Antologia MAŁODOBRY Fabryka Słów Lublin 2004 Małodobry © Copyright by Wydawnictwo Fabryka Słów Sp. z o.o. Panikat © Copyright by Kamil C. Alster Łaps © Copyright by Mateusz Bandurski Dzień Rozliczenia © Copyright by Eugeniusz Dębski Pocałunek Loisetty © Copyright by Jarosław Grzędowicz Oprawca © Copyright by Jacek Komuda Wrócę do ciebie, kacie © Copyright by Tomasz Kołodziejczak Spokój Szarej Wody © Copyright by Maja Lidia Kossakowska Kości i zwłoki © Copyright by Jacek Piekara Grucha © Copyright by Andrzej Pilipiuk Męska robota © Copyright by Hubert Spandowski Historia prowincjonalna © Copyright by Szczepan Twardoch Wydanie I ISBN 83-89011-29-8 Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana, ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. Lublin 2004 „Zatem pytają mistrza co taki zasłużył, który biorąc tajemnie, w cudzych dobrach płużył. Odpowie mistrz sądowi swą katowską mową i wyda sentencyję oną swą surową: «iż ten człowiek cudze brał, korzyścił umykał. Do czego prawa nie miał, tego się dotykał. Przeto ja go tak skarżę za jego zasługi - ». Tak mówi mistrz. A sędzia dekretem nakaże, «Małodobry, skarz go tam, jako prawo każe».” S.F. Klonowic Maja Lidia Kossakowska (wł. Maja Lidia Korwin Kossakowska - jedna z tytularnych właścicieli Pałacu Kossakowskich). Absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego, magister archeologii śródziemnomorskiej. Wcześniej ukończyła Liceum Sztuk Plastycznych. Znak zodiaku Ryby (jak sama określa - akwariowe, spokojne, łagodne), z zawodu jednak „wolny strzelec”. Debiutowała w 1996 roku opowiadaniem Mucha. Otrzymała w 2000 r. Nagrodę Pisarzy SF w kategorii opowiadanie roku za Beznogiego Tancerza. Została wyróżniona czterema nominacjami do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla za opowiadania: Sól na pastwiskach niebieskich, Schizma, Beznogi Tancerz i Żarna niebios. W wielu tekstach porusza niezwykłą tematykę aniołów, bardzo ludzkich w swych namiętnościach i słabościach. Im też poświęciła swą powieść Siewca Wiatru, wydaną przez Fabrykę Słów. Maja Lidia Kossakowska SPOKÓJ SZAREJ WODY Miecz, uniesiony wysoko w górę, lśnił jak ostry, cienki sopel na tle bezchmurnego nieba. Mistrz Arseniusz trwał w bezruchu, doskonale skoncentrowany. Na suchej, ascetycznej twarzy zastygł wyraz skupienia, zamknięte powieki nie drgały. Wyglądał jak posąg z białego marmuru. Tłum na dziedzińcu zamarł w oczekiwaniu, nieruchomy i cichy, jakby czas nagle się zatrzymał, zamarznięty na końcu wzniesionego ostrza. Trybuny, szare, kamienne mury dworu, ciemne plamy drzew w ogrodzie wydawały się nienaturalnie płaskie i bezbarwne jak sztych wyryty sprawną ręką na błękitnej tafli nieba. Nawet skazana na ścięcie kobieta klęczała bez ruchu, zupełnie spokojna, jakby bała się niestosownym zachowaniem zakłócić misterium. - Niech powróci spokój. Niech zapanuje prawda. Poważny głos Arseniusza zabrzmiał w ciszy dziedzińca przejmująco i mocno. Srebrny sopel opadł ze świstem na obnażony kark klęczącej. Pomocnik mistrza natychmiast schylił się po głowę, błyskawicznie uniósł ją za włosy i umieścił w srebrnym stojaku, ustawionym naprzeciw pnia, w taki sposób, by twarz była zwrócona w stronę zdekapitowanego ciała. Przez tłum przebiegło westchnienie. Struga czerwonej, gorącej krwi buchała prosto do srebrnej wanny, nie rozpryskując się na deskach szafotu. Mistrz Arseniusz oparł czubek miecza o podłogę podestu, wsparł na rękojeści lewą dłoń. Pomocnik szybko usunął się za plecy swego chlebodawcy. Arseniusz czekał, skupiony i spokojny. Krew tryskająca z przeciętej szyi trupa zaczęła ciemnieć. W wannie zakipiały bąble szkarłatnej cieczy, która spieniła się i momentalnie zmieniła barwę na atramentową czerń. Przez tłum przebiegło kolejne westchnienie. Siedzący pośrodku trybuny Gwalbert, pan Szarej Wody i okolicznych włości, odwrócił wzrok od szafotu. W milczeniu przyglądał się własnym palcom. Twarz miał kamienną, jakby wyciosaną z bryły granitu, na pozór pozbawioną wyrazu, lecz drobne skrzywienie ust i cienie wokół oczu znamionowały skrywany z trudem smutek. Młoda kobieta, siedząca po jego lewej ręce, ubrana w kosztowną, sztywną suknię, wydawała się pozbawiona życia niczym lalka. Wyprostowane plecy przylegały do oparcia fotela, dłonie, białe i nieruchome jak martwe gołębie, spoczywały na kolanach. Zaplecione w kunsztowny kok złote włosy wyglądały jak osobliwa korona. Piękna, owalna twarz o regularnych rysach odznaczała się chorobliwą bladością za sprawą grubo nałożonego makijażu. Rzęsy i powieki starannie pomalowano na czarno, a maleńkie usta lśniły jaskrawą czerwienią niczym kropla świeżej krwi. Tylko żółte oczy pani Sulpicji, małżonki Gwalberta, płonęły życiem, wpatrzone w scenę na szafocie. Krew w srebrnej wanience wrzała. Ponad naczyniem unosił się i gęstniał szarawy opar, powoli przybierając kształt ludzkiej postaci. Kobiety o rozwianych włosach i białych, ślepych oczach. Mistrz Arseniusz wyciągnął przed siebie prawą rękę. Upiór wyszczerzył kły i zawył. Potrząsał ramionami, zaciskając pięści, ale nie ośmielił się rzucić na kata. - Nelo! - zawołał Arseniusz. - Ukój swój gniew. Stała się sprawiedliwość. Teraz niech zapanuje spokój. Widmo wydało z siebie przejmujący wizg. Otwarło pysk pełen ostrych zębów, ale wciąż nie miało odwagi zaatakować. - Krew za krew, a śmierć za śmierć - powiedział kat. Upiór zadrżał, skulił się w sobie. Czarna krew w wanience zabulgotała, podniosła się i wystąpiła z brzegów. Gęste strugi popłynęły na deski szafotu, stykały się z drewnem z głośnym sykiem. Ponad naczyniem znów zawisł opar szary jak dym. Zawirował i począł przemieniać się w dwa kolejne widma: zwalistego mężczyzny o twarzy znamionującej wściekłość i młodzieńca z ponuro zaciśniętymi ustami. Zgromadzeni na egzekucji gapie cofnęli się odruchowo. Przez tłum przebiegały strwożone szepty i okrzyki strachu. Pan Gwalbert ucisnął palcami kąciki oczu. Usta wykrzywił mu grymas cierpienia. Nie patrzył na szafot. Upiór straconej kobiety wydał głuchy jęk, zamachał rozpaczliwie ramionami. Dwie nowe zjawy wyciągnęły ku niemu szpony, rozdziawiły zębate pyski, wydając okropny wrzask pełen gniewu i nienawiści. Czerwone ślepia płonęły żądzą zemsty. Zdawało się, że za moment rzucą się na widmo kobiety, zniszczą je potęgą swego gniewu, a potem spłyną na zgromadzonych wokół ludzi i nikomu nie pozwolą ujść z życiem. - Spokój i prawda! - krzyknął Arseniusz dobitnie. Upiory zamarły w bezruchu. Kat wyciągnął ku nim wskazujący palec. - Zapomnienie - rzekł. - Cisza i spokój. Wokół zjaw zawirowała srebrna mgiełka. Upiorne pyski z wolna zmieniały się w zwykłe, ludzkie twarze. Szpony znikały, kły kurczyły się do rozmiarów normalnych zębów, w oczach pojawiała się głęboka melancholia. Troje srebrzystych teraz, drżących postaci spoglądało na siebie ze zdumieniem i ciekawością. Nie interesowały się zgromadzonymi ludźmi, całą uwagę koncentrując na sobie nawzajem. Ujęły się za ręce, tworząc krąg, zawirowały i rozpłynęły się w niknącej szybko poświacie. Mężczyzna, kobieta i chłopiec zniknęli na zawsze. Ciecz w wannie przestała bulgotać, zmieniła kolor z czarnego na srebrny, aby po chwili stać się krwią. Misterium dobiegło końca. Wśród widzów dało się odczuć poruszenie. Odezwały się pierwsze głosy, nieśmiałe śmiechy. Wszyscy czuli się oczyszczeni, spokojni i bezpieczni. W zwykłych okolicznościach zgromadzenie przerodziłoby się szybko w zabawę z tańcami, śpiewem i ogniskami na błoniach, ale z powodu panującej na dworze żałoby uczestnicy wydarzenia niechętnie zaczęli rozchodzić się do domów. Pan Gwalbert pospiesznie opuścił trybunę, za nim podążyła milcząca, chłodna Sulpicja. Mistrz Arseniusz stał, wsparty na mieczu. Czuł zmęczenie i pustkę. Perfekcyjnie przeprowadzona egzekucja nie przyniosła ukojenia od trosk. Pomocnicy sprawnie zajęli się ciałem, opróżnili i zaczęli szorować wannę. Arseniusz miał wielką ochotę oddać któremuś z nich miecz z prośbą o oczyszczenie, ale nigdy jeszcze nie postąpił wbrew zwyczajom bractwa i teraz też nie zamierzał tego uczynić. Nawet w chwili, gdy zawiódł, nie mogąc sprostać zadaniu. A może szczególnie wtedy. Westchnął i zszedł ze stopni szafotu, dźwigając na ramieniu miecz. *** Przez okna sączyła się do pokoju ciemność, rozpraszana tylko mdłym blaskiem stojącej na stole lampy. Na dźwięk pukania Arseniusz odłożył rysik i odsunął brulion. - Proszę - zawołał. W jego głosie wyraźnie dawało się słyszeć znużenie. W szparze drzwi pokazała się twarz pomocnika. - Mistrzyni Lucylla do ciebie, mistrzu. Arseniusz zrobił nieokreślony ruch ręką. - Wprowadź. Drzwi otwarły się i smukła postać w białej szacie wkroczyła do pokoju. - Witaj, Arseniuszu. Widziałam dzisiejszą egzekucję. Idealna. Kat uśmiechnął się gorzko. - Nie rań mojej dumy, Lucyllo. Nie chwal, proszę, prostych, rutynowych zabiegów, które mógłby wykonać byle czeladnik. - Wydął usta. - Ścięcie wiejskiej trucicielki, która dla zdobycia spadku zamordowała męża i pasierba. Jakiego trzeba kunsztu, żeby uspokoić ich dusze?! Ciemnowłosa kobieta usiadła za stołem, serdecznym ruchem ujęła dłoń Arseniusza. - Nie zapominaj, że ja także jestem bezradna. Tak samo jak Rufus. Mężczyzna spojrzał w czarne, pełne współczucia oczy Lucylli. - Schodziłaś do lochów? - spytał. Drgnęła. - Nie. Nie mogę się na to zdobyć. Ogarnia mnie lęk. To dopiero można nazwać brakiem profesjonalizmu, co? - Nie mów tak - szepnął Arseniusz. - Po prostu zadanie przerasta nas wszystkich. Potrzebny jest ktoś wyjątkowy, ktoś obdarzony wielkim talentem. Lucylla westchnęła. - Myślałam o tym - przyznała. - Zwróciłeś dziś uwagę na pana Gwalberta? Z trudem ukrywał cierpienie. Przedłużanie tego musi być dla niego torturą. Arseniusz przesunął ręką po twarzy. - Wiem - powiedział z bólem. - Gwalbert jest człowiekiem wielkiej dobroci i szlachetności. Doprawdy nie zasłużył na taki los. Lucylla podparła dłonią brodę. - Stracił ukochaną żonę, a gdy ożenił się po raz wtóry, zamordowano mu pierworodnego syna, a potem córkę z drugiego małżeństwa. A zbrodniarz wciąż pozostaje nieukarany. - Nie zapominaj, że próbował też zabić panią Sulpicję - wtrącił Arseniusz. Mistrzyni skrzywiła się lekko. - Ale mu się nie udało. - Na szczęście - westchnął Arseniusz, który nie zauważył tonu sarkazmu w głosie rozmówczyni. - Niebawem przyjdzie Rufus - odezwała się po chwili Lucylla. - Jak myślisz, co powinniśmy zrobić? Arseniusz masował palcami skronie. - Poprosić bractwo o pomoc. Sama wiesz, że nie poradzimy sobie nawet we trójkę. Kobieta skinęła głową. Znów rozległo się stukanie do drzwi. Pojawił się pomocnik z wieścią o przybyciu mistrza Rufusa. Nie minęło wiele czasu i do pokoju wkroczył jak zwykle ponury, postawny, czarnowłosy mężczyzna. Przywitał się z przyjaciółmi i ciężko opadł na krzesło. - Odwiedziłem lochy - mruknął. - To beznadziejne. - No coś takiego! - burknął Arseniusz. Rufus, niezrażony, ciągnął dalej. - Wiem, że chcecie poprosić o pomoc bractwo. To prawdopodobnie jedyne wyjście. Ale nie zapominajcie, że należymy do grona najlepszych. Skoro we trójkę nie jesteśmy w stanie podołać zadaniu, kolejny mistrz przysłany przez bractwo niewiele nam pomoże. Nie wierzę, że czterech czy nawet pięciu da sobie radę tam, gdzie my zawiedliśmy. Lucylla uniosła głowę. - Więc co radzisz? Zbrodniarz musi ponieść karę! - Oczywiście - zgodził się Rufus. - Ale w tym celu bractwo powinno nam przysłać najlepszego kata. - Nie myślisz chyba...? - zaczął Arseniusz i urwał. Rufus z ponurą miną pokiwał głową. - Jest tylko jeden taki. W pokoju zaległa cisza. Troje katów w milczeniu patrzyło na siebie. - Rufus ma rację - powiedziała wreszcie Lucylla. - Musimy poprosić o pomoc mistrza Ambrosiusa. *** Zapadł zmrok. W pokojach, klatkach schodowych i korytarzach dworu Szarej Wody kładła się ciemność. Wszędzie panowała nienaturalna cisza. Służba przemykała pod ścianami, starając się jak najszybciej przemierzać puste pomieszczenia. Choć do domu wkradła się śmierć, pan Gwalbert nie zezwolił na zwyczajowe, ceremonialne obchodzenie żałoby, które pozwoliłoby zamienić nieszczęście w szumne, doskonale oswojone teatrum. Nie odprawiono żalów, nie zapłonęły świece, nie odwrócono luster, nie zakryto portretów czarnymi draperiami. Tylko przygnębienie i lęk wisiały gęstym kirem nad domostwem Gwalberta. Matea, stara gospodyni, posapując z wysiłku, truchtała korytarzem drugiego piętra. Ściskała kurczowo lampę, lękliwie rozglądając się na boki. Wiele by dała, żeby znajdować się teraz w bezpiecznej, jasno oświetlonej, pełnej gwaru kuchni. Każdy cień, każdy załom muru ponaglał serce kobiety do histerycznego galopu. Pod schludnie upiętym czepkiem włosy lepiły się od zimnego potu. Chłodny powiew zerwał się nie wiadomo skąd, zatrzepotał szeroką spódnicą staruszki. Lampa w dłoniach Matei zadrżała. Kobieta zatrzymała się, rzuciła trwożne spojrzenie w głąb korytarza. Chłopiec po prostu wyszedł ze ściany. Był blady. W migotliwym świetle lampy wydawał się niemal przezroczysty, choć wszystkie szczegóły postaci pozostawały doskonale widoczne. Plamy krwi na brązowym, aksamitnym ubranku lśniły oleistą, gęstą czernią. Ciemne włosy poruszały się leniwie wokół głowy, jakby chłopiec znajdował się głęboko pod wodą. Jasną twarz znaczyły sine plamy. Zaciśnięte usta tworzyły ledwo widoczną kreskę, ale tuż pod podbródkiem otwierała się szeroka, krwawa wyrwa podobna do rozwartego pyska bestii. Najgorsze były oczy. Nieruchome, nakrapiane złotymi cętkami, całkowicie nieludzkie oczy o źrenicach czerwonych niczym płomień. Zjawa wyciągnęła ręce. Lęk chwycił Mateę za gardło, nie pozwalał oddychać. - Panicz! - wychrypiała ledwo słyszalnym szeptem. Widmo przybliżyło się. Poruszało się niezgrabnie, lecz jednocześnie nadspodziewanie szybko. Oszołomionej Matei wydało się, że wcale nie porusza nogami. Nie potrafiła oderwać wzroku od złotopłomiennych oczu. Zamarła, zesztywniała z lęku gdzieś na granicy szaleństwa i zdrowych zmysłów. Martwy chłopiec stał, wyciągając ramiona, jakby dopominał się pieszczot i pocałunków. Gdy uniósł głowę, poderżnięte gardło rozdziawiło się ohydnie, niemal lubieżnie. Na krawędzi rany wykwitł i pękł krwawy bąbel. Matea zachwiała się jak pod ciosem. Lampa wysunęła się z bezwładnych palców. Gospodyni wydała histeryczny, wysoki krzyk i upadła zemdlona na podłogę. *** Zamknięty w swojej sypialni, pogrążony w rozmyślaniach Gwalbert na echo krzyku lekko uniósł głowę. Po chwili usłyszał tupot nóg, stłumione, pełne przestrachu głosy i rozpaczliwy szloch Matei. Jednak nie otworzył drzwi, nie wyszedł na korytarz. Wiedział, że powinien, ale nie czuł się na siłach. Również nikt ze służby nie ośmielił się go niepokoić. Pan Szarej Wody skulił się i ukrył twarz w dłoniach. Nawet gdyby spróbował zapłakać, nie potrafiłby znaleźć łez. Wydawał się sobie martwy i uschły, niczym ciała jego przodków, spoczywające w dworskiej krypcie. *** Arseniusz obracał list w długich, smukłych palcach. Trzeba przyznać, że bractwo zareagowało szybko, pomyślał. A mistrz Ambrosius jeszcze prędzej. Odłożył ozdobione pieczęciami i emblematem stowarzyszenia pismo, sięgnął po niewielką kartkę i ponownie odczytał skreśloną pospiesznym pismem wiadomość. Do wielce szanownego Arseniusza, mistrza Bractwa Sprawiedliwości i Prawdy. Przybyłem niezwłocznie, ledwie otrzymałem nakaz bractwa. Żywię nadzieję, że nie musieliście długo czekać. Zatrzymałem się w gospodzie „Pod tłustym cyckiem”. W każdej chwili jestem gotów służyć swą skromną osobą. Ambrosius. Arseniusz zmarszczył czoło. „Pod tłustym cyckiem”, pomyślał zdziwiony. Kto słyszał, żeby mistrz, i to mistrz tej klasy, zatrzymywał się w podobnie podłej spelunce. Czyżby Ambrosius był do tego stopnia uduchowiony, że nie zdawał sobie sprawy z niestosowności swego zachowania? Czemu od razu nie zajechał do dworu? Wtem Arseniusz doznał tak nagłego olśnienia, aż kartka wypadła mu z dłoni. To oczywiste, wykrzyknął w myślach, szlachetny mistrz Ambrosius spieszył się tak bardzo, żeby wypełnić polecenie bractwa, że opadł z sił skutkiem morderczego tempa podróży i musiał zatrzymać się w pierwszym z brzegu zajeździe. A pech postawił na jego drodze ten nieszczęsny „Tłusty cycek”. Wycieńczenie tłumaczy też ów dziwny list, pozbawiony zwyczajowych formuł i tytułów. Biedny starzec, pomyślał Arseniusz, który nie potrafił sobie wyobrazić sławnego mistrza inaczej niż w zaawansowanym wieku. Co za podziwu godna gorliwość. Co za wspaniała postawa! Postanowił niezwłocznie wyruszyć do gospody i wybawić Ambrosiusa z przykrego położenia. Gościnna sypialnia i gabinet we dworze czekają przecież przygotowane już od czterech dni. Jak bardzo muszą mu zazdrościć Lucylla i Rufus, przebiegło jeszcze przez myśl Arseniusza. Oboje musieli, niestety, powrócić do swoich okręgów, aby wypełniać obowiązki. W końcu tylko Arseniusz pełnił funkcję kata w majątku Szarej Wody. Wiedział jednak dobrze, że przyjaciele nie zmarnują okazji i staną na głowie, żeby przybyć na egzekucję odprawianą przez samego mistrza Ambrosiusa. Ale tylko jemu przypadnie zaszczyt opiekowania się słynnym gościem. Uśmiechnął się do siebie i pospiesznie opuścił pokój. *** Gospoda „Pod tłustym cyckiem” okazała się obszerną chałupą, nakrytą nisko spadającym dachem. Ze środka dochodziły gwar, śmiechy i pijackie śpiewy. Przez niewielkie okna bił wesoły blask licznych lamp i świec. Przed samym wejściem rozciągała się rozległa kałuża, na skraju której spał snem sprawiedliwego jakiś pijak, zapewne gość gospody. Mistrz Arseniusz z obrzydzeniem stąpał po błocie, starając się nie ubrudzić białej szaty, znamionującej przynależność do bractwa. Spieszył się tak bardzo, by uwolnić szacownego Ambrosiusa od konieczności przebywania w okropnej spelunce, że potrącił nogą śpiącego pijaka, ale ten wydał tylko nieartykułowany pomruk. Twarz Arseniusza wykrzywił grymas wstrętu. Zdecydowanym ruchem popchnął drzwi. Gospoda była przepełniona. Za długimi stołami siedzieli goście, zajęci podszczypywaniem karczmarek, grą w kości i opróżnianiem kielichów, a w niektórych drastycznych przypadkach także żołądków. Śmierdziało potem, skwaśniałym winem i wymiocinami. Arseniuszowi zrobiło się mdło, ale klienci gospody wyraźnie bawili się w najlepsze. Przybycie kata pozostało właściwie niezauważone, nie licząc kilku ponurych spojrzeń, rzuconych na wchodzącego przez co bardziej trzeźwych gości, siedzących blisko drzwi. Arseniusz rozejrzał się uważnie, ale nigdzie nie zauważył samotnej postaci w białej szacie. Nic dziwnego, pomyślał. Mistrz zapewne odpoczywa na górze, w wynajętym pokoju. Nie spodziewał się ujrzeć Ambrosiusa pośród tego motłochu. Przepchnął się do szynkwasu. Ludzie ustępowali mu z drogi szybko, choć niechętnie. Strój i postawa znamionująca kata budziły szacunek. Arseniusz stanął wreszcie twarzą w twarz z karczmarzem. - Gdzie znajdę mistrza Ambrosiusa z Bractwa Sprawiedliwości i Prawdy? - spytał. Gospodarz wytrzeszczył oczy. - Nie wiem, panie - wymamrotał zmieszany. - Nie znam takiego. - Pytam o dostojnego starca, który zatrzymał się dzisiaj w gospodzie. - Arseniusz pomyślał, że mistrz widocznie nie chciał zdradzać swej tożsamości w tak podejrzanym miejscu. - Żaden starzec się u nas nie zatrzymał. - Karczmarz podrapał się w łysinę. - Chyba że tamten cieśla, ale tylko dlatego, że zwalił się jak kłoda i nie mógł wrócić do domu. - Ruchem podbródka wskazał na chrapiącego w kącie brudnego starucha. Arseniusz się zirytował. - Czemu kłamiesz, głupcze? - warknął. - Wiem dobrze, że tu jest. Jeśli go okradliście lub skrzywdziliście, jeśli choć włos spadł mu z głowy, zgnijesz w lochu! Szynkarz pobladł gwałtownie. - Nic nie wiem, panie! - wyjąkał. - Zlitujcie się! Do nas nikt taki nie przyjechał. Tylko ten młody kawaler, który kończy teraz pieczoną kaczkę przy stole w rogu. Przysięgam, tylko on! - Co mnie obchodzi twój kawaler! - krzyknął Arseniusz, teraz już na dobre przestraszony, że szacownego gościa spotkało coś złego. - Pytam, gdzie jest mistrz Ambrosius?! Gdzie mistrz, psi synu? Spocony karczmarz zdawał się bliski płaczu. - Nie wiem, panie! Przysięgam! Zlitowania, panie! Chuda, brudna rączka pociągnęła Arseniusza za rękaw. Spojrzał w dół i zobaczył umorusaną buzię małego pomocnika z kuchni. - Mistrz Ambrosius zaprasza do swego stołu, panie - powiedział chłopiec. - Na pasztet, pieczoną kaczkę i wino. - Dokąd? - zdziwił się Arseniusz. Mała rączka pociągnęła go za sobą. - Tam w rogu, panie. Poprowadzę. Po chwili Arseniusz znalazł się przy niewielkim stole, zastawionym resztkami kolacji. Na ławach wokół siedziały trzy osoby, z których żadna nie mogła być mistrzem Ambrosiusem. Za to jedna, stosunkowo młoda i niebrzydka, z pewnością trudniła się nierządem. Siedziała na kolanach ubranego w błękitny kaftan kawalera, obejmowała go czule za szyję i chichotała, próbując schwycić zębami kacze udko, które mężczyzna podsuwał jej do ust, aby w ostatniej chwili zręcznie odsunąć. Trzecim uczestnikiem kolacji był odziany na czarno żołnierz w średnim wieku, sądząc po ubiorze i broni, najemnik. - Co to za żarty? - spytał Arseniusz ostro. Kawaler w błękitach uniósł głowę i uśmiechnął się. Ladacznica wykorzystała chwilę jego nieuwagi, żeby wbić zęby w udko. Gryzła je teraz pospiesznie, zaśmiewając się jednocześnie, bliska zakrztuszenia. Młody człowiek zepchnął ją bezceremonialnie z kolan i wstał. - Mistrz Ambrosius z Bractwa Sprawiedliwości i Prawdy - rzekł i ukłonił się dwornie. - Do usług. A ty, szanowny mistrzu, musisz być nadwornym katem Szarej Wody, prawda? Mistrz Arseniusz, czy tak? Nadworny kat Szarej Wody nigdy jeszcze nie był tak zbity z tropu. Z rozdziawionymi ustami przyglądał się mówiącemu. Wciąż nie mógł uwierzyć, że nie padł ofiarą jakiegoś żartu. Domniemany Ambrosius nie odznaczał się szczególnie wysokim wzrostem, był szczupły i drobny. Miał pociągłą twarz o bardzo jasnych, przenikliwych oczach i niezbyt urodziwych rysach. Rudawe włosy nosił związane w zgrabny warkoczyk. Widocznie nie zwykł używać peruki. Błękitny kaftan i biała koszula z koronkowymi mankietami były niegdyś niezwykle wytworne, ale czasy ich świetności dawno minęły. Materiał, choć szlachetny, miejscami był nieźle wytarty. U boku mężczyzny wisiała szpada. Arseniusz nie mógł wykrztusić słowa, ale niezrażony kawaler ani na chwilę nie tracił rezonu. - Wybaczcie, drodzy przyjaciele - zwrócił się do ladacznicy i żołnierza. - Pani! Szanowny oficerze! Musimy się na chwilę pożegnać. Dziękuję za miłe towarzystwo, ale sami rozumiecie, obowiązki. Skłonił się uprzejmie i zdecydowanym ruchem pokazał towarzyszom, że mają opuścić ławy. Arseniusz spodziewał się protestów, zwłaszcza ze strony najemnika, lecz ten wstał bez szemrania, wypiwszy na odchodnym resztę wina ze swego kielicha. Dziwka stroiła chwilę dąsy, ale Ambrosius klepnął ją mocno w tyłek, nadając jej pożądany kierunek. - Uciekaj - powiedział z uśmiechem. - Dość tego dobrego! Może potem po ciebie poślę. Tylko nie strugaj obrażonej damy, bo tego nie lubię. Dziwka momentalnie się rozpogodziła, mrugnęła zalotnie do Arseniusza i, kręcąc biodrami, ruszyła przez salę. - A więc, szanowny mistrzu - zagadnął Ambrosius. - Zechcesz zjeść ze mną kolację? Obawiam się, że z kaczki zostały same kości, ale już zamówiłem drugą. Może masz ochotę skosztować pasztetu? - Dziękuję - powiedział Arseniusz przez zaciśnięte zęby. - Nie jestem głodny. Młody mężczyzna usiadł. - Więc napijesz się wina. Nie jest specjalnie wyborne, ale ujdzie. Nie stój, mistrzu. Siadaj, proszę - powiedział uprzejmie, lecz jakoś tak twardo, że Arseniusz mimowolnie usłuchał. Ambrosius zaklaskał i mały pomocnik kucharza wyrósł jak spod ziemi przy stole. - Rusz się, chłopcze - popędził go niezwykły mistrz katowski. - Zabieraj te resztki. Nie będę konwersować z tak szanownym gościem w towarzystwie ogryzionej kaczki! Pasztet też możesz zabrać. Aha, przynieś wina i tamtej czosnkowej kiełbasy, co wisi nad szynkwasem. Mrugnął porozumiewawczo do małego. Buzia dzieciaka rozpromieniła się. Sprawnie zwinął półmiski i jeszcze w drodze do kuchni rzucił się na resztki, zaczynając od wpakowania do ust nadgryzionego plastra pasztetu. Zmieszany Arseniusz wpatrywał się w blat stołu, czując na sobie przenikliwe spojrzenie Ambrosiusa. Kiedy wreszcie odważył się podnieść wzrok, napotkał dwoje jasnych, przejrzystych jak woda, nieugiętych oczu. Ambrosius uśmiechnął się. - Cóż, mistrzu - rzekł. - Spodziewałeś się pewnie kogoś innego. - Och - bąknął Arseniusz. - Wypatrywałem kogoś w szatach bractwa i eee... w nieco starszym wieku. Ambrosius pokręcił głową, wyraźnie rozbawiony. - Nie wiedziałem, że w tych wszystkich bujdach, które rozpowiadają, zrobiono ze mnie starca. - No, nie. Niezupełnie - plątał się Arseniusz. - Myślałem tylko, że... mistrz z waszym doświadczeniem... musi być, eee... doświadczony... Wiele o was słyszałem. Czy mógłbym, eee... obejrzeć wasz miecz? Ambrosius rozparł się wygodnie. Na wąskich ustach pojawił się ironiczny uśmieszek. - Oczywiście, że nie, drogi mistrzu Arseniuszu. To wbrew obyczajom bractwa. Ale jeśli nadal uważasz, że ograbiłem i zamordowałem prawdziwego Ambrosiusa, chodźmy na górę, gdzie pokażę ci listy, patenty, nakaz egzekucyjny i wyjawię kilka nieznanych laikom tajemnic naszego stowarzyszenia, wymienię skład Wielkiej Rady i chętnie podyskutuję o technicznych szczegółach naszego zawodu. Kiełbasę i wino zaniosą nam na górę. Arseniusz poczuł, że oblewa się rumieńcem. - To niekonieczne - bąknął. Ambrosius wstał. - Ależ tak. Będzie nam znacznie wygodniej. I tak chciałem spytać cię, mistrzu, o kilka ważnych spraw. A o ważnych sprawach łatwiej mówić bez świadków. Wspięli się po wąskich jak drabina schodach na poddasze. Izdebka, którą wynajmował Ambrosius, była maleńka i nędzna. Za całe urządzenie służyły wąskie łóżko, stół i dwa zydle. W powietrzu panował zaduch i wszechobecny zapach pleśni. Porządny, choć nieco sfatygowany kufer podróżny mistrza katowskiego zajmował prawie jedną czwartą pomieszczenia. Papiery i glejty bractwa leżały niedbale ciśnięte na łóżku, ale Arseniusz natychmiast zauważył, że miecz ukryty w pięknej, czarnej pochwie został starannie powieszony na kołku. Przyniesiono wino i drugą kaczkę, a Ambrosius, wbrew protestom swego gościa, wyrecytował skład Rady, podał tajne hasła bractwa i opowiedział kilka historyjek, które nigdy nie dotarły do uszu postronnych. Potem, oparłszy łokcie na stole, pochylił się ku Arseniuszowi. - Teraz, gdy już cię przekonałem do swojej tożsamości, drogi mistrzu, zechciej opowiedzieć mi nieco więcej na temat sprawy, dla której mnie wezwano. Nakaz egzekucyjny oferuje bardzo skąpą ilość szczegółów. Wiem tylko, że troje doświadczonych mistrzów katowskich nie podjęło się zadania. Dlaczego? Arseniusz westchnął. - To skomplikowany przypadek, zakrawający na tajemnicze fatum. Spróbuję zacząć od początku. Gwalbert, pan Szarej Wody, miał cnotliwą i kochającą małżonkę, która powiła mu pierworodnego syna. Nieszczęście chciało, że gdy chłopiec dobiegał trzeciego roku życia, pani Blanka umarła. Gwalbert, choć bardzo nad tym bolał, wkrótce ożenił się powtórnie, aby dziecko nie wychowywało się bez kobiecej opieki. Niebawem nowa małżonka, pani Sulpicja, urodziła dziewczynkę, a kilka miesięcy temu chłopca. Niestety, radość z narodzin drugiego syna nie trwała na dworze długo. Ledwie pani Sulpicja wstała z połogu, wydarzyła się tragedia. Kawaler Sydoniusz, daleki kuzyn pani, oszalał. Zamordował podstępnie najstarszego chłopca, syna Gwalberta i Blanki, a następnie jego przyrodnią siostrę. Próbował też zabić panią Sulpicję i prawdopodobnie knuł mordercze plany w stosunku do noworodka. - W jaki sposób schwytano mordercę? - spytał Ambrosius. Arseniusz rozłożył ręce. - Na gorącym uczynku, w sypialni pani Sulpicji. Ambrosius w zamyśleniu pocierał podbródek. - W sypialni - powtórzył. - Ale w jaki sposób? Czy pani krzyczała, uderzyła czymś napastnika, próbowała go obezwładnić? - Och, nie! - Mistrz Arseniusz pokręcił głową. - Pani Sulpicja jest niesłychanie delikatna. Cierpiała wielce po stracie córki i pasierba, więc na widok napastnika padła zemdlona. Na szczęście pan Gwalbert, zatroskany o zdrowie żony, akurat w krytycznym momencie postanowił ją odwiedzić. Zastał w sypialni leżącą bez zmysłów Sulpicję i uzbrojonego w nóż Sydoniusza. Mało brakowało, a zabiłby mordercę na miejscu jak psa, ale zdołał się opanować. Pan Gwalbert to człowiek żelaznych zasad i wielkiego serca. Nie zabiłby człowieka bez sądu i sprawiedliwego wyroku. Ambrosius splótł palce. - Więc Sydoniusz nie skrzywdził ani Sulpicji, ani noworodka, czy tak? - Dziecka nie było w sypialni matki - wyjaśnił Arseniusz. - Sulpicja przeżyła tak ciężkie załamanie, że nie była w stanie opiekować się niemowlęciem. Małym paniczem zajmowały się mamka i ochmistrzyni. Ambrosius uniósł brwi. - Hmm - mruknął. - Wciąż nie wiem, dlaczego zbrodniarz jeszcze nie został ścięty. Arseniusz spuścił wzrok. - Mówiłem, jest szalony. Bije od niego tak potężna nienawiść, tak straszliwa siła, że żadne z nas, ani Lucylla, ani Rufus, ani ja, nie podjęłoby się ukoić jego ducha. Nawet w trójkę ryzykowalibyśmy za dużo. Przypuśćmy, że zdecydowałbym się odprawić egzekucję, ale dusza zbrodniarza okazałaby się dla mnie zbyt potężna. Byłbym całkowicie odpowiedzialny za sprowadzenie na niewinnych ludzi upiora, który zabijałby mieszkańców Szarej Wody wedle woli i kaprysu. Kto potrafiłby potem schwytać i zniszczyć takiego potwora, gdyby raz wyrwał się na wolność? Dla czczej pychy któryś z nas miałby ryzykować życiem i zdrowiem niewinnych? Dlatego, szanowny mistrzu Ambrosiusie, kawaler Sydoniusz wciąż czeka w lochach na egzekucję. - Znam obowiązki i prawa naszego rzemiosła, Arseniuszu - powiedział Ambrosius spokojnie. - Do głowy by mi nie przyszło winić ciebie lub twoich przyjaciół za ten stan rzeczy. Po prostu chciałbym znać jak najwięcej szczegółów. Mogą się przydać, gdy stanę do walki z tak groźnym przeciwnikiem. Arseniusz nabrał głęboko powietrza. - Wybacz, mistrzu. Niepotrzebnie się uniosłem. Ta sprawa bardzo mnie przygnębia. Nieszczęsny pan Gwalbert jest u kresu sił, nie mówiąc już o Sulpicji. - Widma ofiar dopominają się sprawiedliwości, prawda? Arseniusz przesunął ręką po twarzy. - Oczywiście. Widział je chyba cały dwór. - Pan Gwalbert też? Arseniusz skinął głową. - To potworne oglądać widma swoich zamordowanych dzieci. Gwalbert nie zasłużył na taki los. To dobry człowiek. Sprawiedliwy, hojny, miłosierny. Mieszkańcy Szarej Wody kochają go jak ojca. Taki pan jest na wagę złota. Ambrosius zamyślił się. - Czy pojawia się też upiór pierwszej żony? - Nie. Pani Blanka umarła w sposób naturalny, skutkiem choroby. - A Sulpicja, czy jest podobna do Blanki? - Zupełnie inna. Pani Blanka była pełna życia, wesoła i śmiała. Sulpicja zaś to wzór skromności i nieśmiałości. Omal nie umarła, gdy zobaczyła, jak widma dzieci wyciągają do niej ręce. Ambrosius ściągnął brwi. - Wyciągają ręce? - powtórzył. Arseniusz skinął głową. - Wtedy pojawiły się po raz pierwszy. Na krużganku. Gwalbert i dworzanie wracali z pogrzebu małej. Ale dzieci patrzyły tylko na matkę. Wyciągały ramiona, jakby chciały, żeby je objęła. To było takie smutne. Dziwny grymas wykrzywił na moment usta Ambrosiusa. - Dziękuję, mistrzu - powiedział. - Bardzo mi pomogłeś. Muszę cię jeszcze prosić o drobną przysługę. Nie informuj na razie pana Gwalberta o moim przybyciu. Widząc zdumioną minę Arseniusza, zrobił uspokajający ruch ręką. - Tylko do jutra. Chcę najpierw odwiedzić więźnia w lochu i sprawdzić, czy zadanie nie przerasta także moich sił. Nie chciałbym robić panu Gwalbertowi fałszywej nadziei. - We dworze czekają na ciebie gościnne pokoje, mistrzu - powiedział Arseniusz nieco sztywno. Ambrosius uśmiechnął się lekko. - Dziękuję. Chętnie z nich skorzystam, ale dopiero jutro. Dzisiejszy wieczór obiecałem damie, czyżbyś zapomniał? Mistrz Arseniusz poczuł, że pąsowieją mu policzki. - Oczywiście - bąknął. - Przyślę po ciebie jutro rano. Dobrej nocy, mistrzu. - Dobrej nocy - odpowiedział Ambrosius. Gdy tylko za Arseniuszem zamknęły się drzwi, Ambrosius zdjął ze ściany miecz, wysunął go z pochwy i wodząc palcami po głowni, zamyślił się głęboko. *** Mistrz Arseniusz nie zdziwił się, gdy rankiem ujrzał Ambrosiusa odzianego w zielony kaftan. W końcu kat chciał zachować anonimowość. - Jesteś gotów, mistrzu? - zagadnął. - Czy może chciałbyś najpierw zjeść śniadanie? Ambrosius skłonił się lekko. - Dziękuję - powiedział. - Jadłem w gospodzie. - A jak spędziłeś noc? - Arseniusz nie mógł powstrzymać lekkiej złośliwości. Ambrosius uśmiechnął się uprzejmie. - Doskonale, mistrzu. Schodzili po krętych, kamiennych schodach do podziemi. W lochach panował półmrok, czuć było lekki, piwniczny zapach, ale nie zwykle spotykany w więzieniach smród zgnilizny, potu i łajna. Cele były schludne, w każdej stała prycza, czasem jeszcze niewielki stół. Wszystkie były puste. Ambrosius rozglądał się ze zdziwieniem. - Niezwykłe - powiedział. - Żeby wszędzie tak dbano o czystość jak tutaj. - Pan Gwalbert nie pozwala trzymać ludzi w złych warunkach. - Arseniusz zdobył się na lekki uśmiech. - Twierdzi, że z brudu i smrodu lęgną się tylko choroby i ciemnota. Dwór jest miejscem sądu i sprawiedliwości, ale też oświaty. Zresztą, tu nigdy nie ma wielu więźniów. - A zatem nie masz zbyt wiele roboty, mistrzu? - Różnie. Ludzie nie są święci. Skazańców nigdy nie trzymamy długo w lochach, żeby nie przedłużać ich męki. - Z wyjątkiem Sydoniusza - mruknął Ambrosius cicho, a Arseniusz udał, że nie słyszy. Doszli do ciężkich, okutych żelazem drzwi na końcu korytarza. Kat Szarej Wody pobladł wyraźnie i stracił rezon. - Tu są klucze. - Wręczył Ambrosiusowi cały pęk. - Ten największy otwiera drzwi. Za nimi znajduje się cela mordercy. Wybacz, mistrzu, ale nie czuję się na siłach wchodzić tam z tobą. - Nie śmiałbym cię prosić - powiedział Ambrosius, który szczerze się ucieszył, bo wolał zostać z więźniem sam na sam. - Zaczekaj tutaj, jeśli łaska. Nie chcę, żeby uznano mnie za intruza, kręcącego się po lochu z kluczami do cel w garści. - Zaczekam - zgodził się Arseniusz. Ambrosius przekręcił klucz w zamku i pchnął drzwi. Znalazł się w wąskim korytarzyku, zamkniętym grubą, potężną kratą. Za nią była niewielka cela. Zmrużył oczy. Przez wąskie okienko u samego sufitu do mrocznego pomieszczenia wpadało nieco światła. W kącie celi na wąskiej pryczy kuliła się jakaś postać. Ambrosius zbliżył twarz do kraty, zacisnął palce na prętach. - Sydoniuszu? - zagadnął cicho. Skazaniec wydał zduszony warkot. - Podejdź do mnie - powiedział kat. Więzień poruszył się nerwowo i znów warknął. Dźwięk wydobywający się z jego gardła przypominał głos psa. Ambrosius zmarszczył brwi. W zadumie przygryzł wargę. - Sydoniuszu - odezwał się po chwili rozkazującym tonem. - Chodź do mnie! Postać na pryczy znów drgnęła nerwowo i zaskomlała. - Chodź, Sydoniuszu! - powtórzył Ambrosius ostro. Skazaniec zlazł z pryczy i na czworakach zaczął iść w kierunku kraty. Ambrosius zwilżył wyschnięte wargi. Arseniusz miał rację, od więźnia biła potężna, wroga moc. Zupełnie nieludzka, pomyślał kat. Istota, która niegdyś była młodym człowiekiem, wykrzywiła pysk, odsłaniając zęby w ostrzegawczym grymasie. Cuchnęła strachem i agresją, a jednocześnie nie potrafiła oprzeć się rozkazującemu głosowi człowieka. Ambrosius patrzył przez chwilę w zasnute bielmem oczy niegdysiejszego kawalera Sydoniusza. - No, i jak ja mam cię zabić - mruknął do siebie - skoro ty już od dawna nie żyjesz, nieszczęśniku. Obrócił się i wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. Na zewnątrz oczekiwał go blady, zdenerwowany Arseniusz. - Podejmiesz się zadania, mistrzu? - spytał na widok Ambrosiusa. - Jakim człowiekiem był kiedyś Sydoniusz? - zagadnął Ambrosius, jakby nie usłyszał pytania. Arseniusz wzruszył ramionami. - Bardzo ambitnym. Nieco ponurym. Otaczała go sława doskonałego żołnierza. - Czy pani Sulpicja darzyła go szczególnymi względami? Był ponoć jej kuzynem. - Dalekim. Nic mi nie wiadomo o ich zażyłości. Raczej nie widywali się zbyt często. Podobno Sulpicja wyjednała mu posadę na dworze Gwalberta na prośbę jego matki. - Czy pośredniczyła w tym także matka Sulpicji? - Rodzice naszej pani nie żyją. - Arseniusz nie potrafił ukryć irytacji. - W rodzinnym majątku pozostał jej brat z małżonką. Wybacz, mistrzu, ale co mają do rzeczy rodzinne koligacje pani Sulpicji? Ambrosius rozłożył ręce. - Prawdopodobnie nic - powiedział z rozbrajającym uśmiechem. - Zaspokajają moją ciekawość. - Przeprowadzisz egzekucję, Ambrosiusie? - Nadworny kat Szarej Wody miał ściągniętą, pełną napięcia twarz. - Potrafisz uspokoić ducha Sydoniusza? - Tak - powiedział z namysłem Ambrosius. - Sądzę, że tak. Ale potrzebuję trochę czasu. Egzekucja może się odbyć za siedem dni. Zechciej zawiadomić pana Gwalberta, że jestem do jego usług. *** Arseniusz pofatygował się osobiście „Pod tłusty cycek”, żeby zanieść Ambrosiusowi oficjalne zaproszenie z dworu. Do tego stopnia nie ufał dziwacznemu mistrzowi, którego przysłało bractwo, że obawiał się, czy słynny kat nie uciekł po kryjomu, przytłoczony czekającym go zadaniem. Nie zastał Ambrosiusa w gospodzie, ale z ulgą stwierdził, że miecz i kufer nadal pozostają na swoim miejscu w wynajętej izbie. Przed południem w karczmie nie było zbyt wielu gości. Arseniusz usiadł przy najczystszym stole, jaki znalazł, zamówił wino i owoce i postanowił zaczekać na Ambrosiusa. Tym razem nie miał zamiaru mu odpuścić. Sprowadzi szanownego mistrza do dworu i będzie miał na niego oko. Ambrosius wkroczył do karczmy parę chwil później. - Witaj ponownie, mistrzu - powiedział. Arseniusz wręczył mu zaproszenie. Ledwie Ambrosius zdążył złamać pieczęcie, od stołu przy drzwiach zerwał się młody człowiek, odziany w ognisty szkarłat. - Panie - zawołał z gniewem. - Przechodząc, podeptałeś mój płaszcz! - Wybacz - powiedział Ambrosius spokojnie. - Widocznie go nie zauważyłem. Na policzki młodzieńca wystąpiły ceglastoczerwone plamy. - Nie zauważyłeś mojego płaszcza?! - Prawdopodobnie, bo celowo bym go nie nadepnął - wyjaśnił Ambrosius. - Co za bezczelność! - wrzasnął młodzian. - Z pewnością zrobiłeś to naumyślnie! - Nie zwykłem przechadzać się po cudzym przyodziewku, panie - tłumaczył Ambrosius cierpliwie. - Lecz jeśli odniosłeś takie wrażenie, stokrotnie przepraszam. - Kpisz, łotrze! - ryknął szkarłatny i wyciągnął szpadę. - Uważaj, panie - szepnął karczmarz, przysuwając się do Ambrosiusa. - To doskonały szermierz i wielki narwaniec. Goście gospody, zaciekawieni, wyciągali szyje. Umilkły rozmowy. Krzyki zwabiły grupkę przechodniów z ulicy. Wszyscy wyraźnie liczyli na darmowe widowisko. - Stawaj! - krzyczał tymczasem właściciel nadepniętego płaszcza. - Walcz, tchórzu! Zaniepokojony Arseniusz wstał z miejsca. - Ten człowiek jest pod opieką pana Gwalberta! - zawołał. Młodzian zaśmiał się szyderczo. - Każdy tchórz może tak powiedzieć. Walcz, psie nasienie, albo nadzieję cię na moją szpadę jak prosię na rożen! Przyskoczył do Ambrosiusa i machał mu ostrzem przed nosem. - Odpuść - powiedział kat. - Przecież przeprosiłem. - Przeprosiłem! - Wykrzywił się szkarłatny. - I co z tego? Mnie to nie wystarczy. Zaszlachtuję cię jak świnię, nawet jeśli będziesz skamlał i lizał mi buty. Wiesz dlaczego? Bo nie podoba mi się twoja wredna gęba! W oczach Ambrosiusa zapłonęły dziwne błyski. - Jak chcesz - powiedział, wysunąwszy szpadę z pochwy. - Ale pamiętaj, że ostrzegałem. - Ha! - ryknął kawaler w czerwieni. - Grozisz, psi synu! Zaraz będziesz inaczej śpiewał! Rozsunąć stoły! Żywo! Gapie, żądni rozrywki, szybko zabrali się do dzieła. - Nie narażaj się, mistrzu. - Arseniusz szarpnął Ambrosiusa za rękaw. - Nie możesz się teraz pojedynkować. - Nie martw się - powiedział spokojnie Ambrosius. - To nie potrwa długo. Przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie. Rosły młodzian górował nad Ambrosiusem o głowę. Zaraz też natarł z furią na kata, ale Ambrosius usunął się zręcznie. Szkarłatny ponowił atak. Ambrosius odsunął się z wdziękiem. Wkrótce pojedynek zaczął przypominać osobliwy dworski taniec. Chłopak atakował, Ambrosius się wywijał. Młodzian skakał wokół spokojnie czekającego przeciwnika. Ale każdy sztych napotykał pustkę, po każdym ataku szpada kawalera w czerwieni ześlizgiwała się po ostrzu zręcznie podstawionej broni kata. Młodzik dyszał ze złości i wysiłku, a Ambrosius sprawiał wrażenie znudzonego. W końcu stracił cierpliwość i wykonał na pozór niedbały ruch ręką. Młody człowiek wrzasnął, upuścił szpadę i złapał się za skaleczoną dłoń. Kat skłonił się uprzejmie. - Sądzę, panie, że jesteśmy kwita. Twarz młodzika wykrzywił gniew. - Nigdy w życiu! Stawaj, tchórzu! Ambrosius westchnął. - Nie narzucaj się, chłopcze. Udowodniłeś swoją odwagę i determinację, ale bądź łaskaw nie przesadzać. - Walcz! - zapiał młodzieniec. - Walcz, bękarcie! - Odpuść, głupcze, bo będę musiał cię zabić. - W głosie Ambrosiusa zabrzmiała twarda nuta. - Tchórz! Bękart! Nasienie dziwki! - zapluł się młodzian. - Stawaj albo obiję kijem jak psa! Rzucił się gwałtownie do przodu, mierząc tam, gdzie spodziewał się dosięgnąć Ambrosiusa. Ale szpada dźgnęła powietrze. Młodzieniec potknął się, lecz błyskawicznie wykonał zwrot, próbując ruszyć do ponownego ataku. Wtedy świsnęła szpada Ambrosiusa i blada twarz chłopaka stała się nagle tak samo czerwona jak jego kaftan. Młodzik upuścił broń, przycisnął dłoń do rozharatanego policzka. Oczy miał okrągłe, pełne niedowierzania. - No i co? - spytał kat. - Dosyć teraz? Zadowolony? Chłopak wolno skinął głową. Ambrosius wykonał salut szpadą i ukłonił się dwornie. - I po wszystkim - odwrócił się do Arseniusza. - O której pan Gwalbert raczy mnie przyjąć? - Koło południa - rzekł kat z Szarej Wody i nim zdążył krzyknąć „Uważaj!”, naprawdę było po wszystkim. Chłopak sięgnął po szpadę i podstępnie próbował przebić odwróconego doń plecami kata. Ale Ambrosius, jakby dysponował dodatkowym zmysłem, nie obracając się i nie celując, wyprowadził spod pachy błyskawiczne pchnięcie. Młodzik zatoczył się, dłonie czerwone od krwi ześlizgnęły się po rękawie i połach kaftana kata. Bezwładne ciało ciężko upadło na podłogę. Rozszerzone ze zdumienia oczy gapiły się w przestrzeń, a na ustach pękały bąble świeżej czerwieni. Gapie przyskoczyli bliżej. Ktoś podtrzymywał opadającą głowę, ktoś próbował tamować krew ściągniętą z szynkwasu ścierką. Ktoś inny wołał o medyka. Ale Arseniusz wiedział, że medyk nic tu nie pomoże. - No i ducha tego głupka też przyszło mi uspokoić - powiedział Ambrosius z goryczą. - Choć starałem się tego uniknąć. Wydawał się przygnębiony. - Niebywałe! - zawołał Arseniusz. - Gdzie nauczyłeś się tak fechtować, mistrzu? Ambrosius wzruszył ramionami. - W dzisiejszych niebezpiecznych czasach to umiejętność wręcz niezbędna. - Ale ten kunszt! Coś podobnego! Co za sztych! - Naprawdę nic wielkiego - mruknął Ambrosius, próbując obejrzeć poły kaftana. - Nie bądź zbyt skromny, mistrzu. - Arseniusz nie dał się łatwo zbyć. - Takie umiejętności wymagają lat ćwiczeń! - No nie! - prychnął zirytowany Ambrosius. - Mój najlepszy kaftan zupełnie zniszczony. Tych plam nie oczyszczę tak łatwo. Do diabła, w czym się pokażę na dworze! Wybacz, mistrzu. Muszę opuścić cię na chwilę, żeby się przebrać. Założę mój codzienny kaftan. - Nie zrozum mnie źle, mistrzu Ambrosiusie - powiedział zgorszony Arseniusz. - Ale czy nie byłoby lepiej, gdybyś na oficjalne spotkanie z panem Gwalbertem przyoblekł się w szatę naszego bractwa? W twarzy Ambrosiusa nie drgnął żaden mięsień. - Zapewne, drogi przyjacielu - odrzekł. - Gdybym tylko do tego bractwa należał. - Jak to?! - stęknął Arseniusz. - Więc jednak nie jesteś katem? - Oczywiście, że jestem. W uznaniu mojej skromnej osoby, a raczej pewnego daru, którym dysponuję, uczyniono wyjątek. Pozwolono mi zostać pełnoprawnym mistrzem, choć nie należę do wspólnoty. Jak wiesz, drogi Arseniuszu, do bractwa mogą należeć tylko urodzeni z prawego łoża. Nadworny kat Szarej Wody zmieszał się straszliwie i kolejny raz w obecności Ambrosiusa oblał się purpurą. - Wybacz, panie... to jest, mistrzu, nie chciałem cię urazić. - Ależ skąd - rzekł pogodnie Ambrosius, starając się usunąć chusteczką plamy krwi z ubrania. - Nie uraziłeś mnie. Cóż, wypadki się zdarzają. Moja szanowna matka, znudzona długą nieobecnością małżonka, gościła u siebie pewnego zacnego kawalera. Niestety, pozostawił on po sobie kłopotliwy prezent. Oczywiście w tej sytuacji nie sposób żywić do niej urazy, że starała się usilnie, żebym nie rzucał się w oczy ani jej, ani szanownemu małżonkowi, prawda? - Cóż, oczywiście - bąknął Arseniusz i spuścił wzrok pod ostrym spojrzeniem jasnych, nieugiętych oczu. Na ustach Ambrosiusa pojawił się krzywy uśmieszek. - Zechciej poczekać moment, przyjacielu. Jednak zmienię ubranie. *** Pan Gwalbert przyjął katów w swoim gabinecie. Wydawał się blady i znużony. Chyba się nie zdziwił na widok cywilnego ubrania Ambrosiusa. - Twoje przybycie, mistrzu, przyjmuję z wdzięcznością i prawdziwą ulgą - powiedział szczerze. - Wielce mi już ciążyła ta tragedia. Pragnę, aby nieszczęsne dusze mych dzieci jak najszybciej znalazły ukojenie. Kiedy możesz przeprowadzić egzekucję? - Za siedem dni - powiedział Ambrosius. - No cóż - westchnął Gwalbert. - Liczyłem, że niezwłocznie. - To trudna sprawa, panie. Uwierz, że nie zmarnuję tego czasu. - Dobrze, niech i tak będzie. - Gwalbert popatrzył w okno. - Czekałem tak długo, że zniosę i te siedem dni. Powiedz, mistrzu, czego oczekujesz? Czy jesteś zadowolony z pokojów? Czy potrzebujesz czegoś? - Chcę cię prosić o pewną łaskę, panie - powiedział Ambrosius. - Zezwól, abym mógł swobodnie przemieszczać się po dworze, ogrodach i zabudowaniach gospodarskich, oddając się czynnościom, które pomagają mi osiągnąć koncentrację niezbędną podczas egzekucji. - Zależy, jakie czynności masz na myśli, mistrzu - rzekł Gwalbert obojętnie. - Będę rysował. - Doprawdy? - Po raz pierwszy w głosie pana Szarej Wody pojawił się ton zainteresowania. - Kartony i niezbędne narzędzia mam ze sobą. Zrobię kilka rysunków architektury i krajobrazu. Liczę, że nie będziesz miał nic przeciw, panie? Zawsze tak postępuję w trudnych sprawach. To element mojej metody. - Sławnej, skądinąd - dorzucił Gwalbert. - Oczywiście, że możesz rysować do woli, mistrzu. Byleby egzekucja odbyła się za tydzień. Ambrosius ukłonił się głęboko. - Gwarantuję to słowem, panie. *** Na ziemie, wsie i dwór Szarej Wody spłynęła głęboka ciemność nocy. Domostwo pana Gwalberta zdawało się być pogrążone w uśpieniu. Wszędzie panowały cisza i spokój. Złudny spokój, pomyślał Ambrosius. Dzięki swemu dziwnemu talentowi, który uczynił z niego najlepszego kata wszech czasów, czuł niespokojną obecność dwojga zamordowanych dzieci. Wiedział, że widma, przerażone, skrzywdzone i zawiedzione, krążą po komnatach i korytarzach dworu, szukając ukojenia. Wyczuwał też zwierzęcą, podszytą strachem agresję Sydoniusza. Instynkt podpowiadał mu, że gdzieś w domu znajduje się źródło mrocznej, złej potęgi, przy której szaleństwo Sydoniusza jest niewinną igraszką, ale nie potrafił go zlokalizować. Westchnął i pogładził nieskazitelną, chłodną w dotyku pościel. Gościnna sypialnia, choć urządzona skromnie, jak na dworskie warunki, oferowała o niebo więcej luksusu niż wyrko w izbie „Pod tłustym cyckiem”. Mimo późnej pory Ambrosius był całkowicie ubrany i na razie nie zamierzał kłaść się spać. Czekał go nocny obchód po dworze. Wstał, przeciągnął się jak kot. Ciekawe przypadki spotykają mieszkańców i gości Szarej Wody, pomyślał. Od rana zastanawiała go dziwaczna zaczepka młodziana w szkarłacie i jego uparte dążenie do pojedynku. W uszach wciąż brzmiał mu szept karczmarza: „To doskonały szermierz i wielki narwaniec”. Więc pewnie nie miałby nic przeciw temu, aby pod głupim pretekstem wyzwać na pojedynek i zabić jakiegoś przyjezdnego, gdyby ktoś dobrze mu zapłacił. Prawdopodobnie ktoś znaczny, kto też obiecał, że konsekwencji nie będzie. Czasu miał dość. Już poprzedniego wieczora cała gospoda wiedziała, że do Szarej Wody przybył nowy mistrz katowski. Ambrosius w zamyśleniu potarł policzek. - Przekonamy się później - mruknął do siebie. - Teraz pora odwiedzić świadków. Otworzył cicho drzwi pokoju i wyszedł na spowity mrokiem korytarz. Przemierzał puste, ciemne komnaty, oświetlone mdłym światłem księżyca. W niektórych pokojach zatrzymywał się na chwilę, inne mijał obojętnie. Szeroką, kręconą klatką schodową dostał się na krużganek. Z dziedzińca wiało chłodem. Przy każdym oddechu z ust wydobywał się blady obłoczek pary. Jest stanowczo za zimno jak na tę porę roku, pomyślał Ambrosius. Uśmiechnął się leciutko. Był skłonny się założyć, że niżej, na dziedzińcu, jest o wiele cieplej. Oparł się o balustradę i czekał. Nagły, ostry powiew załopotał połami kaftana. Ambrosius zmrużonymi oczami wpatrywał się w mrok. Od ściany odkleiły się dwie drobne, dziecięce postaci. Stały w oddali, trzymając się za ręce. Chłopiec mógł mieć jakieś siedem lat, dziewczynka pewnie ze trzy. W ciemności lśniły tylko ich złote jak płomień oczy. Ambrosius przełknął ślinę. - Przyszedłem wam pomóc - zaszemrał niemal bezgłośnie. - Przyszedłem was wysłuchać. Widma zadrgały, jakby miały rozpłynąć się w powietrzu, i w ułamku sekundy znalazły się obok kata. Ambrosiusa przeszedł mimowolny dreszcz. Chłopiec stał nieruchomo, ale dziewczynka, z nienaturalnie przekręconą głową i ustami, z których nieustannie sączyła się krew, obróciła się i wskazała coś w ciemności krużganka. - Dobrze - szepnął Ambrosius. - Pójdę za wami. Zobaczę to, co pragniecie mi pokazać. Widma zawirowały i błyskawicznie zaczęły się oddalać. Żeby za nimi nadążyć, Ambrosius musiał biec. Kilka razy potknął się w ciemności, raz o mało nie spadł ze schodów, ale uparcie trzymał się swoich upiornych przewodników. Zjawy lśniły bladą poświatą niby dogasające lampiony. Serce kata waliło w przyspieszonym rytmie, nie tylko z wysiłku. Szybko stracił orientację w przestrzeni. Miał niejasne wrażenie, że znajdują się w części domu zajętej przez prywatne apartamenty państwa. Dwoje nieżywych dzieci zatrzymało się raptownie przed wysokimi, białymi drzwiami w pięknie urządzonym korytarzu. Zdyszany Ambrosius z trudem łapał oddech. Widma wykazywały ogromne zdenerwowanie. Zamykały i otwierały usta, wyciągały ręce, kołysały się lub wirowały wokół własnej osi. Zdawało się, że chcą sforsować jakąś niewidzialną barierę. Wtem obróciły wykrzywione rozpaczą twarze w stronę Ambrosiusa. Dwie pary czerwonych źrenic wpatrywały się w oczy kata z głębokim napięciem. Ambrosius poczuł na skórze lodowaty pot. Serce ścisnął mu lęk, oddech ze świstem wydobywał się zza zaciśniętych zębów. Upiory rozchyliły wargi i wydały wysoki, straszny krzyk, słyszalny tylko w głowie kata. Ambrosius zachwiał się, wsparł plecami o ścianę. Duchy zamknęły oczy, z jękiem potrząsnęły wyciągniętymi ramionami i rozpłynęły się w powietrzu, jakby nie były dłużej w stanie pozostać w tym miejscu. Ambrosius przesunął drżącymi dłońmi po twarzy. - A więc to tak! - szepnął bezgłośnie. *** Późnym popołudniem Arseniusz zastał Ambrosiusa w ogrodzie. Kat siedział przed rozłożonymi sztalugami, obok leżała skrzyneczka z przyborami do rysowania i teczka pełna grubych, czystych kartonów. W skrzynce oprócz rysików, prasowanego węgla i flaszeczek z tuszem spoczywała niewielka luneta. - Witaj, mistrzu - powiedział Arseniusz. - Czy mogę zerknąć? - Oczywiście - zgodził się Ambrosius z uśmiechem. Na karcie widniał piękny, nieomal skończony rysunek zachodniej fasady dworu. Uderzała lekkość i perfekcja nakreślonych linii, pewność ręki i staranność wykonania. Arseniusz wpatrywał się w karton dłuższą chwilę. Chmury, drzewa, nawet cegły w murze wydawały się niesłychanie rzeczywiste. Jednak całość sprawiała dziwnie niepokojące wrażenie. Arseniusz nie umiał wytłumaczyć, dlaczego. Zastanawiał się usilnie, aż wreszcie wydało mu się, że zrozumiał. Na obrazku nie było żadnego żywego stworzenia, nie tylko człowieka, ale choćby zwierzęcia czy ptaka. - Doskonałe dzieło - pochwalił. - Widzę, mistrzu, że opatrzność obdarzyła cię wieloma talentami. - Och, to tylko amatorskie próby. - Ambrosius machnął lekceważąco ręką. - Nigdy nie rysujesz ludzi? Twoje portrety byłyby zapewne niesłychanie wierne. - Rzadko czuję taką potrzebę. - Naprawdę rysunki pomagają ci uprawiać rzemiosło? - zagadnął Arseniusz. Ambrosius skinął głową. - Tak. Uczą mnie patrzeć. - Patrzeć? - zdziwił się kat Szarej Wody. - Dostrzegać szczegóły i łączyć je w całość. Wydobywać prawdziwy obraz z plątaniny linii i plam. - Wybacz - żachnął się Arseniusz. - Ale osąd zbrodniarzy nie należy do nas. Tym zajmuje się sąd. Członkowie naszego bractwa tylko dokonują aktu sprawiedliwości i doprowadzają do tego, by z gruntu zła dusza nikczemnego mordercy i żądne zemsty duchy ofiar odeszły z tego świata w spokoju, nie dręcząc żyjących. - Oczywiście, mistrzu - przytaknął Ambrosius. - Ale, w jaki sposób to osiągnąć? - Uspokajając dusze wedle prawideł naszego rzemiosła. Tobie, mistrzu, z pewnością nie trzeba tego tłumaczyć. Ambrosius patrzył na Arseniusza spod zmrużonych powiek. - Ależ chętnie posłucham, na czym polega twoja metoda. Moja, jak zapewne słyszałeś, odrobinę się różni od zwykle stosowanych. Arseniusz westchnął. - W chwili, gdy głowa spada z karku skazańca, jego dusza wyrywa się na wolność. Jest wtedy przerażona, wściekła i opętana żądzą czynienia zła. W chwilę później wyczuwają jej obecność dusze zamordowanych i przybywają. One także pełne są nienawiści i przepełnione potrzebą zemsty. Kat musi sprawić, żeby wyzbyły się gniewu, zapomniały o drastycznych przeżyciach. Trzeba zmienić ich wspomnienia, sprawić, by znów stały się kochającymi małżonkami, serdecznymi przyjaciółmi lub obcymi sobie ludźmi, którzy nie znają się nawet, więc nie żywią do siebie żadnych negatywnych uczuć. - Ale to oszustwo - mruknął Ambrosius. - Szlachetne oszustwo - powiedział Arseniusz z naciskiem - które pozwala tym nieszczęśnikom opuścić ziemski padół, znaleźć drogę w zaświaty, a ludzi uwolnić od swej dręczącej obecności. - Tylko że twoja metoda nie zawsze jest skuteczna, mistrzu. Na szczęście doświadczony kat zwykle z góry potrafi ocenić, która dusza nie da się omamić fałszywymi wspomnieniami - rzekł Ambrosius z uprzejmym uśmiechem. - Tak jak w przypadku Sydoniusza, prawda? - No cóż - odrzekł Arseniusz sztywno. - Widać moje umiejętności nie są tu wystarczające. Czy zechcesz zatem oświecić mnie i opowiedzieć o swojej metodzie? - W sumie jest bardzo prosta i logiczna. - Ambrosius wciąż uśmiechał się pogodnie. - Nie skłaniam dusz, aby przyjęły fałszywe wspomnienia. Pozwalam im zobaczyć prawdę i pogodzić się z nią. Arseniusz wzruszył ramionami. - Co za dziwactwo! Cóż to znaczy: prawdę? - Rzeczywisty przebieg wydarzeń - wytłumaczył Ambrosius. - Skazańcy muszą zrozumieć, że zadano im sprawiedliwą śmierć, ponieważ uczynili zło. Muszą pogodzić się z tym i przekonać się, że ziemskie sprawy nie są już dla nich ważne, że zostawiają je za sobą, strząsają jak pył, aby podążyć do innego świata. Podobnie z ofiarami. Zależy im głównie na tym, żeby ich wysłuchać, dowiedzieć się, co przeszli, jak wielka dotknęła ich niesprawiedliwość. Gdy przekonują się, że wszyscy zgromadzeni rozumieją to i współczują im, a winowajca poniósł zasłużoną karę, mogą odejść spokojnie. - Więc co ma tu do roboty kat! - parsknął Arseniusz. - Po prostu ściąć łeb i tyle? To potrafi pierwszy z brzegu rzeźnik! - Nie słuchałeś mnie, mistrzu. - Ambrosius potrząsnął głową. - Kat jest niezbędny. Musi przekonać dusze, że umarły i powinny porzucić ziemskie sprawy, bo jak wszystko, co wiąże się z tym światem, są błahe i nieważne w obliczu wieczności, ku której podążają. Że odbędą teraz podróż ku gwiazdom, odwiedzą krainy, przy których Ziemia jest jak pył na wietrze. Nie warto więc zajmować się takimi drobiazgami jak zemsta czy nienawiść. - Ciekawe - burknął Arseniusz cierpko. - I wszystko to znajdujesz w wizerunkach domów i ogrodów? Ambrosius potrząsnął głową. - Nie. Tam znajduję historię. Prawdziwą historię. - Zadziwiające - skrzywił się Arseniusz. - Zatem nie przeszkadzam ci, mistrzu. Szukaj swojej historii. Mam tylko nadzieję, że uda ci się ją odnaleźć w przeciągu najbliższych sześciu dni. - Wiele na to wskazuje - zawołał Ambrosius za odchodzącym katem Szarej Wody. Ujął w dłoń rysik i wrócił do rysowania. Lecz ledwo nakreślił kilka linii, przerwał. W zamyśleniu dotknął czubkiem palca maleńkiej, ledwo dostrzegalnej postaci, stojącej w jednym z okien na piętrze. Mikroskopijna twarzyczka dziewczynki tchnęła smutkiem. Ambrosius uśmiechnął się kącikami ust. Rzecz jasna, Arseniusz jej nie zauważył. - Wcale nie nauczyłeś się patrzeć, mistrzu - powiedział Ambrosius cicho. *** Mijały dni. Pięć pięknych, perfekcyjnych rysunków spoczywało w teczce Ambrosiusa. Z pozoru wyglądały jak zwykłe widoki domostwa i ogrodu, lecz uważny obserwator potrafiłby dopatrzyć się dziwnych, niepokojących detali. Małej dziewczynki, patrzącej smutno z okna zachodniej fasady. Cieni dwóch postaci, męskiej i kobiecej, na podłodze krużganka, sugerujących postawą i gestami, że stojący za węgłem pogrążeni są w gwałtownej wymianie zdań. Leciutko uchylonych drzwi, zza których widać błysk świecących w ciemności oczu. Chusteczki poznaczonej ciemnymi plamami, upuszczonej na ogrodowej ścieżce. Maleńkiego flakonika na parapecie okna i sztyletu wbitego we framugę. Ale żaden uważny obserwator nie oglądał dzieł Ambrosiusa. Ostatniego ranka przed egzekucją mistrz znów rozstawił sztalugi w ogrodzie. Tym razem interesowała go fontanna i fragment południowego skrzydła. Pogrążony w pracy, usłyszał kroki na żwirowej ścieżce dopiero wówczas, gdy rozbrzmiały tuż za nim. Towarzyszył im cichy szelest sukien. Ambrosius uniósł głowę. Przed nim stała pani Sulpicja. - Wybacz, jeśli niepokoję cię, panie - odezwała się dźwięcznym, starannie modulowanym głosem. - Wyświadczasz mi wielki zaszczyt, pani. - Ambrosius wstał od sztalug i ukłonił się głęboko. Sulpicja miała na twarzy wyraz wystudiowanego smutku, ale wprawne oko kata z miejsca wychwyciło kilka drobnych szczegółów, które niezbyt przystawały do matki bolejącej nad stratą dzieci. Staranny makijaż. Króciutkie, zalotne zerknięcia spod rzęs. Lekko rozchylone usta, pomalowane szminką o barwie świeżej krwi. Zbyt głęboki dekolt. Rozsznurowane, niby przypadkiem, tasiemki gorsetu. - Usiądź, mistrzu - poprosiła Sulpicja słodko. - I wyświadcz mi, proszę, drobną przysługę. Pozwól popatrzeć, jak rysujesz. W niczym ostatnio nie znajduję ukojenia, a twoje dzieło jest takie piękne. Przyglądanie się twoim sprawnym dłoniom przy pracy z pewnością przyniesie ulgę mojej boleści. Istotnie, moje dłonie przy pracy są w stanie przynosić ulgę, szacowna damo, pomyślał Ambrosius. Ale tylko na szafocie. Jednak usiadł posłusznie i ujął rysik w palce. Sulpicja stanęła za plecami kata i pochyliła się, niby naturalnym gestem, żeby lepiej przyjrzeć się rysunkowi, a w rzeczywistości po to, by otrzeć się o ramię rysownika i musnąć włosami jego twarz. Ambrosius nawet nie drgnął. Przez chwilę owiewał go ciężki, korzenny zapach perfum, a potem ucisk na barkach i plecach zelżał. Sulpicja odsunęła się. - Czy pozwolisz mi przejrzeć gotowe rysunki? - spytała, wyciągnąwszy rękę po teczkę. Ambrosius szybko przycisnął kartony dłonią. - Och, nie! Nigdy nie pozwolę, abyś oglądała te okropne bohomazy! Nie są godne oczu tak szlachetnej damy! Wybacz, ale chyba spaliłbym się ze wstydu. Niechętnie cofnęła dłoń. Przygryzła lekko wargę, wyraźnie niezadowolona. - Jesteś zbyt skromny, mistrzu - rzuciła kwaśno. - Zapewniam cię, pani, że wiem, co mówię. Na chwilę zapadła krępująca cisza. Ambrosius rysował, czując na plecach ciężki wzrok Sulpicji. W pewnej chwili poczuł, że pani Szarej Wody kładzie mu dłoń na ramieniu. Znów owionął go zapach perfum. - Mistrzu - szepnęła. - Jesteś człowiekiem bez serca! Ambrosius odwrócił się ku niej, unosząc brwi w grymasie zdziwienia. Choć zwykle doskonale panował nad emocjami malującymi się na własnej twarzy, przez chwilę miał wątpliwości, czy mina wypadła naturalnie. Uważaj, ostrzegł się w myślach. Sulpicja jest groźnym przeciwnikiem. - Czyżbym uraził cię, pani? - spytał z troską w głosie. - Racz wybaczyć nieokrzesanemu prostakowi. Nigdy nie żywiłem podobnego zamiaru! Uchybić kobiecie tak wysokiego rodu i licznych cnót to byłaby zbrodnia. Sulpicja patrzyła badawczo spod ciężkich, pomalowanych czernią powiek. - Przybyłeś i zażądałeś aż siedmiu dni, całego tygodnia zwłoki! Jakbyś nie wiedział, czym jest dla mnie i mego małżonka świadomość, że dusze naszych dzieci błąkają się, samotne i nieszczęśliwe, nocami po zakątkach domu. Niepomszczone, nie mogą zaznać spokoju. Nie potrafią odejść w zaświaty i zapomnieć o strasznej krzywdzie, jaka je spotkała. - W kącikach żółtych oczu zaszkliły się łzy. - A ty spokojnie oddajesz się studiom nad krajobrazem - szepnęła małżonka Gwalberta z rozpaczą. Ambrosius wstał. - Wybacz, pani - powiedział z naciskiem. - To konieczny element mego rzemiosła. Muszę zebrać siły, aby stawić czoła Sydoniuszowi. Ten zbrodniarz i szaleniec to istny potwór. Jutro na szafocie stoczę z nim prawdziwą walkę. Potrzebuję całkowitej kontroli nad umysłem i głębokiej koncentracji, żeby zwyciężyć. Rysowanie pomaga mi osiągnąć równowagę ducha. Sulpicja zakryła dłonią oczy, zachwiała się, jakby miała paść zemdlona, ale Ambrosius jej nie podtrzymał. - Jestem słaba i chora ze smutku, mistrzu - wyszemrała tchnieniem słabym jak zefir. - Straszne wspomnienia stają mi zbyt żywo przed oczami. Imię... zbrodniarza... które wymieniłeś... Nie, nie mogę mówić dalej. Dziękuję za rozmowę, mistrzu. Muszę... muszę oddalić się... położyć. - Czy odprowadzić cię, pani? - zapytał kat. Wykonała omdlewający gest dłonią. - Och, nie. Chcę być sama. Wybacz. Odeszła spiesznie, ze spuszczoną głową i zgarbionymi ramionami. Nieco zbyt spiesznie, jak na kogoś bliskiego utraty zmysłów, pomyślał Ambrosius. W zamyśleniu postukał końcem rysika o zęby. - Nie będzie łatwo - powiedział cicho. *** Nie miał wątpliwości, że sypialnia i gabinet zostały przeszukane, chociaż intruz nie zostawił prawie żadnych śladów. Kilka drobiazgów nie znajdowało się na swoich miejscach. Koszula, pozornie niedbale rzucona na wieko podróżnej skrzyni, leżała inaczej niż ją zostawił. Podszedł do kufra, otworzył go i z ulgą stwierdził, że sekretny schowek pozostał nienaruszony. Wydobył niewielką teczkę, zawierającą rysunki, nad którymi trudził się nocami. Przejrzał szybko portrety. Arseniusz, Gwalbert, Sulpicja, Sydoniusz, zamordowane dzieci. Żadnego nie brakowało. Nadworny kat Szarej Wody się nie pomylił. Wizerunki były uderzająco podobne. Ambrosius wybrał rysunek przedstawiający małżonkę Gwalberta, położył na stole i długą chwilę wpatrywał się w niego, marszcząc czoło. Potem sięgnął po rysik i zaczął ostrożnie poprawiać portret. *** Noc ukryła gwiazdy pod szalem chmur. Ulice opustoszały. Ambrosius kulił się w podmuchach chłodnego wiatru. Nadchodzi jesień, pomyślał. Wcześnie w tym roku. Wracał właśnie spod „Cycka”, gdzie pił wino, pogadywał z ludźmi i słuchał. O panu Gwalbercie, pani Blance i Sulpicji. O morderstwach, Sydoniuszu i mistrzu Arseniuszu. O życiu w majątku Szarej Wody. Było już dobrze po północy, gdy trunek zamroczył umysły ostatnim rozmówcom. Ambrosius uznał, że nie dowie się już nic ciekawego, i postanowił wracać do dworu. Szedł właśnie wzdłuż muru okalającego ogrody, gdy z cienia wysunęła się jakaś postać. A za nią dwie następne. I jeszcze jedna. Głupcy, pomyślał Ambrosius. Powinni poczekać w ciemności, aż przejdę, żeby ustawić kogoś za moimi plecami. Wydobył szpadę z pochwy. O tej porze na pustej drodze nie spodziewał się ani żebraków, ani chętnych do wypitki kompanów. Czterech zbirów podeszło bliżej. Wielki, zwalisty bandzior bez przednich zębów wykrzywiał pysk w paskudnym uśmiechu. W dłoniach trzymał pałkę. Drobny chudzielec, kryjący się za jego plecami, miał nóż. Dwaj pozostali byli uzbrojeni w zwykłe kije. Ambrosius mocno ujął rękojeść szpady i oparł się plecami o mur. Zbóje zaszemrali, zwolnili kroku. Wyraźnie nie spodziewali się, że napadnięty będzie stawiał opór. Chudzielec z nożem schylił się prędko i w powietrzu świsnął kamień. Gdyby Ambrosius uskoczył o ułamek sekundy później, pocisk zamiast w mur, trafiłby go w głowę. Jakby czekali na sygnał, napastnicy rzucili się na kata. Wszyscy naraz, niezbornie, blokując sobie nawzajem ruchy. Ambrosius smyrgnął w bok, wyprowadzając zręczny sztych, który utkwił głęboko w brzuchu najbardziej nieporadnego zbira. Bandzior upuścił kij, zakwilił cienko. Zwalisty z pałką warknął krótko, jak pies, i zamachnął się potężnie. Kat wywinął się, przemknął pod pachą napastnika, wbijając mu ostrze między żebra. W tej samej chwili poczuł, jak nóż chudzielca rozdziera mu rękaw i ramię. Uderzył nisko w tył z półobrotu. Miał dużo szczęścia, że dosięgnął celu, bo chudy nożownik był bardzo zwinny. Jednak potknął się o ciało swego bezzębnego towarzysza, który charczał na bruku, dławiąc się krwią z przedziurawionych płuc, i chyba tylko to uratowało Ambrosiusa przed nożem wbitym w splot słoneczny. Kat nie pozwolił chudzielcowi odzyskać równowagi, przebił go błyskawicznym, pewnym sztychem. Dysząc lekko, rozejrzał się za ostatnim bandziorem, ale ten dawno już uciekł, pozostawiając martwych lub dogorywających towarzyszy własnemu losowi. Ambrosius opuścił szpadę, pomagając sobie zębami, oddarł kawał koronkowego mankietu i zacisnął powyżej rany prowizoryczny opatrunek. Krew zdążyła już przesączyć się przez rękaw, czerwone sznureczki ciekły po dłoni. Ambrosius wsunął ramię za pazuchę kaftana i odszedł, nie oglądając się za siebie. Waląc rękojeścią szpady w bramę, szybko przekonał zaspanego odźwiernego, żeby go wpuścił do środka. - Mówiłem, że nie będzie łatwo - mruknął do siebie, gdy już znalazł się w sypialni. - Mało brakowało. Krzywiąc się z bólu, ściągnął kaftan i koszulę. Rana wciąż krwawiła, ale nie była tak głęboka, jak się obawiał. Główny impet ciosu wziął na siebie gruby rękaw kaftana. Zimna woda i bandaż wydobyty z kufra wkrótce pozwoliły opanować sytuację. Ambrosius machnął na próbę ręką, żeby sprawdzić, czy sprosta jutrzejszej egzekucji. Ramię bolało, ale było zupełnie sprawne. Kat rozebrał się, zgasił lampę i wsunął się do łóżka. *** Dzień wstał pochmurny. Niebo było szare jak dno cynowej miski. Na dziedzińcu od poprzedniego wieczora stał już szafot i trybuny dla co znaczniejszych widzów. Tłum, żądny widowiska, kłębił się na podwórcu od wczesnego ranka. Najlepsze miejsca były dawno zajęte. Kilku wyrostków spróbowało wspiąć się na mury, ale gwardziści Gwalberta natychmiast ich przepędzili. Panowała atmosfera oczekiwania. Zgromadzeni przestępowali z nogi na nogę, szemrali. Ci, którzy przybyli jeszcze o świcie, pozasiadali na ziemi. Najmniej znaczni mieszkańcy Szarej Wody, zepchnięci do ostatnich rzędów, wyciągali szyje, żeby zobaczyć choć skrawek szafotu. Kiedy wreszcie na dziedzińcu pojawił się pan Gwalbert z orszakiem, w tłumie podniosły się okrzyki podniecenia i radości. Widowisko się rozpoczynało. Gapie naparli na szpaler gwardzistów ochraniających szafot i trybuny. Każdy chciał zobaczyć pana Gwalberta podtrzymującego bladą, słaniającą się na nogach małżonkę. Kolejny szmer i okrzyki podniosły się, gdy Arseniusz, Lucylla i Rufus zajęli miejsca na trybunach, po lewicy pana Szarej Wody. Podniecenie tłumu rosło z każdą chwilą. Wszyscy oczekiwali przybycia słynnego kata. Na razie pojawili się pomocnicy, niosący srebrną wannę na krew, stojak i rynnę, po której powinna stoczyć się głowa, oraz dwa drewniane kozły i długą deskę zakrytą ciemną materią. Lucylla dotknęła ramienia Arseniusza. - Co to jest? - szepnęła zdziwiona. Arseniusz poczuł nagłe ukłucie niepokoju. - Nie wiem - odpowiedział. - Sądzę, że to jest związane z osobliwą metodą mistrza Ambrosiusa. Pomocnicy oparli deskę na kozłach, a potem odsunęli się z szacunkiem. Gapie przez chwilę nie mogli zrozumieć, po co wszedł tam ten drobny mężczyzna w zwyczajnym ubraniu, ale gdy Ambrosius wysunął z pochwy miecz i uniósł go wysoko w górę, w tłumie zawrzało. Okrzyki „To on! To on!” i „Niemożliwe!” mieszały się ze sobą. Ambrosius opuścił miecz i spokojnie zajął miejsce przy pniu. Wtem drzwi lochów rozwarły się z łoskotem i wszelkie okrzyki umilkły natychmiast. Gawiedź struchlała. Ucichły nawet szepty. Gwardziści Gwalberta prowadzili na szafot kawalera Sydoniusza. Skazaniec szedł sztywno, niezgrabnie, nawet jak na człowieka skutego łańcuchami. Ale nie miał w sobie śladu nieporadności ślepca czy kaleki. Stawiał kroki mechanicznie, równo, ale jakoś zupełnie bez udziału świadomości. Na jego twarzy malował się wyraz całkowitej obojętności. Nie apatii czy rezygnacji, lecz wręcz bezmyślności. Sydoniusz wkroczył na stopnie szafotu i ukląkł przed pniem tak samo posłusznie i beznamiętnie. Ambrosius spojrzał mu w oczy i dostrzegł, że są rozszerzone, nieruchome i mętne. Pomocnicy ułożyli odpowiednio głowę, aby mogła sprawnie zsunąć się do naczynia. Przypięli ciało pasami, żeby się nie obsunęło, a krew trysnęła prosto do wanny. Potem odsunęli się za plecy mistrza. Ambrosius uniósł miecz. Zranione ramię odezwało się ostrym bólem. - Niech powróci spokój. Niech zapanuje prawda - wygłosił zwyczajową formułę. Szybkim ruchem spuścił miecz na kark skazańca. Głowa Sydoniusza stoczyła się do wanny. Pomocnik pochwycił ją natychmiast i umieścił w stojaku. Tułów tkwił przypięty pasami do pnia. Jednak z odsłoniętej szyi nie popłynęła krew. Wysączyła się tylko odrobina ciemnej, gęstej cieczy. Świadkowie egzekucji zamarli w zdumieniu. Odezwały się nieliczne okrzyki przestrachu i grozy. Pan Gwalbert zerwał się z miejsca, szok odebrał mu mowę. Lucylla ścisnęła Arseniusza za rękę. - Co się dzieje? - szepnęła trwożnie. - Nie wiem! - wymamrotał Arseniusz. Spośród wszystkich zgromadzonych na dziedzińcu tylko Ambrosius zachował spokój. Uniósł dłoń uspokajającym gestem. - Narzędzie zbrodni zostało unicestwione - powiedział donośnie. - Ale prawdziwy morderca wciąż pozostaje na wolności. W tłumie zawrzało. - Co to ma znaczyć?! - wychrypiał z trudem Gwalbert. Ambrosius szybkim ruchem zerwał zasłonę z deski stojącej na kozłach. Oczom zgromadzonych ukazał się rząd portretów. Serce Ambrosiusa waliło w piersi jak młot, kiedy pełnym głosem zawołał: - Paniczu Euzebiuszu! Panienko Idalio! Przybądźcie zaświadczyć o prawdzie! Podmuch zimnego wichru uderzył w dziedziniec. Powietrze zawirowało. Ludzie stali jak zahipnotyzowani, nie mogąc ruszyć się z miejsc. Pan Gwalbert opadł z powrotem na ławę. Nienaturalny, szary opar wzniósł się nad szafotem. Portret pani Sulpicji zerwał się nagle z deski, pofrunął w górę. Wtem niewidzialna ręka zmięła go w kulę i cisnęła do srebrnej wanny. Naczynie natychmiast wypełniło się krwią. Posoka zawrzała, wykipiała, pienistymi strugami lejąc się na deski szafotu. Wicher świstał jak szalony, targał ubrania ludzi, oślepiał poderwanym z ziemi kurzem. Ponad pełną krwi wanną unosiły się w powietrzu dwa widma. Ich złote, ogniste ślepia nieruchomo wpatrywały się w trybuny. - Pokażcie wszystkim, co się wydarzyło! - zawołał Ambrosius. - Niech się dowiedzą! Niech dowie się wasz ojciec! Na moment zapadła ciemność. I nagle w jednym rozbłysku, we mgle stojącej nad szafotem poczęły z wielką szybkością przesuwać się obrazy. Zgromadzeni ludzie chłonęli je oczami, umysłem i sercem. Czuli, rozumieli, odkrywali tajemnice. Sulpicja i Sydoniusz. Razem, w łożu. Szarpanina na krużganku, gniewne, pełne rozpaczy słowa odtrąconego kochanka. Znów w łożu. Śpiący Sydoniusz i Sulpicja, odmierzająca z flakonu krople, nasączająca białą, koronkową chustkę cuchnącą, ciemną cieczą. Sydoniusz leżący z chustką na twarzy, potem rzucający się w drgawkach na posłaniu w swojej kwaterze. Kielich, do którego padają gęste, brunatne krople. Sydoniusz wstrząsany torsjami, nieruchomiejący na podłodze. Martwe oczy wpatrzone w sufit. Sulpicja, wciskająca mu w rękę nóż. Przepełniona żądzą władzy, bezwzględna, zimna jak stal. Sydoniusz o wielkich, nieruchomych źrenicach w dziecięcym pokoju. Strach. Łzy. Ból. Mnóstwo krwi. Sulpicja nad swym bezwolnym, martwym kochankiem. Trzask drzwi. Blada, przerażona twarz Gwalberta. Sulpicja osuwająca się na łoże. Lochy. Zwierzęcy strach, agresja. Pustka. Pustka. Opar rozwiał się. Ludzie budzili się z koszmaru, pełni grozy i przerażenia. Wszystkie twarze zwracały się w stronę trybun, wszystkie oczy obracały na nieruchomą, białą jak papier Sulpicję. Gwalbert powstał. Rysy miał ściągnięte, straszne. - Sulpicjo - powiedział. - Żono. Jak mogłaś zamordować własną córkę? Po co? - To kłamstwo! - krzyknęła, wskazując wyciągniętą dłonią Ambrosiusa. - On kłamie! To czarownik! - Nie wierzę - powiedział Gwalbert cicho. - Wszyscy widzieliśmy. Wszyscy czuliśmy. To ty jesteś czarownicą. Zawładnęłaś duszą Sydoniusza, żeby pozbyć się mego prawowitego następcy, mego pierworodnego syna. A nieszczęsna Idalia, twoje własne dziecko, zginęła tylko po to, żeby odwrócić od ciebie podejrzenia. Bo która matka zabiłaby swą córkę? Ja miałem być następny, czy tak? Sulpicja powstała z ławy. Już wiedziała, że nie zdoła uciec. Jej usta wykrzywił paskudny uśmiech. - Tak, głupcze! - syknęła. - Ale na nieszczęście musiałeś przyleźć właśnie w chwili, gdy poiłam Sydoniusza kolejną porcją driakwi. - Dlaczego? - wyszeptał Gwalbert. - Dla żądzy władzy? - Ty miałeś wszystko! - krzyknęła. - A ja nic! Musiałam odgrywać cnotliwą małżonkę, słodką panią Szarej Wody. Bez ciebie, bez twego małego bękarta byłabym naprawdę kimś. Panią. Władczynią. Królową samej siebie. Rządziłabym w zastępstwie małego Fabiana, a gdyby dorósł i zaczął sprawiać kłopoty, znalazłabym sposób, żeby i jego się pozbyć! - Jesteś potworem! - Wstrząśnięty Gwalbert odsunął się od żony ze wstrętem. - Zasługujesz na śmierć! - Jeśli mam odejść, ciebie zabiorę ze sobą - wrzasnęła, wyciągając sztylet z fałdów sukni. Ambrosius nie czekał. Wyrwał nóż zza pasa osłupiałego pomocnika i cisnął w stronę trybun. - Niech zapanuje spokój! - krzyknął. - Niech się dokona sprawiedliwość! Sulpicja nie krzyknęła. Osunęła się na ławę, z niedowierzaniem zaciskając palce na rękojeści wbitego w piersi noża. Na usta wypłynęła jej odrobina krwi, barwiąc wargi szkarłatem. Żółte oczy, rozwarte szeroko, jakby w zdumieniu, znieruchomiały, wpatrzone w blade jak płótno oblicze Gwalberta. Plama krwi na piersi wyglądała jak przypięty do sukni kwiat. Płynął z niej jasny, perłowy blask. - Odejdź, Sulpicjo! - powiedział Ambrosius. - Odejdź! Wszystko się skończyło. Tu nie masz już czego szukać. Odejdź i znajdź wreszcie spokój. Poświata przybrała kształt wrzeciona, rozbłysła i wzniosła się w górę. Po chwili dołączyły do niej trzy jasne, drżące światełka. Zawirowały w powietrzu i znikły. - Żegnajcie - szepnął Ambrosius. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest zmęczony. *** Pakował właśnie kufer, kiedy rozległo się pukanie. - Proszę - powiedział, choć nie miał ochoty przyjmować żadnych gości. Do pokoju wsunął się Arseniusz. - Pewnie ci przeszkadzam, mistrzu, prawda? Wolałbyś być teraz sam. Ambrosius uśmiechnął się ze znużeniem. - Nie. Obawiałem się tylko, że to posłaniec od pana Gwalberta. Kat Szarej Wody odpowiedział uśmiechem. - On z pewnością też chce być teraz sam. - Trudno się dziwić - mruknął Ambrosius. Arseniusz wzruszył ramionami. - Wszyscy jego bliscy odeszli. - Ma jeszcze syna. - Skażonego krwią Sulpicji. Ambrosius włożył do kufra starannie złożoną koszulę. - To się tak nie przekłada. - Potrząsnął głową. - Z pewnością nie odziedziczy szaleństwa Sulpicji. Pan Gwalbert to mądry i szlachetny człowiek. Wkrótce to zrozumie. Nie wątpię, że będzie wiedział, jak wychować syna, aby stał się taki jak on. - Ambrosiusie - powiedział Arseniusz. - Chciałbym cię przeprosić. Nie zachowywałem się w stosunku do ciebie właściwie. Wiele mnie nauczyłeś. Bardzo wiele. Ambrosius uśmiechnął się. - Patrzeć też? - Mam nadzieję, że tak. Czy mógłbym... - zawahał się. - Czy mógłbym zachować twoje rysunki? Na pamiątkę. Ambrosius podał mu teczkę. - Proszę, mistrzu. Arseniusz spojrzał w jasne, przejrzyste jak woda oczy Ambrosiusa. - Żegnaj, przyjacielu - powiedział. - Jesteś niezwykłym człowiekiem. - Ty także, Arseniuszu. Kto wie, może się jeszcze spotkamy? Kat z Szarej Wody w milczeniu skłonił się i wyszedł. Ambrosius sięgnął po leżący na krześle, podarty i poplamiony krwią kaftan. Zwinął go starannie, włożył do kufra i zatrzasnął wieko. Andrzej Pilipiuk ur. w 1974, z wykształcenia archeolog, z zamiłowania pisarz, publicysta, niezależny historyk i poszukiwacz meteorytów. Pisarzem postanowił zostać w trzynastej wiośnie życia. Jak go podsumował jeden z czytelników, „najwybitniejszy piewca wsi polskiej od czasów Reymonta”. Debiutował w 1996 roku na łamach „Fenixa” opowiadaniem Hiena - otwierającym cykl opowieści o losach i przygodach Jakuba Wędrowcza, zebranych w czterech zbiorach: Kroniki Jakuba Wędrowycza, Czarownik Iwanow, Weźmisz czarno kure, Zagadka Kuby Rozpruwacza. W 2003 roku ukazała się powieść Kuzynki (oparta na opowiadaniu o tym samym tytule, za które autora uhonorowano nagrodą im. Janusza A. Zajdla), a rok później jej kontynuacja Księżniczka. Na wydanie czekają dwa cykle powieściowe dla nieco młodszego czytelnika: Operacja Dzień Wskrzeszenia oraz Norweski Dziennik. Andrzej Pilipiuk GRUCHA Pamiętam tamten dzień, zaczął się tak zwyczajnie... Szare płyty chodnika były zasłane złotymi liśćmi. Powietrze jeszcze ciepłe, świetliste. Chłodne powiewy wiatru, przepojone zapachem dymu... Przyjemnie byłoby iść do parku, powłóczyć się, pozbierać kasztany, nacieszyć się słońcem i złotą polską jesienią. A guzik! W poniedziałkowe poranki niewolnicy mają inne obowiązki... Tomek Neborak siedział na podłodze przed salą i w zadumie studiował opasły tom. Biedak miał pecha. Doszedł do naszej klasy we wrześniu i od razu Grucha uznała, że należy go zaszczuć. Niszczyła dzień po dniu. Jeszcze się trzymał, ale zacząłem dostrzegać w jego oczach nieludzkie zmęczenie, jakby odbicie moich własnych myśli... - Co tam czytasz? - zagadnąłem. - „Archeologię prawną Europy” - wyjaśnił. - To taka monografia na temat kar, tortur, ogólnie rzemiosła katowskiego w późnym średniowieczu. Piękne czasy - westchnął. - A polscy kaci byli najlepsi w Europie. Mieliśmy nawet własną akademię. A więc Grucha nie zdołała zabić w nim fascynacji historią? Jeszcze nie. Mnie wyleczyła, choć zajęło jej to cały rok. - Oryginalne zainteresowania - zauważyłem. I trochę dziwaczne, pomyślałem. Uśmiechnął się jakby lekko kpiąco. - Zniesienie kary śmierci to kompletna głupota. Zresztą wystarczy, że rozejrzysz się wokoło, a z miejsca zobaczysz masę kolesiów, którym należałoby natychmiast poucinać głowy. - Co fakt, to fakt - przyznałem mu rację. W tym momencie zabrzmiał dzwonek. *** Strach zaciążył mi zimną kulą w żołądku. Zupełnie jakbym połknął nie kostkę lodu, ale wielką, zamrożoną bryłę. Grucha otworzyła dziennik. Popatrzyła na klasę z mieszaniną pogardy i nienawiści, a potem wbiła spojrzenie w długie kolumny ocen. Dwie możliwości: ja albo Tomek. Zapowiedziała nam już, żebyśmy sobie wybili z głowy liceum. Zasugerowała zmianę szkoły, bo w tej „nie potrzeba takich głąbów jak wy”. Nie usłuchaliśmy, więc teraz nadszedł czas odstrzału... - Nieborak, do odpowiedzi - warknęła. Zawsze przekręcała złośliwie jego nazwisko, jakby w oryginalnej postaci nie było dość śmieszne... Poczułem straszliwy zawrót głowy. Nagła ulga zupełnie mnie oszołomiła. Mój kolega z ławki powlókł się do tablicy. Znieruchomiał pod mapą i odwrócił się w stronę klasy z niepewnym uśmiechem, jakby nie do końca zdawał sobie sprawę, gdzie się znajduje. - Zreferuj nam wojny ze Szwecją o ujście Wisły - burknęła. Naszykowała sobie czerwony długopis - ten ulubiony, do stawiania jedynek. Inne oceny wpisywała czarnym. Tomek odchrząknął, a potem zaczął mówić. Początkowo nieskładnie, potem coraz płynniej. Trafiła kosa na kamień, pomyślałem z mściwą satysfakcją. To chyba jego ulubiony temat! Sypał faktami, datami i nazwiskami jak z rękawa. - Zygmunt III Waza w tej fazie wojny zdecydował się przejąć inicjatywę strategiczną. Jego werbownicy dokonali na Siczy zaciągu kozaków. Przerzucono ich w okolice Rewia, gdzie miejscowi rzemieślnicy wybudowali dla nich flotyllę czajek... - Zmyślasz, pała! - Grucha z satysfakcją wpisała ocenę. Zbladł, zacisnął usta, ale nie wytrzymał. - Czytałem o tym w książce profesora Serczyka - powiedział. - Dyskutujesz z nauczycielem? Druga pała. - Uśmiechnęła się błogo. Spojrzał na nią zaskoczony, zdumiony, zdezorientowany. A potem... odwrócił się na pięcie i wyszedł z klasy. Zamarliśmy w bezruchu. - Dokąd?!!! - ryknęła Grucha. Ale odpowiedział jej tylko oddalający się stukot butów. Gdzieś daleko skrzypnęło otwierane okno. Przeciąg zatrzasnął drzwi. - Samowolne opuszczenie klasy, trzecia pała. - Z satysfakcją wpisała kolejną ocenę. A potem popatrzyła na zegarek. - Czasu jeszcze sporo - stwierdziła. - Ciachorowski, do odpowiedzi! - Ja? - wykrztusiłem przerażony. - A kto? - burknęła. - Z życiem. Podreptałem jak na ścięcie. Gdzieś na ulicy zawyła karetka. Stanąłem pod tablicą. - Opowiedz nam o... - zamyśliła się, szukając odpowiednio wrednego pytania. - O szwedzkich dowódcach wyprawy na Polskę. - Nie umiem - wyjąkałem. - Pała! Dlaczego nie umiesz? - Nie przerabialiśmy tego... - Pała! Trzeba było sobie doczytać i się nauczyć. - Nie było w podręczniku - zrobiłem kolejny błąd. - Pała! Nagle otworzyły się drzwi i stanął w nich dyrektor. - Pani magister - zwrócił się do niej. - Proszę do mojego gabinetu. - Spojrzał na nas i przez chwilę zastanawiał się nad czymś. - Dzisiejsze lekcje są odwołane. Zejdźcie do szatni, tylko bez szaleństw na schodach. To dziwne, ale nikt z nas nie pomyślał wtedy o Tomku. Dopiero przed szkołą, gdy zobaczyliśmy parkujące przy ulicy radiowozy, coś zaczęło nam świtać. Musiała minąć chwila, zanim zrozumieliśmy, co tak naprawdę się stało. Nasz kolega, otrzymawszy drugą jedynkę, wyszedł z klasy, otworzył okno i skoczył. Poczekałem pod szkołą, by dowiedzieć się szczegółów. *** Wtorek zaczął się dla odmiany paskudnie, mżył drobny, obrzydliwy kapuśniaczek. Szkoła stała jak wczoraj, jakby nic się nie wydarzyło. Liczyłem, że lekcje zostaną odwołane, ale, oczywiście, przeliczyłem się. Dyrektor nawet nie urządził apelu, by zakomunikować nam wiadomość. Bo i co komunikować? Ot, zaszczuty przez historycę uczeń wyskoczył przez okno i zabił się... Bywa. Wszedłem do klasy i z miejsca zauważyłem torbę Tomka. Leżała w kącie pod ławką ale wiedziałem, że zostawił ją poprzedniego dnia... wychodząc. Nie było w niej wiele, zwinąłem ją ciasno i upchnąłem do swojej teczki. Wiedziałem, gdzie mieszkał Tomek, postanowiłem, że po lekcjach pójdę i oddam torbę. Gucio... Nie mogłem dopiąć. Wyjąłem „Archeologię prawną” i postanowiłem, że będę ją niósł w ręce. A na razie położyłem na ławce. Lekcje mijały leniwie jedna po drugiej. Na piątej miała być historia. Zastanawiałem się, czy Grucha przyjdzie, czy też nie. Nie przyszła. Zamiast niej pojawił się facet z brodą. - Dzień dobry - powiedział od progu. - Nazywam się Rawicz, jestem stażystą i mam mieć z wami zastępstwo. Popatrzyliśmy na niego nieco zaskoczeni. - Zastanawiacie się zapewne, co z waszą ulubioną - tu puścił oko - panią profesor Gruszczyńską... Chwilowo jest zawieszona, sprawę bada komisja dyscyplinarna kuratorium. Rodzice waszego kolegi wnieśli przeciw niej poważne oskarżenia. - Jest szansa, że ona już tu nie wróci? - odważyła się zapytać Magda. - Minimalna. Co ostatnio przerabialiście? - Odruchowo sięgnął po leżącą na mojej ławce książkę, obejrzał ją z niejakim zdumieniem, a potem odłożył. - Potop szwedzki - wyjaśniłem. - Doszliśmy do wyparcia najeźdźców z Polski. - Znakomicie, a zatem, jak się zapewne domyślacie, po ustąpieniu najazdu kraj był kompletnie spustoszony. W wyniku działań wojennych, głodu i przywleczonych chorób zmarła lub uciekła, porzucając wsie, jedna trzecia mieszkańców. Jan Kazimierz tymczasem na wyposażenie armii zaciągnął gigantyczne pożyczki... Referował sytuację znakomicie, płynnie, jakby czytał z książki. Oto prawdziwy nauczyciel, pomyślałem z żalem. Nie to co tamta... Spostrzegłem, że coś wysunęło się z książki Tomka. Zakładka albo pocztówka. Spróbowałem dopchnąć ją palcem, ale nie wchodziła. Nie chciałem grzebać w jego rzeczach, ale nie miałem wyjścia. Otworzyłem. To była fotografia. Przedstawiała piękny miecz, chyba średniowieczny. Włożyłem zdjęcie głębiej i zamknąłem tomiszcze. *** Komisja dyscyplinarna ulokowała się w pokoju pedagoga szkolnego. Zaczęli od przesłuchań uczniów z klasy, w której Grucha była wychowawczynią. Potem przyszła kolej na nas... Na mnie. Zapukałem i wszedłem do środka. Facet w garniturze był chyba z kuratorium, drugi, w mundurze policyjnym, reprezentował organa ścigania, jako trzeci siedział tu nasz dyrektor. Na jego widok zrozumiałem, że całe to przesłuchanie będzie farsą, podobnie jak obrady tych od afery Rywina... Mimo to byłem gotów. - Sławek Ciachorowski - powiedział dyr do kolesia z kuratorium. Ten kiwnął głową i odhaczył moje nazwisko na liście. - Opisz własnymi słowami, co się wydarzyło. - No więc pani Gruszczyńska wyrwała Tomka do odpowiedzi - powiedziałem, staranie dobierając słowa. - Odpowiadał znakomicie, aż doszedł do... - Nie mógł odpowiadać znakomicie - przerwał mi dyrektor. - Nasz ptaszek jest kompletnym tumanem z zakresu historii. W ciągu miesiąca nauki otrzymał osiem jedynek - wyjaśnił pozostałym. - Rozumiem. - Facet w garniturze kiwnął głową. - A zatem odpowiadał słabo i dostał kolejną ocenę niedostateczną? - zwrócił się do mnie. - To nieprawda. - Pokręciłem przecząco głową. - On bardzo lubił historię... - Dostał pałę i co dalej? - spytał policjant. - Próbował przedstawić dowody na poparcie swojej tezy i dostał drugą. To go załamało... - wyjaśniłem. - Jak często wcześniej zdradzał objawy zaburzeń psychicznych? - zapytał. - Zaburzeń? - zdumiałem się. - To był najzdrowszy człowiek pod słońcem! Ona go zaszczuła! - Był pod opieką szkolnego psychologa. - Wzruszył ramionami dyrektor. - Chcieliśmy go nawet wysłać do specjalniaka... - Dobra, nie mamy czasu na drobiazgi - przerwał urzędnik. - Dostał drugą pałę i co? - Otworzył drzwi i wyszedł - powiedziałem. - Wyszedł czy wybiegł? Zamyśliłem się na chwilę. - Wyszedł. Był kompletnie załamany. To ona go wykończyła! - wybuchnąłem. - Przez miesiąc traktowała jak szmatę! To psychopatka. - Ciachorowski, licz się ze słowami - warknął dyr. - Chyba jej nie lubisz, co? - Uśmiechnął się bubek z kuratorium. - Swoją drogą, z ciebie też niezły ancymon, sześć jedynek... Zaczerwieniłem się. - Na mnie też się uwzięła. Dyrektor westchnął i uniósł oczy ku sufitowi, a ja zrozumiałem, że moja szczerość w najbliższym czasie drogo mnie będzie kosztować. Gdy wychodziłem ze szkoły, wiedziałem już, że nic z tego nie będzie. Szkolny psycholog pewnie wyprodukował całą dokumentację dowodzącą, że nasz kumpel był niezrównoważony psychicznie. To, co powiedziałem, nie miało większej wartości - opinia ucznia z takimi ocenami jest dla nich bez znaczenia. *** Mieszkali w niedużym domku koło piekarni na skraju osiedla. Zadzwoniłem do furtki. Zamek szczęknął i otworzył mi potężnie zbudowany mężczyzna. W ręce krzepko dzierżył potężnych rozmiarów topór. - Dzień dobry - wykrztusiłem. - Przepraszam, właśnie rąbałem drewka. - Jakby się zawstydził. Odłożył narzędzie mordu na ziemię. - Byłeś kolegą Tomka ze szkoły? - Sławek - przedstawiłem się. - Przyniosłem jego torbę i książkę. - Aha, tak. Dziękuję bardzo. Może wejdziesz na chwilę? Po plecach przebiegł mi dreszcz. - Nie, dziękuję, muszę już lecieć - bąknąłem. - Mam takie pytanie, mogę przeczytać? - Pokazałem mu książkę. - Oddam za kilka dni... - Zaciekawiło cię rzemiosło katowskie? - Uśmiechnął się lekko. - To chyba były fajne czasy - powiedziałem. - Sprawiedliwość powinna być twarda. - Masz rację. - W jego oczach zalśniło coś ponuro. - Są ludzie, którzy nie powinni chodzić po ziemi... Skinął mi na pożegnanie i wprawnym ruchem ręki złapał stylisko swojej „siekierki”. Ukłoniłem się i zwiałem. *** Grucha wróciła w następny poniedziałek. Weszła do klasy i popatrzyła na nas z czarującym uśmiechem psychopatki. Skuliłem się odruchowo. W dodatku cholernie chciało mi się sikać - nie wyrobiłem się na przerwie, sądziłem, że jakoś wytrzymam godzinę. - Ciachorowski, robaczku - syknęła jadowicie. - Słyszałam, że byłeś bardzo elokwentny, odpowiadając na pytania komisji dyscyplinarnej. Zobaczymy, czy z twojej elokwencji cokolwiek zostało... - Do odpowiedzi? - jęknąłem. - A coś ty myślał? Że będziesz mnie, gnoju, bezkarnie oczerniał? - Zaczerwieniła się ze złości. - Już ci mówiłam, gdzie jest miejsce takich tumanów jak ty... Siadaj, pała! *** Wahałem się trzy dni. Wreszcie nie wytrzymałem. Dochodziła szósta wieczorem, nad miastem zapadał ciepły, jesienny zmierzch. Zapukałem do drzwi Neboraków. Otworzył mi ojciec Tomka. Tym razem nie miał w ręce topora, ale przez ramię przerzucił zwój grubego, konopnego sznura. - Ach, to ty. - Uśmiechnął się. - Wpadłeś oddać książkę? Jak ci się podobała? - To też. - Kiwnąłem głową. - Ale mam sprawę... - Czym jeszcze mogę służyć? Poczułem, że wie. Wyjąłem zdjęcia. Te, które siedziały między kartkami. Tomek, kilku chłopaków, jakaś dziewczyna. Wszyscy poprzebierani w piękne, średniowieczne katowskie stroje, wokoło narzędzia tortur, kilku przerażonych dresiarzy powkręcanych w żelaza... - To z naszego zjazdu rodzinnego - wyjaśnił. - Wejdź, proszę. Siedliśmy w saloniku. Niewielki stolik o szklanym blacie, na ścianie topory i miecze. - Obejrzyj sobie - zachęcił. Zdjąłem ten najładniejszy. Na ostrzu gotyckie literki układały się w napis: me facit solingen. - To pamiątka rodzinna - powiedział. - Przechodzi z pokolenia na pokolenie od co najmniej pięciuset lat. - Proszę mnie przyjąć do cechu - wypaliłem. - Bo chyba nadał stanowicie cech? Westchnął. - To paskudne zajęcie, brudne, krwawe i, co więcej, chwilowo nielegalne... - Całe życie marzyłem o tym, że ktoś przyjdzie i zaprowadzi porządek. Ukarze winnych, poucina głowy wrednym nauczycielom i urzędnikom. A teraz widzę, że się nie myliłem, że jest organizacja, siła, która może tego dokonać. Chciałbym wymierzać sprawiedliwość razem z wami. - To nie jest łatwy zawód - powiedział. - Mamy swoją akademię, szkołę katów, zakamuflowaną jako liceum z internatem. Tomek miał opory... Jeśli mi pomożesz w jednej sprawie, załatwię ci miejsce bez egzaminów. Domyśliłem się, co mam zrobić, i moje usta rozciągnęły się w uśmiechu. - Dobra, omówimy sobie parę szczegółów z dziedziny psychologii i anatomii, a potem musisz kilka dni potrenować na pniaczkach... *** Zapukałem do drzwi i, nie czekając na zaproszenie, wszedłem do klasy. Trafiłem idealnie - właśnie kogoś odpytywała. - Pani Gruszczyńska, proszą panią do sekretariatu. - Uśmiechnąłem się. - Ważny telefon z kuratorium. - Co? - zdumiała się Grucha. - Chcą panią zrobić metodykiem nauczania. - Jak dobrze znałem jej małe, parszywe marzenia. Na twarz babsztyla wypełzł uśmiech. Odwróciła się, żeby wziąć swoją torebkę, i dostrzegła swoją ofiarę. - Brak odpowiedzi, pała! - warknęła i uroczyście wpisała ocenę do dziennika. A potem majestatycznie opuściła salę. Ojciec Tomka stał na korytarzu. Przez ramię przewiesił sobie futerał od puzonu. Stanąłem przy schodach na czatach. - O, znowu pan przylazł? - wściekła się. - Kuratorium właśnie oczyściło mnie z odpowiedzialności, metodykiem mnie zrobią! - Popatrzyła na niego z totalną pogardą, zupełnie jak na niesfornego ucznia. - Gdyby naprawdę studiowała pani historię, znałaby pani nazwisko Neborak. - Jego głos nie zmienił się ani na jotę. Był spokojny, podszyty melancholią. - Nosili je przedstawiciele znanej i powszechnie szanowanej lwowskiej dynastii katowskiej... - Eeeee? - wydusiła z siebie Grucha. Ojciec Tomka otworzył futerał i jednym ruchem wydobył miecz. Nie była aż tak głupia, jak mi się wydawało, rzuciła się do ucieczki. Cisnął bolas, linka oplątała jej nogi w kostkach. Nie runęła jak długa, podparła się w ostatniej chwili rękami. Ustawiła się po prostu idealnie, jak na obrazku w podręczniku. Podszedł, wygodnie oparł stopę na jej karku. Uśmiechnął się do mnie. Uniosłem kciuk do góry. Jednym pięknym ciosem upitolił jej głowę. Krew wystrzeliła do przodu jak z fontanny, łeb potoczył się po klepkach. Kat starannie przetarł ostrze flanelową szmatką i ukrył miecz w futerale. Na zwłoki, starodawnym zwyczajem, rzucił rękawice. Skinął mi w podziękowaniu i zszedł po schodach. Na mnie też była pora... *** Szkołę zamknięto na czas śledztwa, przesłuchano wszystkich uczniów. Mnie też, ale wiedziałem, co mówić. Spotkałem na parterze niskiego blondyna w garniturze, kazał mi wezwać nauczycielkę do sekretariatu, myślałem, że to jakiś nowy nauczyciel. I tyle. Wahałem się trzy dni. Scena egzekucji cały czas stała mi przed oczyma. Zachwycająca precyzja ruchów, każdy gest wystudiowany, poparty doświadczeniem pokoleń. Błysk surowej stali w powietrzu, delikatne mlaśnięcie przecinanej tkanki... Czułem, że wreszcie wiem, co chcę w życiu robić. Zamiast adwokatem czy lekarzem zostanę rzemieślnikiem wykonującym jedną z najstarszych i najszacowniejszych profesji! Z tą myślą zapukałem do drzwi Neboraków. Otworzył mi ojciec Tomka. Tym razem nie miał nic w ręce. - Chciałbym o coś zapytać - wykrztusiłem. - Tak? - Ta szkoła katów, jak wysokie jest czesne i czy egzaminy wstępne są trudne? Uśmiechnął się lekko. - Jako cechmistrz mogę ci załatwić przyjęcie bez egzaminów. Czesne jest wysokie, ale zdolni uczniowie są z niego zwolnieni. Chcesz? - Chcę! Dotrzymał słowa. Dwa dni później wysiadłem na dworcu PKS w Bieczu. Wstąpiłem do Akademii Katów, nadrobiłem zaległości. Cholernie fajna ta nowa buda, najbardziej lubię zajęcia z nowoczesnych metod torturowania, eksterminacji dresiarstwa i psychologii skazańców. A wy? Jak trafiliście tutaj? Eugeniusz Dębski (znany również jako Ed, Gieno, czasem Owen Yeates) urodził się w 26.01.1952 roku w Truskawcu, mieszka na stałe we Wrocławiu. Z wykształcenia filolog-rusycysta, absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego. Na swoim koncie ma kilka powieści z gatunku SF i fantasy, thriller SF, melanże powieści sensacyjnych i fantastycznych. Ponadto kilkadziesiąt opowiadań opublikowano na łamach „Fantastyki”, „Nowej Fantastyki”, „Fenixa”, „Portalu” i „Science Fiction” - kilka z nich zostało przetłumaczonych na niemiecki, węgierski, czeski i rosyjski. Najbardziej znany jest z cyklu powieści, których bohaterem jest detektyw Owen Yates oraz z opowiadań fantasy o Hondelyku, wojowniku- xameleonie. Otrzymał nagrodę Śląskiego Klubu Fantastyki „Śląkfa”, kilkukrotnie nominowany do nagrody Zajdla. Z żoną Ewą ochoczo tłumaczą fantastykę rosyjską. Eugeniusz Dębski DZIEŃ ROZLICZENIA W pierwszej chwili, to znaczy w kilka sekund po tym, jak zamknęły się za nimi drzwi piwnicy, gdy żona ciężko zwaliła się na bitanową podłogę a pod sufitem zapaliła się mętna i lepka od brudu żarówka, Septimus pomyślał, że sen, jeśli to był sen, musi się wreszcie skończyć. Udawał, że wierzy w sen, udawał, że nie pamięta, jak kilka minut temu uszczypnął się po raz pierwszy, jak potem uszczypnął się po raz drugi i trzeci. Skrzyżował ręce i zacisnął palce na prawym bicepsie. Po raz czwarty poczuł ból i po raz czwarty się nie obudził. Fala lodu uniosła się z podbrzusza i ścisnęła gardło przenikliwie zimną obręczą. Usiłował przełknąć ślinę, rosnącą w ustach jak drożdże, i wtedy Hetty jęknęła. - Sep... Boże! Czy my... Czy ona naprawdę... - załkała spazmatycznie. - Tak się starałam, dawałam jej wszystko, co mogłam, przecież wiesz. Powiedz... Pomasował gardło i gdy w końcu udało mu się przełknąć wodniste coś, co wypełniało mu usta, podszedł do żony i przykucnął obok niej. Położył rękę na jej karku, przyciągnął do swego boku. - Oczywiście, Hetty. Nie masz sobie nic do zarzucenia. Oprócz tego, że rozpieściłaś ją jak wszystkie matki swoje dzieci. Nie pozwoliłaś mi wychować jej w surowszych warunkach, ograniczając, przynajmniej częściowo, wymagania. Byłem pewien, że twoja metoda się nie sprawdzi, jak nie sprawdziła się w kilkudziesięciu milionach przypadków. Pakowałaś w nią wszystko, a tego właśnie nie trzeba było robić. Biedna, głupia Hetty, pomyślał, głaszcząc żonę po plecach. - Może ona... tylko zażartowała sobie z nas? - Henrietta Dawnson spojrzała z dołu w twarz męża. Jej oczy pełne były nadziei i mimo żalu do żony, mimo poczucia jakby trochę zmarnowanego życia, Septimus czuł, że dałby dużo, by móc powiedzieć: „Masz rację, to był tylko żart. Mówiła mi to wczoraj”. Albo coś w tym rodzaju. Cokolwiek, byle sugerowało inny koniec niż ten, który chyba im szykowano. - Nie wiem. - Wzruszył ramionami. - Chyba tak, przecież zawsze była sprawiedliwa. - Właśnie! - Hetty uczepiła się tej szansy. - Oczywiście. Nasza córka ma wady jak każdy, ale jedną z jej zalet jest właśnie poczucie sprawiedliwości. O tak! - Wstała i mówiła, patrząc na męża tym razem z góry. - Pamiętasz, pokłóciła się z córką Zussmanów i przyznała... Septimus również wstał i podszedł do brudnożółtej ściany, w której widniało małe okienko na styku z sufitem. Głos żony, bełkocącej coś z tyłu, niemal doń nie docierał, odwrócił się i przerwał bezceremonialnie: - Poczekaj! Myślę, że na dowcip możemy odpowiedzieć dowcipem. - I widząc zdziwione oczy małżonki, skinął na nią palcem. - Chodź tu, wymyśliłem coś. - A gdy podeszła i schyliła głowę, by ukryć rozbłysłą nadzieję, szepnął: - Podsadzę cię do okienka. Tylko cichutko. I otwieraj ostrożnie, zawiasy pewnie zardzewiały. Wyjrzyj i sprawdź, czy nie ma jej w ogrodzie. A potem podasz mi tu krzesełko i wyjedziemy gdzieś na całą dobę. Zobaczysz, jeszcze pośmiejemy się z jej zdziwionej miny. No! - Poklepał leciutko żonę po ramieniu i podszedł do ściany bliżej. Oparł się o nią plecami, przykucnął i splótł dłonie. Kiwnął ponaglająco głową, więc w końcu Hetty ruszyła w jego stronę. - Buty - szepnął. - Zdejmij buty! Zsunęła sandały, przydeptując pięty czubkami palców, i włożyła prawą stopę w dłonie Septimusa. Stęknęła i niezgrabnie, uderzając go kolanem w brzuch, stanęła w koszyku z dłoni. Wyciągnęła rękę do ramy, dotknęła klamki i nagle krzyknęła, szarpnęła całe ciało w tył i runęła, chwytając się rozpaczliwie włosów męża, drapiąc paznokciami jego twarz. Usiłował ją złapać, ale była zbyt ciężka, mimo wszystko zamortyzował trochę jej upadek. Uderzyła głową o bitan i znieruchomiała. Sep rzucił się do niej i opadł na klęczki. - Hetty! Co się stało? - Poklepywał żonę po policzku, coraz bardziej złoszcząc się na jej niedołężność. - Hetty! Zobaczył, że drgają jej powieki, przestał więc bić kobietę po twarzy i podłożył dłoń pod głowę. Uniósł ją lekko. - Hetty, co się stało? - Nie wiem... Moja głooowa. - Zaczęła płakać. Spod zamkniętych powiek płynęły błyszczące w mętnym świetle łzy. Septimus zacisnął zęby i wyjął chusteczkę z kieszeni. - No... Już nie płacz. - Wycierał łzy, zbierał je w chusteczkę, jakby były mu do czegoś potrzebne. - Powiedz! Co się stało? - Bo-o-że... - Chlipała. - Uderzyło mnie... W rękę... - Uderzyło? W rękę? - Zmarszczył brwi i odwrócił się do okna. Niczego, co mogłoby uderzyć, nie było widać. - Poczekaj - powiedział i ostrożnie ułożył głowę Hetty na bitanie. Wstał i podszedł bliżej. Wpatrywał się uważnie w metalową ramę, potem wrócił do żony. - Podnieś się i chodź - powiedział stanowczo. - To przestaje wyglądać na dowcip. Nie oszukujmy się. - Rozmyślnie dość brutalnie szarpnął żonę za ramię. Albo uda mu się wykrzesać z niej resztki energii, albo już niedługo nie będzie im do niczego potrzebna. - Musimy coś zrobić, inaczej... Hetty podniosła się z zastygłą twarzą i stanęła na wprost męża. - Stań na czworakach. Teraz ja muszę zobaczyć, co ta dziwka wymyśliła. - Pokazał żonie podłogę pod oknem. Posłusznie podeszła do wskazanego miejsca, opadła na kolana i oparła się dłońmi o podłogę. Septimus zdjął mokasyny i postawił stopę na plecach żony, tuż obok wierzchołka kąta prostego, utworzonego przez pośladki i plecy. Oparł dłonie na ścianie i, starając się zrobić to miękko, bez niepotrzebnych szarpnięć, wybił w górę. Stał kilka sekund i ostrożnie zeskoczył. - No i co? - Henrietta odwróciła głowę, kolana i dłonie nadal opierała na podłodze. - Podłączyła ramy do prądu - wycedził Septimus. - Koch-chane dziecko! Przykładało się do fizyki. - Zaciskał pięści i rozglądał się po piwnicy. - Masz coś metalowego? - zapytał, nie patrząc na Hetty. - Może spinkę? - Spinkę mam - wyszeptała. Podniosła się z podłogi i zaczęła nerwowo szarpać włosy. - Jest! - Podbiegła i podała mu srebrną klamerkę. - Co chcesz zrobić? Sep wziął spinkę i jeszcze raz rozejrzał się po pomieszczeniu. Przyciągnął głowę żony do swych ust. - Zrobię spięcie. Jak dobrze pójdzie, to przy okazji uwięzimy córeczkę w domu. Wyskoczę pierwszy, musisz mnie utrzymać. Potem wyciągnę ciebie i pobiegniemy do garażu. Ja otworzę drzwi, a ty bez zwłoki wskakuj do wozu. Gdyby coś było nie tak, to uciekaj, nie czekaj na mnie. Jakoś sobie poradzę. Ale to tylko tak... Na wszelki wypadek. Na pewno się uda, uciekniemy, przeczekamy gdzieś i wrócimy jutro. Zapomnimy o wszystkim i znowu będzie jak dawniej, zobaczysz. - Pocałował Hetty w policzek i pociągnął pod okno. Gdy klękała, powiedział: - Poczekaj! - I oderwał kieszeń od jej sukienki. - Moja chusteczka jest mokra - wyjaśnił, choć wątpił, by cokolwiek z tego zrozumiała. Złożył strzęp tkaniny kilkakrotnie i poprzez kilka jej warstw chwycił spinkę. - Już. - Kiwnął głową, poczekał sekundę, dając Hetty czas na zajęcie jak najpewniejszej pozycji, i wspiął się do okna. Przyłożył jeden koniec spinki do jednej ramy i, omijając włożoną między ramy przekładkę z gumy, drapnął drugą ramę. Błysnęło i poczuł uderzenie w dłoń. Odruchowo szarpnął się w tył i, by nie męczyć żony, zeskoczył sam na podłogę. - Trzymaj się - zawołał i wskoczył jeszcze raz na żywy stołek. Pociągnął ramę, aż posłusznie otwierające się skrzydła okna uderzyły o ściany, odbił się mocno i, zrywając paznokcie, drapiąc stopami ścianę, wyciągnął się na zewnątrz. Szybko rozejrzał się po ogrodzie i padł na ziemię pod oknem. Wsunął rękę do środka, najgłębiej jak tylko mógł. - Hetty! Prędzej, na Boga! Nie spodziewał się takiego ciężaru. Jęknął przez zęby, zacisnął palce na przegubie kobiety i, odpychając się nogami i drugą ręką od ściany, zaczął wyciągać Hetty z piwnicy. Niespodziewanie poczuł szybkie szarpnięcia, które prawie pozbawiły go przytomności z powodu bólu w wyrywanym stawie, ale jednocześnie pojął, że Hetty odbija się kolanami od ściany i że gdyby nie wpadła na ten pomysł, nigdy by jej nie wyciągnął. Wydawało mu się, że chwila ta rozciągnęła się na całe życie, ale w końcu runął na plecy, mocno uderzając głową o płyty ścieżki biegnącej wokół domu. Trzymając się za prawy łokieć, zerwał się na nogi i pochylił nad żoną. - Hetty! Szybko! Szybko! - Starając się nie zwracać uwagi na dojmujący ból w barku, pomógł jej podnieść się na nogi. - Garaż! Pobiegli, zataczając się, oświetleni martwym światłem księżyca, dopadli drzwi i zaczęli je podnosić. Hetty oddychała ciężko, ochryple, jęknęła, podciągając z całej siły drzwi do góry, sama właściwie je podnosząc. Septimus szybko obrzucił dom spojrzeniem. Nic się nie ruszało, okna zamarły, ukrywając za ciemnymi taflami ewentualnego obserwatora, nic nie poruszało się w ogrodzie. Sep nabrał powietrza w płuca, podniósł prawą rękę przy pomocy lewej i z całej siły wcisnął ją w bark. Fala bólu rozbłysła w oczach jak błyskawica, ale mógł już poruszać ramieniem. Zrobił dwa kroki i szarpnął drzwi limuzyny, wsunął się za kierownicę, wcisnął inicjator. Hetty prędko wskoczyła na siedzenie pasażera. Silnik zaszeptał cicho, Sep uderzył w dźwignię, przełączając się na ręczne sterowanie, i samochód runął do przodu. Dawnson podświadomie oczekiwał jakiejś pułapki - bomby, zablokowanych kół czy czegoś w tym rodzaju, ale wóz posłusznie śmignął, przemknął przez podjazd i przebił bramę jak pocisk. Septimus zdążył jeszcze zwiększyć przełożenie kierownicy i skręcił lekko w prawo. Pirolowe opony zapiszczały dziko, walcząc z poślizgiem, utrzymały przyczepność i pozwoliły nabrać od razu prędkości, jakiej chyba nigdy dotąd Septimus nie osiągnął. W szalonym tempie mknęli przez swój rodzinny sektor, pusty, zamarły jakby w oczekiwaniu na ciekawsze niż banalna ucieczka wydarzenia. Hetty ukryła twarz w dłoniach i cicho wyła. - No, już cicho, cicho. - Sep starał się, by nie słyszała drżenia w jego głosie. Zrozumiał nagle, że ta kobieta, którą w głębi duszy od kilkunastu lat uważał za coś obcego, pustego jak wydmuszka, którą oskarżał o mnóstwo wad, nagle stała mu się bliska. Tak bliska jak wtedy, gdy wesoła, towarzyska i beztrosko w nim zakochana, oddawała mu się, kiedy tylko chciał, i oboje czerpali z tego niczym ze źródła w oazie. - Udało się, nic nam już nie grozi. Wyrwaliśmy się! - Roześmiał się trochę na pokaz, ale potem parsknął drugi raz, już szczerze. - Udało się! Rozumiesz? Żyjemy! E-ech! - Rozparł się wygodniej w fotelu i nieco zwolnił. Zerknął na żonę. Przestała płakać i oparła głowę na podgłówku. Jej dłonie leżały bezwładnie na udach, starte do krwi łokcie plamiły sukienkę. Materiał, zadarty do połowy ud, odsłaniał połyskujące świeżą krwią kolana. Septimusa ogarnęła fala czułości do tej czterdziestotrzyletniej kobiety, niespodziewanie poczuł się winny. Za drobne, uszczypliwe uwagi, za szczególnie częste w ostatnim roku skoki w bok z matkami dorastających dzieci. Za gderanie, zrzędzenie. - Nic to - powiedział na głos i chodziło mu nie tyle o kilka ostatnich godzin, a o zmarnowane lata, które tymi dwoma słowami utopił w rzece zapomnienia, i dodał: - Wszystko będzie dobrze. Wszystko. - Wysunął prawą rękę, o wiele mniej bolącą niż przed chwilą, i wcisnął klawisz radia. Chwilę rozbrzmiewała jakaś spokojna melodyjka. Potem rozległ się maślany, jedwabisty głos spikera. - A teraz sprawy interesujące cały nasz sektor 471 ca. Dziś osiemnaste urodziny obchodzą Cecil Tay Schubert i Jessica Dawnson. Najpierw posłuchajcie, co postanowił Cecil. - Spiker przerwał na chwilę, ręka Septimusa powędrowała do wyłącznika, ale Hetty wyciągnęła nagle dłoń i przytrzymała męża. - Otóż Cecil Tay Schubert darował życie ojcu pod warunkiem, że ten zabije matkę Cecila. Młody mężczyzna, który dziś właśnie wkroczył w dorosłe życie, oświadczył, że nienawidzi matki, a ojciec jest mu właściwie obojętny. W tej sytuacji dał mu szansę, z której Buck Schubert skorzystał. Pani Marion Schubert została utopiona przez męża w wannie. Ale na tym nie koniec relacji z Dnia Rozliczenia w rodzinie Cecila. Ojciec bezpośrednio po utopieniu żony został zamknięty przez syna w garażu. Jeszcze przez godzinę i szesnaście minut syn może zmienić zdanie i rozliczyć się z ojcem. Powiedział nam, że to, co uczynił ojciec, mimo wszystko napawa go wstrętem i że musi przemyśleć sprawę. Zostawmy więc na razie chłopca sam na sam ze swoimi myślami, pozwólmy mu spokojnie jeszcze raz rozliczyć rodziców ze swego dzieciństwa, z opieki nad nim, troski. Rozliczenie na pewno będzie sprawiedliwe, zresztą dowiódł tego już parę godzin wcześniej, bo - w końcu - któż lepiej zna swych rodziców niż ich własne dziecko? - Filozoficznie zakończył spiker i znów popłynęła muzyka. Silnik pracował bezgłośnie, ledwo słyszalnie szeptały opony, pieszcząc asfalt porowatym czerwonym bieżnikiem. Puls łomotał Septimusowi w uszach, ręce ściskały kierownicę, czekając, aż spłynie z niej spokój i pewność. - A teraz druga bohaterka dzisiejszego Dnia Rozliczenia - Jessica Dawnson. Rozmawialiśmy z nią blisko cztery godziny temu. Powiedziała, że rozliczy oboje rodziców, ale od tej pory nie udało nam się skontaktować z pełnoletnią już kobietą. Nie wiemy więc, czy wykonała już wyrok i jaki on był. Musimy poczekać, Jessica ma jeszcze prawie szesnaście godzin, zanim zakończy się doba odległa o osiemnaście lat od dnia jej narodzin, doba nazywana powszechnie Dniem Rozliczenia! - podniósł uroczyście głos i znów umilkł na chwilę. Tym razem nie było muzyki. Po kilku sekundach śliski głos wypłynął ponownie z głośników. - Może więc, zanim poznamy losy trojga rodziców, zastanówmy się chwilę nad samą instytucją Dnia Rozliczenia, chwila jest bowiem sprzyjająca nadzwyczaj. Otóż jesteśmy czwartym pokoleniem, korzystającym z tego prostego i jak dotąd niezawodnego sposobu regulowania nadmiernego zaludnienia naszego kraju. Problem ten istniał i istnieje w skali całego globu, tyle że jest rozwiązywany nie tak absolutnie demokratycznie i sprawiedliwie jak u nas. Od czasu wprowadzenia Dnia Rozliczenia nie mamy kłopotu z zezwoleniami na poczęcie, badaniami przydatności, tropieniem nielegalnych porodów i przestępczego zatajania wychowywania dzieci. Każdy, powtarzam, każdy może mieć dziecko, dowolną liczbę dzieci i znamy przykłady rodziców, którzy decydowali się na dwoje, nawet troje, a państwo Moses z Cirby, jak świetnie wiemy, mieli czwórkę dzieci. Dożyli pięćdziesięciu siedmiu lat! - Spiker zachłysnął się podziwem i zazdrością. - Owszem, można też nie mieć dzieci i tak czyni większość naszych rodaków. Dożywają swych czterdziestu pięciu lat i udają się do Usypialni. Natomiast kto przed ukończeniem dwudziestego piątego roku życia zostaje ojcem lub matką, ma szansę w wieku czterdziestu trzech lat, a więc gdy dziecko osiągnie pełnoletność, przedłużyć życie o dziesięć lat. Oczywiście pod warunkiem, że latorośl uzna rodziców za godnych tego wyróżnienia. O ile oceni ich życie, pracę, przydatność dla ojczyzny i całokształt wychowania za wzorowe. Po Dniu Rozliczenia nowy obywatel poddawany jest zabiegowi regeneracji psychicznej i bez najmniejszych obciążeń wkracza w dorosłe życie. Czyż może istnieć sprawiedliwszy, bardziej demokratyczny, doskonalszy system regulacyjny? Nieee. Wykluczone. Najlepszy dowód to cztery pokolenia zdrowych, zadowolonych rodaków i szacunek, jakim obdarzamy wszystkich tych, których pozytywnie ocenił najlepszy sędzia - własne dzieci. Wszyscy starcy zasługują na to. - Umilkł, dając słuchaczom czas, by pokiwali głowami i powtórzyli za nim: „O tak! Zasługują na to”. - A teraz wróćmy do naszych... - Hetty powoli wyciągnęła dłoń i nakryła nią wyłącznik. Odcięła głos spikera i popatrzyła na Septimusa. - To zbrodniarze - powiedziała spokojnie. - Zbrodniarze i zwyrodnialcy. Wychowują morderców i szczycą się tym. - Daj spokój, Hetty, to już za nami. - Nie, za nami nie ma nic. Jak spojrzymy w oczy naszej córce? Przecież to w gruncie rzeczy nie jej wina... - Hetty, daj spokój. Nie chcę już o tym mówić, chcę jak najszybciej zapomnieć o tym koszmarze. Jutro zgłoszę się do najbliższej stacji regeneracji i skasuję wszystkie emocje. Za paręnaście godzin będziemy to traktowali jak incydent niewart wspomnienia. I nie mówmy o tym więcej! - Stuknął dłonią w kierownicę. - Znasz tu jakiś hotel? - Zmienił sztucznie ton i temat. Pokręciła przecząco głową i powiedziała: - Ja nie pójdę na regene... - O! Jest! - Przerwał i skręcił w prawo. - Prześpimy się parę godzin, wykąpiemy i pojedziemy dalej. Zrobimy sobie wakacje, co? Tak będzie najlepiej. - Zahamował przed schodkami. Nienaturalnie ożywiony wyciągnął żonę z samochodu, wynajął pokój, zamówił budzenie za osiem godzin, kolację dla dwóch osób i otaczając Hetty ramieniem, zaprowadził ją do windy. Skorzystali tylko z kąpieli. Kolacja została nietknięta, tak samo jak szerokie, wygodne łóżko. Oboje siedzieli w milczeniu w fotelach aż do chwili, gdy zadzwonił budzik i, mimo że mogli tu pozostać, poczuli się poganiani natrętnym sygnałem. Przemyli twarze zimną wodą i zeszli do samochodu. - Chcesz poprowadzić? - Septimus wskazał palcem auto, Hetty zaprzeczyła ruchem głowy i wsiadła z prawej strony. Wyjechali na główną szosę i skręcili na wschód. Septimus milczał parę minut, potem potrząsnął głową i powiedział: - Pojedźmy nad Zatokę Czerwonej Mewy, co? Pamiętasz ją jeszcze? Hetty uśmiechnęła się blado, duże łzy napęczniały w kącikach oczu i stoczyły się po policzkach. - Dobrze. - Pociągnęła nosem, szybko wytarła oczy i postarała się uśmiechnąć. - O! To mi się podoba. Zrobimy sobie wakacje. Naprzód! - Wcisnął klawisz wymiatacza, mały radarek sprawdził drogę przed nimi i zezwolił na przyspieszenie. Wóz raźno skoczył do przodu. - Włączyć radio? - Henrietta sięgnęła do włącznika i czekała na przyzwolenie męża. Sep wzruszył ramionami. - Mogą znowu... Wiesz... Hetty wcisnęła klawisz, więc wzruszył ramionami jeszcze raz. Z głośnika popłynął ten sam śliski głos, choć czuło się w nim trochę zmęczenia. - ...jestem już z wami ponad trzydzieści godzin, ale przedłużyłem dyżur bez żalu. Po pierwsze, już dla sześciu młodych obywateli naszego sektora rozpoczął się Dzień Rozliczenia, a niedługo dołączy do nich następnych ośmioro. A więc dzień obfity w wydarzenia, ale o tym później. Na razie wróćmy do Jessiki Dawnson. - Sep wyraźnie widział, jak drgnęła ręka żony, jednak żadne z nich nie wyłączyło odbiornika. - Jak dowiadujemy się od Jessie, rodzice skorzystali z opcji ucieczki i udało im się. Pozornie. Nie wiedzą bowiem o niespodziance przygotowanej przez córkę. Rozgrywka wkroczyła w bardzo, bardzo ciekawą fazę. Otóż Jessica przewidziała, że uciekną samochodem, i odpowiednio wyposażyła auto. Zresztą niech sama o tym powie. Jessie? Słuchamy! - Miodousty zamilkł, coś zachrobotało i nagle w głośnikach zabrzmiał czysty, młody głos dziewczyny. - Starzy nie mieli żadnych szans. Gdyby chcieli uciekać inaczej, niż ja tego chciałam, złapałabym ich bez trudu i wpakowałabym z powrotem do piwnicy. Na szczęście udało się za pierwszym razem: wskoczyli od razu do wozu i pognali na wschód. Spędzili noc w motelu „Stop! Nie pożałujesz!” Teraz jadą dalej, a ja niedługo ruszam za nimi. Nie mają szans. - Zamilkła na chwilę. Septimus wcisnął pedał akceleratora w podłogę, wóz nie zareagował, a wymiatacz pisnął kilkakrotnie i wyświetlił na ekranie prawdopodobny czas powolnej jazdy - osiemnaście minut. Sep przygryzł dolną wargę i zwolnił pedał. - Jessie, nie wykluczasz możliwości słuchania nas w tej chwili przez rodziców? Nie przeszkodzi ci to w wykonaniu rozliczenia? - Absolutnie. Nic mi nie przeszkodzi. Mogę teraz powiedzieć wszystko. Samochód jest zaprogramowany i już w tej chwili niesterowalny. Zawiezie staruszków w pewne miejsce, gdzie za godzinę przybędę również ja. Teraz kończę, bo muszę lecieć. - Powodzenia, Jessie - słodko tchnął spiker w mikrofon. - Wróćmy do naszych dzisiejszych jubilat... Septimus trzasnął w wyłącznik i wcisnął pedał hamulca. Mknęli nadal po gładkiej, szerokiej drodze. Potężna maska limuzyny łykała beżową wstęgę szosy, nie zbaczając ani na milimetr mimo gwałtownych skrętów kierownicą. Sep puścił koło i rzucił się do stacyjki, szarpnął gałką inicjatora, uderzył z boku pięścią, ale wóz zupełnie nie reagował nawet na taką ingerencję w swe skomplikowane układy. Septimus gwałtownie odsunął fotel w tył, wychylił się i trzasnął z całej siły w tablicę kontrolną, pięta mokasyna zagłębiła się w centralnym zegarze, posypał się plastik i wskazówki. Nic się nie zmieniło - pędzili monotonnie w niewiadomym już teraz kierunku. Bezsilna wściekłość ogarnęła Sepa, zacisnął zęby i walił pięściami, łokciami, nogami we wszystko, czego mógł sięgnąć, szarpał przewody wypełzające z dziury po kontrolkach i radioodbiorniku, wyłamał lusterko i zaczął nim tłuc w szybę. Potem cisnął je na podłogę i szarpnął klamkę drzwi, wóz zwolnił wyraźnie. Zaskoczony mężczyzna pociągnął jeszcze raz, pełen kiełkującej żywiołowo nadziei, samochód zwolnił jeszcze bardziej, nagle skręcił w zjazd z drogi głównej i przyspieszył. Septimus zrozumiał, że klamka nie ma z tym nic wspólnego, i w tym samym momencie z kolumny kierownicy trysnął pióropusz dymu, Hetty rozkaszlała się spazmatycznie, kilka sekund po niej zaczął kaszleć Dawnson. Wóz trząsł się na wybojach, dodatkowo potęgując chaos w kabinie. Oboje zsunęli się na podłogę, a gdy ocknęli się z omdlenia, dym zniknął. Samochód stał, pełen świeżego powietrza. Znajdowali się chyba na terenie jakiejś opuszczonej budowy, pełnej większych i mniejszych dziur. Szyny, płyty bitanowe, ogromne kłęby drutu i kilka maszyn otaczały ich wóz. Rozglądali się na wszystkie strony, potem Sep szarpnął jeszcze raz klamkę i sekundę po tym, jakby niechętnie, z żalem, samochód opuścił szyby okien. Septimus zaczął się podnosić, by wyskoczyć, gdy nagle usłyszał: - Nie próbuj wychodzić oknem! Targnął głową, uderzając się o ramę okna. Z tyłu wolno podchodziła Jessica. Włożyła jasne spodnie z nogawkami uciętymi tuż pod kolanami i ciemnobrązową bluzkę. Wąską wstążką przewiązała puszyste blond włosy. Szła, trzymając ręce za plecami. Było cicho i wyraźnie słyszeli, że za nią rozlega się jakieś dzwonienie. Podeszła bliżej i skręciła w stronę siedzenia matki; Hetty i Septimus obserwowali jej ruchy jak ptaki zahipnotyzowane wijącym się ciałem gada. Jessica przystanęła przy oknie, patrząc poważnie na kobietę, i nagle z całej siły uderzyła czymś, co trzymała za sobą, w szybę. Błysnął metal, Sep rzucił się do tyłu, a Hetty krzyknęła, poleciały odłamki szkła. Ich grzechot zlał się z wesołym śmiechem Jessiki. Pomachała w powietrzu dwoma parami kajdanek i wrzuciła je do samochodu, złośliwie celując w strupy na kolanach matki. - Załóżcie, to was wypuszczę - powiedziała i zachichotała, może na wspomnienie ich strachu. Septimus powoli schylił się i podniósł kajdanki, spojrzał na Hetty. Jej twarz przeraziła go - była blada, wargi niemal zniknęły, wciągała powietrze przez szeroko rozdęte nozdrza, patrząc prosto przed siebie pustym wzrokiem. Powoli odwróciła się do niego i powiedziała: - Ja nie założę. Sep kątem oka zauważył, że Jessica wycofuje się, ale nie odrywał wzroku od żony. Po chwili córka pojawiła się znowu w polu widzenia i syknęła do matki: - Rozwalę mu łeb! Odwrócili się oboje w jej stronę. Trzymała w ręku zeszłoroczny model controllera. Wylot lufy skierowanej w ich stronę był nie większy niż ziarnko grochu, ale Sep wiedział, że potworna prędkość początkowa pocisku i ruchoma kropelka rtęci w jego wnętrzu daje efekt porównywalny tylko z bronią na słonie. Hetty pokiwała lekko głową i odwróciła się do męża, wyciągając dłonie. Sep zapiął kajdanki, dziwiąc się spokojowi jej rąk, potem podał jej swoje, drżące i mokre od potu. Zatrzasnęła je niedbale, jakby nic innego nie robiła przez całe życie, i wtedy Jessica schyliła się i drzwi się otworzyły. Nie czekając na polecenie, wysiedli i stanęli obok siebie przed maską limuzyny. Teraz zobaczyli, że u stóp córki stoi duży, przenośny odbiornik ze sterownikiem dla prostych robotów domowych. - Znam was dobrze, co? - zapytała Jessica i nie czekając na odpowiedź, pochwaliła sama siebie: - Przewidziałam wszystkie wasze ruchy, zrealizowałam plan i proszę! - Machnęła dłonią. - Jesteśmy! Nie jesteście dumni ze swojej zdolnej córeczki? - zapytała poważnie, jakby chodziło o przepłynięcie basenu pod wodą. Milczeli. - Nie to nie. Przejdziemy do konkretów, kończy mi się czas. - Spojrzała na paznokieć kciuka, na który niedawno przykleiła diodę zegarową. Potrząsnęła głową, odrzucając włosy z ramion. - Jedno z was będzie rozliczone. Wszystko jedno, które, jesteście mi jednakowo obojętni. Właściwie mogłabym was puścić, ale to byłoby niepatriotyczne. Mówiono nam o tym w szkole - gdyby wszyscy byli pobłażliwi, byłoby to ciosem w cały nasz system, zatracilibyśmy wszystkie korzyści. A poza tym dzisiaj mam okazję, by zrobić to bezkarnie, i nie myślę tracić szansy. Więc decydujcie się, kto? Tam - machnęła ręką gdzieś za swoje plecy - wisi już piękna pętelka. No? - Zakręciła z wprawą pistoletem na wskazującym palcu. - Ja! - Sep zrobił dwa kroki w przód. Był szybszy tylko o ułamek sekundy od swojej żony. Zrobiła tylko jeden krok, ale to „ja” zabrzmiało w jej ustach bardziej zdecydowanie. Jessica wydawała się zdziwiona, przesunęła dolną szczękę i skubnęła wargę zębami. Rodzice ze zdziwieniem zobaczyli, że zaczyna płakać. - Świnie! - wrzasnęła nagle. - Zawsze mi robicie na złość! Nawet teraz zniszczyliście wszystko, co sobie wymarzyłam. Bydlaki! Romantyczne gnoje. - Uspokoiła się tak samo szybko, jak przedtem rozzłościła. - Pożałujecie tego. Zrealizuję plan awaryjny. Idźcie tam! - Machnęła lufą pistoletu i zaczęła iść w ich kierunku. Wskazywała jakieś miejsce za ich plecami, Septimus obejrzał się i zobaczył, że żona zdążyła już zrobić kilka kroków. Zgasł w nim kiełkujący jeszcze przed chwilą odruch buntu i poszedł za nią. Dogonił Hetty i delikatnie wziął pod ramię. - Bez takich gestów, ty stary gnoju! - Usłyszeli z tyłu krzyk Jessie. - Przecież nie będziesz teraz udawał, że coś cię z nią łączy. Z tą tłustą krową! - Głos jej się załamał, wrzask przeszedł w bezsilny, tępy skrzek. - Stać! Stali przed niewielkim, niezbyt głębokim dołem. Sep chciał się odwrócić, gdy poczuł pchnięcie i poleciał do przodu. Skoczył, uderzył rękami w ścianę i zwalił się w tył, na plecy. Zaraz potem nieoczekiwanie lekko wylądowała w dole Hetty. Na jej twarz padł cień Jessiki i zaraz znikł. Mieli czas, by wyjaśnić sobie wszystko, powiedzieć, wytłumaczyć, ale stali w milczeniu i patrzyli sobie w oczy. A potem w dół chlusnęła struga jakiejś gęstej mazi. Odwrócili się i zobaczyli, że Jessica podtoczyła duży zbiornik i wylewa jego zawartość do dołu, w którym się znajdowali. Przykucnęła i jakby przymierzyła się do strzału. Wstała, wytarła ręce o spodnie. - Bardzo ładnie wystajecie, nie pomyliłam się. - Podeszła do zbiornika i przechyliła go, aby ciecz szybciej spływała. Sep poczuł strach, prawdziwy strach, bo to, co czuł przedtem, okazało się drobiazgiem. Serce zatłukło się w piersi z siłą pneumomłota, szorstki i ostry język drapał bezskutecznie podniebienie i dziąsła w poszukiwaniu wilgoci. Broda, niezależnie od woli, zadrżała jak u małego dziecka. - Sep... Sep. - Usłyszał i udało mu się odwrócić głowę w stronę głosu. - Sep... Ona już nic nam nie może zrobić, zabiła nas wcześniej. Teraz już się nie bój. - Hetty stała spokojna, tylko oczy usiłowały podtrzymać na duchu Septimusa. Maź doszła im do piersi, gęsta struga płynęła coraz wolniej, ale błocko błyskawicznie twardniało. Sep poczuł, że nie może już uwolnić stóp, musiał stać nieruchomo i najprawdopodobniej właśnie ta niemożność poruszania się, przymusowy bezruch pozwoliły mu się opanować. - Tak - szepnął. - Nic już nam nie zrobi. Maź sięgnęła szyi Hetty, wypełniła całkowicie dół. Sep zauważył, że żona lekko tylko podniosła brodę, nie groziło jej utopienie, za to oddychała ciężko, jemu też chłodna obręcz ściskała klatkę piersiową. Starali się poruszać jak najmniej i wtedy usłyszeli trzaski z boku. Odwrócili głowy jednocześnie. Zza sterty gruzu wyłonił się mały walec z Jessicą za kierownicą, toczył się wolno w ich kierunku, nie pozostawiając wątpliwości co do celu, w jakim został uruchomiony. Przystanął jakieś sześć metrów przed nimi, Jessie wyskoczyła z kabiny i podeszła do placka gęstego, szarego błota z wystającymi dwiema głowami. Końcem buta nadepnęła powierzchnię. Ta ugięła się lekko. - Jeszcze chwila - skonstatowała. - Ale nie za długo, bo się udusicie. - Jej oczy były twardsze od pirolitu, nie było twardszej substancji we wszechświecie. - Posłuchajmy muzyczki, zanim zrobię miazgę z waszych głów. - Odeszła za walec i po chwili buchnęła stamtąd ostra, dynamiczna muzyka. Jazgot instrumentów nasilał się, w miarę jak podchodziła coraz bliżej. Postawiła odbiornik tuż obok głowy Septimusa i wróciła do walca. Sep patrzył w twarz Henrietty, dusiła się, sine wargi poruszały się konwulsyjnie i nagle zrozumiał, że Hetty powtarza w kółko: „Nic nam nie zrobi... nic nam... nie zrobi”. Chwytał spazmatycznie powietrze, ogłuszony falami łoskotu. - Nic... nie zrobi - wychrypiał. Muzyka ucichła nagle i rozległ się dźwięk perlistych dzwoneczków. Turlały się i toczyły, wygrywając znaną wszystkim melodyjkę „Niech radością zapłonie świat cały...”. Sep wytrzeszczył oczy i zobaczył, jak Jessica drgnęła i oderwała się od walca. - Tak, Jessica - wrzasnął spiker. - Skończył się twój Dzień Rozliczenia. Mamy nadzieję, że zrealizowałaś swój piękny plan. Gratulujemy jeszcze raz pomysłowości i konsekwencji. Sądzę, że porozmawiamy jeszcze na ten temat, gdy odbędziesz seans regeneracji. Do zobaczenia, Jessie - zgrzytnął i umilkł. Po chwili inny głos, świeży i rześki, podjął: - Wracajmy do innych jubilatów. Jest ich dzisiaj rekordowa liczba. Od trzech miesięcy nie mieliś... Jessica chwyciła odbiornik i palnęła nim z całej siły o betonową płytę nieopodal. Potem, szlochając, pognała gdzieś za walec. Wróciła po krótkiej chwili z dużym pojemnikiem w ręku. Podbiegła do wtopionych rodziców i chlusnęła na nich jakąś przezroczystą cieczą. Buchnęła para, śmierdząca i ciepła. Sep stracił żonę z oczu, zaczął się rzucać, pozwalając, by rozpuszczalnik wpłynął w szczeliny między jego ciałem a skorupą, wydarł ręce, zdzierając skórę na przegubach, i zaczął grzebać nimi w kipieli przed sobą. Wciąż nie mógł sięgnąć Hetty. - Hetty! Hetty... Nic nam nie zrobi... Het... - Poczuł ramię żony, chwycił je i pociągnął do siebie. Wokół kipiało, choć nie parzyła ich rozpuszczająca maź, chlupotało; wydarł nogi i zrobił krok do przodu, podciągnął bezwładne ciało żony i przełożył na suchą ziemię. Wygrzebał się z błocka, szybko objął oklejoną parującą mieszanką Hetty i odciągnął kilka kroków w bok. Poruszyła wargami, więc odetchnąwszy z ulgą, położył ją na plecach i pobiegł do samochodu. W skrytce było kilka papierowych ręczników, zmiął je i pobiegł z powrotem. Wytarł dokładnie twarz Hetty i swoją i uśmiechnął się, gdy zobaczył, że patrzy na niego przytomnie. - Skąd wiedziałaś? Że nic nam nie zrobi - wyjaśnił, widząc, że nie rozumie. - Nic nie wiedziałam. I dalej nie wiem - powiedziała cicho. - Za-a... pomnia-ałam... że dziś... zmienia się... czaas... na wio-se-enny! - szlochała Jessica z tyłu. Sep spojrzał znowu na żonę. Podała mu rękę i powiedziała: - Już mogę wstać, pomóż. Septimus zerwał się i pociągnął Hetty. Stali na drżących lekko nogach, otrzepując z siebie nawzajem kłaki piany. Jessica zdarła wstążkę z głowy i wycierała nią czerwone, zapuchnięte oczy. - Jak się tu dostałaś? - zapytał Sep. - Tam. - Machnęła ręką do tyłu. - Zostawiłam tam mojego tigera. - Idziemy - powiedział Sep i, objąwszy żonę ramieniem, poprowadził do wyjścia. Jessica, szurając miękkimi podeszwami butów, wlokła się z tyłu. - Ja poprowadzę - oświadczył Septimus, gdy doszli do małego, zwrotnego trójkołowca. - Bez dyskusji! - uciął, widząc, że Jessie chce coś powiedzieć. - Ściągnij nam kajdanki. W przytulnym wnętrzu panowała cisza, gdy Dawnson wyjeżdżał po pooranej koleinami drodze na główną szosę. Dopiero gdy auto wytoczyło się na gładką powierzchnię, Septimus odwrócił się do żony i powiedział: - Jest już dorosła. Nie wypada zapraszać jej na lody. Dostanie za to w domu drinka, co? - Uśmiechnął się do Hetty i mrugnął okiem. Odwzajemniła uśmiech, więc zuchowato kopnął akcelerator i żółty samochodzik raźno skoczył do przodu. Tomasz Kołodziejczak ur. 1985, debiutował w 1985 roku na łamach „Przeglądu Technicznego”. Opublikował kilka powieści (Wybierz swoją śmierć - 1990, Krew i kamień - 1994, Kolory sztandarów - 1996, Przygody rycerza Darlana - 1997, Schwytany w światła - 1999), liczne opowiadania oraz gry fantastyczne (m.in. Rzeźbiarze pierścieni - 1996). Kilkakrotnie nominowany do nagrody im. Janusza Zajdla, zdobył ją w roku 1996 za powieść Kolory Sztandarów. Jest trzykrotnym laureatem „Śląkfy”, a także wielu innych wyróżnień literackich i komiksowych. Jego powieści i opowiadania tłumaczone były m.in. na czeski, litewski i rosyjski. Był redaktorem, publicystą i wydawcą w wielu mediach związanych z fantastyką (pisma „Voyager”, „Fenix”, „Magia i Miecz”, telewizyjny program „Fantastykon”, „Magazyn Fantastyki Radia Wawa”). Tomasz Kołodziejczak WRÓCĘ DO CIEBIE, KACIE Teraz Powoli wstępowała na szafot. Szła dumnie wyprostowana, lekko uśmiechnięta, jej twarz okalały zielone, kiedyś długie, teraz przycięte na linii karku, włosy. Widział jej jasną sylwetkę na tle czarnych murów otaczających Plac Sędziów i modlił się o cud. Cud nie mógł nastąpić. Pomocnicy podprowadzili kobietę do pieńka. Kątem oka dostrzegł przesuwające się kamery, wokół siebie słyszał szum podnieconego egzekucją tłumu. Wprawnym, ćwiczonym tysiące razy ruchem sięgnął po przewieszony przez plecy miecz. Za chwilę miał ściąć głowę kobiecie, którą kochał. Cztery lata wcześniej Był wolnym człowiekiem pośród wolnych ludzi. Lubił to: żyć między nimi i dla nich, czuć ich szacunek - odrobinę strachu, ciekawości, fascynacji. Gdy szedł ulicami, a zgodnie z prawami zakonnymi, prawie zawsze podróżował pieszo, oglądali się za nim ukradkiem. Wyglądał dostojnie i poważnie - wysoki, młody mężczyzna w czarnej tunice i spodniach, w rękawiczkach i ciężkich, podkutych butach. Tak musiał wyglądać, bo wykonywał Prawo. Wiedział, że niektórzy go nienawidzą, brzydzą się nim, pogardzają. Nie przejmował się tym. Bo gdy szedł pośród różnobarwnego i różnokolorowego tłumu ludzi o strojach i ciałach ukształtowanych według tysięcznych mód, klanowych obyczajów i religijnych nakazów, wiedział, że on właśnie stanowi dla nich symbol jedynej łączącej wszystkich siły - Prawa. Miecz nosił na plecach. Srebrna głownia i takaż klamra pasa przecinającego pierś stanowiły jedyną ozdobę czarnego stroju. Według reguły Zakonu, miecza nie mógł dotykać nikt prócz niego, Damiena van Dorna, kata miasta Algahara. Szafot - kanciasta konstrukcja z czarnego, lśniącego plastiku stał na Placu Sędziów. Na podest, umieszczony na wysokości metra, prowadziły schodki, dość szerokie i wygodne, by idący ze spętanymi rękoma więzień nie stracił równowagi. Pośrodku podestu stał czarny walec, nazywany potocznie „pieńkiem”. Szafot algaharski nie miał zapadni - głowę i korpus skazanego znoszono z podestu do ambulansu. Kata odwoziła do domu specjalna kapsuła. Plac Sędziów otaczały wysokie ściany z wielkich, czarnych bloków, do środka można się było dostać ośmioma bramami, które zamykały się automatycznie, gdy tłum liczył już piętnaście tysięcy. Bramy kontrolowały też wygląd ludzi i ich stan. Na plac nie mógł dostać się żaden Obcy. Posiadacze wideoskór musieli je wygasić. Zatrzymywano każdego, kto wyglądał na ćpuna lub wirtmana. Oczywiście nigdy nie udawało się wybrać wszystkich - jeśli ktoś już na placu zachowywał się niewłaściwie, natychmiast interweniowały służby porządkowe. Za znieważanie uroczystości groziły surowe kary. Rzecz jasna, zdarzały się incydenty. Naszprycowani faceci, których nie wychwyciła bramka, a którzy przyszli na plac trochę pohałasować. Abolicjoniści, próbujący powstrzymać egzekucję albo przynajmniej zachować się na tyle prowokacyjnie, by pokazywano ich potem we wszystkich serwisach wideo. Zboczeńcy, maniacy czy fanatycy religijni, pragnący przy okazji egzekucji zaspokoić jakieś niepojęte plany, popędy, marzenia. Nie wszystkich udawało się powstrzymać na czas. Rodric Gerwolf, kat miasta Bagro, trzy miesiące wcześniej zginął w czasie wykonywania egzekucji z rąk abolicjonistycznego fanatyka. Van Dorn zdawał sobie sprawę, że i jego kiedyś może spotkać ten los. Wypadek Rodrica nie był jedynym w historii planety. W czasie pierwszych kilkunastu egzekucji van Dorn często przypatrywał się tłumowi, jakby szukając swego zabójcy pośród ludzi zgromadzonych na Placu Sędziów. Potem przestał - koncentrując się zupełnie na tym, co miał do zrobienia. Teraz czekał. W czarnym kapturze stał na wprost pieńka, chwyciwszy miecz za rękojeść i ostrze. Zielone słońce, gwiazda nazywana na Ziemi Muletą, stało w zenicie - egzekucje zawsze planowano na południe. Czarny bolid, w którym przywieziono skazańca, właśnie zatrzymał się koło szafotu. Drzwi pojazdu rozsunęły się, dwaj strażnicy wyciągnęli więźnia. Wyprostował się, mrużąc oczy. Ciekawe, czy oprócz nas dwóch, pomyślał van Dorn, jest na tym placu ktoś jeszcze, kto mruży oczy od słońca... Niezwykle rzadko spotykało się ludzi bez wszczepów wzrokowych, ale reguły Zakonu Katów zakazywały jakiejkolwiek cyborgizacji. Zgodnie z tymi właśnie regułami, van Dorn myślał teraz o zbrodni Abisha, człowieka, który zamordował cztery osoby, zanim został schwytany. Van Dorn musiał skoncentrować myśli na zbrodni, próbując w krótkiej medytacji ogarnąć jej prawdziwy kształt i skutki, poczuć strach ofiar. Ale także - uszanować wolność mordercy dokonywania wyborów, za które teraz odpowie. Kat Algahary nie był jedynie egzekutorem. Był też kapłanem Prawa. Myślał o tym, gdy pomocnicy wprowadzili skazańca na szafot, gdy jeden z nich odczytał wyrok sądu, a drugi przycisnął głowę Abisha do pieńka. Van Dorn stanął obok, przez chwilę ważył miecz w ręku. - Jestem egzekutorem Prawa - wypowiedział rytualną formułę. Tłum zamilkł, bo tak nakazywał obyczaj. Tych, którzy go nie przestrzegali, nie wpuszczano potem na Plac Sędziów. - Ja tu wrócę - wyszeptał Abish i uśmiechnął się. - Wrócę do ciebie, kacie. Słońce zabłysło na srebrnym ostrzu, gdy miecz wzniósł się i opadł. Ciało Abisha osunęło się na podest, chwilę jeszcze drżało, wyrzucając z przeciętej szyi potoki krwi. Głowa przekręciła się twarzą do góry, jakby martwe, otwarte oczy szukały czegoś na szafirowym niebie. Wedle katów z Taraskat, oznaczało to nieszczęście. *** Sześć godzin później van Dorn stał oparty o kamienny filar, w ręku trzymając szklankę whisky. Spod półprzymkniętych powiek obserwował córkę gospodarza przyjęcia, gubernatora Algahary, Simeona Rohmera. Sara Rohmer miała na sobie jedną z najpiękniejszych wideoskór, jakie van Dorn kiedykolwiek widział - symulację nocnego nieba obserwowanego z jakiegoś punktu w dysku centralnym galaktyki. Poruszała się wdzięcznie i miękko, jej ciała nie deformowały żadne wszczepy czy symbiotyczne wspomagacze. Była prawie naga - zakryła tylko łono i pośladki. Całą resztę jej ciała pokrywała czerń rozgwieżdżonego nieba, rozświetlona tysiącem kolorowych punktów, plam i smug - gwiazd, mgławic, gromad przepływających po brzuchu i plecach Sary, iskrzących się na jej piersiach, oplatających uda, łydki i stopy, migocących na twarzy i wygolonej głowie. Jasne oczy, porcelanowo białe zęby, różowy język - to jedyne ludzkie barwy, jakie zachowały się na jej ciele. Van Dorn podziwiał urodę córki gubernatora, rozkoszując się prężnością ruchów i doskonałością kształtów młodej kobiety. - Niezła dupa, wspólniku - skomentował całą rzecz McKelly, szef wydziału specjalnego policji miasta Algahara. McKelly był porządnym człowiekiem, nieaspirującym nigdy do przebywania w tak zwanej elicie towarzyskiej. Trafił do niej i tak dzięki niezwykłej pracowitości, wspartej sporą dawką szczęścia. Zgromadzonym na bankiecie ludziom przyglądał się z lekkim uśmiechem i pobrzmiewającym w głosie pobłażaniem. Do van Dorna nie mówił inaczej jak „wspólniku” - wszak sam wyłapywał przestępców, którym potem Damien ścinał głowy. Kiedyś drażniło to kata, potem się przyzwyczaił, teraz nawet polubił. W McKellym odnalazł człowieka, z którym mógłby się zbliżyć, zaprzyjaźnić, gdyby tylko zdarzyła się ku temu jakaś okazja. - Do wzięcia - mruknął van Dorn po chwili milczenia. - Podobno nie jest głupia. - Rzadkość - cmoknął z uznaniem McKelly i zmienił temat. - Czy wiesz, co to jest dąb? - Chyba jakiś morski zwierzak... - Nie, to drzewo, jeszcze ze starej Ziemi. Czy wiesz, że posadzono u nas dębowy las, specjalnie, żeby móc robić beczki? - Po diabła komu dębowe beczki? - Ano, żeby whisky miała w czym leżakować. Seagram’s Whisky. Pomyśl sobie, bracie, mamy agrokultury, w których można wyhodować każdą potrawę, jaką tylko ci pieprznięci genetycy potrafią wymyślić. A oni, tu - wskazał palcem na rozmawiających w drugim końcu sali mężczyzn - sadzą na polach drzewa, żeby potem móc za bajońskie pieniądze sprzedać oryginalną Seagram’s Whisky albo Mum Corden Rouge. - Znasz się na tym. - Znam. To, wspólniku, jest uczciwe hobby. Żadnych prochów, fałszywych światów, syntetyków. Czysty, zdrowy alkohol. Pijesz gorzałę i jesteś w niebie. Mmmm... patrz, płynie do nas. Sara rzeczywiście skierowała się w ich stronę. Na jej brzuchu rozgorzała złoto- czerwona łuna, harmonia świateł zakołysała się razem z jędrnymi piersiami. Dziewczynie towarzyszył niski mężczyzna w służbowym stroju rządowych informatyków. Końcówki neuroprzystawki sterczały mu zza głowy, a policzki porastała kolonia oczyszczających grzybków. - Witam panów. - Mapa nieba otworzyła się, odsłaniając śnieżnobiałe zęby. Czy jej język jest rzeczywiście tak różowy, czy to tylko kontrast z czarną twarzą? - pomyślał van Dorn. - To nasz nowy gość - kontynuowała. - Informatyk z centrum Tryzuba, Olgierd REM. - Mieliśmy przyjemność. - McKelly wyciągnął rękę. - Pan van Dorn? - Informatyk skinął głową w kierunku Damiena. - Witam. - Van Dorn pomyślał, że powitanie w sytuacji, w której jedne osoby się znają, a inne nie, to jedna z najbardziej skomplikowanych ceremonii towarzyskich. - Pewnie zadawano panu to pytanie setki razy. - Sara przysunęła się do kata. - Co pan czuje teraz, wieczorem, sześć godzin po... - przerwała, jakby szukając słów. Na jej sprężystej skórze wciąż rozgrywał się przyspieszony milionkrotnie dramat wszech rzeczy, teraz można było obserwować zderzenie dwóch spiralnych galaktyk. - Po egzekucji - podpowiedział Damien. - A co czuje pani po dobrze wykonanej pracy? - No... - zawiesiła głos. - Zmęczenie i satysfakcję, ale przecież to... jakby... nie to samo... - Dokładnie to samo. Wątpliwości, o które mnie pani podejrzewa, nie mam. Przemyśleń dotyczących śmierci tych ludzi i mojego w niej udziału dokonałem dawno, jakieś dziesięć lat temu. - Tak, tak... - Kiwnęła głową, chyba nie do końca rozumiejąc, o co mu chodzi. - Mój wspólnik zapomniał dodać, że nie jest normalnym człowiekiem - wtrącił się McKelly. - Czubkiem też nie jest - dodał szybko, widząc jej zdziwienie. - W dzieciństwie przechodzimy testy, prawda? Mamy szczególne predyspozycje do uprawiania różnych profesji, także katowskiej. Poczucie obowiązku, wewnętrzna harmonia, opanowanie, wysokie poczucie sprawiedliwości... Tylko takim chodzącym ideałom powierza się tę pracę. Na marginesie dodam, że chcąc zostać policjantem na wysokim stanowisku, trzeba się wykazać co najmniej trzy razy większą dozą poczucia obowiązku i sprawiedliwości, nie wspominając już o wewnętrznej harmonii. - McKelly wyszczerzył zęby w uśmiechu. Sara skutecznie udawała zainteresowanie jego monologiem. Kiedy skończył, poczuła się zwolniona z obowiązku dalszej konwersacji. Uśmiechnęła się znowu, szepnęła „Jeszcze o tym porozmawiamy” i odpłynęła ku weselszej części towarzystwa krokiem falującym i płynnym. Powyżej jej pośladków pulsował łagodnie kwazar z rozpiętymi w czerni dżetami. - Niezła dupa, co? - Informatyk rozpoczął rozmowę, dość bezceremonialnie, jak na osobę nową w towarzystwie. Van Dorn postanowił nie patrzeć na symbiotyczne grzyby porastające jego policzki i wnętrze ust. Cechowe tatuaże na łysej czaszce REMa pulsowały łagodnym światłem. Zwoje zakończonych wtykami kabli, zgodnie z ostatnią modą, tkwiły na czubku głowy informatyka niczym dziwny kok. - Ale pewnie w sieci pływają lepsze? - W głosie McKelly’ego van Dorn odczytał niechęć wobec intruza, który wdarł się do rozmowy o alkoholach i kobietach. - Pływają. - Kiwnął głową REM. - Ja nie rozróżniam żywczyków i cybich. Szczerze mówiąc, nie ma dla mnie żadnej różnicy, gdzie jestem, tu czy tam. - Stuknął palcem we wszczep neuronowy. - Co nie przeszkadza cenić ładnych kobiet. - Tu i tam. - McKelly dotknął palcem czoła. - I owszem. - REM uśmiechnął się, lecz nagle spoważniał. - To dobrze, że jesteście razem, panowie. Tak naprawdę przyszedłem na przyjęcie, żeby spotkać właśnie was. - No bo w zasadzie po co się ruszać, skoro każde party można sobie urządzić t a m - znów przerwał mu McKelly. - Rzecz jasna. - REM był jednym z najcierpliwszych informatyków, jakich spotkał van Dorn. - Czy mógłbyś wyjąć swój koder? McKelly spojrzał na niego ze zdziwieniem, sięgnął jednak do kieszeni munduru i wyjął końcówkę kompa. - Z ekranem - dodał REM. Odwinął z głowy swój kok, wcisnął końcówkę w łącze policjanta. Zmrużył oczy. Fantazyjne plamy na jego czaszce stały się jaskrawoczerwone - znak, że neurokomputer sprzężony z mózgiem REMa pracował. McKelly uważnie wpatrywał się w folię ekranu pokrywającego jego prawy nadgarstek. Po chwili twarz policjanta zmieniła się, ustąpił wyraz znużenia i irytacji, pojawiło się zdumienie i ciekawość. Chyba niepokój. - W porządku - powiedział po chwili i zwrócił się do van Dorna. - Ten człowiek, wspólniku, to nie tylko pracownik Instytutu Tryzuba, ale także przedstawiciel administracji Dominium na Arce. To nie jest tajna informacja, ale niekoniecznie trzeba ją rozgłaszać. - O co chodzi? - spytał Damien, odstawiając na stolik szklankę whisky. - Człowiek, którego ściąłeś dziś na placu - powiedział REM powoli - to Wdowiec. Otworzono jego testament i tam była ta informacja. Jego zapisy już przekazano na Toforię. - Wdowiec? - Tak, van Dorn. - Dlaczego - głos McKelly’ego stężał - my nic wcześniej o tym nie wiedzieliśmy?! Ani sąd? Kto to przegapił? - Nikt. - REM uśmiechnął się. - Abish był obywatelem Dominium. Człowiek w żadnej sytuacji nie musi przyznawać się do swojej wiary. Kult Wdowców ma status religii. - Powiedział do mnie: „Wrócę do ciebie” - mruknął van Dorn. - Udostępniam wam tę informację nieoficjalnie, panowie - powiedział REM. - Z tego właśnie powodu, że Abish to psychopata. Waszą planetą rządzą surowe prawa. Centrala uznała, że konflikt prawny między Abishem jako obywatelem Dominium a waszą jurysdykcją może doprowadzić do poważnych następstw. - Abish to psychopata? - jęknął McKelly. - Właśnie o to chodzi. Nie wiemy, czy tu wróci, ale trzeba się liczyć z taką ewentualnością. Może znów zacząć zabijać. Reguła Wdowców jest surowa, silnie akcentuje się w niej element vendetty. Jesteś, kacie, jedną z pierwszych osób, które weźmie na cel... - „Wrócę do ciebie”, tak powiedział - powtórzył van Dorn. - To tyle, co miałem wam do powiedzenia, jako przedstawiciel administracji Dominium, panowie. Nie muszę chyba powtarzać, że prosiłbym o dyskrecję... - Spojrzał na chcącego coś powiedzieć van Dorna i dodał szybko. - Nie, nie, to nie jest żadne zobowiązanie, McKelly dokładnie wyjaśni prawny aspekt całej sprawy. Aha, byłbym zapomniał, oficjalny raport o sytuacji wysłałem też na Toforię. Może sam Wielki Ojciec zadecyduje o zablokowaniu dalszego rozwoju Abisha, oni dbają o reputację klanu. - Dzięki - mruknął McKelly. - Odpływasz tu czy tam? - Tu. - Uśmiechnął się REM. - Sporo tu niezłych dup, co? *** Kobieta, leżąca obok van Dorna, nie była piękna. Miała sztucznie powiększone oczy, zniekształconą wedle ostatniej mody żuchwę i piersi pokryte żywym tatuażem. Obraz przelewał się łagodnie po jej skórze feerią barw i kształtów. Van Dorn zdecydował się spędzić z nią noc, bo nie chciał sam wracać do domu. Oferowali sobie dostatecznie wiele czułości i przyjemności, by tego nie żałował. Teraz dziewczyna spała, a on leżał w łóżku, rozważając wszystko, co dziś usłyszał, przeczytał i zobaczył. Zaraz po rozmowie z Olgierdem REMem wraz z McKellym wymknęli się z przyjęcia, zabierając ze sobą dwie flaszki whisky Crown Royal. Każda z nich kosztować musiała więcej niż roczne dochody przeciętnego człowieka. Oczywiście McKelly od razu uraczył Damiena informacją, że procedurę produkcji tej whisky opracowano specjalnie dla jakiegoś króla jeszcze na starej Ziemi. Dwie godziny spędzili w biurze policjanta, zbierając i segregując dane o Wdowcach, Abishu i odpowiednich paragrafach prawa imperialnego. Po pierwszej godzinie i pierwszej flaszce van Dorn pomyślał, że być może z całej tej sytuacji da się wyciągnąć jakąś korzyść - znajdzie się wreszcie pretekst do bliższej znajomości z McKellym. Po dwóch godzinach i tyluż butelkach Crown Royala mieli już pełne dossier Abisha, a przynajmniej wszystko to, co dało się oficjalnie wyciągnąć przez policyjne kompy i co informatyk McKelly’ego wygrzebał w tajnych danych dotyczących Wdowca. Nieznana pozostała cała jego przeszłość, związana z pozycją i życiem w klanie Wdowców, ale to akurat najmniej im się wydawało potrzebne. Postanowili wrócić na gubernatorskie party. Zażyli więc pastylki otrzeźwiające i pojechali do pałacyku Rohmera. Tam McKelly usilnie i bezskutecznie zaczął podrywać Sarę Rohmer, a van Dorn bez większych problemów dał się poderwać Izydzie Aszlaah, córce właściciela średniej wielkości korporacji biochemicznej. Teraz ona spała, a van Dorn znów wrócił myślami do Abisha. Wdowcy byli starą, liczącą już ponad dwieście lat sektą, której korzenie wywodziły się z ziemskiej wiary w reinkarnację i z religii jednopłciowych mieszkańców Toforii. Toforianie rozmnażali się w sposób, który ludziom umożliwiła dopiero technika - przez klonowanie. Ich religie silnie korespondowały z ziemskimi kultami przodków. Na Toforii powstawały Domy nie tylko ludzi, ale i parksów, i kajagoonnich. Klan ludzi tworzyło kilka odłamów religijnych, różniących się czy to regułą, czy rytuałem, czy interpretacją kanonu - transkrypcje oryginalnych toforyjskich świętych ksiąg były niejednoznaczne. Większość sekt przyjmowała tylko mężczyzn, trzy były koedukacyjne, a jedna żeńska. Abish należał do dużego, koedukacyjnego odłamu religijnego, kładącego silny nacisk na reinkarnację i ciągłość trwania ludzkiej duszy w wielu ciałach. Każdy członek sekty miał wszczepiony w mózg bioelektroniczny rejestrator, zapisujący obrazy, dźwięki i najważniejsze emocje poznawane przez mózg Wdowca. Co jakiś czas zawartość chipa była przeładowywana do pamięci centralnej znajdującej się w świątyni Domu na Toforii. W chwili śmierci Wdowca uruchamiano program rekonstrukcyjny. Ożywiano jego komórkę pozostawioną w tymże Domu. Przez trzy lata hodowano ludzki organizm w sztucznej macicy, równie sztucznie przyspieszając jego rozwój. Przez cały ten czas w mózg nowo formowanego człowieka przelewano zapis przeżyć wszystkich jego przodków. Jego kopia w wieku biologicznym mniej więcej dwudziestu lat opuszczała macicę i po krótkim pobycie w ośrodku przystosowawczym rozpoczynała samodzielne życie. W świetle prawa solarnego był to wciąż ten sam człowiek. Zdobyli ten przywilej dzięki usługom, jakie chętnie świadczyli reszcie ludzkiej społeczności - często wykonywali niezwykle niebezpieczne zadania, w których potrzebny był udział człowieka. Po prostu oni nie bali się zginąć. Istniały oczywiście społeczności klonów, nieprzyznające się do tradycji toforyjskich Domów, ale nie były one tak znane i nie posiadały tego statusu co Wdowcy. Problem, z którym zmierzyć się mieli van Dorn i McKelly, wiązał się właśnie ze sprzecznościami między hierarchią praw społeczności Wdowców a jurysdykcją Dominium Solarnego. Abish został osądzony i skazany. Wyrok wykonano. Jak każdy inny skazaniec po odbyciu kary stawał się normalnym członkiem społeczności. Nie można było go uwięzić, zakazać mu przylotu na planetę, sądzić go ponownie. McKelly twierdził, że nie było podstawy do sekowania Abisha w żaden sposób. Popełnił przestępstwo, został osądzony i skazany. Kropka. Szlus. Amen. Można tylko czekać na jego ruch. Nie teraz - za trzy lata. Trzy lata... Jakie to dziwne, myślał van Dorn. Leżę tu, czuję, patrzę, a człowiek, któremu ściąłem głowę, jest teraz ludzkim zarodkiem zawieszonym w organicznych pożywkach i faszerowanym wspomnieniami ludzi żyjących sto lat temu, będących równocześnie nim samym. Karkołomność tej sytuacji dziwiła nawet van Dorna, choć przecież zetknął się w życiu z wieloma dziwnymi ludźmi i sprawami. Po raz kolejny dostrzegał sens w surowym kodeksie, jaki ustanowili na Arce pierwsi osadnicy, w drastycznych ograniczeniach swobody genetycznej obywateli, długich listach zakazanych VR i psychotropów, w olbrzymiej przewadze sądów nad innymi organami władzy. Arka była jedyną ludzką, w pełni zasiedloną planetą (na Pograniczu zdarzyć się mogło wszystko), na której z wyznaczania kary śmierci i przeprowadzania samej egzekucji uczyniono ceremonię niemalże kultową. Prestiż Państwa oparto tu na prestiżu Prawa. To Prawo mówiło, że Abish bez żadnych przeszkód może przylecieć na planetę i poruszać się po niej niczym nieograniczony. A powiedział: „wrócę do ciebie”... Czy straszył, czy tylko żartował? Czy Wielki Ojciec zezwoli na reinkarnację mimo sygnałów władz solarnych? Czy Abish tu przyleci i czy rzeczywiście po to, by zabijać? Pytania wciąż powracały. Trzy lata to mnóstwo czasu dla młodego mężczyzny. Dziesiątki kobiet, z którymi można się kochać, setki VR, które można zwiedzić, to tysiące godzin, w czasie których może człowieka dopaść śmierć. To wreszcie, przyjmując średnie tempo dokonywania egzekucji, jakieś dziewięćdziesiąt spotkań na Placu Sędziów. Van Dorn powoli się uspokajał. O tak, był mistrzem spokoju, rekordzistą wewnętrznego ładu, championem harmonii duszy. Tak przecież mówiły wyniki testów psychologicznych i neurologicznych, przez które przejść musiał każdy kandydat na kata. Według teorii arkańskiego prawodawstwa, sprawował funkcję niejako mistyczną - zarazem sługi i władcy społeczności, która się tym prawem kierowała. Dość! - umysł van Dorna zaprotestował przeciw ilości ważnych spraw, jakie przyszło mu rozważać tej nocy. Damien przysunął się do odwróconej plecami Izydy. Pogładził jej kark, przeciągnął palcem wzdłuż kręgosłupa, dotknął piersi. Przekręcił dziewczynę delikatnie, tak by się nie obudziła. Nie przerywając pieszczot, zsunął się niżej. Powoli rozchylił pośladki dziewczyny i wsunął się w nią, przyciskając biodra do chłodnej, gładkiej skóry. Mruknęła coś przez sen. Czekał, aż kobieta się obudzi, lecz równocześnie nie chciał tego przebudzenia. W chwili, w której drgnęła, gwałtownie chwytając jego dłoń, a zaraz potem jęcząc z rozkoszy, zrozumiał, że najbliższe trzy lata też będą dla niego takim oczekiwaniem - które trwać ma jak najdłużej i jednocześnie wydaje się niemożliwe do zniesienia. Trzy dni wcześniej Wspomnienie tamtej nocy sprzed niecałych czterech lat przyszło nagle. Leżał na białym piasku, obserwując kąpiącą się w morzu kobietę. Sansanę... Jej smukłe, zgrabne ciało, niepoddane żadnym modnym transformacjom, co chwila niknęło pod wodą. Dziewczyna krzyczała głośno do nadciągających fal, rozpryskując na wszystkie strony kryształową wodę. Przywołujący terkot kompa wyrwał van Dorna ze stanu błogiej satysfakcji samym faktem istnienia. Damien nałożył kompokulary. - Przyleciał - powiedział od razu McKelly. Równocześnie przed oczami van Dorna przesuwał się ciąg obrazów, pokazujących wysokiego mężczyznę wysiadającego z promu orbitalnego. Van Dorn od razu rozpoznał tę twarz i sylwetkę - ileż to razy w ciągu trzech lat sięgał po zdjęcia Abisha. Tyle że mężczyzna z kosmolotu był znacznie młodszy od tego, któremu van Dorn uciął głowę. - Co teraz? - spytał Damien, choć omawiali już tę sytuacje wielokrotnie. - Sądzę, że bardzo chętnie wrócisz teraz do Algahary, wspólniku. - Nie mógł poczekać jeszcze tygodnia, skurwiel - mruknął van Dorn, obserwując, jak dziewczyna wychodzi z morza i powoli idzie w jego stronę, wytrząsając wodę z długich, zielonych włosów. - Włącz podgląd - poprosił McKelly, a kiedy van Dorn dotknął odpowiedniego sensora na oprawce kompokularów, policjant gwizdnął: - Nieźle, wspólniku, całkiem nieźle. Ja tu ciężko pracuję, starając się zapewnić ci bezpieczeństwo, a ty łapiesz życie, że tak powiem, za sam tyłeczek. Zmartwię cię, wspólniku, miernik mojego sumienia wskazuje zero. Przyjeżdżaj natychmiast. - Dobra, tylko nie zrzędź. - Aha, nie wiem, czy zwróciłeś uwagę na czarny pasek wytatuowany na policzku Abisha. - Szczerze mówiąc... - Mądrzy ludzie mówią, że Wdowiec tak się stempluje, kiedy ma ważną misję do wykonania. - Noo... - Ta misja, wspólniku, to dopełnienie vendetty. Przyjeżdżaj szybko, van Dorn. - Spuchniesz z żalu, ponury człowieku. Sansany nie zabieram ze sobą. *** - Ekran - zażądał McKelly i w tym momencie szyby jego gabinetu ściemniały, włączyły się wentylatory, a konsola komputera zamigotała feerią światełek i zaświergotała sygnałem gotowości. Za kwadratowym, czarnym stołem siedziało czterech mężczyzn. Oprócz McKelly’ego i van Dorna na naradę przyjechał Ron el Haram, szef bezpieczeństwa planety, i Oeo Eeon, generalny prokurator. Haram kierował niegdyś tym samym wydziałem, co teraz McKelly. Eeon był katem w Rivelay. - Nie będę przypominał faktów - zaczął komisarz. - Życie van Dorna, a może i innych mieszkańców Arki, jest zagrożone. Musimy unieruchomić Abisha, nim on dobierze się do tyłka Damiena. - Dowody? - spytał el Haram. Nie miał w zwyczaju wygłaszać więcej niż trzy słowa. Za to jego krzaczaste brwi nadawały twarzy wyraz niezwykłej ekspresji. - Trzy zabójstwa i groźba - odpowiedział McKelly, wyraźnie strapiony stanowczością głosu szefa. - Wyrok wykonano - zauważył Eeon. - No właśnie. - McKelly kiwnął głową. - Za stare grzeszki go nie wsadzę. A ta groźba... śmieszna. - Pułkownik ma rację - włączył się el Haram. - Każdy sąd to zakwestionuje. - Możemy coś sfingować... - McKelly nie ustępował. - Nie. - Van Dorn zaprzeczył zdecydowanym tonem. - Żadnych prowokacji, żadnych nadużyć. Będę na niego czekał. - Wspólniku, ten facet chce cię zjeść żywcem... - Jestem Prawem, Ray, czyżbyś zapomniał? - Damien mówi rozsądnie. - Pokiwał głową Eeon. - Wiecie o tym doskonale. Na razie Abish porusza się incognito, ale pismaki szybko zwąchają sprawę i wezmą go na celownik. I rozszarpią nas, jeśli coś pokpimy. Abolicjoniści dostaną w łapę potężny argument. - Ci durnie? - Spiął się McKelly. - Przecież to bandzior, morderca, maniak. Przyjechał tu na łowy. Będzie polował na ludzi! - Nie znasz ich, Ray? Tych świętoszkowatych cwaniaków, zbijających polityczną kabzę na szermowaniu pięknymi hasełkami? - Eeon wyraźnie się rozkręcił. - A publiczność to łapie: nie ma różnicy między zamordowaniem człowieka a ścięciem jego mordercy; przestępców nie wolno karać, a trzeba reedukować, i cała masa podobnych farmazonów. Ile oni mi krwi napsuli... A my, panowie, jesteśmy od tego, żeby łapać pieprzniętych psychopatów i nigdy więcej nie dopuścić ich do ludzi. Ale z Abishem sprawa jest inna... - Tak nie może być! - McKelly poderwał się z krzesła. - Abish zabije Damiena, przecież... - Siadaj, Ray. - Głos van Dorna był spokojny. - Wyjaśnijmy dwie sprawy. Ja służę ludziom, Ray. Jestem niewolnikiem z wyboru. Dla większości mieszkańców tej planety to my, kaci - nie sądy, nie policja, nie administracja - tylko my, egzekutorzy, uosabiamy ład i porządek, stabilność i bezpieczeństwo. Przypomnijcie sobie, co działo się po aferze Collidica. A on tylko nie płacił podatków. A ty, Ray, chcesz siebie i mnie wpuścić w jakieś lewizny. Gówno wyjdzie z takich numerów. - Dobra, więc to już ustaliliśmy. - Po chwili ciszy podjął dyskusję Eeon. - Pozostaje drugi problem. Jak zagwarantować ci bezpieczeństwo. - Nie ma takiego sposobu - stwierdził sucho McKelly. - Chyba że wpakujemy Damiena do schronu siłowego. Ale kto wie, z czym przyjechał Abish? Może już teraz rozpuścił feromony dostosowane tylko do twojego organizmu, które za pięć lat zaczną ci zżerać mózg. Czytałem o takich rzeczach. Chociaż podejrzewam go o próbę bardziej spektakularną. - Więc...? - spytał Eeon. - Dajcie, co możecie, a co nie utrudni mi życia - powiedział van Dorn. - Ja wracam na wyspę, tam łatwiej będziecie mnie mogli pilnować. *** Van Dorn poznał Sansanę ponad pół roku wcześniej i od tamtej pory stanowili nierozłączną parę. Najpierw tylko lubił, a teraz już uwielbiał towarzystwo tej wysokiej dziewczyny o smukłej sylwetce, pełnych piersiach i ładnej, delikatnej twarzy. Była biologiem, specjalizowała się w odtwarzaniu biocenoz. Potrafiła godzinami opowiadać o wpływie obecności zarodników pilolota na zachowanie całej ekosfery na stacji Spektor. Albo o roli pożarów w cyklach rozwojowych greystockiej dżungli. Albo o kolejności fal roślinożerców, które powinny wyżerać stepy Muminii, aby mogły tam istnieć podziemne kolonie chłeptaczy. Damien mógł słuchać jej trajkotania i przez tydzień. Później potrzebował co najmniej dwóch godzin odpoczynku. A potem z rozkoszą wracał do obowiązków słuchacza. Wiedział, że nie jest dobrze pokochać kobietę bez wad. Potem objawiają się one nagle i równocześnie, w blasku reflektorów, kiedy orkiestra podaje tusz. Van Dorn doświadczył niegdyś na sobie działania tej zasady, więc postanowił szybko poznać wszystkie wady Sansany. Zbyt apodyktyczna, nadmiernie krytyczna wobec wszystkiego, co nie zgadzało się z jej zdaniem i gustem, no i wymagająca zbyt wiele od mężczyzny, bądź co bądź, na wakacjach. Lecz emanowała też z niej jakaś mądrość, którą Damien nazywał „kobiecą”, a która oznaczała nieprzebrane pokłady wyrozumiałości, cierpliwości i czułości. Kiedy van Dorn przebił się przez powłokę ostentacyjnej wręcz wyniosłości, wtedy dotarł do słodkiego miąższu - niepowtarzalnie smakowitego i ciągle obfitego. Poddał się więc uczuciu bez specjalnej walki, po prostu doszedł do wniosku, że życie z tą kobietą będzie o wiele lepsze niż bez niej. Nie wiedział, jak długo będzie to trwać, ale na razie było mu dobrze. Nie zapomniał o Abishu, jednak świadomie skierował swe emocje gdzie indziej, a sprawę Wdowca zepchnął na dalszy plan. Lecz tamten nie odstąpił - wdarł się w życie Damiena w trakcie upalnego urlopu i równie gorącej miłości. *** - A kiedy cię odnajdzie, to co zrobi? - Sansana patrzyła na niego oczami okrągłymi z przerażenia. Oczywiście po powrocie z Algahary opowiedział jej o wszystkim, choć jeszcze w samolocie obiecywał sobie, że utrzyma całą sprawę w tajemnicy. - Nie zamierzam uciekać. - Przecież tak by było lepiej. - Dziewczyno, tu nie chodzi o lepiej. - Van Dorn spoważniał w wystudiowany sposób. - Ja jestem katem. Dla większości ludzi postacią nieco nierealną, rozumiesz? - Rozumiem. - Uśmiechnęła się. - Ale dlaczego nie możesz uciec? Sapnął gniewnie. - Prawo. Ja nim jestem. Ludzie przybywają tu, bo słyszeli o panującej na Arce wolności i prawie. Tę kolonię zorganizowano wedle ściśle przestrzeganych reguł, nielicznych, ale surowo egzekwowanych. W ostatnich latach próbuje się je złamać, przybyło tu wielu nowych osadników, nasilają się akcje abolicjonistów. Kupa facetów chce zdobyć polityczne punkty na wygrywaniu takich spraw. Kiedy okazało się, że Abish jest Wdowcem, huku było co niemiara. Teraz, sądzę, on może zechcieć to wykorzystać. Obecność kamer i rejestratorów utrudnia policji unieszkodliwienie go w sposób nielegalny. Takiego ruchu nie poprze zresztą i góra, choćby nawet McKelly coś tam kombinował. Wybory za pasem, nikomu nie jest potrzebny skandal, dający głosy abolicjonistom. Regent nie byłby z tego zadowolony. Zresztą, nielegalne działania osłabiłyby autorytet instytucji, którą reprezentuję. To jedno. Po drugie, ja sam nie chcę uciekać, rozumiesz, Sansano? - Tak, Damien, tak. - Delikatnie dotknęła dłonią jego piersi. - I wiem, czego chcesz ode mnie. - No? - Zdziwił się, choć mógł się tego spodziewać. - Chcesz, żebym cię na jakiś czas zostawiła, prawda? - Nie czekała na odpowiedź, tylko uważnie spojrzała w oczy mężczyzny. - Nie licz na to. Zostaję z tobą. *** - Jak tam, wspólniku? - spytał McKelly, wyszczerzając zęby w uśmiechu. - Dalej jeden kociak? - Dalej - mruknął van Dorn. - Też by ci się przydał. - Z m i a n a. - McKelly powoli wymawiał każdą głoskę, rozkoszując się ich brzmieniem. - Ruch, przepływ... Człowieku, to jest życie. Nawet głupia żaba widzi i konsumuje tylko to, co się rusza. - Jak sprawa? - van Dorn bezlitośnie przerwał te dygresje. - Trzymam go cały czas. Ten jego osobisty chip mimo tłumień daje jednak charakterystyczny sygnał. Na podstawie tego echa lokalizujemy Abisha, a cybery z technicznego twierdzą, że możemy nawet z grubsza określić, co nasz petent robi. - I co robi? - Zaciekawił się Damien. - Poszwendał się po mieście, zaliczył kilka lokali, trochę pograł na symulatorze. Teraz też w coś tłucze, od siedmiu godzin siedzi w swojej kwaterze i walczy w jakimś VR. - Czyli mam jeszcze trochę wakacji... - Jest lepiej niż myślałem. Może w czasie kopiowania pamięci wymazały mu się kawałki związane z twoim udziałem w jego dekapitacji, wspólniku? No, a jeśli ruszy w twoją stronę, to mamy na niego oko. Śpij spokojnie, wspólniku. O ile masz czas na spanie. *** - Śpij spokojnie, maleńka - szepnął w ucho Sansany, wstając z łóżka. Poszedł do kuchni. Dziewczyna była zmęczona po kolejnym nerwowym dniu. On przeciwnie - emocje związane z przylotem Wdowca zdawały się wygasać, a egzotyczny i dziki krajobraz za oknem bungalowu pobudzał jego wyobraźnię. Van Dorn postanowił zrobić sobie drinka i posiedzieć na werandzie. Pomyśleć. Tu, na Wyspie Kapelusza, wszystko wydawało się bezpieczne i spokojne. Cały archipelag znajdował się we władaniu arkijskiej przyrody. Gdy na planecie pojawił się człowiek, jej biosfera znajdowała się mniej więcej na poziomie ziemskiego permu. W oceanach i wodach słodkich tętniło życie, na pokrytych obfitą roślinnością lądach nie pojawiły się jeszcze duże zwierzęta, pierwsze odpowiedniki ziemskich płazów penetrowały obrzeża rzek i jezior. Wyspa Kapelusza, nazwana tak z powodu swego kształtu przypominającego elegancki melonik, leżała w ciepłej strefie umiarkowanej. Cała ta część południowej półkuli stanowiła olbrzymi rezerwat rodzimej arkijskiej fauny i flory. Znajdowały się tu nieliczne osiedla ludzkie - niezwykle drogie kurorty i placówki badawcze biologów - ze ściśle kontrolowaną liczbą mieszkańców. McKelly uznał, że w takim miejscu najłatwiej będzie pilnować Abisha - na Kapelusz każdego dnia przylatywały tylko trzy samoloty, a do jego brzegów dobijały dwa statki tygodniowo. Van Dorn siedział na werandzie i słuchał grania wielkich owadów, nazywanych potocznie „skrzypkami”. Damien van Dorn, kat miasta Algahara, myślał o swoim życiu. Miał trzydzieści dziewięć lat, a od dziewięciu był katem. Przez ten czas wykonał sześćdziesiąt dwa wyroki. Prawa Arki należały do najsurowszych w Dominium, zaś karę śmierci kodeks przewidywał za wiele przestępstw, za które gdzie indziej skazywano na wieloletnie więzienie z możliwością przebywania w rzeczywistościach wirtualnych. Szło się na szafot za zabójstwo z premedytacją, ale i za próbę takiego zabójstwa, nawet jeśli ofiara przeżyła zamach. Karano gardłem terroryzm i rozbój. Ludzie kładli głowę na pieniek nawet wtedy, gdy nieumyślnie spowodowali śmierć człowieka, a przebywali w ciągu narkotycznym czy cyberprzestrzennym. Sześciu arkijskich katów wykonywało blisko dwie setki wyroków rocznie. Na Place Sędziów, znajdujące się w trzech największych miastach planety, przychodziły tysiące ludzi. Van Dorn otrzymał powołanie. Do siedziby Zakonu zgłosił się, gdy skończył dziewiętnaście lat. Przeszedł wstępne testy psychologiczne i skierowano go na dalszą obserwację. Kontrolowano i analizowano jego postępowanie podczas studiów. Gdy skończył dwadzieścia trzy lata, oficjalnie zapisał się na listę elektorów. Kiedy zmarł Fordran Atlalann, kat Algahary, elektorów wezwano na drugą serię testów. I te zaliczył pomyślnie - choć nic nie mógł powiedzieć o ich treści, bo przeprowadzano je symulacyjnie, odcinając jego pamięć. Potem musiał jeszcze przejść specjalne szkolenie - zafundowano mu błyskawiczny kurs prawa, cykl sesji medytacyjnych, zaprezentowano gigantyczny zbiór dzieł sztuki, nie tylko ludzkiej, poświęcony śmierci i prawu. Van Dorna, jak i jego zakonnych braci, nie szkolono na oprawcę, prymitywnego rzeźnika, psychopatycznego wykonawcę cudzych wyroków. Nie - on miał stać się reprezentantem społeczności, działającym w jej interesie; bratem ofiary, współodczuwającym z nią i w jej imieniu unoszącym karzące ramię. Uosabiał to, co stanowi podstawę każdego prawnego ładu, umożliwiającego istnienie zbiorowości składającej się z wolnych jednostek - niezmienność, sprawiedliwość i karę. Różnie postępowano z przestępcami na planetach należących do Dominium Solarnego, wasalnych koloniach czy światach niezależnych. Wsadzano ludzi do tradycyjnych więzień albo zamykano w więziennych VRach, wymazywano im fragmenty osobowości albo leczono farmakologicznie. Kierowano do reedukacyjnych obozów lub wypreparowywano mózgi wszczepiane potem cyborgom. Różnice pojawiały się wszędzie tam, gdzie pozwalał na to solarny kodeks. O prawodawstwie Obcych van Dorn uczył się na studiach, ale nie wszystko z tego zrozumiał. Na przykład w wielu społecznościach kajagoonnich obowiązywało prawo zmuszające zabójcę do zjedzenia mózgu swojej ofiary. Przestępca, który na to przystał, musiał wypełnić kilka rytualnych obrzędów, a następnie wypuszczano go na wolność. Jednak po pewnym czasie psychika przestępcy ulegała zakłóceniu, następowało rozdwojenie osobowości - pojawiała się jaźń zabitego, stopniowo przejmująca kontrolę nad ciałem. Van Dorn niewiele zrozumiał z biologicznego wykładu - chodziło o pamięć genetyczną i enzymatyczną, tak, tak to się właśnie nazywało... - Niespodzianka! - Miękkie, ciepłe dłonie zakryły mu oczy. Nie zauważył, kiedy Sansana stanęła za jego plecami. - Już nie śpisz, mała? - zapytał właściwie bezsensownie, skoro kobieta stała tuż za nim. - Miałam dziwny sen... - zawiesiła głos. - Chciałbyś kochać się z kimś, kogo potem zetniesz? - Co za bzdura... - przerwał jej, wstając z fotela. - A z kimś, kto ściął ciebie, Damien? To takie ekscytujące. - No dobrze - powiedział spokojnie. - Jestem gotów. Opowiadaj, co ci się śniło. Zwracam przy tej okazji uwagę, że warto taką pogawędkę skończyć przed wieczorem, aby położyć się wcześnie spać i po zaspokojeniu swoich potrzeb seksualnych ponownie móc usnąć, a to po to, by dnia następnego opowiedzieć... - Jak nie chcesz, to mogę w ogóle się nie odzywać. Jeszcze będziesz za mną łaził i prosił - zaakcentowała ten wyraz - żebym ci cokolwiek opowiedziała. - Zgoda na „cokolwiek”. - Uniósł ręce w obronnym geście. - Ale nic o mojej robocie. Ta trudna i odpowiedzialna profesja... - Żartujesz sobie z tego. - Przerwała mu zdziwiona. - Zabijasz ludzi i kpisz z tego. - Bynajmniej. - Damien nie miał ochoty na powtarzanie po raz kolejny tych samych kwestii. - Tłumaczyłem ci już. Nie mam serca ani sumienia. Wypreparowali je ze mnie na studiach. Szlachtowanie ludzi i zajęcia w kółku stolarskim jednakowo przejmują moją duszę. Gorszy jestem nawet od tych morderców, co ich tnę po karkach, bo oni są chorzy psychicznie, mieli trudne dzieciństwo, nie przystosowali się do cywilizacji industrialnej, a klęski naszych wojsk w Belteguzie dodatkowo wstrząsnęły ich delikatnymi jestestwami. A ja, cóż, na zimno, ciach, ciach, ciach... - Po raz kolejny. - była wyraźnie rozdrażniona. - Robisz to po raz kolejny. Nie atakowałam cię. A ty się bronisz, odpowiadasz na zarzuty, których ci nie stawiałam. - Dobrze, już dobrze... - Wycofał się. (Znowu ustępujesz, stary baranie, klął się w duchu. Żywcem cię zje ta baba, a nim zdąży po raz ostatni zamknąć usta, to jeszcze z głębi jej przewodu krzykniesz: Smacznego!) - Wiesz co, pójdziemy na spacer? Nad morze? Nie ma chmur, powinniśmy zobaczyć triadę. - Triadę? Tutaj? - Ucieszyła się, natychmiast zapominając o sporze. Za to też ją kochał. - Na północy występuje częściej, ale bez tego efektu. Spróbuj sobie wyobrazić: morze jest perłowe. Muleta spełza już powoli za linię widnokręgu, kładąc na falach złocistą smugę, a oba księżyce niemal równocześnie wspinają się ponad horyzont. Najpierw szafirowy Tempie, a kilkanaście sekund potem jego śladem podąży Krzyżowiec - mniejszy, krwistoczerwony. A potem zobaczysz, bo właśnie na archipelagu widać to najlepiej, jak w momencie, w którym Muleta zanurkuje poza kraj świata, księżyce zaczną się rozchodzić... - Uwielbiam, jak opowiadasz. - Objęła go, mocno się przytulając. Uwielbiam, jak słuchasz, pomyślał, a powiedział: - Idź na górę po coś cieplejszego, po zmroku może być chłodno. - Odprowadził ją wzrokiem. I wtedy właśnie usłyszał szum silników. Podszedł do drzwi. Szum narastał i po chwili zza drzew wypłynęła smukła sylwetka ślizgu. Damien rozpoznał znaki jednej z wypożyczalni sprzętu z portu w Barambo. Ślizg zwolnił nieco, skręcił i miękko osiadł na ziemi. Teraz dopiero Damien van Dorn dostrzegł, że człowiek, który zwinnie przeskoczył burtę i stanął obok poduszkowca, ma twarz zasłoniętą maską. *** Ray McKelly siedział wygodnie w miękkim fotelu, wymachując w powietrzu rękami. Kaptur wirtuala zakrywał jego twarz, a głośne posapywanie wskazywało, że policjant wykonuje w urojonej rzeczywistości czynność wymagającą wielkiego wysiłku. I rzeczywiście - kapitan McKelly, człowiek - obecnie Oouuooou, płetwal błękitny szarżował na trzeci z rzędu okręt admirała Kolumba (co przeczyło oczywiście wszelkim płetwalowym obyczajom, historii i zdrowemu rozsądkowi. „Ludzkiemu zdrowemu rozsądkowi i wielorybiemu zdrowemu rozsądkowi - zaprzeczyłby McKelly - ale nie wieloryboludzkiemu”.). Oczywiście co chwila wyskakiwał przy tym nad powierzchnię wody, przelatując dobre pięćdziesiąt metrów i wyrzucając fontanny mokrej mgły („Nie po to jestem wielorybem, żeby nie móc sobie popluć wodą” - tłumaczył zawsze Damienowi). Teraz był już dostatecznie blisko statku, by widzieć biegające bezładnie po pokładzie ludzkie figurki. Próbowali nawet strzelać do niego z dział. Fuknął gniewnie i jeszcze przyspieszył. W tym właśnie momencie błękitne niebo otworzyło się, a z czarnej dziury wychynęła główka aniołka o tłustych policzkach i kędzierzawych, złocistych włoskach. Cherubin otworzył usta i tubalnym, zupełnie nie pasującym do swojego wyglądu głosem krzyknął: - Szefie! Szefie! Mamy kłopoty! Obraz zamarł w bezruchu, a potem błyskawicznie zaczął znikać, osypując się niczym fresk ze ściany starego budynku i odsłaniając ekran komunikatora. Na nim pojawiła się twarz Algohora, zastępcy McKelly’ego. Co jest? - pomyślał McKelly - Abish? Nie. - Uspokoił go zaraz Algohor. - Ale coś dziwnego dzieje się na Kapeluszu. Mają kłopoty z siecią. Jakieś przerwania, bloki, zawieszenia. Burza? Zdarza się czasem. Ostatnio mieliśmy i u nas coś takiego. No tak. Ale ta nie obejmuje całej wyspy. Jakby specjalnie skierowano ją w tę odnogę sieci, w której stoi pensjonat van Dorna. Co u Abisha? Wciąż gra. Nie wychodził z pokoju. Przez sieć też się z nikim nie kontaktował. Nasi cały czas siedzą na nasłuchu. Kiedy pojawiła się burza? Jakiś kwadrans temu. Pająki twierdzą, że naprawią to w ciągu godziny. Może podesłać im kogoś od nas? To rządowe pająki? Nie, to prywatna gałąź. Nie wpuszczą naszych bez nakazu. Sprawa honorowa. Dobra, sprawdź jeszcze raz Abisha, ja już do was jadę. Wyłączam się, szefie. - Twarz Algohora zniknęła, w jej miejscu pojawił się wizerunek trzech kopulujących parksów. - Kiedyś wam za te żarty nogi z dupy powyrywam - mruknął do siebie McKelly, ściągając z głowy hełm. Przyssawki elektrod odlepiły się od skroni z cichym mlaśnięciem. *** To nie była pseudotwarz, tak popularna wśród młodzieży, a zwykła, choć bardzo wiernie imitująca ludzką skórę, maska. Mogła zmylić z odległości kilkudziesięciu kroków, z bliska dawała się rozpoznać bez trudu. Van Dorn znał tę twarz. Widział ją każdego dnia - w lustrze. - Nie słyszałem, abyście mieli taki obyczaj - powoli powiedział Damien. - A wiem o was sporo. - Tak ci się tylko wydaje, człowieku. - W głosie przybysza van Dorn słyszał pogardę i nienawiść. - Po co ją założyłeś, przecież każdy pozna, że to tylko maska. - Damien powoli analizował sytuację. Nie zdąży uciec, jeśli tamten ma broń. A że ją ma, to pewne. Jak to możliwe, że ludzie McKelly’ego go przepuścili? Jak im się wymknął, skoro cały czas namierzali jego procesor? Trzeba grać na zwłokę. Może Sansana zauważy, co się dzieje, i wezwie pomoc. Więc - trzeba rozmawiać. - Maski zasłaniają często nie to, co wedle wielu powinny ukrywać. Co chowa twoja czarna maska, gdy stajesz na scenie, naprzeciw bezbronnego człowieka, pośród podnieconej gawiedzi? Co wtedy kryje się w twoich myślach, kacie miasta Algahara? Wiem, czego próbujesz, myślał van Dorn. Znam to dokładnie. Prowadzimy dyskurs, a ty dążysz do tego, byśmy wymieniali argumenty, posługując się t w o i m językiem. Nic z tego. - Kiedy zajmuję miejsce na Placu Sędziów, by wymierzyć sprawiedliwość zbrodniarzowi w imieniu miasta i w obecności obywateli, nie myślę o niczym, czego nie może wyobrazić sobie zwykły człowiek w takiej chwili. Wspominam ofiary i rozpacz ich bliskich, myślę o ludziach, którzy mogą stać się kolejnymi ofiarami, jeśli nie powstrzymam mordercy. - To wielce zajmujące. - W głosie przybysza pojawiła się drwina. - Wzruszające... Dał się wciągnąć, myśli przebiegły przez głowę Damiena. Może ludzie McKelly’ego już tu lecą. San, zrób coś, proszę cię, San... Nagle za swoimi plecami usłyszał ciche skrzypienie. O Boże, nie! Ciche stąpanie bosych stóp po drewnianej podłodze. Nie podchodź do drzwi, San! Głos: - Damien, Damien, dzieje się coś dziwnego... Maska drgnęła, przybysz postąpił krok do przodu. Wsunął rękę do kieszeni kombinezonu. Zatrzymaj się, San! - Damien, włączyłam wideofon, a on nie działa... Jak to nie działa, San? - pomyślał, ale nie odezwał się ani słowem. - Ani satelita, ani łącza, żad... - Jej głos zamarł w pół słowa. - Kto to...? - Samuel Abish, szanowna pani, Wdowiec - powiedział przybysz, jednym ruchem ręki ściągając maskę. *** - No i jak tam? - McKelly wkroczył do biura. - Burza minęła? - Nie, szefie. - Algohor podsunął mu wydruki. - Ale Abish wciąż jest u siebie. - Co mówią pająki z Kapelusza? - Że to awaria. No a jeśli miałby to być sabotaż, to ktoś musiałby działać z łącza na wyspie. - Wspólnik Abisha? - Nie sądzę, choć pewności nie mamy. Mówili też, że sam człowiek nie byłby potrzebny, wystarczy dobry program penetrujący. Ale to nie zmienia postaci rzeczy. Ktoś musiałby go wpuścić w sieć już na wyspie. - Dobra, co robią nasi? - Siedzą w porcie. Czekają na rozkazy. W czasie burzy odłącza się autopilotaż, musieliby telepać się do Damiena poduszkowcem. - Niech będą przygotowani - powiedział powoli McKelly. Zastygł w bezruchu. Zacisnął zęby. - Kurwa żesz mać! - Co jest, szefie? - Co powiedziałeś o programie penetrującym?! Szlag by to...! Wydaj rozkazy, niech wchodzą do pokoju Abisha! - Nie ma podstaw, będą kłopoty... - Natychmiast! - wrzasnął McKelly. Oczy wszystkich podwładnych zwróciły się w jego stronę. - Niech chłopaki natychmiast ruszają do Damiena! Jeśli mam rację... Algohor już sprzęgał się z czepkiem informacyjnym, wydawał polecenia. W chwilę potem wielki ścienny ekran ożył. Wszyscy widzieli obraz rejestrowany przez policjantów wbiegających do hotelu, dopadających drzwi pokoju Abisha. W środku nie było nikogo. Tylko na konsoli VRplayera stała nieduża, sprzężona z nim żyłą czarnego kabla, skrzynka. Obok leżała kartka papieru. Jeden z policjantów podniósł ją i przeczytał na głos: - „Złamaliście prawo, panowie, będziecie sądzeni”. - Durnie, cholerne durnie - jęczał McKelly. - Ci pieprzeni Wdowcy mają najlepsze procesory osobowości, jak mogliśmy o tym zapomnieć?! Nie wiem, jak to zdobył, to podobno u nich zakazane... Cały czas namierzaliśmy kopię umysłu tego pieprzonego gnoja. On jest na wyspie. - Tylko po co - Algohor zsunął czepiec z głowy - mieszał w sieci wyspy? Gdyby nie to, w ogóle byśmy się nie zorientowali, że go brakuje... *** - Nie chodziło o to, żebym ukrył swoją twarz. - Abish mówił spokojnie, jakby nie bał się, że jakakolwiek odsiecz może przybyć. - Maska osłania mój mózg. Za dużo tam chipów, łatwo je wykryć i rejestrować. - Czego chcesz? - Sansana przerwała mu ostro. - A jak myślisz, samico? - Zniknęła łagodność, van Dorn uprzytomnił sobie, że dla Wdowca kobieta jest istotą niższą. Abish opanował się jednak. - Obiecałem, że się spotkamy. Chciałem się zabawić. Także... - Zemścić się? - Ileż pogardy w tym głosie, samico. W czymże jestem gorszy od niego? Moje prawo mówi o zemście, tak jak jego. Żądam życia za życie, jak on. Tyle że on ścinał głowę nieznajomemu, a ja chcę jego głowy, bo zrobił krzywdę bezpośrednio mnie. Kto jest lepszy...? - Odpowiadałeś za morderstwo niewinnych ludzi! - Winni, niewinni, cóż znaczą te słowa. Zawinili, bo stanęli na mojej drodze. Tak jak ja zawiniłem, wkraczając w jego ścieżkę życia. Ot, i cała prawda o występku... Usłyszeli szum. Coraz bliższy. Van Dorn zrobił krok ku zejściu z werandy. - Ani drgnij! - krzyknął Abish. - Nie waż się poruszyć. Jeszcze nie skończyłem. Sansana jęknęła cicho. - Dziwicie się pewnie, czemu rozmawiam z wami tak długo. To proste... - ciągnął Abish. Znów trzymał rękę w kieszeni. - Ślizgacz wypadł zza drzew. - Jeśli coś mi się stanie, to... - groźnie powiedział Abish, ale policjanci nie byli głupcami. Zatrzymali ślizgacz w odległości dwudziestu metrów od niego. Zeskoczyli na ziemię. - Samuelu Abish! - krzyknął jeden z nich. - Jesteś aresztowany, nie stawiaj oporu! - Nie macie prawa, panowie - powiedział Wdowiec spokojnie. - Nic nie zrobiłem. - Zwrócił się do van Dorna. - Widzisz, kacie, włamali się, jak przypuszczam, do mojego pokoju, a teraz chcą mnie zapuszkować. Bez powodu. To kolejny przyczynek do naszej rozmowy o prawie, czyż nie, kacie? - Groziłeś nam... - Ja? Ani przez chwilę. Zresztą powiem ci, kacie, coś ważnego: ja zrezygnowałem z zemsty... To ofiara, którą złożyłem w świątyni w podzięce za błogosławieństwo ponownego odrodzenia. Wybaczam ci, kacie. - Po co... to wszystko... - wyszeptał van Dorn. Policjanci także przestali podchodzić bliżej. Najwyraźniej konsultowali się z centrum. - Dla zabawy, kacie, i dla rozmowy... - Abish uśmiechnął się, a potem zaczął nakładać maskę. - Może kiedyś do niej wrócimy... - Nie! - Głos Sansany był ostry i zdecydowany. Brzmiał groźnie. Van Dorn odwrócił się w jej stronę. Dziewczyna stała sztywno wyprostowana, a na jej twarzy rysował się grymas gniewu, strachu i pewności. W dłoni trzymała podłużny, obły przedmiot. - Zatrzymajcie ją! - Spokój w jednej chwili zniknął z głosu Abisha. - Błagam! Van Dorn skoczył w stronę dziewczyny - nie zdążył. Huknął strzał, ciałem Wdowca targnęło, plama krwi wykwitła na jego piersi. Stał chwilę, w jednej dłoni ściskając maskę, drugą wciąż próbując zasłonić twarz. - Dlaczego, samico? - wychrypiał. - Dlaczego mnie wymazałaś...? - Nie ufamy ci, Samuelu Abish - powiedziała spokojnie, choć w jej głosie tętniła jeszcze zamierająca emocja. - Poza tym to ekscytujące. Teraz A potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Sansana użyła specjalnej broni - nie tylko zastrzeliła Abisha, wymazała także jego procesor osobowości. Dla Wdowca oznacza to śmierć. Zabiła bezbronnego człowieka - wyrok mógł być tylko jeden. Nie chciała widzieć się z van Dornem, nie odpowiadała na listy. Sprawa morderstwa, w które zamieszany był kat, wywołała wielkie poruszenie opinii publicznej. Żeby ją zamknąć ostatecznie, rada Zakonu wyznaczyła do egzekucji Damiena van Dorna. Nie uchylił się, choć mógł. Nie rozumiał postępowania Sansany, bolało go milczenie, przerażała perspektywa śmierci - przecież wciąż ją kochał. I pragnął dać jej to, co potrafił ofiarować najlepiej. Śmierć. *** Kobieta, którą kochał, klęczała z policzkiem przyciśniętym do czarnego pieńka. Oczy miała otwarte i uśmiechała się. Kiedy unosił miecz, kiedy czuł ruch idealnie wyważonego żeleźca, w jego głowie huczały pytania, które kiedyś zadawała: „Co czuje twoja ofiara, Damien?”, „Ściąć kogoś bliskiego, nie sądzisz, że to ekscytujące, Damien?” „Czy chciałbyś kochać się z kimś, kogo potem zetniesz?”, „A z kimś, kto ściął ciebie, Damien?”. Damien... Damien. Damien! - Kocham cię, kacie. Wrócę do ciebie - powiedziała szybko dziewczyna, a on zadrżał. Miecz opadł - głowa Sansany potoczyła się po podeście. I Damien van Dorn zrozumiał nagle, że dziś wieczorem podejdzie do niego rządowy informatyk Olgierd REM. W tajemnicy poinformuje go, że na Arkę przybędą wkrótce przedstawiciele jednego z toforyjskich Domów, aby odebrać ciało swej siostry... Ilu rzeczy nie wiedział - czy zabiła, by go chronić; czy była wysłanniczką Domu, mającą kontrolować poczynania Abisha; czy tylko szukała mocnych wrażeń? Jednego był pewien - zaczynają się trzy lata najdłuższego oczekiwania w jego życiu. Głowa Sansany zatrzymała się, jej oczy były zamknięte, co według katów z Taraskat oznaczało przyszłe szczęście. Hubert Spandowski urodził się 27 października 1979 roku w Chełmnie. Swoje życie poświęcił studiowaniu przedmiotów ścisłych. Do tej pory rozpoczynał naukę osiem razy na trzech różnych kierunkach. Edukację zaczynał jako student Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu aby ostatecznie zadomowić się na Wydziale Matematyki Akademii Bydgoskiej. Jego ulubioną postacią literacką jest Student Biba - bohater jednego z opowiadań Jarosława Grzędowicza. Pierwsze kroki na polu grozy stawiał pracując nad polską stroną Stephena Kinga. Oprócz tego jest jednym z redaktorów serwisu Carpe Noctem. Opowiadanie Męska robota to debiut literacki autora. Hubert Spandowski MĘSKA ROBOTA Dla Agnieszki Kuchczyńskiej za konstruktywną krytykę, Przemka Romańskiego za motywację do pracy oraz... Cioci Wandzi za inspirację. Kochanie - szepnęła mu do ucha, gdy stał tuż przed progiem drzwi wyjściowych. - Postaraj się dziś wrócić jak najszybciej. Mam dla ciebie miłą niespodziankę... W tym momencie, gdy do końca pracy pozostała niespełna godzina, mężczyzna wspominał słowa żony i przeżywał w myślach czekający go dziś wieczór. Pal licho wieczór, pomyślał. Pewnie znów przygotuje którąś ze swoich wykwintnych kolacji przy świecach. Nie to jest najważniejsze. Liczy się tylko to, co dostanę po kolacji... Dziś jest trzydziesta rocznica naszego ślubu i sam fakt, że nadal mam ochotę na tę kobietę, już zakrawa na cud. Poza tym wydaje mi się, że nadal ją kocham... Jestem nawet o tym przekonany. Kocham swoją żonę, mimo że spędziłem z nią większość mojego życia. Byli małżeństwem ze sporym stażem, jednak do tej pory nigdy nie mieli poważnego kryzysu w swym związku. Inne pary raz za razem wystawiane były na próbę, spowodowaną burzliwym romansem jednej ze stron, ale nie oni. Oczywiście Robert kilka razy przespał się z jej najlepszą przyjaciółką, ale było to jeszcze za czasów studenckich. Chodzili ze sobą dopiero od kilku tygodni i nie traktował tego jako zdradę. Przecież przed Bogiem nie byli jeszcze małżeństwem. Nie musiał się wtedy spowiadać ze wszystkich swych uczynków. Po ślubie to co innego. Ale... wtedy nie byli jeszcze małżeństwem. Od trzydziestu lat nie tylko był wierny jak pies, ale nawet nie przyszło mu do głowy, żeby ją zdradzić. Nie mógł zrozumieć ludzi, którzy łamią przysięgę, złożoną przed obliczem Stwórcy. Zawsze po pracy od razu wracał do domu i czynił to z prawdziwą, nieukrywaną przyjemnością. Zwłaszcza że od czasu, kiedy dzieci rozpoczęły swoje własne życie, ich małżeństwo przeżywa jakby drugą młodość. Najstarszy syn sam był już szczęśliwym mężem i właśnie wraz z Pauliną spodziewali się pierwszego dziecka. Wnuk Roberta - bo to musi być wnuk - ma przyjść na świat w ciągu kilku następnych dni. Robert miał tylko nadzieję, że nie będą musieli spędzać świąt w szpitalu. Tomek z Pauliną mieszkali wprawdzie w drugim końcu kraju, ale nie potrafił wyobrazić sobie Bożego Narodzenia, na którym nie będzie obecnej całej rodziny. Ciąża skomplikowała trochę tegoroczną zabawę, jednak Robert wierzył, że wszystko ułoży się jak należy. A gdyby faktycznie musieli ten okres spędzić w szpitalu, to trudno... Taka, widać wola Boska. Ich córka nie miała jeszcze własnej rodziny. Owszem, kręcił się koło niej jeden chłopak, ale to nie była jeszcze właściwa pora. Anna musi dorosnąć do tej decyzji i jeżeli miałaby z kimś rozpocząć wspólne życie, to na pewno nie będzie to ten chłystek. Robert już się o to zatroszczy. W tej chwili najważniejsza sprawa to wyperswadować córce święta, na które zamierza przyprowadzić tego swojego narzeczonego. *** - Przyjeżdżam piętnastego grudnia, tatusiu. - Usłyszał głos w słuchawce przed kilkoma dniami. Anna była na trzecim roku studiów i jak dotąd każdy semestr kończyła z wyróżnieniem. Zresztą jak wszyscy w rodzinie. Robert obawiał się jednak, że stosunki, które łączą ją z tym... gnojkiem, mogą się pogłębić, a to na pewno odbiłoby się na wynikach w nauce. Nadszedł chyba moment, aby zakończyć tę sprawę. Ktoś musi wreszcie postawić kropkę nad „i”, a tym kimś musi okazać się nie kto inny, jak ojciec. - Wspaniale, kochanie. - Ferie zaczynamy właściwie dopiero dwudziestego pierwszego, ale do połowy grudnia powinnam już wyrobić się z zaliczeniami. Jak dobrze pójdzie, to może nawet zdam jeden z egzaminów w terminie zerowym. - Wierzę w ciebie, córeczko. Niby czemu miałoby pójść źle? Jak dotąd zawsze... - Tato, mogę przyjechać na święta z Łukaszem? No i zaczęło się. - Kochanie, Łukasz na pewno będzie obchodził święta ze swoją rodziną. - Raczej nie. Jego rodzice zaplanowali wyjazd w góry. Ale on powiedział, że chce zostać ze mną. Czyż nie jest wspaniały, tatusiu? - Anna stwierdziła, że informowanie ojca, iż tak naprawdę Łukasz miał drobne problemy na studiach i jego rozmowa z rodzicami zakończyła się straszliwą kłótnią, nie jest najlepszym pomysłem. - No wiesz... On nie należy do naszej rodziny... Poza tym Paulina w każdej chwili może zacząć rodzić... Chyba nie mogę się na to zgodzić. Ale oczywiście zgodził się. Nigdy nie umiał odmówić niczego córce. Zawsze to ona miała ostatnie słowo. Taka już rola kochającego ojca. *** Bez namysłu wykonał polecenie swego przełożonego. Jakaż to ironia losu. On, który ukończył studia jako najlepszy student na roku, w pracy był nikim innym jak tylko robolem. Pachołkiem, wykonującym rozkazy osób postawionych wyżej w hierarchii chlewu, w którym wszyscy siedzieli po uszy. Inaczej nie dało się nazwać tej pracy, ale tak się złożyło, że Robert, mimo wszystkich narzekań, uwielbiał tę robotę. Nie jest to może szczyt marzeń stypendysty z UMK i gdyby ktoś powiedział mu dwadzieścia osiem lat temu, gdzie poniosą go koleje losu, zaśmiałby mu się prosto w twarz. Owszem, był wtedy młody... Był nieokrzesany (przynajmniej ze swojego punktu widzenia)... Ale miał coś, czego brakowało większości ówczesnych absolwentów. Miał ambicję. Niektórzy pewnie powiedzieliby, że marnie skończył, ale, do licha, on kochał tę pracę. Może i nie był kowalem swojego losu, może musiał wykonywać polecenia przełożonego, ale przynajmniej praca nie wymagała od niego wielkiego zaangażowania. A co najważniejsze, miał czas, żeby przemyśleć kilka spraw. Tę czynność lubił najbardziej i jej oddawał się najczęściej. Właśnie teraz, gdy robota dobiegała końca, Robert pochłonięty był bez reszty rozmyślaniem o wydarzeniach, jakie miały miejsce przed kilkoma dniami. Znów przeżywał rozmowę z córką i po raz kolejny zastanawiał się, w jaki sposób udało się jej tak łatwo go omotać. Już sama perspektywa podania ręki temu chłystkowi wprawiała go w zdenerwowanie. O trzech dniach, które mieli spędzić razem, starał się na razie nie myśleć. Przed żoną próbował ukryć swoje zdenerwowanie. Nie był pewien, czy mu się to udało, ale starał się, jak tylko mógł. Nie mógł zrozumieć tej kobiety. Ona uwielbiała tego gnojka, który kręcił się koło ich córki. Była wniebowzięta, gdy tylko dowiedziała się, że już jutro Anna przywiezie do ich domu przybłędę. Robert musiał nieźle się sprężyć, żeby nad sobą panować. Mógłby się z nią pokłócić i, prawdę mówiąc, nawet tego chciał. Jednak mając na względzie dzisiejszą rocznicę, postanowił na razie się z tym wstrzymać. Zresztą do dupy z rocznicą. Dzisiaj miał ostatnią szansę przespać się ze swoją żoną przed świętami. Od jutra ich mieszkanie zamieni się w istny dom wariatów. Boże, proszę, żeby tylko Paulina nie zaczęła rodzić, pomyślał. Spraw chociaż to, jeżeli już nie możesz mi pomóc w innych sprawach. Nie wytrzymam, jeżeli będę miał zostać dziadkiem w obecności tego gnojka. No cóż, wszystkim będzie się zamartwiał jutro. Teraz czeka go jeszcze niespełna pół godziny pracy, a potem już tylko wspaniały wiecz... Dlaczego ona tak lubi tego małego szczyla? - zastanawiał się Robert. - Muszę przestać o tym myśleć, bo jeszcze coś popieprzę na sam koniec. Za kilka minut odbębnię przymusową kolację i wtedy pozostanie już tylko oddać się rozkoszom cielesnym. Jutro z rana pójdziemy do kościoła, a następnie będziemy oczekiwać na powrót córki do domu. Może przybłęda w ostatniej chwili zmieni zdanie? Ostatnia myśl strasznie poprawiła humor Robertowi. Uśmiechnął się do siebie i, nie zmieniając wyrazu twarzy, czekał na kolejne polecenia. *** Możliwość przemyślenia męczących go spraw nie była jedynym powodem, dla którego kochał swoją pracę. Można by znaleźć setki błahostek, które wpływały na jego dobre samopoczucie podczas czynności, które wykonywał już od dobrych dwudziestu lat, ale jednym z najważniejszych udogodnień był fakt, iż była to praca siedząca. Mając kilkanaście wiosen na karku, człowiek myśli, że może dzień i noc rąbać drewno na opał, przerzucać gruz na podwórku czy targać węgiel z piwnicy. Tak się jednak złożyło, że Robert jakiś czas temu odkrył najważniejszą prawdę dotyczącą swego życia. On już nie miał kilkunastu lat. Mniej więcej przed ośmioma laty zaczął mu rosnąć pokaźny brzuszek, co z kolei stało się przyczyną częstych bólów pleców. Spory wpływ miał na to fakt, iż Robert przestał uprawiać jakiekolwiek sporty. Nie żeby do tej pory był nie wiadomo jakim atletą, ale przynajmniej chodził do pracy pieszo i starał się chociaż w minimalnym stopniu dbać o swoją kondycję. Od pewnego czasu zaprzestał codziennych spacerów na rzecz dodatkowej godzinki snu każdego dnia. Z początku sądził, że będzie to korzystna wymiana, ale zamiast czuć się bardziej wypoczętym przy zwykłej pracy domowej dostawał zadyszki. Dodatkowo na brak kondycji wpłynęły wieczory karciane, w których uczestniczył raz w tygodniu. Nie pił tyle piwa, co inni gracze (zresztą on nigdy nie przychodził do domu pijany), ale te kilka butelek tygodniowo wystarczyło, aby umięśniony brzuch zamienił się w sflaczałą piłkę. Uwielbiał przycupnąć sobie w pracy i nie robić nic poza wykonywaniem poleceń i rozmyślaniem. Niestety, dziś musiał zrezygnować z tej przyjemności. Mniej więcej przed tygodniem podczas porannej toalety zauważył czerwone ślady w muszli klozetowej. Jeżeli to wskrzesiło iskierkę paniki, to pożar rozdmuchał widok papieru toaletowego. Po spełnieniu swej funkcji pokryty był on grubą warstwą czystej, gęstej, szkarłatnej krwi. Cały czas powtarzał sobie, że nie ma już piętnastu lat. Młodzi ludzie tłumaczą takie rzeczy hemoroidami. Będąc w wieku Roberta, nie można (a przynajmniej nie jest już tak łatwo) zwalić wszystko na taką drobnostkę. W tym wieku jeżeli widzisz krew w ubikacji, to najwyższa pora, żeby wybrać się do lekarza. Krew w ubikacji to zwiastun choroby dużo poważniejszej niż hemoroidy. Dziś z rana (choć był to bardzo miły poranek, który w dodatku zwiastował dobrze zapowiadającą się noc), kłopoty z wypróżnianiem powtórzyły się. Zresztą nie okłamujmy się, problemy powtarzały się dzień w dzień. Nie dość, że od jutra przez następne trzy dni będzie musiał znosić tego gnojka, to jeszcze każdego ranka pozostawia sporą część swych życiodajnych płynów w wychodku. - Boże, widzisz, a nie grzmisz... - westchnął Robert. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że sam proces wypróżniania stał się strasznie uciążliwy. Piekący ból w trakcie i swędzenie przez resztę dnia doprowadzały go niemal do szaleństwa. Cały czas wydawało mu się, że coś tam jeszcze zostało. Miał wrażenie, jakby nie podtarł się do końca, a więc tarł jak idiota po każdym sraniu, powodując w ten sposób jeszcze większy ból. W konsekwencji cały dzisiejszy dzień spędził na stojąco. Dzień, w którym miał najwięcej na głowie. Dzień, w którym jego wspaniałe życie zaczynało wywracać się do góry nogami. Niezbyt inteligentna synowa wybrała sobie akurat ten termin, aby wydać na świat potomka. Co ona sobie, kurwa, myśli, że jest Matką Boską? Jego córka na najbardziej rodzinne ze wszystkich świąt postanowiła przyprowadzić przybłędę. Włóczęgę, który chciał posadzić gdzieś swoje dupsko na czas świąt i do tego celu upodobał sobie właśnie jego dom. A na dokładkę ma żonę idiotkę, która na wieść o tym, że ich córka łajdaczy się z jakimś gnojem i jeszcze ma zamiar robić to w ich domu, omal nie zsikała się ze szczęścia. Gdybym chociaż mógł się porządnie wysrać! - przemknęło mu przez głowę. *** - Dwójkę. Wrzuć na dwójkę! Robert wykonał kolejne polecenie. Przesunął dźwignię i naokoło dało się słyszeć miarowe, jednostajne buczenie. Pomieszczenie wypełniło się charakterystycznym zapachem. Niektórzy powiedzieliby, że płonące ciało śmierdzi, ale dla Roberta był to zawsze zwyczajny zapach. Zwyczajny... Bo od przeszło dwudziestu lat towarzyszył mu dzień w dzień podczas wykonywanej pracy. Z kaptura narzuconego na głowę skazańca zaczęły unosić się smużki dymu. Nie działo się nic nienaturalnego. Po prostu, jego włosy zaczynały najzwyczajniej w świecie stawać w płomieniach. Przez następne sekundy zapach w pomieszczeniu zrobi się tak ostry, że gdyby Robert miał słaby żołądek, mogłoby się to źle skończyć. Ale pomimo problemów z nadwagą, kręgosłupem i wypróżnianiem żołądek mężczyzny pozostawał w idealnym stanie. Zresztą zapach palonego ciała zawsze wpływał na niego uspokajająco. Nieważne, jakie problemy zaprzątały mu głowę, gdy nadchodził ten kulminacyjny moment, Robert czuł się niesamowicie zrelaksowany. Podczas gdy głowa skazańca stawała w płomieniach, a unieruchomione klamrami kończyny wystukiwały dziwaczny rytm na podłodze, on czuł się jak król. Nareszcie był kowalem własnego losu i wiedział, że potrafił stawić czoła największym problemom. *** Niektórzy nazywali go mordercą. Czy broń, która zabija człowieka, jest mordercą? - odpowiadał zazwyczaj na takie zarzuty. - Jestem narzędziem sterowanym przez innych. Robolem, który przychodzi do swej fabryki, podbija kartę i wykonuje tylko wyznaczoną robotę. Nie jestem mordercą. *** Chwila uniesienia (choć w początkowej fazie zdawało się, że będzie trwać wiecznie) zazwyczaj bardzo szybko mijała. Skazaniec przestawał wybijać rytm i po pewnym czasie przestawał też dymić. Zapach pozostawał jeszcze długo, ale nie był już tak intensywny jak na samym początku. Podczas gdy obłoczki dymu opuszczały pomieszczenie, z Roberta wyciekała, jak przez sito, cała odwaga, jaka podczas egzekucji przepełniała go po brzegi. Wszystkie pomysły, które jeszcze kilka chwil temu wydawały się tak potężne, teraz były po prostu głupie. Ta sytuacja nie miała rozwiązania. Głupie dziecko nie zmądrzeje, choćby nie wiem jak się starało (a Anna, jak wszyscy wiedzą, nie przejawia zainteresowania jakąkolwiek poprawą), a żona debilka pozostanie debilką i nic nie można na to poradzić. Robert... Kimkolwiek jest, na pewno nie jest kowalem własnego losu. Nie jest bohaterem, za którego jeszcze kilka chwil temu się uważał. Jest zwykłą kurą domową, otoczoną przez idiotów, i nie da rady tego zmienić. *** Mężczyzna przebrał się i już miał wychodzić do domu, gdzie zamierzał od razu iść do łóżka (jakoś całkowicie stracił ochotę na figle), gdy nagle przystanął. Może jednak istniało wyjście z tej sytuacji. Obrócił się na pięcie i spojrzał na wielki topór przymocowany na ścianie tuż obok węża strażackiego. Może nie wszystkie pomysły były takie znowu głupie. Całe życie powtarzał, że nie jest mordercą, ale przecież nikt nie zmuszał go do zabijania ludzi. Kochał tę pracę i za żadne skarby nie zamieniłby jej na inną. Nieważne, w jakie ubrałby to słowa, był katem. Nowoczesną wersją pradawnego rębacza. Miał tylko metr sześćdziesiąt wzrostu... Łysinę... Nadwagę... I nosił okulary, ale nie zmieniało to faktu, że to on był tym, który wskazuje granicę między życiem a śmiercią. Podszedł do ściany. Chwycił worek, leżący na półce, i założył go sobie na głowę. Złapał za topór i powolnym krokiem po raz ostatni opuścił miejsce pracy. Wychodząc, przypomniał sobie zdanie bardzo często powtarzane przez swego ojca: mężczyzna nie powinien przynosić swojej pracy do domu. Najwyższy czas, aby złamać tę regułę. Jarosław Grzędowicz urodzony w 1965 roku, debiutował w 1982 na łamach tygodnika „Odgłosy” opowiadaniem Azyl dla starych pilotów. Klub absolutnej karty kredytowej (publikacja w internecie w 1999 r.) otrzymał nominację do Nagrody Elektrybałta, a po publikacji w Wizjach alternatywnych 2002 także nominację do nagrody Sfinksa. W 1990 roku wraz z Andrzejem Łaskim, Krzysztofem Sokołowskim, Dariuszem Zientalakiem i Rafałem Ziemkiewiczem założył magazyn literacki „Fenix”, w którym prowadził dział prozy polskiej, a od 1993 roku był jego redaktorem naczelnym. Oprócz tego pracuje jako dziennikarz „wolny strzelec”, prowadzi stałą rubrykę naukowo-cywilizacyjną w Gazecie Polskiej i tłumaczy komiksy, głównie z serii Usagi Yojimbo i Batman. W Fabryce Słów ukazała się Księga jesiennych demonów, jego pierwszy autorski zbiór opowiadań grozy. Jarosław Grzędowicz POCAŁUNEK LOISETTY - To prawda, co o panu powiadają, mistrzu Dourville? - A co takiego? - Że umie pan wejrzeć w winę człowieka, że każdego łotra widzi pan na wylot, jakby byli ze szkła. Że nic się przed panem nie ukryje. - Prawda, panie dragonie - odpowiedział Dourville. - Ale tylko tych, którzy są mi przeznaczeni. - A jeżeli okaże się, że są niewinni? - To zależy. U nas w Corvignac prefekt mnie zna. Pokazuje mi w sekrecie delikwentów, zanim wyda wyrok. A gdzie indziej... mamy rewolucję. Nie mogę kaprysić. - Ścina pan? - Taki fach, panie oficerze. Jak i pański. Rotmistrz zamilkł, przygryzając wąsy. Dourville patrzył na niego spod podróżnego, trójgraniastego kapelusza. Woda ciurkała z dziobu zawiniętego ronda jak z rynny, mlaskała pod obręczami kół, chlapała pod końskimi kopytami. Rotmistrz dąsał się przez chwilę na takie porównanie, ale widać było, że rozpiera go ciekawość. Co chwila zerkał na wóz. Na opakowane nasmołowanym płótnem skrzynie, w których jechała. Loisetta... Jego ukochana. Jego najsłodsza przyjaciółka. Loisetta. - Trzyma ją pan w domu? - A gdzieżby indziej? Mam suchą szopę. Dziadek ją jeszcze zrobił. - Straszne. A co na to pana żona? - A pan szablę, panie rotmistrzu, gdzie trzyma? Chłopi wychodzili na drogę pomimo ulewy i w milczeniu patrzyli na wóz o barwie byczej krwi, toczący się drogą w eskorcie dragonów. Na skrzynie pod mokrym płótnem. Przybyła... Sprawiedliwość. Ktoś się przeżegnał. Jakaś kobieta zasłoniła usta w przerażeniu. Za wozem toczyła się kolasa. Justyna siedziała w milczeniu, z głową nakrytą mantylą. Milczała tak od tygodnia i będzie milczeć jeszcze tydzień po egzekucji. W milczeniu będzie kłaść się spać i milcząc, wstanie rano blada, z sińcami pod oczami. Będzie modlić się i milczeć. Wzdychać i odwracać się do ściany. Jemu zostanie tylko to jej milczenie i wino. I sny. Loisetta. Jestem głodna - krzyczała w jego snach Loisetta, Bosa, z nagą piersią, z dzikimi oczami pod frygijską czapką. Będzie tańczyć karmaniolę na przesiąkniętych posoką trocinach. Dopuści go do siebie tylko po egzekucji. Tylko raz. Pośród ogni i dziko tańczącego, bezgłowego tłumu. W krwawym deszczu. Jestem głodna. Dourville wzdrygnął się i trącił nogą Barnabę, siedzącego z przodu na koźle. Pomocnik szafotowy nawet na niego nie spojrzał, tylko od razu podał bukłak z winem. Lało coraz mocniej. Kiedy wjechali do Montesour, ulice były puste. Górą, nad dachami, ciągnęły rozmazane, szare chmury. Krakały wrony. - Dawnymi czasy musielibyśmy zatrzymać się pod miastem - powiedział Dourville. - Stanie pan w zajeździe „Pod tańczącym kapłonem” bardzo stosowna nazwa - zakpił rotmistrz. - Potem ma się pan zameldować w merostwie. Teraz mamy wiek rozumu, jesteśmy nowocześni. Może pan już wchodzić w mury miasta. - Doceniam, obywatelu. Co byłoby z republiką, gdybym w nie nie wchodził? Zajazd stał prawie w rynku, nazwanym placem Bławatnym. Belkowany strop, ciemne wnętrze, okopcone ściany. Pachniało kapustą, bazylią i skwaśniałym winem. Dourville zrzucił mokry, skórzany płaszcz i podróżny kapelusz, założył suche odzienie. - Zjedzcie kolację z Barnabą i Ludwikiem. Ja idę do prefekta. Potem niech mały szybko idzie spać. Rano ma być wyspany. - Czy to... już jutro? - wyjąkała Justyna. - Nie. - Nie zmuszaj mnie, żebym go przyprowadzała. To nie jest widok dla chrześcijańskiego dziecka. - To jest dziecko wieku rozumu i rewolucji. I gilotyny. Chrześcijaństwo się skończyło - warknął sucho. - Jesteś potworem. - Jak każdy człowiek, Justyno. - Dlaczego za ciebie wyszłam? - Bo nikt cię nie chciał, kobieto. Jesteś córką kata i żaden z tych hipokrytów nie zechce cię tknąć nawet kijem. Mogłaś wyjść tylko za kata i urodzić kata. Bo brzydzą się nas, a nie umieją bez nas żyć. Takie jest twoje miejsce na ziemi, niewiasto. Poza mną nikt cię nie chce. - Ty też mnie już nie dotkniesz. Masz krew na rękach. - Bądź zdrowa, Justyno. Postawił kołnierz płaszcza i poszedł do merostwa. Wokół wozów na placu Bławatnym mimo deszczu zebrało się już kilkoro gapiów i usiłowało dotknąć mokrych płacht, pod którymi spała Loisetta. Rotmistrz wystawił pikietę czterech wartowników z muszkietami. Opodal cieśle wyładowywali deski i belki na budowę szafotu. Powinien dawno już stać. Amatorszczyzna. Prowincjonalna dziura. Dourville wyjął cienkie cygaro i odgryzł końcówkę, po czym pogardliwie wypluł ją na mokry bruk. W tłumie zobaczył ją albo tak mu się zdawało. Przemoczone, wijące się kędziory, dzikie oczy pod frygijską czapką. Jego ukochana... Nie. To była tylko jakaś zwykła dziewoja. Prefekt był niskim, grubawym jegomościem. Co chwila drapał się pod sfilcowaną peruką i zacierał pulchne dłonie, jakby panował mróz. - Eee... pan jesteś mistrz Dourville? - W rzeczy samej, sire. - Szafot już kazałem postawić. Ma pan jeszcze jakieś życzenia, obywatelu? - Cztery worki trocin. Kosze wiklinowe. Cztery. Nie wyższe niż na dwie stopy. Chciałbym móc, za pozwoleniem, porozmawiać z cieślą. Szafot ma mieć poręcze. Solidne. - Pan nosi szpadę, obywatelu Dourville? - odezwał się chudy jegomość w czerni, z trójbarwną kokardą przypiętą do surduta. - To rewolucyjny prokurator, obywatel Sarrate - przedstawił prefekt. - Przywilej mego urzędu, sire - odpowiedział Dourville. - Burżuazyjny przywilej, jak mniemam? - Bardzo stary, sire. A rewolucja go nie zniosła. Śmiem twierdzić, że teraz bardziej potrzebny niż kiedykolwiek. - Kiedy postawi pan... machinę? Zawsze ta sama ciekawość, pomyślał Dourville. Przeraża ich i fascynuje. Kupują jej miniatury i stawiają na kominkach. Obcinają nimi cygara, dają dzieciom do zabawy. Kobiety teraz upinają włosy powyżej linii cięcia i zakładają szkarłatne wstążki na szyje, tam gdzie Loisetta złoży swój pocałunek. Machina dyktuje nawet modę. A przecież żadne z nich nie siądzie ze mną do stołu. Nikt nie poda mi ręki. Stroją się w piórka prefektów, sędziów i prokuratorów, ale zawsze zadają te same dziecinne pytania: jak pan myśli, czy potem głowa jeszcze żyje, czy ciało? A czy to boli? A ilu ludzi już pan ściął? A nie dręczą pana koszmary? A trzyma pan ją w domu? Nie przestanie ich fascynować, są w jej władzy. To Loisetta rządzi Francją. Liczy się tylko jej głód. Obudzili ją. Tylko nie zdają sobie z tego sprawy. Podejrzewają, że nikt już tego nie pilnuje, nikt nad tym nie panuje. Codziennie spada topór. Dziesiątki, setki razy. Bez wyboru. Loteryjka. Widzą to, odkąd pożarła nawet Dantona. Loisetta jest głodna. - Pan pobladł, obywatelu - sucho zauważył prokurator. - Pana mierzi nasza rewolucyjna sprawiedliwość? Tak jak tego paryskiego oprawcę... Henriego Sansona? - Sansonowie ścięli nawet króla, sire. Nasza robota - ciąć. Wasza, wskazywać kogo. - Rewolucja wymaga ofiar, obywatelu Dourville. - Do usług, sire. - Wśród rojalistów będą też trzy kobiety. To robi panu jakąś różnicę? Zawsze te same pytania. - Za pozwoleniem, mnie nic nie robi różnicy. - Doprawdy? Żadna to różnica ściąć kobietę? - Gryzą. Trzeba uważać na palce. - Słyszałem co innego. Słyszałem, że ma pan szczególny dar osądzania winy, obywatelu. Lepszy niż rewolucyjne sądy. - Plotki, sire. Zabobony. Ja jestem, by ciąć. - Mistrzu, pozwoli pan ze mną podpisać papiery - przerwał prefekt. - Potem chciałbym panu jeszcze kogoś przedstawić. Dourville przeszedł do kancelarii i podpisał niezliczone dokumenty dotyczące tuzina skazanych. - Dużo. - Nie mieliśmy dotąd rewolucyjnych sądów. Nazbierało się przez rok. Gdy przybył prokurator Sarrate, od razu rozwikłał spisek rojalistów. Nie zmęczy się pan? - Szafot musi mieć poręcze. W zeszłym roku syn Sansona poślizgnął się w kałuży krwi i złamał obojczyk. Ja chcę, żeby wszystko było jak należy. - Rozumiem. Ale oto i nasz doktor. Mistrzu Dourville, to obywatel Lacroix, nasz naturalista. Chudy, wysoki jak tyka do grochu, blady jegomość uścisnął Dourville’owi dłoń, co ten przyjął z zaskoczeniem, ale i pewną przyjemnością. Podobnie jak on, doktor nie gustował w perukach i ściągnął włosy z tyłu głowy kokardą. - Mistrzu Dourville, zaszczyci mnie pan rozmową? Może napije się pan wina? Na pewno pan zdrożony. - Do usług, sire. Poszli do „Tłustej Gęsi” na samym rynku. Z zewnątrz dobiegał stukot młotów cieśli, którzy zbijali szafot. Dourville położył kapelusz na stole. Zapalono świece. Doktor zamówił wino, pasztet i ser. - Co pan sądzi o skazanych? - Nic nie sądzę, sire. Nawet ich nie widziałem. Dlaczego? - Pański dar... Słyszałem o tym. Proszę wybaczyć, ale ja wierzę w rozum. W postęp. W naszych czasach takie gusła nie powinny mieć miejsca. Z drugiej strony, to, co o panu mówią, może to jakiś dar natury... Wybaczy mi pan kilka dziecinnych pytań? - Proszę pytać, doktorze, ale za pozwoleniem, nie rozumiem, do czego pan zmierza. - Od dziewięćdziesiątego trzeciego ścina pan na rozkaz rewolucyjnych sądów. Znajduje pan winę w tych wszystkich ludziach? Ja jestem lekarzem, filozofem, przyrodnikiem. Nie rozumiem tego, co się dzieje. Po co ta masakra? - Niech pan pyta prokuratora Sarrate’a. - Nie spieszno mi spotkać się z panem służbowo. Rozmawiamy w cztery oczy, mistrzu. Ja popieram rewolucję, bo to miały być rządy rozumu. Wolność, równość, braterstwo... A to, co się dzieje teraz, mnie bardziej przypomina inkwizycję. Ledwo ten Sarrate przyjechał, zaraz wygarnęli z szuflad prefektury donosy. Sąsiadka pisze na sąsiadkę, bo chłop się za nią ogląda. Dłużnik na wierzyciela. Brat na brata, bo jest drugi do schedy. Baba na młodą wdowę. A pan będzie musiał ich ściąć. Ma pan opinię sprawiedliwego. I jeszcze w jakiś nadprzyrodzony sposób rozpoznającego prawdę. Co pan zrobi? - Jestem katem, doktorze, nie sędzią. Nie ma co u mnie szukać sprawiedliwości ani miłosierdzia. A teraz, pan pozwoli, ale położę się już. Muszę też rozmówić się z cieślą... - Błagam, niech pan siedzi. Źle zacząłem tę rozmowę. Pan sądzi, że jestem prowokatorem, prawda? No, niechże pan usiądzie. Mistrzu, niech pan posłucha. Słyszał pan o Bestii z Chaverone? - Słyszałem i cóż? Kto nie słyszał? - To ja sprawiłem, że go złapano. Jest jednym z tych dwunastu. Jeżeli ktokolwiek zasługuje na spotkanie z panem, to właśnie on. Chcę, by go pan zobaczył. Ale najpierw proszę, by pan towarzyszył mi jutro do jego zamku. - A po co? - Niech pan obejrzy to, co tam znalazłem. Niech mi pan pomoże zrozumieć. - Co pan chce zrozumieć? - Naturę zła. - Ludzie są źli z natury, doktorze. Nie muszę oglądać zamku jakiegoś szalonego barona, żeby to wiedzieć. Nic w nich nie ma oprócz chęci zaznania przyjemności. Nic oprócz instynktu. Kochają dzieci, bo kochają własne uczucie do nich. Swoją własność. Kiedy płaczą po czyjejś śmierci, to tylko nad sobą. To jedyne zwierzęta zdolne do bezinteresownej podłości, które potrafią to tłumaczyć wyższymi celami. Pan mnie pyta, jak to jest, że jeden, pańskim zdaniem, zasługuje na śmierć, a ja zetnę dwunastu. A ja panu powiem, że żadne z nich nie zasługuje na życie. Ten pański baron zabijał dziewki dla zabawy, ale pozostali pewnie zrobiliby to samo, gdyby wymyślili dostatecznie dobry powód. On miał choć tyle odwagi, by to robić dla kaprysu. Sam pan mówił, że na nich donieśli najbliżsi. Sąsiedzi, krewni. Przecież ich zabili. Z zemsty, zawiści albo chciwości. A czym od tej Bestii różni się choćby prokurator Sarrate? Oni tylko zabijają moimi rękami - ot, i cała różnica. Ja, zresztą, pewnie zabiłem więcej ludzi niż on. I nikt mnie nie nazwie bestią. Dlaczego? Bo robię to na rynku i podpisuję przedtem jakieś papiery? Wyborny pasztet, doktorze. Dlaczego pan nie je? - Pan nie wierzy w postęp? - To niebezpieczne pytanie, doktorze. Ale po prawdzie, ja zabijam postępowo. Moją machinę wymyślił humanista. Lekarz, który chciał, by egzekucje były humanitarne i szybkie. Dobrze zresztą zrobił, bo jakieś dwa lata temu ogłoszono go angielskim szpiegiem i sam ją wypróbował. Ale gdyby nie doktor Guillotin, ścinałbym toporem. Niemcy dalej tak robią i też jest dobrze. - Ależ to jednak jest postęp. Mgnienie oka i... - Głowy żyją w koszu, doktorze. - Nie wierzę panu. Doktor Villers udowodnił... - Kosze są pogryzione. Tyle panu powiem. - Nonsens. Przecięcie rdzenia kręgowego... - Są pogryzione. Doktor Lacroix pokręcił z powątpiewaniem głową i napił się wina. Dourville przysunął sobie świecznik i przypalił cygaro. - A jednak proszę pana o pomoc. To nie zabierze wiele czasu. Niech mi pan towarzyszy do zamku. Muszę zapytać o kilka rzeczy. Naprawdę, proszę mi wyświadczyć ten honor. - Zgoda. - A zatem jutro o świcie? Podstawię konie. *** A potem długo w noc Dourville siedział sam w gospodzie „Pod tańczącym kapłonem” i patrzył, jak płomień świecy odbija się w zielonkawym, grubym szkle kielicha. Przy sąsiednich ławach siedzieli chłopi, kupcy i mieszczanie. Nalane, czerwonawe pyski, szerokie, bulwiaste nosy, małe, świńskie oczka. Ludzie... Cieszyli się na egzekucję. Jak wszędzie. Jakaś zażywna niewiasta w rozsznurowanej koszuli wywodziła ogłuszającym, pawim głosem, jak to ta „wydra i ladacznica Canardin posika się na sam widok szafotu”. Patrzył na szczerbate pieńki zębów, wrzody i pryszcze na brudnej skórze, słuchał ogłuszającego rechotu i przygnębiających żartów. Patrzył, jak gryzą cebulę, jak rozdzierają pulardę, jak czerwone wino cieknie im po podbródkach. Zupełnie jak krew. Takie same żabio półotwarte usta, te same puste, wywrócone oczy pod przymkniętymi do połowy powiekami. Jak u ofiar Loisetty. Jak głowy, które żyją w koszu. Nie miał po co iść na górę. Mógł tam napotkać tylko nabrzmiałe pogardą i bólem milczenie. Ciszę dusznej izdebki. Siedział więc sam. Jak przez całe życie. Tęsknił za Loisettą. Najpierw widywał ją tylko w snach. Od lat. Najczęściej na kilka dni przed egzekucją. Dziewczynę o rybio białej skórze i kędzierzawych włosach, odzianą tylko we frygijską czapkę i postrzępioną spódnicę, tańczącą ze śmiechem na szafocie. Aż pewnego dnia spotkał ją w końcu. To było jeszcze przed rewolucją. Zabijał wtedy złodziei, morderców, rozbójników. Topór, koło, stryczek - stare, dobre metody. Miał wtedy swój dar. Widywał zbrodnie w snach, a czasem na jawie. Przychodził nocą w towarzystwie prefekta i dwóch strażników do celi, po czym, milcząc, patrzył więźniowi w oczy. Pamiętał, jak skądś dobiegał go zapach jabłek, który czuł tylko on. Głuszył odór więziennej stęchlizny, pleśni, odchodów i zgniłej słomy. A potem widział obrazy. Przerażone oczy, rozwarte w niemym krzyku usta, rozwiane suknie i błyskające stopy kobiety, uciekającej przez gęstwinę bezlistnych krzaków. Miednicę pełną krwi w chybotliwym blasku kopcącego kaganka albo balwierską brzytwę we własnych, oblepionych posoką palcach. Czuł to, co oni czuli - ich gniew, wściekłość, żądzę i chciwość. Płonęły w nim jak ogień. Zabijał razem z nimi. A czasem wiedział, że było zupełnie inaczej. Czuł odór ich drobnych podłości, tchórzostwa i cwaniactwa, ale nie widział zabójstwa ani żadnej z tych rzeczy, za które mieli dać głowę. Odwracał się wtedy i wychodził. A na stronie mówił prefektowi: „Nie ma w nim tej winy. Nie należy do mnie. Sami go sobie ścinajcie”. A wtedy mądry sędzia Foulquet wydawał wyrok uniewinniający. Kat odchodził do siebie i przez następne dni czuł okropny posmak dotknięcia czyjejś duszy. Kwaśny, cuchnący i obrzydliwy niczym skisły rosół. Za to Corvignac słynęło z najsprawiedliwszych we Francji sądów. A potem runęła Bastylia. Rok później przyszedł dekret Zgromadzenia Konstytucyjnego i Dourville zbudował swoją własną „Narodową brzytwę”, jedną z najlepszych w kraju. Składaną, wielką, zbudowaną z najlepszego drewna, pomalowanego na czerwono i pociągniętego woskiem. Z ostrzem, po które pojechał aż do Carcasonne. Dziewczynę złapano na gorącym uczynku. Zwykła wędrowna dziewka sprzedajna. Jakiś kupiec podwiózł ją wozem i za pół solida posiadł w lesie na belach wełny. A ona potem wraziła mu składany hiszpański nóż w kałdun i zabrała osiem liwrów srebrem i miedzią, które miał przy sobie. Zabrała mu też nogę, którą upiekła nad ogniskiem. - Byłam głodna - oświadczyła przed sędzią, śmiejąc się. - A on już jej nie potrzebował. Ktoś w osłupieniu zapytał, dlaczego nie zabiła i zjadła choćby konia, na co odpowiedziała, że było jej żal zwierzęcia. Dourville poszedł do jej celi właściwie nie wiadomo po co. Wszystko było jasne. Chciał jednak zrozumieć. Poszedł sam. I w bezbrzeżnym osłupieniu zobaczył dziewczynę ze swoich snów. A ona na jego widok zgarnęła postrzępioną koszulę i przyciągnęła go do siebie. Wziął ją w piwnicy, na garści zgniłej słomy, wśród harcujących w mroku szczurów i odgłosu kapiącej ze stropu wody. W świetle pełgającego w okratowanej niszy łojowego kaganka. W mdłym zapachu jabłek. I cały czas patrzył jej w oczy. Loisetta... Zobaczył, co chciał, i zrozumiał. Zabijał razem z nią. Patrzył w gasnące, przerażone oczy mężczyzn, kobiet i dzieci. Starców, dziewcząt i kapłanów. Widział bryzgi krwi i ogień pożarów. Ale nie czuł niczego poza płonącym dziko życiem. Żadnej hipokryzji czy chciwości, żadnego tchórzostwa ani kłamstwa. Była jak wilczyca. Kierowała się samym kaprysem i instynktem. Kiedy czegoś chciała, zabierała to. Kiedy miała ochotę, rozkładała nogi. Kiedy była głodna, jadła. Czyjąś kurę, dziecko albo krowę. Gdy ktoś stawał jej na drodze, wyciągała zza koszuli swój hiszpański nóż i zabijała. Szybko i brutalnie. Jak żmija. Darła mu grzbiet połamanymi pazurami, rzucała dziko biodrami i jęczała prosto w ucho: jestem głodna! Głodna! I cały czas płonął w niej jasny, huczący ogień życia. Zgasił go nazajutrz, o wschodzie słońca spuszczając na jej smukły kark ważące ćwierć cetnara ostrze. Kiedy jej głowa tkwiła już w bloku podtrzymki, widział, jak wywaliła na niego lubieżnie język. A potem już się od niej nie uwolnił. Najpierw pojawiała się tylko w snach. Potem już zawsze, kiedy tylko zamknął powieki. Widział ją, jakby ktoś mu tam od środka wymalował jej miniatury. Widział ją zawsze, gdy tylko zbliżył się do swojej machiny. Była tam. Siedziała w malowanym, nawoskowanym drewnie, w stalowym ostrzu. Gdy dotykał kolumn, miał uczucie, jakby przesuwał palcami po jej jedwabistym udzie. W przerwach między egzekucjami czuł się coraz gorzej. Jak chory. Pojawiała się co noc i krzyczała „jestem głodna”. Tańczyła przed nim i doprowadzała go do szału. Dopiero kiedy napiła się krwi, dopuszczała kata do siebie. Tylko raz. Wtedy zorientował się, że robi się coraz potężniejsza. Gdziekolwiek wystawiano „czerwony teatr”, pojawiała się Loisetta. Stała w swojej czerwonej czapce i krzyczała razem z tłumem. Maszyna była dla niej jak brama. Rewolucja sprzątnęła Boga, moralność i wszelkie hamulce. Zrobiła jej miejsce. Obudził ją terror. Teraz Loisetta rządziła nie tylko biednym Dourvillem, rządziła Francją. I chciała rządzić światem. Nic nie mógł na to poradzić. Tęsknił. Słyszał, jak wokół rozmawiają o egzekucji. - A podobnież to ciało jeszcze żyje. - A jakżesz nie, kumie? Jak tnę kurę, to przecie ona biega. Tak i uny by biegały, jakby ich mistrz nie przypinali. - Tak powinny robić, nie? To by było śmiechu. Zobaczyć, jak dobrodziej Dullac lata tak po rynku bez łba! Rechot. - A mistrz już zjechali? - A jakżesz nie, jak machina już na rynku? - A to nie wiecie, że ony tu w gospodzie siedzą? - Jakżesz? W naszym „Kapłonie”? Tfu! - Ciszej, kumie, bo usłyszą. Straszny jest. Podobnież jak człeka ślepiami przewierci, to wszystko o nim wie. - Ale żeby pomiędzy ludziami siedział, to tak dawniej nie bywało! Tfu! Ja tu już nic nie zjem. Przeklętnik może krwawymi łapami stołu dotykał. - Chodźta, chłopy. Do „Ryżego kozła” pójdziem. Dourville dopił resztę wina i poszedł spać bez kolacji. W gospodzie i tak nie było już niemal nic do jedzenia. Wojna. *** Doktor przybył, jak obiecał, o świcie. Dourville siedział w karczmie na dole i jadł chleb wkruszony do cienkiej kawy. Pożywne, wojenne śniadanie patriotycznego Francuza, zalecane przez Komitet. Jajek i mleka i tak zabrakło. - Po co panu pistolety? - Na wszelki wypadek. Właściwie dla spokoju ducha. - Nie rozumiem, to nie ma tam żandarmów? - Są, oczywiście. Pistolety zabieram dla siebie, żeby lepiej się czuć. Zobaczy pan. Konie stały już na ulicy, trzymane przez pachołka. Ciągle było szaro i mżyło. Dął nieznośny, zachodni wiatr. Dourville otulił się podróżnym płaszczem i pojechali. Z miasta wyjechali bitym traktem, wiodącym na wzgórza. Wszystko stało w rozmytej szarości mgły i burej zieleni pastwisk. Na mokrych drzewach krakały wrony. - Zaczęło się dawno. Jeszcze za panowania Ludwika. Zrazu tylko chłopi powiadali, że złe mieszka w tych lasach. Czasem ginęły dzieci, potem dziewki. Początkowo jedna, dwie na rok. Chłopi bredzili o diable, a my o wilkach, cyganach i zbójach. Opowiadali, że zły jeździ karetą po leśnych drogach, a która go spotka, to rzuci na nią urok. I ona staje się dziwna, jakby obłąkana, a potem odchodzi nie wiadomo gdzie i już nie wraca. Później była przerwa przez parę lat i nastał spokój. Teraz łatwo zmiarkować, że diabeł, znaczy młody pan Collers de Chaverone, bawił wtedy za morzami. Dużo podróżował. Wrócił tuż przed rewolucją i znowu się zaczęło, ale już na całego. Na okolicę padł strach. Zaczęli ginąć podróżni, młode dziewki i niewiasty z okolicy przepadały jedna po drugiej. Bestię widywano co i rusz. A to w czarnym powozie, zaprzężonym w kare konie, a to jako samotnego, ubranego na czarno jeźdźca w szkarłatnym płaszczu. Nikt nie widział nigdy jego twarzy. A ściślej, wielu widziało, tylko każdy inną. Dopiero potem zorientowałem się, że idzie o weneckie maski. Pan wie, jak wyglądają takie maski? A w oczach chłopa, co nigdy nic takiego nie widział? Żandarmi snuli się po lasach i wsiach, ale jakoś nie mogli na niego trafić. Natomiast baronet, który świeżo został panem na włościach, hulał. Wydawał bale i pikiety i właśnie podczas maskarady zobaczyłem go w szkarłatnym płaszczu i weneckiej masce, w trójgraniastym kapeluszu. Wtedy pojąłem. Mało kto słuchał chłopów, ale ja tak, bo chodziłem ich leczyć. Baronet był bogaty, wielu do niego jeździło w gości. Pan wie, jakie wtedy były zabawy i co się tam działo. Potem przyszła rewolucja i przyjaciele pana de Chaverone jeden po drugim lądowali w twierdzy albo na szafocie. Paru ścięli w Lyonie, a jednego aż w Paryżu. Ale nie baroneta. On był wtedy pierwszym rewolucjonistą. Żyrondystą. Przyjacielem samego Dantona. Nic go nie mogło ruszyć. Jeździł do Paryża, dysputował z Maratem. Sądzę zresztą, że to on go zasztyletował. Ja w tym czasie notowałem zeznania, myślałem i zbierałem ślady. Trochę z nudów, a trochę dla eksperymentu. Chciałem popróbować nowej metody rozumowania. Ot, bawiłem się. Tropiłem legendarną Bestię. Rysowałem portrety diabła pod dyktando chłopów. Spojrzałem później na te najlepsze i osłupiałem. Wyszedł mi baronet podczas swojej maskarady. Wziąłem kiedyś mapę i zaznaczyłem wszystkie miejsca, gdzie zniknęły kolejne ofiary te, o których wiadomo było, gdzie przepadły. Dużo tego było. Jak mgławica. Wszystkie jednak zamknęły się w wielkim kręgu, mającym z pięć mil. Wziąłem potem cyrkle i linijki i wyliczyłem, gdzie ma środek. Wyszedł dokładnie na zamku. Na zamku Chaverone. A oto i on. - Doktor zatrzymał konia. Zamek stał na łagodnym wzgórzu, górując nad pastwiskami, otoczony niewielkimi, szarymi skałami. Był stary. Bardzo stary. Wielokrotnie go przebudowywano, czerpiąc elementy z kolejnych architektonicznych mód, ale pod wszystkimi nowoczesnymi faunami, driadami i kolumnami widać było jeszcze mroczną, prostą bryłę z ciosanego kamienia i ośmiokątny donżon, sterczący nad okolicą jak kamienny palec. Mur obronny był równie stary, ale obrósł pnącymi różami, a jego szczyt obudowano nowoczesnymi, falistymi blankami. Przed furtą stało kilku żandarmów. Doktor zeskoczył z siodła i bezceremonialnie rzucił wodze jednemu z nich. Dourville przeciągnął się jeszcze, bo od jazdy rozbolał go krzyż, i też zsiadł. - Ktoś wchodził do środka? - zapytał Lacroix surowo. - Ten młody porucznik - powiedział sierżant niepewnie. - Mówiłem mu, że pan doktor zabronili. Teraz rzyga pod ścianą. Doktor odpiął swoją sakwę, pogrzebał w niej chwilę, wreszcie podał konstablowi mały flakonik. - Dajcie mu powąchać, ale nie przysuwać za blisko do twarzy. Niech otrzeźwieje. Potem niech przyjdzie do mnie. Dam mu łyk rumu z laudanum. Weszli na dziedziniec. - Doprowadziłem do jego aresztowania tylko dzięki temu, że zaczęły się procesy żyrondystów. Ale już słyszałem pogłoski, że zdążył znaleźć potężnych przyjaciół wśród jakobinów. Zaraz się okaże, że jest niewinny. Trzeba było panu widzieć, jak wił się Sarrate. Tylko w tym przypadku miał wątpliwości. Przekonał go dopiero lud z widłami pod merostwem. - Ma czas do jutrzejszego świtu - zauważył sucho Dourville, podciągając pończochę. W środku zamek wyglądał jak każda rodowa siedziba. Posadzki, draperie, wazy i biało-złote meble. Krzesła. Mnóstwo krzeseł. Portrety. Przy fortepianie ktoś siedział. Porucznik żandarmerii. Kaszkiet odstawił na wieko instrumentu i brzdąkał jednym palcem jakąś monotonną, smutną, dziecięcą melodyjkę. Kiedy podeszli bliżej, stwierdzili, że oczy ma pełne łez. Szli po jakichś kręconych schodach w starej części domu, wwiercających się gdzieś w głąb ziemi. Wokół wszystko było misternie rzeźbione w łuki, obrosłe sterczynami i pinaklami, rozety i płomienie. Bardzo stare. - Tu jest pełno korytarzy - tłumaczył doktor, idąc przodem. - Nie zgadzało mi się, kształt budynku sugerował więcej pomieszczeń, niż można znaleźć w środku. Jesteśmy na miejscu. „Na miejscu” oznaczało wnękę na zakręcie korytarza wiodącego znikąd donikąd. W niszy stał posąg, przedstawiający rycerza w pełnej zbroi, trzymającego dwa skrzyżowane miecze. Doktor umieścił świecę w ściennym lichtarzu i wsunął trzy palce prawej dłoni w trójkątną rozetę na ścianie. Rozległ się metaliczny trzask. - Mistrzu, widzi pan tego gargulca, niech pan go weźmie za łeb i pociągnie porządnie do siebie. Dourville usłuchał i w odpowiedzi znów rozległ się szczęk starego, zapiaszczonego mechanizmu. - Teraz musimy obrócić niszę z rycerzem i mamy przejście - oświadczył przyrodnik. Nisza okazała się walcem, który musiał, zdaniem Dourville’a, chodzić na żelaznej osi, bo obracał się wcale lekko. - Czuje pan? - Stęchła krew, zepsute powietrze, trupi odór, woda różana i kadzidło - wyliczał Dourville. - Umarły by poczuł. - Chce pan chustkę na twarz? - Raczy pan żartować, doktorze? Co byłby ze mnie za oprawca, gdybym się bał smrodu? Mój fach śmierdzi gorzej niż zajęcie garbarza. Gdzie idziemy? To jakaś kaplica? - Tak. Stara kaplica. Wchodzimy ukrytym wejściem przez nawę boczną, bo główne zostało zamurowane. Tak dokładnie, że nawet śladu pan nie zobaczy. W dawnych czasach zamek należał do starodawnej heretyckiej sekty - albigensów. Nie wiem, czy mieli jakieś kaplice, ale to pomieszczenie jest z ich czasów. Następnie zamek przejęli templariusze. Potem była tu rodowa kaplica Collersów de Chaverone, a teraz - to. Wysoka nawa główna, okolona kolumnadą, przywodziła na myśl kościół. Stał tam nawet ołtarz, ale na tym koniec. W żadnym kościele nie ozdobiono by ścian tak wyuzdanymi rzeźbami, w żadnym posadzki nie pokrywałyby kabalistyczne kręgi i w żadnym nie byłoby odwróconego krzyża. Na ścianie za ołtarzem na niewielkiej półce stała na srebrnej, wysadzanej szmaragdami podstawce odcięta głowa, bez śladów rozkładu, opatrzona napisem „Caput XVII”. - Pod nami są krypty, w których znalazłem szczątki czterdziestu kobiet. Część z nich była krzyżowana. Z części ocalały tylko kości. Strzępy, kawałki. Nie wiem, jakim sposobem. Widzi pan, mistrzu, ten ołtarz? Zwracam uwagę na te rowki, prowadzące do basenu w podłodze, na obręcze na brzegach. Na ten kształt, wyżłobiony na środku. Coś to panu mówi? - To było łoże tortur, nie żaden ołtarz - oznajmił Dourville głucho. - Te kanaliki miały odprowadzać krew. Zbierano ją w basenie i coś z nią robiono. Powąchał kielich zrobiony z dolnej połowy czaszki. - Pito ją. Między innymi. Może się w tym kąpał? - Pan baron bawił się tu w jakąś sektę - oznajmił lekarz. - Krwawe ofiary, zbezczeszczony krucyfiks, znaki. Czciciele ognia piekielnego i takie tam nonsensy. Spotkałem się z tym wiele razy, ale w większości była to tylko głupia zabawa i pretekst do wyuzdanej orgii. Tu jednak było inaczej. I pan baronet bawił się sam. Pozwoli pan dalej. Nie to chciałem panu pokazać. Uniósł świecę i ruszył w głąb pomieszczenia, stukając obcasami. Dourville poszedł za nim. - Miał szerokie zainteresowania - oznajmił lekarz z drwiną. - Nie tylko „religia”. Także sztuka. Proszę. Oto madonna z dzieciątkiem, lecz pierś matki jest otwarta, a karmi własnym sercem, widzi pan? Piękna metafora macierzyństwa. Oto, jak sądzę, apoteoza dziewiczej niewinności. Dość nieprzystojne, zważywszy, gdzie umieścił szczęki. A tu sielska pastereczka. Jest i Atena, i Skrzydlata Nike. Proszę zwrócić uwagę na skrzydła. Są zrobione z tkanki płuc. Pomysłowe, prawda? Jest ich więcej. Jak w Luwrze. Dourville przez chwilę myślał, że to, co widzi, to faktycznie rzeźby. A potem postukał ostrożnie jeden z rzekomych posągów. - Nie wiem dokładnie, jak to robił. Tu są jakieś wanny, widzi pan? W środku, w tamtych szklanych balonach coś, co jest przezroczyste jak woda, ale zastyga niczym żywica. Moczył zwłoki, potem ustawiał kształty, ciął, zszywał, wywlekał narządy. A ta jego szklana woda powoli zastygała i powstawały rzeźby. Gdyby wynalazł to ktoś godny człowieczeństwa, taka rzecz mogłaby być bardzo pożyteczna. Można by tego używać do badań przyrodniczych albo medycznych. Można by konserwować przedmioty. Ale ta tajemnica przepadnie razem z nim. Ja nawet tego nie dotknę. Dourville milczał i wciąż patrzył na młodziutką, ładną pastereczkę, spowitą w peplum i trzymającą na dłoni własne oczy. Milczał i czuł, jak zaciskają mu się szczęki. - A teraz nauka - oznajmił Lacroix sucho. - To zabolało mnie najbardziej. Człowiek religijny zobaczy tu drwinę z własnego uczucia i wiary. Artysta ze swojej sztuki. Pan sam, mistrzu, znajdzie tu własne rzemiosło obrócone w okrutną zabawkę. Ja zobaczyłem zmałpowaną wiedzę. Pchnął wielkie, rzeźbione odrzwia i wszedł do następnego pomieszczenia. Obszedł ściany, zapalając świece. - Badał naturę ludzką - oznajmił. - Umiejętnie. Za pomocą eksperymentu. Robił notatki. Nie czytałem ich dotąd dokładnie. I tak, odkąd tu wszedłem pierwszy raz, zażywam już czterdzieści kropli nalewki z laudanum dziennie. To, co pan tu widzi, to preparaty naukowe. Skatalogowane, opisane i zakonserwowane w słojach. Ja tak trzymam żaby i jaszczurki, on trzymał dzieci. Tutaj oczy. A to w gablotach to nie są motyle. To uszy. Szukał prawidłowości, jakby klasyfikował gatunki. To jednak drobiazg. Nie rozumiem jednak przeznaczenia tych urządzeń. Podejrzewam, że pan mi wyjaśni. Dourville przyjrzał się maszynom, przeszedł się po pomieszczeniu, czasem poruszył jakąś dźwignię, śledząc liny i wielokrążki pod sufitem. - Nie wie pan, czy zawsze znikały pojedyncze dziewczęta i dzieci? - Nie. Kilka razy młode matki, nawet z kilkorgiem dzieci, rodzeństwo, kiedyś młodzieniec z dziewczyną, paru mężczyzn w sile wieku, dwa razy razem z dziećmi. Przepadały też stare baby, różnie. - Widzi pan to urządzenie? To szubienica dwuramienna. Dość sadystyczna, sądząc po węźle sznura. Do tego zapadnia otwiera się powoli. Nie skręci karku. Udusi. Nie w tym rzecz. W tej klatce mógł zamknąć matkę, a na szafocie stawiał jej dzieci. Widzi pan tę dźwignię? Albo jedna zapadnia, albo druga, albo obie. Kazał jej wybierać, które dziecko ma zginąć, a które być może ocaleje. Nie mogła czekać, bo tutaj przesypywał się piasek. Kiedy się skończył, otwierały się obydwie zapadnie. Mogła zablokować tylko jedną. Albo proszę spojrzeć teraz, jak wysoko jest pętla. Stawiał tu człowieka, a na jego karku drugiego. Kiedy pierwszy upadł albo się poruszył, ten, którego miał na ramionach, zapewne mu bliski, musiał zawisnąć. A poruszyć się prędzej czy później musiał, bowiem stał na tych kolcach. Jak pan powiedział, badał naturę ludzką. Charakter i siłę uczuć. Miłości, oddania. Większość tych urządzeń działa w ten sposób, ale są też zwyczajne narzędzia tortur. Klasyka. Objaśnić? To, na przykład, jest bocian. Zwykłe sztaby i kajdany, ale dość zakuć w to człowieka, by w krótkim czasie cierpiał na potworne skurcze mięśni. To but hiszpański, ale bardzo mały. I te wszystkie klatki. Były po to, by ofiary musiały patrzeć na mękę najbliższych. - Prowadził tu wiwisekcje - powiedział Lacroix. - I wszystko sobie notował. Naturalista. Widziałem dość. - Co pan z tym zrobi? - Już rozmawiałem z prefektem. Część ciał oddamy rodzinom i wyprawimy pochówek. Zaś ci obróceni w rzeźby... Sprowadzimy tu kapłana, który przeprowadzi potrzebne obrzędy, pochowamy ich gdzieś po kryjomu, a potem wysadzimy cały zamek prochem. - Kapłan? Obrzędy? Zrobił się pan religijny, doktorze? - Nie wiem, czy zacząłem wierzyć w Boga. Za to w diabła na pewno. *** Siedzieli w przydrożnej karczmie, z dala od innych, jak dwóch spiskowców. Dourville patrzył na swoje ręce i milczał. Doktor w takim samym milczeniu pił wino, do którego wpuścił kilkanaście kropel z małej buteleczki. - Nawet pan nie wie, o co pan prosi, sire. - Nie chce pan zrozumieć? - On mi nic nie będzie objaśniał, doktorze. Ja to poczuję. Nie jestem zacnym człowiekiem, ale w jego skórze nie chcę się znaleźć nawet przez chwilę. - To już pan nie sądzi, że wszyscy ludzie są źli? Co to za różnica, ten czy tamten? - Powiedzmy, że moje przekonanie o tym, że wszystko już widziałem, trochę się zachwiało. Wierzę, w co wierzę, ale, doktorze, ja też jestem człowiekiem. Pan wierzy, że postęp wydobędzie z ludzi dobro, ja, że ludzie są z gruntu źli. A mimo to obaj wyszliśmy stamtąd przerażeni. - Bo obaj ujrzeliśmy czyste zło. To, w które rzekomo obaj nie wierzymy, tylko każdy inaczej. Naprawdę będzie pan potrafił dalej zrównać każdą ludzką słabość z tym, coś pan dziś zobaczył? - Zobaczyłem tylko jedno, w co dotąd nie wierzyłem. Krew na tych podwójnych szafotach. Oni tam stali dużo dłużej, niż jest w ludzkiej mocy, doktorze. Wiedzieli, że śmierć przyniesie im ulgę, a mimo to dalej stali. Bez końca. *** Podczas montażu machiny zebrał się taki tłum, że szafot trzeba było otoczyć żandarmami. Dourville wraz z Barnabą i Ludwikiem mogli zmontować Loisettę w pół godziny. Pracowali powoli, metodycznie i dokładnie. Kliny trafiły na swoje miejsca, zastrzały pasowały idealnie. Ułożyli obciążnik podwieszony na dwóch linach, Dourville osobiście naoliwił zamki, unieśli i postawili trzysążniowe ramiona. Na każdy ruch tłum reagował szemraniem i okrzykami. Kiedy otworzyli skrzynię i wyjęli trójkątne ostrze, spoczywające na obitych suknem uchwytach, wybuchły owacje. Dourville sprawdził wasserwagą, czy podest jest idealnie płasko, i zmarszczywszy brwi, kazał lekko podkręcić jedną stronę maszyny. Potem sprawdził pionem murarskim, czy słupy są idealnie prosto. Deska gładko stawała do pionu i kładła się na łożu, trafiając równo między ramiona. Bloki podtrzymki unosiły się i opadały bez zacięć. - Przy zamkach węzeł marynarski, przy dźwigni podwójny - przypomniał Barnabie surowo. Ustawili pierwszy kosz i zabrali pokrywę. - Nie żałuj trocin - powiedział Dourville. - Syp też wokół podstawy. Tniemy tuzin. Będzie ślisko. Przygotowali pozostałe kosze i wiadra z wodą do umycia Loisetty. A potem kilkoma obrotami koła wciągnęli ostrze na samą górę, aż po podwójny trzask rygli. Tłum zamarł w oczekiwaniu. Barnaba sprawdził i naoliwił prowadnice w zupełnej ciszy, przerywanej tylko krakaniem wron. Wyprostował się, a wtedy Dourville zwolnił zamki. Ostrze runęło w dół z hukiem i zatrzymało się na wypchanych włosiem amortyzatorach obitych bawolą skórą. Wszystko było gotowe. Tłum ryknął, a Dourville’owi wydało się, że słyszy tylko głos Loisetty. Jestem głodna! *** Bestię z Chaverone osadzono w osobnej celi na końcu korytarza. Szli we trzech. Dourville, doktor i strażnik w krótkiej, kurtce, z pękiem kluczy przy pasie. - Tam do niego ksiądz dobrodziej weszli. Jakby diabłu była potrzebna ostatnia posługa. Mówiłem, niech tam przy nim stanie konstabl z pałaszem, a ten nie i nie. Drzwi otworzyły się nagle z hukiem i ksiądz, chudy i stary człowiek, wytoczył się na zewnątrz. Za nim nagle wyleciał krucyfiks i huknął o ścianę. - Mówiłem: nie pokładaj w tym nadziei, bo to jest za młode! - krzyknął ktoś z celi. Ksiądz trzymał się za głowę, a potem ruszył, zataczając się, jakby był pijany albo obity. Z ust wydobywał mu się tylko głuchy, przeciągły szloch. Nawet nie spojrzał na krzyż, leżący na ziemi. - Zapamiętaj: Sangrail! Święta krew! - krzyczał de Chaverone. - Przecież tak się nie godzi - zamruczał strażnik, podnosząc krzyż, ale duchownego nie było już w korytarzu. - Najświętsza panienko - jęknął. - Całkiem dobrodziej posiwieli. W jednej chwili. - Może jednak niech pan nie wchodzi - zauważył Lacroix. - Trudno. Teraz to już sam jestem ciekaw. - Wystarczy, że pan uderzy w drzwi. Będziemy czekali. - Lekarz wyjął pistolet i sprawdził panewkę. Za Dourvillem zamknęły się drzwi. Kiedy oczy przywykły do półmroku, zobaczył mężczyznę siedzącego wygodnie na ziemi, z rękoma skutymi łańcuchem umocowanym do ściany. Nie widział szczegółów, tylko ciemną plamę i oczy, lśniące niczym u kota. - Był już ksiądz, teraz kto? Ależ dziś korowód gości. Niestety, nic nie mogę zaproponować krom tej wody z dzbana. Znakomity rocznik, doprawdy. Zaraz, zaraz, przyjacielu. Pachniesz mi jakoś znajomo. Byłbyś katem? Onym mistrzem z Corvignac, o którym wszyscy gadają? No, z tobą przynajmniej miałbym o czym mówić, nie jak z tym klechą. My przynajmniej mamy wspólne zainteresowania. Tylko że ty zabijasz te robaki bezmyślnie, a ja robię to dla wiedzy. I przyjemności. Ach! Jeszcze jedno mamy wspólne - dodał baron. - Jedną kochankę. Naszą słodką! No, to naprawdę zbliża ludzi! Ale to ja połączę się jutro z Loisettą, nie ty, mój panie. Trudno, wybrała lepszego. Dourville milczał, postąpił tylko krok naprzód i spojrzał tamtemu w oczy, czując, jak ciasny loch wypełnia słodki, głęboki zapach jabłek. *** - Co panu jest? Dourville! Dajcie wody! - Czy żyje? - Nie wiem, przestańcie się tłoczyć. Powietrza! Wynieście go na powietrze! „Nic mi nie jest” - chciał powiedzieć Dourville, ale jakoś nie mógł. Czuł się stary. Bardzo stary. Jak te kamienne płyty, na które potokami ciekła krew w Circus Maximus. Jak dzidy, którymi dźgano Hugenotów przy blasku pochodni. Jak mury Mastaby, oglądające żydowskich wojowników, spychanych przez równe płoty pilum Legia Fulminata. Jak piramidy odrąbanych głów, z których kapłani Al Mansura wzywali swojego boga o zmierzchu. Jak Loisetta, tańcząca na trupach i w strugach posoki, wszędzie, gdzie była masakra. Była bardzo stara. Jej czas już kiedyś przeminął, ale miał jeszcze nadejść. Loisetta czekała. Była głodna. A przez inne morza krwi podążał za nią jej ukochany, na początku czasów stojący przy jej tronie. Rogaty bóg łowów. Szukali się. Żrący odór amoniaku uderzył go prosto w nozdrza i oczy. Oczy, które w jednej chwili zobaczyły więcej krwi, pożogi i śmierci, niż ktokolwiek przez całe życie. Dourville ocknął się. Zebrał się w sobie i otarł krew, sączącą się z nosa. - Wina... dajcie wina. *** Usiedli w „Tłustej Gęsi”. Dourville tępo patrzył, jak doktor troskliwie odmierza mu mętne, białawe krople do kielicha z rumem. Sięgnął do kieszeni i drżącymi palcami wydobył cygarnicę. - Co tam się stało? - spytał Lacroix. - Pierwej: ile tam byłem? Ile, do świtu? - Świtu? Minuty to nie trwało! Mówił z panem? - To nie tak... Ja widzę... obrazy. - I co pan widział? Dourville pokręcił w milczeniu głową i jednym haustem wypił rum z dziwacznym, obco pachnącym dodatkiem. - Niech mi pan powie jedną rzecz. Kim lub czym jest ten potwór? - Nie uwierzy mi pan. Rzekłbym, że diabłem, ale... naprawdę nie wiem, czym. Doktor poklepał go po ramieniu. - Odwagi, mistrzu. Jutro zetnie go pan i wszystko się skończy. - Nie - odparł Dourville. - Nie skończy się. Będzie tylko przenosić się z miejsca na miejsce. A kiedy go zetnę, doktorze, stanie się jeszcze silniejszy. Doktor popatrzył na niego nieruchomo. - Przeżył pan zbyt silne wzruszenie. Stanowczo musi się pan położyć. Dourville chwycił go nagle za surdut. - Widziałem, co przyjdzie potem, doktorze! Widziałem ludzi w ubraniach w pasy, zabijanych dymem! Żelazne ciernie! Muszkiety małe jak dłoń, co strzelają bez nabijania! Widziałem okręty w chmurach, lejące ogień! Ludzi wrzucanych do rowów na stosy ciał! - Po twarzy kata płynęły łzy. - Loisetta odeszła... Moja Loisetta. *** Nazajutrz deszcz ustał zupełnie, a tłum na placu Bławatnym zebrał się już w okolicach laudy, a przy jutrzni szpilki nie dałoby się wetknąć. Od szafotu odgradzał go szpaler żołnierzy z założonymi bagnetami, w wysokich kaszkietach ozdobionych republikańskimi kotylionami. Sprzedawano gorące kasztany, pieczone kartofle i owoce w cukrze. Kieszonkowcy przemykali dyskretnie, pracując już od nocy. Dourville stał na szafocie i wyglądał zupełnie spokojnie. Założył swój zwykły strój: krótki żakiet, pantalony, koszulę, frygijską czapkę i pończochy. Wszystko w nakazanym, starodawnym, zapomnianym już prawem kolorze byczej krwi. W zębach trzymał fajkę i milczał. Rozglądał się po wpatrzonych w niego twarzach, zbitych ciasno jak kamienie bruku, jakby kogoś szukał. Barnaba i Ludwik nosili się na czarno, tylko koszule mieli zwykłe, białe. Czekali. Kiedy nadjechały wozy, tłum był już znużony i zniecierpliwiony. Gapie zaczynali wyć i gwizdać, ale na widok wozów uspokoili się. Potem było jak zawsze. Niektórzy ze wszystkich sił trzymali się dzielnie, ale na widok strzelającej w niebo, lśniącej czerwienią machiny i sinego ostrza w jednej chwili wpadali w panikę. Trzeba było wlec ich po schodach szafotu, kopiących i wyrywających się jak spanikowane zwierzęta. Ogłuszający łomot werbli i ryk tłumu głuszył ich krzyk i wołania o pomoc. Dourville pracował jak przy młócce albo we młynie. Kilka czynności. Pomocnicy szafotowi przejmowali delikwenta od żołnierzy, Ludwik pchał go na deskę, Barnaba zapinał pasy, deska opadała na zawiasach, spadał blok podtrzymki, Ludwik już czekał przy koszu, przytrzymując skazanego za uszy. Dourville w zapadłej ciszy zwalniał zamki. Wizg, łomot, miękki, pusty dźwięk głowy spadającej do kosza. Raz, dwa, trzy. Czekał, aż Ludwik pozwoli wsiąknąć krwi w trociny i poda mu głowę na krótkiej żelaznej pice. Obnosił ją wokół szafotu, pokazując tłumowi, ale patrzył tylko na twarze. Szukał Loisetty. Następny. Różnie to szło. Niektórym nogi odmawiały posłuszeństwa, niektórzy wymiotowali, niektórym nie wytrzymywał pęcherz. Płakali, mdleli albo maszerowali dzielnie, sztywno, usiłując zachować do końca twarz. Dourville widywał już takich, którzy tańczyli na szafocie, śmiejąc się histerycznie. Topór wędrował pod niebo i po minucie opadał z łomotem. Po uniesieniu ostrza Barnaba podstawiał wiadro pod rynienkę, ale szafot i tak był już cały zbryzgany i śliski. Poręcze całe szczęście zostały dobudowane i musieli z nich co chwila korzystać. Przez cały ten czas baron Collers de Chaverone siedział wygodnie na wózku i czytał książkę. Dourville pracował z nieruchomą twarzą. Tak jak przy młócce albo we młynie. I gdzieś w połowie roboty ją wypatrzył. Stała w tłumie, miała swoją frygijską czapkę, ozdobioną republikańską kokardą. Loisetta... Moja ukochana... Musiała przyjść. Była głodna. Wóz z trumnami obrócił pod szafot trzeci raz, krew płynęła już rynsztokiem. A kiedy przyszedł czas na ostatniego skazanego, na Bestię z Chaverone, baron zagiął róg kartki i zamknął swoją książkę. Kiedy wszedł na podest, wręczył tom Dourville’owi, który przekładał ją z ręki do ręki, aż wreszcie położył na zbryzganym szafocie. Zanim przypięto barona do deski, przeciągnął się, aż trzasnęły mu stawy, i ułożył wygodnie. Kiedy jego głowa tkwiła już w bloku, Dourville usłyszał, jak tamten szepce „Pocałuj mnie, Loisetto”, i szarpnął za sznurek zwalniający zamki. Potem, kiedy obnosił głowę na pice, widział wyraźnie, jak powieki tamtego drgają, a na ustach powoli wykwita upiorny, drapieżny uśmiech. *** Byli już spory kawał za miastem. Wóz z Loisettą, Dourvillem i oboma pomocnikami, kolasa z milczącą, bladą jak opłatek Justyną i małym Filipem. Doktor dogonił ich po ponad mili. - Słyszał pan?! W Paryżu ścięli Robespierre’a! Teraz masakra rychło się skończy! Dourville wyjął fajkę z ust i odezwał się po raz pierwszy od dwóch dni. - Nie skończy się. Przeniesie się gdzie indziej. Nigdy nie będzie temu końca. *** A jednak terror przycichł i po powrocie do Corvignac nie było dla niego roboty. Zamiast jak dawniej siedzieć w szynku, polować albo choćby pić, Dourville siedział w ogrodzie i spał albo patrzył na kamienny budynek, w którym spała Loisetta. Mógł też godzinami siedzieć z książką, którą dostał od barona, zatopiony w lekturze, nie pokazał jej jednak nikomu. Na wymówki Justyny nie reagował wcale, zupełnie jakby jej nie słyszał. Jadł niewiele i z musu, włóczył się tylko po okolicy, zarośnięty i brudny, i mruczał coś do siebie. Pił tylko wodę z laudanum, lecz choć buteleczka, którą ofiarował mu Lacroix, była pokaźna, wkrótce miała pokazać dno. Rzadko się odzywał, patrzył tylko w dal, a jeżeli coś mówił, to najczęściej do siebie. Zazwyczaj: „Wróć, Loisetto”. A pewnego dnia Justyna wyszła przed dom o świcie i w najwyższym osłupieniu zobaczyła lśniącą czerwienią machinę, stojącą na ich brukowanym podwórku. Że nie jest to żadna konserwacja ani kolejny wybryk jej szalonego męża, zakochanego w swojej machinie śmierci, zrozumiała, gdy wyrósł za jej plecami i jednym ruchem pchnął ją na deskę, po czym zaciągnął pasy. Kobieta po chwili przestała się szarpać i zaczęła odmawiać „Zdrowaś Mario”. Była ledwie w połowie, kiedy obciążnik topora uderzył o amortyzatory. Dourville uprzątnął ciało i spłukał podstawę i bruk podwórka kilkoma kubłami wody. Wrócił na chwilę do domu i przyniósł sobie długi sznur od kotary. A potem, mając już głowę złożoną na bloku podtrzymki, zanim zwolnił zamki, powiedział tylko: „Pocałuj mnie, Loisetto”. Kamil C. Alster trzydziestolatek z zagubionego w grzybnych lasach miasteczka. Ukończył technikum ogrodnicze i pierwsze dwa lata kulturoznawstwa w Poznaniu. Posiadacz czternastu brulionów poezji i kilku megabajtów prozy. Pojedyncze utwory ukazywały się w periodykach poświęconych poezji i prozie offowej, udział w antologii fantastyki jest świadomym, zamierzonym i może nie jednorazowym odskokiem od zainteresowań mainstreamowych. Wbrew temu, co sądzili wydawcy, nazywa się naprawdę Kamil Alster. „C” jest też na swoim miejscu, choć na co dzień go nie używa. Kamil C. Alster PANIKAT Nie znoszę takich snów: nie zostaje po nich nic poza poczuciem, że stało się coś złego, że działo się w nich ze mną coś niedobrego. Budzę się wtedy z jakimś szlamem w duszy, nastrojem ciężkim niczym wezwanie z onkologii. Cały pokój wydaje się być składem kiepskiego humoru, okna krzywe i nie tam, gdzie trzeba, patrzące, sufit za nisko, podłoga skrzypiąca, na ścianach psychodeliczne, toksyczne i dołujące cienie. Dokładnie tak było dzisiaj: najpierw usiłowałam przypomnieć sobie, o co chodziło: najgorszy sen staje się debilnym filmikiem, kiedy się go przewinie na jawie. Ale się nie udało. Coś majaczyło na skraju rozpoznania, lecz nie udawało mi się dojrzeć nic sensownego. Pewnie nic sensownego w tym śnie nie było, przez co jeszcze bardziej mnie wkurzał: istoty zero, a humor zepsuty. Piersi mnie bolały, nabrzmiały, cholera, może mi się znowu śnił gwałt?! Na inne przeciążenia organizmu za wcześnie. Zerknęłam na kalendarz. Za wcześnie. Chłopa mi. Dowcipna Hemra powiada, że cierpi na Ostry Zespół Niedopchnięcia. Jest uprzejma i grzecznie nie rozciąga tego OZN na mnie, ale ja mogę. Moje ciało, moje niedopieszczenie, moje problemy... Chlipnęłam sobie. No właśnie, tego mi brakowało, żebym poszła do pracy z zapuchniętymi oczami. „Uświadomiony OZN plus szloch w poduszkę” - pomyślą wszyscy. Niedoczekanie. Wzięłam gorący prysznic, otuliłam się masażerem, odbębnił na mnie pięciominutowy zestaw, krew ruszyła ostro, trochę więcej napłynęło do głowy, mózg też się jakby otrząsnął. Zrobiło się lepiej. Lift pod oczy, grubo. Tapeta. Przygotowałam sobie ubranie, włożyłam do worka antistatic. Jak się ma kremowego, długowłosego pircha w domu, to się człowiek szybko przyzwyczaja do ubierania w ostatnie piętnaście sekund przed wyjściem. Nasypałam Woxowi karmy, popieściłam chwilę, i - widząc, że zajął się jedzeniem - szybko spryskałam się antystatem, włożyłam spódnicę, bluzkę i żakiet i ciągle jeszcze wolna od włosów kota, wypadłam na ulicę. Zajęta przygotowaniami, zapomniałam na chwilę o ołowianym śnie, ale dopadł mnie, gdy szłam na przystanek. Sprawdziłam rozkład, na ostatnią pasującą kapliczkę jeszcze się załapię, ale korzystam z tego udogodnienia już piąty raz w miesiącu. Za dużo. Trudno, inaczej zawalę cały ranek. Ostro ruszyłam na plac Zgody, dotarłam chwilę przed przyjazdem kaplicy. Udało się. Spróbowałam zrzucić trochę swoich trosk na Pana Boga, ale jakoś mi modlitwa dzisiaj nie szła. Przeprosiłam, obiecałam poprawę. Nie jemu, aż tak pyszna nie jestem, żeby sądzić, że czeka tylko na moje łaskawe obietnice. Sobie tę poprawę obiecałam. Za oknami, a siedziałam przy jedynym bez witraży, zamalowanym na matową biel, w której jakieś bydlę wydrapało plamkę, wybuchła wiosna. Gałęzie drzew wyciągały się ku światłu i słońcu tak intensywnie po długiej, mętnej zimie, że niemal słychać było trzask ich zdrewniałych ścięgien, eksplodowały pąkami, a niektóre już nawet listkami i kwiatami. Żółte foksenty, na przykład. Spieszyły się. I dobrze, potrzebne będą z nich bukiety na święto Oczekiwania. Ostry, trochę limonowy zapach podczas nocnych messji... Niezapomniane i mocne wrażenie, oczyszczające... Wysiadłam przystanek wcześniej, szybki marsz i przewertowana w głowie lista czynności do wykonania. Nic specjalnego na dziś nie przewidywałam. Sutki mnie paliły w niewygodnym biustonoszu, ale trudno - jak się paraduje z czwórką na froncie, to nie ma siły, żeby nie dygała w najlepszym nawet staniku. Zaatakowałam ochronkę od tyłu. Podwórko zamiecione, sznury na pranie puste, kosze na śmieci puste też, alejki wygracowane. Trawnikowi przydałoby się już strzyżenie, miechowce hardo prężą żółte łebki, jeszcze dzień, dwa i wystrzelą swoimi lepkimi nasionkami, będzie ich pełno wszędzie, najwięcej w nosach, oczywiście. I we włosach, i w jedzeniu. Nie pomogą siatki, to znaczy - trochę tak, ale lepiej zapobiegać niż likwidować skutki. Prawda? Prawda. W biurze czekała świeża poczta, na szczęście nic ważnego, rachunki, potwierdzenia przelewów, wezwania zapłaty, druki reklamowe: sprzęt, podręczniki, artykuły szkolne i biurowe, meble do kaplicy... Standard. Zastanawiałam się chwilę nad nowoczesnymi tapczanikami dla średnich grup dziewczęcych, zastanawiałam czysto teoretycznie, wiedziałam, że w tym roku funduszy na nie nie dostaniemy. Odczekałam do sygnału radiowego, uruchomiłam dzwon na śniadanie, chwilę potem Qetre przyniósł mi moje, zjadłam owsiankę i surówkę, mięsa nie tknęłam, tylko mi jeszcze brakowało jakiegoś przeciążenia żołądka w, i tak niedobrze funkcjonującym, organizmie! Podczas siorbania owsianki udało mi się przejrzeć dzienniczki trzech grup. Aha, miechowce! Zadzwoniłam do działu technicznego, upierali się, że jeszcze za wcześnie: - Część, owszem, się zetnie, ale jutro inne łodygi się wyprężą ze zdwojoną siłą, pani dyrektor. - To przejedziecie jeszcze raz. Czy może macie za dużo pracy, bo nie rozumiem...? Zawiesiłam głos, Kuklon właściwie to odebrał. - Ależ nie, nie o to chodzi. Dobrze, już wyprowadzam kosiarkę. Rzeczywiście, chwilę potem usłyszałam wibrujące buczenie. Nie wiem dlaczego, ale odezwało się jakimś głupim echem w sutkach, musiałam pójść do łazienki, schłodziłam piersi zimną wodą, wtarłam trochę kremu. Do licha, niech się uspokoją. Wróciłam do pokoju. Ale nie miałam nastroju do pracy, w każdym razie nie do takiej codziennej. Wpadłam na szalony, ale też i dydaktyczny pomysł. Wybiegłam z gabinetu i zjechałam na dół, Kuklon był na przeciwległym końcu trawnika, poczekałam, aż zjechał do mnie, pomachałam ręką: - Dobra, teraz ja, Kuklonie. - Pani?! - Otworzył gębę i gapił się na mnie długą chwilę. Potem zamknął usta. - No tak, a ty możesz pomóc w pralni, na pewno coś tam jest do roboty, zawsze coś jest. Musimy się pomęczyć, zanim dojdą do nas ekipy remontowe. Zsunął się z siodełka. Zrzuciłam klapki. Koszenie było przyjemniejsze niż sądziłam. Przyszło mi do głowy, że starsze grupy mogą to robić w nagrodę nawet. Zaczęłam kosić w kółko. Ciekawam, czy z góry będzie to widoczne? Największy trawnik skosiłam w spiralę. Potem zobaczyłam, że z drzwi biura wypadła Hemra i zmierza w moją stronę, nie machała rękami, nie pokazywała na zegarek. Coś ekstra, i pewnie nic dobrego. Skierowałam w jej stronę kosiarkę, z przybudówki wyjrzał Kuklon, machnęłam w jego stronę ręką, podciągnął wiecznie zwisające portki i ruszył cwałem w naszym kierunku. Zatrzymałam się przy porzuconych klapkach, zeskoczyłam i wsunęłam je na stopy, zanim Hemra podeszła. - Pani dyrektor... - powiedziała cicho. Do licha, za cicho. Poczułam jakiś ziąb w tchawicy. - Co się stało, mów. - Przyszła. - Kto? - zapytałam, łudząc się, że to coś innego. - Kat. Diabli-diabli-diabli! Przyczepiła się. Trzeci raz w ciągu pięciu lat. Nie ma innych ośrodków?! Wiedziałam. Czułam. Przewidywałam. Przeczułam. To mój ciężki, duszny sen, to moje nabrzmiałe, piekące sutki, łomot w skroniach... Ale co mogłam zrobić? Skinęłam głową na Hemrę i ruszyłam pierwsza. Siedziała grzecznie w poczekalni. Przepisowy mundur, czerń i purpura, w rogach kołnierzyka dwie srebrne maski: lewa uśmiechnięta, prawa wykrzywiona. Kiedyś oznaczały podobno komedię i tragedię, teraz pogodę ducha Dobra i cierpienie Zła. Gładkie, ciasno zaczesane do tyłu włosy, upięte w płaski kok. Obojętne, zimne spojrzenie ciemnych, niemal czarnych oczu. - Dzień dobry. - Wstała na mój widok uprzejmie. - Chorąża Kapitularii Prewencji Młodocianych Parfimiena. Referat Zapobiegania III Okręgowy. No tak, lepiej zapobiegać niż karać... niż likwidować skutki... - Witam. - Dotknęłyśmy się dłońmi. - Janna. Dyrektorka placówki. Sięgnęła do planszety na biodrze. Moje nadzieje upadły. Jeszcze się łudziłam chwilę temu, że może tylko kontrola, że jakaś niezgodność albo poszukują dziecka do adopcji. Czasem tak bywa. - Proszę, to decyzja o przeprowadzeniu zapobiegawczej prezentacji w pani placówce. - W ubiegłym roku już mieliśmy tu... - powstrzymałam się od użycia słowa „kata”. Nie lubią tego podobno - prelekcję... Dlaczego rok po roku? Przecież nie mamy statystyk gorszych od innych ochronek... - Inne mają do trzech razy w roku. Więc nie jest tak u pani niedobrze, pani dyrektor. W domyśle: nie powinna się pani skarżyć, pani dyrektor. Ciągle trzymała kopertę z nakazem w ręku. Wzięłam ją i zaprosiłam gestem do gabinetu. Do tej chwili sądziłam, że załatwię to w poczekalni, ale już nie było na co czekać - złościć kata... chorążej nie było sensu. Niewiele, ale zawsze coś może zrobić podczas prezentacji... Wpuściłam ją przodem do gabinetu, powstrzymałam się, żeby nie wbić nożyczek w kark. Nie miałam w ręku nożyczek. Z tyłu usłyszałam, że ktoś, pewnie Hemra, zamknął drzwi. Przysunęłam gościnnie wyściełane krzesło, spoczęła swobodnie, założyła nogę na nogę. Usiadłam po drugiej stronie biurka, rozważałam - otworzyć kopertę czy nie, zamanifestować wiarę w jej słowa, czy okazać służbistą gorliwość. Wybrałam to drugie. „Kapitularia Jasnego Oka miasta Nortymin zawiadamia Ochronkę XIV o decyzji wykonania prewencyjnej demonstracji w podległej Dyrektor Jannie placówce. Zabieg wykona Chorąża Kapitularii Parfimiena w dniu 7 Zieleńca Roku Nowego Odkupienia 84- go. Na odwrocie zawiadomienia proszę pokwitować wykonanie zlecenia”. Czy mi się wydaje, czy w ubiegłym roku było jeszcze miejsce na tak zwane uwagi?? A teraz nie ma! Muszę później spraw... Ba! Ale jak, przecież nic nie zostaje w aktach?! - Zapoznałam się z pani krytyczną oceną zabiegu - powiedziała Parfimiena nagle. - Ubiegłorocznego. - O? A skąd ją pani ma? Nie pamiętam, żebym pisała coś takiego... - Pani nie - powiedziała miękko. Aha, czyli jej koleżanka napisała raport. To jest zapewne stała procedura, o której nie miałam pojęcia. I teraz tak: czy Parfimiena, mówiąc mi o tym, ostrzega mnie przed czymś, czy straszy, czy jeszcze coś innego? - Rozumiem - powiedziałam w ciszę gabinetu. Nagle zahurkotała kosiarka. Kuklon ruszył do roboty. Ciekawe, czy pokanceruje moją spiralkę na trawie? - Zawsze byłam przeciwna tej torturze, nie kryłam i nie kryję tego - zakończyłam kompletnie niepotrzebnie. - Ale stawia się pani w opozycji do faktów. Od czternastu lat stosujemy zabieg i liczba przestępstw stale maleje. Dotknęła odruchowo masek na kołnierzyku. Ta uśmiechnięta wcale nie była wesoła. - Mnie się wydaje, że maleje tylko liczba przestępstw pospolitych, ciężkich nie. - Nieprawda, pani dyrektor. Były trzy lata jakby zastoju, ale to się zmieniło. Wręcz można już mówić o tendencji opadającej. Poddani zabiegowi młodzi ludzie... - Jacy młodzi ludzie! - nie wytrzymałam. - Te dzieci mają po sześć lat! - Przy pierwszym zabiegu - tak. - Uśmiechnęła się, spokojna i pewna swego. - Ale pobierają ich kilka na przestrzeni kilku lat i właśnie to już jest widoczne: poddani całej serii, stają się odpornymi na chęci zbrodnicze członkami stada naszego. Dorastają w świadomości, czym jest zbrodnia i jaka jest kara. Otworzyłam usta, ale uświadomiłam sobie, że dyskusja z nią nie ma najmniejszego sensu. Pani Parfimiena nie przyszła tu na rozmowę o celowości działania prewencyjnego, ale w celu wykonania takowego. Kropka. Wskazałam palcem jej planszetę. - Czy ma pani wybraną grupę? - zapytałam. - Tak. Dwie. Najmłodszą, to będzie ich pierwszy raz, i klasę drugą. Nie odrywając ode mnie spojrzenia, jakby tylko czyhała na jakiś protest, przesunęła planszetę, wyjęła kartonik z jakimiś notatkami, a potem pręcik DRAM-u. Podała mi pamięć. - Proszę to włożyć do waszej sieci. Uruchomię sama hasłem. Jakbym nie wiedziała, że nikomu innemu nie uda się wystartować z prezentacją! Wsunęłam pręcik do otworu, rzuciłam okiem na monitor. Zapis się przelał. Wyjęłam pręcik pamiętnika i zwróciłam katu. Nie kryła, że odebrawszy pamięć, zanim włożyła ją do gniazda w planszecie, sprawdziła, czy nie zamieniłam zręcznie jej pamiętnika na inny. Nie zamieniłam. Nie umiem grać w trzy kulki. Pani Parfimiena popatrzyła na swoje notatki, podniosła wzrok, kartonikiem trzymanym za rożek postukała się w kostkę drugiej dłoni. - Ma pani w grupie dwunastej a myślnik e kropka er łamane przez 453 d takie dziecko. - Jakby zawahała się, ale nawet nie rzuciła okiem, recytując nazwę. - Dziewczynka... A-en-glois... Jak to się wymawia: „endżli”? Może: „ejndżel”? - Ona chce, żeby mówić do niej Indżlua - Indżlua... - przeżuła to. - Co za dziwactwo? - Wzruszyła ramionami. - Dobrze, to jest bardzo zastanawiające, ale niech będzie. Co może pani o niej powiedzieć? - Siedem lat, rozwinięta wyraźnie ponad grupę wiekową - powiedziałam spokojnie. - Testy na inteligencję wykazują ogromny potencjał... - Tak-tak, potencjał! - Wymówiła to słowo, jakby było obelgą. - Jak się zachowuje? - W tym zakresie - w normie. Bez zarzutu. Jest wybitnie uzdolniona w... - To mnie nie interesuje - przerwała, poruszając lekko głową w prawo i w lewo. - Chodzi o zachowanie w grupie, skłonności do zachowań aspołecznych...? Empatia? Asertywność? - Nie odnotowaliśmy odchyleń. Ale my jesteśmy tylko opiekunami. - Ucięłam, mając nadzieję, że skutecznie. - Nie? - zdziwiła się. - A jej zainteresowanie... tym... bushjumpingiem? Otworzyłam szeroko oczy. Skąd wiedziała? - Ależ... To jest zabawa! Grupa malców ubzdurała sobie, że wymyśliła nowy rodzaj performingu - rozpędzają się i skaczą trochę na oślep w krzaki. To wszystko. Niemal każda grupa wiekowa przechodzi przez okres wyróżniania siebie z grupy rówieśniczej, dzieciaki a to zbierają znaczki, a to biegają na karmienia do ZOO albo na grób niespodziewanie kultowego poety, albo wszyscy nagle chcą być jachtsmenami... - Tak pani uważa, pani dyrektor? Wszystko to jest, pani zdaniem, odmianą hobby? - Wciągnęła po kolei obie wargi do ust i pomasowała je zębami. Jakby przygotowywała się do długiego, ważnego wywodu. - A niszczenie krzewów? - Oczywiście, że byłoby naganne. Ale oni to uprawiają na wełnowcach w kącie skweru. Jak pani wie, są to wyjątkowo odporne na złamania krzewy o giętkich wiciach, które na dodatek należy przycinać co dwa, trzy miesiące. Właściwie od kiedy wpadli na pomysł bushjumpingu, te krzewy mają się lepiej, bo oni o nie dbają. - Uśmiechnęłam się. Odchyliła się na krześle, podniosła rękę z kartonikiem do ust i postukała rożkiem tym razem w dolne zęby, taka poza: „zastanawiam się, co z tobą zrobić”... - Założę się, że inicjatorem performingu, jak to pani nazywa, jest ta... Indżlua - powiedziała wolno. Wzruszyłam ramionami: - Nie jestem tego pewna - powiedziałam. - Przyszła do mnie grupka, a ja, nie widząc niczego nagannego w ich pomyśle, nawet, przyznaję, nie pytałam, kto wpadł na pomysł. Chyba w ogóle to była kwestia przypadku - ktoś biegł za piłką, wpadł czy wskoczył w gęstwinę, ktoś inny wskoczył za nim, okazało się, że śmiesznie znikają w puchatych rozłogach, i tak się zaczęło. - Zaczyna się często niewinnie. - Rzuciła pouczenie. Wiedziałam, że mam twarz jak maska, ćwiczyłam to. Obserwowała mnie. Rzuciłam okiem na rozłożone na biurku notatki, przesunęłam jedną. - Czy pani uważa, że z powodu skoków w krzewy należy indoktrynować dzieciaki, torturując je widokiem kar wykonywanych na dorosłych za przestępstwa ciężkie? - zapytałam, choć nie sądziłam, by mogło to coś zmienić. - Dziecięce figle karze pani widokiem egzekucji? Chłosty do krwi, kamienowania, karne amputacje, egzekucje? - Nie karzę, tylko uświadamiam, jak społeczeństwo reaguje na działania erozyjne jednostek. - Tak, ale co innego pokazać piromanowi płonącego człowieka w celu uświadomienia mu, co go może czekać lub co czeka ludzi w wyniku folgowania swojej słabości, a co innego dziecku, które wsypało do owsianki o jedną łyżkę słodziku za dużo, pokazać odjęcie dłoni złodziejce sklepowej. - Pani dyrektor, ta rozmowa do niczego nie prowadzi - powiedziała to tak, żebym zrozumiała, że naprawdę to zdanie brzmi: „ta rozmowa do niczego dobrego nie prowadzi”. - Terapia szokowa, zapobieganie wstrząsowe, to są uznane, sprawdzone i skuteczne metody. I będziemy się tego trzymać. - Wstała i zrobiła krok w stronę biurka. - Dla dobra małych obywateli. Dla dobra dorosłych obywateli. Proszę się nie fatygować, znam rozkład zajęć, wiem, gdzie znajdę grupy. Odwróciła się i wyszła z gabinetu. Biedna Aenglois... Nieszczęsna grupa najmłodsza... Zaraz zobaczą na ekranie ociekające krwią ciała, usłyszą przenikliwe krzyki oprawców i ofiar, zobaczą wytrzeszczone w panice oczy ludzi miotających się w uścisku strażników... Będziemy mieli przez miesiąc warty nocne, podczas których przy pasku każdego dyżurnego będzie wisiał magazynek z tuzinem uspokajających i usypiających iniektorów. Najchętniej samej sobie bym wpakowała połowę takiego zasobnika... Wstałam i podeszłam do okna. Kuklon oczywiście przejechał kilka razy po mojej spirali na trawniku, powstało coś dziwacznego... i niepokojącego. Jak pocięta bliznami twarz...? Wzdrygnęłam się, ale nie ten ruch, a dźwięk interkomu strząsnął ze mnie ciarki. W magazynie przeciekała jakaś rura biegnąca poddaszem i mimo suchej pogody kapało na zapasy konserw. Potem kuchnia poskarżyła się na jakość oleju. Przyniesiono do podpisania zlecenie na zakup paliwa. Minęły trzy kwadranse. Wykonywałam rutynowe, codzienne, powszednie ruchy dyrektora ochronki i... czekałam. Zeszłam nawet do kapliczki, ale nie odważyłam się przestąpić progu. To by było bluźnierstwo, prosić Pana o... cokolwiek w tej sprawie. Cokolwiek. Potem się zdecydowałam i poszłam do oddziału najmłodszego. Na korytarzu panowała standardowa cisza. Taka jak zwykle podczas zajęć. Dla mnie - z jednej strony naturalna i oznaczająca spokój, normę, codzienność, z drugiej - złowroga, pełna napięcia, o włos od krzyku. To nie ja zaczęłam krzyczeć. Kiedy weszłam do klasy, dzieci siedziały mniej więcej na swoich miejscach. Poznałam to, bo byłam tu tydzień temu, widziałam, że Onsana posadziła dziewczynki z chłopcami, teraz dzieciaki dobrały się płciowo. Siedziały i czekały. Pani kat Parfimiena leżała za katedrą, od strony okna, nie było jej widać w pierwszej chwili. Skierował mnie na nią cienki strumyczek krwi, wypływający zza podestu, niczym ognisty palec wskazujący na klasę. Jej mundur był pomięty i podeptany, dziurki guzików ponaddzierane, w rogach kołnierzyka nie było żadnej maski. Ani uśmiechniętej, ani smutnej. Musiały skakać po niej, może nawet z katedry, dwa palce prawej ręki zostały złamane, sterczały z nich kości i to z tej dłoni wypływała krew. Miała wydłubane oczy, ale purpurowe, głębokie oczodoły niemal nie krwawiły. I rozdarty kącik ust, lewy. Poza tym nie było widać żadnych obrażeń zewnętrznych. Oczywiście nieład we włosach, jeden but spadł ze stopy, zawieruszył się gdzieś. Pochyliłam się i dotknęłam koniuszkami palców jej szyi. Chłodna. Wyprostowałam się, otarłam dłoń o połę kasaka. Zrobiłam dwa kroki w stronę drzwi. I wtedy nagle włączył się komputer i rzucił na ekran pierwsze klatki dydaktycznego, prewencyjnego filmu: przestebnowane długą serią zwłoki grubego mężczyzny - fioletowe, spuchnięte jelita na bruku. Jakiś chłopiec w klasie poderwał się i wrzasnął przeraźliwie wysokim, na granicy pisku głosem: - Panika! Pani-ii-ika!! Zaczęłam iść w jego kierunku, nie wiedząc, czy wzywa do paniki, czy informuje mnie, że za chwilę wybuchnie, ale poderwała się jakaś dziewczynka, o dwa kroki przede mną, i wrzasnęła to samo, prawie to samo: - Pani! Kat! Pani! Kat! Pani-kat!.. Panika-a-at! Ktoś z tyłu sali zaczął przeraźliwie piszczeć. Cofnęłam się pod katedrę i uderzyłam pięścią w panel komputera. Obraz zniknął, czwórka, bo już dołączyły dwie dziewczynki, krzyczących, właściwie skandujących malców zamilkła, w martwej ciszy coś zaczął mamrotać system sterujący. - Dzie...ci - wykrztusiłam. - Proszę wyjść z klasy i ustawić się w pary, tak jak siedzicie. No już!.. Nikt, patrzyłam uważnie, nie rzucił spojrzenia w stronę podestu katedry, kompletnie wycięły zwłoki ze swojego krajobrazu. Do tego stopnia, że któreś, przechodząc od rzędu spod okna, wdepnęło w strumyk krwi Parfimieny i, nie zwracając na to uwagi, pomaszerowało grzecznie do drzwi. Jakby ulokowały trupa w ślepej plamce swoich oczu. Udało mi się przechwycić tylko spojrzenie Aenglois - puste, spokojne i dziecinne. Zamknęłam klasę na klucz. Poprowadziłam dzieci do skrzydła mieszkalnego. Przekazałam zdziwionym, zaskoczonym nianiom. Zadzwoniłam do Kuratersy ze swojego gabinetu. Dopiero teraz rozpętało się piekło. Sygnały biperów, telefonów, syreny - pogotowia spowiednika, pogotowia krematoryjnego. Pierwsze spóźnione jakby, drugie takie... nieodwołalne. Siedziałam w swoim gabinecie z dwoma katelitechetami, opowiadałam i opowiadałam... W kółko, bo przecież opowieść była krótka: przyszła, powiadomiła o wyborze grupy, zeszła do dzieci. Wykonałam rutynowy obchód, podczas którego odkryłam, że klasa malców - najwidoczniej - reagując kompletnie odwrotnie do zamierzeń Pani Kat, podniecona prezentacją, być może przesadzoną, nie wiem, nie oglądałam, nam się ich nie prezentuje, rzuciła się na Panią Kat i zmasakrowała ją, tak sądzę, musiały doznać szoku, ale w nietypowy sposób, nie potrafiły stłumić wyzwolonej przez przekaz agresji, nie wiem... nie wiem... nie wiem... Po dwóch godzinach w ochronce zapanowała cisza. Wyszłam na balkon z pokoju wypoczynkowego, przylegającego do mojego gabinetu. Niebo zasnuła cienka warstewka bladych, spranych chmur, taka łudząca pogoda - człowiek ani się obejrzy, jak spali sobie skórę na twarzy. Trawnik przecinały smugi wielu zestawów kół, skojarzył mi się z łonem wysmaganego batami oprawców Pana. Wzdrygnęłam się. Z facjatki nad magazynem wyjrzał Kuklon, popatrzył na mnie. Wskazałam mu ręką trawnik, pokręciłam palcem, najpierw wzruszył ramionami, potem popatrzył na świeżo skoszony, pobrużdżony trawnik, zrozumiał, skinął głową. Po chwili wyprowadził kosiarkę, chwilę przy niej majstrował, ustawiając noże nieco niżej, ruszył. Bardzo ładnie się wszystko zamazywało. Zrobiło mi się zimno. Potarłam ramiona, odetchnęłam głęboko. Zapach skoszonej trawy dotarł na balkon. Zacierał inne wonie - spalin, pośpiechu, odkażalnika... Właśnie, całe skrzydło trzeba będzie zamknąć na kilka dni. O, może odkładane do wakacji malowanie korytarza przeprowadzić tam teraz? To jest myśl. Wróciłam do gabinetu i sprawdziłam moce przerobowe malarni. Mogli. Ustaliliśmy kolory i zakres. Napiłam się herbaty. Farba pokryje wszystko. Lakier na podłodze, może przestawimy salę - żeby nie było naturalnego patrzenia w stronę, gdzie leżało ciało. Właśnie, dobra myśl. Przewiesimy tablicę, wybijemy nowe drzwi. Ktoś zastukał. - Proszę? Weszła Hemra. - Pani dyrektor, podpisy... Położyła przede mną kilka faktur. Nie były pilne, więc musiał być jakiś inny powód jej przyjścia do gabinetu. Poczułam przypływ lekkiej wdzięczności do mojej sekretarz. Pewnie chciała mnie oderwać od niedobrych myśli, zająć czymś oczy i ręce. - Dzięki, Hemro. Podpisałam, udając tylko, że sprawdzam, co robię. Po pierwsze, po Hemrze nie trzeba było, po drugie, i tak niewiele widziałam. Podałam jej papiery. Wzięła, ale zwlekała z wyjściem. - Wszystko będzie dobrze. - Posłałam jej uśmiech. Pewnie blady i nieprzekonujący. Skinęła głową. - Tak. Będzie dobrze... - Jej uśmiech był wysilony i wątły. Wart Pac pałaca. - Pani dyrektor... - zaczęła z wahaniem. - Będzie pewnie kontrola? - Tak się spodziewam. - Skinęłam głową. - To pewnie rutyna, ale tak będzie. Rzucą się na wszystko, od opału, przez pralnię, do poziomu nauczania geografii i wieku zamążpójścia naszych abiturientek. - Właśnie... - Oblizała suche wargi. - To ja bym... prosiła o zwrot książek... Zmarszczyłam brwi pytająco. - Pani dyrektor... Bo ja przypadkowo odkryłam, że pani wypożyczyła cztery książki z naszej biblioteki... Dwa miesiące temu, z groszami... To była „Psychologia tłumu”, „Sterowanie emocjami w grupie rówieśniczej”, „Wyzwalanie emocji u dzieci” i coś o podprogowym... - Nie przypominam sobie - powiedziałam spokojnie. - Może dla kogoś... pani... wzięła? - szepnęła. - Nie są wpisane do katalogu wypożyczeń. Ja po prostu widziałam je w pani szafce. - Strzeliła spojrzeniem w stronę regału. - Ach! Przypominam sobie! Tak, rzeczywiście, pożyczyłam je dla syna kuzynki, ale zaraz potem zadzwonił, że już zdobył, a ja kompletnie o nich zapomniałam i nawet ich stąd nie wyniosłam... Poderwałam się i podeszłam do szafy. Książki rzeczywiście leżały w równym stosiku na półce. Rzuciłam okiem, czy nie wystają z nich fiszki, potem na wszelki wypadek przewertowałam wszystkie. - Dziękuję, Hemro. I przepraszam. Pewnie za kilka dni przypomniałabym sobie o nich i zwróciła. - Uśmiechnęłam się przepraszająco, podając jej woluminy. - Oczywiście, ale wolę na kontrolę mieć wszystko wyczyszczone - powiedziała spokojnie. - Po co mają się czepiać, prawda? Odwróciła się i skierowała do drzwi. Zatrzymała tuż przed progiem. - Pani dyrektor? - Tak? - Czy oni będą jeszcze przysyłali katów do tych dzieciaków? Czy może zmienią metody? - Miejmy nadzieję, Hemro, miejmy nadzieję - powiedziałam, nie precyzując, co mam na myśli. Skinęła głową i westchnęła. Potem sięgnęła do klamki, ale tylko położyła na niej dłoń. - Pani dyrektor, ale ja nie będę wpisywała tych pozycji na pani konto, bo przecież w sumie... to po co? - Nie wpisuj, Hemro. Nie wpisuj. Po co? Skinęła głową, wyszła. Odczekałam chwilę, poszłam do łazienki, rozebrałam się do połowy i uczciwie schłodziłam ciało zimną wodą, a potem jeszcze strumieniem zimnego powietrza z suszarki. Dokładnie umyłam ręce, niczym Lady Loster, choć nie było na nich krwi, tylko przelotne wspomnienie dotyku zimnego ciała. Przez sekundę przed moimi oczami kotłował się milczący tłum malców nad poruszającym się jeszcze ciałem Kata. Czy to był właśnie ten mój nieszczęsny sen? Czy wizja...? Otrząsnęłam się, ubrałam. Dotknęłam kieszeni, w której leżał kartonik z notatkami Pani Kat Parfimieny, z wytłuszczonym imieniem Aenglois, z zaleceniem „dotkliwy wstrząs w celu zniweczenia skłonności przywódczych”... Biedna Aenglois! Taka podobna do mojej... Potrzymałam kartonik pod strumieniem gorącej wody, rozmoczyłam go, podarłam, roztarłam. Spłukałam. Umyłam ręce. Po co umyłam ręce jeszcze raz? Przecież nic na nich nie było! Przecież nic już na nich nie było?! Szczepan Twardoch urodził się w roku 1979. Ukończył socjologię na Międzywydziałowych Indywidualnych Studiach Humanistycznych na Uniwersytecie Śląskim. Na tej samej uczelni kończy filozofię. Zawodowo robi różne rzeczy, ostatnio pisze - jego opowiadania można znaleźć m. in. w magazynie „Science Fiction”. Jest konserwatystą i na konserwatyzm właśnie ukierunkowuje swoje zainteresowania naukowe. Jest również rodowitym Ślązakiem, ze wszystkimi tego konsekwencjami (nie przez przypadek przedkłada rapiery nad szable). Najważniejsza jest zaś dla niego żona, Agata. Wkrótce Fabryka Słów wyda zbiór jego znakomitych opowiadań pt. Obłęd rotmistrza von Egern. Szczepan Twardoch HISTORIA PROWINCJONALNA Josephowi de Maistre Mówią, że chwilę przed śmiercią całe życie przelatuje przed oczami. Czyżby ten wspomnieniowy pokaz miał być nieuchronnym zwiastunem śmierci? Widzisz wszystko, co przeżyłeś, zatem - nie ma siły, nic już nie poradzisz - gotuj się na śmierć. Leżę właśnie na deskach piekielnej maszyny. Dłonie związali mi na plecach, a stary Nicolae zamyka na mojej szyi uchwyt z wyciętych desek. Kilkanaście stóp nade mną wisi trójkątne ostrze. Nóż wygląda na tępy. I przelatuje mi przed oczami całe życie, tak jak je wiodłem. Przez większą część z pięćdziesięciu siedmiu lat - bardzo powoli i spokojnie. W ostatnim roku przyspieszyło raptownie. W sumie - to było dobre życie. Większość tego, co ważne w ciągu tych pięćdziesięciu siedmiu lat, działo się w Sachsenburgu. Z miasteczkiem w Transylwanii los związał mnie z całych sił. Moi przodkowie przybyli do tej egzotycznej krainy z Saksonii dobre siedemset lat temu. Przybyli i założyli swoje miasto, wolne miasto Sachsenburg. Żenili się między sobą albo z innymi transylwańskimi Sasami. Dlatego zachowali przez długi czas swój język i kulturę. Język niezrozumiały dla wiedeńczyka - starożytna niemczyzna sprzed wieków, zakonserwowana w siedmiogrodzkim powietrzu jak mumia w zimnych podziemiach klasztoru. Siedmiogród jest uboczem Europy, zaś Sachsenburg leży na uboczu Siedmiogrodu. Niewiele się tu zmienia. Gdy trzysta lat temu Luter ogłosił swoje tezy i siedmiogrodzcy Sasi przyjęli herezję, w Sachsenburgu o tej nowince usłyszano z kilkuletnim opóźnieniem. Nie zrobiła na mieszkańcach większego wrażenia - mieli przecież swój gotycki kościół i specjalnym przywilejem zagwarantowanego proboszcza wywodzącego się zawsze z Sachsenburga. Nie dotknęły miasta zawieruchy, przetaczające się przez Siedmiogród od stuleci - ominęli je Turcy, Madziarzy, Szeklerzy, Polacy, Austriacy. Nie interesowało Ludwika Węgierskiego, za nic miał je Hunyady, nie interesowało Warneńczyka, nie słyszał o nim żaden z rozlicznych Rakoczych, ani Franciszek II, walczący wraz ze swymi kurucami przeciwko Wiedniowi, ani ten, co półtora wieku temu spustoszył Polskę. Wzgardziły nim tatarskie czambuły, wojska Lubomirskiego, austriaccy grenadierzy, tureccy janczarzy, węgierscy hajducy. Otaczały Sachsenburg prastare mury - a i większość pięknych, murowanych domów również miała po kilkaset lat. Zaraz przy niewielkim ryneczku wyrastała duma i chluba sachsenburczyków - kościół farny. Zbudował go w połowie czternastego wieku pewien architekt z Pragi. Świątynia była nie tylko domem bożym, ale i miejscem, w którym tętniło towarzyskie i administracyjne życie miasta. Tutaj, od wieków w tych samych stallach, gromadzili się na posiedzenie rajcy miejscy. Tutaj swe spotkania odbywały trzy sachsenburskie cechy - dwa tradycyjne, kuśnierzy i rzeźników, i trzeci - ślusarski. Ślusarzy nie uważano za poważny cech - ich organizacja miała przecież zaledwie sto pięćdziesiąt lat. Półtora wieku w Sachsenburgu to niezbyt dużo. Nawet, jak się wydawało, ludzie tutaj dłużej żyli - na ławkach na rynku zawsze można było spotkać starców, którzy opowiadali o dawnych, dobrych czasach, w których wszystko było właściwe i na swoim miejscu. Nie dochodziło zapewne wtedy do takich bluźnierczych bezeceństw, jak na przykład skrócenie obrad cechów o kwadrans. Sachsenburczycy, mimo że mieszkali w mieście, w większości byli rolnikami. Na łagodnych, urodzajnych i obficie oświetlonych przez słońce stokach okolicznych wzgórz rozpościerały się rozległe pola pszenicy. Niedaleko mieściła się winnica, w której uprawiano tutejszą odmianę winnego krzewu, dającego owoce małe, ciemnożółte i o grubej skórce, lecz o miąższu tak słodkim, jakby całe ciepło wszystkich pogodnych dni skupiło się w żółtawych winogronach. Rodzina Weinigerów od pokoleń robiła z nich białe, lekkie wino - oprócz pszenicznego piwa podstawowy napitek sachsenburczyków. Mieszczanie gardzili „zagranicznymi wymysłami” w postaci trunków innych niż sachsenburskie wino, sachsenburskie piwo i okowita, pędzona z pszenicznej brzeczki. W uroczystych chwilach za odpowiednie uznawano jeszcze miody pitne, sycone przez rumuńskich chłopów z pobliskiej wioski. Mieszkańców Sachsenburg miał sześciuset. Liczba ta utrzymywała się na podobnym poziomie od kilku wieków, na co wskazywały księgi parafialne. Występowała pewna migracja - duchy niespokojne, dla których klimat kamiennych domków i ogromnych pól zdawał się zbyt ciasny, wyjeżdżały. Różnie - czasem za chlebem, czasem za przygodą, czasem na wojnę, a czasem za kobietą. Prawie nigdy nie wracali. Gdy udało im się do czegoś dojść, sachsenburczycy z dumą podkreślali swoje z nimi powinowactwo - „patrzcież no, kumie, pułkownikiem w cesarskiej armii ów syn od Reinigerów został, znać dobrą sachsenburską krew i kindersztubę”. Jednak gdy emigranci nie dochodzili do niczego lub zostawali znanymi przestępcami, jak bandyta Röhmer, zawsze twierdzono, iż „od razu było wiadomo, że ta kanalia w Sachsenburgu miejsca nie zagrzeje, nie pasował on tutaj, nic z nami nie miał wspólnego...”. Sachsenburscy kawalerowie żenili się czasem z wołoskimi dziewczętami, smagłymi, o szerokich biodrach. Rodziców nie cieszyły te małżeństwa zbytnio, bo dziewczyny bywały nieco nieokrzesane i najczęściej ubogie, ale zdawano sobie sprawę, że świeża krew i zdrowe, chłopskie łona dobrze zrobią zamkniętej społeczności. Ich dzieci były zawsze piękne. Sachsenburskie dziewczyny też czasem wychodziły za kogoś spoza miasta - jednak gdy wybrankiem miał być Madziar czy Rumun, musiały z nim uciec, bo rodzice nie pozwoliliby na taki mezalians. Co innego, gdy narzeczony był węgierskim szlachcicem - takim zięciem nawet się szczycono, lecz trzeba przyznać, że długowąsi i porywczy madziarscy rycerze rzadko interesowali się grubokościstymi saskimi dziewczętami. Oprócz rolników, nielicznych, zrzeszonych w trzech cechach rzemieślników i paru kupców w Sachsenburgu mieszkała również miejscowa elita w osobach: sędziego, burmistrza, proboszcza z wikarymi, medyka, dwóch nauczycieli, dwóch adwokatów, prokuratora i radcy prawnego. A poza nimi wszystkimi mieszkała też w Sachsenburgu moja rodzina. Musicie wiedzieć, że tutaj urodzenie decyduje o wszystkim. Bóg oznajmia nam swoją wolę, wybierając dla nas rodziców - skoro ktoś urodził się chłopskim synem, pisane jest mu orać pole, a jeżeli ktoś rodzi się w asyście marszałków dworu i już w kołysce dostaje tytuł pułkownika, to nie ma wyjścia - musi być cesarzem. Jakiż chaos zapanowałby na świecie, gdyby nikt nie wiedział, jakie jest jego powołanie w życiu. Chłopski syn zechciałby być królem, syn hrabiego parobkiem, a Żydek, syn subiekta, rozpocząłby karierę oficerską! Jakież zamieszanie - jak tu żyć, rodzisz się, dorastasz, nie wiedząc zupełnie, czy dane ci będzie pasać świnie czy wygrywać bitwy. W Sachsenburgu mało kto odważył się naruszyć ów boży porządek. Mojej rodziny dotyczyło to jeszcze bardziej niż innych. Nazywam się Antoni Richtmeister i jestem miejskim katem. Mój ojciec, również Antoni, był katem miasta przez czterdzieści dwa lata. Ja swoje obowiązki pełnię od lat dwunastu. Studiując księgi parafialne, uprzejmie udostępnione mi przez księdza, znalazłem pierwszego Richtmeistera, również Antoniego, który został katem Sachsenburga w roku 1376. Terminował u katów w Pradze i w Krakowie, coś skłoniło go jednak do przyjazdu do tej zabitej deskami dziury w Siedmiogrodzie. Od tego czasu kat Sachsenburga dziedziczy zarówno swoją profesję, jak i imię po ojcu. *** Mówili mi kiedyś, że przed śmiercią całe życie przelatuje człowiekowi przed oczyma. Bzdura wierutna, od śmierci dzieli mnie już tylko parę chwil, a nie mam żadnych wizji. Chociaż droga, odbywana na drabiniastym wozie z miejskiego więzienia na szafot, na którym czeka już to wielkie, ponure kacisko z długim mieczem, jest zapewne dobrym momentem na pewnego rodzaju podsumowanie własnego życia. Bo jak długo można mieć nadzieję? Nie przyjedzie już kawaleria pod rewolucyjnym sztandarem, dragoni nie rozgonią tego reakcyjnego motłochu. Umieram, tutaj i teraz. Już niewiele kroków dzieli mnie od pieńka, na którym położę moją młodą głowę. Gdybym był wierzący, zapewne mówiłbym teraz pacierz. Ja jednak księdza posłałem w diabły - głupim aktem tchórzostwa nie zniszczę świadectwa, jakie dawałem przez całe życie. Nie modlę się więc. Wspominam tylko to, co przeżyłem - rzeczy dobre i złe. To taka moja świecka modlitwa, modlitwa do ludzkiego jestestwa, ludzkiej kondycji i humanistycznej wrażliwości, której to ścieżki dziwnym trafem w końcu umieściły mnie na tym wozie. Wspominam więc dzieciństwo w rodzinnym pałacu, nudne i przygnębiające. Zubożała szlachta - czy jest coś gorszego? Wybuchowa mieszanka wybujałych ambicji z przyziemnymi możliwościami... Ojciec, sprowadzający do domu coraz to nowe dziwki, które matka, chcąc nie chcąc, tolerowała - więc zasypialiśmy, słysząc zza ściany pijackie śpiewy, jęki i westchnienia. Mój ojciec - największy znany mi podlec - doprowadził matkę do rozpaczy, upadku i w końcu przedwczesnej śmierci. Moi bracia - dwóch rosłych przygłupów, zainteresowanych jedynie trzema dziurami - babskim kpem, szyjką flaszki i lufą pistoletu. I w tej prowincjonalnej, polskiej z pochodzenia rodzinie - ja. Herman Aleksander Zieleniecki. Pałac rodzinny mieścił się na Słowacji, niedaleko Nitry - ojciec kupił go od swojego kuzyna, który z kolei dostał pałac w spadku po jakiejś dalekiej ciotce Węgierce. W rodzinnej Małopolsce nigdy nie byłem. Gdy miałem lat dwanaście, oddano mnie do świetnego gimnazjum w Wiedniu, klasycznej szkoły z internatem dla szlacheckich synów. W szkole mówiło się po niemiecku albo po łacinie - kolegów miałem Niemców, nie licząc dwóch Madziarów i jednego Polaka, więc polskiego zapomniałem, nie ubolewając nad tym zbytnio. Ojciec wykupił mi patent - pisałem się zatem Herman Alexander von Zieleniecky. Moi dwaj przygłupi bracia nie żyją - Andrzej zastrzelił się przez przypadek przy czyszczeniu pistoletu, Adam zaś nie mógł znieść samotności po śmierci brata, wyjechał do Ameryki, gdzie wstąpił do wojska i natychmiast zginął od angielskiej kuli. Po śmierci braci i matki ojciec zapijał się coraz bardziej, rżnął coraz droższe panienki, by w końcu zbankrutować i umrzeć w przytułku. Zostałem w Wiedniu z tytułem - Hermann Alexander Freiherr von Zieleniecky - lecz bez środków do życia. Cóż za irracjonalna sytuacja - niespokojne czasy (miało się już powoli ku rewolucji), pozbawiony majątku młodzieniec z dobrym nazwiskiem, tytułem oraz wielkimi ambicjami, na których realizację nie stawało pieniędzy. Ja jednak odkryłem, dlaczego raczej żyć wolę, nawet w kłopotach, zamiast palnąć sobie w łeb. Chciałem żyć dla Idei! Miałem to szczęście, że poznałem wtedy najważniejsze persony francuskiej wielkiej emigracji. Tytani umysłu, których zły Bourbon wygnał z Francji, znaleźli tutaj spokojną przystań, czyniąc tym samym z naszego miasta umysłową stolicę Europy. Kogoż tam nie było: Voltaire, Diderot, Rousseau, baron d’Holbach... Do Wiednia przyjechał też brzydki, acz całkiem towarzyski filozof z Królewca, Kant, którego z uniwersyteckiej katedry wygryzł jakiś reakcjonista. To oni zaszczepili mi miłość dla szczytnych idei Postępu, Wolności, Równości, Wolnomyślicielstwa i Humanizmu. Gdy tylko lud stolicy dojrzał do rewolucji, zaangażowałem się w nią z całych sił. Zrzekłem się tytułu i „von” sprzed nazwiska, szlacheckie nazwisko zmieniłem na Grüner - co przydało mi się również o tyle, że generalnie nastrój wśród rewolucjonistów był narodowy. Zostałem więc Hermanem Grünerem. Poprowadziłem na ulicę grupę rewolucyjną z mojego kwartału ulic, w którym agitowałem jako działacz za cesarstwa. To były piękne dni! Potem, gdy Kleiderpeter zdobył władzę dyktatora, wycofałem się, zniechęcony. Znałem go przecież wcześniej - był, tak jak ja, żarliwym przeciwnikiem kary śmierci! Oczywiście, w pierwszym etapie rewolucji zabijanie wrogów politycznych, kontrrewolucjonistów było konieczne - bez tego nie dałoby się pokonać starego systemu. Lecz czyniliśmy to, by w końcu, gdy rewolucja zwycięży, znieść karę śmierci! Tymczasem Kleiderpeter zabijanie ludzi w winnicy Derflingen uczynił sensem i podstawą naszej Republiki. Sensem, gdyż większość instytucji państwa miała swój znaczący udział w organizowaniu ogromnej maszyny terroru. A podstawę, ponieważ głównym źródłem przychodów republiki były konfiskaty mienia osób skazanych na śmierć, gdyż cały majątek w takim przypadku przechodził na rzecz Skarbu Republiki. Dzięki temu z każdym ściętym, czy był on kontrrewolucjonistą czy nie, tworzyliśmy sobie zastępy młodych wrogów Republiki, pozostawiając rzesze sierot, pozbawionych nie tylko ojca, ale i majątku i wszelkich środków do życia. Zająłem się w tym czasie pracą - pisałem wielką rozprawę „O równości”, w której dwa rozdziały poświęciłem walce z karą śmierci. Niestety, Schwarzimmer działał i musiałem wykreślić wszystkie argumenty przeciwko karze śmierci wykonywanej w Republice, pozostawiając jedynie te, które uderzały w prawny ustrój Cesarstwa. Mimo to uważałem wtedy, że polityczna rzeczywistość zmieniła się na lepsze - republika zawsze jest lepsza od cesarstwa. Lepsza, gdyż poddani stali się w niej obywatelami. Oczywiście nie zajmowałem się tylko polityką. Rewolucyjne środowisko związane było dosyć ściśle z bohemą artystyczną stolicy. Za rządów Kleiderpetera wszystko nieco przygasło, ale zarówno za cesarstwa, jak i po zamachu stanu, gdy władzę objął Esterhazy, życie towarzyskie kwitło. Za Esterhazy’ego było najpiękniej - gdyż wszystko było wolno. Całe tygodnie spędzaliśmy z Mozartem w pięknych klubach. Poznałem Goethego, który uznał, że z wybuchem Rewolucji to Wiedeń stał się stolicą Niemiec, i wyniósł się z Weimaru nad Dunaj. Urzynałem się do nieprzytomności z moim przyjacielem Pavelką, wesołym Czechem z Pragi. Odwiedzaliśmy burdele - a burdele za Esterhazy'ego wspięły się na absolutne wyżyny! Nie były to już te smutne, prowadzone przez katów przybytki z czasów cesarstwa, w których siedziało parę brudnych Cyganek, ani nielegalne lupanary z czasów terroru. Burdele za Esterhazy’ego często mieściły się w pałacach, nabytych od zubożałej szlachty albo wykupione za bezcen z konfiskat. Miały swoje specjalności zupełnie jak restauracje - w jednym były same brunetki, drugi miał same Francuzki, w innym można było zakosztować miłości z pięknym jak Amor efebem (tam nie chodziliśmy, jakoś zawsze bliższe nam były kobiece kształty), gdzie indziej dziewczęta specjalizowały się w konkretnych miłosnych sztukach (jak chociażby ten z Francuzkami...). Byliśmy nawet kilka razy w domu publicznym „U Markiza”... Mimo że te wizyty wspominam z przyjemnością, to jednak wstydzę się naszego ówczesnego zamiłowania do prostytucji. Twierdziliśmy wtedy, że powinny powstać burdele dla pań, gdyż miłość za pieniądze jest szlachetniejsza od tej „przyzwoitej”, tak jak uczciwy zakup szlachetniejszy jest od wyłudzenia. Dopiero pewna dama otwarła mi oczy na godny pożałowania los owych płatnych dziewcząt! Dlatego właśnie wstydzę się owych wizyt. Jestem zwolennikiem miłości wolnej, nieokiełznanej normami prawnymi, religijnymi czy towarzyskimi. Nie widziałbym również niczego zdrożnego w braniu pieniędzy za miłość. Jednak tutaj model idealny przegrał z praktyką, bo w praktyce te biedne kobiety są bezwzględnie wykorzystywane przez swych alfonsów. Jako rewolucjonista zawsze jestem po stronie słabszych - czy to chłopa w konflikcie z panem, robotnika w konflikcie z właścicielem manufaktury, czy wreszcie prostytutki z właścicielem burdelu. Gdy upadł Kleiderpeter, ujrzałem nagle, że towarzyskie i birbanckie przyjemności przysłoniły mi cel mojego życia - walkę dla Idei. Pewnej pijackiej nocy, spędzanej w towarzystwie Pavelki i Mozarta, wyznałem, że pragnę wyjechać ze stolicy i poświęcić się krzewieniu postępu na prowincji. Moi przyjaciele wyśmiali mnie, jednak ich kpiny przyniosły odwrotny do zamierzonego skutek. Gdyby nie drwili ze mnie tak uparcie, następnego dnia pewnie nie pamiętałbym nawet o swoim zamiarze. Jednak urażony honor (ach, te szlacheckie przyzwyczajenia, gdybym mógł pozbyć się ich tak łatwo jak nazwiska...) kazał mi z samego rana udać się do dawnego znajomego, zajmującego teraz ważne stanowisko w rządzie. Tydzień później dostałem to, com chciał: komisarski przydział na prowincję. Najbardziej chyba zabita deskami dziura w Republice - małe, saskie miasteczko w Siedmiogrodzie. Cóż było robić, decyzja podjęta. Przez trzy dni się pakowałem - wziąłem przede wszystkim książki, całe trzy wielkie skrzynie książek, odgadując, że na miejscu nowej lektury nie znajdę. Jeszcze w stolicy zamówiłem cotygodniową dostawę kilku stołecznych gazet, nawet tego rojalistycznego szmatławca, „Pro Fide et Lege”. Na poczcie nieco sarkali, ale pismo z podpisem mego wpływowego przyjaciela zamknęło im gęby. Gdy skończyłem, miałem trzy kufry z książkami, dwa wielkie z ubraniami i jeden z wszelkimi potrzebnymi do życia utensyliami. Mój protektor zapewnił mi dyliżans do dyspozycji - zapakowałem swój dobytek, czując się jak Rzymianin - omnia meo mecum porto - zabrałem ze sobą Pavelkę, który postanowił mnie odprowadzić, i wyruszyłem do Sachsenburga. *** Jak wygląda mój dzień? Wstaję o piątej rano. Żona wstaje dziesięć minut przede mną i szykuje mi posiłek. Odmawiamy modlitwę i śniadamy razem, po czym razem wychodzimy zająć się inwentarzem. W oborze, chlewie i kurniku mijają mi dwie godziny. O siódmej obmywam się i wychodzę do baszty. Sachsenburg jest małą miejscowością, więc jako kat jestem również nadzorcą niewielkiego więzienia, które mieści się w podziemiach wieży bramnej. Zazwyczaj nie siedzi tam więcej niż pięciu czy sześciu więźniów, w większości posadzonych na kilka dni za niewielkie winy - długi, burdy czy małe kradzieże. Jest też cela, w której siedzi Hoimar - zabójca trzech ludzi, ułaskawiony aktem cesarskim i skazany na dożywotnią wieżę. Siedzi w swojej celi dłużej, niż ja chodzę po świecie. Dawno już zwariował, ale opowiada ciekawe historie. Więźniów pilnuje dwóch strażników, których jestem przełożonym. Doglądam ich pracy, sprawdzam, czy wszystko w porządku, i rozpoczynają się moje codzienne obowiązki. Asystuję przy sprawach w sądzie jako woźny, prowadzę przesłuchania, doglądam pracy drabów miejskich. Wracam do domu na obiad. Po obiedzie zbieram czynsz od przekupek z targu, jeżeli dzień jest targowy, obchodzę mury miasta i wracam do siebie do domu, gdzie zajmuję się domem i rodziną. Kładę się spać równo o dziewiątej, gdy bije zegar na kościelnej wieży. Praca nie jest ciężka, acz odpowiedzialna. Zapewnia mi dostatnie życie - pensja płacona jest żywą, złotą gotowizną raz w miesiącu. Dodatkowo mam prawo do beczki piwa z pierwszego warzenia i trzech butelek wina z winnicy. W skali Sachsenburga jestem człowiekiem dość zamożnym. Gdybym był rzemieślnikiem, byłbym szanowanym obywatelem miasta. Mam jeszcze jedno źródło dochodu, lecz o tym później. Jednak jestem katem. To sprawia, że żyję zupełnie inaczej niż pozostali. Nie mam prawa do mieszkania wewnątrz murów miasta. Mój dom, zwany od wieków Domem Kata, mieści się pięćdziesiąt kroków od Bramy Wiedeńskiej, za murami. Nie utrzymuję towarzyskich kontaktów z nikim w mieście. Nikt mi się nie kłania. Nie zaprasza się mnie na żadne uroczystości. Nie mam prawa przychodzić na sumę, dlatego w niedzielę chodzimy do kościoła na jutrznię. Nie mogę w kościele stać w głównej nawie, stoję schowany w najdalszym rogu. Do komunii przystępuję ostatni, gdy wszyscy ludzie odejdą już od balasek prezbiterium. Nikt za mojego syna nie wyda córki - zwyczajem jest, że kaci Sachsenburga biorą sobie za żony Wołoszki, Madziarki albo, jak się poszczęści, Saksonki z innych miast (jak moja matka, Eva, z domu Birken). Ja ożeniłem się z córką kowala - Szeklera. Podobno mój dziad Antoni zbuntował się kiedyś i przyszedł na sumę. Gdy przez kościół przeszedł szmer oburzenia, mój krewki przodek zaczął argumentować: Dlaczego nikt nie wyrzuca z kościoła żołnierzy? Żołnierz zabija niewinnych - kat zbrodniarzy. Żołnierz zabija bez sądu - kat tylko tych, których wcześniej osądzono. Żołnierz zabiera matkom synów, żonom mężów i dzieciom ojców, gdy kat ratuje wszystkich przed przestępcami. Tymczasem żołnierzy otacza się powszechnym szacunkiem, kat nawet nie jest do końca człowiekiem. Dlaczego to w stępionych sztychach katowskich mieczy przewierca się otwory, by nie dało się ich ponownie zaostrzyć - co chronić ma przed użyciem broni tak niegodnie splamionej w honorowej walce? Dziadek Antoni twierdził, że to raczej miecze żołnierzy powinno się znakować, by nikt nie ważył się przeznaczyć ostrza splamionego krwią niewinnych do celu tak zacnego, jakim jest ścięcie zbrodniarza. Z czasem dziadkowi przeszła ochota do kłótni, opowiedział mi jednak, gdy byłem młodzieńcem, o swych wątpliwościach. Ja nigdy ich nie podzielałem. Po pierwsze, skoro urodziłem się jako syn kata, to znaczy, że Bóg chciał, bym był w tym życiu właśnie katem, nikim innym. Mój teść, kowal, powiedział mi kiedyś, że zarówno jego ojciec, jak i dziadek, i wszyscy przodkowie, przed porannym rozpaleniem kuźni trzykrotnie spluwali w palenisko. Jako chłopiec śmiał się z tego zwyczaju, lecz gdy dorósł, pojął, że to, co trwa od pokoleń, można zmienić dopiero, gdy zrozumie się sens. Zanim usunie się część jakiegoś mechanizmu, najpierw należałoby zrozumieć zasadę jego działania i znaczenie wszystkich elementów. Dlatego kowal z pokorą spluwał trzykrotnie w palenisko. Ja z pokorą odnoszę się do wyroków Opatrzności - Pan chciał, bym był katem, dlatego narodziłem się jako syn kata. Z pokorą również odnoszę się do towarzyskiego ostracyzmu, jakiemu poddana jest moja profesja. Tutaj unoszę się pychą, ale o tym też za chwilę. Pytają mnie czasem różni obwiesie - bo przecież nikt porządny ze mną nie rozmawia - jak to jest na oczach tłumu zabić, zamęczyć człowieka. Jako kat Sachsenburga ściąłem mieczem dziewięciu ludzi, siedmiu powiesiłem, trzech łamałem kołem, jednego zbrodniarza zaś poćwiartowałem żywcem. W Sachsenburgu egzekucja zdarza się na tyle rzadko, że zawsze jest wielkim wydarzeniem. Szafot budujemy razem z drabami miejskimi na rynku. Wkładam wtedy mój czerwony kaptur i staję na szafocie na długo zanim przywiozą skazańca. To ciężkie zadanie - stać przez kilka godzin w bezruchu, często w upale lub w deszczu, z rękami wspartymi na głowicy miecza. Jednak wiem, jak ważna jest wtedy moja postawa. Oto jestem żywym posągiem - całym sobą oddaję Sprawiedliwość, jej Karzące Ramię. Jestem groźbą dla grzesznych, gwarantem pokoju dla sprawiedliwych. Na moim mieczu, na wewnętrznym płazie wygrawerowano szubienicę, na zewnętrznym zaś dwugłowego, cesarskiego orła. Właśnie cesarskiego orła, nie herb Sachsenburga. Gdy ściągam mój miecz ze ściany, przestaję być sachsenburskim katem, jestem zbrojnym ramieniem Cesarstwa. Państwo zaś opiera się na Bogu - nikt inny, jak tylko Ojciec Święty, Namiestnik Chrystusa, wkładając cesarzowi na skronie rzymską koronę, przekazuje mu boskie namaszczenie władzy. Cesarz jest zastępcą Boga na ziemi, ja zaś jego karzącym aniołem. Gdy odbywałem czeladniczą podróż, terminowałem przez pół roku w Gdańsku. Tam pewien niderlandzki żeglarz wytatuował mi na piersi anioła z mieczem ognistym, wyganiającym Adama i Ewę z Raju. Artysta był zręczny i anioł ma moje rysy. A potem przy wrzaskach tłumu skazaniec wstępuje na szafot. Towarzyszy mu ksiądz i któryś z Braci św. Pawła ku Wiecznej Pomocy Skazanym. Należą do bractwa najzacniejsi z sachsenburczyków, jednak przynależnością nie można się chwalić. Zajmują się wszelką pomocą skazanym, duchową i materialną, towarzyszą im do ostatniej chwili, przebrani w białe szaty z kapturami, by nikt ich nie rozpoznał, po czym pokrywają koszta pogrzebu. To najdoskonalsze ćwiczenie miłosierdzia - kochać zbrodniarza idącego na śmierć, bez emocjonalnej egzaltacji. Jednak na ostatnim stopniu ksiądz i inni odstępują. Przede mną skazaniec staje sam. Przed Bogiem zawsze stajemy sami, a w tym momencie reprezentuję tutaj boską Sprawiedliwość. Jeżeli skazany ma być ścięty, to kładę jego głowę na pniu, sędzia odczytuje wyrok, ja zaś podnoszę miecz i tnę. Gdy trzeba - ćwiartuję ciało. Gdy każą - rozkrzyżowuję człowieka na wielkim kole. Biorę żelazny drąg, łamię członki i zaplatam je na szprychy. Tak umęczonego zbrodniarza podnoszę i ukazuję tłumowi. Obwiesie pytają - co wtedy czuję? A ja odpowiadam - nic szczególnego. Czyżbym był bestią? Mało kto wytrzyma widok człowieka łamanego kołem, nawet gdy skazany jest najbardziej zatwardziałym zbrodniarzem. Nawet synowie zamordowanych odwracają wzrok od nawleczonego na koło mordercy ich rodzica. Tymczasem ja łamię jego kości i nie czuję nic? Czyżbym był potworem? Ależ nie - mam żonę, którą miłuję, mam dzieci, które kocham. Gdy dziecko choruje, martwię się. Ba - smucę się, gdy widzę, jak dzieci męczą kota, przywiązując mu do ogona kamienie, by biedny zagonił się na śmierć. Tymczasem śmierć człowieka nie napawa mnie odrazą? Gdybym stał tam, pośród widowni, czułbym tak jak inni ludzie. Jednak po tej stronie miecza nie jestem już człowiekiem. Reprezentuję Boga i Cesarstwo. Nasz Pan to nie tylko Bóg doskonale miłosierny - jest również Dominus Sabbaoth, Panem Zastępów. Jestem jego najpodlejszym, najniższym, najgorszym, najbardziej niegodnym sługą. To ostrzem mojego miecza wyraża się wola Cesarza. Jestem jak obozowe ciury w wojsku. Nikt ich nie poważa, lecz bez nich nie trzeba wroga, bo armia padnie pokonana po dniu marszu, gdy nie będzie komu założyć obozu, rozbić namiotów, przygotować strawy... Tak jest z katem. Na moich barkach spoczywa ciężar społeczeństwa i państwa. Gdy nas zabraknie, społeczeństwo upadnie. Ciurów nikt nie odznacza, nie zapisuje się ich w kronikach, nie zaprasza na bale, nie daje się im orderów ani nadań ziemskich. Z tego samego powodu kat nie jest dobrze widziany w towarzystwie. Nie żal mi ziemskich zaszczytów. Lepiej być poniżonym po tej stronie śmierci. A zatem, łamiąc kołem, niczego nie czuję? Nie waham się, nie mam wątpliwości - to pewne. Czuję jednak czasem, gdy wszystko zrobię dobrze, rodzaj zawodowej satysfakcji - „nikt nie łamie kołem tak dobrze jak ja”. A potem jakaś pogardliwa ręka rzuca mi talary. Nigdy nikt nie podaje mi ich do skrwawionej dłoni, podnoszę je z ziemi. Dlatego nie mogę mieszkać wewnątrz murów Sachsenburga. Nie mogę nazywać się nawet sachsenburskim obywatelem, nie mogę nim być, ponieważ nie jestem człowiekiem. Jako miejski kat miałem też jeszcze inne obowiązki, tradycyjnie mi przypadające. Prowadziłem miejski zamtuz, zgodnie z odwiecznym zwyczajem. Oczywiście kurwienie się jest niemoralne, to obraza Boska. Jednak trudno zaprzeczyć, że jest to instytucja potrzebna. Rzecz ma się podobnie jak ze szpiegowaniem - nie da się być uczciwym szpiegiem, tak jak nie da się być uczciwą kurwą, jednak bez szpiegów cesarstwo byłoby ślepe. Gdy ktoś pytał, do czego Sachsenburgowi potrzebne dziwki w zamtuzie, wskazywałem na przykład niedalekiego Glöckenstein. W przeciwieństwie do naszego miasta, które nie przyjęło reformacji, w Glöckenstein mieszkają sami luteranie. Ich wiara nie mogła znieść tego, że w mieście mieszkają kurwy - i wygnano ladacznice precz. Oczywiście wszyscy mieszkańcy popierali tę decyzję - kobiety szczerze, mężczyźni zaś z trudem ukrywali żal. Niewczesna była radość kobiet... Mężczyźni, którzy z różnych powodów nie czerpali satysfakcji z miłości małżeńskiej, nie mogąc udać się do burdelu, szukali zadowolenia gdzie indziej. Zaczęli uwodzić - zaś brzuchate panny były z Glöckenstein wyganiane na tułaczkę. Niektóre przyjmowały hańbę i uciekały z miasta. Inne szły do znachorki, aby spędziła dziecko. Czasem umierały od tych kuracji, czasem żyły, oficjalnie niewinne, lecz przygniecione ciężarem najgorszej z kobiecych win - dzieciobójstwa. Inni uwodzili mężatki - padło kilka trupów, gdy obdarzony rogami mąż zastał swą połowicę z gachem. Wreszcie zaczęły się gwałty. I w ten sposób moraliści wyrządzili tyle zła. Ktoś powie - niepowodzenia małżeńskie lub brak żony to krzyż, z którym trzeba się pogodzić i w ostateczności żyć w celibacie. Zgoda - tak trzeba, tak powinno się czynić. Dzięki Bogu, że obdarzył mnie dobrą żoną i nigdy nie musiałem korzystać z towaru, którym handluję. Ja jednak, jako kat, dostrzegam pewną prostą prawdę, której nie widzą przepełnieni zacnymi ideami moraliści. Ludzie są źli. Ludzie są źli z natury. Nie czynią tak, jak powinni. I z tym trzeba się liczyć. To przykry fakt, ale nie sposób go zmienić, tak jak nie sposób powstrzymać powodzi dłonią. Dlatego staję czasem na szafocie w czerwonym kapturze i stoję tam, wsparty na mieczu. Aby przypomnieć wszystkim o karze. I dlatego również prowadzę burdel. Z zasady nie dostrzegam, kto odwiedza mój zamtuz. Nie dostrzegam również, gdy gość z sobotniej nocy w niedzielę rano na mszy przystępuje do komunii. Nie moja rzecz. Lepiej, by ów człowiek cudzołożył z ladacznicą, popełniając grzech, niżby miał cudzołożyć z porządnymi kobietami, przez swój grzech wyrządzając więcej zła - rozbijając rodziny, doprowadzając dziewczęta do mordowania nienarodzonych dzieci czy gwałcąc uczciwą kobietę. Jako kat jestem człowiekiem praktycznym, nie interesują mnie teorie ulepszania świata bądź czynienia ludzi lepszymi. Moim zadaniem jest utrzymywanie zła w ryzach. Czasem komuś przez podwórko cieknie rynsztok. To przykre, bo ściek cuchnie. Jednak cuchnie umiarkowanie, bo jest dobrze ocembrowany i nie rozlewa się na całe podwórze. Wtedy przychodzi młodzieniec, którego smród szczerze mierzi, i postanawia, że rynsztok będzie ciekł teraz podziemnym kanałem. Nie słuchając protestujących mieszkańców, rozkopuje całe podwórko. Kanału nigdy nie udaje mu się zbudować, zaś rynsztok rozlewa się, cuchnie po stokroć gorzej niż śmierdział wcześniej. Wlewa się do domu, oblepia łajnem buty, zamienia życie, poprzednio tylko nieco uciążliwe, w piekło. Nie interesują mnie teorie ulepszania rynsztoka. Dbam tylko o ten, który już jest. I nie będę potrafił pomóc, gdy ktoś zniszczy cembrowinę i ścieki zaleją dom. A właśnie ktoś taki przyjechał pół roku temu do Sachsenburga. *** Gdy wysiadłem z mojego dyliżansu na rynku Sachsenburga, wiedziałem, że znalazłem się we właściwym miejscu. Nawet przez szyby powozu mogłem zauważyć, ile jest tu do zrobienia. Mieliśmy piąty rok rewolucji, a tymczasem ulice miasteczka wyglądały, jakby ktoś wyciągnął je z lat okrutnego panowania Marii Teresy. Kobiety w czepkach, odziane jak dewotki. Kościół przystrojony - jakieś święto klechy urządziły, psiakrew! Na ratuszu, owszem, powiewała flaga Republiki - wielkości chustki do nosa. A nikomu nie chciało się skuć cesarskiego orła z fasady! Burmistrz miasta w pończochach - a u nas według rewolucyjnej mody ubierają się już nawet rojaliści. Pod miastem - dom kata. I wszystko wskazuje na to, że ciągle mieszka w nim kat... Na rynku pręgierz, to okropne narzędzie poniżenia, używane przez klasę panującą do upodlenia ludzi pracy. Wziąłem się więc do roboty. Stolica nadała prowincji to, czego ta nie posiadała wcześniej - rozumną organizację. W czasach cesarstwa panował tam absolutny chaos prawno-administracyjny. Nie idzie tutaj o brak unormowań, lecz o ich nieuporządkowanie. Przeróżne przepisy, przywileje, prawa nawarstwiały się przez stulecia, rosnąc w różnych państwach, nadawane przez różnych monarchów... Jedno miasto było wolne, inne płaciło trybut księciu, ale posiadało cesarski przywilej pędzenia wina. W sąsiednich wioskach obowiązywały inne miary - łokieć tutaj to dwanaście cali, a tam siedemnaście i pół. Gdy obok siebie mieszkali Sasi i Węgrzy, sprawa komplikowała się jeszcze bardziej. Tymczasem Republika musi być zorganizowana w zgodzie z Rozumem, nie zaś z historycznymi normami. Zniesiono odrębności ziem Cesarstwa. Po cóż nam te wszystkie królestwa Czech, Węgier, księstwa, hrabstwa, wolne miasta? Przecież i tak jesteśmy jednym państwem, musimy zatem być jednym narodem! Jest więc jedna Republika. Cesarz był cesarzem rzymskim narodu niemieckiego, królem czeskim, węgierskim, wielkim księciem takim, księciem takim i tak dalej. Tymczasem Generalny Komisarz Republiki jest jeden! Podzielili mądrzy ludzie kraj na prowincje, prowincje zaś na powiaty. Ot, i cała filozofia. Aby nie pielęgnować zaszłych, partykularnych rozbieżności, celowo starano się nie zachowywać dawnych granic. Nie ma już Czecha, Madziara, Niemca, Polaka, Żyda czy Rusina - wszyscy jesteśmy przecież przede wszystkim Obywatelami. Językiem cesarstwa jest niemczyzna i jej mają używać obywatele. Nie oznacza to jednak przewagi żywiołu niemieckiego, lecz wynika z praktyki, jako że niemiecki jest językiem najbardziej światłej warstwy naszego społeczeństwa, z której postęp promieniuje na inne. Wziąłem się więc do pracy. Jeszcze pierwszego dnia nakazałem usunąć z dachu ratusza krzyż. Burmistrzowi dałem dobę na wyniesienie się z biura. Wystraszył się, gdy machnąłem mu przed nosem moim komisarskim upoważnieniem. Następnego dnia wprowadziłem się do ratusza. Postanowiłem odciąć się od przeszłości. Nie przeglądałem więc archiwów, nie czytałem miejskich urbarzy - cóż obchodzi mnie, ile talarów od księżego chmielnika płaci wdowa Billau? Postanowiłem również, że każdy z mieszkańców Sachsenburga zaczyna nowy, rewolucyjny rozdział swojego życia z czystą kartą. Nawet elementy w oczywisty sposób kontrrewolucyjne, jak miejscowy proboszcz, najbogatsi rolnicy czy mistrzowie cechów. Natomiast ci, którzy do tej pory byli dyskryminowani, powinni teraz zostać wynagrodzeni. Na nich właśnie oprze się moja władza - na tych, których do tej pory z pogardą zwano motłochem. Na biedakach, pijakach, żebrakach, służbie. Na Cyganach i Żydach, którymi okrutnie się tutaj pomiata. Trzeciego dnia zwołałem mieszkańców na Rynek. Przybyli tłumnie. Czasem charakterystyczne dla Sasów posłuszeństwo władzy było przydatne. Ogłosiłem wtedy najważniejsze sprawy. Zniesienie kary śmierci, rozdział religii od państwa. Pierwszy punkt zrozumieli od razu, drugi dopiero, gdy z wysokości mojego balkonu nakazałem proboszczowi zdjąć sutannę albo wynieść się z placu. To jest zgromadzenie wolnych obywateli - powiedziałem - i może przebywać tutaj jako wolny obywatel, ale nie jako sługa wrogiej naszemu państwu organizacji. Między ludźmi odezwał się wrogi pomruk. Spodziewałem się tego. Oto jakie spustoszenia tysiąc lat cesarstwa wyrządziło wśród tego ludu! Są jak więźniowie, którzy urodzili się w celi - kochają swoje kajdany i kraty. Gdy bojownik wolności wdziera się do ich więzienia i chce ich wyzwolić, protestują! Płaczą do swych cel, do swoich okowów! Nasz lud pogrążony jest w obłędzie i trzeba leczyć go tak, jak leczy się obłąkanych. Aby zapewnić im prawdziwą wolność, czasem trzeba zgwałcić ich wolę. Czyż to nie paradoks? Zgwałcić wolność w obronie jej dziewictwa... Ale tego właśnie trzeba, gdyż wolność musi być właściwa, by była wolnością rzeczywistą. Kata, jak się później dowiedziałem, nie było na Rynku. Wiedząc, że mieszczanie swoich katów nienawidzą, sądziłem naiwnie, że uda się pozyskać go dla sprawy. Kazałem więc sprowadzić kata do ratusza. Przyszedł. I znowu - rozmawiałem z nim jak z równym sobie, a on czuł się tym wyraźnie dotknięty. Toż owi sachsenburczycy są jak rusińskie kobiety (jak mawiał mój ojczulek) - lubią, gdy się ich bije. Mój ojciec miał kiedyś ruską kochankę - traktował ją gorzej niż psa, tłukł, gdy był pijany, gdy odwiedzali go kompani, zapraszał ją do stołu, by razem mogli stroić z niej żarty. Wziął sobie tę dziewczynę ze wsi i trzymał na dworze - sprowadzał inne flamy, a tej kazał się obsługiwać. Nigdy nie zwrócił się do niej dobrym, miękkim słowem, poniżał zaś przy każdej okazji. Kiedyś widziałem, jak wrócił urżnięty, wysikał się do nocnika i całą zawartość wylał na Sonię, rycząc ze śmiechu. W końcu się nią znudził i wyrzucił z dworu na ulicę. A ona go ciągle kochała, całym sercem. Jak wcześniej nie reagowała nijak na wszystkie obelgi. Żebrała na ulicy - kiedyś znalazła mojego ojca w rynsztoku, pijanego w sztok. To był styczeń - ojciec zdechłby z zimna w dwie godziny. Sonia dociągnęła go do domu, umyła i położyła do łóżka. Kochała bezwarunkowo. Wtedy nie wytrzymałem, dałem jej pięć talarów i kazałem uciekać. Nie chciała - sprowadziłem powóz i prawie przemocą doń wsadziłem, zaś woźnicy kazałem zawieźć ją z powrotem do rodzinnej wsi. Tak samo miejscowy kat. Ludzie chowają przed nim dzieci, spluwają na jego widok. Nikt nie podaje mu ręki. A przecież to nie on skazuje na karę śmierci, nie on ją wymyślił! Jakież męki musi przeżywać, gdy zabija ludzi. Ja zaś chciałem pomóc - podałem mu rękę, on zaś ją odrzucił. Na moje pytania odpowiadał pokornie, acz stanowczo. Jak najuniżeniej odrzucił wszystkie moje propozycje. Zostawiłem go więc w spokoju. Jak się później okazało - niesłusznie. Uderzyłem z innej strony. Moim ludziom, którzy przyjechali ze mną jeszcze z Wiednia, nakazałem rozgłosić na ulicach, że nowy burmistrz ma świetne posady dla biedaków. Następnego dnia rano miałem na rynku osiemdziesięciu miejskich obiboków, pijaków, biednych czeladników i uczniów - świetny materiał na rewolucjonistów. Porozmawiałem ze wszystkimi, dzięki czemu udało mi się wyłowić najinteligentniejszych. Następnie wszyscy otrzymali po talarze. Mądrali zaprosiłem do ratusza - tam w prostych słowach wytłumaczyłem, kto jest winny ich niepowodzeń i biedy. Po godzinnym wykładzie kazałem przekazać to swoim towarzyszom, którym od tej pory będą przewodzić. Słuchałem potem, jak opowiadali. Czemu patrycjusze są bogaci? Taki mistrz cechu kuśnierzy nawet przecież nie bierze w ręce igły. Bogacą się na pracy biedaków, nie płacąc im odpowiedniej ceny. Tak samo ksiądz. Biedny to on nie jest! A widział go kto kiedyś przy prawdziwej pracy? Uznałem, że nie czas jeszcze na przekonywanie sachsenburczyków, że Boga nie ma - wystarczy na początek podsycić naturalny antyklerykalizm, by potem łatwo nienawiść do księży zamienić w nienawiść do Boga. A moi nowo pozyskani rewolucjoniści tłumaczyli ludowi: teraz jest rewolucja i bogacze odpowiedzą za setki lat ucisku! Na początek każdy biedak dostanie od towarzysza - udało mi się wyperswadować im „pana burmistrza”, jak również „jego ekscelencję”, „jaśnie pana” - talony na jedzenie i ubranie, które będzie mógł zamienić na określone towary w każdym sklepie. Kto by odmówił realizacji talonów, zostanie postawiony przed sądem doraźnym i wywłaszczony! I dalej już wszystko zaczęło toczyć się samo. Gdy mój zaczyn rewolucji w mieście Sachsenburg odkrył, jaką posiada władzę, jął naprawdę realizować rewolucyjną sprawiedliwość. Jednego nie chciałem - eskalacji przemocy. Jeżeli jakiś bogacz dostanie po pysku albo straci kilka zębów, nic się nie stanie. Jednak żadnych trupów. Oczywiście, mogli się bronić - dwóch mieszczan zginęło, ale do siebie mogą tylko mieć pretensje, skoro majątek cenili bardziej niż życie. Zakazałem noszenia broni palnej, nawet moim gwardzistom. Z tego nie ma nic dobrego. Cała broń w posiadaniu mieszczan ulega konfiskacie. Nawet posłuchali - dobra, cesarska szkoła. Przynieśli mi do ratusza kilka fuzji i parę pistoletów. Więcej pukawek pewnie w mieście nie było. W Sachsenburgu Rewolucja rządziła niepodzielnie. Po paru tygodniach udało mi się nawet wyperswadować moim rewolucjonistom uczęszczanie na msze. Zamiast tego zbierali od idących na mszę dobrowolne datki na szkołę państwową. Oczywiście kto nie płacił, dostawał w pysk. W innych wypadkach przymykałem oczy, gdy chłopcy zabrali coś dla siebie. W końcu należało im się za te wszystkie lata okrutnych szykan. W przypadku szkoły jednak wymogłem, aby każdy szyling z kwesty trafił do miejskiej kasy. I dzięki temu w drugim miesiącu moich rządów zorganizowałem świecką szkołę dla dzieci. Gdy zabrzmiał pierwszy dzwonek, oficjalnie zamknąłem szkółkę parafialną. W mojej szkole nie było katechezy, była za to nauka rewolucji. Maluchy dowiadywały się, kim są, w jakim świecie żyją. Sam uczyłem w tej szkole. Opowiadałem dzieciakom, że nie ma żadnego Boga, że księża to oszuści i tym podobne. A dzieci zanosiły to do domu. Liczyłem, że posieją tam ziarno postępu, jednak gleba nie była dość urodzajna i regularnie do szkoły przychodziły tylko latorośle moich rewolucjonistów. Wprowadziłem więc przymus edukacyjny. Straż Obywatelska (tak nazwałem moich gwardzistów) chodziła od domu do domu i przyprowadzała dzieci do szkoły. Trwało to co prawda do późnego popołudnia, ale dało im nauczkę. Nadszedł również czas na wolność gospodarczą. Kilka rodzin zostało wywłaszczonych i wygnanych za działalność kontrrewolucyjną - ich kamienice stały puste, opieczętowałem je osobiście. Wysłałem ludzi na poszukiwania i po trzech tygodniach miałem w Sachsenburgu trzech wołoskich kuśnierzy i dwie rodziny szeklerskie - ślusarzy i rzeźników. Byli dużo tańsi od mistrzów należących do cechu. Teraz czekałem - nie chciałem, by represje wyszły z mojej strony, więc pozwoliłem im zacząć. Nie musiałem długo czekać - ludzie nie kojarzyli przybyszy ze mną, więc robili u nich zakupy. Cechy nie mogły tego ścierpieć. Po tygodniu wybito wszystkie szyby u rzeźnika, zaś u kuśnierza włamano się do warsztatu i zniszczono futra, oblewając je cuchnącą substancją. Więcej nie było trzeba. Aresztowałem mistrzów obu cechów, zawieszając działalność organizacji. Trzeci cech, ślusarzy-zegarmistrzów, zachował się inteligentniej i przechytrzył mnie, przyznaję. Zamiast bojkotować Szeklera, przyjęli go w nadzwyczajnym trybie do swojego cechu, nadając mu od razu rangę mistrza. Na gwałt trzeba było majstersztyku - Szekler przyniósł więc skrzynię, za którą w normalnych warunkach uczeń nie zostałby czeladnikiem. Teraz jednak wystarczyła. Doceniłem taktyczne zdolności i ślusarzy nie ruszałem. Rozpocząłem też reformy systemu sprawiedliwości. Najpierw stary, klasowy sąd zastąpiłem Sachsenburskim Ludowym Sądem Rewolucyjnym. Stary sędzia pozostał przy nim jako doradca proceduralny, jednak skład orzekający stanowiła proporcjonalna reprezentacja ludu. I tak każdy wyrok musiał być uzgodniony ze mną (Dekret z roku I rewolucji, O konsultacjach w sądach rewolucyjnych, dla lepszego współdziałania ramienia sądowniczego i wykonawczego władzy, podpisane Maxymillian Kleiderpeter). Sędziami zostało czterech plebejuszy - rewolucjonistów, trzech przedstawicieli pospólstwa (z których jeden, czeladnik-pijak, był szczerym zwolennikiem nowych czasów) i jeden patrycjusz. Do zwyczaju przeszły już cotygodniowe odezwy, jakie wygłaszałem do ludu z balkonu mojego ratusza, obecność obowiązkowa. Na kolejnej przemowie poruszyłem problem winy i kary. Ludu pracujący Sachsenburga, złodziej nie kradnie dlatego, że jest zły, złodziej kradnie, bo zły jest system społeczny, który zmusza go do kradzieży! Zaprosiłem na balkon jednego z moich rewolucjonistów, który był kiedyś złodziejem, aby opowiedział o swoim życiu. Powiedział to, co mu napisałem. Ludzie wzruszali ramionami, gdy mówiłem, że nie będzie już kar, będzie zaś resocjalizacja. W Sachsenburgu obowiązywało prawo magdeburskie - jeszcze niedawno kradzież karano obcięciem ucha bądź dłoni. Zrozumieli, co mam na myśli, gdy powiedziałem, że odpowiednią represją dla drobnego złodziejaszka będzie obowiązkowa obecność na serii pogadanek. Wcale im się to nie spodobało. Powiedziałem więc - większość z was nigdy nie była głodna. Większość z was nigdy nie stała przed tragiczną koniecznością nakarmienia piątki dzieci, podczas gdy sakiewka jest pusta. Odziedziczyliście swe majątki po rodzicach, podczas gdy ten biedny człowiek nie dostał od życia niczego. Łatwo wam osądzać, tłuste łotry! Odciąć rękę człowiekowi, który wyciągnął ją po bochenek chleba, na który nie mógł zarobić, bo żaden z was nie chciał dać mu pracy! Ludzie milczeli, zaś wśród mojej rewolucyjnej elity podniósł się szmer uznania. Wiem ja, jak was połechtać, chłopcy! Kata uczyniłem odpowiedzialnym za wygłaszanie umoralniających pogadanek, według wzorów, które sporządziłem. Zbliżał się dzień Bożego Ciała. Ten moment uznałem za właściwy, aby uderzyć w religię. Byłem twardy, wiedziałem, że - aby unowocześnić społeczeństwo - rządzący musi wykazać się twardością, zdecydowaniem i stanowczością. Trzy tygodnie przed świętem rozwiesiłem w mieście obwieszczenia o nowych prawach. Między kilkoma nieistotnymi punktami umieściłem paragraf o zgromadzeniach w miejscach publicznych. Na każde zgromadzenie należy otrzymać pozwolenie od burmistrza. Ksiądz zrozumiał, o co chodzi - następnego dnia chłopiec przyniósł mi podanie o zezwolenie na odbycie procesji w dzień Bożego Ciała. Proboszczowi nie chciało się nawet pofatygować osobiście! Oczywiście odmówiłem. Na odmowie podałem szczegółowe uzasadnienie (ostateczna decyzja pozostaje w gestii władz administracyjnych i nie poddaje się uzasadnieniu). Podałem oczywiście drogę odwoławczą - następną instancją był Sachsenburski Ludowy Sąd Rewolucyjny. Proboszcz się odwołał, odwołanie odrzucono. Ostateczną instancją jest Najwyższy Administracyjny Sąd Republiki, do którego można wnieść skargę. Oczekiwanie na rozpatrzenie skargi trwa najczęściej około czterech lat. Proboszczyna dał sobie spokój. Byłem zaskoczony, nie sądziłem, że tak łatwo się podda. Jeszcze bardziej zdziwiłem się, gdy w Boże Ciało na ulice Sachsenburga wyległa procesja. Zlekceważono mój wyraźny zakaz! Postanowiłem uwięzić klechę, rozgonić dewotów moją Strażą Obywatelską. I tutaj właśnie popełniłem błąd. Pozwoliłem na porównanie sił. Nagle okazało się, że strażników jest kilkudziesięciu, zaś wśród wiernych na procesji jest kilkuset dorosłych, silnych mężczyzn. Muszę przyznać, że kontrrewolucjoniści nie byli zupełnie zamknięci na zmiany. Zamiast sypiących kwiatki dziewcząt procesję otwierała grupa stu najroślejszych i najsilniejszych kawalerów, zbrojnych w pałki, łańcuchy i noże. Nie było już czasu, by moim strażnikom wydać broń palną. *** Leżę na deskach tej piekielnej maszyny. Stary Nicolae poprawia jeszcze dyby. Ułożył mnie na plecach, bym widział spadający nóż. Gdzie popełniłem błąd? Sądzę, że w mojej głębokiej młodości, gdy podróżowałem po Europie w czeladniczej wędrówce. Najdłużej terminowałem w Konigsbergu, gdzie spotkałem Sabaudczyka, Josepha de Maistre. Był attache do spraw handlowych - oddelegowano go na dwór pruski, by tam pilnował interesów swojego kraju. Pan de Maistre z przedziwnych powodów nie brzydził się przebywaniem w moim towarzystwie. Wtedy właśnie popełniłem błąd. Kat nie jest stworzony do tego, by rozmawiał ze szlachetnie urodzonymi. Może ścinać im głowy, ale nie jest godny, by z nimi dyskutować. Pan de Maistre zdawał się tego nie dostrzegać, a ja byłem zbyt młody i głupi, by o tym wiedzieć. Towarzyszył nam często w tych rozmowach student konigsbergskiego uniwersytetu, Sadentzky, Polak, który później wyjechał do Szwecji. W czasie dwóch lat, spędzonych w tym prowincjonalnym, pruskim mieście, z prostego, głupiego chłopaka z Siedmiogrodu, stałem się pierwszym chyba katem - uczonym. Czytałem filozofów i Ojców Kościoła, a kat nie powinien ich czytać. Pan de Maistre objął na uniwersytecie katedrę, wcześniej prowadzoną przez profesora o nazwisku Kant, który jednak zdał się królowi pruskiemu zbyt wywrotowy i został zmuszony do emigracji. De Maistre zresztą równie szybko stracił swą katedrę, gdy tylko zorientowano się, że uprawia katolicką propagandę. Mój błąd może znajdować się w dwóch miejscach - może popełniłem go, dbając o swoją edukację, która zapewniła mi wzrok, podczas gdy kat powinien raczej być ślepy, jak Sprawiedliwość. Możliwe, że wykształcenie nie zaszkodziłoby mi, gdybym miał więcej pokory. Jednak zdawało mi się, że zrozumiałem świat i moją w nim rolę. Nie było we mnie potrzeby buntu - sądziłem, że żyję w najlepszym ze społeczeństw i że wypełniam w nim ważką rolę. I miałem rację. Jednak aby poznać ludzkie społeczeństwo, trzeba stanąć poza nim. Zachowałem się jak dzwonnik z kościelnej wieży, który powinien jedynie oliwić mechanizmy kościelnego zegara, nie próbować zaś zrozumieć jego konstrukcji. Ja zaś zacząłem analizować zasadę działania trybów i przekładek - i w niewłaściwym momencie wsadziłem rękę w złe miejsce i przeskakująca zębatka ucięła mi palce. Nie powinienem był rozmawiać z panem de Maistre. Gdy do Sachsenburga przybył ten zarozumiały młokos i zaczął niszczyć nasze miasto, od razu wiedziałem, że to się dobrze nie skończy. Na początku jeszcze trzymałem się z daleka i wykonywałem jego polecenia, nawet te najbardziej idiotyczne. Z bólem patrzyłem, co wyczyniają obiboki, z których zrobił swoją gwardię. Ale nie reagowałem - nie moja to rzecz, ja jestem tylko katem. Wygłaszałem do więźniów idiotyczne pogadanki, które sam chyba pisał - nieporadne, pełne błędów logicznych i, o zgrozo, ortograficznych. A potem miara się przebrała i głupiec zabronił procesji w Boże Ciało. Nigdy nie brałem udziału w tym pochodzie, nie jestem godny. Wrzało we mnie, bo wiedziałem, jak ważna jest dla sachsenburczyków, jednak nic nie mówiłem. Na tydzień przed świętem, późnym wieczorem, ktoś zapukał do drzwi mojego domu. Otworzyłem i zdębiałem. W drzwiach domu kata stał sam ksiądz proboszcz. Od razu zrozumiałem, że gdy ksiądz odwiedza dom kata, to wszystko stoi na głowie. Ale przecież nie wypadało mi go wyprosić, chociaż czułem, że ksiądz kala swoją świętą osobę, przebywając w moich progach i rozmawiając ze mną. Jednak kapłan nie okazywał mi tego za grosz. Kazałem wyjść całej rodzinie, nakryłem stół czystym obrusem i poczęstowałem księdza najlepszym winem, jakie miałem. Spodziewałem się, że nie zechce pić z katem! Jednak nie odmówił. Rozmawialiśmy długo, zaś ksiądz okazał się wiedzieć wiele więcej, niż myślałem. Wiedział, że nieoficjalnie studiowałem w Prusach. Wiedział, że nie jestem już prostym człowiekiem. Sam proboszcz skończył uniwersytet w Paryżu i opowiadał mi, jak na początku cierpiał, gdy posłano go do prowincjonalnego miasteczka, gdzie najinteligentniejszy człowiek posiadał w domu trzy książki - Biblię, kiepskie poezje Schleiermachera i wielką księgę ziół. Później zrozumiał ksiądz dobrodziej, że taki jego krzyż. Gdy dowiedział się o mojej edukacji, miał wielką chęć ze mną porozmawiać, jednak obawiał się (słusznie!), co na to powiedzą parafianie. Teraz i tak już wszystko upada, więc nie ma nic do stracenia. Trzeba się przeciwstawić temu szaleńcowi z ratusza, zanim zniszczy Sachsenburg! I nikt inny, tylko ja mogę to zorganizować. On, proboszcz, powiedział już o tym ludziom. Mocą swojego kapłańskiego autorytetu stanie za mną. Rozmyślałem nad tym chwilę i stwierdziłem, że w takiej sytuacji to raczej kapłan Chrystusowego Kościoła reprezentuje prawdziwą władzę, zaś ów rewolucjonista jest reprezentantem chaosu. Zgodziłem się. Dostałem od księdza ubranie bez oznak mojej katowskiej profesji i płaszcz z kapturem. Następny tydzień poświęciłem na wizyty u mieszczan. Nie chciałem niszczyć dystansu, jaki nas dzielił. Nie przekraczałem progu, prosiłem, by wyszli przed dom, i rozmawiałem z nimi na dworze. Byli wyraźnie wdzięczni, że nie muszą gościć kata. Nie chciałem być obecny na procesji, by nie obrażać niesionej w monstrancji Hostii swoją plugawą obecnością. Proboszcz, rozumiejąc moje racje, stwierdził, że większą obrazą dla Ciała Chrystusa będzie zbezczeszczenie przez motłoch niż obecność jednego uczciwego człowieka, obojętnie jakiej profesji. Uzgodniliśmy, że będę pomiędzy ochraniającymi procesję młodzieńcami, póki nie zapewnimy bezpiecznego przejścia, nie wejdę jednak do kościoła. Głupiec z ratusza wysłał przeciwko nam swoich strażników. Sądzili, że ludzie przestraszą się ich tak, jak bali się do tej pory, jednak srodze się zawiedli. Nie na darmo spędziłem tydzień na rozmowach z ludźmi. Rośli chłopcy, dobrze odżywieni synowie porządnych rodzin, zbrojni w pały, łańcuchy i noże, rolnicy o potężnych karkach - a ze mnie w końcu też nie ułomek. Dość powiedzieć, że spraliśmy rewolucyjnych łapserdaków na kwaśne jabłko. Nie chciałem tego, lecz nie dało się uniknąć ofiar - po ich stronie padło sześć trupów, po naszej dwa. Bardzo rozsierdziło to moich bojowników, lecz zdołałem nie dopuścić do samosądu. W zanadrzu było jeszcze piętnastu strzelców, wyposażonych w pożyczone od Madziarów fuzje, jednak nie trzeba było ich użyć. Procesja poszła dalej, tymczasem ja wraz z trzydziestoma ludźmi pobiegłem do ratusza. Złapaliśmy sprawcę całego zamieszania w stajni - siodłał już konia. Zdołałby uciec, gdyby nie próbował pakować swojej biblioteki. Wsadziliśmy drania do celi. Do ratusza uroczyście sprowadzono starego burmistrza. Na następny dzień wyznaczono rozprawę nad komisarzem. Rozmawiałem jeszcze o tym z księdzem - z całego serca doradzałem mu, by skazać łajdaka na więzienie, najlepiej za jakieś pospolite przestępstwo i potrzymać kilka lat. Dwa pozostałe rozwiązania są fatalne - zarówno wygnanie, jak i śmierć. Gdy zostanie wygnany, wróci tutaj ze sporą siłą. Jeżeli go zabijemy - stolica nam tego nie wybaczy. Może ich nie interesować Sachsenburg, jednak ścinania swoich urzędników nie tolerują. Niestety, nie posłuchano mnie. *** Zgubiła mnie moja miłość do książek. Zarówno pośrednio, jak i w sposób najprostszy. Pośrednio - gdyż sądziłem, że w każdym człowieku drzemie ukryte nawet pragnienie wolności. Wyczytałem to u moich mistrzów. W sposób najprostszy - bo nie mogłem zdobyć się na porzucenie mojej biblioteki. Wiedziałem, że nie wezmę ze sobą wszystkiego - ale przynajmniej kilka najważniejszych, najdroższych memu sercu książek, tyle, ile zmieści się do podręcznego sakwojażu. I dramat wyboru! Czułem się jak matka, która spośród swych dzieci, skazanych na zagładę, wybrać może jedno, aby je ocalić. Czas upływał, a ja kładłem książki do sakwy, przekładałem, wyciągałem, wkładałem z powrotem. Otrzeźwienie przyszło dopiero wtedy, gdy na dziedzińcu zatupotały buty. Zerknąłem przez okno - już są! Chwyciłem sakwę, nie martwiąc się już zawartością, i zbiegłem do stajni. Koń był osiodłany. Wskoczyłem w siodło i jak wicher pognałem ku wrotom. Gdy pochylony mijałem framugi, mocarna ręka kata schwyciła uzdę konia, osadzając mojego rumaka w miejscu. Zwaliłem się z siodła na bruk. Związano mnie i wrzucono do celi. Nie chcieli chyba więcej przestrzegać moich wytycznych karania przestępców. Nie spodziewałem się resocjalizacji, lecz kary. Następnego dnia - jakże niedawno to było, tydzień temu - odbył się sąd. A raczej jego parodia. Sądziłem, że osadzą mnie w więzieniu. Sam się broniłem i tak właśnie starałem się kierować sprawą, wskazując na straszne konsekwencje, jakie miasto poniesie, gdybym skazany został na karę najwyższą. Na wygnanie, które byłoby dla mnie najlepsze, nie liczyłem - aż tak głupi nie byli. Lubili, gdy kara była dotkliwa, a zdawali sobie chyba sprawę, że dla światowego człowieka wygnanie z Sachsenburga waloru dotkliwości nie posiada wcale. Oskarżyciel, stary burmistrz, na samym końcu rozprawy wskazał na ludzi, którzy ponieśli śmierć, rzekomo za moją sprawą. Kilku mieszczan zabili moi rewolucjoniści - owszem, ale jednak to oni bronili się przed rozjuszonymi burżujami, którzy nie chcieli poddać się rekwizycjom. A już oskarżenie mnie o śmierć młodzieńców broniących procesji zakrawa na absurd. Nie trwała ta groteska dłużej niż cztery godziny. W końcu sędziowie wrócili, wszyscy powstali, a główny sędzia rzekł, że Herman Alexander Grüner vel Zieleniecky skazany jest na śmierć. Zadrżałem i to drżenie nie opuszcza mnie od tamtej chwili aż do teraz. Tydzień spędziłem w celi, patrząc, jak budują szafot, na którym będę ścięty. Cały czas łudziłem się - może jednak do tego nie dojdzie... Może ktoś się dowie, przyśle żołnierzy... Ale takie cudowne deus ex machina zdarzają się tylko w książkach. Rano odziali mnie w śmiertelną koszulę. Włosy mam krótkie, więc nie musieli ich obcinać. A teraz... Już jestem blisko. Tłum krzyczy z radości, gdy schodzę z wozu - precz, klecho, nie podawaj mi dłoni. Złorzeczę mu. Bluźnię Bogu, jak umiem najpodlej. Patrzcie, skurwysyny, jak umiera rewolucjonista. Gdy patrzę w górę, odwaga mnie opuszcza. Przede mną schody szafotu. Na górze stoi on... Obnażony tors, kaptur. Na piersi ma tatuaż - anioł z płonącym mieczem. Drżą mi kolana, chcę uciec. Jestem bliski płaczu, zaraz rzucę się na ziemię i będę błagał o przebaczenie i prosił o darowanie życia. Zniszczę tym wszystko, co osiągnąłem, ale ja tak bardzo chcę żyć! Boże, Boże, pomóż mi! I teraz napotykam jego oczy. Oczy kata. On rozumie. Dodaje mi sił. Patrzy tak mądrze... Zwyciężam strach. Nie płaczę. Nie błagam. Jeszcze raz złorzeczę Bogu i moim wrogom. Spluwam w ich stronę i odważnie wstępuję po stopniach. Staję przed nim. On delikatnie ujmuje moje związane ramiona i prowadzi mnie do pnia. Gdy jestem już blisko, miękko, acz stanowczo zmusza mnie, bym uklęknął. Przez głowę przebiega mi głupia myśl - w taki sam sposób na klęczki sprowadzałem dziwkę, gdy chciałem, by dogodziła mi ustami. Powoli kładzie moją głowę na pieńku. Jego dłonie prawie pieszczotliwie przesuwają się po mojej szyi. Widzę głownię miecza. Znów ogarnia mnie przerażenie. Lecz jego ręka przytrzymuje mnie, gdy próbuję się zerwać. Puszcza mnie zaraz, a ja dalej czuję, jakby ściskały mnie żelazne kleszcze. Zamykam oczy. Słyszę, jak odstępuje na krok. Na placu zapada cisza. Zapewne wzniósł miecz. Ten szelest - czy to już ostrze tnie powietrze? *** Nie posłuchali mnie i skazali go na śmierć. Znowu byłem katem i to nie był już moment, w którym mógłbym protestować. Przemknęła mi przez głowę myśl, że mógłbym umożliwić mu ucieczkę. Jednak zaraz się zmitygowałem - na Boga, kim ja jestem, by decydować o czyimś życiu! Jestem katem, nikim innym! Ścinam tych, których sąd skaże na śmierć. Zbudowałem więc szafot. Siódmego dnia po procesie stanąłem na rusztowaniu, tak jak powinienem - obnażony do połowy, w kapturze, z dłońmi na głowicy miecza. Stałem tak od rana, a ludzie drżeli przede mną. Potem go przywieziono. Zachowywał się bardzo odważnie. Złorzeczył Bogu i kapłanowi. Na pewno był konsekwentny i wierzył w swoje fałszywe przekonania. Może więc, na swój sposób, w obliczu śmierci zachował się godnie. Na moment zawahał się, zanim wstąpił na schody szafotu, ale potem jakby nowe siły weń wstąpiły i wszedł na podest. Chciał równości, lecz umierał jak szlachcic. Z pogardą spojrzał na zgromadzony lud, splunął w ich stronę. Poprowadziłem go do pnia. Na mnie również patrzył z pogardą, tak jak szlachcic powinien patrzeć na kata. Gdy położył już szyję, wzdrygnął się nagle, ale nie podniósł głowy. Zaiste, umierał godnie. Postanowiłem dać mu najlepsze cięcie, na jakie mnie stać. Kat wykonuje ten jeden ruch mieczem po tysiąckroć w ciągu całego życia, rąbiąc gałęzie czy ułożone szczapy, by to cięcie, które naprawdę się liczy, było bezbłędne. Odstąpiłem na krok, wzniosłem miecz i jednym ciosem oddzieliłem głowę od tułowia. Tłum zafalował i ryknął, głowa spadła do podstawionego kosza. Mam nadzieję, że ta maszyna tnie równie dobrze jak ja. Jednak dobrze postąpiłem, nie pozwalając żadnemu z siedmiu ludzi, których ściąłem w życiu, patrzeć na nadlatujące ostrze. To straszna perspektywa. Dlaczego leżę na tych deskach? Początkowo byłem pewien, że tak się to skończy. Z czasem jednak nabrałem nadziei, że może do tego nie dojdzie. I pewnie nie doszłoby, gdyby nie moja nieposkromiona pycha. Stolica o całej sprawie dowiedziała się po sześciu tygodniach. Natychmiast przysłano nadzwyczajnego komisarza w asyście dwustu dragonów. Żołnierze zakwaterowali się w mieście, oczywiście na koszt mieszkańców, jednak nie dochodziło do nadużyć. Ich dowódca, komisarz, trzymał ich w ryzach. Był żołnierzem, pochodził z madziarskiej szlachty, wyglądał mi zresztą na arystokratę. Zwołał najznamienitszych obywateli i w sali ratusza, przy winie, opowiedział o swoich zamiarach. Opowiedział mi o tym później proboszcz, który od czasu pierwszej, pamiętnej wizyty, gościł u mnie co jakiś czas, przemykając się wieczorami przez furtkę w murze. Komisarz nazywał się Joachim von Egern - było to podobno znane nazwisko, jednak w Sachsenburgu przebywał incognito. Stwierdził, że nie zamierza wyciągać jakichkolwiek konsekwencji z wydarzenia sprzed miesiąca. Do stolicy pójdzie raport, że Alexander Grüner był pospolitym przestępcą i został słusznie ukarany. Jeżeli miasto zapłaci nałożoną nań kontrybucję, będzie regularnie płacić Republice podatki i nie mieszać się do polityki, on, komisarz von Egern, zachowa ustrój miasta, zapewni swobodę kultu, działalności cechów i w ogóle nie będzie się mieszał do wewnętrznych spraw Sachsenburga. Na zebraniach rady miejskiej będzie obecny, ale nie będzie nigdy zabierał głosu. Bardziej interesowała go działająca od niedawna w pobliskich górach rojalistyczna partyzantka, dowodzona przez sławnego barona von Hesse. Uczynił, jak powiedział. I wszystko było po staremu. Spełniałem swoje codzienne obowiązki jak przystało. Jedyne, co zmieniło się w moim życiu, to „tajne” wizyty księdza proboszcza. Po pół roku komisarzowi von Egern udało się dopaść i rozbić oddział barona von Hesse. Sam dowódca uszedł pościgowi, jednak oddział został zniszczony - w ręce von Egerna wpadło kilkunastu jego ludzi. Z jakiegoś powodu ich nie rozstrzelał. Postanowił, że zostaną ścięci. Byłem w rozterce - żelazną zasadą kata jest słuchanie zwierzchności, ale z drugiej strony moją najwyższą zwierzchnością był cesarz, którego ludzie pokroju komisarza wygnali na tułaczkę. I miałbym ściąć tych, którzy jak ja pozostają lojalni wobec cesarza? Nie mogłem tego zrobić. Wahałem się tydzień. Nie było okazji poradzić się księdza. Wtedy przywieziono maszynę, która miała posłużyć do ścięcia schwytanych partyzantów. Dziwaczny pomysł, by kata z mieczem zastąpić maszyną. Zamiast pieńka - dyby, w które wsadzano szyję skazanego. Zamiast miecza - wielkie, trójkątne ostrze, wciągane wysoko na rusztowanie z dwóch słupów. W słupach wyżłobiono prowadnice - gdy obsługujący maszynę technik (bo czy mógł on zwać się katem?) zwalniał zawleczkę, ostrze opadało i podobno czysto i zawsze bezbłędnie odcinało głowę. To przeważyło moje wahania. Jestem katem! Maszyna do odcinania głów jest mi wstrętna, człowiek ginie w niej jak bydle w rzeźni. Gdzieś pomiędzy zapadkami i trybami czai się coś nieludzkiego. Ja ścinam mieczem. Każdy widzi i wie, kto ściął tego człowieka. Któż tymczasem ścina człowieka w tej maszynie? Czy ten, który wciągnął nóż? Czy ten, który zwolnił zawleczkę? Czy wreszcie nikt? Poszedłem więc do komisarza von Egern i poprosiłem o zwolnienie ze służby. Chciałem skłamać i powiedzieć, że chcę opuścić Sachsenburg. Jednak szare oczy komisarza nie pozwoliły mi na to. Powiedziałem, że nie chcę ściąć tych ludzi, bo to szlachetni poddani cesarza, a tym bardziej nie uczynię tego przy użyciu tej diabelskiej maszyny. Komisarz von Egern popatrzył na mnie ze zdziwieniem, wzruszył ramionami, wezwał dwóch żołnierzy i zamknął mnie w lochu. Po godzinie dowiedziałem się, że zostanę ścięty razem z partyzantami jako buntownik. Mieszczanie dowiedzieli się o tej historii i zaczęli spełniać nieuciążliwe w końcu rozkazy komisarza jeszcze gorliwiej. Von Egern wziął pierwszego lepszego człowieka z ulicy - nawinął się akurat Wołoch Nicolae - nakazał zapłacić mu dwa talary i nauczyć, jak działa Maszyna Egzekucyjna. I ten właśnie Nicolae przygotowuje się do ścięcia mojej szyi. Egzekucja nie odbywa się publicznie - maszynę wystawiono w sporej odległości od miasta, zabroniono mieszkańcom opuszczać murów w tym czasie. Na szczęście ksiądz zdążył mnie wyspowiadać jeszcze w więzieniu. Ścinają mnie pierwszego. Nicolae poprawił w końcu deski na mojej szyi. Trójkątny nóż wisi nade mną, zablokowany na dwóch zapadkach. Jest wyraźnie tępy i zardzewiały. Mam nadzieję, że wisi dość wysoko i jest wystarczająco ciężki, by odrąbać mój łeb za pierwszym razem. Panie, weź moją duszę do siebie. Ponoszę zasłużoną karę za moją pychę. Panie, wybacz tym, którzy mnie nienawidzą. Maryjo i święty Józefie, opiekujcie się moją rodziną. Ktoś daje komendę. Nicolae ciągnie za sznurek. Napinam mimowolnie wszystkie mięśnie, jednak nóż nie spada. Coś się zablokowało. Nicolae gorączkowo szarpie za sznur, nagle zapadki odskakują i nóż sunie ze zgrzytem. Uderza. Żyję. Mam zgruchotane gardło, pęknięty kręgosłup, cały rzucam się w drgawkach. Ból jest przerażający, nie do zniesienia. Niechbym stracił przytomność. Słyszę krzyki. Wciągają nóż ponownie, jednak blokuje się wpół drogi. Ponoszę zasłużoną karę. Ktoś podchodzi, widzę tylko jego nogi. Ponoszę zasłużoną karę, Panie, ale zabierz mnie już do siebie, bo ten ból jest straszniejszy niż wszystkie męki. Ktoś krzyczy, widzę, jak Nicolae odchodzi od maszyny. Ten, który stoi obok mnie, trzyma w dłoni szablę. Unosi ją. Ten szelest - czy to już ostrze tnie powietrze? Jacek Komuda herb: Kościesza, polski pisarz, z zawodu historyk. Zafascynowany historią Rzeczpospolitej szlacheckiej, autor powieści i opowiadań historycznych, osadzonych w realiach XVII wieku. Współautor gry fabularnej „Dzikie Pola” oraz scenariusza gry komputerowej „Wiedźmin”. Drukiem ukazały się już powieść Wilcze gniazdo, zbiór opowiadań Opowieści z Dzikich Pól oraz Warchoły i pijanice, czyli poczet hultajów z czasów Rzeczypospolitej szlacheckiej. W przygotowaniu powieść Diabeł Stadnicki. Jacek Komuda OPRAWCA Egzekucja Morze uderzało wściekle o burty statku, bryzgi piany z fal strzelały w górę, zalewały mokry pokład galeonu. Wysoko w górze wiatr szarpał zniszczonymi żaglami i ciałami wisielców. Na rejach świeże, napuchnięte trupy kiwały się pospołu z wyschniętymi zwłokami sprzed miesięcy. Martwe, szkliste oczy patrzyły na główny pokład. Nad głowami zmarłych łopotała piracka flaga. Wymalowany na niej kościotrup z kosą machał się na wietrze do taktu wisielcom. Na pokładzie oberwani, poznaczeni bliznami piraci prowadzili w stronę grotmasztu młodego chłopaka w postrzępionym rajtroku. Jeniec nie był związany, ale nie szarpał się. Nie miał dokąd uciekać. Zewsząd otaczały go plugawe, zarośnięte gęby morskich rozbójników, z głowami nakrytymi chustami i porwanymi kapeluszami. Wzrok młodzieńca prześlizgiwał się po kikutach rąk i nóg poprzewiązywanych zakrwawionymi bandażami, po nieruchomych, czerwonych od pijaństwa twarzach. Podprowadzono go do zakrwawionego, katowskiego pieńka przy grotmaszcie. Majtkowie złożyli na nim lewą rękę chłopaka, przycisnęli ją mocno do pniaka. Kapitan dał znać. Jeden z piratów podniósł w górę kordelas. Zawahał się - Tnij! - syknął szyper. Ostrze zalśniło złowrogo, a potem ze świstem opadło w dół. Okrzyk bólu wstrząsnął pokładem okrętu. Piraci spuścili wzrok. Na katowskim pieńku leżała lewa dłoń chłopaka... Zdrada ladacznicy Kapitan John Bartholomeu Rackham, zwany przez kamratów i swoją piracką załogę Johnnym Szczęściarzem, pływał. Niestety, na razie nie po szmaragdowych wodach Karaibów. Zanurzał się bowiem w balii, napełnionej wodą z mydlinami, na piętrze w zamtuzie „U mamy Fratelli” w równie osławionym, co plugawym Port Royal na Jamajce. Kapitan pochylił głowę, aby Boney, najdroższa dziwka w burdelu, mogła polać mu głowę wodą ze srebrnego dzbana. Dziewczyna usiadła na brzegu balii tuż za plecami Rackhama, a gdy mężczyzna strząsnął z czoła krople wody, położyła mu dłonie na ramionach i poczęła masować je delikatnymi ruchami. Schyliła się tak nisko, że John poczuł woń orchidei wetkniętej w jej czarne włosy. - Ach, mój panie - powiedziała. - Jakże miło widzieć cię znowu. Jak zwykle kłamała. - Nie narzekałaś chyba na brak towarzystwa. - Skrzywił się Rackham. - Nie było mnie raptem trzy miesiące. Z gachów, których miałaś co noc, dobry kapitan skompletowałby załogę niejednego brygu. - Ależ panie - wyszeptała mu prawie do ucha, a prawdę powiedziawszy, musnęła je językiem (i to bynajmniej nie trochę). - Cóż ma począć biedna, samotna kobieta w tak strasznym miejscu jak Port Royal? - Porzuciła masowanie pokrytych bliznami pleców Rackhama, aby dotknąć wargami jego szyi. - Mój panie, nie odepchniesz mnie, gdy dziś w nocy przytulę się do twojego boku? - Co komu pisane, to go nie ominie - mruknął Rackham. Boney paplała dalej, o pół głosu wyżej niż zwykle. Od dłuższej chwili nie uchodziło to uwagi Johny’ego Szczęściarza. Instynkt, dzięki któremu ciągle tułał się po morzach Indii Zachodnich, nie zawiódł go i teraz. Boney była dla niego aż za miła, a mówiła stanowczo za wiele i zbyt głośno. A wszystko po to, by czujne ucho kapitana nie dosłyszało dochodzącego z dołu i zbliżającego się powoli złowieszczego stukotu drewnianej nogi... Rackham westchnął i poszukał wzrokiem cutlasa. Nigdzie nie dostrzegł broni ani pendentu, na którym nosił lewak. Powoli wszystko stawało się jasne. Ale cóż, był przygotowany nawet na taką ewentualność. Stukot zbliżał się, Rackham rozejrzał się dokoła. Piętro zamtuza mamy Fratelli było w zasadzie jedną wielką salą, którą podzielono kotarami na małe, zaciszne alkowy. Tego skwarnego popołudnia na początku czerwca roku pańskiego 1683 w bajzlu nie było wielu gości. Chyba nawet Rackham był jedynym klientem. Ciekawe jednak, gdzie przepadł Robert, jego sługa? Czyżby obściskiwał w kuchni służącą? W tym portowym mieście i w tym miejscu Rackham nie mógł wykluczyć, że chłopak gzi się z dziewką podesłaną mu przez mamę Fratelli, jak i tego, że właśnie leży w rynsztoku z nożem wbitym w plecy. - Boney - rzekł cicho. - Będziemy mieli gości. Piękne, ciemne oczy ladacznicy zrobiły się okrągłe. Zupełnie jak gdyby nie wiedziała, o co chodzi. Jakaż była niedomyślna... Ale Rackhama nie sposób było zwieść. Johnny Szczęściarz naprawdę miał szczęście. Z łoskotem trzech podkutych butów i stukotem drewnianej nogi na spróchniałych deskach do alkowy wkroczyło dwóch mężczyzn. Pierwszy był średniego wzrostu, zgarbiony i postarzały. Miał brodę przeplataną warkoczykami i ogorzałą od słońca twarz, a właściwie pół twarzy, gdyż drugą połowę jego zniekształconego, pokrytego bliznami oblicza zakrywała szeroka, marynarska chusta i przekrzywiony na bok kapelusz. Mężczyzna kuśtykał na drewnianym kulasie. Drugi z niezapowiedzianych gości był wyższy, przyodziany w niegdyś dostatni, wyszywany jedwabiem kaftan. Dziś jego strój przypominał łachmany, którymi dziewki służebne mamy Fratelli ścierały z podłogi rozlany rum, wino i krew. Obaj piraci trzymali dobyte z pochew kordelasy. Kapitan Rackham znał obu jegomościów aż za dobrze. Kuternoga był sławnym okrutnikiem i grabieżcą, holenderskim piratem znanym jako Bernhardt Van Beltroop. Lewą nogę urwała mu przed laty kula z dwunastofuntówki. Towarzyszył mu niejaki Jim Darkweld, zwany z kolei Sinogębym od częstego nadużywania rumu - słaby korsarz, lecz bezwzględny okrutnik, którego na Hispanioli zwano czasem Darkweldem Cyrulikiem. I bynajmniej nie dlatego, że potrafił sprawnie wyrywać zęby... - Mynheer Rackham! - Beltroop wyszczerzył się, ukazując poczerniałe pieńki. - Cóż za miłe spotkanie! - Szukaliśmy pana kapitana cały miesiąc - dorzucił Darkweld. - I jużeśmy się martwili, że nie znajdziemy Johnnyego Szczęściarza wśród żywych. I proszę, Opatrzność Boża czuwała nad wami, mości kawalerze. Nie tylko żywiście, ale i bawicie się zacnie, i kąpieli zażywacie w towarzystwie damy. Nie będzie to zacna śmierć dla kapitana... Ale że żeglarzem byliście kiepskim, tedy zamiast na merchancie czy galeonie, pójdziecie na dno w zwykłej balii. - Po prawdzie - rzekł Rackham - to nie szukałem waszego towarzystwa, panowie. - I niesłusznie, bo kto szuka - he, he, nie błądzi. - Darkweld bezceremonialnie podniósł do ust dzban z winem, którego Szczęściarz nie zdążył jeszcze popróbować, i pociągnął spory łyk. Czknął z powagą, splunął i otarł wargi wierzchem dłoni. - Onegdaj w Zatoce Czarnych Świń my takoż szukaliśmy jaśnie wielmożnego pana Rackhama przez całe dwa tygodnie. - I jakież było nasze zdziwienie - uzupełnił wywód Darkwelda kuternoga Van Beltroop - kiedy zamiast waszej fregaty, mynheer Rackham, pojawiły się trzy francuskie galeony wojenne. Nieładnie to z waszej strony, panie Szczęściarzu. Rackham postanowił zagrać w otwarte karty. - Znacznie gorzej byłoby - zaczął - gdybym popłynął z wami na Petit Goave, jak stało w umowie. Tam czekał już na mnie hiszpański gubernator, cztery setki żołnierzy i świeżo narychtowana szubienica. A ja przecież bardzo nie lubię przeciągów, mynheer Beltroop. - Zdradliwa to rzecz przeciągi. A i wy tutaj przecie świeżo po kąpieli... No, nie trwóżcie się, panie. Choćbyśmy teraz okna otworzyli, to - wierzajcie mi, kapitanie - tym razem kataru się nie nabawicie! - A gdzież to macie broń, panie Szczęściarzu? - zapytał Darkweld z udawaną troską w głosie. - Ha, nigdzie nie widzę tutaj waszego gdańskiego cutlasa... Gdzie go zgubiliście? Rackham utkwił oskarżycielski wzrok w Boney. Ladacznica drgnęła i spuściła głowę. - To bardzo źle, że posialiście gdzieś broń, mynheer Rackham - cmoknął Van Beltroop. - Bo my tu gadu-gadu, a tam w szynku „Pod ślepym komodorem” czeka na nas zacna kompanija. Kończyć nam trzeba to, cośmy zaczęli. - Holender postąpił ku balii. Szybkim, zdecydowanym ruchem Rackham wyciągnął rękę spod wody. W jego dłoni błysnął pistolet. - Cofnąć się, pod ścianę! - syknął Rackham. - No już! Ruszać się. Piraci zamarli. - No, no, mynheer Rackham... - Van Beltroop pokręcił z niedowierzaniem głową. - Chybaście z najwyższej rei na pokład na łeb upadli. Chcecie zabić nas z mokrego pistoletu? - Ten półhak - wycedził Johnny Szczęściarz - nie boi się wody. Zrobił go dla mnie monsieur Jean Le Douc, francuski mistrz rusznikarzy z Martyniki. Krzesiwo i panewka są zamknięte w metalowej puszce, a ząbkowany zatrzask chroni proch przed wysypaniem się z panewki. Dzięki temu - Rackham uśmiechnął się szeroko - pistolet może strzelać nie tylko wtedy, gdy zanurzy się go w morzu, ale nawet w balii w tym plugawym zamtuzie. - Mynheer Rackham - rzekł pojednawczo Holender. - No, daj spokój. Na żarty nam się zebrało. Ot, przyszli my, aby po przyjacielsku pogawędzić, stare dzieje sobie przypomnieć, a ty nas straszysz pistoletem. I po co? Wszak my o dawnych urazach już zapomnieliśmy, prawda, mynheer Darkweld? - A ja ciekawym wielce, panie Rackham. - Zagadnięty pirat oblizał spieczone wargi. - Na którego z nas tę kulę przeznaczyć chcecie. Bo wszak tylko jedną macie w pistolecie? - Na was, panie Darkweld! Boście odważniejsi. Pirat zawahał się, zadrżał, ale kuternoga skoczył w stronę balii, biorąc szeroki zamach kordelasem. Rackham pociągnął za spust i... Strzał nie padł! Piraci wrzasnęli gromko i rzucili się w stronę Rackhama. Van Beltroop z prawej, a Darkweld z lewej strony. Zabłysły kordelasy i opadły w dół, aby przeciąć nić życia Rackhama, ale Szczęściarz był szybszy! Jednym błyskawicznym ruchem Rackham przechylił się, rzucił w bok, wywracając koryto. Brudna woda chlusnęła na deski zamtuza, a balia przewaliła się, podcinając Van Beltroopa. Holender krzyknął, zatoczył się, jego drewniany kulas pośliznął się na podłodze pokrytej warstwą wody z mydłem. Pirat przewrócił się, wyrżnął głową w deskę, pojechał po podłodze, a Rackham przeskoczył nad nim, wymknął się cudem spod ostrza Darkwelda i, biegnąc nago wzdłuż kotary, wrzasnął głośno na sługę. - Robert!!! Bywaj tu! Uskoczył, gdy z boku rzucił się nań Darkweld, wywijając opętańczo kordelasem. Rackham rozejrzał się. Gdzie, do diabła, był jego cutlas! Gdzie ta dziwka go ukryła?! Przeturlał się po podłodze, wpadł pod kotarę oddzielającą alkowę od reszty sali. Darkweld ciął wręcz, potem wlew, zamierzył się z zamachu. W ostatniej chwili ręka Rackhama chwyciła ucho srebrnego dzbana. Kapitan zasłonił się nim, przeturlał dalej, rwąc zasłonę. Rozwścieczony Darkweld wpadł za nim do sąsiedniego pomieszczenia. - Robert! - krzyknął Rackham najgłośniej jak mógł. - Robert! Do mnie! Darkweld ciął wlew z całej siły, Rackham uchylił się zwinnie jak tancerka, uszedł spod ostrza, które opadło na kotarę, rozpruło ją prawie od sufitu do podłogi. Przeciwnik ryknął głośno i ciął znowu, lecz nie trafił, zamotany w strzępy materiału. Od uderzenia rozleciał się na kawałki stolik z kielichami, pękła poręcz trzymająca kolejną zasłonę. Rackham znowu zastawił się dzbanem. Darkweld ciął niby drwal rąbiący drzewo. Od uderzenia naczynie rozpadło się w ręku Szczęściarza. A z tyłu... Zza pleców Rackhama jak na złość dobiegł skrzyp i łoskot drewnianej nogi Van Beltroopa. To doprawdy nie było pomyślne popołudnie dla Johnny ego Szczęściarza. - Stevenson! Przestań chędożyć dziewkę! Cutlas! Daj mi cutlas! Coś świsnęło w ciemności, brzęknęło, padając pod stopy Rackhama. Kapitan schylił się, porwał ostrze spod nóg. - Broń się, panie! - usłyszał głos Roberta. Sługa stał na schodach, wpatrzony w piratów. Kapitan zwinnie wywinął się spod Darkwelda i Beltroopa. Skoczył w bok, a potem ruszył z młyńcem na kuternogę. Teraz, gdy miał broń w ręku, znów był Rackhamem Szczęściarzem. Odbił w locie ostrze holenderskiego kordelasa i ciął po ręku Beltroopa. - Wyciągać kulasy, stare diabły! - ryknął wesoło. - O, wy kurwy, rury, stare dziady! Ruszać się wam nie chce?! Beltroop zawył i runął na kapitana ze wzniesioną bronią, brnąc przez zwały płótna, skorupy garnków i poprzewracane misy. Wskoczył na łoże, a wówczas Rackham zwinnie szarpnął za postrzępioną narzutę. Holenderski pirat zawył, zamachał w powietrzu drewnianym kulasem, a potem padł na plecy. Zanim zdążył się zerwać, Rackham wsadził mu ostrze kordelasa pod brodę. Beltroop zakrztusił się własną krwią, zacharczał, próbował jeszcze wstać, ale bezskutecznie. Przekręcił się na bok i tak pozostał, w kałuży krwi. Rackham skrzyżował broń z Darkweldem. Teraz poszło mu szybko. Stary pirat walił kordelasem jak cepem. Rackham złożył się do zastawy, odpowiedział krótkim ciosem wlew, a potem jednym szybkim ruchem przerzucił broń do lewej ręki i chlasnął Darkwelda po oczach. Korsarz zawył. Oślepiony krwią rzucił się na Rackhama. Kapitan zszedł mu z drogi, skulił się, podciął nogi, a potem walnął rękojeścią cutlasa w głowę. Stary pirat poleciał przed siebie jak kula wystrzelona z kartauny, wyrżnął głową w okienko, przewalił się na drugą stronę i po przekrzywionym okapie stoczył na ulicę. Chciał wstać, ale w tej samej chwili tuż nad nim rozległo się chrapanie koni. Rozpędzony powóz wpadł na gramolącego się z kolan pirata. Cztery podkute kopyta wbiły Darkwelda w śmierdzący bruk Port Royal. Potem przetoczyły się po jego ciele koła karocy. Doprawdy, Darkweld był chyba najbardziej pechowym piratem w tym przeklętym mieście. Rackham podszedł do drzwi. Przez chwilę mierzył się wzrokiem z Boney. Ladacznica pisnęła ze strachu i rzuciła do ucieczki. Nadaremnie! Kapitan dopadł ją w trzech krokach. Chwycił za włosy i przyciągnął bliżej. - Zdradziłaś mnie, ty suko! - wycedził. - Sprzedałaś Darkweldowi i Beltroopowi! Zapłacę ci za to! Odtrącił ją od siebie. Krzyknęła i chciała uciekać, ale zanim zrobiła krok, kapitan ciął ją w twarz cutlasem, rozcinając czoło, brew i policzek aż do kości. - Teraz nie zechce cię nawet pijany żebrak! Masz za swoje! Boney zawyła. Upadła na kolana, trzymając się obiema rękami za oszpeconą twarz. Wyła i złorzeczyła. Rackham przywołał gestem Roberta. Podszedł do okna i wyjrzał. Na środku ulicy stała szykowna karoca. Kapitan od razu poznał ten pojazd. Skrzypnęły drzwiczki. Na schodkach pojawiły się najpierw delikatne, safianowe pantofelki ozdobione srebrnymi klamrami. Potem jedwabne pludry, piękny kaftan wyszywany złotą nicią, ozdobiony koronkami u wylotów rękawów. Później ręka dzierżąca gałkę mahoniowej laski. Z ciemnego wnętrza wygramolił się młody, szczupły mężczyzna z przystrzyżoną w szpic bródką. Oczy podmalowane miał czarną barwiczką. Długie, misternie trefione włosy, wymykające się spod kapelusza, splecione były w kilka warkoczyków ozdobionych kosztownymi koralami i błyskotkami. Mężczyzna spojrzał na wybite okno zamtuza, w którym stał nagi Johnny Szczęściarz, a potem skrzywił się. - Monsieur Rackham! - rzekł z wyrzutem. - Niegrzeczny chłopcze! To ja cię szukam po całym Port Royal, a ty znowu nurzasz się w pijaństwie i rozpuście w miejskim burdelu. I w dodatku bratasz się z pospólstwem! Tu przerwał i z obrzydzeniem trącił końcem laski leżącego pod kołami karocy, zdychającego z pianą na ustach Darkwelda. - Mon Dieu! - Elegant załamał ręce. - Dopiero południe, a ten już pijany! A fe! Przestajesz z prawdziwym motłochem, kapitanie! Rackham szybko narzucił na siebie koszulę i szarawary, chwycił pod pachę kaftan i kapelusz, w drugą rękę wziął pas i cutlas. Coś mu nie pasowało. - Robert, a gdzie moja sakiewka? - Nie było jej, sir! - zameldował służący. - Pewnie ukradli! Rackham zmełł w ustach przekleństwo. Wzuł buty. Nie chciało mu się schodzić schodami, więc wyskoczył oknem wprost na drewniany okap nad wejściem. Drewniana konstrukcja zatrzeszczała, na ziemię posypały się dachówki, ale wytrzymała. Stevenson, który poszedł w ślady swego pana, miał mniej szczęścia - wywinął kozła i zwalił się na piasek. Jednak Rackham zgrabnie wylądował tuż przed elegantem. Doskonale znał wymalowanego jegomościa. Był to Thomas Cunningham, zwany Czarnym Rothem albo za plecami Timem Sodomitą. Dla nikogo z morskiego bractwa nie było bowiem tajemnicą, że dowódca brygantyny „Roanoke” łasy był bardzo na wdzięki młodych chłopców. I nawet w czasie rejsu trzymał na swym statku kilka męskich dziwek. Jednak w Port Royal, największej stolicy rozpusty w Indiach Zachodnich, nie robiło to na nikim wrażenia. Przywitali się uściskiem ręki. Czarny Roth wskazał otwarte drzwi karocy. - Monsieur Rackham - rzekł. - Zechciej udać się ze mną do szynku „Pod krzywym ryjem”. Mamy do obgadania kilka kwestii. Niezwykłe ważnych, ma się rozumieć. Rackham bez namysłu wskoczył do pojazdu. Znał Cunninghama wystarczająco długo, aby wiedzieć, że zacny Thomas na pewno nie niepokoiłby go w jakiejś błahej sprawie. Zresztą Roth był groźnym piratem. Ten dupkowaty, sfrancuziały człowiek potrafił zabić człowieka w czasie szybszym niż potrzeba na zdmuchnięcie świecy, a załoga jego brygantyny rzadko kiedy wracała z rejsu z pustymi kabzami. Wskoczył więc i skinął na sługę, aby zajął miejsce obok niego. - Widzę, że nasz dzielny Robert zmężniał - rzekł Cunnigham i pieszczotliwie poklepał młodego Stevensona w okolicy kolana. - Kapitanie, czy nie czas już, aby twój sługa stał się prawdziwym mężczyzną? - Zostaw Roberta, sodomito! - warknął Rackham. Znudzony uśmiech zagościł na obliczu Cunninghama. - W moim towarzystwie, monsieur Rackham, nie musisz używać żargonu portowej hołoty. Nie chciałbym być natrętny, ale zdecydowanie wolę określenie „pederasta”. Rackham pokręcił głową. Czasami naprawdę miał dość arystokratycznych manier Cunninghama. - A cóż to za sprawa, którą chcesz ze mną omówić? Czarny Roth zatrzepotał zalotnie rzęsami, a potem wymownie skinął na Roberta. - Poczekaj, monsieur - rzekł. - Za chwilę będziemy „Pod krzywym ryjem”. Zawierzaj mi, że chcę przekazać ci naprawdę poufne informacje. Talary maja lepszy smak od wiary - Pan Rackham, pan Cunningham. - Joshua Joskowitz, gdański Żyd, który prowadził w Port Royal tawernę i skład win, a tak naprawdę zaopatrywał pirackie okręty, podniósł w górę kościsty paluch. - Ja witać szanowny pan w moja skhomna tawehna. Ja witać, bo ja mieć intehes. Bahdzo zacny intehes. Siedzieli przy szklanicach brandy w małym pokoiku na tyłach szynku „Pod krzywym ryjem”. Od niepamiętnych czasów Joskowitz załatwiał tu interesy, za które ludziom z jego nikczemnego stanu groziła prosta i jakże skuteczna kara - konopny stryk dobrze nasączony oliwą, lub - gdyby wpadł w ręce Hiszpanów - bolesna i śmiertelnie powolna garota. - Do rzeczy - mruknął niechętnie Rackham i wychylił zawartość szklanicy jednym haustem. - Ostatnim razem, gdy miałeś do mnie interes, moja fregata przez dwa miesiące stała w doku, bo jakimś dziwnym trafem przy merchancie, który niby miał podróżować samotnie, znalazł się francuski okręt wojenny. Informatorzy, Joskowitz, którzy zdobywają dla ciebie wieści, to lenie, głupcy albo pijacy, których pierwszy lepszy hiszpański szyper wyprowadzi w pole. - Tym hazem jednak - Żyd skulił się - tym hazem pan kapitan haczy mnie wysłuchać. Ja wiedzieć, stahy Joskowitz się mylicz, ale błądzenie jest rzecz ludzka. Ale tehaz ja mówić phawda, sama phawda i tylko phawda. I jeśli pan kapitan wysłuchacz, to pan kapitan być bogaty że ho, ho! - Allez! - Cunningham odpędził kilkoma pacnięciami swej śnieżnobiałej chusteczki tłustego, czarnego szczura, który dobierał się do jego kielicha z brandy. - No więc co tym razem wymyśliłeś, Joskowitz? - Rackham dolał sobie trunku. - Może chcesz, abyśmy napadli na armadę skarbową? Albo na dwór wicekróla Havanny? Chętnie o tym posłucham. - Jest taki hiszpański galeon - wtrącił niepewnie Cunningham. - Wypływa z Maracaibo. A wiezie pod pokładem beczki, w których jest jakieś szesnaście tysięcy dublonów w złocie. O tym właśnie statku chcielibyśmy z tobą porozmawiać, monsieur kapitan. Jeśli Cunningham myślał, że Rackham zakrztusi się teraz z wrażenia, to grubo się pomylił. - Ciekaw jestem zatem - czknął Johnny Szczęściarz - co robi tyle złota na jednym nędznym galeonie? A może gubernator Maracaibo chce ofiarować je jako jałmużnę piratom? No cóż, pomagając takim łotrom, nie zyska zbyt wielu szczebli w drabinie wiodącej do raju. A może, i w to bardziej wierzę, galeon ma towarzystwo. Na przykład trzy okręty wojenne, o których pańscy informatorzy, panie Joskowitz, jakoś zapomnieli? - Galeon nie ma ziadnego towazistwa, panie Rackham - rzekł Żyd. - W tym hoku flota skahbowa płynie innym szlakiem. Nie zawija do Mahacaibo, więc gubehnator wysyła cohoczne daniny i podatki na własnych statkach do Havanny. - Wiem już o tym - mruknął Rackham. - Połowa obwiesiów z Port Royal ostrzy sobie zęby na te bogactwa. A druga połowa rozmyśla, jak poderżnąć gardło tym pierwszym i zagarnąć złoto dla siebie. Największym kłopotem jest dla nich decyzja, czy zrobić to, zanim ich kompani zrabują złoto, czy też zaraz po tym. - Nie, to nie tak, pan kapitan! Tzi statki wojenne, które mają pziewieźć złoto, to tylko pzinęta dla pihatów. Gubehnator chce wyphowadzić w pole bukaniehów i wysyła w tajemnicy złoto na pokładzie innego okhętu. Galeon „Santa Mahia” wypływa wkhótce z Mahacaibo. A pod pokładem w beczkach z mąką ma ukhyte dublony. Złote dublony, panie kapitan. Takie z khólem Hiszpanii wybitym na awehsie. Rackham dolał sobie brandy. Doprawdy nie wiedział, co o tym myśleć. - Skąd wiecie o wszystkim, panie Joskowitz? Wyczytaliście w kabale? A może powiedział wam o tym jaki żydowski prorok? - Aj waj, zieby ja tak cebulami we Gdańsku handlował, jeśliby ja zełgał! - Joskowitz ściszył głos. - Dowiedział się o tym nie ja, ale kapitan Spahoł. I chciał na Hiszpanów napaść. Ale burza shoga przyśła i zatonęła pinasa pana kapitana, a wszistko to stało się koło Ahuby. A tylko dziennik okhętowy Spahoła ocalał. Znaleźli go moi ludzie i odczitali... A tam były wszistkie plany kapitana. Ta opowieść mogła być prawdziwa. Andrew Sparrow rzeczywiście przepadł bez wieści jakiś czas temu razem z okrętem. Plotki zaś głosiły, że zamierzał napaść na Hiszpanów gdzieś blisko Maracaibo. - Pokaż mi ten dziennik. Żyd wydobył zwój postrzępionych papierów. Wyglądało to jak fragment dziennika okrętowego wyrwanego z księgi. Część wpisów była nie do rozpoznania - papierowe karty zniszczyła wilgoć i morska woda. Na górze pierwszej strony widniał fragment jakiegoś zdania, zaczynającego się prawdopodobnie na poprzedniej karcie:...uwolnijcie z piekła i niechaj Bóg Miłosierny ma nas w swojej opiece... He, he, od kiedy to Andrew Sparrow zrobił się taki religijny? Dalej jednak były znacznie ważniejsze wpisy: Wyruszamy, aby zaczaić się na „Santa Marię” w połowie drogi do Havanny. Gubernator Maracaibo przewozi 16 tysięcy dublonów corocznych danin i podatków z hiszpańskich kolonii. Załadowano prowiant, prochy i kule... Te wpisy naprawdę wyglądały na autentyczne. Zresztą podpisał się pod nimi własnoręcznie Sparrow. - Zaczaimy się na „Santa Marię” przy południowym brzegu Grande Caymane. - Cunningham przysunął się blisko do Rackhama. - Nieopodal Czarciej Rafy. Jak wyliczyłem, podróż do Havanny zajmie Hiszpanom przynajmniej dziesięć dni. Tak więc piątego dnia żeglugi „Santa Maria” osiągnie Caymany. A zatem, monsieur Rackham... - Cunningham poufale położył rękę na udzie kapitana. - Tam urządzimy zasadzkę. Kapitan milczał. Czarcia Rafa cieszyła się złą sławą. Co roku rozbijały się tam jakieś statki, a płycizny i wybrzeża w południowej części wyspy pełne były wraków i ludzkich kości. To miejsce w sam raz nadawało się na to, aby posłać tam na dno kilku hiszpańskich diabłów. - Jak uzbrojony jest ten statek? - W dzienniku Sparrow napisał, że galeon ma nie więcej niż szesnaście dział. Z tego głównie falkonety i szlangi. Załoga nie jest liczna, choć dowodzi nią doświadczony szyper. Rackham znowu łyknął brandy. - Co ja z tego będę miał? - Pan kapitan wie dobrzie, zie ja ućciwy Zid jestem - zagadał Joskowitz. - Ućciwy, skhomny, phacowity i ubogi. Dlatego wezmę z udziałów jedynie ośm tysięcy dublonów. Hesztą, panie wielmożny, podzielicie się... Ręka Rackhama chwyciła go za żabot na piersiach. Kapitan bez wysiłku podniósł kupca i to tak szybko, że Joshua nie zdążył nawet zadzwonić na swoich ludzi - kilku podłych łotrów i oprychów, zwykle siedzących w głównej izbie szynku. Czuwali oni dzień i noc, aby w razie potrzeby bronić życia swego pana, które przynajmniej raz na tydzień bywało w niebezpieczeństwie. No cóż, Joskowitz nie zajmował się przecież handlem cebulami. - Powtórz to raz jeszcze, judaszu - wycedził Rackham - a wepchnę ci twój parszywy jęzor w dupę! - Aj waj! Panie kapitan - wykrztusił Żyd. - Giewałt, giewałt się dzieje! A jak pan kapitan jęzik mi wepchnie, to ja już nie powiem, kiedy galeon wypływa. I co wasie wielomoźności zhobią wtedy? Gdzie go poszukają? I kiedy? Za miesiąc? Za tydzień? Ho, ho, morza tu szehokie i głębokie! Siedem tysięcy. - To wszystko jest opisane w dzienniku Sparrowa - prychnął Rackham. - Możemy spokojnie ukręcić ci kark, zabrać papiery i sami podzielić się całym łupem. - He, he, a ja był sphytny. Bahdzo sphytny. Ja wyjął kahtę z data wypłynięcia „Santa Mahii” i schował ją. Ona być dobzie ukhyta! Rackham zaklął plugawie. - Monsieur Joshua, to bardzo niegrzeczne z twojej strony. - Cunningham spokojnie napełnił szklanicę brandy. - Dlaczego zachowujesz się jak prostak? Niegodne to, by szanowany angielski kupiec był takim szelmą i wyzyskiwaczem. Chyba zatem zrozumiesz wzburzenie monsieur Rackhama i weźmiesz trochę mniej złota. Na przykład tysiąc dublonów, co? - Pięć tysięcyyyy! - wycharczał Żyd. - I ani dublona mniej! Rackham rozluźnił uścisk. Joskowitz opadł na nogi, a jego ręka od razu wyciągnęła się w kierunku dzwonka. Ale kapitan był szybszy. Błyskawicznie dobył lewaka i wbił sztylet dosłownie o cal od rozczapierzonych palców kupca. Żyd zamarł, jęknął ze strachu. - Ja mieć ośm pachołków w sali. Jeśli coś mi zhobicie... - A ja myślę, że weźmiesz cztery tysiące, kochaneńku - wycedził Rackham. - A wiesz, dlaczego cztery, a nie pięć? A dlatego - rzucił, nie licząc widać na szybką odpowiedź - że zadrę ci zaraz pludry na łeb i do stołu przycisnę, a pan Czarny Roth sodomii z tobą popróbuje. Prawda, panie Cunningham? - Sacrebleu! - jęknął z zachwytem pirat i oblizał się nad wyraz paskudnie. - Toż to czysta perwersja. Od tyłu... Starozakonnego? Mam tylko jeden warunek: ty, monsieur Rackham, zostaniesz i będziesz patrzył! - Czte... cztehy tysiące - wystękał przerażony Żyd. - Cztehy, niech wam będzie, do khoćset! - A więc cztery tysiące dublonów dla pana, panie Joskowitz, za informację o galeonie, a po sześć dla nas, panie Cunningham. Ładna sumka. Nawet jeśli okaże się, że galeon jest dobrze uzbrojony, a któryś z nas straci okręt, to i tak każdego z nas będzie stać na co najmniej dwa statki. - Moi ludzie przegrali już w kości wszystko, co zdobyli na poprzedniej rejzie. - Roześmiał się Cunningham. - Nie powinni tedy narzekać, że znowu szykuje się wyprawa. - Panie Joskowitz - mruknął Rackham. - Proszę przygotować papier i inkaust. Spiszemy umowę. - A ja jestem ciekaw - odezwał się Cunningham - kiedy ten złoty galeon wypływa z Maracaibo, panie Joskowitz? Powiecie nam o tym wreszcie? Żyd wyciągnął ze skrzyni papier, pióro i butlę inkaustu. - Za pięć dni. - A zatem mamy jeszcze trochę czasu. - Za kilka dni - rozmarzył się Czarny Roth - będziemy bogaci... - Albo martwi. Pirat sodomita uśmiechnął się: - Jakoś wcale mnie nie martwi, że trafię do nieba. Talary, monsieur Rackham, zawsze mają lepszy smak od wiary. John Rackham nic nie powiedział. Złożył zamaszysty podpis na karcie z umową. Diabelski pryz Wiatr wiał w stronę lądu. Był wczesny świt. Słońce wschodziło wolno, skryte za welonami mgieł wiszącymi nad postrzępionymi skałami Czarciej Rafy. „Elizabeth”, trójmasztowa fregata Rackhama, płynęła szparko fordewindem na północny wschód. Prawie wszystkie żagle były postawione, a załoga, na stanowiskach. Okręt pędził po morzu jak ptak, a smukły kadłub ślizgał się po grzywach fal. Kilwater pienił się wściekle za rufą. Rackham oderwał wzrok od perspektywy. Stał na samym dziobie, tuż przy bukszprycie, uczepiony liny, wychylony za burtę, mokry od bryzgów morskiej wody. W gęstej mgle nie widział prawie nic. Stracił z oczu nawet „Roanoke” Cunninghama - szybką, trójmasztową brygantynę, przecinającą fale oceanu w odległości jakichś dwóch mil na prawo od niego. Daleko, ponad oparami, czerniały ostre grzbiety skał za Czarcią Rafą. Wysoko w górze przez chmury przebijał się piękny, czysty błękit nieba - był to znak, że lada moment słońce wynurzy się zza skał, a wówczas mgła opadnie, odsłaniając oba pirackie okręty. Pułapka była już zastawiona. „Santa Maria” miała przepływać tędy, na południe od skał i raf. Zadaniem „Elizabeth” było ostrzelanie hiszpańskiego galeonu, związanie go pojedynkiem artyleryjskim i zniszczenie olinowania, natomiast „Roanoke” miała zajść go od tyłu, a potem przeprowadzić szybki i sprawny abordaż. Mgła zaczynała rzednąć. Jednolity, mleczny opar począł dzielić się na kłęby, chmury i pojedyncze tumany. - Ramblind! - ryknął Rackham na bosmana, wielkiego, zwalistego chłopa z uchem i nosem przebitymi złotymi kolczykami, bez lewego oka i prawej dłoni. - Żagle na pozycję bojową. - Ay, ay sir! Ruszać się, morskie dupy! Wybierać talię refową! Do lin, śmierdziele! - Razem! Już! W tupot bosych stóp na pokładzie wmieszały się dalsze krzyki i wyzwiska bosmana. Majtkowie zabrali się za skracanie żagli - wszystko po to, aby w czasie bitwy okręt miał mniejszą prędkość, a dzięki temu zachował zdolność do szybkiego manewru. Rackham przyłożył perspektywę do oka. Mgła opadała - przed sobą, na wprost miał spienione grzbiety fal, dalej mleczny opar, a za nim poszarpane, oświetlone żółtym blaskiem słońca skały. - Do dział! Kapitan czuł, jak narasta w nim niepokój. Było to uczucie dobrze znane przed każdą bitwą. Czuł, jak chłód podchodzi mu do gardła, jak serce zaczyna bić coraz szybciej i szybciej. Kochał ten stan, kiedy wiedział już, że za chwilę postawi swoje życie na szali przeznaczenia, że poleje się krew, a działa jego okrętu będą siać strach i zniszczenie. No cóż: co komu pisane, to go nie ominie. Kanonierzy skoczyli do schodni. Szybko i sprawnie zajmowali miejsca na pokładzie działowym. - Podnieść ambrazury! - Ay, ay, sir! Pokrywy skrywające lufy dział uniosły się w górę. Okręt zwolnił - szedł teraz nieco więcej niż połową szybkości. - Ładować kule łańcuchowe. Żelaza i łańcuchy zagrzechotały po całym pokładzie. Rackham nie zamierzał zatopić „Santa Marii”. Chciał zgruchotać jej maszty, pociąć liny, aby bezbronny okręt padł łatwym łupem wilczej załogi Cunninghama. Koła ciężkich szlang załomotały pod pokładem. Wnet przez otwory strzelnicze wysunęły się złowieszcze pyski armat. - Gauthier, trzy rumby w prawo! Zaufany sternik Rackhama posłusznie zakręcił kołem sterowym; okręt odpadł od wiatru - zamiast iść ku wznoszącym się stromo skałom przy Czarciej Rafie, pędził teraz wzdłuż nieprzyjaznego wybrzeża Grande Caymane. - Flaga na maszt! Angielskiego Uniona Jacka spuszczono z masztu. Na jego miejscu załopotała czarna bandera Rackhama, przedstawiająca trupią czaszkę z dwoma kordelasami. Rackham rozejrzał się po morzu. Daleko, jakieś trzy mile od „Elizabeth”, ledwie dostrzegał maszty i żagle „Roanoke”. - Sir! Statek z prawej! - krzyknął majtek z bocianiego gniazda. Rackham uchwycił się relingu i jednym szybkim ruchem wskoczył na burtę. Mgła rzedła, wschodziło słońce. Ocean nabierał błękitnej barwy. Okręt zakołysał się, wysoko w górze pokrzykiwały mewy. Kapitan zlustrował uważnie linię horyzontu... Zamarł. Daleko wśród kłębów mgły dostrzegł czarny kształt. Głęboko osadzony w wodzie, trójmasztowy galeon, płynący ostro do wiatru. Na pierwszych dwóch masztach miał żagle rejowe, a na ostatnim łacińskie. Coś dziwnego znajdowało się na końcach jego rei, na nadbudówkach, rufie i śródokręciu. Jakieś kształty kołysały się wolno i jednostajnie. Czyżby klatki? - Gauthier, kurs na wiatr! Idziemy na spotkanie! Szykować działa! Z życiem, chłopcy! Tam płynie szesnaście tysięcy dublonów! „Elizabeth” położyła się lekko na lewą burtę i popłynęła prosto na spotkanie wrogiego okrętu. Rackham dopadł Gauthiera. - Przetnij ich kurs jakieś ćwierć mili przed galeonem - rozkazał. - Powitamy Hiszpana salwą z bakburty. I dołożymy ze sterburty. Fregata skręciła, szła znowu szybciej, bardziej z wiatrem. „Santa Maria” zbliżała się coraz bardziej. Jednak na jej pokładzie nie widać było oznak paniki. - Wystrzelcie z działa! Huk wstrząsnął okrętem. Na hiszpańskim galeonie na pewno ich zauważono. „Santa Maria” zrobiła zwrot przez sztag. Ustawiła się ostro do wiatru i popłynęła bajdewindem w stronę pirackiego statku. Błysk i grzmot prawie rzuciły Rackhama na kolana. Kula działowa przemknęła ze świstem gdzieś nad pokładem, a potem uderzyła w morze daleko za statkiem. - Odgryzają się, hiszpańskie kupczyki! - mruknął Ramblind. - Nabijać muszkiety! - Opuścić łodzie! Grupy strzeleckie, kulące się za nadburciami, sięgnęły po prochownice. Piraci podsypali panewki, aby w stosownej chwili ostrzelać pokład nieprzyjacielskiego statku. Hiszpan najwyraźniej gotował się do walki. Rackham skulił się za burtą. Wyraźnie widział wysoką nadbudówkę dziobową, strzelisty bukszpryt i umieszczony pod nim galion - ogromną figurę... nie, wcale nie Matki Boskiej... To była kobieta z zawiązanymi oczyma i wagą w rękach. Nie było czasu na podziwianie wrogiego okrętu. Kapitan chciał dopłynąć blisko galeonu, dokonać zwrotu przez rufę i, będąc w martwym polu ostrzału - dać ognia ze wszystkich dział. Potem zrobić kolejny zwrot i poprawić salwą z drugiej burty. „Santa Maria” szła ostro do wiatru. Rackham dostrzegł, że żeglarze zaczęli usztywniać żagle, aby przygotować się do zwrotu. Dobył zatem cutlas i krzyknął do sternika: - Lewo, trzy rumby! Działa w gotowości. „Elizabeth” skręciła pięknie, jak na paradzie, ustawiła się całą prawą burtą do przeciwnika. - Ognia! - Bij skurwysynów! - Na pohybel! Działa huknęły niskim basem. Błysk przeleciał wzdłuż całej prawej burty. Kule łańcuchowe świsnęły, mknąc z zawrotną chyżością w stronę galeonu. Rackham zobaczył, jak w powietrzu zatańczyły oderwane liny, jak żagle na fokmaszcie wrogiego okrętu poszły w strzępy. A potem... Potem... Nim zdołał wydać rozkaz zwrotu przez sztag, galeon obrócił się do nich prawą burtą. Rackham ujrzał wymierzone w siebie dwa rzędy otworów najeżonych czarnymi oczkami dział. Wiedząc, co się święci, rzucił się na pokład, pociągając za sobą Gauthiera. - Padnij! Wszyscy padnij! Galeon dał ognia z całej burty. Czerwony błysk rozjarzył mgłę i prochowe dymy. Ze straszliwym łoskotem, gwizdem i wyciem, kule uderzyły w burty i pokład „Elizabeth”. Tuż obok Rackhama śmignęły w powietrzu deski i bale wyrwane z nadburcia, zwaliła się z góry potrzaskana reja. Okręt zatrząsł się i zakołysał. Oberwali mocno. Kapitan porwał się na nogi. Chwycił za ramię Gauthiera i... ręka tamtego została mu w dłoni. Sternik leżał zmasakrowany, wył, trzymając się za kikut ramienia. - Ramblind! Zabrać Gauthiera do chirurga! - wrzasnął Rackham. Ale bosman stał daleko. Cały pokład zbryzgany był krwią, kapitan usłyszał jęki, krzyki i rzężenia umierających. A potem ujrzał coś, co przejęło go trwogą. „Santa Maria” właśnie odwracała się do nich lewą burtą. Jak? W jaki sposób wyładowany, ciężki galeon był w stanie zrobić taki zwrot? Spojrzał na wykrwawiającego się Gauthiera, a potem na wrogi statek. I chwycił koło sterowe. - Nabijać działa - ryknął. - To jeszcze nie koniec. „Elizabeth” sprawnie położyła się na burtę i zaczęła obracać rufą do wroga. - Sternika! - krzyknął Rackham do bosmana. - Dawać tu sternika! Kilku majtków rzuciło się ku rufie. Jeden z nich chwycił koło sterowe z rąk kapitana. Rackham skoczył na śródokręcie, pośliznął się na świeżo rozlanej krwi, pojechał na kolanach po deskach, walnął łbem w kabestan. Fregata złapała wiatr, popłynęła szybciej, oddalając się od galeonu. A potem zrobiła kolejny zwrot. - Całą burtą, ognia! Tym razem byli szybsi. Działa na lewej burcie odpaliły niemal jednocześnie. Huk wstrząsnął pokładem. Na „Santa Marii” nie widać było jednak śladów zniszczenia. A potem galeon ustawił się bokiem. I bluznął ogniem z dział lewej burty. Tym razem spadły na nich kule łańcuchowe. Wirujące ostrza i łańcuchy zawyły, zaświszczały w powietrzu, tnąc płótno, liny, wyszczerbiając drewno, uderzając ze straszliwą siłą w pokład. Z trzaskiem i hukiem poszła część prawych want, świsnęły przecinane fały, szoty i gordingi. Z grotmasztu zwaliła się na pokład ogromna reja, ciągnąc za sobą płachtę porwanego żagla. Rackham z przekleństwem na ustach dźwignął się spod zwałów płótna, wygrzebał spomiędzy potrzaskanych desek. Tuż obok świszczała i wyła śmierć - rozpędzone kule łańcuchowe trafiały wprost w grupy strzelców kulących się przy nadburciach, tnąc ludzi na części, rozrywając ciała na sztuki, zmieniając marynarzy w krwawe strzępy. - Matko, matko!!! Jezuuuuu! - wył jakiś majtek, trzymając w ręku odcięty pod pachwiną kikut nogi. - Nieeeee! Nieeee! - szlochał, przykładając go do straszliwej rany, z której tryskały strumienie krwi. Okręt spowity był dymem, pyłem, zalany strugami krwi, zasypany resztkami odciętych członków, zmasakrowanymi kawałkami ludzkiego ciała. Kapitan przedarł się w pobliże głównego luku prowadzącego na pierwszy pokład. Potknął się o dygoczącego, półleżącego człowieka i omal nie wrzasnął. Obracające się wokół własnej osi kule łańcuchowe przecięły go na pół. Umierający wył, spoglądając na dolną połowę swego ciała... Kapitan skoczył na schody. Kanonier, przekazujący jego rozkazy kolegom, leżał ze zdruzgotaną czaszką. Pokład działowy pełen był dymu. - Ładować kule żelazne - ryknął Rackham do swoich ludzi. - Dalejże, odpowiemy skurwielom. Nabijajcie obie burty! Kanonierzy nie ulegli panice, skoczyli do dział. Rackham wbiegł na górę po schodach. Omal nie zderzył się z Ramblindem. Dopadł relingu, wyrwał zza pasa perspektywę. Galeon został trochę w tyle, widocznie kanonierzy nabijali działa, szykując się do drugiego starcia. - Kurs na południe! - krzyknął do sternika. - Zebrać rannych! Skrócić żagle! Uprzątnąć liny! - Cunningham, gdzie jest Cunningham! - wyszeptał kapitan, szukając na morzu znajomej sylwetki brygantyny. - Do stu piorunów, nie wytrzymamy drugiego ataku! Jego rozbiegane oczy dostrzegły w końcu trójmasztowy statek ze skośnymi, łacińskimi żaglami. Był tuż za rufą galeonu ścigającego „Elizabeth”. To „Roanoke” sposobiła się do abordażu! - Patrz! - syknął do bosmana. - Nasi zachodzą ich od rufy. Nie damy zginąć Czarnemu Rothowi! Na nich! - Przygotować się do abordażu! - ryknął Ramblind. - Kurs na wiatr! „Elizabeth” nabrała prędkości. Szła znowu na spotkanie czarnego galeonu. Była coraz bliżej... Wszyscy marynarze dostrzegli „Roanoke”, gotującą się do ataku. Zaczęli krzyczeć - już wkrótce cały okręt rozbrzmiewał posępnym, bojowym rykiem piratów. Fregata rozpędzała się. - Naprzód, kamraci! - darł się bosman. - Oskubiemy Hiszpanów! Na pohybel skurwysynom! - Po dublony! Po złoto! Złoto, złoto! A potem stało się coś, co zmroziło serce Rackhama. Znienacka galeon dokonał zwrotu przez sztag, w ostatniej chwili wymknął się brygantynie Cunninghama. Ustawił się do niej burtą i dał ognia... Ognia ze wszystkich osiemnastu kartaun! Rackham widział, jak z brygantyny Czarnego Rotha lecą strzępy olinowania, jak wali się bezanmaszt, kruszą deski poszycia. Stał z dłońmi zaciśniętymi w pięści, patrząc, jak pierwsze języki płomieni zaczynają lizać żagle na grotmaszcie, jak z pokładu statku skaczą do morza płonący ludzie... A potem nagły błysk sprawił, że przymknął oczy. Wybuch prochów rozsadził kadłub „Roanoke”, wyrzucając okręt wysoko w górę. Bojowe okrzyki ucichły. Cała załoga Rackhama milczała, patrząc ze zgrozą na hiszpański galeon, na morze usiane resztkami statku i szamoczącymi się niedobitkami załogi Cunninghama. Kapitan poczuł, jak w jego ciele rozlewa się gniew, jak dłonie zwierają się w pięści, jak usta wykrzywia grymas wściekłości. - Wystrzelili działa - huknął. - Teraz są nasi! Do żagli! Bić ich, bracia, bez litości! Naprzód wiara! - Bij! - ryknęli piraci jednym głosem. - Za Czarnego Rotha! - Nie brać jeńców! - Na pryz! Rackham podpłynął na dwieście, może trzysta jardów, a potem dał zwrot przez sztag. Stanęli burta w burtę, rufa do rufy. - Całą burtą, ognia! Działa ryknęły jak jeden mąż. Rackham zobaczył, jak kule wbijają się w burty wrogiego galeonu, jak zmiatają marynarzy z pokładu. Galeon przetrwał atak, odpadł w lewo, zaczął powoli robić zwrot. Coś zalśniło na śródokręciu „Santa Marii”. Kapitan chwycił lunetę. Pomiędzy zwojami splątanych lin dostrzegł wyniosłą postać w kapeluszu. To był hiszpański kapitan. Patrzyli na siebie wprost z pokładów swych statków, obserwowali przez lunety, spokojni i opanowani wśród śmierci. Rackham nie mógł oderwać wzroku od galeonu, czarny statek bez przerwy przykuwał jego wzrok. - Panie kapitanie! - Ktoś szarpnął go za ramię. Oderwał oko od perspektywy i zobaczył z przerażeniem, że Hiszpan zrobił zwrot, ustawiał się drugą burtą do „Elizabeth”... Ale... to było niemożliwe!!! Który handlowy statek miał załogę zdolną w tak krótkim czasie nabić działa z obu burt?!!! - Zwrot przez rufę! - zarządził. - Wszyscy padnij! Galeon zbliżył się, a potem szybko - zbyt szybko jak na kupiecki statek - obrócił do nich całą burtą! Rackham zadrżał. Ten statek był za zwrotny, zbyt sprawnie przeprowadzał manewry. Aż nie chciało się wierzyć, że takie zwroty przeprowadzał ciężki, wyładowany towarami galeon. Błysk i huk, okrutny grom wystrzałów wstrząsnął morzem. „Elizabeth” pochyliła się na burtę, a trzaskowi pękającego drewna towarzyszyły okrzyki bólu, wycie i złorzeczenia. Kule uderzyły wprost w kadłub. Prosto w działa lewej burty. Ogromna półkartauna wyrwana z obejmy szarpnęła się wstecz, uderzyła w podstawę masztu, miażdżąc ręce i nogi kanonierom. - Stopa wody w ładowni! - ryknął jeden z wachtowych. - Mamy przeciek, kapitanie! - Do pomp! - huknął bosman. - Ruszać się, kurwy zajebane! - Pożar w kubryku! - Wiadra, wiadra dajcie! - Lekarza! Medykaaaaa! Kamraci!!! - Boli, Boże, jak boliiiii! - Nie, nie ruszaj się! Dajcie szarpie! Rackham czuł się jak we śnie. W głowie huczał mu odgłos ostatniego armatniego wystrzału. Spoglądał po śliskim od krwi pokładzie. Widział rannych, okaleczonych marynarzy, tarzających się we własnych wątpiach. Porozrywane, martwe ciała w oplotach postrzępionych lin, przykryte urwanymi rejami i płachtami żaglowego płótna. Okręt, spowity prochowym dymem, trząsł się od okrzyków. - Kapitanie! - zakrzyknął Morgan, kwatermistrz okrętu, i potrząsnął Rackhama za ramię. Ale Johnny Szczęściarz nie zareagował. Przez cały czas wpatrywał się we wrogi statek. - Henry, patrz! Patrz tam, na reje! Kwatermistrz wytężył wzrok. Na rejach hiszpańskiego galeonu kołysały się jakieś postaci... Trupy powieszonych. Zwłoki. Jedne stare, zamienione w zeschłe truchła lub szkielety, a inne świeże, napuchłe, z oczyma wydłubanymi przez ptaki. Na nadbudówkach, na rufie i dziobie zawieszono żelazne klatki z trupami. Krążyło tam wiele mew. - Kurważ mać! - jęknął Morgan. - Co to jest? Mieli bunt na pokładzie? - To nie „Santa Maria” - wydyszał kapitan. - To nie może być „Santa Maria”... - Sir, mamy trzydziestu dwóch rannych! - zameldował bosman. - Przeciek w drugiej ładowni! - Zatkajcie pakułami. - Ruszać się, ścierwa! Do pomp. - Sir, pożar się rozszerza! Kapitan spojrzał na śródokręcie. Popatrzył na wycieńczoną, zdziesiątkowaną załogę. - Sternik! Kurs na wschód! - zawołał. - Wycofujemy się! Postawić wszystkie żagle. Piraci popatrzyli z niedowierzaniem. Rackham wyczytał w ich oczach własną klęskę. - Ruszać się, kurwy! - ryknął bosman. - Do żagli. „Elizabeth” położyła się w zwrocie, pozostawiając za rufą galeon. Pokrwawieni majtkowie opuścili z łoskotem marsle. Fregata ruszyła w półwietrze. Kilwater za rufą zapienił się, zasyczał. - Kapitanie - krzyknął bosman. - Ludzie za burtą! Rackham poczuł, że serce zamiera mu w piersi. Dopadł burty i spojrzał w dół. Przepływali właśnie obok miejsca, w którym wyleciała w powietrze brygantyna Cunninghama. Część załogi przeżyła katastrofę - majtkowie dryfowali teraz, uczepieni desek, baryłek, rej i drewnianych bali. Bosman spojrzał pytająco na kapitana. Lecz Rackham unikał jego wzroku. - Sir, czy podejmiemy rozbitków?! Kapitan obejrzał się. Galeon był nie dalej niż pół mili. Rozwinął czarne żagle i szedł ślad w ślad za „Elizabeth”. - Nie ma czasu - jęknął Rackham. - Jeśli rzucimy kotwicę, to hiszpański diabeł rozniesie nas na strzępy! Morgan splunął obojętnie do wody. - Kij im w rzyć - mruknął. - Co komu pisane, to go nie ominie. - Ale przecie... Sir, Cunningham to nasz, swój... - Do żagli! - ryknął Rackham. - Ruszać się, skurwysyny! Znieść na dół rannych. I uprzątnąć ten cały bajzel! - Z rozmachem kopnął kawałek strzaskanej rei leżącej na pokładzie. - Bosman! Co to, kurwa, ma być?! Czy to jest okręt, czy burdel?! - Ay, ay, sir! Rackham spojrzał na ciemne morze... Nie chciał patrzeć na rozbitków, ale coś zmusiło go do tego. Oczy... Czyjeś głęboko osadzone oczy śledziły go uważnie... Do diabła, Cunningham przeżył! Dryfował w morzu, obejmując zakrwawionymi rękami kawał masztu i patrzył... wprost na Rackhama. Kapitan zadrżał. Zaklął i odszedł od burty. Nie mógł pomóc kompanowi. Musiał ratować statek i... życie. O ile w ogóle było ono jeszcze do uratowania. Na widok ponurego, milczącego kapitana majtkowie rozpierzchli się szybko. Bosman wydawał krótkie rozkazy. Rannych zniesiono pod pokład. Trupy i dogorywających piratów ciśnięto za burtę. Wnet morze przy statku zaroiło się od trójkątnych płetw rekinów. Rackham przeszedł na rufę. Skinął na jednego z wachtowych, a potem wręczył mu perspektywę. - Słuchaj, Atkins - rzekł. - Masz dobre oczy. Czy dasz radę zobaczyć, jak nazywa się ten galeon? Co ma na galionie? Matkę Boską? Majtek posłusznie przyłożył oko do perspektywy. - Na dziobie statek ma jakąś kur... tfu, szlachetną pannę, sir. Pannę z zawiązanymi oczyma. Jakby oślepła od wystrzału z działa. A panna trzyma w ręku... wagę. Sprawiedliwość... - przemknęło przez głowę Rackhama. - Czy na burcie jest jakiś napis? - Coś tam widzę, ale... Nie mogę rozeznać, sir. - Nie widzisz liter? - Nie umiem czytać, sir! - Wołajcie Stevensona! Szukajcie go, zaraz! Atkins zadudnił bosymi piętami po deskach. Po chwili wrócił ze sługą Rackhama. Kapitan odetchnął z ulgą, widząc go wśród żywych. - Robercie - rzekł, wręczając mu perspektywę. - Chcę wiedzieć, co to za okręt. Chłopak przyłożył oko do okularu. Patrzył długo. A potem krzyknął, luneta wypadła mu z ręki. - Ten... Ten okręt... - Mów, coś widział, chłopcze?! - Ten sta... statek... Ma nazwę... Nazywa się... - Jak? - The Tor... „The Torturer”, panie kapitanie! - „Oprawca”? Nie może być! - Rackham chwycił się za głowę. - To nie jest „Santa Maria”! - To nie jest pryz, na który polowaliśmy! - syknął Morgan. - Wpadliśmy w pułapkę, ktoś cię oszukał, kapitanie Rackham. Johnny Szczęściarz w milczeniu popatrzył mu w oczy. Wzrok miał dosyć złowróżbny. - Kurs na wiatr - zarządził po chwili. - Wymknijmy się „Oprawcy”. Czaszka i kordelas Drugi pokład zawalony był rannymi. Spoczywali wszędzie - pomiędzy armatami, na noszach i podłodze. W powietrzu słychać było jęki, krzyki, złorzeczenia. Deski pokrywała zeskorupiała krew, czerwona posoka zastygła pomiędzy stanowiskami potrzaskanych dział, mieszała się z cuchnącą, słoną wodą, wylewaną przez majtków pracujących w luku wiodącym na pierwszy pokład. W powietrzu unosił się prochowy dym, czuć było smród krwi, wymiocin, gówna i moczu. - Boli, Boże, jak boli... Jezu Chryste! Zmiłuj się nad nami... - Kurwa! Kurwa! Kurwica! Dziwka pierdolona, jebana! Rackham unikał wzroku piratów. Schodzili mu z drogi, ale oglądali się, gdy przechodził. - Ramblind! - krzyknął w stronę zakrwawionego, pokrytego pyłem i sadzą bosmana. - Tak... Sir? - Za kwadrans narada w mojej kajucie. Zawołaj kwatermistrza, pierwszego oficera i sam też przyjdź! Ramblind nie odpowiedział. Skinął tylko wolno głową. Patrząc ponad jego ramieniem, Rackham dostrzegł Wattsa, pokładowego chirurga, zwanego też trupiarzem. Wspólnie ze swym pomocnikiem przyciskał do stołu szamocącego się majtka. - Koniec, stary diable! - rechotał Watts, uważany przez resztę załogi za prawdziwego szaleńca i zwyrodnialca, mimo iż potrafił w kwadrans zeszyć rozbitą czaszkę i zalutować ją złotym realem. - Koniec zabawy! Już nie potańcujesz w szynku! Obie nogi do urżnięcia! Tim, dawaj piłę! Piłę, głupolu! Na co mi dłuto! - No, co tam się stało? Odłamek w łokciu? Nic to, wydłubiemy! A może urżniemy rękę? Co? Nie będzie fajnie, he, he, he... Kapitan ruszył dalej. Pośliznął się w kałuży krwi, wpadł i zaplątał w niewielki stos odciętych nóg, stóp i rąk. Z wściekłością kopnął dwa szczury, które już dobrały się do ludzkiego mięsa. - Kapitanie, prosimy - wycharczał Watts. - Świeża porcyjka ślicznych kończynek. Jeszcze ciepłe. Hej, będą płakały chłopaki! Rackham ruszył dalej, do swojej kajuty. Pchnął drzwi, a potem, zakrwawiony i brudny, zwalił się na fotel. Większość okien była rozbita, przez otwory wdzierały się bryzgi morskiej wody i wiatr. Macając rękoma jak ślepiec, znalazł flaszkę rumu i pociągnął solidny łyk, potem jeszcze jeden i jeszcze... Ale nie czuł ukojenia. Zresztą nie powinien pić. Wyprawa się nie udała. Załoga poniosła ciężkie straty. Musiał zatem teraz zadbać o swoją pozycję. Wiedział, że to nie będzie łatwe. Drzwi się otwarły. Do kapitańskiej kajuty wszedł pierwszy oficer Joseph Blauvelt - potężny, siwowłosy drab ze złamanym nosem i dziurą po kuli na skroni, która sprawiła, że jego lewe oko zapadło się w głąb czaszki. Zdjął z głowy przestrzelony, wystrzępiony kapelusz, utarł nos dłonią bez trzech palców, które urwała mu kiedyś kula z muszkietu. Za nim wkroczył Randalph Morgan - szczupły i niewysoki mężczyzna, utykający na lewą nogę, z głową owiniętą chustą. Na prawym policzku miał wytatuowaną wielką, czarną czaszkę, a na ramieniu kostuchę odmawiającą różaniec. Na końcu wtoczył się kulejący bosman. Kolczyki w jego uszach, nosie i brwiach lśniły blado. Czerwona chusta na głowie splamiona była krwią. Morgan jednym ruchem ręki strącił na podłogę flaszę rumu. - Tylko, kurwa, nie pij! - ryknął. - Tylko teraz nie pij, bo za chwilę zadyndamy na rejach! Ty myśl, co teraz robić. Co robić, rozumiesz! - Chwycił Rackhama za kaftan i potrząsnął mocno. Rackham szarpnął się wstecz. Był silniejszy. - Wrobił nas Joskowitz! - syknął. - To była pułapka. Jak wrócimy na Jamajkę, wsadzę mu kordelas w dupę tak głęboko, że zacznie śpiewać szanty po żydowsku! - Ty myśl lepiej, co nam zrobi załoga? Przeciągnie pod kilem? Marunuje? A może tak, jak robił L’Exterminateur Hiszpanom - piraci wyprują nam flaki, przybiją do pokładu i popędzą dookoła grotmasztu? Co wolisz? - Spokój - warknął Blauvelt. - Johnny tu nie zawinił. Czyś ty, człowieku, widział galeon, który posłał Cunninghama na dno jedną salwą burtową? Ten stary pierdziel marzył o hiszpańskich dublonach, a teraz chędoży na dnie morza syreny! - Skąd tu się wziął ten statek, ten, ten... „Oprawca”?! Zaraz, jaką banderę miał na maszcie? Zauważył ktoś? Zapadła cisza. - Wilki morskie, kurwa wasza mać - rzekł Rackham. - A bandery nie zauważyli. - Ta sprawa szyta jest grubymi nićmi - mruknął Morgan. - Ten wojenny galeon i przegrana bitwa. Obiecywałeś nam góry złota, Rackham. A teraz trzeba będzie przeciągnąć cię pod kilem, bo wszystko wskazuje na to, że wpadliśmy w hiszpańską zasadzkę. - A mi się nie podoba ten statek, sir - mruknął Ramblind. - Żaden galeon wojenny nie wykonałby takich zwrotów i to w tak krótkim czasie. To diabeł, to Latający Holender. Ten Hiszpan pośle nas na samo dno piekła! - Dość! - uciął Rackham. - Nie chcę słyszeć o żadnych diabłach! Panie Ramblind! Proszę zebrać załogę na śródokręciu! Narastający gwizd i syk nie pozwoliły Rackhamowi dokończyć tych słów. Okna w tylnej części kabiny rozleciały się w drzazgi, zasypując ich deszczem tłuczonego szkła. Armatnia kula strzaskała ściankę kabiny, przebiła ją, uwięzła w poszyciu na lewej burcie. Poderwali się na nogi. Rackham chwycił perspektywę, doskoczył do dziury. Nie dalej jak pół mili za rufą „Elizabeth” tańczył na falach „Oprawca”, ścigający piracką fregatę pod pełnymi żaglami. - Czarny oprawca - wyszeptał bosman i przeżegnał się. - Będzie za nami gnał aż do śmierci! Powiesi nasze dusze na rejach, wychędoży... Blauvelt z całej siły grzmotnął go kułakiem w plecy. - Milcz, panie Ramblind! - syknął. - Bo zaiste zawiśniesz, ale zgoła nie na tej rei, na której ci się marzy! Rackham przyłożył do oka perspektywę. Patrzył długo, aż wreszcie jęknął. - To nie jest Hiszpan! - Jak to?! - On nie ma kastylijskiej bandery na maszcie! - Co? - Sir... - Ramblind zadygotał z przerażenia. - Jak wygląda jego bandera? Jak?! - Kościotrup z kosą - rzekł Rackham. - To pirat? Hiszpański? Nie może być! Błysk rozjarzył bukszpryt wrogiego okrętu. Kula uderzyła w wodę tuż za rufą „Elizabeth”. Morska piana bryznęła im w oczy. Ramblind osunął się na ziemię i przeżegnał. - Święty Boże, zmiłuj się nad nami - wyszeptał. - To „Oprawca”... To kat Morrisa... Rackham odłożył perspektywę. - Nie poniechał nas. A zatem dobrze... Sam tego chciał! Panie Morgan! - Tak, kapitanie? - Kurs na Caymane Minor - wydyszał Rackham. - Przeprowadzisz nas przez Długą Płyciznę. - Co takiego? - jęknął Morgan. - To udało się tylko raz! Jeden jedyny raz! Do kroćset, od tamtego czasu „Elizabeth” stała się gruba jak stara kurwa z Port Royal! Jeśli nie zrzucimy kilku tysięcy funtów ładunku, utkniemy na skałach. - Wyrzucić za burtę wszystko, co się da. Nawet kule łańcuchowe, rum i suchary, nawet ubrania i łyżki! Morgan był blady, drżał na całym ciele. - Nie możemy zaryzykować. Jeśli stracimy okręt, to zawiśniemy na rejach. - On musi zanurzać się przynajmniej na trzy sążnie. „Elizabeth” przejdzie nad rafami, a Hiszpan utknie. A wtedy pogadamy z nim inaczej. Zapadła cisza. - Panie Ramblind! - rzucił rozkaz Rackham. - Proszę zebrać załogę i wyrzucić za burtę, co tylko się da! Prowiant, armaty z rufy i dziobu, cały zapas kul łańcuchowych, połowę zapasu prochu i rum. Ruszajcie się! Do roboty, lenie! Tańcz, kostucho! Długa Płycizna - najeżona skałami i rafami mielizna u zachodnich wybrzeży Caymanów - nie była przyjaznym miejscem. Fale łamały się tutaj na ostrych grzędach skał, pomiędzy którymi rozciągały się rozległe, piaszczyste łachy. Gdy następował odpływ, mielizny i skały - zwykle prawie nie do dostrzeżenia - wynurzały się z odmętów. Pomiędzy Długą Płycizną a brzegiem wyspy był pas głębokiej wody, szeroki na milę, jednak od południa zamykały go wznoszące się stromo skały, a od północy rzędy raf, między którymi trudno było znaleźć bezpieczne przejście. „Elizabeth” Rackhama kierowała się właśnie w stronę mielizn - prawie niedostrzegalnych na wzburzonym morzu. Kiedyś kapitan zgubił tu ścigający go francuski okręt wojenny - przemknął się na swojej fregacie nad mieliznami przy końcu przypływu, a potem, gdy przedostał się na głęboką wodę przy brzegu, zawrócił i zaatakował idący w ślad za nim galeon. Francuski okręt osiadł na mieliźnie, oberwał mocno, a jego załoga skapitulowała po kilku godzinach beznadziejnego ostrzału. Do dziś fragmenty wraku rozrzucone były po całej płyciźnie. Rackham chciał powtórzyć tę samą sztuczkę - przejść przez mielizny na początku odpływu, a potem zaatakować galeon i zmusić go do pozostania na niebezpiecznych wodach. Biorąc pod uwagę fakt, iż „Oprawca” zanurzał się przeszło dwukrotnie głębiej niż „Elizabeth”, nie był to zły plan - wrogi okręt powinien wejść na mieliznę bądź rozpruć sobie kadłub o skały. - Dziesięć sążni - krzyknął Atkins, wyciągając sondę. - Pół rumba w lewo! - zakomenderował Morgan, wypatrując miejsca, gdzie płaska tafla wody zwiastowała niebezpieczną mieliznę. - Ruszać się, kurwie syny! „Oprawca” szedł za „Elizabeth” trop w trop. Wisiał jej na bakburcie ogromny, czarny, straszący ciałami powieszonych i żelaznymi klatkami na nadbudówkach rufowych. Znowu dał ognia z przedniego działa. Niecelnie - kula przeleciała nad grotmasztem, uderzyła w wodę pół kabla od statku Rackhama. - W prawo, tylko wolno! - ryknął Morgan. Kadłub statku zatrzeszczał, przebijając się przez płytką, piaszczystą łachę. „Elizabeth”, odładowana z prowiantu, części amunicji, zapasów rumu i prochu, szła baksztagiem, manewrowała dziarsko między skałami. - Rumb w lewo! - rozkazał Morgan, który najlepiej z całej załogi znał te wody. - Dobrze, tak trzymać, a teraz dwa rumby w prawo! O kur... Statek nie posłuchał steru. Pomiędzy mieliznami był jakiś dziwny prąd albo martwa fala, która znosiła ich coraz bardziej w stronę lądu. Coś zmieniło się na Długiej Płyciźnie od ostatniego czasu. Okręt wszedł w łuk, lecz był to łuk zbyt mały! Ostre skały i płaska mielizna zamajaczyły blisko lewej burty! - Wszyscy na prawą burtę! - ryknął Rackham, chcąc choć trochę dociążyć okręt w czasie wykonywania zwrotu. - Na prawą burtę, śmierdziele! Majtkowie rzucili się w stronę nadburcia, chwycili za wanty. Okręt lekko przechylił się w prawo. Usłyszeli i poczuli, jak kadłub otarł się o skały, przemknął tuż obok ławicy piasku. Morgan otarł pot z czoła. Od głębokiej wody dzieliło ich ledwie kilkanaście jardów. Chciał dać znać sternikowi, aby wziął kurs na wiatr, ale nim zdążył to zrobić, majtek siedzący na dziobie zamachał do niego ręką. - Sir, płycizna! Przed dziobem! - Kurwa! - jęknął Morgan. Wytatuowana czaszka na jego policzku zbladła. - Jak to??? Jaka płycizna? Szybko jak błyskawica dopadł do burty. Rzeczywiście, przed dziobem fregaty rozciągał się szeroki pas lśniącej, płytkiej wody. Wcześniej nie było tu mielizny! Najwyraźniej ostatnie sztormy naniosły tu kilka łach piachu. - Zgubiliśmy farwater! Refować marsle! - ryknął Rackham. - Cztery rumby w lewo! Marynarze rzucili się do żagli. Ale było już za późno. Mokry piach pod kadłubem zazgrzytał pod poszyciem, okręt zadygotał i stanął. Martwa fala wepchnęła go głębiej na mieliznę, powlokła w stronę brzegu. „Elizabeth” została schwytana w pułapkę. - Stoimy na mieliźnie! - ryknął Morgan do Rackhama. Kapitan był blady. Od strony rufy zbliżał się „Oprawca”. Nie dopłynął jeszcze do Długiej Płycizny, ale wyraźnie sposobił się do ataku. Marynarze refowali żagle do położenia bojowego. W oczach Rackhama odbiło się wszystko, co działo się dokoła... Panika na statku. Przerażone krzyki marynarzy, modlący się pierwszy oficer, trzeszczący kadłub. - No, skurwysyny - zaryczał Ramblind. - Odmawiajcie paciorki! Zaraz diabeł porwie was do piekła! Tam potańczycie z czarcimi dziwkami! Rackham pojął, że to koniec, koniec, koniec jego statku, jego załogi, jego życia. Stracił swoje szczęście. Stracił je ostatecznie tu, u wybrzeży Caymane Minor. - Kurwa! - ryknął i potrząsnął bladym jak śmierć Ramblindem. - Bosman! Opuścić wszystkie żagle! Przebijemy się przez mieliznę. Ona nie jest szeroka! To samo błoto! Ruszać się! Do kogo mówię! - krzyczał kapitan, rozdając szczodrze kuksańce i kopniaki. - Blauvelt! - huknął na oficera. - Weź ośmiu ludzi i idź na pierwszy pokład. Wyrzućcie wszystko, co tylko się da! Na działo zostawić sześć kul i beczkę prochu, nie więcej! - Ruszać się! Raaaazem! Żagle opadły z łoskotem. Wiatr powiał w stronę lądu. „Elizabeth” naparła na mieliznę, kadłub zatrzeszczał, zadygotał, okręt przesunął się do przodu. Rackham zwijał się jak w ukropie. - Wyrzucić półkartauny! „Oprawca” zrobił zwrot przez sztag. A potem dał ognia. Kule gwizdnęły tuż nad głowami marynarzy, z trzaskiem pękły deski nadburcia, na pokład poleciały wyrwane klepki, drzazgi i kawałki lin. Ktoś jęknął, ktoś zwalił się do wody. „Elizabeth” zatrzeszczała, pełny wiatr porwał ją do przodu, dziób wbił się głęboko w płyciznę, uniósł do góry, a potem z łoskotem okręt przebił się przez piaszczystą łachę, spłynął na głęboką wodę i ruszył szybciej, gnany baksztagiem. Załoga zawyła. Pokład fregaty rozbrzmiewał okrzykami i wrzaskami. Piraci, uczepieni want i burt, wyli, krzyczeli, machali kapeluszami. - Do dział! - zakomenderował kapitan. - Ruszać się psie syny! Zwrot przez sztag! „Oprawca” był tuż-tuż. Martwa fala znosiła go wprost na płycizny. Ogromny okręt nie zmniejszył jednak szybkości. Albo kapitan nie dostrzegał mielizny, albo też zawziął się i postanowił podążyć śladem „Elizabeth”. Na swoją zgubę... Fregata obróciła się burtą w stronę galeonu. Marynarze sprawnie podnieśli ambrazury, podtoczyli działa. „Oprawca” wszedł między mielizny i skały - sunął wprost na nich. Był już odpływ - skalne progi i łachy coraz bardziej wynurzały się z morskich fal. Wystarczyło zatrzymać go tam na dłużej, a zostałby na Długiej Płyciźnie już na zawsze. - Całą burtą, ognia! Działa ryknęły niemal jednocześnie. Żelazne kule pomknęły w stronę galeonu. Uderzyły w burtę, w takielunek na dziobie, podziurawiły dolne marsle. Galeon pędził wprost na nich, płynął przez mielizny, rafy i piaszczyste łachy. Okręt, który zanurzał się prawie dwa razy głębiej niż „Elizabeth”, bez wysiłku przemykał nad wynurzającymi się z wody skałami! To nie mogło... To nie mieściło się w głowie. Okrzyki na „Elizabeth” umilkły. Fregata, gnana wiatrem, oddalała się z wolna od galeonu. Ale nikt nie zwracał uwagi na to, co działo się przed nią. Wszyscy patrzyli tylko na „Oprawcę”. - Kurwa mać! - Rackham uderzył pięścią w reling. - Jak on to zrobił? No jak?!!! - To diabeł, sir - jęknął Ramblind. - To kat, co przyszedł po nasze dusze. Mówiłem, że nie ma przed nim ucieczki. Będzie nas ścigał przez siedem mórz aż do samego piekła! „Oprawca” wyszedł im za rufą na głęboką wodę. Zrobił zwrot przez sztag i ruszył za „Elizabeth”. Piraci milczeli, duch opadł w załodze, nikt nie miał sił, aby nawet kiwnąć ręką. Znienacka jeden z majtków potrząsnął kapitana za ramię. Rackham odwrócił się wolno. Nie rozumiał, czego od niego chcieli. - Sir, skały przed nami! Kapitan spojrzał przed siebie. Niedaleko przed dziobem okrętu widniała ostra, poszarpana linia skał. Wiatr wiał z boku, a ponieważ wszystkie żagle były postawione, pchał ich półwiatrem prosto ku zniszczeniu. Rackham rozejrzał się, przerażony: z lewej burty mieli niegościnne, kamieniste wybrzeże, z prawej mielizny i rafy, a za sobą ogromny, czarny galeon. - Ruszać się! - krzyknął Rackham. - Przygotować się do zwrotu przez sztag! Marynarze milczeli. Kapitan porwał za krócicę, strzelił, a potem cisnął broń pod nogi Ramblinda. - Do żagli! - rozkazał. - Bo każę powiesić! Do żagli! - Kopnął w tyłek najbliższego majtka. - Ruszać się, śmierdzące małpy. Spojrzał na bukszpryt. Skały były zbyt blisko, zbliżały się za szybko, aby zdołali wykonać normalny zwrot. Z tyłu galeon następował im na pięty. Pozostawało im tylko jedno... Zwrot Szczęściarza. - Ramblind, nie damy rady skręcić - rzucił Rackham. - Zrobimy zwrot Johnny’ego Szczęściarza! Bierz topór i idź na dziób. - Jak to? - Bosman nie rozumiał. - Jak to, kapitanie!? Dostaniemy od nich salwę z całej burty! Rackham przyłożył mu ostrze kordelasa do piersi. - Bierz topór i idź na dziób! - powtórzył z naciskiem. Bosman spojrzał mu prosto w oczy. Rackham wyczytał w nich groźbę. Pchnął, kłując tamtego końcem ostrza. - Ay, ay, sir! Fregata zbliżała się do skał. Wiatr powiał mocniej, napełnił żagle, pchnął okręt naprzód. Rackham obejrzał się na galeon. Teraz! Teraz albo nigdy! - Prawa kotwica, rzuć! Brzęknęły zwalniane zatrzaski. Kotwica z pluskiem zanurzyła się w morskich falach, ciągnąc za sobą konopną linę. Wnet zatrzymała się, lina zadrgała, naprężyła się, a „Elizabeth” zwolniła wyraźnie. Okręt zatrzeszczał, zakołysał się. - Wleczemy kotwicę, sir! - Czekać, czekać jeszcze. Kotwica sunęła po morskim dnie, zagłębiła się w piach i kamienie. Lina zadrgała, naprężyła się. Wstrzymany nagle, rozpędzony okręt zwolnił, zamarł i prawie w miejscu zaczął obracać się dookoła liny. - Czeeeekać! Jeeeeszczeeee!!! „Elizabeth” stanęła bokiem do „Oprawcy”, obróciła się pod wiatr. Napięta lina wyrwała drewniane drzazgi z nadburcia, przeszorowała wokół otworu. - Lina pęka, sir! Zgubimy kotwicę! - Czeeekać! „Elizabeth” obróciła się dziobem do wroga. Wiatr napełnił żagle z drugiej strony. Płótna się wydęły. - Teraz! Już! Ramblind zamachnął się i ciął z całej siły toporem. Ostrze błysnęło w słońcu, przecięło gruby, splątany sznur kotwicy niby szczapkę drewna. Przecięta lina świsnęła w powietrzu. Fregata zerwała się do pędu niby koń wstrzymywany cuglami przez jeźdźca. Poszła na spotkanie galeonu, zachodząc go z prawej strony. Piraci ryknęli jednym głosem. Udało się! Więc jednak Rackham miał szczęście. Ale kapitan wiedział, że to jeszcze nie koniec. Musieli przepłynąć obok galeonu, musieli przyjąć na siebie całą salwę z jego burty. - Wszyscy pod pokład! - ryknął Johnny Szczęściarz. - Padnij! Kłaść się! Marynarze rzucili się ku nadburciom. „Elizabeth”, pędząc pod pełnymi żaglami, mijała właśnie galeon. Marynarze przeciwnika dostrzegli, że wystrychnięto ich na dudka, skracali żagle, okręt przygotowywał się do zwrotu, jednak było na to już za późno. Zrównali się i wszystkie działa z prawej burty galeonu dały ognia. Fregata zatrzęsła się. Odpowiedziała ogniem na ogień. Trysnęły w górę klepki poszycia, zawyły poprzecinane liny, rozłupane deski i bale. Ktoś jęknął i zwalił się na pokład, komuś urwało rękę, a bryzgi krwi trysnęły aż na grotmaszt. Blauvelt zwalił się martwy na pokład, gdy dostał odłamkiem w plecy. - Sir, mamy dwa przecieki! - Pękło poszycie! - Łatajcie, szybciej!!! Rackham nie zwracał uwagi na krzątaninę na pokładzie. Patrzył... Wpatrywał się w fokmaszt „Oprawcy”, gdzie na najwyższej rei kołysały się dwa wyglądające znajomo ciała. Przyłożył perspektywę do oka i ledwo powstrzymał się od krzyku. Na rei wisiał Cunningham, a obok kołysał się w podmuchach wiatru Orlando, najładniejsza ciota kapitana... Wiatr szarpał ciałem pirata. Obrócił go na stryczku, a wówczas Rackham dostrzegł białka jego martwych oczu. Znienacka sodomita poruszył się. Pokiwał ręką do Rackhama... A może było to tylko złudzenie. Kapitan drgnął, odrzucił perspektywę, oburącz chwycił się nadburcia. Galeon oddalał się, zaczął robić zwrot. A Rackham rzygał, rzygał długo, przechylony nad relingiem, dygocący i z włosami posklejanymi potem. „Elizabeth” weszła między skały - sternik zrobił zwrot, wyrównał... Szli prosto na północ, na Jamajkę. A za nią w odległości dwóch mil sunął niezniszczalny, niezatapialny „Oprawca”. Byli jak na szafocie. Kat i jego skazaniec... Czterdziestu chłopa na Rackhama skrzyni - To okręt widmo, morski oprawca. He, he, stare diabły! Nie miną dwa dni, a wszyscy zawiśniemy na rejach, a czart będzie wyrywał wam serca z piersi. - Skąd wiesz? - Bo już go widziałem. Dawno temu służyłem u Coxona. Tęgi był z niego pirat, pamiętacie, nie to co Rackham! Nie, tego nijak nie pamiętacie, bo to dawne dzieje, a ja byłem wówczas ledwie chłopcem okrętowym. Płynęliśmy z Coxtonem niedaleko Trynidadu, gdy w sztormie dopadł nas wielki, czarny galeon i potrzaskał z dział. Ja jeden cudem się uratowałem i dobiłem do wyspy, trzymając się złamanego masztu. Gdy „Oprawca” przepływał blisko brzegu, widziałem, jak na rejach kiwał się Coxton i jego bukanierzy! Żarły ich mewy. Kiwają się do dzisiaj na tym przeklętym galeonie. I my się niedługo też pokiwamy! W kubryku zapadła cisza. Will - wytatuowany drab z kolczykiem w uchu, oraz Mayhem - brodaty, okrętowy cieśla o gębie poznaczonej bliznami od kul, przeżegnali się. Kilku majtków zadrżało. Inni uśmiechnęli się, prezentując szczerby po wybitych zębach. - Co się tak głupio śmiejesz, Atkins? Myślisz, że przeżyjesz? A ty, Milton, co szczerzysz kły? Zdechniecie, zanim nastanie dzionek. Diabeł zabierze was na dno głębin i zakręci wami tak, że zgłupiejecie. - Mówię wam, kamraci, ten galeon to „Oprawca” starego diabła Johna Morrisa, co gra teraz w piekle w kości z L’Ollonoisem, jeszcze większym diabłem, o nasze głowy. A wszystko dlatego, że Johnnyemu Szczęściarzowi zachciało się hiszpańskich dublonów. - Więc mówisz, Ramblind, że znasz ten statek? - „Oprawca” kiedyś nazywał się po prostu „Diana” - ciągnął bosman, łypiąc okiem na kompanów. - Należał do Johna Morrisa, najlepszego pirata, jakiego widział Port Royal. Tego samego, co obrabował Villahermosę i złupił Grenadę. A jak wrócił do Port Royal, jego ludzie bawili się i hulali przez równy miesiąc i to tak, że wszystkie dziwki nie mogły przez cały kwartał ruszać nogami! Takich to chwatów miał Morris na pokładzie! Ale to zgubiło starego czarta! Skumał się z wicegubernatorem Jamajki i został jego prawą ręką. Dali mu szlachecki tytuł i od tego czasu Morris oszalał. Wyparł się dawnych kompanów. Niektórzy mówili, że zmienił się tak, bo jakiś hiszpański kaznodzieja, chyba dominikanin, przemówił mu do rozumu. I stał się oprawcą bukanierów. A gdy gubernator dziesięć lat temu kazał mu zlikwidować kilku piratów, Morris przemianował swój okręt na „Oprawcę” i zaczął zabijać kamratów z bractwa. A że znał ich tajemnice i porty, poszło mu szybko. Był tak okrutny, że wieszał schwytanych bukanierów na rejach „Oprawcy”, zamykał ich w klatkach, aby sczeźli, wyrywał żywcem serca albo kazał wyciągać flaki, przybijał do masztu i ganiał człowieka po pokładzie, póki bebechy nie wypruły się do reszty. Tak zrobił z Pardelą, którego męczył, a potem powiesił na najwyższej rei. Powiadali, że tak był okrutny, że nie mógł usnąć, jeśli nie zasiekli przy nim człowieka na kabestanie! A zamiast rumu pijał ludzką krew! - Ale przyszła w końcu kryska na starego diabła. Piraci zwiedzieli się o nim, wciągnęli w zasadzkę na Bahamach. I powiesili go na rei „Oprawcy” - tak jak on niegdyś wieszał swych kompanów. - I co potem? Co się działo? - Piraci chcieli zatrzymać jego statek. Ale w czasie sztormu „Oprawca” zerwał się z kotwicy i podryfował na pełne morze. Od tego czasu pojawia się czasem to tu, to tam i masakruje pirackie łajby. Bo stary diabeł Morris mści się za zdradę i dowodzi swym okrętem z najwyższej rei. Będzie nas ścigał na kraniec świata i nie odpuści, jak nie odpuścił Coxtonowi, jak ścigał Manuela Pardelę. Jak posłał na dno wielu zacnych kapitanów i ich chłopaków. Zapadła cisza. Majtkowie wpatrywali się w bosmana. - Jak to? Więc nie ma dla nas ucieczki? - zapytał Milton. - Ja, jak widzicie przeżyłem - rzekł bosman. - Musimy opuścić ten statek, który i tak skazany jest na zagładę. Musimy uciec na ląd. Ale najważniejsze... - Uśmiechnął się złowróżbnie. - Powinniśmy podziękować temu, kto sprawił, że zamiast gzić się z gamratkami w Port Royal, zdychamy na tej łajbie. Szczęściarzowi, którego opuściło szczęście. - Prawdę gada - rzekł Atkins. - Rackham nas zdradził! To wszystko przez niego! - Zabić skurwiela! Powieśmy go na rei! - Do morza z nim! - Pod kilem przeciągnąć. - Co by nie gadać, kamraty, łupów już z nim nie weźmiemy. - Marunować go! - Marunować! Ramblind rozejrzał się chytrze po srogich, wąsatych i brodatych twarzach kompanów. Wystąpił na środek koła, stukając o deski pokładu swoją drewnianą nogą. - To co, kamraci?! Rada postanawia: obalamy z kapitaństwa Johna Rackhama, który winien jest klęski w starciu z „Oprawcą” i naszej obecnej sytuacji? - Obalamy! - Na pohybel! - Na reję z nim! Nikt nie ujął się za dowódcą. Kilku marynarzy zachowało milczenie, ale Ramblind i tak odniósł druzgocące zwycięstwo na całej linii. - Marunować Rackhama! - krzyknęli Milton i Atkins. - Powiesić. - Zaraz! - krzyknął Levis. - Poczekajcie! Po co go zabijać. Przestanie być kapitanem i tyle! - Zamknij się - wycedził Atkins. - Zamknij się, kurwo, kapitańska ruro! - Łżesz! - Samem widział, jakeś łaził do kabiny gzić się z szyprem. Levis sięgnął po nóż, ale Ramblind był szybszy. Jego sztylet świsnął i wbił się w ścianę nad głową marynarza. - Milczeć, kurwa - rzucił bosman. - Pierwszemu, który zacznie zwadę, wydłubię ślepia tym! - Potrząsnął żelaznym hakiem. - A jak go zabijecie, to kto poprowadzi statek? Co, Atkins, durny łbie, znasz się na sekstansie i mapach? Umiesz, kurwo głupia, policzyć, po jakim morzu pływamy? - Zrobimy kapitanem Morgana - rzucił Ramblind. - A jak nie zechce? - Zechce. Jak nie będzie chciał, to zeżre własne jaja. - A co w takim razie z Rackhamem? - Zostawcie go mnie. - Marynarze nigdy nie widzieli bosmana uśmiechającego się tak paskudnie. - Ja wiem, jak podziękujemy Rackhamowi za dowodzenie nami... - Co zamierzasz? - Wydamy go Hiszpanom - zarechotał bosman. - Ot, już oni wyłupią mu ślepia, już będzie żarł własne jajca i zdechnie na garocie! Piraci milczeli. W końcu Rackham nie był jednak najgorszym dowódcą. - Ruszać się, śmierdziele! - ryknął bosman i popędził najbliższego majtka kopniakiem. - Rozbić skład broni! Brać muszkiety! A potem na rufę! Do kapitańskiej kajuty! Jo, ho, ho! - Sir, bunt na pokładzie! Rackham zerwał się łóżka. Nie spał. Przez prawie całą noc wpatrywał się w sufit kajuty, drżąc na całym ciele i wyczekując, kiedy usłyszy znowu łoskot dział „Oprawcy”. Przeklęty galeon podążał za rufą „Elizabeth”, przed zmierzchem oddalił się nieco, ale i tak wszyscy z załogi wiedzieli dobrze, że diabelski okręt nie odpuścił - ukryty w mroku przed ludzkim wzrokiem, ciągle podążał za swoją ofiarą. Głos, który wołał przed kajutą, niewątpliwie należał do Roberta. Rackham zerwał się na nogi. Spodziewał się buntu. Właściwie czekał tylko na to, kto pierwszy z załogi zarzuci mu zdradę i nieudolność. Poderwał się z łoża, chwycił pistolet, cutlas i rzucił się w stronę drzwi. Otworzył je kopniakiem, wypadł na zewnątrz i... Szczęk odciąganych krzosek zabrzmiał ponuro i groźnie. Szesnaście luf mierzyło w pierś kapitana. A na wprost wejścia stał bosman Ramblind. Wspólnie z Atkinsem przytrzymywał Roberta. Ostrze szerokiego, marynarskiego sztyletu dotykało gardła chłopaka. - Kapitanie, wybacz - jęknął sługa. - Zmusili mnie... - Panie Rackham - rzekł Ramblind. - Oddaj broń i poddaj się. Uradziliśmy pozbawić cię dowództwa okrętu za zdradę. - Ty skurwysynu! - Rackham wycedził przez zęby. - Oddaj broń, kapitanie! Johnny Szczęściarz rozejrzał się po twarzach majtków. Ich oczy śledziły każdy jego ruch, palce zaciskały się na spustach pistoletów i rękojeściach kordelasów. - Poddaj się, Johnny - jęknął Morgan, także związany i podtrzymywany przez dwóch rosłych marynarzy. - To nie musi skończyć się rzezią... Rackham rzucił cutlas pod nogi bosmana. Wyciągnął zza pasa pistolet i cisnął na podłogę. Szybko schwytano go, związano ręce za plecami, powleczono na główny pokład. Zbliżał się świt, ocean połyskiwał zielonkawo. Delikatna bryza chłodziła rozpalone twarze. - Przywiązać ich do masztu! - zawołał Ramblind. Rozkaz spełniono w mgnieniu oka. Roberta i Rackhama skrępowano mocną, żeglarską liną. Marynarze przywlekli bliżej Morgana, Ramblind podszedł do kwatermistrza i chwycił go za kaftan na piersiach. Przyciągnął go bliżej, tak iż oficer poczuł jego oddech, cuchnący rumem i zgnilizną. - Z kim trzymasz, Morgan?! Z nimi czy z nami? - Z nikim nie trzymam, śmierdzielu. - A ja myślę, że będziesz trzymać z nami i ładnie wyliczysz nam kurs ku brzegom Cuby. Morgan splunął pogardliwie przez zęby. Spojrzał na Ramblinda swoim zapadniętym okiem. - Wyliczysz nam kurs i zajmiesz się mapami - mruknął bosman. - Bo jak nie, to, dalibóg, Morgan, nakarmię tobą rekiny. Kwatermistrz nie odpowiedział. Bosman dał znak swoim ludziom. Majtkowie unieśli oficera, ruszyli z niedwuznacznym zamiarem w stronę burty. - Wyliczę ci kurs, Ramblind - charknął Morgan. - Wyliczę ci farwater nawet do samego piekła. - Słuszna decyzja. Hej, Atkins, rozwiąż pana kwatermistrza! - Będę miał na ciebie oko - syknął bosman. - Jeśli chociaż podejdziesz do masztu, jeśli zamienisz choć słowo z Rackhamem, poderżnę ci gardło tak powoli, że będziesz mógł napić się do woli własnej krwi. Zrozumiałeś? Kwatermistrz pokiwał głową. - Rozwiązać go! Atkins sprawnie przeciął więzy za plecami oficera. - Kurs na północ! - rozkazał Ramblind. - Żwawo, chłopy! Sternik posłusznie skręcił. „Elizabeth” płynęła teraz wprost ku wybrzeżom Cuby. Od strony Jamajki powiał wiatr, żagle napełniły się, okręt nabrał prędkości. Nad oceanem wstawał blady, zamglony świt. - Ahooooj! - zawołał majtek z bocianiego gniazda. - Kamraci, patrzcie! Marynarze stłoczyli się na głównym pokładzie. Wszyscy wpatrywali się w linię horyzontu, pojawiającą się powoli w mgłach i oparach. Pierwszy krzyknął Atkins. Odebraną kapitanowi perspektywą omiatał przestrzeń wokół nich. Potem zauważyli to wszyscy. Jak okiem sięgnąć ocean był pusty. Pusty! - Nie ma „Oprawcy”! - wyszeptał ktoś. - Zniknął! - Nie ma tej kurwy! - ryknął bosman! - Nie ma! - Jo, ho, ho, kamraci! Wnet cały okręt rozbrzmiał wrzawą i okrzykami. Piraci rzucali w górę kapelusze, strzelali z pistoletów. - Ot i patrzcie, kamraci - przemówił z namaszczeniem Ramblind. - Starczyło pozbyć się Rackhama, a diabeł sam zniknął. I kto miał rację?! - Wiwat Ramblind! - rozbrzmiało po całym pokładzie. - Ludzieee! - rozdarł się jakiś majtek. - Życie uratowaliśmy! Napić się trza! - Po rum! - Rumu dawajcie! Nikt nie powstrzymywał entuzjazmu. Wnet kilkunastu majtków skoczyło do luku, kilka silnych ramion wyłamało drzwi do składu, a potem wytoczyło ciężkie beczki na pokład. Atkins i Milton odbili wieka siekierami. Majtkowie obstąpili je od razu. Pili wszystkim, czym się dało - nabierali kapeluszami, czapkami, garnkami. Niektórzy prawie zanurzali głowy w baryłkach. - Popiją się - rzekł Rackham beznamiętnie do Roberta. - A potem wyrzucą nas za burtę. Wystrzały z pistoletów wstrząsnęły całym pokładem. Kto żyw z załogi pił na umór z beczek. Pierwsi pijani zataczali się już na deskach. - Wasze zdrowie, panie Ramblind! - zaryczał pijany cieśla. - To dzięki wam żyjemy! - Uratowaliście nasze dusze! Rozumiecie, kumotrzy: dusze. - Kurwa, do nieba pójdziemy teraz! - zawołał Atkins. - Wiwat Ramblind! Rackham sprawdził ukradkiem, czy nie da się poluzować więzów. Nie dało się. - Robercie - rzekł półgłosem. - Robercie... Posłuchaj mnie uważnie... - Tak, sir. - Daruj sobie tytuły. Oni... Oni zabiją mnie pewnie niedługo. Nie dbam o to, czy będą przeciągać pod kilem, czy powieszą na rei. Nie chcę, aby ciebie spotkało to samo. Musisz się do nich przyłączyć. Wtedy przeżyjesz. - Jak to? Nigdy w życiu, panie kapitanie! - To rozkaz - syknął Rackham. - Słyszałeś? Zawołasz za chwilę Ramblinda i zaczniesz mnie lżyć. Poprosisz, aby cię przyjął do załogi. Nie! - mruknął, widząc, że chłopak szarpie się w więzach. - Robercie, to rozkaz! - W najbliższym porcie, do którego zawiniecie, urwiesz się Ramblindowi. Pojedziesz na Jamajkę i w pobliżu Kingston znajdziesz Krzywe Skały. Niedaleko od skał rośnie wielki dąb. Odszukasz go bez trudu. W korzeniach drzewa po południowej stronie zakopałem skrzynkę, a w niej pięć tysięcy dublonów. Odnajdziesz je i wrócisz do Anglii. I pójdziesz do szkół, Robercie. - Do szkół? Jakże to tak, panie kapitanie? Ja wolę żeglować. - Obiecałem twojemu ojcu, że zostaniesz uczciwym człowiekiem - rzekł Rackham. - A ja zawsze dotrzymuję słowa. Twój stary uratował mi życie. Pora spłacić dług. - Mój ojciec myślał, że jesteście kupcem, panie kapitanie. Że wy, tego... wanilię i skóry rachujecie, nie, że rozwalacie łby Hiszpanom i własnym kamratom w zamtuzach w Port Royal. Wzięliście mnie na pokład, a teraz posyłacie precz! - Nie chcę, abyś skończył tak jak ja, Robercie. Moja decyzja jest nieodwołalna. Zabiję cię, jeśli tego nie zrobisz! - Jakże to tak - zaszlochał sługa. - Chcecie, żebym rzucił morze i został w Anglii jakimś pisarzyną albo psiarczykiem? A może mam kupić sobie farmę i hodować kozy? Jakże to tak, panie kapitanie. Toż mam już prawie szesnaście wiosen. Toż obiecaliście, że jak z rejsu wrócimy, pójdziemy, no, do tej „Słodkiej Trzpiotki” i zrobicie ze mnie mężczyznę? To gdzie wasz honor, kapitanie? - Nie zabiłeś jeszcze człowieka, Robercie - rzekł Rackham. - Jeszcze nie wciągnęło cię bagno Port Royal. Pamiętaj, że życie korsarza zwykle kończy się na szafocie. Albo na dnie morza z kulą u szyi. A znacznie częściej - bez nóg w Port Royal, żebrząc o kawałek chleba. - Nie wiem, czy nie zabiłem... Może tam zdarzyło się. Ale wam zawiniłem bardzo, w Port Royal, w zamtuzie. Ja... - Nie zdążyłeś mi podać broni. No trudno, zdarza się. Aż tak cię to męczy? Daj spokój, Robercie. - Ale ja... - Staaaatkiiiii! Dwa statki na horyzoncie! - zakrzyknął marynarz z bocianiego gniazda. Ramblind oderwał się od baryłki z rumem, przy której majtkowie zachwalali jego niewiarygodną odwagę. Większość załogi była już pijana. Stary cieśla podrzemywał przy stosie kul, pozostali przewracali się na linach, padali pokotem, zmożeni mocnym trunkiem. Bosman przykuśtykał do burty, wyrwał perspektywę Atkinsowi, który przykładał ją do oka z niewłaściwej strony. Faktycznie - na linii horyzontu widoczne były dwa okręty. Jeden wyglądał na slup, a drugi na małego lugra. Na obydwu powiewały hiszpańskie bandery. To nie były okręty wojskowe ani merchanty. Ramblind rozpoznał je od razu. Obydwa statki należały do hiszpańskich korsarzy. - Chłopy! - ryknął wesoło bosman. - Pozbędziemy się zaraz kłopotów. Ster lewo na burt! Wywiesić niebieską flagę! „Elizabeth” zwróciła się dziobem w stronę okrętów. Wypalono z działa, chcąc zwrócić na siebie uwagę korsarzy. Niepotrzebnie, bo oba statki dostrzegły już „Elizabeth”. Slup i luger zbliżyły się szybko na odległość armatniego wystrzału. Hiszpania i Anglia nie były ze sobą w stanie wojny, a od kilku miesięcy nie zanotowano poważniejszego konfliktu, więc korsarze nie otwarli ognia od razu. Na „Elizabeth” zrefowano część żagli. Fregata zrównała się z Hiszpanami. Niebieska flaga oznaczała wszak pokojowe zamiary. Z pokładu Ramblind dostrzegał kapelusze hiszpańskich piratów. Zamachał ręką, pokazując, że chce rozmawiać. Wnet na hiszpańskim lugrze opuszczono szalupę z kilkoma majtkami i oficerem. Łódź zbliżyła się na odległość głosu. - Ja nie hablam po hiszpańsku - mruknął Ramblind do Miltona. - Przekaż im, że mamy Rackhama! Milton zamachał rękoma, chcąc zwrócić na siebie uwagę. - Ahoj! - krzyknął - My mieć dla was upominek! - Czego chcecie, seniores? - zapytał w odpowiedzi Hiszpan. - Potrzebujecie pomocy? - Złapaliśmy angielskiego pirata, Johna Rackhama! Wydajemy go wam! Korsarze spojrzeli po sobie. Rackham Szczęściarz nie od dziś dawał się we znaki pomniejszym hiszpańskim koloniom i statkom. Gubernator Maracaibo już dawno wyznaczył za niego nagrodę. - Dlaczego go wydajecie? - Podpadł u gubernatora, który kazał się go pozbyć! Hiszpanie przez chwilę naradzali się głośno. - Czy to aby na pewno ten Rackham?! Johnny Szczęściarz? - Ten sam! - Pokiwał głową Milton. - Ile za niego chcecie? Ramblind roześmiał się. Część majtków zarechotała. - Bierzcie go za darmo! - Spuśćcie szalupę na wodę - zakomenderował hiszpański oficer. - Przyślijcie do nas więźnia i dwóch majtków. I żadnych sztuczek, senior! Nasze armaty mierzą w was! Ramblind obrócił się z uśmiechem w stronę Rackhama. Skinął na Atkinsa i jego pomagierów. Kapitan nie patrzył na niego. Było mu już wszystko jedno. Wydanie w ręce Hiszpanów, jego najgorszych wrogów, oznaczało szubienicę albo jeszcze gorszą śmierć od garoty, ale tak czy owak, było o niebo lepsze niż powolne przeciąganie pod kilem. Bezmyślnie liczył maszty lugra. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć... Jakim cudem taki mały stateczek miał ich tyle??? To nie były maszty lugra! Za nim przepływał inny okręt! Ogromny czarny galeon stanął burta w burtę z hiszpańskim lugrem. Wszystkie działa dały ognia prawie jednocześnie. Ogromne kule wyrwały dziury w poszyciu, zatrzęsły statkiem, złamały maszt, cisnęły daleko w morze bale i deski! Hiszpański okręt przechylił się na burtę, nabrał wody i zaczął tonąć. „Oprawca” przemknął obok niego jak duch. Pędził prosto na slup, na którym zaskoczeni marynarze dopiero teraz stawiali żagle. Rozpędzony galeon wpadł na rufę, staranował statek, zmiażdżył poszycie. Jak cień ptaka przemknął obok hiszpańskiego okrętu, a potem zaczął robić zwrot, aby zwrócić się w stronę „Elizabeth”. Piraci zamarli. Pijani majtkowie wytrzeźwieli w jednej chwili, śpiący otwarli oczy. A Ramblind drżał. Stał i patrzył, trzymając w ręce bukłak z rumem. - Do żagli! - ryknął Rackham. - Postawić żagle, śmierdziele! Bo pójdziecie na dno! Marynarze, mający widać jeszcze w pamięci dni chwały Rackhama, posłuchali go od razu. Rzucili się do lin, żagli i kabestanów. „Elizabeth” złapała wiatr w żagle. Pomknęła przez ocean prosto na wschód. Kilwater za rufą zapienił się wściekle. Galeon ruszył za fregatą trop w trop. Jeszcze chwila, a uderzyłby w okręt i staranowałby go tak samo jak statki Hiszpanów! Na pokładzie nikt się nie poruszał. Majtkowie ocierali pot z czoła. Ich spojrzenia wędrowały po linach, nadbudówkach, wantach, gretingu, aż wreszcie spoczęły na Ramblindzie. Bosman zadygotał, ale na jego obliczu nie widać było strachu. Jednym szybkim ruchem wydobył kordelas z pochwy. - Gadałeś, Ramblind, że jak pozbędziemy się kapitana, to czarny diabeł zniknie - rzekł wolno Milton. - I co, kurwa? Rackham przykuty do masztu, a „Oprawca” idzie naszym śladem jak pies za suką. - Nie pozbyliśmy się jeszcze kapitana - odparł bosman. - Jak pójdzie za burtę, pozbędziemy się „Oprawcy”. Daję za to głowę! - No patrzcie, kumotrowie, on daje głowę. Ty już swoją położyłeś, Ramblind! - syknął Levis. - Bo jak wyrzucimy kapitana, a „Oprawca” nas nie odstąpi, to jak myślisz, kto będzie następny w kolejce? A kto nam zaręczy, że jak tu nie będzie Szczęściarza, to kat zniknie? Ramblind cofnął się o krok, oparł o ścianę rufowej nadbudówki. Marynarze szli w jego stronę, wolno, nie śpiesząc się. Rackham poczuł, jak więzy przyciskające go do masztu poluzowały się. Levis przeciął je swoim marynarskim nożem. Z drugiej strony stał Morgan. Podawał kapitanowi kordelas i nabite pistolety. - Ruszaj się! - syknął. - Naucz tę bandę moresu! Kapitan zaklął, rozcierając zdrętwiałe dłonie. Chwycił broń, a potem skoczył na rufę. Nikt nie patrzył w jego stronę. Marynarze otaczali Ramblinda coraz ciaśniejszym kręgiem. - Mówię wam jeszcze raz, do kurwy nędzy! Wy zakute łby! To Rackham jest temu winien! To on ściągnął nas tutaj, podpisał z Morrisem pakt i oddał mu nasze dusze... Rackham wyszedł wolno z kręgu marynarzy. Stanął, opierając się na kordelasie, patrząc szyderczo prosto w oczy bosmana. Piraci zaszumieli. Ktoś chciał rzucić się w stronę kapitana, ktoś inny porwał za broń. Zdawać by się mogło, że dojdzie do rozlewu krwi, gdy nagle na środek koła wyskoczył Morgan. - Stać! - ryknął donośnie. - Stać, skurwiele! Nie mieszać się! To ich sprawa! Niechaj się rozstrzygnie! - To sprawa kapitana i Ramblinda! - To ich sprawa. - Poparło go kilka głosów. - Chodź, Ramblind - warknął Rackham. - Załatw mnie! Skończmy spór jak mężczyźni. Ramblind patrzył na niego złowrogo. W tej jednej chwili mógł stracić wszystko. Jednak gdyby wygrał... Skoczył do przodu z wyciem, zadając z podlewu cios kordelasem. Gdy Rackham sparował go, bosman świsnął w powietrzu hakiem u lewej ręki. Kapitan uchylił się prawie w ostatniej chwili. Mierzące w oczy ostrze przemknęło mu tuż przed nosem. Szczęściarz ciął na odlew, bosman uchylił się! Wypadli na środek pokładu, roztrącając marynarzy. Piraci śledzili ten pojedynek w napięciu. Wszystkie oczy były błyszczące i niespokojne. Ta walka miała wyłonić dowódcę. Dla jednych wynik pojedynku oznaczał śmierć. Dla innych był wybawieniem. Walczyli zdyszani, wściekli. Ramblind ciął wręcz, zasłonił się, a kapitan doskoczył do niego i wypadł z szybkim jak błyskawica pchnięciem. Ramblind osłonił się w ostatniej chwili! Przyjął cios pod pachę, a sam chlasnął hakiem po lewym ramieniu Rackhama. Kapitan jęknął, na pokład trysnęła krew. - Koniec! - zawył bosman. - Koniec szczęścia, Johnny! Rzucił się do przodu, młócąc kordelasem jak cepem. Rackham z trudem zrobił unik - wywinął się w ostatniej chwili spod ostrza, uskoczył w tył, a potem odbił z całą mocą ostrze kordelasa, skoczył i jednym susem znalazł się na relingu. Ramblind zawył triumfalnie i rzucił się w jego stronę. Ciął z zamachu wlew, potem wręcz, przecinając linę want. Napięty sznur świsnął w powietrzu. Rackham skoczył! Wylądował na baryłce rumu, przetoczył się na pokład, ciął z podlewu, potem w kiść. Ramblind ruszył nań i zawył. Jego drewniana noga uwięzła w szparze między deskami. Nadaremnie szarpał nią w tył i w przód... Rackham skoczył nań, odtrącił jego klingę, a potem przyłożył bosmanowi ostrze kordelasa do gardła. Ramblind zamarł. Odrzucił broń, a potem zarechotał głośno. - He, he, witam, kapitanie Rackham. Będziecie znowu szyprem i załatwicie chłopakom podróż prosto do piekła! Chwycił drewniany kulas i wyszarpnął z dziury. Rackham naparł na niego, a bosman cofnął się w stronę burty. - Do zobaczenia na uczcie u diabła! - ryknął wesoło. - Levis, Milton, stare druhy, jakże miło będzie smażyć się pospołu w smole. Cofając się, oparł plecami o nadburcie. Zarechotał znowu. - Co tak rżysz, Atkins! - zawołał. - Kiedy nas sparło, nie chciałeś wychędożyć tej cioty Jima pod pokładem. W piekle będziesz szukał dziury w kotle, żeby tam wsadzić kutasa. He, he, kto inny cię tam wychędoży, skurwysynu! Pochodnią w dupę! - Kończ już, Ramblind! - syknął Rackham. Bosman posłusznie przełożył drewnianą nogę przez burtę. Podciągnął się na rękach... - Powodzenia, stare diabły! - ryknął. - Złamanego masztu i stengi! Skoczył do morza. Do uszu marynarzy dobiegł głośny plusk. Morska woda trysnęła w górę, ochlapała pokład. Rackham stanął przed załogą, ranny, zakrwawiony, z rozpalonym wzrokiem. Spojrzał na rufę, gdzie jakieś pół mili za „Elizabeth” kołysał się na falach „Oprawca”. - Nie ma przed nami odwrotu! - powiedział. - Nie pozbędziemy się „Oprawcy”! Statek przecieka, kadłub jest w strzępach! Możemy albo gnać przed siebie do pierwszego sztormu, albo pokazać temu czarnemu skurwielowi - wskazał galeon - że jeszcze mamy jaja! Co wybieracie, chłopaki?! - Nie mamy z nim szans w walce - powiedział, trzymając się za ranę na lewym ramieniu. Krew kapała na deski pokładu. - Potrzaska nas z dział, zatopi z kartaun. Ale pozostaje nam abordaż. Nie wiem, czy ten statek jest przeklęty, czy nie, ale zdobędziemy go! Klnę się na Boga i na diabła, że wejdziemy na jego pokład i sprawdzimy, kto stoi za kołem sterowym! Wybór należy do was. I śmierć nam albo chwała!!! Nikt się nie odezwał. Nikt nie krzyczał. Rozumieli się bez słów. Kapitan spojrzał na czarny galeon. Na postrzępione żagle, na zwisające z rei zwłoki piratów otoczone chmarami ptactwa. Co za tajemnicę ukrywał ten statek? Czy rzeczywiście był przeklęty? - Do roboty! - ryknął. - Przygotować łodzie i szalupy! Śmierć i chwała Wypłynęli z cienia na morze rozświetlone księżycowym blaskiem. Czarny kontur galeonu zamajaczył daleko przed nimi. Marynarze naparli na wiosła, a Rackham poczuł, jak serce zaczyna bić mu coraz mocniej. Wszak postawił wszystko na jedną kartę! Nie dalej jak milę od ścigających „Elizabeth” szła półwiatrem w stronę lądu. Kapitan wprowadził ją między skały tej nie nazwanej przez nikogo wysepki. Tu, zasłonięci przed wzrokiem „Oprawcy”, zeszli do łodzi i zaczaili się w mroku przy jednej ze skał. Rackham zakładał, że „Oprawca” po wejściu między skaliste klify dalej będzie ścigał „Elizabeth”. A wówczas oni mieli dopłynąć do jego burty i dokonać abordażu, aby ostatecznie rozprawić się z piekielnym galeonem! Marynarze napierali na wiosła. Rackham ocenił odległość. Zbliżali się szybko do wysokiej, czarnej burty. Wszystko wskazywało na to, że na „Oprawcy” ich nie zauważono. Kapitan dał znak marynarzom, trzymającym bosaki i liny z hakami, pomacał umieszczoną za pasem kaczą stopę i wydobył cutlas. Burta „Oprawcy” zbliżała się... Jeszcze trzydzieści stóp, jeszcze piętnaście, dziesięć! - Dalejże, kamraci! - ryknął Rackham. - Do abordażu! Na pryz! - Za złoto, za skarby! - Bij skurwysynów! Haki abordażowe świsnęły w powietrzu i opadły na nadburcie galeonu. Łodzie piratów zderzyły się z potężnym statkiem. W mroku błysnęły ostrza kordelasów i pałaszy. Rackham chwycił linę abordażową, zaparł się nogami o burtę i począł wspinać się w górę. Z kilkudziesięciu gardeł natychmiast wyrwała się bojowa pieśń. Jam jest pan kapitan Śmierć, Każdy śmiertelnik musi oddać mi cześć, Wszystkich ich wyduszę, zginą z moich rąk, Kto śmie się sprzeciwić, zazna srogich mąk! Szybko jak błyskawica, z małpią zręcznością, piraci poczęli piąć się w górę. Rackham jako jeden z pierwszych dotarł do relingu. Podciągnął się i z cutlasem w zębach skoczył na pokład „Oprawcy”. Tuż obok z łoskotem lądowali na deskach kolejni marynarze. Rackham chwycił za broń, rozejrzał się za wrogiem. Ale pokład okrętu był pusty! Galeon kołysał się na falach. Porwane żagle łopotały głośno. Z góry dochodził skrzyp lin - powieszeni na rejach piraci kołysali się w rytmie morskich fal. Co, do diabła? - pomyślał Rackham. - Co tu się dzieje?! Kto tu dowodzi? Kto płynął na tym statku? Przecież widziałem marynarzy? - Morgan - rzucił do oficera. - Weź dziesięciu ludzi, sprawdź kubryk i forkasztel! My idziemy na rufę. Skinął na marynarzy i ruszył w stronę tylnych nadbudówek. Piraci przekradali się ostrożnie, rozglądali na boki. Nigdzie nie było widać żywej duszy. Statek był opuszczony. Rackham wyminął stosy beczek, obszedł kabestan, a potem zamarł. Za kołem sterowym stał wysoki, długowłosy mężczyzna w poszarpanym kapeluszu. Kapitan skinął na majtków. A potem przyskoczył bliżej. - Witaj, panie Rackham. Czekałem na was, panie kawalerze. Johnny Szczęściarz zamarł. Przy kole stał... Andrew Sparrow. Kapitan, którego dziennik pokładowy odnaleźli ludzie Joskowitza, który przepadł przed miesiącami w czasie sztormu... Wprowadził ich w pułapkę! Rackham rozejrzał się. Nad głową Sparrowa kołysały się bose stopy kilku majtków powieszonych na najniższej rei bezanmasztu. Trzy trupy leżały u stóp kapitana w kałuży krwi. Czyżby Sparrow zabił własnych ludzi? O co, do kurwy nędzy, w tym wszystkim chodziło? - Panie Sparrow, chciałeś nas zabić. Zatopiłeś „Roanoke” Cunninghama. Wprowadziłeś nas w zasadzkę, podsuwając fałszywe informacje o hiszpańskim galeonie „Santa Maria”. Ścigałeś nas przez trzy dni. Rozbiłeś i potopiłeś dwa statki hiszpańskich korsarzy. Mam zatem tylko jedno pytanie: dlaczego to zrobiłeś? Sparrow odszedł od koła. Zdjął kapelusz, a Rackham zadrżał. Włosy pirata, który nie był wszak dużo starszy od Szczęściarza, były białe. Jego twarz wyglądała strasznie - wysuszona i wyschnięta jak oblicze trupa. Wielkie, ciemne oczy patrzyły nieprzytomnie. Pirat ukląkł przed Rackhamem i pochylił głowę. - Tak - wycharczał. - Ścigałem was... Zatopiłem Cunninghama, a potem podjąłem go z morza i powiesiłem na rei... Ale dzięki wam dopełniło się wreszcie moje przeznaczenie. Teraz ty, panie Rackham, obejmiesz dowodzenie na tym przeklętym statku. Proszę cię o łaskę. Zabij mnie! - Ty kur...! - syknął Levis i zamachnął się kordelasem, ale Rackham chwycił go za rękaw. - Za co chciałeś nas zabić, panie Sparrow? I co tu się w ogóle dzieje? Dlaczego się nie broniłeś? - Panie Rackham, przestań, proszę, trzepotać jęzorem. Zabij mnie! - Zarąbmy skurwiela! - krzyknął jeden z marynarzy. - Poderżnijmy mu gardło za Czarnego Rotha. - Czekać! - Wstrzymał ich Rackham. - Panie Sparrow, kto kazał zwabić mnie w pułapkę? Pirat zarechotał. - Sam diabeł uznał, że już czas, abyś odpokutował za swoje winy. Twój los się dopełnił, kapitanie. No, dalejże, tchórzu, odetnij mi łeb! Niechże się to wszystko skończy. Rackham schował broń do pochwy. - Najpierw wyjaśnisz mi, o co w tym wszystkim chodzi. Nie wierzę w przeznaczenie i marynarskie bajdy o upiorach. Dlaczego zabiłeś swoich ludzi? Skąd wziąłeś ten statek? Sparrow zerwał się na nogi. Zrobił to tak szybko, że piraci skoczyli w tył. Kapitan „Oprawcy” rzucił się w stronę burty, uchwycił want i zaczął wspinać. - Łapcie go! - krzyknął Rackham. - Nie pozwólcie mu uciec! Marynarze rzucili się za Sparrowem. Nie zdążyli... Zwinnie jak kot kapitan wdrapał się na niższą reję, ukręcił pętlę z końcówki przeciętej liny, a potem założył ją sobie na szyję. - Sparrow, nie! Nie rób tego! Pirat spojrzał na Rackhama spokojnym, beznamiętnym spojrzeniem. - Do zobaczenia w piekle, Szczęściarzu! Zeskoczył w dół. Stryczek zatrzymał go w pół drogi pomiędzy reją a pokładem. Sparrow zawisł, wierzgnął kilkakrotnie nogami, a potem uspokoił się i zakołysał. Jego wytrzeszczone oczy wpatrywały się w Johnny ego Szczęściarza. Piraci umilkli. Marynarze zaczęli się żegnać, ktoś mruczał modlitwę. - Kurwa mać! - zaklął Rackham. - Co tu się dzieje? Co to za przeklęty statek?! Szybko zeszli na śródokręcie. Morgan wrócił z dziobu. Zdał krótką relację. Okręt był pusty. Na forkasztelu, w kubryku, w ładowniach - nigdzie nie było żywej duszy. Rackham oparł strudzone ręce na relingu. Spojrzał na morze. Daleko na linii skał dogorywała właśnie „Elizabeth”. Pozostawiona samopas fregata wpadła na skały. Już tylko rufa sterczała nad falami. - Obsadźcie okręt - rozkazał. - Sprawdźcie, co jest w ładowniach. Postawcie żagle. Kurs na Jamajkę! Majtkowie ruszyli niemrawo, aby wypełnić polecenia. Rackham położył dłoń na ramieniu Morgana. - Chodźmy do kapitańskiej kajuty. Ruszyli na rufę. Drzwi były otwarte. Szybko przeszli przez korytarzyk i stanęli na progu kabiny kapitana „Oprawcy”. Pomieszczenie było urządzone dostatnio, choć na sprzętach, fotelach i dywanie leżała gruba warstwa kurzu. Rackham otworzył okiennicę, wpuszczając więcej powietrza do kajuty. Morgan przetrząsał kufry i szafy. W końcu znalazł grubą księgę. - Patrz, dziennik okrętowy. Zasiedli przy stole. Kapitan przerzucił pierwszą kartę. Przebiegł oczyma wyblakłe rządki pisma. Odszukał podpis kapitana i zamarł... W księdze widniał podpis Johna Morrisa. - Patrz, to naprawdę był statek Morrisa. Morgan pokiwał głową. Znalazł butelkę rumu i rozlał płyn do szklanic. Kapitan przeglądał dalej dziennik. Ostatni wpis Morrisa pochodził z 4 czerwca 1672 roku, kiedy okręt kierował się na Bahamy. Potem następowała przerwa - Rackham przewracał puste kartki. Aż wreszcie znowu znalazł wpis. - 23 października Anno Domini 1673 - przeczytał - przejąłem ten okręt w imię Opatrzności Bożej ja, Thomas Red. Red, dzielny pirat, o którym wielokrotnie opowiadano Rackhamowi. Zaginął w czasie wyprawy po złoty tron Huapatoteca. Dalej były wpisy, notatki i nieczytelne gryzmoły. Kapitanowi nie chciało się tego czytać. Przeglądał je pobieżnie i nagle zamarł. Sześciu ludzi powiesiło się dziś w nocy! Nie wiem, co się dzieje! Ten okręt jest przeklęty. 27 października AD 1673. Dziś przyszli do mnie znowu. Muszę im ulec, zrobić to, co kazali. Inaczej nie zaznam spokoju. Panie Boże, miej w opiece nasze dusze... 3 listopada AD 1673. To już koniec. Jesteśmy przeklęci. Kreślę te ostatnie słowa, a potem pakuję sobie kulę w łeb. Panie, wspomóż mnie w tej ostatniej godzinie. Rackham zadrżał. Przeglądał dziennik dalej. Po długiej walce zdobyliśmy statek. Niedobitków z załogi kapitana kazałem powiesić na rejach. Kapitan śmiał mi się w oczy i obiecał spotkać się w piekle. 16 lutego AD 1675. Ten statek to pułapka. Każdy, kto to czyta, jest zgubiony. Nie sposób stąd uciec - nie możemy spuścić łodzi. Davis uciekł wpław. Ni stąd, ni zowąd pojawiły się rekiny. Wspomnienie przeszłości prześladuje mnie. Nie ucieknę z „Oprawcy”, bo ciąży na nim klątwa. Ludzie chcą powiesić mnie na rei... Weszliśmy na ten opustoszały statek. Nie chce mi się czytać tych bzdur o pokutujących duszach. Płyniemy na Martynikę zajrzeć do kabzy francuskim kupczykom. Skazałem na śmierć Plichtrona za to, że podburzał załogę do buntu i gadał, że „Oprawca” jest przeklęty. Ha, ha, co za bzdury! 24 lipca AD 1676. I następny wpis: Byłem głupcem... „Oprawca” to przedsionek piekieł. Musimy znaleźć kogoś, kto przejmie od nas stery. Nie sposób stąd uciec! Nie wiem, co robić. 26 lipca AD 1676. Boże Wszechmocny, uciekamy się pod twoją ochronę. Ja, kapitan Fergus Wyatt, kwatermistrz Henry Vasquez i 33 marynarzy. 2 sierpnia AD 1678. To szaleństwo. Żywe trupy kroczą po rejach. Wieszają moich ludzi. Słyszę, jak idą po mnie. Wszystko dlatego, że sprzeciwiłem się ich rozkazom... Słyszę, jak wchodzą po schodach - to Matt i Hawking, ci, którym poderżnąłem gardła. Już stukają... Podpisu nie było. Przez cały dół kartki ciągnęła się wielka, zaschnięta plama atramentu. Rackham oderwał wzrok od dziennika. Spojrzał na Morgana. - Co to znaczy, do diabła? - zapytał. - Ramblind gadał prawdę - szepnął Morgan. - Ten okręt jest przeklęty. Rackham poszukał ostatniego wpisu, ale zamiast niego znalazł dużą lukę. Część kartek wyrwano z dziennika. Sięgnął za pazuchę i wydostał papiery, które dał mu Joskowitz. Przyłożył wyrwane karty do brzegu księgi. Pasowały. A zatem ludzie Żyda naprawdę wyłowili z wody część dziennika Sparrowa. A więc Joskowitz był bez winy. To Sparrow próbował wciągnąć ich w zasadzkę. Ale dlaczego? Po co? Przecież Rackham nigdy nie dawał mu okazji do zwady, a Sparrow nie mógł liczyć na żaden łup. Dlaczego więc gonił za nimi tyle czasu? Dlaczego się powiesił? Co takiego działo się na tym statku? Ktoś zastukał do drzwi. - Wejść! Do kabiny wsunął się Levis. - Sir, przeszukaliśmy cały statek. Nie ma tu żywej duszy. Wygląda na to, że załoga uciekła albo... - Co znaczy albo? - Albo powiesiła się, sir! - Nie gadaj bzdur. Co z ładowniami? - W ładowniach są zapasy, rum, suchary, kule i proch. Żadnych towarów. Sir, tu nie ma również szczurów. - W porządku. Doprowadzimy galeon do Port Royal i sprzedamy. Levis! - Tak, sir! - Jutro rano weźmiesz dziesięciu ludzi i uprzątniecie trupy z masztów. Wszystkie zwłoki wyrzucicie do morza. - Tak, sir! - Możesz odejść! Levis nie poruszał się. - Coś jeszcze? - Sir, nie możemy opuścić łodzi. - Co takiego? - Nie możemy poruszyć szalup. Nie da się ich opuścić. Rackham przygryzł wargi. Do stu diabłów, co tu się działo? - Sprawdzimy je jutro. Może się zaklinowały. A teraz rozstawić warty i spać! - Ay, ay, sir! Rackham ukrył twarz w dłoniach. - Pora spać - rzekł do Morgana po chwili. - Jutro opuścimy ten przeklęty okręt na zawsze. „Oprawca” Ktoś delikatnie dotykał jego pleców. Miękkie dłonie sprawnie rozsznurowały koszulę pod szyją Rackhama, ciepłe usta przywarły do jego szyi, przesunęły się w dół razem z dłońmi i zaczęły pieścić pośladki. Leżąc w półśnie na łóżku kapitana „Oprawcy”, Rackham poczuł na karku gorący oddech. Czyjś język dotknął jego ucha, pieścił je coraz mocniej i mocniej. Czyjeś ręce zaczęły szukać jego męskości. - Boney? - wyszeptał Rackham. - Boney, czy to ty? - Nie, mój przyjacielu - odparł cicho znajomy głos. Rozbudzony kapitan przewrócił się na drugi bok, pomacał ręką za sobą, a potem, gdy zamiast miękkiego, kobiecego ciała, dotknął mokrego sukna, pasa i rękojeści rapieru, zerwał się, wyskoczył z łóżka i... Zawył ze zgrozy, zatrząsł się cały... Był świt, przez okna przesączał się pierwszy brzask dnia. A na łóżku siedział sir Thomas Cunningham! Wpatrywał się w kapitana otwartymi, pustymi oczyma wisielca. Na jego nabrzmiałej szyi ciągle zaciskała się pętla, koniec sznura opadał na łoże. - Johnny - rzekł pieszczotliwie pirat. - Johnny, chodź do mnie... - Przecież ty nie żyjesz! Cunningham zaśmiał się krótkim, charkotliwym śmiechem. - Czy to ma teraz jakieś znaczenie, kotku? Jesteśmy już po drugiej stronie tego, co nazywasz życiem. Chodź do mnie, będzie nam dobrze. Zawołam też Orlando, jeśli chcesz. Razem będzie... cieplej. Rackham porwał cutlas. Cunningham roześmiał się znowu. - Co ty chcesz zrobić? - zapytał. - Mówię wyraźnie, nie żyję! Przecież dopiero co zszedłem z rei. Porzuciłeś mnie na morzu, z którego podjął mnie ten statek i powiesił... Na rei. Dwa dni temu. - Roth - szepnął Rackham. - Wybacz... Nie mogłem cię uratować. Nie było czasu, ten piekielny „Oprawca”... - To naprawdę nie ma już znaczenia, Szczęściarzu. Przyszedłem tu, aby wyjaśnić ci sytuację, w której się znalazłeś. Zasiądź zatem do stołu i posłuchaj. Kapitan zrobił, co mu kazano. Napełnił szklanice rumem. Podniósł naczynie do ust, ale nie czuł prawie smaku. Cunningham usiadł na krześle. - Historia, którą opowiadał Ramblind, jest prawdą - rzekł. - Ten statek rzeczywiście należał kiedyś do Johna Morrisa, pirata, który zdradził korsarskie bractwo i zaciągnął się na służbę do wicegubernatora Jamajki. Został jednak zwabiony w zasadzkę i powieszony na najwyższej rei. Przed zgonem Morris rzucił przekleństwo na ten galeon. Zapowiedział, że po jego śmierci „Oprawca”, na którym odbył tyle wspaniałych rejsów, stanie się postrachem piratów, a morscy rozbójnicy zapłacą słono za swoje nikczemności. Tej samej nocy statek zerwał się z kotwicy i podryfował na morze. Tę wersję historii już znasz. Nie wiesz jednak tego, że przez pokład „Oprawcy” przewinęło się już ze dwa tuziny piratów, którzy razem z załogami zostali postawieni w takiej samej sytuacji jak ty, monsieur Rackham. Wszyscy cierpieli tutaj za swoje winy, odbyli długą pokutę. A gdy w końcu powiesili się na rejach albo znaleźli następców, diabeł porwał ich dusze do piekła. - Wybacz, ale nie bardzo cię rozumiem... Czarny Roth położył rękę na kolanie Rackhama. Tym razem jego dłoń była lodowata. - Nigdy nie opuścisz tego statku, monsieur Rackham. Pozostaniesz na „Oprawcy” aż do swej śmierci i będziesz tropił piratów, zabijał ich, niszczył bukanierskie statki. A gdy odpokutujesz swoje winy, gdy znajdziesz następcę, który poprowadzi „Oprawcę”, będziesz mógł zakończyć swoją tułaczkę. Andrew Sparrow, przemknęło przez głowę Rackhama. On też został schwytany przez „Oprawcę”. Dlatego wciągnął nas w zasadzkę. Dlatego nas gonił... Chciał, aby ktoś przejął po nim okręt. Zdecydowanym ruchem strącił lodowatą, siną dłoń Cunninghama ze swojego kolana. - A co, jeśli nie zechcę walczyć z piratami? Cunningham pochylił się tak blisko, że prawie musnął językiem ucho Rackhama. - Wtedy, monsieur Rackham, będę przychodził do ciebie częściej. Mon Dieu! Zapomniałem ci powiedzieć: nie będę przychodził do ciebie sam. Ucho Rackhama wychwyciło zbliżający się wolno stukot drewnianej nogi. Dochodził z korytarza. Kapitan poznał go od razu i włosy stanęły mu dęba. To była drewniana noga Van Beltroopa, którego zamordował w zwadzie w burdelu mamy Fratelli w Port Royal. Rackham zadrżał. Stukot ucichł tuż u drzwi. A z korytarza doszło go łkanie. Szloch Boney! Kapitan dopadł do drzwi i zatrzasnął rygiel. - Czy mam zaprosić kogoś w gości, monsieur kapitan? - zapytał Czarny Roth, uśmiechając się szyderczo. - Z pewnością mieliby ci wiele do opowiedzenia. Czy jednak wystarczy ci tylko moje towarzystwo? Rackham jęknął. Broń wypadła mu z ręki. Teraz już wiedział, że trafił na samo dno piekła. - Nie zdołasz opuścić tego statku, Rackham. Nie rozbijesz go na skałach, bo on przemknie jak duch nad rafami i mieliznami. A zatem nie pozostaje ci nic innego, jak tylko zacząć wypełniać pokutę. - Kto... Kto nas wystawił? Joskowitz? Sparrow? Gubernator? - Sparrow zaginął dwa miesiące temu. Jego brygantyna napotkała „Oprawcę” i została potrzaskana z dział. Jednak Sparrow z częścią załogi dostał się na pokład statku i zabił dowodzącego nim kapitana. A potem dowiedział się o tajemnicy „Oprawcy”. I nie wytrzymał, postanowił znaleźć kogoś, kto przejmie po nim statek. Porzucił zatem koło wysp Antiles część swojego dziennika z notatkami na temat rzekomego hiszpańskiego galeonu i jakieś deski ze statku - chciał upozorować katastrofę. Odnaleźli je agenci Joskowitza i właśnie w taki sposób wpadliśmy w pułapkę. Rackham zwalczył w sobie chęć, aby paść na kolana. Nie mógł tego zrobić... Johnny Szczęściarz odmawiający paciorki... Nie, to byłoby zbyt straszne. - Tak, monsieur! Najwyższy czas zacząć się modlić! - Zabiję się! Nie wytrzymam tego długo. - Droga wolna. Dalej, strzel sobie w łeb. A wówczas ja wyjdę ci na powitanie do samych wrót piekieł! Rackham milczał. Nagle gdzieś w kubryku rozległy się wrzaski, strzały, jęki. Ktoś biegł korytarzem, krzycząc. Cunningham uśmiechał się. - Twoi ludzie już się pobudzili. Nie tylko ty miałeś tej nocy gości, kapitanie. Rackham pociągnął spory łyk rumu. Otrząsnął się jak pies. Całkowicie stracił smak w ustach. - Zabierz mnie do piekła, ale wypuść moją załogę - rzekł głucho. - Wiem, nagrzeszyłem strasznie, ale oni tylko wykonywali moje rozkazy... Czarny Roth roześmiał się. - Kto jest bez grzechu, niechaj pierwszy rzuci kamieniem - powiedział. - Kto jest bez występku, ten może bez przeszkód opuścić „Oprawcę” i udać się, dokąd zechce. A na którym z twoich piratów nie ciążą występki? Mówię oczywiście o śmiertelnych grzechach. Który z twych morskich wilków nie zabijał, nie gwałcił, nie mordował? Jest-li taki w tej zgrai? Jest na tym pokładzie chociaż jeden sprawiedliwy? Jeśli tak - to wsadź go w szalupę i odeślij na ląd. Rackham milczał. Ale w jego głowie zaświtała iskierka nadziei. - Zatem, monsieur kapitan, przekazuję w twoje ręce najpotężniejszy okręt, jaki widziały te wody. - Cunningham wstał i sięgnął po kapelusz. - Mam nadzieję, że odpowiednio wykorzystasz jego siłę i potężnie zaszkodzisz piratom. A spraw się dobrze, bo inaczej następne... odwiedziny nie będą należeć do przyjemnych! Roth poklepał Rackhama po policzku. A potem wyszedł z kajuty. Kto jest bez grzechu... Dzień wstawał ponury i smutny. Morze pieniło się wściekle, uderzało o burty statku, strzelało bryzgami piany. Załoga Rackhama zgromadziła się w milczeniu wokół grotmasztu. Kapitan nie potrzebował nic tłumaczyć. Tej nocy historia „Oprawcy” wyjaśniła się sama. Nie wszyscy przetrzymali koszmary. Dwa świeże ciała kołysały się na bukszprycie. Morskie fale omywały je, podrzucały w górę, jakby ocean bawił się ludzkimi szczątkami. - Tak - zabrał w końcu głos Rackham. - Jesteśmy przeklęci. Ale nie myślcie, że znaleźliśmy się tutaj dlatego, że was oszukano. Że wpadliście w pułapkę. Nie, moi mili! Trafiliśmy tu, bo przez całe życie żyliśmy w grzechu. Bo napadaliśmy, rabowaliśmy, gwałciliśmy i przepuszczaliśmy złoto w zamtuzach, płacąc nim za wdzięki francowatych kurew w Port Royal. I za to teraz będziemy pokutować. Będziemy pływać na tym przeklętym galeonie do chwili, gdy znajdziemy piratów, którzy nas zastąpią. Morgan roześmiał się chrapliwie. Splunął krwawą śliną na pokład. - Oczywiście, możecie w każdej chwili powiesić się na rei albo strzelić sobie w łeb. Ale nie myślcie, że pójdziecie wówczas do nieba. Traficie na samo dno piekła i będziecie smażyć się tam aż do dnia sądu ostatecznego! Więc chyba lepiej odwlec trochę ten przykry moment?! Zapadła cisza. Mewy skrzeczały, oskubując wisielców. - Ten z nas, który jest bez grzechu... bez ciężkiego grzechu, może opuścić okręt - rzekł głucho Rackham. Piraci zaszemrali. Kilku padło na kolana i zaczęło się modlić. Ktoś płakał, inni przeżegnali się. Morgan zarechotał paskudnym śmiechem. - Naprawdę rzygać mi się chce, jak widzę takich parszywych śmierdzieli jak wy - ryknął. - Kurwa, chcecie żałować za grzechy? Będziecie tu klepać godzinki? Obiecywać poprawę? Kurważ mać, Milton, nie patrz na mnie tak błagalnie! Dlaczego składasz rączki do Bozi? Miesiąc temu tymi rękoma poderżnąłeś gardło holenderskiemu kupcowi, choć cię błagał o łaskę i powiadał, że czekają na niego małe dziatki! A ty, Levis, co? Padłeś na kolana i będziesz się modlił do Pana Boga? Pan Bóg nie słucha takich szmatławych łajdaków jak ty! Szkoda, że nie modliłeś się do Bozi wtedy, kiedy razem z połową załogi chędożyliście po kolei kapitańską córkę z bryga „Neptun”! Tacyście byli wyposzczeni, że rzuciła się do morza, bo od gwałtów pomieszały się jej zmysły! Kwatermistrz przeszedł się między chłopcami Rackhama. - Podrzynacz, kamracie! - zawołał. - Ty płaczesz? Patrzcie, jak ten szelma boi się o swoją nieśmiertelną duszyczkę. Pomyśl, kurwa, lepiej o tych wszystkich kupcach i żołnierzach, których posłałeś na dno. Którym wydłubałeś serca albo rozwaliłeś łby. Każdy z nich miał po kilka uroczych dziatek, które do dziś wypatrują, kiedy tatko wróci z rejsu. I modlą się do Boga, aby zachował go żywego. I wymodliły karę dla ciebie, bo będziesz zdychał na tym galeonie aż do dnia sądu ostatecznego. Atkins, kurwa, ty się żegnasz?! A może się nawrócisz? Zostaniesz katolikiem i wstąpisz do zakonu? Na to już, kurwa, za późno. Nie trzeba było palić żywcem ludzi i wieszać ich za żebro, aby wydali, gdzie mają złoto! Zatoczył się, zionąc wonią rumu. - Mnie tam za jedno, komu służę, Panu Bogu czy diabłu! - zarechotał. - Ale skoro tu jestem, nie będę wił się, błagał i szlochał na kolanach. Ja, kurważ mać, do końca życia będę chodził z podniesioną głową. I będę żeglował na tym przeklętym statku, dopóki nie przyjdzie po nas sam Lucyfer. I wam też tak radzę, kamraci! Zatoczył się, wsparł na czyimś ramieniu i nagle zamarł. - Robert - rzekł i przetarł oczy. - Robercie? Co ty tutaj robisz? Co robisz z gromadą tych szelm i łajdaków? Co ty robisz na „Oprawcy”? Przecież ty nie zabiłeś nikogo. Nie wychędożyłeś dziewki, nie poderżnąłeś nikomu gardła... Przecież ty jesteś bez grzechu! Piraci przyskoczyli do młodzieńca, patrzyli na niego, obracali dokoła, a w oczach kilku najgorszych łotrów pojawiły się łzy. - On nie zna grzechu - szepnął Atkins. - On nie zrobił nikomu nic złego. - Żył dobrze z załogą! - Zawsze pomagał! - Nigdy nie zabijał! - Modlił się, kamraci, sam widziałem, jak się modlił! - Dobry był! - Bez grzechu! Rackham przedarł się przez tłum piratów. Stanął oko w oko z Robertem. - Posłuchaj - rzekł do sługi. - To wszystko prawda... Opuścisz ten statek, Robercie... Wysadzę cię na ląd w łodzi. Odejdziesz i zapomnisz o nas. - Ale, panie kapitanie... - To rozkaz, słyszysz! Masz zejść na ląd! Inaczej powieszę cię na najwyższej rei! Robert skurczył się. - Opowiesz wszystkim o przeklętej załodze kapitana Rackhama - powiedział Morgan. - Opowiesz o „Oprawcy” pełnym powieszonych ciał. O okręcie widmie, przemierzającym oceany, aby siać grozę i zniszczenie... - Ale ja... - Opowiesz. Będzie o nas głośno. Opuścić szalupę! Majtkowie rzucili się do łodzi. Dźwignęli ją i... Nie podnieśli. Nadaremnie mocowali się z łodzią. Nie mogli podnieść jej w górę i spuścić na wodę. - Co się dzieje? - jęknął Rackham. - Robercie, nie może być... Jak to? Czy ty...? - Tak, kapitanie. - Stevenson spuścił wzrok. - Tak, popełniłem występek. Wybaczcie, panie. - Co takiego zrobiłeś? - Wtedy, w zamtuzie w Port Royal... Wziąłem twą sakiewkę, panie... Wybaczcie. - Daj spokój, Robercie. Odpuszczam ci wszystko! Słyszycie! - ryknął Rackham prosto w niebo. - Odpuszczam mu kradzież złota! Majtkowie chwycili za szalupę i... nie podnieśli jej. Piraci spuścili głowy. Rackham zadrżał. - Co mamy robić? - Złodziei karze się w Port Royal tylko w jeden sposób - rzekł Robert. - Obcięciem lewej dłoni... - Nie! - ryknął Morgan. - Nie zrobimy tego! Robert zawinął lewy rękaw rajtroka. - Ja... - zająknął się. - Nie ma innej rady. Inaczej nigdy nie opuszczę statku. - Nie! - Nie obcinajcie mu ręki! - O Boże! - jęknął Rackham. - Nie każcie mi tego robić! - Ja sam pójdę - rzekł Robert. - Zróbcie to, proszę. - Nie, nie mogę. Majtkowie znowu próbowali podnieść łódź. Nie udało się. - Panie Morgan, może wy... - Ja... Jak to? - Wyście najtwardsi z całej załogi. Morgan pokiwał głową. Opanował się i wydobył kordelas. - Jesteś pewien, że tego chcesz, Robercie? - Zróbcie to już! Kurwa! Ruszcie się! Przytrzymajcie mnie. - Dobrze - powiedział łamiącym się głosem Morgan. - Dobrze... Rackham nie patrzył, co się dalej stanie. Majtkowie podprowadzili Roberta do grotmasztu, do katowskiego pniaka... Kapitan dał znak Morganowi. A gdy ostrze kordelasa opadło w dół, ukrył twarz w dłoniach. Piraci pospuszczali głowy. Zdjęli kapelusze. Kilku uklękło... Dwaj majtkowie bez trudu spuścili szalupę na wodę... Później, gdy wypalono rany Robertowi, blady Rackham stanął przed młodzieńcem. Spojrzał na jego wymizerowaną twarz. Na kikut ręki owinięty bandażem. A potem chwycił chłopca w ramiona, przytulił do siebie i zaszlochał. - Robercie - wyszeptał. - Robercie... - Nie płaczcie, panie - rzekł chłopak. - Nie stało się nic... Nic... - Bądź dobry, Robercie. Jedź tam, gdzie ci powiedziałem, weź pieniądze i wracaj do Anglii. Kup sobie dom, posiadłość, miej żonę i dzieci i nigdy już nie wracaj na morze. Chodź co tydzień do kościoła, by wysłuchać kazania. Dawaj datki na biednych. Ufunduj szpital albo dwa. Rozdawaj jałmużny. - A pomódl się czasem za nas - wyszeptał Levis. - Nie bierz przykładu ze mnie - uśmiechnął się Morgan. - Bo „Oprawca” przypłynie po ciebie - zażartował. - Nie czyń zła - wyszeptał Atkins. - Żyj spokojnie i bez lęku. Kapitan wyciągnął zza pasa swój pistolet. - Masz, Robercie, bierz na pamiątkę. Marynarze sięgnęli do pasa. Każdy dawał, co miał - dublony, fajkę, kordelas. Robert przyciskał do piersi podarki zdrową ręką. I dziękował ofiarodawcom. Potem skłonił się marynarzom i swemu kapitanowi. I wsiadł do szalupy. - Kapitanie! - krzyknął. - Pomogę wam! Uratuję! Przysięgam! Nie będziecie cierpieć wiecznie! Wrócę po was... Wrócę po was kiedyś i uwolnię! Rackham patrzył, jak odpływa, jak pochłania go poranna mgła, jak kołyszą nim morskie fale. Takiego Roberta zapamiętał na resztę swego życia... Epilog Kapitan Robert Stevenson, zwany Diabłem z Tortugi, obracał w palcach inkrustowany srebrem pistolet kapitana Rackhama. Uśmiechnął się smutno do dawnych wspomnień. Skłamał Rackhamowi! Nie wrócił do Anglii. Za pieniądze wydobyte ze skrytki kapitana kupił mały slup, wynajął kilku zabijaków, a potem spróbował szczęścia. Nie modlił się. Nie kupił sobie posiadłości. Nie chadzał co niedziela do kościoła posłuchać kazania pastora. I jak łatwo można się też domyślać, nie odmawiał co wieczór paciorka. W zamian za to powiesił kilku księży i spalił trzy klasztory na wyspach. A zamiast pastorów i księży wszystkie dziwki z Tortugi szeptały jego imię. Piraci pili jego zdrowie, a jeśli złorzeczyli, to tylko szeptem i spluwając przez lewe ramię. Żył jak chciał, nie modląc się, nie skamląc o miłosierdzie i litość, choć często jego wrogowie żebrali o łaskę u jego stóp. Nigdy jej nie udzielał! Diabeł z Tortugi obracał w ręku błyszczącą kulę. A potem jednym ruchem owinął ją we flejtuch, wcisnął do lufy pistoletu i przybił stemplem. To była srebrna kula... Na duchy i upiory. I na Rackhama. Robert zamyślił się. Po tylu latach pozostał mu jeszcze jeden dług do spłacenia. Musiał zakończyć tułaczkę Rackhama. Wszak przysiągł, że to uczyni. A on zawsze dotrzymywał danego słowa. Czekało go największe wyzwanie w jego życiu. Robert wstał i sięgnął po kapelusz. Ruszył do drzwi, otworzył je kopniakiem. Szybko wyszedł na pokład, z przyjemnością wciągnął w płuca morskie powietrze. Marynarze myjący pokład skulili się, niemal rozpłaszczyli na deskach. Gniew Diabła z Tortugi bywał straszny. - No, jak tam, powiesiliście ich? - zapytał bosmana. - Sir, yes, sir!!! - Mam nadzieję, że reszta tej hołoty nie będzie się już buntować. - Zerknął w górę, gdzie na rei kołysało się trzech wisielców. - Gdyby któryś protestował, osobiście wydrę mu oczy. Kogo wy mi zwerbowaliście, Hawkins? Samych paniczyków i sfrancuziałych galantów, co posrali się w gacie, gdy dowiedzieli się, że idziemy walczyć z „Oprawcą” i Rackhamem Przeklętym. - Sir, yes, sir!!! - Postawić żagle! I wywiesić naszą piracką flagę. I wydajcie chłopakom dodatkową porcję rumu. Z łoskotem opuszczono żagle. Fregata „Royal Fortune” ruszyła szparko naprzód. Robert przeszedł na dziób. Oparł się o nadburcie obok relingu i zapatrzył w dal. Szli na spotkanie z okrętem widmem. Żeglował, aby spotkać się w boju z galeonem i wypełnić przeznaczenie. Aby wreszcie posłać na dno „Oprawcę” i jego przeklętą załogę. Mateusz Bandurski rocznik 74, ukończył politologię (specjalność dziennikarska) na UAM w Poznaniu. Czyta od 24 lat, pisze od roku. Do tej pory publikował w Internecie (m.in. na stronie www.carpenoctem.pl). Łaps to jego debiut drukowany. Nałogowo ogląda filmy. Mieszka wraz z żoną Madgaleną i psem Korą pod Poznaniem. Mateusz Bandurski ŁAPS Dobry wieczór, Sykstusie. Kiwnąłem głową na powitanie, nie opuszczając nóg, opartych wygodnie o barierkę ganku. Patrzyłem nieruchomo na pomarańczowe słońce, chowające się z wolna za zniszczone czubki moich butów. Wielebny Marsh przestąpił z nogi na nogę i odchrząknął. - Widzisz, burmistrz prosił mnie, żebym do ciebie zajrzał. Chciałbym porozmawiać z tobą na temat pewnych rozterek moralnych... Prychnąłem. - Rozterek... To dobre... - Dotyczących... tego czynu... - Próbował mówić dalej, niezrażony, dobierał w myślach jakieś okrągłe, gładkie słówka. Wyprostowałem się na fotelu, obcasy łomotnęły o deski, a wielebny lekko podskoczył i przerwał. - Tego mordu z zimną krwią, jakiego mam dokonać na tym człowieku w majestacie waszego prawa? Marsh cofnął się o krok i wyglądał na równie oburzonego, co przestraszonego. - To prawo, któremu służysz, Sykstusie. Którego jesteś przedstawicielem. Masz obowiązki wobec tego miasta i jego obywateli, którzy cię opłacają. Potarłem oczy, zaczerwienione od piekielnego pyłu, którego wszędzie było pełno. Nie padało od trzech tygodni. Drobny, szary kurz osiadał w studniach, wciskał się pod ubranie, czuło się go w jedzeniu, na prześcieradłach i we włosach. - Moim obowiązkiem było złapanie bandyty, żeby nie zagrażał więcej dobrym obywatelom, ich żonom i córkom. Szczególnie córkom. - Z ponurym zadowoleniem zauważyłem, że się czerwieni. - Reszta należy do sędziego. Zresztą nie sądzę, żeby ten człowiek doczekał jego przyjazdu. Umiera. Pastor już nawet nie próbował udawać, że przybył z misją pocieszycielską. - To właśnie jest powodem, dlaczego rada miejska wydała wyrok zaocznie. Zbrodnie wymagają kary, przykładnej i publicznej. Jeśli on umrze po cichutku w celi, jaki będzie z tego pożytek? - Jesteś obłąkany, padre. Wszyscy jesteście. *** Na dworze zaczął już zapadać niebieskawy od upału mrok. Wszedłem do biura i zapaliłem małą lampkę nad biurkiem. Żółtawe światło zabłysło w szklanych drzwiach szafki na broń i wiszącej nad nią mosiężnej tabliczki. Napis, wyryty ozdobnymi zawijasami w mosiądzu, głosił: „Wdzięczni za ochronę, w podzięce za służbę - mieszkańcy Sabiny”. Wisiała tam już, zanim przyjechałem do miasta. Więzień poruszył się w swojej celi, usłyszałem szelest siennika i westchnienie. Usiadłem za biurkiem, otworzyłem szufladę i, jak leci, zacząłem wrzucać do niej zaśmiecające blat papiery. Same błahostki - raporty o dwóch pijackich bójkach w zeszłą sobotę, kradzieży suszącej się bielizny, spóźnionych alimentach. Sabina nie była stolicą zbrodni. - Łapsie! Skończyłem z porządkami i z drugiej szuflady wyjąłem butelkę wódki. Nalałem do blaszanego kubka - tak na dwa palce - i schowałem ją z powrotem. Może choć tu nie dostał się ten cholerny piach. - Hej, łapsie! Podejdź tu! - Głos bandyty był cichy i z obcym akcentem. Westchnąłem, wypiłem zawartość kubka i, odchyliwszy się na krześle, przekręciłem włącznik światła w celi. Postrach obywateli, ich żon i córek leżał na pryczy, uniesiony na łokciu, i skręcał sobie papierosa. W słabym blasku osłoniętej drucianym kloszem żarówki jego posiniaczona i obrzmiała twarz lśniła od potu. Zmrużył lekko oczy, kiedy zapaliło się światło, przejechał językiem po bibule i spojrzał na mnie. - Czego chcesz, Gekon? - Chcą, żebyś mnie załatwił? Nie będą czekać na sędziego, nie poczekają, aż sam zdechnę, prawda? Milczałem. Bandyta wsadził skręta między rozbite wargi i wyciągnął rękę w moją stronę, pytająco unosząc brwi. Rzuciłem mu wyjętą z pudełka zapałkę, którą złapał w locie, krzywiąc się z bólu wywołanego gwałtownym ruchem. Nieźle go urządzili, zanim nadjechałem. Gekon potarł zapałkę o szew siennika, zapalił papierosa i zaciągnął się z rozkoszą. Ciągle milcząc, ruchem głowy pokazałem na stojący w rogu kibel. Pożar w celi był ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie życzył. Chociaż... mógłbym nie otworzyć kraty i wtedy miałbym wszystko z głowy - Gekona, radę miejską, posterunek, ale i pewnie moją posadę. Patrzył na mnie przez płomyk trzymanej w ręku zapałki, jakby chciał wyczytać coś z mojej twarzy. Nie odwracając głowy, machnął nagle ręką i zapałka zakreśliła łuk, stuknęła o porcelanę i zgasła z cichym syknięciem. Więzień położył się z powrotem na pryczy, paląc. Wyłączyłem światło w celi. Mały punkcik żaru tkwił nieruchomo w ciemności kilka minut, rozjarzając się od czasu do czasu, zanim nie zgasł, zduszony o betonową posadzkę. Wtedy wstałem, przypiąłem pas z bronią i wyszedłem w duchotę i gorąco nocy, która zapadła nad całym światem. *** Dawna chwała Sabiny brała się z ropy naftowej. Koncerny, których nazwy blakną dziś na plakietkach rozwłóczonego sprzętu wydobywczego, wyssały spod ziemi każdą kroplę czarnego złota. A potem wyniosły się, zabrawszy wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość, łącznie ze snami o majątku i świetlanej przyszłości. Później dwie wojny (w tym jedna domowa), rozpad tego, co jeszcze mogło się rozlecieć, wreszcie stagnacja i beznadzieja stworzyły na nowo to wspaniałe miasto, w którym pełnię zaszczytną funkcję stróża porządku publicznego. Kilka szybów, z których można coś jeszcze wycisnąć, produkuje tylko na potrzeby miasteczka, jego kilku generatorów, trzech rozsypujących się pojazdów terenowych i paru traktorów. Ci, którzy zostali, w większości rolnicy, nie sprawiają kłopotów. Są zbyt zmęczeni, żeby rozrabiać. Dwa bary, cztery sklepy z mydłem i powidłem, restauracja, kilka piwiarni, hotel i więzienie. Czasami, najczęściej w nocy, po rozklekotanych torach przesunie się długi sznur wagonów towarowca. Dawniej, jakby z łaski, stawał nieraz na chwilę przy pozostałościach stacji, żeby zabrać trochę poczty. Teraz najwyżej zwalniają trochę, bo rozjazdy są coraz bardziej przeżarte rdzą. Nieraz z rowu poderwie się czarna figurka i, tuląc do siebie chude zawiniątko, biegnie wzdłuż toczącego się składu, szuka pewnego chwytu, aż wreszcie wskakuje na złącza między wagonami. Włóczęga, robotnik sezonowy, a czasem zubożały do cna farmer, który dochodzi do wniosku, że gdzieś, gdzie zatrzymują się jeszcze pociągi, musi być jednak lepiej. Sabina nie jest wyjątkowa - minąłem kilka podobnych osiedli i dziesiątki innych, wymarłych. Dlaczego zostałem? Może brakowało mi już sił, żeby nie zostać. *** Wszedłem do restauracji, żeby coś zjeść i zamówić na jutro śniadanie dla mnie i dla więźnia. Zdezelowany Wurlitzer odtwarzał jakiś chrypiący przebój sprzed pięćdziesięciu lat kolejnego martwego artychy. Tego poznałem od razu - Brucie Springstein czy jakoś tak. Trudno ich nie rozpoznawać, skoro w całej Sabinie jest około czterdziestu płyt. Czekam tylko na to, kiedy wreszcie ktoś rozwali szafę grającą po tysiącznym wysłuchaniu Twist In My Sobriety Tanity Tikaram. Chyba go nawet nie aresztuję. Podszedłem do długiego baru i zamówiłem danie dnia i dwa razy jajecznicę z parówkami na rano do biura. Normalnie zamówiłbym jeszcze jedną porcję, ale mój zastępca, Dawid, w sumie łebski facet, postrzelił się w nogę. Nie zapiął kabury i kiedy rano ubierał się do pracy, broń upadła na podłogę i wystrzeliła. Kula wyorała mu bruzdę w udzie, o dłoń minęła głowę i przeleciała przez sufit, sypialnię jego córki, by ugrzęznąć w gontach dachu. Kiedy odwiedziłem go wczoraj w jego domu, leżał w łóżku i czytał „Playboya” sprzed piętnastu lat. - Wyobraź sobie: huk, ja na podłodze krwawię jak świnia i nie mogę z siebie głosu wydobyć, mała na górze drze się jak opętana... - opowiadał beznamiętnie. - A moja piękna nawet się nie obudziła. Żona Dawida, która właśnie przyniosła dla mnie lemoniadę, a dla męża zimne piwo, zachichotała, jakby dawno nie słyszała zabawniejszej historii. Mój Boże. Kiedy wychodziłem, mrugnął do mnie i pogładził tego ogromniastego gnata, którego powiesił na gałce łóżka, jakby w każdej chwili spodziewał się napadu bandytów. - Ależ ma kopa, nie, Sykstus? Dobrze, że na dach nie spadła zestrzelona kaczka. Mój Boże, po dwakroć. Tak więc siedziałem, pochylony nad średnio wysmażonym „Specjałem Szefa”, i rozpaczliwie szukałem w głowie jakichś zastępczych myśli, niedotyczących Gekona i całej reszty. Na próżno. Owszem, był bandytą. Rabował, zabił co najmniej pięciu ludzi, palił domy. To szczególnie ciężkie przestępstwo wobec obywateli, którzy ledwo poskładali swój mały świat z ocalałych resztek i drżą z niepokoju, starając się go utrzymać w całości. Bez dwóch zdań, zasłużył na śmierć. Ale ja nie chciałem go zabijać. Nie mogłem zabijać. Zostawiłem prawie nietknięty stek, wsunąłem banknot pod talerz i wstałem. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę z ukradkowych spojrzeń, jakimi mierzyło mnie kilku nielicznych o tej porze klientów. A więc już się rozniosło. Skinąłem głową Lorrie za barem i wyszedłem, spoglądając na zegarek. Zbliżała się jedenasta, miasto już spało. Wolnym krokiem dotarłem do budynku więzienia, będącego jednocześnie moim biurem i domem, nie spotykając żywej duszy. Od pustyni wiał lekki wiatr, niosąc coraz więcej drobnego piasku, który pewnego dnia pogrzebie całe miasto. Jeśli o mnie chodzi, mogło się to stać nawet i dziś w nocy. *** - Szlachetny Sykstus Dannon, stróż prawa i porządku! - Przywitał mnie od progu szyderczy głos więźnia. Stał w rogu celi i z głośnym chlupotem odlewał się właśnie do kibla. Usiadłem za biurkiem i sięgnąłem po doszczętnie zaczytany kryminał. Jedną z tych książek, które czyta się gdziekolwiek i zostawia w tym samym miejscu dla następnego gościa. Trafia się na nie w hotelach, poczekalniach, na dworcach. Są dobre dla zabicia czasu, ale niewarte zabrania ich ze sobą. Moją znalazłem w jednym z opuszczonych baraków dla robotników naftowych. - Jak myślisz, łapsie, czy kiedy mnie już zabijesz, kiedy przywrócisz im błogie poczucie bezpieczeństwa, nadal będą cię uwielbiać? Nie sądzę. - Gekon splunął do muszli, spuścił wodę i pokuśtykał w stronę pryczy. Z westchnieniem wyciągnął się na wznak. Oddychał ciężko, czoło świeciło mu od potu. Przewracałem lekko pożółkłe kartki, szukając miejsca, gdzie wczoraj skończyłem czytać. Nie miałem ochoty na pogaduszki. Gekonowi najwyraźniej to nie przeszkadzało, trudno zresztą mu się dziwić. Pierdel w Sabinie nie dostarczał zbyt wielu rozrywek. - Raczej staniesz się pariasem, będą szeptać za twoimi plecami, te małe szczury. Bo to są szczury, panie Dannon, będą tobą pogardzać i bać się ciebie, nie za to, że zabiłeś człowieka, nawet tak strasznego bandziora, za jakiego mnie uważają, ale za to, że zrobiłeś coś, na co oni mieliby ogromną ochotę, ale się boją, banda tchórzliwych gnojków. Niemal wypluł ostatnie zdanie. Nie podnosząc wzroku znad książki, rzuciłem od niechcenia: - Te gnojki by cię zatłukły, gdybym im na to pozwolił. - Bzdura! - Aż się poderwał na sienniku. - Spuścili mi łomot, kiedy czołgałem się ranny i bez nabojów. Myśleli, że straciłem pazury, ale zanim się zjawiłeś, opromieniony majestatem prawa, właśnie jednego pomacałem nożem. - Zaśmiał się i rozkaszlał. - I co? Twoi obywatele zobaczyli trochę juchy i odskoczyli. Odeszła ich chęć mordu. Jasona Muddocka pochowano wczoraj na jego farmie, ale nie uznałem za stosowne informować o tym Gekona. Lubiłem Jasona, wielkiego, spokojnego faceta. Miał lichą ziemię i co roku z trudem wyciskał z niej chude plony, ledwo wystarczające dla niego i jego milczącej żony. Nie mieli dzieci. Zaproponowałem mu kiedyś posadę zastępcy, ale odmówił. - Za spokojny ze mnie facet, szefie. Nie lubię kłopotów. - I roześmiał się wstydliwie, jakby to przynosiło mu ujmę. Pomyślałem, że szkoda, że nie wziął tej roboty. Kiedy grupa mieszkańców osaczyła Gekona w jednej ze stodół za miastem, byłby ze mną w biurze, a jego żona nie zostałaby wdową. *** Mały Billy Mitnick wpadł do biura z takim impetem, że prawie mnie przewrócił. Właśnie szedłem do drzwi, dojadając kanapkę ze śniadania, i miałem zamiar odbębnić mały patrol, żeby pokazać mieszkańcom, jak sumiennie wykonuję swoje obowiązki, nie marnując pieniędzy podatników. Gówniarz był spocony i przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu, z trudem łapiąc oddech. Kucnąłem przed nim i silnie potrząsnąłem za ramiona, w ostatniej chwili powstrzymując się, żeby nie przyłożyć mu w twarz dla otrzeźwienia. - Co się stało!? - Mają go...! - wyzipał z trudem. - Kogo? - Gekona! Złapali Gekona, szefie. Jest w stodole pana Corcorana. Mary poszła tam po siano dla krowy i... Nie czekałem, aż skończy. W biegu sprawdzając magazynek dziewiątki, wskoczyłem na siodło i, modląc się, żeby żaden dzieciak nie wybiegł pod kopyta Rosie, pognałem na farmę Corcorana, podnosząc tuman szarego kurzu Sabiny. *** Gekon wyciągnął się z powrotem na pryczy i przymknął oczy. - Ale ty nie dałbyś spokoju, co, szefie? Nie wyglądasz mi na takiego, który się boi odrobiny juchy. Nawet własnej. Nie odpowiedziałem. - No, to będziesz miał okazję znów popatrzeć na krew. Bo oni nie pozwolą ci mnie nie zabić. Zapaliłem papierosa, zebrałem końcem języka drobiny tytoniu z warg i powiedziałem, patrząc mu prosto w twarz: - To jest wyrok. A ty na niego zasłużyłeś. Jeśli wolisz tak o tym myśleć, to była gra. Przegrałeś. Zero. Przez chwilę spoglądał na mnie w milczeniu. A potem się roześmiał. Oczy świeciły mu od pigułek. - Brawo, szefie. Brawo! Niech cię kule... Gra! Jak diabli! Otarł załzawione ze śmiechu oczy i kiwnął głową, przyzywając mnie poufale do krat celi, jakby zapraszał starego kumpla na kufelek jasnego. Podszedłem, pamiętając o przepisowej odległości, mimo że więzień leżał na pryczy i wiedziałem, że już tylko kuśtyka, i to z trudem. - Powiedz mi, łapsie... Czy nigdy nie miałeś ochoty rozwalić łba któremuś z tych gnojków? Któremuś z tych jęczących marudów, zawracających ci dupę z byle powodu, drobnych pijaczków, farmerów, piejących o swoich prawach, kiedy czyjaś krowa zeżre im trochę trawy z pola? - Mówił coraz szybciej, z rosnącą wściekłością. - A wiesz, co robią potem? Wracają do swoich ruder i pieprzą swoje córki. Zastanawiają się, jaką świnię podłożyć sąsiadowi, bo ma lepsze plony, oczywiście po tym, jak już zleją swoją starą. Ile widziałeś w tym mieście posiniaczonych kobiet, szefie? Tacy oni są, ci twoi obywatele. Nawet z tej odległości czułem smród choroby, zjadającej go pomału. Zastanawiałem się, czy zdąży go zabić, zanim ja będę musiał to zrobić. - Dobranoc, Gekon. Gasimy światło. Uśmiechnął się pogardliwie i bez słowa odwrócił do ściany. Pstryknąłem wyłącznikiem i całą izbę ogarnął mrok, ledwie rozpraszany płomieniami znad szybów i dogorywającym wspomnieniem słońca, schowanego już za górami. W biurze było gorąco jak w piecu, wolałem rozłożyć sobie posłanie na ganku. Poszedłem na piętro po koc i poduszkę. Kiedy wracałem, mijając celę, doleciało mnie zaspane mamrotanie. - Tacy właśnie są, łapsie. Widać to w ich oczach, gdy mają umrzeć. Tacy właśnie są. Nie zatrzymując się, rzuciłem przez ramię, nienawidząc się za to: - Ciekawe, co będzie w twoich oczach, Gekon. Odpowiedziało mi chrapanie więźnia. Cała Sabina już spała, śniąc swój urywany, niespokojny majak. Rozłożyłem koc na zapiaszczonych deskach i wysikałem się za rogiem więzienia. Skręciłem papierosa i po krótkiej wewnętrznej walce zakradłem się na palcach do biurka po butelkę. Gekon powiedział coś niewyraźnie przez sen i przewrócił się na drugi bok, a ja zamarłem na moment, zanim powoli otworzyłem szufladę. Chwilę potem, paląc i popijając prosto z gwinta, patrzyłem w gwiazdy nad wiecznie płonącą pochodnią jednego z ostatnich szybów na polu naftowym za miastem. Zastanawiałem się, co się stanie, kiedy w końcu zgaśnie tak jak inne, których czarne szkielety sterczały wśród piasków. Po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że będzie lepiej widać gwiazdy, i uspokojony zasnąłem z pustą butelką w ciągle zaciśniętej dłoni. *** Szarpnąłem z całej siły za cugle, koń zakwiczał boleśnie i zarył kopytami w miejscu. Zeskoczyłem z siodła i przepraszająco poklepałem Rosie po szyi, jednocześnie wyciągając broń. Wrota stodoły były rozwarte na oścież, z wnętrza dolatywał gwar i odgłosy bójki. Nagle ponad ciżbę głosów wzbił się wysoki krzyk, bardziej zaskoczenia niż bólu czy przestrachu, i zrozumiałem, że dla kogoś jest już za późno. We wrotach stanął Muddock, mrugał, jakby oślepiło go słońce. Szeroko rozczapierzoną dłoń przyciskał do brzucha, opiętego spranymi roboczymi spodniami o szerokich szelkach. Widziałem, jak materiał ciemnieje, a między palcami przeciekają wąskie strużki jasnoczerwonej krwi. Jason oparł się o nieheblowane wrota i osunął po nich, ciężko waląc tyłkiem o ziemię. Kiedy go mijałem, nie mrugał już, a w oczach zastygł mu wyraz zdziwienia. W stodole panował półmrok, przecinany złotymi smugami słońca, wpadającego przez szpary w ścianach, w których wirowały złociste drobiny kurzu. Pachniało zeszłorocznym zbożem, potem i wściekłością. Ośmiu ludzi stało w nieregularnym półkolu, oddychając ciężko i wpatrując się z nienawiścią w dziewiątego, pełznącego po klepisku. Gekon czołgał się z okrwawioną twarzą w stronę narożnika budynku, szukając osłony dla pleców. Nie spuszczał wzroku z prześladowców, szczerząc zęby w grymasie wysiłku czy też może pogardy. W ręku trzymał okrwawiony nóż. Mężczyźni rozstąpili się, przepuszczając mnie. Bandyta dotarł do ściany i oparł się o nią ciężko. - Jorge Santi, aresztuję cię w imieniu prawa, nadanego mi przez wolne miasto Sabina, za zabójstwa, gwałty, podpalenia i kradzież koni, pojazdów i dobytku. Rzuć broń. Gekon popatrzył na mnie z niedowierzaniem, podobnie jak mężczyźni z miasta. Nie spuszczając wzroku z pistoletu, wolno wyciągnął przed siebie rękę z nożem i upuścił go na ziemię. Usłyszałem za sobą poruszenie, kiedy jacyś nadgorliwcy ruszyli w jego stronę. - Stać! - krzyknąłem głośniej niż to było potrzebne. - Nie dopuszczę tu do żadnych samosądów. Zabieram go do więzienia. Za plecami usłyszałem kilka niechętnych pomruków, ale nie odwracałem głowy, trzymając rannego na muszce. Lewą ręką odpiąłem od pasa kajdanki i rzuciłem na ziemię przed Gekonem. - Załóż je. Na ramieniu poczułem czyjąś rękę. - Sykstus, co ty wyprawiasz? - To Marty Soderbergh, sąsiad Corcoranów. Aresztowałem go kiedyś za zbicie po pijaku lustra w „Kaczanie”. - A jak ci się wydaje? - powiedziałem spokojnie, patrząc, jak Gekon zakłada sobie bransoletki, popatrując czujnie to na mnie, to na swoich niedoszłych oprawców. - Aresztuję go. I zabierz tę rękę, Marty, albo skuję cię razem z nim... Któryś z mężczyzn za mną prychnął z niedowierzaniem, któryś zaklął. Nie mogli w to uwierzyć. Schowałem pistolet do kabury, jeden z nielicznych strzelających gnatów w mieście. Nie miałem złudzeń: gdyby którykolwiek z nich miał prawdziwą broń, Gekon nie doczekałby mojego przyjazdu. A teraz rozwiewała się nawet nadzieja na swojski stryczek, przerzucony przez belkę przy suficie. Trudno się dziwić ich rozczarowaniu. Podszedłem do bandyty, uważając na jego wyciągnięte na klepisku nogi w wyświechtanych, skórzanych spodniach. Lewa nogawka pociemniała od zakrzepłej krwi, widziałem zresztą, jak wlókł za sobą nogę, czołgając się, ale ostrożności nigdy za wiele. Tylko tego mi było potrzeba, żebym zwijał się na ziemi, trzymając za puchnące jaja, przy akompaniamencie szyderczego rechotu Gekona. Sądząc po nastroju facetów z miasta, kilku pewnie by mu zawtórowało. Chwyciłem go za kołnierz i pomogłem wstać. Zachwiał się, ale utrzymał na nogach. Lekko popchnąłem go w stronę wyjścia i dałem głową znak, żeby się rozstąpili. Bez słowa przeszliśmy pod szpalerem nienawistnych spojrzeń. *** - Jak tam bandzior, Sykstusie? - zapytał niby od niechcenia burmistrz, zajęty nalewaniem dwóch kieliszków sherry. - Spokojny. Pilnuje go Dawid. - To bardzo dobrze... - Podał mi kieliszek i z sapnięciem usiadł w fotelu za biurkiem. Czekając na dalszy ciąg, gapiłem się na spłowiały sztandar, smętnie zwisający w rogu gabinetu. - Otóż... Chciałbym z tobą pomówić w pewnej sprawie. Udałem uprzejme zainteresowanie. - Wiesz dobrze, kogo złapałeś... Ile zła uczynił, nie tylko tu, w naszym okręgu, ale też w Caspiar i Małym Kącie... Pokiwałem głową i zamieszałem sherry w kieliszku. Chciałem wracać na posterunek. Dawid, kiedy wychodziłem, miał taki wzrok, jakbym zamykał go za karę z wściekłym psem w jednym pokoju. I musiałem jeszcze po drodze odwiedzić doktorka. Burmistrz Bostrom jakby zauważył, że błądzę gdzieś myślami, przestał bawić się drobiazgami zaśmiecającymi szeroki blat biurka. - Ten człowiek musi umrzeć, szefie Dannon. - I niewiele mu brakuje. - Wypiłem od razu całą zawartość kieliszka. - Jego kumple przestrzelili mu nogę trzy dni temu. Pokłócili się o kwestie przywódcze, jak sam to ujął. Tylko dlatego dopadli go wczoraj w stodole. Myślę, że to gangrena, więc zajdę jeszcze do doktora... Przerwałem. Teraz to Bostrom nie słuchał. - ...może coś zaradzi i Gekon doczeka przyjazdu sędziego... Ale mówiłem coraz ciszej, bo dotarło do mnie, co będę musiał zrobić. Drzwi otwarły się bezszelestnie i do gabinetu wszedł Beau Tippit, zastępca Bostroma i właściciel największej stadniny w Sabinie. Stanął przy oknie plecami do mnie i burmistrza, studiującego z uwagą wzory laminatu na suficie, i zapytał: - Kiedy ostatnio widziałeś w Sabinie sędziego, Sykstusie? Ciekawe, ile czasu podsłuchiwał za drzwiami. - Ostatnio nie było potrzeby, żeby wzywać... - Albo posłańca? Milczałem. - Wysłaliśmy trzy tygodnie temu depeszę z prośbą o uaktualnienie rozkładu jazdy towarowców. Nikt nie odpowiedział. Musimy sami o siebie zadbać. W każdej kwestii. - To może ty wykażesz się obywatelską postawą, Beau? Tippit odwrócił się gwałtownie, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, odezwał się wreszcie ojciec naszego miasta. - Ile lat jesteś tu stróżem prawa, Dannon? - mówił cicho i spokojnie. - Trzy? Cztery? A ja pamiętam, jakby to było wczoraj: dzień, w którym przyjechałeś do Sabiny. Obdarty i odwodniony, na niemal ślepej szkapie. Z pistoletem. Czy kiedykolwiek pytaliśmy cię, co robiłeś wcześniej? Po czyjej stronie walczyłeś w czasie wojny? Gdzie mieszkałeś, jak zarabiałeś na chleb? Skąd masz te blizny? Tippit gapił się na mnie nieruchomo jak wąż, leciutko się uśmiechając. Bostrom umoczył usta w sherry i, nie czekając na moją odpowiedź, mówił dalej: - Nie. Nie sprawdzaliśmy cię, powierzyliśmy ci z czasem nasze bezpieczeństwo, ponieważ, jak się okazało, możesz nam je zapewnić. Ale zaczynam w to wątpić. Nie wiem, czy postąpiliśmy słusznie, zaniedbując pewne procedury, prawda, Beau? - Święte słowa, panie burmistrzu. Nie daje mi to spokoju od lat. - Tippit nie spuszczał ze mnie badawczego spojrzenia. - Może jednak powinniśmy poprosić władze o opinię, czy szeryf Sykstus Dannon może pełnić funkcje publiczne. Czy jest człowiekiem o nieskalanej reputacji i przeszłości? Nie jesteśmy, co prawda, pępkiem świata, ale goniec powinien wrócić za jakiś tydzień, jeśli oczywiście ocalało coś z kartotek. Albo list werbunkowych. Pochyliłem się do przodu w swoim fotelu, a Beau błyskawicznie sięgnął prawą ręką pod marynarkę. Wykrzywiłem usta, starając się zawrzeć w tym uśmiechu całą pogardę i nienawiść, jaka mnie wypełniała, podczas gdy Bostrom nalewał mi następną sherry do kieliszka, który mu podsunąłem. - Kiedy? - Damy ci znać, szefie, ale nie sądzę, żebyś musiał długo na to czekać. Nikt ci nie obiecywał, że będziesz tylko walił po łbie pijaków i szukał zbłąkanych krów. Nie udawaj cnotki, Dannon. Chcemy znów czuć się bezpiecznie w naszym mieście. *** - Nie przyjdę, szefie - powiedział cicho, ale z uporem doktorek. Wyglądał jak człowiek, który wypróbował każdy specyfik ze swojej apteki i ciągle nie znalazł lekarstwa na obstrukcję. Nie spodziewałem się niczego innego, ale i tak zrobiło mi się ciężko na sercu. Lubiłem doktorka w tym jego podniszczonym garniturku, tkwiącego ciągle w dawnych czasach. W czasach recept i systemu opieki socjalnej, o której czasem wspominał dla żartu. Kiedyś zszywał mi rozcięty łuk brwiowy po tym, jak naćpany włóczęga zaprawił mnie butelką. Było to wtedy, kiedy jeszcze odwiedzał nas sędzia. Czynna napaść na funkcjonariusza prawa, posiadanie środków odurzających i wyrok - pięć lat w kopalniach Hillside, gdzie ciągle usiłują wybierać żałosne resztki węgla spomiędzy skał. Surowy wyrok jak za sześć szwów i kilka pigułek laudanum w kieszeni. Ćpun wyglądał na takiego, który nie wytrzyma nawet roku. - Noga mu zaczyna gnić. Kula ciągle jest w ranie, a ja jej nie wyjmę. Doktorek przetarł okulary i spojrzał mi w twarz z siłą, jakiej nigdy wcześniej u niego nie widziałem. - Ja też nie. Dla mnie może zdechnąć nawet dziś. Szczupłe, starcze dłonie o długich palcach drżały mu po raz pierwszy, od kiedy pamiętam. - Tak prędko to się nie stanie. Wiesz o tym lepiej niż ja, Hipokratesie. Założyłem kapelusz i ruszyłem w stronę wyjścia. - Szefie! Odwróciłem się w samą porę, żeby złapać brązową fiolkę z pigułkami. - Jedna co trzy godziny, kiedy już naprawdę zacznie go boleć. Skinąłem mu głową bez słowa i wyszedłem, cicho zamykając za sobą drzwi. *** Piłem, Gekon był na laudanum. - Jak to się stanie, łapsie? - Nie wiem, co wymyślą, chyba cię po prostu zastrzelę. Chyba że wolisz wisieć. Pokiwał ciężką głową, jakby przetrawiał tę myśl. - Ale umiesz zastrzelić człowieka? Strzelisz dobrze? - Akcentował każde słowo, celując końcówką papierosa trzymanego w rozchwianej ręce w moją twarz cztery metry za kratami. - To nie takie łatwe, dobrze zastrzelić człowieka. Każdy skurwiel myśli, że wystarczy wycelować i po ptakach. Widziałem takich, co... się ciągle ruszali... Śmierć nie chciała po nich przyjść. Z potrzaskanymi zębami, rozdartą gębą, ciągle się kręcili... jak taki miś, co mu nogi w kółko chodziły... W kapelusiku... - chichotał. - Zrobię to najlepiej jak umiem. Nie martw się. Nic nie poczujesz, Gekon, mogę ci to obiecać, stary ćpunie. Martwy ćpunie. - Ćpun zabity przez pijaka. Kiedy wreszcie oni cię zabiją? Parsknąłem śmiechem. - Nie wiem, Gekon, może jeszcze zanim zakopią ciebie. Tracę chyba na popularności. Gekon mi zawtórował, śmiał się chrapliwie, ściskając spuchniętą nogę w pachwinie, jakby próbował utrzymać w niej ból promieniujący na całe ciało. Pośmialiśmy się jeszcze przez chwilę, coraz ciszej. Po chwili milczenia odezwał się: - Wiem, że dobrze strzelisz. Widziałem już taką broń i takie oczy jak twoje. Mnie nie zwiedziesz, panie stróżu prawa i porządku. Możesz sobie zdejmować kotki z drzew i upominać pijaczków. Wzruszyłem ramionami, jakbym nie miał pojęcia, o czym mówi, i pociągnąłem długi łyk prosto z butelki. Bardzo długi. Gekon wyciągnął w moją stronę rękę i kiwnął głową w stronę zapałek leżących na biurku. Rzuciłem mu je. Całe pudełko. Nie złapał, uderzyło go w czoło i spadło na podłogę, skąd podniósł je z wysiłkiem, klnąc na swoją słabość. Wstałem, starając się nie zatoczyć, i sięgnąłem do kontaktu. - Chcesz księdza? Nie wiem, czy Marsh przyjdzie, ale... - Daj spokój, łapsie. Wyśpij się, wolałbym, żebyś trafił za pierwszym razem. - To ci mogę obiecać. - Zostaw mi jeszcze jedną pigułkę, boli jak skurwysyn. - Brałeś dwie przed godziną. - Zgasiłem światło i wyszedłem przed biuro. Po pół godzinie wróciłem i z pijacką ostrożnością wsunąłem na otwartej dłoni małą, białą tabletkę między pręty. Lepka i gorąca ręka chwyciła mnie za nadgarstek, a palce drugiej gorączkowo pochwyciły pigułkę. Dłoń wzmocniła na chwilę uścisk, po czym cofnęła się w ciemność, zostawiając mnie klęczącego przed kratami. *** Więzień leżał nieruchomo na pryczy, osłaniając oczy skrawkiem koca. Zobaczyłem stojącą na blacie butelkę z resztką gorzały, dopiłem ją więc na śniadanie i podszedłem do drzwi celi, szukając w kieszeni klucza. Zamek szczęknął dwukrotnie, ale Gekon się nie poruszył. Przystanąłem nad pryczą, z trudem oddychając w narastającym upale, potęgującym słodkawy odór choroby, i potrząsnąłem go za ramię. Ręka bandyty zsunęła się bezwładnie z posłania, uderzając mnie w kolano. Stałem nieruchomo nad wąskim łóżkiem, nie mogąc uwierzyć własnemu szczęściu. Zdechł. Kojfnął. Strzelił kopytami. Odetchnąłem głęboko smrodem celi i podjąłem decyzję. Dziś jeszcze będę pił, od rana. Jutro wyjeżdżam, obojętnie, co się będzie działo. Może do Nil? Słyszałem, że to dobre miasto. Daleko i nie utrzymuje kontaktów z Władzami. To dobry plan... - To ty, łapsie? Zadrżałem. - Ja. - Zdaje się, że będziesz musiał mi pomóc. Nie wstanę sam. I chyba się zeszczałem do wyra - mówił niewyraźnie, z trudem. - Nie ma sprawy, Gekon. Wywlokłem go z biura, ciężko wiszącego na moim ramieniu. Czułem bijącą od niego gorączkę. Posadziłem delikatnie na swoim kocu, rozłożonym na ganku, luźno zacisnąłem kajdanki na rękach i poszedłem do stajni po Rosie i muła, którego Dave nazywał Slick. Przegoniłem kilku gówniarzy, którzy zamiast niecierpliwie wiercić tyłkami na kościelnych ławkach, woleli raczej zobaczyć wszystko od początku. Mieli łapska ubrudzone końskim łajnem, które zbierali, żeby rzucać nim w skazańca. Osiodłałem obydwa zwierzęta, po czym oparłem się zdyszany o ścianę stajni, czując na wargach słony pot przepicia. Żołądek skręcił mi się w bolesny kłębek i zwymiotowałem prosto na ziemię. Muł targnął się nerwowo, kiedy resztkami sił wsadziłem mu na grzbiet na wpół przytomnego Gekona. Bandyta kiwnął się w siodle, oparł czoło o kark zwierzęcia, ale nie spadł. Trzymając cugle muła w dłoni, wskoczyłem na siodło Rosie i powoli pojechaliśmy w stronę pagórka za miasteczkiem. Już z tej odległości widziałem niewielki tłumek, zgromadzony wokół uschniętego drzewa, jedynego zresztą w całej okolicy. Przypomniałem sobie, że kiedyś wisiała tam stara opona, na której huśtały się dzieciaki. Ciekawe, czy dalej będą to robiły. Chyba tak, dzieci fascynują takie sprawy, tylko zmienią zabawę na „wisielca”. Gekon kiwał się bezwładnie na siodle. Mimo upału muchy obsiadały gęsto muła i jego. Kłębiły się wokół zrudziałych smug na spodniach, tłuste i czarne. Żałowałem zapomnianej w biurze butelki. Stryczek kołysał się na wietrze, przerzucony przez suchy konar, wskazujący miasteczko niczym poszarpany kikut. Na wzgórzu czekał już Bostrom z Tippitem, otoczeni gromadą milczących mieszkańców. Kiedy podjechaliśmy bliżej, Marty Soderbergh właśnie podstawiał pod pętlę kulawe krzesło. Musiał nieść je ze sobą aż z miasteczka. Tuż obok czerniał byle jak wykopany, płytki dół, do którego z szelestem wsypywały się strużki suchego piasku. Było bardzo cicho. Nie widziałem nigdzie doktorka, ale przykuśtykał Dawid, wsparty na drewnianej kuli, z wybłyszczoną chyba specjalnie na tę okazję odznaką, przypiętą krzywo do koszuli. Oczywiście z pistoletem, który kilka dni temu omal nie zabił jego samego i jego pięcioletniego dziecka. Kiedy popatrzyłem mu w twarz, spuścił wzrok i lekko odwrócił głowę, jakby się bał, że w ostatniej chwili każę mu pomóc w egzekucji. Inni również unikali mojego wzroku, gdy rozglądałem się po zebranych. Nie ominąłem ani jednej twarzy. Tippit wyglądał na lekko znudzonego i zmęczonego upałem, burmistrz natomiast wiercił się, jakby nie mógł się doczekać, trzymał w jednej ręce zmięty kawałek papieru, pewnie naskrobane przed chwilą uzasadnienie wyroku. Jakby dla dodania sobie powagi zapiął nisko na biodrach pas ze starym sześciostrzałowcem. Proszę, proszę, nie wiedziałem nawet, że ma broń, nie podał jej w wykazie, kiedy obejmowałem tę wspaniałą posadę. Marsh, otoczony stadkiem dobrych parafian, mamrotał jakąś modlitwę, wznosząc co rusz oczy ku niebu i przecierając pociągłą twarz chusteczką. Zeskoczyłem z siodła i zaplątałem byle jak cugle Rosie wokół żółtawego cyprysa. Muł był niespokojny, przerażał go odór śmierci, którą niósł na grzbiecie. Pogłaskałem go delikatnie po pysku. Bostrom chrząknął, wystąpił przed innych i zaczął dukać z kartki: - Jorge Santi... Gekon usłyszał swoje nazwisko i nieprzytomnie rozejrzał się wokół, szukając osoby, która je wypowiedziała. - Jorge Santi, znany również jako Gekon, za twoje zbrodnie, których popełniłeś bez liku, takie jak morderstwo kupca Prestona Hoggartha, popełnione dwudziestego siódmego maja... Drżącą od wczorajszego pijaństwa ręką skręciłem sobie papierosa, starając się powstrzymać ogarniające mnie mdłości. - Napad na farmę „Promyk” i kradzież pięćdziesięciu krów oraz podpalenie... Tippit podłubał małym palcem w nosie i z zainteresowaniem przyjrzał się zdobyczy. Kilka matron z miasteczka ze zgrozą i nabożnym lękiem spoglądało na ledwo trzymającego się w siodle bandytę. - Deprawację małoletniej w okręgu Caspiar... Gekon prychnął lekko śmiechem, a przez tłumek przetoczyło się pełne oburzenia westchnienie. - Zabójstwo szefa porządku publicznego i łowcy nagród w Małym Kącie, rabunek... Gekon nieznacznie drgnął w siodle, kiedy jego wzrok wreszcie zogniskował się na stryczku. Patrzył przez chwilę na pętlę, na twarze zebranych ludzi. Odwrócił głowę i spojrzał na mnie. - Prawem nadanym mi w głosowaniu przez obywateli Wolnego Miasta Sabina skazuję cię, Jorge Santi, na śmierć przez powieszenie, dopóki nie umrzesz. Niech Bóg Wszechmogący litościwie zmiłuje się nad twoją duszą. - Amen - dorzucił Marsh. Tippit podszedł do burmistrza i przez chwilę coś mu szeptał na ucho. Bostrom zmierzył wzrokiem Gekona i pokiwał głową. - Słusznie. Marty, zabierz to krzesło, nie ustoi na nim. Powiesimy go prosto z siodła. Ludzie zaszemrali, Marty, czerwony na twarzy, ponieważ wszyscy się na niego gapili, poczłapał pod stryczek, a ja powoli wyciągnąłem broń. I, wierzcie mi, Gekon się uśmiechnął. Huk wystrzału chlasnął wszystkich po uszach, kilka kobiet krzyknęło wysoko, zakwiczał przestraszony koń. Marty przykucnął jak żaba, wypuszczając z rąk krzesło i zasłaniając głowę rękami. Bandyta przechylił się wolno w siodle i spadł z wyprężonymi, skutymi na plecach rękami. Zarył twarzą w ziemię, zastygając nieruchomo. Wiatr poruszał jego ciemnymi włosami, wokół głowy wolno rosła czerwona aureola rudziejącego piachu. *** Bostrom wyglądał jakby miał zaraz dostać zawału. Poczerwieniał na twarzy, żyły nabrzmiały mu na masywnym karku. Zaczął wolno iść w moją stronę. - Ty... Tyyy... Coś ty zrobił?! - wykrzyczał histerycznym dyszkantem. Schowałem pistolet do kabury i zacząłem skręcać następnego papierosa. - Zabiłem bandziora. Tak jak chcieliście. I lepiej niech pan zostanie tam, gdzie pan jest, burmistrzu. Podejść teraz do mnie to zły pomysł. Beau, przestań gmerać przy kaburze. Tippit popatrzył na mnie z nienawiścią i opuścił rękę. Inni zamarli, nie wiedząc za bardzo, co zrobić. Wielebny Marsh schylił się wolno po Biblię, którą wypuścił, kiedy padł strzał. Bostrom widać doszedł do siebie, bo zatrzymał się i wycedził wolno: - To się tak nie skończy, Dannon. Możesz być tego pewien. Dawid, aresztuj go! Mój zastępca wydawał się jeszcze bardziej zszokowany niż reszta. - Ale za co, panie Bostrom? - Za to, że ci, kurwa twoja mać, każę. Albo możesz od razu wynosić się z tego miasta! - Nie mieszaj go w to, Bostrom. Sam mnie aresztuj, jeśli masz na to ochotę. Dawid niepewnie rozejrzał się wokół, ale ludzie odsunęli się od niego. Żona coś gorączkowo mu tłumaczyła, zastąpiła mu drogę, ale odepchnął ją i sięgnął po pistolet. - Dawidzie, nie rób tego. Popatrzył na mnie i nerwowo oblizał wargi. - Muszę, szefie. - Dawid, na Boga... - Nie mogę, szefie... - Wyciągnął broń pewnym, szybkim ruchem, którego sam go nauczyłem. Nie usłyszałem wystrzału. Jakby ktoś smagnął mnie bykowcem w skroń, białe światło wybuchło mi przed oczami, oślepiając. Skurwysyn Tippit, nie trzeba było spuszczać go z oka... Skuliłem się, w obrocie sięgając do kabury pod pachą, i wystrzeliłem trzy razy niemal na oślep. Pierwsza kula wzbiła niewielką fontannę piasku przy jego butach, druga prawie wyłamała w tył nogę w kolanie, a ostatnia urwała dolną szczękę. Beau stał przez chwilę nieruchomo, szczerząc resztki zębów sterczące z potwornej maski, w jaką zmieniła się jego twarz, po czym zagulgotał w strasznej parodii krzyku i upadł, wypuszczając rewolwer. Ludzie krzyczeli, rozbiegli się na wszystkie strony, potykając się i przepychając. Lorrie z baru wylądowała na trupie Gekona i zakrzyczała jeszcze głośniej, podnosząc do oczu upaprane czerwonym błotem ręce. Bostrom z szybkością, której się po nim nie spodziewałem, schował się za pniem i zaczął strzelać. Nerwowo, sześć razy, jeden za drugim. - Pudło - powiedziałem i podniosłem pistolet. *** Dawid stał z wycelowaną bronią w drżącej ręce. Podszedłem do niego i wyjąłem gnata z zaciśniętych palców. Jego żona, jedna z nielicznych, którzy pozostali, łkała spazmatycznie, siedząc w kurzu i zasłaniając uszy dłońmi zaciśniętymi w pięści. Odpiąłem swoją odznakę i włożyłem ją do kieszeni koszuli Dawida, który na przemian otwierał i zamykał usta, jakby chciał powiedzieć coś bardzo ważnego, co nie może mu przejść przez gardło. Odwiązałem muła i klepnąłem go w zad. Potruchtał w stronę miasta w ślad za wszystkimi. Rosie łypała na mnie nerwowo, czując krew cieknącą mi ze skroni za kołnierz, ale pozwoliła się poprowadzić za cugle. Przestąpiła ostrożnie nad zwłokami bandyty, jakby bała się go nadepnąć. Bostrom jeszcze żył. Poszarpana kulami, kiedyś nieskazitelnie czysta koszula unosiła się nieregularnie na piersi. Patrzył w białe od upału niebo, wbijając zakrzywione palce w piasek, jakby obawiał się, że oderwie się od ziemi i wpadnie prosto w jego bezmiar. - Bydlaku... - wyrzęził, kiedy stanąłem nad nim. Krwawa bańka wypłynęła mu na usta i pękła, pryskając drobinkami krwi na pobielałe policzki. - Zabiłeś... mnie... bydlaku... Przyłożyłem mu lufę do czoła. - Poniekąd, burmistrzu, trudno mi się powstrzymać, kiedy już zacznę. Otworzył szerzej zachodzące mgłą oczy, jakby zobaczył jakąś wielką prawdę, coś, co widzi się tylko w tej jednej chwili, a ja pociągnąłem za spust. *** Wielebny Marsh stał nieruchomo, a płynące łzy żłobiły jasne ścieżki na jego wysuszonej, ascetycznej twarzy. Kiedy go mijałem, wyszeptał: - Coś ty zrobił, Sykstusie...? Coś ty zrobił...? - Pokazałem wam śmierć, przecież po to przyszliście. W zaciśniętych palcach trzymał małą, czarną Biblię, zasłaniając nią pierś jak tarczą. Wskoczyłem na siodło i spojrzałem na południe. - Masz może zapałki? Długa droga przede mną. Zmówisz też pacierz za bandytę? - Kiwnąłem głową w stronę trupa Gekona. Podniósł oczy i z drżącym podbródkiem powiedział: - Spłoniesz w piekle. O to będę się modlił na pewno. Sabina, małe, samotne miasto, które było moim domem przez ostatnie trzy lata, momentami ginęła za tumanami kurzu, gnanymi przez suchy, upalny wiatr. - Nie ustawaj w wierze, padre. Delikatnie szturchnąłem konia ostrogą i ruszyłem w stronę gór, majaczących na horyzoncie. Jacek Piekara urodzony w 1965 r., zrezygnował ze świetlanej (z całą pewnością!) kariery prawnika, aby zostać dziennikarzem radiowym i prasowym. Łączy twardość prącego przez życie Byka z mądrością chińskiego Węża (a przynajmniej tak to sobie wyobraża). Chciałby żyć w czasach antycznego Rzymu pod warunkiem, że byłby prowincjonalnym arystokratą, niewdającym się w rozgrywki polityczne stolicy. Napisał kilka książek, parę tysięcy artykułów oraz opowiadań, poprowadził setki audycji radiowych oraz telewizyjnych. Stworzył dwumiesięcznik „Fantasy”. Autor opowiadań o inkwizytorze Mordimerze Madderdinie, zebranych w zbiorach Sługa Boży, Młot na czarownice oraz Miecz Aniołów. Jacek Piekara KOŚCI I ZWŁOKI A jeśli u was jeden drugiego kąsa i pożera, baczcie, byście się wzajemnie nie zjedli. św. Paweł, list do Galatów Kostucha trudno nazwać pięknym mężczyzną. Ba, trudno go nawet nazwać mężczyzną niebudzącym odrazy. Przez jego płaską, ziemistego koloru twarz biegnie od ucha aż po kącik ust szeroka, pofałdowana blizna. Kiedy Kostuch mówi, blizna wydaje się poruszać, tak jakby pod skórą kłębiły się długie glisty, za wszelką cenę pragnące wyjść na światło dzienne. Jednak ja przyzwyczaiłem się już do mego towarzysza, odbyliśmy razem wiele kształcących podróży i przeżyliśmy przygody, w czasie których mogliśmy okazać przywiązanie do naszej świętej matki - Kościoła, a przy okazji zarobić również kilka groszy. Ot tak, by dość było na suchy chleb i kubeczek wody, bo nawet inkwizytorom i ich pomocnikom choćby najgorętsza i najżarliwsza modlitwa nie wystarczy do życia. Tym razem siedzieliśmy w zatęchłej oberży, gdzie dym i smród przypalonej kaszy unosiły się pod samą powałę, dziewka służebna miała twarz niechlujnej maciory, a karczmarz pochrapywał z głową opartą na szynkwasie, nurzając koniec nosa we własnych, zaschniętych już, wymiocinach. Kostuch siedział naprzeciw mnie z kapturem płaszcza zarzuconym na głowę i osłaniającym twarz. Jestem pewien, że nie czynił tak, by oszczędzić bliźnim przykrości oglądania swej twarzy. On po prostu lubił tę chwilę, kiedy dobrze oświetlony blaskiem świec, mógł jednym ruchem zerwać kaptur z głowy i spojrzeć na rozmówcę. Wierzcie mi, moi mili, że większości ludzi słowa więzły wtedy w gardle. Mnie osobiście bardziej przeszkadzał smród bijący od niemal nigdy niemytego ciała mego towarzysza, a także jego nigdy niepranej odzieży. Bóg w swej łasce obdarzył mnie czułym powonieniem, więc zwykle starałem się siadać w stosownej odległości od Kostucha lub po zawietrznej, ale tym razem, w karczmie, trudno było dokonywać podobnych manewrów. Przynajmniej smród spalonej kaszy był na tyle silny, że niemal zabijał słodki odór kostuszej zgnilizny. Kostuch zagmerał leniwie łyżką w czymś, co miało być wedle słów posługaczki cielęcą potrawką na białym winie. Obawiałem się jednak, że ta szarobrązowa breja, znajdująca się w jego misce, nie widziała nigdy ani cielaka, ani wina. Nawet Kostuchowi, którego podniebienie cechowała niemal taka sama wykwintność, jak zewnętrzny wygląd, jedzenie wyraźnie nie szło. - I po cośmy tu przyjechali? - burknął. - Było jechać do Hezu prosto jak w pysk, a nie włóczyć się tu i ówdzie... Zmilczałem i upiłem łyk wina z poszczerbionego kubka. Wyraźnie zalatywało octem, więc odplunąłem pod stół. - Jeśli myślą, że im za to zapłacę, grubo się mylą - mruknąłem do siebie. Wziąłem pajdę chleba i zmacałem ją w palcach. W dotyku przypominała świeżo wyrobioną glinę i cuchnęła drożdżami. - Na miecz Pana - jęknąłem. Zgniotłem chleb w kulę i cisnąłem nią, celując w głowę śpiącego karczmarza. Nie trafiłem, a to dodatkowo popsuło mi humor. - Spróbuj nożem - poradził Kostuch, lecz ja tylko westchnąłem. Cechowała mnie bowiem nadmierna łagodność charakteru i na odbieranie życia bliźnim decydowałem się jedynie w krytycznych sytuacjach. Nic już nie mogłem na to poradzić, że byłem człowiekiem cierpliwym, miłosiernym oraz chętnie wybaczającym winy bliźnich. Przynajmniej... do czasu. - Przyjezdni, co? - rozległ się głos za nami. Odwróciłem wolno głowę. Zobaczyłem chudego mężczyznę o twarzy porżniętej głębokimi dziobami po czarnej ospie. Jego kubrak nosił ślady łatania i cerowania oraz, jak mi się wydawało, był kopalnią informacji o jadłospisie właściciela. Przybysz wyglądał na pijaczka-naciągacza, jacy trafiają się zwykle w miejscach, gdzie ploteczki można sprzedać za pełen kielich. Niemniej człowiek ten musiał mieć w życiu trochę szczęścia, gdyż ślady po ospie świadczyły, że z dziesiątkującej przed laty ludność mocy strasznego moru udało mu się wyjść niewielkim kosztem. - A co ci do tego? - warknął Kostuch, który w przeciwieństwie do waszego uniżonego sługi nie był człowiekiem łagodnych obyczajów. - A nieeee, cu mi tam do tego... Wybaczcie, panowie. - Przybysza wyraźnie zaniepokoił ton Kostucha i chciał się cofnąć, ale zatrzymałem go gestem. - Siadaj no. - Wskazałem mu miejsce na ławie i podsunąłem kubek kwaśnego wina. Uśmiechnął się ze szczerą wdzięcznością i zaraz przechylił naczynie do ust. - Mmmm - zamruczał. - Specjał, panie, ot cu wam powiem... Jak widać, człowiek ten nie grzeszył nadmiernym wysublimowaniem gardła, ale niewątpliwie krzepiący był fakt, że Bóg stworzył nas, ludzi, tak różnych, iż trafiali się nawet tacy, którzy dziękowali Mu za możliwość napicia się skwaśniałej lury. - Myślicie se no, panowie - chudzielec otarł usta zabrudzonym rękawem - że to ot, takie miasteczko, cu? A nieprawda. - Machnął w powietrzu wskazującym palcem. - Straszliwe tu się rzeczy dziejom, powiem wam, ot, straaszliwe... - Jakież to rzeczy? - zapytałem. Zawsze uważałem, że warto słuchać miejscowych legend, plotek i pogłosek. Czasami dostarczały nieco płochej rozrywki, a czasami można było dzięki nim odkryć coś znacznie ważniejszego, co ukryte było pod całym stosem bredni. A przecież nas - inkwizytorów - uczono właśnie, byśmy w pokorze słuchali ludzi i odsiewali ziarno prawdy od plew łgarstwa. Nasz nowy towarzysz smętnie zajrzał do pustego już kubka, więc kiwnąłem na posługaczkę. - Przynieś no dzbanek - rozkazałem. - A juże przynoszę - powiedziała, wyszczerzając w uśmiechu szeroko rozstawione, żółte zęby. - A jakbyście, panie, co innego sobie zażyczyli, to ja i usłużę wam jak trzeba... - Niby bezwiednym gestem przejechała opuchniętymi palcami po piersiach. - Na razie tylko wina - mruknąłem. - Abo widzicie, panowie dostojni, ale mamy tu w miasteczku - chudzielec pochylił się nad stołem i obniżył głos - ghula. Ot! - Pstryknął palcami, by nadać znaczenia swoim słowom. - Ghula? - powtórzyłem. - Czyli, jak mniemam, ktoś zjada trupy? - Ano. - Przytaknął. - Trupożerca, panowie, niech nu skonam. Grzebuje groby, wyciunga zwłoki, wyrzyna kawałki miensa, a czasem i całe nogi czy tam rynce pozabiera, taka jego mać... Dziewczyna przyniosła dzbanek i postawiła go z hukiem na blacie. Mrugnęła do mnie. - Pijcie. - Wskazałem wino miejscowemu. - I powiedzcie, jak was zwą? - Achim Myszka, dostojny panie. Ojcu było Achim, dziadkowi Achim, to i jażem jest Achim, jakby nie patrzyć... Kostuch sięgnął po dzban, nalał sobie pełen kubek trunku i zaczął go sączyć. Ocienionej kapturem twarzy nadal nie było widać, ale zauważyłem, że Achim zerka w stronę mego towarzysza. No cóż, nie będzie zachwycony, kiedy jego ciekawość zostanie zaspokojona. - Wycina, mówisz? - spytałem. - A to sprytny ghul, że nie rwie ciała zębami i pazurami, ale używa noża. - Ano... ot, sprytny... - Przytaknął chudzielec z wahaniem w głosie. Wysączył wino z kubka do dna i szybko wlał sobie następną porcję. - Pok-kornie dźkuję waszej dostojeności zza częstunek. - Głos mu się zaczął już plątać. Widać miał wyjątkowo słabą głowę, gdyż nie dałbym złamanego szeląga, że ktoś zdoła upić się tą cienką lurą. Ale tak to już jest, że ludzie, bez umiaru folgujący trunkowym upodobaniom, potrafią z biegiem lat wypić coraz mniej wina czy piwa. Oczywiście bywały chwalebne wyjątki, ale Achim Myszka najwyraźniej do nich nie należał. - I długo to już trwa? Zagapił się na mnie z otwartymi ustami. - Tego ghula. Dawno już macie? - dodałem. - Oooo! - Machnął dłonią. - Byndzie ot, z rok, a może - zamyślił się - i ze dwa. Spojrzałem na Kostucha, a on pokręcił głową. - Do Hezu, Mordimer - powiedział cicho, ale z naciskiem. - Jedźmy do Hezu. Wzruszyłem ramionami, bo i tak wiedziałem, że będzie musiał zrobić, co każę. W końcu właśnie ja byłem przywódcą stada, a na rządy demokracji pozwalałem jedynie wtedy, kiedy jej wyroki były po mojej myśli. Teraz, co prawda, stado składało się jedynie z Kostucha, ale zwykle podróżowaliśmy wraz z bliźniakami. Tym razem jednak Pierwszy i Drugi pozostali w Hezie, a z tego, co wiedziałem, mieli pilnie zająć się sprawami spadkowymi pewnego człowieka, na którego drodze do majątku po umierającym ojcu stał starszy brat. Nie pochwalałem takiego sposobu zarabiania pieniędzy, ale nie było też w nim nic, co mogłoby mnie niepokoić jako inkwizytora. W końcu zwykłe oszustwa czy morderstwa nie znajdowały się w obrębie zainteresowań Świętego Officjum. I naprawdę mieliśmy ważniejsze sprawy na głowie niż zajmowanie się skomplikowanymi sporami rodzinnymi. Miałem jednak nieodparte wrażenie, że dzięki bliźniakom zagmatwana sytuacja prawna zyska nieoczekiwaną klarowność, a juryści nie będą już mieli w tym wypadku wiele do roboty. - Pojedziemy, Kostuch, pojedziemy - rzekłem uspokajającym tonem. I rzeczywiście, kiedy wypowiadałem te słowa, jeszcze w nie wierzyłem, bowiem zajmowanie się jakimś obłąkanym trupojadem nie wydawało mi się zajęciem specjalnie interesującym. Chociaż z drugiej strony, ludzkie mięso i kości mogły przecież służyć odprawianiu mrocznych rytuałów. Nie raz i nie dwa byłem już świadkiem tego, że zło potrafi zalęgnąć się nawet w najbardziej zapyziałej mieścinie. A może i chętniej zalęgało się właśnie tam, gdzie nie sięgało błogosławione światło Inkwizytorium. I choć staraliśmy się nieść pochodnie wiary (co niektórzy z mych braci pojmowali z daleko idącą dosłownością) do każdego zakątka naszego świata, jednak było nas zbyt niewielu, by wyplenić wszelkie zło. Cóż, jak mówi Święta Księga: „żniwo co prawda wielkie, lecz robotników mało”. - I co, zajął się ktoś waszym trupożercą? - spytałem Achima Myszkę, który opróżniał kolejny kubek. Spojrzał na mnie niewidzącym wzrokiem i polało mu się na brodę. - Żżecco? - zająknął się. - Trupożercą. Czy zajął się ktoś? - powtórzyłem cierpliwie. - Zajoł - odparł radosnym tonem. - Probosz napsał do kogositam. Szyjedzie tu. - Pokiwał palcem z powagą. - Szyjedzie donas... szyjedzie donas. - Wyraźnie się zamyślił. - Ktojsik szyjedzie - dokończył z satysfakcją i znowu chwycił za dzbanek. Najwyraźniej nie było sensu dalej wypytywać, więc odsunąłem się trochę, gdyż Achim Myszka nadto śmiało balansował na dłoni kubkiem pełnym wina, a nie chciałem, by ochlapał mi płaszcz. - Słyszałeś? - zagadnąłem Kostucha. - Ktoś ma przyjechać do tej dziury. - Szyjedzie, szyjedzie... - zapewnił nas Achim bełkotliwie. - Gdzie napisał proboszcz? Do najbliższego oddziału Inkwizytorium? Ciekawe, co? Zapytamy go więc... - Żegnaj, Hezie - powiedział Kostuch, a ja spojrzałem na niego ze zdumieniem, gdyż rzadko wykazywał się poczuciem humoru. *** Proboszcz, jak to proboszcz małego miasteczka, był dobrze wypasionym mężczyzną w sile wieku. Pucułowatą, szczerą twarz okalały mu dostojne bokobrody, a ogromne brzuszysko trzęsło się za szerokim, zdobionym pasem. Drzwi na probostwo otworzyła hoża dziewoja z aż nadto śmiało wyciętym dekoltem i długimi, jasnymi warkoczami. I w tym również nie było nic dziwnego, bo wszak bogobojny ojcaszek musiał sobie jakoś umilać długie wieczory. - Witajcie - powiedziałem. - Nazywam się Mordimer Madderdin i jestem licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. Kostuch znalazł dobry czas na ukazanie swego ponętnego oblicza i odrzucił kaptur na plecy. Hoża dziewoja pisnęła głośno, potem spłoniła się i uciekła do domu. Ksiądz na chwilę zapomniał języka w gębie, a ja nie wiedziałem, czy ta nagła niemota została spowodowana ujawnieniem mej profesji, czy też sposobnością obejrzenia sobie dokładnie mego towarzysza. - Witajcie, mistrzu - rzekł w końcu i dostrzegłem, że dolna warga drga mu nerwowo. - Co was sprowadza do spokojnego Stolpen? A więc miejscowość nazywała się Stolpen. No i dobrze. A skoro proboszcz tak pospieszył z zapewnieniem, iż jest spokojna, widać, że sprawa wymagała sprawdzenia. - Jedynie przerwa w podróży - wyjaśniłem i spojrzałem znaczącym wzrokiem w głąb domu. - Aaa, zapraszam, zapraszam, serdecznie zapraszam. - Zamachał dłońmi. - Jakiż to ze mnie, Bóg mi świadkiem, gospodarz! Wejdźcie panowie, wejdźcie, czym chata bogata. Może kolacyjkę? Albo naleweczki? Pierwszorzędną tu mamy naleweczkę, ze śliwek, z czarnych porzeczek, z bzu... A i winko znajdzie się, jak się patrzy... Ażem się nie przedstawił jeszcze, gdzie ja mam głowę, Bóg mi świadkiem. Jestem Albert Lambach, do waszych usług, mistrzu, i mam ten jakże niekłamany zaszczyt pełnić tu, na Bożą chwałę, obowiązki proboszcza. Coś za dużo, jak na mój gust, gadał ten ksiądz, a doświadczenie nauczyło mnie, że wartki potok mowy ma czasem na celu zatopienie prawdy. Wiedziałem jednak, że rychło się przekonam, jak rzecz wygląda w tym wypadku. - Nie pogardzę zaproszeniem płynącym ze szczerego serca - powiedziałem z uśmiechem. Kostuchowi kazałem iść do kuchni, bo uznałem, że jego smród będzie ciężki do zniesienia w niewielkim pomieszczeniu, a nie chciałem sobie psuć apetytu. To, iż księżulo śmiesznie marszczył nos i starał się dyskretnie odwracać głowę, tylko mnie bawiło, ale uznałem, że dla chwili płochej rozrywki nie będę robił sam sobie na złość. Usiedliśmy w dużej, starannie wybielonej izbie. Na ścianie wisiał ogromny obraz Chrystusa Zstępującego z Krzyża, ale widać dzieło wykonał jakiś miejscowy talent, gdyż nasz Pan miał nogi tak wykoślawione, jakby całe życie spędził w siodle, a na dodatek miecz trzymał w lewej dłoni. Tymczasem żadne źródła nie podawały, żeby Jezus był mańkutem. Zauważyłem również, iż jeden z rzymskich legionistów dzierżył arbalistę, co było już prawdziwą niedorzecznością. - Piękny obraz - powiedziałem. - Prawda? - Rozpromienił się Lambach. - W kościele to dopiero zobaczycie... Mamy tu na przykład niezwykłe dzieło obrazujące przybycie świętego Pawła do Stolpen... Ośmielałem się przypuszczać, że w czasach świętego Pawła w miejscu Stolpen rosła jeszcze niewykarczowana puszcza, ale nie zamierzałem sprzeczać się z Lambachem, gdyż niemal każde miasteczko tworzyło własne legendy, w których apostołowie i święci zajmowali poczesne miejsce. Trudno jednak było oprzeć się myśli, iż musieliby oni dosiadać pegazów, aby dotrzeć wszędzie tam, gdzie ich ponoć widziano. Tymczasem służąca proboszcza wniosła mięso, pajdy świeżego chleba i dzban piwa. Proboszcz rozlał piwo do pękatych, glinianych kufli. - Dla spłukania ust po podróży, a zaraz pociągniemy gorzałeczki, jeśli wasza wola, mistrzu. Przynieś no tej bzowej - rozkazał dziewczynie. - A w miejscowym relikwiarzu mamy nawet palec świętego Ambrożego - pochwalił się. - Oraz pióro ze skrzydeł archanioła Gabriela, które poronił, zwiastując Maryi. Nie skomentowałem tych rewelacji, nie chcąc urażać lokalnego patriotyzmu proboszcza, który najwyraźniej był szczerze dumny ze zgromadzonej kolekcji relikwii. Ciekaw byłem tylko, ile one kosztowały miejscowych parafian. Hoża dziewoja zakręciła się w miejscu i zakołysała ciężkim kuprem. - Niezła sztuka - mruknąłem. - O, mistrzu, kto mojego stanu by zwracał uwagę na takie rzeczy? - Ksiądz zrobił cierpiętniczą minę i złożył dłonie na piersiach. - Gotować umie, czysta jest, sprząta chętnie i nie kradnie. - Wyliczając zalety służącej, zaginał po kolei palce prawej dłoni, a ja zauważyłem na tych palcach dwa zacne pierścienie, jeden z rubinem, a drugi z szafirem. Nieźle musi golić trzódkę, pomyślałem, skoro stać go na takie świecidełka. - Czyli mówicie, mistrzu, że przerwa w podróży sprowadziła was do Stolpen? - rzekł z ustami pełnymi mięsa. - Długo u nas zabawicie? - Niech tylko konie wypoczną - odparłem. - A jutro wyjedziemy. Przypiął się do kufla, chyba po to, by ukryć przede mną uczucie ulgi, które pojawiło się na jego twarzy. - Chyba że... - rzekłem. - Chyba że? - zamamrotał z ustami przy krawędzi kufla i spojrzał badawczo. - Chyba że zatrzymają mnie tu sprawy natury zawodowej - odparłem, uśmiechając się. - Zawodowej?! - niemal krzyknął. - Bóg mi świadkiem: żartujecie, mistrzu! Jakież to sprawy natury zawodowej możecie mieć w Stolpen? - A to już wy mi objaśnicie - powiedziałem serdecznym tonem. Wyraźnie przygasł. Odstawił kufel i, opierając łokcie o stół, wsparł głowę na pięściach. - A więc wiecie... - rzekł ponurym tonem. - Oczywiście, że wiemy - prychnąłem. - Myślicie, że są takie miejsca na świecie, gdzie nie sięga miłosierny wzrok Inkwizytorium? - Nic takiego nie śmiałbym... - Do kogo wysłaliście list? - przerwałem mu. - Do mojego biskupa - objaśnił szybko. - I zaszczycono mnie odpowiedzią, iż szczęśliwie się składa, że na dworze biskupim gości akurat brat Maurizio Sforza, jeden z jałmużników Ojca Świętego. Otrzymałem, Bóg mi świadkiem, zapewnienie, że brat Sforza zechce pochylić się z troską nad naszymi kłopotami. A człowiek to wielce kształcony i doświadczony w odnajdywaniu sług szatana oraz wyjawianiu wszelkich jego sprawek. - W to akurat święcie wierzę - powiedziałem. Papiescy jałmużnicy byli, mówiąc szczerze, nie wiedzieć czym. Ni to osobnym zakonem, ale bez hierarchii oraz struktury, ni to luźnym stowarzyszeniem, lecz za to wyposażonym w niezliczone przywileje oraz prerogatywy, pochodzące z kancelarii samego Ojca Świętego. Istnieli już od wielu lat, ale dopiero ostatnio zwrócili na siebie baczną uwagę Inkwizytorium. Dlaczego? Ano dlatego, mili moi, że zamiast zajmować się pozyskiwaniem datków, zaczęli się mieszać w sprawy ścigania czarów oraz herezji. Jak widać więc, niektórzy ludzie w Stolicy Apostolskiej sądzili, że dyletancki zapał wystarczy, by konkurować z inkwizytorami wyćwiczonymi w przesławnej Akademii. Oczywiście próby podważania kompetencji Inkwizytorium i zastępowania nas duchownymi zdarzały się ciągle. Miałem niegdyś okazję zdemaskować ścigającego czarownice kanonika Pietro Tintallero, który w końcu pełen żalu wyznał, iż sam jest przywódcą czarnoksięskiego sabatu i bluźni naszej świętej wierze. Ponieważ dowody jego działalności były nie do podważenia, więc wszystko zakończyło się szczęśliwie i poprzez płomienie stosu poprowadziliśmy jego duszę ku Królestwu Niebieskiemu. Za co zresztą gorąco nam dziękował. A ja utwierdziłem się w przekonaniu, iż nie ma piękniejszego widoku nad skruszonego grzesznika, który pogrążony w bolesnej ekstazie, pośród płomieni, głośno wyznaje grzechy i błogosławi Inkwizytorium, iż w swym miłosierdziu naprostowało kręte ścieżki jego życia. Obecność brata jałmużnika nie wróżyła jednak niczego dobrego. Nie słyszałem, co prawda, nigdy o Maurizio Sforzy oraz jego dokonaniach, ale sam fakt, że duchowni mieliby się zajmować tak złożoną materią jak ściganie czarnoksięstwa oraz herezji, budził moje najgłębsze zaniepokojenie. Tak to już bowiem jest, że jeśli pozwoli się, by woda uczyniła nawet najmniejszy wyłom w tamie, wtedy wyłom zacznie się powiększać, aż w końcu niepowstrzymany strumień rozerwie mur i zaleje spokojne doliny. A na to nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł przecież pozwolić. - Kiedy brat Sforza zawita do Stolpen? - zapytałem. - Oczekujemy go lada dzień - odparł szybko proboszcz. - A więc, jak widzicie, nie ma potrzeby, byście zmieniali plany i poświęcali cenny czas naszemu jakże nędznemu miasteczku. Bóg mi świadkiem, mistrzu, że zapewne bardziej zajmujące rzeczy zaprzątają wasz umysł. Oj, widać księżulo chciał się mnie pozbyć, gdyż najwyraźniej sądził, iż łatwiej mu będzie dogadać się z innym księdzem czy też zakonnikiem (gdyż wśród jałmużników byli i tacy, i tacy) niż z inkwizytorem. Nie wiem, dlaczego większość ludzi naiwnie sądziła, że głównym marzeniem funkcjonariusza Świętego Officjum jest rozpalenie maksymalnie dużej liczby stosów na maksymalnie dużym obszarze. Tymczasem wzniesienie stosu dla sprawiedliwie skazanych grzeszników było jedynie błogosławionym zwieńczeniem naszej pracy, do którego dążyliśmy, prowadząc wnikliwe śledztwa. A w czasie tych śledztw oraz procesów pełniliśmy rolę zarówno żarliwych oskarżycieli, bogobojnych adwokatów, jak i najsprawiedliwszych sędziów. No a przynajmniej tak głosiła teoria... - Niestety - powiedziałem. - Widzę, że regulamin Świętego Officjum nie jest wam dobrze znany. Inkwizytorowi, który ma choć cień podejrzenia, że natknął się na heretyckie lub czarnoksięskie praktyki, nie wolno zrezygnować ze sprawy pod groźbą kary wyznaczonej przez sąd Inkwizytorium. A wierzcie mi, że nawet litościwe Inkwizytorium cechuje się daleko posuniętą konsekwencją w tej materii. Jakoś po jego wyrazie twarzy poznałem, że słowo „litościwe” nie za bardzo pasowało mu do słowa „Inkwizytorium”. Niesłusznie, gdyż nad grzesznikami zawsze pochylamy się z żarliwą litością, której dorównuje jedynie równie żarliwa miłość. - Ależ tu, jak Bóg mi świadkiem, nie ma mowy o czarnoksięstwie! - znowu niemal wykrzyknął. - To jakiś szaleniec rozgrzebuje groby i bezcześci zwłoki! - Dlaczego w takim razie powiadomiliście biskupa, a nie justycjariuszy? - zapytałem. - Skoro uważacie, iż to zaledwie kryminalna sprawa? Poczerwieniał, a na czoło wystąpiły mu kropelki potu. - Z całym szacunkiem, mistrzu, ale nie macie chyba prawa... - Mam, mam, wierzcie mi - przerwałem mu pobłażliwie, gdyż nazbyt często słyszałem podobną śpiewkę, traktującą o tym, do czego ma prawo funkcjonariusz Świętego Officjum. - I jeśli myślicie, że sprawi mi przyjemność zostanie w tej dziurze jeden dzień dłużej, niż to będzie konieczne, to się głęboko mylicie. - Moim obowiązkiem było zawiadomienie biskupa - powiedział, przełykając głośno ślinę, i otarł pot z czoła. - Zapewne - rzekłem. - A moim jest bacznie przyjrzeć się wzmiankowanej sprawie, która, jak ośmielam się sądzić, niepokoi nie tylko księdza dobrodzieja, ale również zacnych obywateli spokojnego Stolpen. - Słowo „spokojnego” wypowiedziałem w taki sposób, aby nawet człowiek najbardziej podejrzliwy nie wyczuł w nim cienia ironii. - Czego ode mnie oczekujecie? - zapytał ponurym tonem. - Radości - odparłem, patrząc mu prosto w oczy - spowodowanej tym, iż Święte Officjum, zaprzątnięte wszak wieloma ważkimi problemami i borykające się z walką o dusze ludzi na całym świecie, znalazło czas, aby wspomóc wysiłki wiernych w tym miasteczku. - Pokornie dziękuję - powiedział szybko. - I Bóg mi świadkiem, cieszę się z całego serca, że zechcecie poświęcić nam swój jakże cenny czas. - Nie mnie dziękujcie, lecz Panu, który pokierował moimi krokami - odrzekłem, nie spuszczając z niego wzroku. - Zawsze dziękuję Panu za wszelkie łaski, którymi mnie obdarza - wymamrotał jeszcze szybciej niż poprzednio. Widziałem już, że człowiek ten zaczyna odczuwać lęk przed waszym uniżonym sługą, i tak właśnie stać się powinno. Nie było jednak we mnie ani krzty grzesznej radości spowodowanej tym, iż potrafię przerazić drugiego człowieka. Jakimż byłbym inkwizytorem, gdyby podobnie niskie uczucia gościły w moim sercu? W końcu jestem sługą Bożym i młotem na czarownice, a te tytuły, choć dalece nieoficjalne, jednak do czegoś zobowiązują. - Opowiedzcie więc o trupojadzie - poddałem. - Bóg mi świadkiem, niewiele jest do opowiadania - powiedział, wzdychając. - Od półtora roku ktoś rozgrzebuje groby i wycina ze zwłok części ciała. Czasem urżnie ledwie pośladki, czasem ukradnie całą kończynę... Ludzie są przerażeni. Boją się chować bliskich na naszym cmentarzu. - Ślady ugryzień? - spytałem. - Nieee. - Pokręcił głową. - Nic takiego. - A więc to nie ghul - stwierdziłem. - Bo żaden nie miałby dość rozumu, by użyć noża. - Wierzycie w ghule? - Proboszcz otworzył szeroko oczy. - Toż to zabobon... - Jeśli nie wierzycie w potęgę zła, jak możecie uwierzyć w nieskończoną siłę Dobra? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie. - Skoro wątpicie w moc szatana, Bóg na próżno będzie kołatał do waszego serca. - Nie wątpię! - Tym razem naprawdę krzyknął. - Bóg mi świadkiem, że moja wiara jest potężna niczym forteczne mury. - Zapewniacie o tym mnie czy samego siebie? - zapytałem uprzejmie, a potem machnąłem dłonią. - Ale dajmy pokój teologicznym rozważaniom. Nikt przecież, drogi proboszczu, nie podważa siły waszej wiary - powiedziałem to takim tonem, że miał prawo czuć się zaniepokojony. *** Kogo moglibyście się spodziewać, mili moi, słysząc, że do Stolpen przybywa jeden z braci jałmużników? Mnicha w burym habicie, który z opuszczoną i ukrytą pod kapturem głową wślizgnie się do miasteczka? Ha, ja nie spodziewałem się takiego widoku, ale to, co ujrzałem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Bowiem do Stolpen zajechała konna kawalkada, na której czele z poważną miną kłusował Maurizio Sforza, otoczony kilkunastoma zbrojnymi. W orszaku dostrzegłem również młodą damę, na której dłoni siedział sokół w kapturze osłaniającym głowę. Jałmużnik trzymał się w siodle zaskakująco dobrze, chociaż podkasany habit niezbyt pasował do sięgających po uda skórzanych butów czy do kapiącej od złota końskiej uprzęży i czapraka z fantazyjnym kutasem. Jak się domyślacie, mili moi, czaprak znajdował się na głowie wierzchowca, a nie brata jałmużnika, choć przyznam, że ta druga ewentualność byłaby z pewnością bardziej ucieszna. Z Maurizio Sforzą spotkaliśmy się u proboszcza, a jałmużnik po zejściu z konia okazał się człowiekiem nikłego wzrostu. Nie podobały mi się jego pomarszczone, blade policzki oraz błyszczące oczy. Zauważyłem, iż wychudłe, węźlaste palce mnicha były w ciągłym ruchu, tak jakby coś stale ugniatał, dusił albo szarpał na kawałki. I ten gest również mi się nie podobał. Postanowiłem jednak nie poddawać się pierwszemu wrażeniu i traktować papieskiego jałmużnika jeśli nie z sympatią, to chociaż z zawodową uprzejmością. W końcu nie zamierzałem narobić sobie kłopotów z powodu głupich wypadków w miasteczku Stolpen, o którym nawet wcześniej nigdy nie słyszałem. - Inkwizytorze Madderdin - rzekł Sforza, a jego głos miał nieoczekiwanie miłe, głębokie brzmienie. - Rad jestem, iż będziemy działać razem, gdyż wasza sława dotarła nawet do Stolicy Apostolskiej. Skłoniłem się głęboko, choć zastanawiałem się, czy te słowa są tylko zdawkową uprzejmością, czy też raczej zawoalowaną groźbą. - Zawstydzają mnie tak przychylne słowa, zwłaszcza kiedy padają z ust znamienitego filozofa, którego dzieła podziwiam, ubolewając serdecznie nad niedostatkami własnej wiedzy. - A cóż mojego czytaliście? - spytał nieufnie, mrużąc oczy. - Wasze komentarze... Mój Boże, jakże to nowe naświetlenie spraw powszechnie znanych. Wierzcie mi: byłem poruszony. Nie ryzykowałem zbyt wiele, gdyż zazwyczaj każdy z pasożytów wałęsających się po Stolicy Apostolskiej uważał, że wnosi wielki wkład w historię naszej cywilizacji, kiedy napisał kilka idiotycznych komentarzy do dzieł dawnych mistrzów, świętych lub apostołów. - Nie przypuszczałem... - Jego wychudłe, blade policzki pokryły się rumieńcem. - A jeśli wolno wiedzieć, jaki problem was najbardziej poruszył? - Rozważania na temat doktryny wiary - rzekłem z absolutnym przekonaniem. - Mistrzu Madderdin, nie sądziłem... - Rozpromienił się. - W sumie zagadnienia te są niezwykle złożone, by nie powiedzieć: hermetyczne, i nawet nie śmiałem przypuszczać, że zainteresują szerszą publiczność... - O, wierzcie mi, że były przedmiotem zażartych dyskusji w hezkim Inkwizytorium - powiedziałem ze śmiertelną powagą w głosie. - Coś takiego! - Złożył dłonie na piersiach. - Zdumiewacie mnie... - Skromność godna geniuszu, jeśli wolno mi zwrócić się tak poufale - odparłem i przez myśl mi przeszło, czy aby nie przeholowałem, ale Sforza przełknął komplement gładko jak kormoran rybę. Boże mój, pomyślałem, dzięki ci, że w swej niezmierzonej łasce nie uczyniłeś mnie pisarzem, gdyż nie ma chyba ludzi bardziej łatwowiernych i łasych na pochwały niż oni. Towarzyszący bratu Sforzy młody szlachcic w ozdobnym, błyszczącym srebrem półpancerzu chrząknął znacząco i niecierpliwym ruchem odgarnął długie, jasne włosy. - Och, wybaczcie - rzekł jałmużnik z prawdziwą skruchą w głosie. - Pozwólcie, że wam przedstawię. Oto cny rycerz Rodrigo Esteban de la Guardia y Torres, który przybył ze słonecznej Granady, aby wspomóc nas w walce z herezją. - To dla mnie zaszczyt - powiedziałem. Szlachcic skłonił lekko głowę i uśmiechnął się. Miał niemal dziewczęce, czerwone usta, a zarost wyraźnie nie chciał się przyzwyczaić do jego twarzy, na której wyrastały tylko rzadkie kępki jasnych włosów. - Ślubowałem odnajdywać i niszczyć czarownice, kacerzy oraz wszelkich wrogów naszego Pana - powiedział łagodnym tonem. - Sam Ojciec Święty raczył mnie zaszczycić swym błogosławieństwem i życzył, bym obdarował łaską stosu jak największą liczbę grzeszników. Na miecz Pana, westchnąłem w myślach, oto kolejny poszukiwacz wrażeń oraz przygód, którego marzeniem jest podpalenie świata. Czy to naprawdę zbyt wielkie życzenie, by sprawy religijnej natury pozostawić w rękach profesjonalistów? - Niezwykle śmiałe i godne zamiary - rzekłem uprzejmie. - Ale nie sądzę, byście w Stolpen mogli dopełnić ślubów. - A, jeszcze zobaczymy. - Jałmużnik wzniósł wskazujący palec i spojrzał na mnie znacząco. - Bowiem wielce nam miły ksiądz proboszcz doniósł o niegodziwościach, których doznaje pobożne stado Pańskie w Stolpen, a które wytrzebić mogą jedynie ludzie głębokiej wiary. - O tak, zapewne... - powiedziałem i byłem już niemal pewien, że zostając w miasteczku, wdepnąłem w kolejne kłopoty, których jako człowiek spokojny wolałbym uniknąć. - Ale, ale... pozwólcie panowie, że zajmę się napisaniem listu do świątobliwego biskupa, któremu obiecałem dać znać natychmiast, kiedy przybędziemy. Księże proboszczu, mogę was prosić? - Oczywiście, bracie, tak tylko myślę sobie, Bóg mi świadkiem, gdzie my wszystkich dostojnych państwa, co raczyli bratu towarzyszyć... - Nie kłopoczcie się kwaterami - przerwał mu Sforza. - Czcigodni hrabia i hrabina Scheifolk wraz ze świtą goszczą w zamku pana de Vries. Obiecali jedynie mnie tu odprowadzić i zaraz wracają na polowanie. Jedynie ja i szlachetny rycerz la Guardia poprosimy was o byle kąt, gdzie moglibyśmy się spokojnie oddać pobożnym rozmyślaniom. - Nie, nie żaden byle kąt! - Proboszcz zamachał dłońmi, ale widać wyraźnie mu ulżyło, że miasteczko nie będzie mieć na głowie hordy kapryśnych arystokratów. - Mam piękne pokoje na plebanii, akurat żeśmy je wyrychtowali w tym roku na przyjazd świątobliwego biskupa, który to biskup, Panie bądź mu łaskaw, zważcie bracie, raczył u nas gościć przez całe dwa dni! Jałmużnik z wyraźnym znudzeniem słuchał potoku wymowy księdza dobrodzieja, ale cierpliwie mu nie przerywał. W końcu jednak duchowni zostawili mnie w komnacie samego z rycerzem de la Guardią i przez chwilę obaj milczeliśmy, wsłuchując się w cichnący głos proboszcza, który opowiadał Sforzy o piórze ze skrzydeł archanioła Gabriela. Wreszcie odchrząknąłem. - Cóż - rzekłem. - Skoro nie przydam się wam na nic, panie, pozwólcie, że rozejrzę się po miasteczku... - Jeśli łaska... - Spojrzał w moją stronę i zobaczyłem, że ma lodowato błękitne oczy, jakoś niepasujące do tej urodziwej, niemal dziewczęcej twarzy. - Czy mogę z wami zamienić słowo? - Uprzejmie proszę - odparłem. - Czy słyszeliście kiedyś o... - urwał na moment. - O pewnym człowieku... nazywanym Wesołym Katem z Tiannon? - Słyszałem. - Wzruszyłem nieznacznie ramionami. - Wolno wiedzieć, czemu pytacie? - I co o nim sądzicie? Nie przepadam, kiedy ktoś pytaniem odpowiada na pytanie, zwłaszcza że nie jestem przyzwyczajony do takiego postępowania. Tak to już bowiem, mili moi, został ułożony świat, iż powinnością inkwizytorów jest badanie wiedzy rozmówców. A nie odwrotnie. Tym razem jednak postanowiłem nie spierać się z Rodrigiem, zwłaszcza że temat nie był tego wart. - Jestem zdumiony, iż jeszcze żyje - odparłem szczerze. - Ale trudno mi wyrokować jedynie na podstawie wieści zasłyszanych tu lub tam. Jednak to, co słyszałem, wystarcza, bym nie darzył go nadmierną sympatią. De la Guardia pokiwał głową i nie wiedziałem, czy zgadza się z moimi słowami, czy też jedynie przyjmuje je do wiadomości. - Sądzę więc, że będziecie mieli okazję wyrobić sobie własną opinię - powiedział w końcu. - Bowiem brat Sforza zapowiedział mi, że Wesoły Kat pojawi się niedługo w Stolpen... Chciałem powiedzieć: „żartujecie”, ale powstrzymałem się w porę. Rycerz najwyraźniej nie żartował, a nie miał również powodu, by mnie zwodzić. Nie zauważyłem też, aby zachwycił go pomysł sprowadzenia do Stolpen Wesołego Kata, i tu najwyraźniej nasze poglądy były więcej niż zbieżne. - Ach tak - rzekłem jedynie. - To, co robi ten człowiek, jest odrażające i cieszę się, że podzielacie moje zdanie - ciągnął de la Guardia i choć nie wyraziłem myśli tak, jak to ujął, w zasadzie nie miałem powodów, aby protestować. - Przecież, na Boga żywego, grzesznik powinien otrzymać... nie tylko cierpienie, ale i... szacunek. - Słowa przychodziły mu z wyraźną trudnością i zapatrzył się teraz w punkt gdzieś nad moją głową. - Mam nadzieję, że zgadzacie się ze mną? - Tak właśnie szkoleni są inkwizytorzy - odpowiedziałem spokojnie. - Macie całkowitą rację, panie. - W końcu nawet oni... - machnął dłonią w powietrzu, ale zrozumiałem, że chodzi mu o kacerzy, czarowników i wiedźmy - są stworzeniami Bożymi, a naszym zadaniem jest przywrócić ich chwale Pana i utulić na łonie Kościoła. Zwrócić im godność, którą stracili, obcując z nieczystą siłą. Nieprawdaż? Nie powiem, aby spodobało mi się słowo „naszym” w jego ustach, gdyż przywracanie grzeszników Panu było zadaniem moim i innych inkwizytorów, a nie paniczyków z dobrych domów, którzy uznali, że dworskie zabawy, chędożenie poddanek i sąsiedzkie zajazdy nie są już tym, co ich pociąga. Ale pomijając tę kwestię, de la Guardia miał świętą rację. Lecz jeszcze ciekawsze było, że wydał mi się teraz znacznie bardziej zajmującym człowiekiem, niż uznałem na pierwszy rzut oka. - I tym razem się z wami zgadzam. - Kiwnąłem głową. - A jednak, gwoli sprawiedliwości, muszę przyznać, że doszły mnie słuchy, iż działania kata z Tiannon są równie odrażające, co skuteczne. Dlatego też korzysta się z jego usług. - I ja tak słyszałem - rzekł poważnie. Pogłaskał się po brodzie takim gestem, jakby spodziewał się, że zastanie tam bujny zarost, po czym cofnął dłoń. - I choć zrozumiałbym podobne postępowanie w przypadku złodziei lub morderców, to ciężko mi pojąć, jak świątobliwy brat Sforza może korzystać z tej... pomocy. - Nic na to nie poradzę - powiedziałem. - Tak samo, jak i, z całym szacunkiem, wy nic nie poradzicie. Brat Sforza ma pełnomocnictwa Ojca Świętego, a my jedynie możemy służyć mu radą oraz pomocą, jeśli tego sobie zażyczy. To, co mówiłem, nie było do końca prawdą, ale na ogół nikt postronny nie orientował się w niezwykle zawiłych zależnościach służbowych oraz szczeblach kościelnej i inkwizycyjnej hierarchii. Zresztą ostatnie papieskie encykliki jeszcze bardziej skomplikowały i tak już zdumiewająco zagmatwaną sytuację. Biegli w kodeksach juryści twierdzili raz to, a raz tamto, w zależności od tego, czy bliżej im było do Hezu, czy też do Stolicy Apostolskiej. Zresztą Jego Ekscelencja biskup Hez-hezronu również nie ułatwiał nam sytuacji. I pomimo że był nominalnym zwierzchnikiem Inkwizytorium, potrafił inkwizytorom nieźle zaleźć za skórę. Do tego wszystkiego dochodziły jeszcze roszczenia cesarza, który również pragnął mieć swój rząd dusz, a coraz częściej dawały się słyszeć gniewne pohukiwania imperialnego parlamentu, dowodzącego, że należy mu się ostatnie słowo nie tylko w sprawach świeckich. Wierzcie mi, mili moi, iż wszystko to nie sprzyjało skutecznemu odkrywaniu oraz piętnowaniu herezji, a to, że w ogóle ktokolwiek jeszcze zwalczał bluźnierców i odstępców, zawdzięczaliśmy tylko cichej, wytrwałej pokorze Inkwizytorium, które starało się wykonywać jak najlepiej swą pracę, nie zważając na wręcz w oczach rosnące przeszkody. Niemniej, generalnie rzecz biorąc, Ojciec Święty miał pełne prawo obdarzyć kogoś swymi pełnomocnictwami i niezbyt bezpiecznie było pełnomocnictwa te podważać. Dlatego że wtedy można było zostać wezwanym na przesłuchanie do Zamku Aniołów. A ponieważ spadkobiercy naszego Pana, włodarze Państwa Jezusowego, nie mieli zbyt wiele czasu, więc nieszczęsny wichrzyciel mógł spędzić nawet pół życia w małej, nieprzytulnej celi, daremnie czekając, aż ktoś zechce wysłuchać jego racji. Co prawda, obecnie nam panujący Ojciec Święty miał nieco więcej umiaru niż jego dostojny poprzednik (zmarły w wyniku nieszczęśliwego wypadku na polowaniu), ale i tak ostrożność była więcej niż wskazana. Niegdyś zdarzyło mi się niefrasobliwie ulec pokusie czynienia prawa wbrew woli dostojników kościelnych i jedynie interwencji Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium zawdzięczałem, że wyszedłem z opałów w jednym kawałku. Niemniej nie mogłem przecież zawsze liczyć na pomoc Kręgu. Zresztą, korzystając po raz kolejny z jego łaski, wykazałbym się godną pożałowania słabością, a przez to okazałbym się niewart uwagi, którą Krąg niespodziewanie raczył mi poświęcić. - Myślę jednak, że brat Sforza będzie się liczył ze zdaniem człowieka takiego jak wy - rzekł Rodrigo łagodnym tonem. - Człowieka wyszkolonego w trudnej sztuce odnajdywania prawdy. Nie dałbym za tę tezę złamanego grosza, z pewnością jednak rycerz z Granady był człowiekiem uprzejmym. Szlachetnie urodzeni na ogół nie przepadali za inkwizytorami (nawiasem mówiąc: z wzajemnością), ale ten człowiek, jak widać, ulepiony został z innej gliny. Chociaż nie zamierzałem też zbyt łatwo dać się nabrać na lep pięknych słówek. W końcu słowa zwykle nic nie kosztują. - I ja mam taką nadzieję - odparłem. - Czy możecie mi wyjawić, co zamierzacie? Jakie macie plany? W jaki sposób pragniecie odkryć prawdę? - A jak wy sobie to wyobrażacie? - Tym razem ja odpowiedziałem pytaniem na pytanie. - Ha! - Potarł znowu palcami brodę. - Rad jestem, że pytacie, choć wybaczcie, jeśli moje słowa okażą się jedynie zdaniem niekształconego prostaka... Zamachałem dłonią, jakby chcąc powiedzieć, iż nic takiego nawet nie przemknęłoby mi przez myśl. Nie zwrócił na ten gest uwagi, wpatrzony w pobieloną ścianę. - Sądzę, że przesłuchałbym grabarza oraz rodziny ludzi, których zwłoki zbezczeszczono. Zasięgnąłbym też języka, kogo miejscowi uważają za człowieka dziwnego, stroniącego od sąsiadów, nie zapraszającego nikogo do domu, ponurego... - Wzruszył ramionami. - Wybaczcie, jeśli to, co mówię, wydaje się wam dziecięco naiwne. - Ależ skąd - odparłem. - Wasze myśli podążają w słusznym kierunku. Bylibyście dobrym inkwizytorem. Być może nie uwierzycie, mili moi, ale rycerz Rodrigo oblał się szczęśliwym rumieńcem i zerknął na mnie niemal spłoszonym wzrokiem. - Jesteście nad-der uprzejmi - wyjąkał. *** Trzeba przyznać, iż księgi parafialne prowadzono w sposób jasny oraz rzetelny, a ksiądz proboszcz miał ładny, wyraźny charakter pisma. Oczywiście my, inkwizytorzy, jesteśmy szkoleni w odcyfrowywaniu nawet najbardziej zagmatwanych bazgrołów, lecz nie powiem, by ślęczenie nad poplamionymi i zamazanymi manuskryptami sprawiało mi szczególną satysfakcję. Tymczasem podczas badania sądowych papierów zdarzało się to aż nazbyt często, gdyż pisarze mieli skłonność do nieposkromionego raczenia się gorzałką w czasie przesłuchań, co nie sprzyjało czytelności dokumentów. - I co? - zapytał ciekawie proboszcz, stawiając przede mną dzbanek wina. Podziękowałem mu skinieniem głowy. - Znaleźliście coś przydatnego? - Być może - odparłem. - Być może... - Taaak? - Jedenaście udokumentowanych wypadków - odparłem. - A wszystkie miały miejsce zawsze co najmniej na trzy dni przed pełnią księżyca. - Na miecz Pana! - aż jęknął. - Więc to czarownik, nie trupojad! - Nie wyciągałbym pochopnych wniosków - odparłem. - Niemniej sądzę, że wasze rozumowanie, drogi księże proboszczu, idzie w jednym z możliwych kierunków. - Ha! - Rozpromienił się - Oczywiście, i nie omieszkam tego zaznaczyć w raporcie, nie byłbym w stanie dojść do podobnych wniosków, gdyby nie niezwykle rzetelne prowadzenie ksiąg parafialnych przez księdza dobrodzieja... - Zdanie to wypowiedziałem całkowicie szczerze, gdyż gdyby proboszcz mniejszą wagę przykładał do dat, nawet najbardziej wnikliwe studiowanie dokumentów nic by nie dało. - Bóg mi świadkiem, serdecznie się cieszę - odparł radosnym tonem i nawet poklepał mnie po ramieniu, co zniosłem cierpliwie, mimo iż nie przepadam, kiedy dotykają mnie obcy ludzie. - A jak myślicie? - zagadnął po chwili. - Po co on to robi? Nalałem wina jemu i sobie, a potem upiłem łyk. - Tego nigdy do końca nie wiemy - rzekłem. - Póki nie wysłuchamy spowiedzi nieszczęśnika, który dał się zwieść mrocznym siłom. Ale widzicie, coś mnie tu niepokoi... - Taaak? - Pochylił się nade mną, szczęśliwy, że może uczestniczyć w śledztwie. - Czarownikom zwykle potrzebne są bardzo konkretne partie ludzkiego ciała. Palec wisielca, przyrodzenie cudzołożnika, głowa, serce... A tutaj? - Pokręciłem głową. - Wiecie, jakie on kawałki wybierał? - Jakie, jakie? - Najsmaczniejsze - odparłem, patrząc proboszczowi prosto w oczy, i dostrzegłem, jak jego źrenice się powiększają. - Ccco? - No właśnie - rzekłem. - Traktował tych ludzi, czy raczej ich zwłoki, jak świnie lub woły. Zauważyliście też może, że nigdy nie wybrał starca? To zawsze byli ludzie, że tak powiem, jędrni oraz solidnej budowy. A również nie nazbyt otłuszczeni. Bardzo pieczołowicie ich dobierał nasz zbrodniarz... - Matko Boża! - Dlatego, ale mogę się, rzecz jasna, mylić, nie sądzę, iżbyśmy mieli do czynienia z czarnoksięstwem. Myślę raczej, że to chory człowiek, znajdujący zbrodniczą uciechę w zjadaniu przedstawicieli własnego gatunku. Studia w naszej przesławnej Akademii pozwoliły mi się dowiedzieć, iż podobne postępowanie jest nader częste wśród odległych ludów, które nie poznały jeszcze nauk naszego Pana i dla których człowiek nie jest lepszy niż świnia lub koza. Wiedziałem, że od pewnego czasu w progu stoi brat Sforza, ale udawałem, że go nie widzę. Teraz jałmużnik postanowił się odezwać. - Wyciągacie nader pochopne wnioski, inkwizytorze - rzekł suchym tonem. - Mogę się mylić - powiedziałem, odwracając na niego wzrok. - Lecz do tezy końcowej można dojść jedynie po analizie oraz odrzuceniu wszelkich pojawiających się w czasie śledztwa hipotez. - Wolę ufać wierze niż rozumowi - powiedział wyniośle. - Co więc wam dyktuje wasza wiara? - zapytałem. - Bez wątpienia mamy do czynienia z czarnoksiężnikiem - rzekł ostro - który przygotowuje jakieś potężne zaklęcia, mające zaszkodzić bogobojnym mieszkańcom spokojnego Stolpen... Proboszcz przeżegnał się gwałtownie, słysząc te słowa. - Doceniam siłę waszego rozumowania, mistrzu Inkwizytorium - kontynuował Sforza. - Lecz wiedzcie, że nadmierne zaufanie do nauki i logiki może przysłonić wam sedno sprawy. Bowiem uczynków szatana nie możemy opisać umysłem, a jedynie sercem. Czarnoksiężnik zapewne chciał, aby ktoś taki jak wy dał się zwieść i doszedł do podobnych, fałszywych wniosków. - A więc to gra? - zapytałem. - Zostawił fałszywe ślady, by poszedł za nimi łatwowierny inkwizytor? - Wyście powiedzieli. - Niczego nie wykluczam, bracie Sforza - powiedziałem, uśmiechając się. - I sądzę, że to nas różni. - Być może - odparł, a jego oczy były teraz wrogie i zimne. - Lecz nie zapominajcie, że właśnie ja prowadzę śledztwo. - Oczywiście - rzekłem. - Nigdy nie ośmieliłbym się kwestionować waszych praw, zwłaszcza kiedy przypominacie o nich tak dobitnie. - Jutro weźmiemy na spytki grabarza - zadecydował. - Obliguję więc was, abyście przygotowali się w odpowiedni sposób do śledztwa. - Co macie na myśli? - spytałem, chociaż doskonale wiedziałem, do czego zmierza. - Mam na myśli, że przygotujecie narzędzia oraz zastosujecie je w sposób, którego uczono was w Akademii, na której nauki tak chętnie się powołujecie - odpowiedział zimno. - Oczywiście - powtórzyłem. - Stanie się wedle waszej woli. Pozwólcie więc, że porozmawiam z moim pomocnikiem, który zajmie się szczegółowymi preparacjami. Stolpen nie miało własnego ratusza, a nawet siedziby miejskich władz (zresztą nie byłem nawet pewien, czy miało miejskie prawa). Dla szczególnej potrzeby przesłuchań zdecydowałem się więc zaadaptować izbę jednego z magazynów, a Kostuch miał się już zająć należnym urządzeniem tegoż pomieszczenia, tak aby przesłuchania można było prowadzić zgodnie z prawem oraz obyczajem. *** Grabarz był wyschniętym na wiór starcem o poskręcanych reumatyzmem stawach i nie byłem w stanie sobie wyobrazić, jak może wykonywać tak ciężką pracę. Wydawało mi się bowiem, że miałby kłopoty z utrzymaniem w dłoniach łopaty, a co dopiero mówić o sprawnym nią operowaniu. Oczywiście powinienem go wypytać, zanim został zabrany do izby przygotowanej na przesłuchania, ale brat Sforza uwinął się ze wszystkim, jeszcze nim zdążyłem wstać. Tak więc zostałem postawiony przed faktem dokonanym i nie ukrywam, że nie byłem zachwycony przebiegiem spraw. Bowiem każdy inkwizytor winien wpierw poznać przesłuchiwanego, przepytać go rzeczowo oraz spokojnie, a nie od razu zabierać do izby pełnej narzędzi tortur. Jasne, że inaczej postępowało się ze świadkami, inaczej z podejrzanymi, a jeszcze inaczej z postawionymi w stan oskarżenia. Tego człowieka natomiast potraktowano od razu jakby był winowajcą lub co najmniej głównym podejrzanym. Siedzieliśmy przy stole we czterech: ja, brat Sforza, proboszcz, którego poprosiłem, by pełnił rolę protokolanta, oraz rycerz de la Guardia. Kostuch przycupnął na zydelku koło paleniska i zajmował się rozgrzewaniem narzędzi. Grabarz został rozebrany do naga i przywiązany do stołu. Jego starcze, chude ciało z wystającymi kośćmi, powęźlonymi postronkami żył oraz pomarszczoną skórą sprawiało wrażenie, jakby za chwilę miało się rozsypać. Wpatrywał się w nas wzrokiem obłąkanym z przerażenia i bełkotał coś pod nosem. Ślina spływała mu po siwej szczecinie brody. - Zanotujcie, księże proboszczu, jeśli łaska - powiedziałem. - Dnia tego a tego sąd w składzie... Dyktowałem, co ma zapisać, i przypatrywałem się jednocześnie grabarzowi. Byłem niemal całkowicie przekonany, że nic nie wie o całej sprawie, ale nie mogłem sprzeciwić się decyzji brata Sforzy. Oczywiście życie tego starego człowieka nie było nic warte, niemniej branie go na tortury nie wydawało mi się najszczęśliwszym pomysłem. Moim zdaniem, marnowaliśmy tylko czas, a w tym wypadku sprawianie bólu wydawało się bezcelowe. Zawsze ośmielałem się sądzić, iż przemoc powinna być jak wyostrzony miecz i trafiać we właściwy punkt, gdyż inaczej była jedynie grzechem. Proboszcz skończył notować, a ja podszedłem do stołu, na którym leżał grabarz. - Nazywasz się Kurt Bachwitz i jesteś grabarzem w mieście Stolpen. Czy tak? Patrzył na mnie rozszerzonymi oczami, ale nie sądziłem, by mnie tak naprawdę widział. Jego blade usta poruszały się, lecz nie byłem w stanie dosłyszeć, czy starzec wypowiada jakieś sensowne słowa. - Zapiszcie, że przesłuchiwany nie zaprzeczył - wtrącił Sforza. - A poza tym ksiądz proboszcz potwierdzi, iż tak jest w istocie. - Co wam wiadomo o okradaniu grobów i bezczeszczeniu zwłok? - spytałem. Odczekałem chwilę. - Na gniew Pański, Kurcie Bachwitz - rzekłem ostrzejszym tonem. - Czy wy mnie słyszycie, człowieku? - Zacznijcie od cęgów - rzucił Sforza od stołu. - Może sami zechcecie poprowadzić przesłuchanie? - Odwróciłem się w jego stronę. - Zważcie jednak, że istnieją pewne procedury, których wypada przestrzegać. - A czy ja coś mówię? - Wzruszył ramionami i byłem niemal pewien, że w jego słowach słyszę drwinę. - Kurt. - Położyłem grabarzowi dłoń na suchym ramieniu. - Jesteśmy tu tylko po to, by pomóc ci i byś ty pomógł nam. By w Imię Pańskie dojść prawdy. Czy zechcesz nas wesprzeć w tym świętym dziele? Równie dobrze mogłem mówić do stołu, na którym leżał, ponieważ nie sądzę, by rozumiał, a choćby słyszał cokolwiek, co się działo. Wiedziałem, że przesłuchiwanie takiego człowieka mija się z celem. Podobne otępienie nie zdarzało się często, niemniej w wypadku ludzi starych lub obłąkanych nie było niczym dziwnym. Każdy inkwizytor wiedział, że wtedy należy przerwać przesłuchanie, a oskarżonego lub świadka doprowadzić do stanu nieco przejaśniającego umysł. Jedzenie i kubek wina potrafiły zdziałać cuda większe niż szarpanie ciała rozpalonymi kleszczami. W końcu naszym celem miało być dojście do prawdy, a nie sprawianie bezcelowej męki. Zauważyłem, że Kostuch miesza siarkę w żelaznym kociołku. Na ogół był to widok, który przerażał nawet najbardziej zatwardziałego grzesznika (choć jeszcze bardziej przerażony był on wówczas, gdy taki kociołek przechyliło się nad jego przyrodzeniem), ale w tym wypadku nie sądziłem, by cokolwiek odniosło skutek. Oczywiście, kiedy przesłuchiwany nie chciał odpowiadać na pytania, pierwszym moim zajęciem powinno być przedstawienie mu narzędzi oraz wyjaśnienie skutków ich działania. Postanowiłem tak uczynić, ale tylko, by trzymać się wyznaczonej procedury, gdyż nie widziałem żadnego sensu w ostrzeganiu człowieka niesłyszącego moich słów. - Czy zrozumieliście? - zapytałem, kiedy już skończyłem objaśniać, do czego służą narzędzia. Grabarz wyjęczał coś bełkotliwie i wpatrywał się we mnie bolesnym spojrzeniem przekrwionych oczu. - Napiszcie, że zrozumiał - podpowiedział Sforza. - Nie! - Odwróciłem się. - Nic takiego nie będziecie pisać! Ten człowiek nie jest w stanie pozwalającym na prowadzenie przesłuchania. Kostuch, odwiąż go i zaprowadź do celi. Daj mu jeść i pić. - Nie będziecie prowadzić przesłuchania? - Sforza poderwał się od stołu, a na jego pomarszczone policzki wystąpił ceglasty rumieniec. - Nie - odparłem krótko. - Ale jak chcecie - wskazałem ręką grabarza - zawsze możecie spróbować... Wiedziałem, że należy do tego gatunku ludzi, którzy chętnie każą zadawać mękę innym, ale sami nieskorzy są, by przyłożyć rękę do tortur. Tymczasem łaska umiejętnego sprawiania cierpienia jest krzyżem, który nosi każdy inkwizytor. Poddajemy ludzi straszliwym próbom tylko dlatego, iż wierzymy, że mostem niezmierzonego bólu zawędrują oni do Królestwa Niebieskiego. Nie zamierzałem więc dopuścić, by jałmużnik wysługiwał się mną niezgodnie z prawem oraz obyczajem. - Niech będzie po waszemu - powiedział w końcu Sforza, ale przyznanie się do porażki w obecności proboszcza oraz granadzkiego rycerza musiało go zaboleć. - Dziękuję wam uprzejmie. - Skinąłem głową. Grabarza zamknięto w ciasnej izbie przy magazynie i dopilnowałem, aby rzeczywiście dano mu jedzenie, wodę i ciepły koc. Zajrzałem do niego nieco później i kiedy otworzyłem drzwi, zobaczyłem, że siedzi przy pustej już misce. Na mój widok zajęczał, skulił się w kącie. Chudymi ramionami zakrył głowę, tak jakby się spodziewał, że zacznę go bić. - Kurt - powiedziałem, starając się, aby mój głos zabrzmiał łagodnie. - Wybacz bratu jałmużnikowi jego pochopność. Wierz mi, że chcę tylko z tobą porozmawiać i nie uczynię ci żadnej krzywdy. Łypnął na mnie poprzez szparę między kościstymi łokciami. - Napijesz się wina? - spytałem. Zagulgotał coś niezrozumiale, ale ja, niezrażony, usiadłem obok niego na wilgotnej posadzce. Potarłem nos opuszkami palców i skrzywiłem się, bo grabarz najwyraźniej zanieczyścił wcześniej swe odzienie i skutki tego dawały się odczuć aż nadto wyraźnie. Delikatnym ruchem włożyłem w jego dłoń bukłak z winem, a on zacisnął na nim węźlaste palce, przypominające szpony jakiegoś wielkiego, chorego ptaka. - Na zdrowie, Kurt - powiedziałem. - To dla ciebie. Wszystko. Znowu coś wybełkotał, ale przechylił naczynie do ust. Pił, a wino lało mu się po siwej szczecinie brody i spływało aż na wychudłą pierś. Opróżnił bukłak i oddał mi go ostrożnie, jakby bojąc się, czy jednak go nie uderzę. - Ciężko już sobie poradzić, co? - zagadnąłem. - Z łopatą i grzebaniem dołów w twardej ziemi. Mój ojciec też miał chore ręce. Mówił, że nie ma to jak wyciąg z gorącego rumianku do moczenia dłoni i kilka łyków mocnej gorzałki, żeby rozgrzać stare kości. Mój ojciec nic takiego nie mówił, a przynajmniej ja słyszeć tego nie mogłem, gdyż nigdy los nie przeciął naszych dróg. Matka twierdziła, co prawda, że był jej mężem, zaślubionym przed Bogiem oraz księdzem, ale w sąsiedztwie różnie o tym gadano. Jednak uznałem, że dla dobra sprawy taka bajeczka może pomóc i nieco rozruszać język starca. - Nie masz syna, Kurt? Żeby pomagał ci w ciężkiej pracy? Pokręcił tylko głową, ale widziałem, że spogląda na mnie już z mniejszym strachem. Być może to moje słowa, a być może wino, dodały mu odwagi. - Chciałbym, żebyś stąd jak najszybciej wyszedł - westchnąłem. - Bo, mówiąc między nami, strasznie durny jest ten zakonnik, co? Uśmiechnął się, obnażając sine dziąsła i pieńki sczerniałych, przegniłych zębów, ale nic nie powiedział. - Muszę cię stąd wyciągnąć, Kurt, bo nie godzi się, żeby zacny grabarz siedział w celi. Od dawna już chowasz ludzi ze Stolpen, co? - Ho, ho - rzekł tylko. - Tatko byli grabarz i przy nim żem się wprawiał - dodał po chwili skrzypiącym głosem. - A teraz ciężko - westchnąłem. - Na pewno ktoś z dobrych ludzi wspomaga cię w ciężkiej pracy, prawda? Pokiwał głową. - Oj, są jeszcze dobrzy ludzie, panie - zamruczał. - Bo takimi łapami - wyciągnął przed siebie chude, poskręcane i drżące jak na zimnie ręce - to już nijak nie wydoli. - Bieda - powiedziałem współczującym tonem. - Wyciągnę cię stąd jutro, Kurt, i postawię najlepsze piwo w karczmie. Swoją drogą - obniżyłem głos - okropne szczyny warzy ten wasz karczmarz. Bachwitz zachichotał piskliwie, zatchnął się i odkasływał długą chwilę. W końcu splunął w kąt kulą gęstej, zielonej plwociny. - Gadają, co naprawdę szczy do tego piwa - rzekł i otarł łzy z policzków. W myślach podziękowałem Panu, że wczorajszego dnia jedynie popróbowałem wina z kubka, a resztę wylałem i nie zamawiałem żadnego piwa. Miałem tylko nadzieję, że karczmarz nie lubił również wzbogacać smaku wina swoim moczem. Niemniej należały mu się tęgie baty za takie żarty z klientów. Chociaż, z tego, co wiedziałem, w Hezie także nie stroniono od podobnych praktyk, zwłaszcza w podłych spelunach odwiedzanych przez najgorsze szumowiny. Czyli tam, gdzie najczęściej miał okazję bywać wasz uniżony sługa. - I co mają robić ludzie, jak ty siedzisz w celi? - zapytałem. - Kto pogrzebie zwłoki? - Jakie zwłoki? - Uniósł na mnie wzrok. - Pan powołał do swej światłości Achima Myszkę - skłamałem. - I trzeba mu wykopać solidny dół. - O, Panie! - Złożył dłonie na piersiach. - Zlituj się nad jego pijaną duszą. - I przyjmij go do swej światłości - zakończyłem poważnie. - Póki mię nie ma, to Rudi się sprawi, jak się patrzy - rzekł grabarz. - Nie macie no jeszcze winka, panie? Pokręciłem głową przecząco. - Co za Rudi? - A taki tam. Śpi Bóg wi gdzie, włóczy się, ale zawsze parę miedziaków mu się przyda... - On ci zwykle pomagał? - No, jakżeby nie on. Dawałem mu cosik tam. I Mathias tyż... Nawet Mathias pewnikiem lepiej, bo z dobrego serca mnie wspomaga i grosza nie weźmie... To mnie zainteresowało. Jakoś nie za bardzo wierzę we współczujące serca i bezinteresowne uczynki. Zwykle tak już jest, że jeśli ktoś pragnie ci coś ofiarować za darmo, to prędzej czy później będziesz musiał zapłacić drożej niż myślałeś. Ale kim był Mathias, tak ochoczo pomagający grabarzowi? Dowiedzielibyśmy się tego zapewne dużo wcześniej, gdyby nie pochopność brata jałmużnika, każąca mu od razu przejść do torturowania grabarza, zamiast szczerze z nim pogawędzić. Jak jednemu człowiekowi wypada pogawędzić z drugim człowiekiem. Dlaczego niektórzy sądzili, iż pożyteczne zeznania można wydobyć, jedynie zadając mękę? - Mathias? - poddałem. - I jak dalej? - Mathias Litte - dodał skwapliwie. - Dobry człek, powiem ja wam... - Dziękuję ci, Kurt - rzekłem serdecznie. - Posiedzisz sobie jeszcze przez noc, a rano cię wypuszczą. Może tak być? Pokiwał gorliwie głową. - Niech Bóg Wszechmogący jaśnie pana prowadzi - powiedział i z oczu znowu polały mu się łzy. Wyszedłem i zamknąłem za sobą drzwi izby na klucz. Cóż, należało pójść tropem pomocników grabarza. Sprawdzić, kim są Rudi oraz Mathias Litte. Na początek postanowiłem zainteresować się tym drugim, gdyż, jak już powiedziałem, intencje ludzi nieżądających pieniędzy za przysługi budzą moje głębokie podejrzenia. Być może grzeszyłem niewiarą w istoty, które stworzono wszak na obraz Pański, ale miałem serdeczną nadzieję, że Pan daruje mi te wątpliwości, widząc skuteczność mych działań. *** Kostuchowi kazałem usiąść w karczmie i zasięgnąć języka u miejscowych, bo, jak słusznie twierdził rycerz de la Guardia, zawsze warto się dowiedzieć, kto w miasteczku jest uznawany za cudaka czy stroni od innych ludzi. Kostuch nie był, co prawda, wymarzonym wywiadowcą, gdyż jego ponury charakter, szpetota i smród, bijący od nigdy niemytego ciała, czyniły go mało pożądanym kompanem w wykwintnym towarzystwie. Miałem jednak nadzieję, iż bywalcom stolpeńskiej oberży nie będzie wszystko to przeszkadzało, zwłaszcza kiedy piwo lub wino zaszumią im w głowach. Oczywiście, zwykle w podobnych celach wysyłałem bliźniaków, ale teraz nie miałem innego wyboru, jak skorzystać z pomocy Kostucha. Spisał się zresztą nad wyraz dobrze i oprócz wielu nic niewartych plotek przyniósł również interesujące wieści na temat Mathiasa Litte. Wieści, które należało sprawdzić na miejscu. Szybko wywiedziałem się, iż Mathias Litte wraz z żoną mieszkali w małym domku na obrzeżach miasteczka. Skierowałem się w tamtą stronę i przyjrzałem gospodarstwu. Parterowy dom otoczony był drewnianym płotkiem o wyblakłych w słońcu sztachetach, a w niewielkim ogrodzie zauważyłem kilka drzew owocowych, studnię o kamiennej cembrowinie i zielnik, z którym obiecałem sobie zapoznać się dokładniej, jeśli tylko zajdzie taka konieczność. Na razie jednak pchnąłem furtkę. Spod jednego z drzew uniósł się wielki pies o posiwiałym pysku i przyjrzał mi się zmęczonym wzrokiem. Po chwili opadł z powrotem na brzuch, złożył mordę na łapach i przymknął oczy, całkowicie ignorując moją obecność. - Tyle na temat domowego bezpieczeństwa - mruknąłem do siebie. Podszedłem do drzwi i zastukałem w nie mocno raz i drugi, a kiedy nikt ze środka nie odpowiadał, również trzeci. Wreszcie usłyszałem w sieni powolne, szurające kroki. - Kto tam? - zapytał męski, wyraźnie zmęczony głos. - Szukam Mathiasa Litte - odparłem. - No to żeście znaleźli - usłyszałem po chwili milczenia. - Czego chcecie? - Nazywam się Mordimer Madderdin i jestem licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu - rzekłem. - Będziecie uprzejmi wpuścić mnie do środka? Za drzwiami nastała długa cisza. W końcu mężczyzna westchnął ciężko i usłyszałem chrobot klucza w drzwiach. - Czemu nie? - odparł zrezygnowanym tonem. - Choć, dalibóg, nie wiem, czego może u mnie szukać Święte Officjum... Nie zamierzałem, rzecz jasna, odpowiadać na tak postawione pytanie, chociażby dlatego, że Inkwizytorium zawsze ciekawe jest tego, jak żyją zwyczajni ludzie. Zwłaszcza w miasteczku, w którym dzieją się nadzwyczajne rzeczy. Mathias Litte uchylił drzwi i przyglądał mi się przez wąską szparę. Oględziny wypadły widać pomyślnie, gdyż otworzył je szerzej. Z cienia wyłoniła się zmęczona, chuda i poorana zmarszczkami twarz. Mężczyzna miał podsiniałe oczy, a długi nos i wyrastająca z długiej szyi grdyka upodabniały go do nastroszonego ptaka. - Wejdźcie, panie - mruknął głosem, w którym nie było ani krztyny entuzjazmu. Cofnął się o krok i machnął dłonią w geście, który w jego mniemaniu miał być zapewne zaproszeniem. Wszedłem do sieni cuchnącej zbutwiałym drewnem i skierowałem się za Mathiasem, który poprowadził mnie do mrocznej izby, gdzie nie było nic prócz szerokiej deski ułożonej na drewnianych kozłach, nadpalonej skrzyni oraz paleniska, na którym żarzyły się grube, brzozowe szczapy. Rozejrzałem się, na czym można by usiąść, ale ponieważ nie znalazłem nie tylko krzesła, ale nawet byle zydla, stanąłem pod ścianą. - Bieda, panie. - Litte zauważył mój wzrok. - Wszystko posprzedawalim. Żona chora... Czyż nie było tym bardziej dziwne, że człowiek tak biedny nie żądał pieniędzy za pomoc przy pochówku? - A gdzie ona? - zagadnąłem. Wskazał palcem grubą, poszarzałą kotarę. - A tamże leży - mruknął. - W komórce. - Na co jest chora? - A bo to wiadomo? - Wzruszył ramionami. - W piersiach coś jej tak... - urwał, szukając słowa - rzęzi. Nie wstaje już rok z okładem. Podszedłem do kotary i zajrzałem za nią, nie pytając o zgodę gospodarza. W ciemnym pomieszczeniu na rozgrzebanym barłogu leżała kobieta o siwych, skudlonych włosach i ziemistej twarzy. Miała przymknięte oczy i nie sądzę, aby mnie nawet usłyszała. Poczułem ostry smród zastarzałego potu oraz moczu. Cofnąłem się. - Kurt Bachwitz nie może się was nachwalić - powiedziałem, zwracając wzrok na Mathiasa. - Jak to go wspieracie w ciężkiej pracy. - Ludzie powinni sobie pomagać... - odparł, uciekając ze wzrokiem. - O, tak - rzekłem. - Z całą pewnością. Byłem niemal pewien, mili moi, że mam przed sobą złodzieja zwłok. Jednak nie wyglądał na czarownika, przygotowującego z ludzkich ciał straszliwe ingrediencje lub wykorzystującego je do preparacji obrzydliwych zaklęć mrocznej sztuki. Oczywiście, intuicja mogła mnie mylić i potrzebowałem dowodów. Człowiek pochopny i mniej cierpliwy zapewne wziąłby Litte na przesłuchanie, ale ja ośmielałem się sądzić, że dowody z rzeczy są o wiele bardziej przekonujące niż dowody z zeznań. Bo treść zeznań, cóż... zależy tylko od zdolności przesłuchującego. - Podobnież Kurt ma kłopoty - powiedział Mathias cicho. - Ano tak - rzekłem poważnie. - Przyznał, iż jest złodziejem zwłok, a części ludzkich ciał wykorzystywał do przygotowywania przerażających zaklęć, godzących w życie i zdrowie mieszkańców Stolpen... Zostanie więc spalony na chwałę Bożą. - Ależ to nieprawda! - zawołał Litte, a potem usiadł ciężko na skrzyni i ukrył twarz w dłoniach. - A zresztą, co ja tam wiem... - wymamrotał. - Dlaczego nieprawda? - zapytałem łagodnie. - Czy wiecie coś, co może pomóc waszemu przyjacielowi? - Jaki tam przyjaciel... - żachnął się. Ha, nie zdziwiła mnie taka postawa. Ludzie aresztowani przez Święte Officjum w sposób wręcz niepojęty, a za to błyskawiczny tracili przyjaciół, rodziny oraz znajomych. Dawniej taki człowiek otoczony był wianuszkiem krewniaków i znajomków, a tu patrzcie... Nagle zostawał sam jak palec. Ponieważ część z tych podejrzanych lub oskarżonych opuszczała mury więzień uniewinniona, więc z całą pewnością zyskiwali oni nowe doświadczenie życiowe oraz nowe rozumienie słów takich jak przyjaźń, miłość lub wierność. - Jednak na tyle przyjaciel, że pomagaliście mu bez własnych korzyści - wyjaśniłem. Ujrzałem, że Mathias Litte położył dłonie na kolanach i prawą dłonią przytrzymywał lewą, aby powstrzymać ich drżenie. Niepotrzebnie, gdyż i tak widziałem wszystko, co warte było zobaczenia. - Co robiłeś z ciałami? - zapytałem ostro. Poderwał głowę. - Jjj-ja? - zająknął się. - Tak ty! Co robiłeś z ciałami?! Dolna warga drżała mu, jakby dostał ataku febry. Jego spłoszony wzrok powędrował w stronę ułożonych przy palenisku polan i wbitego w drewno toporka. - Nie bądź głupi, Mathias - powiedziałem. - Pismo w swej mądrości mówi: Nie możemy dokonać niczego przeciwko prawdzie, lecz wszystko dla prawdy. Pamiętaj, że tylko szczere wyznanie win może cię uratować. Gwoli prawdy, nie mogło uratować go już nic, ale przecież nie było moim obowiązkiem przekazywanie mu tej smutnej nowiny. Zwłaszcza że człowiek mający jeszcze nadzieję jest sto razy bardziej użyteczny od tego, który nadzieję raz na zawsze utracił. Litte rozpłakał się zduszonym płaczem, pełnym jęków, kaszlu i posmarkiwania. Nie patrzyłem nawet na jego wykrzywioną, ptasią twarz z obrzydzeniem, gdyż zbyt wielu grzeszników widziałem już w swoim życiu. Najczęściej jednak płaczem wyrażali oni jedynie żal za utraconą wolnością czynienia zła. Czas szczerego, niewymuszonego smutku nadchodził zazwyczaj dużo później, kiedy ich ciała pogrążały się w tak głębokim, przejmującym bólu, iż w cudowny sposób dotykał on samego dna duszy. Miałem nadzieję, iż łaska oczyszczenia zostanie ofiarowana również nieszczęsnemu Mathiasowi Litte. Na razie jednak musiałem mieć dowody. Zbyt wielu już widziałem ludzi biorących na swe sumienie niepopełnione winy, tak iż wolałem się upewnić nawet w tym wypadku. - Gdzie chowałeś ciała, Mathiasie? - spytałem raz jeszcze i chwyciłem go za ramiona. Jego barki wydawały się tak wątłe, iż wystarczyłoby silniej ścisnąć, aby połamać mu kości. - Nie chowałem - wychlipał. - Wszystko od razu zjadalim. Gotowałem rooo- soooły... - Niemal mnie osmarkał, więc cofnąłem się o krok. - I peklowałem... Jeszcze tam trocha zostało w beczce... - A kości? - Mieee-liłem, bo to powiadają, że z kości człeka można taki proszek, co by żona wyzdro-owiała. Aby tylko w pełnię księżyca... - Mathiasie Litte - powiedziałem surowym tonem. - W imieniu Świętego Officjum kładę na was areszt. Pójdziesz teraz ze mną. Podniósł na mnie załzawione i zapuchnięte oczy. - A-aaa żona? - wyjąkał. - Co się z nią stanie, jak mnie nie będzie? - Cóż mnie to może obchodzić? - odparłem i szarpnąłem go za ramię. *** - On nie jest czarnoksiężnikiem - stwierdziłem. - Jak grzeszna pewność przez was przemawia. - Brat Sforza teatralnie wzniósł oczy do sufitu. - Może tylko doświadczenie - odparłem. - Więc co? - sapnął jałmużnik. - Mówicie, że po prostu wygrzebywał zwłoki i je pożerał? - Nie on pożerał - wyjaśniłem. - A przynajmniej na początku nie on. Gotował z ludzkich ciał rosół dla chorej żony, a kości mielił, gdyż uważał, że zmielone ludzkie kości są świetnym lekarstwem na płucną chorobę. Potem bieda ich przycisnęła i sam zasmakował w tak tanim kosztem pozyskiwanych posiłkach... - Phi - parsknął Sforza. - Chytra z niego sztuka. Omamił was. Przyznał się do potwornego występku, by ukryć zbrodnię jeszcze ohydniejszą: czarnoksięstwo! - Nie sądzę - odparłem, gdyż nie wyobrażałem sobie człowieka mniej pasującego do wizerunku czarownika niż Mathias Litte. - I wydaje mi się, że ani wy, ani Inkwizytorium nic w tym przypadku nie ma do roboty. Trzeba by go odwieźć do Kaiserburga i oddać w ręce miejskiej ławy. Niech go powieszą albo poćwiartują, czy co tam będą chcieli... - Jestem pewien, że stosownie przeprowadzone przesłuchanie przyniesie pożądane rezultaty - stwierdził Sforza. - Lecz nie wydaje mi się, byście potrafili sprostać temu zadaniu... - Tak sądzicie? - spytałem, mrużąc oczy. - Będę z wami szczery, inkwizytorze Madderdin - powiedział, wstając. - Aż nazbyt głośno jest o waszym nader pobłażliwym traktowaniu heretyków oraz czarowników. Wydaje się, że próbujecie znajdować zwykłą ludzką słabość tam, gdzie w grę wchodzą bezpośrednie zakusy Złego. Grzeszycie zaniechaniem... - Nie wy będziecie mnie oceniać - przerwałem ostrym tonem jego wywody. - I pilnujcie się, bracie Sforza, byście nie pobłądzili zuchwałością sądów. Nawet miłosierdzie Inkwizytorium ma granice. - Grozicie mi? - Jego blada twarz wydawała się jeszcze bledsza niż zazwyczaj. - Nigdy bym się nie ośmielił - odparłem, patrząc mu prosto w oczy. Byłem ciekaw, czy wie, jak potoczyły się wypadki w Wittingen, i czy wyciąga z tego wnioski. No, ale tu - w Stolpen - sprawa była odmiennej natury. Nie miałem ze sobą bliźniaków ani gotowego do poświęceń grona lokalnych inkwizytorów. Sam, jedynie z Kostuchem, niewiele mogłem zdziałać w bezpośredniej konfrontacji. Miałem jednak nadzieję, że jałmużnik nie będzie do niej dążył. - Odsuwam was od śledztwa, inkwizytorze Madderdin - rzekł zimnym tonem. - Nie możecie tego uczynić - odparłem spokojnie. - Macie listy papieskie, ale ja mam za sobą powagę Świętego Officjum. I mam nie tylko prawo, ale również obowiązek pozostać w Stolpen aż do wyjaśnienia sprawy. Jeżeli się nie zgadzacie z takim poglądem, możemy posłać po opinię do Jego Ekscelencji. Zapewne musiał sobie zdawać sprawę, że nieprędko doczekalibyśmy się wiążącego wyroku, a biskup Hez-hezronu z pewnością byłby zachwycony, iż inkwizytor oraz jałmużnik zawracają mu głowę kompetencyjnymi sporami. Gdyby akurat w tym czasie miał atak podagry lub wrzodów, to skutki tegoż zachwytu mogłyby przerosnąć nasze najśmielsze oczekiwania. - Nie rozumiem was - rzekł po chwili Sforza spokojniejszym i nawet jakby pojednawczym tonem. - Dlaczego stajecie po stronie obmierzłego bluźniercy? - Staję po stronie prawdy. Jak zawsze powinien czynić szczery funkcjonariusz Świętego Officjum - odparłem, chociaż nie sądziłem, aby był w stanie to zrozumieć. - Mathias Litte jest niegodny, by żyć wśród ludzi. Jest ohydnym trupojadem, którego postępki mogą budzić tylko litość oraz obrzydzenie, zwłaszcza że zmusił do grzechu nieświadomą niczego żonę. - Ha, nieświadomą! Dobre sobie... - burknął jałmużnik. - Jeszcze wyjaśnimy, czy aby nie pomagała mu w czarnoksięskich praktykach. - Ale nie jest czarownikiem - mówiłem dalej, nie zwracając uwagi na jego słowa. - Zostanie osądzony i skazany, lecz nie za czyny, których nie popełnił! - To dopiero mogą wyjawić przesłuchania. - Powiedział mi wszystko. - Wy tak sądzicie. Bogu dziękować, nie będę potrzebował więcej waszej pomocy, która zresztą bardziej była dla mnie ciężarem... Jutro pojawi się tu człowiek, którego zdolności są powszechnie znane, a który zdobył sławę, wydobywając zeznania od najbardziej zatwardziałych przestępców dzięki swym szczególnym metodom perswazji. - Wesoły Kat... - mruknąłem. - Jeśli chcecie go tak nazywać... - Wzruszył ramionami. - Być może macie rację, że nie mogę wam zabronić śledztwa, ale i wy nie macie prawa ingerować w moje postępowanie. Wyjawię całą prawdę o potwornościach, których zaznało to nieszczęsne miasteczko. - Ja już znam całą prawdę - powiedziałem. - Wierzcie mi, że wasza pycha i upór spotkają się z należytą uwagą w Stolicy Apostolskiej. Biada wam, jeśli okaże się, że mamy tu do czynienia z czarami. Wyszedłem z izby, gdyż nie było nic do dodania. Nie miałem żadnych wątpliwości, iż Sforza uzyska to, czego pragnie, a więc odkryje w Stolpen czarnoksiężnika. Zapewne nawet nie jednego, lecz całą sektę. Powiedziałem kiedyś, że najczęściej byle oprawca z rozgrzanym do czerwoności dłutem potrafi przekonać przesłuchiwanego, iż jest zielonym osłem w pomarańczowe ciapki. Cała mądrość polegała na tym, aby, mając taką władzę nad ludźmi, nie pozwolić sobie, by jej ulec. Lecz zrozumieć to mogli tylko ci, którzy przeszli wytężone szkolenie w Akademii Inkwizytorium. Na progu domu zobaczyłem zasępionego rycerza de la Guardię, który powitał mnie niechętnym skinieniem głowy. Ale domyślałem się, że ta niechęć ma niewiele wspólnego ze mną, i miałem rację. - Powiedział wam, prawda? - właściwie stwierdził, nie spytał. - O Wesołym Kacie? Owszem, powiedział. - Nie zamierzam uczestniczyć w śledztwach, które będzie prowadzić ta kreatura - stwierdził z obrzydzeniem. - A wy? - Panie rycerzu - powiedziałem. - Mylicie pojęcia. Wesoły Kat nie poprowadzi przesłuchań, a jedynie wykona polecenia brata Sforzy. To dwie różne sprawy, gdyż... - Nie wiem - przerwał mi. - Nie znam się na tym... - Wasza obecność, rzecz jasna, nie będzie konieczna - rzekłem uspokajającym tonem. - Chociaż być może wasz wpływ mógłby nieco złagodzić ostrość sądów brata jałmużnika. I do czego to doszło, biedny Mordimerze, pomyślałem z ironią, abyś uznał za korzystny obrót losu, iż w przesłuchaniach ma uczestniczyć szlachetnie urodzony, niemający wszak większego pojęcia o prawie, herezji oraz czarach. A jednak wiedziałem, że obecność rycerza faktycznie może złagodzić spór pomiędzy Sforzą a mną, którego celowo podżegiwać nie miałem przecież zamiaru. - Pomyślę jeszcze nad tym - odparł de la Guardia. - Ale to się nie godzi, to się nie godzi... - Pokręcił głową i, nie zwracając już na mnie uwagi, skierował się w stronę plebanii. *** Wesołego Kata ujrzałem jednak nie nazajutrz, a jeszcze tego samego dnia. Nie wiem, kogo spodziewałem się zobaczyć, lecz na pewno nie tę jednocześnie groteskową i straszną postać. Wesoły Kat z Tiannon ubrany był w obcisły kubrak z ponaszywanymi kolorowymi łatami, długie ciżmy o zagiętych noskach i bufiaste, mieniące się wieloma barwami pantalony. Szyję oraz nadgarstki otaczały mu szerokie kryzy ze sztywnego, białego jedwabiu. Jednak nie to, że wyglądał jak trefniś, było najbardziej zdumiewające. Wesoły Kat miał twarz zasłoniętą złotą maską, wyobrażającą roześmiane oblicze pucułowatego amorka. Nawet jego oczu nie było widać spoza wąskich, poziomych szczelin. Ale trudno było nie dostrzec, że ten strój nosił niepokojące ślady. Kryza prawego rękawa naznaczona była buro-rdzawą plamą jakby po zaschniętej krwi, a na zielonym pasie pantalonów widniał podobnego koloru naciek. - Żesz ty... - mruknął Kostuch i było to niezłe podsumowanie. - Pozwólcie sobie zaprezentować, panie Madderdin - rzekł brat Sforza z niekłamaną satysfakcją w głosie. - Oto mistrz cechu katowskiego, Gaspar Louvain. - Wesołym Katem zwany na szerokim świecie, bowiem radośniejszego człeka nigdzie nie znajdziecie. Głos Gaspara był jednocześnie chrapliwy i piskliwy, tak jakby kat właśnie wkraczał w wiek męski, kiedy wysokie chłopięce tony zaczynają ścierać się z męskimi brzmieniami. Ponieważ jednak słyszałem o jego dokonaniach sprzed kilku lat, więc byłem przekonany, że na pewno nie jest młodzieniaszkiem. Przyglądałem mu się dłuższą chwilę. - Trzymajcie swojego psa z dala ode mnie, jałmużniku - ostrzegłem beznamiętnym tonem. - Przecież żeśmy bracia w fachu, obaj ludzi ślem do piachu - zapiszczał Wesoły Kat z jawnym wyrzutem w głosie. - A rymy też ma podłe - powiedziałem. - I powtórzcie mu, jeśli łaska, że gdy raz jeszcze nazwie mnie bratem, to będziecie mu wybierać jego własne zęby z mózgu. - Wyjdź - rozkazał Gasparowi dość ostrym tonem brat Sforza, a Wesoły Kat teatralnie wzruszył ramionami, lecz usłuchał. Przyglądałem się, jak idzie w stronę drzwi, i nawet jego chód wydawał się zarazem dziwaczny i odrażający. Bowiem człowiek ten sunął głęboko zgarbiony, tak że dłonie zwieszały mu się aż za kolana i drobił kroczki, kolebiąc się na obie strony. Gaspar Louvain był postawnym mężczyzną, ale kiedy szedł, wydawał się jakimś obrzydliwym, skurczonym stworzeniem, które dopiero co nauczyło się naśladować człowieka, ale które w tym naśladownictwie nie zyskało jeszcze należytej biegłości. Odwrócił się od samych drzwi. - Wesoły Kat się na ciebie nie gniewa, gdyż jeno radość w sercu mu rozbrzmiewa - rzekł tym razem chrapliwym głosem, patrząc w moją stronę. A przynajmniej po ruchu głowy poznałem, że spoziera na mnie, bo spoza maski nie widziałem źrenic. - Nie życzę sobie, byście obrażali człowieka, który przybył, aby mi pomóc - rzekł Sforza, kiedy Wesoły Kat opuścił już izbę. - Będę miał to na uwadze - odparłem. Zastanawiałem się, co może łączyć tych dwóch ludzi. Brata ze Stolicy Apostolskiej i cudaczną postać, która wydawała się pozbawiona ludzkich cech, lecz która cieszyła się znaczną, choć złą sławą. Czy jałmużnicy zamierzali w śledzeniu oraz badaniu herezji (nawiasem mówiąc, wysoce naganny był ten nagły zapał do brania się za nie swoje sprawy) wykorzystywać podobne kreatury? Zresztą nie sądzę, aby na świecie był ktoś podobny do Wesołego Kata z Tiannon. Tyle że, jak znałem życie, prędzej czy później znajdą się naśladowcy podobnego postępowania, którzy zechcą się upodobnić do Gaspara Louvaina zarówno z wyglądu, jak i zachowania. Taka jest już natura ludzka, że lgnie do zła oraz grzechu jak ćma do rozpalonej świecy. I nie miałem wątpliwości, że Wesoły Kat jest człowiekiem zarówno złym, jak i grzesznym. A przy tym wszystkim najprawdopodobniej również niespełna rozumu. Co nie zmieniało postaci rzeczy, iż w sojuszu z bratem Sforzą mogli okazać się niebezpieczni nie tylko dla miasteczka Stolpen, którego losy obchodziły mnie w nikłym wszak stopniu, ale również dla waszego uniżonego sługi. A to już musiało mnie obejść. *** Przesłuchanie Mathiasa Litte miało rozpocząć się o świcie następnego dnia i tym razem nie zaspałem. Ale kiedy pojawiłem się w izbie, zauważyłem, że kat już krząta się przy palenisku. Dostrzegł mnie i zwrócił ku mnie złotą, roześmianą maskę. - Ach, toż to inkwizytor, co odrzucił me powitalne ramiona. Lecz zaraz się o Wesołego Kata talentach przekona. I nie będzie już gardził biednym Gasparem, kto z jego narzędzi zapozna się czarem. Cofnąłem się na próg, bo nie zamierzałem rozmawiać z tą kreaturą ani nawet wypytywać jej o brata Sforzę oraz oskarżonego. Jednak zaraz usłyszałem ze schodów głos proboszcza Lambacha, który z namaszczeniem tłumaczył, że być może szczera modlitwa z trupożercą wywrze lepszy skutek niż zadawanie mu cierpienia. Wyraźnie słyszałem zaniepokojenie w jego głosie, gdyż zapewne pierwszy raz miał uczestniczyć w przesłuchaniu połączonym z torturami. Cóż, dla ludzi delikatnego usposobienia doświadczenie to rzeczywiście nie należało do najprzyjemniejszych, choć do wszystkiego wszak można się przyzwyczaić... - Przyprowadźcie no tego ludojada - rozkazał komuś Sforza żartobliwym tonem i usłyszałem dwa mrukliwie przytakujące głosy oraz stuk podkutych podeszew. Wszedłem z powrotem do izby i usiadłem na zydlu przy położonym na kozłach, zbitym z desek blacie. Po chwili do środka weszli również proboszcz oraz jałmużnik. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus - rzekł z namaszczeniem Lambach, kiedy tylko mnie zobaczył. - Na wieki wieków - odparłem. - Witaj, Gaspar - zawołał niemal wesołym tonem Sforza, ignorując moją obecność. - Gdy ktoś niechętnie na cię spoziera, dobrze wreszcie ujrzeć przyjaciela - wypiszczał Wesoły Kat, kiwając gorliwie głową. Jałmużnik podszedł do niego i poufale poklepał po ramieniu. Zauważyłem, że kat z Tiannon wyprężył się przy tym jak pies przyjmujący pieszczotę pana. Usłyszałem szuranie, zduszone przekleństwa i do izby weszło dwóch osiłków (nie widziałem ich nigdy przedtem), ciągnących za sobą Mathiasa Litte. Trupojad miał poszarpane ubranie, włosy zlepione zaschniętą już krwią, podpuchnięte oczy i niemal zmiażdżony nos. - A kto go tak obrządził? - zapytałem. - A kogo to obchodzi? - odparł Sforza pytaniem na pytanie. - Rozłóżcie go na stole - rozkazał. Mężczyźni rzucili oskarżonego na stół pośrodku izby jakby rzucali wór kartofli. Litte zajęczał coś i wtedy oberwał pięścią prosto w zęby. Drgnąłem, ale postanowiłem się nie odzywać, wiedząc, że moja opinia o przebiegu tego przesłuchania w najmniejszym stopniu nie obejdzie brata Sforzy. Potem Mathiasowi Litte związano ręce i nogi tak, że leżał na blacie jak ukrzyżowany, a sznury przechodziły dołem. Wesoły Kat podśpiewywał coś do siebie i szczękał narzędziami przy ogniu. Zauważyłem, że Litte starał się unieść głowę i zobaczyć, co się dzieje. Ksiądz proboszcz obok mnie rozłożył pergamin i sprawdził, czy pióro jest dobrze naostrzone. Spojrzał w moją stronę, uśmiechnął się trochę zaniepokojonym, a trochę przestraszonym uśmiechem. - No to zaczynajmy. - Sforza zatarł dłonie, a potem powiódł wzrokiem po wilgotnych ścianach. - Przynieście no butelczynę gorzałki albo jakiego wina i kubki - rozkazał osiłkom, którzy stali już przy drzwiach i tępym wzrokiem przyglądali się oskarżonemu. - Trzeba się troszkę wzmocnić. - Mrugnął w stronę proboszcza, a Lambach roześmiał się jak na zawołanie. Z ukosa przyglądałem się jałmużnikowi, który z wyraźną satysfakcją wodził wzrokiem od Mathiasa Litte do Wesołego Kata, obróconego teraz do nas tyłem. Zauważyłem, że palce Sforzy znowu wykonywały bezwiednie te dziwne ruchy, jakby wysłannik Ojca Świętego kogoś dusił czy rwał coś na strzępy. - Nie dostaniesz wina, bracie, ale Gaspar ma coś dla cię - niemal wyśpiewał Wesoły Kat i chyboczącym się krokiem przytruchtał w stronę Mathiasa Litte. W chronionych rękawicami dłoniach niósł garnek, z którego wydobywała się para. - Nie bądź takim niewiniątkiem, patrz tu garnek jest ze wrzątkiem. Wleję ci go do gardzieli, ach, będziemy się dziś śmieli! - Pochylił się nad stołem i zauważyłem, że oskarżony przygląda mu się wybałuszonymi ze strachu oczyma. Jednak Wesoły Kat nie wypełnił dokładnie swej groźby, lecz po prostu chlusnął wrzątkiem na kolana i uda Mathiasa Litte, a potem położył mu garnek o rozgrzanym dnie na nagim brzuchu. Litte zawrzeszczał przeraźliwie i szarpnął się, ale więzy trzymały go mocno. Nie zdołał zrzucić z siebie ciężkiego garnka, chociaż naczynie zakołysało się na jego brzuchu. Wesoły Kat docisnął je, podśpiewując pod nosem coś, czego tym razem nie zrozumiałem. Litte krzyczał strasznym, zachrypniętym, pełnym bólu głosem. Zbyt często uczestniczyłem w przesłuchaniach, by miało to na mnie wywrzeć wrażenie, ale zauważyłem, że twarz proboszcza robi się coraz bledsza. Sforza natomiast uśmiechał się, a całe przedstawienie zdawało się go bawić. - Gaspar, jeszcze nie teraz - powiedział łagodnie. - Najpierw pytania. - He, he, he. He, he, he. Brat pytania zadać chce - zaśpiewał kogucim głosem Wesoły Kat. Ujął garnek w prawą dłoń i zabrał go z brzucha Litte. Nim zdołałem jednak zorientować się, co robi, huknął trupojada z rozmachem żelaznym dnem prosto w połamany nos. Jednocześnie szorstką rękawicą przejechał mu z całej siły po poparzonej i złażącej już z ciała skórze ud. Torturowany zawył i zwiotczał w sznurach. - A to pięknie - powiedziałem. - Ciekawe, jak go teraz przesłuchamy. Wesoły Kat niedbałym ruchem strzepnął kawałek skóry, który przywarł mu do rękawicy. - Gaspar nie ma dzisiaj wprawy, zbyt jest skłonny do zabawy - powiedział niemal przepraszającym tonem. - Ocuć go - mruknął Sforza, wyraźnie niezadowolony. - Tylko delikatnie. Kat z Tiannon wysupłał z zanadrza jakąś brązową buteleczkę, odkorkował ją, powąchał wylot, głośno pociągając nosem, i kichnął serdecznie. - Kto Gasparowi zdrowia pożyczy? Wesela, radości i samej słodyczy? - Rozejrzał się po nas wąskimi szparami maski. - Sto lat, Gaspar - odparł brat Sforza, a proboszcz wymruczał coś niezrozumiale. - Sto lat bę-dzie Gas-par żył, mę-czył lu-dzi, co ma sił. - Wesoły Kat tym razem wspomógł się radosnymi przytupami obu nóg. Zauważyłem, że ksiądz Lambach wbija paznokcie w blat, a jego oczy robią się coraz większe. Trzeba przyznać, że katowi z Tiannon doprowadzanie Mathiasa Litte do przytomności poszło dużo lepiej niż tortury. I rychło znowu usłyszeliśmy jęk, przerywany żałosnym łkaniem. Ramiona trupojada drżały jak w febrze, zarówno z bólu, jak i przerażenia. - Nie, nie, nie - wydusił z siebie, kiedy tylko ujrzał nad twarzą złotą maskę. - Czego ode mnie chcecie? - Byś prawdę nam rzekł, niebożę, zanim ból cię straszny zmoże... Wesoły Kat pokuśtykał w stronę paleniska, zauważyłem, że wyjmuje z ognia rozgrzane do czerwoności cęgi. - Teraz sięgnę ci do gęby, z korzeniami wyrwę zęby. I krew buchnie hen wokoło, oj we-soło, oj we-soło! - Może zadalibyśmy pytania oskarżonemu? - zasugerowałem. - Pytania, no tak, pytania... - powiedział leniwie Sforza i zaplótł palce w węzeł. - Jakie zaklęcia chciałeś przygotować, obrzydliwy czarnoksiężniku? - zagrzmiał niespodziewanie i zdumiałem się, że ma tak silny głos. Poderwał się od stołu i zbliżył do torturowanego szybkim krokiem. Jego habit zafurkotał. - Mów, Litte, ty parszywy czarowniku! Kogo chciałeś zabić? Kto ci pomagał? Kto cię wyuczył zaklęć i rytuałów? Gdzie spotykaliście się na sabatach? Gdzie oddawaliście cześć czartowi i jego pomiotom? Mathias Litte wpatrywał się zapuchniętymi i załzawionymi oczyma w twarz brata jałmużnika i byłem pewien, że niewiele rozumie z jego pytań. Zapewne niewiele by z nich zrozumiał, nawet gdyby nie był otumaniony bólem oraz strachem. Wesoły Kat zaszczekał tymczasem cęgami, które zdołały już ostygnąć i nie żarzyły się czerwienią. - Odpowiadaj na pytania, bo nadejdzie już czas rwania - zaśpiewał. - Jeden ząbek, drugi, trzeci, zaraz z gęby ci wyleci! Trupojad wpatrywał się oszołomiony w złotą maskę i byłem już pewien, że nie pamięta nie tylko o pytaniach zadanych przez Sforzę, ale nawet o jego obecności. Wesoły Kat pochylił się błyskawicznie, niemal odtrącając jałmużnika, chwycił Litte za dolną szczękę, a cęgi wsadził mu w głąb ust. Szarpnął potężnie i równo z ogłuszającym krzykiem wyciągnął tkwiący między żelaznymi szczypcami zakrwawiony ząb. - Następny, następny! - Ni to zapiszczał, ni to zacharczał z wyraźnym podnieceniem w głosie i tym razem nawet nie silił się na rymy. Krew zbryzgała białe rękawy jego kubraka. Jedna kropla padła na złotą maskę. - Dość! - krzyknął Sforza i odepchnął kata. Nachylił się nad duszącym się z bólu i trwogi Mathiasem. - Mów, a oszczędzimy ci cierpienia - powiedział z niespodziewaną łagodnością w głosie. - Kto był twoim wspólnikiem? - Syso pofiem - wybełkotał Litte, a z jego ust buchała krew. Wstałem, odsuwając z hurkotem zydel. - Dość już zobaczyłem - powiedziałem. - Nie podoba wam się, że zmierzamy do ujawnienia prawdy? - Sforza spojrzał na mnie złym wzrokiem. - Skądże. Jestem pod wrażeniem waszych metod - odparłem i wyszedłem. *** Nie ukrywam, że naprawdę byłem pod wrażeniem przesłuchania, w którym miałem nieprzyjemność uczestniczyć, i zdecydowałem się podzielić mymi wrażeniami z Kostuchem. Starałem się mówić krótko oraz zwięźle, ale w ten sposób ciężko było oddać cały ten dziwaczny, złowieszczy i odrażający rytuał, który stosował Wesoły Kat za aprobatą brata Sforzy. Myślę jednak, że mój towarzysz zrozumiał, co trzeba było zrozumieć. - Tak sobie myślę - rzekł powoli. - Że może go zabiję, co? Mordimer? Tego jałmużnika... - No - odparłem. - Pewnie... Ty już lepiej nie myśl, bardzo cię proszę... - A Wittingen? Gdybyśmy zrobili to samo, co w Wittingen? - Kostuch, jak sądzisz, ile razy można powtarzać ten sam manewr? Pomyśl chwilę i zastanów się, co by powiedział Ojciec Święty, gdyby okazało się, że jego specjalny wysłannik jest heretykiem albo czarnoksiężnikiem? I po raz kolejny takie straszne odstępstwo wykrywa inkwizytor Madderdin z Hezu? Mój towarzysz wzruszył ramionami. - No? Co takiego by powiedział? - Pewnie nie chciałbyś tego słyszeć. - Wzruszyłem ramionami. Owszem, w czasie osławionych wypadków w Wittingen przeprowadziliśmy śledztwo, które dało niespodziewane i dla niektórych przykre rezultaty. Ale nigdy nie wchodzi się do tej samej rzeki dwa razy, jak stwierdził pewien pogański filozof. Gdyby Mordimer Madderdin po raz drugi spalił wysłannika Ojca Świętego, mogłoby się to wielu ludziom wydać nie tyle nadużyciem, co wręcz nader nagannym przyzwyczajeniem. Byłem pewien, że w takiej sytuacji zażądano by ode mnie obszernych wyjaśnień, a ostatnim, na co miałem ochotę, była wizyta w słynnym Zamku Aniołów. - Więc co zrobisz? - zapytał Kostuch. - Nic - odpowiedziałem. - Poczekamy, jak sprawy się ułożą. Jedyne, co mogę uczynić, to wysłać list do Hezu. Ale... - machnąłem zrezygnowany dłonią - i tak pewnie nikt go nie przeczyta. Mogłem również próbować zaangażować w działania miejscowy oddział Inkwizytorium, znajdujący się w Kaiserburgu, ale byłem więcej niż pewien, iż braci inkwizytorów nie zachwyciłaby perspektywa uczestniczenia w konflikcie, który tak naprawdę mało ich obchodził. Oczywiście, zawodowa solidarność zmusiłaby ich, aby stanęli po mojej stronie, lecz nie sądziłem, by zrozumieli sedno problemu. Cóż, szczerze mówiąc, miałem pewne wątpliwości co do zdolności niektórych lokalnych inkwizytorów, którzy mogliby uznać za zupełne dziwactwo stawanie w obronie kreatury tak obrzydliwej jak Mathias Litte. Zwłaszcza jeśli spowodowałoby to konflikt z człowiekiem na tyle potężnym, co brat Sforza. - Przede wszystkim jednak bardzo chciałbym zobaczyć, co kryje się pod złotą maską naszego kata wesołka. Mam wrażenie, że gdzieś go już widziałem. - Potarłem czoło palcami. - Ja tam nie - burknął Kostuch. - I ciekaw też nie jestem. Ale może jego by zabić, co? - Ożywił się nieco. - Z tym prędzej się zgodzę - powiedziałem. - Ale mamy czas... Wiedziałem, że przesłuchanie nie może potrwać długo, bo nawet Sforza nie był chyba aż tak głupi, by zamęczyć na śmierć oskarżonego, skoro chciał wydobyć od niego konkretne zeznania. Wesoły Kat kwaterował na piętrze plebanii (proboszcz nie miał innego wyjścia i musiał pozwolić na takie towarzystwo), więc zdecydowałem, że poczekam, aż będzie wracał. Wybrałem sobie dobre miejsce - ciemną sień pod schodami - i nie minęło wiele czasu, jak usłyszałem dziwne odgłosy: ni to szuranie, ni to przytupywanie, ni to kuśtykanie. Piosenka nucona na poły piskliwym, na poły chrapliwym głosem umocniła mnie w przekonaniu, że oto Wesoły Kat wraca na kwaterę po znojnym dniu. Poczułem też ostry zapach świeżej krwi, a kiedy kat mijał moją kryjówkę, ujrzałem sam skraj czerwonej od posoki, jedwabnej kryzy jego rękawa. Nieźle zabawili się z Mathiasem Litte, pomyślałem, ale nie było we mnie szczególnego współczucia dla trupożercy. Zapewne jego życie nie układało się nazbyt szczęśliwie, ale czyż nie był sam sobie winien? Po co od lat opiekował się starą, chorą i brzydką żoną? Czy nie mógł wziąć sobie takiej, która jemu mogłaby pomagać, a nie tylko żądała pomocy? Ha, ludzie zazwyczaj przegrywają życie na swoje własne życzenie i Mathias Litte był tego najlepszym przykładem. Gdyby łóżko grzała mu młoda, zdrowa dziewucha, a nie usychająca starowina, to i nie byłoby całego nieszczęścia... Na razie jednak musiałem zaprzestać jakże interesujących rozważań na temat życia małżeńskiego bliźnich i cichutko wszedłem po schodach, ostrożnie stawiając stopy, tak by drewno nie zatrzeszczało pod nogą. Co prawda, Wesoły Kat śpiewał i pomrukiwał na tyle głośno, że nie powinien słyszeć niczego poza sobą, ale jednak wolałem uważać. Trzasnęły drzwi prowadzące do jego izby, a ja już za chwilę zjawiłem się pod nimi. Przyłożyłem ucho do drewna i przez chwilę słyszałem jeszcze chrapliwe podśpiewywanie, które jednak niespodziewanie umilkło wpół nuty. Wtedy zobaczyłem w drzwiach, tuż przy futrynie, wąskie, jasne pęknięcie i postanowiłem spojrzeć, a nuż zobaczę, co dzieje się w środku. Szpara była niemiłosiernie wąska, ale zbliżając oko do samego drewna, byłem w stanie dojrzeć mały wycinek izby. W zasięgu mojego wzroku pojawiły się obleczone kolorowym kubrakiem szerokie plecy Wesołego Kata. Usłyszałem stęknięcie, kiedy siłował się z ciasnym ubraniem, i zaraz potem został w samej bieliźnie. Nadal odwrócony był do mnie plecami, ale dostrzegłem, że zdejmuje złotą maskę. Odłożył ją gdzieś poza zasięg mojego wzroku, lecz zauważyłem, że na ramiona sypnęły mu się, spięte do tej pory i skryte pod maską, jasne loki. A potem obrócił się twarzą w stronę drzwi. Nie krzyknąłem ze zdumienia, nie jęknąłem w przerażeniu i nie wciągnąłem powietrza z głośnym sykiem. Nie jestem egzaltowaną dziewoją, mdlejącą na widok, który poruszy jej wrażliwym serduszkiem. Jestem inkwizytorem Jego Ekscelencji i niejedno już w życiu widziałem. W każdym jednak razie uznałem, że oto nastał najlepszy moment, by wasz uniżony sługa wtargnął do środka i położył kres całej sprawie. *** - Nie rozumiem - powiedział, wpatrując się osłupiałym wzrokiem w złotą, roześmianą maskę. - Na Boga żywego, nic nie rozumiem! - dodał z rozpaczą w głosie. - Skąd to się wzięło? Obrócił na mnie twardy i zły wzrok. - To jakaś wasza intryga, tak? Drogo mi za to zapłacicie! - Do tej izby wszedł Wesoły Kat - powiedziałem spokojnie. - Wiem, gdyż śledziłem jego kroki. - Taaak? I gdzie teraz się podział, waszym zdaniem? - spytał pogardliwie. Znaczącym wzrokiem spojrzałem na ciżmy o wydłużonych, wygiętych noskach, które de la Guardia miał na stopach. Powiódł oczami za moim spojrzeniem. - Nie wiem - rzekł głucho, wpatrzony w ciżmy z obrzydzeniem i jednocześnie jakąś dziwną fascynacją. - Nie wiem, skąd je mam... Dlaczego je włożyłem? Ja chyba... spałem. Ktoś mnie w to ubrał... Wy? - Oczywiście, że nie - odparłem. - Jak to sobie wyobrażacie? Spójrzcie... - Pokazałem palcem rozłożony na łóżku strój Wesołego Kata. Łaciaty kubrak oraz kolorowe pantalony. - A więc on tu wszedł - rzekł rycerz la Guardia. - I rozebrał się. Ale... po co? Na Boga żywego! - Grymas przebiegł po jego twarzy. - Nie sądzicie chyba, że ja... - Że hołdujecie ohydnym, sodomickim praktykom? - spytałem, starając się nie pokazać, jak bardzo mnie ta myśl rozbawiła. - Nie, oczywiście, że nie. - Więc? - Patrzył na mnie, trąc brodę palcami, a skóra na jego twarzy czerwieniała coraz bardziej. - Odpowiedź jest jedna, panie rycerzu. Pismo oraz nauki doktorów Kościoła przygotowały nas w swej mądrości na podobne przypadki. To wy jesteście rycerzem de la Guardia i wy również jesteście Wesołym Katem z Tiannon. Bóg obdarzył was szlachetną duszą granadzkiego szlachcica, lecz szatan w swej złośliwości spowodował, by w waszym ciele zagościła również ohydna dusza Gaspara Louvaina. I jestem pewien, że Rodrigo Esteban de la Guardia y Torres nie ma najmniejszego pojęcia, iż dzieli ciało z tak obrzydliwą kreaturą. Nie wiedziałem, jak się zachowa. Czy skoczy na mnie z nożem w dłoni? Czy zaśmieje się lekceważąco, uważając mnie za szalonego? Ale on tylko ciężko usiadł na łóżku i wpatrywał się we mnie osłupiałym wzrokiem. - Nie wierzę - powiedział cicho. - Na Boga żywego, nie wierzę... - Przypomnijcie sobie - niemal szepnąłem. - Czy nie za wiele razy los krzyżował wasze drogi z Wesołym Katem? Czy nie było tak, iż akurat przybywał on do miasta, w którym właśnie gościliście wy? Po wyrazie jego twarzy poznałem, że utrafiłem w sedno. - Wspomnijcie słowa Ewangelii - rzekłem. - Rozkazywał bowiem Jezus duchowi nieczystemu, by wyszedł z tego człowieka. I zapytał go: jak ci na imię? On odpowiedział „legion”, bo wiele złych duchów weszło w niego. Te prosiły Jezusa, by im nie kazał odejść do czeluści. Zważcie, panie de la Guardia: „legion”. A więc więcej niż jeden tylko duch może przebywać w ludzkim ciele. Ten właściwy, dany nam mocą Pańską, oraz inne, które na utrapienie nieszczęsnej ofiary wniknęły dzięki potędze Złego. - Jestem o-pę-ta-ny - powiedział wolno. - To chcecie powiedzieć? - Tak - odparłem po prostu. - Potraficie przeprowadzić odpowiednie... egzorcyzmy? A może brat Sforza? Jak myślicie? - Oczy zapłonęły mu nadzieją. - Brat Sforza? - Uśmiechnąłem się. - Przecież to jemu służy Wesoły Kat z Tiannon. Myślicie, że czcigodny jałmużnik o niczym nie wie? - Boże mój - zajęczał Rodrigo, kiedy zdał sobie sprawę z wagi moich słów. - Boże mój, dlaczego mi to uczyniłeś? Zawsze starałem się tylko chwalić imię Pańskie... - Jak Hiob - powiedziałem. - Nie zapominajcie o tym, który wytrwał, chociaż wszystkie rzeczy na niebie i ziemi próbowały podważyć jego wiarę. Okazał się wierny Panu i otrzymał za to nagrodę. - Co mam robić? Powiedzcie mi, co mam robić? - zapytał z głęboką rozpaczą w głosie. Nie wiem, czy słyszał moje słowa dotyczące losów Hioba. Zresztą sam zastanawiałem się, czy mogły one być tak naprawdę wystarczającym pocieszeniem, gdyż grzesznie sądziłem, że Hiob jednak nie cieszył się szczególną miłością Pana. A nawet jeśli tak, to była to miłość wyrażana w sposób dla samego Hioba mocno niezrozumiały. - Nie jestem egzorcystą - odparłem. - Nie ośmieliłbym się liczyć, że zdołam powtórzyć dzieła Jezusa Chrystusa. Niemniej znam ludzi, którzy, obdarzeni Boską łaską, poświęcili życie uwalnianiu niewinnych spod mocy złego ducha. Zaprowadzę was do nich, jeśli taka wasza wola. Ostatnie słowa dodałem tylko z grzeczności, gdyż zamierzałem rycerza de la Guardię zaprowadzić przed oblicze egzorcystów, czy tego będzie chciał, czy nie. Byłem pewien, iż mnisi z klasztoru Amszilas mieli do czynienia z podobnymi przypadkami i poradzą sobie z kolejnym. Chociaż co do tego, czy Rodrigo przetrwa ich zabiegi, żywiłem już pewne wątpliwości... - Gaspaaaar! - Usłyszałem za oknem przeciągłe wołanie brata Sforzy. - Pozwól tu, mój chłopcze. Rycerz de la Guardia usłyszał te słowa i jego piękna twarz wykrzywiła się nienawiścią. Ale potem opuścił nagle głowę i zamarł w bezruchu. Kiedy otworzył oczy, zobaczyłem, że na jego obliczu nie maluje się żadne ludzkie uczucie. Było jak zastygła maska. - Ktoś Wesołego Kata wzywa, gdyż żadna rzecz się bez niego nie obywa - wydusił z siebie skrzekliwym głosem. - Panie de la Guardia - powiedziałem. - Na Boga żywego! Coś drgnęło w jego oczach. - Boże, byłem nim... Czułem to... - jęknął. - Proszę... nie... nie więcej... Runął w moją stronę tak szybko, że nawet nie zdołałem się cofnąć. Ale on tylko padł na klęczki i przytulił twarz do moich kolan. - Błagam - wyszeptał. - Błagam was... Położyłem dłonie na jego ramionach i poczułem, jak mocno drżą. - Gaaaaspaaar! - Rozległo się zza okna. - Póki jestem - wyjęczał rycerz u moich kolan. - Zróbcie to, póki to właśnie ja jestem... Ja nie mogę, grzech śmiertelny, ale wy... - Wstań, Rodrigo - rozkazałem twardo, a on z trudem się podniósł. Cały czas przytrzymywałem go, teraz spojrzałem mu prosto w oczy. - Panie Rodrigu Estebanie de la Guardia y Torres - powiedziałem. - Jesteście prawym szlachcicem i dobrym człowiekiem. Pchnąłem go ostrzem pod serce, tak że nie mógł nawet poczuć, co się stało. Tylko jego oczy, wpatrzone we mnie z cierpieniem, nagle złagodniały. Nie pozwoliłem upaść ciału na podłogę i przeniosłem je na łóżko. Ze stóp rycerza zdjąłem ciżmy i wzułem mu jego długie buty z twardej skóry. Złotą maskę, kubrak, pantalony oraz ciżmy zawinąłem w koc. Zamierzałem je wynieść i spalić, aby żaden ślad nie pozostał po Wesołym Kacie z Tiannon. Wychodząc, spojrzałem raz jeszcze na leżące ciało. Miałem nadzieję, że dusza rycerza de la Guardii stoi już przed Tronem Pańskim, czekając na sprawiedliwy osąd. I taką samą miałem nadzieję, jeśli chodzi o Wesołego Kata z Tiannon. Tyle że pozwalałem sobie ufać, iż dusze te nie spędzą wieczności w tym samym miejscu. - Będę o tobie pamiętał w modlitwach, rycerzu - powiedziałem. Miałem jedynie nikłą nadzieję, by modlitwy człowieka tak nędznego jak ja mogły przeważyć szalę na błogosławionym ołtarzu Pana. Jednak szczerze wierzyłem, iż nawet jeśli Pan zdecydował się ukarać granadzkiego szlachcica, to kara ta nie będzie zbyt sroga. Epilog - Inkwizytorze Madderdin, w toku postępowania zostało udowodnione, iż w mieście Stolpen działał potężny czarnoksiężnik. Ponieważ wy w niepojęty sposób wzbranialiście się przed podobną konkluzją, uważam, iż sprawa wymaga pieczołowitego wyjaśnienia. Dlatego udacie się pod strażą do Stolicy Apostolskiej, gdzie otrzymacie szansę, by udowodnić siłę swej wiary i wskazać nam błąd, który, jeśli zajdzie taka potrzeba, Ojciec Święty przyjmie z pełną pokorą. Nie znałem się na kodeksach aż tak, by stwierdzić, czy Sforza miał prawo podjąć podobną decyzję, czy też nie. Zapewne byłby to interesujący przedmiot sporu dla biegłych jurystów. Niemniej nie miało to teraz żadnego znaczenia, gdyż za bratem jałmużnikiem stali zbrojni hrabiego Scheifolk, których przezornie wcześniej wezwał. A ja miałem po swej stronie jedynie Kostucha. I wolałem jednak nie jechać do Stolicy Apostolskiej w kajdanach. - Czy przyjmujecie moją decyzję, czy też życzycie sobie wyjaśnienia sprawy na miejscu, zdając się na sąd oraz miłosierdzie Kościoła? Wyjaśnienie sprawy na miejscu brzmiało niewinnie. Tyle iż ja wiedziałem, co kryje się pod tymi słowami. Zdanie się na sąd kościelny unicestwiało wszelkie moje przywileje jako inkwizytora. Mógłbym być przesłuchiwany i, rzecz jasna, poddany torturom. Jak się domyślacie, mili moi, nie miałem ochoty dobrowolnie kłaść głowy na pieńku, a na temat miłosierdzia Kościoła, reprezentowanego przez jałmużnika, miałem wyrobione doświadczeniem zdanie. - Bracie Sforza - powiedziałem. - Z całą stanowczością protestuję przeciwko uzurpowaniu sobie przez was władzy wam nienależnej. Co więcej, nie zamierzam poddawać się waszej jurysdykcji, a tu obecnych zapewniam i biorę na świadków, że Święte Officjum wyciągnie surowe konsekwencje wobec wszystkich, którzy ośmielili się znieważyć jego funkcjonariusza. Sforza słuchał mnie, zdawałoby się, uważnie, ale ani jeden mięsień nie drgnął na jego bladej, pomarszczonej twarzy. - Zakujcie go - rozkazał. Zbrojni hrabiego ruszyli w moją stronę. Dwóch durnych wieśniaków, którym pozwolono nałożyć skórzane zbroje, a do garści dano tępe miecze. Dla wyszkolonego inkwizytora nie mogli być przeszkodą. Ale pod oknem stał jeszcze hrabia Scheifolk oraz jego przyboczny, który wyglądał już na człowieka lepiej przygotowanego do walki. Zostało mi niewiele czasu, by podjąć decyzję, co wypada czynić. Miałem miecz, miałem też shersken - jedną z najobrzydliwszych znanych trucizn. Jedna garsteczka rzucona w oczy wystarczy, by ofiara zaniewidziała i poczuła przeraźliwe swędzenie w źrenicach. Lecz jeśli zatrze oczy, to jej własne palce będą ostatnim widokiem, który ujrzy. Oczywiście mogłem mieć nadzieję, że pokonam hrabiego oraz jego sługusów. Ale co dalej? Czy Mordimer Madderdin nie stanie się wtedy bardzo pilnie poszukiwaną zwierzyną? Zabicie szlachetnie urodzonego arystokraty, wykonującego polecenia wysłannika Ojca Świętego, nie dodałoby mi popularności. Niewiele miałem czasu na podjęcie decyzji, lecz nagle od drzwi usłyszałem spokojny głos. - Chyba jednak nie. Odwróciłem się. W progu stał szpakowaty inkwizytor o końskiej, zmęczonej twarzy. Na jego płaszczu błyszczał wyhaftowany srebrną nicią połamany krzyż. Inkwizytor nie był sam. Za jego plecami stali trzej inni funkcjonariusze Świętego Officjum. Wszyscy z mieczami u pasów. I wszyscy trzymali dłonie na głowniach. - Jestem Ruprecht Zeedorf, przełożony Inkwizytorium z Kaiserburga - rzekł obojętnym tonem. - Mam rozkaz dla inkwizytora Madderdina, nakazujący mu natychmiastowe stawienie się przed obliczem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. W komnacie zaległa cisza. Zbrojni hrabiego zastygli wpół drogi do mnie. A ja zastygłem z palcami w woreczku z sherskenem. W końcu brat Sforza ocknął się ze zdumienia. - Pokażcie te rozkazy - rzucił nerwowym tonem, a w jego nieruchomej, zaciętej twarzy coś wreszcie drgnęło. - Z całym szacunkiem - powiedział Zeedorf z uśmiechem, który nie miał z szacunkiem nic wspólnego. - Ale nie widzę powodów, aby pokazywać wam rozkazy pochodzące ze Świętego Officjum. Ta sprawa was nie dotyczy, jałmużniku. Ale możecie odejść. Inkwizytorium nic do was nie ma. Na razie... Ha, mili moi, jakże byłaby to zajmująca sprawa dla jurystów! Czy rację ma pełnomocnik papieski, wzywający inkwizytora do Stolicy Apostolskiej, czy też przeważa bezpośrednie polecenie od przełożonego - biskupa Hez-hezronu - nakazujące inkwizytorowi stawić się przed jego obliczem? I czy inkwizytor musi pokazać papieskiemu jałmużnikowi właściwe dokumenty? W tym jednak wypadku znaczenie miał fakt, że nie byłem sam. Za moimi plecami stał Ruprecht Zeedorf oraz trzech braci- inkwizytorów. Tylko idiota mógłby nie wiedzieć, że inkwizytorzy są szkoleni tak, by biegle władać zarówno umysłem, jak i orężem. - Cc-coś takiego! - Sforza wyraźnie stracił język w gębie. - Kim wy w ogóle jesteście? - Nie dosłyszeliście? - zapytał Zeedorf, tym razem z szyderczą słodyczą w głosie. - Jestem przełożonym Inkwizytorium z Kaiserburga. A dawno temu, zanim zostałem inkwizytorem, miałem zaszczyt uczestniczyć w wyprawie do Ziemi Świętej. - Spojrzał w stronę hrabiego i jego ludzi. - Pod nieco innym mianem - dodał, uśmiechając się uśmiechem pozbawionym wesołości. - Jako trzeci syn księcia von Zeedorf, jeśli któremuś z panów to cokolwiek mówi. Hrabia Scheifolk przełknął ślinę tak głośno, że musieli to usłyszeć chyba wszyscy w komnacie. - Książę - rzekł. - Prawdziwy zaszczyt. Proszę mi wierzyć, że... - Chciałbym, aby dzisiejsze spotkanie było zaszczytem i dla mnie - przerwał mu surowym tonem Zeedorf. - A poza tym nie jestem i nigdy nie byłem księciem, gdyż wybrałem służbę Chrystusowi ponad złudne przywileje mojego stanu. - Oczywiście, nie chciałem urazić... Nie dziwiłem się konsternacji hrabiego Scheifolk, gdyż ród von Zeedorf należał do najbardziej zasłużonych i najpotężniejszych w Cesarstwie. Oczywiście Ruprecht był tylko przełożonym lokalnego oddziału Inkwizytorium, ale jego wpływy mogły sięgać daleko ponad to niezbyt znaczne stanowisko. - Mistrz Mordimer Madderdin został zobligowany, by udać się wraz ze mną - obwieścił Zeedorf. - Mam nadzieję, panie hrabio, że nie zechcecie przeszkodzić w wykonaniu woli Inkwizytorium? - Ja? Ja? - powtórzył hrabia i zerknął niepewnie w stronę Sforzy. - Oczywiście, że nie... Przecież to nie moja sprawa... Jakże bym śmiał... Sądzę, że hrabia wiedział, jakie grożą kary za sprzeciwienie się woli inkwizytora legitymującego się stosownymi rozkazami. W końcu, gdyby nie powaga Świętego Officjum, jakie mielibyśmy szanse, aby przeżyć na tym nie najlepszym ze światów? - Zabierzcie więc ludzi i pozwólcie mistrzowi Madderdinowi wypełnić rozkazy Świętego Officjum - rzekł twardo Zeedorf. - Jeśli tylko można, jedno słowo, inkwizytorze - zwrócił się do mnie nadspodziewanie grzecznym tonem jałmużnik i widziałem już, że pogodził się z losem, który tak piękną zdobycz wyrywał z jego rąk. Odeszliśmy na bok i stanęliśmy przy szeroko rozwartych okiennicach. Jesienny wiatr wdzierał się do środka. Spojrzałem na niebo i zauważyłem, że słońce zaszło ciężkimi, burzowymi chmurami. Przeniosłem wzrok na Maurizia Sforzę. W jego oczach dostrzegłem nienawiść i ten widok serdecznie mnie ubawił. Jednak nie zamierzałem okazywać mych uczuć, gdyż zwycięstwo byłoby w tym przypadku aż nazbyt łatwe. - Do zobaczenia, Mordimerze - powiedział tonem, który zapewne w moich uszach miał brzmieć złowieszczo. - A wierz mi, że jeszcze się spotkamy. Na jego bladych, pomarszczonych policzkach pojawiły się rumieńce. - Być może nie będę niecierpliwie oczekiwał podobnego spotkania, ale pogodzę się z losem, jeśli tak zdarzy - odparłem z uprzejmym uśmiechem. - Zabiliście mojego kata - wysyczał nagle. - Nie zapomnę wam tego. - Zabiłem waszego kata - zgodziłem się. - Wierzcie mi, bracie jałmużniku, że i ja wam tego nie zapomnę. A stosowny raport trafi do... odpowiednich rąk. Celowo nie powiedziałem, iż taki raport trafi przed oblicze Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. Nie zamierzałem kłopotać swojego przełożonego podobnymi problemami, gdyż miał już za dużo własnych. Podagra, hemoroidy, uczulenia skóry - skutecznie przeszkadzały mu w zarządzaniu ogromnym majątkiem biskupstwa, a na sprawy dotyczące Inkwizytorium poświęcał niewiele czasu. Zwłaszcza że kiedy nie dręczyły go żadne choroby, pił z bezmiernej radości, a kiedy go dręczyły, pił, by ugasić ból. Natomiast z całą pewnością zamierzałem powiadomić o zatrważającym i zdumiewającym wydarzeniu Wewnętrzny Krąg Inkwizytorium. Nigdy nie wiedziałem, jaka jest wiedza duchownych o najtajniejszej instancji Świętego Officjum. Baaa, czasami nawet przypuszczałem, że sam Gersard, biskup Hez-hezronu, niewiele wie o jej wpływach oraz możliwościach. A były one... cóż, olbrzymie. Jeśli słowo „olbrzymie” oddaje w pełni problem. Miałem okazję tylko kilka razy w życiu zobaczyć członków Wewnętrznego Kręgu i byłem im głęboko wdzięczny za okazaną pomoc. Wiedziałem też, że Wewnętrzny Krąg w jakiś sposób jest powiązany ze sławnym klasztorem Amszilas - wyłączonym spod zwyczajowej kościelnej jurysdykcji i podlegającym samemu Ojcu Świętemu. - Możecie słać raporty, gdzie tylko chcecie - burknął lekceważąco Sforza. - Nic wam to nie pomoże. Skinąłem mu głową i odszedłem w stronę Zeedorfa oraz jego inkwizytorów, którzy spokojnie czekali, aż zakończę konwersację. Kiedy jechaliśmy już traktem prowadzącym do Kaiserburga, prowadziłem swego konia tuż przy koniu Zeedorfa. Zaczynał padać drobny, ale zacinający z ukosa, dokuczliwy deszczyk, więc narzuciłem na głowę kaptur płaszcza. - Czy mogę zerknąć na pisma z Hezu? - zapytałem. Przełożony kaiserburskiego Inkwizytorium zerknął w moją stronę i uśmiechnął się. - Jakie pisma? - spytał. - Ach, oczywiście - odparłem tylko po chwili. - Dziękuję, bracie - dodałem. - Potraktuj to jako rewanż za Wittingen - rzekł. - Myślisz, że wieści się nie rozchodzą? Jeśli nie będziemy solidarni, wszystkich nas wyłapią i wybiją. - Sądzę, że nie dojdzie aż do tego - odparłem, jednak już wypowiadając te słowa, nie byłem pewien, czy mówię tak, gdyż w nie wierzę, czy też tylko chcę wierzyć. Pokiwał głową bez przekonania. - Podziękuj też swojemu człowiekowi. - Ruchem głowy wskazał Kostucha. - Bo on zawiadomił nas o kłopotach w Stolpen. Przyznam szczerze, mili moi, że zamurowało mnie. Kostuch, który zdecydował się podjąć jakiekolwiek działanie bez wyraźnego rozkazu? Kostuch, który w tajemnicy przede mną wysłał posłańca do Kaiserburga? To się po prostu nie mieściło w głowie! - Ha! - rzekłem jednak tylko i zastanowiłem się nad tym, czy powinienem mego towarzysza ukarać za samowolę, czy też nagrodzić, ponieważ przyniosła ona w efekcie szczęsny plon. - Domyślam się, iż książę Zeedorf bardzo by się zdziwił na wieść, że ma trzeciego syna, w dodatku służącego Świętemu Officjum - powiedziałem z uśmiechem, aby zmienić temat. - Cóż... - Wzruszył ramionami. - Być może kiedyś sam go spytasz... Myślę jednak, Mordimerze, że nadchodzą ciężkie czasy dla inkwizytorów. Kto wie, czy za kilka lat na nas nie będzie się polować, jak my polujemy teraz na czarowników oraz odstępców? Coś się stanie, Mordimerze, wierz mi, że chciałbym być złym prorokiem, ale coś się niedługo stanie... - Ocali nas żar prawdziwej wiary, który pielęgnujemy w naszych sercach - powiedziałem. - Jesteś jednym z nich?! - Obrócił się gwałtownie w moją stronę. Ach tak. A więc inkwizytor Zeedorf również miał styczność z przedstawicielami Wewnętrznego Kręgu! Przypomniałem sobie ostatnią rozmowę z ich wysłannikami i słowa dotyczące „żaru prawdziwej wiary”. Zresztą te właśnie słowa padły również, kiedy ocalili mnie przed konsekwencjami decyzji podjętych w Wittingen. - Nie - odparłem - ale wiem, o czym mówisz, bracie. Spojrzałem w niebo i zobaczyłem, iż wiatr przygania z południa ciężkie chmury o czarnych brzuszyskach. Nie chciałem snuć takich rozważań, lecz jednak trudno mi było odpędzić myśl, że stanowi to dobrą scenografię dla słów Zeedorfa. A burzowe chmury, nadciągające od strony Stolicy Apostolskiej, świetnie pasowały jako temat alegorii. Mogłem mieć tylko nadzieję, że nie stanę się jednym z bohaterów tej właśnie alegorii. Lecz przyznam szczerze, że nie była to nadzieja szczególnie potężna... SPIS TREŚCI Maja Lidia Kossakowska Spokój Szarej Wody 9 Andrzej Pilipiuk Grucha 67 Eugeniusz Dębski Dzień Rozliczenia 85 Tomasz Kołodziejczak Wrócę do ciebie, kacie 111 Hubert Spandowski Męska robota 153 Jarosław Grzędowicz Pocałunek Loisetty 169 Kamil C. Alster Panikat 207 Szczepan Twardoch Historia prowincjonalna 231 Jacek Komuda Oprawca 277 Mateusz Bandurski Łaps 367 Jacek Piekara Kości i zwłoki 401