Dorośli to tylko przestarzałe modele dzieci i do diabła z nimi. lheodor Seuss Geisel (Dr Seuss) OD AUTORA Wszelkie przypadki niestandardowej pisowni, gramatyki czy interpunkcji uznaje się niniejszym za zamierzone i winny być traktowane jako dowcippy. ROZDZIAŁ 1 KłOPOT Z GUMOLAMI Szkoła Czarnoksiężników Hokpok była najsłynniejszą instytucją edukacyjną w magicznym świecie, a Barry Trotter jej najsłynniejszym uczniem. Sama jego obecność sprawiała, że co roku na każde wolne miejsce w Hokpoku zgłaszało się dwudziestu kandydatów niezważających na niezwykle wygórowane czesne. W rezultacie Barry i szkoła zawarli niepisane porozumienie: niezależnie od swych stopni Barry mógł pozostać w Hokpoku tak długo, jak tego pragnął. Właśnie rozpoczął jedenasty rok nauki. Umowa ta uwolniła go od irytującej potrzeby uczenia się; dzięki niej każdy wieczór z pory szaleńczego wkuwania zamienił się w porę odprężenia i kontemplacji wydarzeń minionego dnia. Pozostawało też sporo czasu na psoty. Rozwalony wygodnie w rozłożystym fotelu sali wspólnej Grafittonu przed wielobarwnym paleniskiem Barry w milczeniu żałował pozostałych uczniów. A także nauczycieli — w istocie każdego, kogo życie nie potoczyło się tak nieskazirelnie wspaniale, jak jego własne. Podkręcił dźwięk w słuchawkach, w których grał jego ulubiony zespół Vojna Toksycznej Agresji, grupa tak dalece wrogo nastawiona do świata, że każda piosenka, w której tytule nie pojawiało się słowo „zabić", byk u nich automatycznie klasyfikowana jako ballada. „Gromadzimy nasz strach i zmieniamy w boga", odczytał Barry. Zastanawiał się, co to do diabła znaczy. Jego myśli zaczęły się oddalać, jak zwykle w kontakcie z trudniejszym problemem. Odkładając swój egzemplarz Egzystencializmu dla początkujących, wyciągnął z kieszeni magiczną fajkę. Kupił ją tydzień temu w Parszywym Zakątku, czarodziejskiej dzielnicy handlowej w Londynie. Barry uważał, że fajka dodaje mu dojrzałości i tajemniczości, jedynych cech, które nie kojarzyły się z jego statusem wiecznego ucznia. Dziewczęta zazwyczaj zgadzały się z tą opinią (przynajmniej gumolskie dziewczęta). Fajki czarodziejów są o lata świetlne lepsze niż ich wersje gumolskie. Nie powodują nałogu, nie zamieniają ust w gnijące bagno. Nie trzeba też ich nabijać. Barry ścisnął w zębach swoje cacuszko. Colibri. Fajka zapaliła się i ku sufitowi wzleciała smużka dymu. Główkę fajki zrobiono z najlepszej magicznej pianki morskiej, która zgodnie z reklamą zaczęła układać się w idealną replikę głowy swojego właściciela. Super mruknął Barry, Na sekundę odsunął ją od twarzy, przyglądając się powstałemu portretowi. Z jego ust sterczała nawet maleńka fajka przypuszczał, że na niej pojawia się jeszcze mniejszy 10 portret... Rany, taka myśl wystarczyła, by mózg załamał się pod ciężarem. Barry zakasłał. Jak dotąd nie zapalał jeszcze swojej fajki, używał jej wyłącznie jako rekwizytu. Oprócz zabaw dymem nie pojmował, co w tym atrakcyjnego. W ustach czuł smak, jakby żuł świeżą korę drzewa. Owszem, dym był zabawny z dymu magicznej fajki można układać wszelkie możliwe kształty. Barry po kolei obdarzył się sombrerem, przeszywającą serce strzałą i diabelskimi rogami. Pykając z fajki, zrozumiał, że jakiekolwiek szansę, by niniejsza książka dostała nagrodę Nikki, dosłownie ulatują z dymem. No cóż, pomyślał, skoro i tak spieprzyłem sprawę, to równie dobrze mogę się zabawić. Niech to szlag. Grudka żaru poleciała mu na kolana. Strącił ją błyskawicznie, ale i tak za późno. W odziedziczonej po ojcu pelerynie niewidce pojawiła się niewielka wypalona dziura. — Cholera — mruknął Barry. — Lepiej zgaszę to świństwo, zanim się podpalę. Fajka zgasła. Barry wsunął ją do kieszeni i cisnął książkę w ogień. Była magiczna, więc zaczęła krzyczeć. Bekając głośno po zjedzeniu stołówkowego puddingu ryżowego, naciągnął na ramiona pelerynę niewidkę i ruszył w stronę frontowych drzwi Hokpoku. Stanowił uosobienie lenistwa, chyba że nadarzała się szansa napytania komuś kłopotów, zarobienia trochę grosza, albo jednego i drugiego jednocześnie. Uwielbiał też sprawdzać, czy cierpliwość starego Bubeldora i pozostałych ma jakieś granice. Pierwsze kilka szkolnych lat wspominał mile traktowano go wówczas w stylu opatrzcietotensłynnydzieciak; ludzie ciągle gapili się na niego, próbowali przyciągnąć jego uwagę, od 11 czasu do czasu kradli mu majtki, z których część trafiała szybko na Allegore. Potem jednak, w zamian za kilkaset funtów, jakaś dziennikarka, znajoma jego gumolskiej ciotki i wuja, napisała parę niemal zupełnie fikcyjnych książek na temat jego życia. Wówczas zrobiło się naprawdę ciekawie. W pobliżu drzwi przepłynął Prawie Bezmózgi Bili, ciągnący móżdżek i rdzeń kręgowy niczym dziecko samochodzik. Za sobą zostawiał ślad widmowego śluzu. Barry bardzo uważał, by nie wpaść na ducha i nie wzbudzić jego podejrzeń choć gdy uczynił to po raz ostatni, wydał z siebie ciche „muuu" i od tego czasu Bill wierzył święcie, że po korytarzach szkolnych krąży niewidzialny upiór krowy. Drżę na myśl, jakież straszliwe okoliczności sprawiły, że jej duch został uwięziony w tych mrocznych salach. Może morderstwo albo nieszczęśliwa miłość? — powiedział parę dni później przy obiedzie Bill. Barry naciągnął sobie wówczas mięsień brzucha, próbując się nie roześmiać. Znalazłszy się przed szkołą, szybkim krokiem przeszedł przez brudny, cuchnący tłum dzieciaków. Wciąż nie potrafił przywyknąć do smrodu, jaki atakował go każdego wieczoru. Czy wszyscy fani świata są aż tak obrzydliwi? Nie był to zwykły nieprzyjemny zaduch zbyt wielu ludzi stłoczonych ciasno i pozbawionych dostępu do toalet, lecz natrętny, gryzący, niepokojący smród, który mógł świadczyć o poważnych problemach zdrowotnych w skali bliskiej epidemii. Dziś wieczór w powietrzu wisiał także znajomy odór pieczonego centaura. W połączeniu ze smakiem pozostawionym przez fajkę tworzył niewiarygodnie ohydną mieszankę. Barry zakasłał i splunął, by pozbyć się niesmaku. 12 Ślina wylądowała na głowie drobnej, chudej dziewczyny w okularach, która siedziała ze skrzyżowanymi nogami na gołej ziemi, czytając po raz kolejny sfatygowany egzemplarz Barry'ego Trottera i kawioru filozoficznego*. Pomacała włosy i zerknęła w niebo. Barry zaśmiał się. Gdyby tylko wiedziała, już nigdy nie umyłaby głowy! Wkrótce dotarł do Zabronionego Lasu. Tuż za jego granicą, na polanie star Hamgryz, olbrzymi szkolny gajowy, otoczony wianuszkiem mniej więcej dwudziestu kobiet wszelkich rozmiarów i kolorów. Dwa centaury, Ptaszyn i Komeda, rozmawiały z Hamgryzem i paliły cienkie cygaretki. Centaury, rzadko widywane bez beretów i nigdy bez ciemnych okularów, to dandysi magicznego świata. Barry zrzucił pelerynę i wszystkie gumolskie dziewczęta jęknęły chórem. Nigdy mu się to nie nudziło. * Książka ta w Ameryce ukazała się pod tytułem Barry Trotter i magiczna ikra. Jak wiadomo czytelnikom pierwszego tomu, kawior filozoficzny zawierał eliksir długiego życia, obdarzający każdego, kto go spożył, nieśmiertelnością (nie należy go mylić z eliksirem długiego stania, obdarzającym mężczyzn wytrzymałością; to spora różnica). W każdym razie kawior filozoficzny przyciągnął uwagę złego lorda Vielokonta, który uważał, że jedyną potęgą większą od niego samego jest procent składany, i uznał nieśmiertelność za idealne uzupełnienie strategii „kupuj i czekaj". Po tym, jak Barry pokonał Vielokonta, Bubeldor zamknął puszeczkę z kawiorem w swoim biurku. Zamierzał ją wyrzucić, w końcu jednak dobrała się do niej mysz i zyskała nieśmiertelność. Co logiczne, pozostałe myszy uznały ją za mesjasza i od tej pory wewnątrz ścian i boazerii Hokpoku zaczął rozwijać się niebezpieczny kult. 13 No, no, no, spójrz kogo tu mamy. Zakąsisz, kocha niutki? — spytał Komeda. ~ Hej, Kom. Ptaszyn, daj kopyto. Kto się tam piecze? Tam? Duduś, nigdy za nim nie przepadałem. Komeda spojrzał znad okularów na Barryego, Jeszcze jeden frajer, kapujesz. Czas spadać, laseczki dodał Ptaszyn, po czym wraz z Komedą poprawili berety i pocwałowali w las. W oddali było słychać łoskot samotnego bębna bongo. Barry odwrócił się do olbrzymiego gajowego. Dzięki, Hamgryzie, stary druhu. Cisnął osiłkowi monetę, a ten natychmiast ją upuścił. — Wiesz co robić. Przez parę godzin dotrzymaj towarzystwa twoim oswojo nym bogartom*. Hamgryz podniósł monetę i ugryzł. Dzięki, Barry rzekł i odmaszerował chwiejnie w głąb lasu, ściskając w dłoni zawiniętą w gazetę butelkę. Kolejny wieczór, kolejna seria szybkich numerków z fankami. Barryego już dawno znudziła ta rutyna, lecz w pewien osobliwy sposób dzięki niej potwierdzał, że jest kimś sławnym, kimś wyjątkowym. Poza tym (tłumaczył w duchu) fanom także coś się należy. W porządku, dziewczęta, ustawcie się w kolejce do za klęcia odwszawiającego i zaczynamy — rzekł. — Pamiętały ście, żeby wziąć kąpiel? * Bogart to istota zmieniająca kształty, która upodabnia się do tego, czego boimy się najbardziej, ucieleśnionego pod postacią najmniej lubianego aktora. 14 Następnego ranka przy śniadaniu Barry opisywał ze wszystkimi szczegółami swoje wyczyny grupce zasłuchanych włazityłków. Jak zwykle, żeńska część Hokpoku zasypywała ich pełnymi dezaprobaty spojrzeniami. W chwili, gdy szczególnie oburzona uczennica piątej klasy Penelopa Blagga, szykowała się do rzucenia na nich zaklęcia Gorączki Swędzączki, zjawiły się poranne sowy. Wszyscy szybko osłonili rękami szklanki i talerze, bo na stół posypał się deszcz piór, robaków i innych śmieci. Sowy to paskudni doręczyciele. Barry dostał list od dyrektora szkoły. Pokazał go wszystkim. Może to dobre wieści? Może Stary Snajper dostał raka różdżki? podsunął Manuel Rodriguez, trzecioroczniak, który nie pojawi się już więcej w książce, ale został do niej wciśnięty na dowód, że nie wszyscy bohaterowie tej historii to biali Anglicy z klasy średniej. Mało prawdopodobne. To wrzaskun. — Barry otworzył kopertę. Przyjdź do mnie natychmiast zagrzmiał głos dyrek tora. I zabierz ze sobą tego nicponia Lona. Wokół rozległy się chichoty. Barry uciszył je szybko gniewnym spojrzeniem i wyćwiczonym gestem. Lon Gwizzley, najbliższy kompan Barry'ego, był w istocie nicponiem, a już na pewno bardzo mało poniem. Na piątym roku przeżył tragiczny wypadek w czasie meczu quidkitu Palanciarz walnął w głuszek tak, że ten z wielką prędkością wbił się w głowę Lona i wkręcił na amen. 15 Wszelkie próby usunięcia piłki sprawiały tylko, że wbijała się głębiej. W końcu wyszła drugą stroną, pozostawiając w głowie Lona dziurę na wylot wielkości średniej monety (przy sprzyjającym wietrze dziura świstała). Siostra Pommefritte sprokurowała mu nowy mózg, korzystając z niezbyt rozwiniętego mózgowia pośpiesznie uśpionego złotego retrivera. W efekcie Lon uzyskał umysł tępego, poczciwego siedmiolatka. Pozostało mu też sporo zdecydowanie psich skłonności. Chodź rzucił Barry, odrywając Lona od wiecznego lizania się tu i ówdzie. — Stara Broda chce się z nami wi dzieć. Lon śmierdział gorzej niż zwykle. Znów wyta rzałeś się w kupach szopa? Lon ganiał także samochody. Z drugiej strony był niezwykle wierny. Gdy wychodzili z sali, od ściany za ich plecami odbiło się Zaklęcie Gorączki Swędzączki. Świnie! — wrzasnęła Penelopa. Pfft. Alpo Bubeldor przetasował karty, przyglądając się rozbitemu w dole obozowisku dziwnie przypominającemu Woodstock. Wybrał jedną z talii. As pałek? Nie, do diabła. Na trawniku pod Hokpokiem rozciągało się wyjątkowo mało atrakcyjne morze namiotów. Stało tam od kilku tygodni, odkąd w świątecznym numerze „Fajtu" ktoś opublikował mapkę pokazującą drogę do szkoły. Faj tniesz z wrażenia, brzmiało motto gazety i rzeczywiście jej poziom balansował na poziomie ziemi. Słynęła głównie z tego, że 16 wszystkie zdjęcia kobiet przerabiano w niej tak, by postaci wyglądały na nagie. Cudownie wpływało to na nakład, chyba że na pierwszą stronę trafiła Margaret Thatcher. Tak czy inaczej, trawnik przed Hokpokiem niemal natychmiast zamienił się w sięgające kostek błotniste bajoro, chlupiące pod stopami niezliczonych czytających „Fajt" i uwielbiających Barryego gumolskich przybyszy. Bubeldor skrzywił się, widząc, jak ktoś bezczelnie załatwia się do jeziora. Wymamrotał jakieś słowo i mały, podobny do minoga potwór morski wgryzł się w intymną część ciała winowajcy. To go nauczy powiedział głośno Bubeldor. Usłyszał głośny plusk. Gumole spychali się ze skały pod Hokpokiem z częstotliwością pięciu osób na godzinę. Miejscowy kraken miał prawdziwe używanie. Wystawił nawet z wody jedną z macek, trzymając w niej zachęcającą tabliczkę: SKACZCIE. Niestety, w żaden sposób nie zmniejszało to liczby nieproszonych gości — z każdym dniem przybywali nowi fani. Hippisi, pomyślał dyrektor, widząc, jak para fanów bawi się w trawie w „książkę o dwóch okładkach". Narkomani, gracze RPG. Gdyby mógł, zmieniłby wszystkich w popiół, nawet nieśmiałe dzieciaki mające słabość do bohaterów i zręcznego marketingu. W tłumie jednak pojawiali się też dorośli. Może to byli fani książek, a może wilki w owczej skórze szukające łatwej zdobyczy. No cóż — rzekł filozoficznie. — Bóg strzeże pijaków, blondynek i Gumoli. — Z rozłożystego rękawa Bubeldora wyleciał as. — A, tu jesteś, łobuzie. 17 Czy tu chodzi o dziewczyny, o sprzedaż mapy, czy coś jeszcze, o czym zapomniałem? — zastanawiał się Barry, gdy wraz z Łonem wdrapywali się po kruszących się schodach wiodących do gabinetu Bubeldora. Jeśli o mapę, nikt nie mógł mieć do niego pretensji. Potrzebował gotówki. Jego ojciec chrzestny, Sknerus Blach, wtopił cały spadek w kretyński interes, który nie wypalił, a Barry już dawno wydał kasę, którą dostał od J.G. Rollins za prawo do opowiedzenia historii swojego życia. Całe lato spędzone w świecie Gumoli w dodatku w jego ohydnym, durneyowskim zakątku tego świata — wymagało wielu papierosów i jeszcze więcej piwa. Ale Bubeldor tego nie kupi. W zeszłym roku chciał, żeby Barry w końcu ruszył tyłek. W całych dziejach Hokpoku nikt nigdy nie został przez pięć lat z rzędu w klasie — zagrzmiał. — Trotter, przynosisz wstyd całej szkole. Wiem, że robisz to specjalnie. Cała ca sława zamieniła cię w kosmicznego lenia, ledwie magicznego śmierdziela. Zrób nam tę grzeczność i przejdź na stronę Ciemniaków, a nigdy nie dojdą do siebie! Stary zasuszony czarodziej miał rację, przyznał w duchu Barry, ale kto mógłby mieć do niego pretensje, że wciąż jest uczniem? Tu był królem, bogiem, sławny, otoczony wianuszkiem naiwniaków z zapałem pożyczających mu samochody, robiących pranie i spełniających każde życzenie wielkiego Barryego Trottera. Stąd droga wiodła już tylko w dół. Z perspektywy Barry'ego ostatni numer udał się nadzwyczajnie. Nie tylko dostał niezłą sumkę za mapę, ale na trawniku przed Hokpokiem zebrał się też oszalały, cuchnący 18 tłum fanów. Żaden nauczyciel nie uwali go w obecności pięciotysięcznej protrotterowskiej armii. Jednakże fani zaczynali irytować nawet jego. Ich ciągłe kretyńskie okrzyki uwielbienia idealnie uzupełniały w warstwie dźwiękowej fatalne wrażenie wzrokowe wzmocnione jeszcze przez niebezpieczne, chwiejne namioty i niewiarygodnie obdarte ciuchy. Byli bezczelni i śmierdzieli a potem odkryli bimbrownię Hamgryza i wówczas zaczęły się prawdziwe awantury. Każdy rozsądny człowiek trzymał się z daleka od Hamgryzowych zapasów trunków, bo jeśli nie załatwił go sam Hamgryz, z pewnością robił to wyjątkowo mocny bimber. Pięciolitrowa butla magicznego dziewięćsetprocentowego koniaku załagodziła sprawę, przynajmniej jeśli chodzi o kontakty Hamgryza z Barrym. Gajowy wciąż nie znosił Gumoli, a oni, jakoś to wyczuwając, prześladowali go z jeszcze większym zapałem. Hamgryzowe mętki tylnometanowe posłały kilku intruzów do szpitala, inni oślepli po wypiciu nieoczyszczonego alkoholu, lecz Barry wiedział, że fanów mu nie zabraknie. Wspinaczka po schodach ciągnęła się niemiłosiernie. Narrator mógłby trochę przyspieszyć — mruknął Barry. Lon zaskomlił aprobująco. Gdy dotarli do drzwi gabinetu Bubeldora, nagle z góry opadło na nich stado przyczajonych wśród cieni nietoperzykieszonkowców. Wszystko co zdołały podwędzić te zdradzieckie torbacze trafiało do zacięcie konkurującego z Grafittonem domu Slizgorybu i biada uczniowi, który próbował cokolwiek odzyskać. Nietoperze nie tykały Barry'ego, Lon natomiast był ulubionym celem, bo często 19 nosił w kieszeniach cuchr xc zakąski. Rozpaczliwie wymachując rękami, pobiegli w stronę drzwi, które otwarły się automatycznie. Trotter... Barry i Lon przystanęli; drzwi zatrzasnęły się za nimi. Profesorze — wydyszał Barry — chcę, żeby pan wiedział, że po prostu przeprowadzałem z tymi dziewczynami wy wiad do" szkolnej gazetki. Bubeldor odwrócił się. Sprawiał wrażenie znudzonego i zmęczonego. Trotter, wiesz doskonale, że nie mamy szkolnej gazetki. A jeśli gumolskie dziewczyny są dość głupie, by pozwolić ci się zbliżyć na pięćdziesiąt kroków, to zasługują na wszystko co je spotyka. Chodzi mi o coś znacznie poważniejszego. Podejdźcie do okna. Przyjaciele spojrzeli na rozśpiewane, falujące masy zabłoconych Gumoli. Były ich tysiące i ani jednego toi toia. Niemal widzieli ten smród unoszący się nad nimi niczym rozgrzane powietrze nad szosą. Spójrzcie na tych kretynów. To wygląda jak cholerny konwentwarknął Bubeldor. Wiecie, że dziś rano musia łem przyjąć poród? Porody gumolskie to paskudna sprawa. Oczywiście nazwali dzieciaka Barry. Tak mnie zbrzydzili, że o mało na niego nie zwymiotowałem. Barry wychylił się przez okno, co natychmiast zelektryzowało tłum. Zebrani zaczęli wznosić okrzyki, rozwijając transparenty pełne błędów ortograficznych. Wynocha! — ryknął Barry. Powiedział „co za radocha"! zawołał któryś z Gumoli. 20 Hurra! Niech żyje Barry Trotter! Idiota — rzucił Bubeldor. — Teraz nigdy się ich nie pozbędziemy — chwycił Barry ego za łokieć. Odejdź od okna, nim narobisz więcej szkód. Bubeldor błyskawicznie polizał kciuk, odgarnął grzywkę Barry'cgo i potarł bliznę na jego czole. Blizna w kształcie pytakrzyka* stanowiła pamiątkę po walce, jaką Barry stoczył w dzieciństwie z lordem Vielokontem. Stanowiła też dowód jego wspaniałych magicznych zdolności. Bubeldor uważał ją za pomyłkę. Odwal się! Barry odepchnął na bok pachnącego pa czulą i naftaliną starego maga. Odwrócili się i ujrzeli Lona wsuwającego do ust węższy koniec teleskopu Bubeldora. Od dnia wypadku Lon uwielbiał gryźć najróżniejsze przedmioty. Lon, nie! Zaskoczony Lon przewrócił puszkę magicznych mrówek, które wysypały się na podłogę i zaczęły układać w nieprzyzwoite wyrazy. Stary dyrektor z najwyższym trudem zapan ował nad sobą. Posłuchajcie, wy dwaj. Skupcie się, żebyście mogli jak najszybciej opuścić ten pokój. * W świecie gumolskim pytakrzyk to zarzucony znak interpunkcyjny, w połowic pytajnik, w połowic wykrzyknik, jak w zdaniach: „Co to było, do diabła?!", albo: „Co ja zjadłem?!". Matka Barry'ego, osoba chronicznie zagubiona i łatwo wpadająca w entuzjazm, miała skłonność do pytakrzyków, stąd właśnie kształt blizny Barryego. 21 W kącie ulubiony feniks Bubeldora, Skierka, zatrzepotał skrzydłami, dziobiąc od niechcenia karmę z mielonych azbestowych muszelek. Bubeldor uniósł egzemplarz „Fajtu". Ktoś, podejrzewam, że ostatni pomiot klanu Malg noyów snujących się po domu Slizgorybu — Barry miał nadzieję, że jego twarz nie zdradza gwałtownej ulgi prze kazał tej gazecie wskazówki, jak dotrzeć do Hokpoku. Stąd te stada imbecyli na dole. Z rozmachem cisnął gazetę do kosza. Za stary już jestem na takie wątpliwe atrakcje. Perspektywa kary oddaliła się i myśli Barry'ego zaczęły błądzić. Przebiegł wzrokiem po tytułach książek w biblioteczce Bubeldora Nosiła żółty bat, Gabinet tortur Lady Harriet, zauważył też swoją ulubioną pozycję Więzień w szkole dla kobiet, czyli prywatny dziennik Phineasa BantamaPulleta, Biczownika. Jako pierwszoroczniak Barry był wstrząśnięty. Jedenaście lat później czuł wyłącznie rozbawienie. Bubeldor miał dość osobliwe upodobania, ale też kto ich nie ma? Szelest papieru lądującego w koszu wyrwał go z zamyślenia i Barry usłyszał słowa dyrektora: Nasze zaklęcia maskujące nic nie dają. Trzeba choć odrobiny inteligencji, by dać się omamić, a to stado w dole ma IQ równe zeru. Jak ktoś mógł zrobić coś takiego? I po co? Dla odrobiny pieniędzy. Barry parsknął wzgardliwie i przyznajmy, niezbyt subtelnie. Życie to nie tylko pieniądze, zawsze to powtarzam. Prawda, Lon? Ano. Po podbródku Lona spłynęła strużka śliny. Boże, ale z ciebie osioł, Gwizzley. — Bubeldor przez moment milczał, przymykając oczy. Ścisnął palcami nasadę 22 nosa. Przepraszam, od tych upiornych zawodzeń dostałem strasznej migreny. Choć już w tej chwili sytuacja jest tragiczna, może być dużo, dużo gorzej, jeśli sprawdzi się to, co piszą w dzisiejszym „Wróżbicie Codziennym". Zgarnął gazetę z biurka i wręczył Barry'emu. PUPA wypisały mrówki. O co chodzi? „Skandaliczna sprawa ocen za seks wstrząsa światem akademickim"? — spytał Barry, odczytu jąc nagłówek. Nie, niżej — odparł Bubeldor. „Nowe kary za sodomię okrzyczane niewiarygodnie drakońskimi"? Pokaż to! — krzyknął Bubeldor, wyrywając mu gazetę. Na próżno przebiegał ją wzrokiem; Barry wymyślił ten ty tuł na poczekaniu. — Uważasz, że to śmieszne? — warknął stary czarodziej i dźgnął palcem w artykuł. O, tu. „Magiczny chłopiec wkracza do kin" odczytał Bar ry. „W Mieście Snów aż szumi na temat filmu Barry Trot ter i nieunikniona próba zrobienia kasy, który ma wejść na ekrany za miesiąc. Fani książkowej serii fantasy szykują się do szturmu na kina całego świata. Bracia Wagner rozpo częli produkcję wielkobudżetowej biografii z nadzieją, że promocyjne i marketingowe szaleństwo uczyni z filmu ol brzymi międzynarodowy hit, jeszcze większy niż wcześniej szy fenomen książkowy". Nie rozumiem przyznał Barry. Przecież to tylko pomoże Hokpokowi Wie pan, co mówią. Grunt to re klama. Bubeldor aż klepnął się w czoło, słysząc te słowa, i z fałd jego szaty wyleciał z trzepotem błękitny mól. 23 Trotter, jesteś durniem. Ile dzieci czyta książki w dzisiejszych czasach? Jedno na dziesięć, na sto? A przecież spójrz na zewnątrz. — Gdy odsunął zasłonę, o szybę uderzyła pecyna czegoś (nie było to błoto). Chcemy Barry'ego! ryknął tłum. Bubeldor odpowiedział obelżywym gestem i usłyszał chóralne gwizdy. Masz pojęcie, ilu ludzi zjawi się tu po filmie? Biorąc pod uwagę wpływy z zagranicy, z rynku wideo i DVD, w sumie obejrzy go jakieś sto milionów ludzi. To oznacza, że pięć set tysięcy osób zbierze się na naszym trawniku, śpiewając, walcząc, krwawiąc i Bóg jeden wie co jeszcze robiąc. UHOH wypisały mrówki. Lon z chichotem rozgniótł stopą ostatnie H. Gdy ta potworna perspektywa w pełni dotarła do Barryego, spłynęła mu po czole strużka potu. Może po prostu przeniesiemy Hokpok? No wie pan, magicznie? Nie możemy — odparł Bubeldor. To kwestia ubezpie czenia. Nasi prawnicy z firmy Wiedźmin i Wyvern twier dzą, że przeprowadzka oznaczałaby bankructwo. Równie dobrze moglibyśmy od razu zamknąć szkołę i wrócić do kursów korespondencyjnych. Uznałem zatem, że skoro to wszystko dzieje się przez ciebie, ty masz to naprawić. Powstrzymaj ten film, Barry Trotterze albo Hokpok przej dzie do historii. Ale sko... skoro to Malgnoy zaczął... zaprotestował bezwstydnie Barry. Jego rodzice są w radzie nadzorczej — uciął Bubeldor. Twoi rodzice są w grobie. 24 No dobra, dobra. To może być moja następna książka, pomyślał Barry i w jego głowie odezwał się dzwonek kasy. Zadzwonię do J.G. i... nie, właśnie takie myślenie ściągnęło na nich kłopoty. Czy Lon może mi pomóc? I Herbina? Lon to nasz jedyny uczeń specjalnej troski, wątpię za tem, by ktokolwiek za nim tęsknił. Odrobina ruchu dobrze mu zrobi. Panna Gringor pracuje w szkole dla opóźnionych magicznie, w Hogsbiede. To, czy zechce pomóc, zależy wy łącznie od niej. Ktoś zapukał do drzwi i do środka wpadł Hamgryz. Jak zawsze, miał na głowie sfatygowaną czapeczkę baseballową reklamującą karmę dla smoków. Psorze Bubeldor, paru Gumoli znów włamało się do mojej chaty. Grzebią mi w drobiazgach. Drobiazgi Hamgryza były wielkości namiotu. — Mogę ich zabić? "Wiedźmisyny — mruknął Bubeldor. — Nie, Hamgryzie, ja się tym zajmę. — Podszedł do drzwi, odwrócił się i rzekł niemal ojcowskim tonem: Barry, los całej szkoły jest w twoich rękach. Jeśli znajdziesz się w tarapatach i uznasz, że nie zdołasz powstrzymać realizacji filmu, przypomnij so bie jedno. — Położył dłoń na ramieniu Barry'ego. Jeżeli zamkniemy Hokpok, będziesz musiał poszukać sobie pra cy. To rzekłszy, odszedł z gajowym. Lon zgarnął z ziemi garść mrówek, pozostawiając na podłodze samotne SZLA. Błe. Otrząsnął się, wystawiając język. Sam nie ująłbym tego lepiej — odparł Barry. ROZDZIAŁ 2 Zagnawszy do puszki klnące mrówki, Barry i Lon wyszli z gabinetu Bubeldora. Sprawdzili czy dokładnie zamknęli drzwi. Ostatnim razem, gdy Skierka wydostał się na zewnątrz, niemal z całego domu Pufpifpaf pozostały zwęglone zgliszcza. Dziwne, jak łatwopalne okazywały się stare zamki zbudowane z wilgotnego kamienia. Na szczęście dla chłopców większość bandyckich nietoperzy zapadła w lekki sen. Te nieliczne, które jeszcze nie drzemały, zajęły się bez reszty paleniem papierosów, napinaniem mięśni i napaściami na swoich kompanów. Barry i Lon przeszli obok na paluszkach, nie przeszkadzając skrzydlatej mafii. Czytelnicy Barryego Trottera i Czary Tajemnic wiedzą doskonale, że Bubeldor często odpowiadał na zew natury, posługując się niezwykle udatną, porcelanową reprodukcją głowy Barry'ego. Dyrektor wystawił swój nocnik na korytarz, by domowe skrzaty mogły go opróżnić. Niczym naprowadzona radarem, łydka Lona trafiła wprost w naczynie, 26 zrzucając je ze schodów z pluskiem i hurgotem. Spłoszone nietoperze pomknęły ku nim. Biegiem! wrzasnął Barry. W głębi korytarza dostrzegł uchylone drzwi. Szybko, tutaj! krzyknął. Lon wpadł do środka tuż za nim. Obaj natychmiast tego pożałowali. O Boże — jęknął Barry. — Ze wszystkich pomieszczeń musiałem wybrać właśnie to... Znaleźli się w budzącej grozę południowej łazience na piętrze, siedzibie jednego z najmniej lubianych hokpockich duchów, Furczącej Fanny. Kto tam? dobiegł z jednej z kabin drżący, wysoki głosik. W powietrzu wisiała dławiąca woń wyziewów upiornych wnętrzności Fanny. — Och — jęknęła Fanny, wstrząśnięta kolejną salwą gastryczną. Idźcie sobie. Niedobrze mi. Błe. — Lon ścisnął palcami nos. Buu — odparła Fanny. Fanny, cokolwiek jesz, przestań. Barry starał się oddychać przez usta. Na zewnątrz nietoperze tłukły drobnymi ciałkami o drzwi, wysyłając im bezrozumne wiadomości w alfabecie Morse'a. Nie krzycz na mnie! Wszyscy mnie nienawidzą. [Purk!]. Ale to nie moja wina odparła słabo Fanny. Cierpię na nietolerancję laktozy, [Brip]. Fanny była pierwszoroczniaczką, która zginęła w 1952 po tym, jak grupa ślizgorybskich trzecioroczniaków pewnego wieczoru doprawiła jej kolację mnóstwem sera. Gdy w skurczach wyruszyła na spotkanie Stwórcy, poprzysięgła 27 im zemstę i wkrótce tajemniczy, niemal namacalny smród, towarzyszący jej prześladowcom, doprowadził ich wszystkich do szaleństwa. Żaden powiew nie był w stanie go przegnać, żadne mydło nie zdołało usunąć siarkowego piętna nieszczęśliwych jelit Fanny Jedynym wyjściem pozostawała śmierć. Gdy jej prześladowcy skończyli ze sobą, Fanny zamieszkała w łazience, w której dokonała żywota. C) ironio, wkrótce zamykanie pierwszoroczniaków w łazience Fanny stało się ulubioną rozrywką hokpockich łobuzów. Powoli hurgot nietoperzy ustał. Barry uchylił drzwi, wpuszczając do środka strumyczek słodkiego, świeżego powietrza. Droga była wolna. Dobra, Lon, idziemy — rzekł. — Na razie, Fanny. Nikt mnie nie lubi poskarżyła się Fanny. Resztę jej zdania pochłonęła erupcja z jelit. Gdy Lon i Barry skręcili za róg, ujrzeli nagle jedną z najbarwniejszych mieszkanek Hokpoku, zwierzęcą profesor McGoogle. Niegdyś' przełożona Grafittonu i przykładna członkini grona pedagogicznego Hokpoku, obecnie spektakularnie zaniedbana, McGoogle padła ofiarą całej serii dramatycznych wydarzeń, które ściągnęli na szkołę Trotter i jego kumple. Po latach chaosu począwszy od nieustannych żałosnych prób lorda Vielokonta pozbycia się Barryego, poprzez niezliczone durnowate psikusy Ferda i Jorgego Gwizzleyów, aż po pojawienie się niedomytych tłumów u bram szkoły — jej niezwykle uporządkowany umysł trzasnął. W jednej chwili surowa profesor McGoogle zamieniła się w wariatkę światowej klasy, krążącą po szkole w sukience z worka po mące i żywiącą się wyłącznie odpadkami ze studenckich kubłów. Cudem medycznym można 28 nazwać fakt, że przetrwała tak długo. Ludzie szeptali między sobą, że Bubeldor trzyma ją w tajnym sekslochu, gdzie stary zbzikowany zboczeniec odsłania przed nią genitalia zbyt pomarszczone, by dało się to opisać słowami. McGoogle, niegdyś potężna czarownica, obecnie zamieniała się w kota tylko podczas rui, która w jej wieku nie następowała na szczęście zbyt często. Sio wydyszał Barry. Znękana kobieta syknęła, obryzgując go cuchnąca śliną, i odwróciła się na pięcie. Odbiegła, klikając długimi paznokciami o kamienną posadzkę. Nietoperze skręciły gwałtownie i poleciały za nią durny wybór, biorąc pod uwagę, że nie miała przy sobie nic prócz swego rozumu, który też trudno nazwać czymś imponującym. Barry i Lon słyszeli jej oddalające się kroki. Potem ich uszu dobiegł głośny huk, gdy pani McGoogle wpadła na coś metalowego. Barry, jak długo nas nie będzie? spytał Lon. Ile potrwa powstrzymanie filmu? Nie wiem. Bo chcę wziąć z pokoju czapkę. Doskonały pomysł — przytaknął Barry. Czapka Lona, dwustożkowy, wełniany model ozdobiony podobizną reni fera, była nieodzowna, gdy wybierali się w świat Gumoli. Solidne nauszniki zasłaniały oba wyloty dziury, tłumiąc we sołe poświstywanie wiatru. Nim jednak to zrobimy do dał chciałbym odwiedzić Zeda. Zed Gromgar był zbrojmistrzem Hokpoku, byłym Zerorem zwolnionym przez ministerstwo po zabiciu zbyt 29 wiciu Gumoli w wojnie przeciw Śmieciożercom*. Miał za złe Barry'emu, że nie trafił do żadnej z książek. Uważał się za idealny przykład twardego gwiazdora akcji. Barry nie dziwił się J.G. Rollins, że nie uwzględniła Zeda w swych powieściach zbrojmistrz stanowił ucieleśnienie błędów i wypaczeń, koszmar rodziców, rynkową truciznę. Brutalny, stale skłonny do bójki, niewiarygodnie wredny... Nawet najdelikatniejsza karykatura Zeda sprawiłaby, że cała seria w mgnieniu oka zniknełaby z bibliotek szkolnych całego świata. Do diabła, Zed był za ostry nawet dla Barryego, gościa, który regularnie skopywał tyłek lorda Ciemniaków. W wersji książkowej seria o Trotterze nadawała się dla wszystkich, bez ograniczeń wiekowych. Obecność starego Zeda natychmiast podniosłaby poprzeczkę na poziom od lat 18 (przemoc, słownictwo, sugestywne sceny). Zapewne Zed zapuszczał się też na tereny XXX, ale o tym Barry wolał nawet nie myśleć. —Po co mamy się spotykać z Zedem? — spytał Lon. Bał się Zeda do tego stopnia, że na samą myśl o nim zaczynał się moczyć, choć trzeba przyznać, że akurat Lonowi przy chodziło to łatwiej niż innym. —Ponieważ, jeśli powiemy mu co robimy, może da nam coś przydatnego — wyjaśnił Barry. — Albo coś, co będziemy mogli sprzedać. —Za gumę? Lon uwielbiał gumę do żucia. —Możliwe. * Nazywano ich tak, ponieważ lord Vielokont kazał im w dowód wierności pożerać wielkie ilości śmieci i ziemi. 30 Super. Lon zawahał się, Ale co my właściwie robi my, Barry? Nie słuchałeś Bubeldora? Musimy powstrzymać film. Jak? spytał Lon. Barry nie wiedział, więc szybko coś wymyślił. Porwiemy J.G. Rollins rzekł. Och mruknął Lon. Słuch nie zawiódł Barry'ego i Lona. Pani McGoogle wpadła na nawiedzoną zbroję, której duch zbierał właśnie rozrzucone kawałki, marudząc po nosem. Cholerne cieleśniaki, myślą, że mogą tak wpadać na ludzi... żadnego szacunku dla zmarłych... Za plecami ducha widniały drzwi z mosiężną tabliczką z napisem ZED GROMGAR, ZBROJMISTRZ. Przepraszam. Barry odsunął stopą lekkie kawałki de koracyjnej zbroi. Uważaj zaprotestował nadąsany duch. To, co ko piesz, to mój dom! Panie Gromgar? Barry zastukał do drzwi. Tu Barry Trotter i Lonald Gwizzley. Odpowiedziały mu maszyno we jęki i zgrzyty. Barry odczekał chwilę, po czym zaczął walić w drzwi pięścią. Panie Gromgar! Usłyszeli, jak machina zatrzymuje się gwałtownie. Rozległ się wysoki, dziewczęcy głosik Zeda: Cofnijcie się, diablęta! Drzwi otwarły się i stanął w nich Zed. Był wielkim, ponaddwumetrowym, włochatym mężczyzną o długiej, rudej i rozdwojonej brodzie. Zarost miał tak bujny, że obok niego kudłaty Bubeldor wyglądał jak nudny urzędnik. Oprócz 31 rozdwojonej brody Gromgar miał też rozdwojone bokobrody. Włosy na głowie rozdzielił na liczne kępki, każdą przewiązaną wstążką, sterczące na wszystkie strony niczym dziecięcy rysunek słońca. Dawało to efekt zawadiackopijacki z mocnym akcentem zboczonej zmysłowości, o której Barry wolał nawet nie myśleć. Zed był ubrany w wypaprany smarem dżinsowy fartuch, jedną piegowatą ręką oganiał się przed rojem przejrzystych chochlików. Chochliki uskakiwały z łatwością, chichocząc i naśmiewając się z niego. A niech mnie, to przecież Trotter. I Lon. Wejdźcie, wejdźcie. — Zed podał im wytłuszczoną rękę i zmiażdżył dłoń Barry'ego w prehistorycznym pokazie dominacji. W drugiej ręce trzymał różową miotełkę z piór, najwy raźniej stanowiącą źródło wszystkich hałasów. — Witam, sir Cyrilu pozdrowił ducha widzę, że była tu Wichura McGoogle. Niektórzy ludzie nie powinni mieć ciał odparł sir Cyril, dźwigając naręcze zbroi. — Są na to zbyt nieodpo wiedzialni. Owszem przytaknął Zed, zamykając drzwi. Cie nias mruknął pod nosem. — Nie przejmujcie się cho chlikami dodał, zwracając się do chłopców. — Cholerne przekleństwo. — Cisnął im dwie pary plastikowych okula rów ochronnych. — Nałóżcie je — polecił. Chochliki lubią składać jaja w ludzkich oczach. Ach. Barry i Lon natychmiast zmrużyli oczy i pośpiesznie nałożyli okulary. Parę lat wcześniej profesor Snajper, złośliwy nauczyciel elokwencji, po jakiejś sprzeczce zaraził Zeda chroniczną chochlikozą. Nikt nie chciał zdjąć klątwy w obawie, że 32 narazi się Snajperowi, a chochliki wybitnie ograniczyły powodzenie Zeda u płci pięknej. Durnowate, maleńkie chochliki nieustannie uderzały o okulary. Wkrótce człowiek tak do tego przywykał, że niemal przestawał je dostrzegać. Widzę, że wciąż nosisz szkła, Barry — zauważył Zed, Czemu nie pozwolisz mi czegoś' z tym zrobić? Zed wiele razy proponował Barry'emu nową parę magicznych metalowych oczu. Barry, jakże rozsądnie, odmówił. Gromgar stał skąpany w blasku jarzeniówek w warsztacie o betonowej podłodze, zdumiewająco nowoczesnym jak na Hokpok, gdzie instalacje wodne i elektryczne wciąż były wysoce angielskie. (Bubeldor nieustannie wzywał domowe skrzaty i zlecał im kolejne naprawy, ale ponieważ ich związek zawodowy ciągle organizował strajki, wszyscy nauczyli się znosić niespłukujące się toalety i niewielkie pożary instalacji elektrycznej — a także niespłukujące się iskrzące toalety i traktować je jako część codziennego życia)*. * Należy przyznać, że Hokpok w znacznej mierze zawdzięczał swój żałosny stan wyjątkowo kiepskim zdolnościom dyplomatycznym Bubeldora. Zdobywanie funduszy na utrzymanie szkoły i tak było niezwykle trudne, bo większość członków rady nadzorczej stanowili kumple Vielokonta (powiedzmy to sobie jasno: nie da się zgromadzić sporej fortuny, przynajmniej w części nie będąc Ciemniakiem). Lecz tendencja Bubeldora do pokazywania gdzie się zgina dziób pingwina co bardziej irytującym oponentom sprawiała, że rada nadzorcza pozostawała wobec niego w aktywnej opozycji. W istocie w sekrecie przekazywała fundusze mysim rewolucjonistom. 33 Zed otarł dłonie o fartuch, do tego stopnia wymazany smarem (i krwią? Z pewnością tak to wyglądało), że w efekcie ubrudził się jeszcze bardziej. Pośrodku warsztatu leżała na stole całkowicie bezbronna nadmuchiwana lalka z sex shopu. Nie imponowała jakością; Barry był gotów założyć się, że nie wytrzyma nawet trzydziestu sekund pod masywnym ciężarem Zeda. Uniósł oklapła gumową rękę. Co robisz ze swoją przyjaciółką, Zed? spytał. Od kurzasz ją? — Odłóż to rzucił gniewnie Zed. —To przedmiot osobi sty. — Chwycił lalkę i schował do pudełka. — Naprawdę nie uważałeś na zajęciach. Mam rację, Trotter? To nie jest mio tełka, to zaklęciomat. Wyjął zza ucha różdżkę i wetknął w końcówkę miotełki. Skupia moc magiczną. Bierzesz przedmiot, który chcesz zaczarować. — Wyłowił z kieszeni kapsel od piwa siarkokremowego i położył na stole. Uno sisz tuż nad nim zaklęciomat i... — Błysnęło, w powietrzu rozszedł się zapach ozonu. Jest zaczarowany. Kapsel pisnął i zaczął podskakiwać, przy każdym skoku zginając się wpół i zamykając niczym usta. Zed zmiażdżył go mięsistą pięścią. Kapsel pisnął i przestał się poruszać, Lon pociągnął nosem. Barry pomyślał ze współczuciem o lateksowej pannie, zmuszonej odgrywać Pinokia wobec złaknionego rozkoszy Gepetta Zeda. Zgodnie z najlepszą tradycją szkół publicznych, w samych murach Hokpoku kryło się coś zachęcającego do seksualnych wybryków, Mnóstwo przepisów, kipiące hormony nastolatków... Uczniowie zwykle z tego wyrastali, ale cała kadra zachowywała się dziwnie, także pod względem seksualnym. 34 Co mogę dla was zrobić, chłopcy? Lon natychmiast wyczuł okazję. Chcemy kogoś porwać. Ponieważ Zedowi nic to nie wyjaśniło; spojrzał pytająco na Barry'ego. Wyruszamy w świat Gumoli, może nawet do Amery ki, żeby nie pozwolić pewnym ludziom nakręcić o mnie filmu oznajmił Barry, Zed, stuprocentowo pewien, że także w tym projekcie nie znalazło się dla niego miejsce, natychmiast stracił wszelką chęć do pomocy. Nie mam pojęcia, jak zwykły, prosty, hokpocki zbrój mistrz mógłby ci w tym pomóc rzekł. A teraz wybacz cie, muszę rozbroić tego lizaka. Podniósł coś, co przypominało zwykły lizak kulkowy, pokryty obcojęzycznymi napisami. Przez szczelinę w opakowaniu Barry dostrzegł, że cukierek ma barwę ognistego oranżu. Oczy Łona pojas'niały. 0, mogę go dostać? Nie, Lon. — Zed uśmiechnął się. — Mógłby okazać się śmiertelny. Twoi nieznośni bracia zostawili go w tajemnej skrytce na cukierki obok Żelaznej Marii na drugim piętrze. Niedawno znalazł go pewien trzecioroczniak i o mało nie zjadł. Trudno orzec, co by się z nim stało. Barry zgodził się z tym w duchu. Zjedzenie jakiegokolwiek cukierka, który przeszedł przez ręce Ferda i Jorgego Gwizzleyów było naprawdę kiepskim pomysłem. Przypomniał sobie słodycze, które parę lat temu rozdali pierwszakom. Pyszne czekoladowe trufle zamieniły się w jelitach w jajeczka 35 wielobarwnych admirałów i wkrótce z tyłków pierwszoroczniaków wystrzeliły stada motyli. To było piękne. Zed ruszył ku drzwiom. I bez tego mam mnóstwo pracy, więc wybaczcie, ale... Proszę zaczekać, panie Gromgar, Proszę posłuchać. Barry na poczekaniu wymyślił odpowiednie kłamstwo. Musimy powstrzymać nakręcenie filmu, bo widzieliśmy scenariusz i, no cóż, wszystko jest w nim nie tak. Pominięto pewnych ludzi, pewnych ważnych ludzi. — Zed rozpromie nił się. I zamierzamy dopilnować, by się w nim znaleźli, żeby cały świat poznał ich zasługi. Hm, w takim razie... Zed próbował ukryć nagły wzrost zainteresowania, napinając mięśnie prawego ucha i wyrzucając w powietrze wsuniętą za nie różdżkę. Chwycił ją zręcznie w palce. Ten nerwowy tik za pierwszym razem wyglądał imponująco, ale po całym semestrze magiomechaniki był okropnie wkurzający. — Czym mogę wam służyć? Co za frajer, pomyślał Barry i zarzucił kolejny haczyk. Potrzebujemy czegoś, co pomoże nam w naszej misji, zwłaszcza gdyby /robiło się niebezpiecznie. Co powiesz na tę piłę? Zed uniósł dwuipółmetrową srebrną halabardę. — Naciskasz przełącznik, o tutaj i... Ostrze na końcu zaczęło wirować z upiornym skowytem. Najlepsza piła na świecie, przecina wszystko! krzyknął Zed. To z pewnością przekona tych typków z Hollywood. Lon z szerokim uśmiechem zaczął podskakiwać, przyciskając dłonie do uszu. Głośne dźwięki go podniecały. Barry nie podzielał entuzjazmu przyjaciela. Nie, dziękuję! krzyknął. — Potrzebujemy czegoś mniejszego! Łatwiejszego do ukrycia! 36 Jak sobie chcesz. — Zed z roztargnieniem odłożył piłę, nie wyłączając jej. Okazało się, że nie przesadził w swych pochwałach: piła bez trudu przecięła podłogę, wyrzucając w powietrze deszcz betonowych odłamków. Z sali w dole dobiegł ich krzyk. Zed uniósł gwałtownie piłę i wyłączył. Przepraszam! — ryknął. Włącz ją, włącz! wrzasnął Lon. Zbrojmistrz zignorował jego pros'by. Zedzie, czy masz coś, co da się ukryć? Mam kaburę zakładaną na udo, do różdżki. Jest przydatna, gdyby chcieli cię przeszukać. Bierzesz? Jasne odparł Barry. Zed cisnął mu kaburę. Uszyto ją ze skóry i ozdobiono prymitywnym rysunkiem nagiej kobiety. A coś, co wygląda po gumolsku, ale takie nie jest? Zed wsunął włochatą rękę do kieszeni fartucha i wyciągnął paczkę gumy do żucia. Co powiesz na to? Bomba! — huknął Lon. — Teraz nie będziemy musieli sprzedawać... Zamknij się, Lon — warknął Barry w obawie, że Zed połapie się w ich machinacjach. W porządku, dzięki. Chwilunia, nie wybuchnie ani nic takiego? Nie, niestety. — Zed rzucił gumę Barry'emu. Wyglądała jak guma, pachniała miętą. — Pomoże ci jednak opróżnić pomieszczenie. To guma z gazem łzawiącym. Wystarczy po żuć i chuchnąć na kogoś. Ucieknie bardzo szybko. Barryego zachwycił ten pomysł; od razu dostrzegł w nim potencjał do wspaniałych psot. Świetnie. Masz cos1 jeszcze? 37 Zed otworzył komodę z mnóstwem szufladek i zaczął w nich grzebać. Mamy dopiero początek semestru, więc nie zebrałem jeszcze zbyt wielu rzeczy... Poważna plastelina®. Nie, tego nie chcesz. Magiczne ślimaki? Sliniaki? spytał z nadzieją Barry. Może przynajmniej nauczyłyby Lona lepszych manier przy jedzeniu. Nie, ślimaki, takie zwykłe. A co robią? zdumiał się Barry. Wypisują twoje imię śluzem, bardzo wolno. To na wet zabawne, jeśli masz wolny wieczór i nic do roboty. Ale nikomu nie mogą zaszkodzić. Co powiesz na to? Wierny kit. — Odwrócił się i cisnął Barryemu coś, co przypominało tubkę pasty do zębów. Barry wycisnął odrobinę na czubek palca. Natychmiast poczuł coś dziwnego, jakby ktoś go nie śmiało polizał. Bardzo przydatna rzecz. To produkt specjalnej odmia ny superczułych pszczół. Ten kit zrobi dla ciebie wszystko. Ale co właściwie może zrobić? Zatykać dziury, chronić skórę przed gorącem bądź zimnem. Powiedzmy, że musisz wyciągnąć z tostera grzan kę. Wystarczy wycisnąć trochę wiernego kitu na dłoń. Kit z radością spłonie, chroniąc palce tego, kogo kocha. Nie do końca przekonany o użyteczności produktu, Bar ry schował go do kieszeni. Dzięki, Zed. Podczas gdy dorośli rozmawiali, Lon na czworakach ob wąchiwał mysią norę. Nagle z dziury wyleciała igła ciągną ca za sobą nitkę i przyczepiła się do obroży Lona. Z nory dobiegły ciche wiwaty. Zaskoczony Lon zerwał się z ziemi 38 i cofnął. Z norki wyjechała staroświecka płaska wrotka, podwędzona któremuś z uczniów. Na wrotce przysiadło siedem myszy. Lon odwrócił się i puścił biegiem. Co jeszcze masz? spytał Barry. Wezmę wszystko, czego nie potrzebujesz. Oczywiście dobrze się tym zaopie kujemy. Aaa! wrzeszczał Lon, przebiegając obok i ciągnąc za sobą wrotkę pełną wiwatujących myszy Nie, jeśli właściwie tego użyjesz. Zed roześmiał się. Wciąż biegając po pokoju, Lon uświadomił sobie w końcu, że wrotka jest przymocowana do obroży, i zaczął tłuc w nią rękami. Odczepił igłę; myszy, teraz krzyczące ze strachu, skręciły gwałtownie, zderzając się ze ścianą. Kilka odniosło obrażenia, lecz niezbyt poważne. Wkrótce pozbierały się i ruszyły chwiejnie do swej dziury, ciągnąc za sobą wrotkę. Zed nadal grzebał w poobijanej komódce. Proszę, nawet tego nie otworzyłem, ale możesz tym załatwić paru Gumoli. — Rzucił Barry'emu okrągłą, brą zowosrebrną puszkę z napisem: „Flegmerrowska czeko lada z katarami". Obrócił ją w palcach i obejrzał etykiet kę. „W tej puszce kryje się najlepsza czekolada z katarami. Ten pyszny napój sporządzany według sekretnego przepisu rodziny Flegmerry łączy w sobie najdoskonalsze, drobno mielone kakao z niewiarygodnie silnym wyciągiem taba kowym. Jeden łyk wystarczy, by poczuć miły ciężar w zato kach i w rozkosznym kichaniu godzinami wyrzucać z siebie całe garście kremowego śluzu. Rozkosz dla nosa. Czekolada z katarami". Zdaję sobie sprawę z tego, że to niewiarygod nie obrzydliwe, Zed. Ale do czego właściwie służy? 39 Zed nawet nie uniósł głowy. Odwróci uwagę napastnika. Lon wyciągnął rękę. Mhm, pachnie czekoladą. Pokaż. Nie, Lon. Barry pacnął lekko Lona w nos. Zed, a jeśli nie będę chciał odwrócić uwagi Gumola, tylko roz walić jakiegoś na strzępy? Zed odwrócił się, jego oczy rozbłysły. Sama myśl o przemocy wobec Gumoli rozpaliła mu serce. Mam coś w sam raz. Otworzył górną szufladę i wy ciągnął z niej złowrogi, metalowy pistolet. Tak, pomyślał Barry, oto coś co będę mógł spylić. Magnum 357, model policyjny, niklowany, z przyciętą lufą, mieści się w kieszeni. To cacko zdoła zatrzymać nawet mantikorę. Zed mruczał rozkosznie jak kot. Ze szczękiem odbez pieczył broń. Ostrożnie, jest nabity. — Cisnął pistolet Barry'emu, nim ten zdołał pojąć, jaki to kiepski pomysł. Chwycił pistolet i wszyscy odskoczyli gwałtownie, słysząc strzał. Pocisk zrykoszetował i — szansa jedna na milion przeleciał wprost przez świeżo wyciętą dziurę w podłodze. Usłyszeli jęk, a potem głos profesora Snajpera. Cyrylu Bradpittonie, przypominam ci, że nikomu nie wolno dać się postrzelić w mojej klasie bez pozwolenia. Grafitton traci pięć punktów. Zed wychylił się przez dziurę. Jeszcze raz przepraszam! krzyknął i skrzywił się. Auć, wygląda na to, że czarodziejów też rozwala na strzępy. Lepiej znikajcie, zanim Snajper i was przeklnie. 40 Dzięki, Zed. — Barry pośpiesznie zebrał łupy. Życz nam szczęścia. Co się stało? — spytał Lon, nie wychylając się z kry jówki. Nic, Lon, miłego porywania powiedział Zed. I Barry... Tak? Jeśli nie uda ci się go powstrzymać i nakręcą film... mógłbyś dopilnować, żeby zagrał mnie George Clooney? ROZDZIAŁ 3 Barry i Lon wybiegli z gabinetu Zeda w chwili, gdy rozpętało się prawdziwe piekło. Posłuchaj no, Gromgar, nie możesz strzelać do moich uczniów! huknął poirytowany Snajper, a potem drzwi się zamknęły, tłumiąc wszelkie głosy. Zdjęli okulary i położyli je przy progu. Istny dom wariatów mruknął Barry do Lona. Lon nie był pewien co znaczy słowo „wariat", więc uśmiechnął się i przytaknął. Zdumiewające, jak bardzo od grywanie głupka może pomóc w życiu. Pokazał Barry emu lizaka — w zamieszaniu zwędził go ze stołu Zeda. Prawdziwy z ciebie Gwizzley, co? Dobra robota, ale na twoim miejscu bym tego nie jadł. Przecież mogę rzekł z oburzeniem Lon. W porządku, ale najpierw poproś o zgodę Ferda bądź Jorgego, dobrze? Chcesz zabrać coś z pokoju, nim ruszymy w drogę? Tylko czapkę odparł Lon. Jasne, jasne — mruknął Barry. Oprócz jakże ważnych nauszników czapka Lona była wyposażona w sznureczki, które można zawiązać pod brodą, aby ogrzać porośnięte miękkim puchem policzki tego pół dziecka, pół psa. Owszem, biorąc pod uwagę, że był dopiero wrzesień, wyglądałoby to dziwnie, ale Barry przestał się już tym przejmować wieki temu. W porządku, włóż ją. Weź wszystko co chcesz zabrać i spotkamy się pod portretem za pięć minut — polecił Barry. Lon ruszył naprzód. Jego rozkołysanemu krokowi nie towarzyszyło nawet najmniejsze poczucie celowości. Barry skierował się do swego pokoju. W korytarzu minął go pierwszoklasista, Basil Basingstoke, niosąc okrągły pojemnik. Na jego widok Barry'emu wpadł do głowy pewien pomysł. Hej ty, jak się nazywasz? BBasil — wyjąkał Basil, wstrząśnięty faktem, że wielki Barry Trotter zwrócił się wprost do niego. Właśnie, Basil. Daj mi tę puszkę, dobrze? Och, jasne Barry, z rozkoszą. Basil natychmiast wysypał na podłogę zawartość — zbiór guzików i wręczył mu puszkę. Zaczarowane guziki odturlały się ze śmiechem i ukryły we wszelkich możliwych szczelinach i szparach. Basil spędzi wiele godzin, nim zdoła je pozbierać. Dzięki, mały. Barry podjął wędrówkę do pokoju, wiedząc, że Basil będzie miesiącami przechwalał się swoim przyjaciołom tym przypadkowym spotkaniem. Kiedy otworzył drzwi, powitał go tradycyjny obraz nędzy i rozpaczy: rozkopane łóżko śmierdzące potem, niedbale przyklejone taśmą do ściany plakaty Wściekłych psów, Boba Marleya i oczywiście portret Kena Vorodiota, wokalisty zespołu Vojna Totalnej Agresji wielkości naturalnej; zepsuta lampa z bąbelkami, biurko z piętrzącymi się na blacie stosami starych zadań domowych, listów z pogróżkami, mandatów, rachunków i innych śmieci; i jego skarb, ukradziony znak drogowy (DROGA URYWA SIĘ NAD of CHŁANIĄ PIEKIEŁ, 5 KM). Było tam też kilkanaście książek na półkach i w chwiejnych stosach: Camus i Hesse nigdy nieczytani; Saiinger, Kerouac, Vonnegut — przerzuceni, Brautigan, z czasów gdy Barry podejrzewał, że jest dość głęboki, by pisać wiersze (nie był); mnóstwo komiksów oraz prenumerata „Magika" (którą dziesięć lat temu podarował mu ojciec chrzestny Sknerus i z niewiadomych przyczyn wciąż nie wygasła) i oczywiście jego wierna sowa, Hybryda, huśtająca się z nadąsaną miną w klatce. Odkąd pięć lat temu Hybryda zaatakowała co miększe części ciała Drąga Malgnoya, siedziała uwięziona w pokoju Barry'ego i jak zwykle, klatkę miała okropnie brudną. Podstawowa zasada Barryego głosiła: „Nie sprzątać, póki nie łzawią ci oczy". Trzymając w dłoni otwartą puszkę, podszedł do klatki Hybrydy. Otworzył drzwi, zagiął brzegi ciężkiej od odchodów gazety, zrobił zawiniątko, po czym zgrabnie wetknął je do puszki. Stos odchodów okazał się nieco wyższy od niej, Barry'emu jednak udało się wbić przykrywkę. Puszka była tak pełna, że musiał zakleić ją taśmą. Zaśmiał się pod nosem. Czymże byłoby życie bez drobnych przyj emnostek? 44 Znalazł szybko brązowy papier i starannie zapakował puszkę, po czym zabrał się do adresowania paczki. Nagle urwał. Żaden ślad nie mógł prowadzić do niego — w końcu parę lat temu gumolski sąd zakazał mu zbliżania się do ofiary. Machnął zatem ręką, mamrocząc pradawne zaklęcie przywołania. Chono! Z biurka podniosło się magiczne pióro i podleciało do Barryego. Zastygło tuż nad paczką, czekając na polecenie. Pan Vermon Durney, 4 Trivia Row, Piddlesex, Anglia. W błyskotliwym przebłysku podał jako zwrotny adres szefa wuja Vermona. Barry uśmiechnął się na myśl o szkodach psychicznych, jakie wyrządzi jego przesyłka. Nagle z niewiadomych przyczyn poczuł drobniutkie ukłucie wyrzutów sumienia. Zmiażdżył je szybko niczym bezbronnego chochlika. Choć jego fani od lat grozili śmiercią Durneyom, Barry także znęcał się nad nimi, i to nie bezpodstawnie. Najpierw doprowadził do obłędu ich podłego, sadystycznego syna, umieszczając mu w głowie niekończącą się, zapetloną, wyszczekiwaną przez psy wersję Jingle bells. Potem obdarzył panią Durney przemożnym platonicznym pociągiem do królowej, co nie tylko zrujnowało małżeństwo Durneyów (Vermon wkrótce trafił w objęcia jeszcze gorszej i brzydszej jędzy), ale też wepchnęło panią Durney na szczyt listy osób poddawanych całodobowej inwigiliacji przez MI5. Ku zdumieniu Barryego Vermon okazał się najtwardszy z całej trójki, niczym krowi placek spieczony na kamień przez rozpalone słońce niezłomnej tępoty. Proszę, Hybrydo, gumolską pocztą. 45 Barry pozostawił swej sowie nieprzyjemne zadanie pozbycia się własnych odchodów. Ona jednak tak bardzo ucieszyła się, że może opuścić klatkę, że bez słowa skargi chwyciła sznurek w szpony i wyfrunęła przez okno. Zatoczyła jednak krąg, posyłając Barry'emu nieprzychylne spojrzenie, i mógłby przysiąc, że pokazała mu język. Irytujące, lecz zwierzęta w ogóle nie przejmowały się jego sławą, była im zupełnie obojętna. Barry włożył szybko starą, wojskową kurtkę, postrzępioną i pokrytą plamami atramentu, pamiątką z czasów, gdy krótko używał pióra wiecznego, bo dzięki temu czuł się mądrzejszy. Sprawdził, czy w kieszeniach tkwią niezbędne przedmioty (fajka, zapalniczka, otwieracz do butelek, pistolet), i wyszedł. Lon czekał na niego przed portretem w sali wspólnej Grafittonu. Miał na głowie czapkę i był wyraźnie gotów do drogi. W dłoni trzymał grubą książkę. Lon nie zdołałby przeczytać takiej powieści, pomyślał Barry. Hej, Lon, do czego ci co? To mój pamiętnik odparł Lon. Na wypadek gdy byśmy mieli przygody. Zazwyczaj Barry zanadto chronił swą markę, by pozwalać na coś podobnego. Ale to przecież był Lon, pozostający wciąż na poziomie elementarza; w żaden sposób nie zdołałby zostać pisarzem. Barry uznał, że nie będzie wredny. Ty pierwszy rzekł. 46 Majteczki w kropeczki ~ zaśpiewał Lon i wszedł w głąb obrazu, który posłusznie uniósł szeroką spódnicę, przepusz czając go. Barry podążył za nim i wkrótce znaleźli się za murem Hokpoku. Barry narzucił na siebie i Lona pelerynę niewidkę, by nie dostrzegły ich przelewające się wokół tłumy Gumoli. Niestety, Lon znacznie przewyższał go wzrostem, toteż w dole widać było ich łydki i stopy. Za mną! rzucił Barry, kierując się w stronę Zabro nionego Lasu. Barry, nie powinieneś chyba w tej chwili spotykać się ze swoimi dziewczynami — rzekł Lon z osobliwą moralną wyższością przedszkolaka. Zamknij się, durniu. Idziemy po Herbinę. Lon na moment pokornie zwiesił głowę, wkrótce jednak znów zajął się fascynującymi zapachami niesionymi przez wiatr. Barry bardzo pilnował, by nie zbliżać się do niesławnej Odtylnej Osiki. Gdy ktoś podchodził do niej zbyt blisko, ta ohydna roślina sięgała ku niemu i... nie, to zbyt obrzydliwe, by opisywać co robiła. Jak dostaniemy się do Hogsbiede? — spytał Lon. Oczywiście żywopłotką odparł Barry. Całą gumolską Anglię pokrywała gęsta sieć żywopłotów, dość duża, by ukryć podziemną kolej, zwłaszcza przy zastosowaniu odrobiny magii zaginającej przestrzeń. Kolej ta stanowiła podstawowy środek transportu magicznej społeczności Wielkiej Brytanii; Barry zmusił J.G. Rollins, by pominęła ten fakt w swoich książkach, bo odkrycie kolei przez Gumoli stanowiłoby prawdziwy problem opłaty, 47 podatki, normy emisji gazów i Bóg jeden wie co jeszcze. Z drugiej strony możliwe też, że nic by się nie stało, bo wśród najdzikszych fantazji w jej książkach znalazły się też słowa świętej prawdy: Gumole nigdy nie zwracają uwagi na nic poza sobą. A tych, którzy zwracają, uważa się za świrów. Sieć kolei ukrytych pod żywopłotami i wykorzystywanych przez magiczny lud? Niewiarygodne. Faktycznie niewiarygodne, co nie znaczy nieprawdziwe. Żywopłot należał do specjalnej odmiany — nie tylko ukrywał w sobie sieć transportu publicznego, ale jego liście miały kształt liter. Litery te odczytywane w odpowiednim porządku tworzyły słowa i powiadano, że każdy żywopłot opowiada własną historię. Każdej jesieni z gałęzi spadało arcydzieło, lecz wiosną wyrastały nowe rozdziały. Historie te nie rosły w miarę opowiadania opowiadały się w miarę rośnięcia. Tędy odczytał wśród liści Barry, gdy dotarli do wej ścia do żywopłotki. Zwinął szybko pelerynę, a Lon uniósł gałęzie, odsłaniając spory otwór. Niektórzy Gumole dostrzegali podobne otwory w powietrzu, uznawali je jednak za efekt niedogotowanych młodych centaurów zalegających w żołądkach. Dzięki, Lon mruknął Barry i wcisnął się do środka, Lon podążył za nim. Nagle znaleźli się w sali znacznie większej niż żywopłot, rozmiarami dorównującej Grand Central Station (jeśli kiedykolwiek tam byliście). Barry uwielbiał tę iluzję. Większość magii była dość utylitarna, mało imponująca. To jednak wyglądało zupełnie inaczej. Efekt migających świateł przenikających przez dach, masa gałęzi i zieleni 48 sprawiały, że czuł się jak wciśnięty pod choinkę, uskakując z włosami zlepionymi żywicą przed spadającymi ozdóbkami. W każdym rogu kwadratowej sali stał szereg pojazdów przypominających sanki, czerwone, z dwoma miejscami jednym z przodu, drugim z tyłu i pionową dźwignią z przodu, służącą do kierowania i kontroli nachylenia. Przed nimi w kolejce czekała grupa istot magicznych, półmagicznych i pseudomagicznych. Ktoś wsiadał do sań, znikał w głębi tunelu w ścianie sali, jego miejsce zajmowała następna grupa i tak dalej. Barry'emu zawsze kojarzyło się to z wesołym miasteczkiem. Podeszli do kolejki pod rozłożystą gałęzią z napisem: PORTAL POŁUDNIOWOWSCHODNI i stanęli za plecami odzianego w garnitur z lat trzydziestych centaura, który niecierpliwie kręcił w palcach długą dewizkę i postukiwał kopytami. Kolejka przesuwała się powoli, lecz bez przerw i wkrótce Lon i Barry wsiadali już do swych sań. Proszę uważać na nogi ostrzegł konduktor. Jego nos wyglądał jakby częściowo padł ofiarą jakiejś choroby. Reszta twarzy, choć pozostała na miejscu, sprawiała równie nieprzyjemne wrażenie. Barry'emu nie spodobał się ani on, ani sanie: stare, zardzewiałe, pokryte prymitywnie nałożonymi łatami i śladami palnika. W podłodze ziała spora dziura, a na tylnym siedzeniu leżało coś przypominającego zużyty kondom. Pytakrzyk na jego czole zapulsował w soczystej sambie bólu. Barry zawahał się. Czy nie powinien poprosić o inne sanie? Proszę wsiadać, proszę wsiadać, kolejka czeka. 49 Konduktor posłał im szczerbaty uśmiech, który dla Barryego wyglądał... złowrogo. W jego umyśle pojawił się obraz tego człowieka — potarganego, nieogolonego, ubranego jedynie w sięgającą kolan nocną koszulę i szlafmycę, tańczącego w blasku księżyca wokół olbrzymiego ogniska z książek książek o Barrym. Na koszuli widniał napis NIE ciERPią BARRY'EGO TROTTERA ułożony z wielkich, czarnych, wprasowanych liter. Podskakuj ąc demonicznie w umyśle Barryego, mężczyzna zerwał z siebie ze zwierzęcym rykiem koszulę, odsłaniając upiorny tatuaż na piersi — portret Barryego z nałożonym znakiem zakazu: kółkiem i ukośną linią, Wydaje mi się, że nie powinniśmy jechać tymi... Po walony atakiem bólu Barry osunął się na ziemię. — Twój przyjaciel chyba zemdlał ~ oznajmił konduk tor. — Pomogę ci go załadować. Lon i podejrzany funkcjonariusz kolejowy wsadzili bezwładnego Barry'ego na tylne siedzenie. Lon usiadł za sterami i sanie śmignęły w głąb tunelu, pozostawiając za sobą złowieszczy śmiech konduktora. Gałąź nad ich głowami wypisała: POŻAŁUJECIE, ale tylko Lon mógł ją odczytać. Barry ocknął się i natychmiast ujrzał swój najgorszy koszmar: Lona za sterami szybkiego pojazdu. Uraz mózgu pozbawił Lona zdolności postrzegania prędkości. I rozpędu. I równowagi. Do tego wszystkiego był ślepawy, choć nigdy się do tego nie przyznał. — Lon, uważaj! — ryknął Barry i o włos ominęli bezdomnego śpiącego pod ścianą tunelu. W powietrze wzleciały 50 stare egzemplarze „Wróżbity codziennego". — Pozwól rai poprowadzić. Hę? Nie, Barry! huknął Lon. Był bardzo wrażliwy na tym punkcie. Ja mogę prowadzić, potrafię. Posłuchaj, nanomózgu... Barry sięgnął do kierownicy. Nie, ja! Lon uniósł ręce i odrzucił Barry'ego na tylne siedzenie. Barry był lżejszy o dwadzies'cia kilo od rudowło sego ćwierćgłówka. Sanie pędziły naprzód, co chwila zbaczając ze ścieżki, ocierając się o ściany żywopłotu i obsypując tor deszczem liści i gałązek, jedna z gałęzi uderzyła Barry'ego w głowę i odłamała się. Odczytał napis: MASZ PROBLEM, STARY. Jechali stanowczo za szybko. Mimo że tunel był zupełnie płaski, pchnięcie dźwigni naprzód zwiększało magicznie nachylenie zbocza, a tym samym prędkość pojazdu. Lon pchnął dźwignię do oporu. Barry zasłonił rękami oczy i zaczął się modlić. Coś przeleciało mu ze świstem koło ucha. Spojrzał w dół i odkrył, że śruby przytrzymujące dużą łatę w podłodze sań odkręcają się pod wpływem wibracji. Z każdym podskokiem (korzeń drzewa? Pechowa wiewiórka? Kolejny pijak?) sanie dygotały gwałtownie i dziury w podłodze stawały się odrobinę szersze. Lona najwyraźniej zupełnie to nie obchodziło. Z radosną miną nucił ulubioną piosenkę: Aaa, kotki dwa, kotki dwa, kotki dwa. Barry dostrzegł coś po prawej. Na tylnym siedzeniu przycupnął gremlin. Szaroskóry stwór o żółtych oczach chichotał złośliwie, napawając się przerażeniem Barry'ego. 51 Pochylił się i ze złowieszczą miną wskazał go palcem, a potem przesunął długim, szponiastym paznokciem w poprzek gardła. Przepowiadał najbliższą przyszłość i rozkoszował się nią. Niezmiernie. Ty sukin... Barry rzucił się na niego, lecz tuż przedtem, nim w książce pojawiło się pierwsze poważne przekleństwo, krucha konstrukcja z łat trzymająca sanie w kupie pękła z trzaskiem i, pojazd zaczął się rozlatywać. Barry chwycił tył siedzenia Łona, przywierając do niego z całej siły. W chwili gdy jego mięśnie zaczęły słabnąć i sanie miały rozpaść się na dwoje, zatrzymały się przed niewielkim znakiem z napisem: STACJA HOGSBIEDE. Wkurzony gremlin walnął pięścią w dłoń i zniknął. Uwielbiam prowadzić oznajmił Lon. Obejrzał się na Barryego w chwili, gdy tył sań rozleciał się na kawałki. O, Barry zepsuł sanki. — Wyskoczył na peron, tańcząc radosny taniec i wyśpiewując: — Barry zepsuł sanki, Barry zepsuł sanki. Sam Barry, rad, że jeszcze żyje, poczołgał się niepewnie ku wyjściu. ROZDZIAŁ 4 Żywopłotka dostarczyła ich na aleję Crowleya, niesławny pasaż w Hogsbiede, przy którym mieściła się zbieranina barów, szulerni i domów cieszących się wyjątkowo złą reputacją, zgromadzonych pośrodku mieściny niczym przestępcy na policyjnym okazaniu. Można tu było zaspokoić każde pragnienie, nieważne jak paskudne — oczywiście za odpowiednią cenę. Co niesforniejsi uczniowie Hokpoku uwielbiali to miasteczko i rzadko zdarzało się, by w niedzielę Hamgryz nie musiał przybywać tu i opłacać kaucji za grupkę skacowanych nastolatków. Plotka głosiła, że w miejscowym areszcie wydzielono specjalną część dla uczniów. Barry zanadto się bał, by kiedykolwiek to sprawdzić — poza tym fani wyciągali go ze wszystkich kłopotów. Przed nimi grupka wyraźnie podchmielonych arytromancerów kłóciła się o przyszłość, bliska bójki. Nie zdołałbyś przewidzieć świąt nawet gdybym podarował ci kalendarz, durniu. 53 Hogsbiede stanowiło ważny ośrodek konferencyjny, a atmosfera miasta zachęcała do złego nawet najbardziej szanowanych naukowców. Przejdźmy na drugą stronę zaproponował Lonowi Barry. Tymczasem Lon, zafascynowany, przyglądał się mrugającym neonom i światłom. Co to znaczy „Satyry, szybkie numerki"? — spytał. Wyjaśnię ci później. Barry przekroczył stłuczoną butelkę po kremowej brandy. Sam spacer pasażem sprawiał, że czuł się brudny. W końcu dotarli do ulicy Corleone i skręcili w lewo. Niemal natychmiast atmosfera z przesiąkniętej aktywnym złem zmieniła się w po prostu zepsutą i Barry'ego ucieszyła ta zmiana. Od razu też ujrzeli strzałkę wskazującą miejsce pracy Herbiny, Świętego Hilarego. I dobrze, bo Barry podczas incydentu z saniami lekko skręcił nogę w kostce. Naciągnij mocniej czapkę polecił Lonowi. Widzę twoją dziurę. Ups — mruknął Lon. — Mózg mi się przegrzał. Do obu stożków czapki przyszyto dzwoneczki, które podzwaniały przy każdym kroku. Bardzo szybko robiło się to okropnie irytujące, lecz Barry już dawno nauczył się ignorować ów dźwięk. Brzdęk, auć. Fala bólu zalała kostkę Barry'ego. Brzdęk, auć. Skręcili w wąską uliczkę i ujrzeli niewielki przysadzisty budynek, porządny w ów typowo upierdliwy angielski sposób, lecz bez wątpienia już dawno nadający się do rozbiórki. Napis przy drzwiach głosił, iż dotarli do „Akademii 54 Świętego Hilarego dla ledwo magicznych". Ta uboga szkoła nie miała pieniędzy na kosztowne antygumolskie zaklęcia i uroki, otaczające Hokpok. Polegała wyłącznie na uświęconej tradycją zasadzie ukrywania się na widoku. Jak dotąd, to się sprawdzało — albo po prostu nikogo nie obchodziła. Święty Hilary był jedną z około stu szkół założonych w latach pięćdziesiątych, gdy ministerstwo uznało, że miejsca takie jak Hokpok są zbyt snobistyczne i elitarne. Teraz, gdy większość zwykłych prac wykonywały domowe skrzaty, tysiące ludzi mogły rozwijać swoje ambicje. Każdy czarodziej i czarownica, nieważne jak pozbawiony talentu i nienadający się do niczego, zasługiwał na naukę magii. Sam pomysł był szlachetny, w rzeczywistości jednak podobne szkoły bardzo szybko stały się niedofinansowanymi, zrujnowanymi przechowalniami uczniów, których czekała jedynie żałosna przyszłość przed telewizorem, walka z rosnącą tuszą i zasiłek. Wśród nich wszystkich Święty Hilary cieszył się największą sławą, bo jeden z uczniów rok wcześniej włamał się do szafki z różdżkami swego ojca i wpadł w morderczy szał. Lon i Barry otworzyli drzwi i natychmiast poczuli charakterystyczny zapach, typowy dla szkół średnich, obrzydliwe połączenie smażonego jedzenia, środków odkażających, słodkich woni uwielbianych przez starsze panie i pyłu kredowego. Oddychając płytko przez nos, ruszyli głównym holem i przekroczyli próg pomieszczenia z napisem GABINET DYREKTORA. Ze zdumieniem odkryli, że w środku nad biurkiem zarzuconym papierami leżącymi wokół dużego, głośnomówiącego telefonu unosi się głowa pulchnego, szpakowatego 55 mężczyzny, Z obu policzków głowy sterczały bujne bokobrody, pomagające sterować nią w powietrzu. Za głową, na ścianie, wisiał portret świętego Hilarego, przysadzistego patrona zacofanych dzieci. — ...Ależ dyrektorze, przepisy rządowe wymagają, by w szkole nie było chochlikowego pyłu. Wywołuje on raka u szczurów pisnął głos'nik. Głowa opadła niżej i wrzasnęła do głośnika: Kiedy wprowadzicie obowiązek szkolny dla szczurów, z pewnością się odezwę! Zakasłała donośnie; zwykle po podobnym kaszlu z ust wystrzeliwują drobinki śluzu. — Ależ dyrektorze, Święty Hilary to najbardziej zanie czyszczone miejsce jakie znamy zaprotestował zatroskany głos urzędowy. Narażacie na ryzyko swoich uczniów. Barry pomyślał, że mężczyzna, gdyby tylko miał ciało, wyglądałby całkiem dostojnie na swój prosiakowaty sposób. Chyba mnie pan nie dosłyszał. Tu, u Świętego Hilare go, to nauczyciele ryzykują. Żegnam. Kasłając gwałtownie, głowa rozłączyła się, waląc czołem w konsolę. Siła uderzenia sprawiła, że na moment zawisła oszołomiona i zakołysała się w powietrzu, po czym powitała gości. — Panowie, jestem Betjeman ffolkesPtarmigan, dyrektor tej żałosnej instytucji. — Na jego czole pozostał czerwony znak. — Czym mogę służyć? Lon otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz Barry odezwał się pierwszy. Nie wiadomo co mógł wyprodukować ogłupiały, półpsi umysł jego przyjaciela. Panie ffolkesPtarmigan, jesteśmy z Hokpoku... 56 Oczy dyrektora natychmiast zwęziły się zachłannie. Wspaniała szkoła. Co ja bym zrobił z połową tego bud żetu? Kupiłbym willę na Majorce, może na greckiej wys pie... Wykonujemy pilną misję na rzecz szkoły. Jedna z waszych nauczycielek, Herbina Gringor, to absolwentka Hokpoku. Chcielibyśmy zamienić z nią słówko czy dwa, jeśli oczywiście to nie kłopot. Barry dostrzegł, jak w umyśle ffolkesaPtarmigana obracają się trybiki. Quid pro quo ręka rękę myje i tak dalej. Oczywiście, panie... uch... Barry Trotter. — Barry wyciągnął rękę. — A to mój to warzysz, Lon Gwizzley. Lon pomachał ręką. Cześć. Nie ten Barry Trotter? Ależ tak. Głowa rozpromieniła się jeszcze bardziej. Czytałem wszystkie twoje książki. — Uśmiech ffolke saPtarmigana przybrał niepokojące rozmiary. Cóż za wspaniałe, lukratywne przygody. Zakładam, że ta będzie następna? Barry'emu nie spodobał się kierunek, jaki przybrała rozmowa. W pewnym sensie, to znaczy nie do końca. Wszystkie te książki to głównie bzdury. FfolkesPtarmigan zorientował się, że przesadził. Oczywiście, jak zawsze. A co do panny Gringor... Głowa obróciła się i spojrzała na zegar ścienny; Barry i Lon mogli przyjrzeć się z bliska rzadkiemu wianuszkowi włosów i płatkom łupieżu, część z nich wzbiła się w powietrze 57 i powoli opadała na ziemię. Jak on się czesze? — zastanawiał się Barry. Lon nad niczym się nie zastanawiał, nie miał tego zwyczaju. — Panna Gringor kończy właśnie ostatnie zajęcia na dzisiaj, zoologię. Pozostał jeszcze kwadrans. Świetnie. Możemy tu zaczekać? FfolkesPtarmigan uśmiechnął się przymilnie. Ależ nie, nie, mój drogi panie Trotter, to nie Hokpok. Możecie śmiało wpaść do klasy. Nasi uczniowie są nie tylko mało magiczni, ale też wyjątkowo mało pilni. Ucieszy ich odmiana. Głowa podpłynęła do półki, chwyciła zębami czerwony segregator i wyszarpnęła go, zrzucając na podłogę. Potem opadła, otworzyła okładkę i wilgotnym językiem zaczęta przerzucać kartki. Yet'h thee... Ginja... — mówił cicho ffolkesPtarmigan, Skrzywił się, atrament smakował paskudnie. Jest w sali dwieście siedem. Ups. Lon złamał właśnie jedną z maskotek dyrek tora. Barry zazwyczaj traktował podobne incydenty jako znak, że czas znikać. Bardzo dziękujemy, panie ffolkesPtarmigan. Postara my się nie przeszkadzać jej w zajęciach — rzekł, kierując się ku drzwiom. Nie, nie ma sprawy. — FfolkesPtarmigan ponow nie wzleciał w górę. Zawsze chętnie pomogę wielkiemu Barry'emu Trotterowi. Z pewnością ty też odpłacisz mi się tym samym. Barry odruchowo pomacał portfel. *** 58 Wraz z Lonem wspięli się po schodach i potruchtah korytarzem. Przy każdym kroku wzbijał się w powietrze obłok drobnego, białego pyłu. Tynk? Gips? Chochlikowy pył? W odróżnieniu od parteru, który po prostu dziwnie pachniał, to piętro dowodziło jasno, że cały budynek wręcz domaga się natychmiastowej rozbiórki. Bardzo natychmiastowej. Zajrzeli przez okno do sali 207 i ujrzeli Herbinę w jej żywiole za biurkiem, mówiącą innym co mają robić. Ubrana w porażająco nudną białą bluzkę, beżową spódnicę i takiż sztruksowy żakiet, stała przed najbardziej pozbawioną życia klasą, jaką Barry'emu zdarzyło się oglądać. Zdawało się, że głupota wręcz faluje nad ich głowami. Co było nie tak z włosami Herbiny? Dopiero po chwili zorientował się, że niedawno musiała spróbować wyprostować swe niesforne loki. Obecnie loki odrastały, tworząc efekt, który można by nazwać einsteinowskim. Barry i Lon cichutko otworzyli drzwi, pomachali do Herbiny i usiedli w dwóch ostatnich ławkach. Lon, stanowczo za duży na swą ławkę, wywrócił ją z łoskotem. „Przepraszam", wymówił bezdźwięcznie, gdy wszystkie głowy w sali zwróciły się w jego stronę. Uczniowie, to są dwaj, uhm, nauczyciele z innego mia sta oznajmiła Herbina. — Przyjechali z wizytacją. Mów dalej, Sally, odpowiadałaś właśnie na pytanie piąte rzekła cierpliwie. ~ W jaki sposób pantera broni się przed smokiem? Smukła dziewczynka z burzą jasnych loków, ubrana w zieloną bluzę, podniosła się nies'miało. Pantera odgania smoka, bekając na niego — wyrecyto wała z pamięci. — Smok nie jest w stanie znieść tego zapachu. 59 Zgadza się, Sally. Kto zna odpowiedź na pytanie szó ste? Niewielu z was odpowiedziało poprawnie. Trevor? Barry zadrżał w duchu na widok głupkowatego, wyniośle uśmiechniętego młodego Ciemniaka. Trudno byłoby znaleźć w jakiejkolwiek szkole lepszy argument za przywróceniem kar cielesnych. Pytanie szóste: odchody jakiego ptaka leczą kłopoty z oczami? Odpowiedź: caladriusa. Osobiście wolę moje okulary, pomyślał Barry. Lon poddał się, zaprzestał wysiłków wciśnięcia się w ławkę i usiadł na podłodze, krzyżując nogi. Znakomicie, Trevorze, dziękuję. — Herbina zerknęła na zegar. — Do diaska, brakuje nam czasu, więc sama po dam wam resztę odpowiedzi. Zanim jednak to zrobię, chcę, żebyście wiedzieli, że jestem bardzo niezadowolona z wyni ków wczorajszej klasówki. By ją zaliczyć, musieliście tylko przeczytać wasze bestiariusze. To nietrudne i nie wymaga żadnej magii. Musicie jednak się przyłożyć — brak magii i lenistwo to fatalne połączenie. Pytanie siódme: jakiego zwierzęcia boi się lew? Odpowiedź: koguta. W klasie rozległy się chichoty, w tym także z ust Lona. Herbina posłała mu gniewne spojrzenie. Pytanie ósme: jak hiena wabi swoją zdobycz? Odpo wiedź: naśladuje odgłosy ludzkich wymiotów i szlochów. Pytanie dziewiąte: jak żurawie latają w wietrzny dzień? Od powiedź: jedzą sporo piasku i kamyków, które służą im za balast. Barry usłyszał, jak któryś z uczniów mamrocze pod nosem: „Co za bzdury?". Racja, pomyślał. 60 Pytanie dziesiąte: jak bóbr unika schwytania? Odpo wiedź: ścigany przez myśliwego wyrywa sobie jądra i ciska nimi w prześladowcę. Trevor już to zrobił rzucił któryś z uczniów; odpo wiedziały mu głośne śmiechy. Herbina postukała linijką w katedrę. Wystarczy. — Barry rozpoznał ostatnie rozpaczliwe próby młodej nauczycielki utrzymania porządku tuż przed dzwonkiem. To, że mamy gości, nie oznacza, że możecie brykać. Nagle klasa ryknęła chóralnym śmiechem. Parę osób zaczęło pokazywać palcami Herbinę, która spojrzała w dół. Któryś z uczniów sprawił, że jej bluzka stała się niewidzialna. Jakie to sprytne z naszej strony. Używamy naszej skromnej wiedzy do tak niecnych celów? Proszę się przyjrzeć, panie Palaver, i tak pan za to zapłaci, więc równie dobrze może pan wiedzieć za co. W obliczu półnagości nauczycielki część uczniów zarumieniła się, lecz kilku chłopców o wyraźnym zaroście wpatrywało się w nią z uznaniem. Barry pożałował Herbiny; współczuł jej, że musi mieć do czynienia z taką bandą. Z surową miną wyrzuciła ucznia z klasy. Jej bluzka zaczęła powoli odzyskiwać barwę. A teraz pytanie dodatkowe. Ponieważ nikt nie udzielił prawidłowej odpowiedzi, sama będę musiała ją przeczytać. Wszyscy wiedzą o istnieniu włócznika, latającego węża, który rzuca się na swą ofiarę niczym włócznia... Czyjaś ręka wystrzeliła w górę. Jest podobny do dzidy. Ręka opadła. 61 Owszem, ale na przyszłość, Murphy, zaczekaj, aż cię wywołam. Za dodatkowe punkty wymień dwie inne cieka wostki dotyczące węży. Oczywiście może ich być wiele, to tylko kilka przykładowych: nim zaczną pić wodę, węże wy pluwają swój jad do dziury; wąż nigdy nie zaatakuje nagie go mężczyzny; jeśli wąż oślepnie, może się wyleczyć, jedząc koper włoski; jeżeli wąż wypije ślinę głodującego człowieka, umrze; i wreszcie istnieje odmiana dwugłowego węża, który potrafi toczyć się niczym obręcz. Zadźwięczał dzwonek. Herbina krzyknęła do klasy: Na jutro przeczytajcie rozdział o rybach! Odpowie działy jej jęki. — Zrobię sprawdzian. — Kolejny, głośniejszy jęk. Herbina podeszła do Barry'ego i Lona. Kiedyś widziałem węża obręcz — powiedział podnie cony Lon. Nieprawda, Lon. Czemu zawdzięczam tę paskudną ingerencję, chciałam powiedzieć: niespodziewaną przyjem ność? Jeśli chodzi o udział w dokumencie telewizyjnym, odpowiedź nadal brzmi: nie. Nam także miło cię widzieć, Herbino — powiedział Barry. To dość długa historia. Możemy gdzieś pogadać? Gdy powiedziałeś to do mnie ostatnio, Barry Trotte rze, skończyłam z poszarpaną bluzką i butami śmierdzący mi pawiem. Zupełnie nie pamiętam bronił się Barry. Nie dziwi mnie to, panie boskikoktajlowski. Herbi na westchnęła. — Chodźcie za mną, pójdziemy do saloniku. 62 Parę chwil później siedzieli już razem na niewygodnych plastikowych krzesłach w zadymionym, brudnym pomieszczeniu. Czy istnieje cos' bardziej przygnębiającego niż banalne plakaty motywacyjne? Jeśli tak, Barry nie chciał tego poznać. Kawy? Herbina uniosła dzbanek, nikt się nie ode zwał. Napełniła zatem styropianowy kubek cuchnącą cieczą o konsystencji syropu. — Jestem uzależniona — dodała ra dośnie, przyznając, że każdy, kto z własnej woli wypiłby coś takiego, jest w istocie niewolnikiem Demonicznego Ziarna. Odstawiła dzbanek i postukała w kubek różdżką; zawartość pojaśniała jak po dodaniu kilku opakowań śmietanki. Herbina uniosła kubek do ust, Barry tymczasem masował kostkę, która czuła się już lepiej. Lon wypisywał swoje imię w kupce cukru. Co zatem się dzieje? Czy Ten, Który Śmierdzi znów coś miesza? spytała Herbina. Nie, Vielokont nie ma z tym nic wspólnego odparł Barry. A jeśli ma, to ja nic o tym nie wiem. Gdy wyjaśnił sytuację, Herbina zakołysała w dłoniach kubkiem mazi. I chcesz, żebym pomogła? Tak. Lon jest miły i... wierny... ale sama wiesz. Nawet wróbel wygrałby z nim w scrabble. I ja mam być mózgiem całej operacji domyśliła się Herbina, po czym z uśmiechem zaczęła liczyć coś w myślach. Prawdę mówiąc, mam parę dni wolnego. Może pożałuję, zawsze żałuję, ale co mi tam. Super. Barry odetchnął z ulgą. Będzie jak za daw nych dobrych czasów. 63 Uśmiech Herbiny nieco przygasł. Nie całkiem, Barry. Nie każdy jest marką handlową uwielbianą przez miliony. Niektórzy z nas muszą zarabiać na życie. Barry znalazł się na znajomym terytorium. Chciał wyjaśnić, że wcale nie ma pieniędzy, że dostał tylko odrobinę na początku i jeszcze trochę po każdej rozmowie z autorką. No i kasę z reklam, ale po vielokonckim ataku trądziku wszystkie wycofano*. Lubił jednak uchodzić za bogacza. Moja cena to spłata pożyczek studenckich oznajmiła Herbina. Rodzice pracują w państwowej służbie zdrowia i potrzebuję każdego grosza. Rodzice Herbiny byli dentystami holistycznymi, a dentysta, który odmawia usunięcia zęba z naturalnego ekosystemu, nie zarabia zbyt imponująco. Lon natychmiast wyczuł atmosferę. Tak, Barry, a ja chcę pięć dolców. Nikt go nie słu chał. Ale, Herbino zaprotestował z paniką Barry ja nie... Zatem ja też nie. Bądź rozsądna, Herbino. Ależ jestem, Barry. — Powoli, z trzaskiem rozprostowa ła palce. Barry rozpoznał ten gest z wielu wcześniejszych okazji, gdy Herbina trzymała kogoś — zwykle jego za męs kie klejnoty i powoli ściskała je w garści. No dobra, dobra. * Co do szczegółów, odsyłam do czwartej części serii, Barry Trotter i Pryszcze ognia. 64 Masz plan? Zawsze mam plan. Porwiemy J.G. Rollins i ukryjemy ją gdzieś. Jeśli nie przerwą kręcenia filmu, zamienimy ją w guacamole. Herbina skrzywiła się. To dość krwawy pomysł, nie sądzisz? J.G. zawsze wydawała mi się osobą rozsądną. Najpierw znajdźmy ją i poprośmy grzecznie. A jeśli się nie zgodzi? Wtedy ją porwiemy, lecz żadnego guacamolowania. To zanadto w stylu lorda Vielokonta. Uniosła kubek, by pociągnąć łyk. Nagle krzyknęła, odpychając go i zrzucając na ziemię. Co się stało? Lon i Barry patrzyli zdumieni, jak Herbina miota się po pokoju, plując i wycierając wściekle usta. W odpowiedzi wskazała kubek z kawą. Dławiąc się, wypadła za drzwi tak szybko, jak tylko pozwalały jej wygodne buty. Chłopcy zajrzeli do styropianowego kubka i ujrzeli ucho, tak blade i wysuszone, że musiało należeć do trupa. Kawa nie tylko nie nadawała się do picia, była pełna ciemniackiej magii! A teraz ktoś poznał ich plan. Barry z wściekłością złapał kubek, Idź, powiedz lordowi Vielokontowi, że śmierdzi jak kiepskie chińskie żarcie! — wrzasnął, a potem wylał zawar tość do zlewu. ROZDZIAŁ 5 Gdy cała trójka opuściła szkołę, Barry odwrócił się do Herbiny. jak najłatwiej dotrzeć do Szkocji? Może pojedziemy magicznym autobusem? Ugh. Herbina wzdrygnęła się; nie znosiła magicz nych autobusów. Ponieważ jej rodzice byli Gumolami, mu siała siedzieć z tyłu. — Gdy ostatnio jechałam czymś takim, duch Kekha Moona oblał mnie tanią wódą. Śmierdziała tak bardzo, że musiałam spalić sukienkę. W porządku. Może zatem użyjemy gumolskiej magii? Barry wystawił kciuk. Nie moglibyśmy znów pojechać żywoptotką? wtrącił Lon. Proszę. Nie! warknął Barry; na samą myśl żołądek ścisnął mu się gwałtownie. Chwileczkę. — Herbina zaczęła grzebać w swej małej, eleganckiej torebce. Aha! Wyciągnęła z niej płaską, me talową puszkę wielkości dłoni. — Tabaka podróżna. 66 Ma się po niej odlot? — spytał Barry. Herbina skrzywiła się. Zamknij się, minimózgu. Tabaka podróżna pozwala pokonywać duże odległości bez „mglenia". Rozkraplanie i skraplanie (zwane wulgarnie mgleniem) to metoda, dzięki której czarodzieje i czarownice przenoszą się z miejsca na miejsce, szybując z wiatrem jako rozumne obłoczki wilgoci oczywiście gdy otrzymają licencję. Lon już dawno skończył szesnaście lat, lecz jego tępy psi móżdżek nie zachwycił Departamentu Usług Kropelkowych. Barry uważał, że to okropnie niesprawiedliwe — w najgorszym razie Lon pogoniłby parę samochodów — ale rozkraplanie bez licencji stanowiło poważne wykroczenie. Toteż mglenie nie wchodziło w rachubę. Działa następująco. Wciągacie trochę do nosa i... Zna cie to uczucie kiedy kichnięcie wystrzela z waszego nosa z prędkością zydionów kilometrów na godzinę? Tak. Tabaka podróżna sprawia, że kich staje w miejscu, a wy się poruszacie. Bomba! Lon sięgnął po srebrną puszkę. Herbina zręcznie go zablokowała. Zaczekaj, Lon, Najpierw zdejmijcie skarpetki. Słucham? zdziwił się Barry. Po prostu to zróbcie, dobrze? Lon złapał kołnierzyk i zaczął ciągnąć. Nie, Lon, nie koszulę, skarpetki. Obaj chłopcy usiedli na ziemi, rozwiązując buty (buty Lona zapinały się na rzepy). Szybko ściągnęli skarpetki. Herbina stała nad nimi z wyniośle fachową miną. Barry 67 zapomniał, jak bardzo wkurzało go jej ciągłe komenderowanie. — Dajcie mi je. Rany, Barry, słyszałeś kiedyś o czymś ta kim jak pralka? Twoje skarpetki są tak sztywne, że się nie zginają. A teraz stańcie obok siebie. Lon, unieś lewą rękę, Barry prawą. — Wzięła skarpetkę i związała ich przeguby. Teraz stopy. Gdy zostali połączeni, zajęła miejsce obok Lona i przywiązała się do jego wolnej dłoni i stopy. —To po to, żebyśmy nie polecieli w różne strony. Którę dy do Szkocji? —Chyba tędy odparł Barry. Obrócili się dziewięćdzie siąt stopni w lewo. — A, byłabym zapomniała. Herbina wyjęła z torebki okulary przeciwsłoneczne i nałożyła je. Był to klinowaty kawałek brązowego plastiku, typowe okulary starszej pani. Barry parsknął wzgardliwie. — Śmiej się do woli, palancie — odparła Herbina. Te magiszkła pozwolą mi zobaczyć dom J.G. Rollins. Kupiłam je u Searsa. Wszyscy gotowi? Weźcie szczyptę. Pamiętajcie, gdy zaczniemy opadać, wciągnijcie kolejną porcję. Gotowi? Teraz, już! Wciągać. Lon kichnął pierwszy i wystrzelił w powietrze, wlokąc za sobą pozostałą dwójkę. Barry miał wrażenie, że zaraz wyrwie mu rękę. Potem on też kichnął i odkrył, iż ciągnięcie jest znacznie wygodniejsze niż bycie ciągniętym. W powietrzu panował lekki chłód, ale przynajmniej nie padał deszcz. Po kilku kichnięciach znaleźli się wysoko w górze i ujrzeli pod sobą panoramę biedy i bezprawia. Szkoła stała w wyjątkowo złej dzielnicy — trzech chłopaków podpalało 68 właśnie porzuconą kanapę, złodziej przerwał włamanie do samochodu i gapił się na nich. Gospodyni domowa pstryknęła im fotkę z tylnych drzwi domu. Barry skrzywił się jej na złość, a ona odpowiedziała wulgarnym gestem. W końcu proszek Herbiny zadziałał w pełni i postaci się oddaliły. Lecieli naprzód, szybko wypracowawszy rytm. Barry i Lon kichali potężnie, dostarczając rozpędu, Herbina znacznie częściej i z pewną elegancją, w razie konieczności korygując kierunek lotu niczym silniki pomocnicze pojazdu kosmicznego. Lon zobaczył je jako pierwszy. Dwa smoki, Irlandzkie Whiskoddechy, zabawiały się z samolotem. Uderzając z rozmachem skrzydłami, unosiły się obok odrzutowca pełnego Gumoli, teraz bez wątpienia wahających się pomiędzy tradycyjną niewiarą i paraliżującym strachem. Smoki ziały ogniem w silniki, jakby chciały sprawdzić, jak bardzo zdołają rozgrzać samolot, nie wysadzając paliwa. Przez kilka minut przyglądali się ich zabawom. Tymczasem samolot rozpaczliwie próbował uniknąć smoków, a te z łatwością utrzymywały swe pozycje. W końcu Barry uznał, że ma dosyć. Wyciągnął różdżkę i celując między kichnięcia, krzyknął: Cumulus! Smoki natychmiast zamieniły się w puszyste białe obłoczki. Przez moment rozglądały się zaskoczone, po czym się rozpłynęły. Powinni być już blisko. Herbina przeniknęła wzrokiem uzbrojonym w pańciowate okulary i ujrzała bajeczną posiadłość J.G. Rollins. Wskazując w dół, pokiwała głową. Lon miał właśnie potężnie kichnąć, lecz w ostatniej chwili 69 Barry sięgnął wolną ręką i zasłonił mu nozdrza. Przez jedną straszliwą sekundę zastanawiał się, czy zablokowane kichnięcie nie oderwie Lonowi głowy. Nic takiego się nie stało, lecz z otworów po bokach wystrzeliły strumienie powietrza, łopocząc gwałtownie nausznikami. Ze śmiechem opadli niczym liście na piasek, pozostawiając za sobą smugę skarpetkowego cuchu. Herbina i Barry zaczęli się odwiązywać. — I co myślisz o tabace podróżnej? — spytała. —Lepsza niż żywopłotka, ale bolą po niej zatoki. Ob macał twarz, która rozgrzewała się i zaczynała boleć jak diab li. Zupełnie jakbym wypchał je sobie papierem ściernym. —Ale przynajmniej nie musieliśmy wdrapywać się na bramę. Herbina wskazała ręką ciężkie ogrodzenie z kutego żelaza. Po jednej stronie ciągnęło się pasmo plaży szerokie na dwadzieścia pięć metrów i niknące w niewiarygodnie błękitnej wodzie, po drugiej wilgotna, iskrząca się rosą zieleń Szkocji. Wzrok Herbiny przyciągnęło coś białego u stóp ogrodzenia. —Spójrzcie, to królik! — krzyknęła. Pojawienie się ka raibskiej plaży w samym środku Szkocji wyraźnie go za skoczyło (i bez wątpienia wiele innych miejscowych stwo rzeń). Utknął. —Ocalę go, hau! — Lon puścił się biegiem, pozostali po dążyli za nim. Królik zaklinował się pomiędzy dwoma słupkami (Barry zauważył, że z ich czubków tryskają płomienie). Lon chwycił je na wysokości ramienia, sprawdzając swą siłę. Było to 70 dziwne uczucie — po stronie plaży metal był boleśnie gorący, po stronie łąki zimny. Pociągnął, ale bez skutku. Wygląda na to, że będę musiał użyć tego — oznajmił, wyciągając różdżkę. Pokrywały ją miękkie, kolorowe nalep ki z Tymoteuszem, Toffikowym Tramwajem i Bradleyem, Brązowym Dinozaurem. To nie najlepszy pomysł — wtrącił szybko Barry, Lon i jego różdżka przez te lata pozostawili po sobie solidny szlak mimowolnego zniszczenia. — Może powinieneś... Lon nie słuchał, ukląkł. Przerażony królik dygotał, wybałuszając czerwone oczy. Śliczny króliczek. Wyciągnę cię stąd, śliczny króliczek. Auu! Przestraszone zwierzątko ugryzło go w palec. Aaaa! wrzasnął Lon, wkładając go do ust. Ty pierdzielcu! Lon wycelował różdżkę w królika i czerwony promień natychmiast zamienił gryzonia w gulasz. Uświadamiając sobie, co zrobił, Lon wybuchnął płaczem. Herbina próbowała go pocieszyć. No już, już, Lon. Nie płacz. Wy dwoje, dajcie spokój rzucił niecierpliwie Barry.Tu jest gorąco. Tak wyszlochał Lon, jego łzy przestały płynąć. Mogę zdjąć czapkę? Nie. Chwileczkę, zaczekaj. — Herbina znów sięgnęła do torebki i wyciągnęła gumowy czepek kąpielowy. — Załóż to jeśli chcesz. Miałam zamiar dziś po południu pójść na wodny aerobik, nim mnie porwaliście. Dzięki odparł Lon. Barry nie był pewien czy to właś ciwa odpowiedź, ponieważ biały, gumowy czepek z falban ką wyglądał na nim jeszcze śmieszniej niż czapka. 71 Hej, Herb, co się tu dzieje? To miejsce nie wygląda mi na Szkocję. Kiedy J.G. odniosła pierwszy sukces, wynajęła magicz nych architektów, by stworzyli jej małą karaibską samot nię. Zrobili to w zamian za częste wzmianki w następnym tomie. Teraz zarabiają krocie, sprzedając fanom miniatu ry posiadłości Rollins. — Herbina wstała, otrzepując plecy z piasku. — Sprzedają ich tak dużo, że zaczyna to powodo wać globalne ocieplenie. Piszą o tym w gazetach. Gazety kłamią oznajmił Barry. — Piszą to, co im każą korporacje. Herbina parsknęła wzgardliwie. Powtarzasz to odkąd skończyłeś piętnaście lat i nawet wtedy brzmiało to głupawo, ty pozerze. Barry szykował właśnie retortę, która w końcu pokazałaby Herbinie, jak działa ten świat, ale nagle ujrzał grupkę ludzi na plaży. Spytajmy ich, jak znaleźć zamek Rollins — zapropo nował. Dobry pomysł — zgodziła się Herbina. Gdy się zbliżyli, rozpoznali owych ludzi; byli to skuci Smieciożercy. Uwięzionych wyznawców lorda Vielokonta pilnował brzuchaty czarogliniarz w lustrzankach, żujący tytoń i bez przerwy przeklinający. W dłoni trzymał smycz zaślinionego, szesnastogłowego psa. Lepiej mi tu żryjcie, inaczej Fifi może mi się wymk nąć — rzucił. A tego byście nie chcieli, co nie? Mmhfhth — odpowiedzieli chórem Smieciożercy; każ dy z nich z zapałem rozgryzał kamienie, i potem wyplu wał na plażę drobniutki piasek. Ministerstwo Magicznego 72 Więziennictwa zdobyło lukratywny kontrakt na poszerzanie plaży J.G. Przepraszam, panie oficerze — odezwała się Herbi na. Mógłby pan pokazać nam drogę do posiadłości Rol lins? Kilka głów piekielnego ogara tych, które nie sku bały innych po uszach spróbowało obwąchać tyłek Łona. Lon uczynił to samo. Jeden z więźniów rozpoznał Barry'ego i rzucił się na niego. Panie Trotter, musi mi pan pomóc. Zostałem wrobio ny! Jego oddech cuchnął ziemią, z każdym słowem na twarz Barry'ego bryzgały nowe drobinki błota. Gliniarz jedną tłustą ręką odciągnął nieszczęśnika. Wracaj do żucia, amigo rzekł przeciągle. To tam, psze pani dodał, zwracając się do Herbiny i gestykulując tajemniczo. — Spytałbym was, co tu robicie, ale skoro to sam wielki Barry Trotter... Zaklęcie gliniarza sprawiło, że nagle ujrzeli w dali imponujące skupisko stiuków i ozdobnych płytek. Dziękuję, panie oficerze powiedziała grzecznie Her bina i ruszyli w tamtą stronę. Lon galopował na przodzie. Podczas marszu Barry próbował zagadnąć swoją towarzyszkę. Jak ci się uczy buców? Lubisz to? Herbina pociągnęła nosem. Prawidłowo nazywa się ich marginalnie magicznymi. Barry uznał, że ma już dosyć tego tematu, lecz Herbina ciągnęła niezrażona: 73 — Marginalnie magiczni Gumole odgrywają bardzo ważną rolę w naszej gospodarce, zwłaszcza w gwałtownie rosnącym sektorze usług. Święty Hilary pozwala im zdo być niezbędną wiedzę i umiejętności konieczne do znale zienia prawdziwej, satysfakcjonującej pracy. Dwadzieścia lat temu mogli co najwyżej zarobić parę groszy jako kos metyczki czy iluzjoniści na dziecięcych imprezach. Teraz mogą żyć godnie. Słuchanie Herbiny często przypominało oglądanie kablówki ustawionej na wyjątkowo nudny kanał. — Dziękuję, matko Tereso. Spójrz, Lon dotarł już niemal do drzwi. Lepiej go dogońmy. Ścigamy się! Pół kilo piasku w każdym bucie później Barry i Herbina dołączyli do Lona przed drzwiami dość skromnego domu zbudowanego z gipsu. — Nie wygląda szczególnie bogato — zauważył Barry. Sądziłem, że ona ma kasy jak lodu. — Mogę zapukać? zapytał podekscytowany Lon. — Użyj kołatki poradziła Herbina. Na drzwiach wisiała mosiężna kołatka w kształcie pięści; gdy tylko Lon jej dotknął, zadźwięczał dzwonek. — O, jest magiczna — zauważyła Herbina. — O, jest głupia — odpalił Barry. Chwilę później drzwi otwarły się i ujrzeli przed sobą wysokiego mężczyznę w trzyczęściowym garniturze. —Czym mogę służyć? spytał z pompatyczną miną, unosząc wysoko grube czarne brwi. Barry zauważył, że ma na czole plamy wątrobowe, i zaczął je liczyć. —My do pani Rollins. Zastaliśmy ją? spytała Herbina. 74 Czy ona was oczekuje? zapytał lokaj; jego brwi sko jarzyły się Barry'emu z gąsienicami. Uhm, nie. Drzwi zaczęły się zamykać. Ale to bar dzo ważne, musimy z nią pomówić. — Drzwi zamykały się coraz szybciej. — Jesteśmy fanami jej książek. Teraz pozostała już tylko szczelina. To jest Barry Trotter! rzuciła z desperacją Herbina popychając Barry'ego naprzód tak, że z hukiem uderzył w zamykające się drzwi. Hej, to moja głowa! Drzwi natychmiast otwarły się szeroko. Błagam o wybaczenie. Wejdźcie, proszę, zaprowadze was do salonu. Dziękuję — odparła Herbina, lekko poirytowana fak tem, że nazwisko Barry'ego jak zwykle zdziałało cuda. Za czeła zdejmować buty. Jedną chwilunię, nie chcemy na nieść piasku. Lokaj machnął ręką. Nieważne. Jest magiczny, sam zniknie. Dwadzieścia dwie plamy, pomyślał Barry. Mam nadzie ję, że umrę, nim zacznę tak wyglądać. Czy brwi lokaja aby się nie poruszyły? To faktycznie gąsienice! Mężczyzna zaprowadził ich do pomieszczenia przypominającego hol wejściowy średniowiecznego zamczyska. Herbina zatrzymała się w progu, patrząc to na skromny gips na zewnątrz, TO na ogromną, imponującą, kilkusetletnia konstrukcję w środku. No chodź — szepnął Barry. — Zachowuj się, jakbyś już wcześniej widywała magię. 75 W takich sytuacjach z Herbiny zawsze wyłaziła Gumolka. Podążyli za lokajem szerokim korytarzem. Mężczyzna zdjął gąsienice z czoła i wsadził do kieszeni. Wokół siebie widzieli ciemne stare drewno, bogate gobeliny, stare, ponure obrazy przedstawiające starych bladych ludzi. Tak mógłby wyglądać Hokpok, pomyślał Barry, gdyby nie ciągłe zniszczenia, wizytówki pozostawione przez kolejne pokolenia uczniów. Lokaj otworzył drzwi wiodące do wielkiej sali. Z uchwytów na ścianach zwieszały się proporce ozdobione herbem rodziny Rollinsów: lwem i jednorożcem na złotym polu ze śrubą i szklaną kulą oraz mottem: Semper ubi sub ubi. Zaczekajcie tutaj powiedział lokaj. Przyprowadzę pana domu. Pana? Dziękuję. Herbina dygnęła lekko, a Barry szturchnął ją łokciem. Lokaj odszedł bez słowa. Kretynko syknął Barry to tylko lokaj. Lon tymczasem zawędrował na drugą stronę sali, obok wielkiego kominka. Podeszli do niego i wyciągnęli się wygodnie na wielkiej, skórzanej kanapie. Na kominku płonął niedający ciepła zielononiebieski ogień. Kolory Slizgorybu, pomyślał Barry. Obok kraty ujrzał niewielkie pokrętło z napisami: CHŁODNO, CIEPŁO, GORĄCO, PIEKIELNIE i NIE BĄDŹ ŚMIESZNY. Było ustawione na CHŁODNO, podkręcił je do GORĄCO. Z kominka wypłynęła fala rozgrzanego powietrza. Hej. Lon uniósł wz;rok znad kuli śnieżnej. — Przez ciebie zapocę czapkę Herbiny. 76 Błe rzuciła Herbina. — Barry, przykręć ogień. Barry ze złowieszczym uśmiechem już miał podkręcić temperaturę na piekielną, gdy jego pytakrzyk zapulsował. Odwrócił się i ujrzał po drugiej stronie sali aż nadto znajomą postać. Błyszczący hełm z pikelhaubą, niewiarygodnie krzaczasty wąs, pierś pokrytą wymyślonymi medalami, lśniące świńskie oczka wciśnięte niczym dwie jagódki wpięć kilo łoju. Znów się spotykamy, Trotter. Gotuj się na śmierć. ROZDZIAŁ 6 Cała trójka rzuciła się do działania. Herbina przyjęła charakterystyczną pozycję do walki, siad kuczny, który sprawiał, że wyglądała jak mistrz z Shaolin cierpiący na wyjątkowo bolesne skurcze miesiączkowe. Przyciskając dłonie do brzucha mamrotała z furią, plując wokół i tworząc zaklęcie. Pomknęło w stronę lorda Vielokonta i trafiło go w sam środek podbrzusza. Uff jęknął lord Ciemniaków. Lon cisnął na oślep śnieżną kulą i wskoczył za kanapę. Pocisk wylądował z brzękiem daleko od Vielokonta, jednak dał Barry'emu dość czasu, by zdołał wyciągnąć różdżkę. Przypięta do wewnętrznej strony uda była mokra od potu i obrzydliwie lepka, ale w tej chwili nie miał głowy do jej czyszczenia. Aveda neutrogena! — wrzasnął i niesławne zaklęcie śmierci przez nawilżenie pomknęło w stronę nieprzyjaciela w płomieniu lepkiego, zielonego ognia. 78 Vielokont wrzasnął; jego głos zabrzmiał piskliwiej, niż Barry pamiętał. Lord Ciemniaków umknął za drzwi. W sekundę później zielony płomień uderzył w nie z głośnym, wilgotnym mlaskiem i zamienił w kawał aloesowej brei. Gdy breja spłynęła na podłogę, cała trójka ujrzała coś, czego nigdy by się nie spodziewała: wielki lord Vielokont klęczał, unosząc ręce. Zawieszenie broni! krzyczał. Przestańcie, ja tylko żartowałem. Hę? Niemożliwe, by się poddawał, pomyślał Barry, zostało jeszcze całkiem sporo książki. Idol świata magicznego poprawił okulary na nosie i zbliżył się czujnie, unosząc różdżkę. Herbina ruszyła za nim, wciąż przykucnięta, gotowa w razie konieczności zaatakować kolejnym zaklęciem. Lon wyjrzał zza kanapy. Hej, lordzie Ciemniaków — rzucił Barry — bez twoich umazanych błotem kumpli nie jesteś już taki twardy, co? Tak — zawtórowała mu Herbina. — Założę się, że jesteś gotów wyrwać sobie jądra i cisnąć nimi w nas. Czasami wielka inteligencja szkodziła poczuciu humoru Herbiny. Gdy się zbliżyli, odkryli, że trupią skórę Vielokonta pokrywają dziwne smugi, a spod pikelhauby wystaje gęsta, jasna czupryna. Barry chwycił ją. Vielokoncie, od lat chciałem ci powiedzieć, że to chyba najgorszy tupecik jaki zdarzyło mi się oglądać. Szarpnął mocno, włosy jednak nie ustąpiły. 79 Au, au! Przestań, brutalu! Vieokont chwycił Barryego za rękę, próbując się uwolnić. — Nie jestem prawdziwym Vielokontem... Co takiego? — wtrąciła Herbina. Robię to, by przepłoszyć fanów. Nie macie pojęcia ilu ich jest. O, ja mam pojęcie rzekł ze znużeniem Barry, pusz czając go. Gdyby dostawał pół dolara za każdego fałszywe go Vielokonta, którego pokonał przez te wszystkie lata... Kim jesteś? Mężczyzna dźwignął się z ziemi, oderwał sztuczne wąsy i wrzucił do odwróconej pikelhauby. Nie ruszaj się przez chwilę poleciła Herbina, podno sząc się z pozycji bojowej. — Muszę zdjąć urok zatwardze nia, który na ciebie rzuciłam. Niech sobie przypomnę. Jak zneutralizować Węzeł Wnętrzności...? Wyprostowany mężczyzna odzyskał nieco godności, otrzepał się z, kurzu. Nazywam się Trevor Nunnaly, jestem towarzyszem ży cia pani Rollins. Jak się miewacie? — Każde z nich po kolei uścisnęło podaną dłoń. — Zazwyczaj szczuję intruzów psa mi, ale jeśli to naprawdę wielki Barry? Barry groźnym gestem uniósł różdżkę; Nunnaiy wzdrygnął się. A, oczywiście, tak właśnie jest, bez cienia wątpliwości. Musicie zostać na obiad. Zostaniecie? Biorąc pod uwagę przyjęcie, jakie im zgotowano, Barry miał ochotę odmówić. Tak odparła Herbina z rozkoszą. 80 Barry już miał schować różdżkę, wcześniej jednak polizał kciuk i potarł ją. Nic z tego. Zeppelinowskie runy ZOSO, które wypisał na niej niezmywalnym flamastrem, gdy miał czternaście lat, wciąż się nie poddawały. Był wówczas okropnym idiotą. Trevor patrzył na niego dziwnie, więc szybko ukrył różdżkę. Jestem głodny — oznajmił Lon. No dobrze, zostaniemy — ustąpił Barry. Znakomicie, zaraz wezwę kucharza. — Nunnaly wyjął z kieszeni mały srebrny dzwoneczek, zadzwonił. Niemal natychmiast do pokoju wbiegła znajoma istota. Był to niski, ciemnoskóry człowieczek podobny do Hiszpana, z wybałuszonymi oczami i niewiarygodnie zakręconym wąsem. Pan mnie wzywał, sirrrr... BARRRRY! To przecież wielki Barrrry Trrotterr. — Skrzat domowy Dali rzucił się Barryemu w ramiona, wciąż jeszcze przeciągając ostatnie „r". — Tak się cieszę, że cię widzę. Ucałował go w oba poi iczki w stylu kontynentalnym; końcówka jego wąsa zbliżyła się niebezpiecznie do dziurki od nosa Barry'ego. Ja też się cieszę, że cię widzę, Dali. Jesteś mi winien trochę grosza. Och, paniczu Barrrry, zawsze zamieszałem oddać ci te pesetas. Dostaniesz je pszed esta noche. Macie zamiarrr rroz gościć się tu na jakiś czas? Dźwięczne latynoskie „r" Bar ry nigdy nie potrafił go naśladować i podejrzewał, iż Dali mówi w ten sposób, by go wkurzyć — sprawiało, że rozmo wa ze skrzatem trrrwała godzinami. Nunnaly postukał go w ramię. 81 Jeśli można, chciałbym pomówić o obiedzie. Dali puścił szyję Barry'ego, zeskoczył na podłogę i wyciągnął niewielki notatnik. — Prroszę, słucham rzekł. — Dziś, Dali, wydamy ucztę na cześć naszych gości. Szczegóły jadłospisu pozostawiam tobie oświadczył Nun naly. Ale nie szczędź niczego. 1 weź coś wyjątkowego z piwnicy. Jakież to miłe powiedziała słodko Herbina. Barry dostrzegł, że podoba jej się gospodarz. Zwykle zdarzało się to raz do dwóch razy na przygodę, a już na pewno, gdy gość był draniem. Dawno nauczył się to akceptować. — Może pan na mnie polegać, sirrr. Dali wsunął notes do kieszonki. — Zabierram się do tego natychmiast. — Pod winął wąs, jeszcze mocniej wybałuszył oczy i odbiegł. Nunnaly odwrócił się do gości. Pozwolicie, że przeproszę was na parę chwil? Muszę się pozbyć tego idiotycznego kostiumu. Miał rację, biały podkład rozmazał się na wszystkich medalach i tunice, a pelerynę pokrywał kurz z podłogi pomieszany z drobinkami śmiercionośnego aloesu. Barry dostrzegł, że czerwona podszewka jest spłowiała i postrzępiona. Nunnaly rozejrzał się wokół. Kuppins. Wątrobiany lokaj wynurzył się z cieni, gdzie stał, gładząc swoje gąsienice. Zaprowadź naszych gości do jadalni, wkrótce do nich dołączę. *** Barry, Lon i Herbina podążyli za Kuppinsem labirynterr wyłożonych boazerią korytarzy. Jadalnia okazała się wielkirr pokojem o ścianach obitych czerwoną tkaniną, na których wisiały stłoczone obrazy w złoconych ramach. Szczerze mówiąc, była nieco przesadnie nowobogacka. Powinienem byl zażądać większej kasy, pomyślał Barry. To Turner. Herbina wskazała kosztowny pejzaż morski. — Specjalnie jest taki rozmazany? — spytał Lon. Główny element wystroju stanowił długi stół pokryty nieskazitelnym, płóciennym obrusem, na którym ustawiono szczerozłote kandelabry. Spokojnie mieściło się przy nim co najmniej czterdzieści osób. Nasza trójka poczuła się niemądrze. Usiedli obok siebie na jednym końcu. Nie chciałbyś siąść tam? spytał żartobliwie Lona Barry. Dobra odparł wesoło Lon. Barry chciał mu powiedzieć, że to dowcip, ale zmienił zdanie. Po chwili zjawił się Nunnaly i usiadł na końcu stołu między Barrym i Herbina. — Czemu on siedzi aż tam? — spytał, wskazując Lona. Wytarzał się w łajnie szopa wyjaśnił cicho Barry. Nunnaly spojrzał pytająco, ale nie ciągnął tematu. Lon uśmiechnął się, pomachał i z powrotem powrócił do popychania sztućców po stole. Warczał przy tym jak mały samochodzik. W oczekiwaniu na Daliego i obiad zaczęli rozmawiać. Nunnaly'ego niezwykle interesowała osoba lorda Vielokonta, bo pragnął „udawać go jeszcze udatniej". — Ale po co w ogóle go udajesz? chciała wiedzieć Her bina. 83 Powiedzmy po prostu, że odgrywa to ważną rolę w moim związku z J.G. Nunnaly zarumienił się lekko. — Napraw dę widzieliście Tego, Który Śmierdzi? Kogo? Łona? — zdziwił się Barry. — A, Vielokonta. Jasne. No to... Jak właściwie śmierdzi? Barry zawahał się, próbując przywołać w pamięci wypełniający nozdrza odór Krańcowego Zła. Najbliższe, co mi się kojarzy, to rozpuszczalnik. Pró buje go zamaskować wodą kolońską, sprawiającą, że śmier dzi jak cytrynowy rozpuszczalnik. Barry odwrócił się do Herbiny. To ta woda za grosze, zawsze zapominam jak się nazywa. Herbina nie odrywała wzroku od Nunnaly'ego. Bold Spice. Tania podróbka. Żartujecie. Ktoś tak potężny i bogaty używa Bold Spice'a? No cóż, lord V. jest nieco... osobliwy. Jestem głodny! wrzasnął Lon. Gospodarz sięgnął do kieszeni, wyciągnął pudełeczko i rzucił je Lonowi. Rodzynki! zawołał Łon radośnie. — Rany, jeśli reszta obiadu będzie równie dobra, to będzie całkiem dobra. Mówiłeś, że... Zapomniałem. Mówiłeś Trevorowi, że Ten, Który Śmierdzi to dzi wak przypomniała Herbina. Trevorowi, co? Herbina była okropnie przewidywalna. Nunnaly spoważniał. Zatem, Barry, co według ciebie sprawia, że Ten, Który Śmierdzi jest aż tak zły? 84 Nikt do końca nie wie — odrzekł Barry. Choć pod czas nauki w Hokpoku stanowił stały obiekt drwin. Krążą plotki... Odwrócił się do Herbiny. — Mam mu powtórzyć plotki? Tak, proszę wtrącił Nunnaly. Herbina skrzywiła się. Jeśli musisz? Usta Barry ego wygięły się w złośliwym uśmiechu. Cóż, niektórzy powiadają, że wielki lord Vielokont padł ofiarą nieudolnego obrzezania. Nie! — Nunnaly sprawiał wrażenie szczerze wstrząśnię tego. Owszem. Czyż to nie zdumiewające? — Zachichotali chórem. O czym wy mówicie?! — huknął Lon. Chirurg był pijany podpowiedziała Herbina. Gość, który chodził z Vielokontem do Hokpoku, twierdzi, że ma wszystkie kolory tęczy — oznajmił Barry. Niech no tylko umieszczę tę wiadomość na stronie. Nunnaly zatarł ręce. Wciąż jestem głodny! — krzyknął z irytacją Lon. Serwetkę przywiązał sobie pod szyją niczym śliniak. Zaczął tłuc sztućcami o blat. Przyjaciele z Hokpoku doskonale znali podobne nastroje. Widzę, że władczy niemowlak powrócił — mruknęła Herbina. W tym momencie zjawił się Dali, a za nim korowód domowych skrzatów dźwigających zakryte srebrne półmiski. Juhu! zawołał Lon z drugiego końca jadalni. 85 Pani i panowie, pszedstawiam wam moje najnowsze arrcydzieło. Na sygnał Daliego skrzaty odkryły półmiski. Wygłodniali ludzie ujrzeli poskręcane miedziane przewody, kółka zębate, przekładnie, styropianowe kulki, puszkę farby i niewątpliwie główną atrakcję — wielką, srebrną misę pełną płynnego gipsu. Barry otworzył ze zdumienia usta. To miał być obiad? Zdumiewające, prawda? — Nunnaly błędnie zinter pretował wyraz twarzy Barry'ego jako podziw. — Dziękuję, Dali, tym razem przeszedłeś samego siebie. Dziękuję, sirr. — Dali skłonił się nisko. Jeden ze skrzatów wprowadził do jadalni olbrzymią, czerwoną żelkę, poganiał ją wielkim batem i głośnymi przekleństwami. Żelka, posiadająca gałki oczne, uszy i inne niezbędne narządy biologiczne, powoli przesuwała się naprzód, pozostawiając po sobie ślad śluzu, zapewne o smaku wiśniowym. Przy każdym uniesieniu bicza dygotała gwałtownie. Czemu u licha przyprowadziliście to tutaj? spytał Nunnaly. Bo prosił pan o coś wyjątkowego z piwnicy — wyjaśnił Dali. — Naturalnie założyłem, że chodzi o CIarence'a. Nie, nie, chodziło mi o wino. Clarence od wielu po koleń należy do rodziny J.G. — wyjaśnił gościom Nunna ly. — Zjedzenie go byłoby czymś bardzo niestosownym. Mój błąd. Odprrowadzę go do jego kwaterry. Bon ap petit. Dali zniknął. Dali to najlepszy surrealistyczny kucharz w Wiel kiej Brytanii, może nawet na całym świecie. Nunnaly 86 uśmiechnął się promiennie. Nie ma ich zresztą zbyt wielu. Częstujcie się wszyscy. Ale jak? spytał Barry. Herbina posłusznie napełniła talerz niejadalnymi śmieciami. Hej, podajcie trochę tutaj! zawołał Lon. Dobrze, ale nie będzie ci smakowało. Herbina dźwignęła misę z gipsem i zaniosła mu. Rany, jakie to ciężkie. Osobiście lubię układać dzieła Daliego na talerzu. Niektóre układy są miłe dla oka, inne wyzywające, jeszcze inne osobliwie smutne. A tymczasem wyciągnął z kieszeni jeszcze kilka opakowań rodzynek to pozwala zaspokoić głód. Barry wziął je bez entuzjazmu. Dzięki. Najwyraźniej uznawszy, że teraz łączy ich nowa więź, Nunnaly znów spoważniał. Barry, będę szczery. Uważam, że te książki to niemądre bzdury, ale są też użyteczne. Przede wszystkim bardzo uła twiają życie Gumolom, którzy mają talent magiczny, lecz sami jeszcze o tym nie wiedzą. Jak? — Herbina uśmiechnęła się słodko. Barryemu zrobiło się niedobrze. Powiedzmy, że masz jedenas'cie lat i odkrywasz, że je steś magiczna — jeśli czytałaś wcześniej tę serię, nie wpad niesz w panikę. Możesz przeżyć zawód, gdy odkryjesz, że prawdziwe życie czarodziejów nie jest tak zabawne i wspa niałe, jak w książkach J.G., ale to drobiazg. Pamiętam, jak sam odkryłem, że jestem czarodziejem. Zacząłem słyszeć 87 mojego gekkona gadającego do siebie: „Poliżę sobie oko. Proszę, właśnie polizałem sobie oko". Jesteś zwierzousty? — zainteresował się Barry. Tak. Myślałem, że zaczynam wariować. Na szczęście mieszkałem obok niezwykłej kobiety, która przyjęła mnie pod swe skrzydła. Pani Robinson. — Nunnaly spojrzał tęsknie w dal. Ona pokazała mi świat czarodziejów. Herbina posmutniała; Nunnaiy niczego nie zauważył. Mimo wszystko jednak chciałbym, by w tamtych cza sach można było dostać te książki. To bardzo ułatwiłoby magiczny coming out. Kiedyś porażająca liczba magicz nych Gumoli dostawała świra, teraz jedynie uśmiechają się do siebie, czekając na list z Hokpoku. Nunnaly machnął ręką, w której trzymał rodzynkę. Gdyby Barry Trotter już wtedy istniał, być może Wil liam Szekspir stałby się cennym członkiem magicznej spo łeczności. Herbina parsknęła w swój talerz pełen styropianowych kulek, wyrzucając kilka w powietrze. Ale... Nunnaly, zafascynowany dźwiękiem własnego głosu, nie zwracał na nią uwagi. W każdym razie J.G. zaczyna już się nudzić. Mówiła ci? Ale co? spytał Barry. Gospodarz zawiesił głos. Do diabła, to dość niezręczna sytuacja. Zakładałem, że ci powiedziała. Wyduś to z siebie, na miłość boską warknął z irytacją Barry. To będzie ostatnia powieść o Barrym Trotterze. 88 Co takiego? — spytali chórem. Pewnie nie powinienem tego mówić, ale J.G. zdradziła mi swój sekret. W tej książce umierasz, Barry. Ale czemu miałaby... ona nie może... Ciałem Barryego wstrząsnął dreszcz, oczyma duszy ujrzał ulatującą sławę. No, jesteś teraz dorosły, twoje przygody robią się mało ciekawe. Co ma niby pisać? Barryego Trottera i skompli kowany formularz podatkowy? A może po prostu ma tego dosyć? Nie wiem, musiałbyś ją spytać. Wiem jednak, że zamierza odłożyć pióro. — Spojrzał na Barry'ego z rozbawie niem świadczącym o tym, iż nie podziela ogólnej konster nacji, jaka zapanowała przy stole. Nie martw się, Barry. Może i zginiesz, ale niczego nic poczujesz. Odsunął talerz. No tak, miły posiłek, prawda? Zerknął na zegarek. Robi się późno, musicie ruszać w drogę. Dokąd w ogóle się wybieracie? — Zaśmiał się, mając na myśli kiepską kon strukcję tej książki. — Właśnie sobie uświadomiłem, że nie mam pojęcia, po co tu przybyliście. Szukamy J.G. oznajmił głodny i wkurzony Barry. Zamierzamy ją porwą... — dopowiedział Lon. Porozmawiać z nią przerwała mu szybko Herbina, ratując sytuację. — Chcemy ją przekonać, by powstrzymała kręcenie filmu o Barrym Trotterze. Och, J.G. nie ma z tym nic wspólnego. Na waszym miejscu porozmawiałbym z szefami Fantastic Books w No wym Jorku, to do nich należą wszystkie prawa. Ale czemu właściwie chcecie powstrzymać kręcenie filmu? Sądziłem, że to ziszczenie waszych marzeń. 89 To dość skomplikowane odparła Herbina. — Powiedz my po prostu, że jeśli film wejdzie na ekrany, Barry będzie musiał dorosnąć i poszukać sobie prawdziwej pracy. Nunnaly sapnął współczująco. Och, znam ten ból. Życie jest za krótkie na prawdziwą pracę. Ja sam miałem to szczęście — dzięki hojności J.G. — że mogłem poświęcić ostatnie kilka lat mego życia czemuś, co jak sądzę zdoła zmienić ten świat. — Jego twarz pojaśnia ła. Mogę wam to pokazać? Chcielibyście zobaczyć? O tak, proszę! — wykrzyknęła z entuzjazmem Herbina. Barry z rozbawieniem stwierdził, że niejadalny, surrealistyczny obiad nie uciszył wcale jej wiecznie złaknionego libido. W porządku, no to chodźcie za mną. — Nunnaly wstał i niemalże wybiegł z jadalni. Barry, Herbina i Lon ruszyli zanim. Dotarli do drzwi. Nunnaly stanął przed nimi i spytał z powagą. Jeśli pokażę wam, co kryje się za tymi drzwiami, przy rzekniecie, że nie ukradniecie mojego pomysłu? Mógłbym zażądać od was podpisania czegoś, ale chyba muszę wam zaufać. Nunnaly otworzył drzwi i zapalił światło. Dwadzieścia lamp jarzeniowych ożyło z brzękiem, ukazując rząd stu czterdziestu czterech drewnianych torów wygiętych z jednej strony i opadających w dół ku podłodze, Oto on oznajmił z dumą Nunnaly, To znaczy, co? spytał Barry. Och, nic wielkiego. Jedynie sposób zakończenia wszyst kich konfliktów na tym świecie, na wieki. 90 Trójka bohaterów spojrzała na niego tępo. To drewniane wyścigi, zobaczcie... Nunnaly podszedł do wielkiej skrzyni, otworzył ją i wyciągnął dwa przedmioty z kółkami. Podczas gdy pochylał się nad nią, odwrócony plecami, Barry spojrzał na Herbinę, zakreślił palcami kółko na czole i wskazał gospodarza. Herbina zmarszczyła brwi i pacnęła go w ramię. Zabolało. Proszę, Barry, weź Trynidad. To był klinowaty ka wałek drewna pomalowany na zielono, niebiesko i żółto w barwach flagi karaibskiego państwa. Nunnaly zakręcił prawym przednim kółkiem, Herbino, to dla ciebie. Wiel ka Brytania, sam zawsze jej używam. Dziękuję — odparła. Herbino, Barry, postawcie samochodziki obok siebie na górze. Gdy powiem „start", wypuśćcie je. Zaraz zginiesz, Trotter. — Herbina zaczęła agresywnie poruszać drewnianym samochodzikiem na torach, tam i z powrotem. Start! Przeciwnicy jednocześnie wypuścili samochodziki i rzeczywiście Barry przegrał. Autko Herbiny dotarło do mety sekundę przed jego samochodzikiem, który chwiał się wyraźnie. Ja, ja! Też chcę spróbować! — zawołał Lon. Nunnaly wręczył mu autko ze skrzyni. I co? Czyż to nie świetna zabawa? Jasne przyznał Barry. Ale nie rozumiem, jak może ocalić świat. Jak dotąd, Nunnaly nie toczył może jeszcze piany z ust, ale zaczęła pojawiać się w kącikach. Ich świrnięty gospodarz wykonał szeroki gest ogarniający cały pokój. W tej komnacie mamy sto czterdzieści cztery tory, po jednym na każde suwerenne państwo tego świata. Obec nie ich przedstawiciele siedzą w Nowym Jorku, w budynku Narodów Zjednoczonych, naradzając się nad rozwiązaniem kolejnych problemów. Ale zrozumcie, logika i argumenty mają też swoje minusy. Słowa bywają śliskie, argumenty potrafią zamącić w głowach. Nie zawsze to, co mówimy, znaczy to, co chcielibyśmy, by znaczyło, zwłaszcza jeśli brak nam rozumu. Ta metoda jest znacznie uczciwsza. Zawsze powtarzam, samochodziki nie kłamią. Barry nie wydawał się przekonany. Ale czemu samochodziki? Czemu nie, powiedzmy, badminton? Nunnaly spojrzał na niego ze zgrozą. Mój Boże! To byłaby anarchia. Widząc, że Barry wciąż patrzy z powątpiewaniem, chudy jak czapla mężczyzna wyciągnął z szuflady wymiętoloną kartkę papieru i powtarzając występ odgrywany tysiące razy przed lustrem w sypialni, zaczął czytać: Jedynie poprzez wyścigi można naprawdę rozwiązać problemy tego świata. Tylko dzięki milczącemu osądowi aerodynamiki i przyciągania, poprzez obiektywną, oczyszczającą prędkość zdołamy dotrzeć do Mety Ostatecznej Prawdy Spójrzmy bowiem, czyż życie w pewnym sensie także nie jest wyścigiem? I czy to przypadek, że mówimy o drodze postępu? Czyż sami nie jesteśmy małymi, drewnianymi samochodzikami pędzącymi po drewnianym torze Nieskończoności? 92 Ale... No dalej, nazwij mnie postępowcem. To nie znaczy, że nie mam racji. Nie znaczy też, że nie jesteś zakręcony jak słoik na zimę, pomyślał Barry. Choć ów plan brzmiał wariacko i był wariacki Barry podejrzewał, że Nunnaly'emu może się udać. Ostatecznie gospodarz miał olbrzymią głowę. Jeśli Barry nauczył się czegokolwiek ze swych kontaktów z ludźmi bogatymi i słynnymi — nie tak częstych jak by chciał, ale od czasu do czasu jednak się zdarzały — to tego, że wszyscy mieli wielgachne czerepy, W teorii tej wciąż pozostało kilka luk. Czy wielkie głowy prowadziły do sukcesu, czy też stanowiły jedynie jego efekt uboczny? Tak czy siak, Nunnaly wyglądał na pewniaka miał nic tylko gigantyczną czachę, ale też mnóstwo włosów. Wielki łeb i mnóstwo włosów u tej samej osoby to niezawodny znak, odpowiednik postawienia w wyścigu na jedynego konia, który nie ma na głowie foliowej torebki. Chętnie założyłbym torebkę foliową na głowę Nunnaly emu, pomyślał Barry. Od chwili, gdy stanął przed nimi przebrany za Vielokonta, poprzez kolację i ów kretyński, obłąkańczy plan, Nunnaly w umyśle Barry'ego z nieszkodliwego ekscentryka przekształcił się w prawdziwy, stuprocentowy, licencjonowany, zbadany laboratoryjnie okaz fioła. A skoro już mowa o Nowym Jorku, musimy... Pościgajmy się jeszcze. Herbina błyskawicznie zmie niła temat. — Trevorze, chcę się ścigać z tobą. Oc/.y Herbiny i Nunnaly'ego się spotkały i Barry wkurzył się jeszcze bardziej, pojmując, że ich szansę opuszczenia 93 tego wieczoru wariatkowa są równe zeru. Widział wyraźnie, że libido Herbiny — owa potężna, bezosobowa siła, z równą łatwością umiejąca tworzyć, jak i niszczyć — znów pokonało wszystko. Chyba tu zanocujemy mruknął do Łona. Kumpel nie zwracał na niego uwagi. Stał na czworakach, całkowicie zafascynowany wyścigiem. Brum, brum, piip, łup! — zawołał, waląc Finlandią w Mozambik. Aaa, palę się! Utknąłem pod samochodem, palę się żywcem, pomocy. Aaa! Zniesmaczony Barry postanowił znaleźć Daliego i obrócić go do góry nogami. Może wypadnie mu z kieszeni parę groszy. ROZDZIAŁ 7 Następnego ranka pierwsza myśl Barry'ego (by zapożyczyć slogan Ligi Obrony Żydowskich Czarodziejów brzmiała: Nigdy więcej. Choć Lon miał umysł małego dziecka, to jeśli chodzi o chrapanie, był już w rozkwicie męskości. Dojrzałość może pogłębi jego ton i polepszy zasięg ale z pewnością nie da mu większej siły rażenia niż ostatni nocy. Barry zatem bez zapału uniósł głowę, gdy do sypialni wpadła w podskokach Herbina. — Cześć, chłopcy. Jak minęła noc? Była radośniejsza, niż ktokolwiek ma prawo być przed dziesiątą trzydzieści. — Okropnie. A twoja? Zresztą zapomnij, nie chcę wi< dzieć. Pusty żołądek Barryego zaburczał na wspomnienie ostatniej sceny wieczoru: Nunnaly z kieliszkiem koniaku w dłoni prowadził Herbinę do obserwatorium, by obejrzeć kwadratowy księżyc, który umieściła tam J.G. Potem jego wyobraźnia na szczęście odmówiła współpracy. Nie mógł się 95 doczekać chwili, gdy opowie J.G. o wyczynach zdradzieckiej dwójki. Oczywiście najpierw będzie ją musiał znaleźć. Okropnie? Czemu? Bo obecny tu hrabia Hurgot chrapie jakby w gardle utkwiła mu talia kart rzekł z irytacją Barry. Mówiłem już, że bardzo przepraszam wtrącił pokor nie Lon, po czym z powrotem zaczął szurać autkiem po obrusie. Jak zwykle, uzupełniał efekty dźwiękowe con brio e salwa. Przykro mi to słyszeć — oznajmiła Herbina bez szcze gólnego współczucia. — Jest może jakiś sok? Czemu masz mokre włosy? Właśnie wróciliśmy z Trevorem z plaży. Cudownie się pływa o tej porze. Ocean jest ciepły jak zupa. — Otworzyła zębami spinkę i wsunęła w kręconą grzywę. — Widzieliśmy węża. Pisał coś zygzakami na piasku. To pewnie żmija zygzakowata. — Barry dostrzegł okazję do powymądrzania się przed Herbiną i wykorzystał ją do końca. Strasznie jadowita, po uszy pełna neurotoksyn. Po pięciu minutach umierasz, po siedmiu zaczynasz się rozkła dać. Ugryzła może Nunnalyego? spytał z nadzieją. Bardzo śmieszne. Dali już ci zapłacił? Nie, nic zapłacił, dzięki, że spytałaś. Następnym razem, gdy ktoś poprosi cię, żebyś kupił samolot z demobilu na pokaz sztuki, powiedz „nie", dodał w duchu. Herbina rozłożyła na kolanach serwetkę. Po wczorajszym obiedzie mógł ci dać zdechłego szczu ra, a ty jeszcze byś się ucieszył — oznajmiła. — Ciekawe jaką potworność przygotuje na śniadanie. 96 Odpowiedziało jej poruszenie w drzwiach. Zróbcie przejście, zróbcie przejście! krzyknął Nunna ly, dźwigając w dłoniach półmisek z pokrywą. Nikt nie blokuje ci przejścia, pomyślał Barry. 1 zdejmij tę durną czapkę kucharską. Nunnaly dostrzegł gniewne spojrzenie Barr/ego, Widzę, że podoba ci się moja czapa. Dziękuję. Uzna łem, że zasłużyłem na nią po przyrządzeniu tego arcy dzieła. Dramatycznym gestem uniósł pokrywę. — Tosta z marmoladą i piklami! W kuchni roi się od części samo chodowych i folii z bąbelkami dziś wieczór mamy kolejny bankiet — musiałem zatem wykorzystać to co znalazłem... Na co czekacie? Częstujcie się! Przestań to mówić, warknął w duchu Barry. Smaki w jego ustach gryzły się tak gwałtownie, że miał wrażenie, iż słyszy kłapanie zębów. Ale i tak przełknął. Smakowało paskudnie, przynajmniej jednak nie była to Sztuka. A zatem — rzekł Nunnaly, gdy skończyli przypusz czam, że ruszacie do Nowego Jorku? Zgadza się mruknął Barry. Jak najłatwiej się tam dostać? Jest tu może w pobliżu lotnisko? Albo prywatny od rzutowiec pani Rollins, który moglibyśmy pożyczyć? spy tał tylko na wpół żartobliwie. Nunnaly zachichotał. Nie mamy odrzutowca, ale z pewnością zauważyliście ocean. Magicznie łączy się z Morzem Karaibskim, toteż z łatwością możecie dotrzeć do Stanów. Bardzo to ułatwia J.G. wyjazdy w interesach. J.G. pływa tam łodzią? zapytała Herbina. Nie, rekinem. 97 Wokół stołu rozległy się okrzyki zdumienia. Nic mówcie mi, że nigdy o tym nie słyszeliście. Po dróże rekinem to najnowsza moda wśród młodej inteli gencji. Uśmiechnął się do Herbiny, która odpowiedziała promiennym uśmiechem. Barry poczuł kolejną falę mdłości. Zdecydował się włączyć do rozmowy. A jak dokładnie podróżuje się rekinem? Są bardzo duże, mają co najmniej dwadzieścia pięć metrów w mniejszych po prostu brak miejsca. Otwierają szeroko paszczę i wchodzicie do środka. Ich żołądki wypo sażono we wszystkie domowe wygody i dokładnie wypłuka no. Możecie tam czytać, spać, robić co tylko zechcecie, nie lękając się strawienia. Po przybyciu na miejsce łaskoczecie gardło rekina, który wymiotuje was na brzeg. Łatwizna, Barry'emu nie spodobała się ta wizja i jego mina wyraźnie o tym świadczyła. Barry, z pewnością Trevor nie proponowałby czegoś takiego, gdyby to nie było absolutnie bezpieczne — powie działa Hcrbina. — Twierdzi, że jego żo... towarzyszka wiele razy podróżowała w ten sposób. Właśnie, pomyślał Barry. Próbując zniechęcić Herbinę, przywołał na pomoc najcięższą artylerię. Tam w środku musi cuchnąć starymi rybami. Ależ nie odparował Nunnaly obsługa sprząta wszystko przeo1 i po każdej podróży. W przeciwnym razie nikt nie korzystałby z rekinów, choć są niesamowicie szybkie. Po trzech godzinach dotrzecie na miejsce. Daj spokój, Barry, zróbmy to rzuciła Herbina. To będzie przygoda. 98 Barry poczuł, że tonie. Rozpaczliwie uchwycił się ostatniej deski ratunku. Lon, a ty co na to? Mogę wziąć to autko? — spytał Lon. Godzinę później, po prysznicu, cała trójka spotkała się na plaży. Patrzyli na swój pojazd z różnym natężeniem obawy i niechęci. Kto pierwszy wsiądzie na pokład SS Morderczego Sza łu? rzucił lekkim tonem Barry. Ależ Barry, corragio. Nunnaly, brodząc w wodzie podszedł do olbrzymiego rekina. Przywołując całą swą telepatyczną moc, Barry przesłał rybie wiadomość: zjedz go, zjedz go, już! Jak zwykle jednak jego telepatia kulała na obie nogi. Nunnaly poklepał rekina po pysku i nagle obok niego pojawiła się owalna dziura otoczona pierścieniem zielonych zębów. Była dość duża, b z łatwością dało się wejść do środka. Nunnaly dotknął zębów wyjaśniając, że wszystkie są pokryte ochronnymi powłokami z kewlaru. Zdjął jedną i pomachał. Dzięki temu rekin nie może zrobić wam krzywdy, na wet gdyby bardzo chciał. Załóż to z powrotem! Daj spokój, Barry, nie mów, że się boisz. Nunnaly grał nieczysto. — Nawet dzieci to robią. Barry wpadł na świetny pomysł. Wyrwał Lonowi drewniany samochodzik i wrzucił do otwartej paszczy rekina. Hej!—wrzasnął z oburzeniem Lon. — Czemu tozrobiłeś 99 Pobiegł za autkiem i wgramolił się do paszczy rekina. Barry i Herbina czekali, aż zacznie się koszmar. Herbina miała ochotę ochrzanić Barry'ego, ale prawdę mówiąc, bała się równie mocno jak on. Z paszczy wynurzyła się głowa Lona. Hej, słuchajcie, mają tu play station! Pożegnania były krótkie, lecz w jednym przypadku dość namiętne. Barry z dziką radością opuszczał to miejsce, a zwłaszcza Nunnalyego. Usiadł i poczęstował się napojeni z minibaru. Na twoim miejscu nie piłabym tego — uprzedziła Her bina. Założę się, że jest okropnie drogi. Barry spojrzał na nią i demonstracyjnie otworzył puszkę. Herbina wyciągnęła rękę i wydłubała pocztówkę ze stojącej przy lekko fałującej, różowej s'cianie półeczki. Rekin połknął nie tylko pocztówki, ale też rozkładane fotele, telewizor, kilka różnych przekąsek, maseczki na oczy, aviomarin wszystko, czego może potrzebować podróżny. Do kogo piszesz? zainteresował się Barry. Do Trevora wyjas'niła Herbina. Chcę mu za wszyst ko podziękować. Co za idiota. Słowom Barry ego brakowało jadu, po prostu stwierdzał fakt tak oczywisty, że nie poddający się żadnym argumentom. Och, jesteś dla niego zbyt surowy. — Herbina uśmiech nęła się. To tylko półidiota. Gdybyś znał go tak dobrze, jak ja... Barry już miał odpowiedzieć ciętą uwagą, ale się powstrzymał. Ich kwatera choć niewątpliwie w kategorii żołądków należała do największych w jakich kiedykolwiek się 100 znalazł — nie była zbyt wielka. Herbina, podobnie jak wiele puchatych zwierzątek, wyglądała słodko, ale zapędzona w kąt, bywała niebezpieczna. Barry pociągnął łyk morganacoli i beknął. Rozumiem nawet, czemu ci się podoba: wygląda tro chę jak jeden gość z tego zespołu, który lubiłaś. Jak oni się nazywali? N'wnuczek N'kuzyn? N'synek odparła wzgardliwym tonem Herbina. I nie tylko ja ich lubiłam, mieli miliony fanów. Ale że tobie też ich nie brak, rozumiem, co masz na myśli. Barry poczuł lekką urazę. Ja przynajmniej nie musiałem się uciekać do Czaru Czarusiów. — Wraz z Lonem mieli świetną zabawę, gdy Departament Magii wykrył nielegalne działania zespołu. Co za banda palantów, prawda, Lon? dodał ze. śmiechem. Śmiał się jednak sam, bo Lon zdążył już zasnąć. Jak zwykle, we śnie jego cztery kończyny nieustannie podrygiwały, kontrolę nad ciałem przejął psi mózg. Barry usłyszał odgłos zduszonych warknięć. Na piersi Lona leżała niewielka książeczka. Barry uniósł ją ostrożnie i odwrócił. Nie czytaj tego, to Lona, może prywatne upomniała Herbina. W czasach przed wypadkiem Lon i Herbina mieli się ku sobie i wciąż zachowała wobec niego opiekuńcze zapędy. Barry puścił jej słowa mimo uszu. Drgi pamiętniku odczytał głośno nie uwieżysz, ale jestem w rkinie! I to wielgim. Siedzę w jego bżuchu, jest super i nie śmierdzi fcale. Dzisiej Herb widziała żmje (truj cego węża). Bary jest wrdny jak zwykle. Złapał mi ałtko 101 i rzucił. Czemu jest taki wrdny? Nie powinien tak traktować przaciół. Barry odłożył książkę na miejsce. Uśpiony Lon wyglądał uroczo w niepokojący, dziecięco niewinny sposób. Fakt, iż drzemał, nie wydając z siebie nosowych fanfar, na moment zirytował Barry'ego. Nie mógł sobie pozwolić na kolejne ciosy zadawane jego wiarygodności, zwłaszcza przy Herbinie. Lecz irytację wynagrodził mu w dwójnasób fakt, że teraz on sam także mógł się przespać, co też uczynił najpierw łykając aspirynę, by złagodzić ból pytakrzyka. Zasypiając, upomniał się w duchu, by przestać być takim wrdnym w stosunku do Lona. Nie powinien go karać tylko dlatego, że tęskni za przyjacielem, którego miał przed wypadkiem. To nie wina Lona, że stał się skretyniałym chłopcempsem. Kilka godzin później Barry poczuł ostry ból pomiędzy trzecim i czwartym żebrem. Herbina szturchała go tam obgryzionym długopisem. Obudź się, jesteśmy prawie na miejscu. Barry przeciągnął się i ziewnął. Delikatnie potrząsnął Łonem. Oprócz bólu blizny, który wcale nie ustąpił, miał muł w głowie. Typowe, gdy odsypia się w dzień zarwaną noc. Jednakże, nawet gdyby Barry był w pełni przytomny, nie zgadłby, czemu blizna dolega mu tak dotkliwie — zaledwie piętnaście centymetrów falującego rybiego ciała od głowy Barry'ego do skóry rekina przyssała się oddana lordowi Vielokontowi remora i pilnie wszystko rejestrowała. W Nowym Jorku mogli się spodziewać gorącego powitania. 102 Prócz swej użyteczności gumolska zdolność do ignorowania magii stanowiła nieustanny przedmiot dowcipów w świecie czarodziejów. Na jej fundamencie wzrosły niezliczone kawały etniczne. Choćby taki: ilu Gumoli trzeba, by zobaczyć latający dywan? To nie był dywan, tylko balon meteorologiczny! No dobrze, może nie jest on specjalnie śmieszny, ale z drugiej strony stosunki między obiema rasami układały się całkiem poprawnie. Wysiłki wrażliwców typu Herbiny zmierzających do wyplewienia podobnych dowcipów (była to jedna z jej wielu hokpockich krucjat) przyniosły częściowo owoce, lecz na całkowite wytępienie podobnych kawałów nie było szans. Jednakże mimo radosnej ignorancji wobec kwestii magicznych przejawianej przez Gumoli widok dwudziestopięciometrowego, pływającego pod flagą iberyjską okazu Carcaradona Meglodona, wyrzygującego na brzeg w porcie trójkę uśmiechniętych Brytyjczyków, wystarczyłby, żeby nawet najtwardszy nowojorczyk zadzwonił do najbliższego tabloidu. Rekin zatem musiał załatwić to podstępnie. Podpłynął na West Side i dalej rzeką Hudson do nabrzeża przy Christopher Street, gdzie krążyły jedynie prostytutkitranswestyci, uznające podobne widoki za nieprzyjemny uboczny skutek źle zmiksowanych drinków. Dobiwszy do brzegu, na oczach grupy przedstawicieli podziemia seksualnego rekin wydźwignął się z wody i zwymiotował naszych bohaterów, którzy łagodnie opadli na zbielałe ze starości deski. Gdy cała trójka „wysiadła", rekin uśmiechnął się, zanurkował i odpłynął. Macie pojęcie, gdzie jesteśmy? — spytał Barry. Nie odparła Herbina. 103 Hej, panie, podyndać pana dzwonkami? — spytała Łona niezwykle potężna, włochata kobieta, pociągając go zalotnie za czapkę. Herbina chwyciła go za rękę. Chodźmy, Lon. Herb, pożycz komórkę — poprosił Barry. — Zadzwonię do Ferda i Jorgego. Ferd i Jorge Gwizzley byli o kilka lat starsi od Barry'ego, Herbiny i Łona, ich najmłodszego brata. W Hokpoku słynęli ze swych psot i szczerze mówiąc, od dnia ich pośpiesznego, niezamierzonego wyjazdu, szkoła nie była już taka sama. Wylecieli z niej mimo że do końca pozostał im tylko jeden semestr — gdy Bubeldor zjadł jeden z ich magicznych cukierków i wyrósł mu drugi (dzięki Bogu niedziałający) penis. Wszyscy zgadzali się, że było warto. Wcześniej największym osiągnięciem braci było „wynalezienie" kręgów w zbożu, czegoś co dostrzegali nawet Gumole. Bliźniacy przenieśli się do Nowego Jorku, uważali bowiem, że to miasto doceni ich anarchistyczny geniusz. I rzeczywiście jeden pracował dla Administracji Leków i Żywności, rzucając uroki i klątwy na papierosy, by zniechęcić niepełnoletnich palaczy, podczas gdy drugi magicznie burzył budynki dla miasta. W odróżnieniu od czarodziejskich fajek, czarodziejskie telefony komórkowe wcale nie działają lepiej niż ich gumolskie odpowiedniki. Często potrzeba zwierzoustego, by rozszyfrować co mówi rozmówca. Słysząc (niewyraźnie), że Barry z przyjaciółmi są w mieście, Ferd i Jorge natychmiast przedstawili mu plany wybryków na najbliższe kilka dni. 104 Barry zapisał ich adres i się rozłączył. We trójkę wezwali taksówkę. Barry powtórzył wskazówki. Jak zapłacimy za kurs? szepnęła Herbina. Nie zdą żyłam jeszcze zaczarować żadnego bankomatu. Taksówkarz rozpoznał ich natychmiast. Ty jesteś, ty jesteś ten facet, jak mu tam? Harry jakoś. Też mi! Co za durne imię! Barry poprawił Barry. Taksówkarz podwiózł ich w zamian za kilka autografów wypisanych szminką Herbiny. Barry, Herb, Lon. Ferd i Jorge radośnie powitali przybyszów. Wejdźcie. Barry rozejrzał się po najbrudniejszym mieszkaniu, na jakiego istnienie zezwalały nienaruszalne zasady czasu i przestrzeni. Jego wrzeszczące nozdrza zadrżały, próbując zablokować smród tego co czyhało w lodówce. Pachniało to niczym jedno z chińskich dań poddanych eksperymentom Ferda. Mimo wszystko jednak znaleźliśmy się wśród przyjaciół, a to znaczna poprawa w stosunku do Nunnaly'ego, pomyślał. Prócz bałaganu podstawowym elementem wyposażenia mieszkania była wanna w kuchni i ściany pomalowane przez poprzedniego lokatora jadowicie różową farbą. Herbina zauważyła, że wyglądają zupełnie jak wnętrze rekina. — Hę? A zresztą i tak super was widzieć powiedział Ferd. Chcecie piwo? Lon, naleję ci trochę oranżady do miseczki. 105 Wyjdźmy na schody przeciwpożarowe zaproponował Jorge. Tam mniej śmierdzi. Przynajmniej też to czują, pomyślał Barry. Wkrótce, do wtóru śmiechów i ujadań kudłatego shihtzu krążącego po ogrodzie w dole, na którego dziwnym trafem wylali parę drinków, piątka przyjaciół opowiedziała sobie o najnowszych wydarzeniach. Jak tam wasza mama i tato? spytała Herbina. Tak samo jak zawsze — odparł Ferd. — Kochający i nor malni na zewnątrz, zboczeni i dysfunkcjonalni wewnątrz. Jak wszyscy — dodał Jorge. To świetny stary budynek zauważył Barry. — Szkoda, że tak go zapuścili. Sami też się staramy. — Ferd zasalutował piwem, po czym pociągnął potężny łyk. Jak go nazywają? — spytała Herbina. — To dość słynna budowla, prawda? Oneida — wyjaśnił Jorge. — Owszem, kiedyś, zanim podzielili go na małe klitki, mieszkało tu mnóstwo starych sław. James Dean, Carmen Miranda, kupa aktorów. John Wilkes Booth. Jest nawiedzony dodał od niechcenia Ferd. Widzia łem ducha. Widziałeś? spytał podekscytowany Lon. Jasne, kilka razy — ciągnął Ferd. — To duch komiczny. Co to znaczy? dopytywała się Herbina. Legenda głosi, że był biednym komikiem występują cym w klubach. Pewnego dnia umarł na scenie i jest skazany na wymyślanie numerów komicznych przez całą wieczność. 106 Herbina westchnęła, poruszona romantyzmem całej sytuacji. Ferd podjął opowieść: Oto, jak to wygląda. Idziesz sobie korytarzem albo za mykasz za sobą drzwi frontowe i nagle Tony tak ma na imię staje obok ciebie i mówi: „Czy to twoja pierwsza wizyta u doktora?". Albo: „Witaj w wojsku, szeregowy" czy coś w tym stylu, a ty musisz przerobić z nim całą scenę. Bo jeśli nie, to zacznie płatać ci psoty — dodał Jorge. Na przykład, nagle wyłączy ciepłą wodę pod prysznicem albo zablokuje klucz w zamku. Wygląda na to, że ten budynek to prawdziwy koszmar dla zarządcy zauważyła Herbina. Owszem, i my także oznajmił z uśmiechem" Ferd. Po co właściwie przyjechaliście? Gdy Barry wyjaśnił, jaki jest ich cel, Jorge zmarszczył brwi. To nie będzie łatwe. Zdaje się, że musicie ją porwać. Pomyślcie tylko, czemu J.G. miałaby powstrzymać kręce nie filmu? Na samych gadżetach zarobi fortunę. Nie wiem, ale coś wymyślimy. Zawsze sprawiała na mnie wrażenie rozsądnej kobie ty wtrąciła Herbina. Gdybyśmy tylko zdołali ją odna leźć. Wiecie może, gdzie szukać? W „New York Ghost" pisali, że w zeszłym miesiącu była w Saint Bart z Benem Afleykiem i Courtney Lump. Ale to samo może ci powiedzieć dziesięć milionów innych Nowojorczyków. Nagle Barryemu przyszła do głowy świetna myśl. Hej, założę się, że Sknerus by wiedział. 107 Sknerus był kumplem ze szkoły jego ojca i ojcem chrzestnym Barry'ego, choć jak dotąd jedyne udzielone przez niego chrzestnemu synowi instrukcje religijne dotyczyły tego, jak liczyć karty podczas gry w oko. Barry wgramolił się przez okno i podniósł słuchawkę. Nie usłyszał sygnału. Chłopaki, macie przecież pracę. Powinniście płacić ra chunki. Ferd podszedł do niego i stuknął w telefon różdżką. Barry przyłożył do ucha słuchawkę i usłyszał sygnał. Dzięki temu jest za darmo wyjaśnił Ferd. Barry kiwnął głową, po raz kolejny podziwiając wrodzone przestępcze skłonności obu braci. Szybko otworzył notes z adresami i wybrał ostatni numer, który podał mu ojciec chrzestny. Po ósmym dzwonku w słuchawce odezwał się szorstki męski głos. Miał dziwny akcent — rosyjskohaitański, haitańskorosyjski. Cześć, mogę rozmawiać ze Sknerusem Blachem? Nie, już go tu nie ma. Ach. A wie pan, gdzie jest? Nie, ale pamiętam jak wywaliłem drania. Miał, jak go tam nazywają, hipogryfa, rozwalał pazurami podłogi, naro bił we wszystkich kątach. Barry wywrócił oczami. Czemu magowie tak często zamieniali się w nieodpowiedzialnych włóczęgów? W porządku, dzięki. Potem sprawdził informację magiczną, wybierając numer, na który wielokrotnie wydzwaniał w ramach dowcipów: 970CZAR. I wówczas przeżył bardzo amerykański moment. Zamiast usłyszeć znajomy, lekko znużony głos 108 z akcentem walijskim, pytający o nazwisko, zdumiony Barry wysłuchał osobliwego powitania. Cześć — powiedział zmysłowy głos. Witaj pod 970CZAR, gdzie piękne kobiety o pełnych pęcherzach, czekają, by spełnić twe najwilgotniejsze, najbardziej złote, czarowne fantazje... Barry odwiesił słuchawkę. ROZDZIAŁ 8 Sfrustrowany i lekko zbrzydzony Barry odsunął telefon. Wystawił głowę za okno. Sknerusa nie ma w książce oznajmił. Sprawdzałeś w księgach sądowych? — zażartował Ferd. Hej, mówimy tu o moim niegodnym zaufania, pozba wionym skrupułów ojcu chrzestnym, Barry wyszedł z po wrotem na schody przeciwpożarowe. A zatem nie macie pojęcia jak znaleźć J.G. Rollins? Jorge wzruszył ramionami. ~ Najbledszego dodał Ferd. Ależ chłopaki, wy dwaj jesteście może nie głównymi bohaterami książek, ale mimo wszystko trudno mi uwierzyć, że nie natknęliście się na nią, że od czasu do czasu nie spraw dza co u was, by wyciągnąć kolejne... Barry zacytował ich ulubioną recenzję: „Bogate detale, sprawiające, że każda z czarujących postaci pulsuje własnym, magicznym życiem". Nikt, kto z wami mieszkał, frajerzy, nie nazwałby was czarującymi — rzekł Jorge. — Raczej odstręczającymi. 110 Prawdę mówiąc — oznajmił jednocześnie Ferd wiem, kto być może umiałby ją znaleźć. Wyrzuć to z siebie, fajfusie — warknął z irytacją Barry. Nie powinieneś mówić brzydkich słów zaprotesto wał cicho Lon. Jest pewna dziewczyna, największa fanka Barry'ego Trottera na świecie. Kieruje fan clubem na całą Amerykę wyjaśnił Ferd. Gdy pierwszy raz przyjechaliśmy do miasta, zaprosiła nas na konwent. — Odwrócił się do Jorgego. Pamiętasz tę dziewczynę? Tę cholerną babę, która mnie prześladowała? Nie powinieneś mówić „cholerna" — oburzył się cicho Lon. Barry jęknął zdesperowany. Posłuchaj, wszyscy chętnie wysłuchamy opowieści o twoich romantycznych przygodach, ale proszę, powiedz, jak się nazywa ta dziewczyna. Barry, to wariatka. Nie obchodzi mnie to. Chcę po prostu wiedzieć, gdzie jest nasza pieprzona autorka. I wtedy bez ostrzeżenia Lon eksplodował niczym laska starego dynamitu. Przestań tak mówić! Przestań mówić brzydkie wyrazy, Barry. To złe, nie powinieneś tego robić i poskarżę się. Rozpłakał się oburzony. Herbina zaczęła go pocieszać. Już dobrze, Lon, Barry przestanie. Posłała Barry'emu nieprzychylne spojrzenie. W rozpaczy Lon zaczął lekko kopulować z jej nogą. Tak, jasne, przepraszam, Lon. 1ll Lon dał się ugłaskać i jego łzy stopniowo przestały płynąć. Nazywa się Phyllis DeVillers oświadczył Ferd. Nie mam jej numeru, mam jednak adres strony. Napisał coś na kawałku papieru. — Kiedyś było to barrytrotter.com, ale Bracia Wagner zagrozili jej procesem. Barry odczytał: www.BuryTrotter.com. Oburzające rzekł z uśmiechem. Wszyscy wrócili do ciasnego, ciemnego mieszkania. —Barry, Herbina opowiadała mi o swym nowym chło paku — zagadnął Ferd. —On nie jest moim chłopakiem — poprawiła Herbina. Próbowałam tylko wyciągnąć z niego informacje, Metodą Maty Hari, wyciągnięcie przez ciągnięcie. Barry prychnął. — Opowiadała wam, jak zamierzał zmienić świat? — Tak. — Jorge zachichotał, — Właściwie to by niczego nie pogorszyło. No, może poza drzazgami dodał Ferd. Herb, uwa żaj tylko, by nie chlapnąć czegoś przy J.G., gdy się spotka cie. Nie chcesz chyba doprowadzić do bójki z miliarderką. Nie widzę w tym nic złego broniła się Herbina. Od powiedział jej chór wzgardliwych okrzyków. — Nikomu nic się nie stało. Barr'ego nieustannie zdumiewało to, jak elastyczna potrafi być ludzka moralność i sumienie, gdy ich właściciel naprawdę czegoś pragnie. Wie, że źle postępuje, ale 112 wymyśla dziesiątki wymówek. Cieszył się, że sam jest zrobiony z twardszej gliny. Hej, kto chce pooglądać naszą nielegalną kablówkę? spytał Jorge. Bomba — mruknął Barry. Oglądając telewizję, wszyscy popijali z puszek znakomity odświeżający RabTastic*. Dzięki magicznemu przyciąganiu podobieństw bliźniacy Gwizzley przejawiali niesamowitą umiejętność odnajdywania w telewizji nieustannej parady prawdziwego chaosu — od chwiejnych, robionych z ręki zdjęć policyjnych poprzez dowcipy sytuacyjne, po sadystyczne japońskie teleturnieje. W tej chwili oglądali nowy reality show zatytułowany „Geronimo", w którym grupkę ochotników zrzucano z niewielkiej skały. Ten, kto przeżył, był zrzucany ponownie, aż w końcu pozostała tylko jedna osoba, zwycięzca. Następnie zwycięzcę także zrzucano ze skały, by sieć nie musiała wypłacać obiecanej sumy, i nagroda przechodziła na następny tydzień. Obecnie wynosiła 428 milionów. Po sześciu miesiącach ludzie wciąż się zgłaszali. Uwielbiam wyraz twarzy zwycięzcy, gdy uświadamia sobie, że jego też zrzucą oznajmił Ferd. Nuuda! zawołał Lon. Przełącz na kreskówki. Zignorowano go, Ugh. Barry wzdrygnął się, gdy uczestnik uderzył o ziemię. — Patrzcie, wciąż się rusza. * Autor zawarł umowę promocyjną z producentami RabTasticu, jedynego amerykańskiego napoju o smaku rabarbaru. 113 Jorge zagadnął Lon co to? Trzymał w ręku lizaka skradzionego ze stołu w warsztacie Zeda Gromgara. Jorge ujął go z uśmiechem. Skąd to masz? Pochodzi z naszej tajnej skrytki z cukier kami, obok posążka jednookiego czarodzieja. Ja wam pokażę jednookiego czarodzieja — wymamrotał Ferd, nie odrywając wzroku od telewizora. Barry zachichotał; osobiście uważał humor klozetowy za jedno z najpewniejszych źródeł przyjemności w tym życiu (bez wątpienia zresztą już to zauważyliście). Cii, Lon tu jest syknęła Herbina. Bracia wzruszyli ramionami. Skrytka nie jest już tajna wyjaśnił Barry. Znalazł ją trzecioroczniak, Jorge i Ferd roześmiali się. O Boże, jak się cieszę, że nie jestem siostrą Pommefritte*. Szkoła pełna uczniów puchnących i kurczących się, porastających piórami bądź lustrzaną skórą. Co tam było oprócz ślinopadu? — spytał Ferd. Krówki biegunkówki, blokery mrugania, spazmobuł ki, groszki łupieżowe i mnóstwo innych. Barry zadrżał, widząc malującą się na ich twarzach przyjemność. * Siostra Puppa Pommefritte ostro piła. Po szkole krąży pogłoska, że jedna z grafittonek, Penelopa Browser udała się do szpitala z bólem brzucha, a wyszła z kocimi flakami. Odtąd żywi się tylko mlekiem i martwymi myszami. Jej rodzice zastanawiają się nad złożeniem pozwu przeciw szkole. Minio wszystko trzeba przyznać, że siostra Pommefritte świetnie sobie radzi z narządami zwierzęcymi. 114 ~ Ale co to jest? — spytał Lon. — Mogę go zjeść? To lizak ognistodechowy Ono z nadzieniem z czystego napalmu — wyjaśnił Ferd. Japoński cukierek bólu. Musiałbyś zabezpieczyć język, inaczej piecze jak diabli. Trzeba do tego przywyknąć, Lon, na twoim miejscu nie jadłbym go. Barry odłożył należący do Ferda egzemplarz „Świata Gumoli za pięć zaklęć dziennie". Rozmowa o cukierkach sprawiła, że poczuł głód. Na blacie w kuchni dostrzegł pudełko z piekarni. Co jest w środku? spytał. Makaroniki odparł Jorge. Jedna z dziewczyn z mo jego biura miała w piątek urodziny i nie chciała ich. Mnie natomiast nie obchodzi jak grube mam uda. Poklepał się po solidnej nodze. — Częstuj się. Barry wstał i przyniósł pudełko. Wybrał ciastko, które wyśliznęło mu się z palców. Ups mruknął cicho. Ileż to ważnych chwil w historii zapowiadała ta jedna prosta sylaba. Owa chwila nie stanowiła wyjątku. Dywan, na którym wylądował makaronik oczywiście do góry nogami — był tak ohydnie brudny, pokryty okruchami, kawałkami ogryzionych paznokci i suchymi smarkami wdeptanymi głęboko w tkaninę że nie dało się ustalić, gdzie kończy się materiał, a gdzie zaczyna obrzydliwa warstwa zanieczyszczeń. Makaronik stał się gorzej niż niejadalny był teraz skażony. Barry zadrżał i wyrzucił go. Nie zdawał sobie jednak sprawy z faktu, że ten szczególny makaronik został podrzucony przez sługusów lorda Vielokonta (z których jeden pracował we włoskiej piekarni); 115 w serowym nadzieniu ukryto pluskwę. Gdyby Barry zjadł ciasteczko, siły ciemniackie mogłyby śledzić każdy jego ruch aż do wydalenia bądź śmierci, a liczyły na to drugie. Nasi bohaterowie pozostali błogo nieświadomi faktu, że dzień później śmieciarka zmierzająca na wysypisko „Świeże Zwłoki" w Staten Island eksplodowała widowiskowo. Słudzy Vielo konta nie potrafili powiedzieć, czemu Barry Trotter miałby siedzieć w śmieciarce. Wiedzieli tylko, że „nawet wielki Barry Trotter nie przeżyłby podobnego wybuchu, wasza Ciemniakość". Mistrzowie zła powtarzali to od lat: bardzo trudno jest znaleźć dobrego sługusa. O rany, spójrzcie która godzina — rzucił Jorge. — Musi my iść do Parku Astralnego. Park Astralny był dodatkowym wymiarem Parku Centralnego widocznym jedynie dla czarodziejów. To pomagało ograniczyć tłumy, zwłaszcza w weekendy. Razem z Jorgem gramy w parkoworekreacyjnej lidze quitkitu wyjaśnił Ferd. — Macie ochotę pójść z nami? Quitkit, jak wszyscy wiedzą, to gra, w której czarodzieje i czarownice latają na mopach, próbując przerzucić piłkę przez kółko. Kółka strzeże bramkarz. Oprócz bramkarzy są tam Palanciarze, których zadaniem jest walenie w różne rzeczy: głuszaki (dokładnie takie piłki, jak ta, która pobrała kiedyś próbkę z jądra mózgu Lona), innych graczy, a także, podczas szczególnie nudnych meczów, samych siebie. Gdy Palanciarz w coś trafia, ofiara nieodmiennie wrzeszczy „bez 116 kitu!", stąd nazwa gry. Sama gra jest bezsensowna i bardzo brutalna. jest też Szukacz, ganiający latający rozumny kawałek mięsa zwany giczem. Ktokolwiek złapie gicz, zdobywa zylion punktów i wygrywa. To wyjątkowo kretyńska zasada, ponieważ odbiera sens całej reszcie gry. Z drugiej strony, z literackiego punktu widzenia jest niezwykle użyteczna, pozwala bowiem na szybkie, dramatyczne zakończenie, gdy akcja zaczyna się ślimaczyć. Barry był jednym z najlepszych Szukaczy amatorów. Uwielbiał ten kretyński, brutalny i morderczo niebezpieczny sport. Herbina, co zrozumiałe, go nie znosiła. jeśli nie macie nic przeciwko temu, chyba zrezygnuję oznajmiła. — Kate Spade wyprzedaje właśnie piękne różdżki. Kate Spade?! — wykrzyknął z oburzeniem Barry. — Mó wiłaś', że jesteś biedna, Priorytety, Barry, priorytety — wyjaśniła Herbina. Lon, Barry, idziecie? Jasne odparł Barry. Dobrze będzie wsiąść na stare go mopa. W porząsiu. Masz, włóż to. — Była to fioletowa szata z białymi, staroświeckimi, gotyckimi literami ułożonymi w napis BAR TY'A. Gdy wszyscy przebrali się w stroje do quitkitu sprytnie wbudowano w nie sportowe suspensoria chroniące krocze przed najeżonymi drzazgami rączkami mopów wyszli na ulicę, trzymając mopy na ramionach. Lon dreptał za nimi; pozwolenie, by także dosiadł mopa, byłoby proszeniem się o kłopoty. J17 Chłopcy? Barry wskazał ich ręką. Czy Gumole nie zaczną czegoś podejrzewać? Nie, nikogo to nie obchodzi odparł Jorge. Nowy, nie wrdny Barry, wziął Łona za rękę, gdy przechodzili przez ulicę do parku. Minęli Zbiornik. Tu mieszka kraken. —Jorge wskazał ręką zbiornik wod ny wielkości jeziora. — Srogi z niego zawodnik. Ferd roześmiał się. — Od czasu do czasu zgarnia ze ścieżki jakiegoś Gumola i zżera go na oczach wszystkich. Nieważne, ilu to widzi, w gazetach zawsze nazywają to wypadkiem przy joggingu. Wsadzili tu krakena dodał Jorge bo w wodzie wy roiły się syfreny. Kraken je zjadł, ale teraz miasto ma prze rąbane. Syfreny, błe, pomyślał Barry i zadrżał. Dotarli na boisko, po którym przechadzali się ludzie w szatach do quitkita, przeciągający się, odpakowujący mopy i gadający bez sensu przed meczem. — A ty co, dozorca? — Quitkitowa gadanina to czysta gra pozorów. Podeszło do nich paru gos'ci z drużyny Baru Ty'a. —Hej, chłopaki — powitał ich Jorge. — To nasz przyjaciel Barry. Może zagrać? —No nie wiem, Jorge, to jakby oszustwo. Podnieś grzywkę polecił Ferd. Barry zademonstrował swój pytakrzyk. — Jaja sobie robisz? Jasne, że może zagrać. Cześć, Bar! Ja jestem Spud, a to jest K'Dawg, Evan i Herr Doctor. Są tam, rozciągają się. Wymieniono pozdrowienia. 118 Powiedz, Barry, czemu zadajesz się z tymi frajerami? spytał K'Dawg. Barry zaczął coś mówić, tamten jednak mu przerwał. Żartuję rzekł. Posłuchaj, tak naprawdę nie powi nieneś z nami grać. Bo jeśli dowiedzą się, kim jesteś, zażą dają walkoweru. Od tej pory jesteś więc moim kuzynem Pierrem z Francji. Jasne? Jasne — odparł Barry. Nie, Pierre, mów oui — upomniał go Spud. Barry zaśmiał się. To nigdy się nie uda. I z całą pewnością by się nie udało, gdyby drużyna ich przeciwników Brooklyńskie Ogrzewanie i Chłodzenie Nosferatu składała się z kogoś inteligentniejszego niż oddychający przez usta troglodyci. Wszyscy ukończyli niesławne (i niestałe) nowojorskie szkoły magii, typowe instytucje krzak o nazwach typu AAAAASzkoła Uroków czy Pałac Prestidigitatorski Swami Patela, Według pana Gwizzleya znaczna część z nich miała powiązania z magimafią, co niczym śluz spływający kanałami prowadziło w końcu do lorda Vielokonta. Bogatych stać było na posyłanie synów do kilku bajeranckich akademii magii, lecz te szkoły miały listy oczekujących zaczynające się od chwili poczęcia, albo jeszcze wcześniej, jeśli wierzyło się w astrologię i wyrocznie. W każdym razie żaden z owych tępaków nie wykrył podstępu, nawet gdy skleroza Barry'ego zmusiła Ferda do ujawnienia wszystkiego. Pierre! Giez! Jest tam, Pierre! Pierre, Pierre! Do ciebie mówię, Barry! 119 Nazywa się Pierre Barris dodał szybko Jorge. Nie miał się co denerwować, bo ich najbliższy przeciwnik, „Byk", wepchnął właśnie gruby paluch do nosa i z fascynacją badał jego wnętrze. Równie paskudni jak brutalni, zawodnicy Ogrzewania i Chłodzenia Nosferatu palili podczas gry tanie, cuchnące cygara*. Ich mopy opadały niebezpiecznie, unosząc rosłych mięśniaków. Barry zauważył, że Palanciarz przeciwnika ma podwójny podbródek na swym podwójnym podbródku, Skóra wisiała mu tak nisko, że łopotała niczym flaga, gdy tylko przyspieszał. Quitkit nie jest sportem zbyt wyczerpującym fizycznie, lecz od początku meczu mężczyźni i kobiety z drużyny Nosferatu pocili się jak tuczniki ścigające ostatnią kostkę cukru na tej ziemi. Niestety, jeden członek drużyny przeciwnej nie dał się nabrać na „Pierre'a" Był to drugi Szukacz, uroczy dżentelmen zwany Mięcholem. W miarę jak Bar Ty a tracił kolejne punkty (dzięki brutalnej grze, obowiązkowo charakteryzującej wszystkich przeciwników Barry'ego Trottera), stawało się jasne, że (jak zwykle) jego zespół może wygrać tylko jeśli Barry schwyta giez. Po tym, jak Nosferatu czystą siłą zdobyli kolejne siedem goli, Barry także to sobie uświadomił i skupił się jeszcze bardziej. Podobnie Mięchol, który podleciał do niego i warknął z mocnym brooklyńskim akcentem: Wiem, kim jesteś, śmieciu. Nigdzie się nie ruszysz. * Cygara czarodziejów mają z boku pokrętło pozwalające palaczowi ustawić poziom wydzielanego zapachu. Drużyna Nosferatu rozkręcała swoje do oporu. 120 Silną jak u małpy łapą chwycił koniec mopa Barry'ego i Barry dostrzegł przypięty do szaty Mięchola znaczek z tym samym symbolem przekreślonego Barry'ego Trottera, jaki widział u złowieszczego konduktora w rozdziale trzecim czy może czwartym. Jego blizna zapulsowała niespokojnie. Puszczaj, Mięcholu! wrzasnął Barry. Mięchol rozes'miał się. Barry próbował przyspieszyć, lecz jego mop tania Zmywaczka Siedem — szarpnął tylko naprzód, jęcząc z wysiłku towarzyszącego wleczeniu potężnej masy Mięchola. Otoczyły go smużki cuchnącego czarnego dymu. Mop zaczynał się palić. Mięchol patrzył z zachwytem. Kiedy twój mop się rozleci, puszczę cię i wtedy... pa, pa, Barry. Barry, gicz! ryknął Jorge, po zbyt wielu uderzeniach w głowę zapominając o podstępie. Gicz — nieozdobiony gwiazdką jak angielskie, zauważył Barry — zalśnił wilgot nym, mięsnym blaskiem dziesięć metrów niżej, blisko ziemi. Barry obrócił mop i zaczął się powoli obniżać. Miał nadzie ję, że giez nie uniesie wzroku znad pisma, które czytał, nie zobaczy go i nie umknie. Miał nadzieję, że mop wytrzyma. Mięchol szarpnął mocniej, wrzucając nawet na swoim mo pie (znacznie potężniejszej Kałużycy 2000) bieg wsteczny. Z mopa Barry1 ego wylewał się teraz wielki pióropusz gryzą cego dymu, silnik palił resztki oleju. Barry słyszał złowiesz czy zgrzyt metalu o metal i ostre kasłanie Mięchola. Trzy metry nad ziemią Mięchol nie był już w stanie znieść dymu i puścił. Barry skoczył naprzód i chwycił zaskoczony, lekko wytłuszczony giez. 121 Pogniotłeś moje pismo zaprotestował cichutki, obu rzony głosik. W tym samym momencie jego mop — stan dardowy model ligi parkoworekreacyjnej wyzionął du cha i Barry runął na ziemię — na szczęście z niezbyt wysoka, a trawa była miękka. Lecz obolała kostka wykręciła mu się mocniej. Auć, wiedźmisynu, ale boli! ryknął Barry i uniósł wy soko giez, szarpiący mu się gniewnie w dłoni. — Mam go! Wygraliśmy! wrzasnął Ferd. BarTy'a zaczął wiwatować, ciesząc się ze zwycięstwa (niezbyt zaskakującego, zważywszy o kim jest ta książka). Mężczyźni i kobiety z Nosferatu ucieszyli się, że mecz dobiegł końca, i natychmiast zniknęli, by zająć się tym, na czym naprawdę im zależało: pijaństwem i wywoływaniem bójek. Gdy Barry schwycił giez i przypieczętował ich los, zawodnicy Nosferatu nie dotknęli nawet ziemi, wykonali tylko pod jego adresem kilka obscenicznych gestów i odlecieli w stronę pubu. Tylko Barry wiedział, jak naprawdę niebezpieczna była owa „przyjacielska" gra. Podczas gdy spoceni wojownicy Ty'a składali sobie gratulacje wokół wanny pełnej napoju wzmacniającego (do którego Ferd wlał sporo wódki), na ścieżce poniżej odziana w futro z norek kobieta prowadziła na smyczy pudla. Pies, drobny nawet jak na tę maleńką rasę, wybałuszył przekrwione oczy, jakimś cudem wyrwał się właścicielce i podbiegł do zebranych. Kobieta ścigała go niespiesznie. Uciekinier, 122 wyraźnie roznamiętniony, skoczył ku Barryemu i zaczął energicznie kopulować z jego nogą. Brawo, chłopie! rzucił Lon. Ulżyj sobie. Tak mi przykro! Brzydka, lecz dobrze wyposażona matrona podeszła do Barry'ego i zaczęła odciągać psa. Wzdrygnęła się lekko, gdy w jej narządy węchu uderzyła woń dziesięciu spoconych czarownic i czarodziejów. No chodź, monpetit. — Pokasłując, wycofała się na ścieżkę i pociągnęła za sobą szczekającego, walczącego, niechętnego psiaka. Ten pies wyglądał znajomo rzekł Barry do nikogo w szczególności. — Przysiągłbym, że już go widziałem. Wygląda na to, że Barry się zakochał. — Spud zaśmiał się, a pozostali dołączyli do niego. Ferd, Jorge, zaczekajcie tutaj — rzekł Barry. Jeśli nie wrócę za piętnas'cie minut, zabierzcie Lona do domu. To rzekłszy, puścił się biegiem za kobietą, która zmierzała ku wyjściu z Parku Astralnego. Przez resztę drogi wędrował za nią, trzymając się z tyłu, by go nie dostrzegła (ani nie wywęszyła). Gdy tamci weszli do eleganckiego budynku przy Zachodnim Parku Astralnym, Barry dostrzegł zaskakująco twardego i nieprzyjemnego odźwiernego, pozdrawiającego gestem kobietę. Zatrzymał się na skraju parku i przykucnął w krzakach, zastanawiając się nad następnym posunięciem. Nim podjął jakąś decyzję, pies wypadł z budynku, wlokąc za sobą smycz. Wymijając odźwiernego, przemknął przez ulicę, kilka razy o mały włos unikając zmiażdżenia pod kołami. Pudel kierował się wprost ku niemu. 123 No chodź, piesku, chodź! — krzyknął Barry, kucając z otwartymi ramionami, by zachęcić pudla. Ten jednak przebiegł tuż obok niego, zmierzając w głąb parku. Rudowłosa matrona (nawet z drugiej strony ulicy Barry mógł stwierdzić, że to kiepska farba) ryknęła: Hej, młody człowieku, przyprowadź mi psa, a dam ci tysiąc dolarów! I gipsowy odlew fiutka Kena Vorodiota! Gdy ktoś składa ci taką propozycję, a ty jesteś równie wielkim fanem VTA, jak Barry, przyjmujesz ją, nie zadając pytań typu: „Gdzie ja to postawię?". Barry odwrócił się i popędził do parku. Pokonał już jakieś sto metrów, nie dostrzegając ani śladu pudla, gdy usłyszał ochrypły głos. Hej, Barty, tutaj. Za krzakiem przykucnął nieświeży mężczyzna w starym smokingu, za małym o trzy numery. Rozejrzał się i gestem wezwał Barry ego. Był to nikt inny jak jego ojciec chrzestny Sknerus Blach. ROZDZIAŁ 9 Jak dobrze cię widzieć, Barty wydyszał Sknerus, wciąż dochodząc do siebie po śmiałej ucieczce. Zawsze odrobinę przekręcał jego imię. Z początku Barry sądził, że to taki żart, teraz traktował to jako kolejny irytujący objaw dogłębnego obłędu, na który cierpiał Sknerus. — Widzę, że w końcu pozbyłeś się trądziku. Na twarzy Barry'ego wciąż pozostały ślady ataku Vielokonta sprzed kilku lat; fani znają doskonale całą historię z książki Barry Trotter i Pryszcze ognia. Barry wyjątkowo nieprzyjemnie wspominał trasę reklamową tego tomu. Uważaj, koleś odparł Barry z (niemal całkowicie) udawanym gniewem. Pomożesz mi wykraść jej ten odlew? Sknerus spoważniał. Porzuć tę myśl, Beany. Tak właśnie wkopałem się w ta rapaty. Dwa lata temu złapałem psa pani Mortendupp i od niosłem go jej. Od tego czasu pozostawałem jej wyjątkowo niechętnym niewolnikiem seksualnym. Co? Nie rozumiem. 125 Minerwa Mortendupp ma mnóstwo kasy, jej pierwszy mąż zarobił krocie na środkach do usuwania kurzajek. Eks perymentował" na niej i wierz mi, zasłużyła na każdy grosz. Pewnie z tej odległości nie zauważyłeś, ale mówię ci, nikt by jej nie pocałował, gdyby nie został przymuszony potężną ciemniacką magią. A, chwytam mruknął Barry. Zdecydowałeś się na stary numer z utrzymankiem i nadziałeś się na kogoś ostrzejszego. Sknerus rozejrzał się, sprawdzając, czy Mortendupp go nie ściga. Nie, nie, to znaczy tak, ale ona mnie oszukała. Powie , działa, że zdradzi mi tajemnicę składu cocacoli. Barry zagwizdał. Wiedziała, gdzie uderzyć. Jak widzę, u ciebie też odparował Sknerus. Za po mocą zaklęcia dowiaduje się czego naprawdę pragniesz. Jest jakby syreną towarów i usług. Gdy raz tam trafisz, nie mo żesz opuścić jej mieszkania, póki nie dotkniesz krewnego. Ty byłeś tym krewnym no, dostatecznie bliskim odpo wiednikiem, by zaklęcie zadziałało. Na moich oczach za biła swego poprzedniego psa, szkolnego kolegę twego ojca i mojego, Cecila SquifEngtona. Wrzuciła go do zbiornika z płynem usuwającym kurzajki. Biedak po prostu się roz puścił. Jakie to smutne. A wszystko dlatego, że CeciI zbierał pamiątki po Karolu i Di. Rany. — Barry westchnął. W całym tym budynku roi się od ciemniackich magów. Nazywa się Kordollo Vient, Lord Vielokont, chwytasz? Znów te anagramy. Za jakich głupców nas bierze? 126 Całkiem sporych — odparł Sknerus i zwykle ma ra cję, Barney. Znikajmy stąd na wypadek, gdyby Minerwa nabrała odwagi. Otrzepał się z kurzu i razem ruszyli ścieżką. I co, nadal lubisz doktora Whom? Barry z przyczyn czysto ironicznych w zeszłym roku przyczepił sobie do wojskowej kurtki naszywkę doktora Whom. Większość ludzi w jego wieku rozumiała dowcip, Sknerus najwyraźniej nie. Gdy spotkali się porazpierwszy, Barryprzechodził właśnie fazę doktora Whom nosił długie, paskudne szaliki, zamykał się w budkach telefonicznych, robił sobie trwałą i tak dalej. A choć od pięciu lat nie oglądał serialu, a od siedmiu go nie lubił, dawna wizja na dobre utkwiła w głowie Sknerusa. Barry równa się doktor Whom, aż do śmierci. Barry podejrzewał, że to tani sentymentalizm ze strony ojca sprawił, iż miał teraz na głowie beznadziejnie rozrzutnego ojca chrzestnego. Razem z twoim tatą byliśmy w Hokpoku najlepszymi kumplami, Billy powtórzył po raz nty Sknerus. Wie le razy trzymałem mu głowę nad kiblem po pijackiej im prezie. Wypróżnienie żołądka w obecności drugiej osoby... może jeszcze cię to nie spotkało, ale kiedyś ci się przytrafi i wierz mi, synu, coś takiego tworzy niezrywalną więź. Barry zmagał się ze znajomą niechęcią do zbyt przesadnych ilości informacji. Podczas spaceru przez park Sknerus ani na moment nie oderwał wzroku od ziemi, wypatrując zgubionych monet. Podniósł nawet sfatygowany zmywak do naczyń i szybko go odrzucił. O tak, Britney, bardzo poważnie traktuję moją rolę ojca chrzestnego oznajmił. Myślę o tobie jak o własnym 127 synu, bo tego pragnąłby twój tato. Zrobiłbym dla ciebie wszystko, chcę ci pomóc na drodze życia i... — Na sekundę zatrzymał się, stanął naprzeciwko Barry'ego i męskim gestem położył mu dłoń na ramieniu. Pożyczysz mi pięćdziesiąt tysięcy? Barry zaśmiał mu się w twarz, wstrząśnięty bezczelnością Sknerusa. Nie ma mowy, nawet nie próbuj. Już wcześniej sparzyłem się na twoich planach. Odwrócił się i odszedł. Pożyczenie Sknerusowi pieniędzy było jak wręczenie podpalaczowi karty stałego klienta stacji benzynowej. Sknerus dogonił go szybko. Wiem, że nasze wcześniejsze sojusze strategiczne nie potoczyły się zgodnie z planem, ale ten jest zupełnie inny. W zasadzie gwarantuje zysk. A poza tym odpuść trochę, dobrze? Przyznaję, magiczna pigułka paliwowa okazała się oszustwem. Mnie także zniszczyła silnik, nikomu innemu nic się nie stało. To mnie Zerorzy zawlekli do Aztalanu. Barry zadrżał na samą wzmiankę o tym miejscu. Aztalan był złowieszczym, czarodziejskim więzieniem, mezoamerykańskim parkiem rozrywki strzeżonym czule przez członków mrocznej organizacji znanej jedynie jako La Raza. Gdy tam trafiłeś, ponoć karmiono cię mnóstwem przepysznego jedzenia, bardzo tłustego, hojnie przyprawionego jalapeno. Nie dostawałeś natomiast nic do picia. Kiedy zaczynałeś błagać, by ktoś ulżył twemu spieczonemu chiii gardłu, poili cię meksykańską wodą z kranu. A potem kazali ci jeździć kolejką. 128 Chimichangi, budzące mdłości przejażdżki, dławiący upał i Zemsta Montezumy sprawiały, że więźniowie nienawidzili Aztalanu bardziej niż jakiejkolwiek innej instytucji. Silni mężowie załamywali się, włochaci łysieli, hałaśliwi milkli. Nikt nie pozostał taki sam. Nikt też w ostatecznym rozrachunku nie przeżył. Sknerus przetrwał Aztalan — jako jedyny w historii — trzymając się ślepo dwóch zasad: po pierwsze, zawsze siedzieć w pierwszym wagoniku, bo tam mniej szarpie, po drugie, nie pić wody. Żadnego lodu, sałaty, nic. Żyłem na dziwacznej miej scowej oranżadzie z tamaryndu i sangrii przemycanej przez przekupionego strażnika wyznał Barry'emu. Po latach nieustannych przejażdżek kolejkami górskimi Sknerus zdołał uciec dzięki tajnemu zaklęciu zmniejszającemu. Pewnego ranka, gdy strażnicy podprowadzili go do znaku wstępu, odkryli, że jest odrobinę niższy, niż nakazują przepisy. Zdumiało ich to, ale prawo jest prawem, więc go wypuścili. Wszystko to działo się wiele lat wczes'niej, Sknerus jednak pozostał wiernym wyznawcą oszustw. To była jego magia. Sknerusie, nie mogę uwierzyć, że naprawdę myślałeś, iż dzięki małej pigułce wrzuconej do baku twój samochód będzie jeździł bez końca. To najstarsza miejska legenda. Ty w to zainwestowałeś ~ przypomniał Sknerus. Owszem, ale miałem czternaście lat! Sknerus wzruszył ramionami. Według mnie facet wyglądał jak naukowiec. Skąd mia łem wiedzieć, że brakuje mu kilku tranzystorów w głowie? 129 Natomiast moi obecni wspólnicy to ludzie o nieskazitelnej opinii i charakterach. Zaufaj mi. Oho! Barry niemal poczuł, jak jego portfel robi się lżejszy. — Czemu po prostu nie napadniesz na gumolski bank? Sknerus miał urażoną minę. Wyglądała zdumiewająco autentycznie. — Kodeks,Bonney Kodeks.Istnieją pewne rzeczy,których czarodziej robić nie powinien, i magiczna manipulacja Gu molami dla zysku to pierwsza pozycja owej listy. Ustalono to dla naszego własnego dobra. — Barry spojrzał na niego pyta jąco. Zapomnij o pieniądzach: bez Kodeksu moglibyśmy jednym zaklęciem zniewolić miliardy Gumoli. Wciągu dwu dziestu czterech godzin każdy niezły czarodziej czy czarow nica dysponowaliby własną prywatną armią. Co by się wów czas stało? Pomyśl, jak jesteśmy podzieleni. Nie, okradanie Gumoli za pomocą magii to zdecydowanie nie jest wyjście. — Ale naciąganie syna chrzestnego owszem? Sknerus nie zwracał na niego uwagi. —Znam pewnego dżentelmena, który może dostar czyć nam nieograniczone ilos'ci oleju węglowego i popiołu z much. Wiesz, co to? —Nie — odparł bez entuzjazmu Barry. Sknerus miał dość zapału za nich obu. —Tajne składniki Mazi®, ulubionej zabawki Ameryki oznajmił z przejęciem Sknerus, klaskając językiem na znak copyrightu. — Tyle że Ameryka jeszcze o tym nie wie, —Zupełnie ci odbiło — rzucił Barry. —Dzieci uwielbiają maź, rozumieją ją. Maź jest jednym z nich. Pamiętasz, kiedy byłeś mały i znalazłeś coś maziste go na ulicy? Bawiłeś się tym godzinami. 130 Mów za siebie. Szturchałeś maź kijkiem, nabierałeś na niego, rzucałeś w kolegów. Próbowałeś namówić psa, by ją zjadł, tańczyłeś w niej, wpychałeś innych chłopców. Mówię tylko, że może my wykorzystać ten cudowny, niewinny maziowy instynkt wspólny wszystkim dzieciom i zarobić na nim kupę kasy. Po wyjściu z parku Sknerus zaczął wpychać palec do każdego mijanego parkometru. No dobra. Może pięćdziesiąt kawałków to trochę dużo. Zgodzisz się na szybką pożyczkę siedemdziesięciu pięciu centów? Nie, jeśli pójdą na Maź® odparł Barry, Chcę tylko kupić precla. Gdy Barry zaczął grzebać w kieszeniach, z jednej z nich wypadła czarodziejska fajka. Widzę, że wpadłeś w nałóg palenia, Bernie zauważył Sknerus. Kiedyś też paliłem fajkę, potem jednak przeży łem coś mocno niepokojącego. Co się stało? — spytał Barry, niemal pewny, że nie chce o tym słyszeć. No cóż, jak wiesz, cierpię na chroniczny brak fundu szy. W rezultacie nieustannie zbaczam z prostej drogi, szu kając okazji. I niestety, ów przypadek stanowi tego idealny przykład. Dopiero niedawno zacząłem palić i rozkoszowa łem się moją tanią fajką. Paliłem w niej wszystko — tytoń, podarte gazety, puree ziemniaczane, sznurek dla czystej radości palenia. Pewnego dnia, mijając miejscowy sklep z tytoniem, zauważyłem piękną fajkę za niewiarygodnie nis ką cenę. Ktoś umarł i wyprzedawali jego — przynajmniej wydaje ml się, że to był on, choć może i ona majątek. Nie 131 należę do ludzi strachliwych, więc kupiłem fajkę. I dopiero gdy zacząłem z niej korzystać, zrozumiałem czemu cena była tak śmiesznie niska. Nawiedzał ją poprzedni właściciel. Bardzo agresywnie nawiedzał i, pozwolę sobie dodać, mocno obrzydliwie. Sknerusie, czy obrazisz się, jeśli powiem, że ze wszyst kich znanych mi ludzi coś takiego mogło spotkać tylko ciebie? Sknerus nie słuchał. Piekielna pianka morska zapalała się sama, gasła w naj dziwniejszych momentach, stawała w płomieniach (w czasie naszej krótkiej znajomości kilka razy straciłem brwi) i rym podobne. Co jednak najgorsze, ustnik chwilami stawał się niesamowicie zimny i lepki, jakby... — dla większego efektu zawiesił głos jakby był pokryty widmową śliną, Barry parsknął. Z doświadczenia wiedział, że historia jest niemal na pewno fałszywa, ale Sknerus nigdy się do tego nie przyzna. Gdyby wyznał, że wymyślił tę anegdotę, każdy aspekt jego życia stałby się podejrzany, i kto wie, ile „faktów" okazałoby się kłamstwem. Sknerus wiedział i dlatego nie ustępował. Powiadam ci, to mnie zniechęciło do palenia. Niechaj ta historia stanie się dla ciebie przestrogą i nauką: nigdy nie pal fajek umarłych. Oni tego nie znoszą. Dotarli do ruchliwych wnętrzności miasta. Gdy znaleźli się przed wyjątkowo nieatrakcyjną budową, błotnistą dziurą czekającą na fundamenty, Sknerus odwrócił się do Barry'ego. Tu wysiadam — oznajmił. Barry spojrzał na niego ze zdumieniem. 132 Rany, Sknerusie, to dość prymitywne mieszkanie, nawet jak na ciebie. Odwróć się, pochyl i spójrz przez szparę między noga mi polecił Sknerus. Barry posłuchał i ujrzał średniej wielkości budynek. Nad jego wejściem łopotała wielka niebieska flaga z dwiema splecionymi literami C. Klub Czarodziejów i Czarownic rzekł. Fajne, nie? Przenosi się losowo z miejsca na miejsce, by uniknąć ciekawskich Gumoli — i podatków od nierucho mości. Kiedy w centrum zobaczysz wielką dziurę, najpew niej to włas'nie klub. Barry wciąż nie rozumiał. To pioruńsko drogi lokal, Sknerusie. Wywalą cię bez gadania. Prezes jest moim przyjacielem. Zarobił mnóstwo kasy dzięki jednej z mych inwestycji. Inwestycji, dodam, którą odrzuciłeś. Dogadamy się. W porządku mruknął Barry. Ja mieszkam u Ferda i Jorgego. Są ze mną Lon i Herbina. Skąd to spotkanie? To długa historia. Krótka wersja brzmi: próbujemy po wstrzymać realizację nowego filmu o Barrym "Irotterze. Osobiście uważam, że film nakręcony według twojego życia to coś cudownego. Gdyby ktoś' nakręcił film o mnie, zdołałbym wyciągnąć kasę nawet od Billa Gatesa. Pewnie jednak masz ważne powody. Których ci nie zdradzę, bo gdybym to zrobił, w cią gu paru milisekund wiedzieliby o tym wszyscy członkowie klubu. 133 Nie doceniasz mnie, Beaujolais, naprawdę. Ale jakim cudem pomieściliście się wszyscy w mieszkaniu chłopaków? Z pewnością nie jest aż tak duże. Nie jest, i cuchnie. Przypuszczam, że mógłbym załatwić wam tu nocleg na parę dni. Na pewno mają kilka pokojów zapasowych oznajmił Sknerus. — Zastanów się nad tym. Przynajmniej tyle mogę zrobić. W końcu to tobie zawdzięczam wol ność. Zastanowię się, Sknerusie, dzięki. Rozstali się. Wbrew imieniu Sknerus należał do najmniej oszczędnych dorosłych, jakich Barry'emu zdarzyło się spotkać czy nawet wyobrazić. Był też całkiem miłym kompanem, jeśli nie pamiętało się o wszystkich szkodach, jakie powodował wokół siebie. Sknerus nie potrafił pojąć, że istnieje coś takiego, jak konsekwencje. Odkąd Barry go znał, jego ojciec chrzestny kibicował idei wojny jądrowej, bo, by go zacytować, „wartość mojej kolekcji komiksów wzrosłaby niebotycznie!". Barry nie miał serca, by mu wyjaśnić co dzieje się z drukiem w temperaturze miliona stopni. ROZDZIAŁ 10 Podoba mi się to miasto, pomyślał Barry, przechadzając się między wieżowcami. Podoba mi się to jak wygląda, to że nikogo nie obchodzi, czy jesteś magiczny, czy nie. Podoba mi się nawet sposób, w jaki spaliny autobusów osiadają mi w płucach. Wciąż coś się działo, muzyka ryczała, neony mrugały i rozbłyskiwały, tłumy ludzi przelewały się na wszystkie strony. Barry czuł, że żyje. Pora lunchu już minęła, toteż kupił sobie hot doga. Wiedziony nagłym kaprysem, zatrzymał się przy budce i zadzwonił do wydawnictwa Fantastic Books. Może oni zdołają mu pomóc? Kobieta, która odebrała, oznajmiła, że J.G. tam nie ma, a nawet gdyby była, „oboje wiemy, że Barry Trotrer to postać fikcyjna". W Fantastic odbierano około stu telefonów dziennie; zwykle ich autorami byli dowcipnisie bądź autentyczni wariaci. W końcu Barry'ego zmęczyły te podchody, posłał zatem urok przez linię telefoniczną. Choć ten sposób przesyłania 135 zaklęć bardzo je osłabia nie próbujcie tego w domu urok zadziałał dostatecznie, by kobieta przełączyła go do rzeczniczki prasowej wydawnictwa. Rzeczniczka natomiast uwierzyła Barry emu od razu, gdy tylko się jej przedstawił. Zupełnie jakby oczekiwała tego telefonu. Powiedziała, by odwiedził wydawnictwo, napił się coli, poznał wszystkich. Wydawała się bardzo miła, chętna do pomocy. Przyjemna odmiana, pomyślał Barry. Zgodził się zatem i zadzwonił po Herbinę i Lona. Lonowi z pewnością spodoba się wydawca książek dla dzieci, a Barry zamierzał raz na zawsze pozbyć się wszelkiej wrdności. Wkrótce cała trójka zmierzała już do siedziby Fantastic, leżącej zaledwie jakieś dziesięć boisk do quitkita od mieszkania chłopców. Jeśli mierzyć lotem sowy. Na trzydziestym dziewiątym piętrze wieży Fantastic (zwanej nie bez powodów „domem, który zbudował Barry") Barry, Herbina i Lon usiedli naprzeciwko wielkiego biurka w nieciekawym biurze korporacyjnym. Na biurku widniała tabliczka z napisem SUSAN THOMPSON, WICEPREZES FANTASTIC DO SPRAW PUBLIC RELATIONS. Było tam też okno —. Thompson wyraźnie robiła karierę — lecz pokój nie imponował rozmiarami, a jego wnętrze śmierdziało ozonem, płynem do mycia szyb i ciężkimi perfumami. . A zatem to jest młody człowiek, który zarobił dla nas tyle pieniędzy. Witaj w Fantastic. Napijecie się może kawy? Nie, dziękuję odparł Barry. 136 Kobieta zauważyła, że Lon przygląda się siedzącemu na jej biurku wypchanemu zwierzakowi. Podoba ci się? spytała. Skinął głową, a ona rzuciła mu zabawkę. Zatrzymaj go, to maskotka naszej firmy, Randy Radosny Rottweiler. Podczas gdy większość mężczyzn po prostu pęka, twarde warunki panujące na wyżynach biznesowych sprawiają, że kobiety zwłaszcza zdolne i ambitne stają się ostre jak brzytwa. Thompson już dawno pozbyła się wszelkich zbędnych elementów swej osobowości. Jej przyjazny uśmiech stanowił tylko irytujący obowiązek, podobnie jak noszenie rajstop. Streściła im wspaniałą historię firmy. Wydawnictwo powstało w 1903 roku jako „Zabij", gazetka dla nastoletnich entuzjastów wiatrówek. „A obecnie góruje niczym kolos nad całą krainą wydawnictw dla dzieci". Góruje? pomyślała Herbina. Nie mogła sobie wyobrazić, by ktoś taki układał ją na noc do snu. Objęcia Thompson musiały ranić do krwi. A przecież ta kobieta miała dzieci, dowodziło tego zdjęcie na biurku. Wyglądały całkiem zdrowo. Herbina przypuszczała, że Thompson przed powrotem do domu okrywała swoje ostrze grubą płachtą. Ale dość już mojej gadaniny rzekła Thompson, po prawiając na nosie okulary. — Co Fantastic może dla was zrobić? Barry i Herbina odezwali się jednocześnie. W interesie harmonii Barry pozwolił Herbinie udzielić wyjaśnień. Cóż, pani Thompson, z różnych powodów szukamy J.G. Rollins. Musimy z nią porozmawiać, natychmiast. To bardzo zajęta osoba, pani, uhm... 137