David R. Bunch Uciekanie Tłum. Maria Gębicka-Frąc W moim niewielkim pokoju z łóżkiem, z czerwoną narzutą i dwoma oknami z szarymi roletami chciałbym zobaczyć Wieżę, nie w zachodzie słońca pamięci, gdyż w rzeczywistości nigdy tam nie byłem, ale w księżycowej poświacie myślenia. I w moim myśleniu byłaby to rzecz wspaniała, choć wysoka tylko na cztery stopy. z księżycem przeglądającym się w zbiorniku, który zawierałby moje łańcuchy, i platformą zapraszającą, pustą. Wysoka postać stałaby na ulicy, czerstwa i prosta przez chwilę, w księżycowej poświacie myślenia (choć ja sam mam dobrych pięć cali poniżej przyzwoitego wzrostu), a potem odwrót i marsz do celu, dobrym krokiem, w szybkim tempie, łańcuchy jadące lekko na dwóch małych wózkach, milczące i nie tarasujące drogi. Dla uczczenia księżycowego blasku wspięlibyśmy się na sam czubek Wieży i siedli swobodnie na platformie nad metalowym zbiornikiem. Łańcuchy zsunęłyby się bezgłośnie z wózków, w dół przez szczeliny zbiornika, pociągając za sobą nasze stopy, a my siedzielibyśmy triumfalnie w ciszy odmierzającej nasze zwycięstwo. Nie zawstydzeni znikomością zwycięstwa, ani trochę nie zawstydzeni, wyciągnęlibyśmy barwne chorągiewki, które oszczędzaliśmy, długo i cierpliwie oszczędzaliśmy na tę godzinę naszego dokonania. Nadmuchując dwa baloniki, jeden czerwony, drugi niemal nieprawdopodobnie jasnozielony, i przywiązując je do przegubów dłoni, siedzielibyśmy tam radośni i zwycięzcy w poświacie księżyca, nasze łańcuchy na dole w zbiorniku, nasze głowy wysoko w gwiazdach, na Wieży wysokiej ledwie na cztery stopy... I tyle co do poświaty księżyca. Poranne ziewnięcie, słońce staje się prawdziwe, okrutne i jasne, by powiększyć nasze łańcuchy. Przeminął blask księżyca i myślenie. Teraz jest instynkt, tylko czysty instynkt i walka, by stawić im czoło, gdy warczą. Pewnie, śniliśmy o słoniach, wielkich brązowych słoniach ze złotymi domami na grzbietach i o nas w domu co rano, jadących w dół triumfalnie, kroczących w dół statecznymi słoniowymi krokami do naszego zbiornika i zeskakujących tak szybko na platformę, że nikt nie zobaczyłby naszych łańcuchów. Brzęk, ślizg, krótki suchy grzechot i już po nich, zniknęły w zbiorniku, zupełnie zniknęły dla całego świata prócz nas, a my siedzimy wysoko na platformie, wysokiej na cztery stopy, nadmuchując balony i z kamiennymi twarzami patrząc na tłum. Na tłum pomrukujący, zły, zawiedziony, jakoś umniejszony, nie chcący uwierzyć, że jego ofiara naprawdę jest bez łańcuchów. Widzę ich teraz, potrząsających wygolonymi, tłustymi, łysymi, kędzierzawymi i ściętymi najeża siwymi, starymi głowami w małych przejętych grupkach, roztrząsając swój wstyd i wstydliwą potrzebę, chcących wiedzieć, desperacko pragnących wiedzieć, że choć teraz łańcuchy nie są wystawione na pokaz, czy nadal tam są. Muszą być! Och, tak, okrążą zbiornik; będą zerkać, łomotać i w dziecinnej złości kopać mojego słonia, i będą mnie nienawidzić, gdy siedzę taki radosny z moimi świątecznymi balonami podskakującymi na porywistym wiśniowo- jabłkowym wietrze w ten kwitnący, promienny i piękny wiosenny dzień. I jeden z nich, jakiś zdesperowany bystry złośliwiec, nagle przemyśli wszystko w żałośnie umniejszonej chwili. „Są w zbiorniku! Prawdopodobnie. Zrzucił je na dół przez dziury!” Wtedy prawda uderzy w nich wszystkich, uderzy jak wielka fala na plaży, przedrze się przez nich i przytłoczy przyjemnie wilgotnawą myślą, „Znów go mamy! Są w zbiorniku. Prawdopodobnie! Zrzucił je na dół przez dziury!” Ha! – wtedy wystarczy przynieść aparat rentgenowski, zrobić zdjęcia ze wszystkich stron i pod każdym kątem, i potwierdzić to, co jest do potwierdzenia. Potem będą ciąć, jedni wielkimi palnikami acetylenowymi, a inni, po drugiej stronie, daleko od żaru, małymi otwieraczami do konserw, zwijając się jak w ukropie, bo tak rozpaczliwa będzie ich potrzeba wdarcia się przez dno, odsłonięcia mnie i potwierdzenia, że nadal mam łańcuchy. Palniki acetylenowe sprawdzą się; otwieracze do konserw nie. Ale na jedno wyjdzie. Wyciągną moje łańcuchy przez dno zbiornika, przez dziury wykrojone acetylenem i pociągną moje nogi tak daleko, jak tylko pozwoli rozsądek. A ja wiem, że wówczas będę stanowić żałosny widok, ze świątecznymi balonikami podskakującymi elegancko i kokieteryjnie nad głową, siejącymi zielone i czerwone błyski w jabłkowo-wiśniowym powietrzu, z nogami w łańcuchach, stopami kreślącymi małe zwyczajne niepotrzebne łuki, bliźniacze wahadła w dziurach w zbiorniku, ja sam rozdarty między wesołością a zwyczajnym wstydem, ponury, ujawniony i zdeterminowany... I tyle co do słoni. I tyle co do Wież i zbiorników, jeśli o to chodzi. Ale nie myślcie, że zostaliśmy pobici. Pokonani? Och, nie! Mam na to sztuczkę; mam sztuczkę dokładnie na taką okazję. Nazywa się księżycowaniem niebnego jaja i ulepszaniem powietrza. Oto, co robimy: podnosimy wysoko w niebo konstrukcję podobną do jaja, takąż gładkimi brązowymi ścianami i małymi nakrapianymi oknami, wysoko w błękit, wysoko, niemal nieprawdopodobnie wysoko, tak wysoko, jak tylko sięgamy w myśli, w każdej myśli. Potem wybieramy zadanie dla pośledniejszej z naszych jaźni – posiadanie co najmniej dwóch jaźni jest jak sądzę powszechnie i bezsprzecznie zrozumiałe – i stawiamy ją na stercie kamieni jej dzieła. Mojej jaźni z nogami w łańcuchach, jaźni, która pragnie wspiąć się na małą Wieżę po małe zwycięstwo i ukrycie łańcuchów, lecz nigdy tego nie robi, ostatnio kazałem zająć się pracą zwaną zwijaniem powietrza albo pracą będącą mniej więcej odpowiednikiem zwijania powietrza, zwaną rozwijaniem powietrza. Żadne z tych zajęć w zasadzie nie wymaga wysiłku fizycznego ani zniechęcającej ilości siły psychicznej czy zdrowia psychicznego, obie te prace mogą zająć jaźń danej osoby na długi, długi czas. Niekiedy myśląc o tym jestem w kłopocie, bo nie wiem, dlaczego praca tego rodzaju albo blisko spokrewnionego rodzaju, nie jest uznana przez wszystkich ludzi jako życiowy cel. Aby zwinąć powietrze, najpierw dzielę całe powietrze w moim bloku zadań na schludne, jednolite pasy, każdy pas taki szeroki i gruby, żeby jak najlepiej pasował do przewidzianego na ten dzień całokształtu misji zwijania powietrza. I to paskowanie powietrza, jak je nazywam, nadaje się, prawie albo całkowicie, do nieskończonej liczby wariacji pod względem szerokości pasów i grubości pasów. Mogę mieć co drugi pasek taki sam, co trzeci pasek taki sam, sąsiednie paski takie same, wszystkie sąsiadujące różne, wszystkie pasy takie same, pięć pasów takich samych, potem cztery różne, pięć albo sześć różnych i tak dalej i tak dalej. Ale zawsze staram się zachować jakiś możliwy do rozpoznania wzór, jakiś sens w swoim paskowaniu. 1 nigdy nie przystępuję do zasadniczego zwijania, dopóki nie zakończę paskowania całego bloku zadań albo, jak można by powiedzieć, mojego całkowitego obszaru powietrza i w myślach nie opatrzę pasków etykietkami. Potem, po spaskowaniu całkowitego obszaru powietrza i poetykietkowaniu go w mojej głowie, pozostaje tylko radosne i rozbawiające zadanie siedzenia na łańcuchach na środku ulicy na krawędzi bloku zadań, wśród głupawych uśmiechów, pokasływania i wesołych wypowiedzi tłumu, zaczynając moje zwijanie i nawijanie. Oczywiście, umysł muszę mieć ostry jak brzytwa, jak to się mówi, by stale dopasowywać każdy pas z jego siostrzanym lub braterskim rozmiarem, co może mieć bardzo duży wpływ na intensywność mojego zadania, gdy przyjdzie do rozwijania. Ponieważ uważam tę pracę za swego rodzaju ćwiczenie lub rozrywkę w drodze do celu, jak można by powiedzieć, absolutnie, le to absolutnie nie mam zamiaru ani chęci na stałe poprzestawiać powietrza w bloku zadań albo, jak powiedzieliśmy, w obszarze powietrza. Pozostawienie go w taki sposób, przestawionego na stałe, sprawiłoby, że czułbym się godny pogardy i winny pogwałcenia natury. I w górę w niebosiężne jajo, wysoko od łańcuchów, cystern, zadań i wszystkich tych wygolonych, tłustych, łysych, kędzierzawych albo ostrzyżonych na jeża zadartych głów – wszystkich, Wszystkich! złośliwych obserwatorów – jak idzie? Cóż, idzie świetnie. A jaki tego sens? Cóż, tam sens wspaniały. Ummm... mm... mmm... mmmm... Och, błogości kołysania się w niebosiężnym jaju...