ANTOLOGIA OPOWIADAŃ SCIENCE FICTION PISARZY NIEMIECKIEJ REPUBLIKI DEMOKRATYCZNEJ NIEMOC WYBÓR I POSŁOWIE HUBERT ORŁOWSKI WSTĘP GÜNTER JACKEL WSTĘP Postromantyczne gry myślowe. Literatura fantastyczno–naukowa w NRD Literatura fantastyczno–naukowa NRD długo pozostawała na marginesie dyskusji literackich. Wydana w Berlinie w roku 1976 ponad 900–stronicowa Historia literatury Niemieckiej Republiki Demokratycznej poświęca jej zaledwie pół strony. Jednakże z punktu widzenia recepcji jest to literatura masowa, zwracająca się przede wszystkim do młodego czytelnika. Skłania się ona ku zeszytowej i kieszonkowej formie wydawniczej o nakładach między 45.000 a 125.000 egzemplarzy (ukazuje się w seriach wydawniczych w „Das Taschenbuch”, „Kompass– Bücherei”, „Gelbe Reihe”, „Erzählerreihe”, „Das neue Abenteuer” i „Meridian 34”). Produkcję tego rodzaju tekstów — powieści — rozpoczęto z pewnymi wahaniami w latach 50–tych. Powieści Heinza Viewega Ultrasymet bleibt geheim (Tajemniczy ultrazymet, 1955), Eberharda del’Antonio Gigantum (1957) i Titanus (1959) były pierwszymi próbami w tym zakresie, o których warto tu wspomnieć. Za ich pośrednictwem ta obok powieści sensacyjnej i kryminalnej z pewnością najbardziej atrakcyjna forma literatury przygodowej usiłowała, zapewnić sobie prawo bytu wobec owej przede wszystkim wychowawczo zorientowanej literatury obrachunków, przemian i powrotów, a także wobec tradycji literatury klasycznej, którą ze zrozumiałych względów traktowano po roku 1945 priorytetowo. Również przygody w świecie techniki i fantastyki były początkowo silnie przepojone treściami wychowawczymi; były one wyrazem woli odcięcia się od faszystowskiej i półfaszystowskiej „literatury przyszłości” („Zukunftsliteratur”) uprawianej przez takich pisarzy jak Hans Dominik, ukazującej wielkich niemieckich inżynierów jako natury przywódcze i übermenschów, których wynalazki i cudowna broń służyły opanowaniu i elitarnemu uszczęśliwieniu świata oraz okupacji kosmosu. Do tych tendencji nawiązano po roku 1950 w RFN uzupełniając je wpływami amerykańskiej literatury trywialnej. Demonizacja techniki, wizje zagłady świata i wojny międzygwiezdne mogły być wykorzystane jako irracjonalne motywy usprawiedliwiania przestępstw wojennych, a historie o latających talerzach (UFO) przyczyniły się w latach pięćdziesiątych do psychologicznego podburzania ku zimnej wojnie. Oferta literatury fantastyczno–naukowej w NRD charakteryzowała się już w swej początkowej fazie orientacją w kierunku koncepcji przyszłościowych — choć mogło to w poszczególnych przypadkach budzić zastrzeżenia zbytniej wychowawczości i pryncypialności. W roku 1956 wraz z powieścią Herberta Ziergiebela Die andere Welt (Inny świat) pojawia się nowy motyw: awaria statku kosmicznego staje się dla błądzącej w kosmosie załogi sprawdzianem zalet charakterologicznych jej członków. Psychologia zyskuje tu przewagę nad techniką. Pod koniec lat sześćdziesiątych wprowadzona zostaje postać inteligentnego robota i to pod wyraźnym wpływem Stanisława Lema i Izaaka Asimowa. Günter Krupkat, który już wcześniej — w przeciwieństwie do Hansa Dominika — uprawiał progresywnie zorientowaną literaturę utopijną, podejmuje ten motyw w powieści Nabou (1968). Klaus Beuchler obiera w powieści Silvanus contra Silvanus (1969) — najwidoczniej pod wpływem E.T.A. Hoffmanna — motyw sobowtóra i człowieka–automatu. Ostatnio dokonali tego w sposób niezwykle dowcipny Gunter i Johanna Braun w opowiadaniach Der Irrtum des grossen Zauberers (Pomyłka wielkiego czarodzieja, 1979) i Conviva ludibundus (1978), a także Gerhard Branstner w swoim zbiorze Utopische Erzählungen (Opowiadania utopijne, a w szczególności w opowiadaniu Der indiskrete Roboter (Niedyskretny robot, 1980). Wizja przyszłości nosi znamiona literackiej rutyny, gdy automaty i serwomaty funkcjonują jako rodzaj optymistycznego „nowego, wspaniałego świata” lub gdy „ziemskim niedostatkom” przeciwstawia się w sposób plakatowy szczęście istot pozaplanetarnych. Aluzje do imperializmu i komunizmu są wówczas — mimo najlepszych intencji — niewyważone: Curt Letsch, Der Mann aus dem Eis (Człowiek z lodu, 1970), Reiner Rank, Die Ohnmacht des Allmdchtigen (Niemoc Wszechmocnego, 1973). Tego rodzaju stereotypowe wyobrażenia przerwy tu je H. Ziergiebel w opowiadaniu Zeit der Stemschnuppen (Czas spadających gwiazd); policja ludowa i psychiatria stwierdzają tu tożsamość mężczyzny, który spędził 6 miesięcy na dalekiej gwieździe w czasowo wyobcowanym szczęściu z córką byłego niewolnika babilońskiego. To zapoczątkowanie więzi między fantazją, logiką a żartem (w pierwotnym podwójnym znaczeniu słowa „dowcip”) po raz pierwszy — i to w doskonały sposób — udało się G. Branstnerowi w opowiadaniu Die Reise zum Stern der Beschwingten (Podróż do gwiazdy uskrzydlonych, 1968). Bardziej udydaktycznione w technicznych i socjalnych założeniach narracji jest opowiadanie Der falsche Mann im Mond (Niewłaściwy człowiek w księżycu, 1970). Od połowy lat siedemdziesiątych wzbogaca się literatura fantastyczno–naukowa w NRD (wobec której krytyka coraz częściej stosuje pojęcie „literatura SF”) nie tylko o nowych autorów, a wraz z nimi o nowe sposoby widzenia i płaszczyzny refleksji; powieść, częstokroć nacechowana ciężkawą narracją, bywa zastępowana krótkimi formami prozatorskimi — jest to tendencja, która wydaje się znajdować silną kontynuację w latach osiemdziesiątych: w samym tylko roku 1981 ukazuje się 10 nowych pozycji z literatury SF autorów NRD– owskich, w tym 6 tomów opowiadań. Poprzedzone zostało to skierowanymi do czytelnika próbami nowej suwerenności narratorskiej nastawionej na odbiorcę, który dysponuje gotowością prawidłowego dekodowania obcych dotąd systemów znaków poetyckich, ponieważ lepiej niż dawniej potrafi on się posługiwać większą wiedzą ogólną i społeczną. Istotny nurt literatury NRD lat siedemdziesiątych odzwierciedla się w swobodniejszych możliwościach operowania fantastyką; w ruchliwości na pograniczu światów snu i rzeczywistości, w zmyśloności i realności, w eksperymentowaniu przestrzenią, czasem i zamianą płci, co otwiera przed formami groteskowości, paraboliczności, wieloznaczności lub baśniowości zupełnie nowe pole oddziaływań literackich; w polu tym mieszczą się również teksty literatury SF. Wskazuje to jednocześnie na możliwości krótkich form prozatorskich tej literatury. Chodzi tu nie tyle o ostrożne próby debiutanckie, lecz o rezultaty procesów twórczego dojrzewania. Na przykład Wolf Weitbrecht nie mógł posłużyć się w swoich opowiadaniach (Das Psychomobile, 1976) ani antykwarycznym austriackim wdziękiem, ani choćby nawet najszczerszym patosem, jak to ma miejsce w jego powieści Das Orakel der Delphine (Wyrocznia delfinów, 1972): „Tak, to było czymś innym niż poprawienie chusteczki na szyi Teresy, by nie wyglądała tak wołowato przed pomnikiem Hofera.” W innym miejscu czytamy: „Wszyscy wstali z miejsc, gdyż właśnie zabrzmiał hymn kosmonautów; potężny i uroczysty jak z kryształowych sfer kosmosu. Nie było nikogo w sali, kto by nie poczuł strachu i respektu — nieznanego dziwnego uczucia.” Podobne wypowiedzi można by znaleźć w wielu innych powieściach — stanowią one granicę poetyckiego dyskursu autorów. O ile te powieści zdają się być przeładowane opisami, objaśnieniami i refleksjami, o tyle krótkie formy pozwalają czytelnikowi obeznanemu z ogólnymi, w tym także socjalnymi, problemami tego gatunku silniej angażować własną wyobraźnię. Obok czynnika wykształcenia ogólnego należy podkreślić, że powieści SF, a także zagraniczne wzorce literackie i magazyny popularnonaukowe (w roku 1980 ukazał się w NRD pierwszy almanach fantastyki pt. Lichtjahr 1 (Rok świetlny 1) nakreśliły horyzont oczekiwań, który precyzyjniej określają struktury skrótów, odniesień, parabolicznych uogólnień i kondensacji niż epicka rozlewność. To, czego brak, jest rekompensowane przez intensyfikację odniesień międzytekstowych. W odróżnieniu od epickiej totalności dużego znaczenia nabiera szczegół jako nośnik eksperymentalnych miniatur poetyckich. Nie jest on jednak umieszczony w epickim szeregu obok innych szczegółów, lecz jest uporządkowany jakby w strukturze pionowej; zawiera więc bezpośrednie odniesienie do sensu: jako obraz poetycki ilustrujący głębsze zależności. „Estetyka dziesiątej części sekundy” (Walter Benjamin) nabiera tu podwójnego znaczenia: jako skrótowość podyktowana medium techniki i jako stosunki czasoprzestrzenne podchwycone w ‘kontekście narracji. Dążeniu do skrótowego ukazania przygód i niezwykłości odpowiada w nie mniejszym stopniu konkluzja: preferowane są anglosaskie wzorce short story; swobodnie opowiedziane historie, trzymające się codziennych wydarzeń i języka potocznego (u Fühmanna czy de Bruyna) wymagają większej suwerenności w użyciu środków artystycznych. Termin „Science Fiction” użyty w roku 1924 w USA (Hugo Gernsback posługiwał się określeniem „scientifiction” pochodzącym od „scientic fiction”) utrwalił się począwszy od lat siedemdziesiątych w odróżnieniu od bardziej zrozumiałych, jednakże nie posiadających charakteru haseł i formalnie trudno stosowalnych pojęć jak „literatura fantastyczno–naukowa”, „utopijna”, czy „literatura przyszłości”. Oddające sens tłumaczenie tego terminu jako „poezja naukowa” („Wissenschaftsdichtung”), a więc fikcjonalne teksty mówiące o aktualnym stosunku „człowieka rzeczywistości” (Musil) do możliwości, jakie w przyszłości mogłyby oferować nauki przyrodnicze i technika, wskazuje na strukturalne problemy tego gatunku: na stosunek nauk przyrodniczych i techniki do poezji. Ta naukowa fantastyka może się łączyć zarówno z elementami utopijnymi, nie istniejącymi, jak również z filozoficznymi, socjologicznymi i psychologicznymi wyobrażeniami współczesności. Na podstawie opisu tych relacji można wyjaśnić niektóre specyficzne cechy tego gatunku charakterystyczne dla NRD– owskiej literatury SF. Literatura poświęcona problemom współczesnej nauki wskazuje na napięcia wynikające z konieczności orientacji co do aktualnego stanu wiedzy, co do tendencji i alternatyw wymagających jak najlepszych wiadomości szczegółowych i umiejętności abstrahowania, przetwarzania ich na zdecydowane, wartkie fabuły i podania ich czytelnikowi w formie popularnej literatury masowej jako obiektu identyfikacji. Obok ogólnych struktur literatury przygodowej i rozrywkowej (na które szczegółowo zwraca uwagę Norbert Honsza) „urok czynnika treści” leży w awangardowości dociekań naukowych: termodynamika, dylatacja czasu, komputery, napęd fotoniczny i in. są uważane za sprawy znane; kalkulacja i fantazyjna kombinacja przejęły funkcję poglądową; relacje podróżnych, marynarzy, kupców , zwiedzających odległe światy stały się uduchowionymi relacjami input–output, zawierającymi jednocześnie ich ocenę. Wprawdzie trzeba przyznać, że to nowoczesne instrumentarium naukowe zakrzepło przybierając posiać trwałych stereotypów (topoi), jednak nie samo ich przejmowanie, lecz sposób ich zastosowania jest świadectwem literackich zdolności autora. Jednocześnie znacznie odsłania się jego pozycja światopoglądowa: w przeciwieństwie do kosmicznych, wersji „supermenów”, serii Perry–Rhodan i liczącej się z rynkiem zachodniej literatury SF, a także w odróżnieniu od liczących Się pisarzy anglosaskich jak Roy Bradbury, Izaak Asimow, Kurt Vonnegut — by wspomnieć tylko tych — progresywna literatura SF kreuje odmienny obraz człowieka i świata. Badania dalekich światów i odmiennych form życia (Töppe, Tuschel, Krupkat) prowadzą przez postawienie problemu, czym jest życie, do jego szanowania. Współżycie z człekopodobnymi robotami (Krohn, Günzel, Steinmiiller, Branstner, G. i J. Braun) ukazuje poprzez pryzmat humoru jedyną w swym rodzaju istotę człowieczeństwa; awarie w kosmosie i konieczność podejmowania decyzji pozwalają ukazać moralną postawę zespołu. Nigdy nie uważa się badań odległych planet za heroiczne czyny pojedynczych ludzi, lecz za cel ludzkości, która zjednoczyła się wokół idei pokoju i internacjonalizmu dla kontynuowania twórczej działalności. Inaczej niż pokrewna dziedzina literatury kryminalnej — powieść kryminalna — literatura SF zakłada negację lub afirmację jakiegoś kompleksowego problemu ludzkości. Fakt, że te projekty przyszłości — w odróżnieniu od tego rodzaju prób z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych — nie popadają w przedwczesny optymizm, lecz zawierają także ciche ostrzeżenia mówiące, że za biologicznym czy społecznym eksperymentem zamiany płci (de Bruyn, Jakobs), za nacechowanym niemocą wglądem w przyszłość (Fühmann) kryje się oprócz uśmiechu także smutek i rezygnacja — fakt ten odsłania w tych tekstach podwójne dno ich humoru. Równie ważny jak wynalazek jest w poetyckim tekście dyskurs. Literatura SF jest nie tylko prognozą, odzwierciedleniem, ekstrapolacją technicznych możliwości, dociekaniem czy trywializacją; jest ona — i to w wyraźnym odróżnieniu od dyscyplin popularno– naukowych — fikcją. Ta oczywiście odbiega od awangardyzmu eksperymentu naukowego — z reguły poprzez zbyt konwencjonalny sposób narracji, który ignoruje zdobycze współczesnych założeń sztuki. Nie zaskakuje to w odniesieniu do powieści lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych; w obecnych czasach wielu autorów jest przyrodnika — mi, lekarzami, ekonomistami, matematykami, którzy kierując się zamiłowaniami do przedmiotu zaczęli pisać. Najbardziej złożone w swej wymowie opowiadania tego tomu wyszły spod pióra doświadczonych pisarzy zawodowych (Fühmann, de Bruyn, Jakobs, Branstner, G. i J. Braun), którzy w sposób najbardziej pewny zachowują trudną równowagę między utopijno–techniczną zabawą a konfliktami człowieka; którzy panują nad stereotypami, w jakie obfitują kulisy literatury SF. W wielu wypadkach możemy oczywiście tylko wtedy mówić o literaturze SF, gdy potraktujemy to pojęcie dostatecznie szeroko, włączając weń elementy fantastyki jako zasadniczej formy narracji. Nauki w ścisłym tego słowa znaczeniu można się tu dopatrzyć w jej pośrednich skutkach, Można by tu także powołać się „ na opowiadania Christy Wolf np: Selbstversuch (Autoeksperyment), Rolfa Schneidera np.: Notlandung (Przymusowe lądowanie), przypowieści Güntera Kunerta i w nie mniejszym stopniu Sagen von Unirdischen (Legendy o ludziach nieziemskich) Anny Seghers. Również tu zazębiają się elementy fantastyczne, groteskowe, z pogranicza snu z dociekaniami współczesnej nauki. W poetyckim dyskursie tych tekstów uwidacznia się coś, co w kontekście literatury światowej można uznać za wariant specyficzny dla NRD. Jest to przede wszystkim świadome, często z trudem uzyskiwane odniesienie do określonych tradycji. Skierowana na zaspokojenie elementarnych potrzeb rozrywki i rynku literatura SF krajów anglosaskich wie sporo o nowoczesnej technice (przynajmniej tak utrzymuje), natomiast niewiele o starożytności i chrześcijaństwie, o mitach i baśniach, o obrazach poetyckich przekazywanych przez epoki i narody. Jest to świat myśli i obrazów spoza — w szczególności europejskiej — tradycji. Dobro, szlachetność i piękno klasycznego obrazu człowieka nie są tu przyjmowane do wiadomości. Wielu autorów NRD próbuje do pewnego stopnia zrekompensować ten deficyt. Znają oni E. T. A. Hoffmanna, być może także myśli Gotthilfa Heinricha Schubarta o granicach tego, co racjonalne (które Schubart opisał w swoich Nachtseiten der Naturwissenschaft, 1808); znają ambiwalencję romantycznych baśni artystycznych, które nic nie zatracają ze swej niesamowitości, gdy ich akcja przeniesiona zostaje z ponadczasowej i ponadprzestrzennej „leśnej samotności” Ludwiga Tiecka w równie bezczasowy czas Marsa czy Saturna, jak czyni to Frank Toppe w tomie opowiadań Regen auf Tyche (Deszcz na Tyche); niesamowitość egzystencji w tak pojętym czasie przybiera tu funkcję sugerującą jakąś otchłań. Weitbrecht przedstawia biblijną opowieść o stworzeniu — w bardzo powierzchownej sfery — jako biologiczną ingerencję czynnika pozaziemskiego: ZeBaOt i JeHoFa, dwaj piloci statku kosmicznego, stali się mimo woli twórcami nowych religii; przekonuję się o tym 15 lat później MeFiSto (Das Disziplinarverfahren — postępowanie dyscyplinarne). W jego powieści Das Orakel der Delphine (Wyrocznia delfinów) pojawia się siedmiu krasnoludków, którzy pozostawiają swe zbawienne ślady jako kosmonauci pozaziemscy. W opowiadaniu Tuschela Die Terrasse von A’hi–nur (Ta ras z A’hi– nur) odkrycie zatopionej przed 12 000 lat przez astronautów komory z materiałami radioaktywnymi prowadzi do uzyskania informacji o zatopionej Atlantydzie. Prastara kultura na peryferiach galaktyki jest w opowiadaniu bardzo płodnego autora literatury SF Carlosa Rascha Die Umkehr des Meridian (Odwrót Meridiana, 1967) kodem nieśmiertelności odnoszącym się do istot ziemskich. Wszystko to może w mniejszym lub większym stopniu przypominać „dociekania” Ericha von Dänikena; należy jednak wziąć pod uwagę, że nie chodzi tu o spekulatywne sklecanie historii, lecz o gry fikcjonalne, o eksperymenty myślowe i modele możliwości lub niemożliwości, w których uwypuklają się sejsmograficzne możliwości literatury, Wychodzące naprzeciw oczekiwaniom i obawom czytelnika. W przeciwieństwie do Dänikena, który sprzedaje swe spekulacje jako naukę, nie ma to z tym nowym mistycyzmem nic wspólnego. Te próby pozostają na płaszczyźnie dyskursu i są — w rozumieniu Musila — ćwiczeniem „poczucia możliwości”. Jeśli nawet — jak czyni to Töppe, którego opowiadania najwyraźniej dążą w tym kierunku — mitologiczne zgłębienia wydają się wymuszone np.: w Argonauten (Argonauci), to jednak należy tu generalnie podkreślić dążenie do literaryzacji niezwykle popularnego gatunku i podniesienia na wyższy poziom tego wszystkiego, co nazbyt łatwo może się przekształcić w zwykły spektakl rozrywkowy. Tak więc bardziej przystawałoby do tych opowiadań, gdyby ich tematyka nie była przedstawiana w sposób tak poważny, jak czynią to Rasch, Tuschel, Töppe, czy Weitbrecht (Wyrocznia delfinów): gdyby umieszczano tam więcej elementów, które zdają się być następną osobliwością krótkiej prozy SF: niezwykłość przedstawiona w rezultacie nowelistycznego Vwyboru lub z dykcją typową dla short story. Częstokroć nie jest już traktowana w sposób tak dydaktyczny i melodramatyczny jak w okresie początkowym. Dystans i pewna doza sceptycyzmu wobec przedwczesnych prognoz i spekulacji naukowych są u Branstnera i J. G. Braunów zgłaszaniem, z porozumiewawczym mrugnięciem oka, zastrzeżeń wobec nieskończoności i niepojętości, które niekiedy przywołują na myśl formy romantycznej ironii. Dotyczy to także opowiadań Ulricha i Simona np.: Fremde Sterne (Obce gwiazdy, 1979). Ironicznie widziana codzienność jest u Fühmanna i de Bruyna alternatywą patosu lub tragizmu; mądrość i żartobliwość tak łączą się ze sobą, że zmusza to do refleksji. Saidns Fiktschen to tytuł tomu opowiadań Franza Fühmanna, wydanego w roku 1981, który już w samym tytule pragnie podkreślić charakter tej narracji jako gry. Ta w dwojakim sensie pojęta gra jest tym, czego należałoby sobie jeszcze bardziej życzyć w NRD–owskich tekstach SF: gry pomysłów, stereotypów, figur i procesu narracji. Jedno i drugie jak najbardziej odpowiada temu gatunkowi. To, co literatura ta oferuje, to jakby baśnie „ery nauki” (Brecht). U podstaw tej narracji leżą stare porządki zaczarowanego świata baśni (zdeterminowane prawami nauki), powoływane przez nowoczesne instrumentarium techniki do nowego życia. Symbolem tego związku między techniczną kalkulacją a fantazją może być robot, który w paracelsusowskie] idei homunkulusa, w literackich odmianach legend o golemie, w świecie automatów Pascala czy E. T. A. Hoffmanna znajduje rodowód tego, o czym mówią współczesne „bajki robotów” (Lem). Także w tych współczesnych tekstach przestrzeń jest baśniowo nie zdeterminowana: jako obce królestwo lub odległe galaktyki, olbrzymy, karły, potwory lub biologicznie zagadkowe istoty pozaziemskie. Raj, kiedyś umiejscowiony u ujścia Tygrysu i Eufratu, potem zmuszony do ucieczki przed racjonalnym poznaniem i dociekaniami naukowymi, przeniesiony na Księżyc (Cyrano de Bergerac) i dalekie gwiazdy, może być rozumiany jako wyższy stopień inteligencji i identyfikowany z „kodem nieśmiertelności” lub istotą z „przeciwświata”. Jednakże narracja jest ciągle determinowana przez struktury bohatera i przeciwnika, pomagającego i przekazującego laskę czarodziejską — choć tak silnie przenikają je prawa i wątpliwości nauki. Również czas narracji niezupełnie odnosi się do czasu historycznego. Jej teraźniejszość jest prawie zawsze jakąś przyszłością, która w jednakowym stopniu jest oddzielona od przeszłości, co od realnej teraźniejszości, która nie jest uświadomieniem samej siebie, lecz pozostaje w luźnym mitologicznym związku z czasem wyrażonym słowami „…był sobie raz…” W jakim stopniu przejmuje się tu romantyczne formuły myślowe — reagując na pierwszą rewolucję przemysłową, co wynika z postawy nacechowanej powinowactwem z wyboru: zdobywanie kosmosu jest tu jak gdyby trzecią rewolucją przemysłową” — sprawę tę można, ze względu na wyraźną recepcję wzorów literackich, raczej poddać pod dyskusję niż jednoznacznie udowodnić. Jakkolwiek różny jest dyskurs tych tekstów, posiadają one jedną wspólną cechę: sojusz lub pakt z robotami, wyprawy w zaczarowane lasy Wenus lub Saturna, loty w zaczarowanym płaszczu rakiety fotonicznej osiągającej prędkość światła prowadzą jako fikcjonalne eksperymenty do refleksji’ nad tym skrawkiem zamieszkiwanego i zamieszkiwalnego świata, na którym muszą się sprawdzić „poczucie możliwości” i „poczucie rzeczywistości”. Czyż nie jest więc — wobec tak ogromnych perspektyw i wyzwania rzuconego ludzkości — pierwszorzędnym zadaniem tych snów, wizji i gier myślowych między miastami a gwiazdami przekazanie czegoś, co jest odwiecznym posłannictwem człowieczeństwa? Günter Jackel Przełożył Czesław Karolak Franz Fühmann NIEMOC — To zupełnie proste — powiedział Janno. — Próby z krzywizną przestrzenną musiały wprowadzić w błąd; efekt polega na krzywiźnie czasowej. Nie, graficznie nie można tego przedstawić, samo słowo „krzywizna” należy tu rozumieć zupełnie modelowo: zboczenie w piąty wymiar. Jeśli czas, albo mówiąc dokładniej kontinuum czasowo–przestrzenne ulega zakrzywieniu, a ma to miejsce w określonych interwałach, cząstka przyszłości zachodzi na teraźniejszość, strumień czasu zakreśla coś w rodzaju pętli, punkt teraźniejszości zostaje przekroczony dwukrotnie. W gruncie rzeczy wszystko jest doprawdy proste. — Dlaczego więc tak się mało o tym słyszy? Janno z pożałowaniem wzdrygnął ramionami. — Doświadczenie to jest praktycznie bez znaczenia; stopień zakrzywienia jest niewielki, z reguły są to ułamki mikrosekund — jaką korzyść można by z tego wyciągnąć? — Czy takie cząsteczki czasu da się w ogóle uchwycić? — Jedynie w zakresie cząstek elementarnych, lecz Pavlo wykorzystuje okoliczność, że owa pętla znacznie się rozszerza w szczególnych punktach nakładania się przyczynowości, od paru sekund do minuty. — Ależ to mogłoby mieć niesamowite znaczenie… — Nie, mimo wszystko nie ma to wielkiego znaczenia. Owa moc oddziałuje jedynie w najbliższym otoczeniu i odnosi się do osoby poddającej się doświadczeniu; nie da się jej zastosować do celów militarnych, a aspekt indywidualny uważa się za nieistotny. Przecież społeczeństwa nie interesuje fakt, czy to, co się komuś i tak zaraz przydarzy, zauważone zostanie nieco wcześniej czy później. — To znaczy, że widzi się jedynie własną przyszłość? — Ją jedynie, wraz z niezbędnym otoczeniem. Dlatego Pavlo został tak zbesztany: indywidualistyczne zabawy, prognostyczny rutynizm, elitarny intelektualizm, ach, znasz przecież te kategorie. Toteż zajmuje się tym jedynie okazjonalnie, prywatnie, dla przyjaciół swych przyjaciół, lecz musisz wiedzieć, za napiwek. Gość odruchowo skinął głową jak na coś oczywistego. — A kiedy występuje ów kompleks przyczynowy, ów punkt zachodzenia na siebie, o którym wspomniałeś? — Oblicza go ci chemo–komputer; wzory na to są skomplikowane, pewne dodawania tensorów, nader zależnych od pewnej indywidualnej stałej, tzw. ilorazu — AP, który z kolei stanowi o wielkości cykloidy… ale nie, zostawmy to. Spojrzał błagalnie na gościa. — To znaczy… czy nie chcesz tego zaniechać? Naprawdę, usilnie ci odradzam. — Czy to bolesne? — spytał gość, mężczyzna około czterdziestki ubrany po miejsku. W jego głosie ten strach, jaki odczuwa laik przed aparaturą. Janno zaśmiał się, lecz nie zabrzmiało to zbyt rozweselające — Fizycznie naturalnie nie… — Ale… — Moralnie, dlatego ostrzegam cię. To uczucie bezsilności dopada każdego, choćby starał się nie wiem jak temu zaprzeczyć. Przede wszystkim, jeśli się powtarza próbę, lecz teraz Pavlo zasadniczo się na to nie zgadza, a i większość z tego w milczeniu rezygnuje. Sam proces jest zupełnie prymitywny. Zanurzasz oczy w zbiorniku z plazmopodobną substancją; bez obawy, to nie ogień, tylko osobliwe jasnobłękitne migotanie, ale i nie elektryczność. Właściwie niczego nie czujesz, ani ciepła, ani zapachu; również najmniejszego skutku. Skoro tylko owo migotanie, rozpadający się logo–alkaloid, przeniknie pory twej aury, chemo–komputer określi niezbędne wartości i już widzisz swój okruch przyszłości, której oddalenie od chwili teraźniejszości wskazuje komputer na skali. Oczy musisz, rzecz jasna, otworzyć, ale nie poczujesz najmniejszego dmuchnięcia, co najwyżej z portmonetki. Nawet Pavlo podnosi swoje ceny; pewnie będziesz musiał dać funta. Daj sobie raz jeszcze… Więcej sobie wyobrażał, przerwał przybysz; na zarzut zaś, iż jeden funt to bądź co bądź litr czegoś mocnego lub sześć bonowych posiłków z owocami i całkiem możliwą kawą i że taki wydatek nie jest nawet bagatelką dla obywatela trzeciej klasy dochodów — pragnął odpowiedzieć, że z pewnością nie rychło będzie znów miał taką nadzwyczajną okazję… Gest Janna zdradzał zniecierpliwienie. — Jeden raz, jeden raz, wszyscy tak mówią i z pewnością będzie to dla was coś jednorazowego, ale w o wiele głębszym sensie. Chciałbym cię ostrzec przed tą męką, za którą jeszcze musiałbyś zabulić. Mógłbyś sobie tego wszystkiego zaoszczędzić, zupełnie zwyczajnie, uświadamiając sobie, że przecież nieprzerwanie widzisz przyszłość, wprawdzie tę przyszłość, która się już wydarzyła, lecz wyobraź ją sobie o minutę wcześniej. Każde Teraz było kiedyś Potem; każde Jest było ongiś Będzie. Twoje zaciśnięcie ust na przykład było przed dwudziestoma sekundami czystą przyszłością, a teraz wyobraź sobie jeszcze błękitne migotanie, a w nim ciebie, jak unosisz kąciki ust — oto byłby twój upragniony pokaz. Wiele więcej mianowicie nie ujrzysz, a zaoszczędziłbyś sobie uczucia bezsilności i w dodatku całego funta. W ten sposób możesz sobie wyobrazić każdy fragment powszedniego dnia: zawsze błękitne migotanie, a w nim ty, zawsze oko w oko, jak w lustrze. Właściwie to jest trywialne. Gość z entuzjazmem zaprzeczył. — Trywialne jedynie dlatego, że i dzień powszedni jest trywialny, albo lepiej: charakter czasu; nie mam tu na myśli ery, aczkolwiek i jej to również dotyczy, ale czas w ogóle, jako kategorię. Jego istotą jest upływ i to rzeczywiście byłoby głupie wydawać pieniądze jedynie na potwierdzenie tego, że fakt, który się właśnie wydarzył, poprzednio nie miał miejsca i w tym sensie musiałby być przyszłością — lecz zawsze niezbadaną przyszłością! Na tym polega i polegała trywialność. Wszelako to, że można u was skontrolować, czy to, co się zobaczyło, rzeczywiście się wydarzy, jest czymś więcej aniżeli sensacją, nawet jeśli nie zadowala twych zwierzchników. Sądzę, że nie wiecie, co posiadacie! Naturalnie, wy już tego nie odczuwacie, widzieliście to już ze sto razy, lecz ktoś, kto w ogóle nigdy tu nie przychodzi… Janno chciał zaoponować, lecz gość odwiódł go od tego. — Proszę cię, przedstaw mi to w sposób systematyczny; nie zmienisz przecież mego postanowienia. Zanurzam głowę w owo migotanie, otwieram oczy — i co wówczas widzę? Przyszłość i teraźniejszość? — Wzrokiem sięgasz w pętlę przyszłości, pozostałymi zmysłami jesteś przy nas. Słyszysz na przykład nasze głosy, lecz widzisz jedynie przyszłość. — Czy wy również widzicie, co ja dostrzegam? — Z zewnątrz możemy oglądać i jedno i drukie: teraźniejszość i przyszłość, tę oczywiście jako elektro–odbicie obrazu twego mózgu, jak to bywa zazwyczaj, dość niewyraźnie. Zawsze można rozpoznać kontury, nawet rysy fizjonomiczne i oczywiście przede wszystkim ruchy, a więc czy idziesz, czy też stoisz, a dokładniej, czy widzisz, że idziesz albo stoisz. — A jak biegnie czas? Do przodu czy się cofa? — W krzywiźnie przestrzennej cofałby się, ale tylko w przeszłość. Wskutek krzywizny czasowej biegnie ponownie do przodu i jawi się przyszłość, lecz jedynie pewien fragment, właśnie ów nachodzący na siebie kawałek. Jeśli przyjmiemy, że widziałbyś z minutowym wyprzedzeniem, to nie zobaczyłbyś pełnych sześćdziesięciu sekund, jedynie w najlepszym przypadku pięć ostatnich, byłyby to — jeśli początek pokazu przyjąć jako czas zerowy — sekundy pięćdziesiąt sześć do sześćdziesiąt, równocześnie zaś mijają sekundy 1–6 nieprzerwanego porządku chronologicznego. Na zewnątrz widzimy teraźniejszość i przyszłość, przyszłość rzecz jasna jedynie schematycznie, podczas gdy ty widzisz ją właśnie wyraźnie, za to wyłącznie ją. Pięćdziesiąt sześć, nie pięćdziesiąt jeden sekund później… — …następuje owych pięć sekund, które ujrzałem w błękitnym migotaniu. — Oczywiście, właśnie tak. W sekundzie pięćdziesiątej szósta następuje sekunda pięćdziesiąta sześć; w sekundzie pięćdziesiątej siódmej następuje sekunda pięćdziesiąta siódma i tak dalej, aż do sekundy sześćdziesiątej; później następuje czas, którego nie widziałeś. Pętla zawinęła się z powrotem. Krzywa zachodzenia na siebie wyrównuje się, przyszłość przechodzi niezmiennie w teraźniejszość, a czas, pominąwszy procesy skali mikro, biegnie jedynie w jednym wymiarze. Tylko… — Oszczędź sobie tego. Nie zmienisz mego zamiaru! — Tylko, chciałem powiedzieć, nie ujrzysz nawet minuty, co najwyżej parę sekund. Oczy przybysza zaczęły świecić, na co i w oczach Janna pojawił się błysk. — A jeśli — odezwał się gość udając zamyślenie, aczkolwiek dotknął go już poprzedni zarzut — a jeśli uczynię zupełnie coś innego aniżeli to, co zobaczę w migotaniu? Janno ponownie spoglądał zmęczony. — Widzisz, to jest właśnie ta pycha, z której później popadasz w niemoc. I później to żałosne ukrywanie! Skoro mianowicie się dowiesz, że przyszłość następuje u ciebie w taki sposób, jaki to wcześniej ujrzałeś, reakcja zawsze bywa ta sama. Na początku mocne słowa: Ale nie ja! Później, po doświadczeniu, zakłopotane oblicze, a w końcu poddawanie w wątpliwość rzeczywistości. Nikt nie chce się z tym pogodzić, że wygląda to jak u innych i że on postępuje podobnie, jak we wszystkich dotychczasowych przypadkach. Jest to nawet podwójna niemoc: wobec niezmienności losu i wobec bez wyjątkowości. Początkowo każdy wierzy, że jest to sprawa woli: widzę, jak niebawem postąpię, a zatem muszę móc coś zmienić, przecież to zależy od mojej woli! I dodatkowo każdy wierzy w swoją wolą: wszyscy pozostali mogli dać z siebie zadrwić — on już temu losowi pokaże. I później widzisz jego niemoc i to, jak wspomniałem, i podwójną złość: jego bezsilność oraz jego bezsilność; działanie ssące i własną wymienialność! Przy czym od początku każdy zachowuje się podobnie jak inni; te same pytania, te same nadzieje, te same argumenty, te same iluzje, a później te same wymówki, jeśli przydarzy mu się to, co nieomal wszystkim, oczywiście wyjąwszy te wypadki, przy których pętla przyszłości jest tak niewielka, iż rzeczywiście widzi się jedynie chwilę dalej, a to znaczy: człowiek widzi się ciągle w migotaniu. Lecz nawet i wówczas obecna jest owa niemoc; czujesz jej przerażający szum, i chociaż widziałbyś jedynie pięć sekund, zdruzgocze cię uderzenie jej skrzydeł. A potem podłość oszukiwania samego siebie! A to się nie zgadza stopień zakrzywienia; a to przyszłość była przeszłością; a to użyto kiepskich trików i temu podobne wykręty. Lecz są to wszystko jedynie symptomy. W zatajeniu trwa owa męka, widzi się bowiem własną niemoc. Gość spojrzał wojowniczo. — Widzisz — rzekł Janno — tak wszyscy patrzą. Tak więc masz przyszłość! Dokładnie wiedziałem, co będzie! Otworzył szufladę biurka. — Niekontrolowany — powiedział gość — niekontrolowany każdy może tak uważać! A co się tyczy doświadczenia — ciągnął spokojnie — to zapominasz, że jestem dyplomowanym logikiem. Mój sylogizm jest nieodparty. Będę postępować według mojej nieskrępowanej woli; mogę zmieniać swą nieskrępowaną wolę, a zatem do tego, co mogę zmienić, należy również to wszystko, co w przyszłości będę czynić, jest to sylogizm formy Bamalip, i obowiązuje on już od czasów wielkiego Galena. Któż mógłby go powstrzymać i któż mógłby mi przeszkodzić, zmienić me przyszłe działanie? Odpowiedz mi choćby na to! Gość mówił nieprzerwanie, toteż Janno wyciągnął z szuflady tabliczkę i przybysz przeczytał wydrukowany na niej napis: Twoja wypowiedź skończy się następująco: Któż mógłby mi przeszkodzić, uczynić przeciwieństwo tego, co zobaczyłem, przecież moja wola jest nieskrępowana? — No, dobrze — przyznał gość — przewidziałeś pytanie, lecz ono musiało w końcu zostać postawione. Interesowałaby mnie odpowiedź. — Udzieli ci jej doświadczenie, a później powstanie problem, jak ją wyjaśnić. Mam w tym względzie własną teorię, o działaniu ssącym AP, ale tym zajmiemy się później. Wówczas uznasz swe założenia za fałszywe; figura logiczna będzie właściwa. A teraz chodź, zanim Pavlo zbyt sobie nie ‘podochoci. — Podochoci? — Tak. Niestety, często jest pijany w sztok! — Zrekapitulujmy — wtrącił gość, kiedy szli brzęczącym przekaźnikami płytkim tunelem korytarza o niebieskich drzwiach. — Zanurzam oczy w migotaniu i widzę nieco wcześniej przyszłość, powiedzmy o minutę. Mogę więc wcześniej zobaczyć, jak postąpię później. Czy dotąd mówię dobrze? — Tak — potwierdził Janno skręcając w zielony korytarz — dobrze, lecz widzisz jedynie ostatnie sekundy. — Lecz ostatnie sekundy tego, co dopiero nastąpi i co będzie moim własnym postępowaniem, zgadza się? Doskonale. A zatem stoję przed owym albo albo. Albo będę siedział nieporuszenie przy stole, albo właśnie nie, a więc będę chodził dokoła, lub wskazywał na kogoś, względnie mówił, lub coś podobnego. Nieporuszone siedzenie albo coś innego — całe moje możliwe działanie albo brak działania da się podporządkować jednej z tych alternatywnych możliwości? — Przynosisz chlubę swemu dyplomowi — odrzekł oschle Janno. — Ruch albo bezruch: do tego problem się sprowadza. — Bardzo dobrze. A wy tam, na zewnątrz, możecie to równocześnie obserwować? — Ostrość obrazu w zupełności na to pozwala. Poza tym możemy twój pokaz sfilmować. — Tym lepiej, byłby wówczas bardziej obiektywny. Załóżmy, że ja, wy, i kamera — widzielibyśmy siedzącego mnie spokojnie przy stole. Następnie w czasie x będę chodził po pokoju. — Nie będziesz! — A dlaczegóż to? — Ponieważ właśnie widziałeś coś innego! Jeśli w błękitnym migotaniu siedziałeś, w czasie x siedzisz dokładnie na tym samym miejscu, które ujrzałeś. — A jeśli nie będę siedział? — To nie widziałeś siebie siedzącego. — Lecz widziałem, że siedzę, a mimo to podniosę się! — Nie możesz, tego bowiem nie widziałeś! Gość westchnął; a kiedy Janno wtrącił: — Wierz mi, tak już jest — stracił niemal pewność siebie. — Twoje myślenie może doprowadzić do rozpaczy! Wiem, że robiłeś dyplom z przyczynowości, lecz tu musiałeś przesadzić. Wasze doświadczenie musi być samozłudzeniem. — Typ numer sześć — odparł spokojnie Janno. Wlekli się przez korytarz o żółtych drzwiach. — Pomyśl — prosił gość — proszą cię, pomysł! Odwołajmy się ponownie do mojego przypadku. Widzieliśmy zatem, że siedzę przy stole, to byłaby, powiedzmy, pięćdziesiąta szósta sekunda czasu przyszłego, i pierwsza sekunda teraźniejszości. — Formułujesz to podziwu godnie. — Tak, i pomiędzy pierwszą sekundą a sekundą pięćdziesiątą szóstą upływa przecież zupełnie realny czas? — W rzeczy samej: pięćdziesiąt jeden sekund. — I tym czasem mogę dysponować? — Tym, co nazywasz nieskrępowaną wolą. — I użyję jej, bądź tego pewien! Tu mianowicie leży pies pogrzebany! Wasza gadanina paraliżuje silę woli, wasz system ostrzeżeń chęć oporu, tak iż kandydat ulega autohipnozie, która sugeruje mu niewolniczą zależność od tego, co ujrzał. Lecz nie ze mną, nie ze mną! Ja głośno powiem, co zobaczyłem, i wówczas uczynię tego przeciwieństwo, w naszym więc wypadku będę chodzić po pokoju; zakładając, ze ujrzę siebie idącego, będę spokojnie siedział. — Nie, zrobisz to, co zobaczyłeś! Gość spojrzał nań z niedowierzaniem. — Powiedz, chcecie mnie rzeczywiście zahipnotyzować? Na to nie wyrażam zgody. — Typ numer trzy — odparł Janno niemal znudzony. — Czy mnie zahipnotyzujecie, czy nie, odpowiedz jasno! — Krótko mówiąc nie ani nic podobnego! Poza tym twój argument o autohipnozie jest czymś nowym, serdeczne gratulacje! Na to jeszcze nikt nie wpadł. W tym względzie jesteś wyjątkiem. — Doświadczysz tego w każdym względzie, a teraz proponuję ci zakład: przyjmując, że nie zostanę przez was zahipnotyzowany lub w inny sposób skrępowany w mych ruchach, to siłą własnej woli w czasie x uczynię coś widocznie innego aniżeli to, co widzieliśmy, że uprzednio czyniłem. Co ty na to? — Że wszyscy mówili tak samo, zapewniając dokładnie to samo. Zawsze są przekonani, że dokona tego ich wola. Jakby nie zostali wystarczająco pouczeni. Skręcili w pomarańczowy korytarz i Janno odwrócił wiszący na zakręcie obraz. Ukazywał on optymistyczny uśmiech wielkiego człowieka epoki Odrodzenia, Christiana Wolffa, a na odwrocie widniał znowu wydrukowany napis: Najpóźniej w tym miejscu każdy proponuje zakład! — Bzdury — odrzekł gość. — Gdybym nie zaproponował zakładu, nie trudziłbyś obrazu. A w ogóle — kontynuował — co mają oznaczać te sztuczki? Brakuje jeszcze tylko duchów i jesteśmy u czarodzieja Simona. Uważam takie postępowanie, no powiedzmy, niezupełnie godne nauki. Mógłbym użyć tu mocniejszych słów. — Potraktuj to jako wisielczy humor — odrzekł gorzko Janno. — Człowiek potrzebuje czegoś, aby znieść niemoc. To nieco szubrawe, masz rację. Niemal wszystko już upadło; lecz przeciw temu nic już się nie da zrobić. W zasadzie ci się nie sprzeciwiam! Powiesił obraz z powrotem, mówiąc: — A mimo to najprawdopodobniej typ piąty. — Co to za typ piąty? — Twój argument końcowy. Zgłaszam to właśnie teraz, w przeciwnym wypadku upomnisz mnie, że stwierdzam wszystko po fakcie. — Czy macie może katalog takich typów? — Oczywiście, możesz go później przejrzeć u Pavla. Jest rzeczywiście interesujący od strony psychologicznej: nomenklatura nie–chęci–przyznania. Typ numer jeden to zdaje się powątpiewanie w sprawność przyrządu mierniczego. Przykład: ktoś widzi, że siedzi przy stole próbnym i mówi potem: „A więc wstaję!”, lecz w momencie, kiedy to mówił, nastąpiła ta chwila, którą komputer przypisał pokazowi, wówczas wyjaśnia, że zegar źle chodzi. Typ dwa można by tak opisać: ktoś widzj, że będzie się drapał po głowie, i mówi: „Nie zrobię tego”, i kiedy mówi owo „nie”, właśnie się drapie, naturalnie dokładnie wówczas i to w sposób, w jaki to widział. Później krzyczy, że wpadł — co poza tym bliskie byłoby twej tezie autohipnozy. Typ trzeci byłaby to expressis verbis teoria o hipnozie… — Pozwól tylko: nie do odparcia, tym bardziej przez osobę poddającą się doświadczeniu. Janno wzdrygnął bez słowa ramionami. Skręcili w korytarz o czerwonych drzwiach. — Na końcu znajduje się laboratorium Pavla — powiedział Janno. — Żartujemy, że niemal już w podczerwieni. Gość zapytał, czy kolory drzwi biegną tu w przeciwnym kierunku aniżeli gdzie indziej. Janno odpowiedział, że wykazują one tu, podobnie jak wszędzie, stopień trzymania w tajemnicy wykonywanej czynności i podobnie jak gdzie indziej poczynając od czerwieni w górę, na co gość dał wyraz swemu zdziwieniu, stwierdzając, że Janno ulokował się w korytarzu o niebieskich drzwiach, a zatem daleko wyżej od Pavla, aczkolwiek, o ile mu wiadomo, Janno zbiera jedynie wycinki prasowe; w przeciwieństwie… — No właśnie dlatego — odparł Janno. — Najbardziej zawiła jest przeszłość; przyszłość leży otworem. To znaczy — dodał w pośpiechu — jesteśmy tu wszyscy biednymi ludźmi, przecież to tylko instytut pomarańczowy. — Zupełnie jak w logice — mruknął gość. A następnie wyciągając raptownie rękę — No i jak? Przyjmujesz zakład? Stawiam pięć funtów do jednego! — Nie mogę tego zrobić — zaprotestował Janno — przecież wiem dokładnie, że przegrasz. Nie, nie krzycz od razu, wysłuchaj mnie w spokoju. Pavlo przeprowadzał próby setki razy, z tuzin razy byłem przy tym i nigdy nie było wyjątku; nigdy! Widzieliśmy, że poddający się doświadczeniu siedział półukośnie przy stole, i po upływie dwudziestu sekund — zaraz po pokazie wstał i zaczął pędzić po pokoju, po czym zwichnął sobie kostkę i upadł na krzesło i siedział półukośnie przy stole, i oczywiście nadszedł czas x! Powtórka tego samego pokazu: będzie siedział przy stole, i znowu po dwudziestu, tym razem już nie po osiemnastu sekundach — jest to ten sam człowiek co poprzednio — ponownie wstaje, lecz teraz idzie powoli, gdyż coś takiego, mówi, nie zdarzy się już po raz wtóry, tym razem nie zwichnie sobie nogi! I tak kroczy wolno wzdłuż stołu, aż tu nagle, jest to zupełnie niewytłumaczalne, nagłe mówi: „Sądzicie, że będę waszą małpą, i zawsze będę robił tylko to, czego ode mnie chcecie? Czekacie tylko, żebym tu chodził dookoła, a właśnie że nie!” Siada i wrzeszczy: „W końcu mam nieskrępowaną wolę”. Oczywiście czas x. Staliśmy, jak uderzeni obuchem, a on jeszcze bardziej, lecz uparcie obstawał przy swoim i ze swej odmowy stworzył teorię. Ma już dość wiecznego postępowania zgodnie z życzeniami innych — wyjaśnił — odtąd będzie posłuszny wyłącznie swej nieskrępowanej woli i ukonstytuuje się tym samym jako indywidualność. W tym właśnie czasie przygotowywano wielkie wybory kierownictwa instytutu, on zaś usiadł i napisał list do centrali, że odrzuca kandydaturę czołowego kandydata, sam czort tego chyba chce, że prawie każdy pisze podobny list, i odgórnie wycofuje się czołowego kandydata — była to sprawa z rzekomo skorumpowanym X. X., przypomnij sobie, jak się później okazało, że zarzuty były niesłuszne. Zamiast zostać jasnowidzem, nasz bohater nieskrępowanej woli coraz bardziej popadał w tarapaty — tu głosuje z przekory przeciw czemuś zupełnie rozsądnemu, i każdy, każdy tak głosuje; tam robi coś wyjątkowo głupiego i każdy go naśladuje, i już staje się to prawem instytutu, i to właśnie takim, aczkolwiek kierownictwo od dłuższego czasu obawiało się je wprowadzić, chociaż zamierzało wprowadzić i miało na to odgórnie przyznane fundusze. W końcu dostrzega tylko jedno wyjście, by udowodnić swą samowolę, i dobrowolnie się unicestwia — tego samego dnia wybucha epidemia. Wykorzystał własną niemoc. To musiało być ssanie przejmujące grozą! — Phi, autohipnoza, nic więcej — szydził gość i podniósł zakład na dziesięć do jednego. Wreszcie stanęli przed laboratorium Pavla. — Nie jesteśmy głupcami — odezwał się ponuro Janno — nawet jeśli tylko jesteśmy instytutem pomarańczowym! Wezwaliśmy psychologów, przywiązaliśmy poddającego się próbie do krzesła, zobaczyliśmy bowiem, że on wstanie i wówczas okazało się, że był uczulony na nasz sznur plastykowy i atak swędzenia spowodował, że się uniósł. Wtedy mieliśmy zamiar wziąć żelazne kajdanki, lecz człowiek ów widział odtąd wyłącznie jedną dziesiątą sekundy, w końcu kategorycznie odmówił dalszego eksperymentowania i powiedział, że człowiek ma od tego ponoć zwidy. I tak mógłbym ci opowiedzieć setki takich wypadków. Sfilmowaliśmy całe laboratorium, określiliśmy czas x na mikrosekundy, i zawsze to samo, i zawsze to samo: przyszłość urzeczywistnia się tak, jak się urzeczywistnia. Następuje to, co widzi się w błękitnym migotaniu, i nie można od tego uciec ani tego zmienić. Początkowo mówisz: to szaleństwo, a potem to cię doprowadza do szaleństwa; początkowo się śmiejesz, a potem coś się śmieje w tobie, ale jest to śmiech rodem z piekła, które igra z tobą. I nie możesz nic zrobić; nic nie możesz zrobić, wierz mi, tego sobie nie można wyobrazić! On ma dość wyobraźni, odrzekł gość. — Ale nie do tego, uwierz naszemu doświadczeniu! Czuliśmy to już przy pierwszej próbie: załamanie i upokorzenie. Oszczędź sobie tego, proszę cię! Jako twój przyjaciel, radzę ci jeszcze raz… — I — wtrącił gość ująwszy gałkę do drzwi Pavla — masz jakieś wytłumaczenie? Wszak robiłeś dyplom z przyczynowości. Nie ma skutku bez przyczyny, tego się przecie uczycie, według wszelkich klasyków. A więc jak to sobie tłumaczysz? — Ssanie AP — odparł cicho Janno. — Co to jest: AP? — Antyprzyczynowość. — Do diabła! — zabrzmiało zza drzwi — wejdźcie wreszcie, jeśli chcecie wejść, ten trajkot w przedsionku jest nie do wytrzymania! Gość postąpił do przodu i stanął osłupiały w drzwiach; Janno popchnął go naprzód. Laboratorium było przestronną komórką przypominającą pralnię; cementowe ściany, cementowa podłoga, cementowy sufit, wąskie cementowe okno; zaduch dymu papierosowego i wódy. Ani obrazu, ani kwiatu, ani nawet tablicy z niebieskimi i czerwonymi krzywymi statystycznymi i żadnego koloru prócz szarego. Nawet biurko i Pavlo byli w odcieniu szarym: ono brązowo–szare, a on popielatoszary, pomiędzy biurkiem a oknem stał jedyny aparat: białoszary stojak z miską z szarobiałego tłuczonego tworzywa, przed nim zaś sterczało obrotowe krzesło, czarnoszary kloc. Pavlo sapnął niczym mors i z głębi fotela wyłoniła się jego szczeciniasta głowa. Wstawił coś do szafki biurka i przedramieniem pchnął drzwiczki. Spojrzenie miał szkliste. Gość nadal stał w progu. — To Pavlo — rzekł Janno. Pavlo dyszał; gość postąpił krok w jego kierunku i Janno krzyknął. — Zwariuję! — wrzeszczał — komputer! — Panie, niech pan się zatrzyma — zawołał równocześnie Pavlo. Przybysz zatrzymał się. — O, materio — mówił Janno — tego jeszcze nie było! Przybysz szukając komputera wodził wzrokiem za spojrzeniami obu uczonych i dokładnie przyjrzał się stojakowi. Był to wysoki stojak na miednicę; cztery stożkowate biegnące ku sobie blaszane listwy na giętych nogach, u góry w okrągłym blaszanym obramowaniu miska z tworzywa sztucznego, a w połowie, gdzie zazwyczaj w środku większego blaszanego kółka, umieszczona jest płytka na sodę i piasek — szarozielona kasetka wielkości pudełka z przyborami do manicure, połączona dwoma srebrzystoszarymi drutami z pięcioprzyciskową tablicą rozdzielczą biurka. Dwa dalsze druty wiodły od tej tablicy do miski; pomiędzy miską a kasetką gość odkrył dwie cienkie jak włos nici, błyszczące w szarym świetle cementowym, w końcu wydało mu się, że na przedniej ścianie komputera — jeśli był to komputer, a był nim — dostrzega skalę z wskazówką, wprawdzie bez żadnych innych szczegółów. Co skłoniło tych obu do okrzyków, pozostawało niewyjaśnione. — Zielone! — powiedział Janno w skupieniu — zielone! Utrzymuje się, utrzymuje się, utrzymuje się! Pavlo stał pochylony nad biurkiem, swój szklisty wzrok kierując na wskazówkę skali. — Niech pan podejdzie krok bliżej — rozkazał sapiąc — ale tylko jeden krok! Gość posłusznie postąpił jeden krok w kierunku biurka, a tym samym i stojaka. — Sądzę, że pętla jeszcze się rozszerza — powiedział Janno, gościowi zaś przy tych słowach zdawało się, że kasetka miała odcień bardziej zielony. Mogło to być również złudzenie, Pavlo bowiem w tym momencie nacisnął przedostatni guzik swej tablicy rozdzielczej i zasłaniająca okno żaluzja włączyła jednocześnie światło w narożnikach sufitu, i wszystko pogrążyło się w tonie zimnej jasności. Janno, narzuciwszy na siebie zdjęty z haka przy drzwiach płowoszary kitel Ku– Klux–Klanu z azbestowego drelichu, który zasłaniał w pełni wszystko z wyjątkiem dwóch szparek na oczy, dotarł na kolanach przed komputer. — Rzeczywiście, dziewięć–osiem, to nie do wiary! Pavlo zakołysał głową morsa. — Panie, nie ma pan przy sobie jakichś druków — zapytał gościa — stare książki papierowe lub obrazki, czy temu podobne? Gość stwierdził, że ma jedynie dyplom logika i dowód osobisty i oczywiście na plecach swą tabliczkę z numerem, lecz Pavlo wyjaśnił, że nie będą one przeszkadzać. — Ale niektóre rzeczy drukowane — mówił — w szczególności stare, działają często na nasz komputer w większym stopniu niż osoba i to potem niezmiernie drażni. Myśli się, że ów człowiek zobaczy wiele w migotaniu, lecz on potem zupełnie nic „nie widzi, pętla powstała pod wpływem książeczki. Chociaż nie ma ona oczu, albo my nie wiemy, jak one patrzą. Czy rzeczywiście nic pan nie ma, nawet listu? Gość zastanowił się i zaprzeczył. — Fotografie? Zakłopotane pochrząkiwanie. — Zatem, wie pan, między mężczyznami… — gość zamierzał zacząć przykrą spowiedź, lecz Pavlo mu jej oszczędził. — Dobrze już — kiwnął — dobrze. One nie mają wpływu. Najważniejsze, żeby nie były stare! Zaprzeczenie głowy i ulga. — Dziewięć przecinek dziewięć — zameldował Janno — twój iloraz AP jest znakomity! Takiego potwierdzenia jeszcze nie było, albo, czyżby ono właśnie miało być wyjątkiem? Głos jego brzmiał głucho spod kapuzy. Gość, stojąc ciągle na swoim miejscu, obrócił się w stronę wieszaka na drzwiach, lecz był on pusty. — Pan nie potrzebuje takiego kostiumu — uspokoił go Pavlo — to jedynie izolacja przed naszym komputerem, w przeciwnym wypadku aura zaglądającego w przyszłość byłaby zniekształcona przez naszą, ludzi z obsługi. Niech pan się niczego nie obawia, nic się panu nie stanie! — A pan, panie Pavlo, nie potrzebuje żadnej ochrony? Janno po raz pierwszy roześmiał się swobodnie, słychać toTayło nawet przez kaptur. — Ten — odezwał się bez skrępowania wskazując palcem na kolegę — przecież on jest obezwładniony przez alkohol! Zupełnie przytępiony, rozumiesz, właśnie ujarzmiony. Ani jedna sekunda przyszłości nie zachodzi u niego na siebie, on rzeczywiście jest kawałkiem maszyny. Ale chodź bliżej o krok. Gość uczynił to i Janno wykrzyknął radośnie: — Dziesięć minut! O materio, pełne dziesięć minut! Wymarzony rekord, i ustalił się! Cóż za ssanie AP! Co za pętla! Więcej teoretycznie w ogóle nie jest możliwe! — Wszystko mu wyjaśniłeś? — spytał Pavlo. — Byliśmy właśnie przy pojęciu AP, kiedy nas posłałeś do diabła! A więc wyjaśnij mu sam, jeśli chcesz. W końcu to ty jesteś eksperymentatorem. — Jestem jedynie zwykłym praktykiem — mruknął Pavlo — moją teorię można by ująć w sześciu słowach, a w jedenastu, jeśli miałaby być zupełnie jasna. Ty mu wyjaśnij, ty luminarzu teorii! Przecież widzę, że się na to czaisz. — Zatem — mówił Janno spod kaptura — AP, antyprzyczynowość, związek antyprzyczynowy, jak mam ci to wyjaśnić? Wiesz zapewne, że w stosunku do wielu fenomenów natury i społeczeństwa istnieją antystruktury — ciało i przeciwciało, kapitał i antykapitał, materia i antymateria, reformy i przeciwreformy, erotyka i antyerotyka, duch i antyduch. Podobnie jest z przyczynowością. AP jest po prostu odwrotnością zwyczajnego związku. — A więc skutek bez przyczyny — sprecyzował gość. — O nie — odrzekł Janno w zapale pouczania — to byłaby natura w odniesieniu do całego początku. Podobnie i przeciwieństwo tego, przyczyna bez skutku, a więc specjalne fenomeny kulturowe, również określone wnioski, nas tu nie interesują, aczkolwiek istnieją. Te obydwa zjawiska nie są anty — są aprzyczynowością, po prostu zaprzeczeniem przyczynowości, wyrażanym właśnie przez słowo »bez«. Przy antyprzyczynowości związek działania nie jest negowany, ulega przestawieniu; nie jest przyrównany do zera, jedynie poniekąd plus jest odwrócony w minus, a minus w plus. Podobnie jak antymateria jest odwróceniem zwyczajnej materii: jądro ujemne zamiast dodatniego i elektron dodatni zamiast ujemnego, to byłaby anty– przyczynowość… — Odwrócony związek przyczynowy — kontynuował gość — ale to by doprowadziło do tego, że działanie wyprzedzałoby przyczynę i ją wytwarzało? — Właśnie, logiku — odparł Janno — precyzyjnie wyrażone. W AP związek działania jest taki, że to, co zazwyczaj nazywamy działaniem, a więc to późniejsze, w rzeczywistości jest przyczyną tego, co nastąpi wcześniej i co stąd zazwyczaj określa się jako przyczynę. — Ha — zaoponował gość z nie mniejszym zapałem niż jego poprzednik — to byłaby tylko zamiana nazwy! Inaczej nie byłoby tó przecież możliwe. Tupię nogą; słychać trzask — jak powiedział, tak zrobił — a teraz nazywam przyczynę, a więc tupnięcie »działaniem«, a dźwięk działania »przyczyną«, a więc zmieniłem nazwy pojęć, lecz sam proces pozostaje ten sam! Ponownie tupnął, ponowny trzask. — Tupnięcie, trzask; przyczyna, działanie, tupnięcie, trzask; działanie, przyczyna. Co się przez to w rzeczywistości zmienia? I tupnął po raz trzeci, i po raz trzeci rozległ się trzask. — Gdyby — odezwał się Janno — to nie było niczym innym jak zabawą w chowanego, to oczywiście byłoby idiotyczne bawić się w coś takiego, lecz AP to rzeczywistość. AP to nie zmiana nazwy. AP jest procesem rzeczywistości, podobnie obiektywnym jak antymateria, j a nie jedynie wymyślonym. AP istnieje, co do tego nie ma wątpliwości, podobnie jak nie ma wątpliwości, że zwiększa się jej ssanie. Twój przykład nie jest łatwy, lecz zostańmy przy nim: w związku AP oznaczałoby to, że noga dlatego tupnęła, gdyż zmusiło ją do tego przyszłe trzaśniecie. Trzask byłby zatem w rzeczy samej przyczyną, nie tylko tak zwaną, lecz zupełnie realną, stąd, logicznie, umiejscowioną w przyszłości; tupnięcie zaś byłoby działaniem, i istotnie wyprzedzałoby przyczynę! — Zbyt skomplikowane — zadyszał Pavlo. — Zbyt skomplikowane! — I znów zaczął drżeć, przechylony przez stół. Butelka z szafki biurka; wypił, a jego gość, czując zapach, pomyślał: najpośledniejsza wódka! — To absurdalne — powiedział do Janna tłumiąc odrazę — mam na myśli ten trzask i tupanie. Pavlo odstawił butelkę. — Naturalnie, że absurdalne, ale za to jest to AP — odrzekł Janno — lecz realne i dlatego jest to również AP. Jedynie ten przykład został wybrany nietypowo. Tego, co cię przekona, sam jeszcze doświadczysz… — i cicho, ledwie słyszalnie spod kaptura — chyba, że stanowisz wyjątek. — Naturalnie — dodał po pewnej przerwie, którą jego gość wykorzystał na zastanowienie się — naturalnie i tu obowiązuje reguła, z normalnego związku, że Później niekoniecznie musi oznaczać Dlatego; tu odpowiednio odwrotnie: Wcześniej niekoniecznie Dlatego. I jeszcze jedno: byłoby błędem przypuszczać, że AP jest stosunkiem panującym wszędzie, tak jak mylnie byłoby sądzić, iż jedynie przeszłość nas określa. AP nie jest związkiem wyłącznym, może nawet nie istnieje w przeważającej ilości, lecz egzystuje również, i to Również jest straszne. Jest to zasysanie przyszłego zdarzenia, które już dziś współdecyduje o postępowaniu. Paszcza choroby; niewidoczne ramiona, jesteśmy wciągani. Sądzimy, że posiadamy nieskrępowaną wolę, a kierujemy się tym, co teraz jeszcze nie istnieje, lecz co kiedyś będzie przyczyną. — Pozwól — wtrącił gość — tego nie można udowodnić. A przecież to i tak i pomimo wszystko prowadzi u ciebie do zmiany nazwy. Jak bowiem zamierzasz mi udowodnić, że to, co późniejsze było przyczyną? Najpierw tupanie, później trzask, wszak ma to miejsce nawet w twoim świecie AP. Nigdy nie będziesz mógł udowodnić, że ja, albo moja noga dlatego tupnęła, ponieważ później rozległ się trzask. Wyjaśniam to po prostu w zwyczajny sposób: tupię, trzask, przyczyna i skutek, a jeśli chcesz zamienić nazwy, jest to nieobowiązująca gra. Nie ma to nic do czynienia z nauką. — Tu kryterium — odpowiedział Janno — stanowi praktyka. Jeszcze nie przeżyłeś tego, co się tu wszystko w tym pomieszczeniu dzieje. Ty też byś tego inaczej nie wyjaśnił. — Lecz mi o tym opowiadałeś i to w zupełności wystarcza, by dojrzeć działanie przyczyny; i skutku, i to w zupełnie pozbawiony mistyki sposób. Ktoś zwichnął sobie nogę i dlatego upadł ukośnie na fotel… — Lecz on nie chciał siedzieć, zrozum to! Bronił się przeciw temu, lecz został zmuszony! To, że siedział, byłby siedział, pewnie siedział, to właśnie była przyczyna tkwiąca w przyszłości, potknięcie było poprzedzającym działaniem, której modalności naturalnie nie zależały jedynie od samej przyczyny. Ale i od jej istoty, mianowicie siedzenia. — Pach, autohipnoza, nic więcej! — Gość wymierzył pięścią w powietrze. — Był skrępowany, dlatego się potknął! — Ale to właśnie również podbudowuje moją teorię! Dzięki czemu autohipnoza, dzięki czemu skrępowanie? Dzięki temu, co zobaczył! To, co ujrzał, można było udowodnić w przyszłości, było to coś późniejszego, coś, co dopiero miało nastąpić i to stało się przyczyną skutku, który czasowo zachodził przed tą przyczyną. Możesz to spokojnie nazwać autohipnoza, decydujące znaczenie ma fakt, że coś późniejszego wywołało coś wcześniejszego. I to właśnie jest realną AP! Gość zdziwił się, później rzekł: — Lecz ten pokaz miał miejsce przed potknięciem. — Pokaz tak — odparł Janno — pokaz z pewnością. Jednak nie był on czymś obiektywno — realnym, było to jedynie odbicie myśli tego, co nastąpi. Realne wydarzenie nastąpiło dopiero później. — Do diabła… — powiedział gość. — Albo — zabrzmiało spod kaptura — zaakceptujesz to Później — Wcześniej, albo musisz zmienić pojęcie materii i to w sposób istotny! — Zbyt skomplikowane — zamruczał Pa — lo — zbyt skomplikowane. — Zupełnie proste — mówił Janno — zupełnie proste. AP oznacza: Późniejsze określa Wcześniejsze, przyszłość oddziaływuje na teraźniejszość. Sądzę, że to dość proste. — Już lepiej — wtrącił Pavlo — ale jeszcze zbyt napuszenie! — A to, co przeminęło? — spytał gość. Janno zawahał się. Pavlo pił. W pomieszczeniu zapach kwaśnej, drapiącej ‘ wódki. — Wybacz — z trudem odpowiedział w końcu Janno — ale to należy do naszego obowiązku przestrzegania tajemnicy, zarządzenie instytutu, rozumiesz… — Oczywiście — odpowiedział gość — dobrze to rozumiem! Zastanowił się, później zapytał w tonie na wpół informacji na wpół konwersacji: — A zatem rodzaj teleologii? — Coś pokrewnego — odparł z ulgą Janno. — Teleologia jest wzrostem do czegoś, rozwojem czegoś już ułożonego, AP jest wzrostem czegoś, rozwojem czegoś, co dopiero ułoży się w przyszłości, co oddziałuje na nas. Trudno to ująć gramatycznie. Najlepiej może antyteleologia. — Bzdury i basta! — odpowiedział gość zdecydowanie. — Miotacie się w sieci autohipnozy i tworzycie jeszcze z tego teoremat. Podwyższam zakład na jeden do dwudziestu. — Teraz gra Fausta — zaśmiał się Pavlo — ale czy podpisze krwią? — Gość drgnął, więc zaraz dodał: — O co się pan chce zakładać? O bony wódkowe? — O całe funty — powiedział Janno. Butelka zadźwięczała na stole. — Człowieku — powiedział Pavlo — o człowieku! — Nie wolno nam tego robić — rzekł Janno — a gdyby on był wyjątkiem? Oddalił się od stojaka i naraz gość dostrzegł kasetkę, którą dotąd zasłaniał Janno. Migotała czystą zielenią, łagodnie, klejnot o duszy jabłka i cała szarość tego ponurego pomieszczenia zdawała wić się przytajona wokół tej substancji. — A więc jak ma wyglądać ten zakład? dopytywał się Pavlo. — Jak zazwyczaj — odpowiedział Janno — pycha naturalnie. Zawsze istnieje jedynie ta u — mowa. — Ostrzegaliśmy pana — powiedział Pavlo wyciągając rękę ponad stołem. — Żeby się pan później nie skarżył. — Gość jednak jeszcze nie przybił dłonią. — Wspominał pan coś o Fauście i krwi — rzekł z wahaniem — jak to należy rozumieć? Wie pan, jestem dość wrażliwy na ból. Może na koniec zechciałby mi pan… — Nie, nie — uspokoił go Pavlo — bez obaw. To tylko coś z papierowej książki, zupełnie nienaukowej, rozumie pan, ale, no tak! Gość nadal się wahał. — A więc co? — naciskał Pavlo. — Przybija pan? Nic pan nie poczuje. Poza tym może pan teraz podejść bliżej. Wyglądało to, jakby gość sam się popchnął. — Dobrze — odparł wprost ucieszony, jakby wyzwolił się z jakiegoś snu. — Zgoda! Jeden do dwudziestu. A teraz przeżyjecie obydwaj, w jaki sposób rozpierzcha się ta zjawa AP! Niemoc, no dobrze, lecz Niemoc innego. Wypowiadam wojnę duchowi przyszłości! — Życzyłbym ci, żebyś zwyciężył — powiedział wolno Janno. — Zburzyłoby to moją teorię; a mimo to… I porywczo, niemal z krzykiem: — Pragnąłbym tego.’ Dłonie rozdzieliły się. — A teraz niech pan zajmie miejsce! — zapraszał Pavlo. Gość podszedł do stojaka i zobaczył, że na dwóch jabłkowo — zielonych komputerach umieszczone były dwie skale z dwoma wskazówkami. Wskazówka większej skali zatrzymała się w skrajnym prawym położeniu na końcu po — działki — na wartości dziesięć; wskazówka zaś mniejszej, półkolistej o nader drobnej, gęstej Ł podziałce, drgała w swym punkcie wyjściowym. — Niech pan zechce teraz zanurzyć oczy! — rozkazał Pavlo. Gość usiadł na obrotowym krześle i zanurzył głowę w krągłości miski. Pavlo podłączył — gość przyglądał się temu kątem oka nader podejrzliwie — Pavlo podłączył niewidoczny dotąd trzeci drut, czatujący w misce, taśmą przylepną do tyłu głowy siedzącego, ów nic nie poczuł, i nie widział również niczego prócz zawartości miski, a pod nią otoczenie, wszelako odczuwało się jego wielki niepokój. — To nie będzie boleć, bez obawy! — uspokajał Pavlo siedzącego. — Jedynie trochę brzęczenia, musi pan wiedzieć, że to wszystko po prostu są pomocnicze rupiecie! Powinniśmy u — żyć prawdziwej miedzi lub prawdziwego drewna na deskę rozdzielczą, ponieważ niekiedy guziki niegodziwie się zacinają, ale skąd mielibyśmy dostać coś tak pięknego? Prawdziwe drewno — lepiej nie myśleć! Jesteśmy jedynie pomarańczowym instytutem, ja zaś siedzę do tego w zwykłym czerwonym korytarzu, tu się nie robi ceregieli. No, pan na pewno wie, jak to jest; logika nie gości w strefie fioletowej. Lecz mimo to można polegać na naszej skuteczności. A teraz pójdę do stołu i podłączę pana! Zatem będzie widział prawdopodobnie z różnicą dziesięciu minut, upewniał się gość sponad miski, a Pavlo potwierdził to: Tak, dziesięć minut, ale jedynie ostatnie sekundy, a ile to będzie, może się zaraz dowiedzieć; on szacuje dwadzieścia pięć do trzydziestu. — Wyjątek — wyszeptał Janno — wyjątek! — Głowę pozostawić ładnie w misce, i o nic się nie troszczyć, tak jest dobrze! Jeden do dwudziestu o całe funty; oczywiście, że kręci się przy tym film! — Pavlo nacisnął na najdalej wysunięty guzik i na cementowej ścianie w pobliżu okna pojawił się kwadrat jaśniejszej szarości. — Zaczynamy! — powiedział Pavlo naciskając na drugi guzik i mała wskazówka gwałtownym ruchem skoczyła niemal do prawego końca skali. — Trzydzieści sekund! — zameldował Janno. — A więc — powiedział Pavlo — trafna o — cena. Będzie pan zatem widział przez trzydzieści sekund, od momentu podłączenia byłaby to trzydziesta sekunda dziewiątej minuty, a pokaz trwać będzie dokładnie do minuty dziesiątej zero, zero. — Nie — wtrącił Janno — do minuty dziewiątej, koniec sekundy pięćdziesiątej dziewiątej! — Bzdura, do dziesiątej zero, zero. — Dziewiątej pięćdziesiąt dziewięć!! — Dziesiątej zero, zero!!! — Wszystko jedno — zabrzmiało sponad miski. — Wszystko to samo! Powtarzam ponownie mój zakład: Jeśli zobaczę, że siedzę, będę biec, zatem w każdym wypadku odwrotnie do tego, co zobaczyłem, a to, co uczynię, podam wam wcześniej jednoznacznie do wiadomości! A teraz zaczynajcie! Jestem gotowy! — Jeszcze porównanie zegarków — zaproponował Janno. Gość spojrzał przez dno miski na przegub ręki. — Jedenasta czterdzieści jeden. — Zgadza się, jeszcze cztery sekundy; trzy, dwa, jeden, zero! Pavlo nacisnął środkowy guzik i pośród chrobotliwego brzęczenia ponad jabłkowozielonym dnem wzniósł się owalny obłok migotliwego błękitu, w którym tkwiła głowa zaglądającego w przyszłość, przypominając olbrzymią głowę Kronosa. Równocześnie na kwadracie cementowej ściany ukazał się cień biegnącego, poruszającego się frontalnie w stronę laboratorium. Wtajemniczeni naukowcy w niewyraźnym odbiciu rozpoznali swego gościa. — Biegnę w dół Eichenallee! — wykrzyknął gość, który przenikliwie ostro ujrzał sam siebie biegnącego z wykrzywioną twarzą w swoją stronę. — Biegnę w dół Eichenallee, a zatem będę tu siedział przy stole! Będę — i tu cień biegnącego wykonał gwałtowny zwrot przed cieniem jakiegoś czarnego kolosa, przy czym drgnęło mu przebite przez prawe ramię i tkwiące w plecach drzewce oszczepu, i podczas gdy sponad miski słychać było krzyk, w kwadracie, niewyraźnie i wśród drgań ukazał się front jednego z tamtejszych wysokościowców i zbliżenie okna na piątym piętrze. W kwadracie widać było, że coś się porusza i zaraz z migotu podniósł się wrzask: — Małe od Bieblów w otwartym oknie! I już poprzez szarość i błękit z chyboczącym drzewcem oszczepu w plecetch pędził na ratunek desperat, i gość zerwał się z krzesła, drut się zerwał. Mała wskazówka, cofnięta w tym czasie o dwadzieścia dziewięć sekund, zatrzymała się drżąc, duża wydawała się ją naśladować, komputer poszarzał, migotanie zanikło, lecz gość na nic nie zważał. — Książka telefoniczna, macie książkę telefoniczną? — zawołał, a Janno wybiegł. — Tu nie ma telefonu — mruknął Pavlo — jesteśmy przecież w czerwonym korytarzu! — Książki telefoniczne ma jedynie centrala, tam i tak nie wolno wejść, lecz gość popędził w ślad za Jannem. Zobaczył, że otwiera on gwałtownie jakieś drzwi w żółtym korytarzu — Książka telefoniczna — odezwał się tamtejszy laborant — macie szczęście, właśnie tu leży! Logik wyrwał mu książkę z ręki; wprawdzie było to wydanie sprzed sześciu lat, lecz wtedy Bieblowie już tam mieszkali, a zmiany cyfr obwodów na początku były powszechnie znane. Logik wykręcił numer; centrala wolna, numer, nikt się nie zgłosił. Naturalnie: godziny pracy; sygnał umilkł; trzask i pojawił się sygnał zajęty. — Tu często przerywa — powiedział laborant — kiedy jakiś niebieski potrzebuje linię! — To nie ma sensu! — wykrzyknął logik wykręciwszy po raz wtóry daremnie — próbujcie dalej i zgłoście straży pożarnej, to dom naprzeciw mnie, Eichenallee 98c! Wypadł z pokoju. — Twoja przepustka! — zawołał Janno. — Twoja przepustka! Bez niej się nie wydostaniesz! Lecz gościa już nie było. — Brak godziny — powiedział portier, któremu w końcu Janno dostarczył przepustkę. — Jedenasta czterdzieści trzy — odrzekł gość ze spoconym czołem. — Minęły dwie minuty! Ale to tylko trzy przecznice stąd, zdążę! Portier na nowo przeczytał kartkę, potem spojrzał na zegar i skinął głową; mógł również sporządzić protokół. Stalowe drzwi otwarły się; na powietrze, do krzyżówki; czerwone światła; przez ulicę; gwizd jakiegoś policjanta. W skos włączono ruchome schody; nie przechodzić; lepiej z powrotem na chodnik. — Czerwone światło może się palić najwyżej trzydzieści sekund i jeśli odczekam, będzie to szybciej, niż kiedy się zapłaczę w jakieś przesłuchanie! — Zielone; skoczył na ruchome schody, to samo zrobił policjant. — Proszę pana — odezwał się dotykając lekko daszka hełmu — pan przedtem przy czerwonym… Zatrzymany rzucił się do przodu. — Hej, obywatelu! — policjant rzucił namagnesowanym prętem w stronę numeru na plecach uciekiniera i przy pomocy mikrowciągnika zwinął go wprędce i bez trudu. — Hej, numer Siedemnaście — jeden — trzynaście — OR — przebiegał pan przy czerwonym świetle przez… — Niech mi pan pozwoli biec! — zakrzyknął zatrzymany. — W przeciwnym przypadku dziecko wypadnie! — Co za dziecko? — spytał policjant. Włączył pamięć swego komputera do protokołowania i dla ostrożności wyciągnął tablicę do pisania. — Eichenallee 98c, piąte piętro, drugie okno od lewej! — Przecież tego nie może pan widzieć! — Widziałem — westchnął Siedemnaście — jeden — trzynaście — OR — w misce przyszłości, w błękitnym migotaniu, niechże pan zrozumie! — Błękitne, tak, doskonale rozumiem — powiedział policjant, który nauczony doświadczeniem po trzasku w komputerze manipulował rylcem. — Inteligenci, dużo pieniędzy, normalny kolor, wiadomo! A teraz wszystko ładnie po kolei! Logik westchnął. — Niech pan posłucha, byłem w SP… — Gdzie? — W instytucie do badań nad strukturami przyszłości. — Aha! — Rysik zapiszczał na drzazdze. — A u kogo? — Dwadzieścia osiem — trzy — siedemdziesiąt cztery — OB! — Który to oddział? Znam to miejsce. Mnie pan nie oszuka, niech pan to sobie zapamięta! — Registratura i nadzór informacji. — Człowieku, to musiały być niebieskie drzwi! Czy ma pan zatem przepustkę uprawniającą? Zagwizdał przez zęby. — A teraz ten pośpiech — rzekł powoli. Pełne zwątpienia spojrzenie na zegarek: jeszcze pięć minut. Numer siedemnaście — jeden — trzynaście — OR uderzył kantem dłoni w namagnetyzowany wciągnik policjanta, równocześnie kopnął go w żołądek. Osłabnięcie; pręt magnetyczny przypominający oszczep, uwięzły w tabliczce z numerem zakołysał wraz z podmuchem wiatru niczym piórko. Był lekki jak puch. Ponownie zielone i logik popędził. Atak, pomyślało coś w nim, atak na uzbrojoną siłę, to było coś zupełnie nieoczekiwanego; coś zupełnie nieoczekiwanego wyzwala powolne reakcje, a zatem również wolną reakcją będzie to, co wyzwoli mój atak, i pomyślał, gdyż coś w nim myślało: znowu schemat Bamalip! A coś w nim myślało: przyszłość jednak jest wiadoma! I równocześnie on, opanowując wszystko: Oby tylko nie było kraksy, o Boże, żadnej kraksy, tu często ruchome schody mają defekt! Ruchome schody pracowały bez zakłóceń. Chounik; ludzie napłynęli tłumnie; zadźwięczał róg świętomarciński; z daleka słychać piszczałki, a teraz zagwizdało przenikliwie i z przodu. Ulicą nadciągała straż młodych dziewcząt, sądząc po odgłosach — cały pułk. Fujarki; flety, piszczałki; kotły; powszechnie lubiany marsz numer siedem: Nasza droga wiedzie wprost do jutra, a jutro jest jasne i piękne! Dowodząca orkiestrą poruszyła dzwonkami; przechodnie zatrzymywali się i klaskali. O materio, pomyślał logik, jeśli teraz podrzuci pałeczkę, odbędzie się uliczny koncert! Dowodząca podrzuciła pałeczkę, a dziewczyny natychmiast zajęły miejsca i przygotowały się do zwrotu. Pałeczka poszła ponownie w górę; uderzenie w kotły, zwrot, i logik z prętem magnetycznym w plecach, jął się przeciskać przez mundury. Wielotysięczny krzyk oburzenia. Speszone strażniczki nadal wykonywały zwroty; jedna upadła; tłum zahuczał! Na chodniku po drugiej stronie instruktor policyjny przygotowywał siatkę ochronną. Zadźwięczał róg świętomarciński, widocznie nie przerwano koncertu. — Kolego ochrońco! — wrzasnął logik i pędził prosto na siatkę. — Kolego, nie łap, chodzi o dziecko! Dziecko w niebezpieczeństwie, na Eichenallee! Głos logika brzmiał tak błagalnie, że instruktor jednym ruchem zwinął swą siatkę i bez słowa otworzył drogę do Eichenallee. — Dziękuję, kolego! — zawołał Siedemnaście — jeden — trzynaście — OR już w biegu. Ulica wiodąca do Eichenallee, o czym wiedział, była rozkopana; lecz nie wiedział o tym, że przeprowadzający roboty podziemne, przeciskając się do ulicznego koncertu, rozebrali plastykowe przejścia, używając ich jako trybun. Koncert rozpoczął się, jak zazwyczaj, hymnem, dźwięki piszczałek chwytały za serca; logik brnął przez budowę. Kable, smoła, fosforyzujące ozdoby; syk rury gazowej. Nie odważył się spojrzeć na zegarek. Nie dziewięć minut pięćdziesiąt dziewięć sekund, musiał pomyśleć, dziesięć minut trwa pokaz! Ta jedna sekunda, ta jedna sekunda! Dotarł do Eichenallee; sapał, pędził… — Pędzi — powiedział Pavlo, który wraz z ponownie przybyłym Jannem odtwarzał film ujrzanych trzydziestu sekund (w rzeczywistości z powodu przerwania jedynie dwudziestu dziewięciu), zgodnie z bieżącym czasem. — Oczywiście, teraz pędzi — zamruczał naukowiec — przecież widział, że będzie pędził! — Róg świętomarciński, wóz straży pożarnej; logik odskoczył nagle na bok. — Co go tak przestraszyło? — spytał Pavlo. — To z tyłu, to może być pręt magnetyczny, a więc na końcu będzie siedział! Logik rzucił wzrokiem na wieżowiec, gdzie mieszkali Bieblowie. — Teraz zobaczył wieżowiec — odezwał się Pavlo. Na piątym piętrze otworzyło się okno. Janno zagryzał wargi. — Okno — mówił Pavlo — okno się otwiera. Dziecko wskrobało się na murek pod oknem. — Teraz raczkuje — powiedział Pavlo i chwycił butelkę. — Nie! — zawołał logik — nie! — i niemal w podskokach wbiegł za strażakami, którzy niosąc płachtę ratunkową z trudem zmierzali do dołu, sięgającego niemal do bramy domu. Koniec filmu; nagłe migotanie. — Teraz spada — wtrącił Pavlo, na co Janno wrzasnął — Ty bydlaku, och, ty bydlaku, tępe, zapijaczone, ujarzmione bydlę! — A później doskoczył do stojaka z miednicą, kopnął go w kąt, po czym wrzeszcząc wybiegł z pokoju. — Jakby to coś zmieniło! — powiedział Pavlo kiwając głową, przytykając do ust butelkę z połową zawartości. — Jakby to cokolwiek zmieniało! Myślę, że Janno nigdy tego nie pojmie. No tak, trakt niebieskich drzwi, tam lubią żyć marzeniami… Zgarnął nogą skorupy. — Przy tym można by w sześciu słowach ująć tę całą jego teorię AP. — Tam już nic nie można zrobić! To wszystko. I według mnie jeszcze pięć do tego: Chytry aparacik o tym wie! Słychać było jeszcze krzyki Janna. Pavlo rzucił pustą butelkę w kąt do resztek blachy i skorup. — Co ma być, to będzie! — powtórzył cicho; po czym podszedł do okna i otworzył je gwałtownie. Osiemnaste piętro; w dali uliczny koncert. Oparł się o murek pod oknem; przytłaczająca szarość; i odchylił się z powrotem. — Nie wolno — powiedział odurzony świeżym powietrzem, po czym stojąc nieporuszony i sztywny, jak człowiek, który ma lada moment upaść na ziemię, odezwał się głośno, walcząc jeszcze z bełkotem. — Jestem rzeczywiście ciekaw, czy zapłaci przegrany zakład! — i dodał wolno gapiąc się na szpulkę drutu: — Kupiłbym wieniec dla dzieciątka, za całą sumę wieniec, tak, za całą — a później potrząsając głową, już chwiejąc się — no, dobrze, za połowę — po czym upadł na rozbity komputer; na korytarzu dawno już zamilkł krzyk Janna. Przełożyła Maria Szematowicz Klaus Mdckel JEDEN Z CZTERECH 1. KERR Gdy Robert Kerr po raz pierwszy spostrzegł, że przyrządy pracowały nieregularnie, sądził, że to przywidzenie. Stało się to — nieoczekiwanie — pięć dni po ich międzylądowaniu na Błękitnej Planecie. Ekrany stereofoniczne nagle zmętniały, dwie czy trzy lampy kontrolne rozbłysły bez widocznej przyczyny, a barometr aneroidowy wskazywał nierealne ciśnienie. Komendant był bardziej zdumiony niż przerażony, a ponieważ w chwilę później wszystko wróciło do normy, szybko się uspokoił. Obserwował instrumenty przez chwilę, ale nie stwierdził żadnych odchyleń. Postanowił zatem nie dzielić się na razie swymi spostrzeżeniami z uczonymi, którzy przebywali obok w kabinach. Może być to tylko miraż jego zmęczonego umysłu. Znajdowali się w drodze powrotnej na planetę badawczą Szafir i Kerr był zadowolony z wyników ekspedycji. Był to kosztowny, acz ważny perspektywicznie eksperyment. Jako pierwsi przekroczyli progi Zimnego Słońca i stwierdzili, że gwiazda ta nadaje się do budowy stacji międzyplanetarnej. Warunki ku temu wydawały się nie gorsze niż na Twardym Turkusie, owej najdalej dotychczas wysuniętej w kosmos bazie. Załoga, doświadczony czteroosobowy zespół, określiła bardzo dokładnie położenie i wykonała konieczne pomiary gruntu i atmosfery. W licznych pojemnikach wiozą teraz ze sobą próbki różnorakich substancji. Ci, którzy przybędą po nich, będą mogli się oprzeć na solidnych podstawach. Kerr był z siebie oraz z przebiegu wyprawy zadowolony; nie żałował wypadu na Błękitną Planetę, choć pierwotnie nie był on przewidziany programem. Sposobność była dogodna i uczeni czynili wszystko, by przekonać go do tego projektu, potraktował go więc w najgorszym wypadku jako kawalerski wybryk i uległ ich namowom. Dwadzieścia już lat przemierzał wszechświat, mógł więc raz podjąć decyzję bez uprzedniego proszenia centrali o zgodę. Jak oczekiwano, wszystko poszło gładko i nie przekroczyli ani razu zakładanego czasu. „Sokół”, najnowocześniejszy statek floty kosmicznej, leciał spokojnie swoim torem i nic nie zapowiadało niebezpieczeństwa. Ponieważ następne dwie doby minęły bez szczególnych wydarzeń, Kerr zapomniał powoli o incydencie z przyrządami. Ale w nocy z siódmego na ósmy dzień został brutalnie wyrwany ze snu przez nawigatora statku, młodego inżyniera Surkina. — Musisz natychmiast przyjść, Robert, coś nie gra, aparatura reaguje jak oszalała. Komendant zerwał się błyskawicznie na nogi i pobiegł do kabiny sterowniczej. To, co zobaczył, kazało mu zwątpić w swój rozsądek. Wskazówki różnych urządzeń pomiarowych miotały się jak dzikie w tę i z powrotem, zielone, żółte i czerwone lampki na tablicach kontrolnych rozbłyskiwały i natychmiast gasły, zawsze tak czyste powierzchnie ekranów stereofonicznych przecinały nagłe błyski. — To trwa już kwadrans — jęknął Surkin i zmieszany przesunął ręką po swej gęstej czuprynie. — Chciałem nawiązać łączność z Twardym Turkusem, ale urządzenia nadawcze też odmawiają posłuszeństwa. Nie mogę sobie tego wytłumaczyć. Wygląda na to, że dostaliśmy się w obszar nieznanego promieniowania, choć nic tego nie zapowiadało. Przez moment wpatrywali się obaj w tablicę z przyrządami i Kerr poczuł, jak mu krew pulsuje. Z trudem się opanował. — Może coś nie gra z komputerem centralnym — powiedział jakby do siebie. Przycisnął guzik na samym dole pulpitu i migotanie natychmiast ustało. Ekrany pociemniały, przyrządy pomiarowe wskazywały swoje wartości zerowe. Niezwykły, poruszający widok. Komendant uruchomił dodatkowy ekran, który pracował niezależnie od komputera centralnego. Obraz był prawidłowy. — Obcy obszar promieniowania nie wchodzi w rachubę, awarii trzeba szukać w komputerze centralnym — powtórzył. Ponieważ pozostałe urządzenia statku działały normalnie, nie zanosiło się na bezpośrednie niebezpieczeństwo. Przez najbliższe dni dadzą sobie radę przy pomocy ekranu zastępczego, a do tego czasu na pewno zlokalizują awarię. Szukać przyczyn zakłóceń w komputerze centralnym znaczyło tyle, co tropić meteoryty w kosmosie. Mimo to musiało się udać. Od tego zależała na dłuższą metę sprawność statku. Komendant usiadł mechanicznie na skórzanym siedzeniu i przyglądał się, jak Surkin demontuje stalowo–szklaną osłonę, za którą znajdował się komputer centralny. Niezawodny i inteligentny człowiek ten inżynier. Choć Kerr z trudem nawiązywał przyjaźnie, nawet wśród swych najbliższych współpracowników uchodził za niedostępnego, do nawigatora odnosił się z nieukrywaną sympatią. Może wynikało to z podobieństwa Surkina do Raula, zmarłego syna Kerra. Ten sam temperament, ten sam upór, równe niemal uzdolnienia. Także wiek i wygląd zgadzają się z grubsza. Tyle tylko, że jego chłopak zwracał większą uwagę na wygląd, podczas gdy inżynier zaniedbywał się pod tym względem. Kerr obserwował nawigatora i mimo niecodziennej sytuacji był myślami gdzie indziej. Przy Raulu i jego pogodnej żonie Milce, których nieoczekiwanie zabrała gorączka słoneczna. Przy swym wnuku, Hondarze, poważnym, czternastoletnim już chłopcu, który teraz z pewnością liczy dni, które pozostały do powrotu dziadka. Myśli Kerra przenosiły go w inny czas i inną przestrzeń, popadł w pewien sentymentalizm, ale wreszcie spostrzegł to i stanowczo uwolnił się od wspomnień. 2. SURKIN Jeszcze pół godziny temu nawigator Surkin był zmęczony, wyczerpany trudami ostatnich miesięcy, teraz słabość ta minęła jak ręką odjął. Lot na Zimne Słońce to już ósma wyprawa w kosmos, nie raz już stał przed skomplikowanymi problemami. Nie mógł sobie jednak przypomnieć, aby kiedykolwiek spotkał się z takim zjawiskiem. Usterki w komputerze centralnym występują rzadko, najrzadziej zaś w statkach tego typu co „Sokół”. I nagle awaria, która za jednym zamachem paraliżuje całą aparaturę pomiarową, nadawczą i ekrany stereofoniczne. Podczas gdy Surkin sprawdzał małą lampką kontrolną styk za stykiem, zwracając szczególną uwagę na to, aby nie pominąć spoin ledwie widocznych gołym okiem, rozmyślał nad przyczynami, które mogły być przyczyną zakłóceń. Niestety bez skutku. Mimo to inżynier był bardziej zdziwiony niż zmartwiony. Pomijając fakt, iż należał do ludzi, którzy uświadamiają sobie niebezpieczeństwo dopiero wówczas, gdy już przeminie, jego optymizm nie dopuszczał myśli o poważnym zagrożeniu. Czyż nie zdołali, w czasie drugiej wyprawy w kosmos, zapobiec katastrofie, kiedy to przy każdej erupcji słonecznej zaczynały się topić tarcze ochronne? Czyż nie połatali z powrotem swojego statku, gdy w czasie lotu na Atol Pingwinów dostali się w środek deszczu meteorytów? Oczywiście słyszało się niekiedy o katastrofach w czasie lotów międzyplanetarnych, lecz to, że oni sami mogliby jej ulec wykraczało poza jego wyobrażenie. Zna przecież mnóstwo kosmonautów, którzy przez całe życie przemierzali międzyplanetarne szlaki i nic im się nie przytrafiło. W ostateczności, gdyby nie zdołali znaleźć usterki, mogliby się udać pojazdami awaryjnymi na Szafir, a gdy tylko dostaliby się w jego pobliże, odholowałaby ich służba ratownicza. Surkin próbował skoncentrować się wyłącznie na swoich czynnościach, ale ponieważ była to głównie praca mechaniczna, więc myślał też o innych sprawach. Przemierzał w duchu jeszcze raz wszystkie etapy ich podróży: start, oczekiwany przez niego zawsze z niecierpliwością, lot na Zimne Słońce, pełen napięcia jak każdy wypad w nieznane, pobyt na obcych ciałach niebieskich. Była to podróż pełna wydarzeń, która przyniosła interesujące wyniki naukowe, a w drodze powrotnej — nagły impuls — to on zaczął nalegać, aby wziąć kurs na Błękitną Planetę. Tak, chodziło tu o pokusę szczególnego rodzaju i teraz jeszcze był zadowolony, że jej uległ. Udało mu się przekonać pozostałych, wyjaśnić im, że taka okazja się więcej w życiu nie powtórzy, wyliczyć im, że zboczenie z kursu jest możliwe i nie spowoduje większych opóźnień. Tylko raz w ciągu piętnastu lat ta prawie nie zbadana planeta, o której piękności tyle się opowiada, której nie mógłby wynaleźć nawet Juliusz Verne, znajduje się w pozycji tak dogodnej do lądowania i nawet jeśli dłuższy pobyt na niej nie byłby wskazany ze względu na warunki klimatyczne, to byłoby karygodne, by choć na krótko jej nie odwiedzić. Takie było przynajmniej jego zdanie, i udało mu się przekonać towarzyszy, zwłaszcza Kerra, do tego nieprzewidzianego wypadu. Wszystko przebiegło zgodnie z planem. Lądowanie odbyło się bez żadnych komplikacji, a gdy po raz pierwszy rozejrzeli się po planecie, poczuli się jakby przeniesieni w jakiś bajkowy świat. Krajobraz ze szkła i barw. Góry z błękitnego kryształu, poprzez które można było widzieć świecące słońce. Płaszczyzny, które ogromnymi zielonymi tarasami schodziły ku morzu. Wąwozy, gdzie wiatr grał oratoria jak na organach prastarych kościołów. Wylądowali w okolicy, której nie tknęła jeszcze ludzka stopa, w pobliżu wielkiego jeziora. Tamtejsza woda nie była zdatna do picia, czepiała się jak olej wszystkich przedmiotów, z którymi weszła w kontakt, lecz jej barwa była niepowtarzalna. Przejrzysta i zarazem fosforyzująca, poprzetykana czerwonymi i srebrnymi nitkami, na wzór starych drogocennych tkanin. Nie było w tym miejscu żadnych istot żywych, zwierząt, ryb czy ptaków, tylko niezwykła flora: rośliny i drzewa o dziwacznych kształtach, które prawie nie produkowały tlenu, tak że trzeba było cały czas nosić ze sobą aparaty tlenowe. Niektóre z tych roślin rodziły czerwone kwiaty, tylko czerwone kwiaty, tak jak gdyby natura chciała stworzyć kontrast do błękitnych gór i oślepiająco białego piasku, który wszędzie pokrywał ziemię. Nawigator przerwał tok swoich myśli — lampka kontrolna w jego ręku nie reagowała. Czyżby był na tropie źródła zakłóceń? Nie, po prostu przyłożył nieprawidłowo urządzenie kontrolne. Przy drugiej próbie odzyskał kontakt. Komendant, zainteresowany podniósł głowę, zwrócił się ponownie ku urządzeniu grawitacyjnemu, którym się od kilku minut zajmował. Po co w nim grzebie, myślał Surkin, przecież w tej chwili nie jest nam i tak do niczego potrzebne. Najchętniej poprosiłby komendanta, aby położył się, ale wiedział, że to bez sensu. Poglądy Kerra na sprawę obowiązków były niewzruszone. W chwili niebezpieczeństwa kapitan statku ma trwać na swoim miejscu, była to dla niego niepodważalna zasada. Szczęście, że chociaż obaj naukowcy spokojnie śpią. Sart, astrolog oraz doktor Palmes, lekarz i biolog. Wystarczy, gdy o defekcie dowiedzą się rano; o aparatach cybernetycznych wiedzą i tak tylko to, co najistotniejsze. Zresztą rzetelnie sobie na ten sen zasłużyli. Od wczesnego ranka do późnej nocy siedzieli nad próbkami mineralnymi i biologicznymi, zestawiali tabele, katalogowali lub porównywali uzyskane wartości z wcześniejszymi wynikami. A co dopiero wówczas, gdy bawili jeszcze na lądzie. Ich oddanie nie znało granic. Najchętniej zapakowaliby obie planety ze wszystkim, co na nich było, w swoje plastykowe pojemniki i foliowe worki. Surkin roześmiał się głośno na tę myśl, tak że komendant spojrzał na niego pytająco. Lecz nawigator nie zdążył wyjaśnić przyczyn swego dobrego humoru. W tym momencie otworzyły się drzwi do kabiny nawigacyjnej, a mówiąc dokładniej, nie otworzyły się, lecz rozwarły z impetem. Inżynier zerwał się zaskoczony, Kerr nieomal nie upuścił przyrządu pomiarowego, który ciągle jeszcze trzymał w ręku. W drzwiach stał, w piżamie, Linn Sart, geolog. Był w nastroju, jakiego u niego nie znano dotąd: czerwony na twarzy, ze zwichrzonymi nad czołem włosami. Obaj patrzyli na niego osłupiali. 3. SART Zanim geolog ocknął się, wynurzając się jakby z kłębów mgły, całe ciało ogarniał jeszcze sen. Całkowicie mu nie znany krajobraz z olbrzymimi skałami i szczeliny w ziemi o bezdennej głębi na kilkaset metrów olbrzymia ściana żwiru. Szeroka, gnała przerażająco szybko w jego kierunku. Pomimo iż widział, że Miriam uśmiechając się nieświadomie, siedziała na ziemi plecami do tej ściany, uciekł. Mając przed oczami jej uśmiech zostawił ją na pastwę losu, ze strachu nie mógł nawet krzyczeć. Oddalił się od niej, od swojej żony, nie próbując nawet jej ratować. Gdy wreszcie uwolnił się od tego snu, nie wiedział zrazu, gdzie jest. Czuł tylko dziwny ucisk na piersiach, dławienie w gardle, jakby mu brakło powietrza. Odwrócił się na bok i próbował spać dalej, coś go jednak dręczyło. Ucisk na piersi nie ustępował, ta noc różniła się jakoś od poprzednich. Wreszcie pojął, że brakowało mu warkotu regulatora tlenu. Ogarnęło go przerażenie. Włączył neonowe oświetlenie i zawołał doktora Palmesa. Musiał obudzić kolegę, aby się z nim naradzić. Ale łóżko biologa było puste. Z pewnością zasnął w laboratorium; bardzo długo wczoraj pracował. Jednym susem wyskoczył z łóżka i podbiegł do urządzenia tlenowego opartego na hodowli chlorelli. Regulator był włączony, lecz nie działał. Geolog pojął teraz, dlaczego miał trudności z oddychaniem. Gwałtownie szarpnął drzwi swojej kabiny, w centrum sterowania paliło się jeszcze światło, nawigator miał oczywiście dyżur. Także te drzwi rozwarł gwałtownie, stanął w nich w pogniecionej piżamie i dopiero teraz dochodził powoli do siebie. Sart był najmłodszy w załodze, i gdy teraz ci dwaj patrzyli na niego osłupiali, zawstydził się swej paniki. On, człowiek nauki, który czuł się zobowiązany stanowić oazę równowagi i rozsądku, być zawsze panem sytuacji! Zakłopotany odgarnął sobie włosy z twarzy. Nie wiedział, jak zacząć, już obawiał się, że być może jednak się pomylił. Trochę niepewnie wyjaśnił wreszcie, dlaczego wpadł tu jak bomba. Dopiero gdy zauważył, że ani komendant, ani nawigator nie lekceważą jego zmieszania, spostrzegł również zmiany w kabinie sterowania. — Co jest, do diabła, dlaczego wyłączyliście wszystkie urządzenia? I z rosnącym niepokojem wysłuchał relacji z zaistniałych w międzyczasie wydarzeń. Było to drugie poważne uszkodzenie w ciągu krótkiego czasu i trudno było uwierzyć, że to przypadek. Sart nie potrzebował zbyt wiele fantazji, by wyobrazić sobie, co może się stać, jeżeli nie wykryje się szybko przyczyn niedomagań. Powietrze w centrum nawigacyjnym było wprawdzie dobre. Poza agregatem tlenowym w jego kabinie były jeszcze dwa urządzenia oparte na chlorelli, które w razie konieczności przejmowały pracę aparatu uszkodzonego, lecz co się stanie, jeżeli defekty będą się mnożyć? Sart ponownie zobaczył twarz swojej żony, tym razem poważną, czuł jej pytające spojrzenie. Krótko przed startem na Zimne Słońce pobrali się i wiedział, jak Miriam czeka na jego powrót. Gdy wróci, zaplanowali dwa miesiące urlopu, aby nadrobić wszystko to, co stracili przez ten rok, gdy byli tak daleko od siebie. Z czterech członków załogi młody geolog był właśnie dlatego tym, który najbardziej wyglądał powrotu na ziemię. Oczywiście także na komendanta czeka wnuk, na Surkina matka, a na doktora Palmesa dwie córki: Bell i Lydia. On jednak ma swoją Miriam, dla której nie ma dnia, aby o nim nie pomyślała. Nie, to niemożliwe, aby w tym ostatnim etapie podróży popadli w poważne tarapaty. To po prostu niemożliwe. Nagle Sart przypomniał sobie o doktorze Palmesie, którego nie było w kabinie, i o którym w zdenerwowaniu całkiem zapomnieli. Wpadli do laboratorium i odetchnęli, gdy znaleźli go tam śpiącego spokojnie na pryczy. Był zbyt wygodny, by udać się do swojego łóżka, nie chciał także o tak późnej porze przeszkadzać towarzyszom. Biolog, mimo swojej ogromnej wiedzy, był nadzwyczaj skromnym i taktownym mężczyzną. Sart cenił go bardzo i uznawał jego autorytet w wielu ważnych sprawach. Bardzo żałował, że musiał go obudzić; zrobił to możliwie jak najdelikatniej. 4. DOKTOR PALMES Na Błękitnej Planecie, pośród przezroczystych skał, roślin i kwiatów o wspaniałych barwach, myślał biolog często o tym, jak zdziwiona byłaby Bell, gdyby mogła być teraz przy nim. Lydia, starsza córka, przyjmowała wszystko ze zrównoważeniem istoty, dla której życie nie ma już tajemnic. Lecz Bell potrafiła jeszcze się dziwić. Byłaby na pewno oczarowana, dotykałaby wszystkiego, badała, chciałaby utrwalić wszystko w swoim szkicowniku. Przy tym żaden ze szkiców nie byłby wystarczająco dobry, zaczynałaby ciągle od nowa i wzdychałaby, że nie starcza jej talentu. Na Błękitnej Planecie doktor Palmes żałował, że nigdy nie może zabrać swoich córek w kosmos, lecz teraz był rad, że są bezpieczne. One i jego żona. Spośród czterech ludzi na statku chyba właśnie on wyczuwał najwyraźniej nadciągające niebezpieczeństwo. Było to uczucie, które trudno by określić strachem. W czasie wcześniejszych wypraw biolog odwykł od obaw o samego siebie, wiedział także, jakie niebezpieczeństwo czyha na poddających się panice. Te nagłe awarie szeregu urządzeń, fakt, że komendant i Surkin nie mają pojęcia o ich przyczynach, niepokoiły go jednak bardziej, niż chciałby to przyznać. Aparaty tlenowe chlorella oznaczały dla załogi życie lub śmierć. Doktor Palmes rozważał dalsze kroki. Po drugiej stronie w ich kabinie komendant odsłonił uszkodzone urządzenie i próbował znaleźć defekt. Biolog dosiadł się do niego i obserwował go milcząco. Spostrzegł, że twarz Kerra zasępiała się coraz bardziej. — Glony chlorelli, Robercie, to moja dziedzina i choć na technice znam się mniej niż ty, może mógłbym ci jakoś pomóc. Komendant podsunął mu bez słowa jedną z wymontowanych części. Spójrz, płyty polikarytyczne, regulator, szyby osłaniające glony, przewody żarzenia, wszystko pokryte tym szarym nalotem i przeżarte. Płyty polikarytyczne, wiesz, co to oznacza. Tak, doktor Palmes orientował się w tym względzie. Polikaryt, był tym nowym materiałem, wytworzonym z surowców organicznych, który wykorzystywano od paru lat i stosowano do bardzo wrażliwych konstrukcji. Uchodził za absolutnie trwały i niełamliwy, znosił najwyższe i najniższe temperatury, był elastyczny i niewrażliwy na żaden rodzaj promieniowania. Ponieważ jego wytwarzanie było nadzwyczaj kosztowne, produkowano go chwilowo w małych tylko ilościach i wprowadzano w minimalnym zakresie. Jednak najważniejsze instrumenty i agregaty „Sokoła” wykonano z polikarytu. — Nie wiedziałem, że także agregaty tlenowe mają części polikarytyczne — powiedział biolog jakby bezradnie. Kerr wzruszył ramionami. — Ja wiedziałem, ale ciekaw jestem, skąd wziął się ten przeklęty nalot. Już wcześniej zauważyłem go na urządzeniu pomiarowym grawitacji. Wówczas nie byłem pewien, ale teraz nie ma wątpliwości. Wszędzie ta szara warstwa, zeskrobana, tworzy się natychmiast na nowo. Pewien rodzaj wrzodu rakowego. — Przerwał i dodał nagle całkiem cicho: — Kiepska sprawa, Eryku. Te ostatnie słowa brzmiały bezradnie, prawie rozpaczliwie. Doktor Palmes nigdy jeszcze nie wyczuwał takich tonów w słowach komendanta i odczuwał potrzebę pocieszenia go. Ale gdyby tylko o to chodziło! Równocześnie i w nim narastało poczucie niebezpieczeństwa, tak, dopiero teraz pojął cały rozmiar szkód. W każdej chwili może ulec awarii także drugie urządzenie tlenowe. Albo i trzecie. Jeżeli nie ma środka powstrzymującego proces rozkładu, będą straceni. Koniec osobliwy i bezsensowny. Ci na Szafirze nigdy się nie dowiedzą, co się z nimi stało; Bell, Lidia i Tają, jego żona, będą być może jeszcze latami na niego czekać. Cenne wyniki badań, które uzyskali w czasie swojej ekspedycji nigdy nie będą mogły wejść do skarbca ludzkości. A być może oni sami nie dowiedzą się, co im się właściwie przytrafiło. Doktor Palmes oderwał się od swoich myśli. Wszystko się w nim buntowało przeciw takiej śmierci. Nie, myślał, to niemożliwe. Musi istnieć jakieś rozwiązanie. Musimy natychmiast coś przedsięwziąć. — Nie wolno nam ukrywać przed pozostałymi całej prawdy — powiedział. Zabrzmiało to, jak rozkaz. W tym momencie statek zaczął powoli obracać się wokół swojej osi. 5. NARADA Zebrali się w kabinie komendanta, która była najobszerniejsza i zapewniała każdemu możliwość siedzenia. Ponieważ urządzenie stabilizacyjne było nieczynne, zapięli pasy, wręcz przedpotopowy środek. „Sokół” utrzymywał kurs, lecz ciągłe wirowanie stanowiło dodatkowe obciążenie dla załogi. Sytuacja taka mogła być na dłuższą metę nieprzyjemna. To było wszakże ich najmniejszym zmartwieniem. Komendant naświetlił sytuację. Mówił krótko, rozmiar katastrofy można było ująć w kilka słów. Jakaś szara korozja o niewytłumaczalnym pochodzeniu zawładnęła częściami polikarytycznymi i częściowo je strawiła. Części polikarytyczne, które się dotychczas w czasie wypraw kosmicznych wspaniale sprawdzały i uważane były za szczególnie odporne na wszystkie wpływy świata zewnętrznego! Zjawiskiem tym dotknięte były ekrany stereofoniczne, wszystkie urządzenia pomiarowe, instalacje stabilizacyjne i łączności, a przede wszystkim agregaty tlenowe. Wprawdzie działało parę urządzeń zastępczych, w skład których nie wchodził polikaryt, także rezerwowy ekran był z innego materiału, lecz nie było zastępstwa dla aparatury tlenowej, a właśnie od niej zależało wszak, czy i jak długo załoga będzie mogła przetrwać. Na razie oba urządzenia oparte na chlorelli jeszcze pracowały, lecz już pobieżne badanie komendanta pozwalało stwierdzić, że i one zostały zaatakowane przez tę szarą żarłoczność. Zatrzymanie tego procesu wydawało się wprost niemożliwe. — Jeśli zmienimy kurs i polecimy na Twardy Turkus — powiedział Sart — zyskamy cały tydzień. Musi nam się oczywiście udać, utrzymać statek w stabilnym położeniu. — Przy pomocy stabilizatora ręcznego można uzyskać pewną stateczność — wyjaśnił nawigator. — Lecz ten jeden tydzień nie daje nam zbyt wiele. Musimy przetrwać jeszcze prawie dwa miesiące. — Od kiedy z grubsza możemy mieć łączność z Twardym Turkusem? — spytał doktor Palmes. Kerr zaśmiał się gorzko. — Ponieważ mamy do dyspozycji już tylko nadajnik UK, dopiero w bezpośredniej bliskości planety. — Moglibyśmy włączyć agregaty tlenowe na minimalną wydolność i przejść na oszczędne oddychanie — zaproponował biolog. — Najdrobniejsze obciążenie nie powstrzyma procesu rozkładu, Eryku — wyjaśnił Kerr. — Obejrzałem sobie pod tym kątem urządzenia. Niektóre zatraciły całkowicie zdolność działania, mimo iż nie były w ostatnim czasie używane. — Ale nie możemy bezczynnie czekać, aż.. Doktor Palmes urwał w połowie zdania. Kerr wzruszył ramionami. — Zrobimy wszystko, co możliwe. Weźmiemy, tak jak proponuje Linn, kurs na Twardy Turkus, może choć jedna chlorella przetrwa do końca. Poza tym będziemy sprawdzać, czy zbiorniki tlenu są pełne. W najgorszym wypadku starczą na siedem dni. Co do uszkodzonych urządzeń, nie powinniśmy mieć złudzeń. Nie mamy żadnych możliwości wymienienia zniszczonych części polikarytycznych. Gdybyśmy znali przyczynę korozji, moglibyśmy zadziałać skuteczniej. Obawiam się jednak, że i wtedy nie moglibyśmy powstrzymać procesu rozkładu. — Obojętnie, czy to nam pomoże, czy nie — rzekł doktor Palmes — musimy ustalić przyczynę rozkładu. Musimy wyjaśnić, skąd pochodzi ta szara żarłoczność. Najgorzej, gdy nie zna się wroga. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, Robert, wezmę tę sprawę na siebie. Linn z pewnością mi pomoże. Jeśli nie mamy już nic innego do załatwienia. 6. PRZYCZYNA Zmienili kurs i zdążali z najwyższą z możliwych szybkością w kierunku Twardego Turkusa. Oba pozostałe agregaty tlenowe pracowały ciągle jeszcze normalnie, w załogę wstąpiła więc nowa nadzieja. Był to wyścig z czasem. W żadnej z dotychczasowych wypraw kosmonauci nie zrywali rano kartek staromodnego kalendarza z taką przyjemnością. W żadnej ekspedycji wskazówki zegara nie wędrowały tak dręcząco wolno po zielonkawo jarzących się tarczach. Podczas gdy nerwy czterech kosmonautów były już do maksimum napięte za sprawą kłopotów natury technicznej, jeden z nich, Surkin, zadręczał się jeszcze jednym dodatkowym problemem. W ostatnich dniach zaszła w inżynierze jakaś zmiana. O ile swego czasu rwał się do odwiedzin Błękitnej Planety, teraz począł wątpić w słuszność swego postępowania. Bronił się wewnętrznie przed własnymi myślami, lecz nie mógł się już od nich uwolnić. Od czasu awarii widział ich wypad w całkiem innym świetle, wyrzucał sobie, że namówił do niego towarzyszy. Nie opuszczało go przeczucie, iż zakłócenia są związane z tą właśnie wyprawą. A jeśli było inaczej, to i tak stracili drogocenny czas. Tydzień więcej czy mniej mógł decydować o życiu lub śmierci. Nawigator czuł się winny. Zarzucał sobie lekkomyślność. Jego wyrzuty sumienia spotęgowały się jeszcze, gdy doktor Palmes i Sart nieco później zdołali wyjaśnić tajemnicę szarego nalotu. Przyszli do kabiny nawigacyjnej i położyli Surkinowi na stole pokrytą chemicznymi wzorami kartkę papieru. — Omówiliśmy właśnie tę sprawę z komendantem, to nie było tak trudne, jak początkowo sądziliśmy. Nawigator patrzył na nich pytająco, doktor Palmes wyjaśnił więc: — To jest wzór polikarytu. Wyszliśmy z faktu, że rozkład może nastąpić tylko wówczas, gdy wielowartościowy menipentol, główny składnik polikarytu, w jakiś sposób się redukuje. Elementu tego nazwijmy go ZZ — nie zdołaliśmy wykryć, musi on jednak być składnikiem oparów wydzielanych przez niektóre rośliny Błękitnej Planety. Przypominasz sobie te krzewy z czerwonymi kwiatami. Silny zapach, który wydzielały. Mamy parę takich roślin w naszym laboratorium. Wystarczy położyć w pobliżu kawałek polikarytu. Skutek jest zdumiewający. — Błękitna Planeta… — powiedział nawigator, a serce ścisnęło mu się w obliczu takiego potwierdzenia jego winy. Moje obawy sprawdziły się zatem. Stało się to na Błękitnej Planecie. — „Sokół” wylądował w pobliżu takiego lasu kwiatów — uzupełnił Sart. — W pierwszym zachwycie tym czerwono jarzącym się cudom zabraliśmy większą ilość kwitnących kiści do kabin. Kto by myślał! Wiesz, że rośliny najpierw przeszły przez pomieszczenie sterylizujące i nic nie wskazywało na to, że kryją w sobie jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Oba pracujące jeszcze agregaty tlenowe znajdują się daleko od krzewów i w ten sposób były względnie bezpieczne. Ale i ich nic nie uchroni. Rozkład postępuje powoli. W Surkinie coś się burzyło, nie zamierzał się poddać. — Czy w żaden sposób nie możemy zapobiec postępowaniu korozji, jeśli znamy jej przyczynę? — spytał. — Musimy ten nowy element zneutralizować. Znamy go jednak zbyt mało. Poza tym nie dysponujemy tutaj niezbędnymi warunkami technicznymi. Inżynier spostrzegł zatroskane twarze towarzyszy i nadzieja opuściła go. — Bądź co bądź, dobrze wiedzieć, z jakiego powodu się ginie powiedział, drwiąco, choć wcale to do niego nie pasowało. Sart patrzył na niego zdumiony, a doktor Palmes potrząsnął zdenerwowany głową. — Tak źle z nami nie jest, Andre. Z każdym dniem, który pokonujemy, zbliża się nieco nasz ratunek. Jeżeli chodzi o mnie, to nawet teraz nie dam odwieść się od myśli, że pewnego dnia opublikujemy nasze doświadczenia z polikarytem w którymś z naszych pism naukowych. 7. „STRZAŁA” Jednak już następnego dnia obydwa pozostałe agregaty zaczęły pracować nieregularnie i stało się jasne, że wszelkie nadzieje były płonne. Załoga zebrała się w kabinie komendanta i zanim Kerr zdążył się odezwać, Sart powiedział: — Nie ma co gadać, Robert. Kiedy decydowaliśmy się na badania kosmiczne, wiedzieliśmy, że pewnego dnia coś może się nie udać. Jeśli o mnie chodzi, oddałbym wszystko, by wrócić do Miriam. Ale jak widać mieliśmy tym razem pecha. Napiszmy póki czas listy pożegnalne, może ktoś kiedyś trafi na ślad „Sokoła”. Pozostałe sprawy każdy musi załatwić sam z sobą. Komendant wysłuchał geologa spokojnie, a potem odpowiedział: — Nie chodzi o długie gadanie, Linn, zgadza się, ale może spisujesz swoje życie na straty zbyt szybko. Faktycznie, nie wierzę, jak i ty, w cud i z pewnością co najmniej trzech z nas nie ujrzy już ani Twardego Turkusa, ani Szafira. Jest jednak pewna szansa dla czwartego — dziwię się, że nikt na to nie wpadł. Przynajmniej jeden może się uratować przy pomocy naszego promu ładowniczego, „Strzały”. Choć pojazd ten dostosowano w zasadzie tylko do krótkich lotów, powinien jednak przetrzymać miesiąc lotu. „Strzała” wyposażona jest w mocny silnik napędowy i z jednym człowiekiem może bez problemów dotrzeć do Twardego Turkusa. Cel powinna osiągnąć jeśli przyjmiemy maksymalną prędkość w trzydzieści pięć dni. — Myślałem już o „Strzale”, Robercie — odpowiedział doktor Palmes. — Ciekaw jestem tylko, jak chcesz rozwiązać problem tlenu. Przecież prom nie ma swojego własnego agregatu. — Nie ma urządzenia opartego na chlorelli, ale przecież może zabrać małe ilości koncentratu tlenu. Nasze rezerwy obliczone są dla czterech mężczyzn na siedem dni, jedna osoba mogłaby więc z nich korzystać prawie cały miesiąc, przy oszczędnym oddychaniu jeszcze dłużej. Poza tym każda godzina pracy agregatów na statku działa na korzyść promu. „Strzała” mogłaby oderwać się od „Sokoła” w ostatniej chwili. Pozostali zrozumieli. — To znaczy — powiedział Surkin ostrożnie — że jeżeli oba agregaty wysiądą, trzem pozostałym dane będą tylko godziny życia? — Siedem godzin czy siedem dni — oświadczył Sart — to doprawdy żadna różnica. — Jest różnica — odpowiedział komendant. — W ciągu siedmiu dni może się wiele zdarzyć. Nawet cud. Moglibyśmy na przykład spotkać przez przypadek jakiś inny statek kosmiczny. Szansa jest jedna na tysiąc, ale zupełnie wykluczyć tego nie można. — Pewność uratowania jednego z nas i zabezpieczenia osiągnięć ekspedycji jest ważniejsza — rzekł biolog spokojnie. — Zgadzasz się z tym, Linn? — spytał Kerr. — Całkowicie. — A ty, Andre? — Tak, Erik ma rację — odpowiedział Surkin. — W takim razie jesteśmy zgodni — powiedział komendant — pozostaje nam tylko jeszcze jedno — i po krótkim wahaniu. — Oczywiście najtrudniejsze. Musimy zdecydować, kto z załogi „Sokoła” powinien wrócić na Twardy Turkus. 8. KERR Zalegało krótkie, prawie kłopotliwe milczenie. Komendant, który w tej sytuacji nie chciał rozkazywać, lecz dać pozostałym okazję do zastanowienia się, nie przerwał ciszy. Był już zdecydowany, zaproponowałby na pilota „Strzałki” najmłodszego z nich Linna Sarta. Wprawdzie przez moment wahał się, bardzo chętnie wybrałby Surkina, ale astrolog miał chyba większe prawo, by przeżyć. Miał zaledwie trzydzieści lat i dopiero wkraczał w życie. Poza tym dopiero co się ożenił. Kerr wiedział, ile go kosztowało, aby w parę dni po ślubie wyruszyć na tę daleką wyprawę. Na ułamki sekund przed oczami komendanta pojawiła się twarz jego wnuka Hondara. Tym razem próżno będziesz na mnie czekać, mój mały, powiedział w duchu, twój dziadek zaplątał się w idiotyczną historię. Oczywiście wina ciąży na nim samym, nie powinien był przystać na lot na Błękitną Planetę. Niedobrze, że dotyczy to również jego dwóch towarzyszy. Ale nie ma rady, musi podjąć próbę ratowania, choć tego trzeciego uratować, on zaopiekuje się także tobą. Uszy do góry mój mały, nie bierz sobie tego za bardzo do serca. Będzie ci ciężko, bardzo ciężko, lecz mimo wszystko nie będziesz sam. Przecież na Szafirze są przyjaciele, będzie Sart… Spojrzał na doktora Palmesa, z którego twarzy nic nie można było wyczytać. Również biolog nie zasłużył na taki koniec. Fajny chłop, rozsądny i odważny. Autorytet w swojej branży. Córki mogą być dumne z takiego ojca. Ale nic tu nie pomoże, dwóch miejsc przydzielić nie sposób. „Strzała” może zabrać tylko jednego pasażera i obstaję przy tym, że to właśnie Linnowi Sartowi trzeba dać tę szansę. Po prostu dlatego, że w takich wypadkach wiek daje pierwszeństwo młodzieży. 9. SURKIN Podczas gdy Kerr przedstawił swój plan, nawigator nie był w stanie zebrać myśli. Ogarnął go przeraźliwy ból, ból zmieszany z uczuciem winy. To przeze mnie popadliśmy w tę sytuację bez wyjścia, myślał, gdybym nie nalegał na lot na Błękitną Planetę, wszystkie nasze aparaty pracowałyby normalnie. Wrócilibyśmy w aureoli bohaterów i po paru tygodniach kwarantanny dostalibyśmy urlopy. Przedsięwzięliśmy oczywiście wszelkie środki ostrożności, ale nikt nie mógł przypuszczać, co nas tam spotka. Okoliczności obróciły się przeciwko nam. Gdyby nie mój zachwyt i usilna argumentacja, polecieliby prosto na Szafir. Za miesiąc moglibyśmy wszyscy czterej być w domu. Sart ze swoją żoną, doktor Palmes z córkami, Robert z Hondarem, a ja sam zaś — na moment, odprężył się — nie zabawiłbym dłużej w mieście kosmonautów, lecz pojechałbym zaraz na wieś, do matki. Tak, był przywiązany do tej starej kobiety i te parę tygodni, w ciągu których dałby odsapnąć przeciążonemu umysłowi, dobrze by mu zrobiło. Z domu swojej matki rozpoczynałby dalekie piesze wędrówki po okolicy, samotnie lub z paroma szkolnymi jeszcze przyjaciółmi. Mógłby cały dzień lenić się w słońcu lub łowić na wędkę karpie w pobliskim jeziorze. Wieczorem siedziałby w ogrodzie i przyglądał się matce smażącej ryby. Surkin wzdrygnął się, dał się ponieść fantazji i teraz wydawało mu się, że wszyscy patrzą na niego z wyrzutem. Zmusił się do koncentracji, nagle zdał sobie sprawę z tego, że jeden z nich nie musi dzielić losu trzech pozostałych. Jeden przeżyje, powiedział w duchu, jeden może się uratować. Uspokoił się nieco, zastanowił. On sam się naturalnie nie liczył. Po pierwsze był starszy od Sarta, po drugie czuł się nic nie wart w porównaniu z Kerrem i biologiem. Poza tym był kawalerem, a jego matka, choć bardzo go kochała, była już stara. Kerr nie będzie chciał opuścić „Sokoła”, myślał, komendant traktuje swoje obowiązki zbyt poważnie, lecz doktor Palmes nie ma powodu, by odmówić; Szafir straciłby w nim przecież nieprzeciętnego naukowca. Odetchnął, zadowolony, że podjął decyzję. Postanowił opowiedzieć się za tym, by biolog… by doktor Palmes poleciał na Twardy Turkus. 10. SART Geolog siedział sztywno wyprostowany w swoim fotelu i unikał wzroku pozostałych. Ogarnęła go gorączka, czuł jak rumieniec oblewa mu twarz. Dając uprzednio wyraz swemu męstwu, może także po to, by udowodnić pozostałym, że on również potrafi umierać, poczuł w sobie nagle absurdalną wprost nadzieję. W myślach odwiedziła go Miriam, z rozpuszczonymi włosami i rozwianym płaszczem czekała na niego przy wejściu do kosmodromu. Wiedziałam, Linn, ty po prostu musiałeś się uratować, nasze życie się przecież dopiero zaczęło, mamy jeszcze tyle wspólnych zamierzeń, tyle planów… Sart uwolnił się od tego obrazu. Jestem egoistą, pomyślał, faktycznie liczę na to, że mnie wsadzą do promu, akurat mnie. Mimo iż dużo więcej przemawia za tym, żeby ratować doktora Palmesa albo nawigatora — albo samego Starego. Nawet jeśli wszyscy biorą pod uwagę, że jestem tuż po ślubie, to tutaj chodzi o ważniejsze sprawy. Jakież ja mam zasługi? Jestem geologiem jak setki innych, początkujący w moim fachu, podczas gdy Kerr należy do najznakomitszych kosmicznych lotników naszych czasów, a biolog jest w swojej specjalności jedyny. Koniec więc z rozczulaniem się, nie chcę jeszcze w ostatniej godzinie okazać się tchórzem. Miriam będzie ciężko, diablo ciężko, lecz ona mnie zrozumie. Ulżyło mu, był zdecydowany głosować za jednym ze starszych. Dlatego też zaskoczyło go, gdy nagle padło jego nazwisko. Z trudem pojął, że Kerr dopiero co mówił o tym, aby właśnie jego jako najmłodszego w załodze, wysłać „Strzałą” z powrotem na Twardy Turkus. 11. DOKTOR PALMES Biolog nie był tą propozycją zdziwiony, przeciwnie byłby zaskoczony, gdyby Kerr zdecydował inaczej. Znał komendanta od wielu lat i wiedział, jak świadom odpowiedzialności podchodził do wszystkich problemów. Z pewnością dogłębnie rozważył różne możliwości, zanim zdecydował. W końcu przeważyła stara reguła, że uratować ma się najmłodszy. Prawidłowy punkt widzenia, myślał doktor Palmes, a jednak tym razem widzę tę sprawę inaczej, choć jest rzeczą straszną, odbierać Sartowi tę szansę. — Trudno mi znaleźć właściwe słowa — oświadczył — bardzo polubiłem Linna Sarta w czasie tej wyprawy i nie potrzebuję wyliczać jego zdolności ani powodów, które za nim przemawiają. Z drugiej wszakże strony, każdy z nas posiada jakieś zdolności i zasługi. Choćby uznanie, jakie zyskał sobie Robert Kerr w dziedzinie badań kosmicznych, albo osiągnięcia Andre Surkina w dziedzinie techniki lotów kosmicznych, czy też moje badania z zakresu biologii i planet. Również co do naszych przyjaciół, krewnych, rzecz się ma podobnie. Oczywiście, na Linna czeka Miriam, lecz czy nie zniesie tego nieszczęścia pomimo wszystko lepiej niż wnuk Roberta, Hondar, który stracił już ojca i matkę? — Doktor Palmes odchrząknął i ciągnął dalej: — Następny punkt to różnica wieku. Właśnie w tych warunkach ma ona zasadnicze znaczenie. W świetle tego, co dotychczas powiedziałem, byłbym absolutnie przeciwny, by brać pod uwagę komendanta lub mnie. Obaj mamy większość naszego życia poza sobą — byłoby więcej niż niesprawiedliwe gdybyśmy chcieli z wami młodymi konkurować o miejsce w „Strzale”. Inaczej jednak wygląda sprawa Andre Surkina i stąd moja propozycja. Andre jest niewiele starszy od Linna, a posiada pewną bardzo ważną cechę. Jest naszym inżynierem i nawigatorem. Nie wolno nam myśleć tylko o sobie, lecz także o zadaniu, jakie nam powierzono. Wiemy, że ekspedycja była bardzo kosztowna i że musimy uczynić wszystko, by jej cenne rezultaty, nie tylko nasze ostatnie doświadczenia z elementem ZZ, przekazać do bazy. Nie ulega wątpliwości, że bezpieczne doprowadzenie „Strzały” na Twardy Turkus, jest zadaniem niezwykle trudnym. Już za kilka dni prom lądowania pomieści wszystko, co pozostaje po nas i naszych staraniach. W tej skomplikowanej sytuacji powinniśmy pozwolić najwłaściwszemu z nas doprowadzić do końca to, do czego się przed rokiem razem wzięliśmy. Według komendanta tym, który najlepiej da sobie radę z wszystkimi problemami, które mogą wystąpić po drodze jest Andre. Andre nieprzypadkowo został mianowany przez centralę nawigatorem „Sokoła”. Wypowiadając ostatnie słowa biolog dokładnie obserwował reakcję swych przyjaciół. Nie zaskoczyło go, że Sart bardzo szybko się z nim zgodził. Każdy z nich tak by się zachował. Każdy z nich tak by postąpił, gdyby znalazł się na miejscu geologa, także komendant. Zdawało się, że po chwili zwłoki dał się przekonać. — Najgorsze w tej po trzykroć przeklętej sytuacji jest to, że musimy taką decyzję powziąć — burknął. — Gdybyśmy mogli uratować choć dwóch, Linna, Andre… — przerwał w połowie zdania. — No, co ty sam o tym myślisz? — spytał w końcu nieporadnie. 12. SURKIN Mimo iż Surkin był początkowo za kandydaturą Palmesa, propozycja Kerra co do ratowania geologa przekonała go. Nie dlatego, że był najmłodszy, lecz z powodu Miriam, teraz to zrozumiał. Gdy sytuacja uległa zmianie i nagle on sam miał lecieć, czuł się zmieszany, a nawet więcej: zaszokowany. To niemożliwe, że właśnie jego chcą wysłać na Turkusa, jego, który był winny całej tej katastrofy. Jak mógłby stanąć twarzą w twarz z tymi na Szafirze, jak miał się przed nimi usprawiedliwić? Nawet jeżeli Sart, doktor Palmes, ba, sam Robert Kerr, zaakceptowali wówczas jego plan odwiedzenia Błękitnej Planety, to nie mogło mu to służyć za usprawiedliwienie. On tego piwa naważył, jeśli właśnie on wyszedłby z tego cało, do końca życia nie mógłby znaleźć spokoju, po wsze czasy miałby przed oczyma twarz geologa, biologa, komendanta, nie odważyłby się spojrzeć w oczy ich krewnym. — Co sądzę? — ociągał się. — Jestem jakby to powiedzieć… zdumiony, że wybieracie właśnie mnie. To fakt, znam się na promie, lecz to jeszcze nie jest powód. Linnowi na pewno też by się udało, a poza tym dlaczego właściwie wy macie ustępować, tylko dlatego, że jesteście starsi? Nie — ciągnął nagle energiczniej — to nie wchodzi w rachubę. Nie zastanowiliście się, co to by dla mnie znaczyło, gdybym jako jedyny pozostał przy życiu? ostatecznie to ja wpadłem na ten pomysł z Błękitną Planetą, a właśnie nasz pobyt tam spowodował awarię. Można kluczyć do woli, ale to ja byłem tym, który was w tę historię wpakował. Nie możecie teraz żądać, żebym was skazywał na pokutę za moje winy. 13. DOKTOR PALMES Słowa Surkina spotkały się z natychmiastowym oporem. — Dlaczego miałbyś brać winę na siebie, Andre — zaprotestował Sart — wszyscy chcieliśmy lecieć na Błękitną Planetę, a jeśli chodzi o mnie, to nie żałuję. Wcale a wcale. Nikt nie mógł powiedzieć, że nasz wypad przyjmie tak fatalny obrót. Komendant był podobnego zdania. — Jeżeli ktoś ponosi odpowiedzialność za tą akcję, to ja. W końcu ostateczna decyzja należała do mnie. Mogę pocieszać się tylko tym, że ekspedycje po nas będą miały łatwiejsze zadanie, będą bowiem bogatsze o nasze doświadczenia i nasze nieszczęście. Ty, Andre, nie masz sobie co robić wyrzutów. Kerr i Sart jeszcze chwilę namawiali nawigatora, lecz oczywiście nie przekonali go. Doktor Palmes przysłuchiwał się im w milczeniu. Rozumiał inżyniera. Surkin rwał się do lotu na Błękitną Planetę, teraz jego zachwyt zmienił się w niechęć. Doktor Palmes pojmował jego przygnębienie, usiłował wyobrazić sobie, gdyby z takim poczuciem winy musiał stanąć przed Bell, albo przed Lidią. Lub przed ludźmi z centrali. Tak, rozumiał Surkina i właśnie dlatego nie zmienił zdania. Nawigator popełnił bowiem błąd, przynajmniej wmówił to sobie, nie można było pozwolić, żeby w tym przekonaniu umarł. — Jeżeli w ogóle istnieje jakaś wina — powiedział zatem doktor Palmes — to rzeczywiście dotyczy ciebie bardziej niż nas. Ale właśnie dlatego, że czujesz się najbardziej obciążony, musisz żyć. Nie na zasadzie pokuty, lecz abyś się od tego ciężaru, od tego poczucia winy uwolnił. Musisz bezpiecznie dostarczyć wyniki naszej ekspedycji do bazy i musisz mieć okazję naprawienia swego błędu lub tego, co za ten błąd uważasz. Czeka cię trudny okres na Twardym Turkusie. Być może spotkasz się z niezrozumieniem i nieufnością, gdy opowiesz, co się tu wydarzyło. Przetrwasz to jednak. Twoja wiedza jest najgłębsza, przyniesie innym największe korzyści. Śmierć jest gorzka, bolesna dla każdego z nas, lecz ciebie nie powinna teraz dosięgnąć, nie w tym momencie. Nic nie pomoże, o naszym losie pomyśl później, nie teraz — jesteś tym, który musi stanąć z życiem oko w oko. 14. „STRZAŁA” Ciemność wszechświata, rozjaśniona tylko przez zimny blask gwiazd, ogarniała prom, na ekranie stereofonicznym „Sokół” stawał się coraz bardziej zmniejszającym się punktem. Surkin był sam. Leżał wyciągnięty w fotelu i próbował skoncentrować się na czekających go zadaniach. Jeżeli zapasy tlenu miały wystarczyć, musiał znacznie ograniczyć swe ruchy. Oszczędne oddychanie, jakże często ćwiczyli ten element w centrum szkolenia. Nigdy nie przypuszczał, że będzie musiał je stosować w takich warunkach. Nie chciał teraz myśleć o towarzyszach, którzy z pewnością przysyłali mu jeszcze ze statku najlepsze życzenia. Nie dali się odwieść od swojego stanowiska. Dwie godziny trwała tamtego dnia narada, nim skapitulował. Nie miał pojęcia, że akurat Eryka Palmesa cechował taki upór i dar przekonywania. Nikt z załogi nie myślał o sobie, nie brali pod uwagę swoich nadziei, przyjaciół, krewnych, chociaż na wspomnienie o nich — było to już tylko wspomnienie — musiało pękać im serce. Urządzenia pomiarowe pracowały normalnie, ostatnie dni na „Sokole” wydawały mu się teraz niemal strasznym snem. Trzydzieści sześć godzin działały jeszcze oba agregaty tlenowe, zanim prawie równocześnie odmówiły posłuszeństwa. Do ostatniej chwili nawigator wahał się, czy nie powinien jeszcze odmówić odlotu promem. Odmówić, nawet jeżeli komendant wyda polecenie. W końcu przyjął jednak ofiarę innych. Ich pożegnanie było najkrótszym z możliwych, nie chcieli się rozczulać i popsuć tych ostatnich chwil przez zrozumiałą słabość. Mimo to pozostaną mu na zawsze w pamięci te minuty, ich twarze, ich ostatnie pozdrowienia. Leżał w fotelu i wpatrywał się w ekran. „Sokół” znikał powoli z pola widzenia. Jego ręka mechanicznie chwyciła za radiostację. Gdy wejdzie na orbitę Twardego Turkusa, będzie mógł nawiązać łączność. Po przeżyciach ostatnich dni ogarnął go wielki spokój i daleko, bardzo daleko ujrzał wyłaniającą się z ciemności twarz swojej matki. Przełożył Włodzimierz Bialik Frank Toppe OSTATNIE OBRAZY GRAFIKA SCHNEIDRA Nie udało mi się przekonać Schneidra do napisania tej historii. Bo jest to jego historia, historia pewnej ekspedycji; przede wszystkim jednak historia pewnego błędu, nad którym nie można przejść zwyczajnie do porządku dziennego, gdyż pociągnął za sobą tak dalekosiężne skutki, że trzeba go wykorzystać. A Schneider nie chciał. Teraz tkwi gdzieś tam, śpiewa prastare pieśni miłosne, oparte na jednym tylko dźwięku, i stara się zapomnieć. Biedny Schneider! Wie dobrze, że nigdy już nie zapomni. Zawsze będzie obnosił z sobą swój zasobnik dźwiękowy, by w smutku i ukradkiem przysłuchiwać się temu jednemu tworowi dźwiękowemu, który nagrał dzięki przypadkowi. Będzie to Schneidra obezwładniało. Dlatego spisałem tę historię. Ktoś to przecież musiał uczynić. Więc dlaczego nie ja? Wszelako muszę przyznać, że długo miałem wątpliwości, czy w ogóle jestem w stanie wszystko to opisać. W każdym jednak razie to ja wykryłem całą historię. A trudu kosztowało wszystko co niemiara. 1 Było to cztery lata temu. Otrzymałem kilka tygodni wolnego. I w jakiś sposób zapędziło mnie nad wybrzeże Morza Śródziemnego, gdzie nająwszy wóz, jeździłem sobie trochę znudzony po okolicy, aż nagle w jakimś gnieździe wpadła mi na myśl Ric. Była to taka sobie znajomka z minionych czasów, która mieszkała w Nicei — mieście niezbyt odległym od tego, w którym się właśnie znajdowałem. I gdy przypomniałem sobie jej imię, napłynęły jeszcze inne wspomnienia, które nasunęły mi myśl, że może nie byłoby wcale źle raz ją odwiedzić. Może i ona zachowała jeszcze jakieś wspomnienia o mnie, może… Wrzuciłem walizkę do samochodu, usiadłem za kierownicą, nastawiłem radio na cały regulator i dałem gazu. Pomiędzy miejscowością, gdzie się zatrzymałem, a tą, do której zdążałem, było położone Antibes. Ponieważ jechałem dopiero dwie godziny, nie chciałem właściwie jeszcze przerywać jazdy i byłem prawie już za tym miastem, gdy przyszedł mi na myśl Schneider. Znaliśmy się ze szkoły. O ile ja byłem we wszystkich przedmiotach równie kiepski, o tyle on brylował szczególnie w dyscyplinach artystycznych. Nie było to dziwne, albowiem jego stryj zyskał sobie wielką renomę jako grafik. Możliwe, że miało to wpływ na nauczycieli. W każdym razie otrzymywał dobre stopnie. Wzmogło się to jeszcze, gdy wyszło na jaw, że jego stryj, grafik, ma uczestniczyć w pierwszej międzygalaktycznej ekspedycji na gwiazdozbiór Gemini, czyli Bliźniaków. Początkowo nie mogliśmy wszyscy tego pojąć, że jego stryj leci razem z innymi. Co miał do szukania na podwójnej gwieździe Kastorze artysta grafik? W ogóle cała sprawa była jakaś niesamowita, Urząd do Spraw Przestrzeni Kosmicznej zaś stał na stanowisku, że należy pozwolić na uczestnictwo w ekspedycji także artyście. Stanowisko to, po chwili zastanowienia się, musieliśmy uznać za słuszne. Gazety wówczas prześcigały się w wypowiedziach. Jak powiedziałem, było to już dawno temu. Teraz, kiedy znam całą historię, wszystko jest dla mnie, oczywiście, bardziej jasne. Wówczas atoli dziwiliśmy się, jak cicho skończyła się ta ekspedycja. Zdawało się niemal, jak gdyby nie chciano się do niej już przyznać. O ile mi wiadomo, stryj Schneidra nigdy nie opublikował prac graficznych, których tematem byłby świat Kastora. I w ogóle słynny Schneider już nie był wówczas tak słynny. Ja, w każdym razie, nigdy już o nim nic nie usłyszałem. Zawróciłem przeto i pojechałem do wymienionego bratanka Schneidra, który mieszkał w Antibes, podobnie jak długi poczet jego francuskich przodków. Miałem tam zatrzymać się tylko na krótko, bo — wiadomo — Ric mieszkała w Nicei! Dom Schneidra położony był nieco na uboczu. Kto nie wiedział, gdzie się znajduje ten dom, temu trudno go było znaleźć. Ale ja wiedziałem i podążałem serpentynami, sprowadzającymi w dolinę otwartą szeroko ku morzu. Brama była otwarta. Wjechałem. Pierwszą rzeczą, która zwróciła moja uwagę, były cyprysy; ciemna ich zieleń wchłaniała południowy upał, który z drżeniem i nasycony oparami dźwigał się potem na nowo w atmosferę. Wielki ogród nie był pielęgnowany. Podobało mi się to. Nie byłem jednak pewien, czy to odpowiada smakowi Schneidra, czy też jest tylko rezultatem jego gnuśności. Kiedy ujrzałem morze, wyłączyłem silnik i radio, wpatrzony w mieniący się błękit, który na widnokręgu zlewał się z niebem i przechodził w nieskończoność. Dzwonienie cykad przedzierało się przez ciszę południa. Nie odezwał się żaden ptak, żaden podmuch wiatru nie poruszał liści, nic nie zakłócało miłosnego śpiewu tych małych, wstrętnych stworzeń. Śpiew ten unosił się z żółtej, spalonej trawy, mieszał z drgającym powietrzem i aromatem ziół i nadawał dolinie prawie przygniecionej upałem pewną lekkość, która umożliwiała zniesienie południowej pory. Nie pamiętam już, jak długo tak siedziałem, kiedy drogą z góry nadeszła jakaś chuda postać, a ujrzawszy mnie, stanęła niezdecydowana i poirytowana. Nogi tego mężczyzny były długie, wyschnięte i wyrastały z wąskich bioder. Smukły korpus miał szerokie, rozrosłe barki, pochylone nieznacznie ku przodowi, gdyż plecy były zgięte wskutek posuniętych już zmian reumatycznych w kręgosłupie. Z korpusu wystawała wąska głowa, z wielkim, spiczastym nosem i zwisającą trójkątnie ku dołowi brodą. Dłonią o delikatnych palcach zasłaniał oczy. Mimo że nie widziałem Schneidra od wielu lat, poznałem natychmiast, że jest to on. Wysiadłem z auta i poszedłem w jego stronę. Spoglądał na mnie z mieszaniną niepewności i zdziwienia. Zaczął teraz zacierać ręce; był to ruch, do którego uciekał się zawsze w chwilach zakłopotania lub kiedy nie wiedział, o co właściwie chodzi. Pochylał przy tym korpus w lewo, co wywoływało wrażenie jakiegoś tanecznego podrygu. Nie poznał mnie. Wykrzywił tylko twarz w uśmiechu. Zignorowałem jego bezradny uśmiech, roześmiałem się, trzepnąłem go w prawe ramię i powiedziałem: — Człowieku, Schneider, jak się miewasz? Przymrużone jego oczy zabłysły. Ręce rozczepiły się i wykonały jakiś rozbieżny, pytający ruch. Skinąłem głową: — Nie poznajesz mnie już? Jestem Raul! — Ach! — zawołał i twarz mu się rozjaśniła. — Raul! Roześmiał się i podał mi rękę, która była wilgotna. Następnie powiedział mi, że bardzo się cieszy z moich odwiedzin. I znów zaniósł się głębokim, rechotliwym uśmiechem, a następnie powiedział, bym podjechał wozem przed dom. Był to stary, dwupiętrowy budynek, pokryty żółtym tynkiem, który tu i ówdzie zaczynał się kruszyć. Przed portalem ozdobionym kolumnami znajdował się podjazd. Z prawej i lewej strony budynek przechodził w wieżowate poszerzenia, które nadawały całości jakiś zamknięty, spokojny charakter. Pogłębiały go jeszcze staromodne okna ze spuszczonymi żaluzjami, a także kasztanowce, osłaniające dom mrocznym, chłodnym cieniem, jakby go chciały ukryć. Weszliśmy do środka. Hol był obszerny i przyjemny. Na piętro prowadziły schody z poręczami o starannie wyrzeźbionej balustradzie. Uwagę moją zwróciła natychmiast sekretera, pochodząca w sposób widoczny z czasów renesansu, z dostawionym do niej odpowiednim krzesłem. Z prawej strony, pod oknem, stał kredens ze ślicznie wygiętymi nóżkami, a jeszcze dalej w prawo znajdowała się komoda, której drewno miało miły, niemal pachnący kolor. Po lewej stronie był kominek z gzymsem wspartym na doryckich kolumienkach, na nim zegar oraz dwa anioły z brązu. Przed kominkiem stała grupa fotelików, a przed nimi mały stoliczek, co do którego można było stwierdzić, że jest to robota z chińskiej laki. W tę stronę Schneider zrobił niezdarny ruch ręką. Poszedłem więc tam i utonąłem w przepysznie wielkim, brązowym fotelu skórzanym, Schneider zaś podał mi dużą lampkę brązowego koniaku, który wsączyłem z rozkoszą, przyglądając się bacznie pokrywającym ściany boazeriom oraz powale, zrobionej również z drewna i spoczywającej na ciężkich belkach, a także meblom, starym i wyszukanym. — Jak ci się wiedzie? — zapytałem, szczerząc do niego szeroko zęby w uśmiechu poprzez szklaneczkę. — Dobrze — odparł, trochę cienko odwzajemniając uśmiech. Spytałem, co robi. Schneider machnął ręką. — Nic się u mnie nie zmieniło. Jestem kustoszem w tutejszym muzeum. Wiesz przecież: sztuka! — Picasso, nieprawdaż? Spojrzałem na niego z wyrazem dumy. Nie byłem więc zupełnym ignorantem w tych sprawach. Schneider przytaknął bowiem kiwnięciem. W związku z nieuniknionym teraz pytaniem, co j a robię, opowiedziałem mu, że i ja wciąż jeszcze jestem pilotem i wlokę pewną rakietę przez kosmos. I to właściwie byłoby wszystko. W ten sposób wyczerpał się wstępny temat naszej rozmowy. Aby wypełnić pauzę, oprowadził mnie po domu. Był duży, a meble wszędzie były stare i wyszukane. Ze szczyptą zazdrości w sercu skonstatowałem, że Schneider ma dobrze. 2 Obrazy wisiały na poddaszu, w mansardzie. Była to większa liczba rysunków piórkiem, lawowanych farbami wodnymi, razem tuzin, jak to później ustaliłem. Obiegały biel ścian niczym fryz. Nigdy bym na nie nie był zwrócił uwagi, gdyby w domu było jeszcze więcej obrazów. Ale tych dwanaście było jedynymi i znajdowały się one w tej właśnie, oddalonej mansardzie. Tutaj, na górze, pomieszczenia nie miały tak dużych rozmiarów ani boazerii. Były to małe pokoiki, powiedzmy: do użytku osobistego, komórki, w których można się było schronić, aby popracować. Tutaj również umeblowanie odznaczało się większą skromnością i dawało do poznania, że było używane. Pomimo to wszędzie pełno było kurzu. A znając Schneidra wiedziałem, że tu nie pracuje, lecz że te pomieszczenia zamieszkiwał jego ojciec lub rodzeństwo. W mansardzie stał niewielki kredensik z toczonymi nóżkami i ozdobnymi listwami, zamykającymi z prawej i lewej strony widok z przodu; na meblu była ustawiona nieduża figurka terakotowa, przedstawiająca Chińczyka. Stojące obok dwa regały były wypełnione starymi, zużytymi książkami. Pożółkły papier i kurz utworzyły z nich szarożółtą masę, nie sprawiającą przyjemnego wrażenia. Pod oknem znalazł miejsce tapczan, a na prawo od niego stało proste biurko, którego płyta pokryta była plamami i szczerbami. Tutaj również leżały książki. Pośrodku pokoju — bujak, z wielkimi giętymi biegunami, przechodzącymi w podpory dla ramion. Tylne oparcie było wyplatane. Siedzenie natomiast musiało być chyba wprawione później, gdyż było jeszcze widać potężne śruby, którymi zostało przytwierdzone. W tym to pomieszczeniu wisiały owe jedyne obrazy, co mnie dziwiło, bo rodzina Schneidrów miała zawsze jakieś powiązania ze sztuką. Przyjrzałem się obrazom bliżej. Podobały mi się. Były barwne, spokojne i piękne. Następnie skierowałem spojrzenie na podpis. Znałem signum Schneidra, jego zakończenie zawsze było trochę wydłużone. Aliści rysunki te były sygnowane krzyżykiem w kółku. — Czy one nie pochodzą od twojego stryja? — zapytałem niewinnie. Schneider stał niecierpliwie przy drzwiach, ze zwieszonym lewym ramieniem, co znów pozostawiało wrażenie jakiegoś ruchu tanecznego, i ocierał jedną rękę o drugą. Skinął głową: — Ależ tak. — A podpis? — zauważyłem, wskazując na jeden z rysunków. Schneider wzruszył niecierpliwie ramionami. — Żył w tym pomieszczeniu jako dziecko, czy wiesz? — powiedział i prawie wypchnął mnie z pokoju, zdziwionego, że to ma być odpowiedź na moje pytanie. Na dole, kiedy siedzieliśmy w skórzanych fotelach z koniakiem w ręce, zapytał mnie, czybym nie zechciał zostać u niego kilka dni. Spojrzałem na trzymaną w ręce szklaneczkę, spojrzałem też na błękit morza, który teraz, późnym popołudniem, stał się ociężały i jeszcze bardziej nieskończony, czułem przyjemny chłód fotela, wykrzywiłem twarz w uśmiechu i odparłem: — Nie. Tylko do jutra. — Dlaczego? — Chcę pojechać do Nicei. Schneider, który zrozumiał, uśmiechnął się. Spędziliśmy wspólnie przyjemny wieczór, siedząc na tarasie. Paliłem swoją ulubioną fajkę, popijałem łagodne wino czerwone i gaworzyłem ze Schneidrem, aż szarość poranka zgęstniała nad powierzchnią morza. Wtedy wskazał mi pokój i poszliśmy spać. Pokój znajdował się obok mansardy, w której wisiały obrazy. Nie mogłem zasnąć. Może jednak byłoby lepiej, gdybym był pojechał dalej, do Nicei. W każdym razie dalsze leżenie w łóżku wydało mi się bezsensowne. Wstałem, zapaliłem fajkę i postanowiłem udać się do sąsiedniego pokoju, gdzie wisiały osobliwe obrazy grafika Schneidra. Czyżby to szarość poranka zatarła kontury? Czyżby to wino było powodem? Albo dymek z mojej fajki? Obrazy wydały mi się już nie takie barwne, spokojne i piękne. Jakiś mężczyzna mrugał do mnie jednym okiem i usiłował zachęcić do wyniesienia się. Jakiś bóg słoni szczerzył do mnie w uśmiechu zęby ponad swym grubym brzuchem i kiwał do mnie głową ze smętkiem. Zimnymi, pustymi oczami i uzbrojony w szpony sfinks chciał, jak się wydawało, zadawać mi zagadki. A jakiś garbaty karzeł spoglądał na mnie dwojgiem oczu, niezgłębionych małych oczu, które mnie chwytały i ujarzmiały, wsączały w duszę strach i zarazem pocieszały. Fajka mi wygasła, ogarnął mnie chłód wywołany przemęczeniem, opuściłem pokój, a położywszy się do łóżka, wbiłem wzrok w sufit, na którym cienie drzew wykonywały jakieś niewyraźne pląsy. Nie spałem dobrze. Ścigał mnie jakiś mężczyzna, grube bóstwo słoni dusiło, sfinks rozdzierał na strzępy, a garbaty karzeł spieszył z pociechą. Około południa wygrzebałem się z prześcieradeł. Nie byłem w dobrym nastroju. Jednakże zimna woda oraz kawa Schneidra postawiły mnie znów jako tako na nogi. Siedzieliśmy pod kasztanowcami, w ich chłodnym, wonnym cieniu. Po lewej widać było morze, słońce i łódź, przemykającą jakby przez pryzmaty. Wyznałem Schneidrowi, że nie spałem dobrze. Kiedy spytał o powód, opowiedziałem mu o Ric oraz o swych nocnych odwiedzinach w mansardzie. Schneider rzucił na mnie krótkie i taksujące spojrzenie. Ja wszakże zapytałem go jeszcze, dlaczego jego stryj zmienił signum na obrazach. Schneider obserwował morze: — Mnie to również dziwiło. Po jego powrocie z ekspedycji nie widziałem go już nigdy pracującego. Przed dwoma laty przyjechał do mnie i zapytał, czy mógłby korzystać ze swego dawnego pokoju. Nie miałem, oczywiście, nic przeciwko temu, a on spędził tam kilka popołudni i porozwieszał obrazy. Następnie powiedział mi, że chce wyjechać, po czym znikł. Nigdy już więcej o nim nic nie usłyszałem. — I zostawiłeś obrazy na ścianach? — A dlaczego by nie? — odparł. — Poza tym nie powiesiłeś żadnych innych. Czy nie lubisz tego? Wydobył z siebie rechotliwy śmiech: — Cały Boży dzień mam do czynienia z obrazami. A te zostawiłem na ścianach, gdyż tak zawiesił je mój stryj, i był to jego pokój. Potrząsnąłem głową. Ruch ten jednak nie odnosił się tak bardzo do stryja. Stało się raczej dla mnie jasne, że Schneider, bratanek Schneidra, wydaje się ignorantem. Dlaczego? No, bo gdybym ja był Schneidrem, zapytałbym stryja o trzy rzeczy: po pierwsze, dlaczego przestał rysować, po drugie, dlaczego zmienił signum, i po trzecie, dokąd zamierza jechać. Ale ogród był piękny, a woda ciepła. Pomyślałem sobie, że kąpiel przed wyjazdem nie może zaszkodzić, wziąłem przeto z wozu wyposażenie nurkowe i znikłem na resztę dnia w morzu. Kiedy zaś znów wyłoniłem się z fal, które rozlewały się leniwie po piasku plaży, postanowiłem udać się do Nicei dopiero nazajutrz. Nie jedliśmy u Schneidra, tylko pojechaliśmy do Antibes. Rozweseleni i na chwiejnych nogach, z piosenką na ustach weszliśmy wśród nie rzucającego cieni światła rannego do domu Schneidra, śmialiśmy się, potrząsaliśmy sobie ręce, wreszcie skierowaliśmy się do swych pokoi. Trzymałem klamkę w ręce, uśmiechałem się głupio i chciałem wejść do pokoju, kiedy wzrok mój padł na drzwi do mansardy. Uśmiech znikł mi z twarzy, usta otworzyły się. Zacząłem nadsłuchiwać. Przysłuchiwałem się jakimś szeptom, szurganiom, człapaniom i chichotom. Przysłuchiwałem się i ogarniał mnie lęk. Proszę! Czy tam nie skrobie sfinks pazurami przy drzwiach? Czy nie sapie bóg słoni? Nie człapie smutno i tajemniczo gnom przez srebrzystość wstającego dnia? Otworzyłem delikatnie drzwi mansardy. Ale pokój był pusty. Nieporuszone i jakby śpiące stały meble, wyłaniając się z zanikającej ciemności. Upiory wpełzły z powrotem we fryz obrazów, wiszących na ścianach jak dręczące cienie. I znów przeszedłem wzdłuż fryzu, obserwując świat artysty grafika Schneidra, świat, który wywołał u mnie niepokój i konfuzję. Jestem wytrzymały na działanie alkoholu, można mi więc spokojnie zawierzyć, że to nie koniak wprawiał mnie w ten nastrój. Czyniły to obrazy. Fascynowały mnie. Usiadłem w bujaku. Musiałem następnie zasnąć, gdyż obrazy zaczęły ponownie żyć. Prześladowały mnie, wyzwalały i unosiły z sobą. Gdy zbudziłem się koło południa, poczułem w sobie jakąś upartość. Wstałem, zakląłem i zeszedłem do Schneidra, który czekał już ze śniadaniem. Wiecie przecież — chciałem jechać do Nicei. Po śniadaniu wszakże zapytałem Schneidra, czy jego propozycja jest jeszcze aktualna i czy mógłbym pozostać jeden dalszy dzień lub dwa. Schneider kiwnął głową. A Ric? — zapytacie. Nie zapomniałem o niej. Lecz obrazy Schneidra w mansardzie stały się nagle równie ważne. I miały ten niezaprzeczalny przywilej, że istniały. Pozostałem zatem, napchałem sobie fajkę, zaszedłem na poddasze i siadłem, by przypatrzyć się fryzowi obrazów. Tymczasem zrobiło się popołudnie. Złoto słońca zawisło ciężko ponad morzem. Było spokojnie. Dym fajki sprawiał mi przyjemność. Stopniowo i niepostrzeżenie zapomniałem o Antibes i morzu. Stopniowo i niepostrzeżenie obrazy wsączyły się we mnie. Doprowadziły do mojego rozpadu. Odbudowały mnie. Rzecz znamienna: już mnie nie puściły ze swych więzów i powoli stało się też dla mnie jasne, że opowiadają jakąś historię. Musiały powstać p o ekspedycji, której dzieje relacjonowały. Jak doszedłem do tego? Kto to może wiedzieć. Polegało to na wyczuciu. Może zależało od tego, że jestem pilotem międzyplanetarnym i znam się co nieco na ekspedycjach w przestrzeń kosmiczną. Pierwszy obraz przedstawiał Donkiszota. Siedział na wymizerowanej szkapinie o nadmiernie długich nogach. Niebo rozpływało się w czerwieni, która w stronę dolnej krawędzi obrazu przechodziła w wieczorny fiolet. Tam stały dwa małe młyny. Druga rycina zwała się Rendez–vous o dwunastej. Jakiś kanciasty mężczyzna stał w czerwonym salonie. Obok niego kwiaty. Nad mm żyrandol. Trzecia była nazwana Passacaglia J. S. Bacha. Przypominała pismo nutowe. Pośrodku ciężkie punkty układały się w kolorze czerwonego wina. W kierunku górnej i dolnej krawędzi czerwień ta przemieniała się w żółcień, w którym mniejsze punkciki opływały nieregularnie środkową płaszczyznę. Schneider przetworzył passacaglię na język rysunku. Czwarty obraz nosił tytuł Mała tęsknota do szczęścia. W lesie pełnym zielonych liści i czerwonego kwiecia siedział słoń na kwiecie lotosu. Wyobrażał’ chyba indyjskiego boga Ganeshę. Na jego głowie tkwiła korona, a ręce były skrzyżowane na brzuchu. Piąta rycina zwała się Lata przyszłości. Na ciemnogranatowym tle twory podobne do polipów. Jedna cienka i długa noga, zakończona małą głową z dwoma czułkami, była zakotwiona w gruncie. Niebo jaśniało ciemną czerwienią. Obraz wyrażał nastrój wieczorny. Przez czerwień przedzierał się złoty i rozpływający się blask słońca. Nad szóstym obrazem znajdował się napis: Dzień światłości. Na matowozłotym niebie wisiało czarne słońce, z którego spadał czarny deszcz, podobny do łez. Ponad srebrnymi wzgórzami niebo rozjaśniał błękit. Siódmy obraz nazywał się Sancho Pansa śni. Leżał rozłożony szeroko na dolnej krawędzi i spał. Osioł spogląda na niego. Niebo rozpływa się we fiolecie. Nad ósmym obrazem widniało zdanie: Mozart też jest człowiekiem. Wielkie, niebieskie i czerwone niebo przepływały krzywizny, które, ze spiral zrodzone, znowu kończyły się spiralami. Z pewnej płaszczyzny wyrastały kolce. Stał tam drobniutki cień człowieka. Dziewiąty obraz był nazwany Owad i kraj. Jak bazaltowe skały wznosiły się niebieskie stemple, zakończone nieregularnymi małymi powierzchniami. Nad tymi powierzchniami fruwał jakiś owad. Zdawał się zagrażać krajom. Dziesiąty obraz nosił nazwę Pajęczy zamek. Na wznoszącej się zielono górze stała jakaś ruina. I znowu były kolce, które, wysterkając zza góry, kłuły niebo. To niebo, lawowane niebieskim i czerwonym kolorem, przesłaniała pajęczyna. Jedenasty obraz miał tytuł Sfinks II. Wśród pustego i ogołoconego krajobrazu leżał sfinks. Jakieś uschnięte drzewo sterczało w niebo, na którym rozciągało się czarne, rozpadające się w kawałki słońce. Ostatni obraz nazywał się Co to jest gnom? Na dolnej krawędzi obrazu stał mały, ułomny człowieczek. Z twarzy podobnej do skóry spoglądało na mnie dwoje osobliwych oczu. Wydawało się, jak gdyby te oczy obarczały patrzącego winą, której ten nie mógł ponosić. Nie wymagały wcale litości, ale też niczego nie kryły. Po prostu wiedziały i przekazywały tę wiedzę dalej. I nikt z obserwujących gnoma nie mógł uchylić się od winy. Każdy otrzymywał odpowiednią cząstkę. Problem tylko, jak się zdawało, tkwił w tym, że wina ta jest niepodzielna. Stąd na każdym odciskało się piętno świata, który człowieczek nosił w swych oczach. Oto były obrazy, którym się od kilku dni przyglądałem. Poruszyły one coś w mojej duszy. Bo to był również świat moich obrazów. Cóż takiego jednak zaszło u Schneidra, kiedy tworzył tę serię? Znałem jego dawniejsze obrazy. Miały jakiś inny pokrój, były zrodzone z odmiennej idei. Te wszakże, które wisiały przede mną i które usiłowałem wchłonąć w siebie, zdawały się przekazywać mi jakieś posłanie w zakodowanym języku obrazów. Ale nosicielem tego posłania nie był poszczególny obraz, tylko dopiero cały cykl tworzył sens, który jednak pozostawał jeszcze ukryty przede mną. Ażeby rzec dokładnie: Oto cała seria mówiła mi, że Schneider chciał coś opowiedzieć, coś, na co nie mógł znaleźć określeń, co potrafił sformułować tylko siadając i tworząc, co tworzył zawsze: obrazy. Przez trzy dni siedziałem już przed tymi obrazami. Wstawałem tylko do posiłków; przerywałem obserwację jedynie po to, by nalać sobie wina czy napełnić fajkę. Teraz wstałem, zszedłem po schodach do holu i zawołałem na Schneidra. Ponieważ nikt nie odpowiadał, zajrzałem do ogrodu. Łagodność wieczoru zaskoczyła mnie. Zapomniałem o Antibes i Morzu Śródziemnym. Słońce znikło za górami i położyło na wodzie purpurową czerwień, która odbijała się na liściach kasztanowców i nakładała na żółć tynku domu. Lekki wietrzyk nadlatywał od strony morza, niosąc słone, łagodne ciepło oraz poruszając trawę i liście. Schneider siedział pod drzewami i czytał. Podszedłem ku niemu. Usłyszawszy moje kroki, podniósł głowę i spojrzał na mnie. Wydało mi się, że widzę w jego spojrzeniu jakiś niepokój, jak gdyby oczekiwał czegoś nieprzyjemnego, obciążającego. Założył teraz nogę na nogę, usadowił się wygodnie w fotelu i zapytał mnie, czy w ogóle potrafię się jeszcze oderwać od tamtych obrazów. — Nie — odparłem. — Tylko wtedy, jeśli zapragnę zadać ci pytania na ich temat. Uśmiechnąłem się do niego. Atoli Schneider potrząsnął tylko głową: — Nie wiem nic o obrazach. Już ci to przecież powiedziałem. — Ale musiał jednak coś powiedzieć, gdy ci je dawał. — Powiedział tylko, że chce wyjechać. — Bzdura — bąknąłem i spojrzałem na gwiazdę wieczorną, która właśnie się pokazała. — Gdzież mieszkał twój stryj? — dodałem następnie. — Niedaleko stąd. — Masz klucz? — Nie, ale mieszka tam jeszcze jego towarzyszka życia. Schneider stał się teraz zafrapowany. Spojrzał na mnie i zapytał, dlaczego chcę to wszystko wiedzieć. Wzruszyłem ramionami: — Może być, że w tej sprawie do czegoś dążę. Nie wiem. — I nie chcesz mi powiedzieć, o co chodzi? — Bo sam nie wiem. To tylko takie jakieś wyczucie. Kiwnął głową i przyrzekł mi, że jutro rano udamy się do domu jego stryja. 3 Był to prosty dom, którego prawie nie było widać pod wielkimi, ocieniającymi go kasztanowcami. Stał u stóp wzgórza, a grunt był obramowany starym murem z łupanego kamienia. Brama z zardzewiałej kraty nie dawała się już zamknąć. Weszliśmy pod górę małym gankiem i zadzwoniliśmy u drzwi do domu. Otworzyła stara, mrukliwa kobieta. Miała na sobie jakiś strój ze spodniami, a włosy jej, krótko, prawie młodzieńczo przystrzyżone, pozostawały w osobliwym kontraście z pofałdowaną twarzą. Można było też dostrzec, że to nie tylko fałdy starości nadawały temu obliczu jednak jakiś rys łagodności, coś charakterystycznego, lecz także zmarszczki wywołane zgryzotą, pochodzące ze stroskania, które sprawiały, że twarz wydawała się starsza, niż chyba była w rzeczywistości. Kobieta wodziła po nas wzrokiem i dopiero po kilku chwilach rozpoznała bratanka swego męża. Następnie poprosiła nas do domu. Weszliśmy do zwyczajnej sieni z lustrem i garderobą. Po krótkim namyśle zdecydowała się na lewe drzwi, które otworzyła. Weszliśmy do pokoju urządzonego niemal po drobnomieszczańsku: z komodą, fotelami, tapczanem, stołem i kilkoma witrynami, w których stały jakieś terakoty. Schneider próbował sił także w plastyce. Te prace plastyczne oraz cztery obrazy na ścianie były jedynymi rzeczami wyrastającymi ponad przeciętność urządzenia. Ale to już wystarczało. Usiedliśmy, a kobieta zapytała Schneidra, dlaczego częściej nie zagląda, tak by się przecież cieszyła. Normalne rzeczy. I można było wymiarkować po niej, że wypowiedziała to jedynie w tonie konwersacji, nie traktując chyba też swych słów zbyt poważnie. Potem zapytała nagle, co nas do niej sprowadza. Schneider spojrzał na mnie bezradnie. Odchrząknąłem. Tak, czego właściwie chciałem? O co mógłbym zapytać niewiastę, aby się dowiedzieć, co oznaczają obrazy? — Kupiłbym chętnie jakiś obraz — wykrztusiłem, a Schneider spojrzał na mnie ze szczyptą oburzenia w oczach. Kobieta zmierzyła mnie, poirytowana, ale następnie zwróciła oczy ku Schneidrowi, jak gdyby chciała się upewnić, że moje życzenie jest poważne. Spojrzenie Schneidra zdawało się aprobować mą chęć. W każdym razie podniosła się i wyszła z pokoju, aby zjawić się po chwili z jakąś zużytą teczką. Podała mi ją z takim gestem, jak gdyby musiała się przezwyciężyć, żeby przekazać dzieła moim niezdarnym łapom. Przewertowałem teczkę. Był to stary Schneider, który mnie nieszczególnie interesował. W każdym razie nie tak jak jego późniejsze dzieła, tak długo już zatrzymujące mnie w Antibes. — On uczestniczył przecież w ekspedycji na Kastora, nieprawdaż? — zapytałem, wertując dalej. Kiwnęła głową, a ja zauważyłem jej krótkie, badawcze spojrzenie. — Czy przywiózł z ekspedycji jakieś obrazy? — zapytałem niby mimochodem. — Nie — odparła szybko i zdecydowanie. — Czy potem już nie malował? — Nie. — Ale jego bratanek ma przecież parę obrazów — powiedziałem, zamykając teczkę. Spojrzała na niego: — Tylko te jeszcze namalował, tak. — A gdzież on teraz jest? Twarz jej zamknęła się: — To pana chyba nic nie obchodzi. Albo…? — Ale interesowałoby to także mnie — odezwał się Schneider. Początkowo wystraszyła się trochę, lecz nagle odprężyła, jakby rezygnując z jakichś wewnętrznych oporów, i zagłębiła się w fotelu. — On już nie wróci — powiedziała. — Jak to? — zapytał Schneider, zafrapowany. Wyjrzała przez okno. A potem opowiedziała nam w taki sposób, jak gdyby była rada, że może raz wreszcie zrzucić z siebie to wszystko, opowiedziała, że Schneider po powrocie z ekspedycji przesiadywał tylko, nic nie mówiąc, w swym fotelu. Nie zajmował się pracą i był bardzo zamknięty. Nic go już nie interesowało. — Potem zupełnie nagle zerwał się z fotela i zamknął na całe dnie w pracowni. A potem pojechał do ciebie, do swego starego pokoju. Następnie powiedział, że wyjeżdża. Lecz powiedział to tak, że wiedziałam, iż nie powróci. Cóż można było na to rzec? Schneider, który wstał, usiadł ponownie. Zauważyłem po jego spojrzeniu, że się zastanawia. Czyżby się zapalił? Wtem otworzył usta i zapytał: — Czy moglibyśmy się rozejrzeć po jego pracowni? Kobieta skinęła głową i powiedziała, że możemy zajść na górę. Weszliśmy po schodach. Atelier było na drugim piętrze. Pokój wywarł wrażenie pustego. Z prawej strony pod wielkim oknem stało biurko z olbrzymią rysownicą. W dzbanach tkwiły pędzle i ołówki. Obok regały z książkami, a na lewo szafa z wąskimi a szerokimi szufladkami do chowania prac graficznych. Naprzeciwko drugiego okna znajdowały się sztalugi i prze — stawny stół do rysowania. Były tam ponadto regały z farbami oraz płytami kamiennymi i miedzianymi, a także innym sprzętem. Schneider spojrzał na mnie: — Czego szukasz, Raul? Wzruszyłem ramionami: — Gdybym to wiedział, nie potrzebowałbym prawdopodobnie już szukać. Obrazy, wiesz? Jestem przecież także starym wygą kosmosu. Może tylko skromnym pilotem, przyznaję, ale i w tym charakterze nabywa się wyczucia co do sytuacji. A sadzę, że twój stryj w ostatnich obrazach zawarł coś, co dotyczy ekspedycji na Kastora. — Ale przecież opublikowano wszystkie dane. — Tak sądziłem również do tej pory. Aliści zafrapowały mnie obrazy… i zachowanie się twego stryja! Schneider skinął głową: — Gdyby nie to ostatnie, uznałbym cię za pomylonego. Jakżeby miał mój stryj opracować w obrazach jakąś międzygalaktyczną ekspedycję? Ja przecież także często im się przyglądałem. Przyjąłem to do wiadomości nieokreślonym kiwnięciem. Ale Schneider nie dawał za wygraną. — Pomimo to musimy szukać czegoś konkretnego. — Obrazów lub dziennika. Schneider zastanawiał się. Potem rzucił pewien projekt. Ja miałbym przejrzeć rysunki, a on zająłby się pisemną spuścizną stryja. Przystąpiliśmy do roboty. Szukaliśmy cały dzień, lecz nie znaleźliśmy nic. Wśród prac graficznych Schneidra nie można było wykryć ani jednego punktu zaczepienia, jego pisemny spadek natomiast składał się tylko z rachunków lub listów od przyjaciół. Zacząłem wątpić w swoją teorię. Może jednak było za wiele przesady w przypisywaniu obrazom takiej treści, jak to ja uczyniłem. Zrezygnowany przyznałem, że moglibyśmy zaprzestać szukania. Schneider się zgodził. Zeszliśmy na dół. Kobieta była w kuchni. Zrobiła nam herbaty. Usiedliśmy na werandzie i patrzyliśmy na zieleń ogrodu. W powietrzu wyczuwało się sól. Morze było niedaleko. — Znaleźliście, czego szukacie? — zapytała nas kobieta. Schneider zaprzeczył. — A czego szukaliście? — Rysunków albo dziennika z ekspedycji. — Czy dał pani może cokolwiek? — zapytałem. — Dał mi niewielką kasetę. Schneider spojrzał na nią ze zdumieniem: — Gdzie ona jest? — W sypialni. Miałem ochotę się roześmiać. Ale nie uczyniłem tego. Kobieta poszła, żeby przynieść kasetę. Schneider i ja spoglądaliśmy tylko na siebie. Przyszła niebawem z powrotem, trzymając kasetę w ręce. Z jakąś nieporadnością, która nas irytowała, próbowała otworzyć zamek kluczykiem. Kiedy jej się to wreszcie udało, pokazała się mała książeczka. Podała ją Schneidrowi. Ten otworzył ją. — To jest dziennik. Zaczął go wertować. Patrzyłem mu przez ramię. Pismo było ledwo czytelne. Ogromniaste i kulfoniaste, tańczyło wprost po papierze. W przebiegu dziennika ulegało zmianie. O ile na początku wydawało się jeszcze wskazywać na staranie o pewien porządek, o tyle na końcu książeczki było już niedbałe i poszarpane. Również zapisy były pod koniec rzadsze, aż wreszcie nagle i niespodziewanie się urywały. Schneider podniósł wzrok i spojrzał na mnie. — Czy moglibyśmy zabrać go ze sobą… tylko do jutra? — zapytałem kobietę. Okazała podejrzliwość: — Co pan chce zrobić z jego dziennikiem? Rozumiałem ją. — Chcemy go tylko przeczytać. Jutro przyniesiemy ci nieuszkodzony z powrotem — oświadczył Schneider. Skinęła głową. Fakt, że Schneider trzymał dziennik, zdawał się ją uspokajać. Pożegnaliśmy się i poszliśmy. Milczeliśmy. Schneider niósł dziennik. Wzrok jego utkwiony był w nieokreśloną dal. Wydawało się, że dzikość okolicy nie jest mu znana. Zapytywałem siebie, czy ją w ogóle kiedykolwiek odczuwał. Cóż w ogóle wiedziałem o tym Schneidrze, który szedł obok mnie i zdawał się nic nie widzieć? Jasne, uczęszczaliśmy do tej samej klasy, ale jako dzieciaki. Spotkaliśmy się później, lecz trwało to tylko krótko. Studiował historię sztuki. Został kustoszem. A ja — ja jestem tylko zwykłym pilotem międzyplanetarnym. Bardziej niż kiedykolwiek wyczuwałem dzielącą nas przepaść. Oczywiście, można by było zrobić raz wspólnie jakąś porządną pijacką turę. Oczywiście, można było też zamieszkać przez kilka dni u Schneidra. To wszystko było w porządku. Wszakże czy to, co ja tutaj zrobiłem, nie posuwało się zdecydowanie dalej? Czy w ogóle miałem prawo węszenia w życiu jego stryja? Poruszyłem sprawy, które dla żony Schneidra były tylko przykre i nieprzyjemne, które ją kompromitowały, o których chciała zapomnieć. Swojemu kumplowi Schneidrowi zawróciłem głowę jakimiś mglistymi uwidzeniami, o których sam nie wiedziałem, co oznaczają. Spojrzałem na morze. Ciężki, nieskończony błękit nie uspokoił mnie. Zwróciłem oczy ku stokowi doliny. Jego dzikość nie pocieszyła mnie. Czułem się osamotniony. U boku Schneidra czułem się niedobrze. Poczuwałem się do winy. Brama do posesji Schneidra była otwarta. Żwir skrzypiał pod naszymi stopami. Cyprysami poruszał lekki wiaterek. Gdy spojrzałem w górę, zobaczyłem jakiegoś ptaka drapieżnego krążącego bezgłośnie po błękitnym niebie, upstrzonym małymi, białymi chmurkami, wykorzystującego wstępujące prądy wietrzne doliny. Ptak wykonywał swe ruchy z takim spokojem, że spokój ten udzielał się całej dolinie, a jego cząsteczka stała się również moim udziałem. , Aliści wiedziałem, że ptak czyha na zdobycz. Polował. Ofiarami jego staną się zwierzęta doliny, zwierzęta żyjące w ogrodzie Schneidra, które teraz musiał ogarniać śmiertelny strach i które dlatego się pochowały. Kolację zjedliśmy na tarasie. Nie doszło do rozmowy. Dziennik leżał na stole. Leżał pomiędzy nami. Schneider przyniósł wina, a ja napełniłem fajkę. Usiedliśmy w leżakach i wieczór zstąpił na nas. Schneider otworzył dziennik i zaczął czytać. 4 7 kwietnia Wszystko, co słyszę, to jedynie same pogłoski. Wśród przyrodników i techników nie traktuje się artysty poważnie. Jest się czymś w rodzaju jakiegoś enfant terrible. Nie jestem tak całkiem pewien, kogo mam z tego powodu żałować więcej: siebie czy kolegów. Słyszałem w każdym razie, że jutro weźmiemy kurs na piątą planetę. Moim źródłem informacji jest Edeltraud. To prawa ręka programisty. Co mi mówi, to się z pewnością zgadza. Stała się dla mnie podczas lotu oparciem. Znalazłem w niej do pewnego stopnia podporę. Siedzimy często w mesie, pijemy wino i gaworzymy. Pykam sobie wtedy cichą fajeczkę. Oto jedyne przyjemności, na które sobie pozwalamy — moja Edeltraud i ja. Dziś jednak z wina nie będzie nic. Edeltraud jest zajęta. Wszyscy są zajęci. Jedynie ja siedzę w swym pokoju, palę fajkę i piszę. Poza pokojem atmosfera jest mi zbyt gorączkowa, a rysować się nie opłaca. Albo też co by powiedziano na obraz w kolorze czarnym z białymi punktami? Byłby to istny kosmos! Jestem jakoś nie na miejscu. 8 kwietnia To gwiazda podwójna. Zalicza się do klasy widmowej Al i ma należeć do V klasy siły światła. Odległość od Ziemi wynosi 14 parseków. Pokonaliśmy ją nowym napędem dobrze. Ma wiele planet. Czy układy słoneczne są sobie wszędzie równe? Tutaj także krążą po orbitach wewnętrznych małe ciała niebieskie. Potem następuje skok. Z drugiej strony są bardzo duże. Wielkość ta jednak znów się zmniejsza od planety do planety. Wszystkie są okrągłe. To Kastor! Ogarnęło mnie osobliwe znudzenie. Tylko czasem myślę o tym, że mam w sobie talent badawczy. Zdarza się to jednak bardzo rzadko. Wtedy przedsiębiorę takie rozważania, o jakich napisałem kilka wierszy powyżej. Edeltraud wspiera mnie przy tym. Czy Edeltraud chce ze mnie coś zrobić? Czy upatrzyła sobie mnie do czegoś wielkiego? Z Edeltraud nie spałem jeszcze. Czyby to dobrze poszło, gdybyśmy spróbowali? Muszę uśmiechnąć się z zadowoleniem. Edeltraud ma zgrabną figurę! Ma charakter (co może jeszcze ważniejsze) i jest Wierna. Czy dobrze wygląda? Dziwna rzecz — nigdy jeszcze nie zadałem sobie tego pytania. Bądź co bądź jej piersi już zawsze mnie fascynowały. 8 kwietnia Edeltraud opowiedziała mi, że komputer wyszukał jakąś planetę, na której mamy lądować. Należy ona do mniejszej kategorii wewnętrznych torów. Spierają się o nazwę, którą chcą nadać planecie. Wygląda podobnie jak Wenus. Zaproponowałem więc nazwę „Białośnieżka”. Spojrzenia, które wbiły się we mnie, były druzgocące. Gdyby decydowało zdanie techników, nazywałaby się z pewnością „Mlekiem Wiertniczym” lub podobnie. W końcu zgodzono się na nazwę „Kastor V”. Wołają nas wszystkich do centrali. Pojazd kosmiczny ma zboczyć na tor parkujący wokół planety. 9 kwietnia Planeta jest biała. Biała i błyszcząca. Biel ta wszakże nie jest uchwytna. Jest przeświecająca j i delikatna. Jest jak łamliwa porcelana, przez którą świeci słońce. Biel żyjąca. Skórka otaczająca życie. Skórka jest granicą. Skórka jest ochroną. Taka oto jest biel tej planety. Czy nie unosi się czasami w miarę cichego taktu, jak gdyby pod nią biło tętno? Czy nie można dojrzeć żył pełnych krwi? Siedzę w centrali i spoglądam na zewnętrzny ekran obrazowy. Winter, komendant, zarządził stan gotowości. Musimy być przygotowani do natychmiastowej akcji. Wobec tego usiadłemj raczej od razu w centrali, choć w gruncie czy nic mnie to wszystko nie obchodzi. I chyba też trochę przeszkadzam. Zewnętrzny ekran obrazowy jest pełen bieli. Biel stała się wszechmocna. Wydaje się możliwa do przebicia. Jeśli chcemy lądować, musimy się przedostać przez tę biel. Czy miałbym ją może przedtem narysować, taką nie tkniętą, jaką jeszcze jest? Ale czy ze mnie jakiś Vermeer? Czyż jestem jakimś Chardinem? Zanurzony głęboko w fotelu, siedzę w centrali i patrzę na welon białości, ukazujący mi się niczym skóra, którą trzeba popieścić. Nienawidzę tej białości i kocham ją! Boję się jej i tego, co może kryje w sobie, a jednak nie mogę się napatrzyć do syta jej delikatności, jej zwiewności. 10 kwietnia Siedzimy w centrali. Każde z nas ma swoje miejsce. Którymś z punktów pierwszego programu rozpoznania planety jest start rakiety sondującej. Ma to teraz nastąpić. Winter naciska jakiś guzik, o wiele za mały w stosunku do jego olbrzymiego palca. Musi uważać, aby nie przydusił jednocześnie sąsiedniego przycisku. Wymaga to wielkiej koncentracji. Widać to na twarzy Wintera. Znamionujące ją ciemne zabarwienie znacznie się zwiększyło. Rakieta pędzi. Potem wdziera się. Biel się roz — stępuje. Powstają wiry. W swoich zranieniach biel wydziela delikatny oranż. Jest on także ‘ widoczny na ekranie obrazowym, pokazującym zdjęcia robione kamerami telewizyjnymi przez rakietę sondę. Kolor pomarańczowy oślepia. Wywołuje ból w oczach. Jest tak wszechogarniający i powszechny, że pochłania formy. Jest pomarańczowy. Poza tym nic. Winter z wielkim skoncentrowaniem uruchamia następny przycisk. Obniża to lot rakiety. Oranż się krystalizuje. Krzepnie, formując wzgórza i równiny, rzeki i jeziora. A potem pojawia się morze. Jest spokojne, leży jak lustro. Chociaż błyszczy srebrem, kolor pomarańczowy pozostaje dominujący. W centrali panuje cisza. Patrzymy na ekran i milczymy. Morze nie jest zbyt wielkie. Niebawem rakieta przelatuje znów nad lądem. Ponownie Winter obniża dość znacznie lot. Z równin tworzą się lasy. Wszędzie pełno lasów. Tylko kilka szczytów górskich nie jest pokrytych lasem. Szare i zwietrzałe, szczyty te wznoszą się ponad pomarańczowym lasem. Schohn jest nawigatorem. — Jeszcze trzydzieści minut — powiada, spozierając ku Winterowi. Ten kiwa głową, naciska trzeci guzik i rakieta skręca powoli ku pojazdowi kosmicznemu. 10 kwietnia, wieczorem Po powrocie rakiety wszystko pozostało ciche. Oczekiwałem sporego rozgardiaszu. Nic z tego. Spoglądaliśmy w milczeniu na ekran obrazowy, który dawno już wygasł. Spojrzałem na twarze i dostrzegłem, co w nas zaszło: byliśmy zarazem i oczarowani, i rozczarowani. Żeby nie wiedzieć jak piękna wydawała się planeta, nie było na niej inteligentnych istot. To właśnie doprowadzało nas do takiego milczenia. Bez słowa podnieśli się wszyscy, by udać się na miejsca pracy w celu opracowania danych przekazanych przez rakietę. Tylko ja pozostałem w fotelu, śledząc wzrokiem Edeltraud, która poszła do swego szefa. Komputer miałby wiele do roboty. Wieczorem zwołał nas Winter. Skomentował wyniki badań. Dużo nowego nie potrafił powiedzieć. Rakieta rozpoznała tylko życie roślinne. Na koniec Winter rzucił projekt wysłania na planetę ekspedycji ludzkiej. Składałaby się z trzech ludzi. Winter zapytał, kto z nas chciałby wziąć udział. Załoga statku była złożona z dwudziestu osób. Lecz tylko dziesięć z nich należało do kadry latającej. Tak to nazywaliśmy. Było zrozumiałe, że przy ekskursji na planetę wysiąść mogłoby tylko dziesięć osób spośród nas. Z tej kadry latającej zgłosili się wszyscy. Podniosłem rękę i ja. Winter rozejrzał się w koło i kiwnął głową. Następnie zaproponował nawigatora Schohna, biologa Grigora i mnie. Moja gęba musiała wyglądać wtedy dosyć głupio, bo Edeltraud wy — buchnęła krótkim śmiechem. W związku z tym Winter spojrzał na nią trochę gniewnie. Wszystko to działo się trzy godziny temu. Jutro rano startujemy. Coś mnie ściska w dołku. Nie czuję się zupełnie dobrze. Wszyscy zresztą aprobowali to, że Winter wybrał mnie. 11 kwietnia Jadłem śniadanie z Edeltraud. Choć właściwie jadła tylko ona. Wmuszałem w siebie każdy kęs. Edeltraud usiłowała mnie pocieszać. Wydawało mi się to mimo wszystko zbędne. Następnie przygotowałem się do wycieczki. Schohn i Grigor czekali już na mnie. Weszliśmy do szybowca kosmicznego i Schohn zajął miejsce za sterem. Winter dał pozwolenie na start, wobec czego Schohn uruchomił właściwą dźwignię, na którą spoglądałem jak urzeczony. Ki diabeł mnie opętał, żeby wziąć udział w tej ekspedycji?! Wróciłem znów tak naprawdę do przytomności dopiero wtedy, kiedy osiągnęliśmy ścianę chmur. Grigor wyszczerzył do mnie zęby w uśmiechu. Czyżby zauważył moją trwogę? Potem pojawił się oranż. Kabinę zalała barwa pomarańczowa. Schohn spuścił osłonę przeciwsłoneczną. Grigor i ja zadowoliliśmy się zamknięciem oczu. Kiedy mogliśmy je znów otworzyć, Schohn był zajęty wyszukiwaniem miejsca do lądowania. Na podstawie zdjęć wykonanych przez rakietę wyszukał teren najbardziej do tego dogodny. Powolutku przesunął korbę sterową w dół. Spojrzałem przez okno. Przecież nie było to poważne! Czy Schohn chciał wylądować pośrodku lasu? A Winter? Czy Winter się wcale nie odezwał? Pomarańczowy kolor rozbryznął się. Kabina pełna była jakiegoś chlupotania. To las krzyczał! Wylądowaliśmy. Sohohn zameldował się u Wintera. Choć miotała mną wściekłość, musiałem mimo to przyznać, że Schohn nie mógł wylądować inaczej. Pozostawiłem więc ten problem nawigatorowi. Siedziałem tylko w szybowcu kosmicznym i leciałem razem z innymi. Znowu ogarnął mnie smutek. Wydałem się sobie samemu zbędny. Winter oświadczył, że moglibyśmy wysiąść. Myślał o Grigorze i o mnie. Schohn miałby pozostać w szybowcu. Grigor miał pierwszeństwo. Stanąwszy na zewnątrz — zamilkł. Dochodził do mnie tylko jego oddech. Poszedł szybko naprzód. Trudno mi powiedzieć, co odczuwałem, kiedy także postawiłem stopę na planecie. Czy miałbym może oświadczyć coś wielkiego? Ale do tego trzeba by było wpierw coś wielkiego pomyśleć. A na myślenie nie mogłem się zdobyć! Z trudem zszedłem po wysuniętej przez Schohna drabince. Następnie spojrzałem na Grigora. Poważny, przerażony wyraz jego oczu zirytował mnie. Aliści natychmiast stało się dla mnie jasne, co w nim zaszło, kiedy miejsce lądowania dostało się w pole mojego widzenia. Drzewa, dziesięć do dwudziestu metrów wysokie, były — pomarańczowe. Ale nie tutaj, gdzie Schohn opuścił szybowiec. Tutaj, otoczone dymiącą ziemią, sterczały w niebo jak czarne, zwęglone ramiona, jak gdyby chciały obronić się przed okropnościami, które na nie spadły. Kroczyliśmy przez śmierć pewnego terenu. I dlatego milczeliśmy. Ponieważ trawa i podszycie były spalone, teren podobny był do polany, do której krańca niebawem dotarliśmy. Drzewa stojące teraz przed nami były nietknięte. Ciepło ich barwy przeniknęło nas i uspokoiło. Pod przeświecającą korą widać było pulsujące ciecze. Gałęzie poruszały się niczym czułki. Końce ich przechodziły w wachlarze, które się otwierały i zamykały. Dno lasu porastała delikatna trawa; leżały w niej wielkie okrągłe i sześcienne owoce. Ponad nami rozpościerało się matowozłote niebo. Tutaj, na krawędzi polany, potworzyły się małe jeziorka pomarańczowego, kleistego soku, który wypłynął zapewne z drzew, owoców i trawy. Grigor podszedł do drzew. Przelazł przez kałuże, pozostawione przez zniszczone rośliny. Ciecz przywarła mu do skafandra. Ale nic sobie z tego nie robił. W pobliżu jednego z drzew zwolnił kroku. Zbliżał się do rośliny ostrożnie. Wtem gałęzie zgięły się ku niemu i poczęły zataczać wokół niego kręgi. Wstrzymaliśmy wszyscy dech. Wpatrzyliśmy się w Grigora i roślinę. Jak gdybym był wyposażony w sensory prowadzące do foteli w centrali, czułem, że ręce naszych kolegów wbijają się boleśnie jak szpony w wyściółkę foteli. Grigor wszakże podszedł jeszcze kilka kroków ku drzewu, po czym pogłaskał jego gałęzie i wachlarze. Ruchy drzewa stały się szybsze. Udzieliły się także sąsiednim roślinom. Las się zbudził. Las zaczął baraszkować. Winter zapytał Grigora, jak to wytłumaczyć. — Są to zwierzęta czy rośliny? Grigor milczał. Później odparł, że nie wie. — To są pojęcia ziemskie, wiesz? Czy można je stosować również tutaj, tego nie mogę jeszcze powiedzieć. Posunął się kawałek w las. Ostrożnie poszedłem za nim. Winter ostrzegł nas. Nie mieliśmy nic ryzykować. Lecz przestałem już należycie słuchać. Zauważyłem jakiś ruch. Choć nie patrzałem w tamtą stronę, czułem, że coś na mnie spoglądało. Na czoło wystąpiły mi krople potu. Powoli obróciłem głowę w prawo. Tam właśnie stał. Wyglądał jak australijska kolczatka. Różnica polegała tylko na tym, że nie miał wcale kolców. Był goły, nagi i pomarańczowy. Stał pod drzewami i patrzał na mnie. Wysoki może na metr. Z okrągłego i garbatego tułowia zwisały małe ramionka, zakończone łapkami podobnymi do żabich. Nogi kontrastowały osobliwie z resztą ciała: były smukłe i eleganckie. Po głowie z cofniętym czołem, spiczastym pyszczkiem i małymi, ciemnymi oczkami, które wbiły się we mnie swą nieodgadnioną czernią, była to druga cecha, która zwróciła moją uwagę. Grigor obrócił się ku mnie. Wpatrzony był w Geminida — mieszkańca Bliźniaków. Ter? schylił się i zerwał jeden z owoców, rosnących na dnie lasu. Wbił weń spiczasty pyszczek i wyssał. Pozostałą skórkę wyrzucił. Potem schylił się powtórnie i zerwał następny owoc. Podniósł go powoli i podał mnie. Zawahałem się. Począłem szukać upewnienia w jego oczach. Ale oczy te nie ujawniały niczego. Następnie podszedłem kilka kroków ku niemu i wziąłem owoc z jego rąk. Wtedy zaczął ćwierkać. Trzymałem owoc w prawej ręce i patrzałem na niego bez słowa. Zaćwierkał znowu. Głos jego stał się nieco wyższy. Przeniknął mnie lekko. Ćwierkanie wzmogło się i odniosłem wrażenie, jakoby drzewa się kołysały w jego rytmie. Stało się ciemne i gardłowe. Las zaczął żyć. Jak okiem sięgnąć, gałęzie tańczyły swymi wachlarzami, drzewa wznosiły się i opadały w takt dźwięku głosu, który nagromadził się we mnie i wywoływał pomarańczowe skojarzenia; niosły mnie one niczym słone morze, wsysały, aż stałem się okrętem podwodnym, który dotarł w niezbadane głębie indyga — tak głęboko, iż napełniła mnie trwoga, że nie będę się nigdy mógł zbudzić. Wtem jednakże ustało jego ćwierkanie. Patrzał na mnie. Czy czekał na coś? Czy miałem do niego przemówić? Ale głos u wiązł mi w gardle. Nie mogłem wydobyć z siebie ani słowa. Milczałem. A on odwrócił się i znikł w lesie. W wyciągniętej dłoni trzymałem owoc. Patrzałem w stronę, gdzie znikła nieznana istota. Gdy Grigor położył mi rękę na ramieniu, wystraszyłem się. Udaliśmy się do szybowca i polecieliśmy z powrotem. Wszystko to stało się dzisiaj. Siedzę w swym pokoju i spisuję wszystko. Moi koledzy dyskutują. Ja nie potrafię. Owoc dałem Grigorowi, żeby go zbadał. Brak mi Edeltraud. Chętnie bym z nią porozmawiał, ale jest zajęta. 13 kwietnia Wczoraj wysłaliśmy znów rakietę sondującą na okrężną orbitę. Za jej pomocą zdołaliśmy ustalić coś osobliwego: wokół naszego miejsca lądowania drzewa się poruszają! Ruch jest uporządkowany. Przebiega falami, zatacza krąg wokół zwęglonych, czarnych pniaków. Mimo że miejsce lądowania jest nieduże, zaznacza się jednak wyraźnie jako czarny otwór pośród jasności, którą kolor pomarańczowy okrył las. Wydaje się, jak gdyby ludzie wypalili swój znak na wrażliwej skórze planety. Smuci mnie to. Nie umiem wytłumaczyć sobie ruchu drzew. Czyżby to było ostrzeżenie ze strony Geminidów? Czy jest to wyraz bólu, którym las został ogarnięty? A może jest to zaproszenie do ponownego lądowania? Kto to może wiedzieć?! Problemem jest, czy w ogóle mamy do czynienia z inteligentnymi istotami. Pewną mądrość trzeba im przyznać. Ale do jakiego stopnia jest ona rozwinięta? Wokół tego punktu krąży dyskusja ostatnich dni. Moepper, programista, zwrócił nam uwagę na to, że ćwierkanie musi być ich mową. Kodowanie to jego hobby. Zgodziliśmy się na jeszcze jedno lądowanie jutro. Wieczorem siedziałem znów razem z Edeltraud. Mam nieczyste sumienie, a także niejasne uczucie, że zawiodłem przy spotkaniu z Geminidami. Dlaczego milczałem? Dlaczego pozwoliłem mu odejść? Edeltraud wypiła ze mną wino. Pocieszała mnie: Tak źle znów to wszystko nie wygląda, nikt by lepiej nie postąpił. Uniosła przy tym kieliszek i uśmiechnęła się do mnie. Och, Edeltraud! Bez niej zginąłbym w tej i zmorze, która nazywa się ekspedycją międzygalaktyczną. Nie nadaję się do takich rzeczy. Mam nerwy i fantazję. A to jest zabójcze dla życia w rzeczowo i celowo zbudowanych i wyposażonych pojazdach międzyplanetarnych. 14 kwietnia Tym razem Winter wybrał pięć osób. Oprócz Schohna, Grigora, Moeppera i mnie w ekspedycji wziął jeszcze udział geolog Sulz. Schohn był zdania, że przy falującym ruchu drzew chodzi o jakiś znak ze strony Geminidów. Grigor nie był tego pewien. — Skąd ten pomysł, że jest to jakiś znak? — Mogłoby to być zaproszenie do lądowania. Kiedy Geminid sobie poszedł, to może po to, żeby się naradzić, albo może chciał swemu naczelnikowi czy komuś innemu donieść, żeśmy wylądowali. A teraz oni chcą nawiązać z nami oficjalny lub ściślejszy kontakt. Może sobie coś po tym obiecują. — W takim razie zakładasz, że oni są, po pierwsze, inteligentni, a po drugie, że potrafią drzewami w jakiś sposób manipulować. Sulz wybuchnął śmiechem: — Po co tak komplikować problem? Może siedzą na drzewach i huśtają się! Moepper skrzywił się: — Oni są inteligentni. Oni są bardzo inteligentni. To nie ulega dla mnie wcale wątpliwości. Nie mogłem wprawdzie rozszyfrować ich ćwierkania, ale jego układy modulacyjne wskazują na wysoko rozwinięte powiązanie logicznych następstw. A drzewa to tak czy tak komiczne twory. Może i one są inteligentne. Na dotknięcie reagują pozytywnie, jeśli nie zachodzi zamiar ich naruszenia. A ponadto ulegają wpływowi ćwierkania Geminidów. — Urwał na chwilę, po czym ciągnął dalej: — Wynika z tego, że powinniśmy lądować znów na dawnym miejscu, aby zniszczyć jak najmniej tych roślin, założywszy, że to w ogóle są rośliny. Może zakładają u nas taki właśnie logiczny ciąg myśli i podkreślają go falującymi ruchami drzew. Oceniam je zatem jako informacje o pozytywnej motywacji, jako zaproszenie. Myśl zamykająca te uwagi Moeppera była tak pełna wyrazu, że w szybowcu kosmicznym zaległa cisza, w której tykające szmery z centrali kierowniczej zdawały się opanowywać kabinę. Rzuciłem w tę ciszę coś, co musiało zabrzmieć bardzo smutno: — A może drzewa odczuwają tylko ból…? Lądowanie odbyło się pomyślnie. Ułożyliśmy pomiędzy sobą, że utworzymy dwie grupy, które zbadają las, każda obrawszy inną drogę. Schohn, jak zawsze, pozostał w szybowcu i miał koordynować poczynania obu ekspedycji. Wysiedliśmy z pojazdu. Wydawało mi się, że zwęglone drzewa wyciągają gałęzie w kierunku matowozłotego nieba w sposób jeszcze bardziej rozpaczliwy. Pniaki ich, zapalone żarem naszego napędu, paliły się jeszcze częściowo. Czarno i obco unosił się w górę dym. Gęstniał w grube chmury i snuł się przez las długimi kłębami. Musiał być daleko widoczny. Kroczyliśmy przez beznadziejność polany. Kroczyliśmy przez krwawe kałuże, marszczące się na lekkim wietrze. Z bliska ruch drzew sprawiał wrażenie, jakby zginała je jakaś wichura. A było bezwietrznie. Grigor, zwracając się do idącego za nim Suiza, zażartował: — Nie widać, żeby siedzieli na drzewach. Szukaliśmy przyczyny ruchu. Nie było widać nic. Powoli, jakby w transie, drzewa unosiły i pochylały wachlarze swych gałęzi. Powstał od — j głos, który monotonią swą upodabniał się do dalekiego szemrania. Czyżby to był wyraz bólu? Czy może była to prośba Geminidów o nieprzekraczanie obszaru spalonych drzew? Następnie uczułem ponad sobą potęgę gałęzi, które poruszały się ciężko i z trudem. Mimo woli pochyliłem się, skuliłem w sobie. Towarzysze moi milczeli. Czy i oni wyczuwali jakieś nieokreślone zagrożenie? Niewzruszenie zaczęli kontynuować marsz. A potem krąg poruszających się roślin został za nami. Grupy rozdzieliły się. Grigor i ja poszliśmy w kierunku północnym. Wkroczyliśmy w las. Znowu gałęzie pochyliły się ku nam. Było ciepło. Jednakże pod drzewami panował przyjemny chłód. Krajobraz był jednostajny. Krajobraz był niepokojący. Oddziaływał na nas jak las mieszany stref umiarkowanych, który powstał z drzew lasów tropikalnych. Szukaliśmy punktów zaczepienia dla jakiejś cywilizacji: dróg, domów, maszyn, czegokolwiek. Lecz widzieliśmy tylko dzicz. Dzicz — co to właściwie jest? Grigor mówił o dziczy i rozumiał przez to jakiś obszar bez ludzi. Grigor mówił o dziczy i było w tym słowie coś nieludzkiego. Ja natomiast widziałem co innego: raj. Widocznie jednak nie dla każdego stał otworem. Można być w raju, a go nie znaleźć. Jest to może jego tajemnica. Rozglądałem się więc w koło i rozkoszowałem ciszą emanowaną przez las. Oprócz tego szukałem Geminidów, którzy byli może twórcami tego raju. Aliści z wyjątkiem ciszy, która zstąpiła wraz z drzewami i milczała, nic nie zdradzało nam swej obecności. Tak więc mogliśmy tylko żywić nadzieję, że oni przyjdą, by nas powitać. Grigor badał powierzchownie trawę i owoce. Szukał zwierząt, ale ich nie znalazł. Owoc zbadał już na pokładzie statku międzyplanetarnego. Sok zawierał wiele substancji odżywczych. Minęła godzina, a nie napotkaliśmy żadnego z szukanych stworzeń. Nagle jednak zaćwierkało coś za naszymi plecami. Obróciliśmy się gwałtownie. Stał tam i podniósł prawą rękę jakby na powitanie. Poszliśmy za jego przykładem. Grigor powitał go oraz powiedział mu o naszej ekspedycji międzyplanetarnej i o Ziemi. Zdawało się, że Geminid słucha tego uważnie. Następnie położył się w trawę i dał nam znakami do zrozumienia, byśmy zrobili to samo. Podczas naszej rozmowy wziął do ręki jeden owoc i wyssał. Czy był to ten sam osobnik, którego spotkaliśmy przed kilkoma dniami? Nie byłem tego pewien. Fizjonomia jego była dla mnie zbyt nieoczekiwana i obca. Mówiliśmy około godziny. Nasze vis–?–vis milczało. Pił tylko z upodobaniem swój sok owocowy i uśmiechał się czarnymi oczkami. Potem rozpoczął ćwierkać. Ale właściwie nie było to wcale ćwierkanie. On mówił! Powiedział naszą mową: — Dziękuję wam, synowie Ziemi. Przyjdźcie jutro znowu. Będziemy tutaj! Potem wstał, pozdrowił uniesieniem ręki i znikł w lesie. Natychmiast polecieliśmy z powrotem do statku. Tam już wiedziano o wszystkim. Dyskusja, która się wywiązała, była gorączkowa i jałowa. Oto wielka zagadka: Skąd Geminid znał naszą mowę? Uderzające było, że tylko Grigor i ja spotkaliśmy Geminida. Postanowiono zatem, że zaproszenie na jutro mają przyjąć Schohn, Grigor i ja. Po południu zresztą przydarzyła się Schohnowi jeszcze robota. Planeta biegnie po specyficznej elipsie wokół obu słońc. Trzeba było skorygować kurs statku kosmicznego. 15 kwietnia Weszliśmy do lasu. Niebawem ujrzeliśmy ich. Stali pomiędzy drzewami i czekali. Było ich pięciu mężczyzn. Choć może chodziło też o kobiety. Nie mogliśmy rozróżnić płci. Podeszliśmy do nich i zatrzymaliśmy się. Pozdrowiliśmy ich. I oto znów się stało. Delikatnie rozpoczęło się ćwierkanie. Unosiło się w powietrzu jak pierze. Igrało wokół nas. Czepiało się nas. Słuchałem. Wysilałem się, żeby zrozumieć choć słowo, pojąć jakiś związek. Ale mi się nie udało. Zdawała się unosić jakaś melodia. Płynęła przez tunel. Szukała. Napotykała błyski światła wpadające do tunelu. Tam następnie odrywały się sylaby, które chciały się stać słowami. Lecz zanim zdołały się utworzyć — rozpadały się. Zostałem odsunięty. Uniosłem skrzydła. Jeszcze raz podjąłem próbę dania sobie rady z wiatrem, który mnie pochwycił, który mnie porwał w matowe złoto nieba. Jeszcze raz spróbowałem rozszyfrować melodię, pojąć tajemnicę jej słów. Wszystko na próżno. Przestałem się teraz bronić. Pozwoliłem pędzić się przez światłość, która zalewała planetę, która rozpostarła nade mną swój oranż i którą piłem niby wino. Wtem poczułem obok siebie Grigora, który wymachiwał ramionami. Spojrzałem w jego oczy, wbite we mnie z przerażeniem. — Co to jest? — zapytał. Spojrzałem na niego i nie odpowiedziałem. — Co oni z nami robią? Czy ty też masz takie jakieś zwariowane uczucie? Czego oni chcą? Czyżby znali naszą mowę? Zauważyłem teraz jego desperacką walkę przeciwko temu ćwierkaniu. — Dlaczego nie mówicie z nami w naszym języku? Przecież go chyba znacie? — zapytał. Znowu zaćwierkało. Ale jakoś inaczej niż poprzednio. Mogłem ich zrozumieć: — Dobrze, będziemy mówili z wami waszą mową. Wybaczcie, żeśmy tego od razu nie uczynili. Wydawało się, że Grigor się uspokoił, bo zapytał, skąd znają naszą mowę. — Przysłuchiwaliśmy się wam. Z kolei my zamilkliśmy. Co mieliśmy począć z taką odpowiedzią? Musieli to poznać po naszym wyrazie twarzy. — Potrafimy szybko pojąć każdą mowę i nią się posługiwać. Choć się nam to nie na wiele zdało, poprzestaliśmy na tym i przedstawiliśmy się, wymieniając nazwiska i zawody. To zdawało się ich dziwić. Jak się później dowiedzieliśmy, nie znają oni nazwisk ani zawodów. — Gdzie mieszkacie? — zapytał Grigor. Znów spoglądali na nas długą chwilę w milczeniu, aż wreszcie jeden odpowiedział: — Tutaj. Zatoczył przy tym ramieniem duży krąg. — Nie macie domów ani miast? — Nie. — Żyjecie pod drzewami? — Tak. To zatkało Grigora. Odchrząknąłem i zadałem następujące pytanie: — Czy już zawsze tutaj mieszkacie? — Tak. — Czy jesteście starą cywilizacją? — Tak. — Jak starą? — Znacznie starszą niż wasza. — A skąd znacie wiek naszej cywilizacji? — zapytałem zdumiony. — Dzięki waszym pytaniom. Teraz i ja zamilkłem. Byliśmy zawstydzeni. Musieli to w jakiś sposób zauważyć. Oprowadzili nas po okolicy, opowiadając o swoim życiu. Istotnie, spędzali cały czas w lesie. Nie znali żadnej organizacji. Poczuwszy głód, zjadali owoce leśne. Poczuwszy znużenie, kładli się w trawę. Poczuwszy chęć rozmowy, wyszukiwali któregoś z towarzyszy i mówili z nim. Kiedyśmy opowiadali o swoim życiu, przysłuchiwali się wprawdzie uprzejmie, ale nie stawiali prawie pytań. Jedno ich tylko interesowało: akurat moja praca. Musiałem przynieść z szybowca karton i rysować. Towarzysze moi podśmiechiwali się. 5 maja Grupa złożona z pięciu mężczyzn przebywa stale na planecie. Wymieniamy się. Przeprowadza się na planecie badania geologiczne, biologiczne i Bóg wie jeszcze jakie. Geminidzi zgadzają się na to życzliwie i pomagają nam, jeśli poprorimy. Ale na tym też koniec. Jestem pod wrażeniem ich sposobu życia. Styl tego życia jest dla nas tak niezwykły, że nie potrafimy go zrozumieć. Często mówiłem o tym z Edeltraud przy winie i dobrej fajce. 10 maja Odnoszę wrażenie, jak gdyby Geminidzi mówili z nami tylko niechętnie. Odpowiadają na nasze pytania, z pewnością, i są też uprzejmi, ale wydają się odpowiadać właśnie tylko dlatego, że są uprzejmi. Byłem obecny przy przeprowadzaniu głębokiego wiercenia. Kilku Geminidów przypatrywało się. Nie mogłem wyczytać w ich oczach wcale uciechy. Przeciwnie — odczuwali strach. Czyżby nasze przyrządy wydawały im się istotami, których używaliśmy po to, by dręczyć ich planetę? Podzieliłem się tą obserwacją z Grigorem i Sulzem, którzy manipulowali przy rurze płuczkowej. Uznali tylko, że bredzę. Będziemy dokonywać tu badań naukowych. Z tego można przecież zdać sobie sprawę. Nikt z nas nie działał nigdy w zamiarze niszczenia. Spojrzałem na Geminidów i nie byłem pewien, czy Grigor i Sulz należycie ich oceniają. 16 maja Siedziałem z Edeltraud przy lampce wina. Mieliśmy wolny wieczór. I wykorzystaliśmy go na cichą pogawędkę. Edeltraud powiedziała mi o tym, co wynalazł komputer na podstawie pobranych próbek badawczych. Było tego dosyć dużo, jak najdokładniejsze dane co do ciśnienia atmosferycznego, składu powietrza, prędkości wiatru, co do struktury wierzchniej skorupy planety, co do systematyki roślin oraz co do znaczenia owoców w odżywianiu się Geminidów. Dziwiłem się temu. — Czy Moepper próbował zgłębić tajemnicę wydobywania przez nich głosu? Edeltraud spojrzała na mnie ze zdziwieniem: — Nie. A dlaczego? Wzruszyłem ramionami: — Nie wiem, ale wydaje mi się, że problem ten ma wielkie znaczenie. Wszystko, co oni tam dotąd wykryli, jest bardzo interesujące. Tylko że to w jakiś sposób omija jądro zagadnienia. Istota planety nie polega na systematyce roślin ani budowie jej skorupy. Tak, są to rzeczy ważne. Ale ważniejsza od nich jest kultura Geminidów, ich sposób obserwowania środowiska oraz sposób życia w nim. Właśnie to, jak się wydaje, ukształtowało planetę. To wcale nie są dzikusy, my ich tylko tak traktujemy. 18 maja Ogarnął mnie wielki niepokój. Wędruję przez las cały dzień. Szukam rozwiązania tajemnicy Kastora. Szukam istoty Geminidów. Wszyscy, których spotykam, są uprzejmi. Rozmawiają ze mną. Ale nie mogę się do nich zbliżyć. Pozostaje między nami jakaś niepojęta dla mnie bariera. Cóż jest za nią? Myśli moje krążą wokół tego punktu. W nim — tak przypuszczam — tkwi tajemnica Kastora V. W obserwacji świata, w kulturze jego mieszkańców. Ich właśnie musimy zbadać! 20 maja Podczas swoich wędrówek stwierdziłem, że śledzi mnie jakiś stary Geminid. Widziałem go zawsze gdzieś pomiędzy drzewami. Pokazywał się i znowu znikał. Niby cień — bezgłośny i nieuchwytny. Wczoraj, gdy szedłem przez trawę i przysłuchiwałem się szurgotowi, powstającemu przez dotykanie jej obuwiem, dosłyszałem jakieś dalekie ćwierkanie. Stanąłem i rozejrzałem się dookoła. Stał między drzewami, niski i stary, spoglądając na mnie czarnymi oczami. I znów rozległo się ćwierkanie. Było wszakże inne niż zwykle. Następstwo osobliwych dźwięków wydawało się bardziej przejrzyste, bardziej zrozumiałe. Dźwięki te wywołały we mnie wspomnienie Preludium As–dur Bacha. Melodia snuła się, tak jak tam, niestrudzenie przez sploty trój dźwiękowych struktur, które mimo że usiłowały coraz to pogodzić się z biegiem powstających współbrzmień, dochodziły do jakiej takiej harmonii z nimi tylko w nielicznych momentach. Cały przebieg miał niby to dwojaką postać: z jednej strony był kroczeniem naprzód, posuwającym się świadomie drogą, z której nie można go było odwieść, a z drugiej strony był czymś, co szuka drogi, co nie ustaje w dążeniu do włączenia się w zgodność dźwięków dawno już istniejącą. Aliści ilekroć trzy dźwięki sądziły, że osiągnęły już zwartość, tym bardziej odrywały się od toru, który z pewnością w nich był zawarty. Niewątpliwie, na początku rozpoczynały dalekosiężnie — oba — i tworzyły fakty. Potem wyłuskiwało się współbrzmienie trzech dźwięków, oddalało się, pauzowało, by wkroczyć ponownie, a przecież kładło tylko akcenty wokół tego, co ciągnęło się aż do praprzyczyny rzeczy. Tam znajdowałem życzliwość. Tam znajdowałem mądrość. Wszakże nie była to wiedza definitywna. Musiałem ostatnio stwierdzić, że zawodzę. Czasem sądziłem, że rozumiem słowa. Czasem sądziłem, że rozumiem wiersze, które w wędrującym rytmie przechodziły przeze mnie i pozostawiały jakieś nieokreślone uczucie czegoś, czego tak w całości nie mogłem pojąć. Dzisiaj wreszcie podszedłem ku niemu i przemówiłem. Powiedziałem mu, jak oddziałuje na mnie ćwierkanie. Zapytałem go o możliwość zrozumienia tego ćwierkania. On wszakże spojrzał tylko smętnie na mnie i znikł. 25 maja Schohn musiał dokonać jeszcze jednej korektury orbity. 30 maja Na planecie zaczynają występować zmiany. Robi się zimniej. Odbyliśmy naradę. Winter wyjaśnił nam to zjawisko: Ponieważ Kastor obiega wokół swych słońc eliptycznie, dochodzi na planecie periodycznie do znacznego spadku przeciętnej temperatury dnia. 15 czerwca Spotykam teraz często Laudsego. Tak nazwałem starca, którego zagadnąłem o to ćwierkanie. Prowadzimy długie rozmowy. Są one bardzo jednostronne. Opowiadam mu o kulturze ludzkiej. Przede wszystkim jednak muszę rysować. Co chwila rysować! Sprawia mu to wielką uciechę. Zauważyłem u niego pewną zmianę. Może to zabrzmi niedorzecznie, ale twarz jego nabiera jakiegoś niebieskawego koloru. Częściej ciało jego przeszywa drżenie. Zapytałem go o to. Ale machnął tylko ręką na znak, że to jest bez znaczenia, że to rzecz normalna. Czy to powoduje jego wiek? A może chłód? Może jedno i drugie? 18 czerwca Zmianę zauważoną u Laudsego stwierdziłem również u innych Geminidów. Moi towarzysze również ją dostrzegli. Czyżby rzeczywiście marzli? 1 lipca Odbyliśmy długie narady. Klimat na planecie stał się dotkliwie chłodny. Moglibyśmy pomóc Geminidom, zmieniając klimat za pomocą wielkich generatorów ciepła. Opracowano plany. Dowodzą one, że moglibyśmy podołać temu zadaniu. Chcemy przedstawić im nasze plany. Rzecz dziwna, że taka rzekomo stara i wysoka kultura nie przedsięwzięła nic przeciwko temu zimnu. Dlaczego? 20 lipca Musieliśmy poświęcić dużo czasu na przekonanie ich. Wreszcie przecież wyrazili zgodę. Budujemy generatory ciepła. 21 października Są gotowe! Siłownie stoją! Teraz odlatujemy. Trzeba jeszcze zbadać inne planety w systemie Kastora. Za trzy lata wrócimy jeszcze raz na Kastora V. Pożegnałem się z Laudsem. Wydawał się smutny. Coraz bardziej przypomina mi starego Chińczyka, którego imieniem go nazwałem. Ileż to czasu minęło? Już doprawdy nie wiem. Wiem tylko, że odkryłem tajemnicę. Jakże bym się cieszył, gdyby mi los był tego oszczędził. Siedzę w pojeździe międzyplanetarnym wracającym na Ziemię i oddaję się smutkowi. Cisza, która nas ujarzmia, wydaje się śmiertelna. Aby jej nie słyszeć, gadam całymi godzinami z Edeltraud. Ale to nie rozmowa. To milczenie. Fajki, które przy tym wypalam i które mi się jakoś nie udają, topię w winie. próba przedstawienia maski t’ao t’ieh zakładam maskę t’ao t’ieh oczy moje rosną oczy moje krągleją nogi kurczą się w szpony ulegam, podziałowi zrastam się wyrastają mi rogi brzemienia moje czoło się spłaszcza wyrastają mi pióra a także ogon ciało me się strzępi ciało me się rozpada jak rozpadają się spirale czasu oczy me są oczyma przerażenia tak zostałem czym jestem człowiekiem 5 Kiedy Schneider przestał czytać — dziennik kończył się powyższym wierszem — podniosłem wzrok i zapytałem go, co to takiego „maska t’ao fieh”. Spojrzenie jego, skierowane w próżnię, nie zmieniło się. Odpowiedział, że chodzi o pewien motyw sztuki chińskiej. — Motyw? — To maska zwierzęca. Jej jądrem i punktem centralnym są oczy, wpatrzone w ciebie. W świecie zwierzęcym znajdziesz także te oczy. Służą one do odstraszania. U ludzi należą do magii. Nie mogłem z oświadczenia Schneidra nic zrozumieć. Zauważył to. — Istnieje teoria o powstaniu tej maski. Powstała podobno z dwóch przeciwstawionych sobie frontalnie zwierząt. W toku rozwoju stopiły się w tę właśnie maskę. Stryj mój nie przedstawił w tym wierszu właściwie nic innego jak ów proces stopienia. A ponadto — dodał — magiczny proces jej przyswojenia sobie. Czy rozumiesz? Patrzy na maskę i ulega jej magicznej sile. Schneider zostanie dla mnie na zawsze zagadką. Dotyczy to zarówno jego ignorancji, jak i wiedzy. Czego to nie mógłby był ten człowiek z siebie zrobić. A co zrobił? Żył sobie w swoim domu w Antibes i czerpał ze sławy swego stryja. Schneider znów pogrążył się w pustce. Chciałem go z niej wydobyć: — Co sądzisz o tym wszystkim? Schneider wzruszył ramionami. Skrzywiłem twarz w uśmiechu: — W jakimś sensie moje idee krążyły koło tego, nieprawdaż? — Nie wiem. Doprawdy nie wiem. Zakończenie, wiesz, to zakończenie jest przecież bardzo znamienne. Również co do tego miał rację. Nastał poranek. Słońce, roztaczając niezwykłe ciepło, wznosiło się coraz wyżej nad horyzontem. Siedzieliśmy zmęczeni i pogrążeni we własnych myślach w ogrodzie i przysłuchiwaliśmy się ptakom, które od jakiejś godziny rozpoczęły swe śpiewy. Zdjąłem pulower i położyłem się na leżak. Chciałem wygrzać się w słońcu. W intensywności jego promieni ciepło było wyczuwalne. Tego właśnie było mi teraz potrzeba. Schneider, który utkwił wzrok w nieokreślonej dali, obrócił głowę i popatrzył na mnie: — Położymy się? Skinąłem głową i wstałem. Spałem aż do późnego popołudnia i zbudziłem się dopiero wtedy, kiedy słońce, wędrując przez pokój, padło mi na twarz. Wstałem i ubrałem się wiedząc, że w ciągu jednej godziny opuszczą ten dom. Ani jednego rzutu okiem na obrazy! Ani spojrzenia na skromne wzgórza! Zignorować błękit morza! Wsiąść do wozu, nastawić radio na cały regulator i dać gazu! Oto, co chciałem uczynić. Poszedłem na dół. Schneider jeszcze spał. Zajrzałem do kuchni, zrobiłem sobie coś niecoś do jedzenia i napisałem do niego kartkę. Tłumiłem gaz. Jechałem powoli do Nicei. Musiałem przyjść do siebie. Co rusz rozwijała się przede mną nieskończona wstęga asfaltu, powstawała wciąż na nowo, kilometr za kilometrem, wzgórze za wzgórzem, dolina za doliną. Również morze pozostawało zawsze niezmierzone i ciężkie po mojej prawej ręce, przez całą drogę, przez wszystek asfalt, który pokonałem, przez wszystkie wzgórza i doliny, drzewa i kamienie milowe, które minąłem. Jak płynny metal, nie tknięty żadną falą, spoczywało pod ciężarem nieba. Stało się jego częścią. Zwisająca nad nim mgła, zbierająca się na widnokręgu, łączyła się z wodą wśród nie zakłóconej ciszy. Gdy dotarłem do Nicei, było dla mnie jeszcze za wcześnie. Jeszcze nie przyszedłem do siebie. Pojechałem do Ric i zadzwoniłem. Była w domu. I była sama. Ale nie ucieszyło mnie to tak, jak się spodziewałem. Pozostałem w Nicei przez tydzień. A potem — było już po moim urlopie. 6 Miałem zawód i posadę. Kozłów, Wodziński i Jelinek czekali na mnie. Ja byłem pilotem. Mój statek międzyplanetarny był już gotowy. Robiłem więc to co zawsze: prowadziłem pojazd między Marsem a Jowiszem, tam i z powrotem. Leciałem nim tam, gdzie kazała centrala. I czyniłem to wspólnie z moimi trzema koleżkami. Opowiedziałem im o stryju Schneidra, artyście grafiku. W związku z tym spojrzeli na mnie zatroskani, tak że w duchu życzyłem sobie: „Obym im był nigdy słówka o tej sprawie nie pisnął”. W jakiś sposób musiałem wywołać zupełnie opaczne wyobrażenie o sobie.’ Tak minęły trzy długie lata. Obrazów Sehneidra nie zapomniałem. Usiłowałem wymazać je z pamięci, bo chciałem zatrzeć własny blamaż. Lecz nie udało mi się ani jedno, ani drugie. Ziemia Ognista. Nazwa ta działała na mnie już zawsze osobliwie pociągająco. Pomimo że obiecywała tyle gorąca, była przecież nieznośnie zimna, a Indianie chodzili nago na polowanie. Była to praziemia, która wychynęła z morza, barki olbrzyma, dźwigające czas — od początków aż do końca. Gęste i szare, niczym kruki mitów germańskich, przeciągały chmury nad tą ziemią. Obraz romantyczny, przyznaję, ale takie właśnie było moje wyobrażenie o Ziemi Ognistej. Również inni musieli usłyszeć o tym odległym zakątku Ziemi, bo Ziemia Ognista stała się modna. Jeżdżono do Ziemi Ognistej! Spędzano tam urlop! Ric też chciała tam pojechać. Spotkałem się z nią ponownie i ona wysunęła propozycję spędzenia urlopu we dwoje. No dobrze, powiedziałem sobie. A potem: Dlaczegoż by nie Ziemia Ognista? Sen mojej młodości! Zaczarowana wyspa moich demonów! Ale demony tkwiące mi w pamięci już wymarły — Inny, bardziej bezpośredni demon pokazał szpony i wbił je głęboko w szarą skałę gór. Gdzie ongiś rosły mchy — tam grano teraz w bowling. Barki olbrzyma dźwigały już nie tylko chmury, ale również hotele. Może czułem się z początku nawet dobrze. Może z początku pływałem chętnie z Ric w ogrzanym basenie naszego hotelu. Może włóczyłem się chętnie z nią po tawernach i kosztowałem wszystkiego do syta. Może chętnie przebywałem w towarzystwie, które się znalazło i uczyniło noce niepewnymi. Może… Myślę wszakże, że stałem się innym człowiekiem, gdyż moja wesołość, którą okazywałem wobec Ric, była sztuczna. Będąc nieprawdziwą, zaczęła mnie męczyć. Od stałego śmiechu rozbolały mnie policzki. Od dużej ilości wypitego wina dostałem zgagi. Dym fajki stał się gorący i gryzący. Odczuwałem jakąś wielką pustkę. Zszedłem na brzeg, spojrzałem na chmury pełznące ciężko ponad morzem, nająłem łódź, spakowałem swoje nieliczne rzeczy i ruszyłem w drogę. Po dniu jazdy zostały za mną wszystkie hotele. Otoczyła mnie samotność. Nie chronił mnie przed deszczem żaden dach, nie suszył żaden piec. Wokół tylko woda i góry, i zapomniany czas. Po upływie trzech dni przybyłem do wielkiej zatoki, w której znajdowało się muzeum Indian Ziemi Ognistej. Tutaj wszystko było objęte ochroną przyrody. Z wyjątkiem Indian. Ci wymarli. Biali przybyli z wódką i pieniędzmi, z konserwami i blaszanymi chatami. Przynieśli im choroby i śmierć. Wyginęli jak rzadki gatunek zwierząt. Nikt nie mógł później powstrzymać tego procesu. Podjęto więc przynajmniej próbę zachowania pamięci o ich kulturze. W tym celu urządzono muzeum. Zwiedziłem je. Nie było zbyt duże. Interesowała mnie pierwotność ich kultury, tak że następnego dnia jeszcze raz do niego poszedłem. Zobaczyłem tam pewnego starca, który coś robił przy eksponatach. Szczupła postać, szerokie barki i okrągłe plecy, naznaczone reumatycznymi zmianami kręgosłupa, wydały mi się znajome. Wpatrzyłem się w niego tak gwałtownie, że zwróciło to jego uwagę. Twarz była pociągła i wąska, zorana bliznami. Wystawał z niej wielki, spiczasty nos, a wąskie wargi oddzielały zapadłe policzki od trójkątnego podbródka. Rzucił na mnie poirytowane, niemal wystraszone spojrzenie. Wtedy poznałem go! To był Schneider, stryj Schneidra! Ów grafik! Absolutnie nie wiedziałem, jak się zachować. Ponieważ jednak zamanifestowałem swoje rozpoznanie tak jawnie, czułem się zobowiązany przemówić do niego. Z jakimś niezgrabnym gestem podszedłem i powiedziałem „Dzień dobry”. Jego odpowiedź wypadła równie niezdarnie. Stwierdziłem, że to zagadnięcie przyjął niechętnie. Ponadto nie wiedział, jak mnie sklasyfikować. Przedstawiłem się i powiedziałem, że jego bratanek i ja jesteśmy kolegami szkolnymi. To sprawiło, że stałem się dlań jeszcze bardziej niemiły. Tak się w każdym razie zachował. — Nie wiem… — wybąknął. A jednak zaszła w nim jakaś zmiana. Kiwnął głową ze znużeniem i powiedział. — Dziwi to pana z pewnością, że pan mnie tu spotyka. No tak, nie mogłem zaprzeczyć. Znowu skinął, znużony, i nerwowo dotykał eksponatu, obok którego staliśmy. — Pracuję w tym muzeum. — Jak? — wykrzyknąłem zdumiony zląkłem się gwałtowności, z jaką słowo to wypadło mi z ust. — Tak — powiedział prosto, wbijając we mnie wzrok — pracuję w tym muzeum. — Ależ żonę, własną pracę, Antibes, dlaczego pan to wszystko zostawił na łaskę losu? Wzruszył tylko ramionami: — Ach, wie pan, są tego różne powody. Wyliczanie ich byłoby bezcelowe i dla pana dosyć nudne. Nie byłem tego tak pewien. Zbudziła się moja stara nieufność, wyostrzając umysł. Ale cóż znaczy umysł… W rzeczywistości to instynkt podpowiedział mi, jak podejść do niegdysiejszego artysty grafika Schneidra. Dawny artysta grafik — i już miałem punkt zaczepienia. — Pan pracuje tu jako grafik? — Nie — odparł. — Co pan zatem robi? — Zajmuję się kulturą Indian Ziemi Ognistej. Jest ona z wielu względów bardzo interesująca, proszę pana. Można na jej podstawie wysnuć bardzo dużo wniosków co do kultury prehistorycznych ludzi epoki kamiennej. Opowiedział mi o pieszych Indianach Ona, którzy polowali na guanako. Tymi zwierzętami się żywili. W ich skóry się odziewali, przewiązując je ścięgnami. Sporządzali też prymitywne parawany — jedyną osłonę od zimna i deszczu. Kości służyły im za różne narzędzia. Wymienił mi również Indian Chono i Alakaluf, którzy byli Indianami łodziowymi, czerpiącymi żywność z rybołówstwa i polowania na foki. Zatrzymał się przed jedną z dioram. W łodzi siedzieli mężczyzna, kobieta i dziecko, wszyscy prawie całkiem nadzy. Mężczyzna wiosłował. Obok niego leżały: oszczep, harpun z kośćmi wielorybimi i dzida na jeżówce, z wiązką promieniście ułożonych drewienek. Za nim — tak wyjaśnił mi Schneider — zobaczyłbym kaszor w kształcie kosza oraz krótką pałkę drewnianą, służące do polowania na foki. Pośrodku łodzi była utworzona z murawy i otoczaków podkładka, w której ze sztucznego tworzywa zrobiono imitację ognia. Sztywność materiału, jego chłód i obojętność sprawiały, że obserwowałem scenę z upiornym zakłopotaniem. Ukradkiem spojrzałem ku Schneidrowi, który właśnie mi wyjaśniał, że od ogni tych, stale się na łodziach palących, pochodzi nazwa Ziemi Ognistej. Bo nawet Yaghanowie, którzy żyli podówczas na samym południu, prawie nie opuszczali łodzi i pływali nimi po zatokach. Oczy Schneidra płonęły, jak gdyby martwe ognie jeszcze raz się w nich zatliły. Musiał zauważyć moje spojrzenie, gdyż urwał i popatrzał na mnie. Oczy jego zgasły: — Wydaję się panu z pewnością starym kretynem. Nie odwzajemniłem spojrzenia, ale potrząsnąłem głową. Następnie powiedział, że ma jeszcze pracę, i odprowadził mnie do wyjścia. — Czy nie moglibyśmy się jeszcze raz spotkać? — zapytałem. Znów spojrzał na mnie znużonym wzrokiem. Ale kiwnął głową: — Jeśli pan sobie życzy…? Niech pan zajdzie do mnie dzisiaj wieczorem. Dał mi adres i znikł. 7 Mieszkał w starym domu opodal portu. W tym starym mieście istniały tylko stare domy, gdyż wszystko było tutaj objęte ochroną krajobrazu. Mieszkanko było małe, zagracone meblami stoczonymi przez robaki. Drewno ich było przeważnie wytarte lub pomalowane farbą i w jakiś sposób pasowało do domu koło portu. U okna nie było firanki, tak że widziało się morze. Przywitał mnie, poczęstował starym koniakiem i usadził w fotelu, którego sprężyny się tak silnie ugięły, że prawie znikłem w siedzeniu. Nabiłem fajkę i rozejrzałem się w koło, podczas gdy Schneider zajęty był w kuchni. Podobało mi się u niego. Mieszkanie cechowała jakaś przytulność, która powstaje tylko tam, gdzie człowiek się nie tylko zatrzymuje, ale także używa pomieszczeń i mebli, gdzie się żyje, gdzie się „jest w domu”. Ale zauważyłem także, że na ścianach nie ma żadnego obrazu. Ściany były białe i puste. Jedynie regały z książkami ożywiały je i zegar. Na kredensie stał Chińczyk z terakoty. Schneider przyniósł jedzenie. Wpierw ostrygi, następnie stek z fasolką, w końcu słodki deser. Do tego piliśmy łagodne wino czerwone, które przeniosło na nas tkwiącą w nim temperaturę pokoju i pobudziło do uśmiechów. Gawędziliśmy. Dobrze się rozmawiało ze Schneidrem. A rozmawialiśmy o wielu rzeczach. Najwięcej o Indianach Ziemi Ognistej. Temat ten leżał mu na sercu. Czułem wszakże, iż za jego zainteresowaniem kryje się coś więcej. Jak gdyby chciał wyrównać jakiś dług, jak gdyby chciał przez udzielanie pomocy zachować kulturę wymarłej rasy ludzkiej, skompensować inne, własne zaniedbania. Dokładnie jednak tego nie wiedziałem. Może chimeryczne urojenia, które obnosiłem we własnej mózgownicy, prowadziły jedynie do błędnej interpretacji zachowania się Schneidra. Im więcej wina wypijałem, tym bardziej natarczywa była moja chęć stworzenia sobie co do tego definitywnego, jasnego obrazu. Przy jednej z najbliższych okazji, która wydała mi się dogodna, opowiedziałem mu o swym pobycie w Antibes i jego obrazach, które tam oglądałem. Natychmiast spochmurniał. Zamknął się w sobie i stał podejrzliwy. Ja jednak nalegałem. Stałem się nieznośny. Stałem się ordynarny. Powiedziałem mu o jego dzienniku tudzież o tym, że wykręca się od powiedzenia prawdy. Coś tam w tej wyprawie na Kastora nie było w porządku i nikt nie chciałby ponosić za to odpowiedzialności. To ostatnie wręcz wykrzyczałem z siebie. A potem uspokoiłem się i zamilkłem. Również on nie powiedział nic, patrzał tylko na morze, widoczne z okna i rozpostarte czarną plamą popod chmurami. Następnie skinął głową: — Owszem, coś się nie powiodło. Pewna rozstrzygająca sprawa. Było to tak ważne, że Urząd do Spraw Przestrzeni Kosmicznej postanowił nie podawać o tym nic do publicznej wiadomości. — A obrazy pana? — Cierpiałem tak silnie pod brzemieniem odpowiedzialności, którą wzięliśmy na siebie, mimo iż nie byliśmy w stanie jej sprostać, i dlatego stworzyłem ten cykl. Przywiozłem sobie z ekspedycji obfity materiał. Zniszczyłem wszystko. Pozostały tylko te obrazy. — A co one przedstawiają? — Bezpośrednio właściwie nic. Pan to rozpoznał właściwie. Nie jest to bezpośrednie odzwierciedlenie tego, co się wydarzyło. Jest to raczej artystyczne przetworzenie tego, cośmy wywołali. Usiłowałem wyrazić, co było i co stało się na Kastorze V: szczęście i niedolę. Zafrapowałem się. Miałażby odpowiedź być taka prosta? — Czy pan przez to rozumie zimno? Roześmiał się gorzko: — O nie, nie zimno! Ale od tego wszystkiego się zaczęło. Z mojego dziennika wie pan przecież, że wpadliśmy na idiotyczny pomysł udzielenia Geminidom pomocy przeciwko zimnu za pomocą siłowni generujących ciepło. W naszych obliczeniach wszystko to przedstawiało się bardzo pięknie, również podstawowe próby wypadły znakomicie. Wobec tego wybudowaliśmy siłownie i nadzorowaliśmy je jeszcze przez pewien czas. Potem odlecieliśmy. — Czy Geminidzi potrafili posługiwać się tą techniką? Jeśli ich należycie oceniam, nie byli chyba do tego zupełnie zdolni. Wykonał nieokreślony gest: — No, tak bym nie uważał. Oni już byli zdolni. Tylko nie chcieli być do tego zdolni. Odrzucali technikę. I to był błąd z naszej strony. Oni byli bardziej zaawansowani niż my. Może byliśmy dla nich czymś w rodzaju rozbawionych dzieciaków. Patrząc na nas z tego punktu widzenia, dali nam wolną rękę. Aliści to wszystko stało się jasne dopiero znacznie później. Wtedy zaś było już za późno. Czy umieli operować techniką, czy nie, to też było bez znaczenia. Generatory ciepła pracowały automatycznie. Co do sposobu pracy były autarkiczne, ale nie pod względem wykonywanej funkcji. Wydzielały ciepło i regulowały klimat planety. I w tym tkwiła istota paskudnego błędu. Zamilkł. Ja też nic nie powiedziałem. Czekanem wiedząc, że teraz on będzie mówił. Nie mógł się już wycofać. — Po upływie trzech lat — zaczął — pojechaliśmy znów na Kastora V. Pierwszą rzeczą, która nas zafrapowała, było to, że zasłona chmur przybrała wielokrotnie na grubości gęstości. Gdyśmy ją przebili naszym szybowcem kosmicznym, dostrzegliśmy, że teren planety stał się stepem. Na pewnych obszarach rozpościerały się już pustynie. Olbrzymi las, który pokrywał wszystko, znikł. Jedynie zeschnięte szkielety tak kiedyś licznych drzew sterczały jak kikuty ku niebu. Wyglądały tak, jakby nas oskarżały. Temperatura atmosfery wzrosła. Świat biologiczny planety zamierał. — A Geminidzi? — zapytałem całkiem po cichu. Wziął do ręki kieliszek z winem i wpatrzył się w nie: — Tak, czegóż pan oczekuje? Ich przestrzeń życiowa została zniszczona. Lasu już nie było. Owoce prawie już nie rosły. Geminidzi umierali z głodu i pragnienia. To był właśnie błąd, którego ostatnich konsekwencji nie przewidzieliśmy: woda wyparowywała, wskutek czego warstwa chmur stawała się grubsza. Wystąpiło teraz coś takiego jak efekt Wenus: planeta nie mogła zwrócić już ciepła w tej wielkości, w jakiej je pobierała od Słońca. Atmosfera rozgrzewała się coraz bardziej, a woda wyparowywała jeszcze szybciej. Potęgujący się proces. Zima, która nastawała wskutek eliptycznej orbity planety, miała dla niej znaczenie życiowe. — Czy Geminidzi o tym nie wiedzieli? Spojrzał na mnie: — To pytanie sobie również zadawaliśmy. Ale technika nie była im znana. Nie zdawali sobie sprawy ze skutków, jakie nasze urządzenie wywoła na ich planecie. — Zagłębił się w fotelu. — Zaszło bowiem między nami całkowite nieporozumienie w jednym punkcie. Mianowicie oni wcale nie marzli! Z pewnością, z pojawieniem się zimna skóra ich nabierała niebieskawej barwy, a oni drżeli. Była to jednak naturalna reakcja ich organizmów. Nie znali tęgo, co my nazywamy marznięciem. Nam zaś się wydawało, jakoby doznawali wskutek tego cierpień. W tym jednak przypadku przypisywaliśmy im tylko nasze własne doznania. I to było fałszywe. Nie rozumieli więc też naszych pytań, czy marzną. Mówili, że tak, rozumiejąc przez to, że w ten sposób określamy naturalne zmiany powstające w ich ciałach. I dlatego nie rozumieli chyba także, co się dzieje z ich planetą. Nie pojmowali, że ich kultura, związana jak najściślej z roślinnym życiem planety, musi wraz z nim zginąć. Gdyby na Ziemi przyroda zmieniła się w sposób tak zasadniczy, nie miałoby to natychmiastowego, bezpośredniego wpływu na cywilizację. Na dłuższą jednak metę oddziaływanie byłoby takie samo. Na Kastorze V natomiast skutki były bezpośrednie, ponieważ zniszczyliśmy korzenie ich kultury: możliwość życia w jedności z ziemią, z której, bądź co bądź, wyrośli. Schneider przyniósł nową butelkę i nalał jeszcze wina, a ja doznałem znów przyjemnego uczucia, wywoływanego przez ten trunek w żołądku. — W Europie — kontynuował Schneider — wystarczyłoby jedno lato, podczas którego śnieg by nie stajał, i już mielibyśmy epokę lodową. Jedno, jedyne lato! Niech pan sobie to tylko wyobrazi! A to samo stało się przecież na planecie Kastor V. Tylko że tutaj zima nie przynosi z sobą wcale zmian. Zatem proces odwrotny, ponadto powiedziałem już panu przecież, że na skutek pokrywy chmur nastąpił efekt Wenus. Pokrywa ta nie dopuszczała do oddawania ciepła. Podczas gdy planeta stawała się coraz bardziej gorąca i wyparowywała coraz więcej wody, pokrywa chmur grubiała, wskutek czego oddawanie ciepła stawało się coraz mniej możliwe. Koniec był nieunikniony. — Pomimo to nie rozumiem, dlaczego oni nie unieruchomili zbudowanych siłowni. — Ach — odparł, machnąwszy ręką. — Te rzeczy wyłączyły się następnie tak czy tak automatycznie. Pracowały przecież tylko wtedy, kiedy temperatura nie przekraczała pewnej określonej wysokości. Ale ta jedna zima, podczas której siłownie działały, wystarczyła już do uruchomienia niszczącego cyklu krążenia. Upiłem nieco wina i spojrzałem na niego. Następnie zapytałem: — Mówi pan wciąż o planecie i jej ziemi. Dlaczego nie powie pan nic o Geminidach? Spojrzał na swój kieliszek, pociągnął spory łyk i skinął głową z oznakami znużenia. Potem wstał i przyniósł mały aparacik — zasobnik dźwięków, taki, jakiego używano podczas podróży kosmicznej. Aparat ten można było wziąć wszędzie z sobą. Wystarczało naciśnięcie guziczka — i zaczynał nagrywać. Wystarczało naciśnięcie guziczka — i reprodukował to, co zostało nagrane. Nacisnął ten guziczek. Rozległo się delikatne ćwierkanie i zaczęło rozprzestrzeniać się jak mgła. Małe mieszkanko Schneidra wypełniło się mgłą. Strwożony, rozejrzałem się w koło. Ścisnąłem mocniej trzymany kieliszek. A przecież stał tam już i spoglądał na mnie smutnymi czarnymi oczkami. Postać jego podobna była do postaci kolczatki bez kolców. Miał metr wzrostu i eleganckie nogi. Nad nim poruszały się rozpaczliwym ruchem wachlarze pomarańczowych drzew, które wędrowały, rosły. Stanęły przede mną wielkie, podniosły się. „…wyprostowane nad swym życiem…” Czyżbym coś zrozumiał? Czy dosłyszałem jakieś słowa? „…aż je przyciemni wino…” Wyłamywałem słowa z kory drzew, która była jedwabna. Wyłuskiwałem je z praprzyczyny wiatru, który mnie porwał i niósł. Gdzie jest Schneider? Zakrzyknąłem. Ogarnął mnie strach. Mgła opadła. Byłem w mieszkaniu Schneidra, który siedział naprzeciwko mnie. Aparacik stał między nami. I tylko tyle. Nie rzekłem nic. Czekałem. — Najgorsze dla mnie było to, że spotkałem znów Laudsego. Nie gniewał się na mnie. Chciał mówić ze mną. Lecz ja nie rozumiałem jego ćwierkania. Przypadkowo włączyłem raz aparat kasetowy. Właśnie to pan słyszał. — Ale i ja nic nie zrozumiałem — Schneider skinął głową. Zaczął manipulować przy aparacie. Następnie powiedział: — Rzecz osobliwa, że nikt z nas na to nie wpadł. Znów rozbrzmiało ćwierkanie. Ale to nie było wcale ćwierkanie. To było… Utkwiłem wzrok w Schneidrze. Nie odwzajemnił tego spojrzenia. Patrzał na aparat i przysłuchiwał się wiatrowi, który, wydobywając się z jakiejś melodii, napełniał pokój słowami. Dochodziły zewsząd. Zawisały, drżące, w powietrzu, odrywały się od ścian i spadały kroplami na podłogę. Była to jakby pieśń, którą gdzieś kiedyś słyszałem i która nazywała się winds oj change. Rozumiałem słowa gromadzące się, ciążące we mnie: widzę jak pokazują duże cienie stoją potem dając mi sposobność wstąpienia do doliny oraz w wieczność którą zwolniły już jako milczenie stoją wyprostowane nad swym życiem długo poniewczasie powolutku pozbawiane uśmiechu i smutku słanego północy wraz z drzew poszyciem unoszą się w spokój wyposażone i wchłaniają światło lata w którego ciepło dolina bogata aż je przyciemni wino już czerwone potem porzucają ciepło wśród znoju i mnie nie znającego już spokoju. — Mój zasobnik dźwiękowy — rzekł Schneider — nie był już w porządku. Tak często go przegrywałem, że jego części się zużyły. Wtedy to usłyszałem. Sprawa jest mianowicie bardzo prosta: nastawiłem mniejszą prędkość. Oto wszystko. Zamilkł teraz. Mnie atoli jego uwaga nie zadowalała: — Co to było? — No tak, kiedy Homer recytował swoje pieśni, używał do tego liry. Aby uzyskać połączenie muzyki z tekstem, musiał w słowie zachowywać rytm, miarę wierszową. Później zauważono, że ów rytm mowy brzmi dobrze także bez muzyki. A potem doszedł do tego jeszcze rym, aby zaokrąglić melodię mowy. Geminidzi zaszli dalej. Ich wypowiedzi artystyczne — a były to ich wypowiedzi naturalne — miały, aby tak rzec, struktury trójwymiarowe. Łączyy słowo, muzykę i obraz. Oddziaływało to tak, że nie mogliśmy stawiać oporu. Przeważało j u nas wyczucie, ale nie rozumieliśmy ich. Geminidzi nie pojmowali tego. Zakładali, że ich] wypowiedzi są i dla nas zrozumiałe, bo tworzyli w naszej mowie. Lecz mowa ta była nagle taki jakoś dalekosiężna i skomplikowana, że wywoływała u nas tylko pewne skojarzenia, słowo zaś pozostawało ukryte. Dopiero gdy się nada melodii wolniejsze tempo, a więc ją niejako zniszczy, dochodzimy do zrozumienia rzeczy. Trzeba zlikwidować synkretyzm, przełamać, znieść dalekosiężność, by dotrzeć do słowa. Tego zaś oni nie mogli wiedzieć. Laudse opowiadał mi o drzewach, a ja nie pojmowałem. Ja, artysta, nie rozumiałem artysty Laudsego. Studiowałem sztukę i nie rozpoznałem, że Geminidzi odzwierciedlają swoje środowisko na modłę artystyczną. Jakże musieli być zawiedzeni, że ignorujemy ich poezję! Badaliśmy wszystko możliwe, nie wzięliśmy jedynie pod uwagę ich wielkiej kultury. Przewyższaliśmy ich techniką, natomiast rozwojem osobowości ludzkiej — nie. Może niezłe jest porównanie z Etruskami. Dziesięć saecula, dziesięć epok miało nosić nazwę Etrusków. Dziewiąta epoka ubiegła z pojawieniem się komety Halleya. Mniej więcej sto lat później nazwa Etrusków wymarła. Naród ten znikł z kart historii. To wyobrażenie o ograniczoności wszelkich możliwości jest naszej kulturze w pełni obce. Dla Geminidów natomiast etruski sposób pojmowania życia byłby bardzo zrozumiały. Oto zasadnicza różnica. My nie wzięliśmy jej pod uwagę. Myśmy jej nawet nie zauważyli. Po powrocie złożyliśmy Urzędowi do Spraw Przestrzeni Kosmicznej sprawozdanie. W związku z tym Urząd wstrzymał swój program lotów międzygalaktycznych. — Co? Taka była ich reakcja? — Nie, wysłali jeszcze jedną ekspedycję. — I co? — Jeszcze nie wróciła. Nie ma żadnych wiadomości. Dlatego zechce pan tego wszystkiego nie rozpowszechniać, póki pan nie będzie miał I czegoś dokładnego w rękach. Zaległo milczenie. Aliści Schneider jeszcze I nie skończył. Teraz to on chciał opowiadać. Zaczął ociężale: — Co do mnie, to nie znalazłem już spokoju w Antibes. Próbowałem. Starałem się usilnie znaleźć znów grunt w życiu. Stworzyłem tamten cykl. Zacząłem od Donkiszota. To byliśmy my, którzy z głupoty chcemy tego, co właściwe, a robimy to, co błędne. My, którzyśmy chcieli obsypać świat dobrodziejstwami, rozpoznaliśmy zbyt późno, że nie są one dobrodziejstwami dla każdego. Może — dodał z gorzkim uśmiechem — nawet nie dla nas samych. Następnie próbowałem ukształtować to, co dla nas znaczyło spotkanie z Kastorem. Życzliwość tamtych istot zaskoczyła nas. To, co początkowo uważaliśmy za obojętność, było w rzeczywistości innym ustosunkowaniem się do rzeczy. Temu ustosunkowaniu się próbowałem nadać kształt w obrazach Rendez–vous, Passacaglia, Bóg słoni i Lata przyszłości. Oczywiście, mógłbym był przedstawić także Geminidów. Ale oglądający nie potrafiłby i tak sklasyfikować tych istot. Dla niego byłyby to jedynie jakieś dziwaczne postacie. Natomiast za Donkiszotem, Passacaglia, Rendez–vous i Bogiem słoni kryje się dla oglądającego kultura, którą zna. Te znaki umie sklasyfikować, może je z czymś skojarzyć. Są dla niego poznawalne. Taki więc był mój cel. Służyły mu również obrazy, jak Dzień światłości, Sancho Pansa, Mozart. Tutaj zapowiadają się zmiany. Świat jasności przebija czerń. Wielkie jednak zagrożenie zaczyna się dopiero z pracą Oto ad i kraj. Kontynuowane jest w Pajęczym zamku i Sfinksie. Ostatni obraz to dla mnie rozpacz sama w sobie. Skarłowaciały człowieczek, istota rozumna, zdegenerowana do poziomu gnoma. To był’ Laudse! Nie mogłem się od niego odczepić. Stał się dla mnie zmorą. Brzemię to stało się po prostu zbyt wielkie, by móc żyć dalej jak dotychczas. Zawiodłem jako artysta. Jako człowiek zawiodłem. Jakże mogłem jeszcze pracować! Zapakowałem parę skarpet i zwiałem. Tu oto znalazłem zadanie. Co ludzkość uczyniła z Indianami Ziemi Ognistej, podobne jest do zła wyrządzonego przez nas Geminidom. I zaśpiewał jakąś pieśń indiańską. Zbudowana była na jednym tylko dźwięku i opowiadała jakąś legendę. Brzmiało to prymitywnie i szorstko. We mnie coś stawiało opór. Schneider schronił się w jakiś świat pozorny. Może było nawet rzeczą ważną zachować tę kulturę, ale nie mogło jej to wskrzesić. I mimo że zauważyłem niesłuszność swego zarzutu, chciałem nie oszczędzić go Schneidrowi. — Zapewne, jestem tylko zwykłym pilotem międzyplanetarnym i prawdopodobnie nie przystoi mi czynić panu wymówki. Ale dokąd byśmy zaszli, gdyby każdy, który zawiódł w pewnym określonym punkcie, zaraz wszystko rzucał? Schneider zaśmiał się. Gorzko. — Raz zawiódł! Drogi panie, to nie był błąd, to było przerażenie. Oni mówili do nas, a my staliśmy obok i badaliśmy skład górnych warstw gruntu. I mówili do nas także wtedy, gdy konstruowaliśmy dla nich śmierć. Nie! Nie mogę więcej pracować. Nie potrafię już zupełnie wziąć ołówka do ręki i rysować. A ponadto Urząd do Spraw Przestrzeni Kosmicznej był innego zdania. Po krótkiej pauzie ciągnął dalej: — Pomimo to wiem, że głupotą jest siedzieć tutaj i przepraszać za to, że usiłuję podtrzymywać sztukę Indian Ziemi Ognistej. Inni potrafią to lepiej. I tak siedział ten złamany człowiek, nie powiedziawszy nic więcej. Patrzał cały czas w swój kieliszek. Nagle uniósł głowę i spojrzał mi w oczy: — Niech pan to zrobi! Niech pan napisze! Może pan potrafi. To powiedziawszy, wstał i poszedł. Zostałem sam w mieszkanku Schneidra, wpatrzony w zasobnik dźwiękowy. Potem i ja poszedłem. Przełożył Henryk Paweł Anders Karl–Heinz Tuschel ZIMNE SŁOŃCE 1 Zaczęło się w ten sposób, że urządzenia automatyczne taksówki stelarnej Kappa Tau 73–21 obudziły pilota już na długo przed czasem. Pilot, silny młody mężczyzna około pięćdziesiątki, wypełznął stękając z anabiotycznego pojemnika i mimo że zawsze przy takich okazjach odczuwał rwanie, był w bardzo dobrym nastroju, gdyż uważał, że podróż już się skończyła i że wreszcie otrzyma w miejsce swej starej zardzewiałej gabloty jedną z tych nowych eleganckich taksówek typu Beteigueze, których używano podczas dalekich podróży w obszarze tej części spirali. Przeciągnął i wyprostował się, wymachiwał rękoma i nogami, aby sprawdzić, czy wszystko jeszcze funkcjonuje; gdy jednak jego spojrzenie przypadkowo padło na armatury, zamarł w bezruchu. To, do czego zmierzała jego taksówka, stara szalupa, nie było w każdym razie rodzimym systemem słonecznym. Burknął. Jak większość pilotów, tak i on przyzwyczaił się do niezrozumiałego przeklinania, gdyż ciągle zdarzali się pasażerowie, którzy nie znosili mocnych słów. Ale wnet się uspokoił. Właściwie byłoby niemal cudem, gdyby ta ostatnia podróż przebiegała bez zakłóceń. Znał swoją Lizę, bo tak mawiał o swej taksówce, znał jej starcze grymasy, pamiętał jednak również, że go nigdy nie zostawiała na pastwą losu, ani podczas tej szamotaniny z kometą w ubiegłym roku, ani też wtedy, kiedy dostał się w burzę lodową na Marsie. I w gruncie rzeczy był do niej przywiązany, a nawet cieszył się, że mógł nią jeszcze raz jechać; ten stary fizyk chciał natychmiast wyjechać na dwa lata świetlne w kosmos, żaden inny pojazd nie był akurat do dyspozycji. Pilot pocierał w zamyśleniu szczeciniasty policzek. Zwykle golił się zaraz po obudzeniu, teraz jednak chciał najpierw zobaczyć, co się stało. Na samym początku stwierdził, że taksówka była już w połowie okresu hamowania; lądując krzywym torem brała kurs na jakieś ciało niebieskie, którego właściwie nie ma. To znaczy, ono oczywiście istnieje, widać je wyraźnie na ekranie radaru, nie było jednak zaznaczone na żadnej mapie nieba, a ostatnie doniesienia międzygwiezdnej służby ostrzegawczej nie zawierały żadnych informacji o tym okruchu. Był on jeszcze oddalony o jakieś dziesięć jednostek astronomicznych. Niedoświadczony pilot pewnie skorygowałby po prostu kurs, nadał depeszę ostrzegawczą i ponownie położyłby się spać. Byłoby to jednak czystą lekkomyślnością. Musiała być w końcu jakaś przyczyna, dla której taksówka zboczyła z kursu, zmierzała ku temu obiektowi. A więc najpierw coś dokładniejszego o tym obiekcie stelarnym. Acta — objętość i masa nieco większa niż naszego rodzimego Jowisza. Średnica około 200 000 kilometrów, zimno — to znaczy, chwileczkę, co to było? W obszarze podczerwonym ciało to pokazywało dwa naprzeciw siebie żarzące się kaptury. „Widocznie jakieś zastygłe słońce, zbyt małe, by dzielić niezwykły los gwiazd ciągu głównego. Rzecz niecodzienna. Wiedział, że coś takiego istnieje. Ciała te występowały jako planety i obiekty towarzyszące gwiazdom podwójnym, ale jeszcze nigdy nie słyszał od żadnego kolegi, żeby ktoś spotkał coś takiego pojedynczo. A więc: określić elementy toru ciała, nadać meldunek ostrzegawczy — to byłoby pierwszą sprawą. Pół–słońce, pół–planeta, pomyślał i zaczął pojmować, dlaczego taksówka zmieniła kurs. Jeżeli więc — do cholery! Podrapał się po głowie, Ciało wykazywało zarówno cechy słońca jak i planety. Jeżeli więc w układzie fotonicznym taksówki nastąpiło z jakiegokolwiek powodu zwarcie jakiegoś toru, to mogło się zdarzyć, że taksówka mylnie rozpoznała ten obiekt jako cel! Jasne — jeśli jakieś względnie małe ciało dostało się do stożka radaru, to automatyka programowała manewr wymijający. Większych ciał nie brano pod uwagę, gdyż normalnie nie występowały one w tej części systemu słonecznego. Urządzenia automatyczne stanęły przed jakimś problemem i — z powodu niewielkiego defektu — rozstrzygnęły go nieprawidłowo Mogło nawet tak być, że defekt powstał dopiero na skutek konieczności podjęcia tego rodzaju decyzji, to znaczy zakwalifikowania istniejących cech obiektu docelowego, mimo blokady, która ze względu na brak innych cech (kilkanaście planet, czas trwania lotu itd.) z pewnością działała. Masz babo placek! Trzeba było skontrolować cały układ fotoniczny; była to robota na parę dni. A przede wszystkim: gdzież można by wysączyć całą fotonikę i zostawić na tyle dni niestrzeżoną i niezdolną do jazdy taksówkę? Były tylko trzy możliwości: absolutnie wolny korytarz przelotowy, bezpieczny tor parkingowy lub powierzchnia jakiejś planety! To ostatnie jednak w przypadku tego ciała nie wchodziło chyba w rachubę. Pilot spojrzał na mapy. Sam korytarz lotów był wprawdzie na najbliższe dni wolny, przynajmniej wskazywały na to doświadczenia lotów kosmicznych. Lecz któż mógł wiedzieć, czy ta słońco–planeta nie wlokła za sobą kupy śmieci? A gdy kończył się ten krytyczny odcinek, na którym mogło to wystąpić, wówczas odstęp od zewnętrznego pasa kometowego słońca był już zbyt mały. Nie pozostawało więc nic innego, jak w dalszym ciągu brać kurs na obce ciało. Jako byłe słońce miało ono z pewnością jeszcze jakąś atmosferę i oby również ochronne pole magnetyczne, to jasne, oba świecące kaptury wskazywały na jakiś podział rotacyjny, a gdzie była rotacja, tam było także pole magnetyczne. Zatem znalazłby się tam chyba jakiś bezpieczny tor parkingowy. Jak wyglądało właściwie otoczenie tego zimnego słońca? Pilot zaprogramował promień sondujący wprawiając go w ruch kołujący. Potrzebowałby chyba około kwadransa na palpację całego obszaru; w tym czasie mógł więc udać się do toalety. Podczas golenia przyszło mu na myśl, że chyba będzie lepiej obudzić obu pasażerów, fizyka i jego ładną asystentkę, będą mu wprawdzie tylko zawadzać i stawiać niepotrzebne pytania, ale może okazać się konieczne jakieś nagłe manewrowanie, a to nie zawsze wpływa korzystnie na ludzi w stanie anabiozy. Kiedy miał już gładkie policzki, zdecydował się. Najpierw chciał zbudzić fizyka, ten miał już potem wyjaśnić swej asystentce, dlaczego zostali obudzeni i zająć ją w jakiś sposób. Niczym nie zaabsorbowani pasażerowie byli w takich sytuacjach po prostu plagą; wiedział o tym z doświadczenia. Fizyk, chudy, starszy mężczyzna, niewiele ponad setkę, okazywał irytację z powodu postoju. Był związany terminami, czekał go kongres, na którym chciał przedłożyć rezultaty swych doświadczeń, jednak wyniki badań mógł uzyskać dopiero na ziemi, gdzie znajdował się współpracujący z nim ośrodek wykonujący dla niego prace pomiarowe, a pozostało już niewiele czasu do kongresu. Wiedział, że jego dziedzina — badania nad długością elementarną — tylko niewielu specjalistom wydawała się sprawą tak ważną, jaką w rzeczywistości była i że nie — fizykom nie można było w żaden sposób wytłumaczyć, dlaczego do pomiaru nikłej, elementarnej długości potrzeba ogromnych odległości stelarnych, chociaż każdy w szkole uczył się, że dla wniknięcia w świat podcząsteczek potrzebne jest także przeciwieństwo, a mianowicie coraz większe energie. A już zupełnie niemożliwym było wyjaśnienie tym ludziom kosmosu, dlaczego są tu potrzebni fachowcy i dlaczego nie można tego załatwić z ziemi i z automatycznych sond. Fizyk przyzwyczaił się do tego, ale w tym momencie znowu uniósł się gniewem. Nie pohamował go jeszcze, kiedy asystentka została obudzona. Nie była to „jego” asystentka — ta musiała pozostać na ziemi, nie przeszła przez kontrolę stanu zdrowia (nie było to nic poważnego i nie miało wpływu na pracę): „Nowa” szybko się wciągnęła, była młoda i przystosowywała się szybko do nowych warunków, ale w gruncie rzeczy była fizykowi ciągle jeszcze obca, gdyż te dwa tygodnie, które potrzebowali dla swych pomiarów, były zawalone robotą, i nie pozostawało wiele czasu na dyskusje, nawet fachowe. Asystentka nie okazała żadnej irytacji przerwą w podróży; nie znała jeszcze, co to brak czasu starego uczonego; dla niej spotkanie tak rzadkiego ciała niebieskiego było wielką przygodą; z ciekawością wypytywała więc pilota o wszystko, co on o tym wiedział i co można było stwierdzić w miarę zbliżania się. Promień sondujący wykazał na początku, że otoczenie tego miniaturowego słońca było wolne od większych ciał towarzyszących, tak że nic nie stało na drodze dalszego zbliżania się. Powoli wyłaniało się coraz więcej szczegółów, coraz bardziej czyniąc wątpliwą nazwę, jaka tu miała być stosowna: słońce lub planeta. Wreszcie zgodzili się pilot i asystentka na nazwę Tramp, po pierwsze, ponieważ nie był on, jak należy, zgłoszony i zaznaczony w mapach, a po drugie, ponieważ nie można go było przyporządkować, a więc był on sam do pewnego stopnia nieporządny. Tramp miał niewielką gęstość i obracał się bardzo szybko. Okres rotacji wynosił około 8 godzin. Wynikiem tego była dość znaczna różnica między średnicą biegunową a równikową. Wynosiła ona prawie 20 000 kilometrów, a więc prawie dziesięć procent. Skutkiem tego było chyba to, że kaptury biegunowe jeszcze żarzyły się jak lawa, natomiast strefa równikowa była już stała. Atmosfera była o wiele mniej spłaszczona. Przy równiku nie była wiele wyższa niż na rodzimej ziemi. Miało to prawdopodobnie również związek z podgrzewaniem, jakiego doznawała na kapturach biegunowych. Żywy umysł asystentki uzupełniał suche stwierdzenia i pomiary pilota różnorakimi hipotezami i spekulacjami. Fizyk, którego to wszystko nie interesowało, przynajmniej teraz j jeszcze nie, postanowił przygotować dla wszystkich obfite śniadanie — w ten sposób chyba najlepiej przyczyniłby się do tego, by nie marnować bezsensownie czasu. — Któż myśli teraz o jedzeniu! — powiedział pilot, gdy fizyk zaproponował rezultat swoich rozmyślań. — Na przykład ja — zamruczał. — No dobrze, jeśli pan tak uważa — powiedział pilot pojednawczo i poczęstował się. Również asystentka nie dawała się prosić. Oboje pochwalili kunszt fizyka, a jego nastrój wyraźnie się poprawił. Szczególnie cieszyła go pochwała pilota, gdyż w czasie pracy było jego obowiązkiem troszczyć się o posiłki, co robił oczywiście dobrze. Radość jednak nie trwała długo, gdyż zamiast całkowicie poświęcić się przyjemności spożywania posiłku, pilot jednym okiem ciągle obserwował instrumenty; nagle musiał mocno zakaszleć, ponieważ zachłysnął się. — Co się stało? — zapytał fizyk. — Zbyt ostro przyprawione? Pilot wskazał, ciągle jeszcze kaszląc, na tablicę z instrumentami. Kiedy wreszcie mógł znowu mówić, powiedział: — Nagły wzrost temperatury w lewym kapturze biegunowym! Mam złe przeczucia! — Co to oznacza? — zapytała asystentka. — Wyjaśnię pani później — rzekł pilot; od tego czasu nie powiedział ani słowa, lecz manipulował gorączkowo przy urządzeniach. Wzruszając ramionami stary uczony odstawił śniadanie. Asystentka stała przez moment bezradnie, potem usiadła obok pilota i daremnie próbowała zorientować się w tablicy z instrumentami. Wreszcie pilot oparł się o poręcz siedzenia, odetchnął i powiedział: — Abyście państwo wiedzieli, co nas czeka. Na kapturach biegunowych ciągle jeszcze mają miejsce protuberancje. Wyrzucają one materię w przestrzeń. Na skutek tego unoszą się w egzosferze chmury skondensowanego gazu, zawierające prawdopodobnie również pył, a nawet niewielkie ciała stałe. Musimy wyłączyć układ fotoniczny w celu reperacji. Na torze parkingowym byłoby to zbyt niebezpieczne. — Milczał przez moment. Potem kontynuował: — Nic nie pomoże — musimy lądować. 2 Nikt, nawet pilot, nie mógł sobie wyobrazić tego, co było możliwe: W strefie równikowe] parametry podłoża były takie, że można było lądować. Nie wszędzie, rzecz jasna, jednak znaleźli nizinę, nieco większą niż cała powierzchnia ziemi, o temperaturze gleby 70° C, ciśnieniu nieco większym niż jedna atmosfera i, najważniejsze, o grawitacji dwukrotnie większej od ziemskiej. Samo lądowanie było zupełnie proste, gdyż automatyka lądowania funkcjonowała niezależnie od defektów układu fotonicznego. Największym zaskoczeniem był jednak fakt, że na podłożu stwierdzono około dziesięcioprocentowy udział tlenu w powietrzu, które w swych górnych warstwach zawierało tylko azot, hel i dwutlenek węgla, abstrahując od śladów różnych związków. O tym jednak nikt nie myślał, ani pilot, ponieważ musiał się całkowicie zająć reperacją, ani asystentka, ponieważ okazała się dostatecznie zręczna, aby mu w tym pomóc, ani też w ogóle fizyk, ponieważ nie interesował się tego typu sprawami. Ten brak zainteresowania był również powodem, dla którego pilot wkrótce polecił mu, by j się troszczył tylko o jedzenie i o nic więcej. Powodem tego stał się incydent, który miał miejsce zaraz po wylądowaniu. Oczywiście trzeba było zbadać podłoże i bezpośrednie otoczenie, aby się przekonać czy taksówka kosmiczna stoi bezpiecznie. Nie było to wcale takie proste, gdyż na zewnątrz panowała absolutna ciemność. Nawet światło gwiazd nie przenikało przez tę nieco zapyloną atmosferę. Na szczęście podłoże przy temperaturze siedemdziesięciu stopni emitowało tyle światła podczerwonego, że można było za pomocą noktowizora poznać teren. Ze względu na o wiele mniejszą krzywiznę powierzchni linia horyzontu przebiegała bardzo wysoko w porównaniu z warunkami ziemskimi; miało się wrażenie przebywania w głębokiej niecce, co było oczywiście złudzeniem. Mimo że taksówka wylądowała na nizinie, okalające góry były tak daleko — najbliższe znajdowały się w odległości 20 000 kilometrów, a więc w połowie obwodu ziemi — że nie można by ich dostrzec, nawet gdyby powietrze było zupełnie klarowne. Tyle można było jednak rozpoznać: znajdowano się na lekko falistym terenie o dość gładkiej powierzchni, z której tylko tu i ówdzie wystawały większe grupy niezbyt wysokich skał. Najbliższa z nich była w odległości pięciuset metrów i osiągała wysokość czterech, pięciu metrów. Wszystko to można było ustalić z pokładu, uzupełniając obraz podczerwony badaniami przy pomocy skierowanego promienia laserowego. Echosonda, dla której użyto teleskopowych wsporników taksówki, potwierdziła nośność powierzchni. Potem jednak musieli opuścić taksówkę, ponieważ zanim wyłączono układ fotoniczny, należało zapewnić obserwację w inny sposób. Pilot zabrał ze sobą fizyka, by ochronić jego asystentkę — która odznaczała się raczej delikatną budową — jakkolwiek by było, praca przy podwójnym ciążeniu nie była niczym przyjemnym, zwłaszcza, że obaj pasażerowie nie przejawiali w tym żadnego doświadczenia ani zręczności. Okolica była dobrze oświetlona reflektorami taksówki. Wózek elektryczny z dwiema osobami, masą materiałów i urządzeń toczył się spiralnie wokół pionowo stojącej taksówki, przy czym pilot uważnie obserwował podłoże. Dookoła widać było gładką skałę lekko spadzistą. Wylądowali — na wierzchołku małego pagórka. Podłoże było tak gładkie i pozbawione pyłu, że mogli bez większych przygotowań nakleić kamery podczerwone, sensory dźwięku i inne urządzenia. Planetolog byłby pewnie zdziwiony, bo przecież atmosfera była bardzo zapylona, jednak pilot cieszył się, że wszystko szło sprawnie, natomiast fizyk, który był mniej wytrenowany, musiał walczyć ze swym kombinezonem ochronnym i z własną niezręcznością. Pilot surowo przykazał swemu towarzyszowi, aby w żadnym wypadku nie wychodził poza krąg świetlny, który zaznaczały reflektory taksówki. Z jednej strony była to tylko jedna z wielu instrukcji, z drugiej strony fizyk starał się we własnym interesie szybko i niezawodnie wykonać powierzone mu usługi pomocnicze, no i stało się: Jedna z rur wypadła mu z ręki — fizyk nie docenił jej ciężaru, podwójnego w porównaniu z jego ziemskim doświadczeniem — rura potoczyła się powoli w dół zbocza, fizyki poszedł za nią, ciężko stąpając, pilot krzyknął — Stój! — tamten był już jednak poza polem świetlnym. Rzucił się do przodu, by chwycić rurę, jednak widocznie zbocze było tu bardzie strome i fizyk — zamiast pochwycić rurę zaczął sam spadać. Natychmiast wyprostował ręce i nogi i przestał się toczyć; tak leżał jeszcze przez moment. Nie, nie był ranny. Podniósł się i zauważył, że stracił orientację. Krąg świetlny taksówki kosmicznej był po lewej stronie, wbrew jego przypuszczeniom, że jest po stronie prawej. Był zdumiony, że tak daleko się toczył — krąg świetlny był oddalony przynajmniej o sto kroków. Fizyk trochę się dziwił, że pilot się nie zgłasza, nie przyszło mu jednak do głowy, że antena na jego hełmie odłamała się. Zaczął człapać ciężko w stronę kręgu świetlnego, ale po dziesięciu krokach odniósł wrażenie, że taksówka jest teraz jeszcze bardziej oddalona. Zrobił jeszcze dziesięć kroków i to wrażenie potwierdziło się. Było jasne, że podążał za fatamorganą. Co robić? Najlepiej poczekać. Z pewnością nie odszedł jeszcze zbyt daleko, a pilot lepiej chyba wie, co należy uczynić w takim wypadku. Teraz jednak poczuł, że bolą go wszystkie kończyny i nagle dostał zawrotów głowy. Musiał usiąść, co przy tej ciężkości było związane z dużym wysiłkiem. Potem wydawało mu się przez moment, że zrobiło mu się ciemno w oczach, gdy jednak zobaczył świecące cyfry na urządzeniach, które miał na ręce, doszedł do wniosku, że reflektor został wyłączony. Gdy fizyk zniknął z kręgu świetlnego, pilot wołał go kilkanaście razy, jednak zamiast odpowiedzi docierało do niego drogą radiową pełne niepokoju pytanie asystentki, co się stało. — Pani szef wypadł z kręgu świetlnego i nie zgłasza się — powiedział. — Proszę posłuchać, siedzi pani przed monitorami — czy może pani nastawić reflektory na nieco większy krąg Świetlny? Nie, proszę to zostawić, to zbyt skomplikowane, aby można było wyjaśnić, zrobimy to inaczej: Czy pani sobie przypomina, przy którym pulpicie stałem, gdy włączałem reflektory? Tak? Dobrze, proszą przejść tam. Jest pani? Po lewej stronie jest piąć dźwigni z czerwonymi głowicami; proszą pociągnąć drugą z lewej w dół, bardzo dobrze! Światło zgasło. — Dobrze, teraz niech pani podejdzie do monitorów podczerwonych, to są jedyne, które teraz świecą. Czy widzi pani szefa? — Widzą tylko pana! — odpowiedziała asystentka tłumiąc zdenerwowanie. — Bez nerwów, dziewczyno! — powiedział pilot. — Niech mnie pani obserwuje i jeśli zginą z pani pola widzenia, niech mi pani o tym powie! — Dobrze, zrozumiałam. Pilot wyjął mały noktowizor z kieszeni swojego ubrania ochronnego i umieścił na wizjerze swego hełmu. Poszedł kilka kroków naprzód i zauważył, że teren jest bardziej spadzisty. Stanął i zaczął dokładnie oglądać wycinek terenu leżącego przed nim. Ta czarna kreska tam — to była z pewnością rura. Potem teren znowu się wznosił. Gdyby fizyk tam był, musiałby go dostrzec. Zauważył wprawdzie kilka cieni, ale nic nie przypominało stojącego lub leżącego mężczyzny. Musiał wiąc zejść w dół. — Zniknął pan w połowie — zawołała asystentka. — Tak, dziękują — powiedział pilot, odwrócił się i zaczął namierzać na taksówką kosmiczną. — Proszą się uspokoić, jeśli teraz zniknę całkowicie — widzą zawsze wierzchołek! Ostrożnie schodził w dół. Co dwa lub trzy kroki odwracał i orientował sią. Fizyka odnalazł dopiero wtedy, gdy się o niego potknął. Ponieważ on usiadł, tworzył w noktowizorze tylko ciemną plamą. Pilot położył rękę na ramieniu fizyka. Ten zerwał się, to znaczy — chciał się zerwać, jednak niezwykłe ciążenie odebrało jego ruchowi nie tylko siłę, ale także równowagę. Zatoczył się i upadłby ponownie, gdyby go pilot nie podtrzymał. Pilot dotknął lekko swego noktowizora i kieszeni na piersi fizyka. — Ach tak — powiedział fizyk — że też o tym nie pomyślałem! Pilot był człowiekiem dobrotliwym. Mógłby powiedzieć: Dlaczego opuścił pan krąg świetlny mimo moich zaleceń? Dlaczego usiadł pan i utrudnił w ten sposób poszukiwania? Niczego takiego nie powiedział. Ale gdy znaleźli się na pokładzie i praca mogła być kontynuowana, a właściwie dopiero porządnie rozpoczęta, powiedział: — Wie pan co? Niech no pan zatroszczy się o jedzenie, przynajmniej na tym się pan zna! 3 Tak też fizyk postąpił; nie tylko dlatego, że w ręku pilota, jak wiadomo, spoczywało w czasie podróży dowództwo, lecz również dlatego, że w gruncie rzeczy był człowiekiem rozsądnym. Przygotowywanie jedzenia zajmowało jednak niewiele czasu; reszta czasu stanowiła dla fizyka pewien problem, przed którym nigdy jeszcze nie stanął, a który był mu mniej znany niż wszystkie siedem planet Proxima Centauri. Jak wszyscy bardzo zapracowani ludzie tak i on życzył sobie często, by raz w życiu mógł się ponudzić; wyobrażał sobie, czego by on wtedy nie wyprawiał. Teraz właśnie nudził się — nie wiedział tylko, co z tym począć. Do gry w szachy brakowało partnera. Nie mógł czytać, bo biblioteka pokładowa była zamknięta — była ona oczywiście również fotoniczna, a cały układ fotoniczny był wyłączony. O czymś rozmyślać? Dobrze, ale o czym? Z początku spychał to na podwójne ciążenie, że na nic nie ma ochoty; mimo to był zły na siebie, gdyż opresja ta żadną miarą nie odpowiadała wyobrażeniu, jakie miał o sobie. I wreszcie spoglądał nawet nieco zazdrośnie na swą młodą koleżankę, która była tu, można powiedzieć, zatrudniona na pełnym etacie, podczas gdy on marnował czas. Aby nie być zupełnie bezużyteczny, zaproponował, że będzie pełnił wartę, gdy oni będą spać. Pilot przystał na to z uśmiechem, bo nie spodziewał się, że w ogóle mogłoby się coś stać. Jednak byłoby tak na pewno lepiej, a przecież musieli również spać — nawet częściej niż na ziemi — gdyż nawet nieróbstwo było tu wysiłkiem, a każda pomoc ciężką pracą. To dobre postanowienie nie dało się wcale tak łatwo wykonać. Siedział już po raz trzeci przed monitorem, na którym zlewały się obrazy i parametry przekazywane przez urządzenia zewnętrzne; znowu ogarnęło go zmęczenie, jakiego nigdy przedtem nie zaznał; była to jakaś mieszanina całkowitej apatii i przewrażliwionego czuwania; do tego dochodziła ta absolutna cisza — okropny stan. Od czasu do czasu głośno wydychał powietrze, chrząkał lub mlaskał, by chociaż coś słyszeć. Najchętniej pośpiewałby sobie, było to jednak niemożliwe ze względu na tych, którzy spali, a poza tym byłoby to chyba zbyt śmieszne. Również z zewnątrz nie można było niczego dostrzec ani usłyszeć. Było już tak źle, że kilka razy wmawiał sobie, że słyszy jakieś szmery, jakieś skrobanie i prawie niesłyszalne gwizdy. Jednak w kręgu świetlnym nie było niczego widać, przypisywał to swojemu nerwowemu przewrażliwieniu. W każdym razie ucieszył się, gdy nadszedł czas przyrządzania śniadania, był nawet w dość radosnym nastroju, gdy mógł już obudzić pilota i asystentkę. Pilot otworzył oczy, popatrzył gdzieś — nie zauważając fizyka — potrząsnął głową i spojrzał ponownie. — Dlaczego monitor nie działa? — spytał zdziwiony. Fizyk gwałtownie się obrócił i o mało znowu czegoś nie obalił. Faktycznie — ekran i skale monitora nie świeciły. — N…nie wiem — zaczął się jąkać — przecież jeszcze przed chwilą… Pilot gestem ręki przeciął mu dalszą wypowiedź. — Proszę zostać tu w środku i nie ruszać się z miejsca — powiedział do uczonego. — Pani pozostanie w śluzie — mówił dalej zwrócony ku asystentce. — Jeszcze powiem pani, co ma pani robić, ale mam nadzieję, że nic. Już w śluzie pilot zauważył, że ustawione urządzenia były częściowo przewrócone, a potem… — Nie do wiary! — zawołał. — Niech pani przyjdzie, niech pani przyjdzie! — Pociągnął asystentkę do włazu i pokazał palcem. — Co jest? — rozległ się z radia głos fizyka. — Niech pani opisze, pani ma w tym wypadku chyba bogatsze słownictwo. — Kotłuje się tu jakieś paskudztwo — relacjonowała asystentka. — To znaczy pod nami, na ziemi. Wygląda to jak wywrócona rzodkiew i ma mniej więcej taką wielkość. Coś takiego! One chodzą na liściach! To wcale nie są liście, to są nogi. Na tym siedzi taka biała bryła z cypelkiem. Czy ja powiedziałam, że oni się kotłują? To nieprawda, maszerują. Wszystko porusza się w jednym kierunku… — Czy pan mnie słyszy? — zapytał pilot w międzyczasie. — Proszę? — rozległo się z głośnika. — Chciałem się tylko dowiedzieć, czy pan ma z nami połączenie. Fizyk milczał. Dla asystentki sytuacja była niezręczna: zaczęła więc szybko dalej relacjonować. — W kilku punktach są korki, ale poza tym wszystko się porusza w kierunku… chwileczkę… północno… północno–wschodnim. Teraz jest ich tu pod nami coraz mniej… tylko kilka… teraz widać także, że się poruszają; przestawiają swoje liściaste nogi i posuwają się na nich do przodu, szybko jak na rośliny… Teraz już nie przychodzą żadne, a ta cała masa zniknęła z pola świetlnego… — Niech pani tu poczeka! — powiedział pilot i zszedł schodami w dół. Po kilku krokach i dogonił ostatnich spóźnialskich. Wyciągnął z górnej kieszeni nogawicy kombinezonu narzędzie i położył tej istocie na drodze. Przeszła 1 przez nie, nie zwróciwszy na to uwagi. Potem j rozejrzał się. Od razu zauważył, że kable prowadzące do i urządzeń śluzy były odsłonięte. Plastykowa izolacja została pożarta. Również z urządzeń zniknęły części plastykowe, silikonowe i inne, kilka z nich zostało przewróconych. Znała także parę tych istot zgniecionych przez przewracające się urządzenia. Jedną z nich zabrał do śluzy, a asystentka umieściła ją w przezroczystym pojemniku. Kiedy na nowo ustawili i okablowali wszystkie urządzenia mogli wreszcie usiąść do śniadania. — Proszę mi nie mieć za złe — rzekł pilot do fizyka — w swojej dziedzinie może pan być wielkim asem, ale poza tym nie może pan być nawet stróżem nocnym. Czy nie słyszał ani nie widział pan niczego, co poprzedzało te inwazję? — Tylko lekki szmer, coś w rodzaju skrobania lub gwizdania — odrzekł fizyk z zakłopotaniem — było jednak tak słabe, że uważałem to za złudzenie. — Więc chociaż coś — powiedział pilot zadowolony. — Zwiększymy więc czułość sensorów szumu, nie, włączymy wzmacniacz pośredni i będziemy przedtem wiedzieć, że nadchodzi stado takich wędrujących rzodkiewek. Jedli milcząc, gdyż nawet jedzenie było tu wysiłkiem. Właściwie pilot chciał pomóc fizykowi przejść do porządku dziennego nad zawodem, który ten sprawił, umniejszając — pozornie — ważność całej sprawy; osiągnął jednak coś zupełnie innego. Uczony miał najpierw poczucie winy i dlatego ściśle przestrzegał jego wskazówek. Teraz, gdy wydawało się to wszystko nie tak istotne, j odniósł wrażenie, że ostatnia uwaga pilota, a także odesłanie do nie funkcjonującego monitora były upokarzające i zdenerwował się. Nie dał jednak niczego po sobie poznać. Dobrze — pomyślał obrażony — jeśli tu już na nic się nie i zdam, to przynajmniej zajmę się tymi kreaturami. Nie jestem wprawdzie biologiem, ale naukowiec zawsze pozostaje naukowcem, a na ziemi będą się bez wątpienia bardziej interesować tym Trampem i jego kreaturami niż szczegółami naprawy i wtedy wielkodusznie wyjaśnię, że te badania były możliwe jedynie dzięki pomocy i poparciu pilota. Wzdrygnął się, gdyż zauważył, że jego myśli zdziecinniały, to jednak nie osłabiło ani jego złości, ani zamiarów. Przeciwnie — czuł się bardziej aktywny i nagle przyszło mu na myśl, że zauważył przedtem coś, czego pilot z pewnością jeszcze nie stwierdził. — Wskaźnik położenia taksówki wskazuje na pewne wychylenie — powiedział. — Duże? — zapytał pilot. — Dwie kreski. — Nie szkodzi. Pozycje, pionową namierza odbity promień laserowy. Jedna działka na skali oznacza odchylenie pionowe rzędu pięciu długości fal światła laserowego. Tylko przy starcie będziemy musieli to skorygować. Pilot mówił tonem uspokajająco–rzeczowym, ale fizyk w swym obecnym nastroju rozumiał to jako dewaluowanie swego spostrzeżenia, wydawało mu się, jakoby pilot chciał mu dać do zrozumienia, by nie udawał ważniaka. Zamiast niego zapytała asystentka, od czego to może zależeć. — Trudno powiedzieć — odrzekł pilot. Wstał, podszedł do monitora, spojrzał na wskazywane dane i wrócił na miejsce. — Z reguły już sam wiatr może spowodować takie odchylenie, jednak tutaj nie mamy prawie żadnych prądów powietrznych. Odchylenie wskazuje nota bene ten kierunek, w którym szły te rzodkwie. Być może istnieje tu jakiś związek. Sprawa ta ma chyba przyczyny tektoniczne. Prawdopodobnie pierścień stały strefy równikowej składa się z wielu brył, które powoli zmieniają położenie. Może być jednak inaczej. Skały są lekkie i twarde — możliwe, że linia podziału między skorupą a spodem jest nierówna i że ta trwała skorupa gnie się pod ciężarem. Stwierdzenie tego wymagałoby jednak większej ekspedycji ze specjalnymi urządzeniami i dłuższego okresu pobytu. W każdym razie dla nas nie przedstawia to żadnego niebezpieczeństwa. — Zajmę się jeszcze trochę… tą rzodkiewką — oznajmił fizyk. — Tak — odrzekł pilot — ale nie za długo, trzeba ją potem zamrozić, w przeciwnym razie ulegnie rozkładowi; proszę też nie otwierać pojemnika. Fizyk, tak czy owak już urażony, odczuł to jako naganę i wodzenie na pasku. Powiedział sobie jednak, że musi się pogodzić z rolą, którą tu już gra i poświęcił się oglądaniu wędrującej rzodkiewki. Nie było tam, rzecz jasna, zbyt wiele ciekawego do oglądania. Liście — w normalnym świetle ziemsko zielone, jak na ziemi — faktycznie wydawały się nogami. Z bliska widać było wyraźnie, że łodygi były kończynami wyposażonymi w stawy i zgrubienia przypominające mięśnie. „Korzeń” rzodkiewki, w przypadku tego egzemplarza zgnieciony, składał się — jak się wydawało — z jednolitej tkanki. Wysączała się zeń bezbarwna ciecz. Widocznie był to rodzaj spichrza, może żołądek, nie, chyba jednak jakiś magazyn — przede wszystkim dla przechowywania cieczy. Każde życie potrzebuje wody, tu jednak oni nigdzie jeszcze nie natrafili na wodę. Chwileczkę. Jeśli tutaj rzeczywiście grunt podnosił się i opadał, to również woda musiała ciągle wędrować. Właśnie to było wyjaśnieniem. Istoty te musiały więc wędrować za wodą! Dlatego też rośliny te były ruchome, a nie umiejscowione na stałe, jak to jest z reguły na ziemi! A jeśli to była jedna z tras ich wędrówek, to można wyjaśnić fakt, że na podłożu nie znaleziono żadnego pyłu! Wszystko się zgadzało. To ciało niebieskie było pół–słońcem pół–planetą. Żywe istoty były pół–roślinami pół–zwierzętami. Przedwczesna konkluzja per analogiam, fizyk zdawał sobie z tego sprawę, ale podobało mu się to. Przelotnie pomyślał, że z jego przypuszczenia wynika jeszcze coś innego, a mianowicie, że można oczekiwać jeszcze innych stad. Jednak to go nie martwiło. Wszystko, co dotyczyło taksówki kosmicznej nie obchodziło go zupełnie. Dano mu to wyraźnie do zrozumienia. Lepiej wróćmy do sprawy. Co można było jeszcze zobaczyć? Fizyk obracał pojemnikiem w jedną i drugą stronę i gdy spojrzał od spodu, zauważył jeszcze jedną część ciała, która nie miała nic wspólnego z ziemską rzodkiewką: soczewkowaty tułów czy głowę o czterech, pięciu centymetrach średnicy z otworem otoczonym z wszystkich stron czymś w rodzaju kolców, prawdopodobnie zębami. Ze względu na uszkodzenie nie można było niczego więcej rozpoznać. Uczony schował pojemnik do zamrażarki. Czuł się teraz znacznie lepiej. Przyłapał się nawet na tym, że zacierał ręce, co było u niego oznaką dobrego samopoczucia i przedsiębiorczości. W tym momencie minęła mu złość, nazwał siebie głupcem, za to, że żywił takie uczucia do pilota, gdy ten czynił wszystko, by oni jak najszybciej stąd odjechali. Jego aktywność wymagała jednak zatrudnienia. Szkoda, że nie jest biologiem. Mimo wszystko mógłby zlecić bibliotece zestawienie podstawowych praw biologii. Podszedł do urządzenia wydającego i włączył. Tyle manipulował nim w okresie pracy, że obsługa była mu dobrze znana. Ale jeszcze nie wystukał całego programu, gdy dobiegł pilot i szybkim ruchem wszystko wyłączył. — Czy pan zwariował? — wrzasnął na niego pilot. — Mamy zaczynać od nowa? Myślałem, że panu się spieszy do domu! 4 Oczywiście pogrążony w myślach fizyk faktycznie zapomniał, że cały układ fotoniczny został i musiał zostać wyłączony. Zbity z tropu próbował się wytłumaczyć, ale jak to zwykle bywa, gdy człowiek o wysokim mniemaniu o sobie musi przyznać, że nie ma racji — zabrzmiało to jak zrzędzenie i słyszało się raczej jak zarzut niż usprawiedliwienie. Pilot, który nie tylko był świadomy swej racji, ale także poczuł, że jego dotychczas okazywana cierpliwość była daremna, zaczął pomstować; niezdyscyplinowanie, roztargnienie i indolencja w sprawach praktycznych należały do łagodniejszych zarzutów. Asystentka próbowała uspokoić zdenerwowanego pilota. — No, skończże wreszcie z tym gderaniem! — zawołała — czy nigdy jeszcze z przeoczenia nie wykonałeś fałszywego ruchu? Pilot przerwał i wlepił oczy najpierw w asystentkę, potem w fizyka, machnął ręką i odszedł. Asystentka poszła za nim, a uczony słyszał, jak mówiła do pilota. Stał jak wryty. Więc było już tak daleko! Oni oboje już byli na „ty”, a on, ta właściwa głowa całego przedsięwzięcia został nie tylko skrzyczany jak uczniak, ale był także poza nawiasem, poza tą zażyłą atmosferą pracy, którą tak bardzo cenił, o którą tak bardzo się troszczył kierując z dużym sukcesem zespołami roboczymi. Z dużym sukcesem, jak jeszcze raz w myślach podkreślił. W tym nieodpowiednim momencie wróciła asystentka. Próbowała w dobry sposób do niego przemówić, tak jak przed chwilą w rozmowie z pilotem. Fizyk nie dał jednak sobie niczego powiedzieć i w opryskliwy sposób polecił jej, by poszła do swego pilota i pomogła mu, aby można było się stąd wydostać; im szybciej, tym lepiej. Asystentka dumnie odwróciła głowę i odeszła. Cała ta złość stała się bodźcem dla uporu uczonego. Nie wolno mu było skorzystać z biblioteki? Proszę bardzo, da sobie radę bez niej. Sam sobie ustali program badawczy i wykona go bez jakichkolwiek środków pomocniczych — jedynie dzięki przeważającej sile wyćwiczonego umysłu. Będą jeszcze podziwiać! Bez większego trudu udało mu się nawiązać do wcześniejszych rozmyślań. Wygrzebał wszystkie wiadomości wyniesione ze szkoły, choć zamazały się w jego pamięci po tak długim, długim czasie; porównał je z wszystkimi dotychczas znanymi szczegółami dotyczącymi Trampa, warunków panujących na jego powierzchni, zamieszkałych tu istot żywych i spróbował sformułować kilka tez, które należało potem sprawdzić. Gdy wreszcie przyjrzał się wynikowi swoich badań, uznał, że wcale nie jest taki zły. Uważał nawet, że może być z tego trochę dumny. Co mówiły jego tezy? Po pierwsze: geneza. Silna rotacja doprowadziła do nagromadzenia ciężkich substancji w strefie równikowej. Ciężkie substancje kondensowały się gorzej niż lżejsze. Kiedy utworzyła się twarda warstwa, doszło na skutek rotacji do silnego spłaszczenia na biegunach. Twarda warstwa stanowiła izolację cieplną, tak że miał miejsce silny spadek temperatury od biegunów ku równikowi. Następstwem tego była silna cyrkulacja powietrza. Na biegunach było powietrze podgrzewane, unosiło się, odpływało w kierunku równika, ochładzało się, na równiku opadało wykazując dodatkowe działanie chłodzące. Stąd nie było tutaj znaczniejszych poziomych ruchów powietrza, a jego temperatura była niższa od temperatury gruntu. Temperatura przygruntowa była wysysana w kierunku biegunów. Ponieważ znajdowali się w niecce, można było przypuszczać, że wiatry biegunowo–równikowe znikały wraz z deszczem na zboczach okalających gór i że woda tylko stamtąd wpływała na równinę. Nie widzieli wprawdzie wody, ale z pewnością istniała, gdyż istniało życie. Po drugie: życie. Życie istniało, wykazała to autopsja, wskazywała na to również obecność tlenu w atmosferze. Względnie bezwietrzna pogoda w strefie równikowej i góry na krawędziach niecki musiały na tyle zwalniać proces mieszania się z resztą atmosfery, że tlen wytworzony przez żywe organizmy wykazywał tu większą koncentrację. Ze względnie wysokiego stadium rozwoju życia można było wyciągnąć dwa wnioski: że warunki umożliwiające życie z pewnością nie zmieniły się tu od setek milionów lat, co było trudne do sprawdzenia i że musi istnieć jeszcze wiele innych gatunków. Poza tym wydawało się, że te nagie skały są tu wyjątkiem. Przynajmniej jeden z tych wniosków — co do istnienia innych gatunków — był jak najbardziej sprawdzalny! Fizyk przygotował dokładnie i sprytnie ten eksperyment sprawdzający — sprytnie, gdyż nie chciał się narazić na zakaz ze strony pilota, dokładnie, ponieważ oczywiście chciał uniknąć ponownego pecha. Obejrzał szkic otoczenia taksówki sporządzony na podstawie zdjęć lotniczych i podczerwonych i poinformował się, dokąd te wędrujące rzodkiewki mogły zmierzać. Na to pytanie nie dało się, rzecz jasna, odpowiedzieć na podstawie mapy, była ona zbyt mała; odkrył jednak, że na trasie wędrówki leżała grupa skał znajdująca się najbliżej taksówki. Przywiodło mu to na myśl, że innych gatunków — lub w ogóle jakiegoś ich bogactwa — należy szukać z pewnością tam, gdzie teren nie był tak monotonny. Te pięćset metrów do skał nie stanowiło problemu, stamtąd nawet widziałby taksówkę, a te głupie błędy, które przedtem popełnił, w żadnym wypadku nie powtórzyłyby się. Ze śluzą i kombinezonem ochronnym był już przed tą pracą dostatecznie zaznajomiony i… i… Jego myśli powróciły znów do tych istot. Zaraz, jak to one się poruszały? Zwierzęta na Ziemi czyniły to za pomocą swoich mięśni, w których utleniało się paliwo, lecz te ruchome rośliny pobierały energię z otoczenia. Mgliście przypomniał sobie, że komórki zwierząt oddychały i że to oddychanie było poprzedzone niższym stadium, kiedy pobierały energię z procesu fermentacji… Czy jednak ten proces dostarczał wystarczającej energii dla ruchu mięśni? Z ubolewaniem stwierdził, że jego wiadomości z chemii nie są wystarczające, by dać odpowiedź na to pytanie. Fizyk znajdował się w dziwnym stanie. Gdy intensywnie rozmyślał o przedmiocie swych spekulacji, czuł się rozluźniony, aktywny i rozpierało go miłe dążenie badawcze. Gdy jednak, jak właśnie teraz, to napięcie słabło, nachodziły go wątpliwości: Czy to było słuszne, co robił za plecami pilota i asystentki? A jeśli te badania były rzeczywiście tak ważne, to dlaczego, otwarcie nie przeprowadził tej sprawy w ten, sposób, by przywieźć na Ziemię dokładniejszej dane o życiu na Trampie? Chcąc rozwiać te wątpliwości, przyniósł ponownie z zamrażarki pojemnik z nieżywą rzodkiewką. Faktycznie, ledwie zagłębił się w obserwację tego żyjątka i już poczuł się przekonany o konieczności swego zamiaru. Dokonał przy tym nawet jeszcze jednego odkrycia. Gdy obracał pojemnikiem to w jedną, to w drugą stronę, zaczęło mu się nagłe wydawać, jakoby tam coś połyskiwało bladą czerwienią, nie przez cały czas lecz tylko w pewnych momentach; po kilku daremnych próbach znalezienia źródła tego zjawiska świetlnego wewnątrz pojemnika, zauważył, że chodzi tu tylko o odbicie światła o ściankę pojemnika. Źródłem była świecąca lampka radiometru, który miał w kieszeni na piersiach. To żyjątko było radioaktywne, choć słabo! Jak pośpiesznie wykazał, radioaktywność skupiała się przede wszystkim w cieczy, która wypłynęła z tkanki chłonnej rzodkiewki i zamarzła w rogu pojemnika. Radioaktywność otoczenia została zmierzona zaraz na początku. Była ona nieco większa niż na Ziemi, ale niewiele większa niż u znanych źródeł leczniczych, była więc dostatecznie odbijana przez kombinezon ochronny. Tu jednak panowała o wiele wyższa koncentracja i dla profesora było od razu jasne, że dla tego żyjątka radioaktywność jest najwyraźniej źródłem energii, w przeciwnym razie nie rozwinęłoby zdolności jej magazynowania. W tym momencie wszedł pilot i dosiadł się. Fizyk spojrzał na niego zdziwiony. — Jeszcze dwie zmiany i Liza jest znów zdolna do startu. — To miłe — odrzekł drugi z rezerwą. — Pan coś odkrył? — spytał pilot troszcząc , się o kontakt i wskazał na pojemnik. — Tak — fizyk zrezygnował z postawy nacechowanej rezerwą — niech pan spojrzy! — Zademonstrował radioaktywność. — Potrzebujemy pojemnik ołowiany! Mamy coś takiego na pokładzie? — Czy zajmował się pan tym przez cały czas? — spytał pilot z zatroskaniem. — Nie, nie — uspokoił go fizyk — prawie cały czas było to w zamrażarce. — Jestem panu za to bardzo wdzięczny — rzekł pilot z ulgą. — Jak mogłem to przeoczyć! No, wie pan, gdy się człowiek na czymś koncentruje, jak na przykład teraz na tej reperacji — zresztą pan to pewnie również zna. Uczony przyłapał się na tym, że rozkoszował się tą sytuacją i od razu był za to na siebie zły. — Muszę po męsku z panem porozmawiać — rzekł pilot. — Widzi pan, ja zupełnie rozumiem, że ten postój pana denerwuje; z pewnością nie jest to także zbyt miła sytuacja, gdy pozostaje tylko czekać i nie można niczego zrobić, by przyspieszyć sprawę. Może też denerwowałem pana takim czy innym odezwaniem. Nie było to jednak moim zamiarem i gdyby tak rzeczywiście było, to niniejszym proszę pana o wybaczenie. Może mnie pan zbesztać od najgorszych, jeśli to panu sprawi ulgę. Ale na miłość boską, w czym zawiniła pańska asystentka? Nie wiem, o czym przedtem państwo rozmawiali, ale teraz to biedactwo wypłakuje sobie oczy. Niech się pan przezwycięży, pójdzie do niej i powie jej jakieś dobre słowo! Fizyk przytaknął. — Ma pan rację — oznajmił. — Liczę na pana. — Pilot wstał. — I jeszcze jedno: niech pan zbyt nisko nie ocenia swego udziału w przebiegu naszej pracy! Chciał powiedzieć fizykowi coś miłego, osiągnął jednak coś przeciwnego, gdyż to właśnie przypomniało fizykowi o jego zamierzeniu. Ponieważ jednak obiecał to pilotowi poszedł do kompleksu fotonicznego i przemówił do asystentki używając bez zastanowienia formuły zasłyszanej od pilota: — Bardzo proszę…, jeśli może panią zdenerwowałem…, nie było to jednak moim zamiarem…, przepraszam panią… Asystentka spojrzała szeroko rozwartymi oczyma, zbyła to jakąś utartą formułą, ale fizyk już wcale nie słuchał, lecz pomyślał, ona jest naprawdę ładna. Szybko odwrócił się. W przejściu obejrzał się, prawie wbrew woli, za siebie, i zobaczył, jak asystentka z wdzięcznością patrzyła na pilota — i coś go nagle przeszyło; w normalnych warunkach uznałby to za odruch głupi i nie na miejscu, a mianowicie za zazdrość. Potem, ledwie tamci oboje poszli spać, udał się prosto do śluzy, założył kombinezon ochronny, wyśluzował się i usiadł na wózek elektryczny. 5 Po raz pierwszy od wylądowania fizyk czuł się po prostu dobrze. Ciche brzęczenie wózka brzmiało mu jak pełna otuchy muzyka. Włączył znajdujące się na hełmie sensory szumu i miał przed sobą noktowizor; ze względu na złe doświadczenia zamierzał włączać światło widzialne tylko gdy chciał coś oglądać z bliska. Na szczęście można było obsługiwać wózek jedną ręką: drążek sterowniczy do przodu — przyspieszenie, do tyłu — hamowanie, w lewo lub prawo — zakręt. Orientacja była również sprawą prostą, gdyż wózek był wyposażony w kompas giroskopowy; poza tym jeździł zupełnie wolno. Przemierzał dolinę, w której siedział bezradnie, kiedy fatamorgana wystrychnęła go na dudka, a następnie wjechał na przeciwległe zbocze. Skały, które na moment stracił z pola widzenia, pojawiły się ponownie, a w noktowizorze było widać ciemne punkty, które zdawały się poruszać. Czyżby to były te rzodkwie? Nie, z pewnością były już dużo dalej! Poza tym te wchodziły ukośnie w pole widzenia; szły z innego kierunku — nie od strony taksówki. Fizyk zatrzymał pojazd i wyłączył silnik. Teraz można było usłyszeć odgłosy drapania i skrobania. Fizyk zdecydował się włączyć reflektory. Faktycznie, to były żywe istoty, które tutaj zamieszkiwały, wprawdzie jak najbardziej spokrewnione z tymi rzodkiewkami, jednak różniły się od nich. Najbardziej rzucało się w oczy, że one chodziły tylko na kilku liściach, a pozostałe ciasno przylegały do ciała biało lśniącego w świetle reflektorów, co stanowiło o pewnym ich podobieństwie do ziemskich kalafiorów. Ich ruchy były — w porównaniu z rzodkiewkami — bardzo powolne; nie chodziły one, lecz przesuwały się do przodu. Uczony nadał im nazwę „pełzająca kapusta”. Tym razem było to znowu wielkie stado o niezliczonej ilości tych istot. Fizyk zbliżył się do ostatnich egzemplarzy tego stada i skierował radiometr w pobliże jednego z nich. Radiometr zaświecił. A więc tu również promieniowanie! Wrócił do pojazdu i skierował reflektory wyżej. Snop światła padł na skały, a fizyk zauważył, że pochód pełzającej kapusty za nim zniknął. Co teraz? Nie mógł przez te istoty przejechać; to kłóciłoby się z jego szacunkiem dla życia w ogóle. Ale również nie mógł tutaj czekać. Ponownie wyłączył światło i spojrzał w noktowizor. Może dałoby się te skały ominąć? Tak, owszem — i zobaczyć, czy to stado kapusty wyszło z drugiej strony, czy może było zadomowione tam, między skałami! Fizyk mógł wyraźnie widzieć w noktowizorze ten pochód, gdyż był on ciemniejszy od samych skał. Rozmyślając o tym zawahał się. Dlaczego właściwie były te stworzenia ciemniejsze? Oznaczało to, że miały niższą temperaturę! Nie, chyba niekoniecznie. Zdolność emisyjna tych substancji mogła być różna, a poza tym można było to sprawdzić. Wśród indykatorów znajdujących się w jego kieszeni na piersi leżał także termometr kontaktowy. Wysiadł ponownie, doszedł do ostatnich pełzających główek kapusty, dotknął termometrem górnej białej części ciała, spojrzał — i zdziwił się. Tylko niewiele ponad czterdzieści stopni! A temperatura powietrza wynosiła już od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu stopni! Natychmiast przyszło mu na myśl, że istotną cechą zwierząt na Ziemi, przynajmniej istot wyżej zorganizowanych, była wyższa temperatura ciała niż otoczenia, można by powiedzieć — optymalna temperatura dla procesów chemicznych związanych z syntezą białka. Oczywiście — ruchliwe organizmy żywe o aktywnej sferze chemicznej musiały w takiej sytuacji utrzymywać niższą temperaturę ciała! Cóż za odkrycie! Fizyk wrócił w dobrym nastroju do pojazdu. Jego wycieczka dobrze się zaczęła, a jej wyniki jeszcze się na pewno zwielokrotnią. Szybko i zdecydowanie wybrał miejsce na prawo obok skał, które wydawało mu się odpowiednie i zaczął zmierzać w tym kierunku. Wybrane miejsce okazało się pagórkiem. Stąd można było zobaczyć, że skały rozciągały się dalej i że to stado kapusty musiało przebyć długą drogę okrężną, by iść w uprzednio obranym kierunku. Jeszcze coś można było zauważyć w noktowizorze; fizyk nie umiał tego od razu wyjaśnić. W pewnej odległości rozciągała się wielka, gładka, ciemna płaszczyzna. Na moment zabłysło światło reflektorów, w tym miejscu fizyk zauważył wielkie, białe, krzaczaste twory. Teren lekko opadał. Fizyk zdecydował się tam pojechać. Miał jednak dopiero około dwóch trzecich drogi, gdy nagle musiał się zatrzymać: przed nim roiło się od rzodkiewek, kapusty i innych roślin wędrownych, których jeszcze nie widział. Wysiadł, by je obejrzeć. Gdy dotknął stopą gruntu poczuł, że nie stoi na skale. Schylił się i znalazł mieszaninę piasku i grubego żwiru. W tym momencie stało się dla niego jasne, co znajduje się w pobliżu: Woda! Oczywiście, ze względu na parowanie woda miała niższą temperaturę niż grunt, stąd też w noktowizorze było widać tu ciemną płaszczyznę. Nad wodą unosiła się para i mgła, które w świetle widzialnym były białe, a w noktowizorze — niewidoczne. Szedł tak długo naprzód, jak długo mógł jeszcze stawiać kroki między roślinami. Gdy spojrzał do tyłu, zauważył w świetle latarki ręcznej, że ślady jego stóp wypełniły się wodą. Radiometr wykazywał tu taką samą radioaktywność jak w przypadku tamtych roślin. Nie wolno mu było zbyt długo tu przebywać, chciał jednak zaobserwować, jak te rośliny się zachowują. Ponieważ były one z pewnością niewrażliwe na widzialne światło — nic w tym dziwnego; takie światło tu w ogóle nie istniało — fizyk zostawił zapaloną lampę. Zauważył, że rośliny wcale nie były tak mało ruchliwe, jak myślał. Wprawdzie nie ruszały się już z miejsca, ale gdy podniósł jedną z nich, zobaczył, że wycisnęła ona w piasku małe wgłębienie, które powoli wypełniło się wodą. Woda musowała trochę — zawierała więc nie tylko radioaktywne minerały, ale także kwas węglowy. A piasek — nie, piasek nie był spychany na bok, to należałoby obejrzeć… Fizyk podświetlił roślinę z dołu i przestraszył się. To, co widział już u rzodkiewek i co uznał za zęby, było tu o wiele lepiej wykształcone: było to uzębienie, które widocznie służyło do rozdrabniania żwiru! Widział jeszcze obróbkę jednego kamyka, upuścił roślinę i podreptał ostrożnie do wózka. Szczęście, że te kreatury nie interesowały się jego obuwiem ochronnym! A koła pojazdu? Fizyk zbadał je, ale nie stwierdził żadnego śladu zniszczenia. W każdym razie musiał być ostrożny, a to, czego dotąd unikał z szacunku dla życia, musiał teraz respektować we własnym interesie. Zdecydował się objechać grupę skał i potem wracać do taksówki. Nie mógł jednak urzeczywistnić swej decyzji. Gdy już prawie do połowy okrążył skały, napotkał stado pełzającej kapusty, która wypłynęła z tej grupy skał; w tym pochodzie nie było żadnej luki. W innym miejscu udało mu się jednak wjechać nieco głębiej w grupę skał. Opuścił pojazd elektryczny tuż przed wąską ścieżką, która otwierała się między skałami i ostrożnie — przyglądając się na każdym kroku podłożu i ścianom skalnym po obu stronach — wchodził w to mrowie. Skały wyglądały na bardzo zwietrzałe, a grunt był pokryty suchym piaskiem. Wprawiło to uczonego w zdziwienie — suche powietrze nie przemieszczające się w zasadzie i takie zjawiska erozji? Czy może jezioro za skałami wylewało od czasu do czasu i dochodziło aż dotąd? Szczelina, przez którą wszedł przechodząc w mały regularny wąwóz powoli się poszerzała. Nie można było jednak dostrzec życia. Skały były tu tylko bardziej zwietrzałe; było widać pęknięcia, szpary, wgłębienia, ba, przy gruncie nawet małe dziury. Na widok dziur fizyk nagle przystanął. Miały tak okrągłe i regularne kształty, jak gdyby nie powstały na skutek naturalnych procesów wietrzenia. Był zły, że nie zabrał ze sobą różnych narzędzi. Chętnie pogrzebałby w tych dziurach, jednak palec jego rękawicy ochronnej był za gruby, byłoby to również chyba zbyt ryzykowne. Przez moment zastanawiał się, czy nie powinien wrócić do pojazdu, gdyż tam znalazłby odpowiednie narzędzia, potem jednak zaniechał tego; przebycie tej drogi raczej nie było spacerem. Poszedł kilka kroków dalej i zauważył, że obraz w noktowizorze ściemniał i jednocześnie rozmył się. Czy urządzenie było zepsute? Włączył latarkę ręczną i zauważył, że skała błyszczy i że po jego wizjerze spływają krople. Padał deszcz! Jak to było możliwe? Skierował snop światła latarki w dal i stwierdził, że panowała mgła. To przywiodło mu na myśl prawdopodobne wytłumaczenie: chmury znad jeziora musiały się rozprzestrzenić we wszystkie strony i w górę, a wysoko nad nim, gdzie powietrze było chłodniejsze, para się skondensowała. Jeśli to występowało okresowo, a połyskujący i teraz wilgocią piasek wskazywał na to — to te — i raz musiało się zbudzić życie, musi więc się okazać, co się kryje w skałach! Fizyk skierował światło latarki na jedną z dziur. Rzeczywiście coś stamtąd wypełzło — coś zielonego, jak wszystkie tu żyjące istoty. Miało żądła, czy kolce, które najeżyły się, skoro tylko stworzenie wyszło z dziury. Wygląda jak przewrócony kaktus — pomyślał uczony. Snop światła jego lampy wędrował w różne strony — wszędzie ukazywały się teraz te rośliny. Niektóre stały pionowo. Fizyk usiadł w kucki i uważnie obserwował egzemplarz, który właśnie wyszedł z dziury. Zauważył, że porusza się on przy pomocy szczeciny lub kolców znajdujących się na czubku głowy. Ledwie dotarł do piaszczystej gleby i już ta szczecina zaczęła grzebać w piasku. Głowa zniknęła, a kaktusowate ciało wyprostowało się do pozycji pionowej. Po kilku minutach było na obu brzegach wąwozu pełno takich grzebiących kaktusów. Fizyk chciał właśnie wstać, gdy coś uderzyło go ciężko i boleśnie w plecy. Jednocześnie zauważył, że wokół niego spadały kołysząc się w powietrzu — najprawdopodobniej rozwijając się — jakieś twory w kształcie pędów czepnych. Miały one długość ręki i sięgały z reguły prawie do ziemi. Zobaczył również kilka dłuższych pędów i w ciągu ułamka sekundy zarejestrował, że tam, gdzie natrafiły one na ziemi na grzebiące kaktusy, drgały i zaczęły się zwijać. Potem jednak zdarzyło się coś, co go przez moment bardzo przestraszyło. Pobliski pęd zmierzał ku niemu i przywarł do jego kombinezonu ochronnego. Na końcu pędu było coś, co fizyk uważał za przyssawki. Uczony poczuł, że oba pędy, które go trzymały silnie ciągnęły go w górę. Widział już, że inne pędy przypominające ramiona ośmiornicy, zbliżały się powoli do niego. Ciągle jeszcze siedział na ziemi, tak że pędy nie mogły go zupełnie omotać. Spróbował obiema rękami rozerwać koniec jednego pędu. Z dużym wysiłkiem udało mu się to; wiedział też, że nie udałoby mu się wyzwolić ze splotu większej ilości pędów. Potem zobaczył coś, co go napełniło przerażeniem. Z rozdartego pędu wypływała powoli gęsta czerwona ciecz — krew! Włączył swój nadajnik radiowy na hełmie i zaczął wzywać taksówkę dwa, trzy razy. Nie był pewny, czy sygnał za pośrednictwem pojazdu dotrze do taksówki, mimo to ciągle wzywał. Wreszcie zgłosił się pilot. — Już idę — zawołał. 6 Odpowiedź pilota przywróciła fizykowi panowanie nad sobą. W międzyczasie chwycił go trzeci pęd. Według odczuwanej siły ciągnącej mógł ocenić, że potrzeba by przynajmniej dziesięć pędów, by go podnieść w górę. Mimo to nie mógł czekać, aż przyjdzie pilot. Musiał sam sobie pomóc. Nie mógł już dotrzeć do lasera ręcznego, który miał na plecach. Nie miał też przy sobie ostrych przedmiotów jak nóż lub coś w tym rodzaju. Tu pomyślał o czymś, co widział niedawno: pędy cofnęły się przed kolcami kaktusów. Oczywiście — dlatego kaktusy mogły tutaj żyć; mogły się obronić przeciw tym pędom! Fizyk zaczął grzebać ręką w piasku. Kilka kaktusów przewróciło się i przez moment leżało nieruchomo, a po chwili kolce na ich głowach znowu zaczęły pracować. Ostrożnie uchwycił jeden kaktus w dwa palce, bacząc, by nie dotknąć rękawicą uzębienia i by kolce się nie schowały. Następnie zbliżył go do zakończenia pędu. Ledwie tylko kolce go dotknęły, fizyk poczuł, jak siła pędu słabła, a pęd oderwał się od jego ciała. Po pół minucie był wolny — przynajmniej wolny od bezpośredniego zagrożenia. Teraz jednak w całym wąwozie było pełno takich pędów kołyszących się w różne strony. Fizyk podniósł latarkę i poświecił w górę. Skały miały wysokość około czterech metrów i były bardzo popękane. W zagłębieniach widać było duże szare bryły, a z każdej z nich wychodziło kilka pędów. Same bryły nie poruszały się, a gdy się uważniej przypatrzył, zauważył, że były zakotwiczone w skale przy pomocy swego rodzaju korzeni. Najróżniejsze myśli przebiegały mu przez głowę. Krew — wskazywałoby to na przemianę materii. A więc zwierzęta. Te zwierzęta były tu osiadłe, tak jak ruchome rośliny; prawdopodobnie posiadały zdolność anabiozy w okresach suchych, gdy wędrowały tędy rośliny. Osiedlały się one chyba tam, gdzie przez skały prowadziły drogi okresowych wędrówek. I chyba istniało też w tym świecie zwierząt wiele gatunków… Zastanawiając się fizyk o mało nie zapomniał o tym, co go otaczało. W porę jednak zobaczył, że pędy znowu się zbliżały. Fauna była więc — przynajmniej gdy chodzi o ten egzemplarz — podatna na bodźce, jednak niezdolna do uczenia się, a więc bez centralnego układu nerwowego. Jego strach przed krwią wydał mu się teraz śmieszny. Wyciągnął laser ręczny. Jakiś respekt przed innym życiem pozostał w nim wprawdzie, jednak jego rozważania i niebezpieczeństwo zagrażające mu ze strony tych krzaczastych ośmiornic nadały mu prawo wypalenia sobie wolnej drogi. Skierował promień lasera na najbliższe pędy. Opadły one wiotko i leżały bez ruchu na skałach. Dopiero teraz pomyślał, ze pilot zbliżał się może bezwiednie do tego niebezpieczeństwa! Włączył nadajnik na hełmie i wezwał pilota. — Jestem przy pojeździe. Znalazłem szczelinę. Idę! Niech pan wytrzyma! — Nie — zawołał fizyk — proszę zostać tam, gdzie pan jest! Niech się pan nie zbliża do skał! Zrozumiał mnie pan? Za chwilę będę bezpieczny! — Zrozumiałem! — odpowiedział pilot z ulgą. — No i co pan znowu zmalował? — Czy u pana również pada deszcz? — spytał fizyk. — Tutaj tak, ale Liza jest jeszcze sucha. — Dobrze. Teraz wychodzą. Jeśli pan gdziekolwiek zauważy, że zbliża się do pana coś żyjącego, proszę zejść z drogi. Fizyk jednak nie używał lasera ręcznego. Byłoby mu przykro niszczyć zbyt wiele życia. Trzymał laser gotowy do strzału, a poza tym trudno było wykluczyć inne niespodzianki. Pędy, które zwisały przed nim, dotykał grzebiącym kaktusem, tak że te od razu się zwijały. Za nim opuszczały się one z powrotem. Szedł jakby przez kurtyną, która podnosiła się przed nim, a następnie za nim była opuszczana. Czuł się jak gdyby odmieniony. Wszelkie poprzednie nastroje frustracji wydawały mu się głupie i błahe. Nie rozumiał, dlaczego zawsze umniejszał znaczenie tego, co stwierdzał. Teraz uważał to za sprawą najważniejszą, a jego głowa była przepełniona rozważaniami, jak można by ochronić taksówką przed wędrującymi roślinami — a że takich przemarszy można było się spodziewać, a nawet jeszcze liczniejszych i bardziej różnorodnych — o tym był przekonany. I oto był już wózek elektryczny, a obok niego stał pilot. — Tam dalej jest jezioro — powiedział fizyk i pokazał ręką kierunek — które prawdopodobnie zmieni się w morze. Powinniśmy je sobie jeszcze raz obejrzeć. — To mnie nie obchodzi — mruknął pilot — proszę wsiadać! — Ale to powinno pana obchodzić — powiedział uczony. — Interesuje mnie tylko jedno — oświadczył pilot w ostrym tonie — a mianowicie, by doprowadzić pana na pokład, i przywiązać gdzieś tam, byśmy mogli ukończyć pracę bez zakłóceń! — O, do tego potrzeba czegoś zupełnie innego — fizyk był zupełnie opanowany. — Ale jeśli pan sobie życzy, możemy z tym poczekać, aż będziemy na pokładzie. Nucił sobie melodię. Pilot z oburzeniem wyłączył swoją krótkofalówkę. Fizyk wcale nie był w niepoważnym nastroju. Zdawał sobie sprawę, że on przede wszystkim ma powód do samokrytyki; ale to jeszcze niczego nic załatwiało — zresztą pilot również był opieszały, gdyż nie zabezpieczył odpowiednio taksówki. Najpóźniej po przemarszu wędrujących rzodkwi powinno być dla niego jasne, że nie można ignorować tu istot żywych zdolnych do tego rodzaju akcji. Powinien był, jako ten, który ma większe doświadczenie w kosmosie, uporządkować z własnej inicjatywy te doświadczenia, które fizyk przeprowadził. To winno było zostać wyjaśnione. Gdy doszli do taksówki, dyskutowali ciągle jeszcze bardzo ostro. Pilot i asystentka byli tak rozeźleni samowolą fizyka, że odebrali jego początkową, wprawdzie bardzo trafną, lecz krótką samokrytykę jako coś niepoważnego, a wszystkie przytaczane potem argumenty i propozycje jako wykręty i manewry wymijające. Oni byli teraz tymi, którzy interesowali się nie tylko dalszym losem taksówki (w ich mniemaniu zabezpieczonej), co odreagowaniem swej frustracji. Nie dostrzegli przy tym w ogóle, że ich początkowo słuszne oburzenie przerodziło się z czasem w zadufaną w sobie głupotę. Pilot był zbyt prostolinijny i zbyt pewny własnej racji, by to dostrzec, a asystentka zbyt młoda — z całym zapałem swej młodości stanęła po stronie pilota i uważałaby za hańbę, gdyby miała ustąpić choć centymetr. Im dłużej trwała debata, tym bardziej zaniepokojony był fizyk. Chciał doprowadzić do zgody, którą przede wszystkim on zakłócił, teraz jednak widział, że to mu się nie udało, przynajmniej nie od razu. Musiał więc w inny sposób odwołać się do środków zaradczych, nawet za cenę dalszego utrzymania się napięcia. Kiedy ponownie — i daremnie — wezwano go do zajęcia stanowiska, powiedział nie namyślając się długo: — Zajmę stanowisko w tej sprawie, gdy wystartujemy. Teraz tylko żądam, by umieszczono w książce pokładowej: Na podstawie moich obserwacji uważam za pilne i konieczne, by w ciągu pozostałych trzydziestu sześciu godzin zapewnić ochronę taksówki i obserwację w kierunku południowo — zachodnim. W moim przekonaniu należy oczekiwać dalszych wędrówek tutejszych istot żywych z tego kierunku. Może to stanowić duże niebezpieczeństwo dla taksówki. Poza tym jest konieczne ustawienie w kierunku północno– wschodnim na dnie doliny jakiegoś urządzenia, które wskaże nam eskalację wód jeziora. Zwracam uwagę pilotowi, że jest zobowiązany sumiennie ustosunkować się do uzasadnionych propozycji pasażerów. Zdecydowany ton, odwołanie się do protokołu i obowiązków pilota skłoniły go jednak do ustępstw. Niezadowolony zgodził się, jednak nie bez zastrzeżeń i jeszcze raz w bardzo ostrych słowach zwrócił uwagę na dyscyplinę. Przez trzydzieści godzin nic się nie wydarzyło. Większość czasu spędził fizyk w punkcie obserwacyjnym, wyposażonym w zwrotny noktowizor i silny reflektor. Tylko na kilka godzin pozwolił, by go asystentka zastąpiła — robili już teraz wszyscy dużo krótsze przerwy w pracy; każdy już palił się do startu. Fizyk spał właśnie po raz drugi od czasu powrotu ze skał, kiedy to się stało: Asystentka pełniąca wartę odkryła ciemne punkty na ekranie. Ukazały się one na zboczu małego pagórka. Zatelefonowała do pilota, który w międzyczasie sam pracował nad systemem kontrolnym układu fotonicznego. — Obejrzyj te kreatury, ale nie podchodź za blisko — powiedział pilot. — Wydaje mi się, że to jest to diabelstwo, które mój szef nazwał pełzającą kapustą — relacjonowała asystentka. — Jest tego strasznie dużo. Na ekranie noktowizora cały horyzont jest czarny. Wygląda na to, że zmierzają one w naszym kierunku. — To cofnij się trochę i trzymaj laser w pogotowiu; może ten pochód się podzieli i minie nas z prawej i lewej strony. — Jak długo będziemy jeszcze pracować? — zapytała asystentka. — Ta kapusta pełza bardzo wolno; może zdążymy, zanim dojdzie do naszego wzgórza! — Jeśli będę sam pracował — około sześć godzin. — A jeśli każemy fizykowi stać tutaj na zewnątrz? — To nie wchodzi w rachubę. Już dość nieszczęść sprowadził! — No to raczej nie zdążymy — rzekła asystentka. — No to palimy! — Co się stało? — spytał fizyk obudzony rozmową. — Nic, niech pan śpi! — odpowiedział pilot przeczuwając komplikacje. Fizyk jednak wstał i wszedł do sekcji fotoniki, gdzie teraz znajdował się monitor. — No więc? — zapytał. — Nadchodzi kapusta — odparł krótko pilot. — Ach, to jest chyba ten najbardziej niebezpieczny gatunek — powiedział fizyk w zamyśleniu. — Niszczą one piasek i kamienie, a jeśli znajdą upodobanie we wspornikach naszych teleskopów, jesteśmy zgubieni. Najlepiej ja się tym zajmę, a asystentka panu pomoże, wtedy skończymy wcześniej. — Pan zostanie tutaj! — oświadczył pilot. — A jak pan zamierza zatrzymać to diabelstwo? — zapytał fizyk z uśmiechem. — Laserem, czy zna pan coś lepszego? — Musiałbym to i owo wypróbować. , — Tak właśnie myślałem — odrzekł pilot i z przekąsem. — No dobrze — odpowiedział fizyk. — Zastanowię się, a jeśli będzie mnie pan potrzebował, będę w zasięgu głosu. Asystentka bez większego trudu powstrzymała pierwsze rzędy pełzającej kapusty niszcząc je laserem. Z początku wydawało się, że zatrzymał się cały pochód, ponieważ następne szeregi weszły na egzemplarze nieżywej i przysiadły tam. Jednocześnie asystentka posłyszała pewien szmer, który przybierał sile. Nie potrafiła go opisać, ale pochodził z zewnątrz. Czy może egzemplarze znajdując się na przedzie sygnalizowały innym, że jest nie w porządku? Wtedy cel byłby osiągnięty, wtedy można by mieć nadzieję, że ten pochód ominie taksówkę! Jednak wkrótce asystentka zauważyła, że była to złudna nadzieja. Po siedzących kapustach pełzły następne, nie zatrzymując się lecz wędrując dalej, i wkrótce linia znów była zwarta. — Jeszcze, raz przyłożyć! — zawołał pilot. — To diabelstwo musi się przecież zatrzymać. — A teraz przestańcie już się wygłupiać — powiedział fizyk, który nagle stanął za pilotem. — Nie widzicie, co tam się dzieje? Żywe kapusty pożerają martwe, a szmer, który w ten sposób powstaje nie jest dla drugich ostrzeżeniem, lecz sygnałem, że jest jedzenie. Im więcej zabijecie, tym więcej zwabicie ich w naszym kierunku! — Czy zna pan lepszy sposób? — zapytał pilot tym razem w innym tonie. — Może tak; muszę jednak coś wypróbować. Tym razem pilot zgodził się. Nawet pomógł fizykowi założyć kombinezon ochronny. — Czy ma pan coś radioaktywnego? Nie musi być to nic silnego. Pilot zastanowił się, po czym dał mu jeden z markerów, którymi zaznacza się ślad spawania dla automatów spawalniczych. — Co pan zamierza z tym zrobić? — Pilot wskazał na syfon, który fizyk przyniósł z kuchni. — Zobaczy pan. Kapusta nie osiągnęła jeszcze wysokości asystentki. Fizyk poprosił ją, by skierowała reflektor na pierwsze rzędy. Podszedł do pierwszego rzędu kapusty, pociągnął po prawej i lewej stronie pola świetlnego linię skierowaną na zewnątrz i zrosił ją wodą przesyconą dwutlenkiem węgla. Kiedy pierwsze główki kapusty dotarły do tego miejsca, szmery, które wydawały, od razu przybrały na sile; nie szły już one prosto lecz wzdłuż linii, a reszta szła — lub raczej pełzała — za nimi. Na moment doszło do podziału pochodu. — W ten sposób byłoby to możliwe — stwierdził fizyk. — Teraz musimy tylko zastosować tę metodę w odpowiedniej skali. Pilot i asystentka oczywiście z miejsca zrozumieli, co zostało zademonstrowane. Po niecałym kwadransie było wszystko przygotowane, natychmiast przygotowano następny wózek elektryczny, oba wyposażono w wielkie zbiorniki pełne wody, do której wrzucono kilka garści soli i kilka naboi z dwutlenkiem węgla. Każdy z pojazdów był wyposażony w sikawkę i przede wszystkim w jeden z tych małych reaktorów zapalających, które były bardzo cenne, gdyż napęd ich stanowił niezwykle drogi pierwiastek 114, którego masa krytyczna wynosiła zaledwie kilka miligramów. Cała reszta była prosta: fizyk i asystentka wyjechali każde osobnym pojazdem, przejechali ukosem blisko taksówki — oczywiście zupełnie powoli i z dużymi przerwami, by nie uciec kapuście, a od czasu do czasu rozpylali radioaktywną wodę z dwutlenkiem węgla. Sukces był ogromny. Krzyk pełzającej kapusty ciągle się nasilał, a pochód, który w międzyczasie zbliżył się do reflektora na pięćdziesiąt metrów, podzielił się. Zbliżały się coraz to nowe jego szeregi, ale podział pozostał. W tym czasie pilot kontynuował swe prace. Tylko od czasu do czasu rzucał okiem na monitor, który przekazywał obraz miejsca podziału.! Już pięć godzin trwał przemarsz pełzającej kapusty i ciągle jeszcze nie było widać końca. Pilotowi zaczęło się wydawać, że punkt podziali nieco zbliżył się. Doniósł o tym fizykowi. — Ile czasu pan jeszcze potrzebuje? — spytał fizyk. — Pół godziny! — Wydaje mi się, że zbytnio oddaliliśmy się od miejsca podziału — powiedział fizyk przez radio. — Hm. Poza tym woda niedługo się skończy! — Co więc zrobimy? — zapytała asystentka. Najwyraźniej oboje uznawali w tej kwestii autorytet fizyka. — Kapusta kieruje się przede wszystkim krzykiem pierwszego rzędu, który łapie wiatr, gdzie może znaleźć pożywienie. Przy tym w zasadzie każda główka musi być w stanie przejąć tę funkcję, gdyż poza tym nie obserwujemy żadnych różnic między nimi. Zrobimy teraz, co następuje: Zastosujemy ponownie tę pierwszą metodę. Wrócimy na wysokość taksówki i skierujemy laser na pochód, lecz możliwie z boku! Z tamtego miejsca mogą już sobie nawet prosto maszerować! To również poskutkowało, ale czy to dlatego, że sygnały były zróżnicowane w sposób nierozpoznawalny dla człowieka, czy też dlatego, że kapusta słabiej na nie reagowała, czy też z jakiegokolwiek innego powodu — miejsce, w którym pochód się dzielił zbliżało się do reflektora i kamery rejestrującej i w końcu je minęło. A gdy pilot obwieścił zakończenie przeglądu, pozostało tylko dwieście metrów do miejsca podziału pochodu. Teraz chodziło o minuty. — Zostawić wszystko i wracać do śluzy! — wydał komendę pilot. — Ale przynieście reaktory zapalające! — dodał. Gdy opuścili atmosferę Trampa, pilot chrząknął. — No więc — rzekł potem — powinienem wam podziękować. Taksówka kosmiczna pożarta przez kapuściane główki — nie byłby to zbyt piękny koniec mojej Lizy. — Ja także dziękuję — mruknął fizyk pojednawczo — za waszą wyrozumiałość dla moich dziwactw. — A ja? Komu ja podziękuję? — spytała asystentka. — Już wiem — podziękuję Trampowi! — Dlaczego? — chciał wiedzieć pilot. — Ponieważ poznałam na nim ludzi! — powiedziała asystentka. Jej śmiech i ogólnie panujący dobry nastrój złagodziły odpowiedź. Przełożył Czesław Karolak Günter de Bruyn ZAMIANA PŁCI 1 Nasza zamiana płci dokonała się o wiele za szybko, tak że nie mogłem zapamiętać szczegółów tego zdarzenia. Zanim sobie uprzytomniłem, co się stało — było już po wszystkim. W pamięci pozostało mi tylko związane z przemianą zjawisko akustyczne: jakieś takie chrzęstem rozpoczęte trzeszczenie, podobne do tego, które wydają niekiedy stawy barkowe przy porannym rozprostowywaniu. Niestety, takiego trzeszczenia nie można wywołać dowolnie. Bezskutecznie ciągle próbuję do niego doprowadzić — dla wspomnienia, jak twierdzę; w skrytości jednak spodziewam się po tym jakiegoś efektu dla siebie. Wyrzutów nie czynię nikomu, czynię je wyłącznie sobie samemu. Zamiana była spełnieniem co do joty mego własnego życzenia. Błąd mój był błędem wszystkich kochających, ale po dziesięciu latach pożycia małżeńskiego nie powinien był mi się już zdarzyć: uważałem swe otoczenie za przeobrażone, gdyż w określonych momentach widziałem je inaczej. Poprzemieszczała mi się hierarchia rzeczy. Ponieważ istota świata uosabiała mi się w Annie, reszta traciła na znaczeniu. Kiedy spoczywałem ciepło, miękko, tkliwie w jej objęciach, codzienność kurczyła mi się do rozmiarów ledwo widocznych punktów. Wznieśliśmy się tak wysoko, osiągnęliśmy szczyt tak ostatecznie, zostawiwszy gdzieś w dole ziemię, że wszelkie związki z nią wydawały się utracone. Unosiliśmy się, sczepieni nieważko jedno z drugim, by się wzajemnie nie zgubić, by nie pozostać samotnie na wyżynie, gdzie szczęście staje się bólem, a ból szczęściem, i gdzie istnieje jedno tylko życzenie: aby się połączyły obie dusze, którym nieznaczne nawet rozdzielenie wydaje się w tych momentach olbrzymie. I dlatego coraz donośniejsze stają się głosy, którymi kochankowie podają czy chcą podawać sobie wiadomości o temperaturze swych uczuć, o sile pożądania, jednakże nie znajdują właściwych słów, właściwych miar, wobec czego przez puste przestrzenie krzykiem przerzucają między sobą mosty za pomocą życzenia: „Ach, gdybym to ja był kobietą, gdybym była mężczyzną!” I tak się też stało. I pozostało. I wywołało problemy, których można było uniknąć, gdyby się było wszystko uprzednio lepiej rozważyło. Gdyby formuła życzenia brzmiała: „Ach, gdybyś była mną; ach, gdybym był tobą!” — zwykły porządek rzeczy nie uległby zniszczeniu. Mógłbym był używać sukienek Anny, miałbym w głowie przepisy kulinarne i adresy sprzedawców węgli, wziąłbym jej torebkę wraz z dowodem osobistym, przyborami do makijażu i podręcznikami, stanąłbym jako Anna, zamiast Anny, przed jej uczniami i uczyłbym ich botaniki. Jej zaś nie potrzebowałbym uczyć nawet, jak się wiąże krawat. Teraz atoli nie mogliśmy się pogodzić nawet co do naszych imion. Rzecz znamienna: Anna zaproponowała natychmiast, by je po prostu zamienić. Uznała wprawdzie, że będzie to w sprzeczności z naszą nie zniszczoną tożsamością, lecz odrzuciła z oburzeniem moją kontrpropozycję maskulinizacji i feminizacji naszych dawnych imion. Była zdania, że ja wprawdzie mógłbym być zadowolony z „Karoliny”, ale nie ona przecież z czegoś w rodzaju „Annus”, czy nawet „Anus”. Również form „Annaryk” i „Anatol” nie uważała za stosowne do swej nowej męskości. W końcu uzgodniliśmy, że w okresie zamiany płci będziemy mówić do siebie jedynie: „Kochanie”. Okres ten miał być tylko krótki. Już następna cudowna noc miała nas przywrócić do dawnego stanu. To, że powrotne przeistoczenie wymagało takiej nocy, było dla nas jasne. Jedynie gdy dusze staną się w całości ciałami, a ciała w całości duszami, i zbliżą się do siebie tak bardzo, jak to tylko możliwe, jedynie wtedy mogą przeskoczyć iskry dwóch silnych pragnień. Aliści nazajutrz rano Anna twierdziła, że zapadła na jakąś chorobę męską. Wyprosiłem sobie — przez telefon, oczywiście — w moim urzędzie statystycznym dzień urlopu i odprowadziłem Annę do lekarza specjalisty, który okazał wielkie zainteresowanie, natychmiast wymógł na nas zgodę na opublikowanie w przyszłości medycznych aspektów naszego przypadku i obstawał przy leczeniu stacjonarnym. Tak więc Anna jeszcze tego samego dnia przeprowadziła się do kliniki, i to bez płaczu, niczym prawdziwy mężczyzna, za to z piżamą i przyrządami do golenia. Zatelefonowałem do Dankwarta, mojego dyrektora, i złożyłem krótką relację o swoim stanie. Przyjął ją z opanowaniem i obiecał poinformować kolegów przed moim pierwszym zjawieniem się w urzędzie. Jak się później dowiedzia’em, zrobił nawet więcej: na zebraniu załogi zagroził karą każdemu, kto by się nie zdobył na takt niedostrzeżenia mojego — jak to nazwał — nieszczęśliwego wypadku. 2 Pierwszy dzień pracy zaczął się dla mnie wcześnie, ponieważ ranne zajęcia kobiece szły mi jeszcze jakoś niezręcznie. Miałem trzydzieści pięć lat i nie potrzebowałem się dotąd troszczyć o swój męski wygląd. Teraz zaczęła na mojej bardziej miękkiej, okrąglejszej i zdrobniałej twarzy razić gmatwanina zmarszczek, wypłowiałość brwi, krótkość rzęs, bladość. Uszy, które stały się delikatniejsze, chociaż ciągle jeszcze odstawały, wymagały zasłonięcia kosmykami włosów. Pomalowanie paznokci i warg, długość spódniczki i naciągnięcie pończoszek — wszystko to musiało być wypracowane, ocenione, skontrolowane. Ażeby mojemu nic więcej prócz litości wzbudzającemu biustowi nadać jaki taki wygląd, musiałem się posłużyć środkami, których zastosowanie obciążyło mi sumienie. Rozum wprawdzie mówił mi, że również zabiegi poświęcone na stworzenie przyjemnego widoku dla innych są moralnej natury, moje jednak wyczucie nazywało to oszustwem. Przywierający do wszystkiego smak pomadki do ust popsuł mi apetyt. Pieniędzy szukałem w nie istniejącej już tylnej kieszeni na biodrze, a grzebienia tam, gdzie kiedyś był w marynarce. Choć akurat nastała wiosna, marzłem, zwłaszcza zimno mi było w nogi i stopy. Z powodu otwartej nieprzyzwoicie od dołu spódnicy rezygnowałem w metrze z miejsc do siedzenia. Fakt, że w przepełnionych wagonach mężczyźni zbliżali się do mnie bardziej, niż było potrzeba, irytował mnie. Nigdy się nie nauczyłem widzieć w tym pewnego rodzaju hołdu. Urząd nasz znajdował się w jednej z brudnych pobocznych ulic na północ od Alexanderplatz, tam, gdzie się wskutek wyburzeń i nowych budowli stale czeka na wypowiedzenie umowy najmu, w pewnej starej kamienicy czynszowej, przebudowanej prowizorycznie do naszych celów. Moja krótka droga piesza do biura wiodła koło gotowych, na pół gotowych i co dopiero rozpoczętych budów, zatem koło miejsc nie zamieszkanych, ulegających stałym zmianom, co zaabsorbowało moją uwagę i w jakiś sposób odpowiadało mojemu własnemu stanowi, tak że odbyłem tę część drogi stosunkowo obojętnie. Palpitacja serca i trudności w oddychaniu opadły mnie dopiero pomiędzy starymi domami, które wobec jasnych kolosów z betonu wydawały się mniejsze, brudniejsze, ale równocześnie też przytulniejsze. Tutaj znałem od co najmniej trzech tysięcy pięciuset dni biurowych słup każdej latarni, znałem każdą bramę domu, każdy zżółkły napis na murze; mnie też znała każda latarnia, każda brama, ale innego, niż teraz byłem. Granitowe płyty starego trotuaru zaglądały mi pod spódniczkę, dziury w zniszczonym przez wojnę tynku szczerzyły do mnie zęby w uśmiechu, a anteny telewizyjne skręcały się ze śmiechu. Tutaj, gdzie byłem zadomowiony jak nigdzie indziej, stałem się sobie samemu obcy. Aby uniknąć przedwczesnych spotkań z poszczególnymi kolegami, spóźniłem się i musiałem zadzwonić, ponieważ brama domu została zamknięta punktualnie o ósmej. Otworzono mi znanym brzęczykiem. Na gzymsie okienka portierni leżała jeszcze lista obecności, która powinna była leżeć już u sekretarki naczelnej, aby każdy bumelant musiał odbyć do niej swą drogę do Canossy. Okienko portierni było zamknięte. Pani Batzlik, poczciwa dusza, chciała mi chyba oszczędzić zakłopotania przy składaniu ukłonu. Robiąc na liście obecności signum w przewidzianej dla mnie rubryczce, ujrzałem własną twarz w szybie okiennej — już nie młodą, ale doprowadzoną starannie do porządku, zawsze jeszcze pociągającą twarz doświadczonej kobiety. I w tej zwierciadlanej sekundzie odkryłem dwie rzeczy: po pierwsze, że widziałem kobiety, przeto również siebie, wciąż jeszcze oczyma mężczyzny i, po wtóre, że uspokajała mnie pewność, iż dobrze wyglądam. Serce moje nie biło już tak mocno, oddychałem swobodniej i zdobyłem się nawet na zapukanie w szybę i zawołanie jak zwykle: „Dla mnie normalnie!”, co oznaczało, że pani Batzlik, robiąc zakupy w sklepie spożywczym, ma mi przynieść torebkę mleka, dwie drożdżówki i najtańsze papierosy z filtrem. Spiesznymi krokami, hamowany jedynie trochę spódnicą, wbiegłem po schodach i wpadłem bez pukania do gabinetu szefa, gdzie codziennie, dokładnie o ósmej zero zero, rozpoczynała się dziesięciominutowa odprawa dyrektora z kierownikami działów, zatem już się zaczęła i na skutek mego zjawienia się wcale nie została przerwana. Dankwart był, jak zawsze, wspaniały. Nie przerywając swych wywodów o wydarzeniu stulecia: radzieckim pojeździe księżycowym, które, oczywiście, było głównym tematem rozmów wśród pracowników wszystkich działów, skinął ku mnie przyjaźnie, ale i bez ostentacji, głową, dzięki czemu ułatwił innym ukrycie napięcia, ciekawości, złośliwej uciechy, wesołości czy oburzenia za opanowanym wyrazem twarzy. Chociaż postępowanie Dankwarta było mi obce, zawsze go podziwiałem. Zawarcie jednak przyjaźni między nami było niemożliwe. Nieśmiałe próby w tym kierunku kończyły się obopólnym zaambarasowaniem. Jeżeli byliśmy sami, szczególnie w podróżach służbowych, podczas których musieliśmy niekiedy nawet nocować razem w pokoju dwuosobowym, to znośną atmosferę można było utrzymać jedynie dzięki ustawicznym rozmowom na tematy służbowe. On cenił we mnie tylko fachowca, ja w nim — tylko kierownika. W mrocznych zakamarkach swej silnej duszy chyba mną pogardzał, w niekontrolowanych pokładach świadomości nazywał mięczakiem, sentymentalistą, moralnym hipokrytą, podczas gdy ja uważałem go często za topornego i gruboskórnego. Pewnego razu pod wpływem alkoholu, w obecności pobudzająco działających kobiet, zwymyślałem go nawet od Prusaka, co go bardzo dotknęło, ponieważ odczuł to jako aluzję do swej przeszłości. On, syn saskich robotników rolnych, praktykant handlowy bez matury, doszedł w wojsku dzięki brawurze i talentowi w dowodzeniu do stopnia oberlejtnanta i szefa kompanii. Jedno i drugie okazywało się teraz przydatne w lepszej sprawie, która go całkowicie pochłaniała. Przeszłość nie pozostawiła na nim śladów istotnych, jedynie nieistotne, jak na przykład ten dosłownie brany utarty zwrot: „Do siódmej rano pijemy, ale o ósmej żołnierze są gotowi do służby!” On przeto też był gotów i mógł być głośny i niedelikatny, gdy się któryś z kierowników działu spóźnił o kilka sekund lub symulował chorego. Miał końskie zdrowie i posiadanie go uważał za rzecz, normalną. Że jego współpracownicy nie mieli takiego zdrowia, tego nie potrafił sobie należycie wyobrazić, mimo to jednak przy innych okazjach zdolny był tak ich traktować, jak gdyby to potrafił. Był rygorystyczny, głośny, szorstki, ale jeśli o to chodziło, mógł się zmusić do dobroci, spokoju, delikatności. Przymuszał się do tego, aby nie wykonywać ciągle władzy. Nigdy nie wyczuwał, jak trzeba należycie potraktować człowieka, ale uczył się tego i korzystał z umiejętności, które sobie w tym zakresie przyswoił. Oczywiście, reakcję swoją na moje pojawienie się zaplanował dokładnie. Gdyby był pofolgował bez hamulców własnej naturze, to wybuchnąłby gromkim śmiechem, zacząłby walić pięściami w stół i oświadczyłby na całe gardło, że tak daleko musiały zajść sprawy u człowieka, który oddawał się babskiemu pięknoduchostwu i kultywowaniu uczuć. Aliści jako panujący, także nad sobą samym, nie odstąpił od aktualnej linii dnia, ustalił miejsce, termin i czas trwania posiedzeń, zażądał krótkich informacji o wykonaniu planu i powstrzymał obecnych w ten sposób od nietaktownych działań, zmusił ich do milczenia, postarał się o to, że nie mogli oderwać na dłuższy czas ołówka od notatnika. Najdokładniej wskazówek Dankwarta przestrzegał stary Schutze, pokiwując głową z życzliwą powściągliwością i nie przerywając pisania. Był już dawno w wieku emerytalnym, lecz nie potrafił żyć bez biura dłużej niż przez straszny okres urlopu. Działał już w statystycznym urzędzie Rzeszy za czasów republiki weimarskiej. Po roku 1945 losy zagnały go do kartografii. Stamtąd wydobył go z powrotem dopiero Dankwart, który urósł przez to w jego oczach do miary półboga. W okręgach zwano go z czcią nestorem statystyki gospodarczej, a u nas, w biurze — imitatorem szefa. Osobiście zawsze ceniłem jego doświadczenie i gorliwość, dla młodych ludzi atoli, szczególnie dla tych z działu EOD, nie uchodził za nic innego jak za klowna — najlepszy obiekt do obserwacji podczas długich posiedzeń. Jeśli Dankwart nie był obecny, zapadał łatwo w dzienną drzemkę starczą, której często towarzyszyło głośne pochrapywanie. Jeżeli zaś szef się pojawił, stawał się ożywiony, obserwował bystro każdy jego ruch, wyrażał dezaprobatę, jeśli brwi ubóstwianego się ściągały, a okazywał aprobatę, gdy Dankwart kiwał przychylnie, wybuchał zaś głośnym śmiechem, gdy wargi szefa układały się w zapowiedź uśmieszku. Wszakże główne widowisko następowało dopiero wtedy, gdy Dankwart zabierał głos. Głowa i twarz Schultzego ani na sekundę nie wychodziły już wtedy z akcji. Ponieważ głośne enuncjacje nie były pożądane, musiał dążącym do uzewnętrznienia się uczuciom dawać upust w formie mimicznej. Nikt by nie uwierzył, że człowiek w jego wieku ma taki ogrom siły potrzebnej do tylu rozwarć ust i oczu, potrząśnięć i kiwnięć głową, zmarszczeń czoła i spojrzeń w niebo. Jeżeli w uzupełnieniu dorzucał jeszcze własne trzy grosze do dyskusji, można było mieć pewność, że sformułowane w gwarze saksońskiej dyrektorskie prawdy, naszpikowane dowcipuszkami i wylewami rozczuleń, usłyszy się jeszcze raz podane na modłę berlińską. Nienaganne zachowanie Schultzego tego rana rozumiało się zatem samo przez się, jak zresztą także zachowanie Seibta, kierownika kadr, które można było najtrafniej określić słowem „szlachetne”. Nie potrafił nieszczęścia innego człowieka, tak przecież komicznego, uważać za śmieszne. Był zaprzyjaźniony z Dankwartem, ale w kwestiach służbowych często jego zdecydowanym przeciwnikiem. Obrócił się ku mnie, wstał, uścisnął mocno moją rękę, a w jego klarownych oczach nie można było wyczytać nic prócz radości, że widzi mnie znów zdrowego. Weiss, ten od statystyki ludnościowej, nie zwrócił na mnie zupełnie uwagi. Zmiana, która we mnie nastąpiła, nie dotarła, być może, w ogóle do jego świadomości. Dla niego istniała tylko praca, w ludziach zaś widział tylko dodatek do niej. Był najsumienniejszym pracownikiem instytucji i najgorszym w niej kierownikiem, wskutek czego pozostawał zawsze tylko zastępcą, choć etat kierownika działu wakował od lat. Gdyby Dankwart, ja lub ktokolwiek martwił się z góry o to, kto może nie zastosuje się dokładnie do zarządzeń dyrektora w sprawie mojej zmienionej osoby, to podejrzenie padłoby z pewnością na Gansa, naszego najmłodszego kierownika działu, tego przywódcę kliki inteligenckiej, tego supermądralę i mąciciela spokoju. Dział jego miał najdłuższą nazwę (Dział EOD, czyli Elektronicznego Opracowywania Danych, był tylko jedną z jego części), najmniejsze doświadczenie, największą liczbę brodaczy i kompletny brak świadomości tradycji. Ludzie tego działu wiedzieli, że do nich należy przyszłość i odpowiednio do tego się zachowywali. Wszędzie wietrzyli zacofanych wsteczników, których chcieli zlikwidować — środkami elektronicznymi, oczywiście. Wymachując odpowiednimi uchwałami partii niczym maczugami, rzucali się na wszystko, co od dawna było wypróbowane. Aczkolwiek Dankwart, Seibt i ja byliśmy właściwie ich sojusznikami, musieliśmy ustawicznie zastępować im drogę, aby uniknąć bezsensownych zniszczeń. Do najdrobniejszych przedmiotów ich ataków należała również ustalona bardzo szczegółowo organizacja pracy, z której Dankwart, jej twórca, bardzo był dumny. Argumentowali na przykład, że praca umysłowa nie daje się wtłoczyć w gorset dokładnych granic minutowych, co oznaczało, iż chcą przychodzić do roboty i odchodzić, kiedy im się żywnie podoba. W ten sposób naruszali to, co najświętsze. Dankwart zareagował po tyrańsku. Byli zmuszeni położyć uszy po sobie, dawali wszakże swemu protestowi stale wyraz, Gans między innymi przez to, że wchodził do gmachu zawsze dopiero punkt o ósmej, zjawiał się w gabinecie dyrektora w płaszczu i kapeluszu, czego Dankwart nie znosił, a podczas narady stał, przestępując stale niespokojnie z nogi na nogę, na której oparty był ciężar ciała, i nie dawał posłuchu wezwaniom do zajęcia miejsca, wypowiadając uwagę, że czyni to dopiero wtedy, kiedy wewnątrzzakładowy regulamin pracy zostanie uzupełniony o ten właśnie punkt. Gans był też tym, który naruszył dyrektorskie zarządzenie o unikaniu nietaktu. Teczkę, której podczas narady nigdy nie wypuszczał z rąk, położył na parapecie okna, przysunął jeden z foteli do Dankwartowego biurka i zwrócił się do mnie z kawalerskim gestem: — Bardzo proszę, łaskawa pani! — Idiota! — szepnąłem w jego stronę. Od razu zmiarkowałem, że postąpiłem źle. Dawniej przyjąłby to z grymasem uśmiechu na ustach jako wyraz uznania. Teraz brodata jego twarz okazała zdziwienie. Uniknął mego wzroku i wycofał się na swą pozycję pod oknem. Dankwart zignorował ten incydent i gadał dalej. Usiłowałem się przysłuchiwać, ale mimo że wielekroć padały słowa „kultura” i „oświata”, które zazwyczaj wywołują we mnie przestrach, jak gdyby padało moje nazwisko, to mimo to usiłowania moje były daremne, ponieważ czułem, pełen niesmaku, że spoczywa na mnie wzrok panny Wahrlich. Kierowniczka administracji wcisnęła się, jak zwykle, w swój kącik; siedziała w nim niczym w kryjówce. Przez wszystkich nazywana była tylko „panną”, a ponieważ dochodziła do sześćdziesiątki, nie miała już nadziei na pozbycie się tego nazwania, wyglądała przy tym zawsze tak, jak gdyby była stale świadoma owego braku nadziei. Nikt nie traktował jej poważnie. Nawet najmłodsza maszynistka odczuwała jakąś wyższość nad nią. Ale każdy był dla niej miły, ponieważ bezradność jej zwietrzałej twarzyczki dziecięcej hamowała każdą chęć zaczepki. Była świadoma swej wyjątkowej pozycji i często próbowała jej się wymykać, starając się dzielić troski, nerwowość czy wesołość instytucji, osiągała wszakże jedynie to, że sprawiała wrażenie jeszcze smutniejszej. I ta niewiasta, wzbudzająca u wszystkich litość, patrzała teraz na mnie spojrzeniem wyrażającym najgłębszą litość. Było to przerażające. Natomiast złe spojrzenie Lizy, sekretarki naczelnej, nawet mnie nie irytowało. Rozweselałoby mnie nawet, gdyby powód do tego nie był podstawą do niepokoju. Gdy mianowicie dziesięć minut po ósmej Dankwart nagłym podniesieniem się z miejsca zakończył posiedzenie, a ja wraz z innymi skierowałem się ku drzwiom, szef chciał mnie jeszcze zatrzymać, nie wiedział jednakże, jak do mnie zagadać, gdyż zwroty „towarzyszu” czy „towarzyszko Brauer”, „Karolu” czy „Karolino” wydawały mu się jednak problematyczne. Zatrzymał mnie przeto nie akustycznie, lecz motorycznie, mianowicie chwycił moją rękę i pociągnięciem za nią usadził mnie z powrotem w fotelu. Na mnie, a także na Lizę, podziałało to tak, jak gdyby głosem pełnym słodyczy powiedział: „Zostań przecież jeszcze troszeczkę ze mną, droga Karolino!” 3 Dział, na którego czele stałem, nie zajmował się statystyką kultury i oświaty, ale problemami tych dziedzin. Było nas czworo współpracowników, a podstawy naszego wykształcenia idealnie się uzupełniały. Towarzysz Rasch był matematykiem, kolega Gerber — byłym funkcjonariuszem resortu kultury, a koleżanka Hiller — nauczycielką. Ja miałem za sobą praktykę w zakresie statystyki. Sekretarka naszego działu, panna Weniger, była bardzo młoda, ale pojętna. Czasy, kiedy przy słowie „Daten” (czyli: dane) myślała o kalendarzu, a wyrazu „Korrelationskoeffizient” (współczynnik korelacji) nie umiała napisać — minęły już dawno. Jeśli pominąć okoliczności, że zlecenia grupy bojowej często odrywały Rasdia (należały do niego sprawy magazynu odzieży i ekwipunku) od pracy lub że nie zajmując się pracą zasłaniał się zleceniami grupy bojowej, koleżanka Hiller zaś od dwóch lat nie zamieniła ani słowa z Gerberem i odmawiała wszelkiej współpracy z nim — to tworzyliśmy zespół znakomity. Ponieważ nikt nigdy nie podawał mego autorytetu w wątpliwość, nie potrzebowałem go podkreślać. Przestawaliśmy z sobą nie jak przełożony i podwładni, lecz jak przyjaciele. Co się tyczy Gerbera i mnie, to byliśmy nawet naprawdę nimi. Jemu przede wszystkim zawdzięczałem, że dział stał się dla mnie bardziej, niż to zwykle bywa — domem. Dankwarta i kierowników działów można było cenić dla ich dyscypliny i dla ich taktu, natomiast moich współpracowników musiało się… kochać — dla ich braku dyscypliny i taktu. Rozkazy Dankwarta, wydawane w dobrych zamiarach, wywoływały chłód. Swoboda, ba, rozbrykanie moich kolegów — rozweselało duszę. Nie próbowali ignorować mego przeistoczenia, oni je świętowali! Na powitanie zebrali się w moim pokoju i wręczyli mi bukiet sztucznych kwiatów, bo żywych nie można było dostać w całej stolicy. W przemówieniu Gerbera moje przeobrażenie zostało nazwane nie nieszczęśliwym zdarzeniem, lecz wyróżnieniem; zostało też obwieszczone nastanie nowej epoki, w której obok różnic klasowych i rasowych usunięte zostaną także różnice płci. Rasch potraktował mój przypadek w aspekcie statystycznych badań ludności. Panna Weniger zaprodukowała wiersz, w którym zwrot „w zawodu rozterce” rymował się z określeniem „sekretarki serce”, Uschi Hiller zaś stwierdziła triumfalnie, że kobiety tworzą teraz w dziale większość. Do tego, zamiast podawanej zwykle wódki, częstowano wiśniówką. Śmialiśmy się przy tym wiele, łza zaś, napływająca mi do oczu, była łzą rozczulenia. Jakkolwiek groteskowe było to uczczenie — zawsze jednak było uczczeniem. Pod pokrywką maskarady ukrywał się wyraz szacunku. A mnie nie było nic więcej potrzeba jak właśnie tego szacunku, ażeby odzyskać utraconą wiarę w siebie. Oczywiście, ja również przyczyniłem się do rozweselenia, opowiedziawszy scenę, która rozegrała się w gabinecie dyrektora. Przedstawiłem, jak to dyrektor ujął mnie za rękę, a Liza stanęła w drzwiach przedpokoju i przewracała pełnymi złości oczyma. O powodzie mego przeobrażenia, którego przejściowość podkreśliłem, napomknąłem tylko tyle, ile wypadało powiedzieć. Podczas powitania wszyscy zwracali się do mnie żartobliwie: „pani”. Gdy przeszliśmy do normalnej pracy, nazywano mnie, naturalnie, znów „Karolem” i „panem Brauerem”. To, że panna Weniger dostawała przy tym napadów chichotu, miałem jej mniej za złe niż jej późniejsze wykolejenia. Bo ona była tą osobą, która pierwsza przyzwyczaiła się do nowego stanu i w rezultacie poczęła zaniedbywać najpierw moje rośliny pokojowe, a potem mnie samego. 4 Zawsze byłem wrogiem zielska pokojowego. Zwłaszcza gabinet do pracy lubiłem bez dekoracji, bez niespokojnych wzorów na tapecie, bez natrętnie farbowanych firanek, kwiatów, a także bez obrazów, których po kilku miesiącach i tak już nikt nie dostrzega. Wobec dam naszego urzędu, dowodzonych przez sekretarkę naczelną, zdemaskowałem się przeto jako zimny, pozbawiony serca kołtun. Pod hasłem: „Wszyscy starają się o podniesienie miejsca pracy na wyższy poziom!” wszczęły i prowadziły przeciwko mnie kampanię, która na jednym z zebrań związku zawodowego zakończyła się ich zwycięstwem, gdyż ze względów taktycznych Dankwart uznał za słuszne ugiąć się w tej drobnostce przed gniewem ludu. Czystą prostotę mojego gabinetu zniweczono przeto krzykliwymi wzorami firan i rozbujały — mi roślinami. Na szczęście, niezwykle kolorowy obraz, przedstawiający optymistyczną parę kochanków na plaży, trzeba było ze względów przestrzenno — estetycznych powiesić za moimi plecami, tak że patrzenie na malowidło dokuczało tylko tym, którzy mnie odwiedzali. Do troski o rośliny tradycyjnie już zobowiązane były sekretarki działu. Rzecz zrozumiała, że panna Weniger spełniała to zadanie — dopóki jej przełożonym był mężczyzna. Ale potem roślinkom wiodło się źle. Kiedy ich zieleń zaczęła brązowieć, zażądałem od sekretarki wytłumaczenia się i natrafiłem przy tym na krnąbrność. Rozpowszechniony szeroko pogląd, że kwiaty i kobiety należą do siebie, a być może nawet, że istotą podobne są do siebie, co najmniej zaś służą tym samym celom — wydawał się już jej młodemu pomyślunkowi oczywisty. Chciała się co najmniej dzielić ze mną robotą. Aby uniknąć sporów, chwyciłem i ja za polewaczkę, i nikogo nie dziwiło, kiedy wędrowałem z nią z toalety przez korytarz do swego pokoju. Kiedy panna Weniger zaczęła spychać na mnie również parzenie kawy i zmywanie statków, próbowałem zasięgnąć rady u Gerbera, który, jak zawsze, okazał zrozumienie. Niestety nie dla mnie, lecz dla dziewczyny, gdyż usługi, świadczone z radością mężczyźnie, musiały jej się wydawać bezcelowe i dlatego niesłusznie wymagane, kiedy były świadczone kobiecie. — Narzekanie twoje dowodzi, że nie jesteś wcale prawdziwą kobietą, gdyż taka robi to chętnie — powiedział Gerber i jak zawsze, gdy stawał się satyryczny, zmrużył prawe oko do rozmiarów szparki, podczas gdy lewe rozwarło się straszliwie, a brwi uniosły prawie aż do nasady włosów. Taką kobietę jak ty nazywa się nienaturalną, co, jak wiesz, w zastosowaniu do kobiet uchodzi w naszych, cywilizowanych czasach dziwnym sposobem za wyrażenie obelżywe. Dla ręki mężczyzny natura przecież przeznaczyła kiedyś miecz, dla kobiety zaś doniczkę którą, podobnie jak swój los, powinieneś nosić z kobiecą godnością. Choćbyś nie wiedzieć jak głośno podzwaniał swymi nowymi łańcuszkami, nie potrafisz się od nich uwolnić, tak jak inni nie potrafią się wyswobodzić od starodawnych przesądów o płciowym podziale pracy. Ja sam, niestrudzony propagator postępu, nie uważam siebie za wyjątek i mogę na swoje usprawiedliwienie przytoczyć tylko następującą sentencję: Drogowskaz, wskazuje kierunek, ale nie porusza się w tym kierunku. Że mówiąc to miał rację, okazało się jasne, kiedy po upływie pewnego czasu gościliśmy w dziale kolegów z Polski. Fakt, że nalewałem przy tym kawę, wydał mi się już oczywisty. Atoli nie wydało mi się oczywiste to, że Gerber zachował się ni stąd, ni zowąd jak pan domu, pozbawiając mnie — wraz z butelką koniaku, wyrwaną z mojej ręki z przyganą w spojrzeniu — także przywileju prowadzenia konwersacji. Przedstawiony zostałem jeszcze jako kierowniczka. Całowaniem w rączki i szarmanckimi uprzejmościami wprowadzono mnie w zakłopotanie, a moim wywodom o zadaniach działu przysłuchiwano się z uwagą. Aliści kiedy po rzeczowych roztrząsaniach nastąpiła swobodna pogawędka, szybko zmiarkowałem, że owych pięciu panów przy stole odczuło moją obfitą gadaninę jako niestosowną. Jeżeli dawałem wyraz poglądom na sytuację polityczną, zbywano to delikatnie milczeniem. Natomiast trywialne enuncjacje Rascha spotykały się ze sprzeciwami, a cyniczne elukubracje Gerbera obśmiewano i uważano za godne dyskusji. Do niego kierowano pytania, do mnie przepijano, koleżance Hiller prawiono dusery. Kiedy opowiedziałem swój najlepszy dwuznaczny dowcip, którym często już wywoływałem salwy śmiechu, nastąpiło osobliwe zakłopotanie. Im bardziej ożywiony stawał się nastrój, im swobodniejszy ton, tym łatwiej można było rozpoznać, że sympatia wszystkich mężczyzn kieruje się ku milczącej i uśmiechającej się pannie Hiller. Emanowała z siebie ciepło stajenne, tak miłe mężczyznom. W jej mroku mógł jaśnieć męski dowcip. Mieliśmy tu do czynienia ze słabością, potwierdzającą mężczyznom ich siłę, z miękkością utwardzającą wszystko, co męskie. Znałem to przecież z własnego doświadczenia. Źle było tylko, że mnie to urażało, że wieczorem tkwiłem długo przed lustrem i patrzałem na swą obecną postać oczyma swej dawnej postaci, aby zepchnąć znów z mielizny własny dumny okręt pewności siebie. Zaszedłem już tak daleko, że kwestię oddziaływania na mężczyzn uważałem za problem własnej wartościowości lub bezwartościowości. 5 Ale stało się ze mną jeszcze gorzej. Zacząłem mianowicie mierzyć nową miarą także swoje sympatie. Mężczyźni, którzy pozostawali wobec mnie obojętni, tracili w mych oczach na wartości, tacy natomiast, którym się podobałem — zyskiwali. Wszelako najwyższy stopień osiągał ten, kto mnie adorował lub pożądał. Broniłem się, oczywiście, przeciwko tym przewartościowaniom i usiłowałem zgłębić działający w tym zakresie mechanizm psychiczny. Kiedy mi się to udało, głos mego sumienia zamilkł, opór zamarł, uległem temu, co się nie da zmienić. Odkryłem bowiem, że wina nie leży po mojej stronie. Siłą napędową tego mechanizmu był głód uznania. Za czasów mego męskiego bytowania głód ten zaspokajany był przeważnie w codziennej pracy, rozmowie, dyskusjach. Obecnie możliwość dania wyrazu własnej wiedzy i własnym zdolnościom, a także możliwość ich zastosowania, nie stała się wprawdzie mniejsza, ale też nie miała już tego znaczenia, straciła na ważności, pytano mniej o te zalety, za to raczej o mankamenty, których dawniej nigdy za mankamenty nie uważano. Gerber, który obok innych mógł również obserwować dobrze samego siebie, tak to pewnego razu sformułował: — Jeśli dawniej wiedziałeś coś lepiej ode mnie, odczuwałem to jako rzecz normalną, a dziś odczuwam jako przemądrzałość. Mężczyzna podporządkowany kobiecie musi odczuwać wydawane przez nią zarządzenia jako uproszczenie, ponieważ jego stosunek do niej jest przeciwieństwem stosunku naturalnego. Od kobiet nie oczekujemy, niestety, w pierwszej linii intelektu i dobrej roboty, bo tymi cechami mierzymy wartość mężczyzny. Od kobiety oczekujemy przede wszystkim tego, by była piękna, a jeśli taka nie jest, to przynajmniej tego, by usiłowała stwarzać wobec nas pozory pięknej. Ostatecznie i my staramy się o to, by wydawać się mądrzejszymi i silniejszymi, niż jesteśmy. Gadał więc ze mną jak z kobietą od urodzenia. Nie liczył się już z moimi doświadczeniami jako mężczyzny. Powinienem mu był być wdzięczny za szczerość. A ja gniewałem się na niego, ponieważ każda jego gadanina zmierzała wyłącznie do podkopania mojej górującej nad nim pozycji, wskutek czego zmuszał mnie do szukania pożywki dla zachwianej wiary w siebie w zasięgu środków kobiecych, takich jak strój, makijaż, zachowanie się. Nienawidzić atoli zacząłem jego wtedy, kiedy nie raczył tego honorować, pozostając obojętnym na niewieście sztuczki, które sam sprowokował. Rezultatem zakłóconego stosunku do Gerbera było rozwinięcie się mojego serdecznego stosunku do Uschi Hiller. Dzielone z kimś cierpienie rodzi solidarność. Kiedyś dawniej Gerber bardzo zabiegał o względy Uschi, przez długi czas daremnie. Dokładnie w tym momencie, kiedy była gotowa ulec jego życzeniom, dał drapaka. Fakt, że zraniona duma powstrzymywała ją odtąd od zamienienia z nim choćby słowa, uważałem do tej pory za histerię. Teraz zaświtało we mnie zrozumienie, dla takiej postawy. Wywyższona pozycja, z której dotychczas rozmawiałem z koleżanką Hiller, została zniwelowana. Przykrość, którą początkowo wzbudzało we mnie rozgłaszanie przez nią różnych intymnych szczegółów, ustąpiła miejsca żywemu zainteresowaniu. Moja pogarda dla przeobrażania się jej zawodowych ambicji w ambicję kobiecą poczęła zanikać. Wolne godziny, które służyły zazwyczaj pożytecznym dyskusjom fachowym z Gerberem, wypełniła obecnie gadanina panny Hiller na temat mody, krawiectwa i pielęgnowania ciała. Coraz mniejsze było moje oburzenie na to, że sama w sobie nieistotna zmiana płci skazywała mnie na tracenie cennego czasu na podlewanie kwiatków i babską paplaninę. Nie prowadziłem prawie zupełnie gospodarstwa domowego, nie miałem wcale dzieci, a mimo to nowe obciążenia były w porównaniu z dotychczasowymi ogromne. Polowanie na odpowiednie staniczki, kiecki, kredki do warg pochłaniało tyle czasu, ile informacje, których musiałem zasięgać w tym celu u Uschi. To, co się we mnie dokonywało, można by było nazwać spłyceniem. Było ono wymuszone, nieodzowne, było aktem obrony koniecznej. Również konferencje w zespole kierowniczym potwierdzały wagę tych podrzędnych spraw. Mężczyźni wcale nie zauważyli, że traktują teraz moje wypowiedzi, istotne dla omawianych spraw, mniej poważnie. Respekt, z którym się do mnie odnoszono, po zaspokojeniu pierwszej ciekawości prawie się nie zmienił w swojej masie, ale zmienił się za to pod względem struktury. Co innego uważano za interesujące aniżeli moją wiedzę fachową. Jako mężczyzna mogłem być pewien tego, że lepsze argumenty jednają mi także większą sympatię. Teraz działo się często przeciwnie. Moja potrzeba życzliwości była zaspokajana lepiej, kiedy swe oświadczenia składałem nie w sposób jasny i precyzyjny, tylko mglisty, ale za to pełen uroku; najlepiej wszelako było, jeśli nic nie twierdziłem, tylko zadawałem pytania, prosiłem o pomoc. Jeżeli ponadto jeszcze można było popatrzeć na mnie z przyjemnością, to głaskano mnie (przeważnie słowami, naturalnie), odpowiadano radośnie i żwawo. Przyjmowanie pouczeń od kobiet przychodzi mężczyznom z trudnością. Znacznie łatwiej im jest być rycerskimi, i wdzięczni są kobietom, które dają im do tego sposobność. Obciążające mnie zabiegi wokół wyglądu zewnętrznego były przeto częściowo wyrównywane wewnętrznymi ułatwieniami w pracy służbowej. Rola, w którą dałem się wmanewrować, była wygodna, ale nieproduktywna. Najdobitniej ujawniało się to w rozmowach z Dankwartem. 6 Fakt, że dyrektor częściej niż poprzednio kazał mi przychodzić do swego gabinetu, zwrócił chyba prędzej uwagę Lizy, jego sekretarki, aniżeli moją. Ponieważ Liza, na modłę podwładnych natur, wyładowywała na innym miejscu wściekłość, do której przywodziły ją zniewagi przełożonego, przeto rzucała obelgi i potwarze na mnie oraz gdzie tylko mogła, a była blada z wysiłku, jeżeli musiała w obecności „naszego starego” (w całej instytucji tylko ona nazywała tak dyrektora) powiedzieć do mnie choćby tylko jedno zdanie. Spojrzenia, które mi rzucała, były spojrzeniami zdradzanej żony właściciela plantacji, której wzrok pada na uwodzicielską niewolnicę — patrzała na mnie, jak gdyby chciała kazać mnie wychłostać. Początkowo nosiłem się z zamiarem przedstawienia jej w otwartej wypowiedzi nonsensu tej zazdrości. Później wszakże duma i upór doprowadziły mnie do tego, że w celu odpłacenia za jej uszczypliwość pięknym za nadobne zacząłem przed nią pozorować nie istniejący wcale stosunek do Dankwarta. Że od pierwszego dnia mego przeistoczenia Dankwart żywił wobec mnie pewne zamiary, to było jasne i dla mnie zrozumiałe, bo go dostatecznie długo z zainteresowaniem obserwowałem. Nie miało to związku lub miało tylko niewielki związek z obrazem, który przedstawiałem wobec niego jako kobieta. Wprawdzie może pokusa dostania mnie w swoje ręce (gdyż tylko o to chodziło) istniała w każdym wypadku, ale nie byłaby tak silna, gdybym wyglądał niepozornie. Miał nadzieję, że będzie mógł teraz przezwyciężyć przepaść, która dzieliła nas zawsze w czasie mojej egzystencji męskiej. Przepaść ta zawsze mu przeszkadzała i niepokoiła go, gdyż uniemożliwiała zrealizowanie właściwego mu specjalnego rodzaju związku, mianowicie związku górowania. Ludzie jak Gerber i ja, którzy się wewnętrznie wymykali jego władzy, bez stawania się wszakże jego konkurentami, tacy ludzie byli mu obcy, dalecy i przejmowali go zgrozą, ale — interesowali. Wykorzystywał ich umiejętności i cenił, ale w osobliwy sposób, połączony z pogardą. Obecnie dzięki cudownemu obrotowi rzeczy dostała mu się do rąk dodatkowa broń do natarcia na jednego z nich: jego płeć. Fakt, ze mężczyźni rzadko atakują swój cel erotyczny wprost, że nie przyznają się otwarcie do niego, wynika nie tyle z wysubtelnienia obyczajów, ile z obawy przed możliwością kompromitacji. Ich tak zwany honor męski doznaje na skutek odmowy — uszczerbku. Albowiem odmowa — to klęska, a mężczyźnie godzi się odnosić zwycięstwa, co najmniej nad kobietami. Dlatego sam Dankwart, tak świadomy własnej siły, wybierał kręte ścieżki, nadawał swym zalotom taki pozór, jakoby nie były nimi, wypowiadał takie słowa, które mogły znaczyć również coś innego, wycofywał natychmiast dwuznaczności, czekał na rezonans, na podchwycenie lub odrzucenie. On pierwszy obstawał przy tym, żeby nazywać mnie Karoliną. Dowiadywał się o to, jak się miewa nie Anna, tylko mój mąż. Opuszczał miejsce za wałem ochronnym swego biurka i siadywał koło mnie. Zabiegał o moje wygody, pytał o pozwolenie, gdy chciał zapalić papierosa czy otworzyć okno. Traktując mnie jak damę, zaznaczał przez to stale naszą różnopłciowość. Ustawicznie odbiegał od tematów fachowych, mówił o kobietach, o miłości, o małżeństwie — początkowo ogólnie, potem specjalnie o swoim, naturalnie problematycznym — o uroku nowości, o płynnych granicach między moralnością a pruderią, czasem popadał w milczenie, zapatrzony w moje nogi, udawał, że nagle to zauważa, zrywał się, ale nie przepraszał za natrętność, tylko patrzał mi w oczy i uśmiechał się. „Cóż to za komplement dla ciebie — mówił ten uśmieszek — że mnie, który z niejednego pieca erotycznego chleb jadałem, jeszcze pociąga widok twoich nóżek!” W ciągu naszej wieloletniej współpracy dawał mi już niekiedy swoje referaty do krytycznej oceny i z wdzięcznością przyjmował moje uwagi co do nieprecyzyjnych ujęć fachowych lub niewłaściwych . sformułowań językowych. Teraz otrzymywałem do wglądu każde jego małe i duże opracowanie. Aliści nie przysyłał mi ich już przez Lizę na górę do mojego pokoju, tylko prosił mnie na dół, do siebie, i udawał, że nie ma ani jednej kopii, a to w tym celu, by móc patrzeć w ten sam manuskrypt razem ze mną. Podczas gdy usiłowałem rozbijać powtarzające się u niego ustawicznie ciągi dopełniaczów („…osoba opracowująca dane do statystyki zaopatrzenia ludności rad powiatów ma za zadanie…” itd.), głowa jego była tak blisko mojej, że czułem ciepło jego policzków przy mych policzkach, a ramię jego albo spoczywało na moim barku, albo było tak wciśnięte między krawędź biurka a mój korpus, że to, co musiał uważać za moją pierś, stykało się z jego łokciem. Małe sensacje, których w ten lub podobny sposób dostarczał swoim zmysłom, bardzo mu dogadzały, właściwie jednak były tylko oczywistym środkiem prowadzącym do większego celu, i to nawet nie będącym zupełnie niezdatnym do jego osiągnięcia. Dreszczyki zmysłowe, które odczuwał, mnie się wprawdzie nie udzielały, ciało moje pozostawało nieporuszone, ale rosło mi serce, dusza moja otwierała się dla upartego kusiciela. Wytrwałość bowiem nadaje każdym zalotom odcień powagi, a każdemu uwodzicielowi — nimb kochającego, i dlatego rozczula tak bardzo kobiety, które bardziej niż mężczyźni odczuwają potrzebę uznania i wywyższenia przez miłość. Najbardziej niepozorny mężczyzna może dzięki wytrwałości uzyskać korzyść, tę mianowicie, że potwierdzi zalety kobiety, w które bez niego nie mogłaby uwierzyć. Nie stawiałem mu więc wcale oporu aż do momentu, w którym wydało mu się, iż osiągnął pewien etap, a odsunąwszy rękopis gwałtownie na bok, powiedział: — Czy ty sądzisz, że jestem z drewna? — Nie — odparłem zgodnie z prawdą. Chciałem przy tym dorzucić dokładniejsze wyjaśnienia, by wszcząć rozmowę na inny temat, ale nie doszedłem do tego, bo musiałem zająć się odsuwaniem jego rąk od mojego ciała, co nie było łatwe, ponieważ był o głowę wyższy, o wiele tęższy i co najmniej dwakroć silniejszy ode mnie. Gdy próbował zbliżyć swoje usta do moich, uciekłem za biurko i krzyknąłem do niego: — Nie ruszaj się! Rzecz osobliwa — usłuchał mnie. Śmieszność swego położenia usiłował pokryć wymyślaniem: — Zachowujesz się jak istna stara panna! — Czy mówisz to wszystkim kobietom, które nie pragną tego, czego ty chcesz? — Tyś pierwsza, która nie chce. — Ponieważ wyzyskujesz stan zależności! Każda kobieta, która idzie ze swym szefem do łóżka, zostaje duchowo zgwałcona. — Dotychczas sprawiało to jeszcze wszystkim przyjemność. Zarozumiałość niczym u paszy, z jaką mi to oświadczył, wywołała we mnie taką wściekłość, że dzika szczerość pomiędzy nami nie tak prędko ustała. Czułem się mścicielem wszystkich od tysięcy lat uciskanych kobiet, znalazłem na wyrażenie tego płomienne słowa, nie dopuściłem go do otworzenia ust i pomyślałem sobie dopiero ex post, że byłoby lepiej, gdybym mu był wyjaśnił w rozsądnej rozmowie, co właśnie odkryłem we własnej osobie, to mianowicie, że do autentycznej kobiety brak we mnie było wciąż jeszcze jednego elementu: miłości do obrzydliwości mężczyzn. Kiedy idąc na górę do swego pokoju mijałem Lizę szczerzącą do mnie zęby w ironicznym uśmiechu, było dla mnie jasne, że nawet autodyscyplina Dankwarta nie pozwoli mu zapomnieć tej sceny. Jedynym człowiekiem, z którym mogłem się podzielić swym cierpieniem, była Uschi Hiller. Po raz pierwszy zaprosiłem ją, by przyszła do mnie. Podczas gdy nakrywałem stół, Uschi, krzątając się w moich starych męskich pantoflach, uprzątała i wycierała mieszkanie. — Najgorsze w stanie kobiety to to, że jest się obiektem — poskarżyłem się. — Ach, gdybym jednak mogła być takim obiektem dla kogoś! — westchnęła Uschi. Szczegółowo, jak to tylko kobiety potrafią, opowiedziałyśmy sobie nasze bolesne przeżycia, przeklęłyśmy wszystkich mężczyzn i wypłakałyśmy się wzajemnie na swoich piersiach. W końcu zasnęłyśmy, pocieszone. Pięknie to było ujrzeć rano Uschi w łóżku Anny. Obudziłem ją pocałunkiem. Ona zaś zamknęła mnie w objęciach i zawołała: — Ach, gdybyś była mężczyzną! 7 Od przeszło roku instytucja nasza przygotowywała się do konferencji naukowej, na którą mieli przybyć statystycy ze wszystkich krajów socjalistycznych na robocze rozmowy. Wprawdzie z głównymi referatami mieli wystąpić towarzysze z placówek przełożonych, ale i my mieliśmy dorzucić swoje cegiełki: Dankwart miał wygłosić powitanie i prowadzić dyskusję, Gans mówić o opracowywaniu planów przepływu informacji, mnie zaś powierzono opracowanie tematu „Rewolucja kulturowa a praktyka statystyczna”. Jak to zwykle bywa, spotkanie owo, planowane pierwotnie jako wewnętrzna dyskusja na tematy fachowe, przerodziło się w toku przygotowań w jakąś gigantyczną imprezę. Stołówka naszego urzędu, przewidziana na miejsce spotkania, okazała się za ciasna. Wynajęto zatem halę kongresową. Z dwucyfrowej liczby uczestników zrobiła się liczba trzycyfrowa. Istnieje, widocznie, jakiś łańcuch praw rozrostu, które czekają jeszcze na sformułowanie. Reakcję łańcuchową wyzwala wniosek do władzy przełożonej o dofinansowanie, a na samym końcu znajduje się formułka: Korzyść z konferencji pozostaje w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do liczby jej uczestników. Rozmnożyło się bowiem nie dwudziestu fachowców, na których zależało, ale rozrodziła liczba milczków, gapiów, laików, filmowców, gazeciarzy, ludzi z telewizji, przede wszystkim zaś wielu oratorów, zużywających wiele słów w celu ukrycia tego, że nie mają do powiedzenia nic prócz: ,,Ja oto, reprezentant tej czy tamtej ważnej placówki, ważnej branży zawodowej, ważnego przedstawicielstwa zagranicznego, też tutaj jestem!” Nikt tego chętnie nie wysłuchuje, ale wykorzystują to… ludzie z prasy, którzy przedrukowują najogólniejsze ogólniki i w ten sposób przekazują czytelnikowi prawdziwe wrażenie, że na wszystkich konferencjach, obojętnie na jaki temat, gada się to samo. Rozdęcie konferencji nie nastąpiło z winy Dankwarta. Nie przyczyniał się do rozwinięcia tego procesu, ale też nie powstrzymywał go. Jednakże, po prawdzie, wyolbrzymienie imprezy na podobieństwo wiecu odpowiadało bardzo” jego życzeniom. Nadmuchane w ten balon powietrze zdawało się dodawać mu energii. Organizowanie — to był jego żywioł. Organizowanie zdwajało jego siły, potrzebę snu mógł wówczas zredukować do minimum. Troszczył się o gatunek wody mineralnej na pulpicie mównicy oraz o kolor teczek na posiedzenie. On to projektował przejrzyste schematy blokowe wielkości plakatu, z którego niezwykle łatwo można było odczytać, kto kiedy gdzie jakich cudzoziemców ma przyjąć na terenie Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Tłumaczom wręczano powielone wskazówki, z których między innymi wynikało, że występując publicznie, mają stać zawsze z lewej strony gościa. Niespodziewanie dwa dni przed wielkim wydarzeniem znalazł nawet czas na przeczytanie referatów fachowych i wzięcie udziału w dyskusji na ich temat. Że dyskusja ta trwała potem dłużej, niż mu na to pozwalały jego ważniejsze zadania, to nie było jego winą, tylko moją. Albowiem przeciwstawiłem się zaproponowanemu przez niego skróceniu swego referatu. Chodziło o fragment zatytułowany „Krytyczna ocena”, poddawałem w nim pod dyskusję myśli, które w instytucji często już były przedmiotem wymiany zdań. Było tam mniej więcej powiedziane to,, że w dziedzinie kultury nie wszystko da się ująć w liczby. Że często wzdragamy się przed metodami, które mogłyby nam ewentualnie dowieść coś przeciwnego temu, co chcielibyśmy, aby było dowiedzione. Że zbyt lekkomyślnie godzimy się na wyniki, zamiast ustawiać je w należytym świetle wobec innych wyników. Na przykład spadek frekwencji w kinach uzasadnia się jednostronnie wzrostem korzystania z telewizji, nie zadając sobie pytania, czy czasem nie są temu winne kiepskie filmy, mnożące się masowe imprezy sportowe, wyczerpująca praca zawodowa. Liczby nakładów książek utożsamia się z oddziaływaniem literatury, mimo że żadna statystyka nie mówi ani słowa o egzemplarzach rozdawanych w formie nagród i nigdy nie czytanych, pokrywających się kurzem w bibliotekach czy zdobiących tylko regały ze względów prestiżowych; mimo że nikt nie wie, kogo ich treść odpycha lub prowokuje do myśli wręcz przeciwnych; mimo że jest rzeczą pewną, iż książki o niższych nakładach mogą niekiedy mieć większy krąg oddziaływania, jeżeli na przykład czytają je nauczyciele, pastorzy, agitatorzy, pisarze, i rozpowszechniają tysiąckrotnie ich zawartość. „Gdybyśmy, moje panie i panowie — tak kończył się ów prowokujący fragment — przenieśli nasze potoczne wnioski, wynikające ze statystyki literatury, w czasy Goethego, doszlibyśmy do takiego rezultatu, że nie Faust czy Hyperion, ale Rinaldo Rinaldini lub Mimili były najważniejszymi książkami tej epoki.” Dankwart, który traktował mnie poprawnie, ale chłodno, chciał, żeby usunąć ten fragment, gdyż nie odpowiadał poglądom instytucji (to znaczy: jego poglądom), wyrażał przeto tylko sąd prywatny, zatem taki, który nie mógł być włączony do referatu oficjalnego. Ponieważ zgadzał się tylko na dyskusję co do zasad reprezentowanych przez referat, a nie na temat treści, po mojej zaś stronie opowiedział się jedynie Gans, przeto kolektyw kierownictwa zmusił mnie do ustąpienia, zaakceptował jednak mój zamiar poruszenia problemu w dyskusji. To zagadnienie marginesowe nabrało, rzecz jasna, ogromnego znaczenia dla mnie. Wyobraziłem sobie, jak ono wzburzy umysły słuchaczy, całą konferencję. W tym celu jednak należało sformułowane nieśmiało zagadnienia przekształcić w twierdzenia, a przypuszczenia przeobrazić w dowody. Przegapiłem tego dnia czas odwiedzin w klinice, pobiegłem zaraz po służbie do biblioteki (gdzie miałem kłopoty ze swoją legitymacją biblioteczną, wystawioną na nazwisko mężczyzny), siedziałem w czytelni aż do jej zamknięcia, następnie przez połowę nocy w domu, badałem, studiowałem, czytałem, pisałem, także podczas godzin służbowych oraz następnej, ostatniej nocy przed konferencją, i na pewno bym się rozchorował wskutek niedożywienia i niewyspania, gdyby nie Uschi. Aczkolwiek nie miała kompletnie zrozumienia dla mojej gorliwości, przynosiła mi na biurko herbatę i kanapki, a po północy zwabiała do łóżka. Konferencja odniosła sukces. Umiejętne jej zorganizowanie wyrobiło poważanie dla niemieckiej opinii. Środki przekazu informacji i wyższe instancje były zadowolone. Nigdy jeszcze nasza instytucja nie zabłysła tak silnie w świetle opinii publicznej. Nikt nie ważył się pomyśleć, że w dzień później pogrążymy się znów w ciemnościach. Najszczęśliwszym człowiekiem był Dankwart. Nieustanny uśmieszek rozjaśniał jego rysy. Czuł się jak w raju, ja zaś jak wśród mahometan, których kobiety, jak wiadomo, tam się nie dostają. Oprócz mnie cierpiało jeszcze tylko owych dwudziestu krajowych i zagranicznych fachowców, co jednak nie zwróciło uwagi w wirze powitań, przyjacielskich manifestacji i przyjęć. Ponieważ odczytanie telegramów gratulacyjnych zajęło kilka godzin, a czas wciąż powtarzających się oklasków nie został wkalkulowany, przeto trzeba było przełożyć odczyty specjalne na drugi dzień i tym samym przesunąć je do grup roboczych. Odklepałem swój referat dosyć obojętnym głosem, bo wewnętrznie zajmował mnie tylko udział w dyskusji. Gdy niespodziewanie rozległy się rzęsiste oklaski, nestor Schultze szepnął mi, jak zawsze w pobliżu szefa, ciepło i wilgotno do ucha: — Jedynej róży wśród kolców każdy chętnie bije brawo. „Jeszcze poczujecie moje kolce” — pomyślałem sobie i na początku leniwie się rozpoczynającej dyskusji zapisałem się natychmiast u Dankwarta do głosu. Musiałem być trzeci w kolejce przemawiających. Pierwszy dyskutant wykorzystał pewne nieprecyzyjne sformułowanie mego referatu do wykazania zgromadzonym, jak pilnie przestudiował Dialektykę przyrody. Drugi określił mój referat jako absolutne maksimum tego, co w ogóle można osiągnąć, i zużył na to dwadzieścia minut. Trzeci powiedział, że odwiedzał dotąd Niemiecką Republikę Demokratyczną tylko zimą i dlatego dopiero teraz nauczył się cenić piękności niemieckiego lata. Kiedy czwarty zaczął podkreślać słowa swego przedmówcy, podałem do Dankwarta karteczkę z notatką: „Teraz moja kolej!!!” Piąty zapewnił, że będzie się streszczał. Kiedy nieoczekiwanie uczynił to w rzeczywistości za pomocą kilku trudno zrozumiałych sformułowań, odsunąłem wywołanego już przez Dankwarta szóstego dyskutanta na bok, dopadłem pulpitu i próbowałem zagłuszyć szepty i pomruki zaskoczonych uczestników zgromadzenia. W podnieceniu zauważyłem dopiero po upływie dłuższego czasu, że pomimo szybkiego uciszenia się sali wciąż jeszcze straszliwie krzyczę. Ściszyłem więc głos, zgubiłem przy tym na kilka chwil wątek, a gdy go ponownie uchwyciłem, znów począłem krzyczeć, opanowany strachem, że Dankwart mi przerwie. Widzieć szefa nie mogłem, bo siedział na lewo za mną. Tuż przede mną jednak, w pierwszym rzędzie, siedział imitator szefa, Schultze, i potrząsając głową odtwarzał na swym obliczu wszystko, co pokazywało się na twarzy jego boga, czyli — złość i wściekłość. Powodem mojego krzyku była chyba przede wszystkim nadzieja zdławienia kompleksów niższości, które mi wpojono od czasu, kiedy stałem się kobietą. Siłą głosu chciałem zademonstrować siłę, a przez agresywność dowieść wszystkim, że trzeba się ze mną jeszcze liczyć. Gdy zgrzany i bez tchu siadłem znów na krześle, oczekiwałem, że rozpęta się polemika, jakiej w instytucji jeszcze nie było. Że obłudny konformizm tej konferencji wreszcie pęknie. I że nawet Dankwart nie będzie w stanie powstrzymać sztormu. Aliści nie wybuchnął żaden sztorm. Zaległa niemiła cisza, przerwana wreszcie przez Dankwarta. Z najbardziej czarującym uśmiechem skierowanym w moją stronę zaczął mówić — nie o mojej polemicznej wypowiedzi, lecz… o mnie. Chwalił moje zaangażowanie, żarliwość mojej mowy, którą można było podziwiać nawet wtedy, kiedy się rozpalała z powodu drobnostek. Wysławiał w mojej osobie przedstawicielkę płci, która odrzuciwszy więzy pradawnych przesądów, z łatwością i swobodą wdziera się rozwartymi przez socjalizm wrotami we wszystkie dziedziny życia, kultury, techniki, nauki, kroczy naprzód silna, pewna siebie, zachowując jednak przy tym, na przekór wszelkim złośliwym przepowiedniom reakcji, najbardziej oryginalny urok kobiecości (tu głos jego stał się szczytem łagodności). Brawa dla jego słów trwały tak długo jak poprzednio cisza po moich słowach. Oklaski te wyrażały ulgę. Zalety przywódcze Dankwarta znowu się raz wspaniale potwierdziły. Wyczuł, co przygniatało zebrany tłum, i potrafił z niezawodną pewnością zdjąć z niego przykry ciężar. Celowymi kłamstwami nie obciążył przy tym własnego sumienia. Albowiem to z tym urokiem kobiecości było takim kłamstwem. Wystąpienie moje nie mogło wywołać u słuchaczy nawet myśli o czymś podobnym. Akt przemocy, podjęty przeze mnie w celu wdarcia się na mównicę, siła głosu, gwałtowność mego ataku przeciwko nieznanemu, niemelodyjność mowy, mój nadmierny zapał — to wszystko mógłby dobry smak może jeszcze darować jakiemuś mężczyźnie, natomiast musiano to wziąć za złe kobiecie, choćby się właściwie stało po jej stronie, podzielało jej zdanie, było skłonnym jej pomagać. Przykra atmosfera, którą wywołała, paraliżowała każde uczucie dla niej, powstrzymywała każdą przychylność. Dopiero słowa Dankwarta umożliwiły opanowanie powstałego sparaliżowania. Dankwart, wybawca, wykopał dla wywołanych uczuć rów, którymi mogły odpłynąć skutki nieprzyjemnego przeżycia. Chodziło zatem o nieuchronne zjawiska towarzyszące wielkiej sprawie — emancypacji kobiet, a więc o jedną z tak zwanych chorób dziecięcych. Trzeba było jeszcze ją przebyć, aby kobieta stała się taką, jak to nakazują prawa postępowego władztwa mężczyzn: tak ekonomicznie przydatna, tak suwerenna, o tak wszechstronnych zainteresowaniach i wykształceniu jak mężczyzna, a dodatkowo jeszcze wyposażona we wdzięk, macierzyńskość, łagodność, powab, urok, kokieterię, piękność, słowem — we wszystko, co mężczyznę od niepamiętnych czasów u niej pociąga. Zatem chora! Taką — to trzeba pocieszyć, co za pomocą swego kłamstwa tak wzorowo uczynił Dankwart. Uznano przeto moją wypowiedź za interesującą, godną rozważenia, zastanawiająco głęboką, dobrze przemyślaną, ba, nawet pasjonującą, śmiałą i odważną — i w ten sposób można było uniknąć bliższego zajęcia się nią. Przypochlebiano się, chwalono, przebaczano. Kiwano do mnie głową, uśmiechając się. Dankwart promieniał. Schultze głaskał moją rękę. Największy jednak poklask zyskał węgierski kolega, który z uroczym obcym akcentem nazwał mnie „słoneczkiem konferencji”. Nie byłem zdolny do odezwania się jeszcze raz. Gdy wzrok mój padł na pannę Wahrlich, pojąłem nagle jej spojrzenie, które rzuciła mi pierwszego rana po mojej przemianie — spojrzenie wyrażające najgłębsze współczucie dla człowieka, któremu los gotuje jeszcze wielkie rozczarowania. „Ale ja nie akceptuję losu” — powiedziałem do siebie i powziąłem już decyzję. Kiedy podczas przerwy Uschi powiedziała mi z podziwem, że przemawiałem jak prawdziwy mężczyzna, odparłem: — Nie czekaj dzisiaj na mnie, będę spał w klinice. 8 W klinice, w której — już o wiele za długo — leżała Anna, odwiedziny były dozwolone tylko w wyznaczonych godzinach. Aby uniknąć zdenerwowań z personelem, zwróciłem się od razu do lekarza, który zajął się naszym przypadkiem z tak wielkim zainteresowaniem. Przyjął mnie uradowany, podsunął mi swój wygodny fotelik, sam zaś zadowolił się twardym stołeczkiem dla pacjentów, nie siedział jednak na nim długo, tylko zaczął, zacierając ręce, chodzić po gabinecie przyjęć w tę i z powrotem, próbując równocześnie wyjaśnić mi zakres rezultatów swych badań. Ponieważ brakowało mu wyrażeń, które byłyby zrozumiałe także dla laików, zamiar jego udał się tylko częściowo. Jednakże znakomity jego humor udzielił się pomimo to szybko i mnie, albowiem to, na czym mi zależało, rozumiałem bardzo dobrze! Lekarz odniósł sukces! Choroba Anny została wyleczona. Można było podjąć próbę przeobrażenia powrotnego. Jeżeli jego hipoteza była słuszna, wszystko powinno się było powieść. — Mam nadzieję, że objawy periodyczne nie będą chyba stały temu na przeszkodzie, co? — zapytał niepotrzebnie, bo wiedział, oczywiście, na ten temat tyle samo, co i ja. — A gotowość psychiczna? — O tak, tak! — zawołałem. Musiałem się jednak zdobyć jeszcze na cierpliwość, gdyż od psychologii przeszedł teraz do rozważań teoretycznych. Rozpoczął od wyrażonej przez Hufelanda pochwały siły imaginacji ludzkiej, wspomniał pracę Kanta o sile umysłu, o tym, by przez samo powzięcie zamysłu opanować własne chorobliwe uczucia, zatrzymał się na Mesmerze, wskazał na znaczenie Braida, Charcota i Biechtieriewa — ojców metody hipnotycznej, wychwalał krytycznie psychoanalityczną szkołę Freuda i jej oddziaływanie, nie pominął też sugestii, autosugestii i autogenicznego treningu, by w końcu, okrężną drogą poprzez Pawłowowski ślinotok, dojść do efektu odkrytego przezeń przy naszej pomocy, efektu, który kiedyś ochrzczony zostanie jego skromnym imieniem. — Metamorfoza ta nie jest w żadnym razie zdarzeniem mistycznym, lecz dialektycznym — oświadczył na zakończenie swojej wypowiedzi, którą poprzedził słowami: „Wstęp do działania, dwukropek”. — Ilość psychicznej siły pragnienia przechodzi w określonym punkcie w fizyczną jakość. Jest to tak jak przy waleniu w siło — mierz w wesołym miasteczku. Siła pędzi ciężarek ku górze. Jeżeli siła jest tak duża, że ciężarek osiągnie górną granicę, następuje wystrzał. Czy pan rozumie, od czego to zależy? Od siły, od siły duchowej, od obustronnej siły duchowej, która staje się materialną potęgą, jeśli osiągnie punkt zapalny. Okazałem optymizm, on zaś chwycił za telefon i wydał polecenia: pokoje 6 i 8 należy opróżnić na przeciąg jednej nocy, pacjentowi na numerze 7 należy wydać klucz od pokoju, butelkę szampana i dwie kolacje gatunku KIA, pielęgniarce nocnej należy surowo nakazać, żeby w żadnym wypadku nie przeszkadzała, również rano nie wchodziła mierzyć temperaturę. Oczekiwanie tak mnie obezwładniło, że nie zdobyłem się nawet na bąknięcie słowa podziękowania lekarzowi. Potrząsnąłem mu tylko w milczeniu rękę. Kiedy otworzyłem drzwi do pokoju nr 7, jedna z pielęgniarek kładła właśnie na stoliczek nocny powłoczkę na poduszkę jako serwetę. Szampan i posiłki stały na parapecie okna. Anny nie było w pokoju. Jej świeżo powleczone łóżko było już rozesłane. Pielęgniarka poprosiła mnie grzecznie, żebym wszedł. Była młodziutka, jej dołeczki na policzkach nie wypełniały się nawet wtedy, kiedy przestawała się uśmiechać. — Jestem siostra Karin. On się jeszcze kąpie. Czy pani jest jego żoną? — Już niedługo — odparłem, i tym razem się uśmiechnąłem. — To pani już wie? — zapytała i rozwarła ze zdumienia mięsiste wargi. Pewien zwycięstwa, powiesiłem swój płaszcz w szafie obok nowego letniego ubrania Anny. Gdy odwróciłem się znów na pokój, Anna stała już w drzwiach, w płaszczu kąpielowym, z ręcznikiem zawiązanym na głowie jak turban — młoda, świeża, zdrowa. Wydawało się, że musiała leżeć dużo na słońcu. Owłosione nogi i gładka twarz męska były opalone na brązowo. Podbiegłem ku niej, objąłem i ucałowałem. Fakt, że nie znosiłem mężczyzn, nie odgrywał w stosunku do jej osoby żadnej roli. Widziałem ją już w jej dawnej i w jej przyszłej postaci. Stałbym się także natychmiast bardziej tkliwy, gdyby nie przeszkadzała obecność pielęgniarki. Ta jednak nie zdradzała chęci opuszczenia nas. Stała pod oknem i była zajęta odkręcaniem drutu z korka butelki szampana. Gdy Anna usiadła na krawędzi łóżka, stanęła za nią i zaczęła, nie proszona, wycierać jej włosy. — Anno — powiedziałem, daremnie usiłując stłumić radość w głosie. — Mogę zostać dziś u ciebie na noc. — To się nie da zrobić — oświadczyła Anna. Aby przy suszeniu włosów zapobiec szarpaniu głowy w tę i tamtą stronę, musiała trzymać ją sztywno, a ponadto obrócić ją w górę, żeby móc patrzeć na mnie swymi zimnymi, męskimi oczami. — Da się, lekarz pozwolił. — On jeszcze nic nie wie — rzekła Anna, nie spuszczając ze mnie wzroku. — Sądziłam, że pani już wie — odezwała się do mnie siostra Karin, odłożyła ręcznik, wzięła z nocnego stolika wodę brzozową i zaczęła czubkami palców masować skórę na głowie Anny. — Co? — zapytałem jeszcze. W końcu wszakże zrozumiałem… Współczucie dla samego siebie roztkliwiło mnie. Musiałem usiąść. Duma powstrzymywała łzy. — Winę ponosi też pani sama — rzekła do mnie Karin, nie odejmując czubków palców od głowy Anny. — Jednostronność, z którą pani przedstawiła swe kobiece życie Adamowi, wzburzyła go. Nigdy już nie mógłby być Anną w sposób niefrasobliwy i bez uprzedzeń. — Musisz się nauczyć uznawać fakty — powiedziała Anna. — Nie wolno ci myśleć tylko o sobie. Chodzi także o Karin. — Znajdzie pani zadowolenie także w walce o wydoskonalenie praw kobiet — oświadczyła mi pielęgniarka i zaczęła wprawnymi ruchami szczotkować włosy Anny. — Na tym polu jest jeszcze dużo do zdziałania. Dlaczego, na przykład, przyznaje się dzień na pranie wciąż jeszcze tylko kobietom? My oboje będziemy prowadzić gospodarstwo domowe zupełnie na równych prawach. W ten sposób doświadczenia Adama nie pozostaną nie wykorzystane. — Ty będziesz miał dryg do tego, żeby być emancypantką — zauważyła Anna. — Renegaci i konwertyci byli już zawsze najbardziej fanatycznymi sekciarzami. — A czy Adam jako Anna skarżył się kiedykolwiek na to, że jest kobietą? — rzekła Karin. — A czy ja to robię? W tym momencie z hukiem wystrzelił korek z butelki szampana. Para rzuciła się do okna. Poszedłem sobie. Uschi nie było w moim mieszkaniu. Zostawiła kartkę: „Moja sytuacja jest beznadziejna. Jeśli wrócisz jako Karol, przyprowadzisz z sobą Annę. Ale z Karoliną, która nie ma już nadziei na zostanie Karolem, żyć nie mogę. Zakupy jeszcze porobiłam. Znajdziesz wszystko w lodówce.” Jeszcze tej samej nocy, a także podczas następnych, wytężałem wszystkie siły swej pamięci, by przypomnieć sobie proces zamiany płci. Ale pozostało mi w głowie jedynie wspomnienie związanego z przeistoczeniem się chrzęstu, którego dowolnie nie można wywołać. Daremnie podejmuję od czasu do czasu próby, chociaż wiem, że i to nie może mi pomóc. Przełożył Henryk Paweł Anders Karl–Heinz Jakobs QUEDLINBURG ROZDZIAŁ PIERWSZY Sybiliusz wyszedłszy z Zamdorfer Strasse miał zamiar wejść w Halfinger Allee, kiedy to na wysokości toru wyścigów konnych dzieci zaczęły go przezywać. Wstrząsnęło nim, krew uderzyła do głowy, ale nie odwrócił się. Ojciec, ojciec — wołały dzieci — ojciec, biedny ojciec. Słyszał drepczące za sobą kroki dzieci i owo nieprzyzwoite przezwisko, szedł dalej pozornie niewzruszony, lecz wewnątrz czuł się głęboko dotknięty. Kiedy to się skończy, myślał z goryczą, kiedyż wreszcie nowa generacja, która nic o ojcach nie wie, wymaże to słowo ze swojej świadomości? Do jakich to ciężkich błędów dopuściliśmy, myślał Sybilliusz, jak bardzo zawiedliśmy w pedagogice, jeśli jeszcze nawet dzisiaj, dzieciom nie znającym wstrętnego sensu tego słowa, paskudztwo to pojawia się na ustach? Chyba jednak gazety, które zarzucają mi liberalizm, mają rację, myślał Sybilliusz. Kim był ten, który tak zapamiętale występował publicznie, kiedy słowo „ojciec” miało zostać wykreślone ze słownika? Kim był ów, który dopuścił do tego, iż przypomnienie tego słowa nie zostało w pełni wymazane z powieści? On, Sybilliusz, jest winien. Dzisiaj można czytać w słowniku na stronicy siedemset piątej, szpalta trzecia, trzecie hasło od góry: ojciec, r.m., liczba mnoga — ojcowie. Zdrobniale ojczulek: nieprzyzwoite przezwisko, wulgarnie określające człowieka płci męskiej o niskich pobudkach posiadania, ojcowski: wulgarny synonim oznaczający tępotę, pożądliwość, niehumanitarność. Z pewnością, Ojca Goriot — tytuł staroświeckiej powieści, przełożono za zgodą Sybilliusza na Wyrzutka Goriot. Lecz w najnowszych, pisanych z zupełną swobodą utworach beletrystyki współczesnej Sybilliusz zezwolił na używanie formuły: Mój o… nie zna mnie. Zamiast dopomóc wyplenić słowo, uczynił z niego zagadkę. Niezwykle łatwą do odgadnięcia. Każdy potrafił wypełnić kropeczki literami, aż powstało słowo wyrażające skandal, jakim okryły się dotychczasowe dzieje ludzkości. Książki zawierające owo słowo stawały się bestsellerami. W najbardziej zatęchłych izdebkach odczytywano fragmenty, w których słowo to występowało. Wypowiadano je po cichu, aby nie usłyszeli go sąsiedzi, gdyż słowo to było zabronione Podpadało ono pod ustawę skierowaną przeciwko tandecie i brudom. Pisano je na drzwiach w ubikacjach. Nocą wydrapywano je na tynkach kamienic. On, Sybilliusz, nawoływał o umiar. Czyż zatem gazety nie miały racji, kiedy mu w związku z tym zarzucały liberalizm, obiektywizm i karygodną lekkomyślność? Teraz otrzymał rachunek za swoje postępowanie. Trzynastego listopada, przed dwudziestu laty, proklamowano w Quedlinburgu matriarchat. Konstytucja, którą uchwalono, składała się z trzech części: 1. Wszystkie kobiety są równe. 2. Rodzic jest jednostką nieznaną. 3. Władza pochodzi od kobiety. Sybilliusz należał do pierwszych mężczyzn, którzy dostosowali się do nowego systemu władzy. Słynne były jego komentarze do konstytucji. Od czasu kiedy trzynastego listopada przed dwudziestoma latami proklamowano w Quedlinburgu matriarchat, wszystko to, co kiedyś miało znaczenie, przestało je mieć. Najwyższą chwałę kobiecie przysparzały: brzydota, starość i upór. Najbardziej wulgarnym przezwiskiem w tym kraju, było słowo „ojciec”. — Ojciec, ojciec, ojczulek — wołały za nim dzieci. Czekajcie wy, myślał zirytowany Sybilliusz — dam ja wam nauczkę. Szedł, jakby zamierzał skręcić z Zamdorfer Strasse w Trzynastego Listopada, lecz przystanął tuż za narożnikiem przywarłszy zupełnie do muru. Słyszał zbliżające się kroki dzieci, które zdyszane wybiegły zza węgła. Sybilliusz dopadł je. Dwóch urwisów miotało mu się w rękach, podczas gdy reszta uciekła z wrzaskiem. — Mam was nareszcie — zawołał wzburzony Sybilliusz. Obaj pochwyceni chłopcy naraz ucichli i przestali się ruszać. — Proszę zostawić te dzieci w spokoju — odezwał się tuż za nim łagodny głos. Sybilliusz odwrócił się przestraszony. Stała przed nim Agnieszka, Bardzo Brzydka, Stara i Uparta Matka z dziewiętnastego okręgu. Sybilliusz znał ją z okresu, kiedy dawniej jeszcze pracował w Satysfakcji. Przypomniał sobie, iż była ona nadzwyczaj zasadniczą w przestrzeganiu obyczajów, sprawiedliwą i delikatnych uczuć kobietą. — Mateczko — powiedział do niej — wybacz mi, że targnąłem się na te dzieci, był to bowiem gest rozpaczy, gdyż chłopcy ci obrzucili mnie wyzwiskami. — To mi wystarczy — powiedziała Agnieszka — gdyby miał pan na sobie mundur i dystynkcje, nic by się panu nie przytrafiło. Proszę puścić te dzieci i panować w przyszłości nad sobą. — Oczywiście — odparł Sybilliusz — mogę to przyrzec, moje całe życie stało się umiarkowaniem. — Wiem — rzekła łagodnie Agnieszka. Sybilliusz puścił chłopców. Mieli zamiar oddalić się, ale Agnieszka zawróciła ich. — Słyszałam, jakim to przezwiskiem ubliżaliście temu oto prawemu człowiekowi. Zabraniam wam używania owych pospolitych wyrażeń. Nie zapominajcie, że i z was mają kiedyś być mężczyźni. Co wówczas powiecie, jeśli będzie się was potem w taki sposób obrażało? Obaj chłopcy spoglądali pełni szacunku na Bardzo Brzydką, Starą i Upartą Matkę. — Wiecie chociaż — rzekła Agnieszka — kim jest ów zasłużony człowiek, którego w swojej arogancji obraziliście? — Nic — zawołał spiesznie pierwszy, podczas gdy drugi szybko potrząsnął głową. — To jest Sybilliusz — wyjaśniła Agnieszka — Siódmy Egzekutor z dwudziestego trzeciego okręgu. Chłopiec, który przedtem potrząsał głową, zaczął nagle ze strachu płakać, natomiast drugi spoglądał w górę na Sybilliusza promiennymi oczami. — Ja także chcę zostać Siódmym Egzekutorem — ‘zawołał. — Nicponiu — śmiejąc się mówiła Agnieszka — jeśli będziesz nadal tak postępował, nie zostaniesz nawet Egzekutorem Pomocniczym. — Jak przebiegają twoje praktyczne studia — zapytał Sybilliusz surowo. — Ma pan na myśli satysfakcję? — niepewnie spytał chłopiec. — Cóżby innego, naiwniaku — powiedział Sybilliusz — nie pytam ciebie o prawne czy teoretyczne zasady egzekutystyki, lecz wyraźnie o stan twojej uległości satysfakcyjnej. — Przerabiamy właśnie erogenne narządy człowieka płci żeńskiej — klepał skwapliwie chłopiec — oraz zabiegi manipulacyjne, które egzekutor musi zastosować, aby doprowadzić człowieka płci żeńskiej do maksymalnej satysfakcji. — Teoria, teoria — odparł poirytowany Sybilliusz do Agnieszki. — Chłopiec nie jest temu winien — rzekła Bardzo Brzydka, Stara i Uparta Matka. — Jakich też to dzisiaj mamy nauczycieli — wtrącił Sybilliusz. — Odbębniają jedynie program — dorzuciła Agnieszka. — Nabijają chłopców teoretycznymi uogólnieniami — mówił Sybilliusz — a kiedy chłopcy wkraczają potem w życie, zawodzą. — Wiem o tym — rzekła Agnieszka cicho i łagodnie. — Słuchaj chłopcze — powiedział Sybilliusz, zły, do chłopaka, który pragnął w zapale zostać kiedyś również Siódmym Egzekutorem — co wiesz o praktycznej satysfakcji człowieka żeńskiej płci? — Mam, jąkał się chłopak, jestem… — Ile masz lat? — zapytała łagodnie Agnieszka. — Czternaście — odparł szeptem chłopak. — Wyglądasz najwyżej na dwanaście — stwierdził nieprzychylnie Sybilliusz. — Niech pan go nie zniechęca, wygląda na opóźnionego w rozwoju — napomknęła cicho i łagodnie Agnieszka, a zwracając się do chłopca rzekła: — Czy zaspokoiłeś już kiedyś człowieka płci żeńskiej? — Tak — zawołał skwapliwie chłopak. — W jaki sposób? — pytała Agnieszka. — Trzynastym stopniem pieszczotliwości — odparł chłopak. — Czy znaczy to — rzekła Agnieszka — że opanowałeś pierwsze dwanaście stopni pieszczotliwości? Chłopak milczał. — On ich nie opanował — powiedział złoszcząc się Sybilliusz. — Ile lat liczy twoja przewodniczka? — zapytała Agnieszka. — Szesnaście. — I? — Ona mnie wyśmiewa — powiedział chłopak. — Kiedy? — pytała Agnieszka. — Kiedy stosuję określony stopień pieszczotliwości. — Dlaczego cię wyśmiewa? — zapytał Sybilliusz — czy nie jest do tego dojrzała? — Owszem — odparł chłopak. — Zatem co? — Ona mówi, że nie sprawiam jej satysfakcji, lecz ją jedynie łaskoczę. — Niezdara z ciebie — powiedział Sybilliusz. Chłopiec bronił się. — Poza tym, ona tego nie chce — krzyczał. — Czego nie chce? — Bym ją zaspokajał. — Dlaczego tego nie chce? — Ona chce miłości — powiedział chłopak. Sybilliusz położył z przyzwyczajenia dłoń na nagie gładkie ramię Bardzo Brzydkiej, Starej i Upartej Matki i zaczął pieścić je z delikatnym wyrafinowaniem, lecz przy nierozważnych słowach chłopaka szybko się odwrócił i powiedział: — Jak się nazywa twoja przewodniczka? — Stop, chłopcze — zawołała Agnieszka — nie odpowiadaj. — Bardzo Brzydka, Stara i Uparta Matko — z zachowaniem wszelkich form odezwał się Sybilliusz — proszą panią, by nie wtrącała się pani w moje kompetencje. — Zatem chłopcze biegaj dalej — zawołała Agnieszka. — Myślałem, że mam odpowiedzieć — rzekł chłopak. — Oczywiście, że masz uczciwie odpowiadać — powiedziała Agnieszka — ale dzisiaj pan Siódmy Egzekutor pytał cię dla żartu. — Czy mogę odejść? — zapytał Siódmego Egzekutora niezdecydowany chłopak. — Niech mu pan pozwoli się oddalić — powiedziała cicho Agnieszka — to jeszcze zupełnie naiwny chłopak. — Zmykaj, ale już — powiedział Sybilliusz do chłopaka, który poprzednio z takim zapałem życzył sobie zostać Siódmym Egzekutorem. Chłopak oddalił się biegiem. — I ty też — rzekła Agnieszka łagodnie do chłopaka, który najpierw potrząsał głową, potem płakał, wreszcie podenerwowany przysłuchiwał się struchlały przepytywance. I on puścił się biegiem, potknął się, upadł, wstał odwracając się przestraszony za siebie i biegł na przełaj placu ku wejściu na tor wyścigów konnych, gdzie stali wszyscy ci chłopcy, którzy obrzucili Sybilliusza przezwiskiem. Oboje dorośli towarzyszyli im spojrzeniami. Agnieszka dostrzegła przepełniony złością wzrok Siódmego Egzekutora. — Proszę pójść ze mną Sybilliuszu, niech mnie pan odprowadzi. — A co by pani powiedziała, gdybym zaproponował jej kąpiel? — Z chęcią przystaję na tę propozycję — odparła Agnieszka. Siódmy Egzekutor nie miał na sobie munduru. Nie miał na sobie obcisłych, szamerowanych złotem rajstop podkreślających zachęcająco grę mięśni łydek i bioder oraz uwypuklających korzystnie i w widoczny sposób, genitalia. Nie zarzucił na siebie obficie sznurowanej i obszytej drogocennymi futrami, kapiącej od złota skórzanej kurtki, noszonej na jednym ramieniu, i misternej roboty ciężkiej, sczepionej łańcuchem, pobrzękującej szarfy opadającej z ramienia na biodro. Nie nosił również wysokiego, zdobionego, aż nadto złocistymi sznurami hełmu z kosztownego futra, z ukośnie biegnącym od skroni ku czubkowi głowy pasmem siedmiu gwiazd, odpowiednim do jego wysokiej rangi. Otóż nie. Tego dnia, o którym tu mówimy, chodził odziany swobodnie w ubiorze wyjściowym zgodnym z modą innych sąsiadujących krajów. Był on średniego wzrostu, krępym mężczyzną w wieku czterdziestu czterech lat, o krótkich nogach, miał porowatą skórę twarzy, garbaty nos, wydatne usta, włosy ciemnoblond, niebieskie oczy, całą sylwetką sprawiał wrażenie człowieka przy kości. Agnieszka natomiast nosiła togę, która stanowiła w matriarchacie zwyczajną niewieścią odzież, obszerną fałdowaną szatę z gęsto tkanej bawełnianej tkaniny w kolorze stonowanego brązu, z szerokimi rękawami, w ciepłe letnie dni szata ta noszona była przez kobiety z odchylonym do tyłu, zwisającym z ramion szerokim kołnierzem odsłaniającym ramiona, kark oraz pierś. Była łagodną kobietą liczącą trzydzieści osiem lat, o regularnych rysach twarzy i długich, czarnych włosach, sprawiających wrażenie nieufryzowanyeh, miała głębokie, brązowe oczy, połyskujące wilgocią, była nieco niższa od Sybilliusza i sprawiała obok niego wrażenie postaci zwinnej, ledwie uchwytne poczucie pewnej bezradności obdarzało ją urokiem istoty kruchej. Jej mądrość, łagodność i pokora zostały nagrodzone najwyższym tytułem, jaki matriarchat przyznawał kobietom: Bardzo Brzydka, Stara i Uparta Matka, odpowiadającym szanowanym w tym kraju niewieścim przymiotom. ROZDZIAŁ DRUGI Agnieszka wyszła z łazienki z mokrymi włosami i ogromnym ręcznikiem kąpielowym zwisającym z prawego ramienia, dwa końce ręcznika związała pod lewą pachą. Sybilliusz spojrzał sponad gazety. — Czy jest jeszcze gorąca woda? — Owszem — powiedziała Agnieszka — wzięłam jedynie mały prysznic. — Proszę o chwilę cierpliwości — rzekł Sybilliusz, odświeżę się również bardzo szybko. Agnieszka rozejrzała się po pokoju i uśmiechając się rzekła: — zatem tak oto mieszka sławny Sybilliusz. — Sławny? — powtórzył, słysząc słowa pochlebstwa Sybilliusz — przypuszczam, że to przesada. — A tam, ten pozłacany regał na książki? — zapytała Agnieszka. — Agnieszko — odparł Sybilliusz — to są różne wydania moich naukowych rozpraw. — Mogę prosić o poduszkę pod głowę. Sybilliusz rzucił jej dużą skórzaną poduszkę. Złapała ją i położyła na kozetce. Wychodząc Sybilliusz spostrzegł jeszcze, że Agnieszka rozprostowała się na kozetce otwierając cienką książeczkę. Książka, którą trzymała w dłoniach, była jedną z najważniejszych książek w całym mieście. Otrzymywali ją w upominku podczas festiwali inauguracyjnych młodzi mężczyźni promowani na stopień Egzekutora. Młode kobiety otrzymywały ją w podarunku podczas wprowadzenia do komnat. Treść jej była następująca: Sybilliusz: Komentarze do Konstytucji matriarchatu w Quedlinburgu 1. Wszystkie kobiety są równe. Co to oznacza? Nierówność w satysfakcji (zaspokojeniu) psychicznych i fizycznych potrzeb w obrębie grupy płciowej kobiet wywodzi się z datującego się od tysiącleci, ukształtowanego przez mężczyzn ideału kobiecej piękności, zgodnie z którym regularne rysy twarzy, młodzieńcza świeżość i harmonijna całość były miarą oceny kobiet. W taki oto sposób kobiety były zmuszone stroić się wbrew naturze, tuszować barwnikami co niektóre elementy swej urody, względnie je usuwać, bądź zmieniać swój naturalny wygląd za pomocą tnących lub ściskających przyborów. Natomiast żeńskiej istocie przystoi z natury rzeczy prostota i niepodpadający wygląd. Przypomnijmy ze świata ptactwa pleszkę ogrodową, samiczkę skromnie szaroburą, samczyka barwnie upierzonego. Zasadę tę potwierdza nawet świat płazów. Znajdziemy tam wspaniale ozdobionego, uzbrojonego w silny sterczący grzebień samczyka traszki, który ściąga uwagę na siebie, podczas gdy samiczka traszki ubarwiona jest nieznacznie i posiada kruchą budowę. Po raz pierwszy w dziejach ludzkości przywracamy w naszym młodym matriarchacie naturalny porządek pomiędzy dwiema grupami płci. Mężczyzna jest tym, któremu potrzebny jest barwik i nóż, kobieta natomiast nie jest istotą niedoskonałą. Raz na zawsze odwróciliśmy w Quedlinburgu stworzony przez mężczyzn ideał kobiecej piękności. Nie jest to schematyczne odwrócenie. Nie. On był postawiony na głowie. A myśmy postawili go nogami na ziemi. Owo kuglarstwo stworzone z piękności, młodzieńczej świeżości i harmonijnego dopasowania się, nie będzie więcej prowadziło do najwyższej formy psychicznej i fizycznej satysfakcji. Żadna kobieta w Quedlinburgu nie będzie się obawiać starości i zmiany wyglądu. Jej upór nie ma być w przyszłości traktowany jako cecha braku kobiecości. Każda kobieta od zaraz ma prawo swobodnego wyboru partnera dla psychicznej i fizycznej satysfakcji. Natomiast w przyszłości każdy mężczyzna będzie oceniany w zależności od tego czy sprawdzi się w obliczu nowego ideału piękna w naszym mieście, czy też zawiedzie. Tym nowym ideałem piękna jest bardzo brzydka, stara i uparta kobieta. 2. Rodzic jest jednostką nieznaną. Co to oznacza? Wszystkie prawa ustanowione przez mężczyzn wychodzą z założenia, iż kobieta jest własnością mężczyzny, jak dom i trzoda. Kobieta jest niezbędnym, lecz nie posiadającym społecznego znaczenia organizmem, która mężczyźnie rodzi dzieci, by w nieprzerwanym łańcuchu pokoleń strzegły i pomnażały uzyskany pracą mężczyzny majątek. Wskutek tego, że mężczyzna zaszczepia w kobiecie swoje nasienie. Przez to ma się zrodzić złudzenie, iż organizm kobiecy jest jedynie medium, w którym rozwija się w pełni wykształcone nasienie mężczyzny. W rzeczywistości jest tak, że oto wędrująca komórka męska napotyka przypadkowo na nieruchomą komórkę żeńską, w której obumiera, zaś żeńska komórka rozwija przyłapane nasienie aż do powstania nowego egzemplarza określonego gatunku. Ów skomplikowany przyrodniczy proces fałszowały mitologicznie wszystkie wcześniejsze formy społeczeństw, w których mężczyźni zawładnęli prawodawstwem, wiedzą i społeczną opinią. Przyczyną owego zafałszowania jest jednak chęć stworzenia skoncentrowanych stosunków własnościowych. Instytucją, którą wynaleziono dla usankcjonowania zaboru jednego osobnika (mianowicie żeńskiego) przez drugiego (mianowicie męskiego) jest małżeństwo. Ideologią wynalezioną dla zabezpieczenia rabunku jest miłość. W Quedlinburgu pozbyto się odtąd po wsze czasy miłości i małżeństwa. Po raz pierwszy w dziejach ludzkości odważyliśmy się w naszym młodym matriarchacie wypowiedzieć oczywistą prawdę o tym, że organizm produkujący męskie komórki płciowe jest organizmem anonimowym. Każda próba podważenia anonimowości oraz ustalenia pochodzenia komórki płciowej jest wbrew naturze i stanowi w naszym mieście naruszenie prawa. Jedynie szybka i nieskomplikowani zmiana partnera zapewnia kobiecie pełne równouprawnienie. Podobnie jak wiatr obdziela pola niezliczoną ilością pyłków nieznanego pochodzenia z nieznanymi cechami chromosomów, będzie się w przyszłości egzekwować w naszym mieście kontynuację gatunku. Mechanizm egzekwowania kontynuacji gatunku nazywamy satysfakcją (zaspokojeniem). Każdy człowiek płci męskiej, może w naszym młodym matriarchacie niezależnie od swoich kwalifikacji zawodowych zostać w swej powinności społecznej Egzekutorem i być powołanym stosownie do swoich możliwości do satysfakcjonowania. 3. Władza pochodzi od kobiety. Co to oznacza? Na próżno usiłowało już wiele rządów traktować kobiety i mężczyzn jako równoprawnych obywateli. Jak natomiast przedstawiają się fakty? Udział kobiet w ogólnej liczbie ludności wynosi pięćdziesiąt pięć procent. Udział kobiet w ciałach ustawodawczych wynosi dwadzieścia osiem procent. Udział kobiet w organach wykonawczych wynosi dwanaście procent. (Liczby zaczerpnęliśmy z rocznika statystycznego zaprzyjaźnionej z nami republiki.) Już tylko z samych tych liczb wynika, co należy mniemać o tego rodzaju równouprawnieniu. W ciałach ustawodawczych odebrano kobietom możliwość ukształtowania ustroju społecznego, który zabezpieczyłby ich własne interesy. W organach wykonawczych odebrano kobietom prawo realizacji ich własnych interesów. Po raz pierwszy w dziejach ludzkości zdołał nasz młody matriarchat obsadzić w równej mierze organa prawodawcze i wykonawcze. Odpowiednio do przewagi liczebnej kobiet w ogólnej liczbie ludności nie mężczyźni lecz kobiety sterują oraz kierują policją, środkami masowego przekazu, bankami, handlem i przemysłem, partią oraz rządem. To jedno pociągnięcie spowodowało znaczne zwiększenie wydajności pracy poprzez bardziej efektywne wykorzystanie czasu pracy. Czas trwania konferencji, sympozjów, narad, kongresów i zebrań za jednym razem mógł zostać przez to obniżony o osiemdziesiąt trzy procent. Gadatliwym z natury rzeczy mężczyznom stworzono tamę dla nieskończenie nudnej paplaniny, w której marnowali oni drogocenny czas pracy. Dowiedziono bowiem, iż kobiety mówią rzeczowo, oszczędnie i bez frazeologii koncentrując się na temacie. Jeśli kobieta mówiła z temperamentem, nazywano ją histeryczką, w tej samej sytuacji mówiono o mężczyźnie, że ponoszą go emocje. Również z takim psychologicznym terrorem wzięto dziś w Quedlinburgu ostateczny rozbrat po wsze czasy. Zresztą wszyscy mężczyźni dobrej woli, niezależnie od swojej społecznej pozycji Egzekutorów, mogą w granicach prawa i ustaw rozwijać się pod względem zawodowym zgodnie ze swoimi uzdolnieniami. Wydanie sześćdziesiąte trzecie MEB Verlag Das Neue Ideał, Quedlinburg Numer zezwolenia 829 (319700) Tłumaczenie na język angielski Typografia: Anneliese Buchara Czcionka: 8p antykwa renesansowa Skład i druk: MEB Buch — und Stahlstichdruck Oprawa: MEB Offizin Indeks: 770 358 9 ROZDZIAŁ TRZECI Sybilliusz pojawił się z łazienki odmieniony. Włosy miał wysuszone, przy każdym ruchu delikatne i zwiewne. Krępa dotąd postać sprawiała wrażenie lekkiej. Twarz nie wyglądała już na zmęczoną, nie błyszczała, lecz była teraz matowa i różowa, oczy miały kształt migdałów, perkaty nos zdawał się być mocny i szlachetnie uformowany; kiedy Sybilliusz zbliżał się do Agnieszki, spostrzegła, iż nozdrza Siódmego Egzekutora poruszają się za każdym oddechem. Zamknął za sobą drzwi bardzo cicho. Agnieszka podziwiała sprężyste i zdecydowane ruchy Egzekutora. Miał na sobie obcisły overall z czarnej błyszczącej skóry, z czerwonym pasem i sznurówkami, z kieszeniami na kolanach zapinanymi na błyskawiczny zamek, z takimiż zamkami miał kieszenie na biodrach i na piersi, z czerwonymi wypustkami. Zamek biegnący w dół miał niedomknięty aż do pasa, na gołe ciało włożył czerwoną bluzę ozdobioną fryzkami. Unosił się od niego zapach delikatnej skóry. — Niechże się pan zbliży — powiedziała Agnieszka ochrypłym głosem — proszę usiąść tu przy mnie. Powolnymi krokami, niejako z ostrożnym odwlekaniem, Sybilliusz obszedł szezlong tak, że znalazł się za Agnieszką klękając przy leżącej. Podczas gdy ona odwróciła się ku niemu powoli, on pochylił się nad nią ujmując pewnie i mocno. — Kiedy czytałam przed chwilą pana komentarze, wszystko we mnie odżyło. — To było dawno — powiedział Sybilliusz, zaś jego ręce działały z rutyną — niechętnie wracam myślami do tamtego czasu. — Ja jednak — mówiła Agnieszka — to przecież już tyle lat, liczyłam wtenczas dziewiętnaście wiosen. — Proszę mówić — dorzucił Sybilliusz cierpliwie — niech się pani odpręży, położy i opowiada, słucham i będę pani odpowiadał. — Atakowałyśmy rządowy pałac — ciągnęła Agnieszka cicho lecz podnieconym głosem. — Niech się pani uspokoi, pani śni. — Proszę dotknąć moich blizn — powiedziała Agnieszka cicho lecz podnieconym głosem — one nie są snem, lecz prawdą. — Może zadała je pani sobie sama — zapytał Sybilliusz ostrożnie. — Najpierw atakowałyśmy pałac rządowy, — gwardia oddawała pojedyncze strzały i umknęła do wnętrza drugiego oszklonego dziedzińca. Tam została zaskoczona i rozbrojona przez mały oddział, który tam się wcześniej przedostał. Ja dowodziłam oddziałem złożonym z siedmiu wojowniczek. Miałam wtedy dziewiętnaście lat i dowodziłam oddziałem siedmiu wojowniczek — ciągnęła uporczywie Agnieszka — naszym zamiarem było przejęcie pałacu i obwieszczenie nowej konstytucji z prezydenckiego balkonu. — Gdzie się wówczas znajdował prezydent? — Zbiegł. — W jaki sposób? — Śmigłowcem. — A rząd? — Podobnie. — Proszę jeszcze raz powtórzyć, jak reagowała gwardia? — Rozbroiłyśmy ją. — Gwardię? — pytał z powątpiewaniem Sybilliusz. — Owszem. — Nie chcę się z panią sprzeczać, ale gdyby nawet tak było, jak to pani teraz przedstawia, nie byłaby pani dziś u steru. — Dlaczegoż by nie, jeśli wolno spytać? — Bo taka strategia jest błędna. — Lecz jak pan widzi, skuteczna. — Według mojego niemiarodajnego mniemania dla przejęcia władzy przemocą niezbędne są trzy równolegle przeprowadzone operacje. W tym celu wojsko należy zorganizować w trzech sekcjach. Nie może jednak dojść do rozbicia tych sił, gdyż byłaby to zagłada. Każda sekcja musi w każdym momencie prowadzonej operacji pozostawać w kontakcie z dwiema pozostałymi sekcjami. Sytuacje nieprzewidziane winny być w tym samym momencie rozstrzygane przez organizm globalny operacji. „Organizm” to przypuszczalnie najlepsze określenie, służące do wyrażenia tego, co chcę powiedzieć. Podobnie jak serce, płuca i wątroba spełniają różne zadania, lecz mimo to są z sobą połączone krwioobiegiem, który je żywi. — Proszę się streszczać. — Niech się pani nie niecierpliwi — odparł Sybilliusz — jest to jedynie eksperyment myślowy. — Człowieku! Jakie to trzy sekcje i jakie zadania? — Pierwsza sekcja opanowuje przez zaskoczenie stację radiową i telewizyjną, odsuwa redaktorów i przygotowuje spikerów i techników do nowych zadań. Należy zrobić wszystko, by pierwsza audycja przebiegła bez zakłóceń. — Proklamowanie nowej konstytucji — zawołała Agnieszka. — Nie, muzyka taneczna w radio, i film rozrywkowy w telewizji. — Audycje te należy przeplatać komunikatami, które informować będą o zmianach w kraju. — Nie, ani słowa o tym przez rozgłośnię i stację telewizyjną, tylko nie to. — Ludzie chcą wiedzieć, co się dzieje i powinni się tego dowiedzieć — powiedziała Agnieszka. — Dowiedzą się dostatecznie rychło, dlatego proszę się o to nie martwić. Nie może być żadnych problemów tego dnia, żadnych. Muzyka taneczna w radio i filmy rozrywkowe w telewizji, nieprzerwanie. Jeśli się wszystko dokona, spiker dziennika’ winien o zwyczajnej porze… — Poinformować o nowej konstytucji — wtrąciła szybko Agnieszka. — Nie — rzekł Sybilliusz — z lekkim jak zawsze uśmiechem spiker odczyta wiadomości, co wydarzyło się w świecie. Tylko o jednym nie powie nic, o tym, co właśnie stało się na miejscu. Aby nie było żadnej wsypy, pierwsze teksty informacyjne muszą być wcześniej napisane. Spikerzy dziennika posiadają najwyższą władzę w kraju. Kiedy słuchacz albo widz ujrzy znajome twarze, a ich rysy lub głos będą takie jak zawsze, wówczas każdy wie, że wszystko jest w porządku. Druga sekcja oddziałów operacyjnych zajmuje bank narodowy — ciągnął Sybilliusz. — Aby go zamknąć i zabezpieczyć pieniądze — koncypowała Agnieszka. — Wręcz przeciwnie — powiedział Sybilliusz — aby zapobiec zamknięciu banku. Pracownikom banku trzeba właściwymi środkami i zdecydowanie okazać stanowczość. Problem banków nie powinien zatem przysparzać komplikacji. Ktokolwiek zechce podjąć pieniądze, ten je otrzyma. Gdy padną pierwsze strzały, ludzie rzucą się na bank w panicznym strachu, gdyż każdy będzie sądził, iż jego oszczędności są zagrożone. Jeśli jednak będzie tam się wszystko odbywało tak, jakby się nic nie stało, wtedy zwątpi w to, co słyszał. Kto wie, co to były za strzały, powie do siebie. Jeżeli bank normalnie pracuje, to wszystko jest chyba w porządku. Owszem, zdarzy się, że ci, co pierwsi podjęli pieniądze, zaraz znów je wpłacą. — I teraz nastąpił moment dogodny dla rozbrojenia gwardii — stwierdziła Agnieszka. — Po co? — zapytał Sybilliusz. — Aby nie broniła ona starego aparatu władzy. Byłoby to nierozsądne. — Przecież po to jest gwardia. — Do czego służy gwardia, tego także dokładnie nie wiem — powiedział Sybilliusz — ale wcale nie po to, by chronić stary aparat władzy. Ze wszystkich problemów, które mogą wyniknąć z przejęcia przez panią władzy, problem gwardii jest najmniejszy. — Myśmy atakowały pałac rządowy i rozbroiłyśmy gwardię — z uporem powtórzyła Agnieszka. — Otóż nie tak — stwierdził Sybilliusz — to byłaby amatorszczyzna, droga Agnieszko. Byłoby głupotą zniszczyć tak drogocenny organizm jak gwardię. Otóż nie. Gwardia musi żyć i musi zachować broń. Gdyż uogólniając, gwardia jest precyzyjnie pracującym organizmem do wykonywania rozkazów. Dla gwardii obojętne jest, czyje ona wykonuje rozkazy. Dla niej najważniejszą sprawą jest to, by istniał ktoś, kto jej wydaje rozkazy. Jeśli zapewnimy sprawną pracę instytucji radiowo — telewizyjnych, jeśli zapewnimy niezmienność działania banków, wówczas wystąpi pani przed gwardia i zapewni oficerom, przede wszystkim zaś pod oficerom to, że nie poniosą oni kary. Od tego momentu przejęła pani władzę. — Proszę mi podać swoją dłoń, Sybilliuszu — cicho powiedziała Agnieszka — proszę przysunąć się bliżej, pragnę, by dotknął pan moich blizn. O tutaj, czuje pan te nierówności, czuje pan je? — Tak — przyznał Sybilliusz — wyczuwam je. — Pan mi nie uwierzy, ale zapewniam pana, że obrażenia moje odniosłam w ataku na pałac rządowy. — Przy tym przychodzi mi na myśl jeszcze coś innego, co wiąże się z gwardią — powiedział Sybilliusz — powołać matriarchat jest o wiele łatwiej od innej zmiany władzy, gdyż żeńskie inicjatorki dysponują dla gwardii szczególnie nieodpartym argumentem, który, jakby to rzec, posiada swoją delikatną stronę o bezbłędnym na nią działaniu. — Nie bardzo to rozumiem. — Przecież są one kobietami. — Co? — krzyknęła zgorszona Agnieszka. — Sybilliuszu, pan chyba nie chce przez to powiedzieć, że miałyśmy z gwardią uprawiać nierząd? — Nierząd, nierząd, po pierwsze jest to jedynie moja wcale niemiarodajna opinia, którą tutaj wyrażam, bowiem to nie ja jestem u władzy, ja jestem jedynie jej wykonawcą, po drugie jest to eksperyment myślowy, gdyż to pani ją przecież posiada. — Owszem, jesteśmy u władzy, i zdobyłyśmy ją w walce. — A ściśle biorąc — rzekł Sybilliusz — nasza dyskusja o tym, w jaki sposób mogła pani osiągnąć władzę, zupełnie nie ma sensu. — Jak mógł pan w ogóle przypuszczać, Sybilliuszu, że mogłybyśmy uprawiać nierząd z gwardią. My, które chciałyśmy zlikwidować i zlikwidowałyśmy raz na zawsze w świecie nierząd, nie skalamy naszego świętego celu uprawianiem nierządu. — Jeszcze tylko to jedno kłamstewko — powiedział Sybilliusz — a potem nastąpi tysiącletni okres prawdy. Jeszcze tylko ten jeden występek, a potem nastąpi wieczny okres dobrych manier. Jeszcze tylko to jedno przestępstwo, a potem pragniemy wszyscy być dobrymi. — Atakowałyśmy pałac rządowy — podniesionym głosem mówiła Agnieszka — rozbroiłyśmy gwardię i proklamowały matriarchat. — Otóż nie, pani nie walczyła o władzę. Tę pani oddano, jak się oddaje dojrzały owoc. A blizny pochodzą z ran, które sama sobie pani zadała. — Nie, nie — zawołała przerażona Agnieszka. — Owszem — rzekł Sybilliusz — tak to właśnie było. ROZDZIAŁ CZWARTY Co należałoby powiedzieć o Quedlinburgu, aby ktoś, kto zwiedza miasto, był poinformowany o kraju i ludziach, o panującym ustroju, dochodzie narodowym, stosunkach produkcji, o zwyczajach i obyczajach? Kto nadążał myślami do tego miejsca za naszą opowieścią, mógł się z niej zorientować, iż kobiety ze swoimi dziećmi mieszkają oddzielnie i że mężczyznom nie wolno wywierać wpływu na dzieci. Quedlinburg jest najsampierw miastem jak wszystkie inne, z zamkiem, ratuszem, ulicami, placami, urządzeniami sportowymi, pełnym nowych i starych domów. W starych i nowych domach, niczym się nie wyróżniających, zamieszkują kobiety ze swymi dziećmi. Domy te nazywa się komnatami. Panuje w nich wzajemny szacunek, sprawiedliwy podział pracy, radość, wesołość, gotowość niesienia pomocy i bezinteresowność. Wszystko jest tutaj zorganizowane z sensem. Dzieci wychowuje się we wspólnotach wychowawczych. Każda kobieta, obojętnie będąca radcą rządowym czy dźwigową, społecznie jest wychowawczynią dzieci. Żadnej z nich nie wolno się uchylać od społecznej odpowiedzialności. Nie istnieją przywileje. Oto przykład: przewodnicząca trzeciej wspólnoty wychowawczej szesnastego okręgu ma na imię Elżbieta i jest z zawodu suwnicową. Układa ona co miesiąc plany zajęć programu wychowawczego obowiązujące dla wszystkich kobiet, także dla radcy rządowego Agnieszki. Dopiero gdy Agnieszka spełni swoje zadania, wynikające z jej społecznej funkcji wychowawczyni dzieci, może się poświęcić swoim funkcjom zawodowym. Kogoś kto po raz pierwszy przybywa do Quedlinburga zdziwi, że prócz nowych i starych domów mieszkalnych jak we wszystkich innych miastach, istnieją tutaj jeszcze domy innego rodzaju. Malowane na biało, bogato zdobione sztukaterią. Są to tak zwane seminaria, czyli domy mężczyzn. Mężczyźni nie mają wstępu do komnat. Kobiety zaś wchodzą i wychodzą z seminariów bez ograniczeń. Niezależnie od swojej pozycji zawodowej każdy mężczyzna jest pod względem społecznym Egzekutorem. Nie istnieje jednak żadna organizacja, która regulowałaby użycie Egzekutora. Każdy Egzekutor reprezentuje wyłącznie siebie i jest wyłącznie przed samym sobą odpowiedzialny. Wartość społecznej użyteczności wyraża się cyframi od jeden do dziesięć. Nie oznacza to, by Egzekutor oznaczony numerem siódmym, jak właśnie Sybilliusz, mógł wydawać polecenia Egzekutorowi oznaczonemu numerem trzecim. Jednak mundur Egzekutora numer siedem jest bardziej zdobny od munduru Egzekutora numer trzy. Każdego roku w dniu dwudziestego siódmego grudnia kobiety danego okręgu wybierają mężczyzn odznaczających się najlepszy — 1 mi społecznymi przymiotami. Każdy wybrany w taki sposób przesuwa się w skali społecznej o jeden stopień wyżej. Jako kryterium oceny przy wyborze bierze się pod uwagę usłużność w satysfakcjonowaniu oraz prawidłową świadomość obywatelską. Przydatność zawodowa i osiągnięcia w pracy nie są brane pod uwagę przy nadawaniu stopnia społecznego. — Nie wiem, czy należało zakazać miłości pomiędzy mężczyzną, a kobietą — rzekła Agnieszka. — Proszę przyjrzeć się literaturze okresu przedmatriarchalnego — głośno mówił Sybilliusz — są to wstrząsające dokumenty cierpienia. Nie kończący się łańcuch gwałtu, kłamstwa, przelotnej euforii, obłudy, zabójstw, nierządu i katuszy, i wszystko w imię tego, co pani nazywa miłością. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić, jakie coraz to nowe powikłania pomiędzy mężczyzną a kobietą konstruowały chorobliwe umysły pisarzy. Nasi artyści na szczęście, sięgnęli wreszcie po bardziej istotne, bardziej realistyczne tematy. — Mimo to nie jestem pewna, czy należało miłość tak radykalnie zlikwidować, jak myśmy to uczynili — ciągnęła dalej Agnieszka. — Była to jedyna droga. — Proszę mnie właściwie zrozumieć, Sybilliuszu, małżeństwo jako instytucję należało rozbić, gdyż było ono wyrazem niskich pobudek posiadania. Niedorzecznością było wywłaszczyć wywłaszczycieli i równocześnie utrzymywać zaostrzającą się coraz bardziej formę psychicznego i fizycznego niewolnictwa. — Rozbiliśmy małżeństwo — powiedział Sybilliusz — a logicznym tego następstwem było rozbicie ideologii małżeństwa. — Wówczas byłam przekonana o tym, że tak być powinno — rzekła Agnieszka — dzisiaj nie jestem już tego taka pewna. — Ja również dziś jestem przekonany, iż tak być powinno. — Sybilliuszu. — Słucham? — Sybilliuszu, czy mogę pana o coś zapytać? — Owszem. — Roześmiał się. — Niech pani pyta. — Czy wie pan jeszcze, co to jest miłość? — spytała Agnieszka. — Proszę? — odparł zaskoczony Sybilliusz. — Dzisiejsza młoda generacja nie wie, co przez to należy rozumieć — kontynuowała Agnieszka. — Mówimy im oto tak: — Dawniej mieliśmy ideologię, której sens wyrażał się tym, iż w wyniku powierzchownego i krótkotrwałego porozumienia pomiędzy mężczyzną a kobietą nadużywano cielesnego pożądania i duchowego osamotnienia w celu uczynienia partnera posłusznym. — Jest to takie sformułowanie, jakie wprowadziłem do podręczników szkolnych — powiedział z dumą Sybilliusz. — Młoda generacja nie zna innej definicji — kontynuowała Agnieszka — wychowuje się ją w duchu egzekutystyki satysfakcyjnej. Jestem wciąż na nowo do głębi poruszona widząc w klasach egzekucyjnych naszych szkół dziewczęta i chłopców, jak młodzież ta całkowicie niewinna i czysta poznaje organizm innej płci i usiłuje go zrozumieć. Mimo to wyczuwam, iż czegoś zdaje się tutaj brakować. — Agnieszko — rzekł Sybilliusz uśmiechając się — mam wrażenie, że pani się zapomina. — Owszem, Sybilliuszu — przyznała cicho — zapominam się. Gdyż to, co my nazywamy egzekutystyką satysfakcyjną poznałam w innej formie. — Niestety — powiedział Sybilliusz. — A teraz pytam pana, Sybilliuszu — mówiła Agnieszka cicho, z podnieceniem — czy za czasów dawnego reżimu kochał pan choć raz? — Agnieszko, Agnieszko — rzekł Sybilliusz i zaśmiał się gorzko. — Niech mi pan odpowie, Sybilliuszu. — Przypuszcza pani, iż nie poznałem tego, o czym pani mówi? — mówił Sybilliusz zacinając się, zrobił małą przerwę — nie miałbym na własnym ciele poznać owego brudu i pospolitości — zdawało się, że Sybilliusz nie może wykrztusić riposty, w której miał odrzucić absurdalną pretensję i brakowało mu do tego słów. — Agnieszko, czy naprawdę wierzy pani, iż nie znając czegoś, mógłbym o tym mówić, jeśli upowszechniam prawdę o tym, co dawniej nazywano miłością? Agnieszka obserwowała uważnie Siódmego Egzekutora. Nagle poczuła przestrach i żałowała, że zadała owo pytanie. Oblicze Sybilliusza zmieniło się w nieprzyjemny sposób. Szybko położyła dłoń na jego ramieniu: — Dość tego, Sybilliuszu, to nie na miejscu zadawać ci takie pytanie. — Powiedz mi, ilu ludzi kochałeś? — Nikogo. Nawet mnie nie? Owszem, ciebie. Sybilliusz zaprezentował w swoim wykonaniu dialog, w którym małpował męski i żeński głos. — Ilu naprawdę? Żadnej. Z iloma przestawałeś? Sybilliusz natężał siłę głosu. — Z żadną. Czy były piękne? Z żadną nie spędziłem jednej chwili. Były bardzo urocze, nieprawda? Na to pytanie nie odpowiem. A teraz należysz wyłącznie do mnie? Oto cała prawda. Sybilliusz mówił w ekstazie. Na wargach pojawiła mu się ślina. Ostatnie słowa wykrzyczał. Nagle uspokoił się. — Co by pani wywnioskowała, Agnieszko, słysząc taki dialog? — Wiedziałabym, że chodzi tu o kobietę, która nigdy jeszcze nie kochała mężczyzny i boi się postradać swojego chwilowego partnera — powiedziała Agnieszka. — A mnie, idiocie — głośno mówił Sybilliusz — wcale nie przyszło na myśl, że ona zapędzi mnie w kozi róg, aby ukryć swój własny nierząd. Otóż ja powiedziałem prawdę. Lecz ona? Ona miała już przedtem dwóch mężczyzn. Mnie — nagle znów podniósł głos — chciała mieć za niewolnika, ale ona sama pragnęła pozostać wolną. I uczyniła ze mnie swego niewolnika. Miałem dwadzieścia jeden lat i nie miałem w tej mierze zupełnie doświadczenia. Ona, dwadzieścia trzy i dobrze znała mężczyzn. Miała także dziecko, o czym się później dowiedziałem. A ja, głupiec, niczego nie podejrzewałem. Agnieszka objęła kojącym ramieniem Siódmego Egzekutora. — Proszę się uspokoić, Sybilliuszu — mówiła łagodnie — niechże się pan uspokoi. — Cierpiałem wtedy cały rok, a kiedy to minęło, postanowiłem nigdy więcej nie cierpieć. — Zawsze zadawałam sobie pytanie — kontynuowała Agnieszka — jak mogło do tego dojść, iż mężczyzna wówczas tak młody jak pan, Sybilliuszu, tak bez zastrzeżeń identyfikował się z naszym nowym ustrojem. — Zatem dowiedziała się pani teraz — powiedział oschle Sybilliusz i podniósł się — kiedy w Quedlinburgu proklamowano matriarchat, natychmiast stanąłem po stronie nowego ustroju. Pałałem żarliwym pragnieniem, aby zmyć z siebie ową skazę przeszłości. Najchętniej sam zostałbym kobietą. Gdyż kobieta — mówił Sybilliusz — jest najsilniejszą ludzką istotą. Jakże często marzyłem o tym, by być kobietą. Ową drobną biologiczną pomyłkę naprawiłem przez bezwarunkowe i niezmordowane poświęcenie się memu urzędowi. — Ja marzyłam natomiast o tym, by być mężczyzną — ochryple ciągnęła Agnieszka — gdy w Quedlinburgu proklamowano matriarchat, natychmiast oddałam swoją osobę do dyspozycji. Kiedy atakowałyśmy pałac prezydenta, dowodziłam grupą siedmiu wojowniczek. Podczas rozmowy zrobiło się ciemno. Sybilliusz wyciągnął rękę, chcąc zapalić przyćmione światło. — Proszę tego nie robić, Sybilliuszu, proszę bez nastroju. — Jak sobie pani życzy, Agnieszko. Milczeli oboje. Mężczyzna i kobieta. Każda satysfakcja, jak mawiano w Quedlinburgu, jest małym umieraniem. — Kocha mnie pan? — zapytała Agnieszka. — Pani wie, Agnieszko, że to nie jest możliwe. — Dlaczego? — pytała Agnieszka — dlaczego? — Gdyż jest to zabronione. — Jesteśmy przecież sami. — Sami z własnym sumieniem. — O tym, co uczynimy, nikt się nie dowie — mówiła Agnieszka — pan może mnie kochać, ja, mogą kochać pana. Nikt się nic nie dowie. — Byłaby to zdrada. — A więc ja chcę zdradzić, najważniejsze, że pan mnie kocha. — Ja nie kocham — powiedział Sybilliusz — ja egzekwuję. — Zatem egzekwuj, zbliż się najdroższy, zbliż, egzekwuj. Przełożył Eugeniusz Wachowiak Karlheinz Steinmoller „SOME LOVE IT HOT” W chwili gdy Boyd zatrzymał swój samochód, rzędy niskich domów tonęły w gęstym deszczu. Bądź co bądź szczęście, że w taką pogodę nie musiał iść pieszo. Włączył nadajnik impulsu i ultradźwiękowy kod otworzył bramę posesji oraz garażu. Turbo cichutko zaszumiał i miękko wsunął się do niezbyt obszernego wnętrza, gdzie w sekundę później rozbłysło światło. Wysiadał ociężale, przelotnym spojrzeniem obrzucił jeszcze tablicę wskaźników w wozie i miniaturowy ekran domowego komputera, który informował, że „goście” w piwnicy ,,spali” oraz, że nadeszła korespondencja. Skrzydła drzwi rozsunęły się przed Boydem; opuścił garaż, przeciął hall i wystukaniem pierwszych taktów melodii „Some love it hot”, zmusił skrzynkę na listy do wydania zawartości. Niełatwo było wymyślić tę kombinację, wtedy… Odbiegł myślą wstecz, ale zaraz spostrzegł cienką, niewiele dobrego zapowiadającą plastykową kartę. Czego mogła chcieć od niego firma Androids Inc.? Wrzucił kartę w otwór komputera. Elektronowy promień natychmiast wypisał na monitorze tekst: KONIECZNE NOWE POMIARY PSYCHOPARAMETRÓW. SPECJALISTA ODWIEDZI PANA DZIEWIĄTEGO PO POŁUDNIU. W RAZIE NIEOBECNOŚCI PROSZĘ POWIADOMIĆ ANDROINC. UWAGA: ZGODNIE Z PSYCHOSOCIAL HOMEOSTASIS ACT JEST PAN OBOWIĄZANY DO WYRAŻENIA ZGODY. PODSTAWOWE HONORARIUM $ 1000. HONORARIUM ZA KOPIE $ 100. Głośno zaklął zrozumiawszy sens tego zawiadomienia. I na cóż mu tysiąc sto dolarów! Ktoś, czyją anonimowość gwarantowała ustawa o równowadze psychospołecznej, żądał duplikatu, kopii androida Boyda. Uświadomił sobie, że został przejrzany na wskroś, czuł że ogarnia go coraz większa panika, nagłe pragnienie szaleńczej jazdy przez tłum bezbronnych pieszych, aż betonowa ściana położyłaby kres temu koszmarowi. Boyd wpadł w tarapaty. Jego reakcja obronna przerodziła się w bezwzględność. Wielkimi krokami zbiegł po schodach krzyknąć: — Szefie, szefie, obudź się, to ja, Boyd! — I jak gdyby musiał to jeszcze potwierdzić: — To ja, Boyd! Kopnął drzwi do „pokoju gościnnego nr 1”, bo fotokomórka nie doceniła szybkości, z jaką się zbliżał. Szef Boyda, tłusta świnia, leżał jeszcze zaspany na pryczy, nie orientując się w sytuacji. Kiedy poczuł pierwszy cios pięścią w twarz, aż zabliźnione rany na obwisłych jak u buldoga policzkach popękały od nowa, z przerażeniem szeroko otworzył oczy. Nim zdołał obrócić się do ściany, Boyd wymierzył dwa dalsze, w tym jeden w żołądek. Szef głośno jęknął i skulił się. Boyd podszedł do niego jak do trupa i czubkiem buta kopnął go w plecy. Odpowiedziały mu stłumione krzyki i jęki. Boyd oparł się plecami o mur. Pierwsza runda otrzeźwiła go, pozwoliła zapomnieć o własnej bezsilności. Teraz zbierał siły do drugiej, trzeciej, czwartej, podniecało go to, sprawiało mu przyjemność. Z pryczy dochodziły żałosne jęki, szef, ten opasły tchórz, jego najlepszy kozioł ofiarny próbował coś powiedzieć. Czyżby znów chciał skomleć? O życie? Żeby nie kopać go w miękkie miejsca? Przecież powinien wiedzieć, że tym nic nie wskóra. Jękliwe błagania zwiększały jeszcze satysfakcję z bicia. Boyd nadstawił ucha, żeby niczego nie uronić z odniesionego triumfu. Ale ten tłusty tobół zaczął bełkotać swoją zwykłą śpiewkę: — Boyd, Boyd, popełnia pan straszliwy błąd. — Łzy płynęły na przemian ze słowami wypowiadanymi z trudem — ja przecież jestem człowiekiem, człowiekiem… — Wyglądało na to, że zamierzał upierać się przy tym pozbawionym sensu słowie. — Człowiekiem, a pan myli mnie z androidem. Jestem człowiekiem, nie może pan ze mną tak postępować… — Przeklęty szczurze, myślisz, że pozwolę ustalać dla siebie przepisy? — Boyd śmiejąc się złośliwie szarpnął go za ramię, zamachnął się prawą ręką i uderzył w wykrzywioną twarz, na której mieszały się krew, pot i łzy., — Ja tu decyduję, kto jest człowiekiem! I dalej! I jeszcze raz! Ręka paliła go od bicia, ale było to uczucie niewypowiedzianie przyjemne. Fala ciepła i błogości przeniknęła jego ciało. Szef próbował po raz ostatni użyć absurdalnego argumentu: — To pan, pan mnie uprowadził, porwał, ktoś musi to wkrótce zauważyć, lepiej niech pan już przestanie… Boyd zaśmiał się nieprzyjemnie. — Co też ty sobie kretynie wymyślasz! Może myślisz gnojku, że dam się złapać? I jeszcze raz w lewą nerkę i jeszcze raz w prawą! Boyd rozzłościł się na dobre. Lepiej jednak było zostawić tę jęczącą bryłę mięsa, w jego mniemaniu, wtedy ciosy odnosiły lepszy efekt — on przecież nie wiedział, że Boyd dziś podczas kontroli produkcji znów musiał stać przed szefem i znosić jego łajania. Gdyby nie myśl o „gościu” w piwnicy i o wieczornym odwecie nie mógł by chyba tak ulegle przyjąć doznanej niesprawiedliwości. Ale to dobrze, bardzo dobrze, szef nie uważał go wprawdzie za współpracownika bezbłędnego, ale jednak za człowieka rozsądnego i zdyscyplinowanego. I powinien. Wieczorem zaś Boyd stawał się panem sytuacji i mistrzem, wieczorem on decydował! Wieczorem mógł mu odpłacić! Boyd przypuszczał, że większość ludzi trzymała w piwnicach, swoje kozły ofiarne, wśród których znaczny procent stanowili przełożeni. Nic dziwnego, że na androidy istniał taki popyt i że w ciągu lat tak bardzo rozpowszechniły się na rynku. Zaczął się pocić, przed oczyma tańczyły mu czerwone plamy. Jego mięśnie drgały pobudzone obłąkańczą furią. Tobół leżący na pryczy wcale nie przypominał człowieka. Boyd zwalił go na podłogę, aż twardo uderzył o beton. Jęki z wolna cichły. Boyd miał ochotę wymyślić jeszcze coś nowego, przez chwilę żałował, że nie może choćby odlać się na tamtego… ale zaraz o tym zapomniał. W ciele i w mózgu odczuwał przyjemne zmęczenie. Chłonął zatęchłe, przesycone potem powietrze; odurzony poczłapał ku otwierającym się drzwiom, androida szefa pozostawił samoregeneracji. Ruszył wolno schodami w górę. Ulotną myśl o steku, cebuli i piwie natychmiast porzucił, bo zupełnie nie odczuwał głodu. Przepocone ubranie wepchnął do pochłaniacza śmieci, wziął prysznic i puszczając na przemian to zimną, to gorącą wodę pozwalał, by spływała po skórze; mimowolnie unikał patrzenia na własne ciało, żeby nie widzieć blizn. Odświeżony, włączył holo–TV. Upieczony tymczasem na ruszcie stek, jak wiele już poprzednio, wyrzucił do śmieci. Włożył fabrycznie nowe ubranie i z wzrokiem utkwionym w hologram, rozparł się w pneumatycznym fotelu. Na ekranie pojawiały się sceny, trwały przez kilka sekund i zmieniały się wraz z obrotem wybieracza kanałów. Boyd nie zdecydował się na żaden z programów, więc komputer wrócił do kanału wyjściowego. Jakieś studio. Dwaj przeciętni ludzie o twarzach pozbawionych wyrazu siedzieli w obrotowych fotelach. Na drugim planie diagram i ekran — display. „…od wejścia w życie Psychosocial Homeostasis Act ilość przestępstw kryminalnych znacznie zmalała. Potwierdziły .się przewidywania profesora Wagnera, wynalazcy androidów. Obecnie nie ma problemów z utrzymaniem spokoju emocjonalnego podczas pracy, zakupów, rekreacji. Przestępstwa, które jeszcze przed kilku laty były plagą naszego społeczeństwa, zostały prawie wyeliminowane. Nowa, rozwijająca się dziedzina przemysłu, produkcja androidów i ich techniczna obsługa, stworzyły miliony nowych miejsc pracy. Nie kontrolowane, społecznie groźne popędy, agresje, wszelkie niebezpieczne wyładowania emocjonalne dziś kierowane są na androidy. Otoczenie nie musi już znosić naszych złych humorów, nasi najbliżsi, najdrożsi, zostali uwolnieni od skutków napięć psychicznych, jakich nie szczędzi nam życie codzienne i praca. Wbrew kasandrycznym wrzaskom podnoszonym przez naszych przeciwników, Ameryka jest psychospołecznie zdrowa. Nastaje era nowego życia rodzinnego. Ci, którym śmierć wydarła bliską osobę, bez trudu mogą uzupełnić jej brak, jeśli tylko zechciała ona odpowiednio wcześnie, za życia, udostępnić swoje psychoparametry. Dziś naszych dzieci nie wychowują już programy telewizyjne, ale elektroniczne babcie. Wreszcie rozpoczął się amerykański złoty wiek. Doktor Henneberg z Harwardu jest jednak innego zdania. — Tak, nie mówiąc już o tym, co dzieje się za akustycznie izolowanymi ścianami naszych piwnic… Gdybyśmy nawet w myśl Testamentu Ralpha Nadera nie musieli obawiać się dominacji, hm, rewolucji androidów, które, chwała Bogu są starannie kontrolowane przez Androids Inc., to i tak są powody do niepokoju. Prawda, że ilość rozwodów spadła o trzydzieści pięć punktów. Nie znaczy to jednak, że idylliczny obraz trwałej rodziny odpowiada rzeczywistości. Przeciwnie. Moje badania naukowe dowodzą zjawiska katastroficznego odosobnienia. Izolacji jednostki! Prawie w połowie wszystkich domów jednorodzinnych i apartamentów mieszka jedna tylko osoba. Przeciętny Amerykanin dysponuje już większą ilością androidów, niż samochodów; według Gallupa, dwa przecinek siedem. Zjawisko to znajduje najbardziej znamienny wyraz w spadku ilości urodzeń. W ostatnich pięciu latach było ich o sześćdziesiąt dwa procent mniej. Według przewidywań, opartych na danych i obliczeniach komputerowych, ostatni Amerykanin przyjdzie na świat za dwanaście lat i trzy miesiące. Biały Dom i Pentagon są zaniepokojone… Boyd prawie nie słuchał, drzemał, w każdym razie wyłączył się. Cóż mogły go obchodzić liczby? Albo współżycie z drugim człowiekiem, o czym mówił ów doktor z Harwardu? Absurdalny pomysł. Z ludźmi są same kłopoty. Podniósł się ociężale. Wychodząc z pokoju wyłączył komputer trójwymiarowej telewizji. Potrzebował kogoś, z kim mógłby bez żadnych obciążeń, sensownie porozmawiać — Sokratesa! Filozof leżał w swoim pokoiku z zamkniętymi oczyma, ale nie spał. — I co dalej, Sokratesie? Zrozumiałeś świat? — odezwał się kpiąco Boyd. — Wiem, że i ty jesteś cieniem. Boyd poczuł się zbity z tropu, pomyślał, że musi wziąć się w garść, żeby dorównać tamtemu refleksem. Miał zamiar najpierw porozmawiać, a później może… — Nie jestem cieniem Sokratesie. Sokrates przyodziany w to, co firma Androids Ins. uważała za szatę greckiego filozofa, nawet nie raczył na niego spojrzeć. — Dlaczego wędrujesz po Hadesie? Podważanie tożsamości Sokratesa sprawiało Boydowi przyjemność. Każdy android musiał mieć własną story, program, przewidujący określone sytuacje. Tylko w taki sposób psychika oryginału mogła być stosunkowo dobrze skopiowana. Jak był zaprogramowany Sokrates? Otóż firma Androids Inc. wyposażyła go w „świadomość”, że jest on cieniem w Hadesie. Androidy desperacko trzymały się programów i były w stanie reagować utratą samokontroli, a nawet furią, gdyby ktoś próbował je negować. — Ty nie jesteś w Hadesie. Nie jesteś nawet Sokratesem, tylko jego kopią, niewydarzoną, poruszającą się figurą, przypomnij sobie Galateę. Ludzie stworzyli ciebie na podobieństwo ludzkiej istoty, androida, który posiada coś takiego, jak umiejętność myślenia, ale z pewnością nie potrafi odczuwać. — A skąd wiesz, kim ty jesteś, Boyd? — Skąd, skąd! Po prostu wiem. Wiem też, że ty jesteś tylko nędznym automatem udającym i filozofa. — A jeśli się mylisz, Boyd? Skąd ty, który nie jesteś mną, możesz wiedzieć, kim ja jestem? — Kupiłem cię za osiem tysięcy dolarów. Nie i byłeś drogi, filozofie. Sokrates obruszył się. — Jak śmiesz ty, cieniu, nazywać mnie niewolnikiem! Boyd szyderczo uśmiechnął się. Wreszcie udało mu się wyrwać pseudo–Greka z jego filozoficznego spokoju. — Ba, niewolnik, nawet i to nie. Jesteś sprzętem bezdusznym jak kłoda drzewa. Sokrates odgadł prowokację, ale zmusił się do zachowania spokoju. — A według czego oceniamy to, co nas otacza, ty, cieniu ucznia? — Według czego, według czego! Sądzisz, że twoje filozoficzne wybiegi czynią z ciebie człowieka? Ja wiem, mam nad tobą władzę i basta! — Skąd wiesz, że jestem tym, za kogo mnie bierzesz? — Przecież widzę, głupcze! Jeżeli ten Sokrates był jednym z najmędrszych filozofów, to kiepsko musiało być z całą resztą. Chyba, że firma Androids Inc. celowo sprzedawała androidy filozofów, w obecności których każdy mógł utwierdzić się w przekonaniu, że jest bardzo mądry. — Słusznie, widzisz to po moim zachowaniu. A więc: zachowuję się jak człowiek, zatem jestem człowiekiem. Zachowujesz się jak cień — jesteś cieniem. Boyd wybuchnął śmiechem, jak gdyby usłyszał kosmiczną bzdurę. Ale w jednym punkcie musiał przyznać rację temu gadatliwemu andro. Rozpoznanie androida w obcej, nieznanej istocie rzeczywiście możliwe było tylko po jej zachowaniu. Androidy nie dysponują pełną gamą ludzkich zachowań, musi im wystarczyć kilkadziesiąt stereotypów. Androids Inc. pracuje nad doskonaleniem programów. Na użytek domowy wystarczyły wprawdzie już istniejące. Sokrates tymczasem dalej żywo rozprawiał o Hadesie, świecie cieni. — Nawet cykuta wydaje się słodsza od Lete — powiedział sięgając po kanister wypełniony szarą, oleistą cieczą — „paliwem” androidów. — Androidzie Sokratesa, czy mam ci udowodnić, jak dalece obojętne mi jest, co o mnie myślisz, że zupełnie nie obchodzi mnie twoje mniemanie, jakobym był cieniem? Boyd wyrwał Sokratesowi kanister i wielkimi łykami zaczął pić obrzydliwy płyn. Właśnie tak, nie bał się kosztem największych ofiar poprzeć dowodem tego, co myślał. Czuł, jak wypełnia się jego żołądek. Przerwał picie i odstawił kanister na betonową podłogę. Sokrates patrząc na to wyszeptał z charakterystycznym dla niego uśmiechem: — cień, wiedziałem od początku. Tego było już Boydowi za wiele. Komu brakowało rozsądku, tego należało nauczyć tak, żeby zapamiętał. — No, Sokratesie, sądzisz, że kim jestem? — uderzeniem rozkwasił nos pseudo– filozofowi. Lete dała Boydowi siłę, odurzyła go, a może nawet pozwoliła zapomnieć. Sokrates nie wykazał się zgoła greckimi cnotami odwagi, hartu ducha i temu podobnymi; cofnąwszy się w kąt pokoju osłaniał rękoma głowę, co u człowieka miałoby może sens, ale nie u androida. Boyd zbliżył się do niego. — Widzisz, nie czujesz bólu! Oto dowód, że nie jesteś człowiekiem. Zgodnie z zaprogramowaną reakcją twarz androida wykrzywił ból, a z jego nosa pokąpał substytut krwi. — Tak, tak — jęczał okropnie. — Masz rację wielki panie i człowieku, nic nie czuję, zupełnie nic, jestem, jak mówisz, tylko drewnianym klocem. Ale błagam, niech pan zaprzestanie tego straszliwego bicia. Boyd zaniósł się spazmatycznym śmiechem. Nie mógł już kopać, był w stanie co najwyżej z trudnością utrzymać się na nogach. — Ale dostał za swoje! Ci filozofowie! — Boyd śmiał się, zanosił się od śmiechu. A to ci błazen z tego Sokratesa, nieustanna z nim heca. Ochłonął, potem odwrócił się i wyszedł nie zaszczyciwszy regenerującego się pechowca ani jednym spojrzeniem. Idąc schodami w górę przypomniał sobie, że mówiono jakoby firma Androids Inc. produkowała różne typy dla wierzących i niewierzących, nawet androidy Boga Ojca, Marii Panny, Jezusa i niektórych świętych! Gdy przechodził koło dużego łazienkowego lustra, jego wzrok napotkał w nim oczy własnego odbicia. Impuls podobny do elektrycznego wyładowania wyrzucił jego rękę do przodu i trzasnął nią w twarz, którą widział przed sobą. Lustro ze sztucznego tworzywa pozostało nieuszkodzone, tylko skóra na ręce w okolicy kostki pękła, pozostawiając na powierzchni akrylowego szkła czerwone ślady. W tej chwili zapragnął mieć androida własnej postaci — byłaby to nowa, prawdziwa przyjemność! Uwolniłoby go to od wszystkich kłopotów — nikt nie zauważyłby, gdyby do pracy wysłał swego androida, podczas gdy sam mógłby zabawiać się w domu. A wieczorem miałby jeszcze jednego, szczególnie bliskiego mu chłopca do bicia. Myśl pojawiła się nagle, i uleciała, ustępując miejsca innej. Boyd czuł tępe uderzenia pięścią, widział krew na swoim lustrzanym odbiciu. Jeszcze raz uderzył, potem upadł i w zwierzęcym odruchu obronnym zwinął się na podłodze. W uszach dudnił mu przeraźliwy, nieludzki krzyk. Wszedł żwawym krokiem do gabinetu, a komputer włączył holo–TV. Nie interesowały go książki na półkach, nawet nie odczuwał potrzeby zapalenia beznikotynowego, mentolowego papierosa, czy wypicia kieliszka whisky. Po prostu usiadł w fotelu i wyciągnął nogi. Odezwał się brzęczyk u drzwi. Ktoś domagał się, żeby go wpuścić do domu. Nagle przypomniał sobie o agencie firmy Androids Inc. Zaraz też rozbłysł monitor, a kamera u wejścia przekazała obraz niepożądanego gościa. Boyda obleciał strach. — Mister Boyd. Tu przedstawiciel firmy Androids Inc. — Mężczyzna wysokiego wzrostu, modnie ubrany, wsunął w szparę drzwi swój dowód tożsamości. — Otrzymał pan nasze wezwanie do udostępnienia nam pańskich parametrów. Proszę mnie wpuścić. Boyda przeniknął dreszcz. Przez zaciśnięte zęby wycedził: — Nie! Nie, przecież przed dwoma zaledwie laty braliście moje parametry. Pan jeszcze ma dane… — Mister Boyd. Pan wie równie dobrze jak ja, że zgodnie z Psychosocial Homeostasis Act nie jestem obowiązany do udzielania panu jakichkolwiek wyjaśnień. Zarabia pan przecież na tym. Niech pan będzie zadowolony, że ktoś znów pana zapotrzebował. Nasz klient był zdania, że pański android nie zachowuje się już tak jak pan, wobec czego nie może z nim eksperymentować. Ta zamierzona niedyskrecja nie uspokoiła Boyda. Przeciwnie. Próbował wyobrazić sobie, kto mógł być owym klientem. Zapewne jeden z jego współpracowników, albo podwładnych. Poczuł chłód. Ci przeklęci gorliwcy i karierowicze! Chyba to Clarke, pochlebca Clarke. Miał w tym interes, żeby zamówić sobie androida przełożonego i konkurenta, eksperymentować i z nim tak długo, aż znajdzie jego słabe miejsca i prześcignie go, albo przedstawi mu się w możliwie korzystnym świetle. Już on odpłaci temu Clarkemu. Oko za oko, ząb za ząb. Andro za andro! — Mister Boyd, pan jest obowiązany… przecież pan wie, że mogę pana zmusić! Już nawet zdecydował się na otworzenie drzwi, ale jakaś tajemna siła powstrzymywała go od tego. Zamiast spełnić uzasadnione żądanie, krzyknął: — Idź pan do diabła! Przedstawiciel firmy natychmiast zniknął. Boyd przechylił się na oparcie fotela, przymknął oczy i od razu zapomniał o nieprzyjemnym incydencie, który przecież w ogóle nie powinien był się zdarzyć. Usłyszał dźwięki „Bolera” Ravela. Powoli otworzył oczy. Smukła, naturalnej wielkości dziewczyna wypełniała nieomal cały ekran telewizyjny; kołysząc się w takt muzyki rytmicznie potrząsała długimi włosami. Obcisła, wysoko rozcięta suknia pozwalała podziwiać jej długie, zgrabne nogi. Boyd patrzył lubieżnie, pochylił się ku przodowi i bacznie śledził każdy ruch tańczącej, przesunął wzrokiem po jej piersiach, wydało mu się nawet, że czuje zapach perfum, choć technika telewizyjna jeszcze do tego nie doszła. Dziewczyna poruszała się jak pełgający, to znów wybuchający płomień, przeginała się w tył prawie dotykając podłogi. Potem zaczęła się rozbierać. Robiła to powolnymi, płynnymi ruchami, niesłychanie podniecająco. Siedział pochylony i wzdychał, zapomniał o wszystkim, widział tylko kołyszącą się w różowawej poświacie dziewczynę. Taniec zgrany z rytmem muzyki stawał się coraz bardziej prowokujący. Wreszcie spadła ostatnia osłona i obraz znikł. Boyd jęknął rozczarowany. Usłyszał ciepły, melodyjny głos — tak pewnie musiał brzmieć głos dziewczyny — i słowa: „Firma Androids Inc. przedstawiła państwu swój ostatni luksusowy model. Za piętnaście tysięcy dolarów jedynie może się pan stać właścicielem Miss Universum. Komputer notuje numer kodu. Wystarczy zamówić”. W pierwszej chwili chciał od razu przekazać zamówienie, ale zastanowił się. Przy tak kolosalnym popycie, dostarczą mu dziewczynę najwcześniej za kilka tygodni. A potrzebna mu była teraz, zaraz. Jednym susem poderwał się z fotela, wołając: — Marylin, Marylin, obudź się, to ja, Boyd! O mało nie spadł pędząc schodami w dół. Szkoda, że ma tylko Marylin. Ale jak to się mówi: My home is my harem. Wielu spośród jego współpracowników chciałoby pewnie zrealizować tę sentencję. Drzwi rozsunęły się przed nim: na miękkim fotelu wśród kolorowych poduszek, w aurze podniecających perfum siedziała Marylin Monroe. Kiedy wtargnął do pokoju podniosła głowę, wdzięcznym ruchem odgarnęła wspaniałe złote włosy i sięgając po leżące za nią ukulele wyszeptała: — Mister Boyd. Boyd nie zapomniał o swojej roli. Mr. Boyd, Chief Assistent, Boyd, Cień, Rębacz — nie, tu nie był żadnym z nich. Marylin znała go jako Boyda, jej managera, wybawcę, który uwolnił ją od chicagowskiego gangu. Zwariowana story, romantyczna, owszem, ale i trochę kłopotliwa. Musiał jednak w niej uczestniczyć, jeśli nie chciał od razu brać Marylin siłą. Przez chwilę zastanawiał się nawet co wybrać: miłosną grę, czy brutalną przemoc. Całe szczęście, że Marylin nie pamiętała, co wczoraj z nią robił. Zdecydował się na grę. — Miss Marylin, myślę, że pani szansę na kontrakt u Wernera Brossa rysują się pomyślnie. — Och, Mister Boyd — wyszeptała. Zauważył, że niewiele brakowało, by rzuciła mu się na szyję. Ostrożnie usiadł obok niej. Marylin opanowała się, chciała wyglądać na spokojniejszą, niż była w istocie, zagrała kilka tonów na ukulele i cicho zanuciła. Boyda ogarnęło wzruszenie. — Marylin — wyjąkał — kiedyś pojedziemy na Florydę, gdzie wiecznie świeci słońce, gdzie nie dosięgną nas troski, gdzie każdego dnia… Marylin rzuciła mu się w ramiona. Być kochanym — to jednak piękne. W tej chwili przemknęło mu przez myśl, że istota, którą trzyma w objęciach, to tylko andro… Chcąc odpędzić tę przykrą świadomość ugryzł Marylin w ramię dość mocno, aż przerażona krzyknęła a zabrzmiało to tak prawdziwie, po ludzku, że znów uwierzył złudzie; przeniknął go przyjemny dreszcz — Marylin była na tyle człowiekiem, że mógł sobie wyobrażać, iż jej uczucia dla niego są prawdziwe, jedynie wtedy zadowalało go to, seksmaszyna przyprawiała go o wstręt. Zmagali się ze sobą wśród sterty pachnących poduszek, Boyd nie myślał, tylko ciało reagowało na oferowane mu podniety. Później Marylin, jak to ona, pociągnęła solidny łyk whisky z płaskiej, metalowej butelki — czasy prohibicji! — i położyła się naga obok niego. — Boyd — powiedziała — skąd masz tyle blizn? — Jakich blizn? — mruknął, po czym spojrzał na swoje ciało i poczuł w mózgu piorunujący ból. Kiedy ból ustał, Boyd powtórzył: — Jakie blizny? Marylin milczała, uświadomiła sobie, że nie powinno być blizn. O Boże, Floryda, jak to daleko! Zostawił ją śpiącą. W drodze na górę doszedł ostatecznie do wniosku, że kontakt z Marylin nie daje mu satysfakcji, potrzebna mu była odmiana, coś nowego, może dziewczyna z TV, w każdym razie jakaś świeża podnieta, bez tego życie było nie do wytrzymania. W jaki sposób można było osiągnąć większą rozkosz? Może rzeczywiście brakowało mu do szczęścia najnowszego modelu firmy Androids Inc.? Nie mógł pozwalać sobie na wszystko, musiał wybierać to, co zapewniłoby mu maksimum zadowolenia. Przed oczyma Boyda przesunął się szereg pięknych kobiet. Gwiazdy Hollywoodu. Słynne z urody kobiety w dziejach ludzkości, nieskończenie łagodne dziewczyny indiańskie. I nagle uświadomił sobie, że najsilniej byłaby w stanie pobudzić go zmysłowo jego własna siostra, urocza jak wówczas, gdy miała piętnaście lat — ale czy Androids Inc. mogła mu w tym dopomóc? Być może, chyba nie bez powodu cieszyli się sławą mistrzów rekonstrukcji. Znów brzęczyk, natarczywy, groźny. Na ekranie komputera: przedstawiciel Androids Inc. i sierżant policji przed drzwiami. — Mister Boyd, w imieniu prawa proszę, aby pan wpuścił przedstawiciela firmy Androids Inc. Boyd drgnął. — Nie! — krzyknął — nie, nigdy! Jego ręce wczepiły się w tablicę rozdzielczą komputera. Zabezpieczenie przed włamaniem! Jednak urzędowy nakaz otworzenia drzwi przełamał kod blokady. Komputer otworzył je przed nieproszonymi gośćmi. Twarz Boyda wykrzywił skurcz. Poderwał w górę ciężki fotel; zaślepiony gniewem nawet nie zauważył, że rany na przegubach rąk dawno już zabliźniły się. — Zdrajco! Ty nędzny zdrajco! — krzyknął z wściekłością rzucając fotelem w komputer. Osłona pękła. Metal wygiął się. Posypały się iskry. Boyd walił raz po raz w aparat. W całym domu zgasło światło. W chwilę później zapaliły się widmowo–zielone lampy awaryjne. Pospieszne kroki słychać było coraz bliżej. Boyd szalał w bezprzytomnej furii, w ciągu kilku sekund, jakie mu pozostały, zamienił pokój w rumowisko. — Stać! — rozległ się silny głos, ale Boyd wśród hałasu nie usłyszał go. Wtedy padł strzał i kula wyszarpała w jego ciele dziurę w okolicy żołądka. Trysnęła pseudokrew, a strzępy syntetycznego ciała i cząstki mikroelektroniki rozprysnęły się na wszystkie strony. Boyd padł bezgłośnie. — Szkoda — powiedział sierżant — teraz już nie może pan dokonać analizy, on się nie zregeneruje. — Tak, zwłaszcza ubytki w elektronice. Ale będzie go jeszcze można przebadać. Właściwie sprawa jest jasna. Jego oryginał cierpiał na autoagresję i trzymał u siebie swojego androida jako ofiarnego kozła. Z punktu widzenia prawa, nie ma co do tego zastrzeżeń — dotychczas. Proszę sobie wyobrazić, że „story” tego androida zaprogramowana była tak, jak gdyby był on prawdziwym Boydem więzionym i maltretowanym przez swego androida. Pewnego dnia rzekomy Boyd odwrócił sytuację. Przejął należną mu rolę i zapomniał, że jest robotem. — Mamy od niedawna nowy rodzaj przestępstw — podsumował sierżant. — Przestępstwa popełniane przez androidy. Przełożyła Halina Leonowicz Rolf Krohn CORA Obudziłem się ze wściekłym bólem w piersiach. Obok mego łóżka stał medicomat i podawał mi coś do picia. Wkrótce ból ustąpił, pozostał tylko męczący ucisk w głowie i w okolicy żeber. Z trudem próbowałem coś sobie przypomnieć. Co się stało właściwie? Ależ tak… mój samochód… wyleciał z szosy i wpadł na drzewo… Lodowaty strach przeniknął wszystkie moje nerwy. — A gdzie jest Cora? — wykrztusiłem. Medicomat milczał, nie był zaprogramowany na takie pytanie. Sam sobie odpowiedziałem, że przecież nie mogła leżeć tu, koło mnie. Oddział kobiecy znajdował się z pewnością gdzie indziej. Właściwie wypadki drogowe nie kończą się obecnie śmiercią — w każdym razie bardzo rzadko, odkąd mamy nowoczesną medycynę. Tym się uspokajałem. Później… Środki nasenne pozwoliły mi wypoczywać i drzemać. Dopiero po wielu tygodniach mogłem zadawać pytania. Przywołałem lekarza. Wysłuchał mnie w milczeniu, ale kiedy poprosiłem, żeby dowiedział się o stan zdrowia Córy, drgnął i poruszył tylko czarnymi brwiami. Telefonicznie zażądał dokumentacji „wypadku numer 200–800”. Dopóki nie nadeszła, wydawał się pełen dobrej wiary. Kiedy jednak wziął do ręki fotografie, zdziwił się. — Ach, to pan… — mruknął nagle wyraźnie speszony. Obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem. — Co się stało doktorze? Niech mnie pan nie straszy. Podał mi kilka kolorowych zdjęć, wykonanych zapewne przez służbę kontroli ruchu drogowego. Pozostałe, na których przypuszczalnie byłem ja — zatrzymał i wsunął do kieszeni na piersi. Samochód był pogruchotany, prawdopodobnie wbił się w drzewo. — Czy… nie, przecież mnie też prawie nic się nie stało! Musiało się więc wszystko dobrze skończyć! Musiało! Ale dlaczego unikał konkretnej odpowiedzi? — A gdzie jest moja… to znaczy, gdzie jest Cora? Lekarz znów uniósł brwi. Potem wyszukał spośród zdjęć jedno. — Tu nie wygląda to dobrze. Chyba nie opłaci się nic robić. — Jego ton przyprawił mnie nieomal o wściekłość. Chyba się nie opłaci? I to mówi lekarz? Jednak zdjęcie było okropne. Twarz Córy zakrywały złotoblond loki; być może litościwe ręce tak je ułożyły. Spódnica poplamiona, pokrywały ją odłamki, a w piersi głęboko tkwił kawał stali. — Ale pan ją przecież… — Jak zwykle. Odczekamy. Mowę mi odjęło. Na co jeszcze czekać? Aż umrze? Zwariował, czy ja śnię? — Niech pan się temu przyjrzy — powiedział — jedna operacja nie wystarczyłaby. Zważywszy na koszty i pożytek — nie wiem… Fotografia, którą wybrał, pokazywała jej głowę od tyłu; wiedziałem, że takie zdjęcia robi się tylko wówczas, gdy istnieją szanse uratowania rannego. Czaszka była otwarta, cięcie czysto wykonane przez lekarza. Kamień spadł mi z serca. — Tak… ale… Przerażony patrzyłem na neuroelektryczne obwody w czaszce i na włókna nerwowe, które prowadziły do trzystopniowego procesora. Opadłem na poduszki. Trzystopniowy… Zrobiło mi się ciemno w oczach. Kiedy przyszedłem do siebie, lekarz siedział koło mego łóżka. Patrzył już na mnie inaczej, badawczo, a może nawet z litością. — Niech pan się dobrze zastanowi — powiedział. — Jeżeli rzeczywiście zależy panu na tej małej… to znaczy jeśli pan potrzebuje, rozumie pan… W takim przypadku zoperujemy ją. Proszę jednakże, aby spojrzał pan też na sprawę z naszego punktu widzenia: operacja będzie pana kosztowała więcej, niż wynosi cena nowego, seryjnego robota — nawet znacznie więcej. A być może, pozostaną też małe blizny na twarzy i ciele… Jeśli panu na tym zależy, mielibyśmy naturalnie i na to sposoby, ale ona nie jest przecież człowiekiem. Po co te koszty? — Gdzie jest teraz? — wyszeptałem. — W chłodni, ale tam nie może pan iść. Proszę, niech pan to wszystko rozważy i zdecyduje… ależ tak, było już kilka takich przypadków. Ludzie zawsze kierowali się jednak rozsądkiem i rezygnowali z naprawy. Odszedł, a ja leżę tu i rozmyślam. Lekarz mógłby też inaczej sformułować pytanie. Choćby tak: czyżby pan chciał się ożenić z robotem? Chyba nie ma pan dobrze w głowie. To miło z jego strony, że nie powiedział tak wyraźnie, ale przez to z pewnością nie ułatwił mi podjęcia decyzji. A więc Cora nie jest człowiekiem. Najpierw muszę się z tym pogodzić. Swoją drogą zdumiewające: była taka jak wiele innych dziewczyn! Skoro przez cały kwartał ani razu nie wzbudziła we mnie podejrzeń, właśnie we mnie, który mam tyle do czynienia z robotami. Ja pierwszy powinienem był zauważyć. Ale nic tam takiego nie było. A może jednak? Właściwie problem jest prosty. Nonsens, wcale nie prosty, jest w najwyższym stopniu skomplikowany. Zadecyduję, że nie, będzie spokój, nikt na ten temat nie powie ani słowa. Zadecyduję, że tak… nie, tak nie można. W ten sposób nie należy podchodzić do sprawy. Chodzi o coś zupełnie innego. Czym dla mnie była Cora? Czy ona może w ogóle dla mnie coś znaczyć? Co powinienem na to odpowiedzieć? Tyle na ten temat napisano powieści… A ja mam tu, i właśnie w tej chwili powziąć ostateczną decyzję? Ile dla mnie znaczyła, to właściwie jest jasne. Czy — rzeczywiście? Czy próbowałem kiedykolwiek zastanawiać się nad tym poważnie? Prawdę mówiąc, aprobowałem wszystko, jak było. A teraz kiedy wiem, kim — nie, czym ona jest, mam postąpić tak, jak gdybym znał sam siebie najlepiej? Jak gdybym miał prawo rozstrzygać o jej życiu lub śmierci? Bo przecież ona żyła jedynie jak jakiś… Czy naprawdę żyła? Może sam sobie to wmawiam, bo tak jest wygodniej…? Nie, myślę, że muszę zacząć jeszcze raz od początku. Od samego początku… Wszystko zaczęło się chyba od tego, że musiałem się wówczas przeprowadzić. Już nie pamiętam dokładnie, jak do tego doszło, ale nie to jest istotne. W każdym razie przydzielono mi wtedy mieszkanie w dosyć starej willi. Nie było duże, ale kawalerskie wymagania, jeśli chodzi o komfort mieszkania, nie są zbyt wygórowane. Dom nie był nowej daty i gruntowny remont dobrze by mu zrobił. Parter jak mi mówiono — zajmował dziwak — naukowiec z córką. Pierwsze piętro, znacznie mniejsze, należało, że tak powiem, do mnie. Wyżej był już tylko dach. Jeszcze kłopoty z przeprowadzką trwały, gdy przypadkowo spojrzałem na licznik, który oprócz prądu zużywanego przeze mnie wskazywał ilość energii pobieranej przez mego współlokatora z dołu. Byłem zdumiony, że zużywał jej tyle, ile potrzebowałby średniej wielkości warsztat. Co tam robił ten pan Wilton? Następnego dnia przed południem zadzwoniłem do drzwi, chciałem przedstawić się, a także poznać go trochę, ale nikt nie otwierał, chociaż szum różnych urządzeń wskazywał na jego obecność w domu. Skoro jednak nie miał czasu, nie chciałem być natrętny. W kilka dni później wieczorem siedziałem przed telewizorom i oglądałem transmisję z księżyców Jowisza. Obraz był zdecydowanie zły. I to z pewnością nie z winy stacji nadawczej — w dawnym mieszkaniu miałem pierwszorzędny obraz. Źródło zakłóceń znajdowało się zatem tu, w domu. Prawdopodobnie przyczyną był brak izolacji na łączach wysokiej częstotliwości. Naukowiec powinien właściwie o tym wiedzieć. Zadźwięczał dzwonek, a ja mimo woli drgnąłem. Kto i czego chciał ode mnie? I to właśnie teraz? Nie miałem aż tak dobrych przyjaciół, żeby mieli mnie odwiedzać. Poza tym najmniej byłem przygotowany właśnie na gości. Przed drzwiami stała młoda dama. — Słucham. Czym mogę pani służyć? Nazywam się Hansen. — Wilton, Cora Wilton — odpowiedziała. — Jestem córką… — wskazała ręką w dół, a ja zrozumiałem. A więc to była dziewczyna, o której coś niecoś słyszałem już w okolicznych sklepach. — Czym mogę pani służyć? Proszę, niech pani wejdzie. — Dziękuję bardzo, nie. Chciałam pana prosić tylko o wyświadczenie nam grzeczności. Jest pan przecież elektronikiem, prawda? Skąd mogła wiedzieć? Na drzwiach nie było to wypisane. Dziewczyna miała na oko co najwyżej dwadzieścia lat i teraz zrozumiałem zasłyszane na jej temat plotki. Złotoblond loki opadające na ramiona i widocznie podkreślone brwi i rzęsy sprawiały, że wyglądała jak uosobienie niewinności — a w tę najmniej wierzono. — Czy mógłby pan nam pomóc? — przerwała moje rozważania. Ojcu zepsuła się mała maszyna cyfrowa, a jest mu bardzo pilnie potrzebna… — Chyba nie mam tu żadnych narzędzi. A poza tym, jaki to typ? O większości nie wiem zbyt wiele. A już jeśli idzie o części zamienne… — To jedna ze znanych panu. — Uśmiechnęła się prosząco. — „Neuraltron dwa”. Zapewne z główną pamięcią jest coś nie w porządku. Skąd wiedziała, że właśnie ten typ komputera znałem bardzo dobrze? Współpracowałem przy konstrukcji podwójnego sterowania. Dziwny przypadek. — A narzędzia mamy na dole — mówiła dalej. — Zazwyczaj pomaga nam asystent ojca Mr Fairey. Ma jednak urlop i nie wróci tak szybko. Nie mogąc odmówić malującej się w jej oczach prośbie, nie ociągałem się dłużej. — Dobrze, zobaczę, co można zrobić. Muszę tylko włożyć na siebie coś innego. Gdyby pani zechciała na chwilę usiąść. — Dziękuję. Zejdę tymczasem na dół. Niech pan się nie spieszy. Właściwie nie interesowała mnie zbyt ta naprawa. Czy ten pan Wilton nie mógł zaczekać do jutra? Musiało to być akurat teraz? Żeby potem jeszcze bardziej… Hej! To było wyjście! Od razu rozejrzę się za źródłem zakłóceń. Może uda się je usunąć. Narzuciłem na siebie roboczy fartuch, wziąłem, co było pod ręką ze schematów i notatek o seriach „Neuraltron” i zszedłem. Dziewczyna czekała na mnie przy drzwiach. — Proszę, niech pan wejdzie — szepnęła. Nie cierpię szeptania, humor wcale mi się nie poprawił. Pokój był znacznie większy, niż myślałem. Można też było nazwać go warsztatem. Wszędzie stały aparaty, między którymi wiły się grube kable i co ciekawe, nie na podłodze, ale wszystkie na wysokości dwu metrów. Jak gdyby podłoga koniecznie musiała pozostać wolna. Trochę niezdecydowany rozglądałem się, gdzie w tym labiryncie miał swoją kryjówkę pan Wilton. Moja przewodniczka wskazała mi wydzieloną kabinkę. Mała lampa oświetlała wymontowaną przednią płytę obudowy komputera i jego „bebechy” — jak to nazywam. Przy biurku siedział ów złowieszczy naukowiec. Usłyszawszy nasze kroki, odwrócił się. — Tak? — Ojcze, to jest pan Hansen. — A do mnie: — Mój ojciec. — Miło mi — wymamrotaliśmy równocześnie. Na pierwszy rzut oka wydał mi się niesympatyczny. Nie mógłbym nawet podać powodu. Miał pełną twarz, nalaną, gąbczasto miękką. Patrzyły z niej zimne, nieruchome oczy. Wcale i mi się nie podobał. Spostrzegłem, że siedzi w fotelu, na którego poręczach połyskiwały liczne przyciski. Czyżby to… Mężczyzna musiał zauważyć moje spojrzenie. — Tak, młody człowieku — odezwał się chłodno — dobrze pan widzi. Nie jestem w stanie poruszać się tak, jak bym chciał, dlatego muszę poruszać się tak, jak mogę. Właśnie za pomocą silnika. Pech chciał, że najechałem samochodem na filar wiaduktu. — Bardzo mi przykro — odparłem zdawkowo. Z jego wzroku wywnioskowałem, że nie zabrzmiało to jednak zbyt szczerze. Potem wymamrotał coś, jak gdyby: co się stało, to się nie odstanie. Ale o co właściwie chodziło… Przepraszam — kontynuował nieco głośniej. — Nie molestowałbym pana, ale jednaj z moich maszyn cyfrowych uległa uszkodzeniu. Córka pewnie mówiła panu, co się stało. — Napomknęła w każdym razie. Czy mogę to obejrzeć? — Proszę. Odjechał na bok z fotelem na kółkach. Zajrzałem do wnętrza maszyny, żeby się zorientować. Ale nie był to wcale system połączeń maszyn cyfrowych typu „Neuraltron”! Ktoś majstrował przy tym! Do licha! — Zgadza się — potwierdził moje spostrzeżenie. — Pańska maszyna jest nieco powolna! dlatego przekonstruowaliśmy ją, Charles Fairey i ja. Schemat… gdzież on jest? Coro, gdzie mołem go położyć? — Jest tu — odpowiedziała cicho i podała mu jakiś zniszczony arkusz. Wziąłem go z rąk naukowca, obejrzałem schematy i porównałem je z newralgicznymi przewodami w urządzeniu. Właściwie wszystko się zgadzało, nie było tu też zasadniczych innowacji; wprowadzone zmiany w znacznej mierze odpowiadały stanowi ostatnich prac badawczych. Przerabianie maszyny cyfrowej było naturalnie nonsensem, istniała bowiem nowa, z ulepszonym schematem. Słyszałem wprawdzie, że produkcja nie pokrywa zapotrzebowania i zapewne to było przyczyną. Dlatego też zaniechałem uwag na ten temat, sięgnąłem po kilka z leżących wokół igieł z masy plastycznej i rozsunąłem przewody, żeby obejrzeć pamięć. Zaraz odkryłem tam ciemną plamę. — Przeciążenie. Dwie, albo trzy komórki stopiły się. Czy ma pan elementy zastępcze? — Coro, mamy na składzie zapas? Pomyślała przez chwilę i zaprzeczyła. Wybrałem zatem ostro oszlifowany, specjalny nóż z tworzywa sztucznego — metal będąc przewodnikiem prądu jest przy niskich napięciach zbyt niebezpieczny, podobnie jak niektóre rodzaje mas plastycznych — i zacząłem wycinać uszkodzone miejsce. Odłączenie cienkich jak włos przewodów wymagało pewnego wyczucia w palcach, ponieważ sąsiednie elementy musiały pozostać nietknięte. Połączenia neuronowe są pod tym względem niezwykle wrażliwe. Dziesięć minut trwało, nim miniaturową ssawką wydobyłem uszkodzony zespół i przy pomocy uniwersalnego kleju połączyłem pozostałe elementy. Pojemność pamięci zmniejszyła się o jedną lub dwie milionowe części — było to w zasadzie bez znaczenia. Ale czy tu… Co mnie to obchodziło! Wobec braku części zapasowych nie było innego wyjścia. — To byłoby to. Założyłem osłonę i mocno ją przyśrubowałem. Przy rachunku testowym okazało się, że wszystko jest w najlepszym porządku. Kiwnąłem z zadowoleniem głową i odłożyłem narzędzia. — Dziękuję bardzo — powiedział naukowiec, skierował fotel na kółkach w stronę maszyny i zajął się obliczeniami. Najwidoczniej znów zapomniał o mojej obecności. Trudno zawsze liczyć na wdzięczność, ale pan Wilton mógłby być nieco uprzejmiejszy. Wydawało się jednak, że należał on do szczególnie nieznośnej kategorii ludzi nieokrzesanych. Cora patrzyła na mnie zażenowana, ale nic nie powiedziała. Może wstydziła się za niego. — Panie Wilton — sprawiało mi przyjemność, że mu przeszkadzam. — Ponieważ przyszedłem tu, chciałem od razu wszystko wyjaśnić. — Panie Wilton! — Co takiego? — zapytał nie odwracając głowy. — W pana pracowni znajduje się gdzieś źródło zakłóceń! Czy nie zauważył pan tego? Wzruszył ramionami i jak gdybym był powietrzem, liczył dalej. Tego było mi już za wiele. — Chciałbym teraz od razu odnaleźć to źródło. Może pan będzie tak dobry i pomoże mi w i tym. Czyżby nie obchodziło pana, że ktoś ma przez pana kłopoty ze swoim sprzętem? Teraz podniósł oczy i zlustrował mnie wzrokiem. — Rzeczywiście, nie obchodzi mnie to. Ale jeśli panu tak na tym zależy… Charles zajmie się tym. Pokręciłem głową. — Lepiej zaraz! Pan może zapomnieć, a skoro już tu jestem… — Dla mnie… — mruknął. — Niech pan się rozejrzy. Nie wyobrażam sobie, żeby coś miało być nie w porządku. Ale niech pana diabli porwą, jeśli coś się popsuje! Zabrałem się do dzieła. Cora przyglądała się ciekawie. Przez cały czas milczała — było mi jej trochę żal. Żyć z takim człowiekiem… Ja dziękuję! Sprawca wkrótce się znalazł. Był nim niedostatecznie osłonięty przełącznik biobaterii. Nie ma naturalnie w takim urządzeniu nic szczególnego, ale bestia ta niekiedy emituje przy pracy fale wysokiej częstotliwości. Trochę metalowej folii natychmiast pomaga i to radykalnie. Mr Wilton przez cały czas pomrukiwał głośno i nieprzyjaźnie. Cora spuściła oczy i milczała jak zaszczute zwierzątko. Teraz oczywiście wszystko jest dla mnie jasne. Chyba musiałem być ślepy. Naturalnie, jakiż automat mógłby sprzeciwiać się swemu panu? Tymczasem wydawało się, jak gdyby moja opozycja, mimo że zasadna — robiła na Corze wrażenie. Przyzwyczajona była do cichego posłuszeństwa, tak, że ktoś, kto sprzeciwiał się staremu… tak, mogło tak być. Mr Wilton nie mógł podobać się nikomu, a na dłuższą metę musiało to również Córę do niego zrazić. Z tego jednak wynika, że być może wtedy zaczynała wyzwalać się spod tej zależności. Albo próbowała. Czy możliwe, żeby tak było? Zawsze, ilekroć szedłem do pobliskiego centrum handlowego, pytałem o Wiltonów. Ale tego, czego chciałbym się dowiedzieć, nikt dokładnie nie wiedział: czy człowiek ten zawsze był nieuprzejmy, czy dopiero stał się taki po wypadku. Wielu znało go mniej lub lepiej. Dawniej wychodził sam, dopiero w ostatnim czasie niedowład musiał się pogłębić; ale i wtedy też nikt nie darzył go sympatią. Każdemu miał coś do wytknięcia i zachowywał się nieznośnie. W przeciwieństwie do tego o córce wiedzieli wszyscy, że jest naprawdę ładna — niektóre kobiety mówiły o tym jak z łaski, albo z akcentowaną obojętnością — większość uważała ją za sprytną i zepsutą. Doliczono się podobno około tuzina przyjaciół, czy narzeczonych. Przechodzi wyobrażenie, jak wykorzystuje mężczyzn. Ale przy jej wyglądzie zawsze znajdzie się naiwny, który da się oczarować. Spotkałem ją przypadkowo wracając z zakupów. Szła od przeciwległego rogu tej samej ulicy. Prawdopodobnie nie zauważyłbym jej, ale ona mnie poznała, zawołała — Halo! — skinęła ręką i przeszła na moją stronę. Odpowiedziałem na pozdrowienie. Nie zabrzmiało to chyba zbyt entuzjastycznie. — Wcale się pan nie pokazuje — stwierdziła podchodząc Cora. Nie podzieliłem tego poglądu; zaproponowałem, że poniosę jej siatkę. To, że się nie zgodziła, sprawiło mi wyraźną przyjemność. Nie lubię nosić. — Jestem silna! — zapewniła, podając mi później na powitanie rękę. Zadałem sobie niewielki trud, żeby nie wyrwać się z odpowiedzią. Po pierwsze, była szczupła, delikatnej budowy, po drugie, jej ręce, nie wyglądały na przywykłe do noszenia ciężarów. Gdybym wówczas przyjął to dosłownie… Dopiero później uświadomiłem sobie, jak była ubrana. Nie według ostatniej mody, w każdym razie dowodził tego czerwony pulower z na w pół przezroczystej bardzo elastycznej dzianiny — żeby niczego nie pominąć — i lekko połyskliwa spódnica, sięgająca co najwyżej kolan. Był to strój ponadczasowy i chętnie noszony. A przede wszystkim długie, złotoblond loki lśniące w słońcu. Z pewnością wiele kobiet zazdrościło jej włosów, bo kolor był naturalny. Tym razem prawie nie podkreśliła brwi i rzęs. Tylko usta — moim zdaniem — były zbyt koralowe, żeby mogły wyglądać na naturalne. Ale to kwestia gustu. — Skończył pan już oględziny? Uśmiechnęła się, prawdopodobnie zauważyła moje spojrzenia. Wolałem pytanie zbyć milczeniem, zapytałem więc o zdrowie jej ojca, o sukcesy w badaniach i o wszystko, o co można pytać, kiedy nie ma się pod ręką innego tematu. — Niech mi pan wyświadczy tę łaskę i da spokój elektronice — powiedziała z rozdrażnieniem. — Nie mogę już tego słuchać. Zawsze tylko: badać, rozwijać, próbować i nic więcej, i nigdy nic innego. Zamilkłem zmieszany. Po chwili przeprosiłem ją. — Wie pan — powiedziała Cora, kiedy skręcaliśmy w naszą ulicę — ja naprawdę chętnie zajmuję się techniką. Ale zawsze to samo… Tego nie wytrzymałby nawet najwspanialszy mózg pańskiej firmy — a są one przecież lepsze od ludzkich. — Na pewno nie lepsze, ale szybsze. Żaden sztuczny mózg nie może zastąpić ludzkiego. Ludzki jest na to zbyt uniwersalny. — Możliwe, możliwe. Mnie po prostu brak odmiany. Ojciec, sam pan przecież widział, nie myśli o niczym innym, jak o obliczeniach. Dla niego jestem tylko asystentką. — Niech pani chodzi na spacery — zaproponowałem. — Po co? — Żeby myśleć o czymś innym. — Mało by to pomogło. Myślałabym w tym czasie tylko o komputerze ojca i jego eksperymentach. Próbowałam tego dość często. Stanęliśmy przed wejściem do ogrodu. Otworzyłem furtkę i wpuściłem ją do środka. — Niech pani spróbuje z kinem stereo. Trzeba obejrzeć kilka emocjonujących filmów! Jest ich przecież tyle. A jeśli i to nie pomoże, niech się pani zakocha! Zarumieniła się. — Proszę, niech pan przestanie! Powiedziawszy to zniknęła w jednym z pokoi parteru. To prawda. Powinienem to wówczas od razu właściwie zinterpretować. Dla sztucznie stworzonej istoty uwolnienie się od określonego zakresu działania, od życia wypełnionego pracą, jest właściwie niemożliwe. Bez pomocy było to nie do wykonania. Któż jednak miał tej istocie, to znaczy jej, w tym pomóc? Człowiek wiele może, ale jednego z pewnością nie potrafi: pracować bez przerwy. Dlatego istnieje pojęcie tzw. dnia pracy i dlatego nie powinno się wykorzystywać wolnego czasu wyłącznie na dalszą pracę umysłową we własnym zakresie. Kiedy rozbolała mnie głowa od tabel, liczb i formuł, odłożyłem wszystkie papiery i wcisnąłem klawisz wizjofonu opatrzony napisem „informacja”. Ze względu na ból głowy mało obchodziła mnie długa lista prelekcji i wieczorów dyskusyjnych. Również teatr prawie nie wchodził w rachubę, zwłaszcza, że obok zapowiedzi pojawiała się uwaga „wyprzedane”. Mógłbym oglądać spektakle za pośrednictwem telewizji, jednak ta forma nie daje nawet jednej dziesiątej prawdziwego wrażenia. Brak nastroju. W kinach wyświetlano różne filmy: dobre, złe, ciekawe i nudne, długie i krótkie. Trochę wybrzydzając, marudząc, zdecydowałem się na dość stary film — przystosowany do projekcji stereofonicznej, jak podawano obok — który miał coś wspólnego z południowym morzem. Podobno wtedy dziewczyny z Tahiti były ładniejsze niż teraz, chociaż i dziś nie są przecież brzydkie! Ubrałem się, wyjrzałem na ulicę i zrezygnowałem z nieprzemakalnego płaszcza. Zegar uświadomił mi, że miałem ponad pół godziny czasu, mogłem więc spokojnie pospacerować, a i tak przyjdę tam jeszcze za wcześnie. Wyszedłem. Na schodach o mało nie wpadłem na pannę Wilton. Odczytywała i zapisywała wskazania licznika. — Halo! — powiedzieliśmy równocześnie. — Słowo „fajrant” chyba nie jest zakodowane w pani mózgu? — zapytałem śmiejąc się. — Zrobi pani jeszcze konkurencję robotom. Drgnęła, wyglądała na speszoną. — A cóż miałabym robić? Nie mogę bezczynnie siedzieć. Ojciec… przecież pan wie, co mówi, kiedy nic się nie robi. — Biedactwo… Czy nie proponowałem pani pójścia na spacer, na tańce, do teatru, kina. Tyle jest możliwości… — zastanawiałem się z uśmiechem; tu miałem z pewnością więcej doświadczenia. Cora spojrzała na mnie jakoś lękliwie. Jej 1 twarz była blada, a oczy nienaturalnie duże. Co się z nią działo? Było mi jej żal. — Jeśli nie ma pani innych planów…, a miałaby pani ochotę… proszę pójść ze mną! Wybieram się właśnie do kina. Film o południowych morzach. Radosny uśmiech ożywił jej twarz. — Naturalnie! — potwierdziła, ale nagle zawahała się. — Musiałabym zapytać ojca. — I zniknęła. Wydało mi się to zdecydowanie śmieszne. Chyba przez jeden wieczór stary może obejść się bez prywatnej asystentki. Sposób, w jaki ją wykorzystywał, graniczył nieomal z bezprawiem. W chwilę później pojawiła się. Odniosłem wrażenie, że była wzburzona, chociaż starała się z tym nie zdradzić. — Natychmiast przyjdę — usprawiedliwiła się z uśmiechem. — Proszę chwileczkę zaczekać. Przebiorę się… u nas jest tak nieprzytulnie. Może zechciałby pan zaczekać na mnie przy bramie? Skinąłem głową. Upłynęło ponad dziesięć minut, nim wróciła i wyruszyliśmy. Miała na sobie strój podobny do tego, w którym spotkałem ją w drodze z zakupów. Tylko spódnica była o szerokość dłoni krótsza. Poza tym włożyła pończochy o delikatnym wzorze i z lekkim połyskiem. W kinie było niewielu widzów. Nie oczekiwałem, że będzie inaczej. Usiedliśmy dość daleko w tyle. Odwieczny temat wbudowany w jeden ze zwykłych wariantów. Piękna wyspiarka kocha ładnego i sympatycznego wyspiarza, ale ojciec przyrzekł ją bogatemu, obrzydliwemu kacykowi. Jasne — jak zwykle. Potem nieporozumienia pomiędzy tymi czterema osobami, w końcu nieszczęśliwy kochanek odjeżdża, aby gdzieś daleko, możliwie szybko zdobyć bogactwa, które zapewniłyby mu możliwość odzyskania dziewczyny. Nie udaje mu się to — bo i jak? Wraca. Tymczasem dziewczynę posiadł ten inny, ale ona, wierna ukochanemu ucieka z nim szybką łodzią… Zawsze ta sama historia. Ubawiłem się jednak i ból głowy jak ręką odjął. Zapaliły się światła i wtedy zobaczyłem, że Cora chowa chusteczkę. Oczy błyszczały jej podejrzanie. — No i jak? — zapytałem nie mogąc uwierzyć — tak wzruszyło to panią? Uśmiechnęła się — moim zdaniem — o wiele ładniej niż córka wodza. — Nie było to wspaniałe? I postąpiła słusznie. Nie wolno się cofać przed trudnościami. Zawsze jest jakieś wyjście. A kiedy rzuciła pod nogi temu bogaczowi pierścienie i naszyjniki — czyż to nie było piękne? Zazdrościłam jej wręcz. I jaka była potem szczęśliwa, prawdziwie! — Prawdziwie? — zapytałem ostrożnie. Spodziewałem się po Córze czegoś więcej. Tak poważnie brać te bzdury… — Ale z tego powodu nie trzeba płakać. — To było zbyt piękne… nie pamiętam, kiedy ostatni raz płakałam. Musiało to być dawno temu, ale teraz… — Wyjęła chusteczkę i wytarła nos. — No, już dobrze. Proszę mi wybaczyć, rozkleiłam się. Jej słowa zaskoczyły mnie. Ale coś przyszło mi na myśl. — Tak rzadko chodzi pani do kina, Miss Wilton? — Raz w roku, jeśli dobrze pójdzie. Przecież pan wie, że prawie nie opuszczam domu. — Znów uśmiechnęła się, ale to mnie nie przekonało. — Praca nie posuwa się wtedy. Nic dziwnego, pomyślałem, że podchodzi do tego kiczu tak serio. Jest naprawdę odizolowana od życia. Ojciec nie miał prawa postępować z nią w ten sposób. — Moim zdaniem, powinna pani więcej przebywać wśród ludzi, panno Wilton — powiedziałem ostrożnie. — Nikt na dłuższą metę nie wytrzyma życia w zamknięciu. Spuściła głowę przytakując. — Chciałabym… — powiedziała tak cicho, że ledwie mogłem zrozumieć. — Ale samej, to nie to. Nie jestem przyzwyczajona do obcowania z tak wieloma ludźmi… rozumie pan? Przeważnie czuję się wśród nich obco. Dobrze rozumiałem. Ach, ten pan Wilton! — Jak daleko sięgam pamięcią — ciągnęła — miałam do czynienia z maszynami. Nie znam wielu ludzi, a ci, których znam… — nie dokończyła i odwróciła głowę w bok. Nawarzyłem piwa tym zaproszeniem do kina — pomyślałem. Zamiast ją rozerwać, obudziłem myśli, które pewnie wolała zachować dla siebie. Poza tym, jak mi się wydawało, poczuła kompleks niższości — nic dziwnego przy tak okropnym życiu. — Wie pani… — powiedziałem w końcu — samo pójście do, kina, to tyle, co nic. Musi pani częściej wychodzić; każdego tygodnia przynajmniej raz wyjść z domu, do ludzi, może nawet do teatru, albo zwyczajnie potańczyć, rozerwać się. Nieustanna praca, to coś dla robotów, ale nie dla nas. A jeśli pani to nie przeszkadza, mógłbym dla dodania odwagi, towarzyszyć pani. Nie zapomnę jej spojrzenia. Była w nim wdzięczność, radość, ale też opór, a nawet strach. Nic jednak nie odpowiedziała, tylko wzięła mnie pod rękę. Po długiej chwili zaczęła rozmawiać, jak gdyby nigdy nic. O sukniach, o możliwościach robienia zakupów, o delikatesach, zupełnie tak, jak gdybyśmy byli od lat zaprzyjaźnieni. Kiedy zbliżaliśmy się do willi, poprowadziła mnie, okrężną drogą. Nie zmieniło to niczego, kiedyś musieliśmy przecież wrócić do domu. Potem straciła ochotę do rozmowy, odpowiadała lakonicznie, a na pożegnanie skinęła zaledwie głową. Ów wybuch uczuć i nagłą zmianę nastroju powinienem był od razu właściwie ocenić… ale skąd można było się tego domyślić? Nie, nie, żadnych wykrętów! To i owo powinienem stanowczo zauważyć, gdybym patrzył rzeczowo. Ale rzeczowy nie byłem, zacząłem interesować się nią i to — w pewnym sensie, uczyniło mnie ślepym. Widoczne było, że chciała uciec od ciasnoty ojcowskiego mieszkania, że chciała żyć, nie chciała dłużej być sama. Wyczuwałem to na tyle wyraźnie, że nawet byłem skłonny dopomóc jej w tym — naturalnie niezupełnie bezinteresownie. Nie wiem, o kim myślałem przy tym bardziej: o niej, czy o sobie. Chyba jednak o sobie. Przylgnęła do mnie — że tak powiem — ponieważ była niepewna, nie znała właściwych kryteriów wartości, któż jednak miałby to mieć za złe sztucznie stworzonej istocie! W każdym razie ja na pewno nie miałem prawa śmiać się z niej, a tym bardziej osądzać. Ostatecznie cieszyło mnie, że nie było tygodnia, żebyśmy razem gdzieś nie wyszli. Teatr, opera, kino, teatr telewizji, sport — była nienasycona. Pragnęła być wśród ludzi, patrzeć i słuchać, nie stać dłużej na uboczu. Tylko jednego unikała: sam na sam ze mną. Długo trwało, nim skłoniłem ją, żeby pojechała ze mną nad małe jezioro wykąpać się. Cora nie była utalentowaną pływaczką i serdecznie uśmiałem się z niej. Nie bała się oczywiście wody, ale też nie lubiła jej. Od razu to zauważyłem. Leżeliśmy więc na łące i opalaliśmy się. Najpierw była swawolna, rozrabiała jak mała dziewczynka. Potem zrobiło się jej za gorąco — myślę, że temperatura sięgała trzydziestu stopni, albo nawet więcej, położyła się więc, nakrywając głowę ręcznikiem. Drzemaliśmy zmęczeni i rozleniwieni. Przez ręcznik nic nie widać. Mogłem zatem spokojnie ją obserwować. A było na co patrzeć, po raz pierwszy zdarzyło się, że byłem z nią sam. Cieniuteńki kostium kąpielowy — dwuczęściowy, jak wszystkie od …sięciu lat — był, zgodnie z wymogami mody, trochę przezroczysty. Nie mógł być naturalnie przejrzysty jak szkło, ale przecież są różne stopnie przejrzystości, a także dozwolone wykorzystywanie efektów ażuru… — Już dosyć oglądania? — zapytała cicho. Do licha! Czyżby umiała czytać w myślach? Zaraz, jak to było? U niej zastosowano… tak, oczywiście, zastosowano trzystopniowy procesor. Jak mogłem tego nie spostrzec. Właśnie ja! Istnieje przecież zakaz korzystania z procesorów trzystopniowych, ponieważ ich działanie nie jest stabilne. Mogą one nagle przekształcać się w inne formy i rozwijać coś w rodzaju własnej woli. Zgadza się, to się zgadza — teraz wszystko jest dla mnie jasne. Ten pan Wilton…! Jak gdyby on tego nie wiedział! A nawet gdyby nie wiedział, czy nie pomyślał o odpowiedzialności, jaką tym samym brał na siebie? Wykroczył przeciw obowiązującym przepisom, co już było dostatecznie złe, bo istota wyposażona w trzystopniowy procesor przez swą nieobliczalność mogła być niebezpieczna dla otoczenia, ale przede wszystkim zgrzeszył wobec Córy. Stworzył ją do roli rachmistrza– wyrobnika, uniwersalnego pomocnika, narzędzia obdarzonego rozumem — ale jego twór wymknął mu się z rąk: rozwinął w sobie uczucia, które staremu były obce i dlatego pozostały niezaspokojone. W połączeniu z wysokim, ale przez Wiltona świadomie jednokierunkowo zaprogramowanym intelektem, prowadziło to do coraz silniejszego, wewnętrznego napięcia — my nazwalibyśmy to tęsknotą. Otóż, ów myślący twór stał się nagle czującą istotą. Instynktownie czy z rozmysłu szukała w każdym razie możliwości sprawdzenia się wśród ludzi. Chciała być im równa. To, co Wilton spowodował, było wielkie i okropne zarazem. Ale było w tym jeszcze coś… coś z bioprądami… Ale co? Prawda! Podobno trzystopniowe procesory były uwrażliwione na obce bioczęstotliwości i mogły je na pewną odległość nie tylko wyczuwać, ale również interpretować. W istocie było to czymś w rodzaju odczytywania myśli. Kto tę problematykę zna, ten… Biedna Cora! A więc zawsze wiedziała, co w jej otoczeniu myślano o niej i jeśli nawet tylko w ogólnym zarysie, to i tego często było za wiele. W każdym razie mogła w ten sposób wiele się nauczyć obserwując po prostu moje zachowanie — przy okazji oglądania filmu, czy w sprzeczce na temat problemów moralnych. A więc ja… byłem jej nauczycielem? Zakręciło mi się w głowie. — Wiesz, Piotrze — powiedziała z lekkim uśmiechem — mam przeczucie. Zaraz powiesz, że znamy się dostatecznie długo, by zawrzeć znacznie piękniejsze więzy. Tak, czy nie? Widzę to po czubku twojego nosa. Byłem zmieszany. Zgadzało się co do joty. — Ale nie jest to takie proste. — Uśmiech uleciał z jej twarzy, ustępując miejsca powadze. — Zbyt wiele kłamstw słyszałam, na zawsze razem i tak dalej, żebym mogła od razu w to uwierzyć. — Mówiono mi o tym — Tak? — Początkowo myślałem nawet… To znaczy, obawiałem się, że ty… że powinienem tylko… — Rozumiem — wyszeptała — nie musisz nic mówić. Milczeliśmy przez chwilę. Zauważyłem jednak wyraźnie, że Córę coś gnębi. Nic wprawdzie nie powiedziała, jednak przypuszczałem, że ma to jakiś związek z jej ojcem. — Czy ojciec bardzo się gniewa, że tak często uprowadzam cię — teatr, kino, wystawy i inne okazje… a zwłaszcza teraz? Skinęła głową. — Niechętnie patrzy na to, że wychodzę z tobą. Jeśli idzie o niego… — Odwróciła głowę i zamilkła. Roześmiałem się. — Przecież jesteś pełnoletnia! — Ale on nie życzy sobie tego… Mogłem na to tylko pokiwać głową. — A gdybyś znalazła inne zajęcie. Nie może ci przecież dyktować, jak masz żyć. Sama musisz to wiedzieć — on może ci radzić, ale nie komenderować tobą. — Łatwo powiedzieć. — Westchnęła. — Ale, co? I w jakim charakterze? — Masz dyplom, czy coś w tym rodzaju? Rozpaczliwie szukamy fachowców właśnie z dziedziny neuroniki. — Nie mam świadectwa ukończenia… wszystko to samokształcenie. — Drobiazg. Załatwimy to. Zgłosisz się na egzamin. Usiądziemy razem, przypuszczalnie większą, część materiału już znasz, a potem będziesz miała ten swój papierek, a także posadę. — Myślisz, że dam sobie radę? Ja… — Nie rób się głupszą, niż jesteś. Dasz radę, pomogę ci, od jutra zaczniemy. Zgoda? Na twarzy Córy odmalowało się skupienie. — Piotrze, naprawdę pomożesz mi… — zawahała się — odejść od mego ojca? Poświęcisz swój czas, żeby nauczyć mnie formuł matematycznych i praw fizyki? Poważnie? Nie rozumiałem jej uroczystego tonu. — Naturalnie — powiedziałem. — Najważniejsze przecież jest to, że tego chcesz. Dlaczego wątpiła? Tyle czasu mogłem przecież zawsze wytrzasnąć. Sposób, w jaki stary uzależnił ją od siebie, wynikał z jego obskurantyzmu. Któż może spokojnie na to patrzeć? — A co sobie obiecujesz w zamian? Teraz ja zawahałem się i szukałem właściwych słów. — Nie mów nic. — Położyła swoją rękę na moich ustach. — Ja i bez tego wiem. Ale… jeśli wówczas… rozczarujesz się? Pocałowałem jej dłoń. — Córo — powiedziałem — gdybym nawet miał widywać cię tylko raz w tygodniu, cóż to zmienia? A w ogóle wszystko zależy od ciebie. Myślałem tak naprawdę. Na dziewczynę taką jak Cora nie można było nalegać. W przeciwnym razie wszystko rozpadłoby się. Gdyby sama przyszła… takiego szczęścia w żadnym razie nie chciałem utracić przez brak rozwagi. Twarz jej rozjaśniła się. — Dobrze, jutro zaczynamy, a dziś… — powiedziała z uśmiechem. — A dziś? — wstrzymałem oddech. Odwróciła moją głowę i po raz pierwszy rzeczywiście popatrzyła na mnie. Oczy jej były jasne i głębokie. — Chodź — powiedziała, nim mogłem się odezwać. — Wszystko inne możesz opowiedzieć mi w samochodzie. Zazwyczaj nie bywam taki… taki powściągliwy. Jednak w sposobie zachowania się Córy było coś, co można by nazwać płochliwością. W innym przypadku nie zadawałbym sobie trudu takiego zabiegania o nią. Ale kiedy Cora patrzyła na mnie, w jej spojrzeniu było ciepło, a równocześnie lęk. Zapewne lęk przed rozczarowaniem! Wszystko, co słyszałem o dawniejszych jej przyjaciołach, mogło się zgadzać, tyle, że te sprawy przedstawiały się inaczej niż ja, naturalnie dopiero teraz, o nich wiem! Sprawiała wrażenie, jak gdyby bała się tego, że musi wyjawić mi prawdę, bowiem znalazła się w sytuacji, w której nie mogła kłamać. Pasowałoby to do wypowiedzianych przez nią uwag… — Masz dla mnie godzinkę dziś wieczorem? — Pewnie. — W telewizji dają sympatyczny film. Mogłabyś obejrzeć go u mnie. Trochę wina też jeszcze mam. Patrzyła w bok. Przez kilka chwil żadne z nas nie odezwało się, potem powiedziała: — Dobrze, przyjdę… — Wyglądasz, jak gdybyś musiała rzeczywiście toczyć ze sobą ciężką walkę, żeby powiedzieć: tak! — Roześmiałem się. — Ale będę czekał. Myślę, że będzie to miły wieczór. — Wierzę… bardzo w to wierzę… — wyszeptała. — Słucham? Niezupełnie rozumiem… — Później ci powiem. To nie takie proste, ponieważ nie wiem… Zobaczymy… Nigdy jeszcze Cora nie była tak zgnębiona i niespokojna. Czego mogła się obawiać? Tak, to chyba był powód — lęk, ze mógłbym ją odtrącić, ponieważ była istotą stworzoną sztucznie — nie człowiekiem. Biedna Cora! A tak szczerze, Piotrze, jak postąpiłbyś? Ryzykowała mimo wielu wcześniejszych rozczarowań. Chciała mi się zwierzyć — a ja? Czy ja zdałem egzamin? Na myśl o tym robi mi się gorąco… Czy wypróbowała mnie tak dokładnie, że mogła zaufać, iż nie odtrącę jej? Naturalnie, musiała podchodzić do tego z rezerwą, żeby znów nie doznać upokorzenia. Możliwe, że już obserwowała, jak reaguję na jej obawy. Jeśli bowiem była zdolna do odczuwania, to mogła również odczuwać upokorzenie! W pokoju upał był wprost nie do wytrzymania! Na próżno wachlowałem się dla ochłody. Skoro odgadła wiele moich myśli, powinna przecież wiedzieć, że dotychczas nie ceniłem dziewcząt, które wiecznie się certowały. Do licha! Wobec tego musiała myśleć o mnie lepiej, niż ja sam. A może było to ślepe zaufanie? Nie, to z pewnością nie. Zbyt wiele doświadczyła. Czyżby zatem zwyczajna sympatia? Sprawa jest dostatecznie paskudna. Właściwie Cora nigdy nie powinna zaistnieć. Mr Wilton nigdy nie powinien wmontować swojej „prywatnej asystentce” trzystopniowego procesora. Ale wszystko to stało się teraz nieważne — skoro ona jest. Ale ja — ja! Przecież nie mogę karać jej za to, że istnieje. Robiła to tylko, co możliwe: próbowała żyć w tym świecie. Czy to był błąd? Nie, to było słuszne, a zatem należało jej pomóc, a nie karać, czy wręcz zabijać; ona jest przecież ofiarą, a nie winowajczynią. Tak. Pewne jest, że rwała się do ludzi. Czy można odtrącać? Jakim prawem? Nie przychodziło ej to łatwo, często bywała brutalnie odrzucana. Musiała bezgranicznie cierpieć, a mimo to… Jak można teraz karać ją za to! I ja miałbym orzekać wyrok śmierci? Za cóż ją skazywać? Za to, że zaistniała? Nie ma w tym jej winy. Że była odpychana i odtrącana z odrazą? Na to nie miała wpływu. Za to, że tak pragnęła być prawdziwym człowiekiem? To przecież nawet dobrze. Że kochała mnie? Jak ja mogę…? Nie, ona nie powinna umrzeć! Lubi dzieci, chociaż nigdy nie będzie mogła mieć dziecka — tego technika nie potrafi! — jest dobra, miła i mądra. Muszę jej dopomóc, żeby wreszcie była szczęśliwa. Skoro chciała mi się zwierzyć, to w pewnym sensie zobowiązała mnie wręcz do tego. Gdybym ją zawiódł, myślę, że z nas dwojga ja byłbym istotą gorszą. A więc… będę musiał później odpowiadać za to, ale będę mógł odpowiadać. Nacisnąłem dzwonek. Usłyszałem kroki. Stuknęły drzwi. Lekarz wszedł, w jego oczach było pytanie. — A zatem? — Proszę, niech pan operuje! Przełożyła Halina Leonowicz Johanna Braun, Gonter Braun POWRÓT JONATANA 1 Materiały dotyczące Jonatana zostały w ciągu kilku nocy tak dalece naukowo rozpracowane, jak pozwalał na to stan ich rozpoznania, zanim grupa zadecydowała, czy pozostawić go na wolności, czy też zaszeregować. Tak więc nikt z biorących w tym udział nie odniósłby do siebie zarzutu, że nie rozpatrzono sprawy Jonatana w dostatecznym poczuciu odpowiedzialności. Był tam przede wszystkim film o tym, jak Jonatan opuszcza instytucję zamkniętą, przy czym był on inny niż ci, którzy wydawali się być oślepiani przez słońce; również jego kroki nie były tak powłóczyste; początkowo szedł wprawdzie wolno, potem jednak coraz szybciej i nie wyglądało to tak, jak gdyby gapił się zdziwiony na to, co się zmieniło, a w czasie jego nieobecności zmieniło się niemal wszystko. Psycholog Cloy zauważył, jak członek grupy Donald z podziwem patrzył na pewny krok Jonatana i powiedział: — Przetestujmy obiektywnie, o ile u Jonatana zmniejszyła się zdolność uczenia się. Na korzyść Jonatana przemawiała scena w przejściu podziemnym, gdy kupował gazetę: położył dużą monetę i leniwie zabrał kilka małych monet, które mu zostały wydane, nie okazawszy zdziwienia, że ta gazeta czterokrotnie podrożała. Być może zarejestrował to w swej głowie; potem udawał, że czyta gazetę; tylko Donald zauważył i powiedział psychologowi, że Jonatan próbował zapoznać się z systemem opłat na kolei. Przy trzecim automacie wykupił we właściwy sposób bilet uprawniający go do przejazdu do Barrys Bar; obejrzał bilet w tak krótkim czasie, że nie mogło to podpaść i wsiadł do właściwego pociągu, który już czekał na peronie. Pociąg przejechał w mgnieniu oka, pozostawiając część wagonu i zabierając na zasadzie przyciągania magnetycznego wagon uprzednio przygotowany. Również tę nową zasadę przejeżdżania pociągów bez zatrzymywania się przyjął Jonatan z obojętnością. Wszedł prawidłowo w tę część wozu, która jest odłączana na Placu Society i wysiadł również prawidłowo, za co dopisano mu punkt i uznano, że nie zmarnowała się jego zdolność dopasowywania się — do nowych sytuacji. Wszyscy jednak czekali z napięciem, jak się zachowa Jonatan, gdy dotrze tam, gdzie kiedyś znajdował się Barrys Bar. Nikogo już nie dziwiło, że prawidłowo wybrał właściwe schody i że nie jechał już tak szybko, ale mimo wszystko dostatecznie szybko, by można było przypuszczać, że zmierzając w kierunku Barrys Bar ma jakiś cel służbowy. Jego orientacja w terenie była zawsze znakomita, powiedział Donald, który był za ponownym przyjęciem Jonatana, ponieważ przyrzekł; mu to, gdy wszedł on do instytucji zamkniętej, a nie lubił nie dotrzymywać przyrzeczeń — szczególnie gdy chodziło o Jonatana, którego uwielbiał. Z trudnością zachowywał naukowy dystans do opracowywanego materiału. Przed domem, na miejscu którego stał kiedyś! Barrys Bar Jonatan przystanął na moment, jak gdyby chciał się upewnić; jego twarz zdradzała pewne zaskoczenie. Oczywiście jest to ludzkie, powiedział psycholog, każdy byłby tu wygłupiony; nie mamy do czynienia z supermanami — tu zaśmiał się na myśl, że można by mieć z takimi istotami do czynienia; pojęcie supermana zostało dopiero niedawno odrzucone przez naukę jako nieprzydatne; psycholog sam napisał artykuł „Brak etatów dla supermanów”, co do którego nie mógł przypuszczać, iż Jonatan go czytał, przebywając w instytucji zamkniętej. Wpisał też Jonatanowi dalszy punkt, gdy ten zdecydowanie wszedł do zwierciadlanego obiektu szklanego, na którego miejscu niegdyś stał Barrys Bar, nie dotknąwszy drzwi, przez które przechodził. Nie szukał klamki, gdyż zrozumiał, że drzwi otwierają się i zamykają samoczynnie; jego wahanie przed tym budynkiem było więc produktywne; spożytkował je na obserwację innych wchodzących, wyjaśnił Donald. To, że Jonatan rozglądał się w hallu, uznał za zupełnie naturalne; i każdy najpierw szuka miejsca, a przecież nie żyjemy wśród supermanów, potwierdził psycholog. Donald uspokoił się, gdy Jonatan skierował się ku barowi — huśtawce i bez wahania zamówił mleko witalne. Kiedy Jonatan opuszczał zamkniętą instytucję, nie było jeszcze mleka witalnego, podobnie jak nie było baru — huśtawki, gdzie pijący mógł huśtając się, rozprowadzić napój po swych wnętrznościach. Jonatan szybko poinformował się na tablicy sygnalizacyjnej o działaniu mleka witalnego i korzystaniu z huśtawki i wszyscy uznali, że nigdy jeszcze nie nakręcono tak wzorowego filmu o kimś, kto opuszcza instytucję zamkniętą. Donald nie mógł się powstrzymać od ciągłych uwag, że również dojrzały mężczyzna posiada pewne zdolności uczenia — się, psycholog jednak miał nadzieję, że Jonatan nie upodobni się zbytnio do obrazu supermana. Potem obok Jonatana usiadła Peggy, bezczelnie i podniecająco, serwując mu — jak powiedział Donald — swe mięso, a Jonatan popatrzył na nią uważnie, zafundował jej coś zielonego, pożartował jak gdyby codziennie się z nią przekomarzał; zdawało się, że ona go nęci, a w grupie zakładano się, czy pójdzie z nią, czy nie; on jednak dał jej klapsa i poszedł — w każdym razie nie w stronę jej łóżka. Wszyscy byli zgodni co do tego, że tego rodzaju opanowania nie zaobserwowali u innych, którzy ponownie zostali przyłączeni do grupy, a którzy spełniali wymagania. Jednak psycholog tym razem nie przyznał żadnego punktu. Jonatan miał przy sobie monetę, która została mu wydana w dawniejszym Barrys Bar (obecnie Ariadnes Bar), a w której znajdował się nadajnik, tak że grupa mogła śledzić jego drogę przez miasto. W niepozornej i spokojnej dzielnicy, która wyróżniała się zaledwie tym, że między domami rosły drzewa, Jonatan wynajął mieszkanie. Usłyszeli rozmowę. Czy jest jeszcze wolny pokój? Kogo mam zaszczyt wpisać do akt? Dyrektor Abel Clar. Pański wóz, panie dyrektorze? Przyszedłem pieszo, wóz stoi w strzeżonym silosie parkingowym na ulicy Kolumba. Ach, tam jest bardzo porządnie. Jestem zadowolony. Pochwalono jego przezorność, że uprzednio zmienił odzież w domu towarowym, cierpliwość, kiedy czekał, aż wiszący na drążku półfabrykat ubrania zostanie skrojony do jego figury, a także wybór odcienia piaskowo — szarego, rękawiczek, kapelusza, butów i walizki z prawie naturalnej skóry żmii. Wyliczono potem, ze pieniądze, które zaoszczędził w instytucji zamkniętej, musiały się kończyć. Mogłyby co najwyżej wystarczyć na trzy noclegi ze śniadaniem w pensjonacie. Niektórzy uważali to za nieprawdopodobne, że Jonatan tak szybko zrozumie nowe otoczenie; z pewnością informował się o tym wszystkim, kiedy przebywał w instytucji zamkniętej. Donald nie zgadzał się z tym, uważał, że Jonatan doszedł do tego, kim jest dzięki swym szybkim reakcjom; to właśnie one rozsławiły go i dlatego jest za tym, byśmy go ponownie zatrudnili. Psycholog zaprzeczył; w ten sposób nikt nie potrafi blefować; najwyżej superman, którego w dzisiejszych czasach trzeba odrzucić i który nie ma perspektyw, jest w stanie zorientować się w ciągu kilku minut w otoczeniu. Dlatego nikt nie musi wątpić w zdolność uczenia się Jonatana i nie należy tego zaraz uważać za oznakę umysłowego skarłowacenia, gdy ktoś przezornie chce się poinformować. Jakże miał to uczynić w ciupie, w której siedziały same niedorajdy, wybuchnął Donald, nie poszedł tam za swe prawdziwe czyny, nie z powodu tych sześciu sejfów bankowych, lecz za okaleczenie, za przypadek, na który chcąc nie — chcąc był zdany; nie siedzieli tam żadni wyżeracze, od których mógłby się czegoś dowiedzieć. Spojrzano na niego karcącym wzrokiem. Donald uświadomił sobie, że użył w zdenerwowaniu wyrażeń staromodnych jak niedorajdy, ciupa i wyżeracze. Powiedział: na pewno wiecie, co mam na myśli. Genialne było, jak przekroczył próg baru Ariadnę i jak spławił Peggy. Postanowiono już o tym nie mówić, zgodzono się, że jest obojętne, w jaki sposób Jonatan się orientował; to, co do niego należało, robił bez zarzutu i Donald miał z nim nawiązać kontakt już choćby z tego powodu, że fachowcy byli coraz większą rzadkością. Na małym parkingu była właśnie wolna luka i według wszelkiego prawdopodobieństwa Jonatan musiałby za pół minuty tędy przejść. Donald poinformował się u swego komputera kieszonkowego, gdzie można oczekiwać największej możliwości skrętu Jonatana i komputer wyliczył stuprocentowe pojawienie się go o godzinie szesnastej czterdzieści siedem w odległości dwudziestu metrów od wozu Donalda. Chodziło tylko o to, by Jonatan zauważył Donalda. Donald szedł naprzód nie oglądając się i nie wiedząc, czy Jonatan idzie za nim; wszedł do bezalkoholowego lokalu Herpera i usiadł przy wolnym stoliku. Jonatan rzeczywiście szedł za nim, niepokój zaczął słabnąć; Jonatan usiadł naprzeciw, przez moment patrzyli na siebie, i Donald nagle zauważył, że oczy Jonatana są wilgotne. Tego sentymentalnego zjawiska nie może nikt zauważyć, zwłaszcza nasz duchowy mechanik Cloy; w przeciwnym razie kariera Jonatana jest sprawą przegraną; mógłby on w najlepszym razie zostać zatrudniony jako goniec, nigdy jednak jako kierownik grupy operacyjnej. Jonatan jednak opanował się i nie powiedział ani słowa. Kiedy inny konsument przysiadł się, Jonatan zaczął z nim rozmowę o sposobie najzdrowszego panierowania filetów rybnych. Uważam, że nie należy doprowadzać do żołądka więcej produktów smażenia niż jest to konieczne, a panierowany kawałek nie powinien wychodzić poza odcień ciemnozłoty, powiedział i wywróżył swemu rozmówcy, który opowiadał się za chrupką skorupą, złośliwe zmiany śluzówki żołądka. Donald nie podsunął mu żadnej kartki, ani nie” odezwał się słowem (poza życzeniami, co do apetytu i smakowitości); wszak można było przypuszczać, że amator przypalonej tartej bułki był detektywem lub że nadajnik Jonatana był w tym momencie nasłuchiwany przez policję. Ze sposobu, w jaki Donald posypywał rybę pieprzem — staccato — i z jaką częstotliwością odkładał nóż i widelec, ile razy kroił, miał Jonatan wywnioskować to, co Donald chciał mu powiedzieć. Donald musiał tylko odczekać, co Jonatan zrobi z serwetką i ponieważ Jonatan otarł nią nie tylko usta, ale i ręce, Donald wiedział, że został zrozumiany. Trzy godziny później Donald siedział w biurze swej grupy i oglądał wzruszony monetę z nadajnikiem, którą Jonatan nosił przy sobie, a którą przyjął od niego kelner. Prawie nie był w stanie stłumić pragnienia porozmawiania z Jonatanem o dawnych czasach, by odgrzać wspomnienie dawnych czynów bohaterskich i przy tym zdrowo popić, a potem może pójść nad rzekę łowić ryby, popatrzeć sobie nawzajem w twarz, na której widać niewyspanie i pokazywać sobie ryby, które się złowiło. Jeszcze nadejdzie czas, pomyślał, gdy będziemy mieli wszystko za sobą i odpoczniemy sobie. Z przerażeniem stwierdził, że życzy sobie takiego stanu już od dwudziestu pięciu lat, że jednak zawsze czegoś brakowało. 2 Ze sposobu jedzenia Donalda Jonatan wywnioskował, pod jaki numer ma zatelefonować. Zgłosiło się przedsiębiorstwo wysyłkowe farb „Stella”. Jonatan odłożył słuchawkę i przejechał taksówką obok domu wysyłkowego, na którego portalu co trzy sekundy był wyświetlany tekst, że poszukuje się specjalisty od komputerów i sprzedaży wysyłkowej. Jonatan wysiadł dopiero kilka ulic dalej, zgłosił się do sekretarki szefa, która go zaprowadziła do kierownika działu spraw osobowych, który natychmiast po pojawieniu się Jonatana zadzwonił, nie zamieniwszy z nim ani słowa, do portiera i polecił mu zgaszenie tekstu wyświetlanego na tablicy. Jonatan przypomniał sobie, że gdzieś już widział tego człowieka, jednak nie dał tego w żaden sposób po sobie poznać. Mężczyzna przedstawił go bez żadnych formalności szefowi przedsiębiorstwa jako znakomitego matematyka, który wykładał programowanie komputerów na uniwersytecie w Klauntaun i w różnych wielkich firmach wysyłkowych poprawił komputeryzację, a który jest zbyt skromny, by o tym mówić. Jonatan pomyślał, że teraz byłby na miejscu jakiś zdawkowy uśmiech i wypadło to zarozumiale; powiedział, że próbnie obejmie to stanowisko. Kierownik działu kadr powiedział, że pan Jonatan szuka jakiegoś mniejszego zakładu, jak nasz, by zebrać doświadczenia praktyczne celem ich teoretycznej transformacji dotyczącej takiego rzędu wielkości; tak więc pobyt pana Jonatana w tym zakładzie z pewnością nie będzie długoletni. Nie jest to konieczne, odpowiedział szef, jeśli podniesie on poziom komputeryzacji w „Stelli”, cel będzie osiągnięty, pod warunkiem, że cały kram będzie dalej prosperował. Jonatan nie miał pojęcia o maszynach elektronicznych. Miał jednak żołnierski stosunek do tych, którzy nim kierowali (było to już prawie na wymarciu); nie tępe maszerowanie z grupą, którą można było skierować, gdzie się chciało; tu tkwiła raczej ambicja, by dokonać możliwie tego, co najlepsze wszędzie tam, gdzie rozkaz kierował. Kiedy Jonatan się podporządkowywał, czynił to z przyjemnością. Jonatan wziął adres, który przekazał mu kierownik działu kadr, a który zawierał nazwę miejscowości odległej o trzy tysiące kilometrów od miasta, zabrał z sobą stos pieniędzy i nie zwlekając poleciał tam. Wylądował w centrum gier kąpieliska morskiego, otrzymał pokój, usiadł oczekując i przyglądając się graczom w sali; kilka razy sam bawił się generatorem przypadków i elektronicznymi szachami, jednak wcześnie położył się spać; to było we czwartek, a w piątek przed wieczorem przyjechała Alida; stanęła nagle za Jonatanem, gdy manipulował przy generatorze przypadków. A teraz, powiedziała, dajmy spokój dziecinadzie. Przedstawiła się jako sekretarka, sądziła, że tak jest lepiej. Najpierw myślał, że jej zależy na tym, by go podniecać; miała krótką spódniczkę a na piersiach wąski paseczek materiału i to w kolorze srebrno — fioletowym, w kilku miejscach miała też namalowane bardzo prowokujące obrazki. Mimo to odczuwał Jonatan, że działała na niego odpychająco, potem jednak znowu go podniecała, a kiedy zaproponowała, że pójdzie z nim na górę i gdy szła przed nim po schodach, wydawało mu się, że nadchodzi to, do czego każdy, kto wraca z instytucji zamkniętej, powinien mieć prawo; uważał to za ca3kiem naturalne i sprawiedliwe, że wreszcie o nim pomyślano. Wyglądało na to również wtedy, gdy Alida zaczęła coś mieszać w barze swego apartamentu; rozwiązała ów wąski pasek i powiedziała, że niechętnie go nosi, ponieważ ją uciska, następnie poszła do pokoju, prawdopodobnie sypialni, tam jednak stały pod ścianami tylko komputery, a w środku mały stół i kilka krzeseł składanych, natomiast pod ścianą zupełnie w rogu wąski materac dmuchany. Do niedzieli wieczora praca, powiedziała Alida, do tego czasu opanuje pan, mam nadzieję, podstawy komputroniki, oczywiście również konieczne szczegóły. Odstraszał go chłód, który z niej emanował. Wyjaśniła mu, że według jej metody nauczy się w ciągu trzech dni tego, na co trzeba z reguły trzech lat, jednak przedtem musi mu zaaplikować zastrzyk, który jest prawie bezbolesny. W kilka minut po zastrzyku, który mu zrobiła, mówiąc te słowa, w udo, poczuł, że jego potrzeby seksualne ulotniły się, a jego umysł zdawał się poszerzać, przejaśniać i wyostrzać; zyskał on przewagę; wygasło również poczucie próżności, dumy i obowiązku; tak, że Jonatan w ogóle nie reagował, gdy Alida chwaliła go za łatwość pojmowania. Również uczucie radości wydawało mu się obumarłe. Zabawa przy generatorze przypadków sprawiała mu jeszcze radość; teraz w ogóle nie potrzebował bodźców uczuciowych, nie odczuwał również ich braku. Nie myślał jednak, że jest komputerem w ścisłym tego słowa znaczeniu, choć takiego stwierdzenia można by się jak najbardziej po nim spodziewać. Zastrzyk obezwładnił wszystko, co mogłoby odwracać uwagę od materiału nauczania. Kiedy około północy elektroniczni hazardziści opuszczali z hałasem znajdującą się pod nimi salę gier, obejrzał się za Alidą. Poczuł zwolnienie operacji myślowych, trący, ścierający i tylko dla niego słyszalny szmer w swoim wnętrzu i gdy zobaczył, że Alida rzuciła się nago na łóżko, podpłynęło mu coś ciepłego, prawdopodobnie krew, do głowy. Ach, powiedziała Alida, minął termin następnego zastrzyku. Przygotowała mu także świeży sok i kilka tabletek na wypadek bólu głowy, zadbała o rezerwę zadań i ułożyła się do snu. Rano poszła się kąpać. On pozostał przy komputerach; w południe poprosiła, by się położył przy niej na plaży, aby jego pobyt wyglądał na wypoczynek. Oczywiście zadania musiał mieć w głowie. Położyła mu wielkie sombrero na głowie, by promieniowanie ultrafiołkowe nie wywarło niekorzystnego wpływu na proces uczenia się, a wieczorem otrzymał zadanie kontroli wszystkich urządzeń w ośrodku gier i zaprogramowania rezultatów rozgrywek, co udało mu się, jak stwierdziła Alida, całkiem dobrze. Czuję, powiedział, gdyż zastrzyk znowu przestawał działać, że bez szprycy czegoś takiego nigdy nie dokonam; w moim wieku to już tak nie siedzi; po czterdziestce przybywa co prawda mądrości życiowej, ale wiedza szczegółowa zawodzi, są to prawa fizjologiczne, których po prostu nie można ignorować. Ach, powiedziała, depresje nie odgrywają żadnej roli w przypadku mojej metody. Owszem, gdybym miała polegać wyłącznie na pańskim intelekcie, który te zastrzyki uwalniają od balastu i nieco aktywizują, może byłby powód do depresji, przy czym nie mam nic przeciwko pańskiemu intelektowi, który jest bardziej wydolny niż intelekt innych klientów, których leczyłam, a którzy byli nawet magistrami czy profesorami; jednak teraz zaszczepię panu struktury systemów. One już nigdy, nie ujdą z pańskiego mózgu, jeśli operacja uda się, a pański materiał okaże się elastyczny i chłonny i nie odrzuci tych produktów roślinnych; może pan mieć tu stuprocentową pewność. Nigdy nie wypadną panu z pamięci istota i funkcja określonego systemu. Wbiła mu elegancko, jak musiał przyznać, zieloną strzykawkę w górną część brzucha, która wprawiła go w stan, w którym czuł szum, tarcie, tykanie i stukanie, aż w końcu zasnął. Kiedy w niedzielę rano chciał wstać, czuł ból głowy tak silny, jak nigdy i zemdlał z bólu. Jednak wkrótce znów się obudził; ból ustąpił. Alida powiedziała: drobiazg. Widział, jak pakowała strzykawki do skórzanej walizeczki. Pozwoliła mu, by poszedł popływać; tym razem nie musiał zabierać ze sobą zadań. Ledwie się osuszył i znowu musiał tyrać; wieczorem, zanim Alida odjechała, pobrała z jego mózgu minimalną ilość płynu, by sprawdzić w laboratorium, czy jego komórki nie odrzucają przeszczepu i czy są jeszcze rezerwy. Czy mógłbym dowiedzieć się o wyniku? zapytał. To zbyteczne, powiedziała, powiadomię o tym moich Zleceniodawców, a gdyby był negatywny, dowie się pan o tym, gdy nie zatrudni się pana na przewidzianym stanowisku. Nigdy wprost nie komunikuję o tym moim pacjentom. Byłoby to jakimś duchowym barbarzyństwem. Jestem twardy w braniu, powiedział Jonatan, i byłoby to chyba jakieś ludzkie. O Boże, ale pan niedzisiejszy, powiedziała Alida, twardy w braniu nie jest już żaden człowiek. Czy tak będzie dobrze? Spakowała swoje narzędzia, zapięła ten uciskający pasek i powiedziała: To by było wszystko. 3 W biurze, które przydzielił mu szef od spraw osobowych, doznał Jonatan po kilku dniach ataku melancholii. Wprawdzie był w stanie — co z pewnością pozytywnie świadczyło o jego płynie mózgowym — rozpoznać i zastąpić niedogodne i czasochłonne metody programowania bardziej przydatnymi, które opracował jego poprzednik, a biuro było tak urządzone, by podbudować jego samopoczucie, łączyło się ono nawet z sypialnią, elegancką łazienką i sauną, a meble były obite prawie naturalną skórą żmii i zmieniały barwę w zależności od pogody, tak że nigdy nie mogła w tych pomieszczeniach panować atmosfera smutku. Jednak Jonatan czuł mimo dostojeństwa swego miejsca pracy, że coś utracił, że mu coś zabrano. Z początku złościł się, że Alida usunęła coś z jego mózgu, co może dla programowania komputerów wydawało się nieistotne, a co było ważne dla jego samopoczucia; potem jednak musiał przyznać, że to miniony czas jest tym, co stracił, co mu usunięto i że postawiono go przed innym czasem lub raczej wrzucono go tam. Przeczuwał, że akcje, które teraz miałby przeprowadzić nie dały się porównać z jego dawniejszą działalnością; tam angażowało się uczucia, to co ludzkie, może nawet serce, jeśli tak można powiedzieć, były to przygody, było w tym ryzyko. Gorączka trzęsła człowieka, gdy wciągał pończochę na głowę, a gdy się szrankowało, to była to zgrabna, przemyślana, zrobiona z czuciem ręczna robota; to była sztuka; było się niezastąpioną, jedyną w swoim rodzaju osobowością; miało się swój własny niepodrabialny charakter pisma, choć kryło się tu niebezpieczeństwo wykrycia — ale właśnie to było ryzykiem. Kiedy otworzyłem główny tresor banku Overseabankcorporation, byłem kimś; koledzy podziwiali mnie, a nasz teoretyk, którego już wtedy mieliśmy, porównał tę sprawę z trudną operacją, którą wykonuje wprawna ręka chirurga. To porównanie było jednak bardzo kulawe, ponieważ chirurg ryzykuje najwyżej życiem pacjenta, a nie swoim własnym lub własną wolnością. Jonatan przypomniał sobie również, jak świętowano udane otwarcia, kumple przy wódce; jak pili i jak potem szli z dziewczynami do łóżka, pamiętał napięcie z jakim po otwarciu kupowano gazetę, by dowiedzieć się o udanej pracy; jak udawano obojętność przy kupnie gazety i blefowano, że się czyta doniesienia ze sportu; jak przechodziło się zuchwale obok banku oglądając gliniarzy, którzy się tam kręcili i niczego nie mogli stwierdzić i jak spojrzano na Donalda, który uśmiechnął się do jednego z nich. Jeszcze nigdy nie uśmiechnął się do niego Donald po jego powrocie. Zachowuje się jak obcy, pomyślał Jonatan. Jego przeczucie podpowiadało mu, że już nigdy nie będzie mógł otworzyć ręcznie tresora. Rozważał już przez moment, czy by nie rzucić tego wszystkiego; róbcie dalej sami, nie miejcie mi za złe, ale ja jestem człowiekiem, który musi stać blisko życia, jestem artystą, jeśli to rozumiecie. Więc lepiej programować komputery w tej firmie wysyłkowej. Ta oziębła Alida tak mnie przekalibrowała. Poszedł tam, gdzie dawniej był Barrys Bar — nowej nazwy celowo nie zapamiętywał, zawsze myślał — Barrys — nie wsiadł w żadną huśtawkę i nie pił żadnego mleka witalnego, lecz ciężkie ciemne piwo siedząc przy stole w cieniu plastykowego drzewa gumowego. Należało się to — tak sądził — jego melancholijnemu nastrojowi. Oczywiście widziano to, psycholog Cloy był już gotów do interwencji. Już siedział w dawniejszym Barrys Bar. Rozpoznał natychmiast melancholijne usposobienie Jonatana, nic jednak nie powiedział, tylko obserwował go i skinął na dziewczynę, która również zwróciła uwagę na nastrój Jonatana i chciał się udać do jego stolika, by się oddaliła. Jonatan przypomniał sobie, jak wyglądał Barrys Bar; nie był obskurny w żadnym wypadku; wydawał mu się bogatszy, było tam miejsce na trochę kurzu i kilka plam, kuchnia spowita oparami, garnki się trochę lepiły, jednak jedzenie było pożywne, a czasami pachniało w lokalu, także piwa mocno pachniały, z piwnicy unosił się nieco duszny zapach drożdży. Nowy bar był zbyt czysty, by mógł budzić wrażenie dobrobytu i bezpieczeństwa; powietrze pachniało ciągle tym samym słodkawym perfumem, który wydmuchiwały w regularnych odstępach czasu niewidoczne dysze; każdy ludzki zapach był odprowadzany. Jonatan zauważył, jak automatyczne urządzenie natychmiast zaczęło czyścić stół, gdy klient odszedł. Również piwo dostarczane tu z tego samego browaru, nie smakowało. Dlaczego dają tu pomyje zamiast piwa? Psycholog spojrzał chłodno na niego. Kiedy Jonatan zapytał ponownie, powiedział stanowczo: Najlepiej niech pan wyjdzie. Pójdę z panem. Jonatan miał już i tak dosyć tego nowego lokalu. Zapłacił i wyszedł. Kiedy weszli w ciemność, psycholog powiedział: Myśli pan, że może nas pan teraz, że tak powiem we śnie, po nocy, zostawić nas na lodzie, kiedy już pana wykwalifikowaliśmy. Tego się już nie da zrobić, chyba że zwróci pan koszty nauki, które wynoszą trzysta tysięcy, a jeśli chce pan płacić w ratach — dziesięć procent więcej. Szedł jeszcze kilka kroków obok Jonatana. Jeśli chce pan być sentymentalny lub nie może inaczej, niech pan zażyje w ciągu godziny siedem takich tabletek. Potem skręcił; terapię tę uważał za raczej pewną. Dla Jonatana było już teraz jasne, że już nie może się wydostać. Zawsze był żołniersko usposobiony, ale nie z braku drogi wyjścia; teraz jednak wydawało mu się, że czynił to z rozpaczy. W sypialni otworzył pudełko z tabletkami. Jednak chciał być sentymentalny, chciał się zdobyć choć na to. Nie zażył tabletek, zasnął w sentymentalnym nastroju, a rano podburzył się tabletkami Dynamovi taldragees. Praca w sklepie wysyłkowym nie była prosta. Przynajmniej w pierwszym tygodniu. Wieczorem myślał o Donaldzie, który uśmiechał się do niego, gdy otworzył główny tresor banku Overseabankcorporation. Miał nadzieję, że nie będzie tak źle, jak myślał. 4 Kiedy w ciągu pół roku Jonatan wysyłał swoje komputerowe farby w aerozolu we wszystkie strony świata, otrzymał polecenie otwarcia palnikiem tresora 37 mennicy złota, zabrania jego zawartości i wywiezienia jej na wskazane miejsce. Począwszy od tego dnia znowu czuł się człowiekiem. Piwo w dawniejszym Barrys Bar znów odzyskało stary aromatyczny smak, nawet miał wrażenie, że dostrzegł trochę kurzu na wybłyszczonych stołach. Więc jednak, żądano od niego rzetelnej ręcznej roboty, co nie i wykluczało, że szukając najlepszej drogi do wnętrza mennicy nie mógłby posłużyć się komputerem. Radośnie podniecony rozważał już różne możliwości, myślał o preferowanym przez siebie systemie sztafetowym, który pozwalał zatrudniać poszczególnych współpracowników na różnych odcinkach; dopuszczał także możliwości podwójnej obsady sztafet, a więc dwukrotnego otwierania, co pozwoliłoby podwoić szansę sukcesu. Główną robotę, chirurgię tresora zastrzegłby oczywiście dla siebie; jest też absolutnie pewne, że tego oczekiwała od niego grupa. Spotkanie miało dojść do skutku przy stawie krokodyla w Zoo; miała tam być dziewczyna w krótkich niebieskich spodniach, którą miał nazywać Eliza. Eliza miała silnie zbudowane uda, zdawała się być na całym ciele opalona, a opalenizna zdawała się być prawdziwa. Cienki śnieżnobiały sweter podkreślał jej wydatne piersi; włosy wydawały się również naturalne blond. Miała bardzo ciemne okulary słoneczne. Jonatan pomyślał o kunsztownym makijażu Alidy. U Elizy jest jeszcze wszystko naturą, znowu niemal dotykam życia. Zawiozła go na lotnisko. W helikopterze wyłożyła swe propozycje. W celu realizacji planu zaleca system komputerowy 3D, składający się z trzech części: urządzenia torującego drogę, manipulatora i transportera. Urządzenie torujące otwiera drogę do tresora. Manipulator otwiera tresor i pobiera jego zawartość, a transporter zabiera ją. Pierwsze dwie części mają zabezpieczoną możliwość samozniszczenia po wykonanej pracy, co umożliwia ich niewykrywalność. Zaleta systemu 3D leży w tym, że jego części nie są takie nieporęczne; mogą one dotrzeć do tresora innymi drogami niż główne wejście, na przykład przez kominy wentylacyjne. Systemy składające się z jednej części byłyby tym samym duże i niewygodne. Mankament, którego nie chce przemilczeć, leży w przypadku D3 właśnie w tej rozdzielności niezależnie od siebie pracujących części. Jeśli jedna z nich wypadnie, wątpliwym staje się całe przedsięwzięcie. Jonatan miał kłopoty z przejściem na tę nową metodę, miał już na końcu języka: sam się tym zajmę, tak jest zawsze najpewniej. Nie był jednak w stanie tego wypowiedzieć. Jasnowłosa Eliza nęciła go, zresztą nigdy niczego nie spodziewał się po kobietach z tej branży, jednak mimo to zdecydował się na system D3 i jak w pijanym widzie oświadczył Elizie, że każe wykonać niezbędne obliczenia. Jego zdaniem w rachubę wchodził komin wentylacyjny, być może istniały również jakieś możliwości, gdy chodzi o system oczyszczania, należałoby skonsultować się z fachowcem, który udostępniłby plan budowlany mennicy. Podczas lądowania próbował nawiązać prywatną rozmowę: piękna panorama u ich stóp, góry średnie wyglądają łagodnie i płynnie zwłaszcza wtedy, gdy leżą w obszarze rolniczym; stadami u wodopoju można również poić oczy; to wszystko musi oczywiście oświetlać słońce, gdyż zachmurzone niebo spłaszcza góry i nie uwydatnia ich konturów. Eliza nie wypowiadała się na ten temat. Gdy ją zapytał, jak zdobyła swe wiadomości fachowe, oświadczyła mu, że poza poradami nie musi mu udzielać żadnych odpowiedzi, gdyż otrzymuje zapłatę tylko za porady. Mimo to spróbował, kiedy wysiadali, zaprosić ją nacinały posiłek. Powiedział cicho: moglibyśmy potem trochę porozmawiać. Odpowiedziała, że musi pracować naukowo; siedząc w wozie, poczęstowała się i to jej wystarczyło. Potem powiedziała: To by było wszystko. Tak go to rozeźliło, że postanowił w ogóle nie zgadzać się na jej propozycje. Podczas drugiego lotu powiedział, że są one niewystarczające i zwrócił jej materiały. W międzyczasie dowiedział się, że tresor 37 znajdował się w skrajnej piwnicy, bezpośrednio pod fundamentem. Jego zdaniem na nic tu się nie zda system komputerowy, będzie kosztował milion jeśli nie trzy razy więcej (przy takim przedsięwzięciu i średnio dużym ryzyku); można by wtedy splajtować. Już nie zwracał jej uwagi na krajobraz lśniąco rozpościerający się u ich stóp, na stada skubiące trawę; patrzył na Elizę ze współczuciem; jest tak piękna i krzepka, pomyślał, czy też ona wie, co to jest romantyzm? Dla niej miłość ogranicza się pewnie tylko do elementów gimnastyki. System D, tak a tak, dla odmiany niekiedy D2, 3 lub 4. Dziękuję, powiedział. Kiedy mu zaproponowała zawieźć go z powrotem do miasta, powiedział również dziękuję i poszedł pieszo do domu. Wypracował propozycję, według której ów tresor miał być nawiercony od dołu, od strony kanału ściekowego; dzięki temu systemowi złote monety miały być kierowane do transportera. Donaldowi spodobała się ta propozycja, był zachwycony, także inni panowie z grupy przyłączyli się do głosów zachwytu. Zdecydowano się objąć tą propozycją pięć dalszych tresorow, by zapewnić konieczną rentowność. Jonatan miał wypracować zarys koncepcji, która po dyskusjach w wielu gremiach, których Jonatan nie znał, stanowiłaby podstawę dla przeprowadzenia akcji. Po opracowaniu koncepcji szczegółowej, którą udostępniono poszczególnym specjalistom — należało zdobyć jeszcze fachowca od podziemnych robót wiertniczych, miał on kosztować pięćdziesiąt tysięcy — zażądano kosztorysu; opiewał on na sześć milionów, co uznano za sumę zbyt wygórowaną. Jonatan pracował trzy miesiące nad obniżką kosztów, doszedł do czterech i pół miliona; prawdopodobny zysk wynosił piętnaście milionów, stopień ryzyka trzeci, to było do przyjęcia. Po obiecującej próbie modelowej, w której również Jonatan mógł wziąć udział, postanowiono przeprowadzenie akcji. Jonatan odczuł jednak pewną radość, kiedy powierzono mu akcję i wręczono na czas jej trwania superkomputer kieszonkowy z nadajnikiem fal UU. Oczekiwał w swym apartamencie współpracowników; była niedziela, tylne wejście do firmy nie było strzeżone; mogli tam najwygodniej przejść; nikt jednak tamtędy nie przeszedł. O stanowiskach robotów wiertniczych dowiadywał się za pośrednictwem nadajnika fal UU; kontrolował ich wykonanie programu, to znaczy nafaszerował swój komputer odpowiednimi danymi i polecił mu kontrolowanie, czy urządzenia wiertnicze pracują zgodnie z programem. Kiedy dotarły pod fundamenty mennicy, wszystkie trzy roboty rozdzieliły się i przepalały, zgodnie z przewidywaniami, beton wiązką laserową. Przepaliły stalową warstwę tresorów i w oznaczonym momencie oddaliły się, pozostawiwszy transporterom zawartość tresorów. Te opróżniły je, przeniosły monety przez podziemne urządzenia ściekowe na trzy wózki transportowe, które zawiozły je do miejscowości X, która również dla Jonatana była miejscowością X. Cała akcja trwała godzinę i pięćdziesiąt dziewięć minut. Automat zabezpieczający zgłosił Jonatanowi, że alarm nie został włączony. Jonatan polecił jeszcze sprawdzić, czy agregaty wiertnicze pozostawiły miejsce pracy w należytym stanie. Było tak, jak się spodziewał. 5 Każdego pierwszego dnia miesiąca otrzymywał Jonatan wyciąg z konta z tantiemami, wypłacanymi mu jako doradcy — zgodnie z umową, którą wynegocjował dla niego Donald; miały one wynosić łącznie półtora miliona. Zakomunikowano mu ponadto, że przysługuje mu półroczny okres wypoczynku. Jeszcze jakiś czas pracował w domu wysyłkowym Stella. Pod koniec tygodnia wałęsał się po starych opuszczonych miasteczkach nad Wielką Rzeką, gdzie mech rósł między domami, w których gnieździły się miliony królików i kotów. Zaglądał przez okna do starych banków i kas oszczędnościowych, których kraty rdzewiały, a szafy pancerne stały otworem; zbezczeszczone służyły jako gniazda szczurów. Natknął się także na starą knajpę, w której pracował szary zgorzkniały mężczyzna; samotnie mył szklanki, których nigdy nikt nie używał. Na ścianach wisiały strzelby, a także szable, browningi i noże składane. To były czasy, powiedział mężczyzna, kiedy w walce stawał jeszcze człowiek naprzeciwko człowieka, i nie był, jak teraz, oddalony od niego o trzy tysiące kilometrów nie widząc kropli krwi, nie mówiąc o jej zapachu, nie widząc ani kawałka spalonego ciała ni skrawka wnętrzności. Naciskasz guzik i spełniłeś swój obowiązek, a teraz nawet sam nie możesz nacisnąć, teraz działają urządzenia automatyczne i gdzieś bardzo, bardzo wysoko siedzi jakiś nieznajomy, który dostarcza danych tym automatom. Czy to jest jeszcze ludzkie, czy można się tam dopatrzyć jakiegoś uczucia? Nie, powiadam ci, to jest lodowatość, rozumiesz, nie ma już miejsca na uczucie, które chciałbyś okazać. Pytam cię jednak, gdzie je pozostawisz? Jonatan powiedział, że go rozumie, że również on jest żołnierzem starej szkoły, (choć w innym sektorze. Był przygnębiony, gdy wrócił do domu. Kiedy urlop wypoczynkowy dobiegł końca, poprosił o rozmowę z Donaldem. Odmówiono mu. Jeśli ma jakąś prośbę, winien zlecić kompetentnemu komputerowi wypełnienie formularza. Zlecił złożenie podania o zwolnienie z o — bowiązków i akceptację rezygnacji z członkostwa. Uzasadnienie: Jest mężczyzną, a nie naciskaczem guziczków, kocha romantyzm, czyhające niebezpieczeństwa, bez których nie potrafi pracować. Również kobiety nie są już takie. Oświadczono mu, że prośba jego zostanie rozpatrzona przychylnie, jeśli zwróci koszty kształcenia, które wynoszą pół miliona. Potem pojechał na lotnisko, przyglądał się, jak Eliza z jakimś innym panem podejmowała lot okrężny, odczekał do jej powrotu i zapytał, jak zapatrywałaby się na to, gdyby się spotkali i pojechali nad Wielką Rzekę, by ożywić tam dawny romantyzm; powiedział, że ma milion i że to chyba wystarczy. Odpowiedziała, że nie zna się na romantyzmie, wątpi jednak, czy dałoby się na tym zrobić interes; jej program metodyczny nie przewiduje czynnika romantycznego, a nad Wielką Rzeką jest — jak podają opracowania statystyczne — zbyt wiele komarów. Jonatan tak właśnie przypuszczał. Zwrócił koszty kształcenia, podjął milion i ponownie doprowadził do porządku stare banki i kasy oszczędności, a także opuszczone knajpy i hotele. Wiem, czego dziś brakuje ludzkości; każdy chowa na dnie swej duszy pragnienie włamania się do banku, uczucie, jakie wyzwalają powoli otwierające się ciężkie drzwi tresora; pieniądze, które się tam znajdują, wcale nie muszą być prawdziwe; może to być atrapa; chodzi tu o wyższe cele, o poczucie otwarcia czegoś zamkniętego, o czyhające niebezpieczeństwo. Dlatego w kraju Jonatana każdy może włamać się do banku, jeśli odpowiednio zapłaci. Postarał się o ludzi — policję i innych — którzy odgrywali włamywaczy i starał się, by każdy klient był podczas włamania w innej sytuacji. W niektórych sytuacjach odzywał się nagle system alarmujący, innym razem występował stary portier, a w jeszcze innej sytuacji zagradzał drogę fikcyjny trup — w zależności od ceny zwiększała się przygodowość zdarzenia. Nie dziwił się, że już po krótkim czasie zjeżdżała masa turystów; musiał więc zatroszczyć się o budowę nowych hoteli. Wiedziałem, że odkryłem w tym wypadku potrzebę, której spełnienia dzisiejsze społeczeństwo nie może zapewnić. Pewnego dnia dowiedział się z telewizji, że Donald został aresztowany. Ujęcie Donalda szeroko komentowano, a ministerstwo spraw wewnętrznych postanowiło — choć późno — lepiej opłacać fachowców i zakupić najnowsze komputery. Tam, gdzie decydują pieniądze chodzi w gruncie rzeczy o to, kto da więcej. Pokazano film o policjantach, którzy ukończyli kurs. Nauczycielki wydawały się Jonatanowi znane; przysiągłby, że to były Alida i Eliza. Nie myliło mnie przeczucie, pomyślał i postanowił zatrudnić Donalda w swoim przedsiębiorstwie, gdy zostanie zwolniony z instytucji zamkniętej. Tak będzie najbezpieczniej, drogi Donaldzie. Przełożył Czesław Karolak Günther Krupkat „CZŁOWIEK Z ANTY” Pan przecież zna Bratta? Właśnie, Jon Bratt z kosmicznej radiofonii. Jego reportaże wyświetlane były na ekranach wszystkich kontynentów. Każdy podziwiał pewność siebie, z jaką Bratt umiał wyplątywać się z najtrudniejszych sytuacji, czy to w dalekiej bazie w kosmosie, czy w krytycznych strefach simy w głębi ziemi, czy gdziekolwiek bądź. Złośliwi koledzy pokpiwali z niego, że nic, nawet kobieta nie jest w stanie wyprowadzić go z równowagi, toteż w licznych romansach odnosił o wiele mniejsze sukcesy, niż w telewizyjnych przygodach. Mówiono o nim, że jest zimnym jak lód rutyniarzem. Ale nigdy takim nie był. Podczas rejsu pierwszego powietrznego katamaranu dookoła świata nie tylko stracił nerwy, ale nieomal wpadł w panikę. Nie wierzy pan? Sama byłam świadkiem i chętnie opowiem panu tę historię. Jon nie będzie miał nic przeciwko temu, od tego czasu upłynęło już kilka lat. Dwukadłubowy statek powietrzny miał wystartować z dwoma tysiącami pasażerów na pokładzie. Na całym świecie mówiono o tym wydarzeniu i czekano na telewizyjne sprawozdanie, które — jakże mogłoby być inaczej? — miał prowadzić Jon Bratt bezpośrednio z latającego kolosa. Wszedł na pokład już z pierwszymi podróżnymi. Mimo iż był mistrzem improwizacji, tym razem nie chciał rezygnować z fachowej pomocy. Komendant skierował go do mnie. Byłam drugim pilotem i należałam — zresztą jako jedyna kobieta — do dowództwa statku. Nigdy nie dowiedziałam się dlaczego komendant właśnie mnie przydzielił zadanie służenia pomocą Brattowi. Możliwe, że miało to być wyróżnienie. Albo uznał, że w kontakcie z Brattem mogłaby się przydać kobieca umiejętność wczuwania się w sytuację. I oto stał przede mną we własnej osobie powszechnie znany i obgadywany człowiek. Pierwsze wrażenie przyniosło mi pewne rozczarowanie. Znając go z ekranu i z krążących plotek, wyobrażałam go sobie jako człowieka bardziej niezwykłego, frapującego. Tak czy owak starał się być kimś, komu nie można się oprzeć. Bezwstydnie lustrował mnie wzrokiem, uśmiechając się łaskawie. Nie czułam się tym dotknięta, raczej zasmucona. Właściwie kobieta chętnie słucha komplementów, zwłaszcza od takiego mężczyzny, nawet jeśli są one nieprawdziwe. Ja zdecydowałam się na chłodną uprzejmość i od razu zaproponowałam przystąpienie do pracy. Zgodził się. Sprawozdanie przebiegało dokładnie w stylu Bratta. Chodził po korytarzach i pomieszczeniach statku, jak gdyby latający katamaran był czymś powszednim. Z godną podziwu swobodą objaśniał milionom widzów przy ekranach wszystkie urządzenia według informacji, które ja, że tak powiem — zza kulis, zdołałam mu podszepnąć. Tyle nowego, wspaniałego, wówczas naprawdę niezwykłego, było w tej powietrznej podróży na sześciu pokładach, z których każdy liczył pięćset metrów długości. Znajdowały się tam luksusowe kabiny mieszkalne, pomieszczenia klubowe i jadalnie, elektroniczna biblioteka, baseny kąpielowe, hale sportowe, teatr, a nawet atrakcja z myszką — kino. Na górnym pokładzie znajdował się park w nocy oświetlany sztucznym słońcem!. I potem… Chociaż wszystkie pokłady wyposażone były w ruchome chodniki, Bratt w końcu przerwał obchód. Uznał, że potrzebna mu krótka przerwa na odpoczynek. Może drzemka? O, nie, miał na myśli godzinkę na miłą rozmowę. Z kim? Ze mną. A więc mistrzowi i na to jeszcze starczyło sił. Zgodziłam się. Nęciło mnie, żeby poznawszy Bratta — reportera, poznać też Bratta — człowieka. Poprosiłam o chwilę cierpliwości, ponieważ miałam coś do załatwienia w centrum dowodzenia statkiem — samolot w tym czasie wystartował — i ustaliliśmy miejsce spotkania, na pokładzie „A”. ‘ Obowiązki służbowe zatrzymały mnie dłużej, niż przewidywałam. Godzina upłynęła w mgnieniu oka. Godzinka rozmowy z Brattem! Nie wydawało mi się prawdopodobne, żeby jeszcze na mnie czekał. Może nawet nie myślał poważnie o spotkaniu. Z reporterami nigdy nic nie wiadomo. Włączyłam wideo, żeby się o tym przekonać. Bratt rzeczywiście przyszedł. Z niedbale wyciągniętymi nogami siedział w fotelu przed szklaną szybą osłonową pokładu „A” i patrzył na przesuwający się w dole krajobraz. Ale nie był sam. Obok niego spostrzegłam pasażera, starszego pana o niepozornym wyglądzie. Wszystko w tym człowieku było szarej kręcone nastroszone włosy, kolor cery, a nawet porządne, choć trochę niemodne ubranie. Pewnie jakiś naukowiec starej daty, który nie mógł odmówić sobie przyjemności odbycia takiej podróży — pomyślałam. Mężczyzna z widocznym zainteresowaniem obserwował Bratta, co temu ostatniemu w najmniejszym nawet stopniu nie przeszkadzało. Zapewne przyzwyczajony był do natarczywych spojrzeń. Moje spóźnione pojawienie się byłoby mu jednak chyba przyjemniejsze od towarzystwa szarego pana. Postanowiłam więc pójść na pokład „A”. Usłyszałam wtedy, że ów człowiek coś mówił. Mówił cicho, przeciągając słowa. Nie rozumiałam go. Z Brattem było chyba podobnie. Odwrócił ku niemu głowę z pytaniem we wzroku. — Jak weseli i beztroscy są ludzie — powtórzył mężczyzna. Wskazał przez szybę w dół, ku ziemi. Tam, gdzie cień powietrznego statku prześlizgiwał się jak chmura nad osiedlami i miastami, widać było patrzących w niebo, wiwatujących ludzi. Wraz ze zbliżaniem się giganta przystawały na trasie pociągi, a pasażerowie wdrapywali się na dachy wagonów i machali rękami, machali… — Dziwi to pana? — zapytał Bratt. — Katamaran jest wielkim osiągnięciem. Czy obejrzał pan już samolot? — Widziałem sprawozdanie w telewizji. — No, proszę — mruknął Bratt zadowolony z siebie. — Było to przecież przeżycie, czy może nie? Bezczelność — pomyślałam. Żałośnie wypadłby z tym swoim sprawozdaniem, gdybym mu nie pomagała. — Komfortu, jaki pan tu znajduje, prawie nie są w stanie zapewnić głębinowe liniowce, nie mówiąc już o naszych kosmicznych statykach. — Możliwe — odpowiedział mężczyzna. — Za to kosmiczne statki nie latają tak wolno jak pański katamaran. A czas może być drogi, nawet bardzo drogi! Czyżby chciał krytykować? A może miał fioła, który dręczył naszych ojców. Szybciej — mówili — coraz szybciej! Bratt machnął niedbale ręką. — My cenimy urok sensownego życia. Bez pośpiechu i ultradźwiękowej szybkości. — Sensowne życie! — Wąskie usta tamtego ułożyły się w nieokreślony uśmiech. — Otóż to! — podkreślił Bratt. — W przestrzeni kosmicznej są nam potrzebne szybkości bliskie prędkości światła. Ale nie ma to nic wspólnego, z naszym stylem życia. Czy leciał pan już kiedyś statkiem kosmicznym? Mężczyzna spojrzał na Bratta, jak gdyby nie wiedząc co powinien odpowiedzieć. Z jego milczenia wywnioskowałam, że naturalnie nie ma pojęcia o kosmosie. Było to jednak przedwczesne, bo powiedział coś z zażenowanym uśmiechem, tylko bardzo cicho, nieomal szeptem tak, że uszło to mojej uwadze. Nastawiłam wideo głośniej i usłyszałam jeszcze, jak zapytał: — A pan? — Często bywam na bazach w przestrzeni kosmicznej — odpowiedział Bratt. — Przyjęcia i okazje, o których nie warto mówić. Ale daleki lot poza nasz system — to mam jeszcze przed sobą. — Spuścił głowę. — Na Syriusza! — mruknął. Obcy przytaknął. — Syriusz, nieźle. — Co to za ludzie ci Syrianie! — zapalił się’ Bratt. — Kulturalni, światowi! Poznałem ich i na siódmej stacji orbitalnej, gdzie przyjmowaliśmy delegację. Ach, nie mówmy o tym! — 1 westchnął i przeciągnął ręką po oczach. Nie do wiary! Jon Bratt pogrążony w bolesnej melancholii! Wtedy jednakże przypominała mi się romantyczna historia na jego temat. Mówiono, że podczas wizyty na syriańskim statku kosmicznym zakochał się w astronautce z tego dalekiego świata. Była to podobno jego wielka miłość, piękna Gal… A pewnego dnia pojawił się mały terro–syrianin. Miał niebieskie oczy jak niezapominajki po ojcu i aksamitną skórę w kolorze lila po matce. Kompozycja kolorystyczna niezbyt szczęśliwa, ale na Syriuszu nie jest się w takich kwestiach małostkowym. Potem pewnego dnia Gal musiała wracać do swojej ojczyzny. Z chłopcem. A Bratt? Podobno nigdy o tym epizodzie nie mówił. Dlaczego? Dzieliły go od Gal lata świetlne. I jeszcze coś szeptano sobie na ucho. Podobno od tego czasu Bratt nie utrzymywał prawdziwych kontaktów z ziemiankami. Gal była i pozostanie dla niego nieporównana. Plotki! A może jest w tym łut prawdy? Ostatecznie zrezygnowałam ze zjechania na pokład „A”. Zbyt ciekawa byłam tego, czego jeszcze dowiem się z ekranu. — Można panu zazdrościć — powiedział mężczyzna siedzący koło Bratta. — Mnie? — Bratt podniósł wzrok. — No, tak… — I znów stał się w pełni sobą, całkiem po dawnemu. — Panu i wszystkim tu — powiedział mężczyzna. Towarzyszył temu szeroki gest, jak się wydawało, ogarniający całą kulę ziemską. — Ach, tak! — Bratt był zawiedziony. — Ale właściwie dlaczego? — Zdumiewające pytanie! Przecież pan jest inteligentnym człowiekiem? — Tak mówią niekiedy. — Naukowiec? — Reporter. Dziwiło mnie, że nie powiedział: jestem Jon Bratt, bo przecież każdy wie, co to znaczy. — Ta telewizyjna audycja przed chwilą! — przypomniał sobie tamten. — To pan był. W towarzystwie uroczej, młodej kobiety. — Wyszła na obrazie? Nieważne. Mały oficer statku. Miła osoba. Najchętniej wymierzyłabym mu policzek. — A pański zawód? — zapytał mimochodem Bratt, dla którego było to rutynowe pytanie. Mężczyzna przesunął czubkami palców po czole. — Nie ma odpowiednika. — Jest pan cudzoziemcem? — W pewnym sensie. Pochodzę z Anty. — Gdzie to jest? Ignorancja Bratta najwidoczniej męczyła obcego. Z naganą w głosie wyjaśnił więc: — szósta planeta w sferze czarnego słońca Procjona B. Pan właściwie powinien to wiedzieć. Nigdy nie słyszałam o tych planetach, nie wiedziałam też, że kiedykolwiek miała miejsce wizyta z systemu Procjona. Czyżbyśmy mieli na pokładzie wariata? Być może Bratta nurtowało to samo podej — ‘ rżenie. Ukrywał je jednak za uprzejmym u — śmiechem. — A więc pochodzi pan z Anty. Interesujące. — Orientuje się pan? — poważnie zapytał] mężczyzna. — Oczywiście — kłamał bez wahania Bratt. — Ale pańskie przystosowanie jest nadzwyczajne. Jak pan to robi? Syrianie dysponują, urządzeniem, tak zwanym koordynatorem dla wyrównywania różnic w sposobach myślenia. Również i język… Obcy przerwał mu zarozumiałym stwierdzeniem. — Jeśli o to idzie, my jesteśmy dalej. — Co też pan mówi? — Tak jest w istocie. — Mężczyzna wskazał na swoje czoło. — Wszystko wbudowane przy wykorzystaniu ośrodków mózgowych i równolegle przełączone. Całkowicie bezbolesny zabieg. — Znakomite rozwiązanie! — pochwalił Bratt. — A powód pańskiej dalekiej podróży? — Wchodzę w skład delegacji. — Ach tak! — Jutro rozpoczynają się rokowania. Interesuje mnie pańska opinia o naszym projekcie. Bratta aż zatkało. — Hm. — mruknął. Dziwny szary pan nie zważał na powściągliwość swego rozmówcy, nawet ożywił się. — Chcemy wyprowadzić Anty ze sfery Procjona i włączyć ją do innego systemu. Bratt wyprostował się. Wydawało się, że przypadek ten zafrapował go. — Ależ to przedsięwzięcie! I uda się to panu? — Mamy nadzieję. Grawitacja czarnego słońca znacznie wzrosła i rośnie nadal. Zmienia ona niepowstrzymanie nasz świat. Wymiary kurczą się, zniekształcają. U nas nie istnieje już pojęcie prostej, wszystko jest krzywe. Równocześnie w obrębie olbrzymiej przestrzeni sferycznej, jaka nas otacza, czas się wydłuża. Proszę pana, z wami kiedyś będzie podobnie. — Anty–człowiek wskazał na słońce. — Wasza gwiazda również zgaśnie. Ta ponura przepowiednia nie zrobiła na Brafcie wrażenia. — To jeszcze potrwa. — Zapewne. Według naszych obliczeń wasze słońce może się jeszcze przez pewien czas utrzymać. Mimo to można wam zazdrościć. Tej beztroski. — Jakoś poradzimy sobie kiedy do tego dojdzie. Ale dla pana wydaje się rzeczywiście wskazane wywędrować z pańską Anty. — Niestety, nie jest to łatwe. Od stuleci szukamy rozwiązania tego problemu. — Czy to możliwe? Przecież od dawna mogliście już coś wymyślić. Mężczyzna wyprostował się z dumą. — Młody człowieku! Jesteśmy prastarym narodem. Ale niech pan nie zapomina, że u nas te sprawy wyglądają inaczej niż u was. Dzisiejszy stan procesu ewolucyjnego na ziemi nasi przodkowie przeżywali przed milionami lat. Oni też uważali swój byt za sensowny i korzystali z niego nie troszcząc się o przyszłość. Stopniowe przyciemnianie się gwiazd nie niepokoiło ich. Był przecież środek przeciwdziałający: synteza jądrowa, słońca plazmowe — no, już pan wie. Kiedy jednak warunki życia stawały się coraz trudniejsze, doszło do rozłamu. Powstały dwie partie. Zwolennicy jednej są za opuszczeniem systemu Procjona. Drudzy są zdania, że bezcelowe byłoby podejmowanie prób w tym zakresie. — A pan należy do tych, którzy chcą wywędrować? — Chcę, owszem. Ale pytanie, czy jeszcze możemy? Takie przedsięwzięcie realizuje się przez generacje. — Nie rezygnować, przyjacielu — uspokajał go Bratt. Dyskretnie obejrzał się. W pobliżu nie było jednak nikogo, kto mógłby mu pomóc. To chory człowiek, bez wątpienia cierpi na jakąś idee fix. Może powinnam zareagować, wezwać pokładowego lekarza? Naglącego ku temu powodu właściwie nie było, a widok skonfudowanego Bratta sprawiał mi niejaką przyjemność. — Jeśli pana dobrze zrozumiałem — ciągnął Bratt — wkrótce znajdzie się pan w pułapce supersilnego pola grawitacyjnego. Rozwiązanie pańskiego problemu byłoby zatem kwestią niezwykle dużych energii. — Owszem, to też — zgodził się tamten. — W tym zakresie Syrianie przyrzekli nam pomoc. Ale to, niestety, nie wystarczy. — A więc i my musielibyśmy do tego doskoczyć — protekcyjnie zauważył Bratt. Oczy mężczyzny zabłysły. — Dokładnie taką propozycję chcemy wam, to znaczy Radzie Międzygwiazdowej Łączności, przedłożyć. Jak pan sądzi, czy nasz plan zostanie zaakceptowany? — Wielka kosmiczna akcja prowadzona we współpracy międzyplanetarnej. Czemu nie! Trzeba sobie pomagać. Zrobimy co w naszej mocy. Grawitronikę mamy przecież opanowaną. — Dowiedzieliśmy się o tym od Syrian. — Dobrze, ale dokąd chciałby pan wywędrować z Anty? — To jest oddzielny problem. — Może do systemu Syriusza? Mężczyzna ze smutkiem pokręcił głową. — Tam wszystko zajęte, a w ogóle… — Chwileczkę, coś mi przyszło do głowy. Jak duża jest Anty? — Ma masę równą waszemu Merkuremu. — Znakomicie! To by pasowało. Między Marsem i Jowiszem jest luka. Miejsce po starym ubytku. W zasadzie przestrzeń ta musiałaby być najpierw oczyszczona z odłamków — Pierścień asteroidów? — Tak. Czy nie byłoby to coś dla pana? Ciarki przeszły mi po plecach. Bratt posunął się w tej grze zdecydowanie za daleko. — Pan jest naprawdę wielkoduszny — odpowiedział ze wzruszeniem starszy pan. — Możemy zapewnić dokładne usunięcie asteroidów. Obawiam się tylko… — Myśli pan, że od Procjona do nas jest trochę daleko? To nic nie znaczy, około jedenaście lat świetlnych. Najważniejsze, żeby pan wyszedł ze strefy zagrożenia. Mężczyzna zastanawiał się. — Pańska idea jest rzeczywiście nęcąca. — Niech pan się nie martwi, już my to załatwimy. — Bratt mrugnął zachęcająco do swego rozmówcy i otarł czoło. W tej chwili zabrzmiały dzwonki sygnałowe. Statek powietrzny podchodził do lądowania. Pod nami w wieczornym zmroku rozciągało się morze zabudowań Moskwy. Mnie wezwały obowiązki służbowe. Zobaczyłam Bratta ponownie dopiero po kolacji. Katamaran wziął właśnie kurs na Bajko — nur, następny docelowy punkt naszej podróży. — Ależ pani haniebnie wystawiła mnie do wiatru — narzekał. — Obowiązki służbowe — usprawiedliwiłam się — wygospodarowanie kilku minut było niemożliwe. A poza tym nie bardzo wierzyłam, że myślał pan poważnie o tym spotkaniu. — Dlaczego nie? — No, dla Jona Bratta taki mały oficer nie jest kimś ważnym. — Chce pani usłyszeć komplementy? — mruknął. A potem już znacznie łagodniej: — Była mi pani potrzebna. — Stało się coś? — zapytałam z zainteresowaniem. — Właśnie, czekając na panią na pokładzie „A”, wdałem się w rozmowę z pasażerem. Powiedział mi jakoby pochodził z Anty, planety z systemu Procjona. Byłem przekonany, że facetowi brak piątej klepki. — Rzeczywiście? — Znam się trochę na ludziach. — W to nie wątpię. Jak się nazywa ten dziwny człowiek? — Nie wiem, niestety. Nagle zjawił się wokół nas tłum pasażerów. Chcieli zobaczyć manewr lądowania. W tłoku straciłem go z oczu. — Nie wydaje się niebezpieczny dla otoczenia? — Jak to, pani go zna? Ugryzłam się w język. — Nie, nie. Ale niech pan będzie zadowolony, że się go pan pozbył. Spojrzał z markotną miną. — Niech pani sobie wyobrazi, że właśnie zadzwonił do mnie szef. Mam przerwać podróż w Bajkonurze i jutro wziąć udział w konferencji. W bazie kosmicznej numer osiemnaście. — To przecież połowa drogi na księżyc. Dlaczego tak daleko? — Nie mam pojęcia. Nie warto o tym mówić. Koci skok. Przesiadka na Lunę i w parę godzin tam jestem. Nieomal ścięło mnie z nóg. — Pana z nóg ścięło? Niepojęte! — Konferencja z delegacją z Anty. Przed kilkoma dniami zawinął tam statek kosmiczny i zacumował przy bazie osiemnastej na jej zewnętrznej redzie. Nawet szef nie wiedział, dlaczego nie podano do wiadomości komunikatu o tej wizycie. O mało nie parsknęłam śmiechem. — Wobec tego pański człowiek z Anty nie jest wariatem. — Właśnie! Stanowczo muszę z nim jeszcze raz porozmawiać. Nie mogę zaprzepaścić okazji zdobycia przed konferencją dalszych informacji. Pomoże mi pani odnaleźć go? — Chętnie. Chyba nie powinno to być zbyt trudne. Ale co będzie z naszym… przepraszam, z pańskim sprawozdaniem? Pan je przerwał. — Kolega z Bajkonuru wejdzie na pokład. — Szkoda. — Tak, wielka szkoda! — Spojrzał na mnie zatroskany. Odniosłam’ wrażenie, że naprawdę tak myślał. Wydawało się, że „miła osoba” nie była mu całkiem obojętna. Zapytałam, gdzie mogłabym go spotkać, jeśli odnajdę owego obcego człowieka. — Wkrótce będziemy w Bajkonurze. Muszę się zbierać. Najlepiej będzie, jeśli pani zajdzie do mnie. — Do pana kabiny? — pogroziłam mu żartobliwie palcem. — To wbrew służbowym przepisom. — Przepraszam, nie miałem przy tym nic na myśli — powiedział. — Ach, tak! Powiedzmy więc raczej w parku na górnym pokładzie. Kiedy weszłam do parku, nie spotkałam tam prawie nikogo. Wielu pasażerów jadło jeszcze kolację, inni byli w kinie, albo w teatrze. Nad drzewami i kwitnącymi krzewami migotało łagodne światło. W ciepłym strumieniu powietrza płynącego z klimatyzatorów, kołysały się liście. Panowała tu kojąca cisza. Wolno szłam żwirowaną ścieżką, czekając na Bratta. Myślałam o nim. Czy krótka znajomość warta była tego, żebym się bezustannie zajmowała, tym człowiekiem wiecznie uganiającym się dookoła świata w poszukiwaniu nowości? Wkrótce opuści pokład. Stracę go z oczu pewnie na zawsze. Czy także i z myśli? Nie znałam odpowiedzi na to pytanie, albo — szczerze mówiąc — nie chciałam znać. Żwir zaskrzypiał pod spiesznymi krokami. Z cienia wysokich araukarii wypadł na mnie Bratt. — On tu jest! — wyszeptał bez tchu. — Pański człowiek? Gdzie? — O, tam! — wskazał palcem w pustkę. — Poszedł — wyjąkał. — Chyba uraziłem go. Och, idiota ze mnie! Może dojść do katastrofy! Bratt niezwykle wzburzony — wspaniały widok. Nie mogłam zachować powagi. — Myśli pani, że zwariowałem? — zaperzył się. — To pan sam o tym napomknął — przypomniałam. — Ja nie chcę wypowiadać się pochopnie. Ale co tu się w ogóle stało? Próbował się opanować. — Wszedłem na górę i spostrzegłem jakąś postać. Tam, przy araukariach. Myśląc, że to pani od razu ruszyłem w tamtą stronę. A to był on. Powiedziałem, jak bardzo cieszy mnie, że znów go spotykam i że będę uczestniczył w rokowaniach na bazie osiemnastej. Na szczęście miałem przy sobie magnetofon — wyjął z kieszeni maleńki aparat i pokazał mi go z triumfem. — Mój instynkt. — Naturalnie — odpowiedziałam. — Cóż by to był za reporter bez instynktu. — Zarejestrowałem więc rozmowę — mówił dalej Bratt. — Proszę posłuchać, w przeciwnym razie prawdopodobnie nie uwierzy mi pani. Klawisz szczęknął. Taśma zaczęła się obracać do tyłu. Przenikliwe ćwierkające dźwięki. Potem głosy. — Zobaczymy się znów na konferencji — mówił obcy. Na to Bratt: — Mam nadzieję, że nie weźmie nam pan za złe wyboru miejsca obrad. Zwykle przyjmujemy pozaziemskie wizyty na ziemi, albo na jednej z bliżej położonych stacji kosmicznych. Dlaczego tym razem….. — W tym przypadku wybór jest całkowicie zrozumiały. Proszę nie zapominać o naszych szczególnych cechach. — W jakim sensie szczególnych? — Proszę pana, my zawsze przybywamy z przestrzeni negatywnej. Kilkusekundowa cisza. Potem drżący głos Bratta: — Antymateria? — Twierdził pan, jakoby o tym wiedział. — Owszem, mówiłem. Ale… Któż od razu przypuszcza coś takiego? Antyczłowiek westchnął. — Wszyscy początkowo są przerażeni. A właściwie dlaczego? — Rozumiem… Izolacja przy pomocy pól magnetycznych. W każdym razie my tak postępujemy. Mimo to wydaje mi się w najwyższym stopniu ryzykowne, żeby pan… no, żeby pan poruszał się wśród normalnych ludzi. Wystarczy drobny wypadek i… — Od dawna już mamy kontakty z Syrianami. Nigdy nie odnotowano przypadku eksplozji. — Mam nadzieję, że jest pan dobrze poinformowany. — Ciągle jeszcze pan mi nie dowierza? Zapewniam pana, że nasza obecność w waszym systemie nie będzie oznaczała dla was żadnego niebezpieczeństwa. Przeciwnie, obie strony miałyby z tego korzyści. Moglibyśmy zlikwidować asteroidy, które tak czy owak przeszkadzają waszej komunikacji w przestrzeni kosmicznej, zaś wy uzyskalibyście prawo do badań na Anty. Na długo przestałyby istnieć kłopoty z energią dla was i dla nas. Czy to jest oferta? — Bez wątpienia, propozycja pana jest interesująca — odpowiedział wykrętnie Bratt. — Tylko, że… niech pan zechce zrozumieć — w tych okolicznościach. Z asteroidami to był mój pomysł. Z pewnością istnieją dla pana inne możliwości. — Czy to znaczy, że nie możemy liczyć na pomoc ziemi? — Nie to miałem na myśli, bynajmniej. Kooperacja bezsprzecznie dojdzie do skutku. Nasi energetycy i ich syriańscy koledzy z pewnością sprowadzą Anty na odpowiedni tor. — Dokąd jeśli nie do waszego systemu? Mówiłem panu, od jak dawna głowimy się nad rozwiązaniem tego problemu. Szukaliśmy innego minusowego świata, ale dotychczas nie znaleźliśmy. — Kosmos jest wielki. — Ach tak, pan chce nas odprawić. Do nieskończoności. Rozczarował mnie pan. — Pan się myli. Pańska propozycja będzie z największym zrozumieniem przez Radę… Skrzypienie żwiru. Zapewne moje kroki. Koniec. Bratt wsunął aparat do kieszeni. — Nie wyobraża pani sobie, ile mnie to kosztowało nerwów. Facet nie może pozostać na statku. Musi w Bajkonurze opuścić pokład. — Przesadza pan. — Niechże pani zrozumie — to jest antyczłowiek. Człowiek jak my, ale z antymaterii. Coś mu się przydarzy, może nawet jakiś głupi wypadek i wyeksploduje! — Proszę się uspokoić na chwilę — poprosiłam — chociaż w stanie wzburzenia podoba mi się pan o wiele bardziej. Według listy pasażerów nie ma tu żadnego podróżnego spoza ziemi. — Dorette! — chwycił mnie za ręce. Uśmiechałam się czekając, co będzie dalej i nie zdziwiłam się, że zwrócił się do mnie tak poufale. — Dziewczyno! To czysty nonsens! Czyż nie słyszała pani jego głosu? — Ktoś mógł sobie pozwolić na żart. Jest pan znanym człowiekiem. — Myśli pan: durniem, który wpadł na głupi dowcip, żeby temu figlarzowi podarować asteroidy! — Jest pan wielkoduszny, to trzeba panu oddać. — Tracimy tylko drogocenny czas. Muszę odnaleźć tego człowieka. Nawet żebym miał cały statek postawić na głowie. — Spowodowałoby to panikę. Niech pan będzie rozsądny — zaklinałam go. — Lepiej panikę niż eksplozję!, Nie widziałam innego wyjścia, jak tylko zatelefonować do komendanta. Ten z miejsca na swój stoicki sposób zapytał, kto mnie tak nabrał. Bratt usłyszawszy to podszedł do telefonu. — Żaden wariat komendancie, jeśli pan to ma na myśli. Mówi Bratt, Jon Bratt. — Wiem. Mimo wszystko potwierdzam to, co powiedziała już panu porucznik. Nie mamy zarejestrowanego żadnego pasażera spoza ziemi. — Może podróżuje incognito? — To niemożliwe. Proszę opisać tego człowieka. Bratt podał rysopis i podniesionym głosem dodał: — Komendancie! ten człowiek, to chodząca bomba. Na pańskim statku z dwoma tysiącami pasażerów. Pan za to odpowiada. Komendant nie dał się wyprowadzić z równowagi. — Przyjmijmy nawet, że ów człowiek znajduje się na pokładzie. Wobec tego… — On jest na pokładzie! — Chwileczkę, proszę. A więc przyjmijmy, że pan ma słuszność. Czy wydarzyło się do tej pory coś niepokojącego? Nie. Wobec tego ten pozaziemianin musi być dobrze zabezpieczony. Tym samym nie ma powodu do obaw, a także żadnych podstaw do interwencji. — Ależ pan ma nerwy! Niech pan weźmie pod uwagę fakt, że ten człowiek porusza się w obcym dla niego otoczeniu. Prawdopodobnie nawet nie przeczuwa, na jakie niebezpieczeństwo naraża siebie i nas. Niech go pan zaaresztuje pod jakimkolwiek pozorem i każe mu opuścić pokład przy najbliższym lądowaniu. — A na zewnątrz może już sobie spokojnie wylecieć w powietrze, prawda? Mam nadzieję, że przyjdzie panu coś lepszego do głowy, skoro sądzi pan, że jest to w ogóle konieczne. Jak długo nie okaże się, że bezpieczeństwo statku jest zagrożone, nie mogę niczego w tej sprawie przedsięwziąć. — Komendant znikł z ekranu. Bratt odgarnął włosy z czoła. — Jeśli komendant nie wykazuje zainteresowania, to jego sprawa. Ja nie rezygnuję! Tu… — znów wyjął z kieszeni magnetofon. — Tu jest dowód! — Przecież ja panu wierzę — zapewniłam go. — Niech pani tylko znów nie mówi, że dałem się nabrać jakiemuś kawalarzowi! — Wcale nie miałam zamiaru wątpić w pana przenikliwość. Szukałam tylko prawdopodobnego wytłumaczenia, ponieważ… ja też widziałam tego człowieka. — Pani? Dorette! — Podczas gdy pan czekał na mnie na pokładzie „A”, byłam świadkiem pańskiej rozmowy, stojąc przy wideo. — I pani to zataiła przed komendantem? — A miałam mu powiedzieć, że podsłuchiwałam rozmowę pasażerów? Poza tym nie byłoby to potwierdzeniem, że mamy do czynienia z tak eksplozywnym uczestnikiem lotu, jak pan się tego obawia. Chwycił mnie za ręce. — Dorette! Teraz czuję się lepiej. Chodźmy, poszukamy go. A kiedy znajdziemy, nie spuścimy go już z oka. Aż do Bajkonuru. Już ja wymyślę, w jaki sposób wywabić go z pokładu. Na myśl, że ta przygoda mogłaby zakończyć się gigantycznym skandalem, obleciał mnie strach. — Na wszelki wypadek niech pani weźmie ze sobą kilku ludzi z załogi, żeby niepostrzeżenie byli w pobliżu — zaproponował widząc, że się ociągam. — Bez zgody komendanta jest to niemożliwe — powiedziałam. W ogóle może lepiej byłoby najpierw skontaktować się telefonicznie z Radą Łączności Międzygwiezdnej. Jeśli pańskie przypuszczenia okażą się słuszne, Rada powinna podjąć konieczne działania, a my oszczędzimy sobie niepotrzebnego zdenerwowania. — To mnie przekonuje! Odetchnęłam. Szybko ruszyliśmy do centrali radiowej i zamówiliśmy pilną rozmowę. Bratt biegał po kabinie w tę i z powrotem. Minuty wydawały się wiecznością. Często przystawał nasłuchując. — Czy tam w korytarzu nie słychać głosów? Złapali go! — Ależ nie, nic nie słychać. — Niech diabli wezmą faceta z tą jego całą Anty! — Niech się pan wstydzi! — Oni mają rację. Moglibyśmy przynajmniej zgodzić się na orbitę w strefie transplutońskiej. — Chciałby pan tam żyć? Unikał mego wzroku i milczał. W końcu nadeszła zapowiedź połączenia z Radą. Na ekranie pojawiła się głowa młodego człowieka. Przedstawił się jako asystent. Bratt zrelacjonował mu swoje przeżycia. Asystent prawie nie dał mu dokończyć. — Nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo — powiedział. — Tego człowieka nie ma na katamaranie. — Wybaczy pan! — huknął Bratt. — On był tuż obok mnie… — Złudzenie! Zgłoszono nam więcej takich przypadków. Prosiliśmy obcych przybyszów, żeby tego zaniechali. Szerzą niepokój. — Czego mają zaniechać? — Badania pańskich poglądów. Oni chcieliby przed rokowaniami zebrać informacje, co myśli się na ziemi o propozycji kooperacji. — Ale jak to robią? — Przy pomocy teleprojekcji ze swojego statku. W ten sposób mogą nawiązać kontakt z każdym, jak gdyby stali przed nim. Przypuszczalnie posługują się w tym celu jednym z nieznanych nam jeszcze typów lasera. Żal mi było Bratta. Powiedział tylko: — Wobec tego spotkanie nie musi się odbywać na bazie osiemnastej. — W zasadzie tak. Mimo to wolimy mieć pewność, i szef delegacji z Anty przyznaje nam słuszność. Twierdzi, że statek kosmiczny jest wprawdzie wystarczająco ekranowany, jednak uważa za stosowniejsze parkowanie na przedpolu ziemi, jak długo obie strony nie spełnią wszystkich warunków, które zapewnią bezpieczne kontakty między naszymi planetami. Bratt rzucił mi niepewne spojrzenie. Czułam, że dręczyło go przykre podejrzenie. Przezwyciężając opory zapytał asystenta: — Zna pan szefa delegacji, to znaczy z teleprojekcji? — Naturalnie, wielokrotnie z nim rozmawiałem. To starszy mężczyzna… — Ziemista cera i nastroszone włosy? — Tak. Nie mogąc się powstrzymać roześmiałam się głośno i powiedziałam: — Jon, wygrał pan i przegrał zarazem. Komuś innemu przyszłoby to niełatwo. Zagryzł wargi i wymamrotał: — Powinno się im jednak te asteroidy… — Słucham? Bratt machnął ręką. — Nic, tak sobie tylko pomyślałem. Czy Rada pomoże tym ludziom? Młody człowiek ze zdziwieniem pokręcił głową. — Co do tego nie może przecież być wątpliwości. — Nie, nie — wyjąkał. — A zatem do jutra na bazie numer osiemnaście. Na tym rozmowa skończyła się. Bratt spojrzał na mnie ze skruchą. — Pani się śmieje Dorette. I zawsze ilekroć pomyśli pani o tej historii, — będzie się pani ze mnie śmiała. — Bynajmniej. Cieszy mnie, że wielki Bratt jest też tylko człowiekiem. — Tak, człowiekiem. Często o tym zapominałem. I żyłem w innym świecie, odległym jak — Syriusz. Podeszłam do okna. Pod nami lśniły gwiazdy. Całkiem ziemskie i były tak blisko. Światła sygnałowe Bajkonuru. Od tego czasu upłynęło już kilka lat. Bratt tymczasem zaczął prowadzić osiadłe życie. Jako szef radiowej stacji kosmicznej. A plotki, jakie o nim krążyły, ucichły, ponieważ po uwieńczonych sukcesem rokowaniach na bazie osiemnastej, pobraliśmy się. Naszym honorowym gościem był człowiek z Anty. Przez teleprojekcję naturalnie! Przełożyła Halina Leonowicz Bernd Ulbrich ZACZAROWANY KOCUR Wczesnym rankiem minęli Saturna w odległości piętnastu milionów kilometrów. Nieco później pewien pasażer z planety Penelop zaczął się skarżyć na podane śniadanie. Posunął się w końcu do podejrzeń, że komendant pojazdu kosmicznego szczędzi na jedzeniu, pieniądze zaś wsiąkają licho wie gdzie. „Co za podłość!” — pomyślał Jason. Odkąd tylko był komendantem, nigdy nie miał kłopotu z pasażerami. Zajmowanie się tego rodzaju drobnostkami napełniało go niesmakiem. Nie namyślając się wiele, polecił wyrzucić faceta ze swej kabiny. Jegomość z Penelopa bronił się na wszelkie sposoby, zapierał, czym mógł, o każdy możliwy występ, wydzierając się przy tym wniebogłosy. Jeszcze poprzez drzwi Jason słyszał, jak odgraża się Międzygalaktycznym Urzędem Bezpieczeństwa. Wreszcie krzyki zaczęły się oddalać, cichnąć, w końcu umilkły. Jason opadł z westchnieniem ulgi na fotel. Była to jego siódma podróż krążownikiem dalekiego zasięgu, a piąta w charakterze komendanta. Porządkując mechanicznie papiery, klął od czasu do czasu pod nosem i wydawał załodze różne polecenia przez radiotelefon. Przełknął w pośpiechu jedzenie, zaserwowane przez bezgłośnego robota. Kiedy drzwi się znów zamknęły za automatem, już nie wiedział, co zjadł na obiad. Podczas fazy lądowania Jason siedział przy pulpicie głównego steru. Potężny statek dygotał. Mechanizmy napędowe hamulców pracowały regularnie. Dalekodystansowy krążownik spływał ku powierzchni Ziemi. Dwadzieścia kilometrów nad pasem lądowania jeden z mechanizmów napędowych przestał funkcjonować. Jason się niemal z tego ucieszył. Statek stracił nieco wysokości, komendant jednak natychmiast uzyskał z powrotem kontrolę nad lotem. Polecenia jego, przekazywane agregatom i załodze, były wykonywane precyzyjnie. Lądowanie odbyło się prawidłowo, mimo że czterysta metrów długi krążownik osiadł na ziemi trochę przy — ciężko. Jason polecił swemu adiutantowi skierować do pasażerów kilka uprzejmych słów pożegnania. Tak nakazywał międzygalaktyczny zwyczaj. Ostatecznie odbyto wspólną trasę długości prawie dwudziestu lat świetlnych. Po opuszczeniu pojazdu przez pasażerów Jason udał się do budynku dyrekcji lotniska w celu załatwienia niezbędnych formalności. Uczucie znalezienia się znów na Ziemi ogarniało go zawsze dopiero po odmeldowaniu się na urlop u Raquila, głównego dyspozytora. Raquil był jedną ze stacji jego lotów, stacją końcową, i za każdym razem najbardziej nieprzyjemną. Dyspozytor przyjął Jasona nad wyraz życzliwie. Chuda jego twarz nadęła się, oczy zabłysły, a spiczasty podbródek wysunął jeszcze bardziej ku przodowi niż zwykle. Właściwie był cały podobny do gdaczącego ptaka. Ale śmiał się zawsze, witając powracającego pilota, zawsze w ten sam sposób. Była to dla niego największa radość od czasu, gdy jedyny przeżył pewną awarię z tamtej strony Urana. Podszedł do Jasona lekko kuśtykając, uścisnął mu dłoń, chwyciwszy ją od spodu, był bowiem znacznie niższy, pociągnął pilota w kąt i usadził w jednym z głębokich foteli. Jason zatopił się wśród oparć fotela niczym w jakimś bagnie. Wraz z bezradnością wzrastała w nim podejrzliwość. Powitanie bowiem wydało mu się tym razem nazbyt uprzejme. Tak śmiał się Raquil przed ośmioma laty, gdy przywitał świeżo upieczonego astronawigatora Jasona po raz pierwszy. Jason nie zapomniał tego: „No, młody człowieku, trochę sobie pojeździmy po kosmosie, co? Przetrwasz chyba ten krótki wojaż. Do tej pory każdy się jakoś do tego przyzwyczajał. To jest tak jak z chorobą morską.” Potem roześmiał się i wręczył Jasonowi rozkaz lotu na podróż długości dziesięciu lat świetlnych. Jason czuł się, jak gdyby z niego zakpiono, wszelako jako nowicjusz za stosowniejsze uznał wyszczerzenie zębów w uprzejmym uśmiechu. — Jaka była podróż? — dowiadywał się Raquil. Nie uśmiechał się już. Prawie nie patrząc, nalał pewną ręką wódki do szklaneczek. — Czy były może kłopoty z pasażerami? Twój krążownik idzie teraz do stoczni. — Przygotowałem wszystko. Załoga weźmie urlop. — Zasłużyliście sobie na to. Czy masz jakiś określony zamiar? — Nie, tylko tak — odparł Jason. — Odpocząć. — To pięknie. Raquil znów się uśmiechnął. Jason stał się czujny, bo było to zdarzenie niezwykłe. Nikt nie widział, by Raquil się jednego dnia uśmiechnął dwa razy. — Zresztą — odezwał się Raquil — jeszcze moje spóźnione gratulacje. Bo tym samym stałeś się najmłodszym pilotem odznaczonym Ogonem Komety. Pełne uznanie z mojej strony. Jason przesunął ręką po patkach na kołnierzu. Złoty szamerunek Ogonów Komety prześliznął mu się miękko pod palcami. — Jeszcze trochę nie przyzwyczajony, co? — dowiadywał się Raquil. — Czego chcesz ode mnie? — zapytał Jason. — Bo czegoś chyba jednak chcesz. — Ach, tak — rzekł Raquil, jakby dopiero teraz sobie przypomniał to, co miał na sercu. — Nie byłeś z pewnością jeszcze nigdy na Wenus. — Nie — odparł Jason ostrożnie. — Co bym tam miał robić? Ostatecznie nie jestem woźnicą objeżdżającym jakieś tam przedmieścia. — Słusznie — rzekł Raquil, trąc sobie podbródek. — Swego czasu wlazłeś pomiędzy nas zaraz z lotami na dalekie dystanse. Zabrzmiało to, jak gdyby chciał mówić jeszcze dalej, ale zamilkł. „Nie wiem, czego chce ode mnie — pomyślał Jason — ale nie wolno mi odsłonić żadnej swojej słabej strony.” — Masz, oczywiście, rację — powiedział rzeczowo — nie byłem jeszcze nigdy na Wenus. Nie mam też na to ochoty. Alpha Centauri, Orion tam i na powrót. Co bym też miał robić na Wenus?! — Na przykład… — Raquil zrobił pauzę — …przywieźć stamtąd mrożone świnie, ziemniaki i druciane szczotki, oraz jeszcze kilka drobiazgów. Jason zaczerpnął głęboko powietrza. Głos jego zrobił się zbyt donośny, kiedy powiedział: — A co oni właściwie chcą robić ze szczotkami drucianymi? I jednym haustem opróżnił szklaneczkę. — Też nie wiem — odrzekł Raquil. — Ponadto jeszcze kilka beczek pasty do podłóg — dodał obojętnym tonem. — Ktoś chyba bredzi — uniósł się Jason. — Pasta do podłóg na Wenus? — To coś musiało być zrobione specjalnie według starych recept. Na Biegunie Południowym znaleziono jakiegoś zdziwaczałego staruszka, biegającego jeszcze na drewnianych nartach, które wciąż pastuje. Ten znał taką receptę. Myślę też, że jest to właściwy środek. — Nic mnie to nie obchodzi — mruknął Jason. — Wyślijcie tam prędko kogoś, zanim się świnie oproszą. — Właśnie to mamy na myśli — powiedział Raquil ze złośliwym uśmieszkiem. — Pojedziesz ty. A więc o to chodziło. Balona z niego chcieli zrobić. „O, fałszywy psie!” — pomyślał Jason. Teraz jednak, kiedy wyszło szydło z worka, odczuł ulgę. — Idę na urlop — odpowiedział chłodno. — Zważ tylko — ciągnął Raquil życzliwie — że po takiej małej wycieczce urlop jest o wiele przyjemniejszy. Ma się temat do opowiadania. Na tych nudnych dalekich turach nic się przecież nie dzieje. — I nagle zachichotał. — Ryzyko nie jest większe niż zazwyczaj. Może będziesz miał tylko trochę roboty. Tak. Nie możemy oddać ci najnowszego statku do dyspozycji, rozumiesz. Czas nagli. — Wszystko dla mnie jasne — rzekł Jason ironicznie. — A więc ile lat ma ta skrzynia? — Mniej więcej… — Raquil zaczął się zastanawiać. — No, jakieś osiemdziesiąt do stu lat. W żadnym razie nie więcej — zapewnił. — Nie więcej? — zapytał Jason drwiąco. — Oswój się z myślą, że ja nie pojadę. Raquil przyglądał się z zainteresowaniem własnym paznokciom. — Sądzicie więc — wykrzyknął Jason — że pozwolę się wysłać w diabły? Ta stara skrzynia to dla jakiegoś młodzika najlepsza okazja do zdobycia ostróg! — Wyrwał się z ciasnoty fotela i zawołał od okna: — Najlepszego swojego pilota chcecie dla bzdury wystawić na ryzyko? Odwrócił się i zaczął wypatrywać oknem. Na dachu restauracji lotniska rozsiadła się grupa okrągłych jak kule Laopsan, którym rozgniewany kelner usiłował wyjaśnić — nadaremnie, oczywiście — że mają się łaskawie pofatygować na dół, na parter, gdyż konstrukcja dachowa nie została pomyślana do dźwigania superciężkich istot. Któryś z nich próbował nawet wcisnąć się w jeden z foteli, ten jednakże załamał się pod nim, mimo że fotele wytrzymywały, bądź co bądź, ciężar dwudziestu cetnarów. Znalazłszy się na podłodze, Laopsanin zaczął wymyślać na niewinnego kelnera, co można było poznać po odkształceniu się kulistego ciała w owal. Reszta grupy nie zwracała uwagi na zajście. Jason zdołał już zebrać sporo złych doświadczeń z Laopsanami. Ze szczególnym upodobaniem symulowali nieznajomość ziemskiej mowy, by z tego osiągać korzyści, chociaż nie było Laopsanina, który by nie znał co najmniej dwustu galaktycznych języków i dialektów. W końcu wyfraczony na biało kelner uciekł, gestykulując rozpaczliwie. Jason odwrócił się od okna. — Jeżeli chcesz posłać któregoś z tych młodych, niedoświadczonych smarkaczy — powiedział do Jasona Raquil — to możesz go równie dobrze wyrzucić zaraz przez okno. Ty jesteś jedynym doświadczonym pilotem, którym rozporządzamy. A więc pojedziesz ty. — Odmawiam. — Weź z sobą porządne mydło — ciągnął Raquil rzeczowo dalej — bo sobie w drodze powalasz palce. W wyściełanym fotelu wyglądał na małego. Jason nawet go nie nienawidził. Odliczył kroki aż do biurka. Było ich osiem. Nie spojrzawszy już na Raquila, wcisnął pod ramię obwiązany sznurkiem plik papierów, zabrał z biurka kasetę z danymi co do kursu i bez pożegnania opuścił pomieszczenie. — Na pokładzie jest ktoś, kto ci udzieli wyjaśnień — zawołał Raquil za nim. — Bądź miły dla niego! * Transporter sterczał na wysokość mniej więcej stu pięćdziesięciu metrów w górę. Reflektory dziobowe rzucały oślepiające światło. Jason musiał zmrużyć oczy, kiedy podniósł wzrok. W ostrym świetle uwydatniało się wyraźnie każde załatane miejsce, występowała każda blizna w opancerzeniu statku. Zewnętrzna powłoka sprawiała wrażenie, jak gdyby była pokryta jakimś niezdrowym strupem. Jason chciał znaleźć oparcie na jednej z teleskopowych podpór, ale ręka jego zsunęła się z gładkiej powierzchni. Z metalu spływała czarna oliwa, mieszając się na betonie z wodą w małe, połyskujące jeziorko. Zrezygnowany, wytarł rękę o spodnie. Usiłował zyskać na czasie, odwlec to, co było nieuchronne, niczym delikwent egzekucję, i wmawiał sobie jakąś słabość w nogach. Czuł się godny pożałowania. Wszedł automatycznie na pomost podnośnika; dźwig ruszył z miejsca, skrzypiąc. W nierównych odstępach dawały się odczuć szarpnięcia, jak gdyby winda chciała wypaść z szyn prowadzących. Jason musiał się mocno trzymać, wszelako po dalszym szarpnięciu uchwyt nie ostał się, wobec czego wyrzucił go na zewnątrz z przekleństwem na ustach. Przy śluzie powietrznej podnośnik zatrzymał się, zarzuciwszy w osobliwy sposób, na co Jason nie był przygotowany, tak że byłby nieomal wypadł jak z procy przez otwartą grodź. Szukając oparcia, zmiótł ręką z jakiejś ściany rdzę i resztki szarego pomalowania. Jason wyprostował się i rozejrzał w koło. Śluza powietrzna była zdumiewająco obszerna. W jednym kącie stało zniszczone krzesło ogrodowe, na którym rozsiadł się wygodnie jakiś siwy człowiek. Głowa spadła mu na piersi, a z nosa wydobywały się ciche chrapnięcia. Oparłszy stopy na biegnącej wzdłuż ściany rurze, a ściśle mówiąc: na znajdującym się w tym miejscu zaworze nadciśnieniowym, utrzymywał krzesło w równowadze na jego tylnych nogach. Jason nie wierzył własnym oczom. — Hej tam! — zawołał. — Sprzykrzyła ci się życie? Zechcesz chyba zdjąć natychmiast nogi z zaworu! Każdej chwili przewód może pęknąć! Stary uniósł głowę, sapiąc, mrugnął prawym okiem i odparł niewyraźnie, że podczas snu potrzebne mu jest świeże powietrze. Potem zamknął z powrotem oko, opuścił głowę na pierś i zaczął dalej chrapać. Jason, nieskory do ustępstw, zepchnął nogi przeciwnika z zaworu i spojrzał na niego z triumfem. Stary, jakby go to wszystko zupełnie nie obchodziło, skulił się na krześle jeszcze bardziej. Uwolniony od ciężaru zawór prychnął, rozległ się żałośnie przenikliwy dźwięk i zanim Jason zdołał przeczuć wszystkie następstwa, pancerna grodź zasunęła się, zamykając otwór śluzy powietrznej. Jasonowi zdawało się, że go udusi wściekłość. — Co to ma znaczyć?! — zakrzyknął. — Wypuść mnie natychmiast z tej małpiej klatki! Kto ci pozwolił zamknąć grodź? Natychmiast znów ją otworzysz, rozumiesz? Stary westchnął, podniósł się na krześle i otworzył oczy. — Dobry wieczór, synku — powiedział uprzejmie. Głos ten zabrzmiał jasno i silnie, wcale nie jak głos starca. Człowiek miał może około siedemdziesiątki. Skóra na jego twarzy była ciemnobrązowa i poorana zmarszczkami. Jasnoszare oczy błyszczały wśród niej niby kryształy w płonnej skale. — Nazywam się Jipsy. A grodź sam zamknąłeś, synku. Jason zignorował te słowa. To był szczyt wszystkiego! Rzuci tego gruchota Raquilowi na stół. Niech nim leci sobie ten zasuszony karzeł. Było jasne, że się tu na wszystkim wyznaje. — Wypuść mnie! — domagał się. — Nie możecie mnie przecież więzić, a zmusić już zupełnie nie. Zastanówcie się nad czym innym. Nie myślę tutaj czekać, aż mi się ten gruchot pod tyłkiem rozleci! Jipsy westchnął ulegle: — Jak sobie życzysz. Obrócił się na krześle o dziewięćdziesiąt stopni, uniósł nogę i postawił stopę na zaworze. Prychanie ustało. Po kilku sekundach rozległ się ten sam wstrętny dźwięk, który Jason usłyszał podczas zasunięcia się grodzi. Stalowa ściana odsunęła się powoli z powrotem w płycinę. Zimne powietrze nocne wpadło orzeźwiająco w pomieszczenie śluzy. — Dobranoc! — rzucił Jason, wychodząc. Wszedł na chwiejny pomost i czekał na to, że ten ruszy. Ale nic podobnego się nie stało. Usłyszał ze śluzy głos Jipsy’ego: — No tak, synku, nie chcesz zatem lecieć tym gruchotem? — Nie! — odkrzyknął Jason. — Poszukajcie sobie kogoś głupszego. Skoczył kilka razy z siłą na pomost, aby wprowadzić znów w ruch zakleszczony pojazd. — Nie w smak ci to, co? — krzyknął Jipsy. — Nie. — Ostatecznieś pilot czterogwiazdeczkowy, co? — Tak! — A taki nie chwyci już starego węborka do łapy, co? — Nie! — ryknął Jason i wymierzył windzie kopniaka. — Jesteście do lepszych rzeczy przyzwyczajeni, co? Nadusić guziczek i frrrrt… już się jedzie. Jason schwycił się za bolącą nogę. Czuł się wydany na łup nadziemskich potęg. Zdawało się, że wszystkie moce niebios i piekieł sprzysięgły się przeciwko niemu, a Stary wydawał się emisariuszem samego Lucypera, transporter zaś otwartą bramą do piekielnych czeluści. Świat był niesprawiedliwy. Wsadził głowę do śluzy. Jipsy siedział jeszcze dokładnie tak, jak go pozostawił. — A czego ty właściwie chcesz? — zapytał Jason. — Czyś przyszedł tutaj, żeby mi prawić kazania? — Ja mam ci udzielić wskazówek — odparł Jipsy. — Ty? „Dowcipniś” — pomyślał Jason. — Z was, młodych szczeniaków, nikt już przecież nie wie, jak się obchodzić z prawdziwym statkiem kosmicznym — ciągnął Jipsy dalej. — Możesz, synku, być spokojny: wszystko tu posprawdzałem i ponaprawiałem. Jason, aby nie stać dalej w schylonej pozycji, wszedł znów do śluzy powietrznej. — A co jest z tą grodzią? — zapytał ostro. — Nic takiego, nic, synku. — Przestań wreszcie z tym „synkiem”! — krzyknął Jason i urwał wystraszony, bo wyszedł mu z gardła głos silniejszy, niż zamierzał. — Zawór jest trochę nieszczelny — ciągnął Jipsy spokojnie dalej — to i drzwi się czasem same zamykają. Trzeba zawór chwileczkę przytrzymać i zaraz szybko wyskoczyć. Jak się człowiek pospieszy, to wszystko jest w porządku. Nie było zupełnie części zamiennych, rozumiesz. Ale w kosmosie tego i tak nie potrzebujesz. Tam zresztą możesz grodź obsługiwać tylko ręcznie. Napęd ręczny zawsze jeszcze jest najpewniejszy. — Potwornie uspokaja, jeśli się to wie — stwierdził Jason. — No widzisz, synku — zawołał Jipsy wesoło. Zdjął nogę z zaworu i wstał. — Zatroszczyłem się o twoje bezpieczeństwo, i to bardziej, aniżeli myślisz. Możesz więc być zupełnie spokojny. Twoje rzeczy ktoś tutaj przyniósł, o całą resztę ja się postarałem. Podczas gdy grodź zewnętrzna zawarła się ze skrzypieniem, Jipsy znikł przez wewnętrzną. Jason wahał się, ale powrót został mu odcięty. Stary kilkoma ciosami zapędził go w matnię. A przy tym Jason prawie tego nie wyczuł. — No, chodź już! — zawołał Jipsy. — Pokażę ci swoje muzeum. Zauważysz na pewno, że nie jest wcale takie złe, jak na pierwszy rzut oka wygląda. Jason przelazł przez otwór i poszedł za Jipsym, idącym kilka kroków przed nim. Przejście było ciasne i zabrudzone. — Przyzwyczaisz się do niego — zaczął Stary znowu. Postukał kostką palca o ścianę. — Można je, doprawdy, polubić. Zobaczysz, że ma nawet charakter. A co już też mają w sobie te nowoczesne statki? Wszystko na nich funkcjonuje, żadnej usterki! Skąd więc one mogłyby nabrać jakiegoś charakteru? Jason nie bardzo rozumiał, do czego zmierza Jipsy, nagle jednak z niewytłumaczalnej przyczyny poczuł sympatię do osobliwego starca. Chciał kiwnąć na znak zgody, gdy wtem coś go uderzyło silnie w prawą nogę. Musiał się oprzeć ręką o ścianę, aby nie stracić równowagi. W dół chodnika przemknęło jakieś jasnożółte zwierzę i znikło jak widmo za najbliższym narożnikiem. Wszystko stało się tak nagle, że Jason nawet nie mógł rozeznać, czy było to jakieś ziemskie stworzenie czy nie. Zanim zdobył się na zapytanie, Jipsy bąknął mimochodem: — To był Janina. On poluje na myszy. — Jak to „on”? — zapytał zdumiony Jason. — Myślę, że ten stwór zwie się Janiną. Co to w ogóle jest i skąd się biorą myszy? Obejrzał się nieufnie. Jipsy wyprzedził go znów o kilka kroków. — Ten stwór — odparł z wyrzutem w głosie — to jest zupełnie normalny kot. Jason nie mógł widzieć, że wyszczerzył przy tym zęby w osobliwym uśmiechu. — Ależ tutaj nie zoo — rozeźlił się Jason. — Może mam przetransportować jeszcze ładunek kanarków?! Nie dziwiłoby mnie, gdybyś w komorze reaktorów trzymał schowanego jakiegoś kaleopenzaura. — To byłoby dla niego idealne miejsce — odparował Jipsy. — Bo przecież nie mogą one żyć bez potężnej dawki promieni Roentgena. Wszystkim żywym stworzeniom, jeśli znajdą się w obcym otoczeniu, należy stwarzać warunki właściwe ich środowisku. Jason czuł się niepewnie, bo trudno było odróżnić u Jipsy’ego żart od wypowiedzi na serio. — Słuchaj no — powiedział — czy zamierzasz sobie ze mnie kpić? — Uważaj! — ostrzegł go Jipsy. — Tutaj jest kałuża. Z cienkiej rurki biegnącej tuż nad podłogą wyciekała jakaś rdzawobrunatna ciecz i spływała cienką strużką do dołka w podłodze, w którym się uzbierało małe jeziorko; z niego znów wypływał mętny strumyczek, znikający za odeskowaniem ściany. Jason musiał zrobić długi krok. Chwycił Jipsy’ego za rękaw. — Nie potrzebujesz się naprawdę wcale martwić — rzekł Stary. — Przysięgam ci: jak polecisz, wszystko będzie funkcjonowało. To bardzo wrażliwy statek. Ja sam latałem nim przez wiele lat. Bo to tak jak z człowiekiem, który z koła podbiegunowego przenosi się w strefę tropikalną. Taki człowiek choruje. A gdy tylko wróci w stare strony, zaraz zdrowieje. To zaś są jego rodzinne strony, synku, on jest przyzwyczajony do kosmosu. Znasz ty się na elektryce? — Jako tako — odparł Jason — ale… — Bo to mianowicie jedyna rzecz, która mi od czasu do czasu sprawia kłopoty. Ale ty dasz robię radę. Latałeś już na znacznie bardziej skomplikowanych skrzyniach. Znaleźli się przed wejściem do centrali sterowniczej. Jipsy poprosił Jasona, żeby wszedł, sam zaś znikł, nie zaczekawszy na odpowiedź. Jason spojrzał w głąb chodnika. Kot nie zjawił się ponownie. Lecz i bez kota widok, jaki się mu przedstawił, był wystarczająco deprymujący. Ściany były powyginane i podrapane. Całe pokolenia kosmonautów, bez wątpienia pod naporem nie wyżytego popędu twórczego, ozdobiły szarość ścian wytworami własnej fantazji, która widocznie była płodna jak podzwrotnikowa dżungla. Oto tam potworny wąż latający pokrywał ścianę na długość pięciu metrów. W jego zakręcony ogon ktoś inny wmalował skąpo odzianą dziewicę, podczas gdy kolejny „twórca” wcisnął dziewoi do ręki ordynarną butelkę wódki, która została — niechybnie przez jakiegoś moralistę — unieszkodliwiona za pomocą dwóch skrzyżowanych jaskrawoczerwonych belek. Jason postanowił usunąć podczas lotu wszystkie te potworności i pomalować cały ganek czysto i na jasny kolor, wzorując się na czyściuteńkich pomieszczeniach swego dalekodystansowego krążownika. Gdy wszedł do centrali, Jipsy klęczał przed otwartym szybem kablowym i manipulował narzędziami. Z leżącego w stanie odkrytym połączenia elektrycznego przeskakiwała w równomiernych odstępach czasu, sycząc i trzaskając, centymetrowa, błękitno świecąca iskra. Wyglądało to jak płomień wylotowy z jakiejś broni palnej. Rozpoczęła się egzekucja statku. Cały pluton złożony z obwodów połączeń i przekaźników ustawił się w szeregu, a stary mózg elektronowy był oficerem dowodzącym, trochę wprawdzie już sklerotycznym, co doprowadziło do niedopuszczalnego wzrostu jego oporu elektrycznego, ale możliwym jeszcze do wykorzystania w komendach: Celuj! Pal! To potrafił każdy elektroniczny jołop. Jason chciał skapitulować. Wobec już, już nadchodzącej katastrofy nie wydawało mu się to wcale hańbiące. Spoglądał na zgięte plecy Jipsy’ego, który teraz znikł w szybie całkowicie. Wystawały z szybu tylko jego nogi. Niekiedy głucho, jak gdyby z jakiegoś grobowca, rozbrzmiewało przekleństwo. Na pytanie Jasona, czy mógłby pomóc, Jipsy zaprzeczył twierdząc, że niebawem będzie gotów. Jason rozejrzał się w koło. Pomieszczenie było koliste. W środku znajdował się główny pulpit sterowniczy w kształcie litery U, wraz z dwoma stanowiskami pilotów, z których tylko jeden miał odpowiednie uprawnienia, albowiem od lat już loty bliskie Ziemi były obsługiwane przez jednego pilota. Sufit pomieszczenia sklepiał się w kopułę wysokości pięciu metrów; rozpościerał się z niej panoramiczny widok na pędzące nad statkiem chmury, pomiędzy którymi pokazywał się od czasu do czasu kawałek gwiaździstego nieba. Panująca przy tym kompletna cisza przejmowała Jasona zgrozą. Przypuszczalnie nie były włączone mikrofony zewnętrzne, może też nie funkcjonowały. Tak przeto obłoki płynęły po niebie w bolesnej ciszy, jak gdyby chciały zataić swój bieg, a obserwatorowi zasugerować jakiś sen. „Przynajmniej panorama jest w porządku” — pomyślał z ulgą Jason. Spojrzał niżej. Ściany wyglądały tutaj jeszcze gorzej niż w chodniku czy w śluzie. Kreacje obrazowe podobne były do pełnego fantazji malarstwa jaskiniowego, pośród którego rozpościerały się tłuste plamy brudu i bryzgi farb, poprzecinane chaotyczną plątaniną drapań i rys. Częściowo brakowało odeskowania, wskutek czego otwierał się widok na kable i przewody, które sprawiały prażenie kruchych i łamliwych. Rozchodziła się woń rozgrzanych izolacji. Tu i tam kapało z jakiegoś kołnierza rury albo syczał mały obłoczek białej pary. Jason potrząsnął z niedowierzania głową. Nie mógł sobie wyobrazić, że toto ma lecieć. Przy starcie rozlegnie się, przypuszczalnie huk, po czym sto tysięcy cząstek obierze własne drogi. Wyobrażenie takiego zdarzenia rozweseliło go na chwilę w osobliwy sposób. Wszelako potem nastąpił w nim wybuch buntu. Doprawdy, stopień zmurszenia statku przekraczał znacznie możliwość zachowania przez niego zimnej krwi. Przez całe życie nie miał powodu do handryczenia się o własny los. Co wziął w ręce, to prosperowało. Subtelne wyczucie podpowiadało mu zawsze, gdzie jakaś sprawa ma szansę powodzenia, a gdzie ich nie ma. Był jak poszukiwacz złota, który węchem wyczuwa bogatą działkę złotodajną i nigdy nie podejmuje zbędnej roboty, nigdy nie traci czasu na marne. To była jego recepta na sukces. Przyczłapał się Jipsy. — Nie musisz się zrażać takimi drobnostkami — powiedział spokojnie. — Wszystko jest w najlepszym porządeczku. Zobaczysz, jak doprowadziłem wszystko elegancko do funkcjonowania. Maszynka pracuje, wierz mi tylko. — Tak, pracowała wczoraj może lub przedwczoraj! — wykrzyknął Jason, rozgoryczony tak wielką dozą egoizmu. — Tymczasem połowa agregatów rozstała się z tym światem. — Przesadzasz, synku. — Jipsy uśmiechnął się filuternie. — Gdyby już coś rzeczywiście miało nie funkcjonować, to może chodzić tylko o jakieś tam podrzędne sprawy, które z łatwością załatwisz od ręki sam. Lecieć takim stateczkiem to, ostatecznie, nie każdy potrafi. — Gwiżdżę na zaszczyt! — zawołał Jason. — Czy już zabunkrowano drewno i węgiel, abym mógł przystąpić do rozgrzewu maszyny parowej, czy napełniono świeżo klepsydrę, żebym się nie pomylił na przykład o jedną tysiączną sekundy? Zaraz zabiorę się do napełniania lamp naftą! Jipsy wyszczerzył zęby w uśmiechu. Fałdki na twarzy zrobiły mu się głębsze: — Stałeś się wygodny, synku. Kto w życiu przywykł latać wielkimi skrzyniami, szybkimi jak promienie świetlne, ten zrobił się delikatnym elegancikiem, co? A wtedy człowiek nie chce sobie już walać rączek. Masz swoje wygody, które ci stwarza nowoczesny sprzęt, jesteś sobie panem komendantem, flirtujesz z pięknymi kobietami… — Uśmieszek zastygł na twarzy Jipsy’egq, jasne jego oczy spoglądały uważnie. — Alpha Centauri, Orion tam i z powrotem; cztery gwiazdki i Ogon Komety na kołnierzyku, a nawet nie czterdzieści lat życia. — Bzdury — mruknął Jason. — Może ponadto sądzisz, że się boję? — Dlaczego miałbyś się bać? — odparł Jipsy. — Transporter zwolniono do odbycia lotu. Wygląda akurat gorzej, niż to jest w rzeczywistości. Ty jesteś jedynym osiągalnym kosmonautą z doświadczeniem. A bryczka musi na Wenus. Gdybym był kilka lat młodszy, sam bym poleciał. Argumentów tych nie można było zignorować. — Tak, tak, przestań już, na miłość boską! — wyrzucił z siebie podrażniony Jason. — Powiedz tylko, że nie macie tu, na placu, ani jednego pilota, który by tego nie potrafił. — Nie, owszem, mamy takich, synku — odparł Jipsy chłodno. — Tych z flotylli awaryjnej. Może zapytamy którego z nich. A potem niech gdzieś zdechnie jakaś załoga, bo nam zabraknie lotnika w razie katastrofy. Gdyby się dało, to musiałby wyręczyć pana komendanta jeszcze dobry Bóg, co? — Diabeł byłby bardziej na miejscu — mruknął Jason, zafrapowany. — Gdzieś ty się tego nauczył, synku? — powiedział stroskany Jipsy. — Toż to legiony nauczycieli się mordowały, żeby z ciebie zrobić człowieka, i co z tego wyszło? Cały ich trud poszedł na marne. No tak, gdzie nic nie rośnie, tam też nic nie urośnie. Głos Jipsy’ego leżał Jasonowi kamieniem na wątrobie. Usiłował strząsnąć z siebie ten udręczający ciężar, lecz on wgryzł mu się zażarcie w ciało jak kot. Jason stawał dębem jak ujeżdżany koń, a mimo to czuł już, że jednak ulegnie. Jego opór był raczej kwestią formalną. Pod stopami dygotał mu gotowy do startu statek, w powietrzu migotał pył. Wyziewy oliwy ciągnęły przez wentylatory, zwykły niepokój rozpływał się mu po ciele, a jednak nie ‘chciał się tu jeszcze poczuć jak w domu. Jason spojrzał na Starego. Ten niespodziewanie przymrużył oczy. Roześmiali się. Wybuchnęli niepohamowanym śmiechem, przerwanym gwałtownie na skutek przytłumionego łomotu. Rysy twarzy Jasona stężały. Był to osobliwy hałas, zmieszany jeszcze z innymi odgłosami, niemożliwymi do określenia. — Co to jest? — wyszeptał. — To będzie Janina — odparł Jipsy, niewzruszony. Poszedł w stronę rozlegającego się hałasu i otworzył jakąś klapę wentylacyjną. Z otworu wyskoczył Janina. Pokryty cały pyłem, wpadł Jipsy’emu pod nogi, zatrzymał się jednak szybko i zaczął czyścić: Zanim Jason zdołał dać wyraz swemu zdziwieniu, Jipsy zauważył: — On też nazywa się Janina. — Zakłopotanie swoje pokrył uśmiechem. — Wiesz, tak chciała moja żona. Nic się więc nie dało zrobić. Zresztą to i tak obojętne. Jason wbił w kocura wzrok jak zahipnotyzowany. — Niech ci, synku, nie wpadnie czasem do głowy wołać na niego „Jan”. Wtedy nie usłucha i możesz czekać, tatka, latka. — Co to ma znaczyć? W Jasonie rodziło się złe podejrzenie. Czyżby ten kocur miał też lecieć? Do wszystkiego, co mu się tu przeciwstawiało, jeszcze to bydlę, które przyczaiło się tam, w kącie, wybałuszając bezczelnie ślepia, wielkie jak młody tygrys, o żółtej sierści i zielonych oczach. O nie, tu teraz koniec kpiny, definitywny koniec. Jeżeli już zajął się tą monstrualną rakietą, można to było, bądź co bądź, wytłumaczyć jego pasją do zawodu kosmonauty. Lecz to kocisko? Nikt nie mógł żądać odeń zrozumienia dla kota, choćby on sam miał najlepsze chęci. — Spodziewam się, że go stąd zabierzesz — powiedział Jason stanowczo. — Popatrz tylko — głos Jipsy’ego zabrzmiał łagodnie niczym głos kaznodziei — on tu przecież mieszka, to jest jego dom. Przyzwyczaił się do tego otoczenia. Wyrzucenie go stąd byłoby postępkiem nieludzkim. — A o mnie chyba już wcale nie myślisz! — obruszył się Jason. — Ja mam ponosić trud przewiezienia tego śmiesznego mruczka na Wenus. I do tego jeszcze pilnować dzikiego zwierza? — On jest potulny jak baranek — stwierdził Jipsy — i podaje łapkę. Zawołał na kocura. Janina zaczął prychać z niezadowoleniem. — Świeżo złapany rak wandalucki nie mógłby być bardziej dziki — zawołał Jason. — Lepiej zabierz go stąd. Byłoby przecież rzeczą niemiłą, gdyby na Wenus zajechały tylko moje obgryzione kości. Przypuszczam, że robiłbyś sobie wyrzuty. Janina długim susem skoczył na pulpit sterowniczy i zaczął się przyglądać Jasonowi z zainteresowaniem. — A co on w ogóle żre? — zapytał Jason, który znał koty jedynie z ogrodu zoologicznego, i odsunął trochę swój fotel, aby uzyskać większą swobodę ruchów. — Nie potrzebujesz się wcale o to martwić. Zaopatruje się sam i oszczędzi ci trudu nastawiania łapek na myszy. Ponadto jest czyściutki. Tym samym Jipsy zdusił w zarodku ostatni rozpaczliwy zarzut Jasona. Wątpliwości szarpały nim na wszystkie strony. Jeżeli kocur rzeczywiście chwytał myszy, do których kosmonauta czuł nieprzezwyciężony wstręt, a co do reszty mógł zaufać Jipsy’emu, to zabranie Janiny w podróż było może jednak korzystne. Nie mając zupełnej pewności, tarł ręką podbródek i myślał intensywnie. — Przywykniesz do niego szybko — powiedział Jipsy, który zauważył rozterkę Jasona. — A oprócz tego jest to wyśmienity kompan do towarzystwa. Nie będziesz się przy nim nigdy nudził. — Słowa te miał sobie Jason przypomnieć nieco później z goryczą. — To przywiązany przyjaciel, niezbędny pomocnik w trudnych sytuacjach — dopowiedział Jipsy z miłym uśmieszkiem. Kocur wyprostował się i skoczył Jasonowi na kolana. Ten wzdrygnął się i znieruchomiał, jednakże nie odważył się zepchnąć Janiny. Kocur zaś stanął na tylnych łapkach, przednie oparł na barkach Jasona i zaczął ostrożnie chwytać jego ucho. Nie bolało to nawet. Jasona ogarnęło uczucie, jak gdyby leżał na gilotynie i miał każdej chwili usłyszeć świst spadającego topora. Niespodzianie Janina zaczął mruczeć mu poufale do ucha. Następnie zeskoczył na podłogę i znikł w chodniku. Jason zaczerpnął głęboko powietrza. — On cię lubi — zapewnił Jipsy. — Będziecie się wspaniale rozumieli. Jason, niezdolny już do opierania się, skinął potulnie głową, gotów teraz znieść cierpliwie wszystko, cokolwiek by los zesłał. Kiedy po upływie kilku godzin żegnali się przy windzie, Jason zapytał nagle: — Czy uczyniłeś już kiedyś cokolwiek bez łączenia z tym określonego celu? Myślę: tylko tak sobie, żeby osiągnąć jakieś nieokreślone zadowolenie. Jipsy zmierzył go, zaskoczony. Nie oczekiwał takiego pytania. — Sądzę, że jest to kwestia nastawienia się. Jeden musi zawsze wiedzieć, co go czeka, inny znów żyje niespodziankami, które przynosi każdy dzień. Ja chyba należę do tego drugiego gatunku ludzi. Zawsze potrzebna mi była radość wywoływana codziennym zaskoczeniem. — Ale czy nie jest to straszliwa sprzeczność w stosunku do planowego życia? — Nie — zawołał Jipsy. — Na pewno nie. Pokiwał Jasonowi. Winda ruszyła z miejsca, rzucając, i znikła szybko w dole. — Nie daj się zniechęcić, synku! — krzyknął Jipsy z ciemności. — Ostatni musi cierpieć za grzechy innych! Śmiech jego został rozdarty przez wiatr. * Spokój nocny zrobił Jasonowi dobrze. Sen miał głęboki, toteż wypoczął znakomicie. Mniej więcej godzinę przed wyruszeniem w drogę obudził go łagodny głos, który w uprzejmych słowach zachęcił do wstania. Ktoś powiedział „Dzień dobry!” i przypomniał Jasonowi o czekającym go starcie. Rozwarł oczy. Z ekranu uśmiechała się doń młoda dama, paplająca swoje ranne powitanie. Na fotelu obok stolika Jason zauważył Janinę. Kot okręcił puszystym ogonem przednie łapki i mruczał melodyjnie. Jason wyłączył młodą damę, spojrzał ostro na kocura, co spowodowało ustanie mruczenia, i zapytał: — Jak się tu dostałeś? W tymże momencie pytanie to wydało mu się beznadziejnie śmieszne. Odniósł wrażenie, że słyszy kogoś mówiącego słowa: „To cię nic nie obchodzi”. Ku własnemu zdumieniu stwierdził, że osobliwe zdarzenie prawie wcale go nie poruszyło. Z senną obojętnością postanowił wierzyć, że mu się śniło, i zignorować kota. Istotnie, kiedy Jason po trzech przysiadach spojrzał na krzesło, Żółty znikł bez śladu. „No więc” — pomyślał z ulgą. Później tak go zajęły przygotowania do startu, że niezwykły początek dnia uleciał mu z pamięci. Start odbył się bez komplikacji. Szary olbrzym, pełen blizn, tkwił pewnie na swym płomiennym ogonie i znikł z hukiem w słabym brzasku wstającego dnia. Statek słuchał nowego pana nieco ociężale, jak gdyby musiał do niego wpierw przywyknąć, wszelako doświadczony pilot zgrał się szybko z jego charakterystycznymi właściwościami. Napędy pracowały regularnie i statek nabierał szybkości w granicach tolerancji. Po opuszczeniu atmosfery Jason zwiększył przyspieszenie do maksymalnej wartości. Podłoga zaczęła nieznacznie wibrować, statek przebiegało jakieś słabe stękanie, lecz docisk pozostawał stały; generatory siły ciężkości pracowały bezbłędnie. W dwie godziny później Jason przechylił się z zadowoleniem w tył. Zostawił za sobą tor księżycowy. Po kilku nieistotnych korekturach statek wszedł na kurs. Jason odprężył się i zamknąwszy oczy, przysłuchiwał się równomiernym szmerom skomplikowanego organizmu, który go otaczał. Skoncentrowanie przeżyte w minionych godzinach nie zmęczyło go zbytnio; był szczęśliwy. Bał się myśleć o tym, skąd się to bierze. Coś lekkiego niby pajęczyna łączyło go z owym nowym światem, w którym Jipsy chciał mieć swoje mieszkanie. Jason uśmiechnął się. Myśl o oryginalnym starcu dawała zadowolenie i spokój, który pozwolił mu położyć głowę na tylnym wezgłowiu, pokrytym ciemnymi plamami. Nagle wydało mu się, że słyszy czyjś głos mówiący donośnie obok niego: „Musisz zatelefonować do żony, Jasonie”. Zdumiała go siła imaginacji, tak wyraźna i napierająca, że czekał teraz niecierpliwie na połączenie. Ogarnęła go taka sama niecierpliwość, jaką odczuwał przed pięciu laty, kiedy połączyła ich wzajemna miłość. Pozdrowili się czule, a kiedy żona przemówiła, uwagę Jasona zwróciła jakaś zmiana w rysach jej twarzy. Wydawało mu się niewiarygodne, by mogła się tak odmienić w krótkim okresie czterech dni. Zauważył nagle żywy niepokój w jej rysach, tak nowy, tak zaskakujący dla niego, że go to niemal przeraziło. Również jej rozczarowanie wywołane tym, że jedzie na Wenus, było inne niż zazwyczaj: jakby bardziej przesycone tkliwością, smętkiem. Może twarz jej stała się łagodniejsza, smutek — głębszy, pogoda ducha — jaśniejsza. Czyż było możliwe, żeby jej ekspresywność — czego nie zauważył — przybrała na sile niczym rzeka, która wiosną przestaje być spokojna? Zaskoczony i speszony, opowiadał o otrzymanym zleceniu, ale tylko rzeczy najkonieczniejsze. Jedynie o Jipsym zdał sprawę dokładnie, mówił o nim niemal czule, jakby o przyjacielu. Pozwoliła mu mówić, a od czasu do czasu godziła się na opuszczenie jakiegoś szczegółu, gdy chciał zataić coś nieprzyjemnego. Twarz jej była rozradowana, kiedy mówił, a czasem uśmiechała się trochę, będąc zdania, że to korzystne, iż leci na Wenus. Nie była zachwycona tą podróżą, ale uznała ją za dobrą i konieczną, bo potem przecież zobaczą się, staną tuż przed sobą, położą się obok siebie — jak zawsze. Tak było dobrze. Jason był wdzięczny za milczącą wyrozumiałość żony i odczuł naraz chęć, żeby opowiadać więcej. Tak więc ostatnia część relacji, w której Janina odegrał ważną rolę, wypadła szerzej i barwniej. Pobudzony pogodnym usposobieniem żony, Jason odczuł komizm swego położenia i skończywszy, wybuchnął śmiechem. Nagle jakiś głos obok niego odezwał się łagodnie, ale z naciskiem: — Przestań wreszcie z tym gadaniem. Jesteśmy już w drugiej strefie kontroli. Zamelduj się łaskawie w stacji orbitalnej. — Co to jest? — zapytała żona. — Czy ktoś jest z tobą na pokładzie? Śmiech zamarł Jasonowi na wargach: — Ależ nie, nie — wybąknął. Spojrzał przy tym ostrożnie w lewo, jakby się tam spodziewał zobaczyć Belzebuba we własnej osobie. Lecz nie można było odkryć nic niezwykłego. Tylko Janina siedział na krawędzi pulpitu sterowniczego i bawił się jakimś przełącznikiem. — To nic! — zawołał Jason z ulgą. — Janina bawiąc się uruchomił kanał stacji orbitalnej. Widocznie chce mi tam jakiś dowcipniś zwrócić uwagę na moje obowiązki. Pożegnał się spiesznie. Po zniknięciu obrazu żony wziął do ręki plastykową filiżankę, z której właśnie pił kawę, rzucił nią z wściekłością w Janinę i odwrócił się ku aparatowi radiowemu, żeby wykonać, co należało. Kiedy chciał rozpocząć stereotypowy meldunek, zauważył kątem oka jakiś ruch. Miał akurat jeszcze tyle czasu, żeby schylić głowę i uniknąć uderzenia powracającej z wielkim rozpędem filiżanki. Uderzyła z brzękiem o ścianę. Na ekranie ukazała się pełna oczekiwania twarz dyżurnego pracownika stacji orbitalnej. Jason załatwił szybko zwykły meldunek. Streścił się, gdyż najważniejsze informacje, łącznie z wartościami odnoszącymi się do funkcjonowania jego ciała, były i tak przekazywane automatycznie, Kiedy, skończył, wyłączył urządzenie i obejrzał się w koło. Janiny nie było. Zaczął szukać filiżanki i znalazł ją na podłodze koło wejścia. Wyglądała jak zwykle: kilka wyschniętych resztek kawy na białym spodzie — żadnego punktu zaczepienia. Zamyślony wrócił na swoje miejsce i usiłował zrekonstruować przebieg minionych pięciu minut. Filiżankę rzucił faktycznie, i faktycznie znalazł ją znowu koło drzwi. Jak się tam dostała? Ponieważ nie chciał uwierzyć w cud, a nie zachodziła nagła potrzeba zwątpienia we własną zdolność postrzegania, przeto rozwiązanie zagadki było tylko jedno: Janina. Coś z tym kocurem nie było w porządku. Wstał ostrożnie i zaczął przeszukiwać centralę. Ale Żółtego jak nie było nigdzie, tak nie było. W końcu Jason zaniechał poszukiwań. Poczuł głód, bo od rana nic nie jadł. Przed udaniem się do spiżarki założył wygodne pantofle. Tuż za wejściem potknął się o blachę leżącą na podłodze ganku. Chodziło o jedno z obić sufitu, leżące tam pośrodku drogi niczym zgubiona przez kogoś chusteczka, nieco zmięta i brudna. Jason podniósł blachę, zważył ją w ręce i zaczął badawczym wzrokiem obserwować otwór ponad sobą. Wyłaziły z niego rury i kable, ciągnące się z głębin statku i znów gdzieś znikające. Widocznie obluźniły się zamocowania obicia. Jason oparł blachę o ścianę i postanowił naprawić to uszkodzenie później. Przygotowując sobie posiłek, zapomniał o blasze. Kiedy wrócił do centrali, Janina leżał leniwie na siedzeniu drugiego pilota. Pomieszczenie napełniały odgłosy trzasków, metaliczne brzęki i ludzkie wykrzykiwania. Jakiś film historyczny rozwijał na ekranie hałaśliwą akcję. Janinie zdawało się to podobać. Kot w ogóle nie spojrzał na Jasona, tylko śledził uważnie fabułę filmu. Jason nie mógł sobie przypomnieć, by włączył program rozrywkowy. Postawił na pulpicie sterowniczym filiżankę i gorącą patelnię, po czym szybkim ruchem złapał Janinę. Bez najmniejszej próby obrony kocur pozwolił się zamknąć w koszu do papieru, splecionym z drutu o ciasnych oczkach i zaopatrzonym w dobrze zamykającą się przykrywę; kosz pochodził prawdopodobnie jeszcze z czasów przed wynalezieniem generatorów siły grawitacji. Stanowił, jak się wydawało Jasonowi, znakomite więzienie, wygodne i pewne. Janina zwinął się w kłębek na dnie kosza i śledził stamtąd prowadzoną na śmierć i życie walkę dwóch załóg pirackich. Zadowolony z odniesionego sukcesu, Jason zajął się posiłkiem. Od czasu do czasu rzucał spojrzenie na ekran. Jadł z apetytem, pił małymi łykami aromatyczną kawę i z tego powodu wyleciało mu z głowy zagadnienie, kto mógł włączyć odbiornik. Był to jeden ze zwykłych kiczów, wyświetlanych przez ziemski program regionalny specjalnie dla kosmonautów. Wprawdzie Jason nigdy zupełnie jasno nie pojął związku między jednym a drugim, jednakże czyniąc z rzeczy koniecznej cnotę, tolerował z obojętnością te „programy dla kosmonautów” przez całe lata. Wszelako tym razem odczuł zaserwowaną rozrywkę wręcz jako natręctwo. Potrząsnął z westchnieniem głową i zebrał skórką od chleba tłuszcz z patelni. Uczynił to tak automatycznie, że nie przyszło mu wcale na myśl, iż po raz pierwszy od czasu, kiedy stał się dorosły, dopuszcza się tak barbarzyńskiego zachowania przy stole. Na krążowniku pasażerowie ziemscy spożywali posiłki zwykle razem z załogą w Białym Salonie, podczas gdy pozaziemscy żywili się indywidualnie, odpowiednio do własnych przyzwyczajeń życiowych. Wytwornym posiłkom towarzyszyła pobudzająca trawienie muzyka międzygalaktycznych mistrzów, której dobór komendant zobowiązany był pozostawić swojej każdorazowej partnerce przy stole. Jedzono ze srebrnych tac. Sztućce były ręcznie wykonanymi mistrzowskimi dziełami superstellarnych artystów. Nad aksamitnozielonymi dywanami zwisały birłe jak śnieg obrusy. Kelnerskie roboty podawały z nie narzucającą się grzecznością wszystkie podniebienne rozkosze Drogi Mlecznej. Jason poczuł się syty i bez żenady pozwolił sobie na to, że mu się odbiło. Nawet nie zasłonił ust ręką. — Prosię — rzekł ktoś z tyłu, czego Jason z powodu wzmagającego się hałasu filmowego nie dosłyszał. W chwili kiedy się zdecydował na wyłączenie filmu, jakieś zakłócenia dźwięku przerwały głośną scenę. Przez dwie sekundy bohater filmu: jakiś muskularny kapitan piratów, który właśnie był w trakcie odszyfrowywania zakodowanego tajnego dokumentu, mógł się wywnętrzać zaledwie w teatralnej pantomimie, zanim udało mu się kontynuować nieco chrapliwym głosem: „Puchowe pióra, beczki z musztardą… na górskiej hali, tam się nie grzeszy… erkucaksytekl, kicpadwahoheliotrof, permanentnie aksjalnie, radialnie, tam do kata, zaćmienie słońca… dwa kreska bakburta — ognia!” Podczas osobliwego monologu rozbrzmiewał z więzienia Janiny jakiś przerywany grzechot. Jason nie zwracał na to uwagi, co miało się o — kazać błędem. Klął na byle jaki film i wadliwą transmisję. Równocześnie był zadowolony, że autorowi filmu nie powiodło się kontynuowanie fabuły. Obraz zgasł. Jason wstał i spojrzał na kosz do papieru. To, co napotkał jego wzrok, wywołało mu gęsią skórkę na plecach. W drucianej plecionce wycięty był dwudziestocentymetrowy kwadrat i położony zgrabnie obok powstałego otworu. Kosz był pusty; Żółty podjął udane wyłamanie się. Jason nie chciał wierzyć własnym oczom. Dopiero gdy wziął do ręki wyciętą plecionkę drucianą i zadrasnął się ostrą krawędzią odcięcia, musiał się pogodzić z oczywistym faktem: Janina z widoczną łatwością i nieprawdopodobną czystością przegryzł żelazny drut dwumilimetrowej grubości. Pomimo braku doświadczenia ze zwierzętami stało się dlań jasne, że żaden kot nigdy nie mógł być zdolny do takiego wyczynu. Ciągle był jeszcze zdumiony, gdy ktoś w głębi chodnika zaczął głośno gwizdać znaną powszechnie melodię. Jason upuścił drut i rzucił się ku drzwiom. Chodnik był pusty. Któż by tam mógł być?! Pot wystąpił mu na czoło. Poczuł się chory i bezradny. Wzrok jego powędrował wzdłuż chodnika. Wtem przypomniał sobie oderwaną i spadłą blachę w ganku. Nie wierząc własnym oczom przekonał się, że miejsce, gdzie ją odstawił, jest puste i że blacha, porządnie zamocowana, znajduje się na suficie we właściwym miejscu. Podszedł bliżej, wyprostował się i potrząsnął umocowaniami. Następnie opuścił rękę i popatrzył na nią jak na jakiś obcy przedmiot: zwisała mu u ramienia, wielka i ciężka. Potrząsnął nią. Ręka zadyndała w tę i tamtą stronę. Jason przymrużył oczy i zaczął poprzez szparę między powiekami mrugać to na prawo, to na lewo: malunek węża tkwił niewzruszenie w swoim miejscu na ścianie. Uczucie jakiegoś nacisku rozprzestrzeniało mu się od żołądka poprzez całe ciało; nie powinien był brać do jedzenia tyle tłuszczu. Jason nie opuścił jeszcze toalety, kiedy z głośnika rozebrzmiał jakiś łagodny głos, który wzywał komendanta, by przyszedł do maszynowni. Wezwanie zostało powtórzone dwukrotnie, po czym w głośniku coś zatrzeszczało. Jason, zamierzający właśnie opuścić ubikację, usiadł z powrotem na miejsce, z którego się co dopiero podniósł. Jakieś mrowiące napięcie zaczęło przeszywać go od czubków palców poprzez ramiona aż do skóry na głowie. Wydawało mu się, że czuje trzask wyładowań elektrycznych w końcach włosów. To był statek duchów, trzykroć przeklęty statek duchów! Uprzytomnił sobie, że jeżeli wszystkie rzeczy pozostawi ich własnemu biegowi, to ma zapewnione miejsce w sanatorium. Poderwał się przeto, zdecydowany, i pospieszył do maszynowni. Nie mogło być innego wyjaśnienia: Jipsy, może w poważnych zamiarach, a może w celu wyplatania mu figla, umieścił gdzieś jakiś zasobnik dźwiękowy. Ten to zasobnik chciał Jason wytropić. Chodziło teraz o możliwie normalne reagowanie, aby zachować jasność umysłu. Nie będzie Stary ze swymi osobliwymi pomysłami miał z niego uciechy! Nie pozwoli na rozstrojenie sobie nerwów, nie on, niech sobie Jipsy poszuka do tego kogoś głupszego! I złapie wreszcie raz to paskudne kocisko, i pozbędzie się go, jakiekolwiek by to miało pociągnąć za sobą następstwa. Aliści pośród te rozważania wciskały się historyjki, które podczas samotnych godzin opowiadano sobie w dalekich stacjach asteroidycznych: o żywych mgławicach gazowych, o pulsujących planetach, o żrących mięso kometach i hipnotyzujących polach promieniotwórczych, zakłócających pilotom zmysły, wskutek czego statki rozbijały się z dala od wszelkiej cywilizacji, na pustych, błądzących po kosmosie odłamach skalnych, tak że może znajdzie je ktoś przypadkowo po upływie wielu dziesięcioleci, z załogą pogrążoną w lodowym śnie. Jason usiłował bronić się przed tymi fantasmagoriami, wszelako pewien ciemny kącik jego przewrażliwionej fantazji nie dawał mu spokoju. Próbował zdarzenia powiązać ze sobą algorytmicznie. A zatem co się stało? Właściwie nic godnego uwagi: zakłócenie w przesyłaniu obrazu telewizyjnego, gdzieś tam zagwizdał jakiś zawór lub zaskrzypiały nie domknięte drzwi; bo też był to akurat stary statek, z jedynym człowiekiem na pokładzie, komendantem Jasonem, i jednym tresowanym kotem. Drut kosza na odpadki był już słaby ze starości, a wszystko inne — to tylko czyste urojenia jego nadmiernie rozdrażnionych zmysłów. Reszta mogła być dziełem Jipsy’ego, podstępnego starucha. Co zamierzał przez to osiągnąć? Jason uruchomił awaryjne otwarcie ciężkiej grodzi bezpieczeństwa, zamykającej ganek do maszynowni. Ściana, cofając się raptownie, udostępniła przejście. Buchnął w niego strumień ciepła, wilgotnej duchoty. Musiało być co najmniej trzydzieści pięć stopni. Jason obejrzał się. Po kilku rzutach oka musiał sobie zetrzeć pot z czoła. Światło migotało mętnie przez pokryte kurzem elementy oświetleniowe, a w ciepłym strumieniu powietrza fruwały pajęczyny, podobne do sztandarów z najdelikatniejszej tkaniny. Z pewnego kąta wysokim łukiem tryskał strumień wody na komorę reaktora. Spadając na komorę, woda rozpryskiwała się połyskując kolorami, spływała drobnymi strużkami i wsiąkała gdzieś w dole. Od rozgrzanego reaktora woda zamieniała się w parę. Jason zabrał się do usuwania uszkodzenia. Pracował szybko, żeby nie być zmuszonym do zbyt długiego przebywania tutaj. Po upływie krótkiego czasu pot zaczął mu spływać z ciała strumieniami. Zdjął przeto z siebie bluzę, w końcu także koszulę. Najpierw zaklął zawzięcie, szybko jednak zamilkł z taką samą zawziętością. Pęknięta rura była dla niego trudno dostępna, bo znajdowała się za armaturą i znikała w plątaninie innych rur. Twarz i korpus Jasona wnet pokryły się mieszaniną rdzy, wody i brudu. Nie miał czasu zwracać na to uwagę. Gdy wreszcie skończył, był cały zziajany, a bolące mięśnie odmówiły posłuszeństwa. Minęło chyba kilka godzin. Po przykręceniu ostatniej śruby narzędzie wypadło mu z ręki. Siedząc na podłodze, oparł się o ścianę. Powieki skleiły się, wargi zrobiły szorstkie i popękały. Przyjemne znużenie zmusiło go do zamknięcia oczu. Byłby w tym stanie błogiego zadowolenia niemal zasnął, gdyby przypadkiem nie rzucił okiem na obudowę reaktora. Na reaktorze leżał sobie Janina. Kot wyciągnął łapy przed siebie, zwiesił nieco zgięty ogon w dół i dał przez to wyraz stanowi krańcowego odprężenia. Widok jakiegoś sześciogłowego potwora na reaktorze nie byłby Jasona silniej wstrząsnął. Spojrzenie jego zmętniało, podłoga zaczęła się pod nim chwiać. Janina miał nagle głowę bezzębnego starca, który niewątpliwie wykazywał pewne podobieństwo do Jipsy’ego. Szukając oparcia, ręce jego chwytały wokół tu i tam, gdy wtem jakby samo z siebie coś miękkiego wsunęło mu się pomiędzy palce. Jason nawet nie popatrzył. Ze wściekłością rzucił pociskiem w kocura. Przejrzysty woreczek z jakąś miękką, mączystą zawartością pękł z głuchym trzaskiem w miejscu, gdzie właśnie jeszcze leżał Żółty. Biała chmura wzbiła się w górę. Kocur, który uratował się olbrzymim susem, znikł we mgle. Proszek zaczął gryźć w nos. Jasonem owładnęło drażnienie pobudzające do kichania, wobec czego opuścił spiesznie pomieszczenie. W kilka godzin później, wciąż jeszcze od czasu do czasu kichając, zaczął przeszukiwać rakietę. Oględziny najciemniejszych nawet zakamarków pozostały bez rezultatu: Janiny nie było nigdzie widać. W końcu przełazi na czworakach główny szyb kablowy. Kurz wzbijał się w górę i znów pobudzał do kichania. Dotarłszy pod podłogą do spiżarni, chciał trochę odsapnąć. Położył głowę na ramionach i patrzył, zniechęcony, w mętny mrok słabego oświetlenia. Gdyby mu ktoś ze dwa dni temu był przepowiedział taką sytuację, byłby go prawdopodobnie wykreślił z pamięci z powodu głupich żartów. Czyż to wszystko nie było prawdziwe? Nie, nie, musiał dostać do ręki Janinę, by samemu się przekonać, że wszystko nie jest jakimś złym snem. Wtem z naprzeciwka, w odległości jakichś pięciu metrów, zabłysło ku niemu dwoje okrągłych, zielonych oczu kocich. Nie było się co zastanawiać. Jason dawno się zdecydował załatwić tę sprawę dobrotliwym podstępem. Zawołał na Janinę kilkakrotnie miłym głosem po imieniu, dopóki mu salwa potężnych kichnięć nie uniemożliwiła kontynuowania zabiegów. — Cicho bądź, głuptasie — rzekł podniecony Janina — przecież płoszysz mi myszy. Tego już było stanowczo za wiele. Ostrożnie, ale zdecydowanie podczołgał się ku Janinie, którego sylweta odcinała się niewyraźnie od tła. — Zatrzymaj się — syknął Janina — inaczej możesz jeszcze coś ujrzeć! Muszę wreszcie złapać kilka myszy. — Dlaczego chcesz chwytać myszy — wykrzyknął zgorzkniały Jason — przecież nie jesteś wcale kotem! Dalej, gadaj wreszcie, co z ciebie za stwór! — Oczywiście, nie jestem kotem, tylko kocurem — odparł Janina, akcentując z godnością ostatni wyraz. — Przestań mnie okłamywać — rzekł Jason i nieznacznie posunął się kawałek naprzód, żeby móc lepiej obserwować, Janinę. Rzeczywiście, istotą mówiącą była Janina. Jason mógł wyraźnie widzieć, jak poruszał pyszczkiem przy mówieniu. Było to nie do wiary. — Ja nie umiem wcale kłamać — prychał Janina — to potrafią tylko ludzie. — Ach, uważasz się chyba za coś lepszego, co? — szepnął Jason głośno i posunął się znów kawałek naprzód. — Nie gadaj bzdur! — odparł ostro Janina. — Różnica polega na tym, że u mnie nastąpiło logiczne rozumowanie tam, gdzie u was przypadek przykręcił pewną śrubkę zbyt mocno. Jason nie życzył sobie narażać nadal uszu na impertynenckie bezczelności Janiny. Odczuwał potrzebę położenia kresu tej sytuacji. Na zastanawianie się nie było teraz czasu. Aliści Janina przejrzał jego zamiary: — Znikaj! — syknął ze złością. — To dopiero zobaczymy — oświadczył Jason. — Nic nie zobaczymy — odparł Żółty. — Zresztą przeszkadzasz mi w pracy. Mam jeszcze więcej zadań niż tylko chwytać myszy. W końcu lot z tobą jest męczący. Trzeba stale na ciebie uważać. — Ach! — zawołał Jason,’ oburzony. — Zatem ty uważasz na mnie? — Niewątpliwie — ośmielił się twierdzić Janina. — Czy nie jest raczej przeciwnie? Czy nie musiałem cię spędzić z pulpitu, bo bawiłeś się przełącznikiem, który cię nic nie obchodzi? Czyż nie wypędziłem cię z pomieszczenia dla reaktora, byś i tam jeszcze czego złego nie nabroił? — Tak, a kto przypomniał ci o tym, że czas na przekazanie meldunku? Kto zauważył uszkodzenie w maszynowni i zawiadomił cię? — Wobec tego mój mały anioł stróż postarał się też chyba o to, że zostałem obudzony punktualnie przed startem, co? — zauważył Jason ironicznie. — Niewątpliwie. Od pierwszej chwili wiedziałem, że nie można cię spuścić z oka ani na moment. — Ha! ha! ha! — dziko zaśmiał się Jason. — Abrakadabra, wielki mistrzu, każ, niech słońce zajdzie, wyczaruj tęczę! Ha! ha! — skręcał się ze śmiechu Jason w pyle. — Pfff… — zrobił Janina. — Typowa rzecz. Jesteś i zostaniesz już ignorantem. — Nie pozwolę, żebyś mnie znieważał — obruszył się Jason. — Trzymaj wreszcie swój bezczelny dziób, niegodziwy stworze! Jeśli coś potrafisz, to wyłap mi wszystkie myszy. Nie jesteś do niczego innego stworzony. — Krucho byłoby z tobą, gdybym od samego początku podróży wciąż nie odrabiał za ciebie na czas twoich małych zaniedbań. Ale takich drobnostek, oczywiście, nie zauważasz — żartował Janina. Jasonowi krew uderzyła do głowy. Starał się opanować: — A w ogóle od kiedy to koty mówią? To sprzeciwia się wszelkim prawom natury! — Pogódź się z tym — rzekł Janina. — Wyobraź sobie, że to normalne. Jako człowiek powinieneś przecie mieć fantazję. Oto dla ciebie okazja do pożytecznego jej wykorzystania. Jason czuł się potwornie wykpiony. Jeszcze nigdy nikt go tak mało na serio nie traktował jak ten osobliwy kot. Z trudem utrzymywane opanowanie trochę się wykruszyło. — Nie będziesz robić mi przepisów, kiedy i jak mam używać swej fantazji. — No to daj temu spokój — odparł czupurnie Janina. Z wolna kiełkowało w Jasonie podejrzenie, że Janina nie jest wcale fenomenem, tylko realnym zjawiskiem. I właśnie to nadawało sytuacji znamię takiej groteski. Zapomniał o swym niewygodnym położeniu i próbował dowieść kotu, że jest on zwykłym sztucznym tworem, podłym cybernetem. — Przyznaj — zwrócił się do Janiny — że jesteś zupełnie zwyczajnym mózgiem elektronowym! Żółty zaprzeczył stanowczo. Jest prawidłowym kotem, tak twierdził, choć potrafi mówić ludzką mową, i w pewnym sensie można go nazwać inteligentnym. Owszem, twierdził nawet, że ostanie się także wobec badań biologicznych, że w czaszce odkryje się mózg koci, we wnętrzu zaś znajdzie się też bijące serce kocie, po prostu są tam atrybuty żywego organizmu. W końcu Janina oświadczył bezczelnie, że nie zależy mu wcale na przekonaniu Jasona, niech sobie myśli, co mu się żywnie podoba, bo właściwie stanowi beznadziejny przypadek ignorancji. Podczas tej sprzeczki Jason posunął się niepostrzeżenie dalej do przodu i zrobił błyskawiczny ruch. Ręka uderzyła twardo o ścianę szybu. Janina znikł za plątaniną wnętrzności rakiety. Z ciemności rozebrzmiał jego kpiący głos wzywający Jasona, żeby się zbytnio nie irytował, bo mogliby go na stacji księżycowej uznać za chorego, gdyby wykorzystano przekazane tam wartości jego bioprądów. — Trzymaj w karbach swoje bioprądy! — doszło jeszcze wołanie z nieprzeniknionego gąszczu kabli. Potem zapadła wokół Jasona głęboka cisza. Gryząca drwina doprowadziła gniew Jasona do zenitu. Zaczął wykrzykiwać za Janiną plugawe wyzwiska, z których „paskudne bydlę” było jeszcze najłagodniejsze. Może Janina to eksperyment jakiegoś obłąkańca, może zły sen lub dzieło ludzkie, może maszyna — wszystko wszakże podobne jest do jakiejś halucynacji. Czy to był aparat, czy też organizm, Janina wydawał się reagować jak kot. Drwina jego była tak męska, jak argumenty — rzeczowe. Janina — kot–człowiek. To, co było niemożliwe do wyobrażenia sobie, paraliżowało myśli Jasona. Czyżby Janina to jakaś zabawka? Przedmiot rozrywki? Bardziej prawdopodobne wydawało mu się, że Janinie została wyznaczona funkcja kotwicy ratującej w potrzebie. Nie chciano go, Jasona, powierzyć rozlatującemu się wrakowi bez możliwości ratunku. „A jednak martwili się” — pomyślał drwiąco Jason. Jak to powiedział Jipsy? „Niezbędny pomocnik w trudnych sytuacjach, przywiązany przyjaciel…” Jason zaśmiał się gorzko. Nie, to chyba nieprawda. Już bardziej prawdopodobne było, że Jipsy pozwolił sobie na kiepski żart, być może aby go, Jasona, wystawić trochę na próbę. Jason niechętnie przypominał sobie swą początkową arogancję wobec Starego. Oto było rozliczenie. Ogarnęło go coś jakby wstyd, za — ambarasowanie wobec samego siebie. Przez cały następny dzień nie było widać Janiny. Zdawał się być obrażony. „Pięknie — pomyślał Jason — nie chce się zatem pokazać. Przeklęte bydlę chce przypuszczalnie dowieść za każdą cenę swej niezbędności. Niech więc dowodzi. Ja mu już pokażę, że bez niego wszystko idzie równie dobrze, a może nawet lepiej.” Z czasem zapanował w nim głęboki spokój. ‘ Ogarnęło go poczucie bezpieczeństwa i wywołało zadowolenie; wtulił się w nie jak w ciepłą kołdrę. Wszystko było jasne, rzeczy miały znów swoje niezmienne miejsce. Nie potrzebował się już obawiać, że jakaś zdziczała szczotka podstawi mu perfidnie nogę lub że nawet spotka gadającego kota. Godzina duchów minęła: zegar nie rozmawiał już z podłogą na temat pogody, fotel nie deklamował już wierszy. Każdy przedmiot, każda śrubka, każdy atom miał swoją funkcję wyznaczoną przez człowieka i wykonywał ją. Wesoło pogwizdywał sobie pod nosem jakąś melodią. Obliczenia kursu zgadzały się jak najdokładniej. Nalał sobie lampkę koniaku i z przyjemnością wsączył trunek do gardła. W dziesięć minut później leżał w łóżku i chrapał — emocje dnia doprowadziły go w końcu do znużenia. Sen miał głęboki i pozbawiony marzeń. * Obawy Jasona, że Janina może się znów pojawić w czasie nocnego spoczynku, okazały się bezpodstawne. Uspokojony, spożył śniadanie. Miał wyśmienity apetyt i zjadł więcej niż zazwyczaj. Statek kosmiczny zbliżał się do celu. Nic już nie mogło się nie udać. Wszelkie obawy rozpłynęły się we mgle. Pojazd przetrwał wszystko dzielnie. Ręka Jasona głaskała czule poręcz fotela. Wzrok jego wędrował po odrapanych ścianach, co przypomniało mu zamiar pomalowania głównego chodnika. Po sprzątnięciu naczyń przyniósł pędzel i farbę, po czym zaczął malować ścianę na delikatny kolor seledynowy. Robota posuwała się naprzód. Sprawnie zbliżał się do celu swego planu. Przed przystąpieniem do zamalowania głowy węża cofnął się nieco, aby mieć lepszy widok na całą powierzchnię. Potwór nurzał się w morzu przezroczystej turkusowej wody. Zauważył, że dziwnym sposobem malowidło go już nie raziło. Przeciwnie, barwy jego wkompanowały się harmonijnie w całokształt powierzchni, rozluźniły ją. Wężowy ogon wesoło oplątywał nieprzyzwoitą dziewicę. Jason odniósł przybory malarskie; niech sobie dalej maluje, kto chce. Ponieważ był już czas na to, aby przed przybyciem skontrolować ładunek, Jason udał się do komór chłodniczych. Otworzył jedną z wąskich grodzi zamykających dostęp do pomieszczeń chłodni. Z trudem tylko można było zasunąć grodź z powrotem, skrzypiała przy tym obrzydliwie w podporach. Lód i rdza spadały po wewnętrznej stronie na podłogę. Przed wejściem odwrócił głowę. Wzrok jego padł na ciemny kąt w chodniku. Jason zadrżał. Potem roześmiał się z ulgą z powodu swego urojenia. Zdawało mu się, że widzi tam siedzącego Janinę, lecz był to jedynie cień, który nabrał zarysów skulonego ciała kociego. Uspokojony, zaczął Jason schodzić po oblodzonych stopniach do dolnej części komory chłodniczej. Za jego plecami grodź wsunęła się znów w pierwotne położenie, odcinając w ten sposób dostęp ciepłego powietrza. Pozostała otwarta tylko wąska szpara, w którą wkleszczyły się rdza i lód. Była to jedna z ładowni, w której leżały zamrożone świnie. Wszystko w porządeczku. Jason wspiął się szybko po drabinie w górę. Było co najmniej dwadzieścia stopni poniżej zera. Nie włożył żadnej ciepłej odzieży i marzł teraz straszliwie. Grodź poruszała się jeszcze ciężej niż poprzednio. Tylko z największym wytężeniem udało mu się otworzyć ją na kilka centymetrów, po czym stalowe drzwi zatrzymały się, jakby je ktoś połączył na stałe przez zespawanie. Jason zapierał się o nie bez powodzenia. Usiłował je z powrotem zamknąć. Też na próżno. Nie poruszyły się już ani o milimetr, ani w tę, ani w tamtą stronę. Mimo zimna Jasonowi potworzyły się na czole delikatne kropelki potu. Przystąpił do badania drzwi, nie mógł jednak znaleźć żadnej przyczyny ich popsucia się. Z jego wilgotnego oddechu tworzył się biały kłębek waty i zawisał mu przed twarzą, rozpadał się na skutek gwałtownych ruchów, robił miejsce tworzącemu się spiesznie następcy. Przeklęta kupa złomu! Znalazł jakiś kawał rury i próbował daremnie użyć jej jako dźwigni. Przepełniony rozpaczliwym gniewem, zaparł się całym ciężarem ciała. Nic. Zimno wdzierało się dokuczliwie poprzez cienką odzież. Jason stał się nerwowy. Z trudem usiłował zwalczyć w sobie panikę. Musi się stąd wydostać, niech kosztuje, co chce. Spokój, tylko spokój zachować! Utracił czucie w końcach palców, z nosa zrobiła się bryłka lodu. Zaczął walić w drzwi, ale były zbyt grube, by wytworzyć rezonans. Pięść bolała przez chwilę, potem ból uległ stłumieniu przez zimno. Komora miała jeszcze drugie wyjście w dolnej części. Jason zbiegł prawie pędem schodami, jednakże drugie wyjście było zamknięte od wewnętrznej strony statku. Zrezygnowany, wrócił poprzez chłodnię i zaczął znów szarpać górne drzwi, aż wreszcie zabrakło mu sił. Chłód usztywnił mięśnie, nie mógł już prawie rozewrzeć palców, by wypuścić znów z ręki lodowaty uchwyt. Jason, zdesperowany, skulił się, oplótł barki ramionami. Z wolna zamarły mu kończyny, nie należały już do niego; powoli zanikał świat zewnętrzny. Życie w nim ograniczyło się tylko do bezradnego wnętrza. Z zewnątrz nie dochodził żaden głos. Czyżby pozostał sam? Czy coś tam nie zachrzęściło? Zaczął nasłuchiwać. Gdzie się podziewał Janina? Przecież nie mógł dopuścić, by tutaj tak sczezł. Wołaj na niego, Jasonie, wołaj! Jeśli ci ktoś może pomóc, to tylko on. Ludzie są daleko, za daleko, ażeby cię usłyszeć. Nie, Janina nie jest mściwy. Obraziłeś go? Ależ nie. To on cię obraził swoimi uroszczeniami; twoje wołanie o pomoc utwierdzi go w jego pysze. Jason wykrzywił twarz. Tak mocno się nie upokorzy, nigdy! Czuł, że jest zdolny pomóc sam sobie; chciał sam zaznać triumfu sukcesu. Otrząsnął się ze słabości. Z trudem podźwignął się i usiłował ruchami wlać w siebie znowu trochę życia. Ale na miejscu przed grodzią niewiele było przestrzeni. Na dole było jeszcze zimniej, pozostał zatem przy sączącej ciepło szparze drzwi i próbował przez chuchanie zachować od zamarcia przynajmniej palce. Po chwili zaniechał tego, bo było bezcelowe. Potem przyszedł na myśl, żeby przecisnąć przez wąską szparę jedną rękę i jedną stopę w celu ogrzania ich ciepłem z chodnika. Trzymał teraz jedną bosą stopę i prawą rękę w ożywiającym strumieniu powietrza. Kiedy jednak chciał po pewnym czasie zmienić pozycję, nie mógł wydostać nogi z powrotem. Szarpał, szarpał, aż otarł skórę tak, że pojawiła się krew, nie miał jednak już wystarczająco dużo siły. Byłaż to jego krew, jego stopa, jego głowa, wszystko utrzymywane razem dzięki jednej woli? To było dawno temu. Teraz były tylko poszczególne części, pozbawione funkcji fragmenty. Jak długo to już trwało? Nic się tu nie zmieniło, miarą było jedynie postępujące obumieranie jego ciała. Jason usiłował przypomnieć sobie. Stał się zupełnie spokojny. Jeśli nie chciał się już przyzwyczaić powoli do królestwa śmierci, to musi skapitulować. Wszystko inne stało się nieważne. „Janino — wyszeptał — Janino, pomóż…” Z pewnością kot będzie miał tyle siły, aby mu pomóc. Może mu naurąga, może wykrzyczy przez szparę drzwi swoją drwinę, ale w każdym razie wydobędzie go, ten diabelski kocur. Jason zamknął oczy. Żona jego uśmiechała się pomimo zimna. A przecież zawsze marzła z taką łatwością. „Powinnaś była włożyć na siebie coś cieplejszego — chciał do niej powiedzieć — tutaj jest zimno.” Wszelako wargi jego ukształtowały tylko jeszcze imię Janiny. Zanim stracił przytomność, pomyślał, że stacja na Wenus zauważy to zbyt późno. * Powoli zaczęła mu wracać świadomość. Ponieważ nadchodziła z tamtej strony wielkiej granicy, długo trwało, zanim objęła w posiadanie całe ciało. Przed oczyma pływało kilka twarzy w jakiejś ciągliwej, białej mazi. Podnosiły się niczym pęcherzyki powietrza z głębin i pływały, lekko się kołysząc, po powierzchni. Usłyszał, jak jakiś głos zapytał: — Jak się miewasz, sopelku lodowy? A ktoś inny powiedział: — Wszystko jasne, synku? Rozpoznał te głosy, słyszał je już kiedyś, i wtedy przypomniał sobie poprzednie życie. Dziwił się troszeczkę, gdyż nie oczekiwał nowego życia. Jakże się tutaj dostał? Melodyjne mruczenie uśpiło go. Był za to wdzięczny kotu. Niech diabli wezmą te odwiedziny… * Gdy po raz drugi przyszedł do siebie, Raquil wyszeptał: — Muszę ci jednak raz wreszcie powiedzieć. Działałeś z nadmiernym pośpiechem. Janina nie był jeszcze nigdy zmuszony do samodzielnej decyzji. Mogło było się nie powieść. — Przeciwnie — szeptem odparł podniecony Jipsy. — Nie byłoby się powiodło, gdyby nie Janina. Znałem go dostatecznie dobrze, by móc ocenić, co potrafi. — Ale naraziłeś na niebezpieczeństwo Janinę także. To wyjątkowy okaz swego gatunku. — Podarował mi go Costa przed swoją śmiercią. — To eksperyment Costy. Powinieneś go był przekazać właściwym placówkom. — Chciałem wpierw wiedzieć dokładnie, jak z nim właściwie sprawy stoją — bronił się Jipsy uparcie. — No więc teraz wiesz — powiedział drwiąco Janina. — Co teraz zrobisz? — Nie wiem jeszcze, boję się… — Czego? — zapytała żona Jasona. — Konsekwencji. Janina nie jest już zwierzęciem. — Bo powinieneś był mnie słuchać — rzekł Raquil z wyrzutem. — Janinę należy przekazać w ręce fachowców. — Sprzeczacie się o nic — odezwał się Janina. — Decyzja o tym, co się ma stać ze mną, należy wyłącznie do mnie. Nastąpiła pauza. Jason nie miał odwagi otworzyć oczu całkowicie. Potem Raquil powiedział cicho: — Może macie rację: nie mogę decydować za Janinę. To byłaby zarozumiałość z mojej strony. Widać to jak najwyraźniej, że on ma własny rozum. — Chciałem również tego dowieść. Janina nie może już absolutnie być obiektem ludzkiej samowoli. Włączając pilota awaryjnego, działał roztropnie. — Nie mogę sobie nic zarzucić — rzekł Raquil. — Statek przetrwał nawet dobrze twarde nieco lądowanie. — Działałeś poprawnie — stwierdziła żona Jasona. — Gdyby sytuacja nie była tak poważna, trzeba by się było śmiać ze wszystkich dziwnych okoliczności, które doprowadziły do wypadku Jasona. W głosie Raquila słychać było ulgę: — Bezpośrednio nie zakazałem Jipsy’emu wysłać również Janiny, miałem tylko pewne zastrzeżenia. Sytuacja z Jasonem była zresztą napięta. To przecież uparciuch. — Przestańcie się sprzeczać — miauknął Janina. Co powiedziawszy, zwinął się na kolanach Jipsy’ego w kłębek. Widocznie temat był dla kota skończony. Jason, który obserwował dotąd towarzystwo przez szparki między powiekami, parsknął teraz śmiechem, tak że się obecni, z wyjątkiem Janiny, wzdrygnęli. Raquil i Jipsy padli sobie w objęcia. Obsypywali się aż do przesady gratulacjami, jakby powrót Jasona do życia był ich osobistym sukcesem. Chwytali się za ramiona, jak gdyby się chcieli wzajemnie rozszarpać. — Widzisz — krzyknął Jipsy — sukces sprawia, że zwycięzca ma rację! — Właściwie nigdy nie sprzeciwiałem się temu. — Ale właściwie było ci to zbyt ryzykowne! Zaczęli się śmiać, aż Raquil z sapaniem chwytał powietrze. — Wynoście się stąd wreszcie! — zawołał Jason. — Przecież przeszkadzacie! Jipsy wetknął jeszcze raz głowę przez drzwi, mrugnął oczyma, spojrzał na żonę Jasona i powiedział: — Czekamy na was na dole, lekarz pozwolił na to, córeczko. W pokoju zaległa cisza. Było jedynie słychać oddechy obu mężczyzn. A jednak była to cisza doskonała. Bezgłośnie i przez nikogo nie zauważony, znikł Janina przez nie domknięte drzwi, tak cicho, jak to tylko potrafią zwierzęta. Przełożył Henryk Paweł Anders Gerhard Branstner KURACJA WBREW WOLI W czasie lotu powrotnego do układu słonecznego Joschkę napadła ochota, by rozprostować nogi i Franki zaczął sterować w kierunku najbliższej planety leżącej po drodze. Ledwie obaj przyjaciele opuścili rakietę, gdy, sami pozostając niezauważeni, zobaczyli grupę kilkunastu lub kilkudziesięciu ludzi, którzy przebiegli tuż obok nich. — Pędzą — zawołał Joschka — jakby ich diabeł gonił! — Pędźmy wobec tego za nimi — powiedział Franki. — Inaczej nie będziemy mogli dowiedzieć się, czy masz rację. Wzięli więc obaj nogi za pas i wyruszyli w drogę podążając za biegnącymi. Skoro tylko zbliżyli się do ludzi na słyszalną odległość, Franki zawołał, by przerwali bieg, aby można było w rozsądny sposób zamienić kilka słów. Kilku odwracało się, jednak biegli szybciej dalej gestykulując bezradnie. Przyjaciele również wydłużyli kroku, a kiedy dogonili ludzi, jeden z nich nieco się odłączył. — Czy przyszliście nas wyratować? — zapytał nie ustając w biegu. — Nie — odparł Franki — i odchodzi mi na to ochota, jeśli będziecie tak dalej uciekać jak zające. — Ale w tym właśnie cała rzecz — wyjaśnił mężczyzna — musimy biec co sił w nogach, w przeciwnym razie jesteśmy zdani na śmierć. — A przed kim uciekacie? — chciał wiedzieć Franki. — Przed dniem — oświadczył mężczyzna — albo przed nocą. Na tej przeklętej planecie jest w nocy tak zimno jak we dnie gorąco, w każdym razie jest nie do wytrzymania. Dlatego dzień i noc gonimy za granicą, gdyż jest to jedyny punkt, w którym panuje znośna temperatura. — Dlaczego więc przybyliście na tę planetę? — zapytał Joschka. — Z przeoczenia — wyjaśnił mężczyzna. — Jechaliśmy na trzytygodniową kurację na jedną z gwiazd leczniczych. Nagle rakieta stanęła dęba i mieliśmy tutaj przymusowe lądowanie. Było to tydzień temu. Tak długo już gonimy za swym żuciem. — Bez jedzenia i picia? — spytał Franki. Mężczyzna zerwał w biegu z drzewa dużego melona. — Bogu dzięki — wyjaśnił — jest tutaj dostatecznie dużo jadalnych owoców: Ze spaniem jest już gorzej. Na ile tylko gorączka pozwala, biegniemy w dzień i kładziemy się, aż znowu wypłoszy nas zimno nadchodzącej nocy. Ponieważ ta planeta obraca się niezwykle wolno, możemy nadgonić przespany czas i im szybciej biegniemy, tym częściej możemy spać. Po tych słowach mężczyzna przyspieszył tempo i stanął na czele grupy. Obaj przyjaciele trzymali się razem, od czasu do czasu sięgali po melona i kładli się spać wraz z innymi, gdy się robiło gorąco i biegli za zachodzącym słońcem, skoro tylko ogarnął ich chłód. — Jeśli to jeszcze długo będzie trwało — sapał Joschka — to jeszcze zwariuję od tej gonitwy. Franki wyszczerzył zęby. — Myślałem, że chciałeś trochę rozprostować nogi. — Owszem, trochę; ale nie aż tak. A jeśli nie przyjdzie ci zaraz jakiś pomysł do głowy, sprawa będzie na zawsze przegrana. — To tylko zwykły kryzys — odparł Franki — potem poczujesz się jak nowo narodzony. — Nowo narodzony — wykrzyknął przerażony Joschka — na tej planecie! Wolałbym raczej tu na miejscu paść trupem. Franki jednak miał rację. A gdy Joschka poczuł się jak nowo narodzony, jego przyjaciel powiedział: — Według moich obliczeń nasi wspólnicy są tutaj już trzy tygodnie. Nie sądzę, by udzielono im zezwolenia na przedłużenie okresu kuracji. Właśnie w tym momencie pojawił się statek kosmiczny na horyzoncie, zbliżył się szybko i wylądował bezpośrednio przed biegnącymi towarzyszami. — To wygląda na czary — zawołał Joschka. — Nikt nie mógł wiedzieć, że pacjenci tutaj się rozbili. Mieli oni przecież przybyć na leczniczą planetę. — A czy nie przybyli? Ty sam czujesz się jak nowo narodzony, a przecież brakuje ci jeszcze ośmiu dni do pełnego okresu kuracji. — W takim razie to przymusowe lądowanie — upewniał się Joschka — wcale nie było przymusowym lądowaniem, lecz trikiem, by sprowadzić ludzi na tę planetę. — Dobrowolnie chyba by tu nie przybyli — powiedział Franki. — Któż biegnie za swym życiem, gdy śmierć jeszcze daleko. Przełożył Czesław Karolak Wolf Weitbrecht SZCZURY Był chłodny, mglisty, jesienny poranek. Zabudowania instytutu tonęły w mlecznej szarości, ich kształtu można było tylko się domyślać. Profesor Fremborg drżał z zimna. Z postawionym kołnierzem lekkiego, letniego płaszcza zdążał długimi krokami ku bramie i jak zwykle, z uprzejmym skinieniem głowy wszedł na teren swego królestwa. Ale gdy dziś skinął głową w stronę portierni, wybiegł za nim odźwierny Schmidt. — Towarzyszu profesorze, towarzyszu profesorze! — zawołał ledwie mogąc go dogonić na swych krótkich nogach. Profesor Fremborg odwrócił się trochę zdziwiony. Naturalnie znał odźwiernego Schmidta, posuniętego w latach łysawca o czerwonej, zdrowej cerze — o ile wiedział — zapalonego działkowicza. — Co się stało? Schmidt zrównał się wreszcie z profesorem. — Miałem dziś nocną służbę, towarzyszu profesorze. Otóż one zorganizowały konferencję, nie uwierzy pan, ale to święta prawda! — Kto i co zorganizował? — W głosie profesora Fremborga zabrzmiało zniecierpliwienie. Czyżby Schmidt już o świcie łyknął sobie jednego? — No, nasze szczury! Kiedy wszedłem podczas obchodu do głównego laboratorium, na dużym placu siedziało ich co najmniej trzysta, a ten gruby, którego pan nazywa „szczurzym królem” przycupnął przed nimi i piszczał, poświstywał bez przerwy. Muszę panu powiedzieć, że wszystkie miały nastroszone wąsy jak anteny. Słuchały go, jak na kongresie, naprawdę! — Dziękuję bardzo, towarzyszu Schmidt, zajmę się tym. Profesor podał rękę Schmidtowi i spiesznie ruszył w stronę laboratorium. Nagle’ zrobiło mu się zimno, zimniej niż przedtem na dworze. Konferencja szczurów, pomyślał i pokręcił głową. Schmidt wymyślił to sobie. Ale godne zastanowienia było spostrzeżenie o wąsach. Jako działkowiec miał przecież do czynienia ze zwierzętami i oko na coś takiego. Przed niespełna kilkoma miesiącami rzeczywiście udało się ustalić, że szczury wydając zwykłe piski mogą porozumiewać się ze sobą za pomocą dźwięków W paśmie fal akustycznych wysokiej częstotliwości. Funkcję receptora spełniały wąsy. Możliwość przekazywania sobie informacji była dzięki temu znacznie większa, niż dotychczas przypuszczano. Szczury były WROGIEM NR 1 dla ochrony środowiska. Istotnie tak było! Ludzie z ochrony środowiska zdołali na przestrzeni lat uporać się ze ściekami i spalinami emitowanymi przez przemysł chemiczny, tylko szczury drwiły sobie ze wszystkich metod ich tępienia. Ilekroć wynaleziono nową truciznę, działającą po kilku dniach i całkowicie bezwonną, nie trwało długo, a szczury już omijały podejrzane miejsca żerowania, nawet określony rodzaj karmy. Gdy próbowano zatruwać gazem ich nory, zatykały je własnymi odwłokami i to tak długo, aż stężenie gazu ulegało rozcieńczeniu na tyle, że przestawał być niebezpieczny. Zadaniem instytutu Fremborga były przede wszystkim kompleksowe badania nad uwarunkowaniami socjologicznymi a zdolnością przystosowawczą szczurów, w celu opracowania radykalnej metody ich tępienia. Urządzono więc naturalny plener, w jakim żyją szczury: resztki muru, sterta odpadków, podziemne piwnice, kanały, wodne kryjówki. Zachowanie się szczurów obserwowano i rejestrowano przy pomocy ukrytych kamer telewizyjnych. W samym laboratorium, gdzie przeprowadzano poszczególne doświadczenia we wszystkich wewnętrznych drzwiach znajdowały się otwory, aby szczury mogły bez przeszkód wszędzie buszować a obecność badacza — można powiedzieć — należała do ich naturalnego środowiska. Tylko główne wyjścia zabezpieczono hermetycznie zaporą zagradzającą przejście zwierzętom. Dlatego Fremborg nie zdziwił się dziś, kiedy w chwilę po przyjściu duży szczur zaczął spacerować po jego biurku. Był to ten sam osobnik, którego Schmidt określił mianem szczurzego króla. Fremborg rozpoznał go natychmiast po cynamonowej sierści; niezwykłe ubarwienie. Zwierzak stawał słupka i jak się profesorowi wydawało, drwiąco łypał na niego czarnymi oczyma, potem biegał trochę, wreszcie ułożył się na małą drzemkę w doniczce kliwii stojącej przy oknie. Nie przeszkodził mu w tym nawet telefon, który wzywał profesora do laboratorium „C”. Kiedy po godzinie Fremborg wrócił do swego pokoju, szczurzy król dalej biegał po biurku i nerwowo węszył to tu, to tam wokół notatek profesora. Ubawiło to Fremborga, istotnie wyglądało, jak gdyby sprawdzał, jaką nową okropność przeciw szczurzej społeczności wymyślili ludzie. Gdyby stary Schmidt to zobaczył, z pewnością miałby potwierdzenie trafności uwagi wygłoszonej dziś z rana: naradzały się, żeby zwołać kongres! Podczas gdy profesor oddawał się takim rozważaniom, zadzwonił telefon. Starszy asystent wzburzony zameldował, że nie powiodła się ostatnia próba. Szczury sabotowały ją. Wszystko było dokładnie przygotowane: czujniki, zapadkowe drzwiczki, labirynt, automat do podawania karmy. A odbyło się to następująco: kiedy automat podał karmę, tylko jeden szczur ją jadł, właściwie nie jadł, ale grzebał w niej, wybierając skórki od sera. Starannie wybrał pięć, czy sześć, ułożył jedną obok drugiej, ale ani ich nie żarł, ani też nie tknął pozostałej części jedzenia. Potem przystąpił do drugiego, całkowicie nie przewidzianego etapu. Otóż ten wdrapał się po szorstkiej ścianie, odsunął osłonę przełącznika, obejrzał go, zszedł na dół w miejsce, gdzie leżało sześć skórek, wziął jedną z nich w pysk, ponownie wdrapał się na górę i zablokował przełącznik skórką, dokładnie ją tam wpasowując… Automaty z karmą zostały od razu wyłączone i całe stado nie niepokojone już sygnałami ani zaprogramowanym znikaniem karmy, nażarło się do syta. Po prostu niepojęte! I co na to profesor? Było już południe i chociaż przy czystym, błękitnym niebie zrobiło się całkiem ciepło, Fremborga, przeniknął dreszcz jak wówczas, gdy przy porannej mgle wchodził do instytutu. Wyglądało to rzeczywiście na działanie rozumne. Czyżby więc stary Schmidt spostrzegł coś, co mogłoby mieć istotne znaczenie? Fremborg postanowił na tę noc zostać w instytucie z kilkoma współpracownikami. Zainstalowano dodatkowe kamery telewizyjne i ultradźwiękowe mikrofony, żeby wszystko zarejestrować. Starszy asystent Fremborga nie ukrywał ziewania. Dochodziła północ i nic szczególnego jeszcze się nie wydarzyło. Bardzo czułe mikrofony przekazywały tylko chrobot i popiskiwania szczurów, które jak zwykle biegały po laboratorium, grzebały w śmieciach, ganiały się, nie wykazując niczego niezwykłego w swym zachowaniu. W pewnej chwili odgłosy stały się intensywniejsze i najwyraźniej dochodziły ze środkowego pomieszczenia, z „piazza dei ratti”, jak je żartobliwie nazywano. Najpierw było tam kilka tuzinów szczurów, potem zbiegało się ich coraz więcej i więcej, obwąchiwały się, wreszcie cicho przysiadły, jak gdyby na coś czekając. Przez pół godziny co najmniej szczury siedziały nieomal bez ruchu. Według oceny Fremborga zebrało się tam około 400 osobników, ponad połowa doświadczalnych zwierząt. Na telewizyjnym obrazie widać je było dosyć niewyraźnie, a nie chciano niepokoić ich włączaniem światła. Paliło się tylko światło awaryjne, do którego szczury były przyzwyczajone. Nagle w tłumie zapanowało poruszenie. Piski stały się bardziej ożywione, osobniki siedzące z tyłu zaczęły przepychać się ku przodowi, a tam z półmroku wyłonił się jeden, jaśniej ubarwiony szczur: cynamonowa sierść, duży zwierzak — szczurzy król. Zajął miejsce na małym podwyższeniu, na cegle, wyprostował się. Piski natychmiast u — cichły, a wszystkie wąsate pyski zwróciły się w stronę szefa. Stary ojciec Schmidt trafnie zauważył: wyglądało, jak gdyby szczurzy król wygłaszał przemówienie. Wyprostowany, stojąc na tylnych łapach podpierał się ogonem i wydawał ostre, władcze piski. Jeden ze szczurów wybiegł do przodu i zająwszy miejsce obok króla położył przed nim coś, co przyniósł w zębach. — Skórka od sera — wykrzyknął starszy asystent odruchowo chwytając Fremborga za prawe ramię. — Widzi pan, teraz demonstruje! Szczur rzeczywiście wziął do pyska skórkę, wspiął się na ścianę, energicznie odrzucił osłonę przełącznika, zręcznie wsunął skórkę od sera pomiędzy kontakty. Jego rasowi pobratymcy siedzieli na dole z podniesionymi głowami i patrzyli na niego. — Do licha! Przecież to pokaz — wykrzyknął profesor Fremborg. — Niesłychane jest to przekazywanie doświadczeń, „społeczne dziedzictwo”, jakby powiedział Dubinin. Mimo całego uznania dla przebiegłości szczurów nie sądziłem, żeby były do tego zdolne! Następnego dnia było już jasne, że istotnie rzecz tak się miała. W nocy wyłączona została automatyka służąca do podawania karmy, rano również wiele razy powtarzało się blokowanie przełącznika metodą „skórki od sera”. — W ten sposób nie damy im rady — powiedział Fremborg do współpracowników. — Musimy wprowadzić do naszej metodyki nowy element. Przeciwnik jest w stanie rozpoznawać nasze zamiary i przy kolektywnym przekazywaniu indywidualnie zdobytych doświadczeń rozwijać własną strategię. Obala to całą naszą dotychczasową koncepcję. Ale co możemy zrobić? W końcu od nas oczekuje się nie tylko propozycji, ale też eksperymentalnie sprawdzonych metod. A zatem jeszcze raz trzeba zacząć wszystko od nowa. Nastąpiły miesiące wytężonej pracy. Instytut w dalszym ciągu koncentrował się nad badaniem możliwości porozumiewania się szczurów między sobą za pomocą ultradźwięków, oraz nad antenami, których funkcję spełniają wąsy. Udało się nawet wyodrębnić pewne sygnały, na przykład hasło informujące, że „znaleziono jedzenie”. Trzy pierwsze próby przebiegły pomyślnie i kiedy z głośników rozległ się sygnał „znaleziono jedzenie”, zbiegała się masa szczurów. Jednak za czwartym razem nie przyszły. Nauczyły się rozróżniać źródło skąd płynie sygnał. Ultradźwięki choć utrwalone na taśmie z nagraniem autentycznych szczurzych głosów, prawdopodobnie były jednak inne niż wówczas, gdy wydawali je bezpośrednio przedstawiciele gatunku. A zatem nie można było jak niegdyś szczurołap z Hameln przy pomocy wabiącego dźwięku wyprowadzić szczurów do wody, ku zagładzie. Nie udało się również przy użyciu ostrzegawczego sygnału skłonić ich do ucieczki. — Trzeba by je przepędzić, najlepiej do morza przy zastosowaniu ultradźwięków, które sprawiałyby im ból — powiedział pewnego dnia starszy asystent. — A jak pan chce to zorganizować? — zapytał Fremborg potrząsając głową. — Korzystając z niezliczonej ilości grup ludzi uzbrojonych w ultrasyreny, które pędziłyby przed sobą gigantyczne armie szczurów, żeby po setkach kilometrów marszu zagnać je gdzieś do morza? Nie, tego nie uda się przeprowadzić. — A może dodawać im do karmy pigułki antykoncepcyjne, wtedy wymrą w jednej generacji — zaproponował inny współpracownik. — Czy pomyślał pan o niebezpieczeństwie zagrażającym nam? Substancja ta musiałaby być dodawana do wszystkich żywnościowych produktów, nieprawdopodobne skutki i koszty! To absolutnie niemożliwe — odpowiedział Fremborg. — Musimy szukać specyfiku, który oddziaływałby na szczury selektywnie, byłby dla nich nierozpoznawalny i likwidowałby je definitywnie. — Sterowana infekcja? — Właśnie to, choć podobne próby robi się już od dawna. Szczury na przestrzeni kilku generacji zawsze przystosowywały się i wytwarzały ciała obronne przeciw zarazkom. Należałoby wybrać coś całkowicie nieznanego, z czym w swej dotychczasowej historii nie zetknęły się. — Bakterie z Marsa! — Uwaga wtrącona niefrasobliwie przez starszego asystenta miała być żartem, ale chwyciła. Bakterie z Marsa! To było rozwiązanie! Nieszkodliwe dla ludzi, jak od dawna wykazały próby i fakt, że istnieją odmiany złośliwe, które powodując natychmiastowe prawie zakrzepianie się krwi u mniejszych ssaków, z całą pewnością zabijają je. Trzeba się wziąć do tego. To byłoby wyjście. W niedługim czasie z rozmachem przystąpiono do prób. Wyniki hodowli, toksyczność, wszystko przebiegało zgodnie z założeniem. Frem — borg odetchnął. Już od tygodni nie śnił mu się po nocach „szczurzy król”. Cel wydawał się w zasięgu ręki. Wystartowano do pierwszej masowej akcji. Na „piazza dei ratti” leżały szeregi szarych trupów. Cykl infekcyjny przebiegał tak, że chory szczur w ciągu trzech dni był w stanie zarazić swoje najbliższe otoczenie. Na podstawie tego starszy asystent wyliczył przewidywaną śmiertelność zwierząt i pierwsze oględziny pobojowiska zgodne były z oczekiwaniami. A jednak kiedy Fremborg oglądał ofiary, doznał dziwnego uczucia. Leżał tu cynamonowy „szczurzy król”, przywódca stada, ten, który w tak wyrafinowany sposób przekazał dalej wynalazek z blokowaniem przełącznika. Po prostu upadł, bez konwulsyjnego skurczu i pewnie bez wielkich cierpień. Sekcja wykazała zawał serca. A jednak — profesor odczuwał brak tego zwierzęcia. Często gdy siedział i kartkował protokoły wydawało mu się, że słyszy znajomy chrobot i spoza książki widzi wyzierający ku niemu spiczasty pysk z drgającymi wąsami… Po kilku dniach, podczas porannej odprawy starszy asystent zrobił kwaśną minę. Krzywa śmiertelności nie zgadzała się, oznaczone czerwonym kolorem „jest” znalazło się znacznie niżej od teoretycznie oczekiwanego, niebieskiego „powinno być”. Diabli wiedzą czy byłby to pierwszy sygnał nowego przystosowywania się? Odczekano jeszcze kilka dni. Śmiertelność wśród szczurów ustała. Zwiększono dawkę; kilka przypadków śmiertelnych, ale również kilka urodzin, a po dalszych ośmiu dniach niezliczony piszczący, ruchliwy przychówek! — Można zazdrościć szczurom. — Fremborg westchnął. — Gdybyśmy, my, ludzie, obdarzeni byli choćby ułamkiem ich zdolności przystosowywania się i immunologicznej aktywności… Może powinniśmy coś więcej w tym kierunku robić. Czym różnią się od nas szczury, dlaczego są tak niesłychanie odporne i niezniszczalne. Po szesnastu tygodniach miasteczko szczurów prawie osiągnęło dawną liczbę mieszkańców. Stwierdzono niebywały przyrost naturalny, jak gdyby na jakiś tajny rozkaz miało być wyrównane to, co człowiek zniszczył przy pomocy bakterii z Marsa. Pewnego ranka coś zaszeleściło na biurku Fremborga. Profesor osłupiał. Nowe generacje szczurów nie wyprawiały się dotychczas do pokoi instytutu. A jednak… Przybiegł tu, wydał się profesorowi jeszcze większy od tamtego o cynamonowej sierści; ten był biały, albinos, tylko pysk miał koloru lila róż i uszy o brązowawym odcieniu. Fremborg wstrzymał oddech, gdy Biały wskoczył na jego biurko, stanął słupka i zaczął pocierać sobie wąsy. Potem zniknął; profesor pewien był, że odwiedził go nowy „szczurzy król”. Raport o wynikach z bakteriami z Marsa wysłany już do fachowego czasopisma należało jak najszybciej wycofać. Współpracownicy stali się nerwowi, a Fremborgowi znów śnił się po nocach szczurzy król, tym razem biały. Mimo wszystko w dalszym ciągu zakażano karmę bakteriami z Marsa, pokładając nadzieję w ich trwałe działanie. Upływał jednak miesiąc po miesiącu, a śmiertelność utrzymywała się na normalnym dla tej populacji poziomie. Pewnego ranka stary Schmidt znów zagadnął profesora. Fremborg tym razem zatrzymał się, nawet wszedł do ciepłej portierni i pozwolił się zaprosić na filiżankę kawy. — Myślę, że już wiem, jak one to robią — tajemniczo powiedział Schmidt. — Nowy, wie pan, ten Biały to dopiero cwaniak! Znów coś widziałem. Dzisiejszej nocy przy skrzynce z karmą była masa szczurów, a Biały popiskiwał, poświstywał, jak gdyby coś im tłumaczył, podobnie jak wtedy tamten o cynamonowej sierści. — A później? — chciał wiedzieć profesor. — Później weszły do labiryntu i bez przerwy zdrapywały zębami beton. Taki drobny pył zdrapywały, a było ich co najmniej sto, a może nawet więcej. Fremborg pokręcił głową. — I co dalej? Schmidt uśmiechał się. — Właściwie to nieprzyzwoite, ale chodzi przecież o naukę. Otóż wszystkie one wysiusiały się na ten beton, ale tylko samce i zrobiło się z tego coś w rodzaju papki, którą potem zjadły do cna. — Ten betonowy proszek wymieszany z moczem? — zapytał zaskoczony Fremborg. — Właśnie — wesoło odpowiedział Schmidt. — Zeżarły. Co to może być… Jakieś antydotum, nie myśli pan? Fremborg wpadł do swego laboratorium, zwołał współpracowników i zarządził badania Istotnie, w urynie męskich osobników znajdował się ferment, który w połączeniu z drobnym sylikonowym pyłem zdrapanym z betonowych ścian, działał hamująco na rozwój bakterii z Marsa. Zatem szczury spreparowały sobie lek. Ale na podstawie jakich doświadczeń? Zagadka za zagadką! Izolacja poszczególnych zwierząt w szklanych kabinkach niczego nie zmieniła; terapia wielkiego Białego spowodowała daleko idące uodpornienie. Wrócono znów do starych metod: do trucizny na szczury, do pułapek, nawet żywiono nadzieję, że nowa odporność mogłaby ewentualnie unicestwić dawniej nabytą. Ale nic nie pomagało, zdrowe, wesołe stado szczurów panowało w swym mieście. Pewnego dnia starszy asystent wtargnął do pokoju Fremborga i położył mu na stole najnowszą gazetę. Nagłówek głosił: W atmosferze Wenus odkryto wirusy! Sonda 395 z próbkami na pokładzie w drodze powrotnej z Wenus! — Starszy asystent powiedział: — Musimy natychmiast tam napisać, żeby otrzymać jeden szczep. Może w tym jest ratunek! Pogrążony w myślach Fremborg skinął głową. Po przeczytaniu wstał i zamknął gazetę w kasie pancernej. Starszy asystent spojrzał zdziwiony, a profesor powiedział: — Biały! Gdyby on to znalazł… Przełożyła Halina Leonowicz Sieobert G. Gonzel NIC TYLKO KŁOPOT Z PERSONELEM Były to najpiękniejsze godziny Aleca. Po męczącym sześciogodzinnym dniu pracy siedział w staromodnym lecz wygodnym fotelu oglądając audycję stereowizyjną; owiewały go najrozmaitsze wonie, które emitował generator zapachów. Audycja oddziaływała usypiająco i tym samym oferowała to, czego oczekiwał, od wolnego wieczoru. Alec wyjął z kieszeni skórzane etui, wziął cygaro, obwąchał je z czułością i wreszcie zapalił. Potem oparł się ponownie w fotelu i zmęczony przypatrywał się akcji na ekranie. Jego żona wyrwała go z różowych snów. — Worleyowie znowu mają nowego robota — powiedziała mierząc Aleca pełnym oczekiwania spojrzeniem. — Zdajesz się w ogóle nie zauważać, jak bardzo się ośmieszamy tym nędznym dziadem. Beth wskazała na stojącego w kącie Johna. — Miej trochę więcej taktu! — syknął Alec. Obecność robota wprawiała go w zakłopotanie. — Nikt już dzisiaj nie zatrudnia metalowego robota — powiedziała ostro Elisabeth. — Jest zupełnie bez wychowania! Przypomnij sobie, jak, podając do stołu, rzucił sztućce na talerz Lady Wimbledon. — Johnowi pewnie przepalił się opornik — mruknął Alec starając się opanować. — O mało nie dostała ataku serca. — Lady Wimbledon dostaje przynajmniej pięć razy na tydzień ataku serca. — Zrazisz do mnie całe towarzystwo. Tu i ówdzie przebąkuje się, że jesteś na skraju bankructwa! — Szloch zdławił jej głos. — Przecież to jest kompletny idiotyzm. Ja i bankructwo! Tylko dlatego, że nie sprawiłem sobie innego robota — bzdura. Jutro zamówię mechanika dla Johna. — Jeżeli w ogóle dostaniesz jakiegoś! Któż zechce reperować taki antyk? Nie zaprzeczaj! To antyk! Poczucie konwencji — zgoda, ale to idzie zbyt daleko… Niedawno oglądałam taką serię, cybernetyka o największych możliwościach, mówię ci! Są to wierne kopie aktorów, polityków, śpiewaków. I wcale niedrogie. Osiemset do tysiąca funtów… — Tysiąc funtów… — Alecowi uwiązł głos w gardle. — Ma za to wiele zalet — powiedziała Beth z zachwytem. — Po pierwsze naturalny wygląd — sprawiają one wrażenie, że są bardziej prawdziwe niż oryginały — po drugie przyjemny głos… duplikaty śpiewaków potrafią nawet śpiewać. Poza tym cechuje je daleko większa perfekcja w porównaniu z Johnem. We wszystkich dziedzinach! Wszystko to figuruje w prospektach. Alec tęsknił za spokojem, jednak wiedział, że zanim nie zakupi śpiewającego robota, nie zazna żadnego spokojnego wieczoru. Dobrze znał swoją żonę. O, i te grube, ciężko zapracowane pieniądze! — Oddaj Johna, to otrzymasz bonifikatę — rzekła Beth uśmiechając się niewinnie — wtedy będzie trzeba tylko siedemset pięćdziesiąt funtów. — Tego nie możesz żądać ode mnie! — jęknął Alec. Poczuł, jak łzy stanęły mu w oczach. W ciągu tych lat przyzwyczaił się do starego robota. Rozłąka nie przyszłaby mu łatwo. — Wedle mnie możesz go zatrzymać. Chodzi mi tylko o to, by dostać mojego Steve’a Lesley’a. — Tego ckliwego piosenkarza? — Pohamuj się, Alec! Jeśli już nie znasz się na sztuce, to przynajmniej nie powinieneś tego okazywać. Ja uważam, że jest on czarujący. To ci powinno wystarczyć! — Kochanie, spełnię chętnie każde twoje życzenie, ale tego ckliw… tego człowieka po prostu nie cierpię. — Kupisz mi go. Jeśli nie, to jutro już nie zastaniesz Johna w domu. Jasne? Zdziwienie ogarnęło Aleca, zdziwienie faktem, że poślubił tę kobietę. Zrezygnowany wyraził zgodę. — Johnie, od tej chwili jesteś tylko do mojej dyspozycji. Moja żona chce nowoczesnego robota, takiego, który śpiewa! Co sądzisz o tym? John z pewnością skrzywiłby się, gdyby jego twarz nie była z chromowanej stali. Zadowolił się pogardliwym niskim tonem swej membrany i zaskrzypiał: — Ech, te dzisiejsze roboty! Zewnętrzna powłoka jest luksusowa, ale jeśli chodzi o robotę zupełnie niefunkcjonalna. A gdy zajrzeć głębiej, nie ma tam żadnych wartości wewnętrznych. Choćby tylko same obwody… — Robot zakasłał, co przypominało jakieś „ts, ts, ts”. Po przerwie zabrzmiało posępne i trochę niestosowne zdanie — Reszta jest milczeniem… — John przeczytał niedawno kilka tomów Shakespeare’a. W starym Johnie znalazł Alec sprzymierzeńca. Trochę spokojniej oczekiwał wydarzeń, których nie dało się powstrzymać. A potem przyszedł on — śpiewający, dziarski, witalny. Był zadziwiająco podobny do piosenkarza Steve’a Lesley’a. Powitał Elisabeth głębokim ukłonem, ona zaś fakt, że jego przeguby nie piszczały odebrała jako coś sprawiającego ulgę. Aleca pozdrowił chłodniej, a swego protoplasty nie zaszczycił żadnym spojrzeniem. Robot Works Ltd. zwracają się do Państwa z najlepszymi poleceniami, powiedział śpiewnie. — Państwo pozwolą, że na powitanie zaśpiewam małą serenadę. — I słodkim głosem zaczął: — I love you o ho so so… Beth słuchała z cichym zachwytem. Alec walczył z bliżej nieokreślonym uczuciem, jakoby jeden z jego butów chciał się usamodzielnić. John wydał z siebie bliżej nieokreślony dźwięk. Później okazało się, że syntetyczny Lesley nie ustępował oryginalnemu, gdy chodzi o śpiew; wręcz przeciwnie. Gdy ludzki Steve Lesley śpiewał wysoko, to syntetyczny jeszcze wyżej, gdy tamten delikatnie i słodko trylował, ten mógł dorównać słowikowi. Beth roniła wiele razy w ciągu dnia łzy wzruszenia. Rozpieszczała „swego” Steve’a według wszelkich reguł sztuki i sprowadzała co tydzień biomechanika z Robot Works Ltd., który czyścił i oliwił wnętrzności ukochanego. Stary wierny John w dalszym ciągu ciężko stąpał skrzypiąc i piszcząc po pomieszczeniach, a na jego barkach spoczywała cała ciężka robota domowa. Nie dosyć, że pieśni miłosne Steve’a bardzo nadwerężały Alecowi nerwy, ba, ten smarkacz zaczął po pewnym okresie przyzwyczajenia tyranizować swego pana. Pewnego wieczoru — Alec znowu wygodnie rozsiadł się w fotelu. Steve wszedł do pokoju trelując gamy. — Niestosowne jest kładzenie nóg na stole, Sir! — powiedział przez nos. Alecowi odebrało mowę. Oczywiście Elisabeth maczała w tym palce. Nie miała nic pilniejszego do roboty jak karmić robota pewnym niemieckim podręcznikiem uprzejmości i dobrych obyczajów, by uczyć Aleca dobrych manier. — Jestem Brytyjczykiem i guzik mnie obchodzą obce zwyczaje. A poza tym wypraszam sobie robienie mi uwag! Zrozumiano? — Z pewnością, Sir. Jednakże nawet Brytyjczycy o niskim ilorazie inteligencji uznają, że niektóre zwyczaje z kontynentu mogą akceptować poddani Waszej Królewskiej Wysokości, Sir. Jakże ten facet wypowiedział to „Sir”! Tego wieczoru Alec powziął postanowienie: trzeba się pozbyć robota, nawet gdyby to miało kosztować majątek. Po tym mocnym postanowieniu podszedł do drzwi i zawołał miłym głosem: — Beth! — Proszę, o co chodzi? — Masz chwilkę czasu? — Przykro mi, Alec, ale muszę się przebrać. Idziemy dziś do opery. Alec był zaskoczony. — Nic mi nie mówiłaś! Oczywiście, cieszę się. Co obejrzymy? — Chcesz iść z nami? To niemożliwe; mam tylko dwa bilety. Steve będzie mi towarzyszył. To będzie na pewno cudowny wieczór. Alec przełknął ślinę. — Jestem przekonany. Ale czy masz coś ładnego do ubrania? Widziałem niedawno futro z norek; z pewnością spodobałoby ci się. Jak burza Elisabeth wpadła do pokoju. — Futro z norek? — Oczy jej stawały się coraz większe. — Przymierz. Jeśli ci się spodoba, kupię ci je. — Ach, darling, jesteś cudowny! Futro z norek! Marzenie mego życia! — Jest tylko… jest tylko pewna mała trudność… Nieufnie zmierzyła go wzrokiem. — Taak… Wiesz, zabrakłoby mi trochę pieniędzy. Wystarczyłoby jednak zwrócić Steve’a…; m… myślę, że… — Zaraz myślałam, że za twoją wspaniałomyślną ofertą kryje się szachrajstwo. Mówię po raz ostatni: Steve zostanie tutaj! Nawet gdybyś miał stawać na głowie. — Ależ Beth! Pomówmy, proszę, rozsądnie o tym. Ja po prostu nie mogę już znieść, jak on mnie wypiera. — Alec przełknął kilkakrotnie ślinę. — Mam wrażenie, że jestem po prostu je… je… — Jeleniem! — podpowiedziała Bethy. — No, może jesteś. Steve, chodź, proszę. Nie chciałabym stracić uwertury. Z podniesioną głową Eli — sabeth opuściła pokój. — Jeszcze ci pokażę, czy jestem jeleniem — zawołał za nią wściekły. Potem pogrążył się w myślach. I oto zdarzyło się to, czego Alec się obawiał. Doszło do kłótni między robotami. Mimo że John miał zaprogramowane wysoko rozwinięte zrozumienie sztuki, uważał śpiew Steve’a Lesley’a za balast, którego nie jest w stanie wytrzymać normalnie rozwinięte ucho ludzkie. Swym monotonnym głosem zwrócił Lesley’owi uwagę na nadwerężone nerwy swego pana. — Chyba się panu lutowanie poluzowało, co? Poskarżę się pani, ty wybrakowany egzemplarzu! Johnowi przepaliło się kilka bezpieczników. Cały dzień mruczał pod nosem. — Lutowanie się poluzowało… wybrakowany egzemplarz… Coś musiało nastąpić. Miarka się wypełniła. Albo ten robot cierpiący na śpiewomanię zwinie żagle, albo Alec weźmie Johna pod metalowe ramię i pójdą sobie. John przywiódł go na genialny pomysł. Jak zawsze rano robot informował swego pana o najważniejszych doniesieniach prasowych. Czytanie gazety było dla Aleca zbyt czasochłonne. Time is money. — ‘The Times’, strona 1. Strajk w Birmingham złamany przez robotów — związki zawodowe żądają ochrony pracowników przed konkurencją robotów. Rzecznik Izby Gmin oświadczył: Krótkowzroczna polityka gospodarcza prowadzi do nawarstwiania się konfliktów społecznych… Alec polecił Johnowi, by pominął ten punkt. Od szeregu tygodni dziennikarze zdawali się nie znać żadnego innego tematu jak roboty–łamistrajki. John kontynuował przegląd prasy: — Sensacyjna nowość! Robot Works Ltd. oferują przebój roku: żeńskie super–roboty! Wybór spośród stu sześćdziesięciu typów — od Halory McLean do Liz Ryan! Nasi przedstawiciele chętnie odwiedzą Państwa. Wystarczy telefon! Alec aż podskoczył. Niemal z szybkością dźwięku dobiegł do telefonu. Otóż właśnie! Ukąszenia żmii leczy się jadem. Przez cały dzień malował się na jego twarzy słoneczny uśmiech. Nawet gdy obsługujący Steve wypowiedział przy obiedzie uwagę, że za granicą nie kroi się ziemniaków — nawet syntetycznych — nożem, lecz dzieli widelcem, uśmiech nie zniknął z jego twarzy. Uprzejmym skinieniem głowy podziękował robotowi za pouczenie. Następnego ranka do domu weszła dorodna młoda dama o blond — rudych włosach. Model Gloria Chapman w wydaniu luksusowym — nawet z pępkiem, jak zapewnił wiarygodnie sprzedawca. Alec spostrzegł z niepokojem, że jej widok wcale nie pozostawia go obojętnym. Tylko myśl o jej nienaturalnym pochodzeniu powstrzymywała go przed czynami nie licującymi ani z jego wiekiem, ani stanowiskiem. Gloria była po prostu idealna; darzyła go zawsze miłym spojrzeniem, który po tysiąckroć rekompensował mu ponurą twarz żony. Towarzyszyła mu na spacerach po mieście, wyjeżdżała po niego samochodem do firmy i do klubu, podczas konferencji nie odstępowała od niego; krótko mówiąc, była zawsze dla niego. Alec nastawił się na długą milczącą wojnę małżeńską. A gdy się ona zaczęła, zauważył ze zdziwieniem, że z dnia na dzień przynosi mu coraz więcej radości. Jednakże Beth bardzo szybko włączyła się w te wydarzenia. Usiadła na kanapie naprzeciw niego i poprosiła o papierosa. Zaciągając się, mierzyła Aleca lekceważąco wzrokiem. Siedział zakłopotany i głęboko wciśnięty w fotel, jakby liczył na schronienie i pomoc z jego strony. Widziała jego nieporadność, którą dawniej lubiła. Coś na kształt współczucia rozwijało się w niej i próbowało się umocnić. Jednak gwałtownie zdusiła kiełkujące uczucie. — Muszę z tobą pomówić — rzekła wreszcie Elisabeth. — Proszę? — Dobrze wiesz; chodzi o twoją Glorię… O, nie myśl, że coś dla mnie znaczy; po prostu nie znaczy nic. Ale myślę o naszej dobrej opinii. Jedno z nas musi się przecież o to pomartwić. Tak, tak, mój drogi; nasza reputacja , bardzo ucierpiała. Zmartwiona Elisabeth spuściła głowę. — Co zamierzasz zrobić? Alec wyprostował się. Głos jego brzmiał szorstko. — Zwrócę Glorię… — Wiedziałam, że w końcu mogę na tobie polegać. — Ch — Chwileczkę! Nie pozwoliłaś mi się wypowiedzieć. — Alec zaczął się pocić. Przetarł grzbietem dłoni czerwoną, rozgrzaną twarz. — Oddam Glorię, jeśli ty… Elisabeth zerwała się z kanapy. — Zwariowałeś? — Ja jestem panem domu i bezwarunkowo rozkazuję ci! — Chrząknął. — Otrzymasz także futro z norek — powiedział po cichu. Podniósł głowę i spojrzał na nią błagalnie. — I nową sukienkę wieczorową. Uśmiechnęła się. — Dobrze, nie będę taka — powiedziała. — Czasami trzeba ustąpić. Zresztą przydałby mi się również jakiś ładny naszyjnik. Alecowi kręciło się w głowie. Dał radę! Jestem mężczyzną, pomyślał. Jestem mężczyzną. Tak! Jestem mężczyzną. I tak Gloria nie pozostała u Aleca, mimo swych nieporównywalnych cnót, dłużej niż tydzień. Następnego ranka opuściła ona dom na długo przed upływem okresu próbnego w towarzystwie imitacji śpiewaka nazwiskiem Steve Lesley. Trochę melancholijnie patrzyli Alec i Beth na odchodzące roboty. Od tej pory stary John z piszczącymi przegubami troszczy się sam o gospodarstwo — ku radości swego pana — tolerowany przez panią domu. Przełożył Czesław Karolak OD AUTORA WYBORU Jeśliby znikomą popularność współczesnej niemieckojęzycznej literatury SF tłumaczyć wyłącznie brakiem tradycji, to obrona takiego wywodu nie byłaby nazbyt trudna. Literatura niemiecka może się bowiem pochwalić zaledwie dwoma pisarzami, uprawiającymi literaturę SF z niejakim powodzeniem. Mam na myśli Kurta Lasswitza (1872–1945) i Hansa Dominika (1872– 1945). Pierwszy z nich, zapomniany przez dziesiątki lat, doczekał się dziś (skromnego zresztą) renesansu. Drugiemu natomiast krytycy — i słusznie — nie mogą zapomnieć rasistowsko — mocarstwowych założeń jego cywilizacyjno–technologicznych wizji przyszłościowych. Czy ten brak nowoczesnej tradycji literackiej SF miał rzeczywiście wpływ na niedostatki współczesnej twórczości SF w NRD (oraz pozostałych krajach niemieckiego obszaru językowego)? Tego nie sposób wykluczyć, chociaż w przypadku literatury NRD inne chyba prawidłowości, określające przemiany literatury w NRD w ogóle, odegrały decydującą rolę. Myślę przede wszystkim o programowo ściśle określonej strategii reedukacyjnej społeczności niemieckiej po roku 1945. Nie wizje przyszłościowe, nieistotne przy tym czy utopie katastroficzne czy też utopie raju społeczno–politycznego, miały współdecydować o realizacji programu „inżynierii duszy”, ale literatura — przynajmniej tematycznie — zakotwiczona w najbliższej przeszłości oraz w teraźniejszości. Stąd też w również dosłownie rozumianym zamówieniu społecznym pierwszych lat powojennych oraz znacznej części lat pięćdziesiątych nie było po prostu miejsca dla literatury SF. Nieliczne opowieści ukazujące się do połowy lat pięćdziesiątych głównie w ramach przygodowych serii dla młodzieży tę hipotezę raczej potwierdzają. Ilościowy skok wydań literatury SF na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych (Eberhardt del Antonio, Carlos Rasch, Gunter Krupkat, Kurt Herwarth Bali, Lothar Weise, Klaus Beuchler) zdaje się wskazywać na określone zmiany w zamówieniu społecznym, ściślej: w strategii polityki kulturalnej NRD. (Pisze o tym szerzej autor wstępu Gunter Jackel.) Doceniając znaczenie (trywialnej) literatury masowej stratedzy polityki kulturalnej w NRD poczęli popierać zarówno prozę przygodową czy kryminalną jak i literaturę SF. Wyłoniła się grupa „zawodowców”, specjalizujących się w wypełnianiu powielanych stereotypów fabularnych (katastrofy kosmiczne jako rezultat wojen atomowych, konsekwencje ahumanistycznych eksperymentów itp. itd.) raczej mniej niż bardziej oryginalnymi wariantami. Koniec lat sześćdziesiątych, a zwłaszcza lata siedemdziesiąte przyniosły dość nieoczekiwane zmiany. Dokonał się jak gdyby zwrot w samoświadomości poważnej części literatów NRD; literaturę poczęto wreszcie pojmować jako sposób stawiania znaków moralnych, jako instytucję budzenia wrażliwości moralnej. I w takiej oto samoświadomości znalazło się również miejsce dla bardziej ambitnej fantastyki literackiej. Właśnie: fantastyki literackiej, a nie literatury SF w węższym tego słowa znaczeniu. I stąd w zbiorze „Niemoc” próżno szukać większości nazwisk autorów literatury SF w węższym znaczeniu, owych parających się „zawodowo” produkcją masowej fantastyki naukowej. Nieprzypadkowo zatem wszystkie praktycznie teksty, pomieszczone w tym tomie, pochodzą z ostatnich 10 — 12 lat, a więc z okresu, w którym w literaturze NRD w niespotykanych dotąd rozmiarach pojawiła się krótka proza, o nierzadko parabolicznym charakterze. Nieprzypadkowo zatem autorami zaproponowanych tekstów są albo uznani pisarze NRD, których nie sposób umieścić w nawet tolerancyjnie pomyślanej szufladce twórców SF (Franz Fühmann, Christa Wołf, Gunter de Bruyn, Karl–Heinz Jakobs, małżeństwo Braunów) albo pisarze do niedawna nieznani, których twórczość nie byłaby do pomyślenia poza obszarem doświadczeń — lat siedemdziesiątych (Karlheinz Steinmüller, Rolf Krohn, Frank Töppe). Podkreśliłem już, że w NRD bardziej interesująca od literatury SF w węższym słowa znaczeniu jest fantastyka rozumiana szerzej aniżeli tylko literatura wizji technologicznych czy cywilizacyjno — inżynierskich. Byłem tego zdania dwa lata temu, kiedy przygotowywałem projekt wyboru. W sposób dla mnie nieoczekiwany otrzymałem dziś merytoryczne „wsparcie” w postaci dwóch zachodnioniemieckich antologii, które ukazały się w taniej i popularnej serii kieszonkowej „phantastica” wydawnictwa dtv w Monachium. Pierwszy z wyborów, zatytułowany Von einem anderen Stern (Z innej gwiazdy), opatrzono podtytułem Opowiadania SF z NRD, drugi natomiast, zatytułowany Im Jenseits (W zaświatach), opatrzono nieco innym podtytułem, mianowicie Niesamowite opowieści fantastyczne z NRD. Autorzy antologii poradzili sobie zatem z niełatwą kwestią wyosobnienia literatury SF z szeroko rozumianej fantastyki literackiej w ten sposób, iż wydali dwa — sądząc według podtytułów — odrębne wybory. Jeśli jednak porównać obie antologie pod względem zestawu autorów, to okaże się, że niektórych pisarzy uwzględniono dwukrotnie (Karl–Heinz Jakobs, Gunter Kunert). A co ważniejsze: w prezentowanej polskiemu czytelnikowi antologii oraz w dwu wspomnianych wyborach znakomita większość autorów powtarza się. Fühmann i Branstner, małżeństwo Braunów, Töppe, Weitbrecht, Ulbrich, Steinmüller i kilku innych pojawiają się zatem zarówno jako twórcy literatury fantastyczno — naukowej jak i jako fantastyki literackiej. Fakt ten — pocieszam się więc — rozgrzesza mnie z antologijnego mariażu opowiadań fantastycznych raz bardziej a raz mniej naukowych. Wspomniałem już, że literatura SF w NRD, w której wizje technologiczno — inżynierskie stanowią struktury konstytuujące, nie zasługuje na głębszą uwagę, że to głównie przyszłościowe utopie społeczne i komplikacje wokół antropologicznych perypetii bohaterów (ludzi — nie–ludzi, antropoidów — robotów itd.) stanowią nurt bez wątpienia bardziej interesujący. Sądzę, że na tę korzystną ewolucję w latach siedemdziesiątych niewątpliwy wpływ wywarła twórczość Stanisława Lema. Lem bowiem był tłumaczony i wydawany w NRD stosunkowo wcześnie. (Pierwszy przekład, mianowicie Astronautów, ukazał się w roku 1954, zaś szereg „baśni” Lema wydano w NRD już z początkiem lat sześćdziesiątych.) Jeśli jeszcze dodać, iż znakomita twórczość Lema nie miała (i nie ma) praktycznie żadnych konkurentów na NRD– owskim rynku księgarskim, to nietrudno zgadnąć, iż wpływ jej był przemożny. Dodatkowych argumentów dostarcza nadto groteskowa poetyka niemałej części tekstów spod znaku literatury fantastycznej. Zamieszczone w tomie Niemoc teksty małżeństwa Braunów, Branstnera, Ulbricha czy Krupkata to zaledwie cząstka bujnie się krzewiącej literatury, której obca jest ponura dosłowność i „traktowanie na serio”. Sądzę, że również i ta tendencja fantastyki literackiej w NRD nie byłaby możliwa bez wszechobecności (choćby) opowieści pilota Pirxa. Jeśli przyjrzeć się nieco uważniej tej bardziej ambitnej cząstce fantastyki literackiej NRD, to nietrudno zauważyć, iż sięga ona po problemy, najczęściej zarezerwowane dla literatury „poważnej”. Jedni, konstruują przyszłościowe scenerie konfliktu moralnego, usiłują przemawiać do wyobraźni czytelnika dramatyzmem sytuacji granicznych (Mockel, Toppe, Fuhmann). Nie dziwi przy tym, iż ów dramatyzm wyboru bierze się głównie z perspektyw (albo z ich braku) rozwoju społeczno — cywilizacyjnego, a więc rozwiązań w skali makrospołecznej. Inni natomiast umieszczają w centrum cząstkę, ale za to najważniejszą perspektyw rozwoju ludzkości, ograniczeń i możliwości owych struktur makrospołecznych, czyli po prostu człowieka. Od labilności czy plastyczności natury ludzkiej ż jednej strony, i stabilności z drugiej zależeć przecież będzie w decydującej mierze ewolucja ludzkości. I stąd z niezwykłym wprost uporem autorzy SF powracać będą do pytań o parametrach niewątpliwie egzystencjalnych: Co to znaczy być człowiekiem? Gdzie kończy, gdzie zaczyna się człowieczeństwo? Czy tożsamość człowieka jest przekazy walna? Gdy na kartach opowieści pojawiają się „ludzkie” roboty, antropoidy czy ludzie–automaty, to — bez względu na bardziej lub mniej „poważną” poetykę wypowiedzi — problematyka ta równoznaczna jest z drążeniem centralnych kwestii antropologicznych (Steinmüller, Krohn). Uwagę tę można również odnieść do tekstów, tematyzujących przemianę płci. W antologii Niemoc motyw ten pojawia się w opowiadaniach de Bruyna i Jakobsa. Tego w literaturze NRD dość popularnego motywu nie sposób oczywiście sprowadzić do samej literatury rodem SF. Jego obecność w fantastyce naukowej jest bowiem współuwarunkowana silnym, zwłaszcza w latach siedemdziesiątych, trendem emancypacyjnym. Emancypacja kobiety — również erotyczno — seksualna — weszła do literatury ostatniego dziesięciolecia jako jeden z żelaznych tematów, nie omijając przy tym fantastyki. Im bardziej eksperymentalna jest owa literacka przemiana płci, tym ściślejszy jest związek tej prozy z literaturą SF. Ale przecież nie o odmierzanie calówką odległości danego utworu od typu idealnego utworu SF tu chodzi i chodzić powinno; antologia gromadzi teksty wedle zasady „czym chata bogata”. „Chata” nie jest wprawdzie najbogatsza, ale i nie najbiedniejsza. Jeśli zatem czytelnicy znajdą poczęstunek jadalnym, cel wyboru został spełniony. Hubert Orłowski NOTY BIOGRAFICZNE GERHARD BRANSTNER, ur. 1927 w Blankenhain. Brał udział w II wojnie światowej, a następnie przebywał w amerykańskiej, francuskiej i belgijskiej niewoli. Po wojnie studiował filozofię. Od roku 1968 poświęca się wyłącznie pisarstwu. Opublikował powieści o tematyce fantastyczno–naukowej Die Reise zum Stern der Beschwingten (1968), Der falsche Mann im Mond (1970), jak również opowiadania i anegdoty o podobnej tematyce. JOHANNA BRAUN, ur. 1928 w Magdeburgu i GÜNTER BRAUN ur. w r. 1928 w Wismarze są małżeństwem publikującym wspólnie swe utwory. Debiutowali opowiadaniami przygodowymi, zajmowali się także problematyką historyczną, polityczną (powieść Mädchen im Dreieck, 1961 r.) i społeczną, zwłaszcza w odniesieniu do moralnych i etycznych konsekwencji rozwoju techniki (powieść Ein ob’jektiver Engel, 1969 r.). W latach 70–tych poświęcili się przede wszystkim prozie fantastyczno–naukowej. W tym czasie ukazały się trzy powieści i tom opowiadań Der Fehlfaktor (1975). GÜNTER DE BRUYN, ur. 1926 w Berlinie. Brał udział w końcowej fazie II wojny światowej. Po krótkim pobycie w niewoli radzieckiej pracował początkowo jako robotnik rolny, następnie jako nauczyciel i bibliotekarz, a od roku 1953 jako pracownik naukowy Centralnego Instytutu Bibliotekoznawstwa w Berlinie. Od roku 1963 poświęca się wyłącznie pisarstwu. Jest laureatem nagrody literackiej im. Henryka Manna. De Bruyn debiutował tomem opowiadań Ein schwarzer, abgrundtiefer See (1962). W rok później ukazała się powieść Der Hohlweg, która opowiada historię dwóch byłych żołnierzy; rozchodzące się drogi ich przyjaźni są tu odzwierciedleniem skomplikowanych procesów powojennego rozwoju obu państw niemieckich. Dużym sukcesem autorskim de Bruyna była powieść Buridans Esel (1968). Bezkompromisową krytyką społeczną, wyrażającą się przede wszystkim w demaskowaniu stereotypów w świadomości potocznej społeczeństwa NRD–owskiego, nacechowana jest powieść Die Preisverleihung (1973). De Bruyn jest także autorem biografii Jean Paula, a ponadto wydał w roku 1970 antologię parodii literackich Das Lüsterkabinett. W języku polskim ukazała się powieść Osioł Buridana. FRANZ FÜHMANN, ur. 1922 w Rokytnicach (Czechosłowacja). Prozaik, poeta, tłumacz, eseista. Brał udział w II wojnie światowej jako żołnierz Wehrmachtu, przebywał w radzieckiej niewoli. Po powrocie osiedlił się w Berlinie i działał jako pisarz, publicysta i dziennikarz podejmując — zwłaszcza w opowiadaniach z lat 50–tych i 60–tych — problematykę wojny i faszyzmu. W tym czasie ukazały się tomy opowiadań Kameraden (1955), Kapitulation (1958), Fronten (1960) i Das Judenauto (1962). Niektóre z jego utworów doczekały się adaptacji filmowych bądź słuchowiskowych. W latach 70–tych nastąpił u Fühmanna wyraźny zwrot ku problemom współczesnego społeczeństwa NRD. Zwrot ten jest szczególnie widoczny w opowiadaniach z tomu Bagatelle. Rundum positiv (1977). W roku 1973 ukazał się „pamiętnik” Fuhmanna zatytułowany 22 Tage oder die Hdlfte des Lebens, a w dwa lata później zbiór esejów pt. Erfahrungen und Widerspriiche zawierający m.in. list Fuhmanna do ówczesnego ministra kultury NRD, w którym autor postuluje zmianę stosunku do romantycznej i ekspresjonistycznej tradycji literackiej. Zawarty jest tu także esej o istotnych dla twórczości Fühmanna „mitycznych elementach w literaturze”. W przekładzie na język polski ukazały się m.in. opowiadania Żongler w kinie (1974), Król Edyp (1979) oraz pamiętnik 22 dni albo połowa życia (1976). Fuhmann jest ponadto autorem adaptacji dzieł literatury światowej i mitologii dla dzieci i młodzieży (eposy o Nibelungach i Prometeuszu, opracowania utworów Homera, Szekspira, Goethego i in.). KARL–HEINZ JAKOBS, ur. 1929 na terenie byłych Prus Wschodnich. W wieku 16 lat brał udział w końcowej fazie II wojny światowej. Po wojnie wykonywał różne zawody; był pomocnikiem murarskim, murarzem, górnikiem i technikiem budowlanym. W roku 1956 podjął studia w lipskim Instytucie Literatury im, Bechera. Od roku 1958 poświęca się wyłącznie literaturze. W latach 60–tych odbył szereg podróży po Europie, Azji i Afryki. Mieszka na stałe w Berlinie. Jakobs debiutował tomikiem poezji Guten Morgen, Vaterlandsverrater. Jego zainteresowania koncentrują się wokół problemów społecznych a także gospodarczych NRD (wydał w 1975 r. tom reportaży pt. Heimatlündische Kolportagen, poświęcony tej problematyce). Duży rozgłos zyskała jego powieść Beschreibung eines Sommers (1961), która w znacznym stopniu koncentruje się na problemach młodej generacji w NRD. Odnosi się to również do powieści Eine Pyramide fur mich (1971). ROLF KROHN, ur. 1949 w Halle, studiował fizykę w Dreźnie, pracuje w przemyśle chemicznym. Jego utwory o tematyce SF ukazały się w antologiach Der Mann vom Anti (1975), Begegnung im Licht (1976). W 1977 wydano jego powieść historyczną Des Grab der Legionen, GÜNTER KRUPKAT, ur. 1905 w Berlinie. Po ukończeniu gimnazjum podjął studia inżynierskie. Jego próby literackiego debiutu w latach trzydziestych nie przyniosły rezultatu. W roku 1958 ukazała się jego powieść utopijna Die Unsichtbaren. W latach 60–tych wydał kilka innych powieści fantastyczno — naukowych oraz opowiadania zamieszczane w antologiach literatury SF. KLAUS MÖCKEL, ur. 1934 w Kirchberg. Studiował romanistykę w Lipsku. Pracował jako asystent na uniwersytecie w Jenie, później jako redaktor w Berlinie. Tłumacz i wydawca literatury francuskiej. Autor powieści historycznej Ohne Lizenz des Konigs (1973), kryminałów oraz powieści o tematyce SF: Die Einladung (1976), tom opowiadań Die glaserne Stadt (1980). Autor wyboru francuskiej, włoskiej i hiszpańskiej fantastyki Der Alabastergarten (1980). KARLHEINZ STEINMÜLLER, ur. 1950 w Klingenthal. Studiował fizyką i filozofię w Karl– Marx–Stadt i Berlinie uzyskując w roku 1977 stopień doktora filozofii. Jest pracownikiem Akademii Nauk NRD. Opublikował tom opowiadań fantastyczno — naukowych Der letzte Tag auf der Venus (1979) oraz szereg opowiadań zamieszczanych w prasie NRD. FRANK TÖPPE, ur. 1947 w Bleicherode (w górach Harzu). Jest doktorem nauk ekonomicznych, ostatnio jednak pracuje jako lektor w wydawnictwie Das Neue Berlin. Zajmuje się także grafiką. W roku 1976 ukazało się opowiadanie fantastyczno — naukowe Die letzten Bilder des Graphikers Schneider, a w dwa lata później wydał Tóppe tom opowiadań pt. Regen auf Tyche. KARL–HEINZ TUSCHEL, ur. 1928 w Magdeburgu. Kształcił się w Instytucie Literackim im. Bechera w Lipsku. Wykonywał różne zawody. Zadebiutował tekstami kabaretowymi. W roku 1967 opublikował pierwszą swą powieść o tematyce fantastyczno–naukowej pt. Ein Stern fliegt vorbei, a w latach 70–tych trzy dalsze powieści i tomy opowiadań. BERND ULBRICH, ur. 1943. Opublikował tom opowiadań fantastyczno–naukowych Der unsichtbare Kreis (1977). Jego teksty publikowane są także w antologiach. WOLF WEITBRECHT, ur. 1920 w Stuttgarcie. Jest z zawodu lekarzem. Opublikował dwie powieści o tematyce fantastyczno — naukowej Das Orakel der Delphine (1972) i Stunde des Ceres (1975) oraz tom opowiadań Das Psychomobile (1976). Opracował Czesław Karolak