy się do przybyłych. — Przody pochowajmy zmarłego — surowo odpowiedział marszałek. — Ty zaś wzbraniasz się to uczynić, nie bacząc, że to zwłoki twego rodzica poniewierasz u bramy! Niepomny wiary, która nakazuje szacunek trumnie, niepomny, że to zwłoki twego króla i pana! Czyż nie rozumiesz, że zaprzepaszczasz nawet tę małą szansę, jaką miałeś na objęcie tronu, bo ani jeden głos nie padnie za tobą! Jakub zaciął wąskie usta i jakiś czas mierzył marszałka wrogim spojrzeniem, wreszcie odezwał się, ale już nie tak ostro: — Tak sądzicie? Marszałek żachnął się, a jego otoczenie spojrzało po sobie z <&?z-aprobatą. — Czy tylko ten wzgląd przemówił ci, synu, do rozsądku, miast innych, które powinny przemówić do serca?! — zawołał z kolei biskup Załuski. — Czyż wciąż jest ono głuche na poniewierkę ojco-wych zwłok i pohańbienie królewskiej godności? — Po co te wielkie słowa, wasza eminencjo? — Jakub uśmiechnął się drwiąco. — Wielkie słowa, mówisz?! Więc trumna twego rodzica u bramy, niby jakiegoś przybłędy czy żebraka, to dla ciebie fraszka? — Nie trumnie jam drogę zagrodził, jeno tym, co za nią idą i z majątku chcą mnie wyzuć. A on bardziej mój niźli jej... W tych słowach była już zapowiedź ustępstwa, więc książę Hieronim uzupełnił wypowiedzi swoich poprzedników: — Oświadczam waści jako podskarbi koronny, że wszystko, co jest w Zamku, przez nikogo ruszane być nie może, bo podług prawa i zwyczaju mnie podlega do czasu, aż sprawa sukcesji nie zo- 608 stanie rozstrzygnięta. Zatem nie przeszkadzaj mi, abym w obecności świadków wszystkie znajdujące się tu dobra moją pieczęcią opieczętował! __ Tego nie wzbronię, uprzedzam jednak, abyście chronili mnie i moich braci przed chciwością matki! Jej komnaty zgoła mnie nie obchodzą, choć różnymi sposobami nagromadziła tam moc dobra... — Pohamuj się waszmość, bo o rodzicielce mówisz! — ostro zareplikował marszałek. — Mimo że ze wszystkiego chce mnie wyzuć? Gdybym sam o sobie nie myślał, obdarłaby mnie z ostatniej szaty! — Jakub nie ustępował, toteż zniecierpliwiony książę Dymitr zawołał: — Dość tej gadaniny! Jeśli wnet bramy nie otworzysz, każę ją rąbać! — Ejże, ośmielasz się mi grozić?! — wrzasnął na to królewicz. __Hej, panowie oficerowie, brać go i osadzić w wieży, dopóki nie wydam dalszych rozkazów! Nastała chwila ciszy, w czasie której nikt nie ruszył się z miejsca. Jakub ujrzawszy, że wezwanie nie odniosło skutku, obrzucił spojrzeniem grupę dygnitarzy, a potem własnych oficerów stojących w ponurym milczeniu. Wreszcie mruknął schylając głowę: — No cóż, otwórzcie zatem bramę i niech pan podskarbi czyni, co zamierzał. Jakoż wkrótce karawan znalazł się na dziedzińcu i trumnę wniesiono na Zamek, a podskarbi przystąpił do swoich czynności. Komnaty zaczęły zapełniać się tłumem dygnitarzy i dworzan. Poniechanie poprzedniego zamiaru zapewne skłoniło Jakuba do powzięcia kolejnej, koniecznej w tej sytuacji decyzji, bo zwrócił się do księcia Hieronima, by podjął się pośrednictwa w załagodzeniu sporu z matką. Do tego kroku musiało go zapewne skłonić ostentacyjnie pogardliwe zachowanie się obecnych wobec jego osoby. Skutkiem tej prośby marszałek Lubomirski i biskup Załuski udali się do pałacu prymasowskiego. Królowa, choć -czekała na takie wezwanie, wyraziła jednak zgodę dopiero po usilnych namowach zastrzegając, by jej wjazd miał charakter okazały. Zwołano zatem dworzan, do orszaku przyłączyli się i niektórzy przychylni JeJ dygnitarze. Wjechała na Zamek główną bramą i przy biciu w bębny obleczone w czarne krepy. Tymczasem Jakub skierował się do sali posłuchań, gdzie na ustawionym katafalku spoczywały już zwłoki ojca, i upadł przy nich na kolana. Wpatrywał się jednak nie tyle w rodzicielskie oblicze — na którym była już maska, ponieważ zmieniło się bardzo — ile na liczne klejnoty, zdobiące odzież okrywającą ciało. Po przybyciu na Zamek Maria przede wszystkim obejrzała komnaty, potem zaś zaczęła traktować wszystkich, jak gdyby na- 39 — Ostatni zwycięzca cv 609 oo dal była monarchinią. Wydawała polecenia i karciła, co przyjmowano jednak spokojnie, tym bardziej że otaczali ją przeważnie przyjaciele nieboszczyka. Jednocześnie zdawała się być nieświadoma, o co głównie chodzi zebranym i dlaczego skłoniono ją do przyjazdu. Dopiero biskup Załuski już bez ogródek wezwał ją do pogodzenia się z synem. — Dlaczego odwlekacie, pani, spotkanie z królewiczem Jakubem? Musi między wami dojść do zgody, bo ta żałobna chwila wymaga, by ustała waśń między najbliższymi zmarłego. Dość już niesławy, jaka powstała, należy jak najszybciej z tym skończyć. Dobro tronu i was samych tego wymaga i nakazuje rozwagę. — Cóż z tej zgody, skoro on nie pragnie jej ze szczerego serca?! — zawołała z gniewem Maria. — Same słowa nie zapłacą tego, co uczynił.' — Ostawcie to jego sumieniu, pani, a pamiętajcie, żeście mu rodzicielką! — Toteż tym bardziej boleję nad niecnością jego czynu i na przebaczenie zdobyć się nie umiem, bo przede wszystkim on we mnie matki nie widzi! — Myślcie, pani, bardziej o narodzie niż o nim. To jeszcze mąż nie w pełni dojrzały, a co gorsza złych i zawziętych ma zauszników. Cały kraj w tej dobie ńa was patrzy i osądza. Oby miłując zmarłego nie potępił jego rodziny, bo tego brzemienia nie udźwigniecie. Jako wasz doradca i wierny sługa z serca i rozumu radzę: przebaczcie synowi nie tylko dla miłości chrześcijańskiej i matczynej, nie tylko dla pamięci umarłego, ale takoż i przez wzgląd na dobro tronu i honor waszego rodu! ' — Żeby on chociaż okazał szczerą skruchę... — na wpół do siebie szepnęła królowa chodząc ze wzburzeniem po komnacie. Po chwili zatrzymała się i spojrzała na biskupa, który obserwował ją z zatroskaną twarzą. — Zaiste, wielkiej żądacie ode mnie ofiary z godności królowej i matki! Ale dla niego to uczynię, który być może patrzy teraz na nas. Niechże tedy tak będzie, przyjmę Jakuba... Załuski zbliżył się do drzwi, uchylił je i rzucił krótkie polecenie. Niebawem na progu stanął królewicz w asyście obu panów Lu-bomirskich. Zbliżyli się oni do biskupa, a królewicz podszedł do matki. Ta obróciła się ku niemu wyczekująco. . — Witam cię, pani matko — przemówił Jakub. — Racz rozgościć się w komnatach przynależnych tobie i twemu dworowi. Dołożę starań, by zapewnić ci tu należytą pieczę... Na te słowa Maria żachnęła się zaciskając usta, a biskup Załuski ściągnął brwi i karcąco spojrzał na królewicza. — To wszystko, co chcesz rzec?! — zawołał ostro. — Zważaj, oo 610 cv co bo każdego twego słowa słucha wraz z nami cały lud się już i odpowiedziała spokojnie: 'pieczę, nade mną sprawować będzie duch zmarłego, który żv po tych komnatach. Te zaś co krok przypominają nam o jego ą . gyC może pragnie on również udzielić ci błogosławieństwa, którego nie mógł dać przy zgonie. Jakub pchnięty nieznacznym ruchem dłoni księcia Hieronima przyklęknął, ucałował wyciągniętą dłoń królowej, ale zaraz szybko powstał jakby w obawie, żeby nie być posądzonym o zbytnią uległość- , ,.,.,. , . , __Nie byłem przy łożu — odpowiedział z zimnym uśmiechem — bom pragnął spełnić jego wolę. Maria nadal starała się zachować spokój, choć na jej twarzy wystąpiły rumieńce. Widząc to Załuski znów zabrał głos. — Nie po to przyszło do tego spotkania, by wyniknął z niego nowy spór! — zawołał. — Opamiętaj się, książę, i powstrzymaj pochopne wypowiedzi! Niech nie zaślepia cię chciwość, bo na straży nas wszystkich stoją prawa Rzeczypospolitej! Jakub odpowiedział mu z przekąsem: — Nie dziwna mi wasza mowa, ekscelencjo, boście zawsze byli wiernym sługą swej pani, ale prawa rodzinne są nie mniej ważne niż prawa Rzeczypospolitej! — Nie sądziłam, mój synu — znów odezwała się Maria — że teraz i w tym miejscu będziesz tak twardo upominał się o majątek. Czyż ukrzywdziłam cię w czymś dotąd, że tak przeciw mnie występujesz? , — W tym mianowicie, żeś przychylność rodzica ku mojej osobie zniszczyła! Głosicie, że nastaję na majątek, a chcecie liczyć mi koszta mego weselnego pochodu, potrącać ze schedy pieniądze dane mojej żonie na szpilki, a także nawet i to, co przegrała do was w karciane gry! — Jak śmiesz pleść takie brednie?! — zawołała Maria i obróciła się do biskupa. — Jesteście moim sekretarzem, mówcie więc, czy stawiałam takie żądania? — Nie, tegom nie słyszał! — stwierdził stanowczo Załuski. Jakub, który nie spuszczał wzroku z matki, z kolei spojrzał na duchownego. Winienem wam wierzyć, ekscelencjo, żeście o tym nie słyszeli, jeśli nie z wami o tym mówiono. Możliwe też, że fałszywie mnie doniesiono... Bogu niech będą dzięki za te słowa skruchy! — podchwycił biskup ugodowy ton tych słów, ale zaraz spotkało go kolejne rozczarowanie, bo Jakub uzupełnił z przekąsem: cv 611 — Jednak bardziej żałuję nie tyle wiary w kłamstwo, co niefortunnego wykonania swoich zamierzeń... — Wolałbym słyszeć inną odpowiedź! — już ostro rzucił Za-łuski. — Niechże choć teraz, syn przemówi wreszcie do matki! Jakub, choć z wyraźnym ociąganiem, postąpił jednak ku Marii. Załuski, który bacznie obserwował jej zachowanie, dostrzegł rumieńce gniewu znów pojawiające się na jej twarzy, więc zawołał gorąco: — On wybaczał wszystkim, którzy go obrażali, przeto i wy, pani, pójdźcie w jego ślady! Na pamięć zmarłego, nie czyńcie jego zwłokom dalszej ujmy! W oczach królowej pojawiły się łzy, które musiały na Jakubie zrobić wrażenie, bo ucałował wyciągniętą ku niemu rękę z uszanowaniem, a nawet objawami niejakiego uczucia. Na noc jednak oboje wyznaczyli własne straże, o co wielce sarkano, gdyż sprowadziło to ogromne zamieszanie, bowiem to jedne, to drugie posterunki wzbraniały dostępu na pokoje królewskie. Wzburzało to zwłaszcza tych dygnitarzy, którzy dotąd mieli taki przywilej. Dopiero przybyły rankiem hetman nakazał otworzyć salę ze zwłokami, a żołnierze nawykli do posłuchu nie śmieli rozkazu nie wykonać. Weszli więc wszyscy senatorowie, a za nimi tłum dworzan. Całe wnętrze olbrzymiej sali obite było czarnym aksamitem haftowanym w srebrne orły i ozdobionym również srebrną frędzlą. Pod ścianą stał błękitny baldachim ozdobiony podobnie jak ściany. Wisiały na nim tarcze z herbami Rzeczypospolitej — Orłem i Pogonią. Pomiędzy nimi znajdował się herb Sobieskich. Pod baldachimem na podwyższeniu stał pozłacany katafalk, gdzie w wyłożonej niebieskim materiałem trumnie spoczywały zwłoki króla z diamentową koroną na głowie, stanowiącą jego prywatną własność. Po obu stronach trumny paliły się szeregiem wielkie gromnice. Ich światło rozpalało błyski w klejnotach szat, korony i małego krucyfiksu, który zmarły trzymał w rękach. U jego wezgłowia stały dwie chorągwie ¦— polska i litewska. Sztandary zaś poszczególnych ziem, a było ich trzydzieści, ciągnęły się rzędem poza gromnicami. Przy stopniach ustawiono cztery taborety, na których leżały królewskie insygnia oraz ordery Złotego Runa, Świętego Ducha i Podwiązki, który Karol III przysłał po Żurawnie. /Przy każdej chorągwi i taborecie stał urzędnik dworski. W rogach sali przy ustawionych tam ołtarzach biskupi odprawiali modły. Powietrze przepajała ciężka woń kadzideł. cv> 612 cv> lo południa nadeszła królowa w otoczeniu dworzan, po- przez swego nadwornego marszałka, Rafała Leszczyń- przedz ^ szybko, zbliżyła się do katafalku i dopiero przed nim skieg • ^ kiedy wszyscy pochylili głowy, przemówiła podnieco- m głosem: "y _j jyjości panowie! Wczoraj, idąc za wezwaniem matczynego przebaczyłam memu synowi! Dziś widzę, że jako małżonka znieważonego i królowa nie powinnam była tego czynić, gdyż nic przebaczenie nie zmieniło. Mój syn bowiem nadal wrogość mi okazuje, przeto żądam teraz waszej pomocy! Wszyscy spojrzeli na Jakuba, który w tej samej chwili wszedł na salę. Stał teraz w otoczeniu kilku swoich dworzan w pobliżu trumny, tuż przy wezgłowiu. Miał czarną perukę i takiż strój francuskiego kroju, czego, jak wiedziano, król nie lubił. Już to samo więc źle usposobiło do niego przyjaciół zmarłego, stanowiących na sali znaczną większość. Królewicz czynił wrażenie człowieka, który ostatkiem sił panuje nad sobą, kiedy więc zbliżył srę do matki po jej słowach, nie spuszczano go z oczu. Królowa jednak zdawała się nie zwracać ria niego uwagi, bo zawołała w stronę marszałka: — Widzę tu obcą straż! Przecież ci gwardziści nie pochodzą z załogi zamkowej! Cóż to za nieporządki i nieprzystojne wobec tych zwłok zamieszanie! — Teraz dopiero jak gdyby zauważyła Jakuba. — Kto wam, królewiczu, zezwolił na wprowadzenie tu żołnierzy?! — wykrzyknęła, choć i jej straż stała pod ścianami. — Zatem nie ojca przyszliście tu opłakiwać, jeno burzyć jego spokój? — Przypiszcie winę, pani matko, sobie samej! — hardo zawołał Jakub. Z kolei Maria zwróciła na marszałka spojrzenie swych czarnych oczu pełnych iskier gniewu. — Wy tu jesteście zarządcą i sędzią, tedy od was żądam utrzymania porządku i ochrony przed krzywdą, jaka wyraźnie mnie czeka! — Nie opuści was, pani, Rzeczpospolita, sądzę jednak,- że matka i syn winni obyć się bez mojej pieczy. — Ja zaś żądam, by wkroczył tu sąd, bo jej głosem nie przemawia sprawiedliwość! — już niemal histerycznie krzyknął Jakub. — A zanim to nastąpi, by nie zagrabiła tego, co mi przynależy! Nagromadzono tu różnymi sposoby wielkie bogactwa, niech więc chociaż ich użycie będzie uczciwe! Nie dopuszczę, by nawet klejnoty, co zdobią te mary, ostały przy tobie! Po tych słowach Jakub rzucił się do katafalku wyciągając rękę P° diamentową koronę. Królowa nie dała się jednak uprzedzić i dopadłszy zwłok chwyciła ją z drugiej strony. cv> 613 oo I stali tak naprzeciw siebie, rozdzieleni trumną, i szarpali koronę każde w swoją stronę. Wśród zgromadzonych zapanowała taka cisza, że oboje raptem znieruchomieli. Nawet kapłani zaprzestali modłów u bocznych ołtarzy i zamarli z przerażenia. Pełne grozy napięcie przerwał dopiero głos biskupa Załuskiego, który zawołał unosząc do góry ręce: — Ojcze Niebieski, poniechaj kary za taką sromotę! Jednocześnie zabrzmiał surowy i gniewny głos wielkiego marszałka: — Dość tego! Straże, uczynić tu porządek! Mości panowie, marszałku nadworny i podskarbi, przystąpcie do waszych czynności! Książę Hieronim zbliżył się do królowej i ująwszy ją pod ramię odprowadził na bok. Upadła na podsunięte jej krzesło i zaniosła się łkaniem. Natomiast hetman wielki chwycił ostro za ramię Jakuba i bezceremonialnie odepchnął go od katafalku. Z kolei pan podskarbi opuściwszy płaczącą królową przywołał urzędnika i kazał ułożyć pozostawioną koronę na poduszce, razem z innymi insygniami. Ponieważ na obnażonej czaszce króla wystąpiły już pośmiertne oznaki, zbliżył się wojewoda ruski, pan Matezyński, z wełnianą czapką w ręku i nakrył nią głowę zmarłego mówiąc: — Kiedyś narzekałeś, Janie, że dolega ci korona, przeto wdzieję ci tę czapkę, którą zwykłeś nosić pod hełmem... Król spoczął na Wawelu, ale przedtem matka i syn popędzili do Żóikwi, by dalej wyrywać sobie sukcesję po zmarłym. Rządy nad krajem objął jako interrex prymas Radziejowski, pan wysokiej i szczupłej postaci, o ostrym, surowym, a nawet wręcz groźnym wejrzeniu i śniadym, dumnym obiiczti. Spis treści KOŁO FORTUNY Konszachty W drodze Sejm elekcyjny Przed elekcją . Joannes Rex Rekuza .... W Stambule . . Knowania i zamachy Ctna sukcesu . Justyna i Damian . Paulina i Gedeon . Lesienice .... Trembowla . . Trzykłosy .... OŚLEPŁE ŹRENICE Wyprawa pana Zbrożka . . . . . Przerwana rozmowa....... . Zurawno . . ..........; Paulina w Trzykłosach....... Kłopoty panny Ludwiki....... We Lwowie......'..... Któż z ludzi tak żyć może, aby nie oglądał śmierci............ Sojusz....... LAUR I KADZIDŁO Pierwsze działania . . Nad Dunajem . . . ..." \ Laur dla zwycięzcy Parkany ..... Powroty . . . '. Wyprawa ...... Zaręczyny . °y kadzideł . . 7 22 34 50 65 82 92 105 123 144 154 174 186 217 245 275 294 328 350 363 395 436 447 473 469 522 542 558 584 603 I; nę ka V znieri tarzy I któr-' szał' maj noś mi sie ki PC U:' n c c Polana uświetnione wspaniałymi zwycięstwami w bitwie pod Wiedniem i pod Parkanami, a zarazem lata ofensywy dyplomatycznej owocującej nie tylko Ligą do walk z muzułmanami, ale i sojuszem z Francją, i ważnym pokojowym aliansem z Moskwą. Na tym tle autor kreśli dalsze dzieje dwóch przyjaciół nieodmiennie pozostających w tajn ' żbie polskiegc archy, a ich przygód yprawy nie przestają pasje q czytelnika. Powieść „Os zwycięzca" ukazuje się zechsetną rocznicę od».—, Wiednia. Książka składa się z pięciu części pt. „Pierścień wezyra", „Wilcze tropy", „Koło fortuny", „Oślepłe źrenice" oraz „Laur i kadzidło". Wydano je po raz pierwszy w oddzielnych tomach w latach 1979-1982. Obecne wydanie łączy cały ten cykl powieściowy w dwóch woluminach.