Larry Niven. Człowiek układanka. Tłum. Jarosław Cieśla W roku A.D. 1900 Karl Landsteiner sklasyfikował ludzką krew w cztery grupy: A, B, AB i 0, opierając się na wzajemnej ich niekompatybilności. Po raz pierwszy stało się możliwe dokonanie transfuzji z dużą dozą pewności, że nie zabije to pacjenta. Ruch na rzecz likwidacji kary śmierci dopiero się zaczynał i już był skazany na porażkę. Vh83uOAGn7 to był jego numer telefonu, prawa jazdy, ubezpieczenia społecznego, karty powołania i kartoteki medycznej. Dwa z nich unieważniono a pozostałe przestały mieć znaczenie, z wyjątkiem kartoteki medycznej. Nazywał się Warren Lewis Knowles. Miał umrzeć. Do procesu został jeszcze dzień, ale to nie zmieniało pewności co do wyroku. Lew był winien. Jeśli ktokolwiek w to wątpił, oskarżenie miało żelazny dowód. Jutro o osiemnastej Lew zostanie skazany na śmierć. Broxton wniesie apelację, na takiej podstawie czy innej. Apelacja zostanie odrzucona. Cela była wygodna, mała i wyściełana. Nie w celu obrażania zdrowych zmysłów więźnia, choć niepoczytalność przestała już być usprawiedliwieniem dla łamania prawa. Trzy ściany stanowiły tylko kraty. Czwarta, zewnętrzna, była cementowa, pomalowana na spokojną zieleń. Lecz kraty - oddzielające go od korytarza, od ponurego starucha po lewej oraz od nastolatka, sprawiającego wrażenie kretyna, po prawej - miały po dziesięć centymetrów grubości, rozstawione co dwadzieścia centymetrów i zostały obleczone silikonem. Po raz czwarty dzisiaj Lew ścisnął w pięści plastikową wyściółkę i spróbował ją oderwać. W dotyku przypominała gąbczastą, gumową poduchę z twardym rdzeniem grubości ołówka. Nie dała się porwać. Kiedy puścił ją, wróciła gwałtownie do idealnie cylindrycznego kształtu. - To nie fair - powiedział. Nastolatek ani drgnął. Przez całe dziesięć godzin, które Lew spędził w celi, dzieciak siedział na brzeżku pryczy, włosy w strąkach spadały mu na oczy, a cień zarostu na twarzy powoli ciemniał. Poruszał długimi, włochatymi rękami wyłącznie w trakcie posiłków, resztą ciała w ogóle nie. Słysząc głos Lewa staruch uniósł głowę. - Wrobiony? - spytał z gorzkim sarkazmem. - Nie, ja... - Przynajmniej jesteś szczery. Co zrobiłeś? Lew powiedział mu. Nie potrafił usunąć z głosu brzmienia zranionej niewinności. Staruch uśmiechał się szyderczo, potakując, jakby spodziewał się dokładnie tego. - Głupota. Głupota zawsze była najcięższym przestępstwem. Jeśli już musiałeś doprowadzić do własnej egzekucji, to dlaczego przynajmniej nie za coś ważnego? Widzisz tego dzieciaka po drugiej stronie? - Jasne - potwierdził Lew, nawet nie odwracając wzroku. - Jest przemytnikiem organów. Lew poczuł, jak szok ścina mu rysy twarzy. Zebrał się w sobie, żeby jeszcze raz zajrzeć do sąsiedniej celi - i wstrząsnął nim dreszcz. Dzieciak patrzył na niego. Tępawymi, ciemnymi oczami, ledwie widocznymi pod plątaniną włosów, szacował Lewa tak, jak rzeźnik oglądający nadpsuty kawał wołowiny. Lew przysunął się do krat dzielących go od celi starca. - Ile osób zabił? - spytał ochrypłym szeptem. - Ani jednej. - ? - Był naganiaczem. Wyszukiwał kogoś samotnie włóczącego się po nocy, szprycował go prochami i zabierał do domu doktora, który był szefem gangu. To doktor mordował. Gdyby Bernie dostarczył trupa, doktor jego by oskórował. Staruch siedział, mając Lewa tuż za plecami. Okręcił się w tył, żeby móc rozmawiać z sąsiadem, ale teraz najwyraźniej tracił zainteresowanie. Jego dłonie, zasłonięte przed wzrokiem Lewa przez kościste plecy, bezustannie poruszały się nerwowo. - Ile osób nagonił? - Cztery. Potem go złapali. Ten Bernie nie jest za bystry. - A ciebie co tutaj sprowadziło? Staruch nie odpowiedział. Zignorował Lewa kompletnie, ramiona poruszały się w takt ruchów rąk. Lew wzruszył ramionami i opadł na pryczę. Była dziewiętnasta, czwartek wieczór. Do gangu należało trzech naganiaczy. Proces Berniego jeszcze się nie zaczął, a drugi z nich już nie żył; trzeci uciekając, został postrzelony i przewieziony do szpitala tuż obok sądu. Oficjalnie wciąż był żywy. Został skazany; apelację odrzucono; lecz wciąż jeszcze żył, kiedy przewieziono go, oszołomionego narkotykami, na salę operacyjną. Stażyści unieśli go ze stołu i wetknęli mu ustnik, żeby mógł oddychać po umieszczeniu w płynie zamrażającym. Zanurzyli go powoli i kiedy temperatura jego ciała spadała, wprowadzili mu coś do krwioobiegu. Około ćwierć litra. Temperatura wciąż spadała, zbliżając się do punktu zamarzania, uderzenia serca rozlegały się coraz rzadziej. W końcu zatrzymało się. Jednak można je było z powrotem uruchomić. Zdarzało się, że w tym momencie ludzie byli ułaskawiani. Oficjalnie przemytnik organów wciąż był żywy. Lekarzem był szereg maszyn połączonych przenośnikiem taśmowym. Kiedy temperatura ciała przemytnika osiągnęła określoną wartość, taśma ruszyła. Pierwsza maszyna wykonała kilka nacięć klatki piersiowej. Zręcznie i mechanicznie doktor przeprowadzał kardioktomię. Przemytnik był oficjalnie martwy. Jego serce natychmiast trafiło do magazynu. Potem skóra, w większości w jednym kawałku, wciąż żywa. Doktor ćwiartował go z ogromną starannością, jakby rozbierał na części elastyczną, delikatną, niezmiernie skomplikowaną układankę. Mózg spalono i popioły zachowano w urnie, do celów pogrzebowych. Cała reszta ciała, w plasterkach, małych kawałkach, pergaminowo cienkich warstwach, zwojach rurek, trafiła do magazynów w szpitalnym banku organów. Każdy kawałek można było szybko zapakować do odpowiedniego pudła transportowego i przewieźć do dowolnego miejsca na świecie w niewiele ponad godzinę. Jeśli przypadek tak zrządzi, jeśli trafią się właściwi ludzie ze stosownymi schorzeniami, to w odpowiednim czasie przemytnik organów może uratować więcej osób niż zabił. I o to właśnie chodziło. Leżąc na plecach, gapiąc się na wbudowany w sufit ekran telewizora, Lew nagle zaczął się trząść. Nie miał dość sił, żeby wetknąć słuchawkę do ucha i znienacka bezgłośne poruszenia rysunkowych postaci zrobiły się obrzydliwe. Wyłączył telewizor, ale to nie pomogło. Kawałek po kawałku rozparcelują go na sztuki i schowają na później. Nigdy nie widział banku organów, ale wuj miał jatkę... - Hej! - wrzasnął. Oczy dzieciaka otwarły się, jedyna jego żywa część. Staruch okręcił się, żeby popatrzeć znad ramienia. Na końcu korytarza strażnik zerknął raz, potem wrócił do czytania. Strach skręcał Lewowi wnętrzności, łomotał w gardle. - Jak możecie to wytrzymać? Wzrok dzieciaka znów opadł ku podłodze. - Wytrzymać co? - zapytał staruch. - Nie wiecie, co z nami zrobią? - Nie ze mną. Nie poćwiartują mnie jak wieprza. W jednej chwili Lew znalazł się przy kracie. - Dlaczego nie? Staruch mówił teraz bardzo cicho. - Bo zamiast prawej kości udowej mam bombę. Wysadzę się w powietrze. To, co znajdą potem, nie będzie się nadawało do użytku. Nadzieja, którą obudziły słowa starca zgasła, pozostała tylko gorycz. - Wariat. Jak można wprawić sobie bombę w nogę? - Wyciągasz kość, wiercisz w niej dziurę, składasz w niej bombę, wywlekasz z kości wszystko co organiczne, żeby nie zgniła i wstawiasz ją z powrotem w nogę. Oczywiście potem spada ci liczba czerwonych krwinek. Ale chciałem cię spytać, czy dołączysz do mnie? - Dołączę? - Obejmiemy się przez kraty, w ten sposób bomba załatwi nas obu. Lew cofnął się. - Nie, nie, dziękuję. - Twój wybór - rzekł starzec. - Nigdy ci nie powiedziałem, kim byłem, prawda? Byłem tym doktorem. Bernie naganiał dla mnie. Lew cofnął się aż do przeciwległych krat. Poczuł ich dotyk na plecach, odwrócił się i zobaczył oczy chłopaka wpatrujące się tępo w niego z odległości pół metra. Przemytnicy organów! Był otoczony przez zawodowych zabójców! - Wiem, jak to jest - ciągnął staruch. - Nie zrobią tego ze mną. No cóż, jeśli jesteś pewien, że nie chcesz czystej śmierci, połóż się za pryczą. Jest dostatecznie gruba. Pryczę stanowił materac ze sprężynami, przymocowany do cementowego podwyższenia stanowiącego integralną część podłogi. Lew skulił się w pozycji embrionalnej, zakrywając oczy rękami. Był pewien, że wcale nie chce umierać teraz. Nic się nie stało. Po chwili otworzył oczy, oderwał od nich dłonie i rozejrzał się. Dzieciak patrzył na niego. Po raz pierwszy na jego twarzy widniał, jak przylepiony, kwaśny uśmieszek. W korytarzu strażnik, który dotychczas zawsze siedział na krześle koło wyjścia, stał przy kratach, patrząc na niego. Wydawał się zaniepokojony. Lew poczuł, jak rumieniec napływa mu na twarz. Staruch zabawił się jego kosztem. Poruszył się, żeby wstać... Świat rozpłaszczył się pod ciosem młota. Połamany strażnik leżał oparty o kraty celi po drugiej stronie korytarza. Chłopak z włosami w strąkach wyłaził zza swojej pryczy, potrząsając głową. Ktoś jęknął, jęk przerodził się w krzyk. Powietrze pełne było cementowego pyłu. Lew wstał. Wszystkie powierzchnie wystawione na eksplozję pokrywała krew. Lew spróbował, choć niezbyt starannie, znaleźć ślady starucha. Nie udało mu się. Oprócz dziury w ścianie. Musiał stać... dokładnie... tutaj. Dziura była wystarczająco duża, żeby Lew mógł się przez nią wydostać, gdyby zdołał do niej dotrzeć. Lecz znajdowała się w celi starucha. Silikonowe osłony zostały zdarte z krat pomiędzy celami, zostały same pręty cienkie jak ołówki. Lew spróbował przecisnąć się pomiędzy nimi. Kraty pomrukiwały, wibrowały, choć nic nie było słychać. Kiedy Lew zauważył drgania, jednocześnie poczuł senność. Wcisnął ciało pomiędzy pręty, uwikłany w walkę pomiędzy narastającą paniką i wibracyjnymi ogłuszaczami, które musiały się włączyć automatycznie. Pręty nie zamierzały się poddać. Ale jego ciało owszem, a kraty były śliskie od... Przedostał się. Wystawił głowę przez dziurę w ścianie i popatrzył w dół. Wysoko. Wystarczająco, żeby wywołać zawroty głowy. Budynek Sądu Gminy Topeka był niewielkim wieżowcem, a cela Lewa musiała znajdować się blisko szczytu. Popatrzył w dół pozbawionej występów, cementowej ściany upstrzonej oknami, gładko wprawionymi w mur. Żadnego sposobu dotarcia do nich, otwarcia czy wybicia. Ogłuszacz powoli nadwątlał jego wolę. Gdyby głowę miał w obrębie celi razem z resztą ciała, byłby już nieprzytomny. Zmuszenie się do odwrócenia i popatrzenia w górę wymagało od niego ogromnego wysiłku. Był na samej górze. Krawędź dachu znajdowała się zaledwie o kilka stóp powyżej poziomu jego oczu. Nie mógł jej dosięgnąć, nie bez... Zaczął wyczołgiwać się z dziury. Wóz albo przewóz, nie da się rozparcelować dla banku organów. Ruch pojazdów rozgniecie wszelkie użyteczne jego części. Siadł na krawędzi dziury, płasko przywierając piersią do ściany. Kiedy złapał równowagę, sięgnął do krawędzi dachu. Niedobrze. Podciągnął więc jedną nogę pod siebie, drugą trzymając sztywno wyciągniętą i rzucił się w górę. Dłonie zacisnęły się na krawędzi w chwili, gdy zaczął spadać. Krzyknął z zaskoczenia, ale było już za późno. Dach sądu poruszał się! Wywlókł go z dziury, zanim zdążył rozluźnić chwyt. Wisiał, huśtając się powoli w przód i w tył nad pustką, a ruch dachu odsuwał go coraz dalej. Dach sądu był chodnikiem dla pieszych. Nie mógł się tam wdrapać, nie mając oparcia dla stóp. Nie miał na to dość sił. Chodnik sunął w stronę kolejnego budynku podobnej wysokości. Dotrze tam, jeśli tylko wytrzyma. A w tamtym budynku okna były inne. Nieprzystosowane do otwierania, nie w czasach smogu i klimatyzacji, ale miały parapety. Może szkło da się rozbić. A może nie. Ręce mdlały mu pod obciążeniem. Tak łatwo byłoby się puścić... Nie. Nie popełnił żadnego przestępstwa, z powodu którego można by umrzeć. Stanowczo nie zamierzał ginąć. Przez dziesięciolecia dwudziestego wieku ruch społeczny nabierał tempa. Luźno zorganizowany, międzynarodowy, a jego członkowie mieli tylko jeden cel: zastąpienie egzekucji więzieniem i rehabilitacją w każdym kraju, do którego byli w stanie dotrzeć. Argumentowali, że zabicie człowieka za jego przestępstwa niczego go nie uczy; że nie odstrasza innych, którzy mogliby popełnić takie samo przestępstwo; że śmierć jest nieodwracalna, podczas gdy niewinny człowiek może zostać zwolniony z więzienia, kiedy tylko udowodni się jego niewinność. Zabicie człowieka nie służy niczemu dobremu, wyłącznie zemście społeczeństwa. A zemsta, twierdzili, nie przystoi oświeconemu społeczeństwu. Przypuszczalnie mieli rację. W 1940 roku Karl Landsteiner i Alexander S. Wiener opublikowali doniesienie o czynniku Rh w ludzkiej krwi. W połowie wieku większość skazanych zabójców otrzymywała wyrok dożywocia lub krótszy. Wielu później powróciło do społeczeństwa, część „zrehabilitowana”, część nie. Karę śmierci utrzymano w niektórych stanach USA za porwania, lecz trudno było przekonać ławę przysięgłych do jej zastosowania. Podobnie było z oskarżeniami o morderstwo. Człowiek poszukiwany w Kanadzie za włamanie i w Kalifornii za morderstwo sprzeciwiał się ekstradycji do Kanady - miał większe szanse uniknięcia skazania w Kalifornii. Wiele stanów zniosło karę śmierci. Francja w ogóle jej nie miała. Rehabilitacja kryminalistów była głównym celem nauki, czy sztuki zwanej psychologią. Ale... Banki krwi istniały na całym świecie. Już wtedy mężczyźni i kobiety ze zniszczonymi nerkami byli ratowani przeszczepem tego organu od bliźniaka jednojajowego. Lekarz w Paryżu używał przeszczepów od bliskich krewnych, określając do stu parametrów zgodność tkanek, by z góry ocenić szanse sukcesu transplantacji. Przeszczepy oczu stały się powszechne. Dawca oka mógł spokojnie doczekać śmierci, zanim uratował czyjś wzrok. Ludzkie kości zawsze można przeszczepić, pod warunkiem, że najpierw oczyszczono je z całej materii organicznej. Tak rzeczy miały się w połowie wieku. Około 1990 stało się możliwe przechowanie dowolnego ludzkiego narządu przez każdy rozsądnie długi czas. Transplantacje stały się rzeczą normalną, wspomagane przez „nieskończenie cienki skalpel”, czyli laser. Umierający zazwyczaj zezwalali na wykorzystanie ich szczątków w bankach narządów. Lobby pogrzebowe nie potrafiło temu zapobiec. Lecz takie dary od zmarłych nie zawsze były przydatne. W 1993 roku stan Vermont pierwszy przegłosował prawo o bankach organów. Tu zawsze istniała kara śmierci. Teraz skazaniec wiedział, że jego śmierć uratuje innym życie. Nieprawdą stało się twierdzenie, że egzekucja nie służy niczemu dobremu. Nie w Vermont. Ani też, nieco później, w Kalifornii, Waszyngtonie, Georgii, Pakistanie, Anglii, Szwajcarii, Francji, Rodezji... Chodnik sunął z prędkością szesnastu kilometrów na godzinę. Pod nim, niezauważony przez przechodniów, którzy późno wyszli z pracy oraz nocnych marków, właśnie rozpoczynających swoje wędrówki, Lewis Knowles zwisał z ruchomej taśmy i obserwował parapet wsuwający się pod jego rozhuśtane stopy. Miał nie więcej niż pół metra szerokości i znajdował się dobrze ponad metr poniżej jego nóg. Puścił się. Kiedy stopy dotknęły parapetu, złapał się krawędzi osady okiennej. Bezwładność trochę nim rzuciła, ale nie spadł. Po dłuższej chwili zaczął znów oddychać. Nie wiedział, co to za budynek, nie był jednak opuszczony. O dwudziestej pierwszej wszystkie okna były rozświetlone. Zaglądając do wnętrza, próbował trzymać się jak najdalej od światła. To okno prowadziło do biura. Pustego. Potrzebował czegoś do owiązania ręki, by móc rozbić to okno. Miał jednak na sobie tylko parę skarpetopantofli i więzienny kombinezon. No cóż, nie mógł wyglądać już bardziej podejrzanie niż w tej chwili. Zdjął kombinezon, owinął pięść jego częścią i uderzył. Prawie połamał sobie rękę. Hmmm... zostawili mu biżuterię, zegarek i diamentowy pierścionek. Zarysował diamentem okrąg, mocno przyciskając i uderzył drugą ręką. To musiało być szkło. Jeśli to plastik, jest zgubiony. Niemal idealny krąg szyby wpadł do wewnątrz. Musiał powtórzyć to sześciokrotnie, zanim otwór zrobił się wystarczająco duży, aby zdołał się w nim zmieścić. Uśmiechnął się, wchodząc do wnętrza, wciąż trzymając kombinezon w ręku. Teraz potrzebna mu była tylko winda. Policjanci zgarnęliby go w jednej chwili, gdyby dopadli go na ulicy w więziennym kombinezonie, lecz jeśli uda mu się go tu ukryć, będzie bezpieczny. Kto podejrzewałby licencjonowanego nudystę? Tyle tylko, że nie miał licencji. Ani noszonej przez nudystów na ramieniu torby, w której mógłby ją trzymać. Ani maszynki do golenia. Bardzo źle. Nigdy nie było tak zarośniętego nudysty jak on. Nie tylko cień zarostu, ale solidna broda. Gdzie można zdobyć brzytwę? Zajrzał do szuflad w biurkach. Wielu biznesmenów trzymało zapasowe maszynki do golenia. Zatrzymał się w połowie poszukiwań. Nie dlatego, że znalazł brzytwę, ale dlatego, że zorientował się co to za budynek. Z papierów na biurku wynikało to jednoznacznie. Szpital. Wciąż ściskał kombinezon. Wrzucił go do kosza, przykrył starannie papierami i opadł bezwładnie na fotel za biurkiem. Szpital. Musiał wybrać akurat szpital. I to właśnie ten, z całkiem rozsądnych powodów zbudowany tuż obok Sądu Gminy Topeka. Tyle, że właściwie nic nie wybierał, to budynek wybrał jego. Czy kiedykolwiek w życiu podjął decyzję bez zachęty z zewnątrz? Nie. Przyjaciele pożyczali od niego pieniądze na wieczne nieoddanie, mężczyźni odbijali mu dziewczyny, ominął go awans wskutek skłonności całego świata do ignorowania go. Shirley siłą zapędziła go do ołtarza, cztery lata później rzucając go dla kumpla, który zapędzić by się nie dał. Nawet teraz, tuż przed możliwym końcem życia, było tak samo. Postarzały złodziej ciał dał mu okazję do ucieczki. Inżynier zaprojektował kraty w odległościach wystarczająco dużych, żeby mógł się pomiędzy nimi przecisnąć szczupły człowiek. Inny umieścił chodnik na dwóch wygodnych dachach. I oto znalazł się tutaj. Najgorsze, że tu nie miał żadnych szans udawania nudysty. Szpitalny fartuch i maska stanowiła absolutne minimum. Nawet nudysta musiał czasem nosić coś na sobie. Szafa? Nie było w niej nic oprócz stylowego, zielonego kapelusza i idealnie przejrzystego przeciwdeszczowego poncho. Mógłby jednak spróbować. Gdyby znalazł golarkę, po dotarciu na ulicę byłby bezpieczny. Zagryzł kostki dłoni, żałując, że nie ma pojęcia gdzie jest winda. Musiał zaufać szczęściu. Wznowił przeszukiwanie szuflad. Trzymał w ręku czarne pudełko z maszynką do golenia, gdy otwarły się drzwi. Krzepko zbudowany mężczyzna w szpitalnym fartuchu wszedł energicznie do pomieszczenia. Stażysta (w szpitalu nie było ludzi na stanowiskach lekarskich) był już w połowie drogi do biurka, kiedy zauważył Lewa przykucniętego nad otwartą szufladą. Zatrzymał się. Szczęka mu opadła. Lew zamknął mu ją pięścią zaciśniętą na pudełku z maszynką. Zęby mężczyzny zeszły się z głośnym szczękiem. Kolana zaczęły się pod nim uginać, kiedy Lew ominął go i wypadł przez drzwi. Winda w głębi korytarza stała akurat z otwartymi drzwiami. Nikogo nie było w okolicy. Lew wsiadł i nacisnął 0. W trakcie jazdy ogolił się. Maszynka ścinała zarost szybko i dokładnie, może trochę hałaśliwie. Golił sobie klatkę piersiową, kiedy otwarły się drzwi. Chuda techniczka stała naprzeciw niego, z ustami i oczami emanującymi tym charakterystycznym, kompletnie bezmyślnym wyrazem człowieka czekającego na windę. Otarła się o niego, wchodząc do windy, wymruczała przeprosiny, właściwie go nie zauważając. Lew szybko wysiadł. Drzwi już się zamykały, gdy zdał sobie sprawę, że znajduje się na niewłaściwym piętrze. Cholerna techniczka! Zatrzymała windę po drodze na parter. Odwrócił się i wdusił przycisk w dół. Wtedy dotarło do niego to, co zobaczył w czasie tego jednego, krótkiego spojrzenia dookoła i głowa sama gwałtownie mu się obróciła, żeby rozejrzeć się porządniej. Całe ogromne pomieszczenie wypełniały szklane zbiorniki, ustawione jedne na drugich, pod sam sufit, tworzące taki labirynt jak półki w bibliotece. Widok był bardziej lubieżny niż cokolwiek innego w Belsen. Cholera, tam byli mężczyźni! i kobiety! Nie, nie będzie patrzył. Nie chciał patrzeć na nic innego, tylko drzwi windy. Co tej windzie zajmuje tyle czasu? Usłyszał syrenę. Twarde płytki podłogi zaczęły wibrować pod jego bosymi stopami. Poczuł odrętwienie w mięśniach, letarg w duszy. Winda przyjechała... za późno. Uniemożliwił zamknięcie drzwi windy krzesłem. Większość budynków nie miała teraz klatek schodowych, tylko windy. Będą więc musieli użyć innej, żeby do niego dotrzeć. No cóż, gdzie ona jest? Nie ma dość czasu, żeby jej poszukać. Zaczynał czuć rosnącą senność. Musieli zogniskować kilka projektorów sonicznych na tym pomieszczeniu. Jedna wiązka wywoływała lekkie rozluźnienie, niezdarność. Lecz w punkcie przecinania się wiązek następowała utrata przytomności. Lecz jeszcze nie teraz. Musiał najpierw coś zrobić. Kiedy tu dotrą, będą mieli już za co go zabić. Przednie ściany zbiorników były z plastiku, nie ze szkła: z bardzo specjalnego gatunku plastiku. Musiał mieć wyjątkowe właściwości, żeby nie wywoływać reakcji obronnych w kontakcie z nim miliardów różnych części ciała, które mogły być tu przechowywane. Żaden inżynier nie miał szans uczynić go jeszcze na dokładkę odpornym na rozbicie. Pękał doskonale. Później Lew zastanawiał się, jak udało mu się tak długo pozostać na nogach. Usypiający pomruk wiązek ogłuszających wciąż działał na niego, ściągając go w stroną podłogi, która z każdą chwilą wydawała mu się bardziej miękka. Krzesło, którym wymachiwał, robiło się coraz cięższe. Ale jak długo był w stanieje unieść, walił nim z całych sił. Brodził po kolana w odżywczym płynie konserwującym, przy każdym kroku rozgarniał stopami miękkie, umierające fragmenty ciał, jednak był dopiero w jednej trzeciej roboty, kiedy cicha, syrenia pieśń pokonała go. Upadł. I po tym wszystkim nawet nie wspomnieli o potrzaskanym banku organów! Siedząc na sali sądowej, słuchając rytualnego ględzenia, Lew zwrócił się do Broxtona, żeby zadać mu na ucho pytanie. Pan Broxton uśmiechnął się do niego. - Dlaczego mieliby o tym wspominać? Uważają, że mają i bez tego dość na ciebie. Jeśli sam to wywleczesz, oskarżą cię o nieusprawiedliwione zniszczenie wartościowych środków medycznych. Ale są pewni, że tego nie zrobisz. - A pan? - Obawiam się, że mają rację. Ale możemy spróbować. Teraz Hennessey zacznie czytać akt oskarżenia. Czy możesz postarać się, żeby sprawiać wrażenie pokrzywdzonego i oburzonego? - Jasne. - To dobrze. Oskarżyciel odczytał zarzuty. Brzmiał jak głos przeznaczenia dobiegający spod cienkiego blond wąsika. Warren Lewis Knowles sprawiał wrażenie pokrzywdzonego i oburzonego. Lecz już się tak nie czuł. Zrobił coś, za co warto umrzeć. Wszystko kręciło się wokół banków narządów. Przy wystarczająco dobrych lekarzach i dostatecznym dopływie materiału do tych magazynów ludzkich części zamiennych, każdy podatnik mógł mieć nadzieję na życie wieczne. Który wyborca będzie głosował przeciwko wiecznemu istnieniu? Kara śmierci oznaczała dla niego życie i głosowałby za nią za dowolne przestępstwo. Lewis Knowles oddał cios. - Stan dowiedzie, że rzeczony Warren Lewis Knowles, w ciągu ostatnich dwóch lat, świadomie sześciokrotnie przejechał skrzyżowania na czerwonym świetle. W tym samym czasie Warren Knowles nie mniej niż dziesięć razy przekroczył ograniczenia prędkości, raz aż o dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę. Jego kartoteka jest dość bogata. Okażemy zapis jego aresztowania w 2082 pod zarzutem jazdy po pijanemu, z którego został uniewinniony tylko dlatego... - Sprzeciw! - Podtrzymany. Jeśli został uniewinniony, panie prokuratorze, sąd musi uznać go za niewinnego.