Nora Roberts - Uczciwe Złudzenia. Z angielskiego przełożyła Maciejka Mazan. Świat Książki. Skanował, opracował i błędy poprawił Roman Walisiak. Część Pierwsza. "O, nowy, wspaniały świat, w którym żyją tacy ludzie"! WILLIAM SHAKESPEARE, "Burza", (w przekładzie S. BARAŃCZAKA). PROLOG. ZNIKAJĄCA KOBIETA. - stary, magiczny trik, wzbogacony kilkoma nowymi pomysłami. Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, żeby zawiódł. Zawsze podczas tego numeru publiczność z wrażenia wstrzymywała oddech. A wytworni widzowie, zgromadzeni w waszyngtońskiej sali koncertowej, dawali się omamić równie łatwo, jak ciemni wieśniacy na jarmarcznym widowisku. Wstępując na piedestał, Roxanne czuła na sobie dziesiątki wyczekujących spojrzeń, wyrażających ufność, a zarazem sceptycyzm pomieszany z zaciekawieniem. Wszyscy obecni na sali pochylili się do przodu i wyciągnęli szyje. W tej chwili robotnik nie różnił się niczym od prezydenta. Wobec magii wszyscy są równi. "To słowa Maxa" - przypomniała sobie. Powtarzał je wiele, wiele razy. Zalany jaskrawym światłem piedestał zaczął się unosić w kłębach mgły, majestatycznie obracając się wokół własnej osi przy dźwiękach "Błękitnej rapsodii" Gershwina. Powolny obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni ukazał widzom wszystkie strony gładkiej jak lód powierzchni piedestału z kobietą stojącą na jego szczycie i przykuł ich uwagę. Efektowna prezentacja. Zawsze ją uczono, że właśnie to odróżnia artystę od szarlatana. Roxanne miała na sobie ciemnogranatową, iskrzącą się suknię, ściśle przylegającą do jej gibkiej sylwetki - tak ściśle, że nie można było mieć wątpliwości, iż migotliwy jedwab opina nagie ciało. Jej włosy - płomienny wodospad, spadający falami aż za talię - mieniły się tysiącami iskier. Ogień i lód. Wielu już zdumiewało się, że jedna kobieta może pomieścić w sobie oba te przeciwieństwa. Zamknęła oczy jak we śnie lub transie. Przynajmniej tak się zdawało zachwyconym widzom. Jej subtelna twarz uniosła się ku usianemu gwiazdami sufitowi. Potem podniosła powoli ramiona, wysoko, ponad głowę - dla efektu wizualnego, a także dlatego, że wymagał tego trik. To jedynie piękne złudzenie. Wiedziała o tym doskonale. Mgła, światła, muzyka, kobieta. A jednak pozwoliła się oczarować tej urzekającej iluzji. W głębi duszy czuła rozbawienie na myśl, że występuje w roli odwiecznego symbolu: piękna, samotna kobieta, wznosząca się ponad powszednie troski i trudy życia. Urzekająca iluzja miała też inną, mniej czarowną stronę. Wszystkie ruchy Roxanne, wyliczone co do sekundy, wymagały pełnej koncentracji. Mimo to nawet widzowie z pierwszych rzędów nie zauważyli śladu napięcia na jej jasnej twarzy. Nikt nie miał pojęcia, ile nużących godzin spędziła, opracowując swój numer, doskonaląc każdy szczegół scenariusza najpierw na papierze, a później - w trakcie prób. Nie kończących się, wyczerpujących prób. Powoli, w takt muzyki Gershwina, jej ciało zaczęło się obracać, giąć i kołysać. Samotny taniec trzy metry ponad sceną, płynne ruchy, migoczące barwy. Na widowni rozległy się szepty, gdzieniegdzie zerwały się oklaski. Widzieli ją - przez błękitną mgiełkę i wirujące światła widzieli iskry rozsiewane przez ciemną suknię, fale płomienistych włosów, blask alabastrowej skóry... I nagle, w ułamku sekundy, znikła im z oczu. Zanim ktokolwiek zdołał się zorientować, co się stało, już jej nie było. Na jej miejscu pojawił się bengalski tygrys. Stał na tylnych nogach rycząc i bijąc przednimi łapami powietrze. Przez chwilę na widowni zapadła cisza - najpiękniejszy komplement dla artysty, świadczący o tym, że wszyscy widzowie stracili z wrażenia dech w piersiach. A potem salą wstrząsnął ogłuszający grzmot oklasków. Piedestał zaczął się powoli opuszczać. Wielki kot zeskoczył na scenę, podszedł do hebanowej skrzyni i ponownie ryknął. Jakaś kobieta w pierwszym rzędzie zachichotała nerwowo. Cztery boki skrzyni opadły jednocześnie. Oczom wszystkich ukazała się Roxanne. Nie miała już na sobie migotliwej granatowej sukni, lecz srebrny trykot. Ukłoniła się nisko, tak jak uczono ją niemal od urodzenia. Zeszła ze sceny w burzy oklasków. Tygrys podążał za nią jak cień. - Dobra robota, Oscar - powiedziała. Z głębokim westchnieniem podrapała go za uszami. - Ładnie wyglądałaś, Roxy - rzucił wysoki, krzepki pomocnik, przypinając smycz do błyszczącej obroży Oscara. - Dzięki, Mouse - uśmiechnęła się, odrzucając do tyłu włosy. W kulisach krzątali się pracownicy obsługi. Mogła spokojnie zostawić tu swoje rekwizyty wiedząc, że zostaną zabezpieczone przed wścibskimi natrętami. Wprawdzie ostatnio, odkąd wyznaczyła datę konferencji prasowej, przestała natykać się na dziennikarzy. Z przyjemnością pomyślała o butelce szampana, mrożącego się w lodówce, i kąpieli w wannie wypełnionej po brzegi gorącą wodą. W samotności. Nieświadomie zatarła ręce. Mouse powiedziałby, że nawyk ten przejęła od ojca. - Jestem zdenerwowana - powiedziała i roześmiała się krótko. - I to przez cały wieczór. Mam wrażenie, jakby ktoś stał mi za plecami. - Wiesz... tego... - Pomocnik spojrzał na nią niepewnie. Oscar ocierał mu się o kolana, łasząc się jak mały kotek. Mouse nigdy nie potrafił się ładnie wyrażać; teraz widać było, że z trudem szuka odpowiednich słów, by przekazać Roxanne nowinę. - Masz gościa, Roxy. W garderobie. - Tak? - Ściągnęła brwi w odruchu zniecierpliwienia. - Kto to? - Ukłoń się jeszcze raz, kochanie. - Lily, asystentka i przybrana matka Roxanne podbiegła, by uścisnąć jej dłoń. - Zupełnie podbiłaś widownię. -Wyjęła chusteczkę i otarła oczy, uważając na sztuczne rzęsy, które nosiła zarówno podczas występów, jak i na co dzień. - Max byłby taki dumny. Roxanne poczuła ostry skurcz. Nagle zachciało jej się płakać. O nie, nigdy. Nikt nie zobaczy jej łez. Ruszyła w stronę sceny; z widowni dobiegał grzmot oklasków. - Kto na mnie czeka? - krzyknęła jeszcze przez ramię, ale Mouse już zniknął. Mistrz nauczył go, że dyskrecja to najlepszy ze staroświeckich przeżytków. Dziesięć minut później Roxanne, zaróżowiona i ożywiona sukcesem otworzyła drzwi swojej garderoby. Poczuła charakterystyczny zapach różu i szminki. Przyzwyczaiła się do niego od dziecka. Napawała się nim, niczym świeżym górskim powietrzem. Ale zaraz potem napłynęła inna woń - aromat dobrego tytoniu. Elegancki, egzotyczny. Francuski. Jej dłoń zadrżała lekko na gałce drzwi. Znała tylko jednego człowieka, który kojarzył się jej z tym zapachem. Tylko on palił cienkie francuskie cygara. Kiedy go zobaczyła, nie odezwała się ani słowem. Nie mogła. Patrzyła tylko, jak wstaje z krzesła, na którym rozkoszował się swoim cygarem i jej szampanem. O Boże, to było wstrząsające - tak patrzeć na te cudowne usta, wygięte w znajomym uśmiechu, spojrzeć w te nieprawdopodobnie błękitne oczy. Nadal nosił długie włosy - hebanową, falistą grzywę, odgarniętą do tyłu. Był piękny już jako dziecko - smagły chłopczyk o oczach, które potrafiły palić jak ogień lub mrozić jak lód. Lata podkreśliły tylko jego urodę, wyszlachetniając tę urzekającą twarz o wystających kościach policzkowych i przedzielonym ledwie widocznym rowkiem podbródku. Oto mężczyzna, za którym szaleją kobiety. I ona też. O, tak. To już pięć lat, odkąd po raz ostatni widziała ten uśmiech, kiedy ostatni raz zatopiła palce w tych gęstych włosach i poczuła palące dotknięcie tych nerwowych ust. Pięć lat płaczu, rozpaczy i nienawiści. "Dlaczego nie umarł"? - pomyślała i zmusiła się do pokonania odrętwienia. Zamknęła drzwi. Dlaczego nie okazał chociaż tyle przyzwoitości, żeby zginąć na jeden z wymyślonych przez nią sposobów? I co, na miłość boską, ma teraz zrobić z tą okropną tęsknotą, która owładnęła nią na jego widok? - Roxanne - lata treningu sprawiły, że głos Lukea był zupełnie spokojny. Dziś wieczorem patrzył na nią, widział każdy jej ruch, stojąc w mroku kulis. Obserwując, oceniając. Pragnąc. A teraz, kiedy tak stali naprzeciw siebie, wydała mu się tak piękna, że wprost nie mógł tego znieść. - To był dobry występ. Bardzo efektowny finał. - Dziękuję. Ręka mu nie zadrżała, gdy nalewał szampana i podawał jej kieliszek. Oboje byli profesjonalistami z tej samej szkoły. Ze szkoły Maxa. - Przykro mi z powodu Maxa. Spojrzała na niego spokojnie. - Naprawdę? Wiedział, że zasłużył na karę znacznie surowszą niż to smagnięcie ironii, więc pokiwał tylko głową i spuścił oczy. Przez jakiś czas przyglądał się musującemu szampanowi. Następnie spojrzał na Roxanne z uśmiechem. - Rubiny z Calais to twoja robota? Upiła mały łyk i wzruszyła niedbale ramionami. Srebrny kostium zamigotał. - No pewnie. - Aha. - Znowu skinął głową, zadowolony. Teraz wiedział już na pewno, że nie straciła wprawy - zarówno jako artystka, jak i włamywaczka. - Słyszałem pogłoski, że ktoś zwędził z Londynu egzemplarz pierwszego wydania "Zagłady domu Usherów" Poego. - Masz dobry słuch, Callahan. Nadal uśmiechnięty, zaczął zastanawiać się, kiedy nauczyła się tak promieniować seksem. Pamiętał ją jako sprytne dziecko, następnie jako rozbrykaną nastolatkę, a w końcu kwitnącą młodą kobietę. Teraz kuszący kwiat osiągnął pełnię rozkwitu. Luke poczuł znowu pożądanie, które łączyło ich kiedyś, przed laty. Wykorzysta to teraz, zrobi to z żalem, ale nie zawaha się. Cel uświęca wszystko. Jeszcze jedna maksyma Maximilliana Nouvellea. - Chciałbym ci coś zaproponować, Rox. - Tak? - Pociągnęła jeszcze jeden łyk i odstawiła kieliszek. Czuła w ustach gorzki smak. - Propozycja ma charakter zawodowy - powiedział niedbale, wyrzucając niedopałek cygara. - A także osobisty. Brakowało mi cię, Roxanne. Było to najszczersze wyznanie, na jakie mógł się zdobyć. Chwila uczciwości po latach oszustw, kłamstw i udawania. Porwany falą własnych uczuć, nie zauważył ostrzegawczego błysku w oczach Roxanne. - Naprawdę, Luke? Tęskniłeś za mną? - Bardziej, niż to umiem wyrazić. Zbliżył się do niej, oszołomiony wspomnieniami. Serce zaczęło mu bić szybciej, kiedy poczuł bliskość jej ciała. Zawsze liczyła się tylko ona. Choćby uciekł na koniec świata, nigdy nie wydostanie się z pułapki, w którą schwytała go Roxanne Nouvelle. - Przyjdź do mojego pokoju w hotelu - szepnął ponad jej głową, kiedy kocim ruchem wsunęła się mu w ramiona. - Zjemy razem kolację. Pogadamy. - Będziemy rozmawiać? - oplotła go ramionami. Pierścionki na jej palcach zalśniły, kiedy zanurzyła dłonie w jego włosach. Potrójne lustro na toaletce ukazywało powielone odbicia ich sylwetek. Ich przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Kiedy odezwała się znowu, jej głos przypominał mgłę, w której zniknęła na scenie. Był głęboki i tajemniczy. - Czy właśnie to chcesz ze mną robić, Luke? Zapomniał o konieczności panowania nad sobą, zapomniał o wszystkim z wyjątkiem tego, że jej usta znajdują się o cal od jego warg. - Nie. - Nachylił się, by ją pocałować. W tej samej chwili Roxanne z całej siły wymierzyła mu cios kolanem między nogi. Pod czaszką poczuł eksplozję bólu, który odebrał mu oddech. Kiedy zgiął się wpół, jej pięść wylądowała na jego szczęce. Jęk zaskoczenia i łomot stołu, o który zawadził padając, sprawiły Roxanne olbrzymią satysfakcję. Róże wypadły ze stojącego na stole wazonu, woda rozprysnęła się na wszystkie strony. Kilka małych pączków upadło na leżącego na mokrym dywanie Lukea. - Ty... - Wyszarpnął z włosów zaplątaną w nich różę. "Ta smarkula zawsze była podstępna" - pomyślał. - Jesteś szybsza niż kiedyś, Rox. Stanęła nad nim z dłońmi na biodrach: smukła, srebrna wojowniczka, która nigdy nie porzuciła myśli o zemście. - Nie tylko to się zmieniło. Kostki palców paliły ją żywym ogniem. Zniosła to, zadowolona, że ból zagłusza inne, o wiele większe cierpienie. - A teraz, ty kłamliwy, irlandzki sukinsynu, wynocha z powrotem tam, gdzie cię poniosło pięć lat temu. Zbliż się do mnie jeszcze raz, a przysięgam, że tym razem znikniesz na zawsze. Odwróciła się na pięcie, zachwycona swoją ostatnią kwestią. Nagle krzyknęła i upadła na dywan: Luke podciął jej nogi. Zanim zdążyła zareagować, przyparł ją do podłogi, pozbawiając możliwości ruchu. Zapomniała już, jaki jest silny. "Błąd w obliczeniach" - powiedziałby Max. Oto co leży u podstaw wszelkich niepowodzeń. - W porządku, Roxy. Możemy porozmawiać tutaj. - Chociaż trudno mu było oddychać i ciągle czuł ból, uśmiechnął się. - Jak wolisz. - Idź do diabła. - Pewnie w końcu pójdę. -Jego uśmiech zniknął. - Cholera, Roxy. Nigdy nie umiałem ci się oprzeć. Ich usta spotkały się. Roxanne i Luke przenieśli się w przeszłość... Rozdział 1 . Rok 1973, okolice Portland, stan Maine. Do nas, do nas, wstąpcie do nas! Zabawimy was, zaskoczymy was! Tylko tu macie szansę zobaczyć, jak Wielki Nouvelle drwi z praw natury! Za jednego dolara ujrzycie, jak zmusza karty, by tańczyły w powietrzu. Za jednego dolca Wielki Nouvelle na waszych oczach przepiłuje na pół kobietę przecudnej urody! Słuchając jednym uchem przemowy naganiacza, Luke Callahan prześlizgiwał się przez rozbawiony tłum, pracowicie obszukując kieszenie. Miał szybkie ręce, zwinne palce i najważniejszą cechę dobrego złodzieja - zupełny brak skrupułów. Właśnie skończył dwanaście lat. Od sześciu tygodni był wciąż w drodze, bez chwili odpoczynku. Miał nadzieję, że zdąży dotrzeć na południe, zanim parne lato Nowej Anglii zastąpi lodowata zima. "Nie zajadę daleko, jeśli nadal będzie mi się tak wiodło" - pomyślał, wyławiając z czyjejś wypchanej kieszeni zwitek banknotów. Tylko nieliczni przyszli tu z zamiarem zafundowania sobie kilku rundek na karuzeli czy spróbowania szczęścia w kole fortuny. Tylko nieliczni mieli przy sobie więcej niż parę wymiętych banknotów. Jeśli tylko uda mu się dotrzeć do Miami, wszystko będzie wyglądać zupełnie inaczej. Za jednym ze straganów porzucił pusty już portfel z imitacji skóry i przeliczył zdobycz tego wieczoru. Dwadzieścia osiem dolarów. Wspaniale! Niech no tylko znajdzie się w Miami, w tym zakątku pełnym słońca, spienionych fal i nieustannej zabawy! Powetuje sobie wszystkie straty. Musi jednak jeszcze trochę popracować, by zebrać jakieś dwieście dolarów. Już niedługo będzie go stać na przebycie ostatniego odcinka trasy autobusem. "Greyhoundem" - pomyślał z krzywym uśmiechem. Należy mu się chociaż jedna spokojna podróż. Pora odpocząć od jeżdżenia autostopem w towarzystwie naćpanych hipisów i zboczeńców o tłustych paluchach. Chociaż, kiedy jest się zbiegiem, nie można zanadto grymasić. Luke wiedział już, że ucieczka od szanowanego obywatela może skończyć się policyjnym raportem albo - co na jedno wychodzi - długim kazaniem o tym, co może spotkać małego chłopca z dala od rodziny. I nie ma sensu tłumaczyć, że najgorsze może spotkać cię właśnie w domu. Obrobił jeszcze kilku frajerów i cały łup upchnął w swoich zniszczonych butach. Chciało mu się jeść. Zapach gorącego tłuszczu już od godziny przyprawiał jego żołądek o tantalowe męki. Teraz wynagrodził to sobie, pożerając przypalonego hamburgera i trochę frytek. Jak większość dwunastolatków, nie miałby nic przeciw przejażdżce na karuzeli, ale nawet jeśli coś go ciągnęło w stronę wirujących świateł, nie pozwolił sobie na przyznanie się do tej słabości. "Te głupki myślą, że to straszna frajda - pomyślał z krzywym uśmiechem. - Zaraz położą się grzecznie do łóżeczek, kiedy ja będę spał pod gołym niebem. A rano przyjdzie do nich tatuś i mamusia, i powiedzą im, co mają zrobić i w jaki sposób". A jemu nikt niczego nie mówił. I bardzo dobrze. Wetknął kciuki w kieszenie dżinsów i dumnym krokiem skierował się w stronę namiotów. Znowu przeszedł koło tego plakatu - nadnaturalnej wielkości wizerunku magika, wielkiego Nouvellea z falą czarnych włosów, z sumiastymi wąsami i hipnotycznym spojrzeniem ciemnych oczu. Za każdym razem, kiedy Luke w nie spoglądał, czuł, że przyciąga go niezrozumiała siła. Te oczy zdawały się spoglądać z plakatu prosto na niego, jakby o wiele za dużo wiedziały o tym, co Luke Callahan - wyruszywszy z Bangor w stanie Maine - robił w Burlington, Utica i Bóg wie, gdzie jeszcze. Luke sam już nie pamiętał tych wszystkich miejsc. Wydawało mu się, że za chwilę papierowe usta przemówią, a ręka, trzymająca wachlarz kart, złapie go za gardło i wciągnie w głąb plakatu. Zostanie tam, waląc pięściami w tekturową ścianę, tak jak w domu, kiedy dobijał się do zamkniętych drzwi. Ta wizja sprawiła, że poczuł ostry skurcz strachu. Skrzywił się pogardliwie. - Banialuki - powiedział sam do siebie, ale na wszelki wypadek zniżył głos do szeptu. Serce biło mu mocno, kiedy patrzył wyzywająco na malowaną twarz. - Wielkie rzeczy - dodał, nabierając śmiałości. - Głupie króliki w głupich cylindrach. Durne karciane sztuczki. Pragnął jednak zobaczyć te durne sztuczki nawet bardziej, niż przejechać się na karuzeli. Bardziej, niż objeść się po uszy frytkami z mnóstwem keczupu. Zawahał się, dotknąwszy jednego z dolarów, wypychających mu kieszeń. "To może być warte dolca" - zdecydował. Warto go wydać choćby po to, żeby przekonać się, że cudów nie ma. Choćby po to, żeby usiąść. "Tam jest ciemno" - rozmyślał, wyciągając pomięty banknot i płacąc za bilet. Na pewno nadarzy się okazja, żeby zapuścić zręczne palce do kilku kieszeni. Łopocząca z tyłu namiotu klapa z ciężkiego płótna opadła, odcinając dopływ światła i powietrza z zewnątrz. Hałas uderzał w nią jak fale deszczu. Ludzie tłoczyli się na niskich, drewnianych ławkach, szepcząc między sobą, kręcąc się i bezskutecznie próbując ochłodzić rozpalone twarze papierowymi wachlarzami. Przez chwilę stał w głębi sali, przyglądając się badawczo wszystkiemu. Instynkt, przez ostatnie sześć tygodni wyostrzony jak brzytwa, kazał mu ominąć grupę dzieci, od razu oceniając je jako zbyt biedne, by opłacało się ryzykować. Zawsze bardzo starannie dobierał swoje ofiary. Teraz zdecydował się skoncentrować na kobietach, jako że większość mężczyzn po prostu siedziała na swoich portfelach. - Przepraszam - powiedział grzecznie jak harcerzyk, wciskając się za jakąś babcię, całkowicie zajętą parą dzieci siedzących obok niej. Kiedy usiadł, na scenie pojawił się Wielki Nouvelle. I ubrany był niezwykle elegancko; czarny smoking i wykrochmalona biała koszula wyglądały zgoła egzotycznie w przegrzanym namiocie. Jego wypolerowane buty lśniły jak lustro. Na małym palcu nosił złoty sygnet z czarnym kamieniem, migoczącym w świetle reflektorów. Kiedy zwrócił się wprost do widowni, wszyscy znieruchomieli, obezwładnieni bijącą od niego siłą. Chociaż nie odezwał się ani słowem, cały namiot wypełnił się emanacją jego osobowości. Wyglądał równie niezwykle jak na plakacie, mimo iż w czarnej czuprynie srebrzyły mu się gdzieniegdzie siwe włosy. Podniósł ręce, zwracając je pustymi dłońmi w stronę widowni. Wykonał błyskawiczny ruch nadgarstkami i oto w jego palcach pojawiła się moneta. Następny ruch - następna moneta, i jeszcze jedna, aż wszystkie odstępy między palcami wypełniły mu się lśniącym złotem. To zainteresowało Lukea. Zwężonymi oczami śledził każdy ruch magika. Naturalnie wiedział, że to jedynie sprytny trik. Doskonale zdawał sobie sprawę, że świat jest pełen różnych sztuczek. Nie interesowało go, dlaczego się je robi; chciał wiedzieć -jak. Monety stały się kolorowymi piłeczkami, zmieniającymi wielkość i kolor. Przybywało ich i ubywało, pojawiały się i znów znikały ku radości widzów. Luke z trudem zmusił się do oderwania oczu od fascynującego widowiska. Wyciągnięcie sześciu dolarów z torebki babci nie sprawiło mu trudności. Schowawszy zdobycz, prześliznął się nieznacznie na miejsce za blondynką, której słomkowy koszyk poniewierał się, beztrosko porzucony na ziemi. Kiedy kolejna magiczna sztuczka przykuła uwagę publiczności, Luke zdołał zgarnąć następne cztery dolary. Czuł jednak, że trudno mu się skupić. Postanowił, że odpręży się trochę, zanim zajmie się grubą kobietą z prawej strony. Usiadł spokojnie i zaczął obserwować przedstawienie. Na parę chwil stał się zwyczajnym dzieckiem. Jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia, kiedy magik rozpostarł nagle talię kart tak, że zawisła w powietrzu. Eleganckimi ruchami zmuszał karty, by poruszały się jak żywe, opadały w dół i wracały. Publiczność zamarła, całkowicie pochłonięta podziwianiem widowiska. A Luke stracił szansę na obrobienie jeszcze paru kieszeni. - Ty tam! - rozległ się głos Nouvellea. Luke znieruchomiał, przyszpilony palącym spojrzeniem ciemnych oczu. - Wyglądasz na grzecznego chłopca. Potrzebuję sprytnego... - tu mrugnął - uczciwego dziecka do pomocy przy następnym numerze. Chodź tu. - Nouvelle zgarnął wiszące w powietrzu karty i skinął dłonią. - Idź, mały. No, idź - czyjś łokieć wbił się między żebra Lukea. Chłopiec wstał, zaczerwieniony po uszy. Wiedział, że nie jest bezpiecznie, gdy ludzie zwracają na niego uwagę. Ale gdyby odmówił, zapamiętaliby go jeszcze lepiej. - Wybierz dowolną kartę - usłyszał, kiedy wdrapał się już na scenę. -Jaką chcesz. Magik ponownie rozłożył talię, prezentując ją widowni tak, by nikt nie mógł posądzić go o oszustwo. Szybko i zręcznie potasował karty i rozłożył je na małym stoliku. - Dowolną kartę - powtórzył i Luke, marszcząc w skupieniu brwi, wyciągnął jedną z nich. - Pokaż ją naszej szanownej publiczności - rozkazał Nouvelle. - Trzymaj ją tak, żeby wszyscy ją dobrze obejrzeli. Dobrze, bardzo dobrze. Masz talent. Śmiejąc się pod wąsem, Nouvelle wziął pozostałe karty, przerzucając je swoimi długimi, nerwowymi palcami. - A teraz - spojrzał chłopcu prosto w oczy - włóż ją z powrotem do talii. Byle gdzie. Doskonale. Jego usta wygięły się w uśmiechu, kiedy podawał talię Lukeowi. - Potasuj je po swojemu. Spojrzenie ciemnych oczu towarzyszyło chłopcu, kiedy niewprawnie przekładał karty. - A teraz - ręka magika spoczęła na ramieniu Lukea - połóż je na stole. Ty je będziesz pokazywał czy ja? - Ja. - Luke położył rękę na talii, pewien, że magik nie zdoła go oszukać. Nie teraz, kiedy patrzył na wszystko z tak bliska. - Czy twoja karta leży na wierzchu? Chłopiec odwrócił ją, uśmiechając się. - Nie. Nouvelle wyglądał na zbitego z tropu. - Nie? To może jest na spodzie? Dostosowując się do wymogów przedstawienia, Luke uniósł talię i pokazał wszystkim ostatnią kartę. - Nie. Chyba się panu nie udało. - Dziwne, naprawdę dziwne - mruknął Nouvelle, lekko dotykając palcem wąsów. - Jesteś sprytniejszy, niż mi się wydawało. Zdaje się, że mnie nabrałeś. Twojej karty w ogóle nie ma na tym stoliku. Nie ma jej, ponieważ... - pstryknął palcami, dłońmi zatoczył kółko w powietrzu i nagle ósemka kier zmaterializowała się w jego dłoni - ...jest tutaj. Luke wytrzeszczył oczy. Kiedy zachwycona publiczność biła brawo, Nouvelle, korzystając z zamieszania, powiedział spokojnie: - Po przedstawieniu przyjdź za kulisy. Na tym się skończyło. Nouvelle odesłał go kuksańcem na miejsce. Przez następne dwadzieścia minut chłopiec pochłonięty był dalszym ciągiem przedstawienia. Podziwiał tańczącą małą, rudą dziewczynkę w błyszczących trykotach. Uśmiechnął się, kiedy ukryła się w wielkim cylindrze, z którego po chwili wyskoczył biały królik. Poczuł się jak dorosły, kiedy dziewczynka sprzeczała się zabawnie z magikiem, który kazał jej kłaść się spać. Mała potrząsała lokami i tupała nóżkami. W końcu magik westchnął, zarzucił na nią czarną pelerynę i machnął trzy razy różdżką. Materiał opadł na deski. Mała zniknęła. - Rodzice - powiedział Nouvelle poważnie - muszą postępować stanowczo. W finale Nouvelle przepiłował na pół skrzynię z zamkniętą w niej dziewczyną o bujnych, jasnych lokach i równie bujnych kształtach, opiętych trykotem. Obcisły kostium i piękne, długie włosy wywołały burzę gwizdów i wiwatów. Jakiś rozochocony mężczyzna we wzorzystej koszuli i spodniach dzwonach wskoczył na scenę, wołając: - Ty, Nouvelle, jeśli już skończyłeś, to wezmę sobie jedną połówkę! Części skrzyni zostały rozdzielone. Na prośbę Nouvellea jego asystentka poruszyła palcami rąk i nóg. Następnie obie połówki zestawiono w jedną całość. Nouvelle wyjął z nich stalowe przegrody, machnął różdżką i otworzył wieko. Dziewczyna, w cudowny sposób przywrócona do dawnej postaci, obeszła scenę przy wtórze frenetycznych oklasków. Luke nie zdążył dobrać się do portmonetki grubej kobiety, ale i tak miał uczucie, że dobrze zainwestował swojego dolara. Kiedy publiczność zaczęła powoli opuszczać namiot, by poszukać innych rozrywek, przecisnął się w stronę sceny. Miał nadzieję, że Nouvelle pokaże mu, jak się robi sztuczkę ze znikającą kartą. - Ty, mały. Luke podniósł oczy. Z jego perspektywy człowiek, który odezwał się do niego, wyglądał na olbrzyma: dwa metry wzrostu i sto kilogramów wspaniale rozwiniętych mięśni. Miał gładko wygoloną okrągłą twarz z oczami jak dwa rodzynki. Spomiędzy jego warg zwisał papieros bez filtra. Luke odruchowo przyjął postawę obronną: wysunął podbródek, zgarbił się, napiął mięśnie nóg. - Co? W odpowiedzi Herbert Mouse Patrinski trzepnął go w kark i ciężkim krokiem ruszył przed siebie. Po chwili wahania Luke podążył za nim. Z bliska widać było, że większość krzykliwych uroków wesołego miasteczka jest już zszarzała i chyli się ku upadkowi. Przewodnik poprowadził Lukea przez pożółkłą i zdeptaną trawę w stronę stłoczonych przyczep i ciężarówek. Przyczepa Nouvellea wyglądała między nimi jak szlachetny rumak wśród dychawicznych chabet. Była długa i lśniąca, a jej czarne ściany lśniły łagodnie w słabym świetle księżyca. Na jednej z nich srebrne zakrętasy układały się w napis: Wielki Nouvelle, Nadzwyczajny Prestidigitator. Mouse zastukał krótko do drzwi. Kiedy je otworzył, Luke poczuł dziwny, słodki zapach, przywodzący mu na myśl kościół. Rozglądając się nieufnie, wszedł do wnętrza przyczepy. Wielki Nouvelle zdjął już swój sceniczny kostium. Leżał teraz na wąskiej sofie, otulony czarnym, jedwabnym szlafrokiem. Cienkie strużki dymu kreśliły fantastyczne spirale nad sześcioma stożkami kadzidła. W tle rozlegały się dyskretne dźwięki sitaru. Magik obracał w dłoni kieliszek brandy. Luke wetknął do kieszeni spotniałe nagle dłonie i rozejrzał się dokoła. Miał wrażenie, że znalazł się w jakiejś egzotycznej spelunce. Zapachy, jaskrawe kolory pluszowych poduszek piętrzących się w rozmaitych miejscach, małe, misternie plecione maty, porozrzucane niedbale po podłodze, jedwabne draperie w oknach, tajemniczo przyćmione i drżące światło świec... I, oczywiście, sam Maximillian Nouvelle. - Ach. - Podniósł kieliszek w stronę chłopca, uśmiechając się pod wąsem. - Miło mi, że przyszedłeś. Luke wzruszył ramionami, starając się nie okazywać, jak bardzo jest poruszony. - Niezłe przedstawienie. - Komplementy zawsze mnie peszą - powiedział sucho Max i machnął ręką, zmuszając Lukea do zajęcia miejsca. - Interesuje się pan magią, panie... - Nazywam się Luke Callahan. Te sztuczki były warte mojego dolara. - Rzeczywiście, to dość wysoka cena - zgodził się Max. Sączył powoli brandy, nie spuszczając chłopca z oczu. - Ale opłaciło się, prawda? - Opłaciło? - Luke zerknął na Mousea, zagradzającego drogę do drzwi. - Wyszedłeś bogatszy o parę dolarów. Można by to nazwać szybkim przyrostem kapitału. Luke stał nieruchomo, nie dając po sobie poznać, jakie cierpi katusze. Spokojnie patrzył magikowi w oczy. "Dobra robota - pomyślał Max. - Zupełnie niezła". - Nie wiem, o co panu chodzi. Chciałbym już stąd wyjść. - Siedź! - powiedział krótko Max, podnosząc w górę palec. Luke zesztywniał, ale posłuchał. - Widzi pan, panie Callahan - albo Luke, jeśli pozwolisz. Ładne imię. Po łacinie "lucius" znaczy "światło". - Zachichotał i pociągnął łyk brandy. - Pewnie nieładnie byłoby wypytywać cię, ile zgarnąłeś. Jako fachowiec w tych sprawach oceniam twoją zdobycz na osiem do dziesięciu dolarów. - Uśmiechnął się miło. - Nieźle, jak na samotnego zawodnika. Luke spojrzał na niego zwężonymi oczami. Cienka strużka potu zaczęła spływać mu po plecach. - Nazywa mnie pan złodziejem? - Nie, nie chciałem cię obrazić. Przecież jesteś moim gościem. A ja, zdaje się, jestem bardzo nieuprzejmym gospodarzem. Czym mógłbym ci służyć? - O co panu chodzi? - Och, dojdziemy i do tego. Zapewniam cię, że dojdziemy. Na wszystko przyjdzie pora, zawsze to powtarzam. Wiem, jaki apetyt mają chłopcy tacy jak ty. Sam kiedyś byłem taki. Stojący przed nim chłopiec był tak chudy, że Max mógł prawie policzyć jego żebra, niemal przebijające wyświechtany podkoszulek. - Mouse, sądzę, że nasz gość miałby ochotę na hamburgera. Albo dwa, ze wszystkimi dodatkami. - Dobra. Kiedy Mouse zamknął za sobą drzwi, Max podniósł się ze swojej sofy. - Napijesz się czegoś zimnego? - zapytał, podchodząc do małej lodówki. Nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że oczy chłopca przylgnęły do drzwi. - Oczywiście, możesz uciec - rzucił niedbale, wyjmując butelkę pepsi. - Nie sądzę, żeby te pieniądze, które schowałeś w prawym bucie, obciążały cię zbytnio. Ale możesz też zostać, zjeść przyzwoity posiłek i porozmawiać. Luke zawahał się. W brzuchu burczało mu z głodu. W końcu, decydując się na kompromis, przesunął się nieco w kierunku drzwi. - Czego pan chce? - Tylko twojego towarzystwa - uśmiechnął się Max, rozlewając pepsi do szklanek z kostkami lodu. Uniósł brew, zauważywszy krótki błysk w oczach chłopca. "Ach tak" - pomyślał zdziwiony i zawołał Lily. Chciał dać Lukeowi do zrozumienia, że nie grożą mu tego rodzaju propozycje. Zjawiła się, rozgarniając fałdy szkarłatnej, jedwabnej zasłony. Tak jak Max, ubrana była w jedwabny szlafrok, z tą różnicą, że jej był bladoróżowy, przybrany piórkami. Różowe były też jej pantofelki na wysokich obcasach. Przeszła między rozrzuconymi dywanikami, roztaczając wokół siebie woń perfum Chanel. - O, mamy gościa. -Jej głos, przypominający dźwięki fletu, wydawał się drgać nieustannym śmiechem. - Lily, kochanie - Max ujął jej dłoń i ucałował ją delikatnie - to Luke Callahan. Luke, to moja nieoceniona asystentka i ukochana towarzyszka życia, Lily Bates. Luke poczuł, że coś go ścisnęło za gardło. Nigdy nie spotkał kogoś takiego jak ona. Patrząc na nią, widziało się tylko piękną kompozycję giętkich linii, egzotycznie pomalowanych oczu i ust oraz zapachu. Uśmiechnęła się do niego, trzepocząc niewiarygodnie długimi rzęsami. - Bardzo mi miło - powiedziała, przysuwając się do Maxa. Ten objął ją w talii. - Mnie również, proszę pani. - Chłopiec ukłonił się. - Luke i ja mamy parę spraw do omówienia - rzucił Max. - Nie chciałem cię budzić. - Nie szkodzi. Pocałował ją lekko, ale z taką czułością, że Luke poczuł rumieniec na policzkach. - Je taime, ma belle. - Och, Max. - Francuski zawsze sprawiał, że Lily dostawała gęsiej skórki. - Idź spać - szepnął. - Dobrze - zgodziła się, ale jej oczy powiedziały wyraźnie, że będzie czekać. - Miło mi było cię poznać, Luke. - Cudowna kobieta - powiedział Max, podając chłopcu szklankę. - Roxanne i ja zginęlibyśmy bez niej. Prawda, ma petite? - Tatusiu. - Roxanne wyczołgała się spod zasłony i wstała z cichym sapnięciem. - Siedziałam tak cicho; nawet Lily mnie nie zobaczyła. - Ale ja cię wyczułem. - Przyłożył z uśmiechem palec do nosa. - Twój szampon. Twoje mydło. Kredki, którymi dziś rysowałaś. Roxanne skrzywiła się i zaszurała bosymi stopami. - Ty zawsze wszystko wiesz. - Zawsze wiem, gdzie jest moja dziewczynka. - Podniósł ją i posadził sobie na kolanie. Luke przypomniał sobie, że widział ją na scenie podczas występu, ale teraz, ubrana w długą fałdzistą koszulę nocną, wyglądała trochę inaczej. Lśniące, płomiennorude włosy spływały jej do połowy pleców. Objęła ojca za szyję i przyglądała się gościowi, otwierając szeroko zielone jak morze oczy. - On jest podły - zawyrokowała. Ojciec pogłaskał ją i pocałował w skroń. - Chyba się mylisz. Roxanne zastanowiła się, po czym ustąpiła. - Wygląda podle. - To już bliższe prawdy. - Postawił ją na ziemi i pogładził po włosach. - Teraz przywitaj się grzecznie. Przechyliła głowę, a potem skinęła nią, niczym mała królowa udzielająca audiencji. - Dobry wieczór. - Cześć - odpowiedział Luke, a w duchu pomyślał: "Głupia smarkata". Zaczerwienił się, bo zaburczało mu w brzuchu. - Musimy go nakarmić - zauważyła Roxanne, jakby chodziło o przyłapanego na myszkowaniu po śmietniku psa. - Ale nie wiem, czy powinniśmy go zatrzymać. Max dał jej lekkiego klapsa, lekko zirytowany, a jednocześnie rozbawiony. - Idź spać, staruszko. - Jeszcze godzinkę, tatku. Potrząsnął głową i schylił się, by ją pocałować. - Bonne nuit, bambine. Między jej ściągniętymi brwiami pojawiła się cienka zmarszczka. - Kiedy dorosnę, nie będę spać przez całą noc, jeśli mi się tak spodoba. - Na pewno, i to nie raz. Ale teraz... - Wskazał na zasłonę. Roxanne wydęła dolną wargę, ale usłuchała. Rozsunęła szkarłatny jedwab, a potem spojrzała na ojca przez ramię. - Mimo wszystko kocham cię. - Ja ciebie też. - Max poczuł, że wypełnia go ciepło. Jego dziecko. Jedyne, co udało mu się osiągnąć bez pomocy sztuczek. - Tak szybko rośnie - powiedział do siebie. - E, tam - mruknął Luke. - To jeszcze dzieciak. - Dla kogoś o twoim ogromnym doświadczeniu - na pewno. - Sarkazm słów Maxa był na tyle subtelny, że umknął uwagi chłopca. - Dzieci to zawracanie dupy. - Zawracanie głowy - tak, często. Ale nie zauważyłem, żeby jakieś dziecko sprawiło kłopot innej części mojego ciała. - Dzieci kosztują, no nie? - W głosie Lukea słychać było gniew. - I bez przerwy plączą się pod nogami. Ludzie mają dzieci, bo są zbyt napaleni, żeby pomyśleć, zanim pójdą do łóżka. - Interesująca interpretacja problemu. Musimy to kiedyś przedyskutować. Ale na razie... A, twój posiłek. Luke spojrzał zdezorientowany na drzwi. Były wciąż zamknięte. Nie słyszał niczego. Ale parę sekund później na dworze rozległy się kroki i pojedyncze stuknięcie do drzwi. Wszedł Mouse, niosąc brązową, zatłuszczoną w kilku miejscach torbę. Zapach sprawił, że Lukeowi ślina napłynęła do ust. - Dziękuję, Mouse - powiedział Max. Kątem oka zauważył, że chłopiec z trudem powstrzymuje się przed wydarciem torby z rąk mężczyzny. - Mam zostać? - zapytał Patrinski, kładąc torbę na małym stoliku obok sofy. - Niekoniecznie. Na pewno jesteś zmęczony. - Dobra. No, to dobranoc. - Dobranoc. Proszę - Max zwrócił się do chłopca - częstuj się. Luke zanurzył rękę w torbie i wyłowił z niej hamburgera. Pierwszy kęs przeżuł powoli, siląc się na nonszalancję, ale później stracił kontrolę nad sobą. Resztę porcji pożarł w ciągu sekundy. Max popijał brandy z na wpół przymkniętymi oczami. Chłopiec jadł jak młody wilczek. Kiedy metodycznie pochłaniał drugiego hamburgera i stertę frytek, Max oddawał się rozmyślaniom. Chłopakowi brakuje nie tylko jedzenia. Dobrze wiedział, jak to jest. A ponieważ wierzył w swój instynkt i w to, co zobaczył pod chojrackim błyskiem w oczach Lukea, zdecydował się zafundować mu ucztę. - Czasami czytam w myślach - powiedział spokojnie. - Być może nie wiedziałeś o tym. Luke mruknął tylko coś niewyraźnie, mając usta wypchane jedzeniem. - Sądzę, że nie wiedziałeś. A zatem, jeśli pozwolisz, mała prezentacja moich umiejętności. Uciekłeś z domu i od pewnego czasu jesteś w drodze. Luke zesztywniał. - Nie udało się panu. Moi starzy mieszkają na farmie parę mil stąd. Wyszedłem się przejść. Max otworzył oczy. Jego spojrzenie było pełne mocy i jeszcze czegoś, co czyniło je przenikliwym. Zwyczajnej dobroci. - Nie okłamuj mnie. Innych - proszę bardzo, jeśli musisz, ale nie mnie. Uciekłeś z domu. - Jego ruch był tak szybki, że Luke nie zdążył umknąć przed ręką, która zacisnęła się wokół jego nadgarstka jak żelazna obręcz. - Przyznaj się, kogo tam zostawiłeś? Matkę, ojca, dziadków? - Mówiłem... - Kłamstwo, które nauczył się wypowiadać bez zmrużenia powiek, teraz uwięzło mu w gardle. "To te oczy" - pomyślał w panice. Zupełnie jak te z plakatu, które wydawały się przeszywać go spojrzeniem na wylot. - Nie wiem, kto jest moim ojcem - wyrzucił z siebie, trzęsąc się ze wstydu i wściekłości. - I ona też chyba nie wie. I ma to gdzieś. Może żałuje, że uciekłem, bo nie może mnie posyłać, żebym kupował jej wódkę. Albo ją ukradł, bo zabrakło w domu pieniędzy. A ten sukinsyn, z którym teraz żyje, też pewnie żałuje, bo nie ma pod ręką nikogo, komu mógłby przykopać. - Nawet nie wiedział, że w oczach pojawiły mu się palące łzy. Czuł tylko panikę, której szpony ścisnęły go za gardło. - Nie wrócę. Przysięgam na Boga, że zabiję pana, jeśli zechce mnie pan do tego zmusić. Max zwolnił uścisk na nadgarstku Lukea. Czuł jego ból, tak podobny do tego, który sam odczuwał, będąc chłopcem. - Ten mężczyzna bił cię. - Kiedy tylko mnie dopadł. - Nawet teraz jego głos brzmiał wyzywająco. Łzy, które pojawiły się tak szybko, równie szybko zniknęły. - Co na to sąsiedzi? Luke wydął wargi. - Gówno. - Tak... - westchnął Max. - Nie masz nikogo? Przedzielona delikatnie zaznaczonym rowkiem broda Lukea uniosła się wyzywająco. - Mam siebie. "Znakomita replika" - przyznał w duchu Max. - A twoje plany? - Jadę na południe. Miami. - Mmmm... - Max ujął drugą rękę chłopca i odwrócił jego dłonie. Kiedy uczuł, że jego mięśnie tężeją, po raz pierwszy okazał zniecierpliwienie. - Mężczyźni mnie nie interesują - powiedział sucho. - A gdyby mnie interesowali, nie poniżałbym się, napastując dziecko. Luke podniósł oczy, a Max zobaczył w nich coś, o istnieniu czego nie powinien wiedzieć nikt, kto ma dopiero dwanaście lat. - Czy ten mężczyzna próbował cię zgwałcić? Luke potrząsnął gwałtownie głową, zbyt upokorzony, żeby się odezwać. "W każdym razie ktoś to zrobił" - uznał Max. Albo przynajmniej próbował. Wyjaśnienie tej sprawy mogło poczekać do czasu, gdy zdobędzie zaufanie chłopca. - Masz dobre ręce, zręczne i wrażliwe palce. No i koordynacja ruchów też jest niezła jak na kogoś tak młodego. Mógłbym znaleźć zastosowanie dla twoich umiejętności, a także pomóc ci w ich udoskonaleniu, jeżeli zechcesz dla mnie pracować. - Pracować? - Luke nie potrafił określić uczucia, które zaczęło go wypełniać. Pamięć dziecka jest krótka, a upłynęło wiele czasu, kiedy ostatni raz czuł nadzieję. -Jak? - Tak i owak. - Max usiadł, uśmiechając się. - Może chciałbyś się nauczyć kilku sztuczek. Tak się składa, że za parę tygodni jedziemy na południe. Dostaniesz pokój, wyżywienie i niewielką pensję - jeśli na nią zasłużysz. Ale muszę prosić, abyś powstrzymał się na jakiś czas od podszczypywania cudzych portfeli. Luke poczuł ból w piersiach. Dopiero po chwili zrozumiał, że słuchał Maxa wstrzymując oddech, aż płuca zaczęły go palić żywym ogniem. - Będę występować? Max uśmiechnął się znowu. - Nie. Będziesz pomagać przy ustawianiu i rozbieraniu sceny i namiotu. I będziesz się uczyć, jeśli okaże się, że masz zdolności. Coś musiało się za tym kryć. Zawsze tak było. Luke krążył wokół propozycji, jak krąży się wokół drzemiącego węża. - Mogę się zastanowić. - To zawsze popłaca. - Max wstał, odstawiając pustą szklankę. - Może prześpisz się tutaj? Znajdę ci jakąś bieliznę. Nie czekając na odpowiedź, zniknął za zasłoną. "Może to jakiś podstęp" - pomyślał Luke, obgryzając paznokcie. Na razie wszystko wyglądało całkiem niewinnie. Byłoby miło przespać jedną noc pod dachem, o pełnym żołądku. Położył się, mówiąc sobie, że to tylko na chwilkę, ale gdy oczy mu się zamknęły, płomyki świec zawirowały pod powiekami. Plecy wciąż mu dokuczały, więc przewrócił się na bok. Rozchylił nieco powieki, by ocenić odległość, dzielącą go od drzwi: na wypadek, gdyby musiał szybko uciekać. "Mogę nawiać stąd jutro rano" - pomyślał. Nikt nie może go tu zatrzymać. Już nigdy nikt nie zmusi go do niczego. Z tą myślą zapadł w głęboki sen. Nie słyszał, jak Max zbliża się do niego z czystym prześcieradłem i poduszką. Nie czuł, jak zdejmuje mu buty i unosi delikatnie jego głowę, podkładając pod nią poduszkę, pachnącą delikatnie bzem. - Wiem już, gdzie byłeś - szepnął Max. - Chciałbym wiedzieć, dokąd zmierzasz. Przez chwilę przyglądał się śpiącemu chłopcu, jego wydatnym kościom policzkowym, ręce zaciśniętej obronnie w pięść i zapadniętej klatce piersiowej, świadczącej o krańcowym wyczerpaniu. Potem odwrócił się i pośpieszył ku miękkim, ciepłym ramionom Lily. Rozdział 2 . Luke budził się powoli. Najpierw do jego świadomości przedostał się szczebiot ptaków, dochodzący z zewnątrz. Potem poczuł na twarzy ciepło promieni słońca. Wyobraził sobie, że są złote i płynne, o smaku miodu. Wreszcie dobiegł go zapach kawy; zastanowił się, gdzie się właściwie znajduje. Otworzył oczy, zobaczył dziewczynkę i wszystko sobie przypomniał. Roxy stała między okrągłym stolikiem a sofą i przyglądała mu się, przechyliwszy głowę i zacisnąwszy usta. Jej oczy patrzyły bystro i z zaciekawieniem - w jej spojrzeniu nie było zbyt wiele sympatii. Jej nos przyprószony był delikatnymi piegami. Nie zauważył ich podczas przedstawienia ani później, przy świetle świec. Odwzajemnił się jej równie nieufnym spojrzeniem i powoli przesunął językiem po zębach. Jego szczoteczka została w drelichowym plecaku, który ukradł niegdyś ze straganu, a wczoraj ukrył w krzakach nie opodal wesołego miasteczka. Miał bzika na punkcie mycia zębów. U podstaw tego nawyku leżał paraliżujący lęk przed dentystą. Zwłaszcza przed tym, do którego matka zawlokła go trzy lata temu. Miał oddech przesycony odorem ginu i palce porośnięte drapiącymi czarnymi włosami. Chciał umyć zęby, łyknąć trochę gorącej kawy i posiedzieć w spokoju. - No i na co się tak, do cholery, gapisz? - Na ciebie. - Miała ochotę obudzić go szturchańcem i była trochę zawiedziona, że ominęła ją ta przyjemność. -Jesteś chudy. Lily mówi, że masz piękną twarz, ale ja uważam, że wyglądasz podle. Poczuł niesmak, a jednocześnie zmieszanie na wieść o tym, że ta fascynująca Lily uważa go za pięknego. Jeśli chodzi o Roxanne, nie doznawał aż tak mieszanych uczuć. Była tym, co Al Cobb nazywał dziwką pierwszej klasy. Rzecz w tym, że Luke nie pamiętał ani jednej kobiety, której jego ojczym nie uważałby za dziwkę. - A ty jesteś chuda i brzydka. Spływaj. - Ja tu mieszkam - oznajmiła z godnością. - A jak cię nie polubię, tatuś odeśle cię do domu. - Chrzanię to. - Jak ty brzydko mówisz - powiedziała z dystyngowanym prychnięciem. Przynajmniej za takie je uważała. - Nie. - (Może, jeśli urazi jej wrażliwe uszy, zostawi go w spokoju). - Brzydko byłoby, gdybym powiedział "pieprzę". - Tak? - Przysunęła się bliżej, zaciekawiona. - "Pieprzę"? To coś z pieprzem? - Jezu. - Usiadł na łóżku i potarł oczy. - Spadaj, dobra? - Umiem być grzeczna. - (Jeśli będzie miła, może dowie się, co znaczy to nowe słowo). - Ponieważ jesteś moim gościem, powinnam dać ci kawy. Już ją zrobiłam. - Ty? - zdziwiła go ta nagła zmiana nastroju. - To mój obowiązek. - Podeszła dumnie do kuchenki. - Tatuś i Lily długo śpią, a ja wcześnie wstaję. Prawie wcale nie muszę spać. Od zawsze, nawet jak byłam mała. To metabolizm - oznajmiła, zadowolona, że może użyć słowa, którego nauczył ją ojciec. - Aha. Fajnie. - Patrzył, jak nalewa kawę do porcelanowej filiżanki. Pewnie smakuje jak pomyje. Już z góry cieszył się, że jej to powie. - Cukier czy śmietanka? - To i to. Dużo. Spełniła jego prośbę i - z wysuniętym językiem - przeniosła przez pokój wypełnioną po brzegi filiżankę. Postawiła ją na stoliku. - Może być jeszcze sok pomarańczowy, no i śniadanie. - Chociaż nie czuła do niego szczególnej sympatii, bawiło ją granie roli uprzejmej gospodyni. Wyobrażała sobie, że nosi jeden z długich, jedwabnych szlafroczków Lily i jej pantofelki na wysokich obcasach. - Fajnie. - Luke pociągnął ostrożnie jeden łyczek. Kawa była nieco za słodka, nawet jak na jego gust, ale i tak była to najlepsza kawa, jaką kiedykolwiek zdarzyło mu się pić. - Bardzo dobra - mruknął. Roxanne posłała mu promienny uśmiech, pełen wrodzonej kokieterii. - Mam talent do robienia kawy. Każdy to mówi. - Włożyła dwie kromki chleba do tostera i otwarła lodówkę. - Dlaczego , nie mieszkasz z rodzicami? - Bo nie chcę. - Ale musisz - oświadczyła - nawet, jeśli nie chcesz. - Diabła tam. Zresztą, nie mam ojca. - Och - zacisnęła usta. Chociaż miała dopiero osiem lat, wiedziała już, że takie rzeczy się zdarzają. Ona także straciła - matkę, choć stało się to tak dawno, że nawet jej nie pamiętała. Lily tak dobrze ją zastąpiła, że Roxanne nie odczuła, iż z jej życia zniknął ktoś ważny. Ale myśl, że ktoś mógłby nie mieć ojca, przeraziła ją i zasmuciła. - Zachorował czy miał straszny wypadek? - Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Daj mi spokój. W innych okolicznościach ten ostry ton pewnie by ją - rozwścieczył, ale teraz poczuła do niego sympatię. - Co ci się najbardziej podobało w naszym przedstawieniu? - Czyja wiem... Ta sztuczka z kartami była fajna. - Ja też znam jedną. Mogę ci pokazać. - Ostrożnie wlała sok do kryształowych szklanek. - Po śniadaniu. Możesz iść do łazienki, żeby umyć ręce, bo wszystko jest już gotowe. Znacznie bardziej niż na umyciu rąk zależało mu na opróżnieniu przepełnionego pęcherza. Idąc za gestem Roxanne, znalazł za czerwoną zasłoną małą łazienkę. Pachniała kobietą. Nie był to ten ciężki, mdły zapach, który zawsze ciągnął się za jego matką, ale inna, słodka i wytworna woń. Na zasłonie prysznica suszyły się pończochy, na toaletce stało pudełko z pudrem, a na szydełkowej serwetce leżał duży, różowy puszek. Na wciśniętym w kąt maleńkim stoliku stłoczone - były rozmaite buteleczki, słoiki i tubki. Al Cobb nazwałby je akcesoriami dziwek, ale Luke uznał, że wyglądają ładnie i przyjemnie. Jak jeden z ogrodów, które widywał podczas swojej podróży. Kwiaty i chwasty rosły tam razem, dziko i swobodnie. "Nie ma porównania - pomyślał, myjąc twarz gorącą wodą - z niechlujną łazienką w niechlujnym domu, z którego uciekłem". Wiedziony ciekawością, zajrzał do wiszącej szafki. Znajdowały się tam kremy do golenia, woda kolońska i brzytwa. A także kilka nowych szczoteczek do zębów, jeszcze w opakowaniach. Wizja ponownej wizyty u dentysty zagłuszyła w chłopcu ewentualne wyrzuty sumienia. Wziął jedną ze szczoteczek i z ulgą przystąpił do szorowania zębów. Jego dobry nastrój trwał do chwili, kiedy przypomniał sobie o swoich butach. W mgnieniu oka znalazł się z powrotem w salonie. Zanurkował pod stół i sprawdził swój majątek. Roxanne siedziała na atłasowej poduszce spokojnie, jak królowa na tronie, i powoli sączyła sok. - Dlaczego chowasz pieniądze w butach, skoro masz kieszenie? - Bo tak jest bezpieczniej. - Stwierdził z ulgą, że są na miejscu. Co do jednego dolara. Usiadł na swoim krześle i spojrzał na talerz. Leżały na nim dwa trójkątne tosty posmarowane grubo masłem orzechowym, polanym czymś, co wyglądało jak miód posypany cynamonem i cukrem. - To bardzo dobre - zapewniła go Roxanne, odgryzając niewielki kąsek z własnej porcji. Luke pożarł swoją w ciągu sekundy i musiał przyznać, że Roxanne miała absolutną rację. Kiedy talerz Lukea się opróżnił, dziewczynka uśmiechnęła się. - Zrobię jeszcze. Kiedy godzinę później Max wszedł do salonu, zastał ich siedzących obok siebie na sofie. Jego mała córeczka opierała łokieć na kupce banknotów i wprawnie przesuwała po stoliku trzy karty. - Dobrze, gdzie jest dama? Luke dmuchnął w zamyśleniu we włosy, opadające mu na oczy. Puknął palcem w środkową kartę. - Tym razem wiem na pewno, że ona jest tu. Roxanne pokazała mu kartę i zachichotała, kiedy zaklął. - Roxy - powiedział Max, podchodząc do nich - to nieładnie tak obdzierać ze skóry własnego gościa. - Powiedziałam mu, że "trzy karty" to gra dla frajerów, tatusiu. - W jej spojrzeniu była sama niewinność. - Nie chciał mnie słuchać. Max parsknął śmiechem i cmoknął ją w bródkę. - Mój mały szuler. Jak ci się spało, Luke? - Dobrze. - (Ta mała oszustka wydusiła z niego pięć dolców. To było upokarzające). - Widzę, że już jedliście. Jeśli zdecydowałeś się zostać z nami, pójdziemy teraz do Mousea. On ci powie, co będziesz robić. - Dobrze. - (Byle tylko nie okazywać strachu. Jeśli tylko pokażesz im, że jesteś słaby, koniec z tobą). - Na parę dni. - Doskonale. A teraz darmowa lekcja na początek - Max przerwał, by nalać sobie kawy. Przez chwilę rozkoszował się jej aromatem, zanim pociągnął pierwszy łyk. - Nigdy nie graj z szulerami, chyba że przegrana może przynieść ci korzyść. Potrzebujesz nowego ubrania? Luke nie zrozumiał, w jaki sposób przegrana mogłaby przynosić korzyści, ale nie poprosił o wyjaśnienie. - Mam trochę ciuchów. - Zatem załatwione. Idź po nie, a potem zaczniemy. Jedną z korzyści bycia chłopcem takim jak Luke było to, że nie miało się złudzeń. Ktoś inny mógłby wyobrażać sobie przygody i wesołe towarzystwo podczas włóczęgi. Ale Luke uważał, że ludzie zazwyczaj dostają mniej dobrego, niż na to zasługują, i więcej złego, niż potrafią znieść. Tak więc, kiedy zaczął pracę pod kierunkiem małomównego Mousea, podnosząc, przenosząc, czyszcząc, malując i biegając na posyłki, posłusznie robił to, co mu kazano, bez narzekań i dyskusji. Ponieważ Mouse nie wykazywał chęci do pogawędek, Luke miał czas na rozmyślania i obserwacje. Wędrowne życie wcale nie było takie wspaniałe. Towarzyszył mu pot, brud, fetor smażonego oleju, tanich perfum i niedomytych ciał. Kolory, które w nocy wyglądały na żywe i błyszczące, w dzień okazywały się wyblakłe. Jazda wozem pod rozgwieżdżonym niebem wydawała się szybka i odrobinę przerażająca, ale w palących promieniach słońca stawała się nużąca. A co do przygód, to najbardziej ekscytującą z nich okazało się czyszczenie długiej, czarnej przyczepy i pomoc Mouseowi przy wymianie świec w holującej ją ciężarówce. Mouse, ukrywszy się do połowy pod maską samochodu, nasłuchiwał z przymkniętymi oczami odgłosów pracującego silnika. Czasami mruczał coś do siebie, dokonując kolejnych poprawek. Luke przestępował z nogi na nogę. Upał był niemiłosierny. Spłowiały bandaż, którym chłopiec przewiązał sobie głowę, zaczynał już przesiąkać potem. Luke nie miał bladego pojęcia o samochodach i nie rozumiał, dlaczego miałby się czegoś o nich dowiadywać, skoro upłyną wieki, zanim wolno mu będzie usiąść za kierownicą. Mruczenie i podśpiewywanie Mousea działało mu na nerwy. - Teraz brzmi dobrze. Mouse otworzył oczy. Na jego okrągłej twarzy, a także na rękach i niegdyś białym podkoszulku widniały smugi smaru. Wyglądał, jakby znajdował się w swoim prywatnym niebie. - A jednak... - Znowu przymknął oczy. Przez minutę dokonywał poprawek, delikatnie, jak gdyby pieścił dziewczynę. Silnik zamruczał pod jego dotknięciem. - Moje maleństwo - szepnął Mouse. W jego świecie nie było zjawiska bardziej urzekającego niż dobrze naoliwiony silnik. - O Jezu, Mouse, to przecież tylko głupia ciężarówka. Mouse popatrzył na niego z uśmiechem. Miał dopiero dwadzieścia lat. W sierocińcu, gdzie się wychowywał, dzieci uważały go za dziwadło z powodu jego wzrostu i mrukliwości. Wobec większości ludzi Mouse okazywał nieufność i brak sympatii, ale Luke budził w nim ciepłe uczucia. Jego uśmiech - czysty i szczery jak u dziecka - sprawił, że Luke odwzajemniał się mu tym samym. - Skończyłeś? - Skończyłem. - Zatrzasnął maskę samochodu i wyjął kluczyki ze stacyjki. Nigdy nie zapomniał dumy, która go wypełniła, kiedy Max powierzył mu je po raz pierwszy. - Pięknie się spisze, kiedy będzie nas wieźć do Manchesteru. - Jak długo tam będziemy? - Trzy dni. - Mouse wydobył z zawiniętego rękawa paczkę pali maili, potrząsnął nią i wetknął sobie w usta papierosa. Drugiego podał chłopcu. - Będzie ciężka robota dziś wieczór. Załadunek. Luke czekał z papierosem w kąciku ust, aż Mouse poda mu ogień. - Dlaczego ktoś taki jak pan Nouvelle tłucze się po różnych zapadłych dziurach? Zapałka zabłysła mocniej, kiedy Mouse przytknął ją do swojego papierosa. - Ma swoje powody. Przeniósł zapałkę do papierosa Lukea, a potem wrócił do ciężarówki, by marzyć w niej o długiej, spokojnej jeździe. Luke odważył się na eksperymentalny wdech, zakrztusił się jednak, zaniósł suchym kaszlem i popełnił ten błąd, że zaciągnął się dymem. Zaczął znowu kaszleć tak mocno, że oczy zaszły mu łzami. Ale kiedy zauważył, że Mouse patrzy w jego stronę, wyprostował się z godnością. - Nie przywykłem do takich -jego głos brzmiał jak słaby pisk. Potem, zdeterminowany, zaciągnął się ponownie. Tym razem połknął dym, stracił oddech i zaczął toczyć ciężką walkę o utrzymanie w żołądku śniadania. Miał uczucie, że oczy wywróciły mu się źrenicami do wewnątrz, tak że za chwilę ujrzy własny żołądek, podjeżdżający do gardła. - Hej! Hej, mały! - Zaniepokojony zielonym odcieniem twarzy chłopca, Mouse podszedł i klepnął go w plecy tak mocno, że powalił go na kolana. Luke zaczął wymiotować. Patrinski podtrzymał mu głowę umazanymi smarem rękami. - Kurczę! Chory jesteś, czy co? - Mamy jakiś problem? - zapytał Max, zbliżając się do nich. Lily puściła jego ramię i uklękła przy chłopcu. - Kochanie. Ty moje biedactwo - szeptała, przesuwając dłonią po jego plecach. - Nie ruszaj się, biedaku, zanim ci nie przejdzie. Jej wzrok padł na tlący się papieros, który wypadł z ręki Lukea. - Skąd, u licha, to dziecko miało to świństwo? - Mój błąd. - Mouse spojrzał żałośnie na swoje stopy. - Nie pomyślałem, dając mu papierosa, Max. To moja wina. - Nie musiał go brać - potrząsnął głową Max, przyglądając się, jak Luke walczy z mdłościami. - A teraz za to płaci. Jeszcze jedna darmowa lekcja. Nie bierz tego, czego nie możesz unieść. - Och, daj mu spokój. - Powodowana instynktem macierzyńskim, Lily przycisnęła zimną i spoconą twarz Lukea do swojej piersi, pachnącej perfumami Chanel i potem. Tuląc go, przeszyła Maxa wściekłym wzrokiem. - To, że nigdy w życiu nie byłeś chory nawet przez jeden dzień, nie usprawiedliwia takiego braku współczucia. - Racja - zgodził się Max, kryjąc uśmiech. - Zostawmy go twojej czułej opiece. - Postawimy cię na nogi - szepnęła do Lukea. - Po prostu chodź z Lily, kochanie. Chodź, oprzyj się o mnie. - Nic mi nie jest - mruknął Luke, ale kiedy wstał, w głowie poczuł zamęt równy temu, jaki miał w żołądku. Był w tak fatalnym stanie, że nie czuł nawet wstydu, kiedy Lily niemal niosła go do przyczepy. - O nic się nie martw, malutki. Musisz tylko chwilkę poleżeć, to wszystko. - Tak, proszę pani. Chciał się położyć. Tak łatwiej będzie umrzeć. - Nie musisz tak do mnie mówić, kochanie. Mów do mnie Lily, tak jak wszyscy. Kiedy otwierała drzwi przyczepy, trzymała go pod pachę. - Połóż się na sofie, a ja przyniosę ci zimny kompres. Runął na posłanie twarzą w dół, jęcząc i modląc się z niezwykłym u niego zapałem, żeby już więcej nie wymiotować. - Proszę, kochanie - Lily uklękła przy nim, trzymając wilgotny ręcznik i - na wszelki wypadek - miednicę. Zdjęła mu z głowy przepocony bandaż, zastępując go chłodnym kompresem. - Za chwilę poczujesz się lepiej, obiecuję. Mój brat zachorował dokładnie tak samo, kiedy zapalił pierwszego papierosa - powiedziała cicho specjalnym, kojącym głosem, używanym w obecności chorych. - Już po chwili biegał, jakby nic się nie stało. W odpowiedzi Luke jedynie jęknął. Lily nadal mówiła do niego, od czasu do czasu odwracając kompres i wycierając nim twarz i szyję chorego. - Odpoczywaj. - Jej usta drgnęły w uśmiechu, kiedy zauważyła, że powieki mu opadają. - Właśnie tak, kotku. Prześpij to. Pozwoliła sobie na dotknięcie jego włosów. Były długie, gęste i gładkie jak jedwab. Pomyślała tęsknie, że gdyby mogła urodzić Maxowi dziecko, ono także mogłoby mieć takie włosy. Ale mimo iż była zdolna pokochać gromadę dzieci, nie mogła zajść w ciążę. Była bezpłodna. "Ten chłopiec ma piękną twarz - pomyślała. - Jego skóra jest złota od słońca i gładka jak u dziewczynki. A pod skórą rysują się mocne kości. I te rzęsy". Westchnęła. Chociaż jej serce rwało się do roztoczenia opieki nad tym dzieckiem, wciąż nie miała pewności, czy Max dobrze zrobił, przyjmując chłopca pod swój dach. To dziecko ma przecież matkę. Mimo iż Lily nie miała łatwego życia, wydawało się jej nieprawdopodobne, by matka nie potrafiła kochać i bronić swojego syna. - Pewnie szaleje teraz ze strachu, kochanie - szepnęła. Cmoknęła z dezaprobatą. - Ależ ty jesteś chudy: skóra i kości. No i proszę, przepociłeś całą koszulkę. Bardzo dobrze, zdejmiemy ci ją i przepierzemy. Delikatnie podciągnęła mu podkoszulek na plecach. Jej palce zastygły nagle na przemoczonym materiale. Krótki, mimowolny krzyk, który wydała, sprawił, że Luke jęknął przez sen. Z oczami pełnymi gorących łez buntu i bólu obciągnęła koszulkę z powrotem. Max stał przed ustawionym na scenie lustrem. Sprawdzał, jak trik ze znikającymi monetami wygląda od strony publiczności. Powtarzał go niezliczoną ilość razy, doskonaląc i wzbogacając ten numer. Pracował tak nad każdą sztuczką, której się nauczył lub którą sam wymyślił. Robił to, odkąd po raz pierwszy stanął przed publicznością w Nowym Orleanie - ze składanym stolikiem, talią kart i magicznymi monetami. Nie myślał zbyt wiele o tamtych czasach. Miał czterdzieści lat, odnosił sukcesy, ale pozbawione złudzeń, zrozpaczone dziecko, którym był niegdyś, mogło w każdej chwili wrócić. I wróciło, w osobie Lukea Callahana. "Chłopiec ma zdolności - myślał Max, podczas gdy w jego palcach w miejsce jednej monety pojawiły się dwie, a potem trzy. - Trochę czasu, opieki i wskazówek, i Luke stanie się kimś". Kim - to już Max zostawiał bogom. Jeśli chłopak zostanie z nimi, kiedy dotrą do Nowego Orleanu, wtedy się zobaczy. Max podniósł w górę dłonie, klasnął i dwie monety zniknęły. - Max! - Lily wpadła na scenę niemal bez tchu. Max uwielbiał na nią patrzeć. Zawsze. Lily w obcisłych szortach i takim samym podkoszulku, z pomalowanymi paznokciami u stóp obutych w zakurzone sandały - oto widok wart zapamiętania. Ale kiedy wyciągnął rękę, by pomóc jej wejść na scenę, i spojrzał na jej twarz, nagle przestał się uśmiechać. - Co się stało? Roxanne? - Nie, nie - objęła go mocno i przywarła do niego. Drżała. - Roxy nic nie dolega. Namawia robotników, żeby pozwolili jej pojeździć na karuzeli. Ale ten chłopiec, Max, to biedne dziecko! Roześmiał się i uścisnął ją mocniej. - Lily, kochanie, przez pewien czas będzie mu niedobrze, a znacznie dłużej - wstyd, ale to wszystko minie. - Nie, to nie to. - Z jej oczu popłynęły łzy. Wtuliła twarz w szyję Maxa. - Położyłam go na sofie, a kiedy zasnął, chciałam mu zdjąć podkoszulek. Przepocił go zupełnie, nie chciałam, żeby w nim leżał. - Zamilkła na chwilę i wzięła głęboki wdech. -Jego plecy, Max, te biedne plecy. Blizny: stare i nowe, ledwie zagojone. Po ranach od pasa, rzemienia i Bóg wie, czego jeszcze. - Otarła łzy dłonią. - Ktoś znęcał się nad tym dzieckiem. - Jego ojczym - głos Maxa był zupełnie pozbawiony emocji. Uczucia, które się w nim rozszalały, zostały powściągnięte. Zawsze mógł opanować wspomnienia, ale krzywda, wyrządzona temu chłopcu, prawie go załamała. - Chyba nie wierzyłem, że to aż tak poważne. Myślisz, że powinniśmy wezwać doktora? - Nie - potrząsnęła głową, zacisnąwszy usta. - To już tylko blizny, straszne blizny. Nie rozumiem, jak ktokolwiek może zrobić coś takiego dziecku. - Pociągnęła nosem. Max podał jej chusteczkę. - Nie byłam pewna, czy dobrze robimy, zatrzymując go tutaj. Myślałam, że matka musi rozpaczać po jego odejściu. - Jej łagodne oczy stały się twarde. - Jego matka. - Prawie wypluła to słowo. - Chciałabym dostać tę sukę w swoje ręce. Nawet jeśli to nie ona go biła. Pozwalała, żeby ktoś krzywdził jej dziecko. To ją powinno się zbić. Zrobię to, jeśli ją kiedykolwiek spotkam. - Nieposkromiona - Max ujął delikatnie jej twarz i ucałował ją. - Kocham cię, Lily. Z tylu różnych powodów. Teraz idź poprawić makijaż. Zrób sobie herbaty. Uspokój się. Nikt już nie skrzywdzi tego chłopca. - Nie, nikt go nie skrzywdzi. - Zacisnęła palce wokół nadgarstków Maxa. Jej oczy płonęły, ale głos brzmiał zadziwiająco spokojnie. - Teraz jest nasz. Mdłości, dręczące Lukea, znikły niemal całkowicie, za to omal nie umarł ze wstydu, kiedy budząc się ujrzał Lily siedzącą obok niego i pijącą herbatę. Przerwała jego niepewne usprawiedliwienia, wręczając mu filiżankę zupy. Kiedy jadł, mówiła do niego wesoło i zachowywała się tak niefrasobliwie, że prawie uwierzył, że jego kompromitacja przeszła nie zauważona. Później do salonu wpadła Roxanne. Była zakurzona od stóp do głów, a włosy, które rano Lily splotła jej porządnie, kłębiły się w dzikim nieładzie. Na kolanie miała świeże zadraśnięcie, a na szortach długie rozdarcie. Przyniosła z sobą ostry, zwierzęcy odór. Właśnie skończyła się bawić z trzema foksterierami, gwiazdami psiego przedstawienia. Lily spojrzała na nią z pobłażliwym uśmiechem. Oprócz obserwowania jedzących dzieci najbardziej lubiła patrzeć na dzieci zakurzone i uszargane, bo to dowodziło, że bawiły się długo i dobrze. - Czy pod tym wszystkim jest gdzieś moja Roxy? Roxanne uśmiechnęła się i sięgnęła do lodówki po zimny napój. - Najeździłam się na karuzeli za wszystkie czasy, a Duży Jim pozwolił mi rzucać obręczami, ile tylko mi się podobało. - Od winogronowego soku na brudnej twarzy zostały jej zawadiackie purpurowe wąsy. - A potem bawiłam się z psami. - Jej wzrok padł na Lukea. - Podobno paliłeś papierosa i strasznie się pochorowałeś? Luke zgrzytnął zębami, ale nie odezwał się ani słowem. - A po co to robiłeś? - zapytała, ciekawska jak sroka. - Dzieciom nie wolno palić. - Roxy - opanowując drgający w jej głosie śmiech, Lily popchnęła dziewczynkę w stronę zasłony - musisz się umyć. - Ale ja chcę tylko wiedzieć... - Szybko, szybko. Zanim się dowiesz, zacznie się pierwsze przedstawienie. - Ja tylko myślałam... - Za dużo myślisz. Uciekaj stąd. Popychana do wyjścia Roxanne obdarzyła chłopca niechętnym spojrzeniem. Z jego strony spotkała się z równym brakiem sympatii, więc pokazała mu język, zanim fałdy zasłony opadły za nią. Lily odwróciła się rozdarta między współczuciem a chęcią wybuchnięcia śmiechem. Na twarzy Lukea malowały się wyraziście gniew i upokorzenie. - No dobrze - powiedziała - teraz zabierzemy się do roboty. - Była zbyt mądra, by pytać go, czy jest w stanie pracować wieczorem. - Może pójdziesz się pobawić, zanim zaczną się tu schodzić ludzie? Wzruszył ramionami, co miało oznaczać zgodę. Odchylił się gwałtownie do tyłu, kiedy Lily wyciągnęła w jego kierunku rękę. "Spodziewał się ciosu" - pomyślała, patrząc w chmurne, nieufne oczy. A potem, kiedy zmierzwiła mu czule włosy, jego mroczne spojrzenie zmieniło się. Pojawiły się w nim zmieszanie i niepewność. Nikt nigdy nie dotykał go w taki sposób. Spojrzał na nią zdziwiony. Czuł, że w gardle rośnie mu jakaś kula. - Nie musisz się bać - szepnęła, jakby powierzając mu sekret - nigdy cię nie skrzywdzę. - Dotknęła palcem jego brody. - Ani teraz, ani nigdy. - Miała ochotę wziąć go w ramiona, ale powstrzymała się. Jeszcze na to za wcześnie. On jeszcze nie wie, że jest jej synem. A to, co należy do Lily Bates, jest bezpieczne od wszystkich zagrożeń. -Jeśli będziesz czegoś potrzebował, przyjdziesz do mnie. Rozumiesz? Nie mógł z siebie wydusić ani słowa. Skinął tylko głową i niezdarnie zsunął się z sofy. Czuł ucisk w piersiach i suchość w gardle. Zdał sobie sprawę, że jest bliski łez, więc wybiegł z przyczepy. Tego dnia zdobył trzy nowe doświadczenia. Max pewnie nazwałby je darmowymi lekcjami. A były to lekcje, które na zawsze zostały mu w pamięci. Po pierwsze, nigdy więcej nie zapali papierosa bez filtra. Po drugie, na zawsze znienawidził tę smarkatą Roxanne. A po trzecie - i najważniejsze - zakochał się w Lily Bates. Rozdział 3 . Letnie upały towarzyszyły im przez cały czas, kiedy posuwali się coraz dalej na południe; z Portland do Manchesteru, potem do Albany i wreszcie Poughkeepsie, gdzie przez dwa dni lało bez przerwy. Następnie odwiedzili WilkesBarre, by trafić do Allentown, gdzie Roxanne spędziła "najlepsze dni swojego życia", zaprzyjaźniwszy się z bliźniaczkami Trudie i Tessie. Kiedy dwa dni później, wśród łez i zapewnień o wiecznej przyjaźni, musiały się rozstać, Roxanne odkryła po raz pierwszy niedogodność wędrownego życia. Dąsała się przez cały tydzień, doprowadzając Lukea do szaleństwa peanami na cześć utraconych przyjaciółek. Unikał jej jak tylko mógł, ale nie było to łatwe, jako że mieszkali pod jednym dachem. Co prawda, sypiał w ciężarówce razem z Mouseem, ale większość posiłków jadali razem. A w dodatku Roxanne zaczajała się na niego, kiedy wychodził z łazienki. Nie dlatego, żeby go lubiła. W gruncie rzeczy czuła do niego głęboką niechęć - nieświadomą zazdrość o nowego członka rodziny. Ale po doświadczeniu z Tessie i Trudie Roxanne zdała sobie sprawę z potrzeby znalezienia towarzystwa kogoś w swoim wieku. Nawet jeśli miałby to być chłopiec. Więc zrobiła to, co małe siostry od początku świata robią swoim starszym braciom. Zamieniła jego życie w piekło. Od Hagerstown do Winchester, a potem do Roanoke i WinstonSalem dręczyła go bez litości, prześladując na każdym kroku i nękając tak dotkliwie, że pewnie by ją stłukł, gdyby nie Lily. Z niepojętych przyczyn Lily miała po prostu fioła na punkcie tej smarkatej. Zauważył to podczas prób przed występem w WinstonSalem. "Nie wyrabia się na czas" - pomyślał Luke z satysfakcją, przyglądając się próbie z udziałem Roxanne. Nic jej tego dnia nie wychodziło. I w dodatku zaczęła popłakiwać. To napełniło go nadzieją. Mógł wykonać jej numer o niebo lepiej. Gdyby tylko Max dał mu szansę. Gdyby zechciał go trochę poduczyć. Luke przećwiczył już kilka scenicznych gestów w maleńkim lusterku w łazience. Gdyby tylko ta nadęta Roxy zachorowała na jakąś nieuleczalną chorobę albo padła ofiarą tragicznego wypadku. Gdyby tylko została wyeliminowana z gry, on potrafiłby ją zastąpić. - Roxanne - powiedział Max spokojnie, przerywając rozmyślania chłopca - nie uważasz. - Uważam - odpowiedziała płaczliwie. Oczy zaszły jej łzami. Nie mogła znieść zaduchu tego starego, przegrzanego namiotu. - Max - Lily podeszła do sceny - może powinna odpocząć? - Lily - Max spojrzał na nią ostrzegawczo. - Jestem zmęczona - Roxanne wzniosła ku niemu mizerną, zaczerwienioną buzię. - Jestem zmęczona przyczepą, przedstawieniem i w ogóle wszystkim. Chcę wrócić do Allentown, do Tessie i Trudie. - Obawiam się, że to niemożliwe. -Jej słowa zraniły dumę Maxa i obudziły w nim poczucie winy. - Jeśli nie chcesz występować, to trudno. Ale jeśli nie mogę na tobie polegać, muszę cię kimś zastąpić. - Max! - Lily postąpiła krok naprzód, ale zamarła, gdy dał jej znak ręką. - Jako moja córka - ciągnął patrząc, jak pojedyncza łza spływa po policzku Roxanne - możesz kaprysić, ile ci się podoba. Ale jako moja asystentka masz ćwiczyć na każdej próbie. Czy to jasne? Roxanne spuściła głowę. - Tak, tatusiu. - Więc dobrze. Teraz przerwiemy na chwilę. Otrzyj oczy - zaczął, dotykając jej podbródka i zamarł. Przyłożył dłoń do jej czoła. Serce podskoczyło mu do gardła. - Ona jest rozpalona - powiedział dziwnym głosem. - Lily? - Wielki Nouvelle, Nadzwyczajny Prestidigitator spojrzał bezradnie na swoją kochankę - ona jest chora. - Och, moje jagniątko - w mgnieniu oka Lily znalazła się przy dziewczynce. Czoło Roxanne było gorące i spocone. - Kochanie, czy coś cię boli? Brzuszek? - Nic mi nie jest. Tu jest tylko tak gorąco. Nie jestem chora, chcę dalej ćwiczyć. Nie pozwól, żeby tatuś mnie kimś zastąpił. - Co za bzdura - zręczne palce Lily dotknęły migdałków dziewczynki. - Nikt nie może cię zastąpić. - Lily spojrzała na Maxa, przytulając głowę Roxanne do swojego ramienia. Magik był trupioblady. - Trzeba jechać do miasta, do doktora. Luke patrzył, jak Max wynosi z namiotu szlochającą Roxanne. Nie był w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. Jego najgorętsze marzenie spełniło się. Smarkata była chora. Może to dżuma. Z bijącym sercem wypadł z namiotu; ciężarówka znikała właśnie w chmurze pyłu za zakrętem. Może nawet umrzeć, zanim zdążą dowieźć ją do miasta. Poczuł skurcz paniki, a zaraz potem ohydne poczucie winy. W ramionach Maxa Roxanne wyglądała na tak żałośnie małą. - Dokąd pojechali? - zapytał Mouse, trochę zdyszany po biegu, do jakiego poderwał go odgłos ukochanego silnika. - Do doktora - Luke przygryzł wargę. - Roxanne jest chora. Zanim Mouse zdążył otworzyć usta, by coś powiedzieć, Luke uciekł. Pędząc przed siebie na złamanie karku, myślał z przerażeniem, że Bóg -jeśli naprawdę istnieje - nie wziął chyba jego modłów poważnie. Minęły dwie koszmarne godziny, zanim ciężarówka wróciła z miasta. Luke rzucił się w jej kierunku. Serce skurczyło mu się boleśnie, kiedy ujrzał, jaV Max odbiera od Lily lecącą mu przez ręce Roxanne i niesie ją do przyczepy. - Czy ona... - słowa "nie żyje" uwięzły mu w gardle. - Śpi - Lily spojrzała na niego z roztargnieniem i uśmiechnęła się. - Przepraszam, Luke, ale teraz lepiej sam się pobaw. My będziemy bardzo zajęci. - Ale... ale... - Luke szedł krok w krok za Lily aż do drzwi przyczepy. - Czy ona... no, czy ona nie... - Przez kilka dni będzie się czuła bardzo źle, ale kiedy kryzys minie, szybko wróci do siebie. - Kryzys? - jego głos zabrzmiał jak skrzek. Słodki Jezu, to była zaraza. - Jest strasznie rozpalona - mruknęła Lily. - No cóż, będziemy się nią opiekować. - Ja nie chciałem - nie wytrzymał Luke. - Przysięgam, że nie chciałem, żeby ona naprawdę zachorowała. Chociaż myślami daleka, Lily spojrzała na niego, otwierając drzwi. - Oczywiście, że nie, kochanie. Podejrzewam, że Roxy dostała od Tessie i Trudie coś więcej niż obietnicę wiecznej przyjaźni - uśmiechnęła się, wchodząc do przyczepy. - Chyba jako załącznik ofiarowały jej też wietrzną ospę. Luke został na schodkach, z rozdziawionymi ustami gapiąc się na zamknięte drzwi. Wietrzna ospa? Omal nie zwariował ze strachu, a ta cholerna smarkula ma wietrzną ospę? - Mogę to zrobić - Luke stał uparcie na środku sceny, przyglądając się spode łba, jak Max ćwiczy trik z kartami. -Jeśli ona potrafi, to ja też mogę. - Daleko ci do jej formy. - Max położył karty na składanym stoliku. Od trzech dni Roxanne leżała w łóżku z wysoką gorączką i swędzącą wysypką. Przez cały ten czas Luke przy każdej okazji nękał Maxa. - Tylko pokaż mi, co mam robić - prosił. Od dawna zadręczał Mousea, żeby zdradził mu, na czym polega trik z wielkim cylindrem, i wreszcie udało mu się przebić ten niewzruszony mur lojalności. - Słyszałem, jak mówiłeś Lily, że odkąd Roxanne jest chora, macie lukę w przedstawieniu. A ona nie będzie w stanie wyjść na scenę jeszcze przez dziesięć dni. Max przystąpił do następnego triku, zastanawiając się jednocześnie, czy nie można by dodać nieco nowych elementów do finału. Wyrównałoby to lukę, powstałą z powodu nieobecności Roxanne. - Twoja troska ojej zdrowie jest wzruszająca. Na policzki Lukea wypełzł ciemny rumieniec. - To nie moja wina, że zachorowała - teraz był już tego prawie pewien. - Zresztą to tylko wietrzna ospa. Max odłożył karty, niezadowolony z nie dość zręcznej prawej ręki. Ten chłopiec był uparty i mógł się sprawdzić w czymś tak prostym, jak numer z wielkim cylindrem. - Chodź. Luke postąpił krok naprzód. Jego spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem magika; coś sprawiło, że chłopcem wstrząsnął tłumiony dreszcz. - Przysięgnij! - głos Maxa zabrzmiał rozkazująco. - Przysięgnij na to, kim jesteś, i na to, kim się staniesz, że nigdy nikomu nie zdradzisz sekretów, które ci teraz wyjawię. Luke zamierzał się uśmiechnąć, żeby przypomnieć Maxowi, że to w końcu tylko zwyczajne sztuczki, ale z jakichś powodów nie udało mu się. Było w tym coś znacznie większego, niż się spodziewał. Kiedy udało mu się odezwać, jego głos był ledwie słyszalnym szeptem. - Przysięgam. Max spojrzał uważnie w oczy chłopca, zanim skinął głową. - Dobrze. Oto co będziesz robić. Było to naprawdę bardzo proste. Kiedy Luke zrozumiał, jak niesamowicie prosta była sztuczka z wielkim cylindrem, nie mógł uwierzyć, że dał się na nią nabrać. On lub w ogóle ktokolwiek. Nie chciał się przyznać - a już na pewno nie przyznałby się Maxowi - że teraz, kiedy już wie, jak Roxanne zmieniała się w królika, nie wiadomo dlaczego czuje się trochę rozczarowany. Max nie pozwolił mu rozpaczać po straconych złudzeniach. Zaczęli powtarzać sztuczkę, pracowicie doskonaląc ją przez ponad godzinę. Dopracowali koordynację ruchów, usuwając te, które pasowały do Roxanne, i zastępując je innymi, odpowiednimi dla Lukea. Była to męcząca praca, ale Max nie akceptował niczego, co nie było doskonałe. - Dlaczego się tak starasz dla bandy wieśniaków? Te kmioty będą się cieszyć, jeśli zobaczą kilka sztuczek z kartami i cylinder z królikiem w środku. - Nie mogę obniżać poziomu. Spróbuj najpierw zaciekawić samego siebie, a nigdy nie pójdziesz na łatwiznę. - Ale ty, z tym wszystkim, co robisz, nie musisz występować w takim cyrku za trzy grosze. Usta Maxa wygięły się w uśmiechu. Ukrył go, gładząc wąsy. - Twój komplement, aczkolwiek nieco kulejący, został przyjęty z wdzięcznością. Ale niesłusznie przypuszczasz, że przebywam w miejscu, które mi nie odpowiada. Znajduję pewną przyjemność w cygańskim życiu. A ten cyrk za trzy grosze - czego, rzecz jasna, nie mogłeś wiedzieć -jest moją własnością. Narzucił na chłopca pelerynę i dwukrotnie strzelił palcami. Zaśmiał się z cicha, ponieważ kształt pod ciemnym materiałem nie zniknął. - Dobry asystent nigdy nie przegapia znaku, który daje mu magik. Bez względu na to, jak głęboko się zamyśli. Spod peleryny dobiegło wściekłe parsknięcie. Materiał zwisł luźno. Postępy chłopca rokowały nadzieje. "Poradzi sobie" - pomyślał Max. Postanowił, że wykorzysta zadzierżystość Lukea, jego chłonność i przekorę - a także skrywaną wrażliwość. Wykorzysta to wszystko, a w zamian da chłopcu dom i możliwość wyboru. "To uczciwa transakcja" - uznał Max. - Jeszcze raz - powiedział po prostu, kiedy Luke wyszedł zza kulis na scenę. Po kolejnej godzinie ćwiczeń Luke zaczął zastanawiać się, czemu właściwie tak się upierał przy swoim udziale w przedstawieniu. Właśnie zamierzał powiedzieć Maxowi, co może zrobić ze swoją różdżką, kiedy do namiotu wpadła Lily. - Wiem, że się spóźniłam - zawołała, wdrapując się na scenę - ale wszystko mi dziś leci z rąk! - Roxanne? - Ma gorączkę i ciągle kaprysi, ale się trzyma. - Obejrzała się, marszcząc czoło. - Nie znoszę zostawiać jej samej. Każdy jest teraz zajęty, więc... Luke -jej twarz wypogodziła się nagle - kochanie, zrobisz mi wielką przyjemność, jeśli posiedzisz z nią przez godzinkę. - Ja? - Równie dobrze mogłaby go namawiać do zjedzenia ropuchy. - Ona tak potrzebuje towarzystwa. Zapomniałaby o swędzeniu. - No tak, ale... - gwałtownie szukał wykrętu. Nagle go olśniło: - Chciałbym, ale Max ma ze mną próbę. - Próbę? Żaden jasnowidz nie mógłby przejrzeć zamiarów Lukea bardziej przenikliwie niż zrobił to Max. Z przyjacielskim uśmiechem położył dłoń na jego ramieniu. "Zrobiliśmy postęp" - zauważył, bo chłopiec zesztywniał tylko na moment. - Poznaj nowego członka naszej szczęśliwej gromadki - zwrócił się do Lily. - Dziś wieczorem Luke wystąpi przed publicznością. - Dzisiaj? - Luke spojrzał czujnie na Maxa. - Tylko dzisiaj? Nie po to tyle harowałem, żeby wystąpić tylko raz. - Zobaczymy. Jeśli dzisiaj pójdzie ci dobrze, wystąpisz również jutro. Nazywamy to okresem próbnym. W każdym razie dzisiaj ćwiczyliśmy wystarczająco długo, masz więc czas, żeby odwiedzić Roxanne. - Max mrugnął do chłopca. - Znów chciałeś oszukać szulera. Przegrałeś. - Co, do cholery, miałbym z nią robić? - mruknął Luke, ciężkim krokiem schodząc ze sceny. Lily westchnęła. - Może zagracie w jakąś grę. I, kochanie, naprawdę nie chciałabym, żebyś klął w towarzystwie Roxy. "Świetnie" - pomyślał i wyszedł z mrocznego namiotu w jaskrawy blask dnia. Nie będzie przeklinał w jej towarzystwie. Zeklnie ją samą. Szarpnięciem otworzył drzwi przyczepy i podszedł prosto do lodówki. Nawyk sprawdzania, czy ktoś za nim nie stoi, był wciąż bardzo silny. Luke ciągle obawiał się, że ktoś może nagle wyskoczyć z ukrycia i zbić go za branie jedzenia. Tym razem nic takiego się nie stało. Luke wstydził się tego, co zrobił w pierwszym tygodniu pobytu u Maxa. Kiedy został w przyczepie sam, znalazł w kuchni półmisek pełen zimnego spaghetti. Pożarł wszystko. O mało nie umarł z przejedzenia, ale nie mógł się powstrzymać. Zbyt dobrze pamiętał, co czuje człowiek, kiedy jest głodny. Spodziewał się kary. Sądził, że nie dadzą mu nic do jedzenia przez cały dzień, a może i dwa. Tak robiła jego matka. A więc zabezpieczył się, chowając w plecaku kilka batoników i kanapek. Ale nie został ukarany. Nikt nawet nie zwrócił uwagi na to, co zrobił. Luke włożył kawałek pieczeni między dwa kawałki chleba i zjadł tę prostą kanapkę, zanim poszedł do Roxanne. Poruszał się bezszelestnie; był to jeszcze jeden nawyk, który wyrobiło w nim życie. Kiedy przemierzał wąski korytarzyk, usłyszał nadawaną przez radio balladę Jima Crocea. Roxanne śpiewała razem z nim swoim dźwięcznym sopranem. Rozbawiony, zajrzał do pokoju. Leżała płasko na wznak, ze wzrokiem utkwionym w suficie. Na małym, okrągłym stoliku obok łóżka stał dzbanek pełen soku pomarańczowego, szklanka, kilka buteleczek z lekarstwami oraz talia kart. Na ścianach pokoju wisiały plakaty. Większość z nich przedstawiała iluzjonistów. Jeden, błyszczący, z Davidem Cassidy sprawił, że Luke omal nie zwymiotował. Oto dowód, jak beznadziejne są dziewczyny. - Kurczę, ale ohyda - powiedział. Roxanne uniosła powieki i spojrzała na niego. Prawie się uśmiechnęła, tak rozpaczliwie potrzebowała rozrywki. - Jaka ohyda? - A ta - wskazał plakat butelką coli. - Ten laluś, którego powiesiłaś sobie na ścianie. Pociągnął łyk coli, przyglądając się Roxanne z satysfakcją. Jej biała skóra była cała obsypana brzydkimi czerwonymi bąblami. "To dopiero ohyda" - pomyślał. Jak Lily i Max mogą w ogóle na to patrzeć? - Jejku, jejku, ale cię spryszczyło, no nie? - Lily mówi, że wkrótce wszystko zniknie i znów będę ładna. - Prawdopodobnie zniknie - podkreślił, nadając swojemu głosowi wystarczająco dużo odcienia powątpiewania, by czoło Roxanne zmarszczyło się ze strachu - ale nadal będziesz brzydka. Usiadła na łóżku, zapominając o dokuczliwie swędzącym brzuchu. - Mam nadzieję, że zaraziłam cię ospą. I że wszędzie wyskoczą ci bąble - takie jak moje. Nawet na siusiaku. - Pudło - roześmiał się Luke. - Ja już miałem ospę. To choroba małych dzieci. - Nie jestem mała! - Nic nie mogło rozwścieczyć jej bardziej. Zanim Luke zdołał zrobić unik, rzuciła się na niego, okładając ze wszystkich sił pięściami. Butelka wypadła mu z ręki i uderzyła o ścianę. Cocacola rozprysnęła się na wszystkie strony. To mogło być nawet śmieszne i już zaczynał się śmiać, kiedy nagle dotarło do niego, jak bardzo Roxanne była słaba. Jej ramiona były jak płonące patyki. - Dobrze, dobrze. - Ponieważ o mały włos nie spowodował nieszczęścia, wolał teraz na nią uważać. - Nie jesteś mała. Wracaj do łóżka. - Już mi się znudziło - marudziła, ale powlokła się z powrotem, ponaglona jego niezbyt delikatnym szturchańcem. - No dobrze. Cholera, patrz na ten bajzel. Muszę to chyba posprzątać. - To twoja wina - oświadczyła i, ściągnąwszy usta, z urazą zapatrzyła się w okno. Poza starej kobiety w wykonaniu dziecka. Luke, mrucząc pod nosem, wyszedł w poszukiwaniu szmaty. Kiedy skończył wycierać rozlaną colę, Roxanne nadal go ignorowała. Przestąpił z nogi na nogę. - Słuchaj, przecież posprzątałem, nie? Jej twarz odwróciła się nieznacznie ku niemu, ale lody jeszcze nie stopniały. - Czy żałujesz, że powiedziałeś, że jestem brzydka? - Chyba powinienem. Milczenie. - Dobra, dobra. Jezu. Żałuję, że to powiedziałem. Na jej twarzy pojawił się leciutki cień uśmiechu. - I że powiedziałeś to o Davidzie Cassidy. Teraz on się uśmiechnął. - Zapomnij o tym. Kąciki jej warg uniosły się nieco ku górze. - Nie szkodzi. W końcu jesteś tylko chłopcem. Smak zwycięstwa był bardzo przyjemny. Roxanne uśmiechnęła się jeszcze szerzej, zamierzając wykorzystywać swoją przewagę tak długo, jak tylko się da. Mimo że uśmiech należał do ośmioletniej dziewczynki, była w nim pewna siła. - Mógłbyś mi nalać soku? Wręczył jej napełnioną szklankę. - Nie lubisz rozmawiać? - zapytała po chwili. - Za to ty lubisz. - Mam dużo do powiedzenia. Wszyscy uważają, że jestem bardzo bystra. - Była także bezgranicznie znudzona. - Pobawimy się? - Jestem za stary, żeby się bawić. - Wcale nie. Tatuś mówi, że nikt nie jest za stary na zabawy. To dlatego ludzie tak łatwo dają się oszukiwać w "trzy karty" albo w "kubki i kule". - Zauważyła przelotny błysk zainteresowania w jego oczach i uchwyciła się tego tropu. - Jeśli zagrasz ze mną w "chodźmy łowić rybki", nauczę cię karcianych sztuczek. - Luke nie przeżyłby swoich dwunastu lat, gdyby nie umiał się targować. - Naucz mnie, a potem się pobawimy. - Nieee. - Jej pełen satysfakcji uśmiech był tylko trochę bardziej niewinną wersją uśmiechu kobiety, która wie, że usidliła mężczyznę. - Pokażę ci sztuczkę, a potem się pobawimy. Wzięła talię kart ze stolika i potasowała ją wprawnie. Luke usiadł na brzegu łóżka i patrzył jej na ręce, niezdolny do ruszenia się z miejsca. - Ta sztuczka nazywa się "zgubione - znalezione". Masz wybrać jedną kartę i powiedzieć głośno, która to. - Wielka mi sztuka, jeśli będziesz znać kartę - mruknął Luke. Ale kiedy skończyła tasować talię, wybrał sobie króla pik. - Och, nie możesz mieć tej karty - oświadczyła Roxanne. - A dlaczego nie, do cholery? Powiedziałaś, że mogę sobie wybrać. - Ale tej nie mogłeś. Nie ma tu króla pik - rozłożyła karty. Luke otworzył szeroko oczy. Cholera, przecież widział tego króla! Jak zdołała się go pozbyć? - Schowałaś go! - Nie. - Odłożyła talię na kolana i pokazała mu obie ręce. Były puste. Tym razem Luke wybrał trójkę kier. Roxanne potrząsnęła głową i westchnęła teatralnie. - Wybierasz karty, których nie ma. - Powoli rozłożyła talię i Luke zobaczył, że rzeczywiście brakuje trójki, ale za to odnalazł się zaginiony król. Zdezorientowany, wyciągnął rękę po karty, ale Roxanne uniosła je ponad głowę. - Nie wierzę, że to prawdziwa talia. - Brak wiary sprawia, że magia jest magią - dziewczynka zacytowała ze śmiertelną powagą słowa własnego ojca. Potasowała błyskawicznie talię i rozpostarła ją na kołdrze. Ruchem ręki wskazała mu obie brakujące przedtem karty. Sapnął z irytacją, pokonany. - No dobrze, jak to robisz? Uśmiechnęła się znowu. - Najpierw "chodźmy łowić rybki". Miał ochotę jej powiedzieć, żeby poszła raczej do diabła, ale za bardzo zależało mu na nauczeniu się sztuczki, by pozwalać sobie na taką przyjemność. Po dwóch partyjkach rozchmurzył się na tyle, że poszedł po zimne napoje i ciasteczka na przekąskę dla obojga. - Teraz ci pokażę - oświadczyła Roxanne, zadowolona, że jej nie poganiał. - Ale musisz przysiąc, że nigdy nie zdradzisz sekretu. - Już złożyłem przysięgę. Jej oczy zwęziły się. - Tak? Kiedy? Teraz żałował, że mu się to wymknęło. - Na próbie, całkiem niedawno - powiedział, ociągając się. - Zastępuję cię, dopóki nie pozbędziesz się tych bąbli. Wydęła usta. Powoli zebrała karty i zaczęła je tasować. Zawsze lepiej się jej myślało, kiedy miała zajęte czymś ręce. - Zająłeś moje miejsce. - Max powiedział, że bez ciebie w przedstawieniu jest luka. Ja cię tylko zastępuję. - A potem dodał z dyplomacją, o którą nigdy by się nie podejrzewał: - Na pewien czas. Max tak powiedział. Może tylko dzisiaj. Po chwili namysłu skinęła głową. - Jeśli tatuś tak powiedział, to w porządku. Mówił mi, że jest mu przykro, bo musi mnie kimś zastąpić. I że nikt nigdy nie będzie mógł tego tak naprawdę zrobić. Luke nie miał pojęcia, jak to jest, kiedy ktoś kogoś kocha tak mocno i obdarza takim zaufaniem. Zazdrość ukłuła go w serce. - Musisz zrobić tak - zaczęła Roxanne, skupiając jego uwagę na swojej osobie. - Najpierw tasujesz karty. - Rozdzieliła talię na dwie kupki i zaczęła go instruować z taką samą cierpliwością, z jaką nauczycielka uczy dziecko pisać jego nazwisko. Powtórzyła sztuczkę dwa razy, ruch po ruchu, a potem podała mu talię. - Teraz ty. Tak jak powiedział Max, chłopak miał zręczne ręce. - Ale fajnie - mruknął. - Magia jest najfajniejsza ze wszystkiego. Kiedy uśmiechnęła się, odpowiedział jej tym samym. Przynajmniej przez chwilę byli po prostu dwojgiem dzieci, połączonych wspólnym sekretem. Rozdział 4 . Trema była dla Lukea nowym i upokarzającym doświadczeniem. Kiedy czekał w kulisach na swoją kolej, przepełniało go uczucie determinacji, a nawet zapału. Podniszczony smoking, pospiesznie przerobiony zręcznymi palcami mamy Franconi, sprawiał, że chłopiec czuł się jak gwiazda. Podczas gdy Max rozgrzewał publiczność kilkoma wstępnymi trikami, chłopiec powtarzał w myślach wszystkie szczegóły swojego numeru, wszystkie gesty i słowa. "Nie ma się co przejmować" - pomyślał. To będzie ekstra klasa pewniak, który przyniesie mu dychę za każdy wieczór, przez cały czas choroby Roxanne. Jeśli doktor miał rację, to zastępstwo przyniesie mu sto dolców na fundusz podróży do Miami. Gratulując sobie dobrej passy, Luke przyglądał się wioskowym gamoniom z pierwszych rzędów, wybałuszającym oczy na Maxa. Nagle Mouse klepnął go po ramieniu. - Zaraz twoja kolej. - Zaraz wchodzisz. - Mouse przekręcił jego głowę w stronę sceny, po której właśnie przechadzała się Lily, kręcąc opiętymi kostiumem biodrami. - Zaraz wchodzę - powtórzył Luke, a jego wnętrzności skręciły się w lodowaty supeł. W gardle natomiast utkwiła mu jakaś płonąca kula. Przygotowany przez Maxa na tę możliwość, Mouse mruknął z rezygnacją i wypchnął Lukea na scenę. Fala chichotów powitała chudego chłopca w za dużym smokingu. Jego twarz nad lśniącymi, czarnymi klapami wydawała się biała jak kreda. Luke przegapił swoje wejście i pierwszą kwestię. Jedyne, na co mógł się zdobyć, to stać nieruchomo i - podczas gdy po plecach spływał mu zimny pot - patrzeć na rechoczące gęby w pierwszym rzędzie. Gestem płynnym jak ruch jedwabnej szarfy, którą przed chwilą się posługiwał, Max odwrócił się do chłopca. - Mój młody przyjaciel wygląda na zagubionego. - Widzowie zauważyli tylko, że magik po przyjacielsku zmierzwił chłopcu włosy. Nie mogli widzieć, jak jego wrażliwe palce mocno uszczypnęły chłopca w kark, by wyrwać go ze stanu odrętwienia. Luke szarpnął się, zamrugał oczami i przełknął ślinę. - Ja... eee... - (Cholera, co powinienem powiedzieć? ) - Zgubiłem kapelusz! - dodał pospiesznie. Kiedy na widowni rozległy się chichoty, jego śmiertelną bladość zastąpił gorący rumieniec. "Do diabła z nimi" - powiedział sobie i wyprostował ramiona. Wjednej chwili zmienił się z przestraszonego chłopca w aroganckiego młodego mężczyznę. - Mam randkę z Lily. Nie mogę bez kapelusza iść z piękną kobietą na tańce. - Randka z Lily... - Max wyglądał na zaskoczonego, zmartwionego, wreszcie oburzonego. Mrugnął chytrze do widowni. - Musisz się mylić, młodzieńcze, piękna Lily spędza ten wieczór ze mną. - No to chyba zmieniła zamiar. - Luke strzepnął niedbale niewidoczne pyłki z klap swojego smokinga. - Lily czeka na mnie. Pojedziemy... - nieznaczny ruch i na klapie zakwitła wielka czerwona róża - ... za miasto. Burza oklasków, która rozpętała się po pierwszej magicznej sztuczce Lukea, podziałała na niego jak widok pięknej kobiety. Luke Callahan odnalazł swoje powołanie. - Rozumiem - Max rzucił widzom porozumiewawcze spojrzenie - ale czy nie jesteś za młody dla kobiety takiej jak Lily? Teraz Luke czuł się już pewnie. - Być może brak mi doświadczenia, ale za to energii mam aż za wiele. Replika wywołała rubaszny rechot widowni. Ta reakcja sprawiła, że Luke poczuł, jak coś w nim drży. - Ale, istotnie, dżentelmen nie może towarzyszyć damie, nie mając kapelusza. - Max spojrzał w kąt sceny. - Tylko że to jedyny kapelusz, jaki dzisiaj widziałem. - Reflektor wydobył z mroku olbrzymi cylinder. - Jest chyba nieco za duży, nawet dla kogoś tak nadętego jak ty. Luke zatknął kciuki za pasek i zaczął kołysać się na obcasach. - Nie nabierzesz mnie na swoje sztuczki, staruszku. Lepiej przywróć mojemu kapeluszowi dawny rozmiar. - Co? - Magik przyłożył dłoń do piersi i uniósł wysoko brwi. - Czyżbyś sądził, że użyłem czarów, by popsuć ci spotkanie z Lily? - Dokładnie tak. - Nie ustalili tego na próbie, ale Luke uznał, że będzie nieźle wyglądać, jeśli podejdzie dumnym krokiem do cylindra i niedbale potrąci go nogą. - Bierz się do roboty. - Bardzo dobrze. - Max westchnął, zdegustowany brakiem dobrych manier swojego rywala i skinął głową. - Zechce pan wejść do swojego kapelusza. - Uśmiechnął się, kiedy Luke spojrzał na niego groźnie. - Dobrze, ale bez głupich kawałów. - Chłopiec wskoczył zręcznie do cylindra. - Pamiętaj, mam na ciebie oko. Głowa Lukea zniknęła w wielkim kapeluszu. Max machnął różdżką. - Zrobione! Oto jak przydaje się magia! Włożył rękę do cylindra i wyciągnął z niego białego królika. Widownia jęknęła z zachwytu. Max pochylił kapelusz w stronę publiczności, by każdy mógł się przekonać, że w środku nie ma nikogo. - Wątpię, czy Lily zechce spędzić z tobą wieczór, przyjacielu. Był to moment przewidziany na pojawienie się Lily. Weszła tanecznym krokiem, spojrzała na królika, trzymanego przez Maxa, i krzyknęła: - Znowu! - Odwróciła się zirytowana w stronę publiczności. - To już czwarty królik w tym miesiącu. Słuchajcie, panie, nigdy nie wiążcie się z zazdrosnym magikiem! Przy wtórze śmiechu widowni Lily odwróciła się do Maxa. - Odczaruj go. - Ależ, Lily... - Odczaruj go, ale to już! - Oparła dłonie na opiętych lśniącym materiałem biodrach. - Albo koniec z nami! - Dobrze. - Max włożył królika z powrotem do kapelusza i - ciężko wzdychając - machnął różdżką. Luke wystawił głowę z cylindra, wściekły i czerwony. Publiczność biła brawo, kiedy chłopiec gramolił się na zewnątrz, wygrażając pięściami. Nagle namiotem wstrząsnął zgodny wybuch śmiechu, gdy oczom widzów ukazał się biały ogonek, umieszczony w strategicznym punkcie czarnego smokinga. Luke zrozumiał w lot, jak wykorzystuje się odniesiony sukces. Okręcił się trzy razy wokół własnej osi, usiłując zrozumieć, z czego wszyscy się śmieją. - Błąd w obliczeniach - zmartwił się Max, kiedy na widowni znowu zapadła cisza. - Żeby udowodnić, że nie żywię do niego urazy, zaraz sprawię, że i to zniknie. Lily wydęła wdzięcznie usta. - Obiecujesz? - Na honor - Max położył rękę na sercu. Machnął w powietrzu peleryną, narzucił ją na Lukea i przesunął różdżką nad rysującym się pod jedwabiem kształtem. Peleryna opadła na ziemię. Magik podniósł ją szybko i wywinął nią w powietrzu. - Max! - krzyknęła Lily, przerażona. - Dotrzymałem słowa. - Skłonił się głęboko najpierw jej, a potem wiwatującej publiczności. - Ogonek zniknął. A zarozumiały smarkacz razem z nim. Luke przyglądał się dalszej części przedstawienia, stojąc w kulisach. Nie potrafił ruszyć się z miejsca. Klaskali. Wiwatowali. To wszystko dla niego. Luke przysunął się bliżej sceny patrząc, jak Max zaczyna przepiłowywać Lily. Ich oczy spotkały się na moment. Była to tylko chwila, ale w oczach Maxa było tyle zrozumienia i radości, że Luke poczuł, iż serce mu płonie. Pierwszy raz w życiu pokochał jakiegoś mężczyznę. I nie było w tym nic wstydliwego. Luke wyszedł na dwór. Ostatnie przedstawienie skończyło się już dawno temu, ale oklaski rozbrzmiewały wciąż w jego głowie jak natrętna melodyjka, której nie sposób się pozbyć. Był kimś. Na kilka krótkich chwil stał się kimś, kto coś znaczy. Zniknął na oczach dziesiątek oszołomionych osób. I wszyscy widzowie mu uwierzyli. "Na tym to polega" - pomyślał Luke, przechodząc koło zmęczonych naganiaczy, wciąż przemawiających do rzednącego tłumu. Przekonać ludzi, żeby uwierzyli w iluzję i uznali ją za rzeczywistość, choćby tylko na ułamek sekundy. Była w tym siła, prawdziwa moc, większa niż siła przemocy i gniewu. Chociaż nie potrafiłby tego teraz wyjaśnić, wiedział, że źródło tej siły kryło się w umyśle. A jego własny umysł wypełniała właśnie ta moc. Wydawało mu się, że jeszcze chwila, a rozsadzi go od wewnątrz i wytryśnie snopem światła, gorącego i białego. Wiedział, że Max zrozumiałby to uczucie, ale nie chciał go dzisiaj dzielić z nikim. Ta pierwsza noc jest wyłącznie jego nocą. Gdy włożył rękę do kieszeni, jego palce musnęły dziesięć dolarów, które Max wręczył mu po ostatnim przedstawieniu. Pokusa, by je wydać, była zadziwiająco silna - silniejsza niż głód, który nauczył się znosić. Spojrzał w kierunku wirujących świateł diabelskiego koła; z daleka dobiegł go rumor zderzających się ze sobą samochodzików. Dziś może przejechać się na każdej z karuzel. Mała sylwetka w dżinsach i rozciągniętej koszulce mignęła mu przed oczami. Zatrzymał się, zmarszczywszy brwi, a potem zaklął. - Roxanne! Hej, hej, Rox! - Dogonił ją i złapał za ramię. - Co, do cholery, robisz na dworze? Czy ty w ogóle nie myślisz? Problem polegał jednak na tym, że myślała zbyt dużo. O tym, że jest przykuta do łóżka, w dodatku czując się tak okropnie, podczas gdy Luke występuje na scenie. I o tym, jak strasznie długi wydaje się dzień i jak bardzo męcząca jest noc, kiedy swędzenie nie pozwala zasnąć. I o tym, że zanim dotrą do Nowego Orleanu, a ona wyzdrowieje, lato się skończy. - Wyszłam pojeździć na karuzeli. - Wracaj do łóżka. Jej blada twarz zaczerwieniła się ze złości. - Nie będziesz mi mówił, co mam robić. Ani teraz, ani nigdy. Będę jeździć na diabelskim kole. I to zaraz. - Słuchaj no, mały, durny głąbie - nie zdążył dokończyć, bo wbiła mu z rozmachem łokieć w żołądek i uciekła, zanim zdołał złapać oddech. - Cholera, Roxy. - Dopadł ją tylko dlatego, że się potknęła. Zamierzał ją doprowadzić do wozu siłą, ale tym razem go ugryzła. - Zwariowałaś, czy co? - Idę na karuzelę. - Założyła ręce na chudej piersi. Kolorowe światła przesuwały się po jej twarzy, rzucając na nią niezwykłe, barwne plamy. Mógł po prostu odejść. Roxanne z pewnością nie powie nikomu, że się spotkali. W końcu nie musi się nią opiekować Ale z przyczyn, których nie potrafił zgłębić, ciągle szedł razem z nią. Sięgnął nawet do kieszeni po pieniądze, ale człowiek obsługujący karuzelę znał Roxy i machnięciem ręki dał znać, żeby szli dalej. Roxanne skinęła głową jak księżniczka udzielająca audiencji. - Możesz przejechać się ze mną, jeśli chcesz. - Wielkie dzięki. - Usiadł obok niej i poczekał, aż opadnie zabezpieczająca barierka. Roxanne nie pisnęła ani nawet nie syknęła, kiedy koło wolno ruszyło z miejsca. Oparła się wygodnie, zamknęła oczy i uśmiechnęła się z satysfakcją. Wiele lat później Luke przypomniał sobie tę chwilę i doszedł do wniosku, że miała wtedy wygląd zadowolonej kobiety, odpoczywającej w fotelu po długim dniu. Nie odezwała się, dopóki karuzela nie zatoczyła pełnego obrotu. Kiedy wreszcie przerwała milczenie, jej głos brzmiał dziwnie dojrzale. - Jestem zmęczona siedzeniem w zamknięciu. Nie widzę świateł. Nie widzę ludzi. - Przecież tu ciągle dzieje się to samo. - Nie, to ciągle co innego. - Otworzyła oczy. W zielonych tęczówkach wirowały barwne światełka. Wychyliła się przez barierkę i spojrzała w dół. Wiatr poderwał jej włosy ku górze, czyniąc ją podobną do czarownicy. - Widzisz tego chudego pana w słomkowym kapeluszu? Nie widziałam go przedtem. A tę dziewczynkę w szortach, tę z pudlem? Jej także nie widziałam. Dlatego ciągle jest inaczej. - Znów zaczęli wznosić się ku górze. Roxanne uniosła twarz ku gwiazdom. - Kiedyś myślałam, że mogłabym w ten sposób dojechać do nieba, że mogłabym go dotknąć i zabrać ze sobą na dół. - Uśmiechała się lekko. Była na tyle dorosła, że bawiła ją ta dziecinna myśl - i na tyle młoda, by mieć nadzieję, że kiedyś jej się to uda. - A na co mogłoby się przydać niebo tu, na dole? - On również się uśmiechnął. Tak dawno nie jeździł na diabelskim kole. Prawie zapomniał już o tym uczuciu -jakby się zgubiło żołądek i próbowało go dogonić. - Zrobiłeś dzisiaj dobrą robotę podczas przedstawienia - odezwała się nagle Roxanne. - Słyszałam, jak tatuś powiedział to do Lily. Myśleli, że śpię. - Tak? - starał się, żeby zabrzmiało to obojętnie. - Powiedział, że dostrzegł coś w tobie i że ty go nie zawiodłeś. - Roxanne uniosła ramiona. Pęd powietrza chłodził jej rozjątrzoną skórę. - Myślę, że będziesz występował stale. Radosny dreszcz, który przeszył ciało chłopca, na pewno nie miał nic wspólnego z ruchem karuzeli. - Mogę, pewnie. Tak długo, jak długo tu będę. - Kiedy zerknął w jej stronę, napotkał jej uważny wzrok. - Tatuś powiedział, że robiłeś rzeczy, których nie powinieneś był robić. Jakie rzeczy? Upokorzenie, gniew i uczucie zagrożenia zakotłowały się w chłopcu. Max wiedział. Ciekawe, w jaki sposób zdołał się dowiedzieć. Luke poczuł, że twarz mu płonie, ale jego głos pozostał spokojny. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz. - Owszem, wiesz. - Nawet jeśli tak było, to nie jest twój interes. - Mój, jeśli zostaniesz z nami. Mouse, Lily i LeClerc mówią mi o sobie wszystko. - Kim, do cholery, jest LeClerc? - Jest naszym kucharzem w Nowym Orleanie i pomaga tatusiowi w przedstawieniach. Napadał kiedyś na banki. - Bez kitu? Roxanne skinęła głową, zadowolona, że skupiła na sobie jego uwagę. - Był w więzieniu, bo go złapali. Nauczył tatusia, jak się otwiera różne zamki. No więc ty też musisz mi o sobie wszystko powiedzieć. - Jeszcze nie powiedziałem, że zostaję. Mam własne plany. - Zostaniesz - powiedziała Roxanne bardziej do siebie niż do niego. - Tatuś chce, żebyś został. I Lily. Tatuś nauczy cię magii, jeśli zechcesz. Tak jak uczy mnie. Ale ja będę lepsza. - Nawet brew jej nie drgnęła, kiedy parsknął śmiechem. - Mam zamiar być najlepsza ze wszystkich. - Zobaczymy - mruknął. Wystawił twarz na orzeźwiające podmuchy wiatru. Teraz prawie uwierzył, że to, czego dzisiaj dokonał, to nic wielkiego. Zupełnie nic w porównaniu z tym, co go dopiero czeka. Rozdział 5 . Gdyby Luke miał opisać wrażenie, które odniósł, kiedy po raz pierwszy zobaczył Nowy Orlean, przedstawiłby je jako wir dźwięków, świateł i zapachów. Podczas gdy Max, Lily i Roxanne spali w przyczepie, on drzemał zwinięty w kłębek w kabinie ciężarówki, wiercąc się niespokojnie. Jego sen mąciło fałszywe podśpiewywanie Mousea. Od Shreveport kłócili się o radio, ale Mouse pozostał nieugięty. Nie życzył sobie żadnego hałasu, który zakłóciłby mu przyjemność słuchania pomruku silnika. Teraz również inne odgłosy zaczęły wdzierać się do świadomości Lukea. Donośne głosy, wesoły śmiech, dźwięki saksofonu, perkusji i trąbki. Wziął je za zwykły hałas tłumów, które przyszły się zabawić na karuzelach i strzelnicach. Poczuł zapach jedzenia, a także ostry smród śmietnika, wdzierający się do kabiny wraz z podmuchami gorącego powietrza. Ziewnął, otworzył oczy i spojrzał w okno. Ludzie, morze ludzi. Żongler, podobny do Jezusa, podrzucał wysoko lśniące pomarańcze. Strasznie gruba kobieta w kwiecistej sukni tańczyła boogie. W powietrzu unosił się zapach hot dogów. "W mieście jest już cyrk" - pomyślał i dźwignął się z posłania. Zobaczył, że minęli wesołe miasteczko i znaleźli się w miejscu, które wyglądało jak wielki lunapark, czynny przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. - Gdzie jesteśmy? Mouse wjechał w wąską uliczkę. - W domu - powiedział po prostu, jadąc przez Bourbon Street w kierunku Chartres. Luke nie wiedział, dlaczego uśmiechnął się na te słowa. Ciągle słyszał muzykę, ale jej dźwięki oddalały się z każdą chwilą. Ulice stały się cichsze i mniej zatłoczone, przechodnie spieszyli w kierunku centrum lub przeciwnie - wracali do domów. Drżące światło latarni wydobywało z mroku kontury starych, ceglanych budynków i balkonów, ginących w powodzi kwiatów, lśniło na karoseriach przemykających taksówek, a czasem pozwalało dostrzec ciemny, ludzki kształt kulący się w bramie. Luke nie rozumiał, jak ktokolwiek może zasnąć przy tej muzyce, zapachach, niewiarygodnym upale. Jego własne zmęczenie zniknęło, zastąpione przez niecierpliwość. Chciał już być na miejscu, do którego zmierzają. Gdziekolwiek by ono było. - Jezu, Mouse, jak nie przyspieszysz, to przyczepa nas wyprzedzi. - Nie ma pośpiechu - oświadczył Mouse, po czym wprawił chłopca w zupełne osłupienie, zatrzymując ciężarówkę na środku ulicy i wysiadając. - Cholera, co robisz? - Luke wyskoczył w ślad za nim. Mouse stał przed otwartą żelazną bramą. - Nie możesz zostawić tego na środku ulicy. Zaraz tu przylecą gliny. - Odświeżam pamięć - mruknął Mouse, pocierając podbródek. - Muszę tu wjechać. - Gdzie wjechać? - wybałuszył na niego oczy Luke. - Tutaj? - Spojrzał z niedowierzaniem na przestrzeń między dwiema solidnymi, ceglanymi ścianami, a potem ocenił wzrokiem szerokość przyczepy. - Nie dasz rady. Mouse uśmiechnął się. Oczy mu zabłysły niczym grzesznikowi, który doznał objawienia. - Stój tutaj, na wypadek, gdybym cię potrzebował - powiedział, wsiadając do szoferki. - To niemożliwe! - krzyknął za nim Luke. Ale Mouse zaczął już manewrować ciężarówką i przyczepą, podśpiewując pod nosem. - Jezu, za chwilę się rozwalisz! - Luke wzdrygnął się, słysząc rozdzierający dźwięk zgrzytającego o coś metalu. A potem otworzył szeroko usta, kiedy czarna przyczepa tyłem wśliznęła się w bramę gładko jak ręka w rękawiczkę. Gdy również ciężarówka podążyła za nią, Mouse zerknął na chłopca i mrugnął do niego. To było coś. Z jakichś przyczyn zaparkowanie ciężarówki i przyczepy wstrząsnęło chłopcem równie mocno jak Boże Narodzenie albo otwarcie sezonu baseballowego. Stał w oślepiającym świetle reflektorów i śmiał się niemal do łez. - Kurczę, ale z ciebie zawodowiec! - krzyknął do Mousea, wyskakującego z kabiny. Odwrócił się czujnie, kiedy w budynku za ich plecami zapaliło się światło. - Kto to? - zapytał, dostrzegając w otwartych drzwiach czyjąś sylwetkę. - LeClerc. - Mouse ruszył w kierunku otwartej bramy, brzęcząc kluczami w kieszeni. - A więc wróciliście - powiedział LeClerc, zbliżając się do nich. Był małym człowieczkiem o siwych włosach i gęstej brodzie. Miał na sobie biały podkoszulek i luźne, szare spodnie, podtrzymywane kawałkiem sznurka. Mówił z silnym akcentem, niepodobnym do przeciągłej wymowy Maxa. Wydawało się, że do słów dodaje nadliczbowe sylaby. - I jesteście głodni, tak? - Nadal lubimy jeść! - odkrzyknął Mouse, zamykając bramę. - To dobrze, że lubicie. - Krok LeClerca był sztywny i chwiejny. Luke uznał, że mężczyzna jest stary, starszy od Maxa o dziesięć lub więcej lat. Jego twarz wyglądała jak mapa, poznaczona setkami linii. Brązowe, szeroko rozstawione oczy patrzyły spod krzaczastych brwi. LeClerc dopiero teraz zwrócił uwagę na chudego wyrostka, w którego pięknej twarzy płonęły czujne oczy. Chłopiec opierał ciężar ciała na palcach stóp, balansując na nich, jakby gotował się do walki lub ucieczki. - A któż to taki? - To Luke - powiedział Max, wychodząc z przyczepy z drzemiącą mu w ramionach Roxanne. - Teraz jest z nami. Dwaj mężczyźni porozumieli się wzrokiem. Wydawało się, że powiedzieli sobie coś, co nie powinno być mówione głośno. - Następny, co? - usta LeClerca skrzywiły się nad cybuchem nieodłącznej fajki. - Zobaczymy. A jak czuje się moja belle? Roxanne uchyliła z trudem powieki i wyciągnęła ręce do LeClerca, który chwycił ją w objęcia. Przytuliła się do jego kościstej piersi jak do puchowej poduszki. - Masz dla mnie ciasteczka? - Zrobię specjalnie dla ciebie. - LeClerc wyjął z ust fajkę, by ucałować policzek dziewczynki. -Już ci lepiej, oui? - Mam wietrzną ospę. Już nigdy, nigdy więcej nie zachoruję. - Zrobię ci gris-gris, żebyś wyzdrowiała. - Posadził ją sobie wygodnie na biodrze. W drzwiach przyczepy pojawiła się Lily w powiewnym szlafroczku. Na jednym ramieniu trzymała ciężką torbę. - Ach, mademoiselle Lily - LeClerc spróbował ukłonić się głęboko, w czym przeszkadzała mu Roxanne, wciąż usadowiona na jego biodrze. - Piękniejsza niż zwykle. Zachichotała i podała mu dłoń, którą ucałował. - Dobrze być w domu, Jean. - Wchodźcie, wchodźcie. Zrobię wam późną kolację. Teraz również Max podszedł do LeClerca, by uścisnąć mu rękę. Przeszli przez ogród, gdzie róże, lilie i begonie rosły gęsto jedne przy drugich. Kilka schodków prowadziło do wejściowych drzwi, za którymi znajdowała się kuchnia. Białe kafelki i ciemne, polerowane drewno lśniły w świetle lampy. W głębi kuchni znajdował się kominek, którego osmalone cegły utraciły swą jaskrawą czerwień, zyskując przyjemny różowo-szary odcień. Na jego gzymsie stała figurka Matki Boskiej i coś, co wyglądało jak indiańska grzechotka, przystrojona paciorkami i piórami. Mimo iż wnętrze domu było cudownie chłodne i nic nie wskazywało na to, że piękny kominek jest o tej porze roku czymś więcej niż tylko ozdobą, Luke mógłby przysiąc, że czuje zapach świeżo upieczonego chleba. Z sufitu zwisały bukiety suchych ziół pospołu z warkoczami cebuli i czosnku. Nad paleniskiem lśniły miedziane garnki, zawieszone na wbitych w ścianę hakach. Jeden z nich stał na kuchence, a z jego wnętrza wydobywały się kłęby pary. Cokolwiek znajdowało się w środku, pachniało jak marzenie. Długi, masywny stół zastawiony był już talerzami i kunsztownie złożonymi lnianymi serwetkami. LeClerc sięgnął do kredensu po brakujące nakrycie, nie wypuszczając z objęć Roxanne. - To gumbo - westchnęła z lubością Lily, obejmując Lukea. Tak strasznie chciała, żeby poczuł się tu jak w domu. - Nikt nie gotuje tak jak Jean. Sam się o tym przekonasz. Gdybym na siebie nie uważała, w ciągu tygodnia popękałyby mi wszystkie szwy w moich kostiumach. - Dzisiaj nie martw się o kostiumy, tylko jedz. - LeClerc posadził Roxanne na krześle i zdjął garnek z ognia. Luke, zafascynowany, wpatrywał się w jego tatuaż, rozciągający się od kościstego nadgarstka do równie chudego barku. Giętkie linie wiły się wokół ręki mężczyzny. "To węże" - zrozumiał chłopiec. Gniazdo żmij, bladobłękitnych i czerwonych. Prawie słyszał ich syczenie. - Podoba się? - LeClerc spojrzał wesoło na Lukea. - Węże są szybkie i przebiegłe. Przynoszą mi szczęście - syknął, przysuwając ramię bliżej chłopca. - Ale węże nie są dla ciebie, chłopcze - zachichotał, nakładając na talerz gęstą, pachnącą potrawę. - Przyprowadziłeś mi młodego wilczka, Max. On atakuje pierwszy. - Wilk potrzebuje stada. - Max podniósł koszyk stojący na stole i wyjął z niego złocisty bochenek chleba. Podał go Lily. - A czym ja jestem, LeClerc? - Roxanne, rozbudzona już zupełnie, z apetytem pochłaniała swoją porcję. - Ty? - Jego twarz o zgrubiałej, pomarszczonej skórze złagodniała, gdy przesunął szeroką, żylastą dłonią po włosach dziewczynki. - Moim kociątkiem. - Kociątkiem? - Tak. Kotki są mądre, dzielne i bystre, a niektóre wyrastają na tygrysy. Jej spojrzenie rozjaśniło się. Zerknęła z ukosa na Lukea. - Tygrys może pożreć wilka. Kiedy księżyc zaczął chylić się ku zachodowi i znikły nawet echa muzyki, dochodzącej z Bourbon Street, LeClerc usiadł na marmurowej ławce w ogródku, otoczony kwiatami, które kochał. Max kupił to miejsce, ale to Jean LeClerc uczynił je domem. Z dzieciństwa zachował wspomnienie chaty na moczarach, ziół, które jego matka hodowała w plastikowych doniczkach, zapachu potpourri i wonnych korzeni oraz gładkości polerowanego drewna. Wszystkie te elementy wprowadził do swojego nowego domu. LeClerc mógłby być zadowolony, żyjąc znów na bagnach, ale nie byłby szczęśliwy bez Maxa i rodziny, którą Nouvelle mu dał. Palił fajkę i przysłuchiwał się odgłosom nocy. Słaby wietrzyk poruszał liśćmi magnolii, wróżąc szybki deszcz, tak jak kusząca kobieta obiecuje pocałunek. Nie usłyszał zbliżającego się Maxa, choć słuch miał wyostrzony. Poczuł go. - No - pyknął z fajki i zapatrzył się w gwiazdy - to co zrobisz z chłopcem? - Dam mu szansę - powiedział Max. - Tak jak ty mi ją dałeś wiele lat temu. - Wygląda, jakby chciał połknąć wszystko, co zobaczy. Taki apetyt może być kłopotliwy. - Ja go nakarmię - w głosie Maxa zabrzmiał cień zniecierpliwienia. Magik usiadł na ławce obok LeClerca. - Chcesz, żebym się go pozbył? - Za późno, żeby być praktycznym, skoro już poszedłeś za głosem serca. - Lily jest do niego bardzo przywiązana - zaczął Max i urwał, bo LeClerc wybuchnął śmiechem. - Tylko Lily, mon ami? Max sięgnął powoli po cygaro i zaciągnął się dymem. - Lubię tego chłopca. - Kochasz go - poprawił LeClerc. - Jakże mogłoby być inaczej, skoro widzisz w nim siebie samego? On sprawia, że odżywają w tobie wspomnienia. Trudno było przyznać się do tego. Max wiedział, że ten, kto kocha, może również krzywdzić i być krzywdzonym. - Odświeża wspomnienia o tym, czego nie zapomnę nigdy w życiu. Jeśli zapomni się o swoim bólu samotności i rozpaczy, zapomni się też o wdzięczności za poprawę losu. Ty mnie tego nauczyłeś, Jean. - Pięknie, mój uczeń stał się mistrzem. To mnie cieszy - ciemne oczy LeClerca błysnęły w mroku. - A ty będziesz zadowolony, kiedy ten chłopiec cię prześcignie? - Nie wiem - mruknął Max, przyglądając się swoim rękom. Były sprawne, szybkie i wrażliwe. Nieraz myślał, co się stanie z jego sercem, kiedy jego palce utracą zręczność. - Zacząłem go uczyć. Nie zdecydowałem jeszcze, czy nauczę go wszystkiego. - Te oczy potrafią wypatrzeć twoje tajemnice. Co robił, kiedy go znalazłeś? Max uśmiechnął się mimo woli. - Kradł. - Ach - LeClerc pyknął ze swojej fajki - a więc jest już jednym z nas. Jest tak dobry jak ty kiedyś? - Dokładnie tak samo - przyznał Max. - Może nawet lepszy niż ja w jego wieku. Mniej strachu przed konsekwencjami, więcej bezwzględności. Ale podkradanie portfeli od włamywania się do pałaców i najlepszych hoteli dzieli przepaść. - Tyją przeskoczyłeś bez trudu. Wyrzuty sumienia, mon amii? - Skąd - roześmiał się znowu Max. - Co się ze mną dzieje? - Jesteś urodzonym złodziejem - powiedział LeClerc, wzruszając ramionami - a także iluzjonistą. No i masz też szczęście do znajdowania różnych przybłędów. Dobrze mieć cię w domu. - Dobrze być w domu. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, wsłuchując się w noc. Później LeClerc wrócił do interesów. - Brylanty, które przysłałeś z Bostonu, były wyjątkowe. - Wolę te perły z Charlestonu. - A, tak. - LeClerc wydmuchnął obłoczek dymu. - Były bardzo eleganckie, ale brylanty miały taki ogień... Rozstanie z nimi bardzo mnie zabolało. - A dostałeś za nie... - Dziesięć tysięcy. Za perły tylko pięć, mimo ich urody. - Przyjemność dotykania ich zrównoważyła mi wszystkie straty. - Max przypomniał sobie, jak pięknie wyglądały na skórze Lily pewnego cudownego wieczoru. - A obraz? - Dwadzieścia dwa tysiące. Rany, myślałem, że to knot. Ci angielscy malarze nie mają w ogóle pasji - dodał, kwitując pejzaż Turnera wzruszeniem ramion. - Masz tę kolekcję monet? - Nie. Kiedy Roxanne zachorowała, zawaliłem tę sprawę. - Bardzo dobrze - skinął głową LeClerc. - Martwiłbyś się o nią, a to by cię rozproszyło. - No tak. Czyli dopóki waza jest unieruchomiona, mamy... dziesiąta część to będzie... trzysta siedemdziesiąt. - Max spojrzał na minę LeClerca i roześmiał się. - To za mało, żeby tak się wściekać. - Do końca roku to będzie przynajmniej piętnaście tysięcy. Dodajmy do tego sumy stracone przez te wszystkie lata, kiedy odejmowałeś od każdego przychodu dziesięć procent, żeby ulżyć swojemu sumieniu... - To na dobroczynność - przerwał Max, rozbawiony. - Nie robię tego, żeby ulżyć sumieniu, lecz by ukoić duszę. Jestem złodziejem, Jean, i to doskonałym. Nie myślę o ludziach, których okradam. Za to nie przestaję myśleć o tych, którzy nie mają niczego, co można by im ukraść. - Przyjrzał się rozżarzonemu koniuszkowi cygara. - Moralność innych niewiele mnie interesuje, ale muszę żyć w zgodzie ze swoim sumieniem. - Kościół pośle cię do piekła razem z twoją dziesięciną. - Uciekłem z miejsca gorszego niż piekło, które wymyślili dla nas księża. - To nie żarty. Max wstał z wymuszonym uśmiechem. Wiedział, że religia LeClerca waha się między katolicyzmem a voodoo. - Pomyśl o tym jak o zabezpieczeniu. Może moja głupia rozrzutność zapewni nam obu lepsze miejsce na tamtym świecie. Chodźmy spać. - Położył rękę na ramieniu LeClerca. -Jutro opowiem ci, co planuję na następne miesiące. Luke uznał, że znalazł się w niebie. Pierwszego dnia po przyjeździe nie musiał wchodzić w codzienny kierat, mógł więc swobodnie zwiedzać dom, opychając się ciastkami, które ściągnął z kuchni. Smuga cukru pudru ciągnęła się za nim przez parter po schodach na górę, na jeden z długich, ukwieconych balkonów i z powrotem. Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Dostał własny pokój. Spędził bezsenną noc oglądając w nim wszystko i dotykając każdej rzeczy. Zafascynowało go wysokie wezgłowie łóżka, jak również miękki połysk tapety i subtelny wzór na dywanie. Pod jedną ze ścian stał kredens, nazywany przez Maxa "armoire". Luke uznał, że można by w nim zmieścić więcej ubrań, niż jeden człowiek zdołałby zużyć przez całe życie. W pokoju stały też kwiaty. Wysoki, błękitny flakon był ich pełen. Nigdy w życiu Luke nie miał w pokoju kwiatów i chociaż wiedział, że powinien je zlekceważyć jako niegodne uwagi mężczyzny, ich zapach sprawił mu głęboką i tajemniczą przyjemność. Chłopiec prześlizgiwał się przez dom bezgłośnie jak duch. Na razie nie ufał LeClercowi i postanowił go unikać w trakcie oględzin domu. Urządzenie wnętrz świadczyło o zamiłowaniu Maxa do pięknych przedmiotów. Dało to chłopcu pewne pojęcie o jego opiekunie, aczkolwiek nie był w stanie docenić wartości angielskich i francuskich antyków. Widział jedynie wdzięczne, lśniące stoliki, sofy o falistych wygięciach, śliczne porcelanowe lampy i spokojne pejzaże. A za najmilszy zakątek domu uznał balkon, na który wychodziło się z jego pokoju. Mógł tam wdychać zapach kwiatów i ulicy. Mógł przyglądać się turystom, robiącym sobie zdjęcia i kupującym pamiątki. Mimo woli zauważył, jak niedbale ludzie obchodzą się ze swoimi portfelami. Torebki kobiet zwisały beztrosko z ramion, a mężczyźni paradowali, mając tylne kieszenie spodni wypchane gotówką. Raj dla kieszonkowca. Luke zdecydował, że jeśli Miami nie wypali, zostanie tutaj, dorabiając sobie na boku do pensji pomocnika iluzjonisty. - Ocukrzyłeś cały dom - odezwała się Roxanne za jego plecami. Luke zesztywniał. Spojrzał na swoje ręce i zauważył ze zmieszaniem, że dowody jego winy są na nich aż nadto widoczne. Wytarł dłonie o dżinsy. - To co? - LeClerc się wścieknie. Cukier znęci robaki. Otarł dłonie jeszcze raz, tym razem po to, by osuszyć je z potu. - Posprzątam. Podeszła do balustrady. W żółtych szortach i bluzce wyglądała ładnie i schludnie. - Co robisz? - zapytała. - Patrzę. - Tatuś powiedział, że dzisiaj mamy wolne. Od jutra zaczynamy próby w klubie. - W jakim klubie? - W "Magie Doors". Pracujemy tam. - Zaczęła bawić się jednym z kwiatów, oplatających balustradę. - Możemy tam robić o wiele lepsze sztuki niż na tournee. Wściekłość LeClerca i jej ewentualne konsekwencje przestały zaprzątać uwagę Lukea. Nie wiedział, co mógłby robić podczas przedstawień w klubie, ale musiał się upewnić, że znajdzie się coś dla niego. - Ile przedstawień dziennie? - Dwa. - Roxanne zerwała kwiat powoju i umieściła go sobie za uchem. - O ósmej i jedenastej. My zaczynamy. - Zmarszczyła nos. - Kiedy wracam ze szkoły, muszę kłaść się do łóżka i spać. Jak przedszkolak. Problemy Roxanne nie interesowały go w najmniejszym stopniu. - Macie w programie sztuczki z kartami? Podbiegła do lustra w sypialni, by przekonać się, czy do twarzy jej z kwiatem we włosach. - Och, tatuś wymyśla coraz to inne. Luke skinął głową i zaczął myśleć. Zaczynał być całkiem niezły w sztuczkach, które pokazała mu Roxanne, a "kubki i kule" ćwiczył codziennie co najmniej przez godzinę. Teraz musi to pokazać Maxowi. Nie zniósłby, gdyby nie pozwolono mu występować w klubie. - Tatuś dał mi pieniądze na lody. - Roxanne wyjrzała zza szklanych drzwi. - Chcesz iść ze mną? - Nie. - Miał zbyt wiele do zrobienia, by pozwalać sobie na spacery w towarzystwie ośmioletniej damy. - Spływaj, dobra? Muszę pomyśleć. - Bardzo dobrze. Będzie więcej dla mnie - odparowała Roxanne, z trudem opanowując gniew. Kiedy Luke został sam, wydobył z ukrycia karty i zaczął ćwiczyć. Ale ledwie skończył rozgrzewkę, coś znowu odwróciło jego uwagę. Tym razem był to śpiew. Nigdy nie zdarzyło mu się słyszeć podobnego głosu. Usiłował go zignorować, ale głęboki, chwytający za serce alt uparcie przyciągał jego uwagę. Wydawało się, że pieśń śpiewana jest specjalnie dla niego. W końcu Luke poczuł, że nie potrafi się dłużej opierać. Wyszedł na balkon. Zauważył ją natychmiast. Kobieta w kwiecistej, powiewnej sukni. Pod czerwonym turbanem jej twarz lśniła jak heban. Stała na rogu ulicy, u jej stóp leżało tekturowe pudełko, a ona śpiewała gospel. Nie był w stanie odejść. Jej głos niemal go zahipnotyzował. To było czyste piękno. Śpiew wniknął w niego głęboko i dotarł do miejsca, którego istnienia Luke nawet nie przeczuwał. Głos słyszalny był w całej dzielnicy. Wokół śpiewającej zebrała się grupa słuchaczy. Kobieta nie przestawała śpiewać i ani razu nie spojrzała na pudełko, do którego zaczęto wrzucać monety. Luke dostał gęsiej skórki. Gardło zacisnęło mu się aż do bólu. Bez namysłu wpadł do pokoju i wyszarpnął spod poduszki woreczek. Wyciągnął z niego zmiętoszonego dolara. Serce wciąż wyrywało mu się do śpiewu, rozbrzmiewającego na ulicy. Zbiegł po schodach. Roxanne zmiatała cukier puder z podłogi. LeClerc stał za nią gderając. - Je się w kuchni, nie w całym domu. Sprzątaj dokładnie, słyszysz? - Sprzątam przecież. - Podniosła głowę i pokazała Lukeowi język. Chłopiec wciąż miał serce pełne uniesienia wywołanego przez śpiew, a umysł tak wstrząśnięty świadomością, że Roxanne wzięła jego winę na siebie, że nie trafił na ostatni stopień schodów. Stracił równowagę. Ze stłumionym okrzykiem, asekurując się, odruchowo wyciągnął przed siebie rękę. Wydawało mu się, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. W jego polu widzenia pojawił się kryształowy wazon, migocący w promieniach słońca. Wypełniały go czerwone jak krew róże. Zauważył z przerażeniem, że jego dłoń zawadza o wazon. Rozpaczliwie starając się utrzymać równowagę, nie odrywał od niego wzroku. Złapał go! Udało mu się go chwycić! Poczuł w dłoniach zimne, mokre szkło i jęknął, kiedy wazon wyśliznął mu się z rąk. Brzęk rozbryzgującego się kryształu zabrzmiał jak seria wystrzałów. Luke stał nieruchomo, patrząc na okruchy szkła, połyskujące na parkiecie. Powietrze wypełnił mocny zapach róż. LeClerc zaczął kląć. Luke nie musiał rozumieć francuskiego, żeby odgadnąć, jak straszliwe były to przekleństwa. Nie próbował nawet ruszyć się z miejsca. Napiął mięśnie, oczekując ciosu. Już teraz czuł ból i upokorzenie. Był jak pusta skorupa. - Biegasz po moim domu jak dziki, rozbiłeś dzieło sztuki, zniszczyłeś róże i rozlałeś wodę na parkiet. Imbecil! Spójrz, co zrobiłeś! - Jean - głos Maxa brzmiał tylko trochę głośniej niż szept, a mimo to przebił się przez krzyki starego. - To nasz waterford, Max. - LeClerc kucnął, by pozbierać kwiaty. - Chłopak pędził, jakby go gonił diabeł. Mówię ci, warto by go... - Jean - powtórzył Max - dosyć. Spójrz na tę twarz. LeClerc podniósł głowę znad ociekających wodą kwiatów. Twarz chłopca była biała jak kreda. W jego mrocznym spojrzeniu było coś gorszego niż strach. Stary wyprostował się z westchnieniem. - Przyniosę inny wazon - powiedział cicho i wyszedł. - Tatusiu - Roxanne, wstrząśnięta, chwyciła kurczowo dłoń Maxa - dlaczego on tak wygląda? - Nic się nie stało, Roxy. Idź stąd teraz. - Ale, tatusiu... - Idź sobie - powtórzył, popychając ją lekko. Posłusznie weszła do salonu obok, ale nie odeszła daleko. Przynajmniej raz jej ojciec był tak czymś pochłonięty, że nie zauważył jej podstępu. - Rozczarowałeś mnie, Luke - powiedział Max spokojnie. W piersi chłopca coś drgnęło. Przekleństwo czy uderzenie nie poruszyłyby go, ale zwykły smutek w głosie Maxa zranił go głęboko. - Przepraszam - słowa paliły jego gardło jak żrący kwas. -Zapłacę za to. Mam pieniądze. "Nie wyrzucaj mnie - błagało jego serce. - Proszę, nie wyrzucaj mnie". - Za co przepraszasz? - Nie patrzyłem, nie uważałem. Jestem niezdarny. Głupi. - Powtarzał dokładnie to, co mu mówiono przez całe życie. - Przepraszam - powiedział jeszcze raz, spodziewając się uderzenia. Albo czegoś gorszego, o wiele gorszego: tego, że go wypędzą. - Śpieszyłem się, bo mogła odejść. - Kto? , - Ta kobieta. Śpiewała na rogu. Chciałem... - spojrzał bezradnie na pomięty banknot. - Rozumiem. - Ponieważ była to prawda, Max poczuł, że serce mu się ściska. - Ona tu często śpiewa. Usłyszysz ją jeszcze. Kiedy chłopiec ponownie spojrzał na Maxa, miał w oczach strach. Mieć nadzieję - to okazało się takie bolesne. - Mogę... mogę zostać? Max westchnął ciężko. Pochylił się i podniósł okruch kryształu. - Co tu widzisz? - To... jest rozbite. Ja to zrobiłem. Nigdy nie myślę o nikim z wyjątkiem siebie i... - Przestań. Ostry ton rozkazu sprawił, że chłopiec uniósł gwałtownie głowę. Coś w nim zadrżało na myśl, że przed tym nie ucieknie. Kiedy Max go uderzy, to nie będzie po prostu fizyczny ból. To zdruzgocze jego nadzieję, zniszczy ją tak, jak on zniszczył kryształowy wazon. - To część rozbitego naczynia. I - rzeczywiście - ty je rozbiłeś. Zrobiłeś to umyślnie? - Nie, ale... - Popatrz - Max wyciągnął rękę z odłamkiem szkła w kierunku chłopca - to jest rzecz. Przedmiot. Coś, co każdy może kupić. Czy sądzisz, że znaczysz dla mnie mniej niż to? - Odrzucił kryształowy okruch. Luke poczuł, że jego drżenie powoli ustępuje. - Czy jeszcze nie rozumiesz, że nie mógłbym cię uderzyć za to, że rozbiłeś jakieś szkło? - Ja nie... - chłopcu zaczęło brakować oddechu. Nie potrafił powstrzymać gorących, nienawistnych łez. - Proszę. Nie wyrzucaj mnie. - Moje drogie dziecko, czy przez te wszystkie tygodnie nie zauważyłeś, że nie jestem taki jak oni? Czy aż tak cię skrzywdzili? Luke potrząsnął głową, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa. - Byłem tam gdzie i ty - szepnął Max i postąpił krok naprzód, by objąć chłopca. Luke zesztywniał: prymitywny lęk zbyt głęboko zakorzenił się w jego psychice. A potem ten lęk zniknął, kiedy Max łagodnie posadził chłopca na schodku i przytulił do piersi, kołysząc jak dziecko. - Nikt cię stąd nie wyrzuci. Jesteś tu bezpieczny. Wiedział, że powinien czuć się upokorzony, becząc jak smarkacz w objęciach Maxa. Ale trzymające go ramiona były mocne, solidne, rzeczywiste. "Cóż to za chłopiec - pomyślał Max. - Zwyczajna piosenka potrafi go tak wzruszyć, że gotów jest rozstać się z jednym ze swoich cennych dolarów. Jak głęboko może go zranić nieumyślne okrucieństwo i brak możliwości wyboru". - Opowiesz mi, co ci zrobili? Chłopiec poczuł uderzenie fali wstydu - a równocześnie nieodpartą potrzebę zwierzenia się komuś, kto zrozumie. - Nie mogłem nic na to poradzić, nie mogłem im przeszkodzić. - Wiem. Stary gniew zawrzał w nim znowu. - Bili mnie przez cały czas. Jak coś zrobiłem i jak nie zrobiłem. Jak byli pijani i jak byli trzeźwi. - Jego pięści zacisnęły się kurczowo na koszuli Maxa. - Czasami mnie zamykali, a ja waliłem pięściami w drzwi i błagałem, żeby mnie wypuścili. Nie umiałem się wydostać, nie umiałem się wydostać... To było ohydne wspomnienie. Histeryczny płacz w mroku zamknięcia: bez nadziei, bez szans, bez wyjścia. - Przychodziła do nas pani z opieki społecznej, ale jeśli nie mówiłem jej tego, co mi kazali, bił mnie potem pasem. Tej nocy, kiedy uciekłem, myślałem, że mnie zabije. Naprawdę chciał. Wiem to - można to poznać po oczach. Ale nie rozumiem dlaczego. Nie rozumiem dlaczego. - To nie twoja wina. Ty nie zawiniłeś w niczym - Max pogładził włosy chłopca, opanowując swoje własne, stare demony. - Ludzie mówią dzieciom, że potwory nie istnieją. Mówią tak, bo w to wierzą albo chcą, żeby dzieci czuły się bezpieczne. Ale potwory istnieją, Luke, i są tym bardziej przerażające, że wyglądają jak ludzie. - Odsunął chłopca od siebie, by przyjrzeć się jego mokrej, bezbronnej twarzy. - Teraz cię nie dostaną. - Nienawidzę go. - Masz do tego prawo. Ale było coś jeszcze. Nie był pewien, czy odważy się o tym powiedzieć. Patrząc w spokojne oczy Maxa poczuł, że zdoła przez to przejść. - On... on przyprowadził jakiegoś mężczyznę. Było późno, a oni byli pijani. Al wyszedł i zamknął drzwi. A on... on próbował... - Dobrze, dobrze. - Max chciał znów przygarnąć chłopca, ale ten cofnął się gwałtownie. - Obmacywał mnie i całował. - Luke otarł usta wierzchem dłoni. - Powiedział, że zapłacił Alowi i że mam robić to, co mi każe. A ja byłem głupi, bo nie wiedziałem, o co mu chodzi. Teraz już nie płakał. Wściekły gniew osuszył jego łzy. - Rzucił się na mnie. Myślałem, że chce mnie udusić, ale wtedy... - Wspomnienie znowu wróciło. Spocona skóra, smród ginu, nachalne ręce... - A później wiedziałem. Wiedziałem. -Jego dłonie zwierały się i rozwierały. - Uderzyłem go, kilka razy, ale nie przestawał. Więc zacząłem gryźć i drapać. Miałem całe ręce w jego krwi, a on trzymał się za twarz i krzyczał. Później przyszedł Al i bił mnie. I nie pamiętam - nie wiem, czy... - To było najgorsze. To, że nie wiedział. Wstyd nie pozwolił mu przemówić głośniej. - To była ta noc, kiedy chciał mnie zabić. Kiedy uciekłem. Max milczał tak długo, że Luke zaniepokoił się, czy nie powiedział za dużo. - Zrobiłeś wszystko tak, jak trzeba - powaga w głosie Maxa sprawiła, że Luke znowu poczuł palące łzy. - I mogę ci obiecać, że nikt już nigdy nie dotknie cię w ten sposób. I nauczę cię, jak wydostawać się z zamknięcia. - Oczy Maxa zatrzymały się na chłopcu. - Mogą cię zamknąć, ale nie zdołają cię zatrzymać. Luke próbował się odezwać, ale słowa uwięzły mu w gardle. Jego życie zależało od odpowiedzi Maxa. - Mogę zostać? - Jak długo zechcesz. Wydawało mu się, że wdzięczność rozsadzi go od środka. Jak eksplozja. Jak miłość. - Zapłacę za wazon - zdołał wymamrotać. - Obiecuję. - Już to zrobiłeś. No, biegnij umyć twarz. I powinniśmy tu posprzątać, zanim LeClerc oszaleje ze zmartwienia. Max przyglądał się, jak Luke wbiega po schodach. Roxanne usłyszała, że ojciec wzdycha. Wtedy rozpłakała się. Rozdział 6 . Przez kilka następnych dni Luke omijał LeClerca z daleka. Nie ufał mu. Wiedział o nim tylko tyle, że pod jego opieką znajduje się dom. Robił więc, co mógł, żeby schodzić staremu z drogi. I z największą starannością wystrzegał się zaśmiecania podłóg. Chodził z Lily na zakupy, nosząc za nią paczki i torby w upale zakurzonych ulic. Wysiadywał cierpliwie w butikach, kiedy przerzucała stosy rozmaitych ubrań, i zatrzymywał się posłusznie przed każdą z wystaw z błyskotkami, na widok których Lily wydawała okrzyki zachwytu. Jego miłość do niej była tak głęboka, że zniósł nawet to, że i jemu zaczęła kompletować garderobę. Nawet nie mrugnął okiem na widok wzorzystych koszul, które mu kupiła. Jeśli miał parę wolnych chwil, myszkował po dzielnicy, słuchając ulicznych muzyków i patrząc na malarzy, siedzących najackson Square. Ale najbardziej lubił chodzić na próby. Klub "Magie Door" był ciasnym, mrocznym pomieszczeniem, przesyconym oparami whisky i dymu. W sali działała klimatyzacja, o czym świadczył jednostajny i przenikliwy hałas, ale jedynym efektem pracy tego urządzenia były rzadkie podmuchy ciepławego powietrza. Wentylator pod sufitem spisywał się nieco lepiej, ale kiedy na scenie zapalały się reflektory, klub zaczynał przypominać rozpalony piec. Cała ściana za barem miała lustrzaną powierzchnię, co optycznie powiększało salę. Pozostałe ściany oklejone były czerwonozłotą tapetą. Można się było tu poczuć jak robak, zamknięty w ozdobnym pudełku, w którym niedbałe dziecko zapomniało wyciąć wentylacyjne dziurki. Luke przepadał za tym miejscem. Każdego wieczora Lester Friedmont, ich menażer, zasiadał z piwem i niedopałkiem cygara w ustach przy stoliku blisko sceny. Był wysokim mężczyzną o wydatnym brzuchu. Nosił koszule z krótkimi rękawami, krawat, dopasowane kolorystycznie do całości szelki i zawsze lśniące, czarne, sznurowane półbuty. Jego rzednące, zaczesane do tyłu włosy lśniły w świetle reflektorów, jakby były mokre. Na czubku jego nosa tkwiły ciemne okulary. Tłusty kot, wabiący się Fifi, otarł się o jego nogi, zmierzając w kierunku baru, by tam uszczknąć coś z jednego z półmisków. Friedmont kazał sobie stawiać na stoliku aparat telefoniczny. W ten sposób mógł obserwować przedstawienie, zgłaszać swoje sugestie i jednocześnie prowadzić rozmowy przez telefon. Luke potrzebował kilku dni, żeby zorientować się, że Friedmont jest także bukmacherem. Bez względu na to, ile razy powtarzali jakiś numer, Lester zawsze kręcił głową i gwizdał z podziwem. - Jezuniu, ale to fajne. Powiesz mi, jak to się robi, Max? - Przykro mi, Lester. Tajemnica zawodowa. Wtedy Lester wracał do przyjmowania zakładów i drapania się po brzuchu. Max postanowił rozpocząć przedstawienie trikiem z kolorowymi szarfami, podobnym nieco do tego, który wykonywał na tournee. Później miała następować "szybująca kula" i wreszcie całkiem nowa sztuczka: "lewitująca dziewczynka" z Roxanne w roli głównej. Zmodyfikował też numer z przepiłowywaniem Lily na pół. Teraz skrzynia stała pionowo, a Lily miała być rozcinana na trzy części. Już niedługo można będzie zacząć to pokazywać. Teraz przystąpił do ostatecznego testu. Wiedział już, że Luke ma bystry umysł i szybkie ręce. Przyszła kolej na sprawdzenie jego serca. - Patrz - powiedział do chłopca. - Ucz się. Stojąc na środku sceny, wyciągnął z kieszeni jedwabną wstęgę, potem następną i jeszcze jedną. Kolorowe szarfy wyślizgiwały się z kieszeni magika jedna po drugiej. Usta Lukea zadrgały. Nie wiedział, że to, co widzi, to wynik czystej kalkulacji: im dłużej trwa wyciąganie szarf, tym dłużej widownia się śmieje - i tym łatwiej ją zmylić. - Wyciągnij ręce - rozkazał Max i rozwiesił jedwabne wstęgi na ramionach Lukea. Wydawało się, że wiesza je zupełnie bezładnie. - Będziemy to robić przy muzyce. Lily? Lily włączyła magnetofon, zapowiadając: - "Nad pięknym modrym Dunajem". - Walc jest powolny i piękny - powiedział Max. - Gesty to odzwierciedlają. - Krążąc wokół Lukea, magik przesunął dłonie nad szarfami, podniósł je i opuścił. - Jeżeli wezmę z widowni piękną kobietę i postawię ją na twoim miejscu, przedstawienie stanie się jeszcze bardziej efektowne. A jej reakcja wzmocni reakcję widzów. - Max szarpnął koniec wstęgi, zrywając ją z ramienia Lukea. Ruch jednej szarfy pociągnął za sobą inne, wszystkie niespodziewanie związane z sobą: szkarłatna z żółtą, żółta z szafirową, szafirowa ze szmaragdową. Luke wytrzeszczył oczy i wybuchnął śmiechem. - Znakomicie. - Max zwinął szarfy, robiąc z nich kolorową kulę. - Teraz sam rozumiesz. Nawet w czymś tak prostym inscenizacja jest równie ważna jak zręczność. Nigdy nie wystarczy po prostu wykonać trik. Należy zrobić to w odpowiedniej oprawie... - Podrzucił kulę w powietrze. Szarfy opadły w dół. Każda osobno. Roxanne, która właśnie nadeszła, roześmiała się i klasnęła w ręce. - To bardzo ładne, tatusiu! - Moja najwdzięczniejsza widownia. - Max kucnął, by pozbierać szarfy. - Teraz ty. Roxanne splotła palce i przygryzła wargę. - Nie dam rady, jest ich za dużo. - Weź tyle, ile możesz. Dziewczynka z widocznym zdenerwowaniem, ale i z dumą wybrała sześć wstęg. Odwracając się do wyimaginowanej publiczności, zaprezentowała każdą szarfę oddzielnie, a potem udrapowała je wszystkie na ramionach Lukea. W jej gestach było tyle kobiecości, że Max uśmiechnął się do siebie. Poruszała się dokładnie w takt muzyki, wykonując wokół chłopca serię powolnych piruetów, bez reszty pochłonięta zadaniem. Dla Roxanne nie istniało coś takiego jak zwykła sztuczka. Wszystkie były nadzwyczajne. Stojąc przed chłopcem, uśmiechnęła się i przesunęła dłońmi nad szarfami takim ruchem, jakby głaskała kota. Następnie, ująwszy koniec jednej z nich, zatoczyła nią koło wokół głowy. Roześmiała się triumfalnie, gdy związane z sobą szarfy zawirowały w powietrzu. - Dobra robota - Max uniósł ją i pocałował - naprawdę dobra. - Ona jest świetna, Max! - krzyknął Lester. - Powinieneś dać jej wystąpić. - Co ty na to, Roxanne? - Max pogładził ją po włosach i postawił na ziemi. - Gotowa do solowego występu? - Mogę? - w jej oczach pojawiła się żarliwa prośba. - Tatusiu, naprawdę mogę? - Spróbujemy raz, a potem zobaczymy. Krzyknęła radośnie i rzuciła się w stronę Lily. - Mogę założyć kolczyki? Prawdziwe? Mogę? Lily uśmiechnęła się do Maxa ponad jej głową. - Możesz sobie wybrać takie, jakie tylko zechcesz. - Chcę te ze sklepu na końcu ulicy. Te niebieskie. - To zabierze ci ze dwadzieścia minut, Lily - roześmiał się Max. - Kobieta nie może wybrać dodatków do kostiumu bez głębokiego namysłu. Chciał zostać sam na sam z chłopcem. - Tak... - Wziął do ręki talię kart i zaczekał, aż Roxanne wyciągnie Lily z klubu. - Pewnie dziwisz się, dlaczego mała dziewczynka potrafi robić coś, czego ty nie umiesz. Luke zaczerwienił się, ale podniósł dumnie głowę. - Mogę się tego wszystkiego nauczyć. - Prawdopodobnie. - Max zaczął bawić się kartami. - Mógłbym cię ostrzec, że niebezpiecznie jest oceniać siebie, porównując się z innymi, ale ty oczywiście zlekceważysz moją przestrogę. - Możesz mnie wszystkiego nauczyć. - Mogę - zgodził się Max. - Już umiem kilka trików. Ćwiczyłem je. - Naprawdę? - Max uniósł brew i wręczył chłopcu karty. - Pokaż. Luke potasował talię palcami zwilgotniałymi z napięcia. - To nie będzie dla ciebie ciekawe, bo wiesz, jak się to robi. - A właśnie, że się mylisz. Najlepszą widownią magika jest inny magik. Obaj wiedzą, jaki jest ich cel. A ty wiesz? - Zrobić sztuczkę - mruknął Luke, próbując się skupić. - Więc to takie proste? Siadaj. Kiedy usiedli przy jednym ze stolików, Max wziął jedną kartę z talii trzymanej przez chłopca. - Każdy może się nauczyć robienia sztuczek. Wystarczy wiedzieć, co trzeba robić i ćwiczyć tak długo, aż osiągnie się wprawę. Ale magia - spojrzał na kartę i włożył ją z powrotem do talii - magia bierze to, co jest magią, i to, co nią nie jest, i stapia je na chwilę w jedno. Magia to wprawianie w osłupienie tych, którzy twierdzą, że w nią nie wierzą. Magia to dawanie ludziom tego, czego pragną. - A czego pragną? - Luke potasował talię, puknął w kartę na wierzchu i odwrócił ją. Była to karta, którą wybrał Max. Serce wezbrało mu dumą, kiedy magik skinął głową z uznaniem. - Wspaniale. Pokaż mi coś jeszcze. - Oparł się wygodnie, przyglądając się wysiłkom chłopca. - Czego chcą? Żeby ich oczarować, oszukać i zachwycić. Żeby pokazać im, jak niemożliwe staje się rzeczywistością. I to na ich oczach. - Otworzył dłoń, na której leżała czerwona piłeczka. Zaczął ją odbijać od stolika. Spod blatu wyjął drugą dłoń. Spoczywała na niej ta sama czerwona piłka. Luke uśmiechnął się, układając karty do "asów na górze". - Przechwyciłeś ją - powiedział. - Wiem, chociaż tego nie widziałem. - Bo patrzyłem ci prosto w oczy. Dlatego ty również patrzyłeś w moje. Zawsze patrz im w oczy. Niewinnie, chytrze -jak wolisz. Musisz patrzeć im w oczy. W ten sposób złudzenie staje się prawdą. - Ale to tylko oszukiwanie, no nie? - Tak, ale należy sprawić, żeby ludzie cieszyli się z tego, że są oszukiwani. - Pokiwał głową, kiedy Luke podniósł cztery asy z wierzchu potasowanej talii. - Technicznie jesteś dobry, ale gdzie jest dusza? Gdzie jest to coś, co sprawia, że dobrze wyćwiczony trik staje się magią? No dobrze - przerwał, popychając talię w kierunku chłopca - zachwyć mnie. W oczach Lukea pojawiło się skupienie. Wziął dwa głębokie oddechy, przygotowując się do występu. - Powtórzę to, co robiłem najpierw. - Dobrze, chętnie popatrzę. Luke zaczerwienił się, ale odważnie rozpoczął swój występ. Ćwiczył to od tygodni. - Chciałbym pokazać państwu kilka sztuczek. - Potasował karty i przerzucił je z jednej ręki do drugiej. - Magicy zwykle nie uprzedzają, co będą robić, ale ja jestem jeszcze mały. Nie potrafię nic więcej. - Rozsunąwszy karty na kształt wachlarza, odwrócił je w stronę nie istniejącej widowni, by każdy mógł się przekonać, iż jest to zwykła talia. - Poproszę teraz tego pana, żeby wybrał jakąś kartę, jakąkolwiek. - Rozpostarł na stole karty koszulkami do góry i czekał przez chwilę, aż Max wybierze jedną. - Ta? - zapytał i zrobił nieszczęśliwą minę - na pewno chce pan tę? Max skinął głową. - Koniecznie musi być ta. - Nie wolałby pan tej? - Luke wskazał kartę na spodzie talii. - Nie? - Przełknął ślinę, gdy Max obstawał przy swoim wyborze. - Dobrze. Niech pan pamięta, że jestem tylko dzieckiem. Proszę pokazać tę kartę publiczności. Ale tak, żebym jej nie widział - dodał, próbując zerknąć na trzymaną przez magika kartę. - Dobrze -jego głos drżał - może pan ją włożyć do talii, gdziekolwiek, to obojętne. Teraz może pan potasować karty; chyba że chce pan, żebym ja to zrobił - spojrzał z nadzieją na Maxa. - Nie, lepiej sam to zrobię. - Świetnie - westchnął ciężko. - Jeśli już pan skończył, w magiczny sposób znajdę kartę, którą pan wybrał. - Sięgnął do kieszeni po niewidzialną chusteczkę i osuszył nią sobie czoło. - Już wystarczy, naprawdę. Już dość pan potasował. - Prawie wyszarpnął mu talię z rąk. Położył ją na stole, przesunął nad nią dłońmi i wymamrotał zaklęcie. -Już prawie mam. Ta! - pokazał triumfalnie jedną z kart, lecz stropił się, kiedy Max lekko potrząsnął głową. - Nie ta? Myślałem... Byłem pewien... Proszę zaczekać. - Odłożył karty, znowu zamruczał nad nimi i ponownie wybrał niewłaściwą. - Coś musi być nie w porządku z tą talią. Chyba nie ma w niej tej karty. Chyba pan oszukiwał. - Wstał, rozzłoszczony i postąpił parę kroków w stronę publiczności. - I ma pan wspólnika. Pan - wskazał palcem na Lestera, pracowicie zbierającego zakłady. - Niech pan to odda. - Co mam oddać, mały? - Kartę. Wiem, że pan ją ma. - Coś ty - Lester przytrzymał ramieniem słuchawkę i wyciągnął przed siebie obie ręce - nie mam żadnej karty, mały. - Ach, tak? - Luke sięgnął za pasek, podtrzymujący wielki brzuch mężczyzny i wyjął dziewiątkę karo. - Pewnie chciał pan zagrać w pokera? Lester wybuchnął śmiechem. Luke podniósł kartę wysoko, by widownia mogła się jej przyjrzeć. - Dziękuję. Dziękuję. Hej, fajny z pana gość. Niech się pan też ukłoni. - Jasne, mały, jasne - Lester wstał, rozbawiony. - Masz tu prawdziwego pistoleta, Max. Cholera, niezły ten mały. Luke rozpromienił się, słysząc pochwałę. Ale nic, nic na świecie nie mogło równać się z uczuciem, które wywołał w nim śmiech Maxa. - Właśnie - magik wstał i położył rękę na ramieniu chłopca - to właśnie jest prawdziwe przedstawienie. Zobaczymy, jak je przyjmie publiczność. Lukeowi opadła szczęka. - Bez kitu? Max zmierzwił mu włosy, zadowolony, że chłopiec nie zesztywniał przy dotknięciu. - Bez kitu. Z Nowego Orleanu do Lafayette nie jechało się długo. Za kierownicą ciemnego sedana siedział Mouse, więc Max mógł się odprężyć, zamknąć oczy i zastanowić się. Kradzież to prawie to samo co występ. Przynajmniej dla niego. Kiedyś, dawno temu, połączył te dwie rzeczy ze sobą. To był warunek przetrwania. Teraz, starszy i bardziej doświadczony, oddzielił występy od włamań. To również był warunek przetrwania. Obecnie, gdy stawał się coraz bardziej sławny, okradanie własnej publiczności byłoby nierozważne. Max nie był nierozważny. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie musiał już kraść, by zapewnić sobie chleb i dach nad głową. Max zapewne zgodziłby się z jego zdaniem. Dodałby jeszcze, że była to nie tylko kwestia trudnego do przełamania wieloletniego nawyku. Oświadczyłby, że po prostu bardzo lubi kraść. Osaczonemu, wykorzystywanemu i niekochanemu dziecku kradzież dawała poczucie wolności, stanowiła wyzwanie. Teraz była kwestią honoru. Bez większego wysiłku stał się jednym z najlepszych złodziei. Uważał, że jest w porządku, bo wybiera na swoje ofiary jedynie tych, którzy nie odczują zbyt boleśnie poniesionych strat. Bardzo rzadko wybierał obiekty tak blisko domu. Uważał, że to nie tylko ryzykowne, ale i nieeleganckie. No, ale reguły są po to, by je łamać. Przymknął oczy, wyobrażając sobie blask i piękno naszyjnika z diamentów i akwamaryny. Rozkoszował się lodowatym błękitem i bielą. Osobiście wolał inne kamienie: rubiny, szafiry, wszystkie klejnoty o głębokich, nasyconych kolorach, wyrażających namiętność i dostojeństwo. Ale w życiu często trzeba zapominać o swoich upodobaniach. Jeśli jego informacje były prawdziwe, te akwamaryny przyniosą mu niezłą sumkę. Należy tylko wyjąć je z oprawy. LeClerc już znalazł nabywcę. Nawet po odjęciu dziesięciu procent na cele charytatywne i odliczeniu ogólnych kosztów przedsięwzięcia Max zyskiwał niemałą kwotę na fundusz przeznaczony na college dla Roxanne, a także na otwarte niedawno konto Lukea. Uśmiechnął się do siebie; ironia rzadko go opuszczała: złodziej, który martwi się o odsetki i oszczędności. Przeżył zbyt wiele głodnych lat, by nie potrafił docenić, jak ważne są lokaty kapitału. Jego dzieci nigdy nie będą głodne. I będą miały możliwość wyboru. - Jesteśmy, Max. Otworzył oczy i zobaczył, że Mouse łagodnie zatrzymuje samochód na rogu ulicy. Znajdowali się w spokojnej, pełnej zieleni okolicy. Duże, eleganckie domy kryły się wśród drzew i kwitnących krzewów. - A, rzeczywiście. Która godzina? Mouse zerknął na zegarek. Max zrobił to samo. - Dziesięć po drugiej. - Dobrze. - System alarmowy jest bardzo prosty. Musisz tylko przeciąć oba czerwone druciki. Ale jeżeli nie jesteś pewien, że ci się uda, mogę pójść i zrobić to za ciebie. - Dziękuję ci, Mouse - Max nałożył cienkie, czarne rękawiczki - sądzę, że dam radę. Jeśli to jest taki sejf, jaki opisał mi LeClerc, otwarcie go zajmie mi siedem do ośmiu minut. Spotkajmy się tu dokładnie o wpół do trzeciej. Jeśli spóźnię się więcej niż pięć minut, odjeżdżaj. - Ponieważ Mouse tylko mruknął, Max klepnąwszy go po ramieniu dorzucił: - Będziesz mi wtedy potrzebny. - Wrócisz - oświadczył Mouse i zgarbił się na swoim siedzeniu. - I będziemy bogatsi o kilka tysięcy dolarów. - Max wysiadł z samochodu i zniknął w mroku. Parę metrów dalej napotkał niski, kamienny mur, który udało mu się przeskoczyć bez trudu. W trzypiętrowym, ceglanym domu wszystkie okna były ciemne, ale na wszelki wypadek obszedł budynek dookoła, zanim odnalazł dwa czerwone druciki. Nie wahał się, przecinając je. Mouse nigdy się nie mylił. Chmury przesuwały się szybko po niebie, zasłaniając i odsłaniając księżyc, ale Max nie potrzebował światła. Nawet gdyby oślepł, potrafiłby uwolnić się z zamknięcia. Kiedy nacisnął klamkę, w nocnej ciszy rozległo się ciche skrzypnięcie. Jak zawsze w takich przypadkach, Max odczekał chwilę, zanim wszedł do domu. Potem z przymocowanej do paska miękkiej, skórzanej torebki wyciągnął przyssawkę i diament do cięcia szkła. Nie potrafiłby opisać uczucia, którego doznawał, wchodząc do cichego, mrocznego domu. Była to świadomość pewnego rodzaju potęgi, wyrażającej się w tym, że wchodził bezkarnie na zakazany teren. Cicho jak cień prześliznął się przez kuchnię, salon i korytarz. Serce biło mu mocno, niczym w oczekiwaniu miłosnej nocy. Biblioteka była dokładnie tam, gdzie powinna się znajdować według opisu LeClerca. Sejf ukryto za atrapą drzwi. Przyświecając sobie cienką jak ołówek latarką, trzymaną w zębach, i przykładając do zamka stetoskop, Max przystąpił do pracy. Sprawiała mu ona prawdziwą przyjemność. W bibliotece unosił się ulotny zapach zwiędłych róż i tytoniu. Gałęzie rosnącego za oknem orzecha lekko stukały o szyby. Pomyślał, że jeśli czas mu na to pozwoli, pociągnie sobie łyczek albo dwa ze stojącej na stoliku karafki pełnej brandy. Trzecia z czterech zapadek zaskoczyła na swoje miejsce. Max zerknął na zegarek; miał osiem minut rezerwy. Nagle usłyszał jakiś pisk. Odwrócił się powoli, gotów do natychmiastowej ucieczki. Skierował cienki promień swojej latarki w stronę, z której dochodziło go skomlenie. Przy drzwiach stało, przyglądając mu się, małe, najwyżej kilkutygodniowe szczenię. Zapiszczało jeszcze raz, kucnęło i nasiusiało na turecki dywan. - Trochę za późno, żeby domagać się spacerku - mruknął Max. - Bardzo mi przykro, ale nie mam czasu posprzątać po tobie. Chyba będziesz musiał sam stawić czoło awanturze, którą ci zrobią rano. Max wrócił do pracy. Szczenię przydreptało bliżej i zaczęło obwąchiwać mu buty. Wkrótce sejf stanął otworem. - Dobrze, że nie zaplanowałem tej roboty za rok, kiedy będziesz już duży. Pewnie rozerwałbyś mnie na kawałki. Chociaż, muszę przyznać, pewien pudel, niewiele większy od ciebie, zostawił mi na pośladku całkiem sporą bliznę. Zlekceważył leżące w sejfie papiery wartościowe i sięgnął po aksamitne pudełko. Otworzył je; akwamaryny zalśniły łagodnie. W świetle latarki oszacował je za pomocą lupy i westchnął z satysfakcją. - Piękne, prawda? - Wyjął je z kasetki i włożył do skórzanej torebki, przypiętej do paska. Schylił się, by pogłaskać pieska na pożegnanie i nagle zamarł: na schodach dał się słyszeć jakiś szelest. Zapaliło się światło. - Frisky? - zawołał kobiecy głos, zniżony do szeptu. - Frisky, jesteś tam? "Frisky? - powtórzył w myślach Max. Uniósł brew i popatrzył na szczeniaka ze współczuciem. - Niektórzy z nas powinni się zbuntować przeciw swoim imionom". - Zamknął cicho sejf i ukrył się w cieniu. Do pokoju weszła kobieta w średnim wieku. Włosy miała ujęte w siatkę, a twarz błyszczącą od kremu. Piesek zaskomlał, zabębnił ogonkiem o podłogę, a potem ruszył prosto w kierunku Maxa. - Tu jesteś! Moje maleństwo! - Schwytała szczeniaka nie więcej niż pół metra przed kryjówką Maxa. - Gdzie ty się włóczysz? Brzydki pies, niedobry. - Pocałowała wyrywającego się z jej objęć pupilka. -Jesteś głodny? Zjadłbyś coś, malutki? Damy ci mleczka. Max zamknął oczy. Był całym sercem po stronie piszczącego i rozpaczliwie wyrywającego się na wolność szczeniaka. Ale kobieta mocno przycisnęła do piersi swojego ulubieńca i weszła z nim do kuchni. Ponieważ ta droga była już odcięta, Max zdecydował się na ucieczkę przez okno. Jeśli szczęście mu dopisze, to kobieta, zajęta szczeniakiem, nie zauważy małej, zgrabnej dziurki w szklanych, kuchennych drzwiach. "A jeśli nie - pomyślał Max, przekładając nogi przez parapet - to i tak mam w stosunku do niej przewagę". Zamknął za sobą okno i zeskoczył uważając, by nie podeptać bratków. Luke nie mógł spać. Świadomość, że jutro ma wystąpić na scenie, przerażała go i zachwycała zarazem. A poza tym dręczyły go rozmaite wątpliwości. A jeśli położy numer? A jeśli o czymś zapomni? A jeśli widownia w ogóle nie zwróci uwagi na głupiego smarkacza? Mógłby być dobry. Wiedział, że ma na to zadatki, ale wszystkie te lata, kiedy mówiono mu, że jest głupi, bezwartościowy i niepotrzebny, wycisnęły na nim swoje piętno. Znał tylko jeden sposób na zwalczenie bezsenności -jedzenie. I ciągle uważał, że najlepiej jeść wtedy, gdy w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby mu tego zabronić. Cicho zszedł po schodach. Obraz przyrządzonej przez LeClerca wieprzowiny i placka orzechowego tańczył mu przed oczami. Usłyszał głos LeClerca i zamarł. Ciągle nie dowierzał staremu. Ale kiedy usłyszał śmiech Maxa, zdecydował się podejść bliżej. - Twoje informacje są jak zawsze bezbłędne, Jean. Wszystko się zgadza - rozkład domu, sejf, klejnoty. - Max trzymał w jednej ręce brandy, a w drugiej naszyjnik. - Nie mogę mieć pretensji, że pominąłeś takiego malutkiego pieska. - W zeszłym tygodniu go nie mieli. Nawet pięć dni temu. - A teraz mają - roześmiał się Max i upił łyk brandy. - I nie powiedzieli mu, co się robi z włamywaczami. - Dziękuj Panience, że nie szczekał. - LeClerc dolał sobie do kawy nieco burbona. - Nie lubię niespodzianek. - A ja je bardzo lubię - oczy Maxa błyszczały równie mocno jak naszyjnik. - Kiedy ich nie ma, praca staje się rutyną. A rutyna zbyt często oznacza koniec. No, zorientują się do rana, jak myślisz? - Podniósł naszyjnik do światła, rozkoszując się jego widokiem. - I ciekawe, czy zgłoszą to na policję, skoro ten klejnot jest zapłatą za hazardowy dług? - Zgłoszą czy nie, tutaj nikt nie będzie go szukać. - LeClerc podniósł swoją filiżankę, by spełnić toast, ale zamarł w pół ruchu. Oczy mu się zwęziły. - Zdaje się, że dzisiaj nasze ściany mają uszy. Max odwrócił się, zaniepokojony, ale zaraz odetchnął. - Luke - powiedział, patrząc w stronę ciemnych drzwi - chodź do światła. - Zaczekał, aż chłopiec wejdzie do kuchni. -Już późno, a ty nie śpisz? - Nie mogłem zasnąć. - Nie potrafił powstrzymać się od zerkania na naszyjnik. To, że spojrzał na Maxa i odezwał się, było wyrazem ufności. - Ukradłeś to? - Tak. Luke wyciągnął niepewnie dłoń, by dotknąć jednego z bladobłękitnych kamieni. - Dlaczego? Max oparł się wygodnie o oparcie krzesła, sącząc brandy w zamyśleniu. - A dlaczego nie? Usta chłopca zadrgały. To była dobra odpowiedź. Lepsza niż jakiekolwiek usprawiedliwienia. - A więc jesteś złodziejem. - Między innymi. - Max pochylił się ku niemu. Miał ochotę go pogłaskać, ale powstrzymał się. - Rozczarowałem cię? Oczy chłopca wypełniły się niewypowiedzianą miłością. - Nie mógłbyś - potrząsnął żarliwie głową - nigdy. - Nie bądź taki pewny. - Max musnął jego rękę, a potem podniósł naszyjnik. - Wazon, który rozbiłeś, był tylko rzeczą - tak jak i to. Rzeczy mają tylko taką wartość, jaką nadają im ludzie. - Zacisnął dłoń na naszyjniku, następnie uderzył o siebie rękami zaciśniętymi w pięści, a potem je otworzył: były puste. -Jeszczejedna iluzja. Zabieram to, co inni bardzo cenią, i mam ku temu swoje powody. Może kiedyś ci je wyjaśnię. A na razie proszę, żebyś z nikim o tym nie rozmawiał. - Nikomu nie powiem. - (Prędzej by umarł). - Mogę ci pomóc. Mogę! - powtórzył wściekle, gdy LeClerc drwiąco prychnął. - Można uzbierać niezłą forsę, wyciągając ludziom portfele. - Luke. Nie ma czegoś takiego jak złe pieniądze, ale wolałbym, żebyś nie wchodził w bliższy kontakt z cudzymi portfelami. Chyba że będzie tego wymagać jakaś magiczna sztuczka. - Ale dlaczego? - Zaraz ci powiem - wskazał chłopcu krzesło. Naszyjnik znowu pojawił się w jego dłoni - Gdybyś kradł, mógłbyś zostać na tym przyłapany. A to by było niekorzystne. - Jestem ostrożny. - Jesteś młody - poprawił go Max. - Chyba nie zastanawiałeś się nad tym, na ile zamożni są okradani przez ciebie ludzie, co dla nich znaczy taka strata. - Potrząsnął głową, zanim Luke zdążył się odezwać. -Ale wtedy musiałeś to robić. Teraz już nie. - Ale ty kradniesz. - Bo tak zdecydowałem. I, całkiem po prostu, bo to lubię. I dla różnych innych przyczyn, których... - przerwał i roześmiał się cicho. - Chciałem powiedzieć, że nie zrozumiesz, ale przecież to nieprawda. - Jego oczy pociemniały. - Byłem tylko trochę starszy od ciebie, kiedy znalazł mnie LeClerc. Zarabiałem, pokazując karciane sztuczki. I kradnąc. Ja również uciekłem od koszmaru, którego dziecko nigdy nie powinno doświadczyć. Utrzymywałem się z magii i kradzieży. Miałem wybór i wybrałem. Postanowiłem doskonalić się w obu tych kierunkach. Nie wstydzę się, że jestem złodziejem. Za każdym razem, gdy kradnę, odbieram to, co mi zrabowano. Roześmiał się i pociągnął łyk brandy. - Ach, cóż ze mnie za psycholog. Nie, nie wstydzę się, ale nie chcę odgrywać jakiegoś współczesnego Fagina. Nauczę cię magii, a kiedy dorośniesz, sam o sobie zadecydujesz. Luke myślał przez chwilę. - Czy Roxanne wie? Po raz pierwszy na twarzy Maxa pojawił się cień niepewności. - Nie sądzę, że powinna być wtajemniczona. To już było coś - wiedzieć o czymś, o czym Roxanne nie ma pojęcia. - Poczekam. Będę się uczyć. - Jestem tego pewien. A skoro już o tym mówimy, pora zająć się twoją edukacją. Entuzjazm Lukea nieco osłabł. - Co? Nie pójdę do szkoły. - Ależ pójdziesz - odrzekł Max, a podając niedbale naszyjnik LeClercowi, powiedział do niego: - Papierkowa robota nie powinna ci sprawić kłopotu. Myślę, że powinien być moim dalekim krewnym. Niedawno stracił rodziców. - To potrwa tydzień - powiedział LeClerc - może dwa. - Wspaniale. A potem zapiszemy cię do szkoły. - Nie pójdę do szkoły - powtórzył Luke. - Nie potrzebuję szkoły. Nie zmusisz mnie, żebym poszedł. - Przeciwnie - powiedział Max łagodnie - pójdziesz do szkoły, potrzebujesz jej i z pewnością mogę cię zmusić. Luke chętnie oddałby życie za Maxa. Gdyby tylko miał ku temu sposobność, nie zawahałby się ani przez chwilę. Ale nikt nie mógł od niego wymagać, by znosił tyle nudnych godzin przez pięć dni w tygodniu. - Nie pójdę. Max tylko się uśmiechnął. Rozdział 7 . Oczywiście, Luke poszedł do szkoły. Jego prośby i błagania padały na jałowy grunt. A kiedy nawet łagodna Lily okazała się nieugięta, musiał się poddać. Albo przynajmniej udawać. Mogli go posłać do szkoły. Mogli go ubrać, obładować stertą głupich książek i oddelegować do szkoły pod eskortą LeClerca. Nikt jednak nie mógł go zmusić, żeby się tam czegoś nauczył. Tylko że Roxanne zaczęła przynosić dobre stopnie i pysznić się nimi. To zaczęło go naprawdę wkurzać, zwłaszcza że Max i Lily wychwalali ją pod niebiosa. A smarkata co wieczór między jednym przedstawieniem a drugim ślęczała nad książkami. Max wzbogacił jej numer z szarfami. Luke wiedział, że mógłby uczyć się równie dobrze. Czuł to. W gruncie rzeczy stopnie to nic wielkiego. Zwyczajne cyferki. Ale żeby pokazać, że nie jest gorszy od tej smarkatej brzyduli, zaczął uczyć się do klasówki z geografii. Nie było to takie straszne, te wszystkie stany i stolice. Zwłaszcza kiedy policzył, ile stanów odwiedził podczas swojej wędrówki. A później musiał powstrzymywać się z całej siły, żeby się nie pochwalić. Udało mu się opanować. Nie dał niczego po sobie poznać. A że klasówka z wielką, czerwoną szóstką wyśliznęła mu się z zeszytu za kulisami, to już nie jego wina. Omal nie eksplodował, zanim Lily zauważyła wreszcie leżącą na podłodze kartkę i podniosła ją. - Co to? -jej oczy otworzyły się szeroko, a potem wypełniły uczuciem, które Luke widywał tak rzadko, że zaczerwienił się po uszy. Uczuciem tym była duma. - Luke! To cudowne! Dlaczego nie powiedziałeś? - O czym? - głupkowaty uśmiech szczęścia rozlał mu się na twarzy, niwecząc całą intrygę. Mimo to wzruszył ramionami. - Ach, to. To nic takiego. - Nic takiego? - Przytuliła go ze śmiechem. - To niesamowite! Ani jednego błędu. Ani jednego. - Wciąż obejmując chłopca, pomachała wolną ręką do Maxa, dyskutującego z Lesterem. - Max, Max! Kochanie, chodź i zobacz. - Co mam zobaczyć? - To - Lily machnęła mu triumfalnie przed nosem klasówką Lukea. - Spójrz, co zrobił nasz Luke. A nie pisnął ani słówka. - Chętnie obejrzę, jeśli zechcesz potrzymać to spokojnie. - Spojrzał na Lukea, podnosząc brew. - No, no. A zatem zdecydowałeś się poszerzyć swoje horyzonty. Ze znakomitym rezultatem. - To nic wielkiego. To tylko zapamiętywanie. - Mój drogi - Max wyciągnął rękę i przeciągnął palcem wzdłuż policzka chłopca - życie polega na zapamiętywaniu. Kiedy się tego nauczysz, niemal wszystko stanie przed tobą otworem. Spisałeś się bardzo dobrze. Naprawdę bardzo dobrze. Max i Lily wyszli, by przygotować się do przedstawienia. Luke stał nieruchomo, by nie uronić ani kropli z przepełniającego go szczęścia. Jego uniesienie zostało nieco zmącone, kiedy odwrócił się i zobaczył Roxanne. Przyglądała się mu swymi mądrymi oczami. - Na co się tak gapisz? - Na ciebie - odpowiedziała z prostotą. - To przestań. Ale nawet gdy się odwrócił i odszedł, nie przestawała za nim spoglądać. Tak, jakby coś ją zaciekawiło. Właściwie w szkole nie było tak strasznie. Luke doszedł do wniosku, że nawet może ją znieść i rzadko opuszczał więcej niż dwa dni w miesiącu. Stopnie miał dobre. Może nie aż tak dobre jak Roxanne, która systematycznie przynosiła do domu szóstki, ale na tyle przyzwoite, żeby wyjść z twarzą. Nie we wszystkich jednak dziedzinach wykazywał równą pojętność. Dojście do pewnych wniosków kosztowało go podbite oko i rozciętą wargę. Wracał do domu rozgoryczony, poturbowany i uboższy o trzy dolary i trzydzieści siedem centów. Planował zemstę. Był pewien, że jeszcze chwila i pokazałby tym trzem draniom, na co go stać. Tylko że wtedy nadszedł dyrektor i popsuł wszystko. Prawdę mówiąc, gdyby dyrektor nie zjawił się w porę, Luke wyglądałby o wiele gorzej, ale zraniona duma nie pozwalała mu się do tego przyznać. Miał nadzieję, że zdąży doprowadzić się do porządku, zanim ktokolwiek z domowników go zauważy. Zastanawiał się, czy uda mu się zamaskować pudrem najbardziej widoczne obrażenia. - Coś ty zrobił? Luke zaklął w duchu. Gapił się jak głupi na chodnik, zamiast starać się schodzić ludziom z oczu. No i oczywiście wpadł prosto na Roxanne. - Nie twój zakichany interes. - Biłeś się - Roxanne przewiesiła przez ramię swój różowy plecaczek i wzięła się pod boki. - Tatusiowi się to nie spodoba. - Guzik mnie to obchodzi - burknął, ale wbrew tym słowom bardzo go to obchodziło. (Czy Max go ukarze? Nie uderzy go - obiecał to). Ale chociaż Luke bardzo chciał w to wierzyć, miał jednak wątpliwości. - Masz rozciętą wargę. - Roxanne sięgnęła z westchnieniem do kieszeni niebieskiej spódniczki i wyjęła z niej chusteczkę. - Nie, nie dotykaj, pobrudzisz. - Cierpliwie jak staruszka otarła mu delikatnie krew z twarzy. - Lepiej usiądź. Jesteś za wysoki, nie mogę dosięgnąć. Luke usiadł niechętnie na schodkach sklepu. Potrzebował trochę czasu, żeby przygotować się na spotkanie z Maxem i Lily. - Sam to zrobię. Nie protestowała, kiedy odbierał jej chusteczkę. Zbyt ją pochłaniało przyglądanie się jego powiece, która zaczynała już nabierać intensywnego sinego koloru. - Rozzłościłeś kogoś? - Tak. Rozzłościli się, bo nie chciałem oddać im pieniędzy. Teraz się zamknij. Jej oczy zwęziły się. - Pobili cię i zabrali ci pieniądze? Upokorzenie dokuczało mu o wiele bardziej niż podbite oko. - To ten sukinsyn Alex Custer. Dałbym mu radę, ale trzymało mnie jego dwóch koleżków. - Gdzie oni są? - Roxanne wyglądała na wściekłą. Luke spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Pójdziemy po Mousea i zajmiemy się nimi. - My? - roześmiał się i syknął, bo rozcięta warga zapiekła go żywym ogniem. - Ty jesteś tylko dzieckiem, w dodatku dziewczyną. Hej! - złapał się za nogę, w którą go kopnęła - co jest? - Ja potrafię o siebie zadbać - wytknęła mu pogardliwie. - To ty przychodzisz do domu z rozbitą twarzą. - I ze złamaną nogą - dodał, mimo woli rozbawiony. Wyglądała dziwnie niebezpiecznie, czerwona i wściekła. - Ja też umiem o siebie zadbać. Nie potrzebuję pomocy. - Jasne, jasne - parsknęła. Wzięła głęboki oddech i stała przez chwilę, wystawiając rozpalone policzki na chłodny jesienny wiatr. - Zresztą, lepiej nie wdawać się w bójki. Zabawniej jest być mądrzejszym. - Mądrzejszym niż Alex? - Luke gwizdnął pogardliwie. - Główka kapusty jest mądrzejsza niż on. - No to bądź główką kapusty. - Usiadła obok niego. Gniew ustąpił miejsca namysłowi. - Ośmieszymy go - oświadczyła z satysfakcją. - Co znowu za "my"? - zaprotestował, ale nie potrafił ukryć zaciekawienia. - Nie masz dość wprawy, żeby zrobić to samemu. Musisz mu dać nauczkę, ale tak, żeby nie wiedział, że mu ją dałeś. -Wygładziła spódniczkę. - Znam jego młodszego brata. Nazywa się Bobby i zawsze szczypie dziewczynki i kradnie im drugie śniadania. - Roxanne zaśmiała się przeciągle. - Chciałam to zrobić Bobbyemu, ale pozwalam ci wykorzystać to przeciw Alexowi. - Ale co? - Powiem ci później. Teraz wracajmy do domu, bo zaczną się o nas martwić. Nie nalegał tylko dlatego, że nie chciał się przyznać, jak bardzo go zaintrygowała. Poza tym martwił się, co mu powiedzą w domu, kiedy go zobaczą. "Pewnie zaczną krzyczeć" - pomyślał, wlokąc się powoli. Albo gorzej, o wiele gorzej. Max spojrzy na niego przeciągle i powie te straszne słowa: - Zawiodłeś mnie, Luke. No i rzeczywiście zaczęli krzyczeć, kiedy on i Roxanne stanęli w drzwiach. Ale to nie było to, czego się spodziewał. - Sto lat! Wszystkiego najlepszego! Cofnął się jak przed ciosem. Stali razem wokół stołu - Lily, Max, Mouse, LeClerc. Przed nimi stał wielki, oblany lukrem tort ze świeczkami. Kiedy gapił się na niego, ogłupiały, Lily przyjrzała się jego twarzy. Radosny uśmiech zmienił się w grymas przerażenia. - Kochanie! Co się stało? - Max złapał ją za rękę, powstrzymując od rzucenia się w stronę chłopca. Odezwał się spokojnie, mimo iż w jego oczach pojawił się gniew. - Biłeś się, tak? Luke wzruszył tylko ramionami, ale Roxanne postanowiła uratować jego honor. - Ich było trzech, tatusiu. To znaczy, że to tchórze, prawda? - Rzeczywiście. - Max zbliżył się do chłopca, delikatnie ujmując go pod brodę. - Następnym razem staraj się, żeby siły były mniej więcej wyrównane. - Poczekaj. - LeClerc zdjął z półki jakąś butelkę i nasączył jej zawartością czystą szmatkę. - To ich krew nosisz na koszuli, ouj? Po raz pierwszy Luke poczuł, że LeClerc go akceptuje. Spróbował otworzyć oko i uśmiechnął się krzywo. - Dokładnie. - No dobrze - powiedziała Lily - ty nam już zrobiłeś niespodziankę. Mam nadzieję, że my zrobiliśmy ci znacznie milszą. Wszystkiego najlepszego, kochanie. - Lepiej zdmuchnij świeczki - zasugerował Max, gdy Luke ciągle stał, zupełnie zbaraniały - zanim zajmie się od nich cały dom. - I pomyśl jakieś życzenie! - zawołała Roxanne, ustawiając się przed obiektywem aparatu fotograficznego, trzymanego przez Mousea. Życzenie miał tylko jedno - należeć do tej rodziny. I wyglądało na to, że już się spełniło. Radosne oszołomienie, wywołane pierwszym urodzinowym tortem i prezentami, kupionymi specjalnie dla niego, wymazało z umysłu Lukea wszelkie myśli o zemście. Roxanne była bardziej zawzięta. Dwa dni później Luke sprowokował awanturę, która mogła mu przynieść wiele satysfakcji albo... nowe obrażenia. Musiał przyznać, że plan był sprytny. A nawet - by użyć jednego z cennych wyrażeń Roxanne - diaboliczny. Zgodnie z jej wskazówkami, wolnym krokiem wszedł do supersamu nie opodal szkoły - tak by Custer i jego kumple na pewno go zauważyli. Zapłacił za butelkę winogronowego "nehi" - ulubionego napoju Alexa - otworzył ją i, wychodząc ze sklepu, pociągnął z niej długi łyk. Udał, że dopiero teraz zauważył swego wroga, zrobił przerażoną minę i zaczął uciekać. Alex rzucił się za nim w pogoń niczym rekin, który zwietrzył zapach krwi. "Ten kurzy móżdżek faktycznie niegłupio to wymyślił" - pomyślał Luke, pędząc aleją i otwierając w biegu jeden z medykamentów LeClerca. Zręcznie wsypał silny środek przeczyszczający do butelki. Miał nadzieję, że Roxanne wiedziała, co robi, i nie dała mu jakiejś trucizny. Co prawda, nie płakałby bardzo za Alexem Custerem. Schował pustą fiolkę do kieszeni i skręcił ostro w boczną uliczkę, jakby owładnięty paniką. Wybrał ślepy zaułek zupełnie świadomie. Mogli go znowu pobić, ale teraz przynajmniej jeden z nich gorzko tego pożałuje. - Co jest, śmierdzielu? - Ujrzawszy, że jego ofiara nie ma dokąd uciekać, Alex wypiął dumnie pierś i wyszczerzył zęby. - Zgubiłeś się? - Nie chcę żadnych kłopotów - Luke przełamał swoje opory i udał, że jest śmiertelnie przerażony. Kiedy się odezwał, wydawał się bliski płaczu. - Nie mam pieniędzy. Wydałem je na to. - Nie masz? - Alex wyrwał mu butelkę i przyparł go do muru - Jerry, sprawdź, czy nie kłamie. - Pociągnął długi łyk i uśmiechnął się pod purpurowym od soku wąsem. Luke jęknął żałośnie, pozwalając się obszukać. Chciał mieć pewność, że Alex opróżni butelkę. - Nic nie ma - zameldował Jerry. - Daj łyka, Alex. - Kup sobie. - Alex odwrócił się od niego i wlał w siebie resztę napoju. Odrzucił pustą butelkę. - A teraz zajmiemy się tym gnojkiem. Ale tym razem Luke był przygotowany. Wyznawał zasadę: jeśli nie możesz walczyć - uciekaj. Schylił się i walnął głową w brzuch Alexa. Ten zwalił się na stojącego za nim chłopca, który z kolei przewrócił następnego. Kiedy przewracali się na ziemię niczym kostki domina, Luke rzucił się do ucieczki. Był od nich szybszy, a poza tym wystartował wcześniej. Mimo to, kiedy obejrzał się za siebie, ujrzał ich w niedużej odległości za sobą. "Bardzo dobrze - pomyślał. - Trochę ruchu sprawi, że środek przeczyszczający szybciej zacznie działać". Poprowadził pogoń przez Jackson Square w dół ulicy, zakręcając przy kościele Saint Anns i wpadając w Decatur Street. Jeszcze jedno spojrzenie rzucone przez ramię pozwoliło mu zauważyć, że twarz Alexa jest błyszcząca od potu i biała jak kreda. Wpadł na swoje własne podwórko i właśnie zastanawiał się, czy wybiec stamtąd i dalej kluczyć po ulicach miasta, kiedy usłyszał jęk Alexa. Wyjrzał ostrożnie. Jego prześladowca stał zgięty w pół i trzymał się za brzuch. - Hej, co jest? - pociągnął go za rękaw Jerry. - Szybciej, bo nam ucieknie. - Mój brzuch! Mój brzuch! - Alex rzucił się w kierunku rododendronów na trawniku i kucnął między nimi. - Jeezu - syknął Jerry z obrzydzeniem - ale ohyda! - Nie mogę, nie mogę - to było wszystko, co zdołał wyjęczeć Alex, podczas gdy środek przeczyszczający LeClerca bezlitośnie robił swoje. - Ojejku, popatrz! - Nie wiadomo skąd pojawiła się Roxanne. - W krzakach jest chłopczyk i robi kupkę! Mamusiu! -Jej głosik był cieniutki jak u dziecka. - Mamusiu, chodź zobaczyć! Roxanne weszła na podwórko, śmiejąc się bezlitośnie. - To lepsze, niż gdybyś go pobił. O laniu mógłby zapomnieć, a tego nie zapomni nigdy. Musiał się uśmiechnąć. - A powiedziałaś, że to ja jestem podły. Stojący na balkonie Max był świadkiem finału dramatu. Usłyszał już wszystko, co chciał usłyszeć. Jego dzieci, pomyślał z dumą, radziły sobie całkiem dobrze. Naprawdę zupełnie dobrze. Jakże szczęśliwa byłaby Moira, gdyby mogła być teraz ze swoją dziewczynką. Nie myślał zbyt często o żonie, o tej płomiennowłosej dziewczynie, która przemknęła przez jego życie jak burza. Kochał ją, o tak, kochał ją z pełnym zachwytu zapamiętaniem. Jakże miałby jej nie kochać, skoro była tak piękna i nieustraszona? Nawet po tylu latach nie mógł uwierzyć, że to wszystko odeszło bezpowrotnie w przeszłość. Płomień zgasł, popioły rozwiały się. Tak szybko. Tak bezsensownie. Perforacja wyrostka robaczkowego. Moira była zbyt opanowana, by skarżyć się na ból - aż w końcu okazało się, że jest za późno. Szaleńcza jazda do szpitala nie mogła już nic pomóc. Moira zniknęła z jego życia, zostawiając mu najpiękniejszy owoc ich związku. Tak, Moira byłaby dumna ze swojej córki. Obejrzał się przez ramię. Lily wkładała właśnie parę zapasowych skarpetek do jego podróżnej torby. Lily. Samo jej imię wywoływało jego uśmiech. Słodka, kochana Lily. Jak miał dziękować Bogu za dwie tak cudowne kobiety? - Nie musisz tego robić - odezwał się. - Wiem. - Otworzyła jego zestaw przyrządów do golenia sprawdzając, czy znajduje się w nim komplet nowych żyletek. - Będę tęsknić za tobą. - Wrócę, zanim zdążysz zauważyć, że mnie nie ma. Houston jest dwa kroki stąd. - Wiem - westchnęła i przytuliła się do niego. - Ale czułabym się lepiej, gdybym mogła z tobą pojechać. - Mouse i LeClerc to wystarczająca obstawa, nie sądzisz? - Pocałował ją znowu, najpierw w jeden policzek, potem w drugi. Jego Lily miała skórę gładką jak płatki kwiatu, którego imię nosiła. - Chyba tak. - Odchyliła głowę do tyłu i przymknęła oczy, gdy usta Maxa dotknęły jej szyi. - No i ktoś musi zostać z dziećmi. Czy to naprawdę jest warte ćwierć miliona? - Co najmniej. Ci nafciarze uwielbiają wydawać zbywające drobne na biżuterię i dzieła sztuki. Myśl o takiej masie pieniędzy podniecała ją, ale nie aż tak jak to, co język Maxa robił z jej uchem. - Zamknęłam drzwi. Roześmiał się cicho i pociągnął ją na łóżko. - Wiem. Podczas tego krótkiego lotu do Houston, z Mousem za sterami cessny, Max miał wystarczająco wiele czasu, by uważnie przestudiować plany domu. Był bardzo rozległy: rozciągał się na powierzchni stu sześćdziesięciu metrów kwadratowych. Plany, nad którymi właśnie ślęczał Max, kosztowały go nieco ponad pięćset dolarów łapówki. Była to dobra inwestycja. "Ranczo Kanciarzy" - bo takie urocze miano nosił dom, który mieli obrabować - było wypełnione po brzegi dziewiętnasto i dwudziestowiecznymi dziełami sztuki, w większości wybranymi dla właścicieli przez agentów. Zostały zakupione nie dla walorów estetycznych - czyli po prostu dla ich piękna - ale jako lokata kapitału. Lokata naprawdę pokaźnych sum. Co do tego Max nie miał żadnych wątpliwości. Ta wyprawa przyniesie mu masę pieniędzy. Była tam też biżuteria. Na liście, którą Max zdobył w centrali agencji ubezpieczeniowej w Atlancie, znajdowało się dość świecidełek, by dostatecznie zaopatrzyć średniej wielkości sklep jubilerski. Max uśmiechnął się do LeClerca. Kostki palców starego Cajuna zbielały, tak mocno ściskał poręcz swego fotela. Na szyi powiesił sobie srebrny krzyżyk, złoty symbol arikh, kryształowy talizman i orle pióro. Na jego kolanach leżał różaniec, czarna królicza łapka i woreczek, pełen kolorowych kamieni. LeClerc przed podróżą samolotem lubił zabezpieczyć się z każdej strony. Ponieważ jego oczy były mocno zaciśnięte, a usta poruszały się w bezgłośnej modlitwie, Max wstał bez słowa i nalał brandy do dwóch kieliszków. LeClerc wychylił duszkiem swoją porcję. - To sprzeczne z naturą, kiedy człowiek wzbija się w powietrze. To wyzwanie rzucone bogom. - Człowiek wyzywa ich za każdym razem, kiedy bierze oddech. Przykro mi, że narażam cię na coś, czego nie lubisz, ale moja dłuższa nieobecność w Nowym Orleanie nie mogłaby zostać nie zauważona. Nie możemy tracić czasu na jazdę samochodem. - Robisz się zbyt sławny przez tę twoją magię. - Bez magii jestem nikim. Trudno, takie są konsekwencje sławy. Stałem się modny, eleganckie panie lubią mnie teraz zapraszać na przyjęcia. - W jego dłoni nagle pojawiła się moneta. Zaczął przesuwać ją między palcami. - Mają nadzieję, że zabawię i gości, i samą gospodynię. - Jak żongler - prychnął LeClerc, ale Max tylko wzruszył ramionami. - Jak wolisz. Zawsze chętnie płacę za dobry posiłek. A znajomości, które tam zawieram, wynagradzają mi wszystko. Nasi przyjaciele z Houston byli zachwyceni moim występem na pewnym wieczorku w Waszyngtonie, rok temu. Tak się szczęśliwie złożyło, że akurat wtedy odwiedzili swojego kuzyna senatora. - A jeszcze szczęśliwiej się składa, że teraz są w Europie. - Oczywiście. Chociaż to trochę nudne: okradać pusty dom. - Drobny ruch ręki Maxa zamienił jedną monetę w dwie. Po wylądowaniu przesiedli się do limuzyny. Mouse przebrał się w czapkę i uniform szofera. W bogatej dzielnicy długa, rozłożysta limuzyna mniej będzie rzucać się w oczy niż skromny sedan. A Max lubił podróżować wygodnie. Na tylnym siedzeniu samochodu, przy dźwiękach kantaty Mozarta, po raz ostatni sprawdził narzędzia. - Dwie godziny - powiedział - nie więcej. LeClerc wciągał już rękawiczki: stary myśliwski pies zwietrzył zwierzynę i drżał z niecierpliwości. Od miesięcy nie słyszał dźwięku zaskakujących zapadek, od miesięcy nie zaznał przyjemności otwierania sejfu i sięgania w jego ciemne wnętrze. Przez całe długie lato trwał w swoistym celibacie, a teraz niepokoił się, jak wypadnie ta od dawna oczekiwana randka. Wiedział, że bez Maxa nie mógłby tego zrobić. Nigdy o tym nie mówili, ale obaj zauważyli, że Jean zaczyna powolnieć. Na jego miejsce mógłby przyjść ktoś inny, młodszy. I ten dzień kiedyś nadejdzie. Już teraz LeClerc towarzyszył Maxowi tylko przy mniej męczących zadaniach. Był przekonany, że gdyby nafciarze nie wyjechali, przyjaciel zostawiłby go w domu, tak jak Lily. Ale nie czuł goryczy. Byl wdzięczny za możliwość przeżycia jeszcze kilku emocjonujących chwil. Cicho przemknęli szerokim podjazdem, mijając statuetkę nagiego chłopca, trzymającego karpia. "Gdyby Teksańczycy byli w swojej rezydencji - pomyślał Max - karp zapewne plułby wodą". - Lekcja dla ciebie, Mouse. Za pieniądze nie można kupić dobrego gustu. Zaparkowali przed domem. Wszyscy trzej bezszelestnie wysiedli z samochodu. Max i LeClerc podeszli do bagażnika; Mouse oddalił się cicho, by wyłączyć system alarmowy. Wszędzie panowały nieprzeniknione ciemności, bez najdrobniejszego śladu światła księżyca. - Tyle ziemi - mruknął LeClerc z uznaniem - tyle wspaniałych drzew. Sąsiedzi potrzebują lornetek, żeby zaglądać sobie w okna. - Miejmy nadzieję, że nikt dziś nie bawi się w podglądacza. - Max wyjął z bagażnika wyłożone aksamitem pudełko i rolkę taśmy izolacyjnej, używanej w teatrach. Teraz pozostawało im tylko czekać. Po dziesięciu minutach nadbiegł Mouse. - Przepraszam. To bardzo dobry system. Zajął mi trochę czasu. - Nie przepraszaj. - Max poczuł znajome uczucie w koniuszkach palców. Podszedł do drzwi i zabrał się do pracy. - Czemu się tym bawisz? Mouse już wyłączył alarm. - Co za brak finezji - mruknął Max. - Zaraz... Jeszcze chwila... Miał rację. W minutę później stali w olśniewającym, dwupiętrowym holu z czarno-białego marmuru, na wprost reprodukcji przedstawiającej Wenus i basenu ze złotymi rybkami. - O Jezuniu - to było wszystko, co zdołał z siebie wydusić Mouse. - Rzeczywiście. Prawie chciałoby się zatrzymać i popatrzeć. - Max spojrzał na wieszak z olbrzymich wolich rogów. - Prawie. Rozdzielili się. LeClerc ruszył w górę kręconymi schodami w stronę sejfu w sypialni i klejnotów milady. Mouse i Max zabrali się do pierwszego piętra. Pracowali cicho i sprawnie, wycinając obrazy ze zbyt, zdaniem Maxa, ozdobnych ram. Zwijali je, wkładając do aksamitnego futerału. Rzeźby z brązu i marmuru zostały grubo owinięte taśmą izolacyjną. - Rodin - Max przerwał na chwilę pracę, by udzielić Mouseowi lekcji. - Naprawdę wspaniały. Widzisz ten ruch? Ta płynność, to uczucie artysty dla dzieła. Mouse widział tylko śmieszną, kamienną bryłę. - No pewnie, Max. Całkiem fajne. Max westchnął i umieścił ostrożnie rzeźbę między grubymi zwojami materiału. - Nie, tej nie bierzemy - zaprotestował, gdy Mouse przydźwigał brązowy odlew. - Ale to jest naprawdę ciężkie - zaprotestował Mouse - solidne. Musi być warte kupę forsy. - Bez wątpienia. Inaczej nie byłoby tu tego. Ale brakuje mu stylu, Mouse, i urody. Najważniejsze jest to, by kraść rzeczy piękne, nawet jeśli nie są zbyt kosztowne. Gdyby tak nie było, napadalibyśmy na banki, prawda? - Chyba tak. - Mouse ruszył do sąsiedniego pokoju. Po chwili wrócił z malowidłem, przedstawiającym kowboja na brykającym koniu. - A ten? Max rzucił okiem na obraz; był duży i tandetny. I chociaż nie przypadł mu specjalnie do gustu, nie mógł nie zauważyć, że Mouse był nim wyraźnie zafascynowany. - Znakomity wybór. Zanieś go do limuzyny tak, jak jest. Prawie już skończyliśmy. - Zupełnie skończyliśmy - poprawił go LeClerc, schodząc ze schodów. Poklepał wypchany woreczek. - Nie wiem, co madame i monsieur zabrali ze sobą do Europy, ale zostawili nam mnóstwo świecidełek. - Trudno było nie wspomnieć o akcjach i żywej gotówce, znalezionych w sejfie, ale Max nie lubił, gdy kradli pieniądze. Czuł przed tym zabobonny lęk, a LeClerc nigdy nie lekceważył niczyich przeczuć. - Spójrz na to. - Podał Maxowi naszyjnik, złożony z trzech sznurów rubinów i brylantów. Nouvelle jęknął i przyjrzał się im pod światło. - Jak można z tak pięknych kamieni zrobić coś tak ohydnego? Ta pani powinna być wdzięczna, że uwalniamy ją od tego. - Pewnie jest wart z pięćdziesiąt tysięcy. Co najmniej. - Hmm, prawdopodobnie - powiedział Max. Żałował, że nie ma ze sobą lupy. Mógłby wybrać kilka kamieni na o wiele piękniejszy naszyjnik dla Lily. Zerknął na zegarek i skinął głową. - No, czas naszych zakupów dobiega końca. Wychodzimy? Chyba zdążymy jeszcze na późną kolację. Część Druga. "Diable nasienie! Żadnym wychowaniem Nie da się zmienić tej natury. Tyle Starań i ludzkiej wyrozumiałości a wszystko na nic"! WILLIAM SHAKESPEARE, "Burza", (w przekładzie S. BARAŃCZAKA). Rozdział 8 . Kiedy Luke skończył szesnaście lat, Mouse nauczył go prowadzić. Spędzili razem na bocznych drogach wiele godzin, a raz, kiedy Luke usiłował zmienić biegi, zakręcić i zahamować jednocześnie, omal nie wylądowali w bagnie. Ale Mouse wykazywał niewyczerpane zasoby cierpliwości. Otrzymanie prawa jazdy było ważnym wydarzeniem w życiu Lukea. Milowym kamieniem na drodze do dorosłości, której zaczynał już tęsknie wyglądać. Ale nawet to bladło wobec faktu, że Annabelle Walker umówiła się z nim na randkę. Program wieczoru obejmował seans "Gwiezdnych wojen", dwa olbrzymie kubki pełne popcornu i - na zakończenie - seks na tylnym siedzeniu używanej novy, którą kupił za zaoszczędzone pieniądze. Ani Annabelle, ani nova nie były debiutantkami, jeśli chodzi o manewry na tylnym siedzeniu. Ale dla Lukea miał to być pierwszy raz; dlatego ciemna ulica, granie cykad, towarzyszące ich jękom i westchnieniom, i cudowne dotknięcie nagich piersi Annabelle były dla niego równie romantyczne i imponujące, co Tadż Mahal. Annabelle może i była łatwa, ale umawiała się tylko z chłopcami, którzy byli przystojni, traktowali ją przyzwoicie i potrafili się dobrze całować. Luke spełniał wszystkie te warunki. Kiedy pozwoliła mu dotknąć swoich mlecznobiałych, wydatnych, półkolistych piersi, wydawało mu się, że znalazł się w niebie. Ale gdy rozpięła mu rozporek i sięgnęła w głąb niego, zrozumiał, że bramy raju dopiero się otwierają. - Jezu, Annabelle. - Zaczął szarpać się ze swoimi dżinsami. Owszem, miał nadzieję, że pozwoli mu się dotknąć, ale nie miał pojęcia, że kilka wcześniejszych randek i obejrzana w kinie historia zaginionych w kosmosie światów usposobiły ją do niego tak bardzo przychylnie, że zdecydowała się pozwolić mu na to. A on nie miał w zwyczaju przepuszczać okazji. Max go tego nauczył. - Pozwól... - nie wiedział, na co właściwie miałaby mu pozwolić. Wsunął rękę w jej majtki z czerwonej koronki. Wilgotno, gorąco, ślisko. Wydawało mu się, że cała krew gwałtownie spłynęła mu do krocza, pulsując tam dziko. Rozkoszne mruczenie Annabelle przeszło w urywane jęki, gwałtowne westchnienia, zachwycone piski. Jej pulchne biodra unosiły się i opadały, plaskając o wytartą tapicerkę siedzenia. Okna były zamknięte dla ochrony przed ostrym wiatrem, więc wnętrze samochodu zmieniło się w łaźnię parową, przesyconą zapachem seksu. Bez tchu zbliżał się w kierunku tego, co dotąd było tylko mrocznym marzeniem, podniecającym tematem potajemnych rozmów. Z twarzą wtuloną między jej piersi, z jedną ręką zajętą pieszczeniem jej, drugą usiłował ściągnąć z siebie dżinsy. Już sama świadomość tego, co właśnie robi, wystarczyłaby do utraty panowania. A jednak jakiś zakątek jego umysłu pozostał chłodny, obojętny, nawet rozbawiony. Oto on, Luke Callahan, miotający się z gołym tyłkiem na tylnym siedzeniu starego grata, przy dźwiękach słodkiej piosenki Bee Geesów (Chryste, czy to musieli być właśnie oni)? - i Annabelle, wierzgająca pod nim nogami. Jego penis zaczął żyć własnym życiem. Był wielki, gorący, pulsujący, jakby miał za chwilę eksplodować. Luke mógł mieć tylko nadzieję, że nie stanie się to za wcześnie. To, że dał Annabelle więcej rozkoszy niż inni przed nim, nie wynikało z doświadczenia, lecz z jego braku, połączonego ze zdrową ciekawością i miłością do pięknych rzeczy. Czuć tę gorącą wilgoć, kobiece ciało, drżące pod nim, kochać się z kobietą - to było jedno z najpiękniejszych przeżyć, jakich Luke zdołał doświadczyć w całym swoim życiu. - Och, kochanie... - Annabelle, doświadczona podczas niezliczonych seansów na tylnych siedzeniach samochodów, objęła jego biodra nogami. - Nie mogę dłużej czekać. Nie mogę. On również nie mógł. Wszedł w nią. Opanowanie, które zawdzięczał zarówno wychowaniu, jak i cechom charakteru, nie pozwoliło mu zaspokoić się od razu. Zanim to zrobił, doprowadził ich oboje niemal do szaleństwa. Ostatnie, co pamiętał, to głos Annabelle, wykrzykujący jego imię. Prawie je wyśpiewała. I tak - dzięki Annabelle - Luke wrócił w poniedziałek do szkoły opromieniony sławą prawdziwego mężczyzny. Dom był cichy i mroczny. Kiedy Luke wreszcie wrócił, pachnący potem, seksem i perfumami Annabelle, zobaczył, że tylko w kuchni pali się światło. Ucieszył się, że nikt na niego nie czeka. Ucieszył się nawet bardziej niż wtedy, gdy Max zwolnił go z występów w czasie weekendów, aby - jak to ujął - mógł poznawać wszystkie aspekty życia towarzyskiego. Nie miał wątpliwości, że dzisiaj poznał je wystarczająco. Otworzył lodówkę i wypił duszkiem wielką butlę soku pomarańczowego. Ciągle uśmiechnięty, odwrócił się, podśpiewując pod nosem i zobaczył w drzwiach Roxanne. - Obrzydliwe - powiedziała, patrząc na butelkę wjego ręku. Wyrosła przez te lata - tak jak i on. Ale podczas gdy wzrost Lukea nie wyróżniał go spośród rówieśników, Roxanne była najwyższą dziewczyną w całej klasie - wyższą od większości chłopców. Główną tego przyczyną były jej długie nogi, widoczne teraz niemal w całej okazałości pod krótką nocną koszulką. Jej włosy były świeżo wyszczotkowane przed snem. - Wypchaj się - powiedział, nadal szeroko uśmiechnięty, i postawił butelkę na stole. - Może ktoś inny też miałby na to ochotę. - Chociaż nie chciało jej się pić, podeszła do lodówki. Wybrała sobie dra Peppera i zmarszczyła nos. - Zalatuje od ciebie - wciągnęła powietrze, wychwytując ulotny zapach perfum Annabelle. - Znowu z nią byłeś. Roxanne nienawidziła Annabelle Walker ze względów zasadniczych, a mianowicie dlatego, że Annabelle była drobna, ładna, miała jasne włosy i spotykała się z Lukeem. - A tobie co do tego? - Tleni sobie włosy i nosi za ciasne ubrania. - Nosi seksowne ubrania - poprawił ją Luke, ekspert w tych sprawach. -Jesteś zazdrosna, bo ona ma piersi, a ty nie. - Ja też będę miała. - Trzynastoletnia Roxanne nie mogła przeboleć, że te atrybuty kobiecości jakoś nie chcą się u niej pojawić. Większość koleżanek z klasy miała przynajmniej zawiązki biustu, a ona była ciągle płaska jak deska. - I to lepsze niż jej. - Akurat. - Wizja Roxanne z biustem rozbawiła go. Przynajmniej początkowo, bo kiedy zaczął o tym myśleć, zrobiło mu się nieznośnie gorąco. - Zjeżdżaj. - Chcę się napić - ostentacyjnie przelała napój do szklanki. - Poza tym jest sobota. Dzisiaj nie muszę kłaść się wcześnie. - W takim razie ja stąd wyjdę. - (Jak można znosić taki jazgot, kiedy wokół nadal czuje się zmysłowy zapach Annabelle? ) Luke wielkimi krokami pokonał schody i wszedł do swojego pokoju. Rozebrał się do naga i rzucił na łóżko. Od dawna nie położył się spać głodny i zapomniał, co znaczy prawdziwy strach. Przez ostatnie cztery lata zwiedził większą część wschodnich rejonów kraju. Występował już w szczerym polu, w obskurnych klubach i na wytwornych scenach. Ostatniego lata, kiedy Max sprzedał z żalem swoje wesołe miasteczko, pojechali do Europy. Tam kunszt Maxa zyskał mu nowe rzesze wielbicieli. Luke nauczył się mówić po francusku - może nie całkiem płynnie, ale wystarczająco, by móc się porozumieć. Zaczął uczyć się magii. Jak na razie - miał wszystko. Życie było doskonałe. Z tą myślą Luke zapadł w sen. W godzinę później obudził się zlany zimnym potem, ze ściśniętym gardłem. We śnie znowu wróciła przeszłość. Znów był w dwupokojowym mieszkanku. Pas Ala ciął jak brzytwa. Nie było ucieczki, nie było ratunku. Luke usiadł na posłaniu, głęboko wdychając chłodne, jesienne powietrze i czekając, aż minie drżenie wstrząsające jego ciałem. "To pierwszy raz od wielu miesięcy" - pomyślał, opierając głowę na kolanach. Już myślał, że pozbył się tych wspomnień. Gdy koszmarny sen znikał na kilka tygodni lub miesięcy, miał nadzieję, że uwolnił się od niego na zawsze. A potem koszmar pojawiał się znowu. "Nie jestem dzieckiem" - upomniał siebie samego Luke i wstał. Już nie może pobiec do Lily i Maxa, by ratowali go od koszmarnych snów. A zatem sam sobie poradzi. Włożył spodnie i postanowił, że łyknie sobie trochę burbona i wypłoszy resztki koszmaru. Kiedy znalazł się na dole, usłyszał jakiś pisk, a potem przytłumiony odgłos rozmowy. Zajrzał do salonu. Roxanne siedziała po turecku na podłodze z miską pełną popcornu na podołku i oglądała telewizję. - Co ty tu robisz? Drgnęła, ale nie oderwała wzroku od ekranu. - Oglądam Teatr Grozy: "Zamek żywych trupów". Ten hrabia balsamuje ludzi. Fajne. - Idiotyzm - powiedział, ale przystanął zaintrygowany. Po chwili przysiadł na kanapie i zagłębił rękę w popcornie Roxanne. Ciągle był roztrzęsiony, ale zanim Christopher Lee dostał to, co słusznie mu się należało, Lukea zmorzył twardy sen. Roxanne odczekała chwilę, upewniając się, że chłopiec naprawdę śpi, a potem wyciągnęła rękę i pogłaskała go. - Dzieci zaczynają dorastać, Lily. - Wiem, kochanie - westchnęła Lily, wchodząc do jaskrawej, ustawionej pionowo skrzyni. Byli w klubie sami. Ćwiczyli nowy numer. - Roxy jest nastolatką - Max zamknął wieko skrzyni i wykonał wokół niej efektowny obrót dla potrzeb przyszłej widowni - wkrótce chłopcy ją zauważą. Lily roześmiała się i podkurczyła ręce i nogi, wysuwając je przez dziury w skrzyni. - Na pewno, ale nie martw się, Max. Ona jest zbyt mądra, by zawracać sobie głowę czymś zbędnym. - Mam nadzieję. - Jest córką swego ojca. - Lily wydała kilka trwożnych pisków, podczas gdy Max prezentował publiczności, jak straszliwie ostry jest inkrustowany drogimi kamieniami miecz. - I dlatego uważasz, że jest uparta, ambitna i zdecydowana. Lily zamilkła. Max przeciął pudło, rozdzielił je na części, po czym znów połączył. - Ale nie jesteś smutny, co, kochanie? - Może trochę. To mi przypomina, że się starzeję. Luke prowadzi samochód i ugania się za dziewczynami. - Nie musi się uganiać - Lily zmarszczyła brwi z irytacją - wprost rzucają się na niego. W każdym razie - westchnęła - to dobre dzieci. Wspaniała para. Połowa wspaniałej pary znajdowała się nie opodal, oszukując ludzi w grze w trzy karty. W mieście roiło się od turystów. Roxanne nie miała dość sił, by oprzeć się takiej pokusie. Była schludnie ubrana w różowe dżinsy i taką samą kurtkę, kwiecistą koszulę i śnieżnobiałe trampki. Włosy ściągnęła do tyłu, a na jej twarzy, świeżo wymytej i pozbawionej zupełnie makijażu, jaskrawo odcinały się piegi. Wyglądała jak słodka, naiwna amerykańska dziewczynka. I o to właśnie jej chodziło. Roxanne dokładnie znała wagę odpowiedniej aranżacji. Zdołała zebrać już ponad dwie setki, chociaż bardzo uważała, żeby nikogo za bardzo nie oskubać. Nie robiła tego dla pieniędzy - chociaż tak jak i ojciec ceniła to, co można za nie kupić - po prostu sprawiało jej to przyjemność. Jeszcze raz położyła trzy karty na małym, składanym stoliku. Właśnie przed chwilą tęgi mężczyzna w hawajskiej koszuli postawił przeciw niej pięć dolarów. Odwróciła karty koszulkami do góry i zaczęła nimi manipulować. Tak jak manipulowała zebranym wokół niej tłumem. - Niech pan patrzy uważnie na tę damę. Niech pan nie mruga, nie rozgląda się. Proszę na nią patrzeć. Proszę patrzeć. -Jej wąskie dłonie o długich palcach poruszały się szybko jak błyskawice. A dama, oczywiście, była już schowana. Zgarnęła kolejne pół setki, a potem straciła dwadzieścia dolarów dla utrzymania dobrych stosunków z grającymi. Gdzieś daleko rozbrzmiewały dźwięki trąbki. Roxanne zdecydowała, że pora się zbierać. - To wszystko na dzisiaj. Dziękuję państwu. Życzę miłego pobytu w Nowym Orleanie. - Zaczęła zbierać karty. Nagle ktoś przytrzymał ją za rękę. - Jeszcze jedna kolejka. Nie zdążyłem spróbować szczęścia. Chłopak mógł mieć osiemnaście lub dziewiętnaście lat. Pod jego spłowiałymi dżinsami i podkoszulkiem z napisem "Grateful Dead" kryły się twarde muskuły bez odrobiny tłuszczu. Jego rozwichrzona, jasna czupryna wyglądała jak złocisty obłoczek, okalający wąską, kanciastą twarz. Głębokie i ciemno-brązowe oczy utkwione były w Roxanne. Przypominał jej Lukea - nie ze względu na podobieństwo, ale dlatego, że wyczuwało się w nim pewną dzikość, a nawet podłość. Jego akcent zdradzał, że chłopak nie pochodzi z Nowego Orleanu, ale nie mówił o nim niczego więcej. - Za późno - powiedziała. Nie zwolnił chwytu. Kiedy uśmiechnął się, ukazując idealnie białe i równe zęby, poczuła nagły dreszcz. - Jeden raz. Obserwowałem cię. Nie potrafiła puścić mimo uszu tak wyraźnego wyzwania. Instynkt ostrzegał ją, ale duma była silniejsza. - Zakład wynosi pięć dolarów. Kiwnął głową i rzucił na stół wymięty banknot. Roxanne położyła na stoliku dwie czerwienne damy i jedną czarną. - Obserwuj czarną damę - zaczęła, odwracając karty. W mgnieniu oka podjęła decyzję: nie schowa karty. Podejmie wyzwanie. Zaczęła przesuwać karty, coraz szybciej i szybciej, nie spuszczając oka z nieznajomego. Znał już tę grę. Czujnym okiem profesjonalisty rozpoznała w nim kolegę po fachu. Roxanne postawiła swój honor przeciw pięciu dolarom. Chociaż nie spojrzała ani razu na karty, dokładnie wiedziała, gdzie jest czarna dama. - Gdzie ona jest? Bez wahania wskazał na kartę po lewej stronie. Zanim zdołała ją odwrócić, złapał ją za nadgarstek. - Sam to zrobię. Karta okazała się damą kier. - Zdaje się, że moja ręka jest szybsza niż twoje oko. Wciąż więżąc jej dłoń, odwrócił pozostałe karty. Zamrugał z niedowierzaniem, kiedy okazało się, że czarna dama znajduje się dokładnie tam, gdzie była na początku. W samym środku. - Chyba tak - mruknął. Przyglądał się jej zwężonymi oczami, gdy chowała jego piątaka do trzymanej pod stolikiem torby. - Życzę szczęścia następnym razem. - Złożyła stolik i wzięła go pod pachę. Ruszyła w stronę klubu "Magie Door", ale chłopak nie dawał za wygraną. - Hej, ty-Jak ci na imię? Spojrzała na niego. - Roxanne. Bo co? - Tak tylko pytam. Ja jestem Sam. Sam Wyatt. Dobra jesteś. Naprawdę. - Wiem. Roześmiał się, ale jego umysł pracował intensywnie. Jeśli uda mu się odciągnąć ją w jakieś mniej tłoczne miejsce, odbierze swojego piątaka. A także resztę tego, co dziś zarobiła. - Fajnie ich zrobiłaś. Ile masz lat, dwanaście, trzynaście? - Bo co? - No coś ty, to był komplement, kochanie. Uśmiechnęła się do niego leciutko. Nie wiedział, czy była to zasługa komplementu, czy tego, że chłopak w jego wieku powiedział do niej "kochanie". W każdym razie - zadziałało. - Parę miesięcy temu byłem w Nowym Jorku. Widziałem tam jednego faceta. Pracował tak jak ty, na ulicy. Od dawna jesteś na gigancie? - Nie uciekłam z domu. - Myśl, że ktoś mógłby wziąć ją za oszustkę, oburzyła Roxanne. - Zajmuję się magią. Występ przed tym tłumem to była taka próba. - Uśmiechnęła się do siebie. - Płatna próba. - Magia... - Sam zauważył, że tłum na chodniku zaczyna się przerzedzać. Nie było tu nikogo, kto mógłby go dogonić, kiedy wyrwie smarkatej torbę i ucieknie. - Pokażesz mi jakąś sztuczkę? - Położył dłoń na jej ramieniu, przygotowując się do przewrócenia jej na ziemię. - Roxanne! - Luke przeskoczył w kilku susach ulicę i stanął przed dziewczynką. - Co ty tu robisz, do diabła? Masz być na próbie. - Idę przecież - warknęła. Że też musiał się przyplątać akurat teraz, kiedy ona próbuje swoich sił we flirtowaniu. - Zresztą ty też się spóźniłeś. - To co innego - dopiero teraz zauważył stolik i torbę. Wiedział, do czego były jej potrzebne, ale nie miał czasu zrobić jej awantury, bo jego wzrok padł na Sama. Nastroszył się. - A to kto? - Mój przyjaciel - odpowiedziała błyskawicznie Roxanne. - Sam, to jest Luke. Sam błysnął przyjemnym uśmiechem. - Jak leci? - Nieźle. Nie jesteś stąd? - Jestem tu od paru dni. Podróżuję. - Jasne - Luke poczuł, że go nie lubi. Chciwe spojrzenie w oczach Sama dziwnie kłóciło się z jego szczerym uśmiechem. -Jesteśmy spóźnieni, Roxy. Idziemy. - Zaraz - skoro Luke traktuje ją jak dziecko, pokaże mu, że jest niezależna i dorosła. - Może chciałbyś pójść z nami, Sam. Zobaczysz próbę. To niedaleko, w klubie. Nie wyglądało na to, że uda się położyć rękę na jej torbie, ale Sam nie zwykł poddawać się tak łatwo. - Byłoby mi miło. Ale czy na pewno mogę? - Oczywiście. Wzięła go za rękę i zaprowadziła do ojca. Sam wiedział, jak robić dobre wrażenie. Jego dobre maniery, uprzejmość i wyrafinowane poczucie humoru były elementem gry -jak znaczone karty w rękach szulera. Siedział na widowni, bił brawo, okazywał zaskoczenie i śmiał się dokładnie w tych miejscach, w których należało to robić. A kiedy Lily zaprosiła go na obiad, podziękował jej z pewną dozą wstydliwej wdzięczności. Uznał, że LeClerc jest stary i głupi, a Mouse ociężały i tępy. Posługując się swoimi sposobami, wywarł na obu bardzo dobre wrażenie. Później zniknął na dzień, żeby nie wydawać się zbyt nachalnym. Kiedy znów pojawił się w klubie, przywitano go ciepło. Kupując sobie napój ustawił się tak, żeby Lily zobaczyła, jak długo i starannie przelicza drobniaki. - Max - pociągnęła go za rękaw, kiedy wycofali się za kulisy, zostawiając na scenie Lukea z jego solowym popisem - ten chłopiec ma kłopoty. - Luke? - Nie, Sam. - To już nie chłopiec, Lily. To prawie mężczyzna. - Jest tylko trochę starszy od Lukea - przypomniała mu. Wyjrzała zza kulis i odnalazła wzrokiem Sama, wciąż sączącego powoli swoją colę. - Myślę, że nie ma pieniędzy ani domu. - Nie wygląda na kogoś, kto szuka pracy. - Max wiedział, że zachowuje się niesympatycznie, ale nie rozumiał, dlaczego miałby lekkomyślnie podawać komuś pomocną dłoń. - Kochanie, wiesz, jak trudno jest znaleźć pracę. Czy nie mógłbyś mu pomóc? - Może. Daj mi dzień lub dwa. Dzień lub dwa to było wszystko, czego potrzebował Sam. Aby uwiarygodnić rolę, którą odgrywał, przespał jedną noc na podwórku Nouvelleów. Chciał, by odkryto go tam rano. Leżał z przymkniętymi oczami, całkowicie przytomny i przyglądał się spod rzęs kuchennemu oknu. Gdy pojawiła się w nim Roxanne, jęknął i przeciągnął się. Zamrugał powiekami, kiedy dobiegł go stłumiony okrzyk. - Co ty tu robisz? - Nic. - Odrzucił wytarty koc i powoli dźwignął się na nogi. - Zupełnie nic. Podeszła do niego. - Spałeś tu? Oblizał wargi. - Słuchaj, nic się nie stało. Nie mów nikomu. - Nie masz gdzie spać? - Już nie - wzruszył ramionami, usiłując sprawić wrażenie kogoś, kto stracił już wszelką nadzieję, ale nadrabia miną. - Wszystko w porządku, coś wymyślę. Po prostu nie chciałem zostać przez całą noc na ulicy. Po co miałbym zawracać wam głowę. Miała serce równie wrażliwe jak jej ojciec. - Chodź - wyciągnęła do niego rękę - LeClerc robi śniadanie. - Nie chcę jałmużny. Rozumiała jego urażoną godność, więc nie obraziła się. - Tatuś da ci pracę. Poproszę go o to. - Mogłabyś? - Ujął ją za rękę. - Rany, byłbym ci strasznie wdzięczny, Rox. Naprawdę, strasznie wdzięczny. Rozdział 9 . Max nie potrafił niczego odmówić swojej małej Roxanne. Tylko ze względu na nią zatrudnił Sama Wyatta, mimo dziwnej niechęci, jaką czuł do niego. A Sam uznał, że zajmowanie się rekwizytami leży poniżej jego godności i możliwości. Ale chłopak miał również instynkt, a ten mówił mu, że przyłączenie się do trupy Nouvellea otwiera przed nim olśniewające perspektywy. I mimo że nie znosił ich wszystkich (myślą, że mogą go przygarnąć jak bezpańskiego kundla), potrafił być bardzo cierpliwy. Posłusznie wnosił i wynosił rekwizyty, czyścił skrzynie i oliwił zawiasy. Któregoś dnia odpłaci staremu za to, że obarczył go taką poniżającą robotą. Wobec Roxanne i Lily był uprzedzająco grzeczny. Już dawno temu doszedł do wniosku, że prawdziwa władza leży w rękach kobiet. Nie pozwolił sobie na zatargi z Lukeem. Nie sądził, żeby warto było występować otwarcie przeciw komuś, kogo Max uważał za syna. Co nie znaczy, że zapomniał o nienawiści, jaką poczuł do niego od pierwszego wejrzenia. A Luke odwzajemniał to uczucie, choć nie potrafił wytłumaczyć, skąd bierze się jego odraza. Jeden pozwalał swoim uczuciom burzyć się pod powierzchnią, drugi chował je głęboko, niczym bezcenny skarb. I czekał, aż nadejdzie dzień zapłaty. A na razie był zadowolony, że znalazł sobie punkt oparcia, zwłaszcza że trupa zamierzała pojechać na tydzień do Los Angeles. Max również cieszył się z nadchodzącej podróży. Czekały go występy na najsławniejszych scenach i udział w przyjęciu u Brenta Taylora, gwiazdora zajmującego się po amatorsku magią. Będzie to także okazja do pokazania rodzinie hollywoodzkiego blichtru. Poza tym zamierzał uszczknąć nieco z tego blichtru. Beverly Hills ze swymi willami, pełnymi skarbów, zapowiadało obfity połów. Namierzył już dwa domy i miał wybrać jeden z nich, kiedy zjawi się na miejscu. W Beverly Hills Hotel zajęli kilka pokoi. Max zauważył, że Luke zabawia magicznymi sztuczkami pokojówkę i boya. "Chłopak jest już prawdziwym fachowcem" - pomyślał. W "Maximie" zamówił obiad dla całej trupy, włączając w to maszynistów i bileterki. Później wysłał Lily i Roxanne na zakupy. - Dobrze - Max zapalił poobiednie cygaro. - Mouse i ja mamy jeszcze coś do zrobienia, ale wy macie wolne. Możecie zwiedzać miasto, bawić się, robić to, co tylko się wam spodoba. Jutro o dziewiątej rano chcę was widzieć wyspanych i gotowych do pracy. Kiedy trupa opuszczała salę, Luke przesiadł się bliżej Maxa. - Musimy porozmawiać. - Oczywiście. - Max uniósł brew, widząc na twarzy Lukea zdenerwowanie i determinację. -Jakiś problem? - Nie sądzę, że to może być problem. - Wziął głęboki oddech i zdecydował się mówić wprost: - Chcę iść z wami. - Potrząsnął głową, zanim Max zdołał się odezwać. Przygotowywał się do tej rozmowy od kilku dni. - Wiem, jak to się robi. Ty i Mouse macie na oku kilka domów. Wiecie, co się w nich znajduje. Macie kopie list ubezpieczonych dzieł sztuki, plany domów, informacje o systemach alarmowych i zwyczajach domowników. Teraz sami obejrzycie te domy i zdecydujecie, gdzie i kiedy uderzycie. Max musnął wąsy palcami. Nie potrafił powiedzieć, czy to, co czuje, jest irytacją, czy podziwem. - Śledziłeś nas. - Miałem cztery lata, by zorientować się w waszych zwyczajach, zanim zdecydowałem się z wami porozmawiać. Max strzepnął popiół z cygara. - Moje dziecko... - Nie jestem już dzieckiem - oczy Lukea błysnęły, kiedy pochylił się ku magikowi. - Albo mi ufasz, albo nie. Muszę wiedzieć. Max zaciągnął się dymem czekając, aż kelner pozbiera nakrycia ze stołu. - Tu nie chodzi o zaufanie, Luke. - Nie powiesz mi, że chcesz mnie uchronić od występnego życia. Usta Maxa zacisnęły się. - Ależ skąd. Nie jestem hipokrytą i jak każdy ojciec mam samolubną nadzieję, że pójdziesz w moje ślady. Ale... Luke chwycił go za rękę. - Ale? - Wciąż jesteś za młody. Nie wiem, czy jesteś gotowy. Prawdziwy złodziej musi mieć doświadczenie. - Musi mieć jaja - wypalił Luke, co serdecznie rozbawiło Maxa. - Naturalnie. Ale poza tym konieczna jest wprawa, finezja, opanowanie, dojrzałość. Może za parę lat, ale teraz... - Która godzina? Max spojrzał na niego zdezorientowany, a potem zerknął na zegarek. A raczej tam, gdzie do niedawna był jego zegarek. - Zawsze mówiłem, że masz dobrą rękę - mruknął. - Nie masz zegarka? - Luke obrócił swój nadgarstek. Promień słońca odbił się od złotego rolexa Maxa. - Dochodzi trzecia. Lepiej zapłać i chodźmy. Skinął na kelnera. Max sięgnął w roztargnieniu do kieszeni, ale portfela w niej nie było. - Problemy finansowe? - uśmiechnął się Luke i wyjął z kieszeni portfel Maxa. - Tym razem ja płacę. Ostatnio się wzbogaciłem. "Strzał w dziesiątkę" - pomyślał Max i uśmiechnął się do Mousea. - Może i ty weźmiesz wychodne? Luke może mnie podwieźć. - Jasne, Max. Pójdę obejrzeć ten chodnik z odciskami stóp gwiazd. - Baw się dobrze. - Max wyciągnął rękę po swój portfel. - Gotów? - Jestem gotów od lat. Beverly Hills spodobało się Lukeowi, choć nie tak bardzo, jak Nowy Orlean, pełen ulicznych zabaw i dekadenckiego uroku, jedyne miasto, które uznawał za swoje miejsce na ziemi. Ale szerokie, obsadzone palmami aleje i rezydencje, usadowione na szczytach zamglonych wzgórz, wyglądały jak żywcem wyjęte z filmu. Pewnie dlatego tyle gwiazd wybrało to miejsce, by w nim zamieszkać. Luke prowadził samochód; minął ich policyjny patrol. W Beverly Hills nie widywało się odrapanych i zakurzonych radiowozów. Wszystkie były lśniące i czyściutkie. Większość rezydencji kryła się za wysokimi ogrodzeniami i żywopłotami. Dwa razy zauważyli autobus z wycieczką, która chciała nasycić się widokiem domostw gigantów filmu. Luke nie mógł się nadziwić, jak można płacić za oglądanie ogrodzeń i wyglądających zza nich czubków drzew. - Dlaczego chcesz kraść? - zagadnął Max, otwierając teczkę. - Bo lubię - rzucił Luke bez namysłu - i jestem w tym dobry. - Hmm - Max nie mógł nie przyznać, że spędzenie życia na czymś, co sprawia przyjemność i co umie się dobrze robić, nie jest złym pomysłem. - Ten boy, któremu pokazywałeś sztuczki, miał zegarek i portfel. Zabrałeś mu je? - Nie - Luke spojrzał na niego, zaskoczony - po co miałbym to robić? - Ważniejsza jest odpowiedź na pytanie, dlaczego nie powinieneś tego robić. - Max rozluźnił krawat, zdjął go i schował do teczki. - Bo to żadna frajda, kiedy jest łatwo. Poza tym on był zwykłym facetem, zarabiającym na życie. - Można by powiedzieć, że złodziej to także facet, który zarabia na życie. - Gdybym tak myślał, wolałbym obrabiać sklepy. - Ach, tak? - To pospolite. - Luke - westchnął Max, wkładając białą koszulę do teczki -jestem z ciebie dumny. - To tak, jak z magią - powiedział Luke po chwili. - Trzeba wszystko robić najlepiej, jak to możliwe. Jeśli chce się kogoś oszukać, trzeba mieć do tego zdolności. Tak? - Dokładnie tak. - Max zapiął guziki poliestrowej koszuli w jaskrawą pomarańczowo-zieloną kratę. - Co ty robisz? - Przywdziewam stosowny kostium - Max wcisnął sobie na głowę czapkę baseballową. Przebrania dopełniły ciemne okulary. - Mam nadzieję, że wyglądam jak turysta. Luke zatrzymał się na światłach i przyjrzał się Maxowi uważnie. - Wyglądasz jak idiota. - No właśnie. Zatrzymaj się za tym autobusem z wycieczką. Luke posłusznie wykonał polecenie. Gdy Max podał mu czapkę z nadrukiem, spojrzał na nią z odrazą. - Pittsburgh? Wiesz, że nie jestem fanem ligi narodowej. - Cicho. - Max zawiesił sobie na szyi lornetkę i aparat fotograficzny. - Hej, to dom Elsy Langtree! - zawołał z ciężkim, nosowym akcentem i wysiadł z samochodu. Gwizdnął z podziwem, dołączając do grupki turystów, którzy właśnie wchodzili przez żelazną bramę rezydencji. - Cholera, ta Elsa Langtree to dopiero coś, no nie? Luke chwycił w lot jego intencje. - Kurde, tato, przecież ona jest stara. - W każdej chwili może przejść na emeryturę u mnie w chałupie. To wywołało falę chichotów wśród turystów. Max wycofał się za autobus i wspiął się zwinnie na jego dach. Uczestnicy wycieczki nie zwracali na niego uwagi; słuchali przewodnika i pstrykali zdjęcia. Max sięgnął po swój aparat, wyposażony w teleobiektyw i zaczął fotografować otoczenie: mur dookoła posiadłości, dwupiętrowy dom w stylu kolonialnym, przybudówki. - Hej, koleś - kierowca autobusu spojrzał na niego ponuro -złaź stamtąd, dobra? Jezu, że też zawsze znajdzie się jeden taki. Podczas gdy kierowca pomstował, Max zszedł na dół. Uśmiechał się, zmieszany i zawstydzony. - Jestem jej fanem od dwudziestu lat. Nawet nazwałem papugę jej imieniem. - Pewnie by się ucieszyła. Max opierał się, ale w końcu pozwolił Lukeowi wepchnąć się do samochodu. - Poczekaj, niech tylko opowiem o tym chłopakom. Jak tylko znajdziemy się znów w Omaha... - Masz wszystko? - zapytał Luke, gdy znaleźli się sami w samochodzie. - Chyba tak. Teraz pójdziemy do rezydencji Lawrence Trenta. Ma olśniewającą kolekcję dziewiętnastowiecznych tabakierek. - A co ma Elsa? - Oprócz niezaprzeczalnej urody? - Max włączył radio i odszukał jakiś utwór Chopina. - Szmaragdy, mój drogi. Ta dama lubuje się w szmaragdach. Podkreślają kolor jej oczu. Max również lubował się w szmaragdach. Kiedy LeClerc wywołał zdjęcia z wycieczki do rezydencji gwiazd, stało się jasne, że dom Elsy to łatwy łup. To wystarczyło. Max zdecydował się na wyprawę po klejnoty. - Obcasy ? Roxanne stała dumnie za kulisami, chwiejąc się lekko na trzycentymetrowych obcasikach. - Mam już dwanaście lat - poinformowała ojca. - Zdawało mi się, że od tego wiekopomnego momentu dzieli nas jeszcze kilka miesięcy. - No to prawie dwanaście. Poza tym te buty pasują mi do kostiumu. No i dodatkowe centymetry sprawią, że będę lepiej wyglądać na scenie. - (Jeśli jej biust nie zamierza zacząć rosnąć, niech przynajmniej wzrost się na coś przyda). - Dobrze jest zabłysnąć w Los Angeles, prawda? - uśmiechnęła się zwycięsko. - Oczywiście. - Mieli już tylko trzydzieści sekund do wyjścia. - Chyba nie przyniosłaś ze sobą zapasowej pary butów, co? Roześmiała się i pocałowała go w policzek. - Zetrzemy ich na pył. Być może sprawiło to oświetlenie, ale kiedy kurtyna szła w górę, przez chwilę wydawało mu się, że Roxanne jest kobietą, smukłą, piękną i pewną siebie, o oczach błyszczących niedostępną mężczyznom tajemnicą. A potem znowu stała się dzieckiem w zbyt eleganckich na jej wiek butach. Dziewczynką, czarującą widownię numerem z szarfami. Kiedy jedwabne wstęgi opadły jej do stóp, zwróciła się ku ojcu. Przy dźwiękach "Dla Elizy" Max zaczął przesuwać powoli dłońmi nad twarzą swojej córki. Jej głowa opadła, oczy zamknęły się. Max wziął do ręki dwie szczotki o srebrzystym, połyskliwym włosiu - w przedstawieniu piękno liczyło się dla niego na równi z akcją. Kij pierwszej został umieszczony pod łopatkami dziewczynki. Max postąpił parę kroków i wyciągnął rękę w kierunku Roxanne. Jakby nagle straciła wagę, zaczęła powoli unosić się w powietrze. Jej ciało zawisło równolegle do sceny, wyprężone i sztywne. Drugim kijem Max przesunął nad zawieszoną w powietrzu figurką i pod nią. Piękny, niemal żyjący własnym życiem gąszcz rudych włosów Roxanne spływał ku deskom sceny. Kiedy magik wyciągnął spod jej pleców kij i podał obie szczotki czekającej obok Lily, na widowni rozległy się spontaniczne oklaski. Roxanne zaczęła obracać się w takt płynnej melodii. Światło reflektora zmieniło kolor na złoty, kiedy ciało dziewczynki obracało się, wirowało, a w końcu zawisło w pionie pół metra nad sceną. Max ściągnął Roxy z powrotem na ziemię, centymetr po centymetrze, aż dotknęła stopami desek. Wtedy ją obudził. Roxanne otworzyła oczy. Rozpętała się burza oklasków - najsłodszych dźwięków na świecie. - Mówiłam ci, tatusiu - szepnęła. - Tak, kochanie. Sam obserwował ich zza kulis. "Wszystko to bujda" - pomyślał. Najbardziej wkurzało go to, że nikt nie raczył mu wyjaśnić, jak to się robi. Za to również zapłacą, kiedy przyjdzie co do czego. On również mógłby robić takie sztuczki, gdyby tylko zechciał. Nic wielkiego. To, co go zachwycało, to świadomość, że ludzie płacą za to, że się ich oszukuje. "I to należy wykorzystać" - zawyrokował. Teraz na scenie pojawił się Luke. Sam zapalił papierosa i zaczął przyglądać się jego występowi. "Zawracanie dupy - pomyślał. - Ten gnojek uważa, że jest nie wiadomo kim, kiedy tak stoi i zaskarbia sobie uznanie i podziw". Nadejdzie chwila, kiedy to Sam znajdzie się w centrum uwagi. Kiedy ludzie cię znają, masz władzę. A władza interesowała Sama najbardziej ze wszystkiego na świecie. - Panie Nouvelle - w chwili, gdy przedstawienie dobiegło końca, Brent Taylor, aktor o słodkim jak miód barytonie, wpadł do garderoby Maxa - nigdy, nigdy nie widziałem nic lepszego. - Pan mnie zawstydza, panie Taylor. - Brent. - A więc Brent. Ja mam na imię Max. Trochę tu ciasno, ale będę zaszczycony, jeśli zechcesz napić się ze mną brandy. - Z przyjemnością. Lewitacja była nadzwyczaj efektowna. Mam nadzieję, że na przyjęciu będziemy mieli więcej czasu, by porozmawiać o magii. - Zawsze chętnie rozmawiam o magii - wręczył mu kieliszek. - A może porozmawialibyśmy też o magii na małym ekranie? W telewizji? Max uśmiechnął się grzecznie. - Tak... Obawiam się, że nie mam w tej materii nic do powiedzenia. To moje dzieci są ekspertami. - One również są zawodowcami. Myślę, że oboje chcieliby zobaczyć się w telewizji. Max wskazał Taylorowi miejsce na małej kozetce. Sam usiadł przy toaletce. - Magia traci swój czar, gdy się ją filmuje. - Może czasem. Ale z twoim wyczuciem tego, co dobrze wygląda na scenie... Będę szczery, Max. Zaproponowano mi nakręcenie serii programów o artystach estrady. Chciałbym w jednym z nich przedstawić ciebie. - Max - w drzwiach garderoby stanął Luke - przepraszam. Czeka na ciebie dziennikarz z "LA Times". - Zaraz z nim porozmawiam. Brent Taylor, Luke Callahan. - Miło mi - Taylor wstał, by uścisnąć rękę chłopca. - Ma pan wielki talent, co mnie nie dziwi, skoro uczy pana taki mistrz. - Dziękuję. Podobają mi się pańskie filmy. - Luke spojrzał na Maxa. - Powiem mu, żeby poczekał w barze. - Dobrze. - Nadzwyczaj przystojny chłopak - zauważył Taylor, gdy za Lukeem zamknęły się drzwi. - Jeśli nie zdecyduje się pójść w twoje ślady, jutro mogę mieć dla niego sześć kontraktów na role. Max uśmiechnął się, uważnie oglądając swoje paznokcie. - Sądzę, że on już się zdecydował. A co do twojej propozycji... Luke nie mógł się doczekać. Nie miał czasu porozmawiać z Maxem na osobności po drugim przedstawieniu. Kiedy Nouvelle pojawił się wreszcie w swojej garderobie, Luke rzucił się w jego stronę. - Kiedy to zrobimy? - Zrobimy? - Max usiadł przed lustrem i zaczął zmywać sceniczny makijaż. - Co? - Kiedy nagrywamy dla telewizji? - Niemal podskakiwał z emocji. - W tym serialu Taylora. Zrobimy to tutaj, w Los Angeles? - Nie. - Moglibyśmy zrobić to u nas. - Prawie widział to wszystko: światła, kamery, sławę. Max odrzucił zużytą chusteczkę. - Nie zrobimy tego, Luke. - Moglibyśmy... Co? Jak to: nie zrobimy? - Po prostu - Max zaczął rozpinać smoking - odwołałem to. - Ale dlaczego? Wjeden wieczór dotarlibyśmy do milionów widzów. - Magia traci swój wpływ, kiedy sieją filmuje. - Nie musi. Moglibyśmy zrobić to w studiu, z publicznością. W telewizji robi się takie rzeczy na żywo. - Jesteśmy zbyt zajęci. - Max umieścił spinki do kołnierzyka w złotej szkatułce. Kiedy uniósł jej wieczko, rozległa się melodia z "Jeziora łabędziego". - Bzdura. - Luke zamilkł nagle, uświadomiwszy sobie, że Max ani razu nie spojrzał mu w oczy. - Nie robisz tego ze względu na mnie? Max niezwykle starannie zamknął szkatułkę. - To zupełny absurd. - Wcale nie. Nie chcesz, żeby ktoś mnie zobaczył. To dlatego nie chciałeś wystąpić w programie Carsona w zeszłym roku. Nie chcesz pokazywać mnie w telewizji, bo ten sukinsyn mógłby mnie zobaczyć i narobić mi kłopotów. Więc odmawiasz udziału w programach, które mogłyby wynieść cię na szczyt. Max zdjął koszulę i zawiesił ją starannie na wieszaku. - Tak zdecydowałem, Luke. Ze względu na różne okoliczności. - Ze względu na mnie - mruknął Luke. Czuł bolesny ucisk w piersi. - To nie w porządku. - Ja uważam, że w porządku. - Max wyciągnął rękę, by klepnąć go po ramieniu, ale po raz pierwszy od wielu lat Luke szarpnął się, unikając jego dotknięcia. - Nie ma sensu patrzeć na to w taki sposób. - A w jaki niby mam patrzeć? - Luke miał ochotę rzucić czymś, stłuc coś, ale zmusił się do spokoju. - To przeze mnie. - Nie ma w tym twojej winy. Może jesteś jeszcze za młody, by to zrozumieć, i zbyt niecierpliwy. Za dwa lata skończysz osiemnaście lat. Jeśli wtedy uznam, że warto przyjąć czyjąś ofertę, zrobię to. - Nie chcę, żebyś czekał. Nie z mojego powodu. -W oczach Lukea pojawiła się wściekłość. -Jeśli coś się stanie, dam sobie radę. Nie jestem dzieckiem. A poza tym ona na pewno nie żyje. Mam nadzieję, że tak jest. - Przestań! - głos Maxa był ostry jak nóż. - Cokolwiek zrobiła czy też nie zrobiła, jest twoją matką. Dała ci życie. Nie życz jej śmierci, Luke. To i tak spotka nas wszystkich. - Mam ją kochać? - Uczucia są twoją prywatną sprawą. Tak jak wyłącznie moją sprawą są moje decyzje. - Max potarł twarz, nagle zmęczony. Wiedział, że kiedyś będzie musiał to powiedzieć i teraz właśnie nadeszła ta chwila. - Ona żyje, Luke. Ciałem chłopca targnął wstrząs. - Skąd wiesz? - Czy myślisz, że zawierzyłbym twoje bezpieczeństwo przypadkowi? - Max zdarł z wieszaka czystą koszulę, wściekły, że musi się tłumaczyć. - Wiem o niej wszystko. Gdzie jest, co robi, w jakim jest stanie. Gdyby tylko przyszło jej do głowy odszukać cię, ukryłbym cię tak, że sam diabeł by cię nie znalazł. Gniew uszedł z chłopca jak powietrze z przekłutego balonu. - Nie wiem, co powiedzieć. - Nie ma tu nic do powiedzenia. Zrobiłem to, co zrobiłem, i nadal będę tak postępować, bo cię kocham. Jeśli mogę prosić cię o coś w zamian, proszę cię o cierpliwość. Jeszcze tylko dwa lata. Luke utkwił wzrok w toaletce. - Nigdy ci się nie zdołam odwdzięczyć. - Obraziłbyś mnie, gdybyś usiłował to zrobić. - Ty i Lily... - Luke podniósł słoiczek z kremem, obejrzał go i położył z powrotem. Pewnych uczuć nie sposób wyrazić słowami. - Zrobiłbym dla was wszystko. - Więc przestań wreszcie o tym mówić. Idź się przebrać. Ja mam jeszcze coś do zrobienia. Luke spojrzał na niego bystro. Max zastanowił się, jak to możliwe, że w tak krótkim czasie chłopiec może przedzierzgnąć się w dorosłego mężczyznę. Bo to mężczyzna patrzył teraz na niego; jego ramiona były szerokie i proste, a oczy - chociaż przestały już płonąć gniewem - ciemne i skupione. - Idziesz dziś do domu Langtree. Chcę iść z tobą. Max westchnął i usiadł, żeby zdjąć lakierki. - Wszystko dziś komplikujesz. Wziąłem cię na rozpoznanie, ale jest wielka różnica między robieniem zdjęć obiektowi a napadaniem na niego. - Idę z tobą, Max. - Luke podszedł do niego tak blisko, że magik musiał odchylić głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. - Ciągle mówisz o możliwości wyboru. Nie sądzisz, że przyszła pora, żebym zaczął decydować o sobie? Max milczał długo, zanim znów się odezwał. - Wyruszamy za godzinę. Włóż ciemne ubranie. Max dziękował opatrzności, że Elsa Langtree nie przepada za tymi małymi, jazgotliwymi pieskami, których posiadanie wiele aktorek uważa za szykowne. Wolała raczej kolekcjonować mężczyzn - w miarę upływu lat coraz młodszych i silniejszych. Aktualnie przygotowywała się do ósmego małżeństwa. Jej przyszłym oblubieńcem miał się stać dwudziestoośmioletni instruktor kulturystyki. Elsa dobiegała pięćdziesiątki. Chociaż w doborze mężczyzn wykazywała raczej brak wyrafinowania, w innych sprawach jej gustowi nie można było niczego zarzucić. Max zwrócił na to uwagę Lukeowi, podczas gdy wspinali się na mur, okalający posiadłość gwiazdy. Mur wznosił się na wysokość dwu i pół metra. - Bogacze często tracą umiar - powiedział półgłosem Max, przemierzając starannie przystrzyżony trawnik - ale, jak widzisz, ten dom, który Elsa kazała zbudować dziesięć lat temu, jest po prostu śliczny. Oczywiście, wynajęła dekoratorów wnętrz, Baxtera i Fitcha, niezłych fachowców, ale to ona oglądała i aprobowała każdy detal. - Skąd wiesz? - Kiedy zamierzasz się włamać do czyjejś rezydencji, musisz znać zwyczaje jej mieszkańców równie dobrze jak rozkład samego domu. - Zatrzymał się na chwilę przy kępie drzew. - Proszę, spójrz. Doskonały przykład stylu kolonialnego. Bardzo tradycyjna forma, płynna i kobieca. Doskonale pasuje do Elsy. - Duży - zauważył Luke. - Oczywiście. Ale nie ostentacyjnie. Kiedy wejdziemy, nie odzywaj się, chyba że to będzie absolutnie konieczne. Przez cały czas trzymaj się blisko mnie i rób to, co ci każę, bez chwili wahania. Luke skinął głową. Niecierpliwość nie pozwalała mu ustać w miejscu. - Jestem gotowy. Max odnalazł system alarmowy, ukryty w doniczkach z kwiatami na patio. Postępując według wskazówek Mousea, wyszukał właściwe druciki i przeciął je. Luke czekał, walcząc ze zniecierpliwieniem, a kiedy Max skończył, razem ruszyli do drzwi. - Szkło grawerowane, zaprojektowane i wykonane przez artystów z New Hampshire - szepnął Max. - Zniszczyć je byłoby zbrodnią. Schował diament, wyjął komplet wytrychów i zaczął pracować nad zamkami. Trwało to dosyć długo. Luke słyszał każdy dźwięk, rozlegający się w nocnej ciszy: słaby pomruk urządzenia filtrującego wodę w basenie, głosy nocnych ptaków, ukrytych w koronach drzew i cichy zgrzyt metalu o metal, kiedy Max kończył pracę nad zamkami. Wreszcie rozległo się westchnienie ulgi: drzwi stanęły otworem. Teraz i Luke miał poczuć to, co dla Maxa od dawna nie stanowiło tajemnicy: to cudowne uczucie, gdy bez przeszkód wchodzi się do zamkniętego domu, tę ekstatyczną radość, której doznaje się wiedząc, że w pokoju obok śpią właściciele, szczęście stąpania w ciemnościach w kierunku czekającej nagrody. Szli w milczeniu, jeden za drugim, przez olbrzymi salon. Delikatna woń kwiatów, ulotne wspomnienie perfum... Max skierował się w stronę kuchni, a potem drzwi, prowadzących do piwnicy. - Dlaczego... - zaczął Luke. Max potrząsnął głową, nakazując mu milczenie i ruszył w dół po schodach. Ściany pokoju, w którym się znaleźli, były wyłożone ciemnym drewnem. Na jego środku stał stół bilardowy. Otaczały go przyrządy do ćwiczeń kulturystycznych. Jedną ścianę zajmował barek z dębowego drewna. - Sala gier - szepnął Max - żeby jej mężczyznom niczego nie brakowało. - Trzyma tu biżuterię? - Skąd - Max zachichotał na samą myśl o tym - ale tu ma wyłącznik prądu. Sejf jest zaopatrzony w mechanizm samowyzwalający. Dość skomplikowany i niełatwy do sforsowania. Ale jeśli wyłączy się prąd... - ...to sejf się otworzy. - Bingo. - Max otworzył drzwi sąsiedniego pokoju. - Czy to nie sprytne? A wszystko kryje się za drzwiami z napisem "Biblioteka". - Max odnalazł wyłącznik i nacisnął go. - To powinno załatwić sprawę. - Odwrócił się do chłopca z uśmiechem. - Czy to nie dziwne, że ludzie tak często ukrywają sejfy między książkami? - Aha. - Ręce Lukea, obleczone w rękawiczki, były całkiem mokre. - Jak się czujesz? - Jak za pierwszym razem z Annabelle - palnął bez namysłu i poczerwieniał. Max przycisnął dłoń do piersi, ale i tak nie zdołał opanować śmiechu. - Ach, tak - wykrztusił po chwili. - Bardzo trafne porównanie. - Odwrócił się i ruszył po schodach. W bibliotece znaleźli sejf, ukryty za wspaniałym obrazem OKeefea. Teraz otwarcie go było równie łatwe, jak rozbicie skarbonki. Max cofnął się o krok i gestem przywołał Lukea. "Jaki ojciec, taki syn" - pomyślał z dumą, kiedy Luke wyjmował z sejfu kasetki z biżuterią. Cienki promień latarki budził kamienie do życia, wydobywając z nich kolor i blask. Były piękne. To wszystko, o czym myślał Luke, patrząc na iskrzące się klejnoty, kunsztownie osadzone w złotych i platynowych oprawach. To, że nie przyszło mu do głowy przeliczać ich wartości na żywą gotówkę, zapewne sprawiłoby Maxowi nadzwyczajną przyjemność. - Chwileczkę - szepnął Max prosto do ucha Lukea - nie wszystko złoto, co się świeci. - Wyjął lupę i uniósł klejnoty do światła. - Cudowne - mruknął, oglądając je - po prostu cudowne. Tak jak mówiłem, Elsa ma bardzo wyrafinowany gust. - Zamknął sejf i na powrót zawiesił na nim obraz. - Trochę szkoda zostawiać tu dzieło OKeefea, ale tak będzie sprawiedliwiej, nie sądzisz? Luke stał, trzymając w objęciach szmaragdy, warte tysiące dolarów. Uśmiechał się. Rozdział 10 . Najlepszym sposobem na szybki zysk - uznał Sam po namyśle - było znalezienie najsłabszego ogniwa w łańcuchu rodziny Nouvelleów i wyeksploatowanie go. Przez cały ten krótki czas, odkąd przystał do rodziny Maxa, nie uchylał się od żadnej pracy, zawsze skory do uśmiechów i pochlebstw. Kiedy Lily opowiadała mu o przeszłości Lukea, słuchał jej ze współczującym wyrazem twarzy, po czym zupełnie podbił jej serce, zmyślając na poczekaniu historyjkę o zmarłej matce i ojcu brutalu. Opowieść ta zaskoczyłaby zapewne jego rodziców, mieszkających w skromnym domku w Bloomfield w stanie New Jersey, którzy nigdy w ciągu szesnastu lat, jakie Sam z nimi spędził, nie podnieśli na niego ręki. Nienawidził przedmieścia, na którym przyszło mu żyć, z przyczyn, które skonfundowałyby jego ciężko pracujących rodziców. Pogardzał nimi, ich życiem i skromnymi ambicjami. Od momentu, w którym wkroczył w wiek dojrzewania, zaczął krzywdzić swoich rodziców. Po raz pierwszy ukradł im samochód, kiedy miał czternaście lat. Zamierzał dojechać nim na Manhattan i pewnie by mu się to udało, gdyby zadał sobie trud opłacenia za przejazd autostradą. Został odstawiony do Bloomfield; był wściekły i nie czuł żadnej skruchy. Wtedy zaczął kraść zegarki, biżuterię i kosmetyki wystawione na sprzedaż w domach towarowych. Składał to wszystko porządnie w skórzanej walizce - również ukradzionej - a później sprzedawał za niższą cenę szkolnym kolegom. Dwa razy włamał się do szkoły i zdewastował ją dla samej przyjemności wybijania okien i wyrywania kranów. Był na tyle sprytny, że nie chwalił się swoimi wyczynami, a wobec nauczycieli zachowywał się uprzedzająco grzecznie. Nikomu nie przyszło do głowy, żeby rzucać na niego jakiekolwiek podejrzenia. Natomiast w domu odsłaniał swoje prawdziwe oblicze, regularnie doprowadzając matkę do łez. Rodzice wiedzieli, że ich okrada. Banknoty znikały im z portfeli, ginęła biżuteria i rozmaite drobiazgi. Nie mogli zrozumieć, dlaczego zabiera w taki sposób coś, co i tak należy do niego. Nie mieli pojęcia, że w gruncie rzeczy ich syn nie lubi kraść. Za to ponad wszystko na świecie lubi krzywdzić ludzi. Nie chciał chodzić na spotkania z psychologiem, a kiedy rodzicom udawało się go tam zaciągnąć, zacinał się w milczeniu i nie reagował na pytania. Kiedy skończył szesnaście lat i matka nie pozwoliła mu korzystać ze swojego samochodu, pobił ją, rozcinając wargę i podbijając oko. Później zabrał spokojnie kluczyki, wyszedł z domu i odjechał. Nigdy już nie wrócił. Od tej pory nie myślał o rodzicach. Nie zachował w pamięci żadnych świąt, urodzin czy wycieczek nad morze. Takie rzeczy nie liczyły się dla Sama w ogóle, a zatem nie istniały. Mieszkając razem z rodziną Nouvelleów zyskiwał kieszonkowe, znakomitą kryjówkę i czas na obmyślenie następnych posunięć. A ponieważ Max i jego rodzina dali mu się wykorzystać, pogardzał nimi tak samo, jak parą spokojnych ludzi, którzy dali mu życie. Chociaż nie potrafił zrozumieć dlaczego, Luke był obiektem jego najbardziej zaciekłej nienawiści. Kiedy zauważył, że Roxanne darzy chłopca dziecinnym podziwem, postanowił odciągnąć ją od niego. Uznał ją za najsłabsze ogniwo. Nie żałując czasu, słuchał jej ze zrozumieniem, podziwiał jej umiejętności, prawił jej komplementy. Powoli i cierpliwie doprowadził do tego, że dziewczynka zaczęła darzyć go zaufaniem. W końcu uznał, że osiągnął to, co zamierzał. Teraz przyszła pora wyciągnąć z tego korzyści. Często wychodził na spotkanie wracającej ze szkoły Roxanne i przyprowadzał ją do domu. Zjednał tym sobie zarówno Lily, jak i Maxa. Na dworze panowało przenikliwe zimno i wilgoć. Ludzie spieszyli ulicami, by jak najszybciej znaleźć się w domowych zaciszach. Roxanne szła powoli chodnikiem, kryjąc się przed deszczem pod balkonami kamienic i oglądając sklepowe wystawy. Znała dobrze wielu sprzedawców, którzy darzyli ją sympatią i pozwalali myszkować między towarami. Roxanne z zainteresowaniem oglądała pokazywane jej przedmioty i często zadawała dociekliwe pytania. Sam zobaczył ją już z daleka. W mglistym powietrzu jej płomienne włosy i ciemnoniebieska kurtka wydawały się świecić własnym blaskiem. Przybrał przyjazny uśmiech i podszedł do dziewczynki. - Cześć, Rox. Jak w szkole? - W porządku - odwzajemniła mu uśmiech. Była już na tyle dorosła, że zainteresowanie okazywane jej przez dziewiętnastoletniego mężczyznę sprawiało jej przyjemność. We wciąż rozpaczliwie płaskiej piersi poczuła mocne stukanie serca. Jeden ze sklepów, które Roxanne często odwiedzała, zapchany był rozmaitymi, czasem interesującymi drobiazgami. Jego właścicielka prowadziła wysyłkową sprzedaż towarów, a dorabiała sobie odczytywaniem przyszłości z kart tarota i z ręki. Sam wybrał ten sklep, ponieważ kobieta przeważnie pracowała sama, a Roxanne była u niej częstym gościem. - Nie chcesz postawić sobie kabały? - zagadnął ją żartobliwie. - Może karty ci powiedzą, jak poszedł ci test? - Nigdy nie pytam o takie bzdury. - To może zapytaj je o chłopaka - spojrzał na nią tak, że serce zaczęło jej bić jak oszalałe. Otworzył drzwi sklepu, zanim jeszcze zdążyła się zdecydować. - Może dowiesz się, kiedy wyjdziesz za mąż. Roxanne spojrzała na czubki swych bucików. - Ty nie wierzysz w karty. - Zobaczymy, co ci powiedzą. Może uwierzę. Madame DAmour siedziała za ladą. W jej pociągłej i mocno umalowanej twarzy zwracały uwagę ciemne oczy, płonące pod jednym z jej licznych turbanów. Nosiła je, by przykryć rozpaczliwie rzadkie włosy. Z uszu zwisały jej kolczyki z górskiego kryształu, sięgające niemal do ramion, szyję obejmowało kilka srebrnych łańcuszków, na przegubach dzwoniły bransoletki. Miała sześćdziesiąt parę lat i utrzymywała, że jest Cyganką. Być może mówiła prawdę, ale Roxanne nie przywiązywała wagi do jej pochodzenia. Madame DAmour fascynowała ją swoją osobowością. Kiedy zabrzęczały dzwonki, zawieszone w drzwiach, Madame podniosła wzrok znad kart, ułożonych w celtycki krzyż i uśmiechnęła się. - Spodziewałam się, że moja mała przyjaciółka odwiedzi mnie dzisiaj. Roxanne podeszła bliżej i zajrzała w karty. W sklepie zawsze panował upał, ale jej to nie przeszkadzało. Uwielbiała zapach kadzidła, które zwykła palić Madame, a także mocną woń jej perfum, którymi szafowała z kobiecą rozrzutnością. - Przyszłaś coś kupić - zagadnęła ją Madame - czy tylko popatrzeć? - Ma pani czas, żeby mi powróżyć? - Dla ciebie, moja najmilsza, zawsze mam czas. Co powiesz na gorącą czekoladę? - Spojrzała na Sama i jej uśmiech nieco przygasł. W tym chłopcu było coś, co nie pozwalało go lubić, mimo jego przyjacielskiego uśmiechu i pięknych oczu. - A ty? Też chcesz, żeby ci powróżyć? - Nie, nie - uśmiechnął się z zakłopotaniem - to nie dla mnie. Idź sama, Roxy, i baw się dobrze. Ja muszę jeszcze iść do sklepu. Spotkamy się w domu. - Dobrze - zgodziła się dziewczynka. Madame zebrała karty i wstała. Roxanne ruszyła w stronę kotary, która oddzielała sklep od zaplecza. - Powiedz tatusiowi, że zaraz przyjdę. - Jasne. Cześć. - Ruszył w kierunku drzwi, zatrzymując się na chwilę, kiedy usłyszał szelest opadającej za Madame kotary. Przyjazny uśmiech spełzł z jego twarzy, kiedy otworzył drzwi sklepiku tak, by dzwonki wydały donośny dźwięk, a potem zatrzasnął je, pozostając w środku. Jednym ruchem dopadł lady, pod którą stało malowane pudełko po cygarach, gdzie Madame trzymała utarg. Nie była to duża suma - w takie zimne, wietrzne dni nie przychodziło tu wielu klientów - ale Sam wybrał z kasetki wszystko, co do centa. Wepchnął do kieszeni banknoty i drobniaki i szybko rozejrzał się, czy nie zostawił w sklepie czegoś wartego uwagi. Z przyjemnością stłukłby kilka porcelanowych i szklanych cacek, ale poprzestał na wyładowaniu sobie kieszeni mniejszymi bibelotami. Otworzył okno, uważając, by przeciąg nie poruszył dzwonków, wyśliznął się na zewnątrz i cicho, delikatnie zamknął okno za sobą. W ciągu następnego tygodnia Sam obrobił cztery następne sklepy. Kiedy tego potrzebował, używał Roxanne, wchodząc razem z nią do sklepu i czekając, aż dziewczynka zajmie uwagę sprzedawcy. Brał wszystko, co mieściło się mu w kieszeni, bez względu na to, czy była to cenna porcelana z Limoges czy zwykły tandetny suwenir. Raz udało mu się dopaść szuflady z utargiem, podczas gdy właściciel zabrał Roxanne na zaplecze i tam pokazywał jej porcelanową lalkę, sprowadzoną właśnie z Paryża. Sam nie przywiązywał wagi do wartości swoich łupów. Największą przyjemność sprawiało mu to, że ufająca mu Roxanne stała się jego mimowolną wspólniczką. Kto mógłby podejrzewać ukochaną córeczkę Maximilliana Nouvellea o kradzież? Tak długo, jak Sam pozostawał z nią w zgodzie, mógł kraść, ile tylko się dało. Ale najlepszym momentem tej zimy stało się dla Sama odbicie Lukeowi Annabelle. To było równie łatwe jak jego kradzieże w sklepach. Wystarczyło tylko patrzeć, słuchać i wyciągać odpowiednie wnioski. Jak większość młodych kochanków, Luke i Annabelle sprzeczali się często. Większość ich kłótni wywołana była tym, że Luke poświęcał swojej ukochanej zbyt mało czasu. Annabelle wymagała, by spędzał z nią całe weekendy. Namawiała go, by urywał się z prób i rezygnował z występów, by zabierać ją na zabawę, dyskotekę, wycieczkę. Ale jakkolwiek hormony szalały w jego organizmie, Luke zbyt poważnie traktował swój zawód, by uciekać z przedstawień, nawet dla Annabelle. - Naprawdę nie mogę - Luke westchnął ze zniecierpliwieniem i przełożył słuchawkę do drugiego ucha. - Annabelle, już ci to tłumaczyłem. - Po prostu nie chcesz - w jej głosie słychać było łzy. - Wiesz, że pan Nouvelle by to zrozumiał. - Nie, nie wiem - warknął Luke. Nie prosił Maxa o zrozumienie i nie zamierzał prosić. - W czasie tego weekendu pracuję. Mam zobowiązania. - A więc to znaczy dla ciebie więcej niż ja. - Miała rację, ale Luke nie uważał za rozsądne powiedzieć jej tego wprost. - To po prostu mój obowiązek. - Ale impreza u Lucy to największa zabawa w całym roku. Wszyscy tam będą. Jej tata wynajął zespół... Umrę, jeśli tam nie pójdę. - To idź - zgrzytnął Luke. - Mówiłem ci, że nie chcę, żebyś siedziała przeze mnie w domu. - Jak mam iść na taką imprezę bez chłopaka? - Pociągnęła nosem, a potem włożyła w swoje słowa tyle błagalnej prośby, ile tylko umiała: - Och, kochanie, proszę cię. Czy nie mógłbyś opuścić pierwszego przedstawienia? Przynajmniej wejdziemy razem, potem możesz mnie zostawić. To brzmiało kusząco: niegdyś kusiła go tak przejażdżka na karuzeli. Ale Luke nie zmienił się aż na tyle, by nie potrafić stawić czoła pokusie. - Przepraszam, Annabelle. Nie mogę. - To nie - jej głos był zimny jak lód. - Słuchaj - zaczął i skrzywił się, gdy usłyszał trzask rzuconej słuchawki. -Jezu - mruknął i odłożył swoją. - Kłopoty z kobietami? - Sam wszedł do pokoju z jabłkiem w ręce. Wyglądało to tak, jakby dopiero co przyszedł z kuchni. W rzeczywistości podsłuchał całą rozmowę Lukea i Annabelle, i teraz miał już gotowy plan. - Niczego nie rozumie. - Luke zazwyczaj nie zwierzał się Samowi, ale teraz złość i frustracja spowodowały, że musiał wylać swoje żale przed pierwszą osobą, która go wysłucha. - Mam zrujnować przedstawienie, bo Lucy Harbecker wydaje przyjęcie. Sam pokiwał głową ze zrozumieniem i ugryzF kawałek jabłka. - Przejdzie jej. - Dał Lukeowi przyjacielskiego kuksańca. - A jak nie, to wszędzie pełno jest dziewczyn. Nie? - mrugnął porozumiewawczo i ruszył po schodach na górę. Zdecydował, że musi się urwać z dzisiejszego przedstawienia. Wybierał się na zabawę. Wystarczyło tylko udać gorączkę i ból głowy. Podczas gdy Luke przygotowywał się do zachwycenia publiczności, Sam pukał do drzwi Annabelle. Otworzyła mu ona sama, zapuchnięta od płaczu i w złym humorze. - O, cześć, Sam - pociągnęła nosem i poprawiła włosy. - Co tu robisz? - Luke mnie przysłał - uśmiechnął się przepraszająco i wyjął rękę zza pleców. Trzymał w niej bukiecik stokrotek. - Tak? - Przyjęła kwiatki i powąchała je. Były ładne, ale nie mogły wynagrodzić jej straconej zabawy. - On cię przeprasza, Annabelle. Przykro mu, że nie pójdziesz na tę zabawę. - Mnie też. -Jej oczy stwardniały. Potem wzruszyła ramionami i westchnęła. Rodzice wyszli, jej plany legły w gruzach, a za to dostała bukiecik głupich kwiatków. - No cóż, miło, że to przyniosłeś. - To dla mnie przyjemność. Nie jest trudno dać kwiaty pięknej kobiecie. - Patrzył na nią z podziwem. Potem jego spojrzenie uciekło w bok. - Chyba muszę już iść. Jesteś zajęta. - Wcale nie. -Jego podziw pochlebił jej, a to, że próbował go ukryć, poruszyło ją. Kiedy ma się przed sobą perspektywę długiej, nudnej nocy, niemądrze jest zatrzaskiwać drzwi przed nosem atrakcyjnego mężczyzny. - Może chciałbyś wejść i napić się coli? Chyba że masz inne plany. - Pewnie, jeśli twoi starzy nie mają nic przeciw temu. - Och, nie ma ich i jeszcze długo nie będzie - utkwiła w nim spojrzenie. - Chciałabym mieć towarzystwo. - Ja też - powiedział, zamykając za sobą drzwi. Z początku udawał nieśmiałego, zachowując stosowny dystans. Siedzieli oboje na kanapie, pijąc i słuchając płyt. Stopniowo zdobył jej zaufanie, współczująco wysłuchując jej skarg. Bardzo uważał, żeby nie powiedzieć ani jednego złego słowa o Lukeu. To mogłoby popsuć całą sprawę. Mówiąc, że chce jej wynagrodzić zepsuty wieczór, zaprosił ją - troszeczkę nieśmiało - do tańca. Annabelle uznała jego nieśmiały podziw za bardzo słodki. Kiedy zaczęli tańczyć, oparła głowę na jego ramieniu. Tylko westchnęła, kiedy jego ręka zaczęła przesuwać się po jej plecach. - Tak się cieszę, że tu jesteś - szepnęła. - Czuję się już o wiele lepiej. - Nie mogłem znieść myśli, że siedzisz tu samotna i zdenerwowana. Luke to szczęściarz. Mieć taką dziewczynę... - z trudem przełknął ślinę. Starał się, żeby nie umknęło to uwagi Annabelle. Kiedy znów się odezwał, jego głos drżał: - Ja... ciągle o tobie myślę, Annabelle. Wiem, że nie powinienem, ale nic nie mogę na to poradzić. - Tak? - Oczy jej błyszczały, kiedy odchyliła głowę i spojrzała mu w twarz. - A co o mnie myślisz? - Że jesteś piękna. - Przysunął się bliżej i poczuł, że przeszył ją dreszcz. Bawiło go, że kobiety są takie naiwne. Powiedz jakiejś, że jest piękna, a ślepo uwierzy we wszystko, co od ciebie usłyszy. - Kiedy wchodzisz do klubu lub domu, nie mogę przestać na ciebie patrzeć. - Ich wargi zetknęły się. Sam cofnął gwałtownie głowę, jakby nagle oprzytomniał. - Przepraszam - przeciągnął drżącą dłonią po włosach - muszę już iść. Ale nie ruszył się z miejsca. Po chwili Annabelle - tak, jak się spodziewał - zbliżyła się do niego i zarzuciła mu ramiona na szyję. - Nie odchodź, Sam. Był przystojny, traktował ją przyzwoicie i dobrze całował. Jej wymagania zostały spełnione. Kiedy razem upadli na kanapę, jego ciało drżało z rozkoszy. Ale o wiele bardziej słodka była świadomość, że ukradł coś, co należało do Lukea. Kiedy Sam i Annabelle spędzali miło czas na wytartej kanapie, Madame zbliżała się właśnie do klubu "Magie Door". Było jej przykro, że musi wystąpić jako zwiastun złych nowin. Nie robiła tego dla innych właścicieli sklepów, nawet nie dla siebie, lecz dla dobra Roxanne. - Monsieur Nouvelle? Max podniósł wzrok znad szkiców. Kiedy zobaczył Madame, w jego oczach błysnęła prawdziwa radość. Wstał i ucałował dłoń kobiety. - Ach, Madame, bonsoir, bienvenue. Coż to za radość widzieć panią znowu. - Chciałabym powiedzieć, że przychodzę obejrzeć przedstawienie, mon ami, ale to nieprawda. Uśmiech zgasł w jego oczach. - Ma pani jakiś kłopot? - Oui, i ku mojemu szczeremu żalowi, muszę z nim przyjść do pana. Możemy porozmawiać? - Oczywiście. - Zamknął drzwi garderoby i podprowadził Madame do krzesła. - Na początku tego tygodnia ktoś okradł mój sklep. Być może to śmieszne, kiedy złodziej oburza się na wieść o kradzieży, ale Max tak nie myślał. Madame była jego przyjaciółką, i to taką, dla której ten wypadek był poważnym ciosem. - Co pani straciła? - Mniej więcej sto dolarów i kilka drobiazgów. To tylko przykrość, monsieur, nie tragedia. Oczywiście zgłosiłam to na policję, ale cóż oni - niewiele mogli na to poradzić. Kiedy prowadzi się interes, trzeba być przygotowanym na straty. Nie myślałabym o tym, ale kilka dni później dowiedziałam się, że dwa inne sklepy - "New Orleans Boutique" na Bourbon Street i "Rendezvous" na Conti - również zostały okradzione na niewielkie sumy. Następnego dnia stratę poniósł sąsiadujący ze mną sklep - tym razem nie była to mała szkoda. Zabrano kilka cennych porcelanowych przedmiotów i kilkaset dolarów gotówką. Max pogładził swoje wąsy. - Czy ktoś widział złodzieja? - Być może. - Madame zaczęła bawić się amuletem, który nosiła na czerwonej wstążce. - A może nie. Kiedy zebraliśmy się, by porozmawiać o naszych stratach, okazało się. że ktoś, kogo znamy, był w sklepach za każdym razem, gdy dokonywano kradzieży. Być może to zbieg okoliczności. - Zbieg okoliczności? - Max uniósł brew - Dlaczego przychodzi pani z tym do mnie, Madame? - Bo tą osobą była Roxanne. - Madame zacisnęła usta, patrząc na zmienioną nagle twarz Maxa. Zainteresowanie, zmartwienie, chęć pomocy - znikły, przepadły. Na ich miejscu pojawiła się wściekłość. - Madame - powiedział głosem cichym jak szept i tnącym jak nóż - ośmiela się pani to powiedzieć? - Tak, monsieur, bo kocham to dziecko. - Ale oskarża ją pani o kradzież, o skrzywdzenie tych, którzy ją kochali i ufali jej? - Nie - ramiona Madame uniosły się - nie oskarżam jej. Nie zabrałaby niczego, co należy do mnie, bo wie, że wystarczy tylko poprosić, a zaraz to otrzyma. Ona nie była sama podczas tych wizyt, monsieur. Max wstał, by nalać brandy do dwóch kieliszków. Nie odzywał się aż do chwili, gdy wręczył jeden z nich Madame. - Więc kto z nią był? - Samuel Wyatt. Max skinął głową. Chciałby czuć się zaskoczony, chciałby powiedzieć, że nie przeczuwał nieuchronności tego, co musiało się stać. Przygarnął tego chłopca, zrobił dla niego, co tylko mógł, ale wiedział, przeczuwał, że nie otrzyma za to właściwej zapłaty. - Wybaczy pani na chwilę. - Otworzył drzwi i zawołał Roxanne. Przybiegła, wciąż jeszcze w kostiumie. Na widok Madame rozpromieniła się. - Przyszła pani. - Przypadła do niej i pocałowała ją w policzek. - Tak się cieszę. Zobaczy pani nowy trik. Luke i ja zrobiliśmy go dzisiaj po raz pierwszy. Dobrze nam poszło, prawda, tatusiu? - Tak. - Max zamknął drzwi, a potem schylił się i położył jej dłonie na ramionach. - Muszę cię o coś prosić, Roxanne. O coś ważnego. Musisz powiedzieć mi prawdę, jakakolwiek ona jest. Uśmiech zniknął z jej oczu. Spojrzała na ojca trochę przestraszona. - Nie okłamałabym cię, tatusiu. Nigdy. - Byłaś u Madame w tym tygodniu? - W poniedziałek, po szkole. Madame wróżyła mi z kart. - Byłaś sama? - Tak - kiedy Madame mi wróżyła. Sam przyszedł ze mną, ale zaraz poszedł. - Wzięłaś coś ze sklepu Madame? - Nie. Chciałam kupić taką niebieską buteleczkę z pawiem - spojrzała na Madame, szukając u niej potwierdzenia - dla Lily na urodziny, ale nie miałam pieniędzy. - Nie pytam, czy kupiłaś, Roxanne. Pytam, czy coś wzięłaś. - Ja... - urwała i zastygła z otwartymi ustami, gdy zrozumiała, o co pyta ją ojciec. - Nie mogłabym nic zabrać ze sklepu Madame. Ona jest moją przyjaciółką. - Czy zauważyłaś, żeby Sam brał coś ze sklepu Madame lub jakiegokolwiek innego? - Och, tatusiu! Nie! - Sama myśl o tym doprowadziła ją do łez. - On przecież nie mógłby tego zrobić. - Zobaczymy - pocałował ją w policzek. - Przepraszam cię, Roxanne. Nie myśl o tym, przynajmniej nie w czasie przedstawienia. I przygotuj się na zaakceptowanie prawdy, jakakolwiek się ona okaże. - On jest moim przyjacielem. - Mam nadzieję. Było już po pierwszej, kiedy Max wszedł do pokoju Sama. Chłopak leżał na łóżku, całkowicie przytomny. Zamrugał sennie, kiedy magik stanął tuż przy nim. Światło księżyca padało mu na twarz. - Lepiej ci? - zapytał Max. - Chyba tak - Sam uśmiechnął się słabo. - Przepraszam, że was dziś zawiodłem. - To nic wielkiego. - Max zapalił światło, nie zważając na niechętny jęk Sama. -Ja również przepraszam za to najście, ale to konieczne. - Podszedł do szafy. - Co pan robi? Max rozsunął wiszące ubrania. - Albo bronię swojego domu, albo wyrządzam ci niezawinioną krzywdę. Mam szczerą nadzieję, że w grę wchodzi to ostatnie. - Nie ma pan prawa grzebać w moich rzeczach! - Sam wyskoczył w bieliźnie z łóżka i chwycił Maxa za ramię. - Robiąc tak, mogę ocalić twoją reputację. - Daj spokój, Sam. - Mouse, zarumieniony z zakłopotania, wszedł do pokoju i przytrzymał chłopaka. - Ty pieprzony palancie, zabieraj łapy. - Sam szarpał się bezskutecznie w stalowym uścisku Mousea. Kiedy Max sięgnął po pudełko, stojące na półce szafy, nienawiść Sama, dotychczas głęboko skrywana, wreszcie znalazła ujście. - Ty skurwielu, zabiję cię za to. Nouvelle spokojnie zdjął przykrywkę z pudełka i zajrzał do środka. Jego oczom ukazały się pliki banknotów, porządnie ułożone i ściągnięte gumkami. Znajdowało się tam również parę drobiazgów z listy, którą dała mu Madame. "Pozostałe zapewne zdążyły już zmienić właściciela" - pomyślał Max. Odwrócił się do Sama. Czuł nieznośny ciężar w sercu. - Przygarnąłem cię - powiedział powoli. - Nie oczekuję wdzięczności, bo zarobiłeś na dach nad głową i wyżywienie. Ale powierzyłem ci moje dziecko. Roxy zaufała ci jak przyjacielowi. Wykorzystałeś ją, ukradłeś jej część dzieciństwa, tak jak ukradłeś te przedmioty. Gdybym miał skłonność do używania przemocy, zabiłbym cię za to. - Wiedziała, co robię - warknął Sam. - Zgodziła się mi pomagać. Ona... - urwał, bo Max wymierzył mu mocny policzek. - Być może jednak mam skłonność do przemocy. - Zbliżył się do Sama i spojrzał mu prosto w oczy. - Zabieraj swoje rzeczy i wynoś się. Teraz. Dostaniesz to, na co zasłużyłeś. Nie tylko opuścisz ten dom, ale i tę dzielnicę. Zrozum mnie dobrze. Znam każdy zakątek Vieux Carre. Jeśli o świcie nadal tu będziesz, dowiem się o tym. I znajdę cię. Odwrócił się i ruszył ku drzwiom, zabierając pudełko. - Możesz go puścić, Mouse. Dopilnuj, żeby spakował swoje rzeczy - tylko i wyłącznie swoje rzeczy. - Zapłacisz mi za to - Sam otarł zakrwawione usta - przysięgam na Boga, zapłacisz. - Już to zrobiłem - rzucił przez ramię Max - narażając moją rodzinę na kontakt z tobą. Sam chwycił dżinsy, wiszące na oparciu krzesła. Zanim je wciągnął, spojrzał na przyglądającego mu się Mousea. - Co, staje ci, jak na mnie patrzysz, głupia cioto? Mouse poczerwieniał, ale nie odezwał się ani słowem. - Dobrze się składa, że się stąd wreszcie zmywam. - Włożył koszulę. - Omal nie zdechłem tu z nudów. - No to się pospiesz - odezwał się Luke, stając w drzwiach. Oczy mu błyszczały. - Musimy mieć sporo czasu" żeby odkazić mieszkanie po gnojku, który zasłania się dzieckiem dla ratowania własnego tyłka. - A nie przyszło ci do głowy, że ona lubi być wykorzystywana? - Sam uśmiechnął się wyzywająco i zaczął wpychać swoje rzeczy do drelichowego worka. - Kobiety to uwielbiają. Zapytaj Annabelle. - Co to ma znaczyć? - No cóż - Sam włożył kurtkę, którą dostał od Lily. Przyda się do ochrony przed zimnem - skoro pytasz... Może zainteresuje cię wiadomość, że kiedy ty grzecznie zabawiałeś publiczność, ja pieprzyłem się z twoją dziewczyną do upadłego. Na twarzy Lukea furia walczyła z niedowierzaniem. Sam wyszczerzył zęby. - Na tej ohydnej kwiecistej kanapie w salonie. - Jego uśmiech był twardy i zimny jak lód. - Twoja Annabelle wyskoczyła z tych swoich czerwonych koronek w pięć minut. Najbardziej lubi, kiedy to ona jest na górze, nie? Wtedy możesz jej wsadzić naprawdę głęboko. A ta myszka pod lewym cyckiem jest seksowna jak diabli, nie sądzisz? Kiedy Luke rzucił się na niego, napiął się, gotowy do walki. Ale Mouse okazał się szybszy. Chwycił Lukea i wypchnął go za drzwi. - Nie warto - powiedział. - Daj spokój, Luke, niech idzie. Nie warto. - Odprowadził go aż na schody przy akompaniamencie śmiechu Sama. - Wyjdź i uspokój się. - Zejdź mi z drogi, cholera. - Max chce, żeby Sam odszedł - Mouse stał u szczytu schodów, niewzruszony jak głaz. - Tylko tyle. Wyjdź na dwór, przejdź się. Ja dopilnuję, żeby się wyniósł. "Świetnie - pomyślał Luke - doskonale". Wyjdzie na dwór. I poczeka na Sama. Gorąca irlandzka krew wrzała mu w żyłach, dłonie zacisnęły się w pięści, gotowe do walki. Postanowił, że zaczeka na ulicy, pójdzie za Samem i w odpowiedniej odległości od domu dopadnie go i potraktuje tak, że zostanie z niego tylko plama na chodniku. Ruszył w kierunku ulicy, spięty i gotowy do walki. Nagle usłyszał jej płacz. Roxanne płakała, jakby serce miało jej pęknąć, skulona na kamiennej ławce wśród stulonych na noc azalii. Być może, gdyby łzy nie były w jej przypadku czymś wyjątkowym, Luke poszedłby dalej. Ale odkąd znalazł się w rodzinie Nouvelleów, Roxanne płakała tylko raz, kiedy zachorowała na wietrzną ospę. Jej szloch Wstrząsnął nim do głębi. - Przestań, Roxy - niezgrabnie pogłaskał ją po głowie. - Nie płacz. Ale ona nadal chowała twarz w kolana i szlochała. - Jezu. - Luke usiadł niechętnie obok niej i wziął ją w ramiona. - Przestań, kochanie, nie możesz tak przez niego płakać. To drań, podła świnia. - Zaczął ją kołysać i poczuł, że sam powoli się uspokaja. - On nie jest tego wart - powiedział do siebie i zrozumiał, że słowa Mousea trafiały dokładnie w dziesiątkę. - On mnie oszukał - szepnęła Roxanne, kryjąc twarz na jego piersi. Przestała już płakać i czuła się niemal spokojna. - Udawał, że jest moim przyjacielem, ale nigdy nim nie był. Wykorzystywał mnie do okradania ludzi, których lubię. Słyszałam, co powiedział tatusiowi. On nas nienawidził, nienawidził nas wszystkich. - Chyba tak. Co nas to może obchodzić? - Przyprowadziłam go do domu. - Zacisnęła usta. Nie mogła sobie tego wybaczyć. - Czy on... czy on naprawdę robił to z Annabelle? Luke westchnął głęboko i przytulił policzek do włosów Roxanne. - Chyba tak. - Tak mi przykro... - Jeśli mu na to pozwoliła, ot tak, po prostu, to chyba i tak nie była naprawdę moja. - Chciał cię skrzywdzić. - Zacisnęła palce na jego ramieniu. - Chyba chciał skrzywdzić nas wszystkich. To dlatego kradł. To zupełnie co innego, niż to, co robi tatuś. - Aha - mruknął Luke z roztargnieniem, a potem zamarł. - Co? - No wiesz, kradzieże. Tatuś nigdy by nie okradł przyjaciela albo kogoś, kogo by to bardzo skrzywdziło. - Ziewnęła. Płacz zupełnie ją wyczerpał. - On zabiera klejnoty i takie rzeczy, które są zawsze ubezpieczone. - Jezu Chryste. - Zerwał się, spychając ją sobie z kolan, tak że wylądowała twardo na ławce. - Od kiedy o tym wiesz? Od kiedy wiesz, że to robimy? Uśmiechnęła się pobłażliwie. Jej opuchnięte od płaczu oczy zalśniły w świetle księżyca. - Od zawsze - powiedziała z prostotą. - Zawsze wiedziałam. Sam opuścił dom, ale nie dzielnicę. Miał tu jeszcze rachunki do wyrównania. Roxanne go zdradziła, w przeciwnym razie nikt by się nie zorientował. Bez wahania uznał, że od samego początku wiedziała, co się dzieje. To dzięki niej wszystko mu się udawało. A teraz obróciła się przeciwko niemu i nic jej nie obchodziło, że został wyrzucony z ciepłego łóżka i upokorzony. Teraz za to zapłaci. Zaczaił się na nią. Wiedział, jaką drogą wraca ze szkoły. Często tu po nią wychodził, chcąc być dla niej miły. "Miły dla niej"! - pomyślał i dłonie zacisnęły się mu w pięści. Proszę, jak mu za to podziękowała. Od kilku godzin kulił się w ciasnym zaułku, usiłując schować się przed zimną mżawką. Nienawidził marznąć. Za to też mu zapłaci. Zauważył ją wreszcie i cofnął się. Nie ma potrzeby tak bardzo uważać, uznał po chwili. Szła powoli, patrząc pod nogi. Odczekał chwilę, a kiedy zrównała się z nim - skoczył. Roxanne nawet nie pisnęła, kiedy poczuła, że ktoś chwyta ją od tyłu i wciąga w zaułek. Zamachnęła się - była urodzoną wojowniczką - ale jej pięści opadły, kiedy ujrzała przed sobą Sama. Jej oczy były wciąż zapuchnięte. Nie mogła mu tego darować. Nie mogła mu darować, że doprowadził ją do łez. Ale teraz nie zamierzała płakać. Zużyła już wszystkie łzy. Jej oczy były zupełnie suche i patrzyły na niego złowróżbnie. - Czego chcesz? - Troszkę porozmawiamy. Tylko ty i ja. W jego oczach było coś, co wzbudziło w niej chęć ucieczki. Czegoś takiego nie widziała nigdy w życiu. Była to nienawiść, ale i tępota. Jak zardzewiała brzytwa, która może równocześnie skaleczyć i zakazić ranę. - Tatuś powiedział ci, że masz wyjechać. - Myślisz, że ten stary potrafi mnie wystraszyć? - Popchnął ją w stronę muru. Była bardziej zaskoczona niż przestraszona. - Robię to, co chcę, a teraz zamierzam wyrównać z tobą rachunki. Jesteś mi coś winna, Rox. - Winna? - Zapomniała o zaskoczeniu i bólu stłuczonego o mur ramienia i usiłowała rzucić się na niego. - Przyprowadziłam cię do domu. Poprosiłam tatusia, żeby dał ci pracę. Pomogłam ci, a ty okradłeś moich przyjaciół. Nie jestem ci nic winna. - Dokąd? - przygwoździł ją do muru. - Znowu do szkoły? Chyba nie. Chyba spędzisz nieco czasu ze mną. - Zacisnął rękę na jej gardle. Chciała krzyknąć, ale nie mogła nabrać wystarczająco dużo powietrza. - Zdradziłaś mnie, Rox. - Nie - zdołała wyszeptać - ale mogłabym, gdybym wiedziała. - Na jedno wychodzi, nie sądzisz? - Popchnął ją jeszcze raz, tak, że jej głowa boleśnie uderzyła o cegły. To strach spowodował, że nie myśląc, bez ostrzeżenia przejechała paznokciami po jego twarzy. Wrzasnął, jego uścisk nieco zelżał. Prawie udało jej się wydostać z zaułka, kiedy złapał ją znowu. - Ty mała dziwko! - wydyszał i przewrócił ją na ziemię. Czuł złość i ból, ale także i podniecenie. Mógł zrobić z nią wszystko, co tylko zechciał, i nikt nie mógł mu w tym przeszkodzić. Roxanne kręciło się w głowie. Dźwignęła się z ziemi. Wiedziała, że chce ją skrzywdzić. Tym razem sprawa wyglądała naprawdę kiepsko. "Mierz nisko - powiedziała sobie - i mocno uderzaj". Nie musiała. Kiedy spinała się, by zaatakować, na horyzoncie pojawił się Luke. Kiedy chłopak rzucił się na Sama, z gardła wyrwał mu się dziwny dźwięk. Dźwięk, który Roxanne skojarzył się z głosem wilka. Później rozległ się głuchy odgłos pięści, bijących o ciała. Udało jej się odejść na bok, mimo że nogi dygotały jej jak po wyczerpującym biegu. Rozejrzała się za czymś, co mogło służyć jako broń. Mogło to być cokolwiek: deska, kamień, kawałek metalu. W końcu sięgnęła po przykrywę kubła ze śmieciami i przygotowała się do walki. Ale kiedy spojrzała na walczących, zrozumiała, że Luke nie potrzebuje jej pomocy. Usiadł okrakiem na Samie i metodycznie, bezlitośnie masakrował mu twarz, okładając ją pięściami. - Wystarczy - odrzuciła pokrywę i obiema rękami chwyciła Lukea za ramiona - przestań. Będziemy mieli kłopoty, jeśli go zabijesz. - Kucnęła, by spojrzeć we wściekłe oczy Lukea. - Luke, tatuś nie chciałby, żebyś poranił sobie ręce. - Coś w jej chłodnych, logicznych słowach otrzeźwiło go. Poczuł, że kostki palców ma otarte i zakrwawione. Musiał się uśmiechnąć. - Racja. Dotknął zakrwawioną dłonią policzka Roxanne. Był wściekły na Annabelle, ale nic, nic na świecie nie mogło równać się z furią, która w nim eksplodowała na widok podnoszącej się z ziemi Roxanne i Sama, zbliżającego się do niej powoli. - Nic ci nie jest? - Nic. Chciałam kopnąć go w jaja, ale cieszę się, że mnie wyręczyłeś. - Nic wielkiego. To była sama przyjemność. Podnieś swój plecak i zaczekaj na mnie na ulicy. - Nie będziesz go już bić, prawda? - Spojrzała beznamiętnie na zakrwawioną twarz Sama. Jeśli się nie myliła, miał złamany nos i stracił kilka zębów. - Nie. - Wskazał głową w kierunku wylotu zaułka. - Idź już, Rox, i tam poczekaj na mnie. Po raz ostatni spojrzała na Sama, odwróciła się i odeszła. - Mógłbym cię zabić za to, żeś jej dotknął - powiedział Luke, nachylając się do Sama. - Zbliż się do niej albo do kogokolwiek z mojej rodziny, a zabiję cię. Sam podniósł się na łokciu, patrząc za odchodzącym Lukeem. Twarz go piekła, a całe ciało bolało, jakby przejechała po nim ciężarówka. Nikt dotąd nie ośmielił się go uderzyć. - Zapłacisz mi za to - jego głos brzmiał jak słaby skrzek. Luke uniósł brew. - Zobaczymy. To była darmowa lekcja, Wyatt. Następnym razem złamię ci coś więcej niż nos. Kiedy Luke opuścił zaułek, Sam zwinął się w kłębek, próbując opanować ból. "Pewnego dnia - obiecał sobie - pewnego dnia wszyscy mi za to zapłacą". Rozdział 11 . Paryż, rok 1982 . Nie jestem dzieckiem! - Roxanne była wściekła. Gniew drżał w jej głosie i błyszczał w oczach. Odwróciła się gwałtownie od okna z widokiem na wiosenny Paryż. - Jestem tego najzupełniej świadomy - głos Maxa był, dla odmiany, zupełnie spokojny. Furia córki nie robiła na nim najmniejszego wrażenia. Przynajmniej tak się wydawało, kiedy uważnie wlewał śmietankę do filiżanki mocnej, francuskiej kawy. Minione lata przyprószyły jego włosy siwizną. - Mam prawo iść z tobą. Max nałożył grubą warstwę masła na croissanta, ugryzł mały kawałek i otarł usta lnianą serwetką. - Nie - powiedział ze słodkim uśmiechem, po czym wrócił do posiłku. Miała ochotę krzyczeć. Bóg wie, jak straszną miała na to ochotę. Ale takie zachowanie nie przekonałoby Maxa, że jego córka jest dorosła i gotowa do zajęcia swego miejsca w rodzinnym biznesie. Salon w ich apartamencie w "Ritzu" był znakomicie wyposażony. Roxanne - w powiewnym, jedwabnym szlafroczku w rzadko rozrzucone kwiatuszki, z dyskretnymi szmaragdowymi kolczykami w uszach, uczesana w skomplikowany francuski warkocz, spadający jej na plecy - wyglądała, jakby należała do tego luksusowego wnętrza. Ale serce i dusza Roxanne tęskniły do ciemnych zaułków i okopconych dachów. Krew, krążąca pod jej białą jak płatki lilii skórą, była krwią złodzieja. Musiała tylko przekonać ojca, że nadszedł czas jej debiutu. - Tatusiu... - spojrzała na niego sponad filiżanki i obdarzyła go kolejnym błagalnym uśmiechem - wiem, że chcesz mnie chronić. - To najważniejsze zadanie rodziców. - I kocham cię za to. Ale musisz mi pozwolić dorosnąć. Wtedy spojrzał na nią. Chociaż jego usta nadal się uśmiechały, oczy stały się bardzo smutne. - Cała moja magia nie mogłaby cię przed tym uchronić. - Jestem gotowa - westchnęła głęboko i ujęła jego ręce. Jej spojrzenie znów stało się łagodne. Uśmiechnęła się błagalnie. - Od dawna. Jestem równie dobra jak Luke. - Nie wiesz, jak dobry jest Luke. - Max pogładził jej dłoń i wrócił do śniadania. Ile już razy rozmawiali na ten temat, odkąd w wieku czternastu lat po raz pierwszy oświadczyła mu, że chce dołączyć do jego nadprogramowych występów? Nie miał pojęcia, że Roxanne tak dobrze wie, co robi jej ojciec, kiedy pogasną światła reflektorów. Oczy dziewczyny zlodowaciały. Max stłumił chichot. "Oto kobieca magia" - pomyślał. - Nawet jeśli jest świetny - oświadczyła -ja jestem od niego lepsza. - To nie zawody, kochanie. "I tu się mylisz - pomyślała Roxanne, wstając z krzesła i zaczynając nerwowo krążyć po pokoju. - To są zawody, ostre, zażarte współzawodnictwo, trwające od lat". - To dlatego, że nie jestem mężczyzną -jej głos przesycony był goryczą. - To nie ma z tą sprawą nic wspólnego. Pochlebiam sobie, że jestem feministą - Max westchnął i odsunął od siebie talerz. -Jesteś za młoda, Roxy. W chwili, kiedy to powiedział, zrozumiał, że popełnił błąd. Zamiast uspokoić, rozwścieczył ją jeszcze bardziej. - Mam prawie osiemnaście lat. O ile on był starszy, kiedy po raz pierwszy poszedł z tobą? - O całe lata - mruknął Max. - Wewnętrznie. Roxy, chcę, żebyś podjęła naukę w collegeu. Musisz nauczyć się tego, czego ja nie potrafię ci przekazać. Musisz zrozumieć, kim jesteś. - Wiem, kim jestem - podniosła dumnie głowę, prostując ramiona. W ułamku sekundy Max zobaczył kobietę, którą miała się stać jego córka. Duma zapłonęła w nim z taką siłą, że musiał zamknąć oczy, żeby to ukryć. - Nauczyłeś mnie wszystkiego, czego mi trzeba. - Niestety, nie - powiedział spokojnie. - Lily i ja trzymaliśmy cię blisko siebie, być może zbyt blisko, bo nie mogliśmy znieść rozłąki. Teraz chcemy, żebyś spróbowała przez jakiś czas żyć bez nas, na własny rachunek. Jeśli wrócisz, będę szczęśliwy, że nadajesz się do tego zawodu. - A co z tym, czego ja chcę? Chcę być z tobą, kiedy będziesz otwierać sejf w Chaumet. Chcę wiedzieć, co to za uczucie: stać w mroku i dotykać brylantów Azzedineów. Max rozumiał ją aż za dobrze. Powinien żałować, że opowiedział jej o tych klejnotach, o ich pięknie, historii i tajemnicy, która się z nimi wiązała. Ale w życiu Maxa nie było miejsca na żal. - Twój dzień nadejdzie, jeśli tak ma być. Ale na razie masz jeszcze czas. - Niech to diabli, ja chcę... - Twoje zachcianki muszą poczekać - ton jego głosu wykluczał dalszą dyskusję. Poczuł niezwykłą ulgę, kiedy rozległo się stukanie do drzwi. Gestem polecił Roxanne otworzyć je, po czym wrócił do swojej kawy. Zdołała opanować targającą nią wściekłość i otworzyła drzwi, przybrawszy miły wyraz twarzy. Jej uśmiech zgasł jak zdmuchnięty, kiedy ujrzała przed sobą Lukea. Spojrzenie, którym go przeszyła, było ostre jak brzytwa. - Już wstałaś? - uśmiechnął się i minął ją z rękami w kieszeniach. Kuszący, kobiecy zapach jej perfum podniecił ogień wiecznie płonący w jego żyłach. Potrafił go już opanowywać, ale nie mógł ukryć wrażenia, jakie Roxanne na nim wywierała. - Max - sięgnął do srebrnego koszyczka z ciastkami - przyszedłem, żeby ci powiedzieć, że wreszcie dostarczyli resztę rekwizytów. - Ach, doskonale - Max skinął głową i wskazał Lukeowi krzesło. - Może napijesz się kawy? Pójdę i osobiście wszystko obejrzę. Dotrzymaj towarzystwa Roxanne. Za żadne skarby świata nie chciał z nią zostać sam na sam. Już i tak stykał się z nią zbyt często. W dodatku wiedział, wiedział z całą pewnością, że Roxanne nie nosi niczego pod tym swoim jedwabnym szlafroczkiem. - Pójdę z tobą. Wstawał już z krzesła, ale Max popchnął go na nie z powrotem. - Nie ma takiej potrzeby. Mouse i ja poradzimy sobie bez trudu. Będziemy mogli zacząć próby już dzisiaj. - Podszedł do lustra, by poprawić sobie krawat i podkręcić wąsa. "Czy oni nie widzą iskrzenia, jakie powstaje między nami, kiedy tylko znajdziemy się obok siebie? - pomyślał. - Przypadkowy świadek mógłby stanąć w płomieniach". - Jeśli Lily wkrótce się obudzi, powiedz jej, że ranek ma do swojej dyspozycji. Spotkamy się w LePalais o drugiej. - Podszedł do Roxanne i pocałował ją w policzek. - Au renoir, ma belle. - Jeszcze nie skończyliśmy. - O drugiej - powtórzył. - Do tego czasu możesz wyjść na przechadzkę, nacieszyć się paryską wiosną. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Roxanne odwróciła się do Lukea. - Tym razem nie zostanę w domu. - To nie zależy ode mnie. Podeszła do stolika, przy którym siedział, i oparła się o niego tak gwałtownie, że porcelanowa zastawa wydała głośny brzęk. - A gdyby zależało? Spojrzał jej prosto w oczy. Miał ochotę ją zadusić za to, że stawała się tak piękna. A robiła to tak wolno i podstępnie, że nawet nie zauważył, kiedy jej widok zaczął zapierać mu dech w piersiach. - Zrobiłbym to samo, co Max. To ją zraniło. Wciągnęła powietrze, usiłując stłumić ostry ból zawodu. - Dlaczego? - Bo nie jesteś jeszcze gotowa. - Skąd możesz wiedzieć? - potrząsnęła głową. Słońce, wpadające przez okno, zapaliło ogniste błyski w jej włosach. Luke przestraszył się, że namiętność w jego oczach stanie się zbyt widoczna. - Skąd możesz wiedzieć, do czego jestem gotowa? To było już wyraźne wyzwanie. Zbyt wyraźne. Jego dłonie spotniały. - Zwinięcie klejnotów z willi Trimalda to zupełnie coś innego niż nabieranie turystów w grze w trzy karty. - Podniósł do ust filiżankę. Dzięki latom treningu jego dłonie pozostały spokojne, bez śladu drżenia. Zdecydował, że ją rozwścieczy. To najlepsze, co może zrobić. Jak długo będzie zła, uda mu się trzymać ręce z dala od niej. Przynajmniej taką miał nadzieję. - Jestem równie dobra jak ty, Callahan. Nie umiałeś nawet potasować kart, zanim cię nie nauczyłam. - Musi ci być przykro, że cię przerosłem. Zbladła jak płótno. Zaraz potem jej policzki stały się czerwieńsze od stojących na stoliku róż. Wyprostowała się i Luke ujrzał ku swej rozpaczy, jak cienki jedwab napina się na jej ciele. - Ty cholerny głąbie. Nie przerósłbyś mnie nawet, gdybyś stanął na szczudłach. Tylko się uśmiechnął. - O kim najwięcej pisano podczas występu w Nowym Jorku? - zapytał. - O idiocie, który skuł się łańcuchami, zamknął w skrzyni i kazał się wrzucić do East River. - Nie mogła znieść, że ten numer okazał się tak efektowny. Za każdym razem, kiedy Luke do niego przystępował, czuła się rozdarta. Z jednej strony jego odwaga i sprawność przerażały ją, z drugiej - budziły jej niesmak. - Pisano o mnie, bo się wydostałem - przypomniał jej i zapalił jedno z francuskich cygar, w których ostatnio zasmakował - bo jestem najlepszy. Ciesz się swoimi ładnymi iluzjami, Rox, swoimi ładnymi chłopcami (wymordowałby ich z rozkoszą), zostaw niebezpieczne zadania tym, którzy potrafią im sprostać. Roxanne była szybka. Zawsze to w niej podziwiał. Ledwie zdążył złapać jej pięść, zanim wylądowała na jego nosie. Podniósł się, nadal trzymając jej rękę. Stali teraz twarzą w twarz, niemal przytuleni do siebie. Poczuła, jak po plecach przebiega jej dreszcz. Znowu odezwała się w niej ta dziwna tęsknota, której nie potrafiła stłumić. - Uważaj, co robisz -jego głos zdradził, że zdołała obudzić w nim gniew, a może jeszcze coś innego. - Myślisz, że się boję, że mnie uderzysz? Zaskoczył zarówno ją, jak i siebie, ujmując jej podbródek i przyciągając ją blisko do swego ciała. Jej wargi rozchyliły się - zdziwione i wyczekujące. - Mógłbym zrobić coś gorszego - słowa raniły mu gardło jak odłamki szkła. - Oboje zapłacilibyśmy za to. Odepchnął ją, zanim zdążył zrobić coś niewybaczalnego. Wielkimi krokami ruszył do wyjścia. - O drugiej, w kostiumie - rzucił przez ramię i zatrzasnął za sobą drzwi. Dopiero wtedy poczuła, że trzęsą się jej kolana. Osunęła się na krzesło. Wzięła kilka głębokich oddechów, żeby pozbyć się ucisku w gardle. Przez krótką jak błysk chwilę, tylko przez chwilę, patrzył na nią tak, jakby dopiero teraz zauważył, że ma przed sobą kobietę. Kobietę, której mógłby pragnąć. Kobietę, której pragnął. Po chwili potrząsnęła głową. Zawsze traktował ją jak zło konieczne. A jej było to zupełnie obojętne. Już dawno pozbyła się dziecinnego podziwu dla Lukea. Zresztą mężczyźni jej nie interesowali. Miała ważniejsze rzeczy do zrobienia. Niech to diabli. Nie będzie czekać przez cztery lata collegeu, aż pozwolą jej do nich dołączyć. Zacisnęła usta. Nie zaczeka już nawet ani jednego tygodnia. Nadszedł czas, by zrealizować pomysł, nad którym myślała już od dawna. Uśmiechnęła się, wyciągnęła przed siebie swoje długie nogi i sięgnęła niedbale po cygaro, które zostawił Luke. Usiadła wygodnie i zajęła się wysyłaniem ku sufitowi ładnych kółeczek dymu. Planowała skok. Luke dziękował Bogu, że był tak bardzo zajęty. Kiedy przygotowywał się do występu w LePalais i wyprawy do Chaumet, nie miał czasu, żeby myśleć o Roxanne. Tylko że o trzeciej nad ranem obudził się zlany zimnym potem. Miał sen, nieprawdopodobnie wyraźny i nieprzyzwoity sen o długim, białym ciele Roxanne, oplatającym się wokół niego. O jej wspaniałych włosach, rozrzuconych na pokrytej rosą trawie jakiejś tajemniczej polany. O jej niezwykłych oczach, zamglonych namiętnością. Luke był pewny, że jeśli istnieje piekło, on spłonie w nim za te myśli. Na miłość boską, przecież razem się wychowywali, był dla niej niemal bratem. To, co chciał zrobić, to prawie kazirodztwo. Musi trzymać się od niej z daleka. A poza tym, jeśli wyzna jej swoje uczucia, ona z pewnością go wyśmieje. "Muszę wyjść" - pomyślał, kiedy po raz setny przemierzał przestrzeń swojego pokoju. Mała przechadzka przed kolacją, spacerek w mrokach Paryża. Chwycił swoją skórzaną kurtkę i przystanął na chwilę przed lustrem, żeby przeczesać palcami włosy. Nie zauważał zmian, jakie zaszły w nim przez ostatnie lata. Jego włosy pozostały ciemne, gęste i tak długie, że mógł je zbierać w kucyk na karku. Oczy miał nadal niebieskie, a rzęsy tak długie i czarne, że aż go to krępowało. Wiedział już, że jego romantyczny wygląd oczarowuje kobiety. Jego skóra pozostała gładka, a kości policzkowe wydatne. Kiedyś zapuścił sobie wąsy, ale nie było mu z nimi do twarzy. Pewnego razu, usiłując wydostać się ze skrzyni podczas jednego z przedstawień, złamał sobie nos, ale kość zrosła się prosto. Luke czuł się nieco rozczarowany z tego powodu. W wieku dwudziestu jeden lat mierzył już sto dziewięćdziesiąt centymetrów. Był smukły i długonogi. Teraz już nie wyglądał na zastraszonego; lata spędzone z Maxem nauczyły go kontroli - fizycznej, umysłowej, emocjonalnej. Był i zawsze pozostanie mu za to wdzięczny. A jeśli będzie miał dość czasu, zdoła wyswobodzić się z czaru, który rzuciła nań Roxanne. Odwrócił się i wyszedł, zmierzając przez wyłożony chodnikiem korytarz w stronę windy. Po drodze zerknął na ładną, jasnowłosą pokojówkę, pchającą przed sobą wózek. - Bonsoir - mruknął z roztargnionym uśmiechem, mijając ją. - Bonsoir, monsieur - uśmiechnęła się do niego nieśmiało. Uśmiech zniknął z jej ust, gdy zastukała do jednego z pokoi. Luke doszedł niemal do windy, kiedy nagle zatrzymał się jak wryty. Ten zapach. Zapach Roxanne. Niech to cholera, czyżby ogłupiał do tego stopnia, że czuje ją wszędzie? Otrząsnął się, ruszył naprzód i znowu stanął. Oczy mu się zwęziły, kiedy odwrócił się gwałtownie i spojrzał na pokojówkę, wkładającą właśnie klucz do zamka. Te nogi. Zacisnął szczęki, obserwując jej długie, smukłe nogi pod czarną, skromną spódniczką. Nogi Roxanne. Zamykała właśnie za sobą drzwi, kiedy chwycił je i przytrzymał. - Co ty tu robisz, do cholery? Zatrzepotała rzęsami. - Pardon? - Przestań się wygłupiać, Roxanne. O co tu chodzi? - Zamknij się - syknęła, wciągając go do środka. Była wściekła, ale gniew mógł poczekać. Najpierw chciała usłyszeć odpowiedzi na kilka pytań. - Skąd wiedziałeś, że to ja? Omal jej nie powiedział, że jej nogi poznałby wszędzie. Nie mógł się do tego przyznać, musiał więc skłamać. - Daj spokój. Kogo ty chcesz oszukać tym głupim przebraniem? W rzeczywistości było doskonałe. Krótka, jasna peruka zmieniła zupełnie jej wygląd. Nawet kolor oczu był inny. To kolorowe soczewki kontaktowe, zrozumiał. Dzięki nim jej oczy stały się ciemnobrązowe. Znała się na tyle dobrze na makijażu, że potrafiła subtelnie zmienić odcień skóry i kształt twarzy. Poszerzyła sobie biodra i - Luke miał co do tego absolutną pewność - włożyła jeden z tych biustonoszy, których noszenie powinno być prawnie zakazane. Sprawiały, że mężczyźni zaczynali się ślinić na widok czegoś, co było złudzeniem. - Bzdura - mówiła szeptem pełnym rozdrażnienia. - Spędziłam dziesięć minut w pokoju Lily, a ona mnie nie poznała. "Bo ona nie wgapiała się w twoje nogi przez ostatnie dwa lata" - pomyślał. - A ja poznałem - powiedział. - Więc co tu robisz, do diabła? - Kradnę biżuterię pani Mehille. - Nie ma mowy. Jej oczy błysnęły. Chociaż miały teraz kolor brązowy, wciąż były to oczy Roxanne. - Odczep się. Weszłam tu i nie wyjdę z pustymi rękami. Zaplanowałam wszystko w najdrobniejszych szczegółach i nie zepsujesz mi tego. - A co zrobisz, kiedy pani Mehille wezwie gliny? - Będę wyglądać na wstrząśniętą, oburzoną i zaniepokojoną. Jak każdy w hotelu. - Odwróciła się i poszła prosto do stojącej przy łóżku szafki. Wyciągnęła z kieszeni rękawiczkę i włożyła ją, by nie zostawiać odcisków palców na szufladach. Dźwięk, który Luke wydał z siebie, w równym stopniu wyrażał zdegustowanie, co i rozbawienie. - Myślisz, że ona trzyma takie rzeczy w nocnej szafce? Przecież w "Ritzu" jest sejf. Rzuciła mu pogardliwe spojrzenie. - Ona nie trzyma biżuterii w sejfie. Podsłuchałam wczoraj, jak kłóciła się o to z mężem. Lubi mieć swoje klejnoty pod ręką, żeby móc je zakładać każdego wieczoru. "To brzmi sensownie - uznał Luke - nawet bardzo sensownie". - A co zrobisz, jeśli tu ktoś wejdzie i przyłapie cię na myszkowaniu w cudzych rzeczach? - Ja nie myszkuję - szybko i pewnie otworzyła szufladę -ja ścielę łóżko. A ty co tu robisz? - Dobra, Rox, wystarczy - złapał ją za rękę. - Planowaliśmy robotę w Chaumet przez wiele miesięcy. Nie zepsujesz nam tego swoimi drobnymi kradzieżami. - Jedno nie ma nic wspólnego z drugim. - Wyszarpnęła mu się. - A to nie jest drobna kradzież. Widziałeś kamienie, które nosi ta kobieta? - Mogą być fałszywe. - Jeśli są, poznam to - pokazała mu jubilerską lupę i uniosła brew. - Od osiemnastu lat przestaję z Maxem. Wiem, co robię. - Jedyne, co teraz zrobisz, to wyjdziesz razem... - urwał, usłyszawszy chrobot w zamku. - O, cholera. - Zacznę krzyczeć - powiadomiła go z miłym uśmiechem. -Powiem, że się tu wdarłeś i napadłeś na mnie. Nie było czasu na sprzeczki. Rozejrzał się rozpaczliwie i wybrał jedyne możliwe wyjście. Zanurkował pod łóżko. Roxanne przystąpiła do ścielenia. Wyprostowała się, gdy drzwi się otworzyły i zarumieniła się wdzięcznie. - O, monsieur Melville - powiedziała, nadając swoim słowom silny francuski akcent. - Mam... przyjść później? - Nie ma takiej potrzeby, kotku. - Pan Melville był wielkim, ogorzałym Teksańczykiem, od pewnego czasu cierpiącym na niestrawność z powodu tego cholernego francuskiego jedzenia. - Nie przeszkadzaj sobie. - Merci. - Roxanne zaczęła wygładzać poduszki, doskonale wiedząc, że spojrzenie mężczyzny przylgnęło do jej pośladków. - Nie przypominam sobie, żebym cię tu wcześniej widział. - To nie jest... - pochyliła się bardziej nad łóżkiem (niech to będzie dla niego osłodą po stracie, na jaką go narazi) - ... moje piętro. - Rzuciła mu spojrzenie spod rzęs. Doskonale się bawiła odgrywaniem tej roli. - Więcej ręczników, monsieur? Życzy pan sobie czegoś? - Nie wiem - pochylił się i połaskotał ją w podbródek. - A co masz na myśli? Zachichotała, trzepocząc rzęsami. - Och, monsieur, pan żartuje, oui? "Pożartowałbym z tobą chętnie" - pomyślał Melville. Rozpakowywać taką małą, słodką paczuszkę to coś o wiele lepszego niż opera, na którą ciągnęła go żona. Ale to zajęłoby sporo czasu. Tym razem uszczknie jej tylko trochę całusów. - Skąd. Uwielbiam francuskie smakołyki. - Klepnął ją po pupie, a kiedy zachichotała, lekko uszczypnął ją w pierś. Roxanne, zaczerwieniona i zmieszana, spojrzała na niego wielkimi brązowymi oczami. - Och, monsieur. Wy, Amerykanie... - Nie jestem zwykłym Amerykaninem, słonko. Jestem Teksańczykiem. - Aha. - Pozwoliła mu pocałować się w szyję. Luke leżał pod łóżkiem bezradny, zaciskając pięści. - Czy to prawda, co mówią o Teksańczykach, monsieur? Że wszystko mają... większe? Melville zarechotał i pocałował ją mocno w usta. - Masz cholerną rację, kotku. Może sprawdzisz sama? - Zapomniał już zarówno o żonie, jak i o żołądku. Zaczął popychać ją w stronę łóżka. Luke napiął mięśnie, gotów do walki. - Ależ, monsieur. Jestem na dyżurze. - Roxanne wymknęła mu się z rąk, nadal chichocząc. - Mogą mnie wyrzucić. - A jak już skończysz dyżur? Zarumieniła się znowu i kokieteryjnie przygryzła dolną wargę. - Może o północy? - Jej rzęsy zatrzepotały. - W małej kawiarni blisko Robertsa? - Dobra, załatwione. - Przyciągnął ją blisko do siebie, by pogładzić jej wypchane biodra - Czekaj na mnie. Jak ci na imię, kochanie? - Monique. - Dotknęła palcami jego policzka. - Będę czekać na północ. Uszczypnął ją i wyszedł, marząc o nocy z młodą Francuzeczką. Roxanne upadła na łóżko i zaniosła się śmiechem. - Rzeczywiście straszny ubaw - warknął Luke, wyczołgując się spod łóżka. - Pozwalasz się obmacywać temu zaślinionemu dziadowi, prawie włazisz z nim do łóżka, a za chwilę się śmiejesz. Powinienem cię stłuc. Wydała z siebie ostatni chichot, ciągle trzymając się za brzuch. - Och, dorośnij wreszcie - syknęła, gdy podniósł ją szarpnięciem. Wjego oczach zobaczyła najprawdziwszą furię. - Zdaje się, że ty jesteś dorosła za nas oboje. Jesteś w tym cholernie dobra, Rox, nie? Ilu z tych mądrali, z którymi się umawiałaś, obmacywało cię tak, jak ten tutaj? Tym razem jej rumieniec nie był udany. - Nie twój interes. - Diabła tam, nie mój. Ja... - chciał wyznać: "Szaleję za tobą", ale powiedział tylko: - Ktoś musi cię pilnować. - Nie potrzebuję niczyjej opieki. - Odepchnęła go, zaniepokojona mrowieniem, które czuła na plecach. - A skoro to cię interesuje, kurzy móżdżku, on nie obmacywał mnie. Tam, gdzie mnie dotykał, miałam tyle waty, że można by wypchać materac. - Nie o to chodzi. - Chwycił ją za rękę, ale wyrwała mu się. - Wychodzimy, Roxanne. Już. - Ty wychodzisz. Ja wezmę to, po co tu przyszłam. - Podniosła głowę, gotowa do walki. - Chcę tego bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. Ten obleśny drań może kupić swojej żonie całe wiadro nowych klejnotów. Nawet powinien - po tym, jak ją zostawił i poleciał na spotkanie z francuską lalunią. Roześmiał się mimo woli i przesunął ręką po włosach. - To ty jesteś tą lalunią. - I to ja wyegzekwuję od niego zapłatę za to cudzołóstwo. -Jej spojrzenie stwardniało. Było w nim tyle przebiegłości, że Luke poczuł rodzaj niechętnego podziwu. - A co on może o mnie powiedzieć? Opisze mnie, ale niezbyt szczegółowo, bo będzie się czuł winny i przestraszony. To nawet lepiej, niż gdyby mnie wcale nie widział. - Podeszła do szafy i sięgnęła na górną półkę. Uśmiechnęła się. - Et, voild! Musiała wspiąć się na palce, by dosięgnąć trzyczęściowego pudełka na biżuterię. - O Boże, Luke, to waży z dziesięć kilo! - Zanim zdążył jej pomóc, położyła kasetkę na podłodze i kucnęła przy niej. - To moje! - syknęła ostrzegawczo, odtrącając jego rękę. Wyjęła komplet wytrychów, wybrała jeden z nich i zaczęła pracować nad zamkiem. Zajęło jej to czterdzieści trzy sekundy - Luke patrzył na zegarek. Musiał przyznać, że jest lepsza, znacznie lepsza, niż sądził. - O kurczę. - Serce zabiło jej mocniej, kiedy podniosła wieczko. Czuła się jak Aladyn, wchodzący do jaskini. Nie, raczej jak jeden z czterdziestu rozbójników. - Czy nie są wspaniałe? - nie mogła się pohamować. Z rozkoszą zanurzyła dłoń w klejnotach. - Jeśli są prawdziwe. - On również nie potrafił powstrzymać znanego drżenia, ale jego głos pozostał chłodny. - A zawodowiec nigdy nie ślini się nad swoim łupem. - Ja się nie ślinię - znowu się zaśmiała. - No, może trochę. Luke, czy one nie są bajeczne? - Jeśli... - głos mu się załamał. Musiał odchrząknąć. -Jeśli są prawdziwe. Roxanne westchnęła tylko na taki brak uczuć i sięgnęła po lupę. Obejrzała kolię z szafirów i brylantów, i kucnęła znowu. - Są prawdziwe, Callahan. - Szybko sprawdziła pozostałe klejnoty, odkładając je na ręcznik. - Nie sądzę, żeby brylanty były czystej wody, ale i tak są piękne. To wyniesie, hmm... sto sześćdziesiąt, sto siedemdziesiąt tysięcy netto. Luke sądził podobnie, ale nie zamierzał jej tego powiedzieć. Chwycił ją za łokieć i podniósł. Opróżnił kasetkę i, biorąc ją przez ręcznik, odstawił na półkę. - Chodźmy. - Daj spokój, Luke. - Stanęła w drzwiach i odwróciła się do niego. Oczy jej się śmiały. - Mógłbyś przynajmniej powiedzieć, że dobrze mi poszło. - Szczęście nowicjusza - powiedział, ale odwzajemnił jej uśmiech. - Szczęście nie ma tu nic do rzeczy. - Dotknęła palcem jego piersi. - Masz nowego partnera, Callahan, bez względu na to, czy ci się to podoba, czy nie. Rozdział 12 . Jesteś niesprawiedliwy. Roxanne stała w garderobie swego ojca. Cekiny i dżety na jej kostiumie migotały równie mocno jak jej oczy. - Udowodniłam, że jestem dobra. - Udowodniłaś, że jesteś impulsywna, uparta i nieposłuszna. - Max strzepnął pyłek z koszuli i spojrzał w lustro, na wściekłą twarz Roxanne. - I nie pójdziesz, powtarzam, nie pójdziesz z nami do Chaumet. A teraz, młoda damo, pora przygotować się do występu. Coś jeszcze? W jednej chwili znów stała się dzieckiem. Usta wygięły się jej w podkówkę, gdy zniechęcona opadła na krzesło. - Tatusiu, dlaczego mi nie ufasz? - Przeciwnie, ufam ci bez zastrzeżeń. A ty musisz zaufać mnie. Nie jesteś gotowa. - Ale Melville... - To było ryzyko, którego nie powinnaś była podejmować - pokręcił głową i ujął drżącą brodę Roxanne. Wiedział (a któż mógłby wiedzieć lepiej niż on)? jak to jest, kiedy marzy się o tych lśniących zabawkach, gdy pożąda się podniecenia, które towarzyszy kradzieży. Jak mógłby się spodziewać, że jego dziecko będzie inne niż on? I naprawdę był z niej niezwykle dumny. "To już przechodzi w obsesję" - pomyślał z nieznacznym uśmiechem. - Ma belle, muszę ci coś powiedzieć. Nigdy, nigdy nie mąć wody we własnym stawie. Roxanne uniosła brew. - Nie pamiętam, żebyś kiedyś zwrócił to, co ukradłeś, tatusiu. Strzał był celny. - Owszem - zgodził się niechętnie - darowanym brylantom w zęby się nie zagląda, jak mówi przysłowie. Ale to, co zdobyłaś, to niewielki ułamek naszej dzisiejszej zdobyczy. Planowaliśmy ten skok od miesięcy, Roxanne. Wszystko jest dograne. Gdybym dodał teraz do naszego zespołu ciebie - albo kogokolwiek innego - ta subtelna równowaga uległaby zachwianiu. - To wymówka - odparowała. Czuła się jak dziewczynka, której nie pozwolono pójść na zabawę. - Następnym razem znajdziesz inną. - To fakty. Następnym razem być może znajdę inne. Czy okłamałem cię kiedyś? Już otwierała usta, lecz zamknęła je bez słowa. Wymykał się jej, zwodził ją, lawirował... Ale kłamać? Nie, nigdy. - Jestem tak samo dobra jak Luke. - On twierdzi to samo o magii. A skoro już o tym wspomnieliśmy... - wziął jej rękę i ucałował ją lekko - ...obowiązek nas wzywa. - Dobrze. - Otworzyła drzwi i jeszcze raz spojrzała na niego. - Tatusiu, chcę mieć udział w zysku z moich klejnotów. Roześmiał się szeroko. Który ojciec ma tak udane dziecko? - Oto moja dziewczynka. Publiczność w LePalais składała się głównie z gwiazd filmowych, modelek i osób na tyle bogatych i czarujących, że zdołały się znaleźć między nimi. Max stworzył widowisko na tyle wyrafinowane i skomplikowane, by zainteresować najbardziej wybrednych. Roxanne musiała bez reszty skupić się na swoim zadaniu. Tak jak ją uczono, skoncentrowała się wyłącznie na magii. Właśnie nadeszła pora, by to ona - smukła kobieta w migoczącym szmaragdowym kostiumie - zaprezentowała publiczności numer nazwany "latającymi kulami". Patrzący na nią zza kulis Luke pomyślał, że Roxanne przypomina mu różę o długiej łodydze: falista, zielona sylwetka, a nad nią płomienne włosy. Widownia była w równym stopniu zachwycona jej urodą, co srebrzystymi kulami, szybującymi wysoko nad jej arystokratycznymi dłońmi. Lubił jej docinać, że triki, którymi się zajmuje, to sam blichtr, nic konkretnego. Ale tak naprawdę wiedział, że jest nadzwyczajna. Jej sztuczki urzekały go - nawet jeśli znał ich tajemnicę. Podniosła ramiona. Trzy kule iskrzyły się na jej ręce od nadgarstka po bark. Przy akompaniamencie muzyki Debussyego Roxanne nakryła je zielonym jedwabiem i cofnęła się w cień. Zatoczyła ramionami koło - jedwab ześliznął się i upadł na deski sceny. A z miejsca, gdzie przedtem znajdowały się kule, wyfrunęły trzy białe gołębie. Widownia eksplodowała brawami. Roxanne ukłoniła się i opuściła salę. W kulisach stał uśmiechnięty Luke i Mouse, wkładający gołębie do klatki. - Gołębie są fajne, Rox, ale gdybyś spróbowała z tygrysem... - Pocałuj mnie... - urwała tylko dlatego, że tuż za nią pojawiła się Lily. - Nie zaczynajcie znowu. - Poklepała ich czule po policzkach. - Mouse, dopilnuj, żeby tych dwoje nie skakało sobie do oczu. Muszę wracać na scenę - westchnęła teatralnie. - Maxa interesuje tylko to, na ile sposobów można by mnie pociąć. - Spojrzała na Lukea przeciągle i wyszła na scenę. - A jej czego brakuje? Pewnie też wiesz, co? - syknęła Roxanne. - Jej? Niczego. - Luke przyglądał się z uśmiechem, jak Max przystępuje do numeru, który zaczynał się wykrzesaniem ognia z własnych palców, a kończył pocięciem Lily na trzy części promieniem lasera. - Martwi się o ciebie, Bóg wie czemu - powiedziała Roxy. Jej słowa dotknęły go głęboko, budząc zawsze obecne poczucie winy. - Nie ma powodu. Wiem, co robię. Odwróciła się do niego, zapominając o własnych problemach. - Zawsze wiesz, tak? Robisz, co ci się podoba, odkąd Max i Lily włączyli cię do rodziny. Cholera, oni cię kochają, a twoje wygłupy wpędzają Lily do grobu. Opanował się z wysiłkiem. - To moja praca. Ty popisujesz się swoimi ładnymi kulami, ja rozrywam łańcuchy. I oboje kradniemy. - Przeszył ją spojrzeniem. - Oto co robimy. Oto kim jesteśmy. - Nic by cię nie kosztowało, gdybyś przestał robić ten numer. Patrzył na nią przez długą chwilę. Wydawało jej się, że zobaczyła w jego oczach coś, czego nigdy nie zrozumie. - Mylisz się - powiedział po prostu i odszedł. Odwróciła się szybko w kierunku sceny. Tak bardzo chciała pobiec za nim, błagać go. Wiedziała, że jej prośby nie odniosłyby żadnego skutku. Luke miał rację. Robili to, co robili. Lily rozumiała i doceniała to, że dokonywali kradzieży. Będzie musiała nauczyć się tak samo traktować wyczyny Lukea. Zawsze będzie samotnym wilkiem - tak go nazwał kiedyś LeClerc. Zawsze będzie szedł drogą, którą wybrał. Zawsze będzie coś udowadniał. A tak naprawdę - nie przyznałaby się do tego za nic w świecie - finał tego przedstawienia martwił ją prawie tak samo jak Lily. Uśmiechała się, żeby Max i Lily nie dostrzegli jej niepokoju. Potrafiła powściągać jego oznaki. To było łatwe. Ale nie umiała wyrzucić z myśli prześladującego ją obrazu. Myślała o opracowanej przez Lukea wersji "wodnej tortury" Houdiniego. Ale w jej wyobraźni Luke nie mógł się uwolnić. "Ten numer zawsze odnosi sukces" - pomyślał Max, kiedy światła reflektorów skierowały się na Lukea. Nikt, nawet Lily, nie podejrzewał, ile kosztowało go oddanie komuś innemu finału. "Ale nadeszła na to pora" - zawyrokował Max, gimnastykując swoje nadal sprawne palce. Pora, by młodość przejęła pałeczkę. A ten chłopiec był tak utalentowany. Tak niezwykły. Tak... pełen magii. Max uśmiechnął się patrząc, jak podnosząca się kurtyna odsłania szklaną kabinę. Chłopak sam ją zaprojektował. Wymiary, grubość szkła, nawet mosiężne okucia w kształcie sylwetek czarowników i czarodziejek. Wiedział dokładnie, jaką pojemność ma kabina. Wiedział, do jakiego poziomu ją napełnić, by woda nie przelała się, kiedy się w nią zanurzy. Wiedział dokładnie, ile czasu potrzeba mu na uwolnienie się z łańcuchów i kajdan, które przykuwały go do sworzni po bokach kabiny. I wiedział, jak długo wytrzymają jego płuca, jeśli coś się nie uda. Roxanne stała obok kabiny, spowita w draperie śnieżnobiałego kostiumu. Mimo że serce biło jej jak młotem, pozostała spokojna i opanowana. To ona zdejmowała Lukeowi koszulę o szerokich rękawach. Nie patrzyła na białe, krzyżujące się ze sobą blizny na jego sponiewieranych plecach. Ani razu, odkąd mieszkali razem, nie wspomniała o nich. Nie chciała urażać dumy Lukea. Stała spokojnie, kiedy dwóch ochotników z widowni owijało wokół niego ciężkie łańcuchy. Ramiona miał skrzyżowane na piersi i skrępowane, stalowe kajdanki więziły mu nadgarstki, kostki jego bosych stóp przykute były do gładkiej drewnianej deski platformy. Przy niskich, złowieszczych dźwiękach wiolonczeli podest, na którym stał Luke, zaczął unosić się w górę. - Jak wiadomo - głos Lukea rozległ się nad głowami widzów - wielki Houdini stracił życie w trakcie wykonywania swojego numeru. Od jego śmierci każdy magik pragnie powtórzyć tę próbę i wyjść z niej zwycięsko. Spojrzał w dół na zawstydzonego Mousea, przystrojonego w kostium arabskiego wojownika i trzymającego olbrzymi miecz. - Mam nadzieję, że mój muskularny przyjaciel nie będzie musiał rozbijać tego szkła - mrugnął do Roxanne - ale może za to piękna Roxanne będzie musiała zastosować oddychanie metodą usta-usta. Roxanne nie zwróciła uwagi na ten wtręt, ale widownia zareagowała śmiechem i oklaskami. - Kiedy znajdę się we wnętrzu kabiny, zostanie ona hermetycznie zamknięta i zaplombowana. - Gdy platforma zaczęła się przechylać, na widowni rozległy się pełne napięcia okrzyki, Luke był nadal zwrócony twarzą do widzów, ale teraz wisiał do góry nogami. Zaczął głęboko oddychać, przygotowując się do zanurzenia. Teraz Roxanne zwróciła się do publiczności. - Prosimy o zachowanie ciszy podczas wykonywania numeru. Prosimy też, by zwrócili państwo uwagę na zegar. - Reflektor wydobył z mroku tarczę wielkiego zegara, zamontowanego z tyłu sceny. - Kiedy Callahan zanurzy się w kabinie, zegar zacznie odmierzać sekundy. Panie i panowie... - Luke zaczął zbliżać się powoli ku powierzchni wody. Roxanne nie odwracała wzroku i uwagi od publiczności. - Callahan ma cztery minuty na wydostanie się z kabiny. Po upływie tego czasu będziemy musieli rozbić szkło. Na wszelki wypadek za kulisami czeka lekarz. Teraz musiała się odwrócić i dla lepszego efektu wyciągnąć ramię w stronę głowy Lukea, zanurzającej się właśnie w wodę. Patrzyła na niego, kiedy stopniowo znikał pod powierzchnią. Serce zabiło jej mocno, kiedy platforma przykryła szczelnie górę kabiny. Włosy Lukea wirowały wokół głowy. Nagle jego intensywnie błękitne oczy spojrzały prosto na nią. Cienka, biała zasłona opadła na kabinę, zakrywając ją ze wszystkich stron. Zegar zaczął odmierzać sekundy. - Minuta - ogłosiła Roxanne. Jej głos nie zdradzał, jak bardzo jest spięta. Wyobrażała sobie, jak Luke wydostaje się z zamknięcia. Chciała, żeby to zrobił. Powinien już pozbyć się łańcuchów. Kiedy minęły dwie minuty, na widowni rozległy się szepty. Roxanne czuła, że dłonie zaczynają jej wilgotnieć. Kark i plecy pokryły jej się kropelkami potu. Zawsze wychodził po trzech minutach, najwyżej po trzech i dwudziestu sekundach. Wydawało się jej, że pod cienkim materiałem dostrzega jakiś ruch. "Przecież on nie może wołać o pomoc" - pomyślała w dzikim przerażeniu. Mijały właśnie trzy minuty. Jeśli zabraknie mu powietrza, nikt nie usłyszy jego sygnałów. Umrze, zanim zdążą zedrzeć zasłonę, zanim Mouse rozbije szklaną taflę. Umrze w ciszy i samotności, pokonany przez własną pychę. - Trzy minuty - powiedziała. Teraz jej głos zdradzał już oznaki strachu. Widownia zamarła. - Trzy minuty dwadzieścia sekund. - Spojrzała przerażona na Mousea. - Trzy minuty dwadzieścia pięć sekund. Proszę o spokój, panie i panowie. Pozostańcie na swoich miejscach. - Odetchnęła głęboko, wyobrażając sobie spazmatyczne skurcze płuc Lukea. Jakaś kobieta w głębi sali zaczęła histerycznie krzyczeć, co spowodowało wśród publiczności reakcję łańcuchową. Kiedy wskazówka zegara minęła cyfrę 4, wiele osób zerwało się na równe nogi. - Mouse, o Boże... - Roxanne zapomniała o wymogach przedstawienia i zdarła z kabiny zasłonę. Materiał opadł na ziemię dokładnie wtedy, gdy Luke odrzucił platformę na bok. Wypłynął na powierzchnię, gładki i lśniący jak wydra, chwytając łapczywie powietrze. Jego oczy rozjaśniał triumf. Widownia oszalała, krzycząc i bijąc brawo ze wszystkich sił. To było warte tych dodatkowych trzydziestu sekund, które odczekał, już uwolniony z więzów, pod powierzchnią wody. Stał, ciężko dysząc, z jedną ręką wzniesioną do góry. Już planował dodanie tego elementu grozy do następnego występu. Uchwycił się platformy i zeskoczył na scenę. Ukłonił się publiczności, ociekając wodą. Znienacka chwycił dłoń Roxanne i ucałował ją, kłaniając się z galanterią. - Ręce ci się trzęsą - zauważył cicho. - Tylko mi nie mów, że się o mnie martwiłaś. Uśmiechnęła się, chociaż miała ochotę wyrwać rękę. - Bałam się, że Mouse będzie musiał stłuc kabinę. Wiesz, ile by to nas kosztowało? - Oto moja Roxanne - znowu ucałował jej palce. - Uwielbiam cię za twoje skąpstwo. Tym razem odebrała mu rękę. Jego usta dotykały jej już za długo. - Kapiesz na mnie, Callahan - warknęła i wycofała się, zostawiając go samego w świetle reflektorów. Omal nie oszalała, siedząc w domu i czekając. "To upokarzające" - pomyślała, wielkimi krokami przemierzając pokój. Lily leżała wygodnie na kanapie i oglądała w telewizji stary, czarno-biały film. To zupełnie jak siedzenie przy telefonie i czekanie, czy chłopak, który raz zabrał cię do kina, zadzwoni znowu. Kazać kobiecie czekać! Typowo męskie. Powiedziała to Lily; w odpowiedzi usłyszała pomruk aprobaty. - Robią to od początku świata. - Roxanne rzuciła się na krzesło i znowu się zerwała. Rozsunęła gwałtownie zasłony i wyjrzała na migoczące światła miasta. -Jaskiniowcy wychodzili na polowania i zostawiali swoje kobiety przy ogniskach. Wikingowie łupili i gwałcili, a ich żony siedziały w domach. Kowboje odjeżdżali w stronę zachodu słońca, żołnierze szli na wojenkę, a marynarze w rejs. A my? - zawołała Roxanne. Jej kwiecisty szlafroczek zawirował, kiedy odwróciła się gwałtownie. - Czekamy na stacjach, nosimy pasy cnoty albo siedzimy przy cholernych telefonach. Nie chcę, żeby moim życiem rządzili mężczyźni. - To miłość rządzi naszym życiem, nie mężczyźni, kochanie. - A, do diabła z tym - mruknęła Roxanne, powstrzymując łzy. - Och, nie. To najlepsze, co w ogóle istnieje - westchnęła Lily, usatysfakcjonowana romansem, tragedią i porządną dawką łez. - Max robi to, co uważa za najlepsze dla ciebie. - A to, co ja uważam za najlepsze dla siebie, nie liczy się? - Będziesz miała na to całe życie. - Lily uniosła się, zgarniając pod siebie szlafroczek-jedwabny, w pawim kolorze, obszyty różowymi strusimi piórami. - Czas płynie bardzo szybko. Teraz tego nie rozumiesz, ale zanim się obejrzysz, lata zaczną ci umykać. Jeśli nie wypełnisz ich miłością, okaże się, że zostałaś z pustymi rękami. Jeśli uznasz coś za dobre i obdarzysz to miłością, to rzeczywiście stanie się dobre. "Nie ma sensu spierać się z Lily - pomyślała Roxanne. -Jest romantyczką do szpiku kości". Roxanne pochlebiała sobie, że sama jest o wiele bardziej praktyczna. - Nigdy nie chciałaś iść z nimi? Nie chciałaś brać w tym udziału? - Biorę w tym udział - uśmiechnęła się Lily. Wyglądała młodo i ładnie. I była wyraźnie zadowolona. - Polega on na tym, że tu jestem. Wiem, że Max pojawi się w drzwiach i będzie miał ten wyraz w oczach. To spojrzenie, które oznacza, że zrobił to, czego pragnął. I będzie chciał mi o tym opowiedzieć, podzielić się tym ze mną. Będzie mnie potrzebował, by mi opowiedzieć, jaki jest mądry i sprytny. - I to wszystko? - Mimo całej miłości, jaką czuła do obydwojga, Roxanne uznała, że to zdumiewające i straszne. - Być echem Maxa? Uśmiech Lily przygasł. Jej błękitne oczy stwardniały jak lód. - Jestem dokładnie tam, gdzie chcę być, Roxanne. Przez wszystkie te lata, kiedy jesteśmy razem, Max ani razu nie oszukał mnie, nigdy nie zranił mnie umyślnie. Tobie może się to wydawać niewystarczające, ale dla mnie to więcej, niż oczekiwałam. Jest łagodny i grzeczny, i daje mi wszystko, czego chcę. - Przepraszam - powiedziała Roxanne ze skruchą. Wyciągnęła rękę i ujęła dłoń Lily. Było jej przykro, że ją uraziła. I że jej niezależny duch nie potrafił jej zrozumieć. - Czuję się okropnie, bo nie wzięli mnie ze sobą, i wyładowuję się na tobie. - Kochanie, nie możemy wszyscy myśleć podobnie, czuć podobnie i wyglądać podobnie. Ty... - Lily pochyliła się i ujęła w dłonie jej twarz - ...jesteś córką swojego ojca. - Może wolałby mieć syna? Palce Lily napięły się. - Nawet nie myśl w ten sposób. - Luke z nim poszedł. - Gorycz przepełniała jej serce. - A ja siedzę tu bezczynnie. - Roxy, masz tylko siedemnaście lat. - Nienawidzę mieć siedemnaście lat. - Znowu się zerwała. Jedwabny szlafroczek zatrzepotał za nią, kiedy podbiegła do okna i otwarła je. Odetchnęła głęboko świeżym powietrzem. - Nienawidzę ciągle czekać i słyszeć, że mam jeszcze mnóstwo czasu. - Oczywiście - Lily spojrzała na Roxanne z uśmiechem i łzami w oczach. "Jest taka piękna - pomyślała - i tak niecierpliwa. Mieć siedemnaście lat, cóż to za dramatyczny okres. Jak cudownie i strasznie zarazem jest balansować na skraju dorosłości". - Mogę dać ci pewną radę, ale pewnie ci się nie spodoba. Roxanne wystawiła twarz na delikatny powiew wiosennej nocy i zamknęła oczy. Jak mogła wytłumaczyć Lily, co się z nią dzieje, skoro nie potrafiła tego wyjaśnić samej sobie? - Dawanie rad nie boli, przyjmowanie ich - często jest bolesne - powiedziała. Lily roześmiała się, usłyszawszy jedno z powiedzonek Maxa. - Zgódź się. - Roxanne jęknęła, ale Lily ciągnęła dalej: - Kompromis nie jest taki straszny, jeśli to ty ustalasz warunki. - Wstała, zadowolona, że Roxanne zwróciła na nią skupione spojrzenie. -Jesteś kobietą, czy chciałabyś to zmienić? Roxanne uśmiechnęła się lekko. - Nie. Nie chcę. - A więc korzystaj z tego, kotku. A korzystać nie oznacza tego samego, co... - Wykorzystywać? - dokończyła Roxanne. Lily roześmiała się. - Właśnie. Korzystaj ze swoich atutów. Niech pracują dla ciebie: twój rozum, uroda, kobiecość. Kochanie, kobiety, które to robią, są wyzwolone od wieków. Mężczyźni nie zawsze o tym wiedzą. - Pomyślę o tym - kiwnęła głową i pocałowała Lily w policzek. - Dziękuję. Nagle zesztywniała, usłyszawszy chrobot klucza w zamku. Zmusiła się do spokoju. Lily zaczęła już drżeć z niecierpliwości i podniecenia, co zawsze zachwycało Roxanne. "Po tych wszystkich wspólnych latach - pomyślała, gdy Max stanął w drzwiach - on wciąż na nią tak działa". Zastanowiła się przelotnie, czy znajdzie się ktoś, kto i jej ofiaruje taki dar. Za plecami Maxa pojawił się uśmiechnięty Luke. Rzucił Roxanne woreczek. - Jeszcze nie śpisz? - Max pocałował Lily. Widać było, że pęka z dumy. - Spójrz, Luke. Czego może jeszcze chcieć mężczyzna, kiedy przychodzi do domu po udanym wypadzie i zastaje dwie piękne kobiety? - Zimnego piwa - oświadczył Luke i ruszył w kierunku barku. Otworzył puszkę i jednym haustem opróżnił ją do połowy. "Wygląda jak barbarzyńca - pomyślała Roxanne, ważąc woreczek w dłoni. - Ciemny, spocony, na wskroś męski". Odwróciła się do ojca. "Oto mężczyzna z klasą - pomyślała zadowolona. - Arystokratyczny pirat. Lśniący wąs, nieskazitelnie wyprasowane czarne spodnie, czarny kaszmirowy sweter, lekko pachnący wodą kolońską. Widać są złodzieje i złodzieje" - pomyślała, siadając na poręczy kanapy. - A Mouse i LeClerc? - zapytała Lily. - Obaj poszli spać. Ja zaprosiłem Lukea na szklaneczkę przed snem. Drogi chłopcze, może otworzysz butelkę cardonnaya? - Jasne. - Luke spojrzał na Roxanne. - Nie chcesz zobaczyć, co jest w środku? - Wiem. - Nie chciała okazać zaciekawienia. Nie zamierzała okazywać emocji, ale kiedy wysypała zawartość woreczka na dłoń, nic na świecie nie mogło powstrzymać jej westchnienia. - Och! - jęknęła, patrząc na lśniące brylanty. I jeszcze raz: - Och! - Efektowne, prawda? - Max wziął woreczek i wsypał resztę kamieni w złożone dłonie Lily. - Rosyjskie, czystej wody. Szlif rozetowy. Jak sądzisz, Luke, półtora miliona? - Raczej dwa. - Podał Roxanne kieliszek. Wino Lily postawił na stole. - Chyba masz rację. - Max mruknął podziękowanie, gdy Luke postawił przed nim kieliszek. - Przyznaję, że można było stracić głowę, stojąc w tej piwnicy. - Przymknął oczy, przywołując wspomnienia. - Lśnienie drzwi sejfu, a za nimi istny skarbiec, pełen szmaragdów, szafirów, rubinów. Ach, Lily, co za dzieła sztuki! Naszyjniki mieniące się wszystkimi kolorami. Kamienie w kształcie gruszek, szlify gwiaździste, półksiężycowe, markizowe! - Westchnął. - Ale te cudeńka są znacznie łatwiejsze do przewiezienia i sprzedania. Luke nie mógł pozbyć się wspomnienia jednego szczególnego klejnotu: dramatycznej symfonii szmaragdów, szafirów, topazów i ametystów osadzonych w kutym złocie. Naszyjnik ten utrzymany był w bizantyjskim stylu. Wyobrażał sobie, jak zakłada go Roxanne, podnosząc tę ciężką masę włosów, zapinając zameczek... Wyglądałaby jak królowa. Mógłby spróbować jej powiedzieć, że pragnie ją zobaczyć w tym naszyjniku, że chce dać jej coś, czego nie mógłby dać jej nikt inny. Ale ona by go wyśmiała. Luke potrząsnął głową. Zdał sobie nagle sprawę, że Max mówi coś do niego. - Co? Słucham? - Zamyśliłeś się? Z wysiłkiem oderwał się od stojącego mu przed oczami obrazu. - Jestem zmęczony, to wszystko. To był długi dzień. Pójdę się położyć. Instynkt macierzyński okazał się silniejszy niż urok klejnotów. Lily zapomniała o lśniących w jej rękach brylantach. - Kochanie, nie chcesz kanapki czy czegoś innego? Prawie nie tknąłeś kolacji. - Nie, dziękuję. - Pocałował ją w oba policzki. Był to wieloletni nawyk. - Dobranoc, Lily. Dobranoc, Max. - Znakomita robota, Luke. Śpij dobrze. Otworzył drzwi i obejrzał się przez ramię. Stali blisko siebie: Max w środku, opasujący Lily ramieniem, Roxanne na poręczy kanapy, z głową na ramieniu ojca, z dłońmi pełnymi lodowato białych kamieni. "Portret rodziny" - pomyślał. Jego rodziny. Skierował wzrok ku Roxanne i zatrzymał na niej spojrzenie. Musi stale pamiętać, że ona należy do jego rodziny. - Cześć, Rox. Zamknął drzwi i poszedł do swego pokoju. Wiedział, że resztę nocy spędzi na marzeniach o czymś znacznie bardziej nieosiągalnym niż brylanty. Utarła mu nosa już następnego dnia. Tuż po próbie skoczyła na tylne siodełko motoru, prowadzonego przez jakiegoś jasnowłosego adonisa. Pomachała im radośnie ręką, objęła wpół tego francuskiego drania i po chwili motocykl zniknął na zatłoczonej ulicy. - Kto to, do cholery, był? - zapytał Luke. Max zatrzymał się przy stoisku z kwiatami i wybrał jeden goździk. - Kto? - Ten głupek, z którym właśnie odjechała Roxanne. - A, ten chłopak - Max powąchał czerwony kwiat i wsunął go sobie do butonierki - Antoine, Alastair czy coś w tym rodzaju. Studiuje na Sorbonie. Zdaje się, że to malarz. - Pozwalasz jej jeździć z kimś, kogo nie znasz? - To było niesłychane. Niepojęte. Niewiarygodnie bolesne. - Z jakimś Francuzem? - Roxanne go zna - zauważył Max. Odetchnął głęboko, zadowolony z życia. - Kiedy tylko Lily skończy się przebierać, pójdziemy wszyscy coś zjeść w jakiejś przyjemnej kawiarence. - Jak możesz myśleć o jedzeniu? - Luke z trudem opanował chęć chwycenia Maxa za gardło. - Twoja córka właśnie odjechała z kimś zupełnie obcym. Może to jakiś szaleniec? Max roześmiał się, nie przerywając wybierania róż dla Lily. - Roxanne świetnie sobie z nim poradzi. - Gapił się na jej nogi! - wrzasnął Luke. - No cóż. Trudno go za to winić. A, jest i Lily - ukłonił się jej głęboko i podał róże. Lily zachichotała. Roxanne bawiła się znakomicie: piknik na wsi, zapach polnych kwiatów, francuski malarz, czytający jej wiersze w cieniu wielkiego orzecha... Podobały jej się zwłaszcza przerwy w czytaniu, kiedy chłopak delikatnie ją całował i szeptał cudowne słowa w najbardziej romantycznym języku świata. Wśliznęła się do swego pokoju rozmarzona, z tajemniczym uśmiechem i gwiaździstym spojrzeniem. - Coś ty robiła, do cholery? Stłumiła okrzyk, odwróciła się i zobaczyła Lukea. Siedział koło okna z butelką w ręce, niedopałkiem cygara w popielniczce i żądzą mordu w oczach. - Niech cię diabli, Callahan, ale mnie przestraszyłeś. Co robisz w moim pokoju? - Czekam, aż wreszcie wrócisz do domu. Serce znowu zaczęło jej mocno bić. Odrzuciła włosy do tyłu. Wiatr je potargał, kiedyjechała na motorze. Wyglądała jak kobieta, która właśnie wstała z łóżka po długiej, gorącej, miłosnej nocy. Już za to można by ją zamordować. - Nie rozumiem, o czym mówisz. Mamy jeszcze godzinę do wyjścia do teatru. Pozwoliła, żeby ten sukinsyn ją całował. Luke nie miał co do tego wątpliwości. Miała ten specyficzny wygląd, te miękkie obrzmiałe wargi, to ociężałe spojrzenie. Jej bluzka była pomięta. Pozwoliła mu położyć się na trawie i... Nie mógł znieść tej myśli... Było źle już wtedy, gdy wychodziła z domu z amerykańskimi chłopakami. Ale Francuz? Są jednak pewne granice. - Chciałbym wiedzieć, co się stało z twoim rozumem. Czy w ogóle wiesz, co zrobiłaś, wyjeżdżając z tym lizusem, z tym sukinsynem Alastairem. - Pojechałam na piknik - zareplikowała. - A on nie jest lizusem ani sukinsynem. To wspaniały, wrażliwy mężczyzna -jej słowa brzmiały jak wyzwanie. - A skoro cię to interesuje, na imię mu Alain. - Gówno mnie obchodzi, jak nazywa się ten palant - warknął Luke, podnosząc się powoli. Ciągle łudził się, że panuje nad sytuacją. - Więcej już się z nim nie spotkasz. Na chwilę odebrało jej mowę. Ale tylko na chwilę. - Za kogo ty się uważasz? - Zbliżyła się do niego, celując wskazującym palcem w jego pierś. - Spotykam się, z kim mi się podoba. Chwycił ją mocno za rękę i przyciągnął do siebie. - Akurat. Uniosła wyzywająco głowę. Jej oczy błysnęły. - Myślisz, że mógłbyś mnie powstrzymać? Ty? Nie masz żadnego prawa, żeby mi rozkazywać. I nigdy nie będziesz miał. - Mylisz się - syknął przez zęby. Zatopił rękę w jej włosach, zacisnął na nich palce. Nie potrafił się powstrzymać. Czuł jej zapach, woń rozgrzanej trawy, słońca, ziół. Ogarnęła go szalona wściekłość na myśl, że ktoś stał równie blisko Roxanne, że jej dotykał, całował. - Niech tylko spróbuje cię znowu dotknąć. Zabiję go. Mogłaby zacząć się śmiać albo krzyczeć, gdyby nie dostrzegła w jego oczach autentycznej groźby. Jedynym sposobem na pokonanie strachu była wściekłość. - Rozum ci odjęło. Jeśli mnie dotykał, to dlatego, że tak chciałam, że tak mi się podobało. - Wiedziała, że nie powinna tego mówić, ale nie potrafiła stłumić żaru, który rozniecił w niej Luke. - A ty masz zabrać łapy. Ale już. - Ach, tak? -jego głos był miękki i gładki jak jedwab. To przeraziło ją bardziej, niż gdyby krzyczał. - A co powiesz na to? Nazwijmy to darmową lekcją. - Nachylił się ku niej, przeklinając się w duchu. Ich usta się zetknęły. Nie wyrywała się, nie protestowała. Nie wiedziała nawet, czy nadal oddycha. Jak mogłaby o tym myśleć, skoro wewnątrz niej rozgorzał płomień i objął całe ciało? Wydawało się jej, że nawet jej mózg stanął w ogniu. To było coś innego, zupełnie coś innego niż delikatne, przyjemne pocałunki malarza. Albo niezgrabne i aroganckie uściski chłopców, z którymi się umawiała. To było dzikie, prymitywne, przerażające. Wątpiła, czy istnieje na świecie kobieta, która nie pragnęłaby takich pocałunków. Ich usta pasowały do siebie doskonale. Szorstki dotyk nie ogolonej skóry dał Roxanne oszałamiającą świadomość, że wreszcie, po tak długim oczekiwaniu, znalazła się w ramionach prawdziwego mężczyzny. Dzika agresja, hamowana dotąd namiętność i instynkt przemocy eksplodowały w nim, czyniąc z pocałunku coś, czego Roxanne jeszcze nigdy nie doświadczyła. Ta krótka, dzika chwila była dla niej spełnieniem wszystkich dotychczasowych marzeń. Przegiął jej głowę do tyłu, wciąż trzymając ją za włosy. Jeśli teraz pójdzie prosto do piekła, to przynajmniej ze świadomością, że warto było. Nie myślał już o niczym. Wsunął język między jej rozchylone usta. Była taka, jaką ją sobie wyobrażał. A nawet jeszcze bardziej ekscytująca. Miękka, silna, podniecająca. Dobiegł go jej jęk. Swym napiętym i drżącym ciałem przylgnęła do niego, jej usta przywarły do jego warg, układając się do wymówienia jego imienia. Połykał jej jęki jak umierający z głodu połyka kęsy chleba. Pragnął, rozpaczliwie pragnął rzucić ją na łóżko. Zedrzeć z niej ubranie i wejść w nią. Poczuć, jak się napina, jak go otacza. To pragnienie zapierało mu dech w piersi. Czuł się jak w więzieniu. W pułapce. Pozbawiony powietrza. Jego serce i płuca zaczęły rozpaczliwie dygotać. Jakby stracił nad nimi kontrolę. Jakby stracił kontrolę nad wszystkim. Szarpnął się do tyłu, łapiąc powietrze i próbując odzyskać przytomność. Roxanne wciąż go obejmowała, jej oczy pociemniały i na wpół ukryły się pod powiekami, jej usta rozwarły się, miękkie i gotowe do nowych pocałunków. Zalała go fala wstydu i pożądania. Podziałało to na niego jak zimny prysznic. Odepchnął Roxanne od siebie. - Luke. - Nie -jego głos był teraz twardy jak metal. Jeśli dotknie go teraz, tylko dotknie, weźmie ją jak zwierzę. Aby uchronić ją przed tym, zebrał w sobie całą wściekłość, jaką czuł na siebie i skierował ją przeciw Roxanne. - Darmowa lekcja - powtórzył, udając, że nie widzi, jak jej usta otwierają się ze zdziwienia, a oczy wypełniają się bólem. - Oto, na co się narażasz, spotykając się z obcymi mężczyznami. Miała wystarczająco dużo dumy - i zdolności aktorskich - by ukryć wstrząs. - Jakie to dziwne. Tylko ty potraktowałeś mnie w taki sposób. A ciebie przecież znam. A raczej: myślałam, że znam. - Odwróciła się i utkwiła wzrok w widoku za oknem. Nie będzie płakać. A jeśli nie uda jej się powstrzymać łez, on tego nie zobaczy. - Wyjdź stąd, Callahan. Jeśli zrobisz to jeszcze raz, pożałujesz. ,Już żałuję" - pomyślał Luke. Zacisnął pięści, żeby znowu nie dotknąć jej włosów. Żeby nie błagać. - Mówiłem poważnie, Roxanne. Spojrzała na niego przez ramię błyszczącymi oczami. - Ja też. Rozdział 13 . Roxanne poszła za radą Lily i ustąpiła ojcu - chociaż wolała o tym myśleć jako o pewnej umowie. Pójdzie do collegeu i poważnie zabierze się do nauki. Jeśli po upływie roku nadal będzie zdecydowana na wzięcie udziału w mniej znanej działalności Maxa - zostanie przyjęta. To jej odpowiadało. Po pierwsze dlatego, że lubiła się uczyć. Po drugie - bo nie miała zamiaru zmieniać zdania. Poza tym ta sytuacja miała jeszcze jedną dobrą stronę. Ponieważ musiała się uczyć, a jednocześnie występować, zostawało jej bardzo mało wolnego czasu. Nie musiała spotykać się z Lukeem. Mogłaby wybaczyć mu, że na nią krzyczał, a nawet to, że jej rozkazywał. Z łatwością wybaczyłaby mu pocałunek. Ale to, że zmienił najpiękniejszą chwilę jej życia w coś tak przyziemnego jak lekcja, dawana uczniowi - było niewybaczalne. Była na tyle profesjonalistką, że w pracy zapominała o urazie. Ćwiczyła razem z nim na próbach. Występowali razem co wieczór i żadne z nich nie ujawniało uczuć, jakie ich rozpierały. Podróżowali razem bez jednej sprzeczki - uprzejmi nieznajomi, którym przyszło spotkać się w samolocie, pociągu czy samochodzie. Tylko raz, kiedy Lily martwiła się, że numer Lukea staje się zbyt skomplikowany i niebezpieczny, Roxanne nie wytrzymała. - Daj spokój - powiedziała - tacy jak on zawsze muszą coś udowadniać. Jej małą, słodką zemstą było umawianie się z bardzo przystojnymi mężczyznami. Często przyprowadzała ich do domu - na obiady, przyjęcia, wspólną naukę. Sprawiało jej radość, kiedy wiedziała, że któryś z aktualnych kawalerów -jak nazywała ich Lily - znajdzie się na widowni podczas jej występu. Zwłaszcza że Luke również go widział. Swoich chłopców wybierała spośród najinteligentniejszych studentów. Lubiła interesujące rozmowy - a poza tym pamiętała, że żadne argumenty nie zdołały przekonać Lukea, by przedłużył swój pobyt w collegeu o drugi rok. Miło było wspomnieć - ot tak, od niechcenia - że Matthew studiuje prawo, a Philip kończy ekonomię. Dla siebie wybrała historię sztuki i gemmologię. Zamierzała - ku zadowoleniu Maxa - poszerzyć wiedzę o tym, co nazywała swoim hobby. - Jeśli zamierza się kraść dzieła sztuki i cenną biżuterię - oznajmiła ojcu - trzeba dokładnie znać ich historię i wartość. Max był dumny, że jego córka tak dobrze rozumie istotę tego zawodu. Cieszył się także, że jego sława iluzjonisty wciąż rośnie. Akademia Sztuk Magicznych przyznała mu nagrodę dla artysty roku. Uznał, że nie musi już unikać rozgłosu. Wystąpili dwa razy w telewizji. Ostatnio Max podpisał kontrakt na książkę o magii. Miesiąc temu uwolnił pewną matronę z Baltimore od brzemienia broszy z brylantów i opali oraz takich samych kolczyków. Pieniądze, jakie dzięki temu uzyskał - po odliczeniu dziesięciu procent - przeznaczył na swój nowy cel. Od niedawna Max zafascynowany był kamieniem filozoficznym. Znalezienie tego kamienia, powszechnie uważanego za legendarny wymysł, dla Maxa stało się życiowym celem. Teraz, gdy jego podwójna kariera osiągnęła swój szczyt, zapragnął zdobyć ów kamień, odwieczne marzenie magików. Nie po to, by móc dzięki temu zamieniać żelazo w złoto, ale by uczynić z niego spadek po sobie. Dla wszystkich, od których się uczył, brał i którym dawał swoją wiedzę w ciągu całego życia. Dlatego zaczął gromadzić książki, mapy, listy i pamiętniki. Znalezienie tego kamienia stałoby się najwspanialszym osiągnięciem Maximilliana Nouvellea. Miał nadzieję, że kiedy go odnajdzie, przejście na emeryturę stanie się mniej bolesne. On i Lily mogliby podróżować po świecie, wolni jak ptaki, zostawiając kontynuowanie tradycji swoim dzieciom. Nad Nowym Orleanem rozszalały się mroźne zimowe wichury, ale Max czuł się pogodzony ze światem. Przejściowa sztywność palców, wywołana przez zimno, ustępowała po zażyciu aspiryny i szybko odchodziła w zapomnienie. Roxanne lubiła deszcz. Kiedy patrzyła, jak krople bębnią o chodnik i ściekają po szybach, czuła, że ogarnia ją rozmarzenie. Stała na zadaszonym balkonie w mieszkaniu Geralda i patrzyła na ścianę zimnego deszczu, wypłaszającego przechodniów do domu. Czuła zapach cafe au lait, którą Gerald przygotowywał w swojej małej kuchni. ,Jak tu miło" - pomyślała. Lubiła towarzystwo Geralda - wydawał się jej miły i mądry. Słuchał Gershwina i oglądał zagraniczne filmy. Jego małe mieszkanko pękało niemal w szwach od książek, płyt i kaset wideo. Gerald studiował filmoznawstwo i miał więcej kaset z filmami, niż Roxanne zdołałaby obejrzeć w ciągu całego życia. Dzisiaj mieli obejrzeć "Tam, gdzie rosną poziomki" Bergmana i "Psychozę" Hitchcocka. - Nie zimno ci? - Gerald stanął w ciasnym korytarzyku, zdejmując sweter. Był nieco niższy od Roxanne, ale jego szerokie ramiona sprawiały, że wydawał się wyższy. Jego proste, płowe włosy opadały mu - uroczo, jak uznała - na czoło. Jego zdecydowany, władczy wygląd przywodził jej na myśl Harrisona Forda. Okulary w szylkretowej oprawie dodawały powagi spojrzeniu jego łagodnych oczu. - Nie bardzo - powiedziała, ale wróciła do pokoju. - Podoba mi się tutaj. - Spotykali się od miesiąca, ale po raz pierwszy znalazła się w jego mieszkaniu. Był to typowy pokój niezamożnego studenta. Na ścianach wisiały filmowe plakaty, ciężka kanapa obita była wytartą tapicerką, odrapane drewniane biurko, wepchnięte w kąt pokoju, pokrywały sterty książek. Ale sprzęt elektroniczny był najwyższej jakości. - Zdaje się, że wideo to znak nadchodzących czasów. - Pod koniec tego dziesięciolecia magnetowidy staną się równie powszechne jak telewizory. Każdy będzie miał swoją kamerę wideo. - Roześmiał się i poklepał swoją. - Reżyserzy amatorzy opanują Amerykę. - Dotknął włosów Roxanne, dzikiej gmatwaniny loków, obciętych na linii brody. - Może kiedyś pozwolisz mi nakręcić film z tobą. - Ze mną? - roześmiała się. - Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Ale on potrafił. Wziął ją za rękę i zaprowadził na kanapę. - Najpierw Bergman? - Dobrze. - Wzięła swoją kawę i usadowiła się wygodnie w jego objęciach. Gerald nacisnął odpowiednie guziki na pilocie. Jeden, uruchamiający magnetowid, drugi - kamerę, przemyślnie ukrytą za stertami książek. Roxanne stwierdziła, że ma niewyrafinowany gust. Bergman nie poruszył jej ani trochę. "Następnym razem poproszę o wyścigi samochodowe" - pomyślała, usiłując się skupić na powolnej akcji czarno-białego filmu. Nie przeszkadzało jej, że Gerald ją obejmuje. Pachniał miętowym płynem do płukania ust i tanią, łagodną wodą kolońską. Nie zwracała uwagi na jego palce, lekko poruszające się po jej ramieniu. Kiedy pochylił się, by ją pocałować, nie zaprotestowała. Ale kiedy chciała się odsunąć, zacisnął palce najej ramieniu. - Gerald - roześmiała się lekko, odwracając głowę - przepadnie ci film. - Już go widziałem - jego głos był schrypnięty, jakby zdyszany. - Ale ja nie. - Nie była zaniepokojona. Może trochę zirytowana, ale nie zaniepokojona. - Nie sądzisz, że jest bardzo podniecający? Ta wyobraźnia, ta subtelność... - Nie, zupełnie nie. - Dla niej to było po prostu nudne. A potem poczuła, że Gerald napiera na nią. - Może się na tym nie znam. - Umknęła jego ustom, ale nie udało się jej powstrzymać jego zręcznych palców, rozpinających jej bluzkę. - Gerald, przestań. - Nie chciała urazić jego uczuć. - Nie po to tu przyszłam, nie chcę. - Pragnę cię od pierwszej chwili, kiedy cię ujrzałem. - Rozepchnął jej nogi. Roxanne poczuła pierwszy skurcz strachu. - Chcę cię zobaczyć nagą, kochanie. Zrobię z ciebie gwiazdę. - O, nie! - Teraz zaczęła już walczyć naprawdę. Rosnący strach sprawił, że jej głos zaczął drżeć. "Błąd" - pomyślała, słysząc przyspieszony podnieceniem oddech Geralda. - Odwal się! - szarpnęła się niczym dziki koń. Trzasnęła rozdzierana bluzka. - Wolisz, żeby było ostro? Dobrze, kotku - szarpnął za suwak jej dżinsów spoconą, niecierpliwą ręką - bardzo dobrze. Będzie lepiej wyglądało. Popatrzymy sobie, jak już będzie po wszystkim. - Ty draniu. - Nie wiedziała, jak udało się jej uderzyć go łokciem w skroń, tak mocno, że odrzuciło go aż na oparcie kanapy. Bez wahania rąbnęła go pięścią w nos. Trysnęła fontanna krwi. Chłopak zaskomlał jak skrzywdzone szczenię. Uniósł ręce do twarzy; okulary przekrzywiły mu się na nosie. Roxanne zerwała się, chwyciła oburącz swoją płócienną torbę i z rozmachem uderzyła w jego głowę. Okulary Geralda poleciały pod przeciwległą ścianę. - Jezu! - krew pociekła mu między palcami - złamałaś mi nos! - Spróbuj mnie tak znowu potraktować, to złamię ci coś innego. Chciał wstać, ale opadł z powrotem na kanapę, kiedy Roxanne uniosła obie pięści i ustawiła się w bokserskiej pozycji. - No, dalej - warknęła. W jej oczach pojawiły się łzy, ale nie była to oznaka strachu. Roxanne była targana prawdziwą, szaleńczą furią. - Chcesz się ze mną spróbować, ty sukinsynu? Potrząsnął przecząco głową. Usiłował zatamować podkoszulkiem strumienie krwi, płynące z rozbitego nosa. - Wyjdź stąd. Jezu, ty zwariowałaś. - Aha. - Powoli zaczęła ogarniać ją histeria. "Chcę mu jeszcze raz przyłożyć" - pomyślała. Chciała go bić, młócić pięściami, masakrować, aż poczuje się tak przerażony i bezradny jak ona przed chwilą. - Zapamiętaj to sobie, ty świnio: trzymaj się ode mnie z daleka! - Wyszła, trzaskając drzwiami. Nie słuchała jego rozmamłanych próśb o odwiezienie do szpitala. Odeszła już daleko od jego domu, rozglądając się za taksówką, kiedy nagle uderzyła ją pewna myśl. "Zrobię z ciebie gwiazdę"? "Popatrzymy sobie"? Wściekłość znowu w niej zapłonęła, kiedy dotarł do niej sens tych słów. Ten sukinsyn musiał to wszystko sfilmować. Wydawało mu się, że to senny koszmar. Noc była ciemna i ponura, chociaż deszcz przeszedł w niemrawo siąpiącą mżawkę. Taka pogoda doskonale odpowiadała samopoczuciu Lukea. W ręku trzymał list. List, który na nowo przeniósł go w na wpół zapomnianą przeszłość. Cobb. Ten bydlak zdołał go odnaleźć. Luke stał na podwórku przed domem, pozwalając, by lodowate krople ściekały mu za kołnierz. Jak mógł uwierzyć, że uda mu się uciec na zawsze? Nieważne, jak bardzo stał się przez te lata mądry, silny, pewny siebie. W każdej chwili mógł na powrót zmienić się w małego, przerażonego chłopca. Wystarczyło kilka zdań, skreślonych na brudnym papierze. Callahan - minęło sporo czasu. Musimy pogadać. Jak nie chcesz stracić ciepłego gniazdka, przyjdź o dziesiątej do Bodinea. I bez sztuczek, bo będę musiał pogawędzić z twoimi Nouvelleami. Al Cobb. Chciałby umieć to zignorować. Chciałby umieć się roześmiać i podrzeć papier na małe kawałeczki. Ale jego ręce drżały. Żołądek mu się skurczył. Luke wiedział, zawsze wiedział, że nie ma ucieczki od tego, z czego wyszedł. Od tego, co przeżył. Ale przecież nie był już przerażonym dzieckiem. Wepchnął papier do kieszeni i wyszedł na ulicę. Stawi czoło Cobbowi, a potem znajdzie jakiś sposób, by wysłać go do wszystkich diabłów. Deszcz przemoczył mu kurtkę i buty, do czoła przylepiły się wilgotne kosmyki włosów. Kiedy zobaczył nadjeżdżającą taksówkę, zawahał się. Być może jazda w suchym wnętrzu samochodu lepiej na niego podziała niż wędrówka przez zimny deszcz. Ale zapomniał o wszystkim, kiedy zobaczył, że wysiadającą pasażerką jest Roxanne. Wydała mu się znakomitym obiektem do wyładowania lęku i frustracji. - Tak szybko? - krzyknął. - Ten czworooczny cię nie zabawił? - Odwal się, Callahan. - Minęła go ze spuszczoną głową. Miała nadzieję, że uda się jej wejść do domu, nie wzbudzając zainteresowania. Ale Luke czuł się zbyt podle, by pozwolić jej po prostu odejść. - Czekaj - chwycił ją za ramię. - Masz... - urwał, kiedy zobaczył, w jakim stanie jest jej ubranie. Jasna kurtka odsłaniała rozdartą i zakrwawioną bluzkę. W panice chwycił Roxanne mocno za ramiona, kurczowo zaciskając na nich palce. - Co ci się stało? - Nic. Zostaw mnie. Potrząsnął nią mocno. - Co się stało? - z trudem wydobywał głos z zaciśniętego gardła. - Kochanie, co się stało? - Nic - powtórzyła uparcie. (Ale dlaczego zaczęła cała drżeć? Przecież już po wszystkim. Wszystko skończone). - Gerald miał inny od mojego pomysł na dzisiejszy wieczór. - Podniosła hardo głowę, gotowa na wysłuchanie kazania. - Musiałam go rozczarować. Usłyszała, jak Luke gwałtownie łapie oddech - właściwie zabrzmiało to jak zwierzęcy skowyt. Jego oczy stały się twarde jak szkło. I rzucały mordercze błyski. - Zabiję. - Zacisnął palce na jej ramionach, a potem puścił ją tak raptownie, że omal się nie przewróciła. Zanim złapała równowagę, on był już daleko. Musiała biec bardzo szybko, żeby go dogonić. - Luke, nie - chwyciła go za rękaw. Serce jej zamarło, gdy odwrócił się do niej. Oczy mu płonęły, obnażone zęby błyszczały. - Nic się nie stało. Nic. Nic mi nie jest. - Jesteś cała we krwi. - Ale nie w mojej. - Spróbowała się uśmiechnąć, odgarniając z twarzy mokre włosy. - Daj spokój. Miło mi, że jesteś taki rycerski, ale to zbędne. Nawet nie wiesz, gdzie mieszka ten głupek. Znalazłby go. Był pewien, że wytropiłby go, jak wilk królika. Ale ręka Roxanne tak drżała na jego ramieniu... - Zrobił ci krzywdę? - z trudem opanował głos. Sądził, że Roxanne potrzebuje, by ktoś przemówił do niej spokojnie i łagodnie. - Powiedz prawdę, Rox. Czy on cię zgwałcił? - Nie. -Jej opanowanie znikło, gdy Luke otoczył ją ramieniem. Teraz już wiedziała, że nie drży ze strachu. Przeszywające uczucie, którego doznawała, wynikało ze świadomości, że została zdradzona. Znała Gerarda, lubiła go, a on chciał wziąć ją siłą. Zaplanował to sobie. - Nie zgwałcił mnie. Przysięgam. - Rozdarł ci bluzkę. Tym razem jej uśmiech był trochę pewniejszy. - Wrzeszczał, że złamałam mu nos, ale chyba tylko mu go rozkwasiłam - roześmiała się i oparła głowę o ramię Lukea. Jak dobrze stać z nim w deszczu i słuchać mocnego i pewnego bicia jego serca. "Cokolwiek się zdarzy - pomyślała - Luke jest tutaj. Cóż to za ulga". - Szkoda, że nie słyszałeś, jak piszczał. Luke, nie mów o tym Maxowi i Lily. Proszę. - Max ma prawo... - Wiem. - Podniosła ku niemu twarz. Krople deszczu spływały po niej niczym łzy. - Tu nie chodzi o jego prawo. To by go zraniło i przeraziło. A przecież jest już po wszystkim. Co mógłby zrobić? - Nie powiem nikomu. Ale... - Wiedziałam, że będzie jakieś ale. - Ale - powtórzył Luke, biorąc ją pod brodę - musisz mi pozwolić porozmawiać z tym padalcem. Muszę być pewien, że nie będzie cię już zaczepiał. - Wierz mi, nie ma się o co martwić. - Muszę z nim porozmawiać albo pójdę do Maxa. - Cholera - westchnęła. Zastanawiała się przez chwilę, a potem wzruszyła ramionami. - Dobrze, powiem ci, gdzie mieszka. Ale... - Właśnie. Ale? - Przyrzeknij, że tylko porozmawiacie. Nie chcę, żebyś znowu kogoś bił z mojego powodu. - Uśmiechnęła się wiedząc, że oboje pomyśleli o Samie Wyatcie. - Tym razem wyręczyłam cię. - Będę rozmawiał - przyrzekł. "Chyba że zdecyduję inaczej" - dodał w myślach. - Właściwie mógłbyś wyświadczyć mi pewną przysługę. - Spojrzała w bok. Trudno było jej to powiedzieć. - Nie jestem pewna, ale sądzę... Bo powiedział coś takiego, że... - O co chodzi? - Myślę, że miał tam kamerę. Filmował to wszystko, rozumiesz? Luke otworzył usta i zamknął je bez słowa. "Dobrze się składa - pomyślała Roxanne - że odebrało mu mowę". - Słucham? - On studiuje filmoznawstwo - wyrzuciła z siebie. - Ma świra na punkcie filmów. Dlatego dałam się mu zaprosić. Mieliśmy oglądać filmy. A on... - westchnęła. Jej oddech zmienił się w obłoczek pary i zniknął, rozproszony przez deszcz. - Jestem pewna, że włączył kamerę, żebyśmy później mogli się oglądać. - A to pieprzony zboczeniec... - Owszem. Może gdybyś bardzo nalegał, oddałby ci kasetę. - Dobrze. Ale jeśli kiedykolwiek zrobisz coś podobnego... - Zrobię? - Podparła się pod boki. - Słuchaj, ty kurzy móżdżku, prawie zostałam zgwałcona. Jestem ofiarą, kapujesz? W niczym nie zasłużyłam na takie traktowanie. - Chciałem powiedzieć... - A, do diabła z tobą. Typowy mężczyzna. - Wyrwała mu się, przeszła kilka kroków, po czym odwróciła się w jego stronę. - Prosiłam go o to, czy jak? Zwabiłam tego biednego, bezradnego chłopca w moje sieci, a jak przyszło co do czego, zaczęłam krzyczeć? - Zamknij się. - Chwycił ją mocno i przyciągnął do siebie. - Przepraszam, nie chciałem tego powiedzieć. Jezu Chryste, nie rozumiesz, jak strasznie mnie przeraziłaś? Nie wiem, co bym zrobił, gdyby on... - Przycisnął usta do jej włosów. - Nie wiem, co bym zrobił. - Dobrze już - poczuła znowu dreszcz, biegnący wzdłuż pleców - w porządku. - To dobrze - mruknął, głaszcząc ją po włosach i usiłując zachować spokój nawet wtedy, gdy jego wargi odnalazły jej usta. - Nikt cię nie skrzywdzi. - Na jej ustach drżały krople deszczu. Scałował je delikatnie. Jej ramiona objęły go mocno, jej ciało przylgnęło do niego. Przez chwilę, przez jedną cudowną chwilę trzymał ją w ramionach. A potem zmusił się, by ją lekko odepchnąć. - Czujesz się lepiej? - Czuję coś... -jej głos przypominał mgłę, która kłębiła się wokoło. Kiedy Roxanne uniosła dłoń do policzka, Luke chwycił ją i wtulił usta w jej zagłębienie. Dziewczyna pomyślała, że krople deszczu na pewno rozprysnęły się z niej na wszystkie strony, tak silny wstrząsnął nią dreszcz. - Rox... lepiej nie... - przerwał, kiedy mijał ich jakiś przechodzień. Oczy Lukea, przed chwilą wpatrzone w Roxanne, napotkały spojrzenie Cobba. Jak mógł zapomnieć, że musi stawić dziś czoło swoim własnym demonom. Ale jeśli nie może zrobić nic innego, przynajmniej uchroni Roxanne przed dotknięciem zła. - Idź do domu - rozkazał. - Ale, Luke... - Idź. Natychmiast. - Popchnął ją w stronę podwórka. -Muszę coś załatwić. - Poczekam na ciebie. - Nie. - Kiedy się odwracał, uchwyciła jego spojrzenie, błyszczące i pełne udręki. Luke podążył na spotkanie ze swoim starym koszmarem. - Cześć, mały - Al Cobb siedział w obskurnej knajpie na Bourbon Street. To było jedno z tych miejsc, do jakich przywykł: kobiety o zmęczonych oczach i rozkołysanych biodrach, zapach zwietrzałego alkoholu i bezosobowego seksu. Wiedział, że Luke podąży za nim. Luke usiadł, kładąc jedno ramię na oparciu krzesła. Zmusił się do opanowania, usiłując zignorować ohydne wspomnienia, tłoczące się mu przed oczami. - Czego chcesz? - Popić, porozmawiać. - Oczy Cobba pobiegły ku biustowi kelnerki i ześliznęły się w dół, ku jej kroczu. - Podwójnego bourbona. - Black Jack - rzucił Luke świadom, że jego zwykły trunek, piwo, nie doda mu zbyt wiele animuszu. - Męski drink - roześmiał się Cobb, szczerząc zażółcone tytoniem zęby. Lata spędzone na pijaństwie nie obeszły się z nim łagodnie. Nawet w słabym świetle knajpy można było dostrzec labirynt popękanych żyłek na jego twarzy, zdradzający zdeklarowanego pijaka. Przytył; jego podkoszulek opinał zwały tłuszczu. - Pytałem, czego chcesz. Cobb nie odezwał się. Uniósł swoją szklankę, łyknął porządnie i zapatrzył się na scenę, na której fantastycznie zbudowana kobieta zrzucała z siebie strój francuskiej pokojówki. - Jeezu, patrz na te cyce. - Cobb osuszył swoją szklankę i dał znak kelnerce. Uśmiechnął się do Lukea. - Co jest? Nie lubisz dziewczynek? - Co robisz w Nowym Orleanie? - Wypoczywam - Cobb oblizał wargi patrząc, jak tancerka potrząsa biustem. - Pomyślałem, że jak już tu jestem, to rozejrzę się za tobą. Nie zapytasz o matkę? Luke wypił łyk alkoholu. Czuł, jak jego spięte mięśnie zaczynają się rozluźniać. - Nie. - Straszne. - Cobb klasnął językiem. - Mieszka teraz w Portland. Czasem się spotykamy. Zaczęła za to brać forsę, wiesz? - mrugnął do Lukea z obleśnym uśmiechem, obserwując z zadowoleniem, jak chłopak zaciska szczęki. - Ale nasza stara Maggie jest na tyle sentymentalna, że odpala mi za darmo, kiedy tylko się pojawię. Mam jej przekazać twoje pozdrowienia? - Nie życzę sobie, żebyś przekazywał jej coś ode mnie. - Co za gówniany syn. - Cobb zajął się swoim drinkiem. Muzyka stała się głośniejsza, bardziej natarczywa. Jakiś mężczyzna chciał się wdrapać na scenę i został stamtąd zepchnięty. - Zawsze taki byłeś. Gdybym pobył tu trochę dłużej, nauczyłbym cię szacunku. Luke pochylił się ku niemu. Oczy mu błyszczały. - Albo zrobiłbyś ze mnie dziwkę. - Miałeś dach nad głową i pełny żołądek - wzruszył ramionami Cobb. - Miałem prawo oczekiwać, że odwdzięczysz mi się za to. Nie bał się Lukea. Wciąż pamiętał, jak łatwo było nad nim zapanować. - Ale to sprawa między nami, no nie? Jesteś teraz takim pieprzonym ważniakiem. Omal się nie udławiłem ginem, kiedy cię zobaczyłem w telewizji - zarechotał. - Ty i magiczne sztuczki. Nauczyłeś się machać różdżką, co? - Zaniósł się śmiechem, aż łzy stanęły mu w oczach. - Ty i ten stary! Jego śmiech przeszedł w charczenie, gdy Luke chwycił go za koszulę na piersiach. Ich twarze były teraz blisko siebie, tak blisko, że Luke czuł smród alkoholu i papierosów. - Czego chcesz? - powtórzył, akcentując każdą sylabę. - Chcesz się ze mną bić, chłopcze? - Tłuste palce Cobba zacisnęły się wokół nadgarstków Lukea. Zaskoczyła go siła chłopaka, ale Al Cobb nigdy nie wątpił we własną przewagę. - Chcesz się ze mną spróbować? To było dokładnie to, czego Luke chciał. Niemal pożądał. Ale gdzieś w jego głębi odezwały się wspomnienia chłopczyka, który dobrze pamiętał uderzenia rzemiennego pasa i ból, jaki zostawiały po sobie na delikatnej dziecięcej skórze. - Ten stan jest za mały dla nas dwóch. - To wolny kraj. - Cobb usiadł spokojnie i zamówił następnego drinka. Był zbyt sprytny, by nie rozumieć, że bójka nie pomoże mu w osiągnięciu celu. - Cały problem w tym, że na tym cholernym świecie za wszystko trzeba płacić. A ty nieźle zarabiasz tymi swoimi sztuczkami. - O to ci chodzi? - Luke mógłby się roześmiać, gdyby wstręt nadal nie ściskał mu gardła. - Chcesz, żebym ci dawał forsę? - Wychowałem cię, nie? Jestem jakby twoim ojcem. Teraz Luke roześmiał się. Był tak wściekły, że ludzie przy stolikach spojrzeli na niego czujnie. - Odpieprz się. Cobb chwycił go za rękaw. - Mogę ci narobić kłopotów. Tobie i temu facetowi, z którym się pokazujesz w telewizji. Wystarczy kilka telefonów do dziennikarzy. Jak sądzisz, co sobie pomyślą szefowie z telewizji, kiedy przeczytają o tobie? Callahan - tak się teraz nazywasz, czyż nie? Prawdziwe oblicze Callahana - artysta magik i męska dziwka. - Kłamiesz - syknął Luke blednąc. Wspomnienia powróciły i uderzyły ze zdwojoną siłą. Tłuste, obmacujące go paluchy, zdzierające z niego ubranie, smród potu, dyszenie. - Nie pozwoliłem mu się dotknąć. - Nie wiesz, co się stało, kiedy cię skopałem. Straciłeś przytomność. - Cobb zauważył z zadowoleniem, że jego bluff odniósł skutek. W oczach Lukea pojawiło się niedowierzanie, przerażenie, rozpacz. - Ludzie będą się zastanawiać, nie sądzisz? Lubią słuchać o takich rzeczach. A jak myślisz, co na to powie ona? Myślisz, że ci da, jak się dowie, co robiłeś z różnymi panami? - Roześmiał się, patrząc na niego z nienawiścią. - Uwierz mi, chłopcze, jak się ludzie dowiedzą, nie będą dociekać, czy to prawda. - Zabiję cię - powiedział słabo Luke. Czuł wzbierające mdłości, jego czoło pokryło się potem. - Lepiej mi zapłacić. - Cobb wyciągnął kolejnego papierosa, zadowolony z odniesionego zwycięstwa. - Nie trzeba mi wiele. Parę tysiączków na początek. - Dmuchnął dymem w kierunku Lukea. - Zaczynamy od jutra. Później będę ci dawał znać, ile mi potrzeba i dokąd masz wysłać forsę. A jak tego nie zrobisz, pójdę do gazet. Będę musiał im opowiedzieć, jak sprzedawałeś się zboczeńcom, jak porzuciłeś swoją biedną, nieszczęśliwą matkę i jak spiknąłeś się z tym Nouvelleem. Zdaje się, że trochę rozminął się z prawem, udzielając pomocy zbiegowi. Ale może mu to jakoś wynagrodziłeś. - Uśmiechnął się znowu, z zadowoleniem patrząc na wściekłą twarz Lukea. - Zdziwiłbym się, gdyby ludzie nie pomyśleli, że dałeś mu za darmo to, co innym dawałeś za pieniądze. - Nie waż się mieszać w to Maxa. - Bardzo chętnie - Cobb rozłożył szeroko ręce - jestem gotów do współpracy. Tylko przynieś mi na jutro dwa tysiące. W ten sposób udowodnisz mi swoje dobre chęci. A jak nie, to będę musiał zatelefonować do "National Enquirer". Nie wiem, czy wtedy te wszystkie dzieciaczki, a zwłaszcza ich rodzice, będą bywać na występach magika, który tak lubi młode mięsko. No nie? - Zaciągnął się dymem. - I raczej nie wystąpisz już przed królową angielską, skoro cię oskarżą o pederastię. Angole tak to nazywają. Pederastia. - Cobb roześmiał się serdecznie i wstał. - Do jutra. Będę czekać. Luke siedział bez ruchu, usiłując uspokoić przyspieszony oddech. Kłamstwa, pieprzone kłamstwa. Ręka mu drżała, kiedy sięgał po szklankę. Nikt nie uwierzy, że Max mógłby... Ukrył twarz w dłoniach. Cobb miał rację. Kiedy tylko oszczerstwo znajdzie się w gazetach, ludzie zaczną szeptać i snuć domysły. Nieważne, co się później stanie. Osad pozostanie na zawsze, nieusuwalny ślad wstydu i strachu. Jeśli nawet on mógłby to wytrzymać, nie zniósłby, gdyby to spotkało Maxa i Lily. I Roxanne. Słodki Jezu, Roxanne. Zacisnął powieki i przełknął resztę alkoholu. Zamówił następnego drinka. Postanowił upić się do nieprzytomności. Roxanne czekała na niego. Udało się jej chyłkiem wejść do domu i niezauważenie przemknąć do swojego pokoju. Wzięła długą, gorącą kąpiel, która ukoiła większość jej dolegliwości. Potem siadła na balkonie i zaczęła czekać. Wreszcie zobaczyła go, wlokącego się przez mżawkę i mgłę. Zobaczyła, jak zachwiał się i zatrzymał, a potem ruszył dalej, z przesadną powagą pijaka. Jej smutek i niepokój znikły bez śladu. Na ich miejscu pojawiła się wściekłość. Zostawił ją na deszczu i poleciał się upić. Wstała, zawiązała rozluźniony pasek szlafroka i - niczym żołnierz gotujący się do ataku - ruszyła na dół, w stronę Lukea, chwiejącego się na dziedzińcu. - Ty tumanie. Uśmiechnął się głupkowato. - Kotku, co ty robisz na tym deszczu? Zaziębisz się. - Postąpił niepewnie naprzód. - Chryste, aleś ty piękna, Roxy. Szaleję za tobą. - Oczywiście - jakoś nie ucieszył jej ten niewyraźnie wybełkotany komplement. Odruchowo podtrzymała Lukea, zanim zdążył osunąć się na ziemię. - Mam nadzieję, że rano za to zapłacisz. - Wieczorem - mruknął. Głowa chwiała mu się na ramieniu Roxanne. - Zapłacę wieczorem. - Jeśli dożyjesz - westchnęła i dźwignęła go, zakładając sobie jego ramię na szyję. - Rusz się, Callahan. Zobaczymy, czy damy radę położyć do łóżka pijanego Irlandczyka, nie budząc przy tym całego domu. - Mój prapradziadek pochodził z hrabstwa Sligo. Staruszka powiedziała mi to kiedyś. Mówiłem ci o tym? - Nie -jęknęła, ciągnąc go z wysiłkiem ku drzwiom. - Miał głos jak anioł. Śpiewał w różnych pubach. - Deszcz padał mu na twarz, chłodny i kojący. - Ten sukinsyn nie jest moim ojcem. Nie ma we mnie nic z niego. - Nie, oczywiście. Tylko galon whisky. Przynajmniej śmierdzisz, jakby tak było. Roześmiał się i padł całym ciałem na drzwi, zanim zdążyła je otworzyć. - Przepraszam. Ty pachniesz ładnie, Rox. Jak deszcz na ziołach. - Ach, ty irlandzki poeto. -Jej twarz poczerwieniała z wysiłku. Otworzyła drzwi jedną ręką, drugą podtrzymując Lukea. - Cieszę się, że nie masz takich cycków jak tamta dziwka. To by mi się nie podobało. - Jaka dziwka - syknęła Roxanne, a potem westchnęła. -Zresztą, nieważne. - Nie lubię patrzeć, jak kobieta rozbiera się przed setką facetów. Wolę coś bardziej kameralnego. - Fascynujące. - Bez skrupułów popchnęła go na kuchenny stół. - Zostawia mnie na deszczu i leci oglądać striptizerkę. Prawdziwy z ciebie książę, Callahan. - Jestem świnia - przyznał z pijackim uśmiechem. - Taki się urodziłem, taki umrę. Może powinienem go zabić. Tak byłoby łatwiej. - Nie, przyrzekłeś, że tylko z nim porozmawiasz. Luke wyciągnął rękę i dotknął swojej twarzy, by upewnić się, że ciągle jest na swoim miejscu. - Z kim porozmawiać? - Z Geraldem. - Tak, tak. - Wspiął się na pierwszy schodek, potknął się i upadł. Chociaż grzmotnął o podłogę całkiem mocno, wydawało się, że nawet tego nie zauważył. Ku rozpaczy Roxanne wyciągnął się wygodnie i najwyraźniej w świecie zamierzał tu spędzić resztę nocy. - To takie przerażające, kiedy on podchodzi do ciebie, a ty wiesz, że nie zdołasz się mu wymknąć. Obejmuje cię, obmacuje... O, Boże... - jego głos przeszedł w szept - nie chcę o tym myśleć. - To nie myśl. Myśl o wejściu po tych cholernych schodach. - Chcę leżeć - wymamrotał, kiedy próbowała go podnieść - zostaw mnie. - Nie będziesz się tu poniewierał jak jakiś cholerny pijak, którym zresztą jesteś. Lily umrze z rozpaczy, kiedy cię tu znajdzie. - Lily - westchnął i zaczął wczołgiwać się po schodach. - Pierwsza kobieta, w której się zakochałem. Jest najlepsza. Nie pozwolę jej skrzywdzić nikomu. - Oczywiście. No dalej, jeszcze trochę. - Szarpanina z Lukeem rozchyliła jej szlafroczek. Z miejsca, w którym leżał Luke, miał znakomity widok na gładkie, białe udo. Nawet whisky nie mogła stępić jego podniecenia. - Pójdę do piekła - powiedział, na wpół śmiejąc się, na wpół jęcząc. - Prosto do piekła. O Chryste, Roxanne, wolałbym, żebyś zaczęła coś nosić pod tym szlafroczkiem. Pozwól mi tylko... - Kiedy wyciągnął rękę, żeby dotknąć, nic więcej, tylko dotknąć tej białej, gładkiej skóry, stracił równowagę i padł jak długi. - Wstawaj, Callahan - syknęła mu do ucha. - Obudzisz Maxa i Lily. - Dobrze, dobrze. - Chciał przełknąć ślinę, ale była gorzka jak trucizna. Z największym wysiłkiem stanął na czworakach. Roxanne wydźwignęła go do pozycji stojącej. - Czyżbym się miał rozchorować? - zdziwił się, czując wzbierające mdłości. - Mam nadzieję - warknęła, wlokąc go do jego pokoju. - Mam taką nadzieję. - Ależ się paskudnie czuję. Jak wtedy, gdy Mouse dał mi pierwszego papierosa. Już nigdy się nie upiję, Rox. - Dobrze, dobrze... Zwalił się na łóżko. Nie zdążyła się w porę odsunąć; padł na nią całym ciężarem, niemal łamiąc jej żebra. - Złaź ze mnie, Callahan. Mruknął tylko coś niewyraźnie. Odwróciła twarz, bo jego oddech przesiąknięty był odorem whisky. Poczuła, że muska ustami jej szyję. - Przestań. Och... cholera - przekleństwo utonęło w stłumionym jęku. Wezbrała w niej rozkosz, mroczna i potężna, kiedy Luke położył rękę na jej piersi. Nie pieścił jej, nie głaskał. Po prostu brał w posiadanie. - Miękka - mruknął - miękka Roxanne. - Jego palce wśliznęły się pod jedwab, powoli, pieszczotliwie, jego usta dotknęły nagiego ciała. - Luke... Pocałuj mnie... Pocałuj mnie tak, jak wtedy... - Mmm... - westchnął przeciągle. A potem stracił przytomność. - Luke - potrząsnęła nim. "To niemożliwe - pomyślała. - Dwa razy w ciągu tego samego wieczoru"? Chwyciwszy go za włosy, uniosła jego głowę. Spał. Wydostała się spod jego bezwładnego ciała, mrucząc pod nosem wściekłe przekleństwa. Zostawiła go rozwalonego na łóżku, zupełnie ubranego, i poszła do łazienki. Zamierzała zastosować wypróbowane lekarstwo na swoje dolegliwości - zimny prysznic. Rozdział 14 . Omal nie stracił życia. Mógł za to winić jedynie siebie. W trikach, wymagających tak wiele koncentracji i precyzji, obowiązują pewne reguły, twarde i niewzruszone. Reguły, wyznaczające granicę między życiem a śmiercią. Luke, oszołomiony kacem i rozpaczą, prawie tę granicę przekroczył. Stanął na scenie, pozwalając spętać się kaftanem bezpieczeństwa, zakuć w kajdanki ręce i nogi. Skulił się w żelaznym kufrze, stojącym na środku sceny. Wewnątrz skrzyni było gorąco, ciemno i duszno. Jak w trumnie, jak w piwnicy. Jak w pułapce. "Nie uciekniesz, chłopcze - rozległ się w jego głowie głos Cobba, kiedy wieko skrzyni zatrzasnęło się. - Nie wyjdziesz stąd, dopóki cię nie wypuszczę. I nie zapominaj o tym". Znowu ogarnął go dobrze znany, nieokiełznany strach. Odetchnął głęboko kilka razy, chcąc uspokoić roztrzęsione nerwy. Później zaczął uwalniać się z więzów. Potrafi się stąd wydostać. Udowadniał to każdego wieczoru. Nikt nigdy już go nie uwięzi. Ale Cobb nie dawał za wygraną. "Mam klucz, głupi gnojku. Zostaniesz tu tak długo, jak ja zechcę. Musisz wreszcie zrozumieć, kto tu rządzi". Znowu wróciło wspomnienie. Mały chłopczyk, bijący mocno w zamknięte drzwi, szlochający. Serce Lukea zaczęło mocno walić, jego oddech stał się szybszy. Znowu odezwały się mdłości, zalewające jego żołądek morzem kwasu. Strach zaczął mrowić mu skórę jak setki małych owadów. Syknął, kiedy okowy otarły mu mocno nadgarstki. Przez jedną straszną chwilę szarpał się z nimi jak skazaniec, prowadzony na szafot. W ciasnym wnętrzu skrzyni zaczął unosić się ciężki zapach krwi. "Oddycham za szybko - upomniał sam siebie, zaalarmowany skurczami swoich płuc, walczących o odrobinę powjetrza. - Spokój, cholera, uspokój się". Skulił się - znany ruch ciała, pomagający mu wydostać się z okowów. Ułożył ramię w niewiarygodnie niewygodnej pozycji, pozwalającej na wydostanie się z kaftanu bezpieczeństwa. Pulsujący ból w skroniach przypomniał mu o wczorajszej nocy. Musiał się na chwilę zatrzymać, żeby przeczekać zawrót głowy. Przypomniał sobie - zbyt wyraźnie - wczorajszy wieczór z Roxanne. Ogarnęło go podniecenie, chociaż starał się skoncentrować na uwalnianiu ramion. Jej skóra, ta biała, miękka skóra pod jego palcami. Jej ciało, wyprężone i drżące. O Boże, Boże wszechmogący, czyją uwiódł? Czy wykorzystał swoje zamroczenie i oszołomienie, by osiągnąć wreszcie to, o czym tak długo marzył? Strugi potu ściekały po skórze Lukea niczym gorące potoki. Popełnił niewybaczalny błąd - stracił rachubę czasu. Gdyby miał wystarczająco dużo powietrza, pewnie zacząłby kląć. Kiedy wreszcie odrzucił pętający go kaftan, wszystkie mięśnie i stawy paliły go żywym ogniem. Teraz musi tylko uderzyć w skrzynię - tak, jak kiedyś uderzał w zamknięte na klucz drzwi. Otworzą mu, wypuszczą, pozwolą zaczerpnąć świeżego powietrza. Uderzył głową w wieko. Biały błysk bólu eksplodował mu pod czaszką. Przed oczami zawirowały obrazy. Rechoczący Cobb, opowiadający te straszne kłamstwa. "Muszę załatwić tę sprawę - postanowił Luke. - To tylko kwestia pieniędzy". Roxanne. Ta kaseta, którą musi wyrwać Geraldowi z gardła. Prawie usłyszał trzask rozdzieranej bluzki, okrzyki protestu. Widział tryskającą krew, niemal czuł jej zapach. A potem zobaczył, jak wtedy wyglądała. Słodki Jezu, jaka była piękna, stojąc tak z zaciśniętymi pięściami i gotowa do walki. Groźna niczym Amazonka, z oczami lśniącymi strachem i wściekłością. Chciał ją chwycić w ramiona, ukoić jej przerażenie. Chciał tego równie mocno, jak chwycić tego zgniłka za gardło i zrobić z niego miazgę. Ale równocześnie z furią poczuł narastające poczucie wstydu. Czy nie zrobił wczoraj z Roxanne tego, co Gerald tylko usiłował zrobić? Nie. Co za głupiec z niego. Czyż nie obudził się chory, obolały i zupełnie ubrany? Miał nawet buty. To, co czuł w ustach, nie było smakiem Roxanne. Było smrodem przetrawionego alkoholu. Pożądanie i szantaż. No cóż, nie warto z tego powodu umierać. Podniósł osłabłą rękę i wymierzył sobie mocny policzek, potem drugi, aż wreszcie ból go otrzeźwił. Wrócił do uwalniania nóg z kajdan, oddychając powoli rzednącym powietrzem. - To trwa za długo - Roxanne usłyszała w swoim głosie nutkę paniki. Chwyciła ojca za rękaw. - Tatusiu, to już o dwie minuty za długo. - Wiem - Max ujął lodowato zimną dłoń swojej córki. - Ma jeszcze czas. Nie wspomniał, że kiedy rzucił okiem na bladą twarz Lukea i zajrzał wjego puste oczy, zaproponował, żeby dziś nie występował. I nie wspomniał, że Luke odmówił. Ten chłopiec stawał się już mężczyzną i zaczynał chodzić własnymi drogami. - Dzieje się coś złego - widziała już, jak Luke traci przytomność, jak rzęzi, nie mogąc odetchnąć świeżym powietrzem. - Cholera - odwróciła się, gotowa wybiec za kulisy i wyrwać klucz Mouseowi. Ale zanim zdążyła ruszyć się z miejsca, wieko skrzyni odskoczyło z trzaskiem. Widownia zatrzęsła się od oklasków. Luke skłonił się głęboko, łapczywie chwytając powietrze i ocierając zlaną potem twarz. Max zauważył, że chłopak chwieje się na nogach. Dał znak Roxanne, a sam wystąpił na środek sceny, skupiając na sobie uwagę publiczności. - Idiota. Głupek. Błazen - warczała Roxanne, zachowując promienny uśmiech, dopóki nie zeszła ze sceny. - Coś ty chciał zrobić, ty gamoniu? Za kulisami czekała na nich Lily, trzymając w pogotowiu szklankę wody i ręcznik. Luke musiał przyznać ze wstydem, że nadal czuje osłabienie. - Wydostać się - mruknął Luke, wycierając twarz ręcznikiem. Zachwiał się; Roxanne podtrzymała go. Serce waliło jej jak młotem. - No i po co to robiłeś, skoro wczoraj spędziłeś noc na pijaństwie? - Bo to mój zawód - mruknął. Tak dobrze było czuć jej mocne objęcie. Wyswobodził się z niego jednak i ruszył do garderoby. Roxanne podążyła za nim, doskakując do niego jak rozwścieczony terier. - Występować to niekoniecznie to samo, co ryzykować życie. A gdybyś... - Zatrzymała się w drzwiach garderoby. - Och, Luke. Ty krwawisz. Spojrzał na nadgarstki i kostki, z których spływały krople krwi. - Miałem trochę kłopotów. - Zagrodził jej drogę, zanim zdołała wejść do pokoju. - Chcę się przebrać. - Te rany muszą być opatrzone. Pozwól... - Powiedziałem, że chcę się przebrać - spojrzał na nią tak, że zamarła. - Nie potrzebuję niczyjej pomocy. Zacisnęła usta, by ukryć ich drżenie. Czy nie wiedział, że te lodowate słowa ranią ją bardziej niż gniew i krzyki? Podniosła dumnie podbródek. Oczywiście, że wiedział. Kto mógłby wiedzieć lepiej niż on? - Dlaczego mnie tak traktujesz? Po tym, co zdarzyło się wczoraj... - Byłem pijany - powiedział ostro. Potrząsnęła głową. - Przedtem. Zanim się upiłeś. Kiedy mnie pocałowałeś. Poczuł, że ogarnia go płomień. Musiałby być ślepy, żeby nie widzieć oddania w jej oczach, tego, co mu ofiarowywała. - Byłaś roztrzęsiona - powiedział z całym spokojem, na jaki go było stać. - I ja też. Chciałem, żebyś się uspokoiła, to wszystko. - Kłamiesz. Pragnąłeś mnie. Uśmiechnął się z rozmyślnym okrucieństwem. Zostało mu przynajmniej tyle opanowania. - Kochanie, jeśli nauczyłem się czegoś przez te dziesięć lat, to tego, żeby brać wszystko, czego chcę. - Zacisnął kurczowo pięści, ale jego uśmiech pozostał niedbały i ironiczny. - Lepiej wracaj do swoich kolegów z collegeu. A teraz chcę się przygotować do następnego występu. Zamknął jej drzwi tuż przed nosem i oparł się o nie. "O mało co, Callahan" - pomyślał, zamykając oczy. Poczuł nasilający się ból. Poczłapał w głąb pokoju, szukając aspiryny. Musi zobaczyć się z Cobbem - zaopatrzony w dwa tysiące dolarów i w dobrej formie. Nikt nie znał wagi precyzyjnego wyliczenia czasu lepiej niż Maximillian Nouvelle. Przeczekał spokojnie całe drugie przedstawienie bez jednego słowa wyrzutu. Pominął milczeniem protesty Roxanne i Lily, kiedy Luke szedł na scenę, by ponownie dać się zamknąć w żelaznej skrzyni. Max wiedział, że jeśli mężczyzna nie stawi czoła swoim demonom, zostanie przez nie pożarty. Kiedy wrócili do domu, zaprosił Lukea na drinka i, nie czekając na jego zgodę, nalał brandy do dwóch kieliszków. - Nie mam ochoty na picie - mruknął Luke czując, jak żołądek zaczyna mu się kurczyć na samą myśl o alkoholu. Max usiadł w swoim ulubionym fotelu, ogrzewając dłonią kieliszek. - Nie? To może przynajmniej dotrzymasz mi towarzystwa? - To była długa noc - zaczął Luke, ociągając się z zajęciem miejsca. - Oczywiście - Max skinął swoją piękną dłonią o długich, subtelnych palcach. - Siadaj. W jego geście kryła się ta sama siła, która niegdyś zmusiła dwunastoletniego chłopca do czekania na mrocznej scenie. Luke usiadł, sięgając po cygaro. Zaczął się nim bawić oczekując, aż Max przemówi. - Są różne sposoby na popełnienie samobójstwa - głos Maxa był łagodny, jakby magik opowiadał bajkę na dobranoc. - Ale, według mnie, wszystkie one są jedynie wyrazem tchórzostwa. Zresztą taki wybór to sprawa czysto osobista. Zgadzasz się? Luke poczuł, że jest zgubiony. Ponieważ nauczył się uważać na słowa, które Max wypowiadał jakby od niechcenia, wzruszył tylko ramionami. - Co za elokwencja - zauważył Max sarkastycznie. Oczy Lukea zwęziły się. - Gdybyś zdecydował się na to jeszcze raz - ciągnął dalej Max, milknąc na chwilę, by rozkoszować się aromatem trunku - radzę wybrać jakiś szybszy, łatwiejszy sposób. Na przykład użycie mojego rewolweru. Leży na najwyższej półce w łazience. - Luke, osłupiały, zdołał tylko zamrugać powiekami. Max pochylił się, chwytając go nagle za koszulę na piersiach. Palce jego drugiej ręki nadal obejmowały delikatnie kieliszek. - Nigdy więcej nie używaj mojej sceny ani magii do czegoś tak tchórzliwego jak skończenie ze sobą - powiedział z cichą furią. - Max, na miłość boską. - Luke czuł, że stalowe palce magika zaciskają się na jego gardle. Po chwili uścisk zelżał. - Nigdy nie podniosłem na ciebie ręki - opanowanie opuściło wreszcie Maxa. Musiał odczekać chwilę, zanim się znowu odezwał. - Minęło już dziesięć lat, a ja dotrzymałem swojej obietnicy. Teraz muszę cię ostrzec. Jeśli zrobisz znowu coś takiego, zbiję cię bez litości. - Zmierzył Lukea spojrzeniem ciemnych, błyszczących oczu. - Oczywiście, będę zmuszony wziąć do pomocy Mousea, ale zapewniam cię: wiem, gdzie uderzać, żeby bolało. W pierwszym odruchu wściekłości Luke zerwał się na równe nogi, gotów na wszystko. Zauważył jednak, że to nie gniew płonie w spojrzeniu Maxa. Oczy magika błyszczały od łez. Luke poczuł upokorzenie; wolałby, żeby Max go pobił. - Nie powinienem tego robić - przyznał spokojnie. - Nie wyrobiłem się. Nie potrafiłem zapomnieć o pewnych kłopotach. Wiedziałem, że powinienem, ale nie mogłem... Nie chciałem popełnić samobójstwa, Max. Przysięgam. To tylko duma i głupota. - Wychodzi na to samo, prawda? - Max upił nieco ze swego kieliszka, by pozbyć się drżenia głosu. - Doprowadziłeś Lily do łez. Trudno mi to wybaczyć. Po raz pierwszy od wielu lat Luke poczuł paniczny strach, że Max każe mu odejść. Że straci to wszystko, co jest dla niego tak cenne. - Nie pomyślałem o tym. - Wiedział, że nie było to dobre usprawiedliwienie. Bardzo chciał opowiedzieć Maxowi o Cobbie, ale postanowił, że skoro nie może zrobić nic innego, przynajmniej oszczędzi swojej rodzinie kłopotów. - Porozmawiam z nią. Wyjaśnię jej to. - Mam nadzieję - Max położył rękę na ramieniu Lukea. Jego dotknięcie niosło ze sobą tyle pokrzepiającej siły, że tak trudno byłoby znaleźć słowa, by to wyrazić. - Czy to kobieta? Luke pomyślał o Roxanne i o tym, jak paliły go ręce, by jej dotknąć. Myśl o niej rozpraszała go w równym stopniu, co wspomnienie Cobba i ból głowy. Wzruszył tylko ramionami. - Mógłbym ci powiedzieć, że żadna kobieta nie jest warta twojego spokoju, ale - rzecz jasna - nie byłaby to prawda. -Uśmiechnął się, a jego palce ścisnęły lekko ramię Lukea. - Są takie kobiety, które są zarazem przekleństwem i błogosławieństwem. Chciałbyś o tym porozmawiać? - Nie - prawie jęknął Luke. Miałby zwierzać się Maxowi z mrocznego pożądania, które czuje do jego córki? Miał ochotę płakać i śmiać się jednocześnie. - Poradzę sobie. - Bardzo dobrze. Może chciałbyś usłyszeć o naszym następnym wypadzie? - Tak. Chętnie. Max usiadł wygodnie w fotelu, zadowolony, że atmosfera się oczyściła. - LeClerc znalazł parę interesujących informacji. Pewien znakomicie notowany polityk ma kochankę, zamieszkującą na przedmieściach Waszyngtonu. - Max przerwał na chwilę i upił łyk brandy. Luke sięgnął po swój kieliszek. Jego żołądek przestał przypominać pole minowe. - Nasz przyjaciel nie uważa brania łapówek za coś poniżej swojej godności. Nie zyskał tym mojej sympatii, ale nie o sympatię tu chodzi. W każdym razie jest na tyle mądry, że nie afiszuje się ze swoimi dodatkowymi dochodami. Po cichu inwestuje je w biżuterię i dzieła sztuki, które gromadzi u swojej kochanki. - Musi być niesamowita. - Właśnie - skinął głową Max i przeciągnął palcami po wypielęgnowanych wąsach. - Trudno zrozumieć, dlaczego mężczyzna, oszukujący żonę i wyborców, zaufał swojej kochance i powierzył jej przedmioty wartości blisko dwóch milionów dolarów. - Max westchnął lekko, jak zawsze zafascynowany i zachwycony niezbadaną ludzką naturą. - Nie przyznałbym tego przy naszych zachwycających paniach, ale mężczyzna nie kieruje się w swoich poczynaniach rozumem, lecz penisem. Luke roześmiał się. - Myślałem, że droga do serca mężczyzny wiedzie przez żołądek. - Ależ tak, drogi chłopcze, oczywiście. Ale to tylko przystanek przed ostatecznym celem. Jesteśmy zwierzętami, zwierzętami obdarzonymi rozumem. A zresztą - ilu z nas może się oprzeć złudnej pokusie powrotu do łona matki? Luke uniósł brew. - Nie powiedziałbym, że akurat o to mi chodzi, kiedy figluję w łóżku z jakąś panienką. Max roześmiał się. Wybrał okrężną drogę, by porozmawiać z chłopcem. Często tak postępował. - Uważam, że w pewnym momencie - na szczęście - rozum przestaje się wtrącać, a dowodzenie przejmuje zwierzę. Kiedy mężczyzna posiądzie kobietę, fakt, że ona mu się oddała, odbiera mu rozum, kontrolę, czyni go bezbronnym. Dlatego sądzę, że seks jest bardziej niebezpieczny niż wojna - i o wiele bardziej przyjemny. Luke potrząsnął głową. - To nic trudnego. Po prostu nie trzeba się zapominać. - Zdaje się, że nie spotkałeś jeszcze właściwej kobiety - powiedział Max łagodnie. - A co do naszej wycieczki do Waszyngtonu... Planowanie tej wycieczki zajęło im pół roku. Wszystkie detale musiały być dopracowane niczym przed najważniejszym przedstawieniem. W kwietniu, kiedy gałęzie wiśni pokryły się wonnym i bujnym kwieciem, Luke wybrał się w podróż Potomakiem do stanu Maryland. Konieczność noszenia prążkowanego garnituru, jasnej peruki i doklejonej brody przejmowała go wstrętem, ale bez sprzeciwu wszedł w rolę Charlesa B. Holdermana, reprezentanta bogatego przemysłowca z Nowej Anglii, zainteresowanego kupnem posiadłości na którymś z wytwornych przedmieść w dystrykcie Kolumbia. W podróży towarzyszył mu gorliwy agent handlu nieruchomościami. Luke cieszył się podróżą - także dlatego, że stanowiła dobry pretekst, by zniknąć z oczu Roxanne. Mściła się na nim w najbardziej podstępny i najskuteczniejszy sposób: zachowywała się, jakby nic się nie stało. Poza tym od wielu miesięcy nie wypoczął dobrze. Podróż była dla niego rodzajem wakacji. Do tego dochodził jeszcze luksus mieszkania w pełnym spokojnej godności hotelu Madison i - po prostu - bycia samemu. Obchodził razem z agentem wyznaczone domy, pomrukiwał i pochrząkiwał, słuchając peanów na cześć ich wyglądu i położenia, i pytał. Pytania, jakie zadawał jako reprezentant bogatego klienta, interesowały go również jako złodzieja. Kim są sąsiedzi i czym się zajmują? Czy są tam jakieś psy? A policyjne patrole? Kto tu instaluje najlepsze systemy alarmowe? I tak dalej, i tak dalej. Tego dnia Luke zbliżył się do rezydencji Mirandy Leesburg. Przeszedł ścieżką, wytyczoną wśród kwiatów i zapukał do dębowych drzwi z witrażem. Wiedział już, czego ma oczekiwać. Widział zdjęcia tej trzydziestoparoletniej blondynki o ostrych rysach, lodowato błękitnych oczach i zabójczej figurze. Usłyszał jazgot dwóch piesków i pokiwał głową. Wiedział, że Miranda ma dwa szpice. Teraz dowiedział się, że lubią głośno szczekać. Kiedy otworzyła mu drzwi, ze zdziwieniem spojrzał na drobną blondynkę z włosami niedbale ściągniętymi w koński ogon. Jej wąska twarz o chytrych oczach była mokra od potu. Jaskrawoczerwony obcisły kostium gimnastyczny eksponował jej fantastyczną figurę. Przygarnęła do siebie psy, tuląc je do piersi, wychylających się z głębokiego dekoltu jak dwa białe księżyce. Udało mu się nie oblizać ust - ale miał wielką ochotę to zrobić. Zaczął rozumieć, dlaczego senator trzymał swój skarb z dala od zazdrosnych oczu. Fotografie przedstawiały ją jako osóbkę o chłodnej, konwencjonalnej urodzie. Okazało się, że roztacza wokół siebie taką aurę seksapilu, że mogłaby powalić mężczyznę z odległości stu metrów. A Luke stał znacznie bliżej. - Pani wybaczy - uśmiechnął się. Nadał swoim słowom wyraźny bostoński akcent. - Nie chciałbym przeszkadzać. - Psy nadal ujadały. Musiał podnieść głos, by je przekrzyczeć. - Nazywam się Holderman. Charles Holderman. - Tak? - Zmierzyła go spojrzeniem tak, jak ogląda się rzeźbę w muzeum. - Chyba już tu pana widziałam. - Mój pracodawca zamierza zakupić tu jakąś posiadłość - uśmiechnął się jeszcze raz Luke. Krawat Holdermana zaczynał go dusić. - Przykro mi, ale mój dom nie jest na sprzedaż. - Oczywiście, wiem o tym. Czy mogłaby pani poświęcić mi chwilę? Moglibyśmy porozmawiać na zewnątrz, jeśli to pani bardziej odpowiada. - Dlaczego miałabym rozmawiać na dworze? - uniosła jedną, delikatnie zaznaczoną brew, szacując zalety gościa. Młody, dobrze zbudowany, powściągliwy. Pochyliła się, stawiając pieski na podłodze - ten ruch odsłonił całą głębię jej dekoltu - i klepnięciem odesłała je na legowisko. Nudziła się w tym wielkim domu. Jej kochanek wyjechał na dwa tygodnie na spotkanie ze swoimi wyborcami. Charles B. Holderman mógłby być interesującym urozmaiceniem. - O czym chciałby pan ze mną porozmawiać? - O pani ogrodzie. - Z trudem oderwał oczy od jej biustu. - Mój pracodawca ma bardzo specjalne wymagania. Pani ogród spełnia je niemal idealnie. Czy to pani sama zaprojektowała ten skalny ogródek? Roześmiała się i wytarła ręcznikiem lśniący od potu dekolt. - A skąd, kochanie. Nie odróżniam bratka od petunii. Wynajęłam specjalistę. - Ach, tak. Czy mogłaby pani podać mi jego nazwisko i numer telefonu? - Holderman wyjął z kieszeni na piersi cienki, oprawny w skórę notes. - Byłbym bardzo wdzięczny. - Chyba mogę panu pomóc - dotknęła palcem ust. - Niech pan wejdzie. Muszę znaleźć jego wizytówkę. - To bardzo miłe z pani strony. - Luke schował notes i rozejrzał się bystro po korytarzu, hallu, schodach, zapamiętując każdy najdrobniejszy szczegół, wielkość pokojów, ich liczbę. - Ma pani piękny dom. - Tak. Odnowiłam go parę miesięcy temu. Całe wnętrze utrzymane było w pastelowej tonacji. Było bardzo kojące, bardzo kobiece. A smukłe ciało opięte w krzyczącą czerwień dodawało mu życia. Jak ogień na łące. Luke zatrzymał się i przyjrzał z zachwytem obrazowi Corota. - Nadzwyczajne - powiedział, kiedy Miranda spojrzała na niego pytająco. - Lubi pan obrazy? - Wróciła do niego i również spojrzała na płótno. - Tak, jestem zapalonym miłośnikiem sztuki. A Corot ze swoim marzycielstwem jest moim ulubieńcem. - A tak, Corot. - Nie obchodziło jej ani trochę jego marzycielstwo. Za to wartość obrazu znała co do centa. - Nigdy nie rozumiałam, po co artyści malują te drzewa i krzaki. Luke uśmiechnął się. - Może po to, żeby inni zastanawiali się, co się dzieje pod ich osłoną? Roześmiała się. - A to dobre, Charles, naprawdę. Wizytówki trzymam w kuchni. Może napijesz się czegoś zimnego, zanim znajdę to, o co prosisz? - Z przyjemnością. Kuchnia urządzona była w tym samym subtelnym, kobiecym stylu, w którym utrzymany był cały dom. Nakrapiane fiołki afrykańskie pyszniły się w promieniach słońca na liliowych, wykładanych kością słoniową półeczkach. Na środku kuchni znajdował się okrągły, szklany stół i cztery wyściełane krzesełka, stojące na bladoróżowym dywaniku. A w tym słodkim wnętrzu rozlegał się ciężki rytm gitary Eddiego van Halena. - Ćwiczyłam - wyjaśniła Miranda, otwierając lodówkę i wyjmując z niej dzbanek lemoniady. - Muszę dbać o linię. - Postawiła dzbanek na stole i stanęła z rękami na biodrach. - Ta muzyka mnie pobudza. Luke powstrzymał się od oblizania warg i odpowiedział tak, jak to powinien zrobić Charles B. Holderman. - Na pewno jest stymulująca. - O tak - zachichotała i nalała dwie szklanki napoju. - Usiądź, Charles. Zaraz znajdę tę wizytówkę. Otarła się lekko o niego, zmierzając do szuflady z wizytówkami. Jej mocny, słodki zapach postawił go w stan gotowości. Teraz sobie uświadomił, że pozostaje w nim od tego wieczora, kiedy zwalił się pijany na Roxanne. "Spokój" - rozkazał sobie i rozluźnił węzeł krawata. - Mamy piękną pogodę - zaczął uprzejmie. - To dobrze, że nie jest pani w pracy. Może się pani rozkoszować urokami lata. - Och, mam masę wolnego czasu. Jestem właścicielką małego butiku w Georgetown. Można powiedzieć, że dochodów starcza na to, by związać koniec z końcem. Mam tam człowieka, który dogląda wszystkiego. - Znalazła wreszcie odpowiednią wizytówkę i wyprostowała się. -Jesteś żonaty, Charles? - Rozwiedziony. - Ja również - uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Zrozumiałam, że nie chcę dzielić z nikim domu ani życia. Długo tu będziesz? - Tylko parę dni. Kończę już wypełniać moje zadanie. - I wracasz do... - Do Bostonu. - Hm. - To brzmiało nieźle. Można nawet powiedzieć: fantastycznie. Gdyby zostawał tu na dłużej, poprzestałaby na poczęstowaniu go lemoniadą. Ale skoro tak... Charles Holderman wydał się jej darem losu. Nagrodą za dwa smętne tygodnie. Nie znała go. Nie znał go również senator. Krótki skok w bok lepiej wpłynie na jej kondycję niż godzina u psychoanalityka. - Cóż... -jej ręka ześliznęła się w kierunku krocza. Wsunęła sobie kartę wizytową za głęboko wycięte majteczki. - Może weźmiesz sobie to, po co tu przyszedłeś. Luke odstawił szklankę, zanim wyśliznęła mu się z ręki. Sytuacja zaczęła rozwijać się w nieprzewidzianym kierunku. Ale -jak zwykł mawiać Max - czasem przypadek zdziała więcej niż godziny planowania. - Czemu nie. - Wstał i, znacznie szybciej niż się tego po nim spodziewała, sięgnął od dołu pod skąpy kostium. Była gorąca i wilgotna jak gejzer. Wydała drżący okrzyk, kiedy zrywał z niej trykot. Dwoma szybkimi ruchami oswobodził się z ubrania i wdarł się w nią gwałtownie. Znienacka dopadł ją pierwszy orgazm. Niech to, nie wyglądał na takiego. - Chryste! - jej oczy rozszerzyły się. Ujął jej biodra i podniósł ją, trzymając w zadziwiająco silnym uścisku. Oplotła go nogami. Wydała kilka zduszonych jęków i wyruszyła w podróż swego życia. Obserwował ją. Krew pulsowała mu szybko, jego ciało stało w ogniu, ale umysł pozostał chłodny. Widział cienkie zmarszczki wokół jej oczu, słyszał ujadanie zaniepokojonych psów, nie mających odwagi wyjść spod szklanego stolika. Czuł jej kolejne orgazmy; trzeci oszołomił ją zupełnie. Z przyjemnością zaskoczył ją jeszcze jednym, zanim podążył za nią. Ale nawet w oślepiającym błysku rozkoszy zachował na tyle przytomności, że nie pozwolił jej zatopić palców w swojej peruce - i zdekonspirować się. - Słodki Jezu! - osunęłaby się bezwładnie na podłogę, gdyby jej nie podtrzymał. - Kto by pomyślał, że kryjesz coś takiego pod tym garniturkiem? - Tylko mój krawiec - pocałował ją. - Powiedziałeś, że kiedy wyjeżdżasz? - Jutro wieczorem. Ale dziś mam już wolne. - "I wykorzystam ten czas", pomyślał. - Masz tu gdzieś łóżko? Miranda objęła go za szyję. - Mam cztery. Od którego zaczniemy? - Wyglądasz na zadowolonego z siebie - zauważył LeClerc, kiedy Luke postawił swoje walizki w hallu. - Bo wszystko poszło dobrze. Czemu nie miałbym być zadowolony? - Luke otworzył walizkę i wyjął z niej notes, wypełniony notatkami i rysunkami. - Mam plany jej domu. Dwa sejfy - jeden w sypialni senatora, drugi w salonie. Corot na parterze i niesamowity Monet nad jej łóżkiem. LeClerc mruknął coś pod nosem, przeglądając notes. - A jak odkryłeś ten obraz w sypialni, mon ami? - Pieprzyliśmy się tam do upadłego. - Luke zdjął skórzaną kurtkę i uśmiechnął się. - Czuję się strasznie marnie. - Casse pas mon coeur. - Oczy LeClerca błysnęły. - Mam nadzieję, że tym razem Max pośle mnie. - Bonne chance, staruszku. Godzinka z tą panią przyprawiłaby ci skrzydła. Chryste, ona zna takie... - urwał i spojrzał na schody. Stała tam Roxanne, kurczowo zaciskając palce na balustradzie. Jej twarz była biała jak lód, a na jej pobladłych policzkach wykwitły ogniste rumieńce wstydu i wściekłości. Odwróciła się bez słowa i znikła w swoim pokoju, trzasnąwszy mocno drzwiami. Teraz dopiero poczuł się naprawdę marnie. I podle. - Dlaczego mi nie powiedziałeś, że ona tu jest? - Nie pytałeś - odparł LeClerc z prostotą. - Allonse. Max jest w swoim pokoju. Będzie chciał usłyszeć, czego się dowiedziałeś. Roxanne leżała na łóżku, walcząc z narastającą chęcią płaczu. Nie da mu tej satysfakcji. Nie potrzebuje go, nie chce go. Nie dba o niego. Jeśli woli się zadawać z jakimiś sfatygowanymi ladacznicami, to wyłącznie jego sprawa. I niech go piekło pochłonie za to, że mu się to podoba. Zna dziesiątki - no, powiedzmy dziesięciu mężczyzn, którzy marzą, by uwolnić ją od brzemienia dziewictwa. Może nadszedł czas, żeby wybrać jednego z nich. A potem mogłaby się tym pysznić. Przechwalać się swoimi seksualnymi osiągnięciami w jego obecności. "Nie" - postanowiła. Byłaby głupia, gdyby podjęła taką decyzję wyłącznie pod wpływem rozgoryczenia. I byłaby nieskończenie bardziej głupia, gdyby znowu dała się odsunąć na drugi plan. Tym razem będzie z nimi, kiedy wybiorą się do rezydencji Mirandy. Nic jej nie powstrzyma. - Jestem gotowa, tatusiu. - Roxanne przeniosła schludnie złożoną bluzkę z walizki do szuflady w pokoju waszyngtońskiego "Ritza". - Pora, żebyś włączył mnie do swoich planów. - Włożyła bieliznę do kolejnej szuflady. - Ukończyłam z wyróżnieniem pierwszy rok collegeu. Mam zamiar osiągnąć takie same wyniki w przyszłym roku. - Bardzo się cieszę, Roxanne. - Max podszedł do okna i wyjrzał przez nie. Gorące waszyngtońskie lato, rozprażone chodniki, gęste cienie. - Ale planowaliśmy to od miesięcy. Lepiej, żebyś zaczęła od czegoś mniejszego. - Wolę od razu rzucić się na głęboką wodę. - Zaczęła ze skrupulatną precyzją wieszać w szafie sukienki i suknie wieczorowe. - Nie jestem nowicjuszką, przecież wiesz. Jestem świadkiem - niestety, na razie tylko biernym - tego aspektu twojego życia, odkąd skończyłam pięć lat. Potrafię otwierać zamki równie dobrze, a czasem nawet szybciej niż LeClerc. - Wygładziła załamanie na jedwabnej spódniczce. - Mouse nauczył mnie wiele o silnikach i instalacjach elektrycznych. - Zamknęła szafę i spojrzała na ojca. - A o komputerach wiem więcej od was wszystkich. Sam wiesz, jakie to teraz ważne. - Jestem ci bardzo wdzięczny za pomoc w przygotowaniach, ale... - Nie ma żadnego ale, tatusiu. To już pora. - Są także pewne fizyczne aspekty. - Myślisz, że ćwiczyłam pięć godzin tygodniowo dla przyjemności? - przerwała mu. - Nie chcesz mnie sprowadzić na złą drogę, tatusiu? - Przecież wiesz, że nie o to chodzi - spojrzał na nią z urazą. - Uważam to, co robię, za szlachetny i starożytny kunszt. Oczywiście nie mówimy tu o tych łobuzach, którzy napadają ludzi na ulicach, albo o bandytach, rabujących banki. Należymy do mniejszości. Jesteśmy romantyczni - podniósł głos, uniesiony zapałem - jesteśmy artystami. - No to pięknie - pocałowała go w policzek. - Kiedy zaczynamy? Spojrzał na jej uśmiechniętą, sprytną twarz i zaczął się śmiać. - Masz u mnie dług, Roxanne. - Wiem, Max - pocałowała go znowu - wiem. Rozdział 15 . Występ Maxa w Centrum Kennedyego miał zostać sfilmowany i pokazany na jesieni w telewizji. Było to przedstawienie trwające sto dwie minuty, a towarzyszyła mu wystawna oprawa: prawdziwa orkiestra, różnokolorowe reflektory, wyszukane kostiumy. Na ciemnej scenie pojawił się Max. Stał nieruchomo w świetle reflektora, owinięty granatową, haftowaną srebrną nicią peleryną. Wjednej ręce trzymał różdżkę, również srebrną. W drugiej - kryształową kulę. Tak mógł wyglądać Merlin. Podniósł kulę wysoko ponad głowę. Światło reflektora obudziło w niej pulsujące błyski. Max zaczął opowiadać publiczności o czarach i smokach, alchemii i czarnej magii. Na oczach oszołomionych widzów kula uniosła się w powietrze, wirując ponad głową magika. Jej wewnętrzne światło rzucało na twarz Maxa kolorową poświatę: szafir przechodzący w szkarłat, szmaragd zmieniający się w złoto bursztynu. Widownia wstrzymała oddech, kiedy kula zaczęła opadać ku deskom sceny. Zatrzymała się o cal nad nimi. Zatrzymała się w ostatniej chwili przed rozbiciem się o podłogę i zaczęła zataczać szerokie koła, coraz wyżej, coraz szybciej, aż wylądowała wreszcie w wyciągniętej dłoni Maxa. Jeszcze raz uniósł ją, dotknął różdżką i podrzucił wysoko. Kula zmieniła się w srebrny deszcz, który opadł na scenę. Światło zgasło. Kiedy znów zapaliły się reflektory, na scenie stała Roxanne. Wyglądała jak promień księżyca, cała w migoczącym srebrze. W jej włosach zapalały się błyski, na ramionach iskrzyły się cekiny. Stała, prosta jak szpada, z rękami założonymi na piersi, z zamkniętymi oczami. Drgnęła, kiedy orkiestra zaczęła grać "Symfonię pastoralną" Beethovena. Powoli uniosła powieki. Zaczęła mówić o tym, jak ginie pamięć o czarach i zaklęciach, jak czarna magia zaczęła służyć złej sprawie. Podniosła wysoko ramiona. Iskry sypnęły się z czubków jej palców. Jej włosy, żywy ogień zaklęty w lokach opadających na ramiona, zaczęły powiewać jak na wietrze. Reflektor wyłowił z mroku stojący za nią stolik, na którym spoczywał dzwonek, książka i świeca. Roxanne skrzesała ze swoich palców ogień; płomień na przemian przygasał i rozpalał się jak oddech żywej istoty. Kiedy przesuwała rękę nad świecą, płomień wystrzelił i rozżarzył knot. Roxanne wykonała szybki ruch nadgarstkami - książka otworzyła się, jej strony zaczęły się przewracać, najpierw powoli, potem coraz szybciej. Dzwonek uniósł się ze stolika, a kiedy poruszyła ręką - zadzwonił. Nagle pod stolikiem, pod którym dotąd nie było niczego, pojawiły się trzy zapalone świece. Ich płomień sięgał coraz wyżej, aż wreszcie stolik zajął się ogniem. Roxanne stała za ścianą płomieni, oświetlających migotliwie jej twarz. Wyrzuciła w górę ramiona - całą scenę zasnuły kłęby dymu. W tej samej chwili reflektor skierował się w inną stronę, ukazując publiczności Lukea. Miał na sobie obcisły czarny strój, haftowany złotem. Lily zaakcentowała makijażem jego wystające kości policzkowe, uniosła mu nieco wyżej brwi i zagięła je demonicznie. Długie włosy spływały mu kruczoczarną falą na plecy. Roxanne uznała, że wygląda jak połączenie fauna z piratem. Jej zdradzieckie serce zadrżało, zanim zdołała stłumić skurcz pożądania. Zwróciła się ku niemu. Jej postawa wyrażała wyzwanie: Roxanne stała z odrzuconą głową, unosząc jedną rękę, drugą oparłszy na biodrze. Z jej palców trysnęła w kierunku Lukea smuga światła. Ten wyciągnął rękę i zatrzymał promień. Widownia wybuchła owacjami. Przeciwnicy zbliżyli się do siebie w kłębach dymu. Roxanne zasłoniła sobie oczy ramieniem. Później jej ręka opadła bezwładnie, a głowa zachwiała się. Jej srebrna suknia zaszeleściła lekko przy obrocie, a potem jeszcze raz, i znowu. Ciało Roxanne chwiało się, jakby Luke pociągał za niewidzialne sznurki. Obracał nią, zataczając dłońmi koła. Niemal jej dotykał. Przesunął ręką przed jej oczami, a potem poza głową. Jej stopy oderwały się od sceny. Wyprężyła się jak struna i powoli, powoli zawisła nad podłogą, mając pod sobą jedynie smugę błękitnego dymu. Luke okręcił się wokół własnej osi, a kiedy znowu odwrócił się twarzą do widzów, w jego ręku zjawiła się cienka srebrna obręcz. Przesunął nią wzdłuż ciała Roxanne, a potem - program tego nie przewidywał - pochylił się, jakby składał na jej ustach pocałunek. Jej ciało wyprężyło się. - Spokojnie, Roxy - szepnął. Zarzucił na nią swoją pelerynę. Kształt pod materiałem jakby zapadł się w sobie. Peleryna opadła na deski, a w ramionach Lukea pojawił się biały łabędź. Zza kulis rozległ się grzmot. Luke schylił się po pelerynę, modląc się, żeby cholerny łabędź tym razem go nie dziobnął. Kucnął, zarzucając na siebie materiał. I zniknął. - Masz się trzymać scenariusza - syknęła za kulisami Roxanne. - Tak? - podał Mouseowi łabędzia i uśmiechnął się do niej. -Myślałem, że to będzie ładnie wyglądać. Co o tym myślisz, Mouse? Mouse pogładził łabędzia - tylko on mógł to zrobić, nie narażając się na obrażenia. - No... chyba tak. Muszę nakarmić Myrtle. - Widzisz? - Luke wskazał na wycofującego się Mousea. - Podobało mu się. - Zrób to jeszcze raz, a ja także coś dodam do scenariusza. Twoje podbite oko. Złapał ją, zanim zdążyła odejść. Dobiegające z widowni oklaski powiedziały mu, że Max i Lily odnieśli sukces. On sam był szczęśliwy, jak jeszcze nigdy w życiu. - Słuchaj, Rox, to tylko przedstawienie. Tak samo jak to, co zrobimy dziś w nocy w domu Mirandy. - Jakiś diabeł podkusił go, żeby przyprzeć ją do ściany. - To nic osobistego. Krew zaczęła uderzać jej do głowy, ale zmusiła się do przyjacielskiego uśmiechu. - Chyba masz rację. Czuł jej zapach i woń szminki, perfum, potu. - Oczywiście, że mam rację. To tylko kwestia... - jęknął i zgiął się wpół. Wbiła mu łokieć w brzuch. Wyśliznęła się mu i uśmiechnęła, teraz o wiele bardziej pewnie. - To nic osobistego - powiedziała słodko. Weszła do swojej garderoby i zamknęła drzwi. Na klucz. Kiedy znów się spotkali, dzieliła ich tylko cienka dykta. Byli zamknięci w wielkim pudle. - Zrób to jeszcze raz, kotku - syknął Luke, zamieniając się z nią miejscami. - Przysięgam, że ci oddam. - Och, och. Strasznie się boję. - Wyskoczyła z pudła. Na widowni zerwały się oklaski. Kiedy kłaniali się w finale, uszczypnął ją mocno. Zrewanżowała się, nadeptując mu z całej siły na stopę. Ukłonił się jej głęboko i podał bukiet róż, który nagle pojawił się w jego dłoni. Przyjęła go, ale nim zdążyła zejść ze sceny, chwycił ją w objęcia i pocałował. A przynajmniej tak to wyglądało od strony widowni. W rzeczywistości po prostu ją ugryzł. - Ty draniu - z wysiłkiem rozciągnęła drżące usta w uśmiechu. Wycofali się, mijając w przejściu zdążającego na scenę Maxa. Luke wziął Roxanne za rękę. Nagle chwyciła jego kciuk i wykręciła mu go. - Jezu, Rox! Tylko nie ręce. - To trzymaj je ode mnie z daleka, kolego. - Puściła go. Miała przyjemną świadomość, że kciuk będzie go bolał tak samo jak ją warga. Razem dołączyli do Maxa i Lily, kłaniających się po skończonym finale. - Uwielbiam to - szepnęła Roxanne. Wjej głosie było tyle radości, że Luke zrezygnował z kopnięcia jej w tyłek. Znowu wziął ją za rękę, tym razem z największą ostrożnością. - Ja również. Inne atrakcje także były nie do pogardzenia. Ukoronowanie tego wieczoru stanowiło eleganckie przyjęcie w Białym Domu. Max nie przywiązywał większej wagi do polityki. Chodził na wybory, ponieważ uważał głosowanie za swoje prawo i obowiązek, ale traktował to jak rodzaj hazardowej gry. Waszyngtońscy politycy nie podobali się Roxanne. Tworzyli wokół siebie pompatyczną aurę. "To zupełnie coś innego niż Nowy Orlean" - pomyślała, patrząc na wystrojonych i jakby niezadowolonych tancerzy, wirujących na parkiecie sali balowej. - Zdaje się, że doszliście do czegoś dzięki magii. Roxanne odwróciła się. Uprzejmy uśmiech zamarł jej na wargach. - Sam. Co ty tu robisz? - Bawię się. Tak jak bawiłem się na waszym występie. Zmienił się. Chudy, obszarpany nastolatek wyrósł na smukłego, wytwornego mężczyznę. Jego płowe włosy były przycięte równie staromodnie jak staromodny był jego smoking. Na palcu iskrzył mu się dyskretny sygnet z brylantem. Kiedy schylił się, by pocałować jej dłoń, poczuła lekką woń męskiej wody kolońskiej. Był gładko ogolony i równie wytworny jak lśniące antyki, stłoczone w Białym Domu. Otaczała go wonna aura sukcesu i bogactwa. Lecz w tej chmurze zapachu wyczuwało się słaby fetor korupcji. - Dorosłaś, Roxanne. Wypiękniałaś. Uwolniła rękę z jego uścisku. Skóra ścierpła jej od tego dotyku, jakby zbliżyła się do czegoś, co mogło okazać się niebezpieczne. - To samo można powiedzieć o tobie. Jego zęby błysnęły w uśmiechu. Te, które stracił w walce z Lukeem, zostały zastąpione sztucznymi. - A może... Może zatańczymy? Mogła odmówić - grzecznie, wesoło, zdawkowo. Miała w tym wprawę. Ale była bardzo ciekawa. Bez słowa ruszyła z nim w stronę parkietu. - Mogłabym powiedzieć, że Waszyngton jest ostatnim miejscem, w którym spodziewałabym się ciebie zobaczyć. Ale - spojrzała mu w oczy - koty zawsze lądują na czterech łapach. - Zawsze chciałem się z wami spotkać. To dziwne, że los zetknął nas w tych tak... sprzyjających okolicznościach. - Przysunął się do niej bliżej. Podobało mu się to smukłe, delikatne ciało, posłuszne jego ruchom. - Wasz występ to naprawdę krok naprzód w stosunku do tych drobnych sztuczek, które pokazywaliście w Nowym Orleanie. Jest lepszy nawet od tego, co Max pokazał w Magie Castle. - Jest teraz lepszy niż kiedykolwiek. - Jego talent jest fenomenalny - zgodził się Sam. Spojrzał jej głęboko w oczy. Przysunął się do niej tak blisko, że poczuła, jak bardzo był podniecony. - Ale to ty i Luke byliście najlepsi. Bardzo seksowny numerek. - To magia - wyjaśniła mu chłodno. - Seks nie ma tu nic do rzeczy. - Jeśli znalazł się na widowni jakiś mężczyzna, który pozostał niewzruszony, kiedy lewitowałaś pod rękami Lukea, to tylko dlatego, że dostał ataku serca. - "A jak interesująco byłoby ją wziąć - pomyślał. - Czuć ją poruszoną, gotową albo protestującą. Cóż to byłby za wspaniały rewanż". - A ja jestem żywy, zapewniam cię. Żołądek skurczył jej się boleśnie, ale nie spuściła oczu. - Jeśli sądzisz, że to wybrzuszenie w twoich spodniach mi pochlebia, mylisz się całkowicie. - Z satysfakcją ujrzała wściekłość w jego oczach. Teraz zauważyła, że oczy mu się nie zmieniły. Nadal miały ten chytry, nikczemny wyraz. - Gdzieś ty się podziewał przez te wszystkie lata? - Tu i tam. - Teraz nie tylko jej pożądał; chciał ją również skrzywdzić. - I w ten sposób trafiłeś tutaj? - Okrężną trasą. Jestem prawą ręką senatora z Tennessee. - Żartujesz? - Wcale nie. - Mocniej chwycił ją w talii. - Jestem jego adiutantem. A zamierzam zajść znacznie dalej. - A czy twoja przeszłość nie przeszkadza ci w karierze? - Przeciwnie. Moje trudne dzieciństwo daje mi prawo do zajmowania się problemami dzieci - przyszłości naszego narodu. A poza tym jestem dla nich wzorem. Dowodem na to, że one również mogą osiągnąć podobne wyżyny. - Ale chyba nie wykorzystujesz żadnego dzieciaka do okradania swoich przyjaciół? - Stanowiliśmy znakomity zespół - roześmiał się, jakby jego postępek był jedynie dobrym żartem. - A jaki moglibyśmy stworzyć dzisiaj! - Muszę stwierdzić, że ten pomysł wydaje mi się odstręczający - uśmiechnęła się Roxanne i zatrzepotała rzęsami. Kiedy chciała się odsunąć, ścisnął jej dłoń tak mocno, że prawie jęknęła. - Nie przesadzaj. Na pewno masz także miłe wspomnienia z naszej znajomości. Prawda? A jeśli nagle poczujesz ochotę podzielenia się z kimś rewelacjami o mnie, ja również mam o czym opowiedzieć. - Szarpnął ją ku sobie i spojrzał na nią zimno. Dla przypadkowego obserwatora wyglądali jak wtulona w siebie, zakochana para. - Zanim opuściłem Nowy Orlean, rozejrzałem się nieco w okolicy, pogadałem z paroma osobami. Sądzę, że wolałabyś, by pewne sprawy pozostały w ukryciu. Poczuła, że ogarnia ją chłód. A potem na jej delikatną twarz wypełznął zdradziecki, niemożliwy do powstrzymania rumieniec. - Nie wiem, o czym mówisz. Przestań mnie ściskać, boli. - Nie chciałem - zwolnił uścisk - może później, kiedy się lepiej poznamy. Co powiesz na wspólną kolację? Odnowimy starą znajomość. - Nie. Być może to cios dla twojego ego, ale nie obchodzi mnie twoja przeszłość, teraźniejszość ani przyszłość. - A zatem nie będziemy mówić o interesach. - Nachylił się do jej ucha i zaczął szeptać. Jego propozycja była tak niesłychana, że Roxanne nie wiedziała, czy ma krzyknąć, czy roześmiać się głośno. Zanim zdołała się zdecydować na jedno lub drugie, ktoś chwycił ją za ramię i wyrwał z objęć Sama. - Trzymaj się od niej z daleka. - Luke stanął między nimi. Jego twarz wykrzywiona była wściekłością. Znów stał się szesnastolatkiem gotowym do walki. - Nigdy więcej nie waż się jej dotknąć. - Oho! Nadepnąłem chyba komuś na odcisk - w przeciwieństwie do wściekłego szeptu Lukea, głos Sama brzmiał spokojnie i żartobliwie. - Luke - Roxanne zauważyła, że ludzie zaczynają zwracać na nich uwagę. Wzięła go pod rękę, korzystając ze sposobności, by niepostrzeżenie wbić mu w ramię paznokieć. - To nie jest miejsce na wszczynanie awantur - uśmiechnęła się wesoło. - Mądra i piękna - skłonił się Sam, nie odwracając oczu od Lukea. Zaczęła w nim odżywać troskliwie przechowywana nienawiść. - Na twoim miejscu posłuchałbym tej pani, Callahan. W końcu to mój teren, nie twój. - Wiesz, ile kości liczy twoja ręka? - zapytał Luke z przyjemnym uśmiechem, podczas gdy jego wzrok nadal rzucał mordercze błyski. - Dowiesz się, jeśli spróbujesz znów dotknąć Roxanne. Połamię ci je raz koło razu. - Przestańcie. Nie jestem kością, którą możecie sobie nawzajem wyrywać. - Z ulgą zauważyła Maxa i Lily, przedzierających się ku nim przez tłum. - Dajmy temu spokój, dobrze? Tatusiu! - zawołała z entuzjazmem - nie uwierzysz, kogo spotkaliśmy. Jest tu Sam Wyatt! - Max - Sam uścisnął mu rękę, a potem ucałował palce Lily. - I Lily. Piękniejsza niż kiedykolwiek. - Nie zgadniesz, kim jest teraz Sam - ciągnęła Roxanne radośnie, jakby spotkała starego przyjaciela. Max nie był skłonny do zawiści. Ani do okazywania nadmiernej ufności. - A więc zająłeś się polityką. - Tak. Można powiedzieć, że panu to zawdzięczam. - Naprawdę? - Nauczył mnie pan, jak obchodzić się z publicznością - roześmiał się - złoty amerykański chłopiec, symbol sukcesu i młodzieńczej energii. - Senatorze Bushfield - wyłowił z tłumu łysiejącego mężczyznę o zmęczonych brązowych oczach i krzywym uśmiechu - zdaje się, że poznał pan już rodzinę Nouvelleów. - A, tak. Piękne przedstawienie, Nouvelle. - Nie wspominałem o panu, senatorze, bo chciałem zaskoczyć moich starych przyjaciół. - Położył rękę na ramieniu Maxa i zerknął złośliwie na Lukea. - Spędziłem z nimi kilka miesięcy jako terminator w sztuce magicznej. - Naprawdę? - w oczach Bushfielda pojawiło się zaciekawienie. - Ależ tak - uśmiechnął się Sam i zaczął opowiadać, jak to będąc dzieckiem został przygarnięty przez Maxa i jego rodzinę. - Niestety, nigdy nie wystąpiłem. - Roześmiał się i objął Roxanne. - Ale nie byłbym tym, kim jestem, gdybym nie spotkał Nouvelleów. - Powiem coś panu - Bushfield poklepał Sama po plecach - ten chłopak zajdzie wysoko. Jest ostry jak brzytwa i zwinny jak węgorz - mrugnął do Maxa. - Może nie był najlepszy w tym pańskim hokus-pokus, ale wyborców umie czarować jak nikt. - Czaru nigdy mu nie brakowało - powiedział Max. - Może brak mu było celu w życiu. - Teraz już go mam. - Sam utkwił wzrok w Lukeu. - Wiem, jak robić to, co musi być zrobione. - Ten obleśny sukinsyn cię obmacywał. Roxanne westchnęła. To niesłychane - ten znowu swoje. Chyba odzwyczaiła się już od tych utyskiwań, unikając jego towarzystwa. - Tańczyliśmy, ty głupku. - Obślinił ci całą szyję. - Przynajmniej nie gryzł - spojrzała na niego z pogardliwym uśmiechem. Mouse prowadził samochód uliczkami przedmieścia, wypatrując domu Mirandy. - Daj wreszcie spokój szukaniu tanich sensacji, Callahan. - Ciekawe, co on knuje - mruknął Luke. - Co za złośliwość losu, że wpadliśmy na niego właśnie dzisiaj. - Los to los, mój chłopcze - odezwał się Max z przedniego siedzenia. - To, co z nim robimy, zależy wyłącznie od nas. - Zdjął marynarkę z doszytym do niej przodem koszuli. Spod ubrania wyłonił się czarny, obcisły sweter. Na tylnym siedzeniu Luke i Roxanne dokonywali podobnej transformacji. - Trzymaj się od niego z daleka - ostrzegał Luke Roxanne. - Odwal się. - Dzieci - Max pokręcił głową i spojrzał na nich przez ramię - bądźcie grzeczne, bo tatuś nie pozwoli wam szukać skarbów. Trzydzieści pięć minut - rzucił Mouseowi. - Dokładnie. - Dobrze, Max. - Mouse zatrzymał samochód i odwrócił się. Na jego twarzy malował się szeroki, szczęśliwy uśmiech. - Złam nogę, Roxy. - Dzięki, Mouse - pocałowała go i wyskoczyła z samochodu. Noc była cicha i parna. W gorącym powietrzu mieszały się zapachy róż, jaśminu, świeżo skoszonej trawy i wilgotnej ziemi. Przemknęli przez trawnik cicho, niczym cienie. Nagle dołączył do nich inny cień. Roxanne chwyciła Lukea za rękaw. Serce waliło jej mocno. Ale to tylko kot wybrał się na nocne łowy. - Nerwy, Rox? - zęby Lukea błysnęły w mroku. - Nie. - Jest tu trochę drzew - szepnął jej do ucha - ale chyba nie ma tu wilków. Najwyżej kilka dzikich psów. - Zejdź mi z drogi - syknęła, ale obejrzała się ukradkiem, czy w zaroślach nie błyszczą kły i żółte ślepia. Rozdzielili się przy zachodnim narożniku. Luke odszedł, by odciąć telefon, Max - by wyłączyć system alarmowy. - To wymaga precyzji - objaśniał cierpliwie Max. - Nie wolno się spieszyć ani popadać w nadmierną pewność siebie. Wprawa... - Znała te słowa; ojciec wypowiadał je podczas niezliczonych prób. -Artysta nie zdobywa jej raz na zawsze, w każdej chwili może ją stracić. Najsłynniejsze primabaleriny biorą lekcje przez całe życie. Patrzyła, jak wybiera odpowiednie druciki i przecina je. Była to mozolna praca, wymagająca wiele cierpliwości i ostrożności. Roxanne trzymała latarkę i obserwowała każdy jego ruch. - Jest tu taki mechanizm, który poradzi sobie z szyfrem. Jeśli jest się wystarczająco zręcznym, można go znaleźć. - A skąd będziesz wiedział, że go znalazłeś? Uśmiechnął się i poklepał ją po ręce, ignorując dokuczliwy ból w palcach. - Wiara pospołu z intuicją i doświadczeniem. No i... zapali się światełko. Et, voild - szepnął na widok czerwonego punkcika. - Minęło sześć minut - Luke przykucnął za nimi. - Nie będziemy przecinać szkła - zdecydował Max, kiedy zbliżali się do tylnego wejścia. - Drzwi mają szyby ze szkła siatkowego. Przecięcie go zajęłoby więcej czasu niż otworzenie zamka. Wyjął komplet wytrychów, który trzydzieści lat temu podarował mu LeClerc. Podał je Roxanne. - Proszę, kochanie. Spróbuj. - Jezu, Max. To potrwa wieki - westchnął Luke. Roxanne rzuciła mu straszne spojrzenie, a potem zajęła się zamkiem. Nawet Luke nie zdoła jej popsuć tej chwili. Przystąpiła do pracy tak, jak radził jej ojciec. Cierpliwie. Zaczęła manewrować przy zamku tak delikatnie, jakby przeprowadzała operację. Przyłożyła ucho do drzwi, nasłuchując w skupieniu. Wyobrażała sobie, że znalazła się we wnętrzu zamka, że własnymi rękami podnosi blokujące rygiel zapadki. Kiedy usłyszała cichutkie stuknięcie, uśmiechnęła się szeroko. Ach, cóż za cudowne uczucie. - To jak muzyka - szepnęła. W oczach Maxa pojawiły się łzy dumy. - Dwie minuty trzydzieści osiem sekund - zerknął na Lukea. -Jest równie dobra jak ty. "Szczęście debiutanta" - pomyślał Luke, ale był na tyle mądry, że zachował swoją opinię dla siebie. Weszli cicho do mrocznego domu i znowu się rozdzielili. Luke dostarczył im tak dokładne plany domu, że mogli na nich polegać. Roxanne miała zająć się obrazami. Wycinała je z ram, rolowała i chowała do plecaka. Miała w nim już Corota, Maneta i szczególnie piękną scenę uliczną Pissarra, kiedy dołączyła do ojca. Wiedziała, że lepiej mu nie przeszkadzać, kiedy pracuje. Manipulował przy sejfie, skupiony i jakby groźny. Roxanne pomyślała, że wygląda jak rzucający czary Merlin. Wymienili uśmiechy, kiedy sejf stanął otworem. - Teraz szybko, kochanie. - Zaczął otwierać aksamitne pudełka i długie, płaskie kasetki, przesypując ich zawartość do torebki. Chcąc udowodnić, że zna się na rzeczy, Roxanne wyjęła lupę i zaczęła przyglądać się szafirom w pięknej broszy. - Błękit berliński - mruknęła - z cudownym... Urwała, słysząc skomlenie psa. - O, cholera. - Spokojnie. - Ojciec położył jej rękę na ramieniu. -Jeśli zacznie być gorąco, wybiegniesz z domu i wsiądziesz do samochodu. Jej nerwy były napięte jak struny, ale lojalność zwyciężyła. - Nie zostawię cię. - Zostawisz. - Max opróżnił pospiesznie sejf. Na górze Luke kucnął przy powarkujących szpicach Mirandy. Nie zapomniał o nich. Pamiętał, że lubią sypiać w łóżku swojej pani. Dlatego zabrał ze sobą dwie obrośnięte mięsem kości. Wyjął je teraz, zamierając na chwilę, gdy Miranda mruknęła coś przez sen i przewróciła się na bok. Nic więcej się nie stało, więc pomachał kośćmi w stronę psów. Nie ośmielił się na nie zawołać, ale szpice nie potrzebowały słownej zachęty. Rzuciły się na kości i zajęły się ich ogryzaniem. Luke odsunął maskujące sejf półki i zaczął pracować nad zamkiem. Trudno było mu się skupić słysząc, jak Miranda pochrapuje lekko przez sen. Nie, żeby jeszcze nigdy nie okradał pokoju ze śpiącą kobietą w środku. Ale jeszcze nigdy ta kobieta nie była jego kochanką. To nadawało sytuacji specyficzny smak. A poza tym Miranda spała kompletnie naga. Podniecenie, które zawsze odczuwał przy otwieraniu sejfu, wzrosło teraz alarmująco. Z trudem powstrzymywał śmiech, jaki budził w nim cały absurd tej sytuacji. Mógł wskoczyć do jej łóżka, ale rozpoznałaby go w jednej chwili. Cóż by to było za wyzwanie! Niestety, czas naglił. "Trudno, kochanie" - pomyślał. Spojrzał jeszcze raz na nagą Mirandę i z westchnieniem opuścił pokój. - Spóźniłeś się o dwie minuty - syknęła Roxanne, stojąc u stóp schodów. -Już chciałam iść po ciebie. -Jej oczy zwęziły się. - Czemu tak dziwnie idziesz? W odpowiedzi Luke parsknął zduszonym śmiechem. - Jesteś ranny? Czy coś... - przerwała, ujrzawszy, co krępuje jego ruchy. - O Chryste! Jesteś zboczony. - Nie, Roxy. Jestem zdrowym, amerykańskim chłopcem. - To chore - warknęła, czując dziwną zazdrość - obrzydliwe. - Normalne. Bolesne, ale normalne. - Hej, dzieci - przywołał ich do porządku Max - może porozmawiacie w samochodzie? Kiedy biegli przez trawnik, Roxanne nie przestawała miotać obelg. Potem nagle napięcie i zmęczenie zniknęły. Dziewczyna upadła na siedzenie samochodu i zaniosła się śmiechem. Pocałowała Mousea, mimo iż zajęty był prowadzeniem, pocałowała Maxa, a potem - ogarnięta uczuciem wspaniałomyślności - pocałowała Lukea. - O Boże - westchnął. - Mam nadzieję, że cierpisz. - Opadła na siedzenie, tuląc do piersi torebkę z klejnotami. - No dobrze, tatusiu. Co planujemy na bis? Rozdział 16 . Roxanne krążyła niespokojnie między wyszywanym paciorkami abażurem a pustą ramą, między kryształową różdżką a ozdobnym puzderkiem w sklepie Madame. W spłowiałych dżinsach i rozciągniętym podkoszulku wyglądała dokładnie na osobę, którą była - dziewczynę, która ukończyła college. Dziewczynę u progu życia. Madame starannie odliczyła resztę dla klienta. Po trzydziestu latach prowadzenia sklepu nadal nie przyjmowała do wiadomości istnienia takich ekstrawagancji jak kasa. Stare, ręcznie malowane pudełko po cygarach wystarczało jej w zupełności. - Do widzenia - mruknęła i potrząsnęła głową, kiedy klient opuszczał jej sklep z wypchaną papugą pod pachą. (Ci turyści kupują najdziwniejsze rzeczy). - A więc, pichouette, przyszłaś pokazać mi dyplom? - Nie. Max chyba chce go oprawić w ramki. - Uśmiechnęła się, obracając w palcach nieco wyszczerbioną porcelanową filiżankę. - To tylko dyplom, nic wielkiego. - Uważasz, że te wyniki to nic wielkiego? Roxanne wzruszyła ramionami. Czuła się taka zmęczona, tak strasznie zmęczona - i nie mogła zrozumieć dlaczego. - To tylko kwestia wykucia. Mam dobrą pamięć. - I to cię martwi? - Nie - Roxanne odstawiła filiżankę na miejsce i westchnęła ciężko - martwię się o ojca. Wszyscy wiedzieli o artretyzmie, który zaatakował wrażliwe palce Maxa. Zajmowali się tym doktorzy, przepisywali leki i masaże. Roxanne wiedziała, że ból był dla Maxa niczym wobec strachu przed utratą najcenniejszej rzeczy w życiu: magii. - Nawet Max nie może powstrzymać czasu, petite. - Wiem. Rozumiem. Ale nie mogę się z tym pogodzić. On tak cierpi, Madame. Zaczął przesiadywać godzinami w swojej pracowni, poszukując tego swojego cholernego kamienia filozoficznego. A odkąd Luke się wyprowadził, jest coraz gorzej. Madame uniosła brew, słysząc gorycz w głosie Roxanne. - Kiedy chłopiec staje się mężczyzną, musi znaleźć sobie swoje własne miejsce. - Chciał sobie po prostu bez przeszkód sprowadzać kobiety. Madame zacisnęła usta. - To również ważne. Nie odszedł daleko, nadal pozostaje w mieście. Czy nadal pracuje razem z Maxem? - Tak, tak - Roxane machnęła ręką. Nie chciała tak odejść od tematu. - Martwię się o ojca. Odkąd jest opętany przez ten przeklęty kamień, nie mogę się z nim porozumieć. - Kamień? Cóż to za kamień? Roxanne podeszła do lady. Wzięła talię kart do tarota i zaczęła je tasować. - Kamień filozoficzny. To taki mit, Madame, legenda. Ten kamień miał zmieniać wszystko, czego dotknie, w złoto. A także - zerknęła na Madame - przywracać młodość i zdrowie. - A ty w to nie wierzysz? Ty, wychowana na magii? - Wiem, na czym ta magia polega. - Roxanne zaczęła układać karty w celtycki krzyż. - Pot i godziny ćwiczeń, koordynacja ruchów i złudzenia. Wzruszenie i aktorstwo. Wierzę, że magia może być sztuką, Madame. Nie wierzę w magiczne kamienie. Ani w cuda. - No tak - Madame spojrzała na karty - ale pytasz karty o radę? - Co? - Roxanne, złapana na gorącym uczynku, poczerwieniała. - To tylko dla zabicia czasu. - Chciała zebrać talię, ale Madame złapała ją za rękę. - Niedobrze jest przerywać w połowie. - Zajrzała w karty. - Dziewczyna staje się kobietą. Wkrótce czeka ją daleka podróż. Dosłownie i w przenośni. Roxanne uśmiechnęła się mimo woli. - Wyruszamy w podróż statkiem. Będziemy dawać występy. Max nazywa to czynnym wypoczynkiem. - Przygotuj się na zmiany. - Madame puknęła palcem w koło fortuny. - Ziszczenie marzeń - jeśli będziesz mądra. I strata. Ktoś niegdyś znany. Smutek. Długie leczenie ran. - A karta śmierci? - Roxanne poczuła ze zdziwieniem, że przeszedł ją dreszcz, kiedy spojrzała na szczerzący zęby szkielet. - Śmierć idzie za człowiekiem od pierwszych chwil życia. - Madame delikatnie pogładziła kartę. -Jesteś zbyt młoda, by usłyszeć jej szept. Ale to jest śmierć, która śmiercią nie jest. Ruszaj w swoją podróż, pichouette, i ucz się. Luke oczekiwał wyjazdu bardziej niż niecierpliwie. Nie mógł myśleć o niczym innym. Koperta z pieniędzmi dla Cobba leżała na jego stoliku, zaadresowana i gotowa do wysłania. Kartki z żądaniem pieniędzy przychodziły regularnie jak w zegarku. Dwa tysiące tu, cztery tam, co w końcu dało sumę piętnastu tysięcy rocznie. Luke nie żałował tych pieniędzy. Miał ich mnóstwo. Ale za każdym razem, gdy znajdował w swojej skrzynce czystą kartkę pocztową, ogarniała go fala mdłości. Na kartce widniała sama cyfra. Najczęściej 2 . Albo - jeśli interesy Cobba szły kiepsko - 5, i numer skrytki pocztowej. Nic więcej. Przez te cztery lata Luke uznał, że nie doceniał sprytu Cobba. Głupiec mógłby zażądać wielkiej sumy i szybko wyczerpać źródło dochodów. Ale Cobb, dobry, stary Al wiedział, ile warte są regularne zastrzyki gotówki. Dlatego właśnie Luke oczekiwał z taką niecierpliwością wyjazdu. Szukał ucieczki od kartek Cobba i widoku Maxa, ogarniętego obsesją znalezienia kamienia filozoficznego. Na statku będą zbyt zajęci, żeby martwić się o to. Mieli zaplanowane występy dla podróżnych, przedstawienia w portach, a także następny wypad, tym razem na Manhattan. A jeśli znajdzie się nieco wolnego czasu, Luke zamierzał spędzić go na basenie, ze słuchawkami na uszach i nosem w książce, podczas gdy piękna kelnerka będzie donosić mu kolejne drinki. Mimo wszystko życie jest piękne. Na jego szwajcarskim koncie znajdowało się ponad dwa miliony dolarów. Taka sama kwota ulokowana była w Stanach w akcjach i obligacjach, jak również w kilku nieruchomościach. W jego szafie wisiały garnitury od Armaniego i Savile Row, chociaż on wolał chodzić w dżinsach. I mimo że lepiej czuł się w adidasach, na półce jego szafki stały lśniące buty od Gucciego i kilka par butów Johna Lobba. Jeśli dodać do tego przyjemność płynącą z pilotowania własnej cessny i folgowania upodobaniom do importowanych cygar, francuskiego szampana i włoskich kobiet - życie naprawdę przedstawiało się nie najgorzej. Zagłodzony kieszonkowiec stał się wytwornym światowcem. Jego jedynym zmartwieniem była konieczność utrzymywania szantażysty. Co prawda, istniała jeszcze jedna, dręcząca go kwestia. Roxanne. Luke wziął kubek z kawą i wyszedł na taras. Chodnikami spacerowały dziewczęta w letnich sukienkach i mężczyźni z aparatami fotograficznymi, wiszącymi im na szyjach, a na rogu tańczyło troje czarnych dzieci. Ich nogi poruszały się w oszałamiającym tempie. Nawet z tak dużej odległości słychać było stukot obcasów o beton. Przyglądał się im coraz bardziej gęstniejący tłum. Nigdy więcej nie usłyszał kobiety, której śpiew tak go kiedyś poruszył. Tęsknił za jej głosem. Już nigdy więcej nie usłyszał czegoś, co zapadłoby mu równie głęboko w serce. To, że kartonowe pudełko u stóp dzieci zaczęło napełniać się drobnymi monetami, sprawiło mu niezwykłą przyjemność. Gdyby nie Max... Gdyby nie Max i Lily, mógłby zarabiać w znacznie gorszy sposób niż tańczenie na ulicy. Zmarszczył brwi. Wiedział, dlaczego Max oddawał jemu i Roxanne coraz więcej punktów programu. Myślał nawet, że wie, dlaczego Max poświęca tyle czasu na poszukiwanie tego przeklętego kamienia. I na pewno rozumiał jego ból. Max zaczynał się starzeć. Stukanie do drzwi oderwało go od widoku za oknem. Odwrócił się niechętnie, ale kiedy ujrzał swojego gościa, twarz mu się rozjaśniła. - Lily... - nachylił się nad jej dłonią, wdychając cudownie znajomą woń chanel. Wziął od niej część toreb i pudełek, którymi była obładowana. - Wyszłam na zakupy - zachichotała, poprawiając puszyste, jasne włosy. - No tak, to widać. Pomyślałam, że wpadnę do ciebie. Mam nadzieję, że się nie gniewasz. - Nigdy. Kiedy wreszcie dasz Maxowi wymówienie i wprowadzisz się do mnie? Roześmiała się znowu. Uwielbiał ten dźwięk przywodzący mu na myśl bąbelki musującego szampana. Miała już ponad czterdzieści lat, ale pozostała równie kształtna i śliczna jak niegdyś, gdy zobaczył ją na scenie. Stworzenie tej iluzji wymagało prawdziwej sztuki magicznej, ale dla Lily nie było to nic trudnego. - Gdybym to zrobiła, potraktowałbyś mnie jak jedną z tych twoich pań, które pojawiają się i znikają jak meteory. - Dla tej jedynej porzucę je wszystkie. Tym razem nie roześmiała się, ale jej oczy nabrały specjalnego, rozbawionego wyrazu. - Jestem tego pewna, kochanie. Ciągle czekam, aż to zrobisz. Ale - ciągnęła, nie dając mu dojść do słowa - nie przyszłam tu rozmawiać o twoim życiu erotycznym - bez względu na to, jak bardzo jest ono interesujące. Roześmiał się. - Przez ciebie się zarumienię. - E, tam. - Była z niego taka dumna, tak dumna, że omal jej serce nie pękło. Był taki wysoki i silny, i taki niewiarygodnie przystojny. A przede wszystkim wyczuwało się w nim prawdziwą dobroć, którą - wiedziała to - sama w nim wykształciła. - Wpadłam zobaczyć, czy nie potrzebujesz pomocy przy pakowaniu. A może czegoś ci brakuje: skarpetek, bielizny? Nie mógł się oprzeć. Postawił kubek na stoliku, ujął jej twarz w dłonie i ucałował ją. - Kocham cię, Lily. Zarumieniła się ze szczęścia. - I ja cię kocham. Wiem, jak strasznie mężczyźni nie lubią się pakować i biegać po sklepach. - Niczego mi nie brakuje. - Na pewno masz dziury w bieliźnie. Albo gumki ci popękały. Ze śmiertelnie poważną miną podniósł dłoń jak do przysięgi. - Klnę się na Boga: nigdy nie pakuję niczego, czego wstydziłbym się pokazać ludziom. Prychnęła, ale oczy się jej śmiały. - Żarty sobie ze mnie stroisz. - Właśnie. Co powiesz na kawę? - Wolę coś zimnego, jeśli masz. - Lemoniada? - Skierował się do kuchni. - Chyba miałem przeczucie, że mnie odwiedzisz. Inaczej nie użerałbym się z tymi cholernymi cytrynami. - Sam ją zrobiłeś? - Spojrzała na niego z taką dumą, jakby dostał Nagrodę Nobla. Wyjął bladozielony dzbanek i takie same szklanki. Jego kuchnia była ciasna, lecz schludna. Stała w niej staroświecka dwupalnikowa kuchenka gazowa i mała, obła lodówka. Lily uznała, że zioła stojące w doniczkach na parapecie to cudowny pomysł. - Wiem, że jesteś zdolny. - To, że tak łatwo dawał sobie radę bez niej, prawie jej nie zabolało. - Zawsze potrafiłeś zrobić, co tylko chciałeś. Masz taki dobry gust. Uniósł brew, obserwując linie, jakie kreśliły jej palce na tapicerce kanapy, na powierzchni antycznej komody. - Nabyłem go przez osmozę. - Wiem, od Maxa. Ja mam okropny gust. Uwielbiam tandetę. - Cokolwiek mam, dostałem to od was obojga. - Wziął ją za rękę i delikatnie posadził. - O co chodzi, Lily? - Jak to? Mówiłam ci. Przechodziłam w pobliżu i wstąpiłam. - Masz smutne oczy. - Jak każda kobieta - powiedziała, ale jej spojrzenie umknęło w bok. Pogłaskał ją po policzku - był nadal delikatny jak u dziecka. - Pozwól mi sobie pomóc. Tego było już dla niej za wiele. Wybuchnęła gwałtownym płaczem. Luke odebrał jej szklankę, postawił ją na stoliku i wziął Lily w ramiona. - Wiem, że jestem głupia, ale nic na to nie poradzę. - Już dobrze. - Ucałował jej włosy i skronie. - Max już mnie nie kocha. - Co? - Chciał okazać jej współczucie, ale nie mógł powstrzymać śmiechu. - Co za bzdura. O, cholera - mruknął, kiedy zaniosła się bezradnym szlochem. - Przestań. No, już dosyć, Lily, nie płacz. - Wobec kobiecych łez był zupełnie bezradny. - Przepraszam. Ale dlaczego opowiadasz takie rzeczy? - On... on... - tylko tyle zdołała z siebie wydusić. "Zmieniamy taktykę" - pomyślał Luke. - Dobrze, dobrze, kochanie, nie martw się. Pójdę teraz i stłukę go. To odniosło pewien skutek. Lily roześmiała się przez łzy. Nie wstydziła się ani jednego, ani drugiego. Nigdy nie wstydziła się rzeczy, które przynosiły jej ulgę. - Tak strasznie go kocham. On jest największym szczęściem, jakie spotkało mnie w życiu. Nie wiesz, kim byłam, zanim go spotkałam. - Nie - spoważniał i przytulił policzek do jej włosów - nie wiem. - Byliśmy tacy biedni. Ale wszystko było w porządku, bo mama była taka cudowna. Nawet kiedy umarł tatuś, umiała dać sobie radę. Zawsze miała dla nas drobne na kino czy lody. Nie wiedziałam, że czasem brała od mężczyzn pieniądze. Ale nie była dziwką. - Lily uniosła ku niemu zalaną łzami twarz. - W ten sposób mogła dbać o swoje dzieci. - A więc możesz być z niej dumna. "Żadna matka nie miała nigdy mądrzejszego syna" - pomyślała. - Potem wyszłam za mąż. Max wie o tym. Tylko on. - Więc nikt inny się nie dowie, jeśli tego chcesz. - To był błąd. Straszny błąd. Miałam tylko siedemnaście lat, a on był taki przystojny - uśmiechnęła się wiedząc, że jej słowa brzmią śmiesznie. - Zaszłam w ciążę, więc pobraliśmy się. Ale on nie chciał być biedny. I nie chciał żony, która ma rano mdłości. Pewnego razu pobił mnie. - Poczuła, że Luke tężeje. - Powiedziałam mu, że odchodzę, że lepiej być na utrzymaniu mamy, niż służyć mu za worek treningowy. A on mi powiedział, że moja mama jest dziwką, i ja też. Wtedy pobił mnie naprawdę mocno. Straciłam dziecko. Wzdrygnęła się. - Coś mi się od tego zrobiło w środku i lekarze powiedzieli, że już nie będę miała dzieci. - Tak mi przykro. "I nic nie mogę na to poradzić - pomyślał - zupełnie nic". - Mówię ci to, żebyś zrozumiał, jakie było moje życie. Potem mama umarła. To, że wiedziałam, jak ciężko pracowała, żeby mi niczego nie brakowało, sprawiło, że stałam się silna. Dlatego, mimo że on przyszedł i przepraszał, i obiecywał, że nigdy mnie już nie uderzy, nie wróciłam do niego. Zaczęłam pracować w wesołym miasteczku. Przepowiadanie przyszłości - takie tam sztuczki. Tak poznałam Maxa. Pokochałam jego i małą Roxanne tak mocno, że omal mi serce nie pękło. On właśnie stracił żonę - i chyba część samego siebie. A ja go pragnęłam. Więc zrobiłam to, co zrobiłaby każda mądra kobieta. Uwiodłam go. Luke przytulił ją mocniej. - To dopiero musiała być walka, co? Roześmiała się, a potem westchnęła. - Mógł wziąć to, co mu ofiarowałam, i odejść. Nie zrobił tego. Zaopiekował się mną. Traktował mnie jak damę. Pokazał mi, jak może wyglądać życie mężczyzny i kobiety. Dał mi rodzinę. A przede wszystkim kochał mnie - dla mnie samej. Wiesz, o co mi chodzi? - Pewnie. Ale to nie całkiem tak, Lily. Ty nie tylko brałaś od niego. Również dawałaś. - Starałam się, Luke. Kocham go niemal od dwudziestu lat. Jeśli go stracę, po prostu tego nie przeżyję. - Ale dlaczego myślisz, że możesz go stracić? On ma świra na twoim punkcie. Zawsze mi się to podobało - to, jak oboje się kochacie. - On się zmienia. - Odetchnęła głęboko kilka razy, by uspokoić głos. - Och, nadal jest dla mnie słodki - kiedy pamięta, że istnieję. Max nigdy by mnie celowo nie skrzywdził - ani mnie, ani nikogo innego. Ale teraz przesiaduje bez przerwy w tych swoich książkach i dokumentach. Ten cholerny kamień. - Pociągnęła nosem i wyjęła z kieszeni koronkową chusteczkę. - Najpierw myślałam, że to nawet interesujące - wydmuchała nos - ale teraz on nie ma już czasu na nic innego. I zaczyna zapominać. O spotkaniach i posiłkach. W zeszłym tygodniu prawie spóźniliśmy się na przedstawienie, bo Max o nim zapomniał. Wiem, że martwi się o swoje ręce i dlatego... - urwała, zastanawiając się, jak by to ładnie powiedzieć. - Chcę powiedzieć, że Max zawsze był... niespożyty. Seksualnie. Ale ostatnio on ledwie... no wiesz. Wiedział, choć chciałby gorąco zaprzeczyć. - No tak... To znaczy... - Nie chodzi mi o -jak by to powiedzieć - clou programu, lecz o oprawę. O szczegóły. Już nie przytula mnie w nocy, nie trzyma mnie za rękę, nie patrzy w taki specjalny sposób... - Łzy znowu pojawiły się w jej oczach. - Jest zapracowany, Lily. To wszystko. Męczy go ta ciągła presja: nowy program dla telewizji, nowa książka, tournee po Europie. Max zawsze bierze na siebie zbyt wiele. Nie wspomniał jej, że podczas ostatniego włamania zastał Maxa stojącego przed otwartym sejfem i wpatrującego się w niego pustym wzrokiem. Minęło pięć minut, zanim Max otrząsnął się i przypomniał sobie, gdzie się znajduje. - Wiesz, co myślę? - powiedział, odbierając jej mokrą, koronkową chusteczkę i ocierając jej oczy własną chustką. - Myślę, że jesteś przemęczona tak samo jak Max. Wyczerpana egzaminami Roxy, próbami do tournee. A ja... Czekaj! - Chwycił jej dłoń, obracając ją wnętrzem do góry. -Widzę długą morską podróż - oznajmił. Lily roześmiała się przez łzy. - Księżycowe noce, słoną bryzę - mrugnął do niej - i wspaniały romans. - Ty nie umiesz wróżyć z ręki. - Jak to? Sama mnie nauczyłaś. - Przycisnął usta do jej dłoni. - Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką zdarzyło mi się widzieć. A Max cię kocha - prawie tak mocno jak ja. Hej, tylko nie zacznij znowu płakać! - Dobrze - zamrugała powiekami, usiłując powstrzymać łzy - dobrze. - Musisz mi zaufać. Wiem, co mówię, wszystko się ułoży. - Może on po prostu musi odpocząć - westchnęła głęboko. - Nie chciałam cię tym obarczać, Luke. Ale tak się cieszę, że cię tu zastałam. - Ja też. Możesz mnie obarczać, czym ci się tylko spodoba. - No dobrze - otarła oczy - na pewno nie chcesz, żebym cię spakowała? - Już to zrobiłem. Chcę stąd wyjechać tak samo jak ty. - To prawda, chcę stąd wyjechać. - Wypiła nieco lemoniady, by ochłodzić rozpalone płaczem ciało. - Ale jeszcze niczego nie spakowałam. Roxanne ma wszystko ładnie poukładane i zmieściła się w zaledwie dwóch walizkach. Nie mam pojęcia, jak ona to robi. - Ta smarkata, odkąd skończyła osiem lat, ma szmergla na punkcie porządku. - Hm... - Spojrzała na niego, popijając lemoniadę. -Już od dawna nie ma ośmiu lat. Poczekaj, aż zobaczysz suknię, którą sprawiła sobie na bal kapitański. Luke wzruszył ramionami. - A ty? Sprawiłaś sobie jakieś seksowne ciuszki? - Kilka. Luke wiedział, że Lily uwielbia chwalić się swoimi zakupami. - Pokażesz mi? - Może. - Zatrzepotała nadal wilgotnymi rzęsami. Odwróciła się, by odstawić szklankę na stolik i zamarła. - Cobb? -jej głos zadrżał. - Dlaczego do niego piszesz? - Nie piszę. - Zaklął w duchu. Chwycił list i schował go do kieszeni - To nie jest list. - Nie kłam -jej głos stał się kruchy jak szkło. - Nigdy mnie nie okłamuj. - Nie kłamię. Nie napisałem do niego. - Więc co jest w kopercie? Pobladł. - To ciebie nie dotyczy. Przez chwilę milczała, a jej zalana łzami twarz odzwierciedlała targające nią sprzeczne uczucia. - Wszystkie twoje sprawy dotyczą mnie osobiście - oświadczyła wreszcie spokojnie. - Myślałam, że wiesz. Pójdę już. - Nie - położył rękę na jej ramieniu. - A niech to, Lily! Nie patrz tak na mnie. Tylko ja sam mogę sobie z tym poradzić. Pozwól mi zrobić to samemu. - Oczywiście - zgodziła się. Potrafiła swojemu głosowi nadać taki ton, że Luke miał ochotę paść na kolana i błagać o przebaczenie. - Spotykamy się w domu o ósmej, pamiętasz? Nie możemy spóźnić się na samolot. - Niech to wszyscy diabli! No dobrze. Posyłam mu pieniądze, a on mnie zostawia w spokoju. -Jego oczy płonęły, dzikie i przerażające. - Zostawia nas w spokoju. Kiwnęła głową i usiadła. - Szantażuje cię? - To bardzo delikatne określenie. Zbyt delikatne. - Luke podszedł do okna, wściekły na samego siebie. - Muszę być delikatny. - Dlaczego? Potrząsnął tylko głową. Nie mógł o tym powiedzieć ani jej, ani nikomu innemu. O tym, co go spotkało. O dręczącym go koszmarze. - Tak długo, jak mu płacisz, nie pozbędziesz się go - powiedziała Lily spokojnie. Położyła mu delikatnie rękę na ramieniu. - Nigdy cię nie zostawi. - Może i nie. Ale on wie o mnie coś takiego, że wolę mu płacić za utrzymywanie tego w tajemnicy. A on może ubarwić prawdę tak, że nikt nie pozna, gdzie zaczyna się kłamstwo. Nie zniósłbym, gdyby się to rozniosło. Wolę mu płacić za milczenie. - On nie może cię już skrzywdzić, wiesz? - Nie, nie wiem. I nie wiem, czy nie może skrzywdzić kogoś oprócz mnie. Nie zaryzykuję, Lily. Nawet dla ciebie. - Nie proszę cię o to. Proszę cię tylko, żebyś mi ufał na tyle, żeby niczego przede mną nie taić. Nigdy. - Wspięła się na palce, by ucałować jego policzek. - Wiem, że jestem głupia, kapryśna... - Przestań. Roześmiała się tylko. - Kochanie, wiem, jaka jestem. I nie wstydzę się tego. Jestem kobietą w średnim wieku, która zbyt mocno się maluje i która prędzej umrze, niż przyzna się do swoich siwych włosów. Ale jestem oddana tym, których kocham. A ciebie kocham od dawna. Płać mu, jeśli chcesz. Ale jeśli zażąda więcej, niż zdołasz zebrać, przyjdź do mnie. Mam oszczędności. - Dzięki - odchrząknął, by pozbyć się drżenia głosu. - On nie przyciska zbyt mocno. - I chciałabym, żebyś zapamiętał coś jeszcze. Nie ma takiej rzeczy, za którą bym cię potępiła. - Odwróciła się, by pozbierać swoje zakupy. - Lepiej już pójdę. Będę zastanawiać się pół nocy, co zabrać ze sobą. Ojejku! - Upuściła wszystkie bagaże, kiedy spojrzała na siebie w lustrze. - Muszę poprawić makijaż. Och, Luke, czy nie mógłbyś pojechać ze mną do domu? Spędziłbyś tę noc w swoim dawnym pokoju. Łatwiej będzie nam się jutro rano wybrać. "Dobry pomysł - pomyślał. - Dobrze jest wrócić do domu - choćby na jedną noc". - Poczekaj chwilę, zaniosę swoje bagaże do samochodu! - zawołał. - Zajedziemy pod dom w wielkim stylu. Rozdział 17 . Warunki, w jakich zamieszkali na "Yankee Princess", nie były tak luksusowe, jak Roxanne sobie wyobrażała. Jej dwuosobowa kajuta była tak maleńka, że Roxanne dziękowała opatrzności, że nie musi dzielić jej z nikim. Kiedy rozpakowywała walizki, nawet nie wyjrzała przez okienko. Chciała znaleźć się na pokładzie, kiedy statek będzie odbijać od brzegu, ale nie opuściła kabiny, póki wszystkie ubrania nie znalazły się w szufladach i na wieszakach. Ze szczególną ostrożnością zajęła się swoją kolekcją staroświeckich buteleczek i słoiczków. Gromadziła je od lat i zawsze zabierała ze sobą. Przechowywała w nich kremy i perfumy. Pakowanie ich tak, by nie doznały uszczerbku, było potwornie uciążliwe. O wiele wygodniej byłoby wozić kosmetyki w plastikowych, lekkich opakowaniach. Ale kiedy przyjrzała się im, stojącym razem na półce, uznała, że warto było dla nich znieść trochę niewygód. Spojrzała w lustro. Włosy sięgały jej do połowy pleców. Uśmiechnęła się; ich pielęgnacja także przysparzała wielu kłopotów. Ale za to jaki efekt! Poprawiła makijaż - trochę brązowego cienia na powieki, odrobinę różu na kości policzkowe. "To nie próżność" - usprawiedliwiła się w myślach. Do obowiązków Nouvelleów należało rozmawianie z pasażerami i bawienie ich, tak by poczuli się miło, pewnie i by nie czuli się osamotnieni. To bardzo niewielka cena za sześciotygodniowy pobyt w eleganckim, pływającym hotelu. Wzięła swoją płócienną torbę i wyszła na pokład. Wąski korytarzyk zatłoczony był do niemożliwości; pasażerowie szukali swoich kajut, potrącając się wzajemnie. Przy wszystkich drzwiach stały sterty bagaży. Roxanne poczuła silną pokusę. Byłoby tak cudownie łatwo ściągnąć jakiś drobiazg tu czy tam. "Nie trudniej, niż zerwać na łące kilka stokrotek" - pomyślała, uśmiechając się do jakiegoś brzuchatego mężczyzny w baseballowej czapce. "Przyjdzie czas i na przyjemności - upomniała sama siebie. - Czeka nas sześć długich tygodni. A dzisiejszy wieczór możemy uznać za wakacje". Weszła do zatłoczonego baru. Zgromadzeni tu pasażerowie sączyli koktajle, kręcili filmy wideo albo po prostu stali przy barierce, chcąc pomachać na pożegnanie wybrzeżu Manhattanu. Wzięła z niesionej przez kelnera tacy szklankę różowego napoju i popijając powoli zbyt słodki, rumowy koktajl, zaczęła przyglądać się swoim towarzyszom podróży. Zauważyła kilka rodzin z małymi dziećmi, parę nowożeńców w podróży poślubnej, ale większość pasażerów statku stanowiły małżeństwa około sześćdziesiątki, samotni, starsi ludzie i kilku podstarzałych podrywaczy. - Powinni zmienić nazwę na "Statek Pierników" - szepnął jej Luke do ucha. Podskoczyła, omal nie rozlewając swojego rumowego napoju. - Mnie się to podoba. - Nie powiedziałem, że mnie nie. - Poklepał ją przyjacielsko po ramieniu, nie zauważając jej zaczepnego tonu. Postanowił, że skoro muszą przebywać blisko siebie na tak ograniczonej przestrzeni, lepiej ogłosić zawieszenie broni. - Spójrz na tego - wskazał jej siwowłosego dżentelmena w dwurzędowym, granatowym garniturze i nieskazitelnie białych spodniach. Już teraz zebrał się wokół niego wianuszek adorujących go starszych pań. - Joe Przystojniak. - Z Przystojniaków z Palm Beach - powiedziała z rozbawieniem. - Założysz się, że będzie tańczyć czaczę? - A ta? - wskazał jej ruchem głowy dużą blondynę w przeraźliwie różowym stroju do joggingu. Na szyi dyndała jej lornetka i aparat fotograficzny, które na przemian podnosiła do oczu, w przerwach popijając drinka. - Sally Turystka. - Snob. Roześmiał się tylko. - No dalej, ty też sobie kogoś wybierz. Rozejrzała się po pokładzie. - Mmm... Biorę tego. Tom Wspaniały. Luke łypnął spode łba na wysokiego, opalonego, jasnowłosego oficera, prezentującego się olśniewająco w śnieżnobiałym mundurze. - No, skoro gustujesz w takich typach... - Gustuję - westchnęła przesadnie. - O, tak. Patrz, idzie Mouse. Mouse, jak ci się tu podoba? - Ale fajnie. -Jego okrągła, blada twarz była zarumieniona z zachwytu. Pod kwiecistą koszulą, którą kupiła dla niego Lily, napinały się imponujące mięśnie. - Pozwolili mi wejść do maszynowni. Teraz muszę przygotować rekwizyty i dekoracje, ale później tam wrócę. - Mają tam jakieś kobietki? - W maszynowni? - Mouse roześmiał się, zmieszany. - Nie. Tylko na plakatach. - Trzymaj się mnie, kolego. Znajdę ci jakąś prawdziwą. - Zostaw go, ty rozpustniku - ujęła się za Mousem Roxanne i nagle pisnęła. Pokład zakołysał się pod jej stopami. - Odbijamy! - Spójrz na górny pokład - powiedział Luke. Roxanne uniosła głowę. Przy balustradzie stał Max w białej marynarce i granatowych spodniach, a obok niego Lily w powiewnej sukience. Towarzyszył im wierny jak cień LeClerc. - Wyzdrowieje - szepnął Luke, ujmując dłoń Roxanne. - Oczywiście - pokiwała głową, usiłując zdusić w sobie wątpliwości. - Chodźmy do nich. Zrobimy parę zdjęć. Miały to być bardzo pracowite wakacje. Pierwsze służbowe zebranie pozbawiło ich nadziei, że przez najbliższych sześć tygodni będą mieli po prostu darmową wycieczkę. Tego wieczora dali krótki występ na powitanie pasażerów. Zaprezentowali się również inni artyści - francuska pieśniarka, komik, żonglujący podczas wygłaszania monologów oraz sześcioosobowa grupa wokalno-taneczna. Oprócz występów, mieli w swoich obowiązkach towarzyszenie pasażerom w rozmaitych rozrywkach, od gry w bingo po wycieczki do miast portowych. Kiedy okazało się, że Roxanne mówi biegle po francusku, natychmiast przydzielono ją do pomocy dwojgu tłumaczom, zatrudnionym na statku. Obowiązywały ich także pewne zasady. Mieli odnosić się do pasażerów uprzejmie, ale bez poufałości. Nie wolno było przyjmować napiwków, źle widziano picie podczas pracy. Wydawano im posiłki dopiero wtedy, gdy pasażerowie dostali swoje porcje. A w razie katastrofy członkowie załogi i personelu mogliby zająć miejsca w szalupach na końcu, kiedy wszyscy pasażerowie byliby już bezpieczni. Kiedy wręczono im tygodniową pensję, wśród tych, którzy wcześniej brali udział w rejsach, rozległy się jęki. Kierownik wycieczki, Jack, uciął te protesty. - Jeśli potrzeba wam czegoś, zwróćcie się do mnie. I nie zwracajcie uwagi na tych malkontentów. Większość waszych obowiązków to po prostu zabawa. - On to nazywa zabawą - wysoka, smukła blondynka o imieniu Dori spojrzała ze współczującym uśmiechem na Lukea. -Jeśli będzie potrzebna jakaś pomoc, służę. - Uśmiechnęła się też do Roxanne, podkreślając, że zaproszenie dotyczy również jej. - O wpół do czwartej mamy próbę w sali kinowej. To na pokładzie spacerowym, na rufie. - Pierwsze przedstawienie jest o ósmej - ogłosił Jack. - Rozejrzyjcie się przez ten czas po statku. Roxanne otrzymała różowy podkoszulek z napisem "Yankee Princess", identyfikator oraz przyjacielskiego klapsa na szczęście. Chodziła po statku, brała udział w próbach i znowu chodziła po statku, odpowiadając na pytania pasażerów, uśmiechając się do nich i życząc im dobrej podróży. Kiedy nadeszła pora występu, ściągnęła z bufetu jabłko i kilka plasterków sera i poszła do kajuty, służącej jej i Lily za garderobę, a jednocześnie pełniącej rolę magazynu. - Ich jest za dużo - mruknęła z ustami pełnymi jabłka. - Wszystko by chcieli wiedzieć. - Ale są tacy mili. - Lily uniknęła zderzenia z jednym z rekwizytów i wśliznęła się w swój kostium. - Są tu chyba ludzie z całego kraju. Jak miło być znowu w drodze! - Maxowi też się tu podoba, prawda? - Bardzo. Już teraz jest zachwycony. Roxanne poczuła, że robi jej się niedobrze. Złapała się za brzuch. - Myślisz, że to potrwa dłużej? - Co, kochanie? - To kołysanie. - Odetchnęła głęboko. Odłożyła jabłko i sięgnęła po kostium. - A, statek? To jakby kołyska, prawda? Takie kojące. - Aha - Roxanne przełknęła ślinę. Przetrwała jakoś pierwsze przedstawienie, ale kojąca kołyska wykończyła ją zupełnie. Zaraz po występie rzuciła się pędem w stronę swojej kabiny. Właśnie skończyła wymiotować, kiedy do maleńkiej łazienki wszedł Luke. - Zamknęłam drzwi na klucz - oświadczyła z całą godnością, na którą stać jest osobę siedzącą na podłodze pod umywalką. - Wiem. Otwierałem je prawie trzydzieści sekund. - Skoro je zamknęłam, to chyba znaczy, że chciałam być sama. - Mhm. - Podstawił ręcznik pod strumień zimnej wody. Podniósł Roxy i zaprowadził do łóżka. - Siadaj. Połóż to sobie na karku. Ponieważ nie zareagowała, wyręczył ją. Westchnęła z wdzięcznością. - Skąd wiedziałeś, że jest mi niedobrze? Dotknął jej zielonej sukni. - Bo twoja twarz przybrała dokładnie taki kolor. - Teraz już jestem zdrowa. - Przynajmniej taką miała nadzieję. - Chyba do tego przywyknę. - Spojrzała na niego z rozpaczą. - Nie sądzisz? - Na pewno. - Rzadko zdarzało mu się widzieć Roxanne Nouvelle w tak opłakanym stanie - tak rzadko, że z trudem opanował się, by nie wziąć jej w ramiona i pozwolić, by sprawy potoczyły się swoim torem. - Weź to - położył jej na dłoni dwie białe tabletki. - To chyba nie morfina? - Przykro mi, tylko aviomarin. Popij to tym piwem. No, siup! - Odwrócił ręcznik i przyłożył go zimniejszą stroną, sprawnie niczym wykwalifikowana pielęgniarka. - Jeśli to nie pomoże, wezwiemy doktora. - To głupie. - Bardziej zirytowana niż zawstydzona, wypiła jeszcze jeden łyk piwa, modląc się, by jej żołądek je zatrzymał. - Przecież mogłam jeździć na każdej karuzeli i nigdy nic się nie działo. A tu wystarczyła jedna noc. - Przejdzie ci. -Już zaczynało przechodzić. Jej twarz nabrała znowu kolorów. - Jeśli się źle czujesz, możemy w drugim przedstawieniu obejść się bez ciebie. - O, nie. - Wstała z wysiłkiem. Miała nadzieję, że wytrzyma. - Nouvelle nigdy nie zawodzi. Daj mi jeszcze chwilę. - Wróciła do łazienki, gdzie wypłukała usta i poprawiła makijaż. - Chyba mam u ciebie dług wdzięczności. - I to od dawna, kochanie. Gotowa? - Jasne. - Otworzyła drzwi i wyszła. - Luke, nie musimy o tym wspominać, prawda? Uniósł brew. - Wspominać? O czym? - Dobrze - uśmiechnęła się do niego - mam u ciebie wielki dług wdzięczności. Ponieważ napad mdłości nie powtórzył się więcej, Roxanne musiała uznać, że był on skutkiem stresu, alkoholu i tego, że miała niemal zupełnie pusty żołądek, a kołysanie tylko przyspieszyło reakcję organizmu. Nie było to przyjemne dla osoby, która szczyciła się, że potrafi znieść każdą przeciwność losu. Ale miała zbyt mało czasu, by się tym dręczyć. Jack miał rację. Większość jej obowiązków była czystą przyjemnością. Lubiła pasażerów i gry, którymi miała ich zabawiać. Tak samo uważała reszta jej rodziny. Max i Lily zasiedli wjury konkursu tanecznego, Mouse spędzał większość wolnego czasu w maszynowni, a LeClerc przyłączył się do tria pokerzystów. Stres, z którego istnienia Roxy nie zdawała sobie sprawy, zaczął ustępować. Minąłby pewnie całkowicie, gdyby nie pewne zdarzenie. Otóż pewnego razu zobaczyła Maxa stojącego na schodach i rozglądającego się bezradnie. - Tatusiu? - odezwała się do niego. Nie odpowiedział, więc podeszła bliżej i dotknęła jego ramienia. - Tatusiu? Drgnął. W jego oczach pojawiła się panika. Poczuła, że krew ścina się jej w żyłach. Oprócz paniki zobaczyła w jego oczach konsternację. Nie poznawał jej. Patrzył na nią i nie poznawał. - Tatusiu - odezwała się znowu drżącym głosem. Nie mogła opanować tego drżenia. - Co ci jest? Zamrugał. Mięśnie żuchwy zadrgały mu mocno. Nagle konsternacja zniknęła z jego oczu, ustępując miejsca irytacji. - A dlaczego miałoby mi coś być? Wszystko w porządku. - Bo myślałam... - Udało jej się uśmiechnąć. - Myślałam, że się zgubiłeś. Ja tu ciągle błądzę. - Ja wiem dokładnie, dokąd idę. - Poczuł mocne pulsowanie krwi w karku. Prawie słyszał jej szum. Zapomniał. Przez chwilę nie pamiętał, kim jest i co robi. Jego strach i wściekłość obróciły się przeciw Roxanne. - Nie życzę sobie, żeby mnie ktoś śledził. I przestań mi wypominać każdy mój ruch. - Przepraszam. - Roxanne zbladła. - Chciałam tylko wejść do twojej kajuty. Zauważyła pod jego pachą książkę. Starą, zaczytaną książkę o alchemii. - Nie miałam zamiaru cię śledzić. Zalała go fala wstydu. - Przepraszam. Byłem zamyślony. Lekko wzruszyła ramionami - wdzięcznym ruchem pełnym kobiecego czaru. Max wyjął klucz i otworzył drzwi kabiny. Mouse, LeClerc i Luke czekali już na niego. - No dobrze, dzieci. - Max usiadł przy biurku. - Pora wziąć się do roboty. - Nie ma jeszcze Lily - zauważył Luke. Max rozejrzał się zdezorientowany po pokoju. - Ach, tak. Zapadło przykre milczenie. Roxanne zdecydowała się je przerwać. - Mamy już dwanaścioro pasażerów, którzy zgłosili się na konkurs talentów. Ależ to będzie impreza! - Założę się, że ktoś wystąpi z "Moon River" - zwrócił się do niej Luke. Roxanne potarła nerwowo dłonie, ale zdołała się uśmiechnąć. - O nic się nie zakładam. Słyszałam, że pani Steiner przedstawi taniec ze stepowaniem. Może... - przerwała i odetchnęła z ulgą, kiedy do kajuty wbiegła Lily. - Przepraszam. - Była zaróżowiona, zdyszana i ożywiona. W ręku trzymała aparat fotograficzny. - Na basenie urządzono zawody w rzeźbieniu w lodzie. Musiałam to wszystko sfotografować. On zrobił niewiarygodnego pawia - uśmiechnęła się do Maxa, który machnął tylko ręką. - No dobrze, kogo więc mamy? LeClerc założył ręce na plecach. - Di Mato, kabina siedemset sześćdziesiąt siedem. Brylantowe kolczyki, prawdopodobnie dwa karaty, rolex oraz szafirowy wisiorek, pięć do sześciu karatów. - Di Mato? To ci, którzy obchodzą pięćdziesiątą rocznicę ślubu - wtrąciła Roxanne, odrywając gałązkę z leżącego na talerzu winnego grona. - Wisiorek to prezent z tej okazji. Są taką słodką parą. Max uśmiechnął się ze zrozumieniem. - A zatem? Może ktoś inny? Na przykład pani Gullager spod sześćset dwadzieścia - podsunęła Roxanne. - Rubinowy komplet: bransoleta, naszyjnik, kolczyki. Wyglądają na zabytkowe. - Och, to najsłodsza istota pod słońcem - Lily spojrzała na Roxanne błagalnie. - Rozmawiałam z nią niedawno. Mieszka w Roanoke w Wirginii, razem z dwoma kotami. - Ktoś jeszcze? - zapytał Max z westchnieniem. - Harvey Wallace z czterysta trzydzieści sześć. - Luke wzruszył ramionami. - Brylantowe spinki i szpilka do krawata, rolex. Ale... Cholera, to taki fajny staruszek. - No - potwierdził Mouse - opowiedział mi wszystko o tym De Soto, który przebudował w 1962 . - Jamisonowie - warknął LeClerc. - Siedemset dziesięć. Pierścionek z brylantem, szlif sześcioboczny, około pięciu karatów. Pierścionek z rubinem - kamień prawdopodobnie z Birmy- tyle samo karatów. Zabytkowa brosza szmaragdowa... - Nancy i John Jamisonowie? - przerwał mu Max. - Spędziłem z nimi przemiłe popołudnie na brydżu. On pracuje w przemyśle spożywczym, a ona prowadzi księgarnię w Corpus Christi. - Bon Dieu - mruknął LeClerc. - Jesteśmy zbyt sentymentalni, tak? - Roxanne poklepała go po ręce. - I sprawiamy ci same kłopoty. - Wzięła kolejną kiść winogron i usiadła, podwijając pod siebie nogi. - Nie rozumiem, jak można okradać ludzi, z którymi spotykamy się na co dzień. Zwłaszcza że ich lubimy. - Masz rację - poparł ją Max. - Kiedy zaczynasz czuć sympatię do osoby, którą okradasz, kradzież przestaje być zabawą. - Rozejrzał się po pokoju. - A więc zgoda? W tym tygodniu bierzemy urlop? Wszyscy skinęli głowami z wyjątkiem LeClerca, który zgrzytnął zębami. - No, uszy do góry. - Luke wzniósł w toaście nie dopitą przez Maxa wodę mineralną. - Na pewno wkrótce zjawi się ktoś, kogo nie polubimy. - A zatem - obrady zakończone. - Masz wolną chwilę? - zagadnął Luke Maxa, kiedy wszyscy zaczęli zbierać się do odejścia. - Oczywiście. Luke zaczekał, aż drzwi zamknęły się za ostatnią osobą, ale na wszelki wypadek zniżył głos. - Można wiedzieć, dlaczego robisz to Lily? Max otworzył usta. - Słucham? - Cholera, Max. Przecież łamiesz jej serce! - Co za bzdura. - Max wstał z krzesła, by sięgnąć po książkę. - Skąd ci to przyszło do głowy? - Lily mi powiedziała. - Luke wyrwał mu książkę z ręki i rzucił na łóżko. Był zbyt wściekły, by pamiętać o należnym Maxowi szacunku. - Przyszła do mnie w przeddzień naszego wyjazdu. Niech cię diabli, Max, ona płakała przez ciebie. - Przeze mnie? - Max usiadł, wstrząśnięty. - Jak to? - Obojętność - wyrzucił z siebie Luke. - Chłód. Jesteś tak opętany tym pieprzonym kamieniem, że nie widzisz, co się dzieje tuż pod twoim nosem. Ona myśli, że przestałeś ją kochać. A z tego, co widziałem przez parę ostatnich dni, wnoszę, że miała podstawy tak sądzić. Max patrzył nieruchomo na Lukea. Był bardzo blady. - To zupełny nonsens. Lily nie ma powodu, by wątpić w moje uczucia. - Tak? A kiedy ostatnio raczyłeś jej powiedzieć, co do niej czujesz? Kiedy ostatnio usiadłeś razem z nią, by popatrzeć na morze? Wiesz, jak wiele dla niej znaczą takie drobiazgi, ale nie stać cię na obdarowanie jej nimi? A to łóżko? Używasz go już tylko do spania, co? - Posuwasz się za daleko. - Nic mnie to nie obchodzi. Nie będę stał bezczynnie i przyglądał się, jak Lily cierpi. Ona wskoczyłaby za tobą w ogień, a ty nie chcesz podarować jej nawet dziesięciu minut ze swojego cennego czasu. - Mylisz się. - Max popatrzył na swoje zaciśnięte pięści. - A jeśli Lily ci to rzeczywiście powiedziała, ona również jest w błędzie. Kocham ją. Zawsze ją kochałem. - W takim razie świetnie się z tym kryjesz. Nawet na nią nie spojrzałeś, kiedy tu weszła. - Byłem zajęty - zaczął i zamilkł w pół zdania. Zawsze pochlebiał sobie, że - na swój sposób -jest uczciwy. - Może ostatnio jestem trochę roztargniony. I bardzo samolubny. Ale nigdy bym jej nie skrzywdził. Prędzej dałbym sobie uciąć rękę. - Jej to powiedz. - Luke odwrócił się, chcąc wyjść. - Nie mnie. - Poczekaj. - Max potarł czoło. Jeśli popełnił błąd, zrobi wszystko, by go naprawić. Uśmiechnął się lekko do siebie. Już wiedział, jak to zrobi. W najlepszym stylu. - Potrzebuję twojej pomocy. To, że Luke zawahał się, uświadomiło Maxowi, jak bardzo chłopak jest na niego wściekły. - O co chodzi? - Po pierwsze chciałbym, żeby ta rozmowa została między nami. A po drugie, byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś po ostatnim przedstawieniu zajął czymś Lily. Tak, żeby wróciła tu dopiero po półgodzinie. I żeby poszła prosto do kabiny. - Dobrze. - Luke? Już naciskał klamkę, ale odwrócił się i spojrzał na Maxa przez ramię. - Tak? - Dziękuję. Człowiek zawsze potrzebuje kogoś, kto uświadomi mu jego błędy i błogosławieństwa, jakie spotykają go w życiu. Ty to zrobiłeś. - Po prostu załatw tę sprawę. - Zrobię to. - Max uśmiechnął się do niego szeroko. - Obiecuję. - Nieźle nam poszło. - Roxanne opadła na krzesło w rogu dyskoteki. Drugie przedstawienie było równie udane jak pierwsze. - Podbiliśmy ich całkowicie. - Luke usiadł koło niej i wyciągnął wygodnie nogi. - Oczywiście, nie jest to trudne z widownią w tym wieku. Roxanne prychnęła. - Nie zrzędź. Bądź miły, przynieś nam coś do picia. - Dla mnie nie, ja już uciekam. - Lily rozejrzała się, szukając Maxa. - Wy, młodzi, bawcie się sami. - Mowy nie ma - chwycił ją za rękę Luke. - Nie uciekniesz bez tańca ze mną. - Pociągnął ją na parkiet. - O, masz rywalkę - roześmiała się Dori, siadając na zwolnionym przez Lukea krześle. - Trudno z nią konkurować. - Jest wspaniała - zgodziła się Dori. - I nie dlatego, że jest taka miła i dobra. Spójrz tylko na jej figurę! Napijesz się czegoś? - Kieliszek białego wina. Poproszę także o Pink Lady dla Lily i piwo dla Lukea. - Czyli dwa piwa - uściśliła Dori. Kiedy przyniesiono zamówione napoje, odezwała się znowu: - Za tę kolejkę ja płacę. Uwielbiam takie rejsy. Większość pasażerów ma zamiar się tu bawić tak dobrze, jak to tylko możliwe. Łatwiej dla nich występować. No i spotyka się tu tyle ciekawych osób. A skoro już o tym mówimy - wzięła swoją szklankę piwa - co mu dolega? Roxanne spojrzała na Lukea, obracającego Lily w tańcu. - Dolega? - Jest przystojny, energiczny, samotny. Bez odchyleń, tak? Roxanne roześmiała się. - Zdeklarowany heteroseksualista. - To dlaczego się do niego nie weźmiesz? Roxanne zakrztusiła się winem. - Wziąć... Wziąć się do niego? - Roxanne, przecież to naprawdę smaczny kąsek. - Dori oblizała wargi. -Już dawno bym na niego poleciała, ale nie lubię wchodzić innym w drogę. Roxanne potrząsnęła głową, z trudem łapiąc oddech. - Daj spokój, Dori. Co ty mówisz? - To, co każdy może zobaczyć. To takie oczywiste. - Co niby? - To, że wy oboje wytwarzacie między sobą takie napięcie, że statek lada chwila stanie w płomieniach. - Coś ty, to zupełnie coś innego. - Ach, tak? - Dori spojrzała na tańczącego Lukea, a potem przeniosła wzrok na Roxanne. - Chcesz powiedzieć, że go nie pragniesz? - Nie. To znaczy tak. To znaczy... - Rzadko zdarzało się jej popaść w takie zmieszanie. - To znaczy... między nami nie ma nic takiego. - Bo nie chcesz? - Bo... bo nie ma. - Aha. No cóż, nie lubię wtykać nosa w nie swoje sprawy. Roxanne nie wytrzymała, musiała się roześmiać. - Właśnie widzę. - Ale gdybym się już wtrąciła - ciągnęła beztrosko Dori - dałabym ci jedną wypróbowaną radę. Zaintryguj go, zbij go z tropu, uwiedź. A jeśli to nie zadziała, rzuć się na niego. No, to lecę. Pa! - Pa. - Roxanne spojrzała za nią, a potem zagapiła się na swój kieliszek. Zamyśliła się tak głęboko, że podskoczyła, gdy Luke i Lily usiedli obok niej. - Ale fajnie. - Lily sięgnęła po swój drink. - Jak wypijesz, zatańczymy znowu. - Mowy nie ma - machnęła ręką - zatańcz z Roxy. Roxanne zalała się purpurowym rumieńcem. - Spokojnie. - Luke poklepał ją po plecach. - Zatańczysz, Roxy? - Nie. Może później. - Poczuła, że cała drży. Serce biło jej tak mocno, że omal nie rozsadziło jej piersi. Seksualne napięcie? Jeśli tak, to było ono nie do wytrzymania. Uwieść go? Dobrze, spróbujmy od razu. - Podobaliście mi się tam, na parkiecie. Ładnie się ruszasz, Callahan - powiedziała, muskając lekko jego ramię. Spojrzał na nią zdezorientowany. Cóż miało znaczyć to spojrzenie? Gdyby to był ktoś inny, pomyślałby, że to kokieteria. Ale Roxanne? Należało mieć ją na oku, zaraz pewnie znowu wytnie mu jakiś numer. - Dzięki. - Wziął swoją szklankę, przezornie sprawdzając, czyjego zegarek nadal znajduje się na swoim miejscu. - Spieszysz się na randkę? - zamruczała Roxanne. - Co? Nie. "No proszę, czy to nie ciekawe? - pomyślała Lily. - Kotek, igrający z myszą. A w roli kota - Roxanne". - Powinniście wyjść na pokład. Jest śliczna noc. - Dobry pomysł, chodźmy - podchwycił Luke, ujmując Lily za rękę i patrząc ostrzegawczo na Roxanne. Musiał zatrzymać Lily jeszcze przez dziesięć minut. A potem będzie mógł uciec, ratując życie. - Nie, nie. Jestem zmęczona - Lily ziewnęła rozdzierająco. -Pójdę już. - Nie skończyłaś drinka. - Luke usiadł, pociągając ją za sobą. - A ja chciałem cię zapytać... Eee... Myślisz, że jutro w Sydney będzie padać? - W Australii? - upewniła się Lily, robiąc wielkie oczy. - Nie. W Nowej Szkocji. Przybijemy tam jutro. Mam... mam trochę wolnego czasu i chętnie zszedłbym na ląd. "Kurczę, on się denerwuje" - zauważyła Roxanne. Uznała, że to nawet ładne. Rozczulające. I podniecające. - Ja też - szepnęła, nachylając się do niego. - Chciałbyś mieć towarzystwo? - No... - Ja naprawdę jestem śpiąca - oznajmiła Lily i ziewnęła znowu. Wyswobodziła się z uścisku Lukea. - Bawcie się sami. - "Cholera" - pomyślał Luke. Mógł tylko mieć nadzieję, że Max już zdążył. - Ja też jestem zmęczony - oznajmił, kiedy Lily opuściła salę. Jęknął, kiedy Roxanne również wstała, ocierając się o niego. - Po przechadzce na świeżym powietrzu będzie ci się lepiej spało. - Stali teraz niemal przytuleni do siebie. Poczuł, że usta mu drżą. - Nie! - Nie mógł pozbyć się natrętnie powracającej wizji jej nagiego ciała. - Mogę ci zagwarantować, że nie. Ty też powinnaś iść spać. - Nie sądzę. - Przesunęła palcami wzdłuż jego ramienia. - Mam nadzieję, że znajdę kogoś, kto chciałby ze mną zatańczyć lub pospacerować. Dobranoc, Callahan. - Mhm. - Popatrzył, jak odchodzi. Podeszła do innych artystów, pijących przy sąsiednim stoliku. Był pewien, że nie uda mu się tej nocy zmrużyć oka. Lily otworzyła drzwi swojej kajuty. Uśmiechnęła się na myśl o Roxanne i Lukeu, spacerujących razem w świetle księżyca. Tak długo czekała, aż jej dzieci odnajdą się wreszcie. "Może to będzie dzisiaj" - pomyślała i stanęła jak wryta. Max stał przy stole, na którym w blasku świec widać było butelkę szampana. Podszedł do Lily i podał jej czerwoną różę. Nie powiedział ani słowa. Wziął jej dłoń i ucałował ją, a potem zamknął drzwi kajuty. Na klucz. - Och, Max. - Mam nadzieję, że nie jest za późno, by wypić za pomyślną podróż? - Nie. - Zacisnęła usta, żeby się nie rozpłakać. - Nie jest za późno. Nigdy nie jest za późno. Ujął jej twarz w dłonie. - Najdroższa - szepnął. Pocałował ją najpierw bardzo delikatnie, ale następne pocałunki były coraz dłuższe i bardziej namiętne. Kiedy oderwali się od siebie, w jego oczach pojawił się dawny błysk, który tak uwielbiała. - Czy mógłbym prosić cię o pewną małą przysługę? - Wiesz, że tak. - Ten szkarłatny szlafroczek. Mogłabyś go założyć, zanim naleję szampana? Rozdział 18 . Luke wreszcie to zrozumiał. Minęło kilka dni i tyle samo niespokojnych nocy, zanim wreszcie to do niego dotarło. Chciała, żeby oszalał. Było to jedyne możliwe wytłumaczenie postępowania Roxanne. Wprawdzie nie dlatego uśmiechała się do niego tak często z kuszącym błyskiem w oku, w którym zachęta i wyzwanie mieszały się z rozbawieniem - po prostu taki miała uśmiech. Nie mógł mieć jej za złe tego, że pewnego razu dopadła go na sali balowej - pod pozorem obowiązkowej obecności personelu - i zmusiła, by trzymał ją w ramionach, wdychał zapach jej włosów i czuł jej biodra, kołyszące się w rytmie rumby. Nie mógł mieć też pretensji o to, że wpadła na niego w Quebecu, gdzie służyła uczestnikom wycieczki jako tłumaczka; ani o to, że sprawiła mu ogromną radość, włócząc się z nim po sklepach w poszukiwaniu prezentów, jedząc z nim lody i przeciskając się przez tłumy turystów na długich, wąskich ulicach, żeby posłuchać muzyka, grającego na concertinie. Nie było też nic złego w tym, że codziennie obdarzała go lekkim jak muśnięcie motyla pocałunkiem, chociaż podniecał on jego pożądanie, tak jak okruchy chleba podniecają głód. Nie, nie mógł mieć jej za złe żadnego z tych faktów - dopóki nie zestawił ich razem i nie wspomniał o nieuchwytnych, lecz skutecznych wibracjach, które wysyłała ku niemu, kiedy tylko zbliżył się do niej na odległość mniejszą niż pięć metrów. Mruczał do siebie wściekle, kiedy biegł po schodach. Nie jest przecież jakimś cholernym chłopcem na posyłki! Prawie powiedział to Jackowi. Powstrzymywało go tylko to, że nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego z takim oburzeniem wzbrania się przed poproszeniem Roxanne o pomoc przy pożegnalnym przyjęciu. Stali nadal w porcie w Quebecu. Z pokładu widać było malownicze wzgórza, strome uliczki, wyniosły i wytworny Chateau Frontenac. Jak dobrze było zwiedzać stare miasto razem z Roxanne, słuchać jej śmiechu, patrzeć jej w oczy. Nie miał pojęcia, jak uda mu się przetrwać następne pięć tygodni. Odwrócił się. Większość leżaków była pusta. Ponieważ statek miał odpłynąć dopiero wieczorem, wielu pasażerów spędzało dzień na lądzie. Ci, którzy woleli zostać, siedzieli dwa pokłady niżej, racząc się wykwintnymi ciasteczkami, podawanymi z herbatą. Ale Roxanne siedziała właśnie tutaj, wyciągnięta wygodnie na leżaku. Na nosie miała okulary przeciwsłoneczne, w ręku książkę, a na reszcie ciała - bikini. Zakrywało tylko tyle, żeby jego właścicielka nie została oskarżona o obrazę moralności. Luke zaklął straszliwie. Wiedziała, że on tu jest. Wiedziała od pierwszej chwili, kiedy zjawił się na pokładzie. Od pięciu minut wpatrywała się w tę samą stronę książki i dziękowała opatrzności, że tym razem jej serce nie bije jak oszalałe. Odwróciła niedbale kartkę i sięgnęła po stojący obok napój. - Lubisz niebezpieczne życie. Uniosła brew i spojrzała na niego sponad okularów. - Tak? - Kiedy ktoś tak rudy jak ty praży się na słońcu, po prostu prosi się o oparzenie. - Rzeczywiście, jej skóra nigdy się nie opalała. Po prostu czerwieniała jak dojrzewająca brzoskwinia. - Nie zostanę tu długo - uśmiechnęła się i odstawiła szklankę na miejsce. - A poza tym posmarowałam się olejkiem do opalania. - Powoli, bardzo powoli przeciągnęła palcem wzdłuż lśniącego uda. - Dałeś Lily ten koronkowy wachlarz? - Tak - Luke schował świerzbiące go ręce do kieszeni. - Miałaś rację. Bardziej się jej spodobał. - A widzisz? Po prostu musisz mi ufać. Poruszyła się lekko - ale tak, żeby zauważył każdy mięsień, każdy szczegół jej ciała. Maleńkie kółeczka w uszach, błysk cieniutkiego, złotego łańcuszka z małym ametystowym kryształkiem, burza wijących się włosów, związanych na czubku głowy, podniecający zapach olejku, którym się natarła. Zabić ją - to jeszcze za mało. - Jack chciałby wiedzieć, czy mogłabyś zastąpić jedną z dziewcząt, witających gości na przyjęciu. - Och, pewnie. - Podniosła jedną nogę i leniwie podrapała się po kolanie. - Chcesz łyka? - wyciągnęła ku niemu butelkę coca-coli. - Wyglądasz, jakby ci było gorąco. - Nic mi nie jest. - Z jakiegoś powodu nie mógł ruszyć się z miejsca. - Nie powinnaś już iść? - Mam mnóstwo czasu. Wyświadczysz mi przysługę? - Przeciągnęła się rozkosznie i rzuciła mu butelkę olejku. - Natrzyj mi plecy, dobrze? - Plecy? - Mhm. - Rozłożyła swój leżak i położyła się na brzuchu. - Nie mogę dosięgnąć. Zdziwił się, że olejek nie wytrysnął jak gejzer z plastikowej butelki - tak mocno zacisnął na niej palce. - Twoim plecom niczego nie brakuje. - Bądź kolegą. - Wyciągnęła się wygodnie i westchnęła z rozkoszą. Ale za szkłami ciemnych okularów jej oczy były otwarte i czujne. - Nie chciałabym prosić o to jakiegoś marynarza. - To go przekonało. Zacisnął zęby, schylił się i wycisnął jej na łopatki nieco olejku. - Mmm - westchnęła i uśmiechnęła się - jak ciepło. - Skoro postawiłaś butelkę na słońcu... - Zaczął rozmazywać gęsty płyn. "Spokojnie - pomyślał. - W końcu to tylko plecy. Skóra i kości. Biała, atłasowa skóra. Drobne, delikatne kości". Zdławił jęk. Palce stóp Roxanne skurczyły się. Dotknięcie Lukea rozpaliło w niej ogień, mąciło myśli. Ale nie tylko Luke wiedział coś o opanowaniu. Miała nadzieję, że rozmarzenie w jej głosie będzie można przypisać zrelaksowaniu. - Rozepnij mi stanik. Ręce masujące jej plecy zamarły. Zerknęła na jego głupią minę. - Słucham? - Stanik - powtórzyła. - Rozepnij, bo opalę się w paski. - Dobrze. - "To nic wielkiego" - pomyślał, ale zwykła klamerka okazała się trudna do rozpięcia. A może to jego palce odmówiły mu posłuszeństwa? Roxanne przymknęła oczy, poddając się ogarniającej ją błogości. - Mmm. Mógłbyś tu dostać pracę, razem z Ingą. z to? - To masażystka. Wczoraj byłam u niej na półgodzinnej sesji, ale ona nie może się z tobą równać. Tatuś zawsze zachwycał się twoimi dłońmi, wiesz? - Zachichotała nerwowo, gdy jego ręce ześliznęły się ku jej talii. - Oczywiście z zupełnie innych powodów. A co do mnie... - stłumiła gardłowe westchnienie. Dobry Boże, jej kości rozpływały się pod jego dotykiem. Cóż to było za niezwykle zmysłowe wrażenie czuć, jak jej ciało staje się coraz gorętsze, coraz bardziej miękkie. Jej nagi kark bezustannie ściągał ku sobie jego wzrok. Kusiło go, by dotknąć go ustami, poczuć smak tej białej skóry i jej drżenie. Zobaczył w wyobraźni, jak jej ciało obraca się ku niemu, jak opada z niego ten śmieszny kawałek zielonego materiału... Otrzeźwił go odgłos własnego przyśpieszonego oddechu. Jego ręce zbliżyły się niebezpiecznie do jej piersi, niemal ich dotykając. Roxanne drżała, najwidoczniej tak samo podniecona jak on. "Przecież jesteśmy na pokładzie - pomyślał z niesmakiem. - W pełnym słońcu. Na oczach wszystkich". A w dodatku byli prawie rodzeństwem. Zabrał ręce z jej pleców i zakręcił butelkę. - No, wystarczy. Jej ciałem wstrząsnął nagły i silny dreszcz. Podniosła się, odruchowo podtrzymując opadający biustonosz. Jej oczy pociemniały. - Wystarczy? Wściekły, że tak łatwo złamała jego siłę woli, wziął ją pod brodę zesztywniałymi palcami. - Słuchaj no, Rox. Wyświadcz nam obojgu przysługę i nie prowokuj. Zmusiła się do uśmiechu. - O kogo z nas się boisz, Callahan? Nie potrafił odpowiedzieć, więc puścił ją i wstał. - Nie przeciągaj struny, Roxy. "Ale ja chcę ją przeciągnąć - pomyślała patrząc, jak Luke zmierza wielkimi krokami w kierunku schodów i zbiega po nich z hałasem. - Chcę ją przeciągnąć, aż pęknie. I zrobię to, w ten czy inny sposób". - Na kogo tak się wściekasz, loup? - LeClerc stał razem z Lukeem w drzwiach kasyna w Monte Carlo Lounge. - Na nikogo - odpowiedział chłopak, przyglądając się parom, tańczącym na parkiecie wielkości znaczka pocztowego. Kwartet polskich muzyków grał "Night and day". - To czemu wyjesz? - LeClerc łypnął ponuro na swój sfatygowany krawat, który zmuszony był włożyć z okazji pożegnalnego wieczoru na zakończenie pierwszego rejsu. - Patrzysz tak, że mężczyźni cofają się na twój widok, a kobiety wzdychają i drżą. Luke uśmiechnął się mimo woli. - Może chcę, żeby właśnie tak było. A gdzie ten srebrnowłosy francuski kociak, którego sobie poderwałeś? - Marie-Clair? Wkrótce przyjdzie. - LeClerc zapalił fajkę. Luke wyjął cygaro. - Piękna kobieta. Przy kości, a jaka ognista! - Jean roześmiał się przez zaciśnięte zęby. - Bogata wdowa to dar niebios. A jej klejnoty. Ach! - Pocałował swoje palce i westchnął. - Wczorajszej nocy miałem w ręce jej opałowy wisiorek. Dziesięć karatów, mon ami, może dwanaście. Otoczony dwunastoma brylancikami. Ale ty i ta cała reszta zamąciliście mi w głowie i teraz nie mogę nawet marzyć, żeby jej to świsnąć. Więc jutro pomacham jej na pożegnanie i pozwolę wrócić do Montrealu razem z jej opalem, i brylantami, i pierścionkiem z rubinem o wyjątkowych proporcjach, i z wieloma innymi cudeńkami, których wspomnienie łamie mi serce. Jedyne, co jej ukradłem - to jej cnota. Luke poklepał LeClerca po ramieniu i roześmiał się. - Czasami, mon ami, to w zupełności wystarczy. - Uniósł wzrok i zamarł. W drzwiach kasyna stała Roxanne, a pierwszy oficer właśnie całował jej dłoń. To, że mężczyzna był wysoki i opalony jak Grek, samo w sobie było wystarczająco przykre. Ale jakby tego było mało, Roxanne śmiała się cicho do niego. Miała na sobie krótką, sięgającą do połowy ud sukienkę w kolorze akwamaryny, odsłaniającą ramiona i plecy. Jasnozłota opalenizna, którą zdobywała tak wytrwale tego popołudnia, kontrastowała z błękitem sukienki. Jej spięte szpilką włosy kusiły, by uwolnić ich gęste sploty i pozwolić im swobodnie falować. - Nie uda się jej. - Hę? - Wiem, o co jej chodzi - syknął Luke. - Ale to się jej nie uda. - Podszedł do baru i zamówił whisky. LeClerc nie ruszył się z miejsca. - Już się jej udało, mon cher loup - mruknął do siebie, chichocząc. - Wilk został pojmany przez lisicę. Roxanne stała w cieniu kulis, czekając na swoje wejście. W ostatnim przedstawieniu tego rejsu brał udział cały zespół. A rodzina Nouvelleów miała zamiar przyćmić wszystkich. Max i Lily pokazali jedną z wersji numeru "przecięta kobieta". W chwili gdy Lily - znowu cała - kłaniała się, na scenie pojawił się Luke. Zanim zaczął opowiadać, w jaki sposób zamierza uwolnić się z zamkniętej skrzyni, poprosił na scenę dwóch ochotników. Wymienił z nimi uściski dłoni; w tym czasie jeden z pomocników stracił zegarek. Potem obaj - poproszeni o sprawdzenie kajdanek - zostali pozbawieni portfeli, scyzoryków i drobnych monet. - No, kajdanki są już zamknięte. Mam trzydzieści sekund, żeby się uwolnić. Harry... - uśmiechnął się do niskiego mężczyzny w okularach. - Czy mogę tak do ciebie mówić? - Jasne. - A więc, Harry, chciałbym, żebyś odmierzał czas. Czy masz w swoim zegarku sekundnik? - Pewnie. - Przejęty swoją rolą Harry spojrzał na przegub własnej ręki i osłupiał. - On jest naprawdę dobry, prawda? - szepnęła Dori za plecami Roxanne. Luke zakończył numer, oddając głupio uśmiechniętym mężczyznom ich własność. Orkiestra zaczęła grać szybko i wesoło, zapowiadając finał. Luke, jak to przewidywała Roxanne, zwrócił się do Petca, drugiego ochotnika. - Spisałeś się świetnie. No, odpręż się. Nie bądź taki spięty. - Mrugnął do widowni i podał Harryemu krawat, zdjęty z szyi Petea. Później udał, że strzepuje jakieś pyłki z koszuli Harryego, poprawia jego marynarkę, wygładza rękawy. - Co on robi? - zdziwiła się Dori. - Tylko patrz. Luke uścisnął mu dłoń. Kiedy Harry odwrócił się, by zejść ze sceny, Luke pociągnął go za kołnierz koszuli. Mężczyzna patrzył w osłupieniu na swój nagi tors pod marynarką. - O kurczę! Jak on to zrobił? Roxanne parsknęła śmiechem. Ten trik zawsze ją bawił. - Wybacz, ale to tajemnica zawodowa. Przepraszam, na mnie już pora. Wykonywała wspólnie z Lukeem następny punkt programu. Oboje nosili identyczne kostiumy: czarne smokingi z klapami zdobionymi cekinami. Zadanie wymagało zręczności i idealnego zgrania. Przedmioty pojawiały się i znikały w ich rękach, zmieniając kolory i wielkość. Na zakończenie Luke przystąpił do wykonywania tego, co zapowiedział wcześniej - do wydostania się z zamkniętej skrzyni. Ale Roxanne - nie wiadomo dlaczego - stanowczo odmówiła asystowania przy tym numerze. - Daj spokój, Roxy, nie rób mi wstydu przy naszych miłych gościach. - Zrób to sam, Callahan. Wiem, co zdarzyło się poprzednim razem. - Proszę cię, Roxy. - Potrząsnęła przecząco głową. Luke westchnął teatralnie. - No dobrze, to tylko potrzymaj zasłonę. Spojrzała na niego podejrzliwie. - Chcesz, żebym tylko potrzymała zasłonę? - Tak. - Bez żadnych kantów? - Bez. - Odwrócił się do publiczności i mrugnął porozumiewawczo. - Dobrze. Zrobię to, ale tylko dlatego, że publiczność jest taka wspaniała. Coś ci powiem: mogę ci nawet zapiąć kajdanki. Pokazała mu je. Publiczność się zaśmiewała, kiedy Luke z niedowierzaniem sprawdzał swoje kieszenie. - Całkiem nieźle, Roxanne. - Potrafię znacznie więcej. Na miejsce, Callahan. Roxanne założyła na jego wyciągnięte ręce kajdanki i zamknęła je na klucz. Na dodatek omotała je łańcuchem. Nie starała się być delikatna. Otworzyła skrzynię, przechylając ją ku publiczności tak, by nie było wątpliwości, że to zwyczajna, prawdziwa skrzynia. Luke wszedł do niej, a Roxanne nachyliła się i pocałowała go mocno. - Życzę szczęścia. - Zatrzasnęła nad nim wieko i zamknęła zamki na klucz, który schowała do kieszeni. Stanęła na pokrywie i zarzuciła na siebie białą zasłonę, która spłynęła w dół, zasłaniając kufer i całą figurę Roxanne, z wyjątkiem głowy. - Doliczę do trzech - zawołała. - Raz! Dwa! Nagle jej głowa zniknęła. Spod zasłony wyłonił się Luke. - Trzy - dokończył odliczanie. Rozległy się oklaski, które przybrały na sile, kiedy chłopak zerwał okrywający go materiał. Callahan ubrany był teraz w biały smoking, haftowany srebrną nicią. Ukłonił się głęboko, a potem spojrzał niedbale przez ramię. Ze skrzyni dobiegało wściekłe łomotanie. - O rety! Chyba o czymś zapomniałem. - Strzelił palcami; pojawił się w nich klucz. Otworzył zamki i podniósł wieko. - Śmieszne, Callahan. Strasznie śmieszne. Roześmiał się i, wziąwszy dziewczynę na ręce, wyjął ją ze skrzyni. Ona również miała na sobie biały smoking, a jej ręce były skute kajdankami i omotane łańcuchem. Ukłonił się i - nadal trzymając ją w ramionach - zszedł ze sceny. - Już? - szepnął, kiedy znaleźli się w kulisach. - Zaraz... Już... Wrócili na scenę, by jeszcze raz się ukłonić. Luke nadal niósł Roxanne, ale teraz zakute były jego ręce. Roxanne pomachała widowni oswobodzonymi dłońmi. - Spóźniłaś się o ładnych parę sekund - warknął, stawiając ją przed garderobą. - Przez cały numer musiałem na ciebie czekać. - To ty byłeś za szybki - uśmiechnęła się myśląc o tym, jak mocno biło mu serce, gdy trzymał ją w ramionach. - Chcesz się kłócić, Callahan? - Nie. Chcę, żebyś popracowała nad tym numerem. - Już nad nim pracuję - mruknęła, gdy był na tyle daleko, by jej nie słyszeć. Postawiła wszystko na jedną kartę. Bóg wie, jak bardzo była zdenerwowana, ale taka okazja mogła się już nie powtórzyć. "Do pięciu razy sztuka" - pomyślała, stając przed lustrem. Sprawdziła, czy jej włosy nadal ułożone są w wystudiowanym nieładzie i czy nie rozmazał się jej subtelny makijaż. Kremowy, jedwabny szlafroczek opływał jej ciało, układając się w swobodne fałdy. Rozpyliła w powietrzu nieco perfum i przeszła przez chmurę zapachu. Zamknęła starannie drzwi swojej kajuty i zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę kabiny Lukea. Rozebrał się już i usiłował zasnąć, rozmyślając nad szczegółami nowego numeru. Jęknął, słysząc pukanie. Spojrzał niechętnie w kierunku drzwi i zamarł, widząc w nich Roxanne. - Czy... Coś się stało? - Nie sądzę - wśliznęła się do pokoju i oparła o drzwi. Jej poza wyglądała niezwykle kusząco, ale przybrała ją tylko po to, żeby nie zauważył, jak bardzo trzęsą się jej nogi. Przekręciła klucz w zamku. - Zaczęłam pracować nad tym numerem - oświadczyła, zbliżając się do Lukea. Wstał, gotów odparować cios. Kiedy dotknęła jego nagiej piersi, zadrżał. - Miałeś rację. - Przesunęła dłoń w miejsce, gdzie biło jego serce. - Nie jesteśmy zgrani. Powinniśmy nad tym popracować. Ledwie zdołał się pohamować. Pachniała... pachniała jak grzech. - Jestem zajęty. I za późno już na zagadki. - Ale na jedną będziesz znał odpowiedź. - Roześmiała się cicho i niefrasobliwie, i przesunęła dłońmi po jego ramionach. Poczuła, że jego mięśnie stały się twarde jak kamień. - Co się stanie, jeśli mężczyzna i kobieta spotkają się w nocy, sami, w małym pokoju? - Powiedziałem... - Zanim zdążył dokończyć, pocałowała go. Nie potrafił opanować wstrząsu, jaki nim targnął. Ale mógł się powstrzymać, by nie zrobić następnego kroku. Przynajmniej taką miał nadzieję. - No proszę. - Odsunęła się na tyle, by spojrzeć mu w oczy. - Wiedziałam, że znasz na to odpowiedź. Zmusił się, by wypuścić ją z objęć i cofnąć się na bezpieczną odległość. - Koniec zabawy. Spadaj. Jestem zajęty. Poczuła ostry ból. Jakby przeszył ją sztylet. "Dobrze - pomyślała - możesz mnie ranić. Nie poddam się bez walki. I niech mnie piekło pochłonie, jeśli pokażę ci, jaka jestem przerażona". - To na mnie nie działa - oświadczyła, ruszając w jego kierunku. - Już od dawna. Wiem, jak na mnie patrzysz. - Uśmiechnęła się demonicznie. Podeszła tak blisko, że chwycił ją za ramiona, by uniknąć dotyku jej ciała. - Czuję, że patrzysz na mnie, kiedy wchodzę do pokoju. Prawie słychać, co wtedy myślisz. -Jej oczy były ciemne jak dwa jeziora. Czuł, że zaczyna w nich tonąć. - Myślisz o nas. - Musnęła przelotnie jego podbródek. - Ja również. Chciałbyś wiedzieć, jak by to było, gdybyś kochał się ze mną. Gdybyś robił ze mną te wszystkie tajemne rzeczy, o których marzysz. Ja również jestem ciekawa. Najchętniej przestałby oddychać. Każdy wdech przynosił mu oszałamiający zapach jej ciała. Jeśli to miało być kuszenie, to jeszcze nigdy czegoś takiego nie doświadczył. Nie spodziewał się, że Roxanne potrafi go tak opętać. Tak omotać. Jej włosy lśniły w blasku lampy jak czyste złoto. Zanim zdążył pomyśleć, jego ręka sięgnęła w ich kierunku. - Nie wiesz, co chcę zrobić. Gdybyś wiedziała, uciekłabyś. Przywarła do niego. - Nie ucieknę. Nie boję się. - Nie rozumiesz. - Puścił jej włosy i odepchnął ją od siebie. - Nie jestem jak ci mili chłopcy z collegeu. Nie będę ci mówił komplementów, nie będę ci niczego obiecywał. Bądź więc grzeczną dziewczynką. Uciekaj do swojego pokoju. Gardło się jej ścisnęło, ale nie spuściła głowy, a jej oczy pozostały suche. - Nigdy nie byłam grzeczna. Nigdzie nie ucieknę. Westchnął. - Roxy, zmuszasz mnie, żebym zranił twoje uczucia. - Podszedł do niej, ledwie poruszając zesztywniałymi nogami i pogłaskał ją po głowie. Wiedział, że policzek byłby dla niej mniej upokarzający. - Zdaję sobie sprawę, jakie to dla ciebie ważne. Zepsułem ci zabawę w uwodzicielkę. Naprawdę, bardzo mi pochlebia ta twoja dziecinna miłość. - Dziecinna? - wydusiła z siebie, kiedy udało jej się odzyskać głos. Mordercze błyski w jej oczach potwierdziły, że poruszył właściwą strunę. - Tak, to słodkie. Bardzo mi miło, ale mnie to nie interesuje. Nie jesteś w moim typie, dziecinko. - Podszedł do szafki. -Jesteś ładna i nie zamierzam ukrywać, że miałem parę fantazji z tobą w roli głównej. Ale to były tylko marzenia. - Czy... - uczucie zawodu niemal powaliło ją na kolana - chcesz powiedzieć, że mnie nie chcesz? Prawie mu uwierzyła. Jego głos był tak upokarzająco łagodny, tak pełen współczucia i żalu. Patrzył na nią z lekkim rozbawieniem i nieznacznym uśmieszkiem. Prawie mu uwierzyła. Ale wtedy zobaczyła jego dłonie, zaciśnięte tak mocno, że kostki mu zbielały, a cygaro, które trzymał w jednej z nich, połamało się i pokruszyło. Musiała zamknąć oczy, żeby ukryć błysk triumfu. - No cóż, Luke. Chciałabym cię tylko o coś poprosić. Odetchnął z ulgą. - Nie martw się, Roxy. Nikomu nie powiem. - Nie, to nie to. Chciałabym, żebyś mi to udowodnił. Zaczęła powoli rozsupływać węzeł paska, którym była przewiązana. - Czekaj! - Wypuścił z ręki pokruszone cygaro. - Chryste, Roxanne, co robisz? - Pokazuję ci, z czego rezygnujesz. - Nie spuszczając z niego wzroku, odrzuciła jedwabny szlafroczek. Miała na sobie cieniutką, obszytą koronką koszulkę z tego samego co szlafrok materiału. Jedno ramiączko ześliznęło się jej z ramienia. -Jeśli mówisz prawdę, nie powinniśmy mieć żadnych kłopotów. Prawda? - Ubierz się! -jego głos stał się chrapliwy. -Wynoś się! Nie masz żadnej godności! - Och, tego mam mnóstwo. W tej chwili brakuje mi jedynie wstydu. -Jedwab zaszeleścił, kiedy podeszła do niego. - W tej chwili - szepnęła, zarzucając mu ramiona na szyję -jestem zupełnie bezwstydna. - Dotknęła jego ust. Kiedy jęknął, roześmiała się. - A teraz powiedz mi, że cię nie interesuję. - Do diabła, Roxy. - Znowu zatopił ręce w jej włosach. - Tego chcesz? Chcesz zobaczyć, co mogę z tobą zrobić? - Ostatkiem sił próbował ją odepchnąć. - Chcesz być użyta i wyrzucona? Odrzuciła głowę do tyłu. - Spróbuj. Przeklinał ją, przeklinał ich oboje za każdym razem, kiedy odrywał usta od jej warg. Popchnął ją na łóżko i upadł razem z nią. Brutalnie rozdarł jej koszulę, przeklinając się za każde drgnienie rozkoszy, wywołane jękiem Roxanne. "Oboje spłoniemy w piekle - pomyślał. - Ale, na Boga, przedtem czeka nas długa, szalona podróż do raju". Zatopiła palce w jego włosach. "Co za kłamca - pomyślała i jęknęła, gdy jego wargi przywarły do jej piersi. - Och, co za kłamca". Zacisnęła palce na jego włosach i zadrżała. Oto prawda - ten szalejący, kłębiący się chaos uczuć. Reszta to iluzja, udawanie, złudzenie. Podniósł głowę i spojrzał na nią. Jego gniew zniknął, tak jak magik znika w kłębach dymu. Jej ciało dygotało pod nim jak silnik samochodu, gotowego do wyścigu. Mógł nią pokierować, ale równie prawdopodobne było to, że straci kontrolę. A wtedy oboje zginą w płomieniach. Przytulił czoło do jej czoła. - Och, Rox - szepnął i musnął palcami jej ramiona. Bez wahania objęła go mocno. - Słuchaj no, Callahan. Jeśli mnie teraz zostawisz, zabiję cię. Roześmiał się z ulgą, chociaż jego napięcie nie zelżało. - Żeby cię teraz zostawić, musiałbym rzeczywiście umrzeć, Roxy. Spojrzała mu w twarz. Zauważyła na niej wyraz takiego samego skupienia, jak przed wykonaniem skomplikowanego triku. - Przekroczyliśmy granicę, Roxanne. Nie pozwolę ci dzisiaj odejść. Powoli na jej twarzy pojawił się uśmiech. - Dzięki ci, Boże. - Lepiej się pomódl - ostrzegł i pochylił się nad nią. Rozdział 19 . Nareszcie - to była ostatnia myśl Roxanne, zanim palące usta Lukea przywarły do jej warg. - Nareszcie, nareszcie. Być może inna kobieta potrzebowałaby słodkich słów, delikatnych pieszczot, próśb i namów. Ona nigdy o tym nie marzyła. Jedyne, czego pragnęła, jedyne, na czym jej zależało, to gwałtowne, dzikie pieszczoty jego rąk i ust. Dała mu najcenniejszy i najrzadszy dar, jaki kobieta może ofiarować mężczyźnie. Absolutne oddanie. I w tym była jej siła. Jej triumf. To, o czym tak długo marzyła, spełniało się wreszcie. A spełnieniu towarzyszył ból, ból tak przeszywający, że aż drżała. Nie miała pojęcia, nawet w najintymniejszych fantazjach nie wyobrażała sobie, że to właśnie tak. Że można czuć coś takiego. Bezradność i władza. Oszołomienie i pełnia świadomości. Wszystko jednocześnie. Roześmiała się znowu, przepełniona radością, przejęta potęgą tej chwili. Przywarła do Lukea nie po to, żeby mu pomóc, ale by mieć pewność, że razem z nią odbędzie tę podróż przez mroczne tunele pożądania i rozkoszy. Każde jej westchnienie, każdy jęk jeszcze pogłębiały jego pożądanie. Dotykał Roxanne; jej wrażliwe ciało drżało pod jego dłońmi, jej usta szukały jego warg, jej zapach odbierał mu zdolność myślenia. Zresztą nie musiał już myśleć. Później przypomniał sobie słowa Maxa o zwierzęciu, które przejmuje władzę nad rozumem. Ale teraz był tylko bestią, biorącą to, czego jego ciało pożądało tak dziko. Pokój nadal zalany był ostrym światłem, lśniącym jaskrawo na ich ciałach. Wąskie łóżko skrzypiało pod wpływem kołysania statku. Ale dla Lukea nie istniało nic oprócz Roxanne. Chciał więcej, żądał więcej. Odrzucił strzępy jedwabnej koszulki, by nic nie dzieliło go od tego białego, delikatnego ciała. Jego niecierpliwa dłoń sięgnęła ku jej kroczu. Poczuł wilgoć i gorąco. Roxy była gotowa. Jednym ostrym ruchem doprowadził ją do pierwszego orgazmu. Miała wrażenie, że za chwilę jej ciało rozedrze się na pół, równie łatwo, jak leżąca na ziemi koszulka. Kiedy przylgnęła do niego, oszołomiona i wstrząśnięta, rzucił ją znowu na łóżko. Chciała go poprosić, żeby zaczekał, żeby pozwolił jej złapać oddech, ale fala rozkoszy zalała ją znowu, zapierając jej dech w piersiach i odbierając mowę. Zaczął pieścić jej piersi, aż ogarniający ją ból stał się niemożliwy do zniesienia. - Proszę. -Jej ręce zaczęły błądzić po jego ciele. - Proszę -jęknęła, nie czując żadnego wstydu. Krew dudniła mu w głowie, pulsowała boleśnie w lędźwiach. Cały drżał, kiedy wszedł w nią gwałtownie. Krzyknęła, wyginając się w łuk. Ból eksplodował w niej białym, oślepiającym błyskiem, przejmując jej rozgorączkowane ciało lodowatym zimnem. Drgnęła, szukając drogi ucieczki. Z piersi Lukea wyrwał się jęk. - Jezu, Roxanne. - Pot wystąpił mu na czoło, kiedy z wysiłkiem powstrzymał się od ruchów, których żądało jego ciało. Nie chciał jej znowu sprawić bólu. - Słodki Jezu. Dziewica! Potrząsnął głową, rozpaczliwie próbując ochłonąć. Była dziewicą, a on rzucił się na nią jak jakiś pieprzony ogier! - Przepraszam. Kochanie, przepraszam. - "Bezużyteczne słowa" - pomyślał gorzko, obserwując łzę toczącą się po jej policzku. Zmusił się, by z niej wyjść - tak delikatnie, jak to tylko możliwe. Syknęła. Nadal czuła ostry, pulsujący ból, rozchodzący się po jej ciele jak kręgi po wodzie. Przywarła do niego, kiedy chciał się odsunąć. - Nie ruszaj się. - Gardło ścisnęło mu się w mocno zasupłany węzeł. - Na miłość boską, nie... - przerwał, zagarnięty przez falę oszałamiającej rozkoszy. - Muszę przestać. Uniosła powieki i spojrzała mu prosto w oczy. - Mowy nie ma. - Drgnęła, przeszyta kolejnym paroksyzmem bólu i objęła go mocno. Wydawało się jej, że zaklął, ale nie była pewna. Ból nagle zniknął, ustępując miejsca głębokiej, wspaniałej rozkoszy. Rzuciła się w nią jak w głęboką wodę. Zapomniała o wszystkim, z wyjątkiem swojej dzikiej ekstazy. Nie mógł się jej oprzeć. Jego własne ciało zdradziło go i dziękował za to Bogu. Zanurzył twarz w jej włosach i pozwolił, by znów ogarnął go płomień. Miała wrażenie, że jej ciało jest kruche jak cienkie szkło. Bała się poruszyć, by nie rozlecieć się na tysiąc drobnych kawałeczków. "Więc to do tego wzdychają poeci" - pomyślała. Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Z całą pewnością było miło, chociaż nie napisałaby na ten temat sonetu. "Ale to, co dzieje się teraz, jest najwspanialsze" - pomyślała, przesuwając dłonią po plecach Lukea. To cudowne - leżeć i słuchać, jak mocno bije serce kochanka. Mogłaby tak leżeć bez końca. Luke poruszył się. Roxanne skrzywiła się z bólu: czuła wewnątrz krwawiącą, otwartą ranę. Skuliła się, opierając głowę na jego ramieniu. Nie chciała stracić tego cudownego uczucia bliskości. Luke przewrócił się na plecy i spojrzał w sufit. Nie ma takiej obelgi, która byłaby dla niego dostatecznie obraźliwa. Wziął ją jak zwierzę, bez czułości, prymitywnie. Jeśli nie umrze teraz ze wstydu, Max go zabije. Ale teraz musi naprawić to, co tak bezmyślnie popsuł. - Rox. - Mmm...? - Jestem za to odpowiedzialny. Leniwie oparła głowę na jego ramieniu. - To dobrze. - Nie chciałbym, żebyś się martwiła albo czuła się winna. - Martwiła? Czym? - Tym - w jego głosie pojawiła się nutka zniecierpliwienia. (Czy ona musi wyglądać tak sennie, tak podniecająco, tak cholernie uszczęśliwiona?). - To był błąd, ale to nie znaczy, że wszystko stracone. Roxanne otwarła jedno oko, potem drugie. Uśmiech zniknął z jej twarzy. - Błąd? Chcesz powiedzieć, że to wszystko było błędem? - Właśnie. - Odwrócił się, szukając spodni. - Z wielu powodów. - Zerknął na nią przez ramię i zacisnął zęby. Usiadła na łóżku. Włosy spływały jej na ramiona, prowokacyjnie muskając piersi. - Naprawdę? - rozmarzenie gdzieś zniknęło. Gdyby Luke nie był tak zajęty rzucaniem na siebie przekleństw, rozpoznałby w jej oczach błysk wyzwania. - Może opowiesz mi o tych powodach. - Na litość boską, przecież jesteś dla mnie jakby siostrą. - Aha. - Nachyliła się i zacisnęła pięści. Wyglądałoby to groźnie, gdyby nie była naga. - Zdaje się, że to "jakby" jest w tym stwierdzeniu najważniejsze. Nie jesteśmy spokrewnieni, Callahan. - Max mnie przygarnął. - Luke wyjął z szuflady koszulę i rzucił ją Roxanne. - Dał mi dom, rodzinę. Zdradziłem go. - Bzdura. - Rzuciła w niego koszulą. - Owszem, przygarnął cię i dał ci dom. Ale to, co się tu zdarzyło, jest wyłącznie naszą sprawą. Max nie ma tu nic do gadania. - Zaufał mi. - Luke podszedł i włożył jej koszulę przez głowę. Odepchnęła go i skoczyła na równe nogi. - Myślisz, że Max będzie wstrząśnięty i zły, bo pragniemy się nawzajem? - Zdarła z siebie koszulę i cisnęła ją w kąt pokoju. - Niech cię diabli, nie jesteś moim bratem, a jeśli mi powiesz, że przed chwilą myślałeś o mnie jako o siostrze, to jesteś przeklętym łgarzem. - Nie myślałem tak o tobie. - Chwycił ją za ramiona i potrząsnął nią. - W ogóle nie myślałem, w tym cały problem. Pragnąłem cię. Pragnąłem cię od lat. Odrzuciła dumnie głowę, ale wewnątrz poczuła ciepłe uczucie szczęścia. Od lat. Pragnął jej od lat. - I odkąd skończyłam szesnaście lat, bawiłeś się, przyciągając mnie i odpychając? Wszystko dlatego, że wymyśliłeś sobie, iż to byłoby coś w rodzaju emocjonalnego kazirodztwa? Otworzył usta, a potem je zamknął. Dlaczego wszystko nagle wydało mu się takie śmieszne? - Owszem. Nie wiedział, czego właściwie od niej oczekuje, ale z pewnością nie spodziewał się śmiechu. Zaśmiewała się tak, że łzy pociekły jej po policzkach. Usiadła na łóżku, trzymając się za brzuch. - Och, ty głąbie. Czuł wyraźnie, że jego duma jest zagrożona. Niech go diabli, jeśli przyzna, że naga kobieta, płacząca ze śmiechu z jego poświęcenia, może go aż tak podniecić. Tak, że gotów jest paść na kolana i skamłać o litość. - Nie widzę w tym nic śmiesznego. - Żartujesz? To niesamowicie śmieszne. - Odgarnęła włosy z twarzy i uśmiechnęła się do niego. - I naprawdę słodkie. Chciałeś bronić mojego honoru, Luke? - Zamknij się. Roześmiała się tylko, ocierając łzy. - Pomyśl przez chwilę, Callahan. Tylko pomyśl. Stoisz tu i gadasz o swojej winie kobiecie, która użyła wszystkich dostępnych jej środków, by cię uwieść. Kobiecie, którą znasz niemal od zawsze i która nie jest, powtarzam: nie jest twoją krewną. Kobiecie wolnej i pełnoletniej. Nie sądzisz, że to śmieszne? - Nieszczególnie. - Straciłeś chyba poczucie humoru. - Wstała i objęła go. Jej nagie piersi otarły się o niego, budząc w nim dreszcz. Mimo to nie odwzajemnił jej uścisku. - Skoro tak to traktujesz, będę musiała uwodzić cię za każdym razem na nowo. - Przestań - powiedział, ale w jego głosie nie było przekonania. - Nawet jeśli nie miałem racji, są jeszcze inne sprawy. - Dobrze - przesunęła ustami po jego szyi - posłuchajmy o tych innych sprawach. - Cholera, byłaś dziewicą. - Strząsnął z siebie jej ramiona, odsuwając się od niej. - I to cię martwi? - Zastygła na chwilę i zastanowiła się. - Myślałam, że mężczyźni przywiązują do tego wielką wagę. No wiesz, syndrom "Star Trek". - Co takiego? - Chcą zdobywać tereny, których nikt jeszcze nie odkrył. Omal się nie roześmiał. - Chryste. - Miał ochotę na piwo, na całą beczkę piwa. Z braku piwa sięgnął po butelkę ciepłej wody mineralnej. - Słuchaj, Roxanne. Chodzi o to, że nie zrobiłem tego tak, jak trzeba. - Nie? - przechyliła głowę, zaciekawiona. - Nie wiedziałam, że można to zrobić inaczej. Zakrztusił się wodą, butelka niemal wypadła mu z ręki. Boże, pomóż. Nie dość, że dziewica, to jeszcze kompletnie nie uświadomiona. - Czego, do cholery, brakowało tym facetom z collegeu? Nie potrafili się tobą zająć? - Pewnie by potrafili, gdybym im pozwoliła - uśmiechnęła się, pewna swojej władzy nad nim. - Chciałam, żebyś był pierwszy. - Zobaczyła w jego oczach dziką żądzę i podeszła do niego. - Chciałam tylko ciebie. Nikt i nic nie mogłoby poruszyć go bardziej. Delikatnie dotknął jej włosów. - Zraniłem cię. Jeśli zostaniesz ze mną, zrobię to znowu. Mam za sobą rzeczy, o których nie wiesz. Gdybyś wiedziała... - Ależ wiem. - Przesunęła palcami po szramach na jego plecach. - Wiem o tym od lat, odkąd opowiedziałeś o tym Maxowi. Słyszałam waszą rozmowę. Płakałam nad tobą. Nie! - objęła go, zanim zdążył się odwrócić. - Naprawdę myślałeś, że mogłabym tobą gardzić za to, co zrobiono ci w dzieciństwie? - Nie potrzebuję litości - powiedział głucho. - To nie litość - spojrzała na niego surowo - lecz zrozumienie, współczucie. Możesz je przyjąć od kogoś, kto znał cię i kochał przez całe życie. Wyczerpany, dotknął swoim czołem do jej czoła. - Nie wiem, co powiedzieć. - Nie mów nic. Po prostu zostań ze mną. Nie miała czasu, by rozkoszować się nowym uczuciem budzenia się rano w ramionach Lukea. Przez chwilę jeszcze tuliła się sennie do niego. Na korytarzu rozległ się nadawany przez głośnik komunikat. Ogłaszano rozkład zajęć przy pożegnaniu pasażerów. Roxanne ziewnęła leniwie, pocałowała Lukea i wstała. Włożyła jego koszulę i spodnie, i podtrzymując je, by nie opadły z jej wąskich bioder, otworzyła drzwi kajuty. Luke roześmiał się, więc odwróciła się i spojrzała na niego. Miała potargane włosy, zarumienioną twarz, rozmarzone oczy. "Od razu widać, że jest kobietą, która spędziła noc ze swoim kochankiem" - pomyślał Luke. I to on był tym kochankiem. Pierwszym. I jedynym. - Wszyscy na pokład, Callahan - jej głos był zachrypnięty od snu. - Spotykamy się za piętnaście minut. - Aj, aj, kapitanie. Roxanne przemknęła do swojej kajuty. W ciągu kwadransa zdołała się pozbierać i zameldować w wyznaczonym miejscu. Pasażerowie, obłożeni stertami bagażu, siedzieli już w poczekalni i z utęsknieniem czekali swojej kolejki do zejścia na ląd. Co chwila powtarzano komunikaty w języku angielskim i francuskim, prosząc o zgłaszanie się pasażerów z odpowiednimi plakietkami bagażowymi: czerwonymi, niebieskimi, białymi, żółtymi, czerwonymi w białe paski, białymi w zielone paski. Roxanne ściskała dłonie, nadstawiała policzki do pocałunków i padała w ramiona żegnających ją podróżnych. Do dziesiątej na statku została tylko załoga i niewielka liczba pasażerów wracających do Nowego Jorku. Nowi podróżni mieli pojawić się dopiero koło pierwszej. Max wykorzystał wolny czas na odbycie próby. ,Jak dobrze widzieć tatę znowu w formie" - pomyślała Roxanne. Nie była to forma tak świetna jak niegdyś, ale przynajmniej ustąpiły zaniki pamięci i napady gniewu, które tak ją martwiły. Podczas próby udało się jej nie zdradzić, czym naprawdę zajęta jest jej głowa i serce. Udało się jej nawet nie myśleć o tym, jak Luke rzucił ją na łóżko, nie wspominać pożądania i rozkoszy, jakie wtedy ją ogarnęły. Była bardzo zadowolona, że nikt nie domyślał się, co stało się ostatniej nocy. Oczywiście myliła się całkowicie. Miłość jest ślepa. Lily wzdychała rzewnie za każdym razem, kiedy spojrzała w ich kierunku. Jej skłonne do wzruszeń, romantyczne serce zalewało się łzami szczęścia na widok tej pary. LeClerc zaciskał usta. Nawet Mouse, któremu jak na razie obojętne były subtelne różnice między kobietą a mężczyzną, rumienił się i uśmiechał. Tylko Max wydawał się nieświadomy niczego. - Czy to nie wspaniałe? - Lily westchnęła po raz setny tego dnia. Korzystając z wolnej godziny, siedzieli razem nad bulionem i ziołową herbatką. - Wspaniałe. - Pogłaskał ją po dłoni, przekonany, że to orzeźwiający wiaterek i widok Montrealu budzą w niej tak ciepłe uczucia. - Spełniły się moje najskrytsze marzenia. - Uniosła filiżankę, błyskając pierścionkami. - A już myślałam, że nigdy do tego nie dojdzie. - Owszem, to był pracowity tydzień - zgodził się Max. Musiał nawet ograniczyć swoje prace nad poszukiwaniem kamienia filozoficznego. Może, gdy przybiją do portu w Sydney, zdoła się jakoś wykręcić od zabawiania turystów i spędzi parę godzin ze swoimi książkami. Coraz bardziej zbliżał się do celu. Czuł to. - Miałam nadzieję, że ten statek wszystko ułatwi. No wiesz, jeśli przebywa się na tak ograniczonej przestrzeni, po prostu nie można nie spotykać się ze sobą. - Oczywiście - zgodził się Max i nagle zmarszczył brwi. - O kim mówisz? - O Roxy i Lukeu, głuptasie - westchnęła z rozmarzeniem. - Założę się, że wędrują teraz po Montrealu, trzymając się za ręce. - Roxanne i Luke? - to było wszystko, co zdołał wydusić z siebie Max. - Roxanne i Luke? - No tak, kotku. A myślałeś, że o kim mówię - roześmiała się, rozbawiona męską ignorancją w sprawach sercowych. - Nie widziałeś, jakie dziś sobie rzucali spojrzenia? Dziwne, że pokład nie stanął od nich w ogniu. - Ale przecież oni się nie znoszą. Nic, tylko się kłócą. - Kochanie, to tylko część miłosnego rytuału. Zakrztusił się swoją herbatą. - Miłosnego... - powtórzył słabo. - O mój Boże! - Max, kochanie - Lily ujęła jego obie ręce, zmieszana i zaniepokojona. - Chyba się nie zdenerwowałeś, nie jesteś zły? Oni tak do siebie pasują i, tak się kochają. - Chcesz powiedzieć, że on... że oni... - nie potrafił wydobyć słów z zaciśniętego gardła. - No cóż, nie ukryłam się pod ich łóżkiem, ale sądzę, że to już się stało. - Ponieważ Max nadal wpatrywał się w nią w osłupieniu, zmieniła ton. - Max, nie złościsz się chyba? - Nie, nie - potrząsnął przecząco głową, ale nie mógł usiedzieć na miejscu. Podszedł machinalnie do barierki. "Moje dziecko - pomyślał, czując, że serce mu pęka z żalu. - Moja mała dziewczynka. I ten chłopiec, którego uznałem za syna. Oboje dorośli". Łzy stanęły mu w oczach. - Chyba powinienem się wcześniej zorientować - szepnął, kiedy Lily stanęła koło niego i objęła go. Potrząsnął głową. Łzy słabości znikły, kiedy przygarnął Lily do siebie. - Jak sądzisz, będą tak szczęśliwi jak my? Przytuliła się do niego z uśmiechem. - Nikt nie może być tak szczęśliwy jak my, Max. Tej nocy to on przyszedł do niej. Czekała na niego. Chociaż powtórzyła sobie ze sto razy, że to zupełna głupota, nie mogła opanować zdenerwowania. Była bardziej przerażona niż zeszłego wieczora. Wczoraj ona wyznaczyła trasę i pilnowała, by z niej nie zboczyli. Dzisiaj on mógł ją zabrać w zupełnie nie znane jej rejony. Była wdzięczna, że nie przyszedł od razu po występie, ale dał jej czas na zmycie scenicznego makijażu i zastąpienie błyszczącego kostiumu prostą, błękitną sukienką. Ale czas, spędzony w samotności, działał przeciwko niej, przyprawiając jej serce o szybkie i mocne bicie. Cudownie spędzili to popołudnie, dokładnie tak, jak przewidziała to Lily. Przemierzali sławne uliczki Montrealu, słuchali muzyki dobiegającej ze sklepów, siedzieli przy małym stoliku w ogródku kawiarenki. Teraz znowu będą sami. Bukiet kwiatów, który kupił dla niej na straganie, stał na toaletce. Statek kołysał się lekko. - Ależ dziś było dużo ludzi. - "Idiotyczna odzywka" - zbeształa samą siebie. - Dużo ludzi pełnych entuzjazmu. - Luke wykonał ruch nadgarstkami. W jego ręce pojawiła się biała róża. Roxanne poczuła, że jej serce topi się jak wosk. - Dzięki. - "Wszystko będzie dobrze" - powiedziała sobie, wstawiając różę do flakonu. Wiedziała już, czego oczekiwać. Wiedziała już, jak smakują jego mocne pocałunki i jak gwałtowny może być dotyk jego rąk. A ból mijał tak szybko. Tych parę nieprzyjemnych chwil to była cena za to, że potem mogła spać w jego ramionach. Widział zdenerwowanie w jej oczach równie wyraźnie jak ich kolor. Nie było sensu obwiniać się za tę głupią, przypadkową inicjację. Teraz zamierzał to wszystko naprawić. Dotknął jej policzka i obserwował, jak powoli przenosi spojrzenie z róży na jego twarz. Dziękował Bogu, że zobaczył w nim coś więcej niż lęk. Potrafił sprawić, że strach zniknął. Przesunął rękę tuż przed jej twarzą. Roxanne roześmiała się, kiedy w jego palcach pojawiła się świeca. - Sprytne. - Jeszcze niczego nie widziałaś. - Podszedł do szafki i wyjął z kieszeni kryształowy świecznik. Umieścił w nim świecę i strzelił palcami. Knot zaiskrzył się, zamigotał i zapłonął. Roxanne uśmiechnęła się, niemal zapominając o zdenerwowaniu. - Mam klaskać? - Jeszcze nie. - Spojrzał na nią i zdjął kurtkę. - Poczekaj do końca przedstawienia. Uniosła rękę do gardła, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi. - Jest coś jeszcze? - O wiele więcej. - Podszedł do niej. Może to nie w porządku, że brak rozwagi podczas ubiegłej nocy ujdzie mu na sucho, ale zamierzał wynagrodzić Roxanne doznaną krzywdę. Ujął jej dłoń, którą nadal trzymała na gardle, odwrócił ją, dotknął ustami jej wnętrza, ucałował jej delikatny przegub, w którym puls bił jak oszalały. - Mówiłem ci, że są na to różne sposoby. Ale z tym jest jak z magią: zawsze lepiej pokazać niż mówić. Ukryła oczy pod drżącymi rzęsami. - Nie sprawię ci już bólu. Spojrzała na niego z nadzieją i powątpiewaniem. - Nic się nie stało - szepnęła i uniosła ku niemu twarz, oczekując pocałunku. - Zaufaj mi. - Ufam ci. - Nie. - Dotknął wargami jej wyczekujących ust. Całował ją tak długo, aż zaczęła się chwiać. - Ale będziesz mi ufać - obiecał jej i wziął ją w ramiona. Przygotowała się na gwałtowne pocałunki i pieszczoty. Jakaś część jej istoty domagała się dotyku mocnych rąk, niecierpliwych ust. Ale dzisiaj jego pocałunki były delikatne, miękkie, podniecające, ale i kojące zarazem. Wyrażający zdziwienie jęk, który wyrwał się jej z piersi, wywołał na twarzy Lukea lekki uśmieszek. - Znam miejsca, w które cię dzisiaj zabiorę. - Jego język wsunął się między jej wargi. - Czarodziejskie miejsca. Nie miała wyboru. Musiała iść tam, dokąd ją prowadził. Wydawało się jej, że pocałunek wzniósł ją w powietrze. Jego usta zaczęły błądzić po jej skórze, poznawać jej smak. Zatrzymały się w zagłębieniu u nasady szyi, tam gdzie jej puls bił tak szybko, jak serce schwytanego ptaka. - Chcę na ciebie popatrzeć - szepnął, delikatnie zdejmując z niej sukienkę. Jej piękność oszołomiła go, odebrała mu oddech. Przez chwilę pieścił ją samymi opuszkami palców, zachwycony kontrastem między jej białą skórą a jego ogorzałym ciałem, upojony drżeniem, które budziły w niej jego delikatne dotknięcia. - Wczoraj spieszyliśmy się - szepnął i delikatnie, powoli przesunął językiem po jej nabrzmiałym sutku. - Może później również będziemy się spieszyć. Ale teraz mamy czas. Wykorzystajmy go dobrze, Roxanne. - Przesunął dłonią wzdłuż jej ciała. Zanurzył palce w trójkącie miękkich włosów i uśmiechnął się, czując gwałtowne drgnienie jej ciała i powolny napływ fali gorącej krwi. - Chcę z tobą robić różne rzeczy. Chcę, żebyś mi na to pozwoliła. Kiedy ich usta połączyły się znowu, zaczął pieścić ją różą, przesuwając jedwabistymi płatkami po równie jak one delikatnych piersiach, obrysowując miękką linię jej talii i bioder. - Powiedz mi, czego chcesz. Zamrugała, patrząc na jego opromienioną światłem świecy twarz. Nie miał już na sobie koszuli. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy się jej pozbył. Był zupełnie nagi, tak jak i ona. - Nie umiem. - Podniosła rękę, by go dotknąć. Wydawało się jej, że powietrze stało się słodkie i gęste jak syrop. - Nie przestawaj. - Tego chcesz? - Schylił się powoli, drażniąc językiem jej sutek, chwytając go zębami i ssąc, jakby chciał połknąć ją całą. Jęknęła przeciągle. Była to najcudowniejsza tortura. Upajająca, bolesna rozkosz narastała w niej coraz bardziej. Kiedy jego język zaczął się przesuwać wzdłuż jej uda, zrozumiała, że Luke pożąda każdego skrawka jej ciała, a ona nie jest w stanie odmówić mu niczego. Otworzyła się dla niego z westchnieniem szczęścia. Spokojne ciepło przemieniło się w żar, tak jakby pojawiła się w niej kometa i ogarnęła płomieniami każdą komórkę jej ciała. Z wyschniętego gardła wydarł się pełen rozkoszy krzyk. Westchnienia i jęki. Szeptane obietnice i światło świecy. I delikatna księżycowa poświata. Zapach kwiatów i powietrze ciężkie od namiętności. Zawsze będzie o tym pamiętać. I o tym, jak jej ciało drżało w miłosnym oszołomieniu. Tak jak obiecywał, robił z nią różne rzeczy. Cudowne, niesłychane, wspaniałe rzeczy. Pokazał jej, co znaczy być pożądaną, pieszczoną i - nareszcie, nareszcie - niespiesznie kochaną. Jakby płynęła leniwie sunącą łódką, prosto w gęstą mgłę. Wszedł w nią bezboleśnie; pospieszyła na jego spotkanie. Nie miał pojęcia, że można odczuwać taki słodki, słodki ból. Nigdy jeszcze mu się to nie zdarzyło. - Roxanne - szepnął ochryple - spójrz na mnie. Chcę, żebyś na mnie spojrzała. Jego głos dobiegał jakby z głębi długiego, mrocznego tunelu. Podniosła ciężkie powieki i spojrzała na niego, tylko na niego. Jego oczy stały się intensywnie niebieskie, jak środek płomienia. - Teraz należysz do mnie - zmiażdżył jej usta mocnym pocałunkiem, czując, że jej ciałem wstrząsa eksplozja orgazmu. "Tylko do mnie" - pomyślał i podążył za nią. Myślała, że już nigdy nie uda się jej poruszyć, ale kiedy to zrobiła, jej usta zaczęły szukać jego warg. Odwzajemnił jej pocałunek. - Nie wiedziałam - westchnęła. Potarła policzkiem o jego pierś i przytuliła się do niego. - Nie wiedziałam, że może być tak. On również nie wiedział, ale uznał, że takie wyznanie zabrzmiałoby głupio. Pogłaskał ją tylko. - Nie sprawiłem ci bólu? - Nie. Czułam się, jakbym... - mruknęła z rozkoszą -jakbym frunęła do księżyca. - Przesunęła dłonią wzdłuż jego ciała. Kiedy zaczęła się zbliżać ku jego kroczu, poczuła drżenie jego mięśni. "No proszę" - pomyślała, uśmiechając się do siebie. A zatem nie tylko on dysponował tą tajemną mową. Należało to zapamiętać. Może wkrótce uda się to odkrycie wykorzystać. - A więc - podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego - ile właściwie jest tych sposobów? Uniósł brew. - Poczekaj chwilę, a zobaczysz. Przewróciła się na niego i roześmiała się, upojona wizją przyszłej rozkoszy. - A dlaczego miałabym czekać? - zapytała i schyliła się, by go pocałować. Rozdział 20 . Zapewne oboje oburzyliby się, gdyby ktoś im powiedział, że ich związek to typowy wakacyjny romans. Morski wiatr, słońce na bezchmurnym niebie i przechadzki przy księżycu mogły oszołomić kogoś innego, ale nie ich. Oboje wzruszyliby ramionami na wzmiankę o miesiącu miodowym, chociaż ten uświęcony przez tradycję czas jest przeznaczony na poznawanie się, skupienie na partnerze i nacieszenie się seksem. Ich miesiąc miodowy trwał już trzeci tydzień. Jeśli chodzi o poznawanie się, Luke odkrył z ulgą, że nie nadaje się do roli zazdrośnika. Podobało mu się, że mężczyźni oglądają się za Roxanne i to, w jaki sposób na nią patrzą. Uśmiechał się, kiedy widział ją flirtującą. Wynikało to z uczucia dumy, ufności i - w pewnym sensie - arogancji. Była piękna i należała do niego. Roxanne zrozumiała, że ten brutalny, krnąbrny chłopiec, którego znała dotychczas, może być delikatny i czuły. Jego wyrafinowanie i wdzięk kryły namiętność, a także silne poczucie lojalności. I pragnienie miłości nie mniejsze niż jej własne. Oboje potrafili porozumieć się bez słowa w pokoju pełnym ludzi. Nie potrzebowali dotykać się ani mówić. Wystarczyło spojrzenie. Może dlatego ostatni składnik miesiąca miodowego tak naturalnie pojawił się w ich życiu. I tylko jednego brakowało im w tej podróży. Ich złodziejskie dusze domagały się zajęcia. Zaspokoili chwilowo swoje apetyty, pozbawiając niejaką panią Cassell jej rubinowych i markasytowych precjozów. Stara jędza przez cały tydzień nękała personel statku bezustannymi żądaniami, skargami i utyskiwaniami. Dlatego rodzina Nouvelleów postanowiła dać jej prawdziwy powód do zmartwienia. Ale to było tak żałośnie łatwe. Wystarczyło tylko, żeby Roxanne wśliznęła się w trakcie przedstawienia do kajuty pani Cassell i wyszukała w stosie jej rzeczy kasetkę z biżuterią. Jeden rzut oka na jej zamknięcie sprawił, że Roxanne postanowiła zmienić plan. W pierwotnej wersji zakładał on wyniesienie z pokoju całej kasetki, ale Roxy po prostu otworzyła zameczek jedną ze szpilek do włosów pani Cassell. Schowała biżuterię do kieszeni kostiumu, zamknęła kasetkę i włożyła ją na miejsce. Po czym bezszelestnie wyśliznęła się z kajuty. Tak jak było umówione, Luke czekał już na nią. - Jakieś problemy? Uśmiechnęła się. - Skąd. - Poklepała się po kieszeni. - Muszę tylko wstąpić po coś do mojej kajuty. Za chwilę moja kolej. Luke wziął ją w ramiona i pocałował. Jego zwinne palce wśliznęły się do jej kieszeni i sprawdziły ich zawartość. - Masz jeszcze trzy minuty, Rox. Ukrycie klejnotów w kosmetyczce o podwójnym dnie zabrało jej mniej niż pół minuty. Miała jeszcze czas, by poprawić makijaż, który Luke rozmazał podczas pocałunku. Po chwili czekała już w kulisach na swoją kolej. Wszyscy zgodzili się, że klejnoty są piękne, a ich oprawa naprawdę znakomita. Ale brak ryzyka pozbawił przedsięwzięcie całego smaku. Rodzina Nouvelleów tęskniła za prawdziwym wyzwaniem. - Może powinniśmy znaleźć sobie coś w porcie? - rozmyślała na głos Roxanne, stojąc wraz z Lily na pokładzie. Koło nich przechadzali się pasażerowie, którzy weszli na statek w Montrealu. - Może tak - odpowiedziała Lily z roztargnieniem. - Nie mogła przestać myśleć o Maxie. Obudziła się dziś w środku nocy i zobaczyła go siedzącego na wąskiej sofie, wśród porozrzucanych książek. Bawił się monetą, przekładając ją pomiędzy palcami. Kiedy po raz drugi upadła mu na podłogę, na jego twarzy pojawił się wyraz bólu. Bólu, którego nie potrafiła ukoić. - Myślałam o Newport - ciągnęła Roxanne. - Pełno tam luksusowych willi. Moglibyśmy wreszcie trochę się rozruszać. - Jesteś taka sama jak on - westchnęła Lily, odwracając się od barierki. - Jeśli nie przygotowujesz się do wypadu, to właśnie go planujesz. Tylko wtedy jesteś szczęśliwa. - Życie jest zbyt krótkie, by spędzić je, wykonując nie lubianą pracę - uśmiechnęła się chytrze. - Bóg widzi, jak bardzo kocham swoją. - A co byś zrobiła, gdyby nagle wszystko się skończyło? - Lily zaczęła nerwowo bawić się jadeitowym naszyjnikiem, podarowanym jej przez Maxa w Halifaksie. - Gdybyś już nie mogła się tym zajmować. Ani magią, ani tym drugim? - Gdybym obudziła się pewnego ranka i zrozumiała, że wszystko straciłam? - Roxanne zamyśliła się, a potem roześmiała: kiedy ma się dwadzieścia jeden lat, trudno uwierzyć, że kiedyś nadejdzie starość. - Wsadziłabym głowę do pierwszego napotkanego piekarnika. - Przestań! - Lily chwyciła jej dłoń i niemal zmiażdżyła w uścisku. - Nigdy tak nie mów! - Kochanie, przecież żartuję. - Otworzyła szeroko oczy. - Znasz mnie. Ludzie przywiązani do swego zawodu zapominają, że nic nie trwa wiecznie. Bez względu na to, jak wspaniałe czy okropne jest życie, jeśli poczeka się chwilę, wszystko się zmieni. - Oczywiście. - Lily, zawstydzona, puściła dłoń Roxanne. Ale jej gardło pozostało suche i zaciśnięte. - Nie zwracaj na mnie uwagi, kochanie. Chyba jestem przemęczona. Dopiero teraz Roxanne zauważyła, że mimo starannego makijażu Lily jest bardzo blada. - Źle się czujesz? Jesteś chora? - Nic mi nie jest. - Występowała na scenie od tak dawna, że umiała okazywać tylko to, co chciała. -Jestem tylko zmęczona i - to trochę głupie - tęsknię za domem. I za kuchnią LeClerca. - Doskonale cię rozumiem - uspokoiła się Roxanne. Czuła dokładnie to samo. - Tyle tu wspaniałego jedzenia, a po kilku tygodniach dałabym sto dolarów za cheeseburgera z frytkami i dziesięć razy tyle za dzień, w którym nie musiałabym z nikim rozmawiać. "Muszę pobyć chwilę sama" - pomyślała Lily. Musiała wyrzucić z siebie wszystkie lęki i ból. - Słuchaj, zamierzam popełnić małe szachrajstwo - mrugnęła do Roxanne i pocałowała ją w policzek. - Schowam się na godzinkę w kajucie. Muszę dać wypocząć twarzy i stopom. No i dokończyć wreszcie powieść. - Mówisz to, żebym zaczęła ci zazdrościć. - Coś ci powiem. Zastąp mnie, a za godzinę ja zrobię to samo dla ciebie. - Umowa stoi. Jeśli ktoś o ciebie zapyta, powiem, że przyszywasz cekiny do kostiumu. - Bardzo sprytnie - uśmiechnęła się i spiesznie ruszyła w kierunku kajuty. Chciała zostać sama, zanim wybuchnie płaczem. Roxanne rozejrzała się po pokładzie. "Nowe twarze - pomyślała - nowe życiorysy". Różnorodność zawsze ją pociągała. Ale wolałaby, żeby Luke był tu razem z nią. Przy nim wszystko wydawałoby się ciekawsze. Zdążyła już sto razy odpowiedzieć na pytanie, jak występuje się jej na statku, i zaczęła z utęsknieniem czekać na obiecaną godzinę samotności. Ale kiedy usłyszała, że ktoś woła jej imię, odwróciła się z zawodowym uśmiechem na ustach. Ujrzawszy wołającą ją osobę zawahała się, ale wyraz jej twarzy nie uległ zmianie ani na jotę. Przecież była profesjonalistką. - Sam! Jaki ten świat jest mały. - Prawda? - Wyglądał jak wycięty z żurnala. Nosił płowożółte spodnie o kantach tak ostrych, że mogłyby skaleczyć. Jego koszula z surowej bawełny należała do tego typu odzieży, która wygląda niepozornie, a kosztuje majątek. A jego ramię obejmowało talię smukłej blondynki, odzianej w intensywny, pasujący do jej oczu błękit. Roxanne spojrzała z fachowym uznaniem na pojedynczy sznur kremowych pereł. - Justine, kochanie. Chciałbym, żebyś poznała moją starą przyjaciółkę, Roxanne Nouvelle. Roxanne, to moja żona -Justine Spring Wyatt. - Bardzo mi miło - uśmiechnęła się Justine, ale jej oczy pozostały zimne i czujne. "Idealna żona dla polityka" - pomyślała Roxanne. - Mnie również. "Ma również kolczyki" - zauważyła Roxy. Dwa wiszące pod wspaniałymi perłami kamienie koloru indygo, w kształcie kropli. - Byłem zdumiony, kiedy dowiedziałem się, że znajdujecie się na statku - oświadczył Sam. - A jeszcze bardziej, gdy powiedziano mi, że wchodzicie w skład personelu. - Spojrzał przeciągle na jej identyfikator. - Porzuciliście magię? - Ależ skąd. Będziemy tu występować jeszcze przez kilka tygodni. - Fantastycznie. - Oczywiście wiedział o tym doskonale. Dlatego specjalnie kupił bilety na rejs. Nie mógł się oprzeć pokusie spędzenia z Nouvelleami całego tygodnia. -Justine, Roxanne jest znakomitą artystką. Zajmuje się magią. - Jakie to niezwykłe. -Justine ukazała w uśmiechu niewiarygodnie równe zęby. - Występuje pani na przyjęciach dla dzieci? - Jeszcze nie. - Roxanne wzięła koktajl z tacy mijającego ich kelnera. - Czy to pani pierwsza podróż na "Yankee Princess"? - Na tym statku - tak. Ale mam już za sobą kilka morskich podróży, między innymi na Karaiby i po Morzu Śródziemnym - uniosła wąską, białą dłoń i zaczęła bawić się od niechcenia olbrzymim pierścieniem z szafirem. Brylanty, otaczające kamień, rzucały iskry, które godziły Roxanne prosto w serce. Poczuła, że krew zaczyna jej szybciej krążyć, jak podczas długiego, namiętnego pocałunku. - Jak to miło. - Z trudem powstrzymała się przed oblizaniem warg. - Mam nadzieję, że ta podróż sprawi wam równie wiele przyjemności. - O, na pewno. - Szafir mrugnął uwodzicielsko do Roxanne. - Byłam zachwycona, kiedy Sam zaproponował rejs tym statkiem jako część naszego miodowego miesiąca. - Ach, jesteście nowożeńcami. - Roxanne przyjrzała się otwarcie pierścieniowi. Był to naturalny kobiecy gest, nie budzący niczyjego zdziwienia. "Ach, tak - pomyślała. - Dziesięć karatów, szmaragdowy szlif kamienia w pierścionku zaręczynowym, ładna platynowa obrączka, wysadzana brylancikami". Zapragnęła przyjrzeć się im przez lupę. - To cudowne. Moje gratulacje, Sam. - Dziękuję. Chciałbym zobaczyć was wszystkich. Lukea także, oczywiście. - Jestem pewna, że jeszcze się spotkamy. Było mi bardzo miło poznać panią, Justine. Życzę przyjemnej podróży. Uśmiechała się do siebie, idąc przez pokład. Nareszcie! Nareszcie znaleźli coś godnego siebie. Luke, korzystając z wolnej chwili, siedział w saunie i próbował pozbyć się obezwładniającego zmęczenia. Odkąd zdeterminowana Roxanne znalazła się w jego pokoju, ubrana w kremowy jedwab, spał najwyżej pięć godzin. Nie narzekał z tego powodu, ale sauna nie mogła mu zaszkodzić. Jeśli nawet mu nie pomoże, to przynajmniej będzie miał czas, by zastanowić się nad tym, co powiedziała mu Roxanne. Państwo Wyatt. ,Jest tyle statków na tym świecie - pomyślał z krzywym uśmiechem. - I akurat ten wybrał nasz stary, dobry Sam". Czeka ich teraz tydzień wspólnego życia. Jakoś nie podzielał entuzjazmu Roxanne, cieszącej się na odebranie Justine jej błyskotek. Ale jeśli mają to zrobić, nie należało się spieszyć. Lepiej działać powoli, ostrożnie, z uwzględnieniem wszystkich danych. Kiedy skrzypnęły drewniane drzwi sauny, Luke otworzył jedno oko. Zamknął je znowu i zastygł w oczekiwaniu, oparty o ścianę, z białym ręcznikiem ściśle zamotanym wokół bioder. - Słyszałem, że pętasz się po pokładzie, Wyatt. - A ty ciągle zarabiasz na życie tanimi sztuczkami. - Sam usiadł na drewnianej ławce u stóp Lukea. Dowiedzenie się, gdzie przebywa jego odwieczny wróg, nie sprawiło mu najmniejszej trudności. - I tańczysz, jak ci stary zagra. - Nauczyłeś się wreszcie, jak się tasuje karty? - Dałem sobie spokój ze sztuczkami już dawno temu. Luke uśmiechnął się tylko. - Nie sądzę. Zawsze miałeś beznadziejne ręce. Dobre tylko do okradania małych dziewczynek. - Nadal żywisz do mnie urazę. - Sam rozłożył ramiona, opierając je wygodnie na ławce. Czas okazał się dla niego łaskawy. Wyatt uległ modzie na sprawność fizyczną i teraz godziny spędzone z trenerem procentowały. Dzięki swojej pozycji - a także pieniądzom żony - mógł korzystać z usług dobrych fryzjerów, manikiurzystek, z siłowni i uzdrowisk, gdzie masowano i pielęgnowano jego ciało. Dzięki tym zabiegom stał się idealnym modelem młodego, atrakcyjnego człowieka sukcesu. A teraz miał jeszcze pieniądze. - To dziwne - zauważył - Roxanne była o wiele milsza od ciebie. Zachowywała się całkiem przyjaźnie. Luke sądził, że takie słowa wywołają w nim wściekłość, ale uśmiechnął się tylko. - Ona mogłaby cię przeżuć i wypluć, kolego. - Tak? - Palce Sama zacisnęły się na drewnianym oparciu. Nawet pieniądze i władza nie mogły mu dać jednego - umiejętności śmiania się z samego siebie. - Myślę, że spodobałem się jej bardziej niż ci się wydaje. Kobieta taka jak Roxanne z pewnością będzie wolała człowieka z moją pozycją niż takiego nieokrzesanego prostaka jak ty. Ciągle przegrywasz, Callahan. - Ciągle robię różne rzeczy. - Luke otworzył oczy i, przekrzywiwszy głowę, zaczął przyglądać się twarzy Sama. - Znakomicie naprawili ci nos. Nikt by nie zgadł, że był złamany. - Przeciągnął się leniwie i wstał. - Z wyjątkiem mnie, oczywiście. No, to na razie. Sam został w saunie, zwierając i rozwierając pięści. Okazuje się, że stary znajomy zasługuje na znacznie surowszą nauczkę. "Powiedzmy - na telegram do Cobba" - zdecydował Sam, zmuszając się do rozluźnienia napiętych mięśni. Nadszedł czas, by przycisnąć znacznie mocniej. O wiele mocniej. - Mówię wam, to wymarzona okazja. - Roxanne powiodła spojrzeniem po twarzach zebranych. Spotkanie w kajucie ojca nie szło po jej myśli. - Kobieta, która nosi takie kamienie, musi ich mieć kilogramy. A poza tym, skoro poślubiła takiego padalca jak Sam, zasługuje na utratę swoich świecidełek. - Owszem - Max splótł palce, usiłując się skupić - ale niebezpiecznie jest okradać kogoś, kto cię zna. Zwłaszcza w sytuacji takiej jak ta. - Moglibyśmy to zrobić - upierała się Roxanne. - LeClerc, gdybyś miał opisy i fotografie najpiękniejszych okazów, ile czasu zajęłoby ci zdobycie imitacji? - Tydzień. Może dwa. Prawie warknęła. - A gdybyś nalegał? Zastanowił się przez chwilę. - Gdybym dobrze posmarował - cztery do pięciu dni. Nie wliczam w to czasu, który zajmie sprowadzenie ich tutaj. - Od tego mamy ekspresowe przesyłki. Zamienimy klejnoty - zwróciła się do ojca - w ostatnią noc rejsu. Zanim Justine dotrze do domu i zauważy różnicę, my będziemy czyści. - Spojrzała na niego wyczekująco. - Tatusiu? - Co? - drgnął, rozpaczliwie usiłując sobie przypomnieć, o czym mówili. - Nie mamy czasu, żeby to dobrze zaplanować. Jak mógłby coś planować, skoro ledwie potrafił zebrać myśli? Zimny pot zaczął spływać mu po plecach. Wiedział, że wszyscy patrzą na niego, obserwują go. Zastanawiają się. - Odpowiedź brzmi: nie! -Jego słowa zabrzmiały jak świst bata. Chciał, żeby wszyscy wyszli, nie mógł znieść żalu i zdziwienia, z jakim na niego patrzyli. - I na tym koniec. - Ale... - Koniec! - krzyknął. Roxanne drgnęła, Lily zagryzła wargę. - Nadal tu rządzę, młoda damo. Kiedy chcę czyjejś rady, proszę o nią. A jeśli nie, masz robić, co ci każę. Czy to jasne? - Bardzo. - Duma kazała jej trzymać głowę wysoko, ale oczy Roxy patrzyły na ojca z bolesnym zdziwieniem. Max nigdy na nią nie krzyczał. Nigdy. Nawet kiedy się kłócili, nie zapominali o miłości i szacunku. A teraz na twarzy ojca widziała jedynie wściekłość. -Jeśli pozwolisz, przespaceruję się przed przedstawieniem. Kiedy drzwi zatrzasnęły się za nią, Luke podniósł się powoli ze swego miejsca. - Muszę zgodzić się z tobą z powodów, dla których jej odmówiłeś, ale czy nie zrobiłeś tego trochę zbyt ostro? Max odwrócił się ku niemu. Oczy płonęły mu wściekłością. - Nie sądzę, żebyś musiał mi mówić, jak mam postępować z własnym dzieckiem. Możesz z nią sypiać, ale to ja jestem jej ojcem. Moja wspaniałomyślność w stosunku do ciebie nie daje ci prawa do wtrącania się w sprawy rodzinne. - Max - Lily dotknęła jego ramienia. Luke potrząsnął głową i powiedział spokojnie: - W porządku, Lily. Ja chyba również się przejdę. Morskie fale iskrzyły się w świetle księżyca. Roxanne przyglądała się im, zaciskając mocno dłonie na żelaznej barierce. Czuła ostry ból w skroniach - skutek powstrzymywania łez, którym nie pozwalała stoczyć się po policzkach. Nie będzie się mazać jak skarcone przez tatusia dziecko. Usłyszała odgłos zbliżających się kroków i odwróciła się z nadzieją. Ale zamiast Lukea ujrzała nadchodzącego Sama. - Urzekające - powiedział i złapał kosmyk jej fruwających na wietrze włosów. - Piękna kobieta na tle morza. - Zgubiłeś żonę? - Spojrzała za jego plecy i uniosła brew. - Jakoś jej nie widzę. - Justine nie jest kobietką uwieszoną u ramienia mężczyzny. -Pochylił się ku niej. Była piękna i należała do innego. To wystarczyło, by zacząć jej pożądać. -Jest atrakcyjna, mądra, bogata i ambitna. Za kilka lat będzie wspaniałą panią Białego Domu. - Jakże musiałeś ją oczarować tymi romantycznymi komplementami. - Niektóre kobiety wolą zmierzać prosto do celu. - Pochylił się ku niej jeszcze bardziej. Odepchnęła go ręką. - Nie jestem twoją żoną, Sam, ale ja również lubię zmierzać prosto do celu. Uważam, że jesteś śmieszny, obrzydliwy i odpychający. Jak zdechły skunks na poboczu drogi - powiedziała to miłym, łagodnym głosem, z najbardziej urzekającym z uśmiechów. - To tyle. A teraz może pójdziesz sobie, zanim powiem ci coś obraźliwego. - Pożałujesz tego - on również nie podniósł głosu, ze względu na spacerujących obok pasażerów. Ale jego spojrzenie stało się lodowate. - Gorzko pożałujesz. - Nie wiem, dlaczego miałabym żałować, skoro sprawiło mi to nadzwyczajną przyjemność. -Jej oczy były równie zimne jak jego, ale pod warstwą lodu krył się wewnętrzny ogień, grożący Wybuchem. - A teraz bądź łaskaw zejść mi z drogi. Gniew zagłuszył w nim chęć zachowania pozorów. Chwycił ją za ramię i popchnął na barierkę, nie zauważając Lukea. - Jeszcze z tobą nie skończyłem. - Chyba... - przerwała i odepchnęła Sama, stając między nim a Lukeem. - Nie! - Zacisnęła palce na klapach Callahana. - Idź stąd, Roxanne. - Luke spojrzał nad jej głową na Sama. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, Wyatt wiłby się już w agonii. - Nie! - Dostrzegła w jego oczach chęć mordu. Jeśli ona teraz odejdzie, Sam skończy za burtą, to pewne. Nie żeby nie podobała się jej ta wizja, ale nie mogła dopuścić, aby to Luke stał się za to odpowiedzialny. - Za chwilkę mamy przedstawienie. Jeśli nadwerężysz sobie ręce, nie będziesz mógł wystąpić. - Rzuciła Samowi wściekłe spojrzenie. - Wynocha albo wypuszczę go na ciebie. - Dobrze. Nie będziemy tu urządzać scen. Przyjdzie czas i na to. - Skinął głową Lukeowi. - Na razie. Roxanne nie zwolniła uścisku, dopóki Sam nie zniknął im z oczu. - Niech cię cholera - syknęła. - Co takiego? - Nadal bulgotała w nim wściekłość, ale nie potrafił nic zrobić, powtórzył więc tylko: - Co takiego? - Niech cię cholera. Wiesz, czego omal nie narobiłeś? - Całą złość i żal, jakie czuła po kłótni z Maxem, wyładowała teraz na nim. -Jak chciałeś wytłumaczyć Jackowi, że wyrzuciłeś za burtę jednego z pasażerów? - Dotykał cię. Niech to diabli, myślisz, że będę stał i przyglądał się, jak ktoś traktuje cię w ten sposób? - Ach tak? A myślisz, że kim jesteś? Moim rycerzem, sir Callahan? Pozwól sobie coś wyjaśnić, kolego. Sama potrafię dać sobie radę z moimi smokami. Nie jestem słabą kobietką, która wymaga opieki. Poradzę sobie sama, kapujesz? - Jasne. Kapuję - przytaknął i ponieważ sądził, że tak właśnie jest, przyciągnął ją do siebie i zaczął całować, aż ucichły zduszone okrzyki protestu, a jej ramiona oplotły go mocno. - Przepraszam - ukryła twarz na jego ramieniu - to nie miało nic wspólnego z tym idiotą ani z tobą. - Wiem - pocałował jej włosy. On również czuł ból, który pozostawiły po sobie słowa Maxa, ból o wiele mocniejszy niż ten zadany mu przez Cobba. - Skrzywdził mnie - jej głos zabrzmiał słabo, więc zacisnęła usta i spróbowała zebrać siły. - Jeszcze nigdy mnie tak nie skrzywdził. Jemu nie chodziło o tę kradzież, Luke. On... - Wiem - powtórzył. - Nie rozumiem go, Roxy, i nie potrafię znaleźć wytłumaczenia. Może myślał o czymś innym, może nie czuł się dobrze, może w grę wchodzi jeszcze tuzin innych możliwości. Nigdy jeszcze tak z tobą nie postąpił. Nie oskarżaj go na podstawie tego jednego razu. - Masz rację - westchnęła - trochę przesadziłam. - Podniosła łagodnie rękę do jego policzka. - Wyładowałam się na tobie, bo zacząłeś się zgrywać na takiego macho. Pobiłbyś go za mnie, kochany? Roześmiał się, zadowolony, że potrafi z tego żartować. - Zgadza się, laleczko. Wypatroszyłbym go. Zadrżała i uniosła ku niemu twarz. - Oooch. Uwielbiam, kiedy całuje mnie taki twardziel. - Wszystko, co zechcesz, jedyna. Krótki odcinek korytarza, jaki dzielił Maxa od kabiny Lukea, był najtrudniejszą drogą, jaką przyszło mu kiedykolwiek przebyć. Wiedział, że za tymi drzwiami znajduje się jego córka razem z mężczyzną, którego uważał za swojego syna. Podniósł dłoń, by zastukać, i opuścił ją. Palce bolały go dziś bardziej niż kiedykolwiek. Zastukał mocno, jakby chcąc się ukarać. Otworzył mu Luke. Na widok gościa ogarnęło go zakłopotanie, które pokrył sztywną uprzejmością. - Max? Czym mogę służyć? - Chciałbym wejść na chwilę, jeśli pozwolisz. Luke zawahał się. Na szczęście oboje byli jeszcze ubrani. - Oczywiście. Napijesz się? - Nie, dziękuję. - Stał pod drzwiami z nieszczęśliwą miną i patrzył na swoją córkę. - Roxanne? - Tatusiu. Stali nieruchomo, wpatrzeni w siebie. Troje ludzi, których łączyło tak wiele. Wszystkie przemówienia, które Max ułożył sobie wcześniej, wyparowały mu nagle z głowy. - Przepraszam, Roxy - zdołał wykrztusić. - Nie mam nic na swoją obronę. Napięte jeszcze przed chwilą mięśnie jej ramion rozluźniły się. - Nic się nie stało. - Dla niego mogła zapomnieć nawet o dumie. Wyciągnęła ręce i podeszła do ojca. - Chyba się zanadto naprzykrzałam. - Nie. - Ucałował jej dłonie. To, że tak łatwo mu przebaczyła, upokorzyło go. - Broniłaś swojego zdania. Tak jak cię uczyłem. To nie było sprawiedliwe. - Uśmiechnął się blado, patrząc na nią. - Jeśli może to być dla ciebie jakąś pociechą, Lily nakrzyczała na mnie po raz pierwszy od dwudziestu lat. Zwymyślała mnie nawet. - O? A jakich słów użyła? - O ile pamiętam, jednym z nich było "matoł". Roxanne potrząsnęła głową. - Muszę nauczyć ją czegoś lepszego. - Pocałowała go i uśmiechnęła się. - Wynagrodzisz jej to? - Najpierw muszę wynagrodzić coś tobie. - Już to zrobiłeś. - Wam obojgu - powiedział Max i spojrzał na Lukea. - Tak. - Roxanne nie zrozumiała, o co mu chodzi, ale uznała, że usłyszała już wszystko, co chciała usłyszeć. - No dobrze, może pójdę ugłaskać Lily? - Musnęła przelotnie ramię Lukea i zostawiła ich samych. - Musimy powiedzieć sobie parę rzeczy - Max spojrzał na Lukea z pewną bezradnością. - Chyba lepiej coś przedtem wypić. - Pewnie - Luke wyjął z szuflady butelkę brandy. - Ale nie ma kieliszków. - Jeśli tobie to nie przeszkadza, mnie również nie. Luke skinął głową i nalał nieco brandy do szklaneczek. - Chcesz powiedzieć coś o mnie i Roxanne - odezwał się. - Dziwiłem się, dlaczego dotąd pomijałeś ten temat. - Trudno mi się do tego przyznać, ale nie wiedziałem, jak zacząć. To, co powiedziałem dziś po południu... - Byłeś zdenerwowany na Rox - przerwał mu Luke - nie na mnie. - Luke. - Max położył mu dłoń na ramieniu. Jego spojrzenie było pełne błagania i żalu. - Chciałem cię zranić, bo sam cierpiałem. Wstydzę się tego. - Przestań. - Luke odstawił szklankę i wstał, zakłopotany. - To była tylko chwila zdenerwowania, nic więcej. - Nie sądzisz, że to, co powiedziałem, przekreśla nasze wspólne lata? Luke zamyślił się, a jego oczy znów stały się oczami nieufnego, dzikiego dziecka. - Dałeś mi wszystko, co mam. Nie jesteś mi niczego winien. - Szkoda, że ludzie nie wiedzą, jakie siły naprawdę rządzą światem. Może mieliby do nich więcej szacunku. Roxanne łatwiej jest wybaczyć, bo nigdy nie miała powodu, by wątpić w moją miłość. Miałem nadzieję, że i ty nigdy w nią nie zwątpisz. - Max odstawił szklankę z nietkniętym alkoholem. - Jesteś synem, którego ja i Lily nie mogliśmy mieć. Już dawno zapomniałem, że nie jesteś moim prawdziwym dzieckiem. Kiedy sobie przypominałem, nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Przez chwilę Luke nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. Usiadł na łóżku. - Wiem, bo zdarzało się, że ja sam zapominałem. - Może dlatego, że uznałem cię za syna, tak trudno przyszło mi zaakceptować twój związek z moją córką. Luke roześmiał się. - Mnie również było trudno; omal się jej nie wyrzekłem. Ale nie mogłem, Max, nawet dla ciebie. - Nie pozwoliłaby ci na to. - Rozumiał ich, rozumiał oboje swoich dzieci. Położył rękę na ramieniu Lukea i ścisnął je palcami, w których zagnieździł się ból. - Miłość i magia to dobrana para. Wzbogacają duszę, wypełniają serce. I obie te dziedziny wymagają ciągłego doskonalenia. - Zapamiętam to sobie. - Zobaczę, czy tak będzie. - Max ruszył do drzwi, lecz zatrzymał się nagle, uderzony nową myślą. - Chciałbym mieć wnuki - oznajmił. Luke otworzył usta w osłupieniu. - Bardzo bym chciał. Rozdział 21 . Sam uznał z zadowoleniem, że wszystko w jego życiu układa się pomyślnie. Stał się poważanym członkiem waszyngtońskiego towarzystwa. Jako prawa ręka senatora miał prawo do własnego biura - ascetycznie urządzonego bastionu męskości - i osobistej sekretarki, osoby bystrej, doświadczonej i doskonale zorientowanej w realiach życia politycznego. Chociaż wolał zagraniczne samochody, przewidująco pokazywał się wszędzie w chryslerze. Wiedział, że w kraju zaczyna się coraz częściej mówić o wspieraniu rodzimej produkcji i zamierzał zapisać się w pamięci wyborców jako wierny syn Ameryki. Uznał, że na dojście do godności senatora wystarczy mu sześć lat. Nie mniej i nie więcej. W tym wypadku cierpliwość opłacała mu się. Wiedział, że teraz wyborcy uznaliby go za zbyt młodego na to stanowisko, a wiele wrażliwych serc uznałoby jego start w wyborach za nikczemną niewdzięczność w stosunku do dobroczyńcy, tego starego pryka Bushfielda. Tak więc, zgodnie z obliczeniami Sama, jego dobre czasy miały zacząć się w początku lat dziewięćdziesiątych. Podjął już pewne kroki, przygotowując się do godnego pełnienia obowiązków. Ożenił się z Justine Spring, efektowną dziewczyną z dobrej rodziny, spadkobierczynią właściciela sieci sklepów. Justine znakomicie nadawała się do prowadzenia rozmaitych dobroczynnych imprez, umiała bez trudu zorganizować przyjęcie dla pięciuset osób, a ponadto miała jeszcze jedną wielką zaletę - była niezwykle fotogeniczna. W chwili kiedy Sam zakładał jej na palec obrączkę, zrozumiał, że uczynił właśnie wielki krok naprzód w swojej karierze. Amerykanie lubią, kiedy politycy mają rodziny. Jeśli rachuby go nie zawiodą, do swojej kampanii wyborczej przystąpi już jako szczęśliwy ojciec, a Justine będzie w ciąży z drugim - i ostatnim - dzieckiem. To będą jego atuty: młodość, ładna żona, szczęśliwa rodzina. I wykorzysta je; wie już teraz, jak rozegrać tę grę. Zbliżał się ku swojemu celowi powoli i rozważnie. A celem tym był - oczywiście - Owalny Gabinet. I tylko jedno przeszkadzało mu uznać się za całkowicie zadowolonego: Max i jego bliscy. Chciał się na nich zemścić, nienawidził ich, ale to były względy czysto osobiste. Maximillian Nouvelle stanowił zagrożenie dla jego kariery. Dlatego musiał zostać wyeliminowany z gry tak, żeby nie zdołał nikomu opowiedzieć o pewnych cechach charakteru Sama. Sam obserwował całą rodzinę podczas wspólnego rejsu. Przyglądał się wnikliwie całej czwórce, a kiedy podróż dobiegała końca, zaczął wyciągać wnioski. Stary był już zmęczony. Utracił zręczność i błyskotliwość. Wyraźnie się starzał. Interesująco było obserwować jego wysiłki, zmierzające do znalezienia jakiegoś czarodziejskiego kamienia. Może należałoby wynająć ludzi i zlecić im dokonanie odkrycia? To wymagało jeszcze zastanowienia. Była też Lily, tak samo cycata jak niegdyś. "I równie naiwna" - pomyślał Sam obnażając w uśmiechu białe zęby. Spotkał ją kiedyś na pokładzie i ucięli sobie przyjemną pogawędkę. Lily bez przerwy powtarzała, jak bardzo się cieszy, że Sam wszedł wreszcie na dobrą drogę. No i Roxanne. Ach, Roxanne. Jeśli w ogóle istnieje jakaś magia, to właśnie w niej. Jaki czar zmienił to chude, kudłate stworzenie w tak olśniewającą kobietę? Co za szkoda, że nie miał okazji poświęcić jej nieco uwagi, zanim poznał Justine. Uwiódłby ją i wykorzystał w sposób, jaki wstrząsnąłby i przejął wstrętem jego ładną, oziębłą żonę. Ale teraz musiał bardzo uważać, bez względu na to, jak bardzo podobał mu się ten pomysł. Incydent na statku omal nie przerodził się w scenę, na którą ktoś taki jak on nie mógł już sobie pozwolić. To przypomniało mu o istnieniu Lukea. Zawsze ten Luke. Oto najsłabszy punkt Nouvelleów. Sam pominął w swoich rozważaniach Mousea i LeClerca równie pogardliwie, jak pominąłby służących. Luke był najważniejszy. Jeśli go zniszczy, uczyni wyłom w zwartej społeczności Nouvelleów. Będzie to szkoda nie do odrobienia. I jakże słodka zemsta. Kontakty z Cobbem przebiegały dokładnie tak, jak Sam sobie zaplanował. Odnalezienie go zajęło mu sporo czasu i sporo go kosztowało, ale Sam uznał to za dobrą inwestycję, mającą mu przynieść nieporównanie większe korzyści. Znalezienie tej taniej dziwki, matki Lukea, było w gruncie rzeczy dziełem przypadku. Ale Cobb! Cobb był kluczem do całej intrygi. Sam zamknął oczy, przypominając sobie ich spotkanie w jednej z ulubionych przez Cobba zaplutych spelunek. Powietrze cuchnęło smażonymi rybami i uryną, tanią whisky i tytoniem. Przy barze siedziała samotna dziwka i wpatrywała się tępo w swój kieliszek. Jej oczy podniosły się i zatrzymały na twarzy Sama. Po chwili namysłu odwróciła wzrok. Sam zajął miejsce w najciemniejszym kącie knajpy. Przenikliwy zimowy wiatr wdzierał się do wnętrza przez nieszczelne okna, ale Sam nie czuł zimna. Jego skórę pokrywał pot. W pewnej chwili zauważył wchodzącego Cobba. Ten rozglądał się przez chwilę, mrugając przekrwionymi oczami. Kiedy zobaczył Sama, skinął mu głową i ciężko poczłapał w stronę baru. Zamówił whisky i dopiero wtedy siadł przy stoliku. - Masz do mnie jakiś interes? - Mam pewną propozycję. Cobb wzruszył potężnymi ramionami, usiłując nie okazywać poruszenia. - Więc? - Chyba mamy wspólnego znajomego. - Sam spojrzał z odrazą na swoją szklankę. Była brudna. - Luke Callahan. W oczach Cobba błysnęło zaskoczenie. - Boja wiem... - Nie komplikujmy niepotrzebnie sprawy. Pieprzyłeś się z jego matką przez całe lata. Mieszkałeś z nimi, kiedy był mały. Próbowałeś wtedy swoich sił w pornografii, a także w dostarczaniu dzieci klientom o szczególnych gustach. Cobb pobladł. Na jego nagle poszarzałej twarzy uwidoczniła się siatka spękanych naczyń krwionośnych. - Nie wiem, co ten niewdzięczny gówniarz ci naopowiadał, ale ja traktowałem go dobrze. Miał dach nad głową, miał co jeść... - Zostawiłeś na nim swoją pieczęć. Sam widziałem. - Chłopak musiał znać mores. - Cobb łyknął nerwowo whisky. - Widziałem go w telewizji. Zrobiła się z niego cholerna gwiazda. Nie zauważyłem, żeby chciał się odwdzięczyć starej i mnie za to wszystko, co dla niego zrobiliśmy. Powiedział dokładnie to, co Sam spodziewał się usłyszeć. - Sądzisz, że jest ci coś winien? - No pewnie, że tak. - Cobb pochylił się ku Samowi. -Jeśli to on cię tu przysłał... - On o niczym nie wie. Callahan ma dług także i u mnie. Myślałem, że możesz mi się przydać. - Sam sięgnął do kieszeni, wyjmując z niej kopertę. Cobb rozejrzał się szybko dokoła, zanim wziął ją do ręki. W środku znajdowało się pięćset dolarów w używanych banknotach dwudziestodolarowych. - I czego za to chcesz? - Satysfakcji. A teraz powiem ci, co masz zrobić. W ten sposób Sam rozpoczął swoją krucjatę przeciw Lukeowi. Ale szantaż nie dawał spodziewanych efektów. Luke bez szemrania płacił trzydzieści do czterdziestu tysięcy rocznie. Sam sprawdził, ile wynoszą jego dochody i postanowił podnieść stawkę. Kiedy Luke wróci do Nowego Orleanu, będzie na niego czekała kolejna pocztówka. Tym razem Cobb zażąda dziesięciu tysięcy. Sam spodziewał się, że kilka takich pocztówek doprowadzi Callahana do ruiny. Luke zgniótł w dłoni biały kartonik i cisnął go przez cały pokój. Dziesięć tysięcy. Nie przerażała go sama konieczność zapłacenia takiej sumy. Miał wystarczająco dużo pieniędzy, a mógł z łatwością zdobyć jeszcze więcej. Ale powoli zaczęło do niego docierać, że Cobb nigdy nie zrezygnuje. Zaczynał się robić zachłanny. Następnym razem zażąda dwudziestu tysięcy. Albo trzydziestu. Dość tego. Koniec z płaceniem. Niech Cobb idzie ze swoimi bredniami do gazet. Tajemnica Dzieciństwa Młodego Magika. No to co? Znany Iluzjonista Jako Męska Prostytutka. Kto by się tym przejmował? Tajemnice Nouvelleów. Magik Romansuje Ze Swoim Mistrzem i Jego Córką. O Boże. Luke ukrył twarz w dłoniach. Koszmar, od którego kiedyś uciekł, znowu powracał. Nie może pozwolić, żeby ci, których kochał, zostali w to wciągnięci. Nie pozwoli ich skrzywdzić. A jednak... Za każdym razem, kiedy posłusznie wysyłał żądane kwoty, tracił jakąś część siebie. Była jeszcze jedna możliwość, której dotąd nie rozpatrywał. Wziął filiżankę i zaczął przyglądać się ze skupieniem delikatnym fiołkom na kremowej porcelanie. Mógł polecieć do Maine i zwabić Cobba w zasadzkę. A potem zrobić to, o czym marzył za każdym razem, gdy pas Ala ranił mu ciało. Mógł go zabić. Nie zareagował, gdy odłamki zmiażdżonej w uścisku filiżanki zraniły mu dłoń. Patrzył na krew nie widzącym wzrokiem i rozmyślał o tej kuszącej możliwości. Mógł go zabić. Otrząsnął się, słysząc pukanie do drzwi. Kiedy je otwierał, myśli nadal wirowały mu w głowie jak oślepiająco kolorowe światełka. - Cześć! - W drzwiach stała Roxanne. Włosy wpadały jej do oczu, mokry podkoszulek oblepiał ciało. Razem z nią do pokoju wniknął zapach deszczu i trawy. - Myślałam, że może miałbyś ochotę na piknik. - Piknik? - Z trudem oderwał się od ponurych myśli i uśmiechnął się do niej. Zerknął w okno, za którym szumiał deszcz i zamknął drzwi. - W taką pogodę przynajmniej mrówki zostawią nas w spokoju. - Pieczone kurczaki - powiedziała, wyciągając ku niemu tekturowe pudło. - Tak? - Naprawdę fantastyczne. I olbrzymia salaterka pomidorowej sałatki LeClerca. Świsnęłam ją z lodówki. I białe bordeaux. - Pomyślałaś o wszystkim. Z wyjątkiem deseru. Spojrzała na niego przeciągle i uklękła na dywanie. - O tym również pamiętałam. Może przyniesiesz kieliszki... Co to? - podniosła odłamek porcelany. - To... Upuściłem filiżankę. Kucnął, żeby pozbierać porcelanowe skorupy. Wtedy zauważyła jego zakrwawioną rękę. - Och, Luke. Coś ty zrobił? - Chwyciła jego dłoń. - To tylko draśnięcie, pani doktor. - Bez żartów - upomniała go, ale stwierdziła z ulgą, że miał rację. - Twoje ręce są bardzo cenne, przecież wiesz. Ze względów zawodowych. Przesunął palcem po jej piersi. - Zawodowych? - Tak. A ja jestem nimi zainteresowana również ze względów osobistych. - Pocałowała go i usiadła na dywanie. - No to co z tymi kieliszkami? I korkociągiem? Wstał i ruszył do kuchni. - Weź sobie jakąś suchą koszulę. Nakapiesz do sałatki. - Nie nakapię. - Mokry podkoszulek plasnął o linoleum tuż za nim. Luke odwrócił się i spojrzał na przemoczoną szmatkę. Potem przeniósł wzrok na Roxanne. Piknik zapowiadał się interesująco. Kurczaki, sałatka i mokra, półnaga kobieta. Uśmiechnął się, czując narastające podniecenie. - Uwielbiam praktyczne kobiety. Otaczała go ciemność, dusząca i przesycona smrodem potu. Ściany zbliżały się ku niemu, a sufit zjeżdżał w dół niczym powoli sunąca winda. I nigdzie nie było drzwi. Ani zamków. Ani światła. Coś pełzło w jego kierunku. Przez chwilę czuł paniczny strach na myśl, że to pająki. Ale napłynęła ku niemu jedynie fala zapachu jego własnego potu. Próbował zachowywać się bardzo, bardzo cicho, ale zdradzało go ciężkie dyszenie. Odbijało się echem w ciasnej przestrzeni. Przyjdą, jeśli nie będzie cicho. Nie potrafił się powstrzymać. Nie potrafił uspokoić gwałtownie bijącego serca. Ani powstrzymać wyrywających mu się z piersi cichych, zwierzęcych pisków przerażenia. Miał związane ręce. Sznur wrzynał mu się w nadgarstki. Poranił je, kiedy Luke usiłował się uwolnić. W powietrzu unosił się zapach krwi. Czuł na ustach smak łez, a pot wżerał mu się w otwarte rany. Musi się stąd uwolnić. Musi. Na pewno jest jakiś sposób. Ale nie mógł znaleźć żadnej zapadni ani rozsuwanej ściany, ustępującej pod dotknięciem. - W końcu był tylko małym chłopcem. Tak trudno było mu myśleć. Tak trudno było znaleźć w sobie siłę. Nagle pot na jego skórze zlodowaciał, kiedy Luke zrozumiał, że nie jest sam. Słyszał ciężki oddech, przesycony odorem ginu. Zawył jak zwierzę, kiedy poczuł zaciskające się na nim ręce. - Zrobisz to, co ci każę. Zrobisz to, ty cholerny gnojku. Uderzenie pasa przeszyło jego ciało oślepiającym bólem. Zaczął krzyczeć i usiadł na posłaniu. Przez chwilę widział tylko ciemność. Drżał z bólu i przerażenia. Odwrócił się z zaciśniętymi pięściami i zobaczył zatroskaną twarz Roxanne. - Przyśnił ci się koszmar - powiedziała spokojnie, chociaż serce waliło jej jak młotem. - Już się obudziłeś, Luke. To tylko sen. Powoli jego oczy zaczęły tracić wyraz szaleństwa. Zacisnął powieki i jęknął. Nie mógł opanować drżenia. - Rzucałeś się przez sen, a ja nie mogłam cię obudzić. - Przepraszam. - Zakrył twarz dłońmi, powstrzymując mdłości. - Nie musisz przepraszać. - Osuszyła mu spocone czoło. - Przyśnił ci się koszmar? - Tak. - Sięgnął po butelkę i pociągnął łyk wina. - Opowiesz mi? Potrząsnął przecząco głową. Nie mógł opowiedzieć o tym nikomu, nawet jej. - Może przyniosę ci wody? - Nie - zatrzymał ją, zanim zdążyła wstać i mocno objął, jakby nie mógł znieść rozłąki. - Bądź ze mną, dobrze? - Dobrze - otoczyła go ramionami. Do tej pory nie zauważył, że byli nadzy. Teraz poczuł cudowny dotyk jej skóry, dotyk kojący jego przerażenie i ból. Oparł głowę na jej delikatnym ramieniu. - Wciąż pada - mruknął. - Mhm. - Coś kazało jej pogładzić jego pokryte bliznami plecy. - Lubię ten dźwięk. I to przymglone światło, i świeże powietrze. Luke zapatrzył się w okno, obserwując deszcz, nadal rzęsisty, choć burza przetoczyła się już na zachód. Na tarasie widniał ciemny zarys splątanych krzewów geranium, obsypanych kwiatami. - Zawsze najbardziej podobały mi się czerwone kwiaty. Nie miałem pojęcia, dlaczego. A potem nagle zrozumiałem, że przypominają mi twoje włosy. Wtedy już wiedziałem, że cię kocham. Jej ręka, nadal gładząca go po plecach, znieruchomiała. Roxanne poczuła ukłucie w sercu, ale był to dobry, słodki ból. - Nie sądziłam, że mi to kiedyś powiesz - przycisnęła usta do jego szyi, tłumiąc niepewny śmiech. - A już chciałam prosić Madame o napój miłosny. - jesteś magią mojego życia. Bałem się ci to powiedzieć. Te dwa słowa są zaklęciem, które wyzwala mnóstwo komplikacji i kłopotów. - Teraz już za późno. Czar został rzucony. Ja też cię kocham. Nic nie może tego zmienić. Żaden zły czar, żadne zaklęcie. Ich palce splotły się ze sobą, łącząc dłonie w mocnym uścisku. - Wśród wszystkich złudzeń ty jesteś jedyną prawdą, której potrzebuję. Teraz wiedział, że będzie płacił Cobbowi, że podpisze pakt z diabłem, żeby tylko ją ochronić. - Potrzebuję cię, Roxanne. - Puścił jej dłoń, by objąć ją całą. - Chcę cię, teraz. Jego podniecenie udzieliło się Roxanne. Przewrócili się na dywan, czując w sobie narastający żar. Ich popołudniowe igraszki wydawały się teraz dziecinną zabawą. Miażdżącym uściskiem przygwoździł jej ręce do podłogi. Przesuwał ustami po jej ciele, spragniony jego smaku. Roxanne szarpnęła się parę razy, usiłując się uwolnić, a potem opadła bezsilnie na podłogę, owładnięta nagłym, rozkosznym uczuciem zniewolenia. Pożądać i być pożądaną w taki sposób... Nie potrafiłaby tego opisać ani wyjaśnić. Mogła tylko dziękować Bogu za taki dar. Za ten oślepiający ogień, za rozkosz tak głęboką, że niemożliwą do wyrażenia słowami. Jeszcze - to było wszystko, o czym mogła myśleć. Wydarła wreszcie ręce z jego uścisku i odepchnęła go. Szybko i zręcznie, na wpół oszalała, przewróciła się na niego. Ich usta zwarły się w długim, gwałtownym pocałunku, tak jak miecze zwierają się podczas bitwy. Wzbierała w niej moc, rozpierająca ją od środka, śpiewająca w jej żyłach, strzelająca snopami iskier z koniuszków palców. Jego mięśnie napięły się i zadrżały pod jej dotykiem. To on nauczył ją tej magii, wraz ze wszystkimi subtelnościami. A teraz uczennica stała się nauczycielką. Jęknął, oszołomiony jej nagłym i brutalnym atakiem. W odpowiedzi roześmiała się cicho, prawie bezgłośnie, straszliwie. Mógłby przysiąc, że czuje bijący od niej zapach dymu, zmieszany z kuszącą wonią jej perfum. - Roxanne - jęknął, z trudem łapiąc oddech - teraz. Na miłość boską, teraz. - Nie - roześmiała się znowu. - Jeszcze z tobą nie skończyłam. Zaczęła drażnić jego sutki. Jej język prześlizgiwał się wzdłuż jego ciała; najpierw po klatce piersiowej, a potem po napiętym brzuchu w dół. Podniecenie szalało w nim jak dzika bestia, wyrywająca się na wolność. A Roxanne trzymała bat, ostrzegając, obiecując, powstrzymując od ostatecznego wybuchu. - Zabijasz mnie - zdołał wyjęczeć. - Wiem. Ta wiedza oszałamiała go jak wino. Roxy doprowadziła go do cienkiej, nieuchwytnej granicy wytrzymałości i zatrzymała się. - Powiedz mi to teraz. - Spojrzała na niego szeroko otwartymi, błyszczącymi oczami. - Teraz, kiedy chcesz mnie tak, że omal cię to nie zabije. Powiedz. - Kocham cię. - Chwycił jej biodra trzęsącymi się dłońmi. Usiadła na nim okrakiem. - Magiczne słowa - szepnęła unosząc się, by pozwolić mu wejść w siebie. Odrzuciła głowę, wstrząśnięta nagłą rozkoszą. Przez długą chwilę trwała w bezruchu, wygięta do tyłu i naprężona. Ten widok utkwił mu na zawsze w pamięci - bladozłota skóra lśniąca od potu, nabrzmiałe, rozchylone usta, przymknięte oczy i burza spływających w dół włosów. Potem jej ciało drgnęło pod uderzeniem krótkiego, mocnego orgazmu. Jęknęła przeciągle, ale nadal się nie ruszała. Wreszcie jej usta wygięły się w uśmiechu, powieki zatrzepotały i uniosły się, ukazując oczy o większej głębi i urodzie niż jakiekolwiek szmaragdy. Ujęła jego ręce, zacisnęła na nich mocno palce i zrobiła pierwszy ruch. Kiedy w końcu nie było już niczego do dania ani wzięcia, jej ciało osunęło się powoli na dywan. Deszcz na dworze ustał, w okno zaczęły zaglądać promienie słońca. Luke wyciągnął rękę i pogłaskał włosy Roxanne. - Zamieszkaj ze mną. Ostatkiem sił dźwignęła głowę i spojrzała na niego, unosząc brew. - Już jestem spakowana. Roześmiał się i uszczypnął ją lekko. - Strasznie pewna siebie, co? - Właśnie. - Pocałowała go. - Mam tylko jedno pytanie. - Mianowicie? - Kto będzie gotował? - Ach - powiódł palcem po jej talii, szukając dobrego wykrętu -ja wszystko przypalam. Roxanne nie urodziła się wczoraj. - Ja też. Znalazł proste wyjście: - W mieście jest mnóstwo restauracji. - Właśnie - uśmiechnęła się szeroko - ależ mamy szczęście. Ułożyła głowę na jego ramieniu. Kiedy leżeli tak na podłodze, w promieniach słońca, wydawało się całkiem możliwe, że jedynym problemem, z jakim się spotkają, będzie ich apetyt. Rozdział 22 . Wszystko było równie łatwe jak wyciągnięcie królika z cylindra. W końcu żyli obok siebie przez całe lata. Znali swoje nawyki, upodobania i dziwactwa. Ona wstawała o świcie; on wtedy spał z głową pod kołdrą. On sterczał godzinami pod prysznicem, zużywając całą gorącą wodę; ona czytała w wannie tak długo, że woda stawała się lodowata. On ćwiczył na przyrządach w domu; ona wolała chodzić trzy razy w tygodniu na grupowe ćwiczenia. Kiedy Luke dorwał się do magnetofonu, głośniki ryczały rockowe przeboje; kiedy kontrolę przejmowała Roxanne, mieszkanie wypełniały żałosne dźwięki bluesa. Mieli też wiele wspólnych zainteresowań. Oboje z równym zainteresowaniem ćwiczyli swoje sceniczne numery, powtarzając je bez końca. Oboje uwielbiali indiańskie potrawy, filmy z lat czterdziestych i długie wędrówki po mieście. I oboje krzyczeli, kiedy się kłócili. Przez ostatnich kilka tygodni krzyczeli na siebie niemal bez przerwy. Oboje to lubili. Sprzeczki były częścią ich życia - tak samo jak oddychanie. Gdyby tego w ich związku zabrakło, na pewno boleśnie by to odczuli. Kończył się właśnie parny sierpień, przynosząc ze sobą obietnicę błogosławionej jesieni. Przez cały ten miesiąc walczyli ze sobą i regularnie doprowadzali się to do wściekłości, to znów do śmiechu. Na urodziny Roxanne dostała od Lukea kryształową różdżkę. Wokół długiej, cienkiej, ametystowej pałeczki wił się srebrny drucik, ozdobiony rubinami, cytrynowymi i ciemnoniebieskimi topazami. Roxanne umieściła różdżkę na stoliku pod oknem, tak by mogły na nią padać promienie słoneczne i zapalać w niej fantastyczne kolorowe blaski. Byli w sobie szaleńczo zakochani. Dzielili się wszystkim. Wszystkim, z wyjątkiem sekretu, za który Luke płacił co miesiąc dziesięć tysięcy dolarów. Max zwołał zebranie, ale nie spieszył się z rozpoczęciem go. Wolno popijał gorącą kawę, przyrządzoną przez LeClerca, i rozglądał się po pokoju. Tak dobrze było znów mieć przy sobie całą rodzinę. Nie przypuszczał, że aż tak boleśnie odczuje brak Roxanne i Lukea. Chociaż mieszkali zaledwie o kilka kroków dalej, czuł się przeraźliwie osamotniony. Zbyt wiele stracił w tak krótkim czasie. Dzieci przestały być dziećmi, a jego ręce coraz częściej wydawały się należeć do kogoś innego - tak były sztywne. A najbardziej przerażało go to, że jego myśli wymykały się spod kontroli. Musiał rozpaczliwie walczyć, by je opanować. Wmawiał sobie, iż powodem tego jest fakt, że ma zbyt wiele na głowie. To dlatego zgubił kiedyś drogę do French Market i kluczył zdezorientowany po mieście, w którym spędził większą część swego życia. To dlatego zapominał o różnych rzeczach. Na przykład o istnieniu szafki, w której LeClerc od lat przechowywał filiżanki. Wypadło mu też z pamięci nazwisko jego maklera. Ale dzisiaj, otoczony ludźmi, których kochał, czuł się silny i pewny. W jego głosie nie było cienia wahania, kiedy poprosił ich o uwagę. - Zdaje się, że mam coś, co was zainteresuje - zaczął, gdy w pokoju zapadła cisza. - Jest to pewna szczególna kolekcja biżuterii. - Zauważył, że Roxanne spogląda na Lukea. - Należy zwrócić szczególną uwagę na klejnoty z szafirami. Zdaje się, że ich właścicielka darzy te kamienie szczególnym uczuciem. Ma również dość elegancką kolię z pereł i brylantów. Oczywiście to tylko część kolekcji, ale -jak sądzę - dla nas to wystarczy. - Ile pozycji? - zapytała Roxanne, wyjmując z torebki notatnik i przygotowując się do robienia notatek swoim własnym szyfrem. Max spojrzał z dumą na swoją praktyczną i dokładną córkę. - Jeśli chodzi o te z szafirami, to dziesięć. - Splótł palce dłoni. Dziwne: teraz, gdy zdecydował się na przystąpienie do gry, ból zniknął bez śladu. - Dwa naszyjniki, trzy pary kolczyków, bransoleta, dwa pierścionki, broszka i sygnet. Ubezpieczone na pół miliona. Kolia jest wyceniona na dziewięćdziesiąt tysięcy, ale sądzę, że to przesada. Osiemdziesiąt wydaje się ceną bardziej odpowiadającą prawdziwej wartości tego klejnotu. Luke wziął ciasteczko z tacy, podsuniętej mu przez Lily. - Mamy jakąś dokumentację? - Oczywiście. Jean? LeClerc sięgnął po pilota i włączył magnetowid. Ekran telewizora rozjaśnił się. - Przeniosłem zdjęcia na taśmę wideo. Uwielbiam te nowe zabawki. - Max zapalił fajkę i, nie wyjmując jej z ust, ciągnął dalej: - Naszyjnik. Wzór tradycyjny. Może brak mu finezji, ale kamienie są dobre. Dziesięć szafirów w odcieniu chabrowym, szlif fantazyjny. Ogólna waga dwadzieścia pięć karatów. Brylanty - bardzo dobra jakość szlifu, ponad osiem karatów. Następne zdjęcie - pierścienia - przykuło uwagę Roxanne. Spojrzała na ekran z lekkim okrzykiem zdziwienia, a potem przeniosła wzrok na swego ojca. - Justine Wyatt! Jeśli to nie ta sama błyskotka, którą widziałam u niej na statku, to możesz mnie nazwać idiotką. - Nikt nie mógłby cię tak nazwać, kochanie. To właśnie jej biżuteria. Kąciki ust Roxanne zaczęły drgać, aż wreszcie rozciągnęły się w szerokim, szczęśliwym uśmiechu. - Więc jednak to zrobimy! Dlaczego mi nie powiedziałeś? - Chciałem ci zrobić niespodziankę. Uznajmy to za wcześniejszy gwiazdkowy prezent. Choć właściwie, kiedy przystąpimy do zadania, będzie już bliżej Wielkanocy. - Machnął ręką w kierunku telewizora. -Jedźmy dalej, Jean. Zawsze możemy się cofnąć, jeśli coś nas zainteresuje. Te fotografie pochodzą z kartoteki agencji ubezpieczeniowej. Nasze będą o wiele ciekawsze. Fotografie zaczęły przemykać przez ekran w przyspieszonym tempie, ustępując miejsca filmowi, nakręconemu na pokładzie "Yankee Princess". - To ja zrobiłem - Mouse uśmiechnął się z ustami pełnymi ciastek. - Mouse zapowiada się na drugiego Spielberga - dodał Max. Istotnie, film był znakomicie zrobiony. Dźwięk był bez zarzutu, obraz czysty jak kryształ, sceny następowały po sobie płynnie, bez niezręczności właściwych filmom amatorskim. - O, patrzcie! Ta miła pani Woolburger. Pamiętasz, Max? Zawsze siedziała w pierwszym rzędzie, na każdym przedstawieniu. - I Dori! - Roxanne pochyliła się naprzód. - I... och - zarumieniła się. W kadrze pojawiła się ona sama, przyłapana przez kamerę Mousea na długim, namiętnym pocałunku z Lukeem. Dziwnie i ekscytująco było przyglądać się sobie, patrzeć na swoje ręce wędrujące ku włosom Lukea, na własną przechyloną do tyłu głowę. - To wątek miłosny - oświadczył Mouse, śmiejąc się szeroko. - W każdym filmie jest coś takiego. - Puśćmy to jeszcze raz - zaproponował Luke. Roxanne złapała pilota, zanim LeClerc zdążył spełnić tę prośbę. - Uwaga, akcja nabiera tempa - mruknęła. Na ekranie ukazali się Sam i Justine, spacerujący po pokładzie. Roxanne przysunęła się bliżej telewizora, by nie uronić nic z widoku bransolety, oglądanej przed chwilą na zdjęciu. Sam i Justine usiedli na wystawionych na pokład leżakach. Nie uśmiechali się do siebie porozumiewawczo, nie próbowali dotykać się pieszczotliwie, jak przystało na nowożeńców. Po prostu usiedli bez słowa i zatopili się w lekturze: ona czytała magazyn kobiecy, on - thriller Toma Clancyego. - Romantyczne bestie, co? - zauważyła Roxanne, przyglądając się Samowi. - Bardzo fotogeniczny. To chyba ważne dla polityka? - Barbie i Ken - dodał Luke. - Wspaniali, plastikowi ludzie. Mouse pomyślał, że Sam ma oczy jak rekin, ale nie powiedział tego głośno. Wiedział, że wszyscy zaczęliby się śmiać, a on nie uważał tego za śmieszne. W głębi serca chciałby, żeby Max zostawił tych ludzi i ich klejnoty w spokoju. Ale Max był dla niego najmądrzejszą osobą na świecie, z którą się nie dyskutuje. Kiedy obraz na ekranie znów się zmienił, Roxanne gwizdnęła przeciągle. - Ach, więc to ten naszyjnik. - Wspaniały, prawda? Zatrzymaj to, kochanie. Max odwrócił się do zebranych i rozpoczął wykład. - Jest to prezent od rodziców na jej dwudzieste pierwsze urodziny. Było to cztery lata temu, w kwietniu. Naszyjnik został kupiony u Cartiera w Nowym Jorku za sumę dziewięćdziesięciu dziewięciu tysięcy dolarów plus obowiązujące podatki. - W Nowym Jorku strasznie na tym oszukują - mruknął Luke. Max pokiwał głową. - Jak mogłam nie zauważyć czegoś tak wspaniałego? - nie mogła zrozumieć Roxanne. - Włożyła to na pożegnalny bal. - Lily pamiętała to bardzo dobrze. - Zdaje się, że ty i Luke byliście... zajęci po przedstawieniu. - Ach - Roxanne zerknęła przez ramię na Lukea - chyba rzeczywiście tak było. Luke objął ją i posadził sobie na kolanach. - Nie ma drugiego takiego egzemplarza, prawda? Max rozpromienił się. Jego dzieci naprawdę znały się na rzeczy. - Istotnie. Dlatego będzie dość trudno -jeśli w ogóle nam się to uda - pozbyć się go. Myślę, Roxanne, że to wystarczy. - Ekran telewizora zgasł. Max usiadł. Jego umysł pracował tak sprawnie; nie mógł uwierzyć, że myślenie kiedykolwiek sprawiało mu trudności. - Czekamy jeszcze na plany ich domu w Tennessee, jak również ich pied a terre w Nowym Jorku. (Pied a terre: - mieszkanie, z którego korzysta się dorywczo). System alarmowy obu domów zajmie nam trochę czasu. - To znaczy, że będziemy mogli nacieszyć się świętami - nie było to pytanie. Dla Lily obchodzenie Bożego Narodzenia było nienaruszalnym rytuałem. - Skoro już zebraliśmy się razem, możemy zacząć ubierać choinkę - zerknęła chytrze na Roxanne i Lukea. -Jean poda dziś na kolację pieczeń. - Z chrupiącymi frytkami i marchewką? - ucieszył się Luke. Od dwóch tygodni żywił się w restauracjach, nie licząc jednej, zakończonej katastrofą próby przyrządzenia pieczonego kurczaka w domu. Roxanne szturchnęła go. Ostatecznie to ona piekła tego kurczaka. - Ten facet ma żołądek bez dna, ale nie musisz nas tak kusić, Lily, żebyśmy zostali. - Nie bolało - powiedział Luke do Roxy i spojrzał błagalnie na LeClerca. - A biszkopty? - Będą. Może nawet tyle, żeby zaspokoić apetyt młodego wilczka. Dni dzielące ich od Bożego Narodzenia i Nowego Roku mijały szybko. Prezenty czekały, by je kupić i pięknie zapakować, ciasta - by je upiec. W przypadku Lukea i Roxanne - by je spalić. Ponadto czekało ich jeszcze coroczne gwiazdkowe przedstawienie dla szpitala dziecięcego. Max znalazł w Lukeu kontynuatora tradycji występów dla dzieci, które najbardziej magiczną noc w roku spędzają w fotelach na kółkach lub przykute do łóżek. Po godzinie spędzonej na wyciąganiu monet z małych uszek i magicznych bukietów z pustych kubków Luke zrozumiał, dlaczego Max poświęcał tak wiele czasu tym dzieciom. Były najwspanialszą publicznością, jaką można było sobie wymarzyć. Wiedziały, co to ból, i często znały rzeczy, których powinny być nieświadome. A jednak nie utraciły wiary w cuda. Przez tę godzinę liczyły się tylko one. Tej nocy znowu przyśnił mu się koszmar. Obudził się z sercem walącym jak młot i krzykiem, który uwiązł mu w gardle. Roxanne przewróciła się na bok i mruknęła coś przez sen. Wziął jej dłoń w swoje lodowato zimne palce i przez długi czas leżał bezsennie, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w sufit. W końcu długa, deszczowa zima zaczęła zbliżać się ku końcowi. LeClerc dbał, by jego kuchnia była zawsze dobrze ogrzana. I chociaż raniło to jego dumę, na ogół pozostawał w domu. A kiedy już musiał wyjść do sklepu, by uzupełnić zapasy żywności, wydawało mu się, że lodowaty wiatr przewiewa go do szpiku kości. "Starość - myślał czasem - to zwyczajna kurwa". Wzdrygnął się, kiedy drzwi kuchni otworzyły się, wpuszczając do wnętrza szalejący wiatr i lodowaty deszcz. - Zamknij te cholerne drzwi. Tu nie dziupla. - Przepraszam. LeClerc jęknął w duchu, patrząc na Lukea. Chłopak nie miał czapki ani rękawiczek, a za jedyną ochronę przed zimnem służyła mu dżinsowa kurtka. Stary poczuł, że w jego sercu wzbiera głucha zazdrość. - Przyszedłeś po jałmużnę? Luke pociągnął nosem. Powietrze w kuchni wspaniale pachniało pieczonymi jabłkami. - Jeśli mi ją dasz. - Dlaczego nie nauczysz się gotować? Myślisz, że możesz tu wchodzić i wychodzić, kiedy ci się spodoba? Nie prowadzę garkuchni. - Ale coś w tym rodzaju - nie dał się zastraszyć Luke. Nalał sobie filiżankę kawy. - Człowiek może być naprawdę dobry tylko w kilku dziedzinach. LeClerc prychnął. - A w czym to jesteś tak wspaniały, mon ami, że nie możesz sobie ugotować choćby jajka? - W magii. - Luke nabrał pełną łyżkę cukru, ścisnął drugą rękę w pięść i wsypał białe kryształki w jej środek przez szczelinę między palcem wskazującym a kciukiem. Kiedy rozwarł dłoń, była zupełnie pusta. LeClerc chrząknął dziwnie. - W kradzieży. - Wręczył staremu jego zniszczony portfel, który wyciągnął mu niepostrzeżenie z tylnej kieszeni spodni. - I w miłości. W to musisz mi uwierzyć na słowo, bo nie zamierzam ci tego zademonstrować. Ogorzała twarz LeClerca wykrzywiła się w uśmiechu. - Uważasz, że w tym jesteś dobry, tak? - Jestem w tym znakomity. Więc co z tymi jabłkami? - Siądź i jedz przy stole, tak jak cię nauczono. - Jean wrócił do ugniatania ciasta. W gruncie rzeczy był zadowolony, że ktoś dotrzymuje mu towarzystwa. - Gdzie Roxanne? - Na treningu. Powiedziała, że zje obiad z kilkoma paniami z grupy. - A więc wyszedłeś na polowanie, oui? - Ćwiczyłem trochę elementy tego nowego uwolnienia. - Nie chciał przyznać, że bez Roxanne mieszkanie wydawało mu się puste. - Będę z tym gotów na ostatki. - Masz tylko dwa tygodnie. - Wystarczy. Wiadomość, że zamierzam zawisnąć na płonącej linie nad jeziorem Pontchartrain, powinna ściągnąć tłumy. Założyłem się o pięćdziesiąt tysięcy, że zdążę wyzwolić się z kajdan i wrócić na most, zanim lina się przepali. - A jeśli nie zdążysz? - To stracę pięćdziesiąt patyków i zmoczę się. LeClerc położył ciasto na wielkim półmisku i przykrył je starannie. - Most jest wysoko nad wodą. - Umiem spadać. Chciałbym obgadać parę szczegółów z Maxem. Jest w domu? - Śpi. - O tej porze? - Luke uniósł brew -Jest jedenasta. - Nie sypia dobrze w nocy. - LeClerc zaczął myć ręce nad zlewem. Ze zmartwienia zmarszczył czoło. Mógł sobie na to pozwolić - był odwrócony do Lukea plecami. - Wolno mu spać, kiedy mu się podoba. To jego dom. - Ja chciałem... To znaczy, on nigdy... - Luke spojrzał w głąb domu. Teraz dopiero zauważył, że panowała w nim głucha cisza. - Nic mu nie jest, prawda? - Przypomniał sobie, jak Max dbał o sprawność swoich rąk, gimnastykując je, wyginając palce, rozmasowując niczym pianista, przygotowujący się do występu. - Co się dzieje z jego rękami? Plecy LeClerca stężały. Luke zrozumiał, że trafił w dziesiątkę. - Nie wiem, o czym mówisz - oświadczył stary. Zatkał zlew i sięgnął po zmywak. - Jean, nie oszukuj mnie. Pozwól mi troszczyć się o niego, tak jak ty to robisz. - Idź do diabła - warknął LeClerc, ale w jego głosie nie było siły. Luke znał już odpowiedź. - Był u doktora? - Poczuł bolesny skurcz żołądka. Upuścił z brzękiem widelec. - Lily go zaciągnęła. - LeClerc odwrócił się. Jego małe, ciemne oczy płonęły. - Dali mu pigułki na uśmierzenie bólu. Bólu w palcach, tu comprende? Ale nie ma lekarstwa na ból tutaj - uderzył się pięścią w pierś. - Leki nie przywrócą mu magii. Nic nie może mu jej przywrócić. - Musi być coś, co... - Rien - przerwał mu LeClerc. - Nic. Każdy człowiek ma w środku zegar. Ten zegar mówi: oto godzina, kiedy twoje oczy przestają widzieć, a uszy słyszeć. Oto dzień, w którym twoje kości sztywnieją, a stawy zaczynają boleć. A dzisiaj nadeszła pora, żeby twój pęcherz zaczął cię zawodzić, płuca niedomagać, a serce słabnąć. Doktorzy mogą mówić: weź to, zrób tamto. Ale kiedy Bon Dieu wyznaczy czas i powie: cest assez, nikt nie może się mu sprzeciwić. - Nie wierzę. - Luke nie chciał wierzyć. Wstał z hałasem z krzesła. - Chcesz powiedzieć, że jesteśmy bezradni? - A ty uważasz, że nie. - LeClerc roześmiał się krótko i chrapliwie. - Oto arogancja młodości. Myślisz, że to przypadek, że tamtej nocy przyszedłeś do wesołego miasteczka, że znalazłeś Maxa, a on znalazł ciebie? Luke przypomniał sobie olbrzymi plakat i oczy, hipnotyzujące go spojrzeniem, zmuszające do wejścia do namiotu. - To był szczęśliwy przypadek. - Przypadek, oui. To tylko inne imię przeznaczenia. Luke poczuł, że ma już dość fatalistycznej filozofii LeClerca. Było w niej coś niepokojącego, coś, co burzyło jego spokój. - To nie ma nic wspólnego z Maxem. Powinniśmy znaleźć mu dobrego specjalistę. - Pourquoi! Żeby jeszcze raz złamać mu serce. Ma artretyzm. Można złagodzić jego cierpienia, ale nie można z nich uleczyć. Teraz ty jesteś jego dłońmi. Ty i Roxanne. Luke usiadł na swoim miejscu i utkwił wzrok w stygnącej kawie. - Czy ona wie? - Może nikt jej nie powiedział, ale czuje to. Tak jak ty. LeClerc zawahał się. W końcu - posłuszny instynktowi i własnemu przeznaczeniu - usiadł naprzeciw Lukea. - Jest coś jeszcze - powiedział cicho. Luke podniósł oczy. Kiedy spojrzał w twarz LeClerca, po plecach przebiegł mu dreszcz. - Co? - Spędza całe dnie z tymi swoimi książkami, z mapami. - Kamień filozoficzny? - Oui, ten kamień. Rozmawia o nim z naukowcami, profesorami, nawet z mediami. - To jego marzenie. Co w tym złego? - Może nic. To jego Święty Graal. Jeśli go znajdzie, spłynie na niego spokój. Ale na razie... Czasem zastaję go nad książką, a kiedy wracam za godzinę, on nadal czyta tę samą stronę. Przy śniadaniu prosi Mousea, żeby przesunął sofę w salonie, a w czasie obiadu pyta, dlaczego ktoś poprzestawiał meble. Mówi do Lily, że muszą przećwiczyć nowy trik, a kiedy ona, nie mogąc się go doczekać w pokoju prób, w końcu idzie po niego, on siedzi w bibliotece obłożony książkami i o niczym nie pamięta. Luke poczuł, że zimne szpony strachu wbijają się mu w serce. - Ma dużo spraw na głowie. - Właśnie jego głowa mnie martwi - westchnął LeClerc. Uważał, że jego oczy są już za stare na łzy, ale teraz z trudem je powstrzymywał. - Wczoraj zobaczyłem go na podwórku. Stał w kostiumie, bez płaszcza na tym wietrze. ,Jean - zapytał - gdzie furgonetka"? - Przecież... - Nie mamy już furgonetki. - LeClerc spojrzał mu prosto w oczy. - Prawie od dziesięciu lat. A on zapytał, czy Mouse zabrał ją przed przedstawieniem do myjni. Więc powiedziałem mu, że dziś nie ma przedstawienia, a on powinien wejść do domu, bo na dworze jest zimno. - Jednym haustem opróżnił swoją filiżankę. - Wtedy rozejrzał się, jakby nie wiedział, gdzie jest, a ja zobaczyłem w jego oczach strach. Zabrałem go do domu, do łóżka. Zapytał, czy Roxanne wróciła już ze szkoły, aja powiedziałem, że nie, ale wkrótce przyjdzie. Dodał jeszcze, że ty musisz przyprowadzić swoją piękną przyjaciółkę na obiad, aja powiedziałem: "Bien, zrobię etouffe". Wtedy zasnął, a kiedy się obudził, chyba nie pamiętał niczego z tego, co się stało. Luke powoli rozprostował palce, zaciśnięte w pięść. - Jezu! - Ciało zdradza człowieka, czyni go powolnym. Ale co robić, kiedy zawodzi rozum? - Max musi iść do doktora. - Ach, oui. Zrobi to, bo Lily nalega. Ale i ty musisz coś zrobić dla niego. - Co? - Musisz polecieć do Tennessee sam. - Zanim Luke zdążył się odezwać, LeClerc uciął jego protesty machnięciem ręki. - Powinien zaplanować ten wypad, ale nie może w nim uczestniczyć. A co będzie, jeśli zapomni, gdzie jest, co robi? Możesz zaryzykować bezpieczeństwo akcji? Bezpieczeństwo Maxa? - Nie - powiedział Luke po długim milczeniu. - Nie zaryzykuję jego bezpieczeństwa. Ale nie chcę go zranić. - Zastanowił się i skinął głową. - Musimy... - Jean, cóż to za wspaniały aromat? - zapytał Max, wchodząc do kuchni. Wyglądał tak rześko i kwitnąco, że Luke omal nie uznał opowieści LeClerca za brednie. - A, Luke. Widzę, że i ty nie mogłeś się oprzeć. A gdzie Roxanne? - Z koleżankami. Nalać ci kawy? - Luke już wstawał i szedł do kuchenki. Max usiadł i z westchnieniem ulgi wyciągnął wygodnie nogi. Jego palce poruszały się bez przerwy, bez chwili przerwy, jakby przebiegały po klawiszach niewidzialnego pianina. - Mam nadzieję, że nie będzie z nimi paplać do wieczora. Lily chce ją zabrać po zakupy. Ten dzieciak co chwila wyrasta ze wszystkiego. Ręka Lukea drgnęła, rozchlapując kawę na stół. Max mówił o Roxanne, jakby ciągle miała dwanaście lat. - Będzie tu wkrótce - powiedział i postawił kawę na stole. - Jak ci idzie praca nad "wodną torturą"? Luke poczuł, że za chwilę zacznie krzyczeć na Maxa i potrząsać nim, by uwolnić go z okowów, krępujących jego umysł. Ale odezwał się spokojnie, jakby nic się nie stało. - Właściwie pracuję teraz nad "płonącym sznurem", pamiętasz? Pokażemy to w ostatki. W następnym tygodniu. - "Płonący sznur"? - Ręka Maxa zawisła w powietrzu. Filiżanka, którą trzymał, zadrżała. Otworzył usta, a jego oczy nabrały nieprzytomnego wyrazu. Ale w chwilę potem spojrzenie znów mu się wyostrzyło, a ręka podjęła przerwany ruch. - Zgromadzisz dużą publiczność. Gazety już o tym piszą. - Wiem. Nie mógłbym marzyć o lepszej przykrywce dla wypadu do domu Wyatta. Chciałbym to zrobić tej samej nocy. Max zmarszczył brwi. - Jest jeszcze mnóstwo nie dopracowanych szczegółów. - Mamy dosyć czasu. - Luke oparł się o krzesło. Czuł do siebie pogardę. - Chcę cię o coś prosić, Max. - Oczywiście. - Chciałbym to zrobić sam - powiedział. Zobaczył na twarzy Maxa zaskoczenie i rozczarowanie. - To dla mnie ważne. Wiem, że nigdy nie powinienem angażować się emocjonalnie, ale to jeden, jedyny wyjątek. Ja i Sam mamy wiele porachunków. Jest mi coś winien. - (Przynajmniej to było prawdą). - Długo czekałem na tę okazję. - Teraz przyszła pora na najmocniejsze uderzenie. Przejęty odrazą do siebie, zwrócił się do Maxa: -Jeśli mi nie ufasz, jeśli sądzisz, że nie dam rady - po prostu powiedz. - Oczywiście, że ci ufam. Chodzi o to, że... - Właściwie nie wiedział o co. Może o to, że jego syn oddala się od niego coraz bardziej. - Masz rację. Najwyższy czas spróbować zrobić coś samodzielnie. Jesteś tak dobry, jak to tylko możliwe. - Dziękuję. - Luke pragnął ująć jedną z tych niespokojnych rąk, ale tylko podniósł swoją filiżankę kawy jak do toastu. - Uczyłem się od mistrza. - Co to znaczy, że chcesz to zrobić sam? - wrzasnęła Roxanne. Pobiegła za nim do salonu, nadal z torbą przewieszoną przez ramię. - To, co powiedziałem. To moja robota. - Diabła tam! Pracujemy razem. - Godziny intensywnych ćwiczeń sprawiły, że nie była w stanie awanturować się jak należy. Otworzyła torbę i wyjęła z niej ręczniki i strój gimnastyczny. - Tatuś nigdy się na to nie zgodzi. - Już się zgodził. - Luke zdarł z siebie kurtkę i rzucił ją z wściekłością na krzesło, które przewróciło się na podłogę. - O co ci chodzi? - Jak to o co? - Roxanne zapięła torbę, złożyła ją i umieściła na przeznaczonym dla niej miejscu na półce szafki. Wracając, kopniakiem usunęła sobie z drogi buty Lukea. - Razem planowaliśmy tę robotę. Dlaczego myślisz, że wyrzeknę się tej przyjemności? - Dlatego - rzucił się na łóżko i podłożył ręce pod głowę - że ja tak chcę. - Słuchaj no, Callahan... - To ty słuchaj, Nouvelle - przerwał jej Luke. Rozśmieszyło ją, że tak się do niej zwrócił, ale nadal trzymała głowę wysoko, mimo że usta jej drgały. - Max i ja przedyskutowaliśmy to. Jemu to pasuje, więc zgódź się. - Ale mnie to nie pasuje. - Oparła ręce na biodrach. - Idę z tobą, koleś. Ot, co. Oczy mu błysnęły. - Chcę to zrobić sam. - A ja chcę mieć proste, jasne włosy, ale nie wściekam się, że ich nie mam. - Lubię twoje włosy. - Miał nadzieję, że uda mu się zmienić temat. - Wyglądają jak korkociągi, które ktoś wrzucił do ogniska. - Poeta z ciebie, Callahan. Nie zbijesz mnie z tropu. Idę z tobą. - Jak uważasz. - Nie chodziło mu ojej uczestnictwo. Kiedy się z nim kłóciła, zapominał o Maksie. - Ale to ja dowodzę. - Wybij to sobie z głowy. - Podeszła do niego bliżej. -Jesteśmy pełnoprawnymi partnerami. - Mam więcej doświadczenia. - To samo mówiłeś o seksie i widzisz, co się stało? - Teraz to ty zaczynasz. - Usiłował ją chwycić, ale wymknęła mu się z łatwością. - Chodź tutaj. Pokręciła przecząco głową i spojrzała na niego z uwodzicielskim uśmiechem. - Jesteś na tyle silny, że mógłbyś się ruszyć z tego łóżka, Callahan. To ty chodź do mnie. Wiedział, na czym polega ta gra. Wzruszył ramionami i zapatrzył się obojętnie w sufit. - Dzięki, ale nie. Nie jestem aż tak zainteresowany. - Fajnie. Chcesz wstać wcześnie, żeby uniknąć korków na ulicach? - Oczywiście. - Przymknął oczy, przyglądając się przez szparki w powiekach, jak Roxanne zdejmuje bluzkę. Nosiła pod nią biały, bawełniany, mocno wycięty stanik. Krew uderzyła mu do głowy, a potem spłynęła do lędźwi. - Zrobiło się tu jakoś gorąco. - Złożyła starannie bluzkę i odłożyła ją na półkę. Powoli rozpięła dżinsy. Luke zacisnął powieki, słysząc cichy zgrzyt rozpinanego suwaka. - Niebezpiecznie gorąco. Zdjęła spodnie, spod których ukazały się białe, bawełniane majtki. Jej skóra była biała jak świeży śnieg i równie nieskazitelna. Dżinsy zostały złożone równie pedantycznie jak bluzka. Roxanne sięgnęła leniwie po szczotkę i zaczęła nią lekko uderzać o dłoń. - Na co miałbyś ochotę, Callahan? - Podeszła do łóżka na tyle blisko, że zdołał ją złapać. Upadła na materac, zanosząc się śmiechem. - Wygrałem - oznajmił, przewracając się na nią. - Akurat. - Podniosła głowę. Ich usta spotkały się w pół drogi. -Jesteśmy partnerami. Nie zapominaj o tym. Rozdział 23 . Ostatki zaczęły się od naleśników. Mimo całego gadania o losie i przeznaczeniu LeClerc zadbał, by zabezpieczyć się na wszystkie strony. Odkąd Roxanne pamiętała, zawsze ostatniego dnia przed postem podawał naleśniki. A ona była na tyle mądra, żeby nie lekceważyć przesądów. Tylko że do swoich naleśników kupowała gotowy farsz. Nie czuła się na siłach przedzierać się przez skomplikowaną recepturę LeClerca. Jej naleśniki były wprawdzie niezbyt cienkie i przypalone na brzegach, ale spełniały podstawowe wymagania. Co prawda, ona sama zdołała przeżuć zaledwie jeden, ale Luke pożarł ich sześć. A zatem w tym roku szczęście powinno im sprzyjać. I może tak będzie. Ulice i chodniki pełne były ludzi świętujących ostatni dzień karnawału - ostatki. Muzyka i śmiechy dolatywały do balkonu, na którym stała Roxanne. Nieustanne święto trwało już od tygodnia. Pochody, przebierańcy, tańce - wszystko to było wyrazem ostatniego zrywu radości przed czterdziestodniowym postem. Ale miały też miejsce pijaństwa, bójki, zdarzyło się nawet kilka morderstw. Pod piękną, uwodzicielską maską karnawał krył swoją wykrzywioną brzydkim grymasem twarz. Tego dnia Roxanne miała wolny wieczór. Dlatego stała bezczynnie na balkonie i przyglądała się ulicy. Większą część nocy spędzą z Lukeem na pozbawianiu państwa Wyatt majątku wartego mniej więcej pół miliona dolarów. "To uczciwa transakcja" - uznała z uśmiechem. Wyattowie otrzymają fantastyczne odszkodowanie, które wynagrodzi im tę drobną stratę. Wszyscy będą zadowoleni. Przycisnęła dłonią obolały żołądek. Naleśniki jakoś jej dzisiaj nie posłużyły. Miała nadzieję, że żelazny żołądek Lukea zniósł je lepiej. Ostatnią rzeczą, jakiej mu potrzeba, kiedy zawiśnie głową w dół nad jeziorem Pontchartrain, są wymioty. Musiała zacząć się już zbierać. Przedstawienie miało się zacząć za godzinę, a Luke chciał, żeby była przy nim. "Płonący sznur" przyprawiał ją o dreszcze, ale przyzwyczaiła się już do zdenerwowania podczas jego występów. Wzięła torebkę, lecz upuściła ją z jękiem na dywan. "Cholerne naleśniki" - zdążyła pomyśleć i rzuciła się pędem do łazienki. - Powinna już tu być - Luke starał się skupić na zadaniu. Jego ciało było już gotowe, ale umysł wahał się między niepokojem a wściekłością. - Dlaczego nie chciała przyjść razem ze mną? - Bo nie jest ci do niczego potrzebna. - Lily spojrzała czujnie na Maxa, udzielającego wywiadu reporterom telewizyjnym. Ona również miała swoje problemy. - Skup się na sobie, dobrze? Roxanne zaraz tu będzie. - Nie mam pojęcia, jak zdoła się przedrzeć przez ten tłum - spojrzał na most. Po jego obu stronach, za barykadami, tłoczyli się widzowie. Lokalne władze pomogły Nouvelleom, zatrzymując na godzinę ruch na moście. Ale nikt nie mógł opanować tłumów, kłębiących się za obiema barierami. Luke zastanawiał się przez chwilę, ile osób straci dziś swoje portfele. Zawsze w takich sytuacjach miał ochotę dołączyć do kieszonkowców. "No i gdzie ta Roxanne, do cholery"? Osłonił oczy przed rażącymi promieniami słońca i po raz ostatni spojrzał w stronę miasta. "Lily ma rację - pomyślał. - Muszę skoncentrować się na zadaniu. Jeśli Roxanne ma przyjść, przyjdzie". Na tej wysokości wiatr był już dość ostry. Luke brał to pod uwagę w swoich rachubach. Wiedział, że pogoda lubi płatać złośliwe figle. Poza tym, ten wiatr uspokoi nieco szalejące w nim piekło. - No, to do roboty. Wyszedł na otwartą przestrzeń. Widzowie zaczęli bić brawo i krzyczeć. Włączono kamery. Podczas opracowywania tego numeru postanowili, że Lily będzie konferansjerem. Teraz wystąpiła przed tłum i wyciągnęła rękę, prosząc o ciszę. - Dzień dobry państwu. Dzisiaj mają państwo okazję stać się świadkami jednego z najśmielszych wyczynów, na jakie odważono się dotąd. "Płonący sznur"... Mówiła dalej, wyjaśniając, co zaraz się stanie, i przedstawiając publiczności dwóch policjantów: jednego z Nowego Orleanu, drugiego z Lafayette. Mieli oni sprawdzić kajdany i kaftan bezpieczeństwa. Po chwili policjant z Lafayette zakuł przeguby Lukea w kajdanki. Klucz od nich otrzymała miss Luizjany, która przybyła na tę uroczystość w sukni wieczorowej i diademie. Kostki Lukea zostały omotane sznurem. Zrobił to tegoroczny zwycięzca National Rodeo. Zabrzmiały werble, wypożyczone z tutejszej szkoły. Luke zawisł głową w dół. Miał z tego miejsca wspaniały widok na jezioro. Ktoś w tłumie zaczął krzyczeć. Pogratulował sobie w duchu. Nie ma nic lepszego niż odrobina histerii. To dodaje występowi smaku. Wiatr chłostał jego twarz tak mocno, że oczy zaczęły mu łzawić. Jego ciało zaczęło obracać się i wyginać. Już teraz pracował nad uwolnieniem się z więzów. Miał pięć sekund do chwili, kiedy wybrany z tłumu ochotnik podpali koniec liny. Musiał przerwać na chwilę, by opanować niespodziewany zawrót głowy. Wiatr uderzył tak mocno, że ciało Lukea zaczęło się kołysać jak wahadło. To zachwyciło i przeraziło widzów, a jemu utrudniło i tak niełatwą operację. Zdołał uwolnić ręce, ale jego radość była krótkotrwała. Czuł już zapach dymu. Wiedział, że ogień pełznie ku niemu po linie. Mimo ostrego bólu sforsowanych stawów, zaczął się wić wewnątrz kaftana. Jego palce pracowały ze zdwojoną szybkością. Nie stracił zimnej krwi, spokojnie kontrolował sytuację. Ale kiedy zmagał się z więzami, wykonując wyuczone ruchy, mógł myśleć tylko o jednym. Nie zostanie w tej pułapce. Usłyszał dobiegający z góry pomruk, kiedy udało mu się zerwać z siebie kaftan i zrzucić go w dół. Syrena ratunkowej łodzi, kołyszącej się na falach jeziora, zaryczała tryumfalnie. Docenił ten miły gest, ale wiedział doskonale, że za wcześnie jeszcze na otwieranie szampana. Jęknął z wysiłku, zginając się wpół, by dosięgnąć supłów, zaciągniętych na jego kostkach przez chwackiego kowboja. Nie widział płomieni, ale czuł coraz intensywniejszy zapach dymu. Ogień był coraz bliżej. Nie sądził, żeby oparzenia miały okazać się śmiertelne, ale bez wątpienia byłyby diabelnie niemiłe. Zegar, tykający w jego głowie, ostrzegł go, że zaledwie chwile dzielą go od momentu, w którym runie w dół. "Ten kowboj zna jakieś skomplikowane węzły" - pomyślał Luke. Żałował, że nie posłuchał rady LeClerca i nie ukrył w bucie noża. Ale teraz było już za późno na robienie sobie wyrzutów. Musi pokonać te węzły, w przeciwnym razie czeka go zimna kąpiel. Poczuł, że lina zaczyna się poddawać. Ten etap wymagał doskonałej koordynacji ruchów. Jeśli uwolni się zbyt szybko, spadnie. Jeśli będzie zwlekał, skończy na ostrym dyżurze. Żadna z tych możliwości nie odpowiadała mu zbytnio. Zacisnął dłoń na drugiej linie. Publiczność nie zauważyła jej, bo była cienka, a przy tym Luke starał się skupić uwagę gapiów na czym innym. Poczuł, że ogień zaczyna osmalać mu kostki palców. Poprawił uchwyt. Szarpnął nogą, uwalniając ją z więzów i zaczął wspinać się do góry. Dla ludzi, przyglądających się temu z mostu, wyglądało to tak, jakby wspinał się po słupie ognia. I rzeczywiście - już teraz wiedział, że będzie musiał skorzystać z cudownej maści LeClerca przeciw oparzeniom. Widzowie wstrzymali oddechy, kiedy Luke pokonywał ostatnie metry. Gdy podciągnął się do powierzchni mostu, poczuł na swoich ramionach silny, pewny uchwyt rąk Mousea. LeClerc pochylił się nisko. Widzowie mogli sądzić, że chciał złożyć Lukeowi gratulacje. - Trzymasz go mocno? - zapytał szeptem Mousea. - Tak. - Bien. - LeClerc niepostrzeżenie wyjął nóż i przeciął obie liny. Płonący sznur runął w przepaść, wywołując wśród tłumu krzyki i zamieszanie. - Chcesz mnie ciągnąć przez resztę drogi? - wydyszał Luke. Wiedział, że kiedy opadnie napięcie, poczuje nieznośny ból. Chwiejnie stanął na nogach, opierając się o Mousea. Nie zwracał uwagi na widzów i kamery. - Roxanne? - Chyba coś jej wypadło - powiedział Mouse i klepnął Lukea po plecach, omal nie powalając go na kolana. - Koszula ci się paliła - wyjaśnił spokojnie i uśmiechnął się szeroko. - Niezłe to było, Luke. Może pojechalibyśmy do San Francisco i powtórzyli to na moście Golden Gate. To by było dopiero, co? - Aha - przesunął dłonią po włosach sprawdzając, czy nie tlą się w nich iskry. - Dlaczego nie? Może było to głupie i świadczyło o zarozumiałości. Może było i podłe, ale kiedy Luke wszedł do sypialni, osmolony i tryumfujący, był niezwykle wkurzony. - Miło cię widzieć. - Rzucił kluczyki na szafkę. Roxanne uchyliła powieki i jęknęła. - Już myślałem, że miałaś jakiś straszny wypadek, a ty tu sobie po prostu śpisz. Zdobyła się na otwarcie oczu i spróbowała się odezwać. - Luke... - Domyślam się, że dla ciebie to nic wielkiego. Nieważne, że pracowałem nad tym pokazem od miesięcy, że prawdopodobnie dokonałem największego wyczynu w swoim życiu, że obiecałaś tam przyjść - to wszystko drobiazgi. Oczekiwałem wsparcia od mojej kobiety... - Twojej kobiety? - Uniosła się z wysiłkiem. - Nigdy więcej mnie tak nie nazywaj. Nie jestem twoją własnością, czymś między twoimi garniturami a kolekcją płyt. - Znaczysz dla mnie trochę więcej niż kolekcja płyt, ale najwyraźniej ja jestem dla ciebie o wiele mniej cenny. - Nie bądź idiotą. - Cholera, Rox, wiedziałaś, jakie to dla mnie ważne. - Już wychodziłam, ale... - przerwała, czując gwałtowny skurcz żołądka. - O cholera - rzuciła się w stronę łazienki. Kiedy skończyła wymiotować, Luke wytarł jej twarz zmoczonym zimną wodą ręcznikiem. Wyglądał na bardzo skruszonego. - Chodź, kochanie, zaniosę cię do łóżka. -Jej osłabłe ciało leciało mu przez ręce. - Przepraszam, Rox. - Jeszcze raz odświeżył jej umęczoną twarz. - Wpadłem tu jak szaleniec i nawet na ciebie nie spojrzałem. - Jak wyglądam? - Lepiej nie pytaj. - Pocałował ją w czoło. - Co się stało? - Myślałam, że to te naleśniki - wyszeptała z trudem. - Miałam nadzieję, że ty również wrócisz do domu z bólem żołądka. Wiedziałabym wtedy na pewno, że to wina jedzenia. - Tak mi przykro - uśmiechnął się i znów dotknął ustami jej czoła. Było spocone, ale nie gorące. - To pewnie przejściowa niedyspozycja. Gdyby nie czuła się tak słabo, pewnie by się obraziła. - Nigdy nie mam niedyspozycji. - W ogóle nigdy nie chorujesz. Ale jak już cię coś dopada, to na serio. - Przypomniał sobie jej wietrzną ospę, na którą chorowała w dzieciństwie. To, i krótka niedyspozycja na pokładzie "Yankee Princess" byłyjedynymi niedomaganiami, które się jej przydarzyły. Do dzisiaj. - Muszę tylko trochę odpocząć. Nic mi nie będzie. - Roxanne - Luke odłożył ręcznik i ujął w dłonie jej twarz - nigdzie dziś nie pójdziesz. Otworzyła oczy. Chciała usiąść, ale bez trudu ją powstrzymał. - Właśnie że pójdę. Przecież to był mój pomysł. Nie stracę takiej okazji tylko dlatego, że zjadłam jakiś dziwny naleśnik. - To nie wina naleśnika. Zresztą wszystko jedno. Jesteś poważnie chora. - Wcale nie. Trochę mi słabo, to wszystko. - Nie jesteś w formie, nie dasz rady. - Jestem w znakomitej formie. - Fajnie. Zawrzyjmy umowę. - Usiadł na łóżku i spojrzał na nią surowo. - Jeśli wstaniesz i przejdziesz się do salonu i z powrotem, nie wywracając się przy tym ani razu, pójdziemy razem. Jeśli nie, zostajesz w domu. Było to wyzwanie, którego nie mogła pozostawić bez odpowiedzi. - Dobra. Odsuń się. Wstał posłusznie. Roxanne zacisnęła zęby i dźwignęła się do pozycji siedzącej. W głowie się jej kręciło, lepki, zimny pot znowu pokrył całe jej ciało, ale dzielnie wstała z łóżka. - Bez podpórek - ostrzegł ją widząc, że opiera się o ścianę. Od razu wyprostowała się sztywno. Ruszyła w stronę salonu i nagle opadła bezwładnie na fotel. - Chwileczkę, muszę odpocząć. - Roxy - kucnął przed nią - wiesz, że nie dasz rady. - Moglibyśmy... - przerwała i potrząsnęła głową. - Nie, to by było głupie. Zachowuję się jak idiotka. - Spuściła głowę, znękana, słaba i pokonana. - Tak bym chciała to zrobić. - Wiem. - Podniósł ją z fotela i zaniósł do łóżka. - Czasem rzeczy nie chcą układać się po twojej myśli. - Nie wspomniał, że również jego plany wzięły w łeb. Po triumfalnym powrocie z rezydencji Wyatta zamierzał poprosić Roxanne o rękę. A teraz będzie musiał z tym poczekać. - Nie znasz systemu alarmowego tak dobrze jak ja. - Omawialiśmy go ze sto razy - przypomniał jej z urazą. - Poza tym nie jestem debiutantem. - Zajmie ci to więcej czasu. - Sam i Justine są w Waszyngtonie. Mógłbym tam nawet zanocować. - Weź ze sobą Mousea. - Poczuła, że ogarnia ją niewytłumaczalne przerażenie. - Nie leć sam. - Rox, nie panikuj. Zrobiłbym to z zawiązanymi oczami. Wiesz o tym doskonale. - Czuję coś niedobrego. - To ty czujesz się niedobrze. Musisz odpocząć. Zadzwonię do Lily i poproszę ją, żeby przyszła z tobą posiedzieć. Czekaj na mnie, ukochana. - Pocałował ją lekko. - Wrócę przed świtem. - Callahan. - Chwyciła go mocno w objęcia, nie pozwalając mu odejść. Nie potrafiła się z nim rozstać. - Kocham cię. Uśmiechnął się i pochylił, by ją pocałować - delikatnym, przyjacielskim pocałunkiem kogoś, kto wie, że wkrótce przyjdzie pora na więcej. - Ja też cię kocham. Westchnęła i wypuściła go z ramion. - Złam nogę. Luke przepadał za lataniem samolotami. Odkąd po raz pierwszy usiadł za sterami, wysłuchując objaśnień Mousea, namiętność ta nie opuściła go już nigdy. Nauka pilotażu była dla niego czystą przyjemnością. Samolot, za którego sterami teraz siedział, zarejestrowany był najohna Carrolla Brakemana. Dostosowując się do wymogów swojej roli, Luke miał na sobie granatowy garnitur w białe prążki, gdzieniegdzie wypchany, by zmienić jego sylwetkę. Przebrania dopełniała krótka broda i połyskujące na skroniach siwe włosy. Kiedy wylądował w Tennessee, zgłosił swój przylot, sprawdził w planie termin powrotnego lotu i zaniósł swoją oznaczoną monogramem walizkę do wynajętego mercedesa 450 . Podjechał pod hotel Hilton, wziął klucze od zarezerwowanego wcześniej pokoju i polecił, żeby nikt mu nie przeszkadzał. Piętnaście minut później, już bez brody i siwych skroni, zbiegł po schodach na hotelowy parking. Czekał tam na niego inny samochód, wynajęty na inne fałszywe nazwisko. Luke uznał, że bezpieczniej będzie nie pokazywać się osobiście przy odbiorze kluczyków. Otworzył samochód wytrychem, uruchomił silnik, stykając ze sobą kable i spokojnie odjechał. Zamierzał niepostrzeżenie podrzucić sedana na parking po skończonej robocie i wśliznąć się do pokoju. Odleci do Nowego Orleanu bogatszy o jakieś pięćset tysięcy dolarów. Nikt nie skojarzy go ani z włamaniem, ani z Johnem Carrollem Brakemanem. Nie było to może najprostsze rozwiązanie, ale - jak zwykł mawiać Max - nawet najbardziej okrężna droga prowadzi do celu. Zaparkował samochód w pewnym oddaleniu od rezydencji Sama. W tym podmiejskim raju dla bogaczy wszystkie trawniki były nienagannie przystrzyżone, psy zachowywały się cicho, a światła gaszono o pierwszej. Omijał z daleka oświetlające chodniki latarnie. Cały ubrany na czarno, przemykał najbardziej mrocznymi miejscami. Zauważył, że pojawiła się lekka mgła, która mogła mu utrudnić powrót do domu. Księżyc znikał co jakiś czas za szybko przesuwającymi się chmurami. W powietrzu wyczuwało się już słodki powiew wiosny. Luke obszedł posiadłość Wyatta. Na podjeździe nie było żadnego samochodu. Reflektory na trawniku oświetlały dokładnie rabatki pełne kwiatów i zaczynające się zielenić drzewa. Właściwie nawet żałował, że Sam wyjechał do Waszyngtonu. Okraść go podczas snu byłoby naprawdę dużą przyjemnością. Dom ogrodzony był z trzech stron wysokim płotem. Od frontu przysłaniały go stare, rozłożyste drzewa. Kiedy Luke zajął się systemem alarmowym, zaczął żałować, że nie ma z nim Roxanne. Te nowe wynalazki trochę go jednak onieśmielały. Wszystkie te skomplikowane kombinacje cyfr przemawiały do logicznego umysłu Roxanne, ale on uważał, że ściągają sztukę kradzieży do poziomu nudnych obliczeń. Nawet pamiętając jej instrukcje, potrzebował dwa razy więcej czasu niż ona, zanim złamał kod. No, ale o tym nie musiała wiedzieć. W końcu otworzył tylne drzwi i wszedł do salonu, pachnącego cytrynowym olejkiem i glicynią. Poczuł znajomy dreszcz podniecenia. Było dla niego coś niezwykle pociągającego w przebywaniu w cichym, pustym domu. Chodzenie między sprzętami, należącymi do obcej osoby, równało się niemal poznawaniu jej tajemnic. Luke wyszedł cicho z salonu i skierował się do gabinetu Sama. Jego dłonie, obciągnięte cienkimi, chirurgicznymi rękawiczkami już tęskniły za dotknięciem sejfu. Nie musiał zapalać światła. Jego oczy przyzwyczaiły się już do ciemności, a rozkład domu Wyatta poznał znacznie lepiej niż sam właściciel. Zawsze lubił ciszę, panującą w pustym domu. Jedyną w swoim rodzaju ciszę, której nic nie mąci, nawet oddech śpiącej osoby. Była jak muzyka, jak delikatny szept. Kiedy stanął przed gabinetem, nagle zrozumiał, że w tym domu cisza brzmiała całkiem inaczej. Niespodziewanie oślepiło go jaskrawe światło. - Proszę, Luke. Wejdź do środka. - Sam poprawił się na obitym skórą fotelu za biurkiem - Czekałem na ciebie. Proszę - poruszył dłonią; światło zalśniło na chromowanym rewolwerze. - Przygotowałem ci drinka. Luke przeniósł wzrok z twarzy Sama na blat biurka, na którym stały dwa kieliszki brandy. Nie sądził, żeby alkohol potrafił usunąć gorycz, którą nagle poczuł w ustach. - Kiedy się dowiedziałeś? - Och, zaledwie kilka miesięcy temu. - Sam nachylił się po swój kieliszek. W drugiej ręce nadal trzymał broń. - Tak mi Wstyd, że wcześniej niczego nie podejrzewałem. Posądzałem cię o drobne świństewka i oszustwa, ale nie o coś takiego. Siadaj - zachęcił go. - Strasznie żałuję, że przyszedłeś sam. - Pracuję sam - powiedział Luke w nadziei, że uratuje chociaż innych. - Zawsze byłeś taki żałośnie szarmancki. Siadaj - powtórzył, ajego głos był równie zimny jak metal rewolweru. - Brandy jest wspaniała. - Wyciągnął rękę po telefon. - Nie bój się, nie dzwonię na policję. Poradzimy sobie bez niej. - Czekał przez chwilę ze słuchawką przy uchu. -Już jest. Tak. Wejdź od tyłu. - Odłożył słuchawkę z uśmiechem. - Mała niespodzianka. Jak skrócimy sobie czas oczekiwania? - Mógłbyś oskarżyć mnie o usiłowanie włamania. A ja mógłbym obrócić to w żart. "Kiepski dowcip - powiedziałbym. - Próbujesz się odegrać na rywalu z dzieciństwa". Sam milczał przez chwilę, rozważając tę możliwość. - Wątpię, żeby to ci się udało. Zwłaszcza kiedy zacznę rozpowiadać o twoim drugim życiu. O którym, przyznaję, dowiedziałem się niedawno. Ty skurwielu - powiedział z uśmiechem. - Pieprzone świętoszki. Omal nie umarliście z oburzenia, kiedy obrobiłem parę sklepów, a przecież sami byliście drobnymi złodziejaszkami. - Nie drobnymi - sprostował Luke i zdecydował się skosztować brandy. - I na pewno nie złodziejaszkami. Czego chcesz? - Tego, czego chciałem od zawsze. Zemsty. Zawsze cię nienawidziłem, od samego początku. Trzymaj ręce tak, żebym je widział - rzucił ostrzegawczo. Luke wzruszył ramionami i podniósł kieliszek do ust. - Nie wiedziałem dlaczego, ale tak było. Myślę, że to dlatego, że jesteś taki podobny do mnie. Teraz Luke się uśmiechnął. - Trzymasz mnie na muszce, Wyatt. Możesz mnie zabić, możesz zawołać tu gliny. Ale nie ubliżaj mi, jeśli łaska. - Zawsze opanowany i hardy. Podobałoby mi się to, gdybyś nie był taki cholernie ważny. Trzymałeś w garści Nouvelleów. Och, miałem wtedy szansę, ale stanąłeś mi na drodze. - Spójrz prawdzie w oczy - powiedział Luke, mając nadzieję, że może uda mu się rozwścieczyć Sama tak, by popełnił jakiś błąd. - Spieprzyłeś sprawę. Oczy Sama błysnęły, ale broń nawet nie drgnęła w jego ręce. - Jeśli o to chodzi, to pieprzyłem tylko twoją dziewczynę. I odciągnąłem od ciebie Roxanne. Wierz mi, gdybym uznał, że mi się to opłaci, zabawiłbym się raczej z tobą niż z tą - jak jej tam? - Annabelle. Luke musiał zacisnąć palce na poręczy krzesła, by nie zerwać się i nie rozszarpać Sama. - Powinienem ci złamać wtedy nie tylko nos. - I w tym - po raz pierwszy - masz rację. Powinieneś mnie zabić, Callahan, bo teraz ja cię zniszczę. Proszę wejść, panie Cobb. Luke zerwał się na równe nogi. Brandy chlusnęła z trzymanego przez niego kieliszka. W drzwiach stał jego najgorszy wróg, będący przyczyną prześladujących go koszmarów. - Zdaje się, że już się znacie - uśmiechnął się Sam. Och, to było wspaniałe, cudowne: patrzeć, jak twarz Lukea blednie jak płótno. Czy można chcieć czegoś więcej od życia? Można. O, można. - Być może nie wiesz, że od pewnego czasu pan Cobb pracuje dla mnie. Nalej sobie czegoś, Al. Ja muszę wyjaśnić parę faktów naszemu wspólnemu przyjacielowi. - Nie ma sprawy. - Cobb podszedł do barku i nalał sobie podwójną whisky. Podobało mu się, że pije u kogoś takiego jak Wyatt, że jest przyjmowany w jego domu. - Coś mi się zdaje, Luke, że Sam ma cię w garści. - Znakomicie ujęte. A teraz, skoro jesteśmy razem, wyjaśnię, czego się spodziewam po naszym spotkaniu. - Wszystko to było zbyt piękne. Sam musiał powstrzymywać się z całej siły, by nie drżeć z podniecenia. - To ja wpadłem na pomysł, by pan Cobb skontaktował się z tobą i co miesiąc wyciskał z ciebie kilka tysięcy. Zdumiało mnie, że płaciłeś regularnie nawet wtedy, gdy poleciłem podwyższyć stawkę. Wtedy zadałem sobie pytanie: jak ktoś, kto płaci szantażyście około stu tysięcy dolarów na rok, może nadal żyć na zupełnie niezłym poziomie? - Sam odczekał chwilę dla lepszego efektu. - Oczywiście, to zupełnie niemożliwe. Chyba że ów ktoś ma jeszcze inne, ukryte źródło dochodów. A więc zacząłem cię sprawdzać. Mam swoje sposoby, bardzo różne. A później zarzuciłem przynętę i tylko czekałem. Nie było trudno upozorować wyjazd do Waszyngtonu. - Sam uśmiechnął się z zadowoleniem. - Obserwowałem cię przez cały tydzień, Callahan. Każdy twój ruch. Wiedziałem, że w końcu nie wytrzymasz. Pozostawało tylko pytanie, kiedy to się stanie. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo się ucieszyłem, gdy wreszcie poinformowano mnie, że wybierasz się do Tennessee. Zimny pot zaczął spływać po plecach Lukea. - Otworzyłeś drzwi klatki - powiedział z wysiłkiem - ale to nie znaczy, że zamkniesz je za mną. - Jestem tego w pełni świadomy. Dobry prawnik mógłby cię z tego wyplątać. A skoro przyszedłeś sam, byłoby trudno rzucić podejrzenia na Nouvelleów. Mógłbym cię po prostu zabić. - Podniósł broń, celując z uśmiechem w czoło Lukea. - Ale wtedy byłbyś po prostu martwy. - Nie zabija się kury, znoszącej złote jajka - oznajmił Cobb i roześmiał się z własnego żartu. - Oczywiście, że nie, zwłaszcza kiedy można ją upiec na wolnym ogniu. - A ona ciągle będzie płaciła - dodał Cobb, nalewając sobie whisky. - Właśnie. Choć nie tak, jak ty to sobie wyobrażasz - uśmiechnął się do niego Sam i pociągnął za spust. Strzał huknął ogłuszająco w małym pokoju. Lukeowi wydawało się, że słyszy jego echo we własnej głowie. Patrzył oszołomiony, jak Cobb zachwiał się, widział jego zdziwioną twarz i krew, tryskającą z małej okrągłej dziurki, widocznej na jego czole. Szklanka whisky potoczyła się po tureckim dywanie. Cobb upadł ciężko, jak podcięte drzewo. - To znacznie łatwiejsze, niż sądziłem. - Ręka Sama zatrzęsła się lekko, bardziej z emocji niż przerażenia. - O wiele łatwiejsze. - Jezu! - Luke poczuł, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa, stają się ciężkie jak bryły ołowiu. Wstał powoli, jakby wynurzał się z wodnej głębiny. Pokój zawirował mu przed oczami jak karuzela, a potem zakrwawiony dywan podskoczył na spotkanie jego twarzy. Kiedy się ocknął, głowa ciążyła mu jak kamień. W środku nadal słyszał bębnienie, ale teraz było ono stłumione, jakby dobosz owinął swoje pałeczki watą. - Jesteś bardzo wytrzymały - głos Sama dochodził do niego jak przez mgłę. - Myślałem, że poleżysz dłużej. - Co? - Luke dźwignął się na czworaki. Musiał powstrzymać falę mdłości, zanim odważył się podnieść głowę. Kiedy to zrobił, jego wzrok padł na trupio bladą twarz Cobba. - O Boże! Podniósł rękę i otarł pot z twarzy. Był znękany i chory, ale na tyle przytomny, że zorientował się, iż rękawiczki zniknęły z jego dłoni. - Żadnych wyrazów wdzięczności? - Sam siedział znowu za biurkiem, ale kiedy Luke przyjrzał mu się dokładniej, zauważył w jego ręce inny rewolwer. - W końcu to on uczynił twoje życie piekłem, prawda? A teraz nie żyje. - Nawet się nie zawahałeś. - Sam, rewolwer, pokój zaczęły znowu wirować przed oczami Lukea. - Zastrzeliłeś go z zimną krwią, bez wahania. - Dziękuję. I pamiętaj: mogę zrobić to samo z tobą - albo z Maxem i Lily. Albo z Roxanne. Nie zamierzał błagać go o litość. Wstał z wysiłkiem. Kiedy zachwiał się na nogach, do przerażenia dołączyło upokorzenie. - Czego chcesz? - Mogę teraz zadzwonić na policję i powiadomić ich, że ty i Cobb włamaliście się do mojego domu. Zaskoczyłem was, a ty wyciągnąłeś broń. Pokłóciliście się między sobą i w końcu go zastrzeliłeś. Korzystając z zamieszania, zdołałem chwycić własny rewolwer. Właśnie ten. Wskazał na trzymaną w ręku broń. Kusiło go, żeby pociągnąć za spust i znów poczuć to ekscytujące poczucie władzy. "Nie - pomyślał. - To byłoby za łatwe. Za szybko by się skończyło". - Broń, którą widziałeś poprzednio, nie jest zarejestrowana i nie ma na niej żadnych śladów, z wyjątkiem twoich odcisków palców. Będziesz oskarżony o morderstwo i nie sądzę, żeby udało ci się wyjść z tego cało. Uśmiechnął się, zachwycony swoim genialnym planem. - To pierwsza wersja -jak sądzę, całkiem niezła. Ale mnie bardziej podoba się druga. Zakłada ona, że zabierzesz trupa i pozbędziesz się go. A potem odejdziesz. - Odejdę? - Luke przeczesał włosy palcami. - Tak po prostu? - Właśnie tak. Tylko że nie do Nowego Orleanu. Nie porozumiesz się z Nouvelleami. Po prostu, całkiem dosłownie, znikniesz. - Szeroki uśmiech na twarzy Sama przerodził się w dziki chichot. - Abrakadabra! Zimny dreszcz przebiegł po plecach Lukea. - Zwariowałeś. - Chciałbyś, co? Wolałbyś, żeby tak było, bo cię zwyciężyłem, wreszcie cię zwyciężyłem. - I po to zrobiłeś to wszystko? - głos Lukea nadal był zachrypnięty po narkotyku. - Zaplanowałeś to, zabiłeś Cobba, żeby się na mnie odegrać? - Wydaje ci się to niedorzeczne? Może ja również bym tak myślał, gdybym był na twoim miejscu. Ale, widzisz, nie jestem. Ja tu rządzę. A ty zrobisz dokładnie to, co ci każę. Jeśli nie posłuchasz, zostaniesz aresztowany pod zarzutem morderstwa. I dopilnuję, żeby Maximillian Nouvelle został oskarżony o liczne włamania - chyba że spodoba mi się go zabić. - Przygarnął cię, kiedy byłeś bezdomny. - I wykopał mnie z powrotem na ulicę. - Uśmiech Sama zmienił się w wyraz obrzydzenia. - Nie oczekuj ode mnie wdzięczności, Callahan. - Dlaczego mnie po prostu nie zastrzelisz? - Wolę wysłać cię do jakiejś zapadłej dziury, rozdzielić z Roxanne i sprawić, żebyś śnił o niej i o mężczyznach, którzy wypełnią jej życie. Jeśli mnie nie posłuchasz, Callahan, Nouvelleowie będą za to płacić do końca swoich dni. I nie myśl, że teraz wyjedziesz, ale wrócisz po paru miesiącach. Max zapłaci za to pierwszy. Mam wszystkie obciążające go dowody w tym oto sejfie, którego nigdy nie będziesz miał szczęścia otworzyć. - Nikt ci nie uwierzy. - Nikt? Mnie, ulubieńcowi społeczeństwa? Człowiekowi, który o własnych siłach wydźwignął się z piekła? Który, mimo lojalności wobec starego znajomego, nie mógł dalej ukrywać faktów? Przerażenie powoli zaczęło ścinać lodem krew Lukea. - Nie zrobisz tego. Nie skrzywdzisz Maxa. - To zależy wyłącznie od ciebie, Callahan. - Trzymasz mnie w garści. - Poczuł, że życie przesypuje się mu między palcami jak piasek. - Zniknę, Wyatt. Ale nigdy nie będziesz zupełnie bezpieczny. Pewnej nocy zjawię się u ciebie. - Nie zapomnij zabrać ze sobą starego przyjaciela, Callahan - wskazał mu ciało Cobba. - I myśl o mnie codziennie, kiedy będziesz w swoim piekle. Rozdział 24 . Luke zdawał sobie sprawę, że to, co robi, jest głupie i ryzykowne, ale teraz ryzyko nie robiło na nim wrażenia. Zostawił na parkingu wynajęty samochód, wsiadł do głównej windy w hallu hotelu i pojechał do swojego pokoju. Wyjął z papierowej torby butelkę whisky, postawił ją na nocnym stoliku i utkwił w niej wzrok. Siedział tak już dość długo, zanim zdecydował się ją otworzyć. Pociągnął dwa długie łyki, czekając, aż ogień pochłonie jego cierpienie. Nie pomogło. Przecież wiedział, że alkohol nie rozwiązuje problemów. Ale zawsze warto spróbować. Ciągle czuł zapach Cobba. Pot i krew, i odór śmierci. Wszystko to przylgnęło do jego skóry, kiedy ciągnął za sobą ciało i wrzucał je do rzeki. Chciał, żeby Cobb umarł. Bóg wie, jak bardzo życzył mu śmierci. Ale nie miał pojęcia, co może zrobić z człowiekiem nagła, bolesna i gwałtowna śmierć. Nie mógł zapomnieć widoku Sama, naciskającego spust broni. Był tak spokojny, tak niewzruszony, jakby odebranie komuś życia znaczyło dla niego tyle, co zburzenie domku z kart. Nie powodowała nim nienawiść ani furia, ani chęć zysku. Zrobił to beztrosko, jak dziecko urywające główkę lalce. Wszystko dlatego, że Cobb był mu potrzebny martwy. Luke opadł na łóżko - powoli, jak starzec. Przez tyle lat myślał, że panuje nad swoim losem. I nagle okazało się, że ktoś manipuluje nim jak marionetką, szydząc z tego, do czego doszedł. A cała ta zawiść i niepohamowana nienawiść spowodowana była dawną bójką. Dla każdego, kto widziałby Sama tej nocy, byłoby oczywiste, że ten człowiek jest szalony. Ale wiedział o tym tylko Luke. Co mógł zrobić? Potarł oczy, jakby chciał wytrzeć z nich obraz tego, co zdarzyło się tej nocy, i zobaczyć, co go czeka. Włamał się do cudzego domu. Jeśli zgłosi się teraz na policję z opowieścią o szantażu i morderstwie, komu uwierzą? Złodziejowi czy szanowanemu obywatelowi? Mógłby zaryzykować, chociaż nie miał pojęcia, jak mu się uda wytrzymać w więzieniu. Mógłby to zrobić, ale miał pewność, że Sam zrealizuje wszystkie swoje groźby. Max w szpitalu psychiatrycznym, Lily załamana, Roxanne zrujnowana. Albo może zechce ich zamordować - zastrzelić z rewolweru, na którym odcisnął ślady palców Lukea. Ta myśl przeraziła go śmiertelnie. Złapał za słuchawkę i wystukał numer. Roxanne odezwała się od razu, zupełnie jakby czekała na jego telefon. - Halo? Halo... Kto mówi? Widział ją tak wyraźnie, jakby nagle zjawiła się w jego pokoju. Siedzi przy telefonie, na kolanach trzyma książkę, a w telewizji idzie stary, czarno-biały film. - Halo? Luke, to ty? Czy coś się... Odłożył słuchawkę na widełki. Powoli, delikatnie. Już wybrał. Odezwać się do niej - oznaczałoby przysporzyć jej cierpienia. Jeśli ją zostawi bez słowa, da jej możliwość znienawidzenia go. Tak będzie lepiej. Wstał i sięgnął po butelkę. Nie złagodzi swoich cierpień, ale może przynajmniej uśnie. Rano wziął prysznic, wymeldował się z hotelu i ruszył w kierunku lotniska. Chciał opuścić miasto. Może dlatego, żeby uchronić rodzinę przed atakiem Sama. Może po to, żeby w spokoju pomyśleć i zaplanować dalsze posunięcia. Nie wiedział, dokąd poleci. Było mu to zupełnie obojętne. Jego życie stało się puste jak zostawiona w pokoju butelka. - Powinien wrócić już dawno temu. - Roxanne przemierzała wielkimi krokami gabinet swojego ojca. - Coś się stało. Nie powinien iść sam. - Kochanie, Luke nie jest nowicjuszem. - Max uniósł wieko jaskrawego pudełka i wyjął z niego głowę Mousea. - Wie, co robi. - Nie odezwał się jeszcze. - To o niczym nie świadczy. - Max nacisnął guzik pilota ukrytego w rękawie. Głowa odpowiedziała długim jękiem. Inny guzik - i oczy Mousea spojrzały w lewo i prawo, a usta poruszyły się. - Cudowne. Niesłychane. Całkiem jak żywy, nie sądzisz? - Tatusiu - Roxanne nakryła głowę Mousea pudełkiem - Luke ma kłopoty. Wiem to na pewno. - Skąd? - Bo nie odezwał się, odkąd się rozstaliśmy. Bo miał zjawić się o szóstej rano, a jest już południe. Bo kiedy zadzwoniłam na lotnisko i zapytałam o Johna Carrolla Brakemana, powiedzieli mi, że się nie zjawił. - Z oczywistych przyczyn. Jest to tak samo oczywiste jak fakt, że głowa wciąż znajduje się na tym stole. - Max podniósł pudełko: pod nim znajdowało się jedynie kwitnące geranium. - To nie żaden cholerny trik! - krzyknęła. Jak Max może zabawiać się sztuczkami, kiedy Luke zaginął? Max położył jej rękę na ramieniu. Zesztywniała. - To bystry chłopiec, Rox. Wiedziałem o tym od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyłem. Wkrótce tu będzie. - Skąd możesz wiedzieć? - Karty mi powiedziały. - Max wyciągnął talię i rozpostarł ją jak wachlarz. Ale zesztywniałe palce nie miały już dawnej sprawności. Karty wyskoczyły z nich jak żywe i upadły na podłogę. Oczy Maxa napełniły się przerażeniem i bólem. Serce Roxanne ścisnęło się boleśnie. Kucnęła, by pozbierać rozsypaną talię. Przeklinała karty, wiek Maxa i własną nieporadność w obliczu tej sytuacji. - Wiem, że Luke czasem robi coś po swojemu, ale nigdy nie zrobiłby czegoś takiego - powiedziała, żeby przerwać zapadłe nagle milczenie. - Nie sądzisz, że powinniśmy zacząć go szukać? Max nie odrywał wzroku od podłogi, chociaż Roxanne zebrała już z niej karty i ukryła za plecami. Były karty, nie ma kart -jak w magicznej sztuczce. Ale Max wykonał lepszą sztuczkę. Po prostu uciekł od rzeczywistości. Spojrzał na Roxanne z uśmiechem - łagodnym, miłym, rozdzierającym serce uśmiechem. - Jeśli się szuka - ale tak naprawdę - zawsze się znajduje. Czy wiesz, że wiele osób wierzy w istnienie więcej niż jednego kamienia filozoficznego? - Tatusiu... - Roxanne wyciągnęła do niego rękę, ale Max potrząsnął głową, będąc daleko od córki, patrzącej na niego ze łzami w oczach. Nagle zatrzasnął trzymaną w ręku książkę z taką siłą, że Roxanne podskoczyła. - Prawie już znalazłem. - Wziął do ręki kartki z notatkami i potrząsnął nimi. - Ale kiedy mi się to uda, kiedy wreszcie zdołam... - Delikatnie położył papiery na miejsce, wygładzając je troskliwie obolałymi palcami. - Zgłębię tajemnice magii, prawda? - Tak, na pewno. - Objęła go i przytuliła policzek do jego twarzy. - Chodź ze mną na górę, tatusiu. - Nie, nie, idź się bawić. Ja muszę popracować. - Usiadł przy biurku i zaczął wertować książki pełne starożytnych sekretów. - Powiedz Lukeowi, żeby zawołał Lestera - rzucił z roztargnieniem. - Chcę wiedzieć, co się dzieje z tymi nowymi reflektorami. Już otwierała usta, żeby mu przypomnieć, że Lester wyjechał trzy lata temu do Las Vegas, ale powstrzymała się. Zacisnęła usta i skinęła głową. - Dobrze, tatusiu. Wyszła z pokoju i zaczęła szukać Lily. Zastała ją na podwórku, rzucającą chleb gołębiom. - LeClerc dostaje szału, kiedy to robię - zachichotała, patrząc na popychające się i tłoczące ptaki. - Mówi, że mu brudzą ściany domu. Ale one są takie słodkie, tak ślicznie przekrzywiają główki i patrzą na mnie tymi czarnymi oczkami. - Lily, co się dzieje z tatusiem? - Co się stało? - Ręka Lily zamarła w plastikowym woreczku. - Zrobił sobie krzywdę? - Odwróciła się, gotowa pobiec do domu. Roxanne powstrzymała ją. - Nic mu nie jest. Pracuje w swoim gabinecie. - Och. - Lily przycisnęła dłoń do serca. Biło szybko jak u przestraszonego ptaka. - Tak mnie przeraziłaś. - Sama jestem przerażona - powiedziała cicho Roxanne. -Jest chory, prawda? Przez chwilę Lily nie odzywała się. Jej jasne oczy straciły wyraz roztrzepania i niefrasobliwości. - Chyba musimy porozmawiać - powiedziała, obejmując Roxanne. - Usiądźmy. Zaprowadziła ją do żelaznej ławeczki stojącej w cieniu starego dębu. W pobliżu wesoło szumiała mała fontanna. - Poczekaj chwilę, kochanie. - Lily usiadła, pociągając za sobą Roxanne. Ciągle trzymała ją za rękę, wolną dłonią rzucając gołębiom okruszki. - Uwielbiam tę porę roku. Nie dlatego, żebym nie lubiła letniego upału, ale wiosna, wczesna wiosna jest dla mnie pełna magii. Kwitną żonkile i hiacynty, pokazują się już tulipany... O, gniazdko. - Spojrzała w górę, ale jej uśmiech był smutny i wyrażał zagubienie. - Co roku jest to samo. Ptaki, kwiaty... Siedzę tu i patrzę, i wiem, że są rzeczy, które się nie zmieniają. U ich stóp tłoczyły się gruchające gołębie. Zza płotu dochodził warkot samochodów. Słońce świeciło łagodnie, lekki wietrzyk kołysał liśćmi. Gdzieś blisko rozbrzmiewały dźwięki fletu. Ktoś grał irlandzką piosenkę "Danny boy". Roxanne poznała ją i zadrżała, bo jej słowa opowiadały o śmierci i cierpieniu. - Zmusiłam go, żeby poszedł do doktora. - Lily pogładziła dłoń Roxanne. - Kobiece zrzędzenie zawsze odnosi skutek. Zrobiono mu badania. Potem musiałam go zaciągnąć jeszcze raz na dalsze badania. A kiedy kazali nam przyjść po wyniki, ja... przestraszyłam się. Nie chciałam ich znać. - Jakie to były badania? - spytała Roxanne. Jej własny głos wydał się jej obcy. - Różne. Było ich tyle, że się pogubiłam. Podłączali go do różnych aparatów, pobierali krew i kazali siusiać do butelki. Zrobili mu prześwietlenie. Może źle zrobiłam, Roxy, ale poprosiłam ich, żeby dali mi znać, jeśli już będą wiedzieli. Nie chciałam, żeby powiedzieli to Maxowi. Wiem, że jesteś jego córką, ale... - Dobrze zrobiłaś - Roxanne oparła głowę na ramieniu Lily - bardzo dobrze. - Zamilkła na chwilę, przygotowując się na cios. - To coś złego, prawda? Musisz mi powiedzieć, Lily. - Będzie zapominał - głos Lily zadrżał. - Czasami będzie czuł się bardzo dobrze, a kiedy indziej... Kiedy indziej - nie. Nawet jeśli będzie brał lekarstwa. To jak z pociągiem, który czasem wyskakuje z szyn. Mówią, że ten proces może przebiegać powoli, ale nadejdą czasy, kiedy Max przestanie nas poznawać. - Po jej policzku spłynęła łza. - Może wpadać we wściekłość, oskarżać nas, że chcemy zrobić mu krzywdę... Może wybrać się do sklepu i zapomnieć drogi powrotnej. Może zapomnieć, kim jest, a jeśli lekarze nie zdołają temu zapobiec, pewnego dnia wycofa się w głąb swojego umysłu i nikt z nas nie zdoła do niego dotrzeć. To było gorsze, znacznie gorsze niż śmierć. - Znajdziemy specjalistę. - Doktor polecił mi jednego. Już do niego dzwoniłam. W przyszłym miesiącu możemy pojechać z Maxem do Atlanty na wizytę. - Lily wyjęła jedną ze swoich niepraktycznych koronkowych chusteczek i otarła oczy. - Do tego czasu zdąży zapoznać się z wynikami. Nazywają to chorobą Alzheimera, Roxy. Nie ma na to lekarstwa. - Znajdziemy jakieś. Nie dopuścimy, żeby Maxowi przytrafiło się coś takiego. - Zerwała się nagle. Osunęłaby się na ziemię, gdyby Lily jej nie podtrzymała. - Kochanie, ojej, kochanie, co ci jest? Nie powinnam ci tego tak powiedzieć. - Nie, po prostu wstałam za szybko. - Kręciło się jej w głowie. Znowu poczuła wzbierające mdłości. - Taka jesteś blada. Może napijesz się herbaty? - Nic mi nie jest - upierała się Roxanne, ale Lily już ciągnęła ją do domu. - To jakiś głupi wirus. - Kiedy weszły do kuchni, zapach zupy sprawił, że twarz Roxanne stała się zielona. - Cholera -jęknęła przez zaciśnięte zęby - nie mam na to czasu. Ruszyła pędem do łazienki. Lily pobiegła za nią. Kiedy skończyła wymiotować, pozwoliła bez protestu, żeby Lily zaprowadziła ją do łóżka. - To wszystko ze zmartwienia - zawyrokowała Lily. - To nic takiego. Myślałam, że samo przejdzie. To samo zdarzyło mi się wczoraj po południu. W nocy czułam się dobrze. Dziś rano też. - No cóż - Lily poklepała ją po ręce - skoro przez dwa dni z rzędu męczą cię wymioty, można się spodziewać, że jesteś w ciąży. - W ciąży! - Roxanne otworzyła szeroko oczy. Chciała się roześmiać, ale jakoś nie mogła. - Kiedy jest się w ciąży, ma się mdłości rano, nie po południu. - Chyba tak - zgodziła się Lily. - A okres ci się nie opóźnia? - Trochę - przyznała Roxanne, czując dreszcz przerażenia i czegoś jeszcze. To coś nie miało nic wspólnego ze strachem; było delikatnym, przyjemnym uczuciem. - O ile? - Dwa tygodnie - Roxanne zaczęła miąć w palcach róg prześcieradła - może trzy. - Och, kochanie! - głos Lily wyrażał narastającą radość. W jej głowie zaczęły już tańczyć wizje zasypek i bucików. - Dziecko! - Nie ciesz się tak. - Roxanne położyła dłoń na brzuchu. Jeśli znajdowało się tu dziecko, było wyjątkowo złośliwe. Mimo woli uśmiechnęła się. Przecież dziecko Lukea nie może zachowywać się jak aniołek. - Są teraz w sklepach testy ciążowe. Możemy się zaraz przekonać. Ależ Luke się zdziwi! - Nigdy o tym nie mówiliśmy. - Znowu poczuła strach. - Lily, nigdy nie mówiliśmy o dzieciach. Może on nie chce... - Nie bądź niemądra, oczywiście, że chce. Kocha cię. A teraz zostań tutaj. Pójdę na dół i przyniosę ci trochę mleka. - Herbaty - poprosiła Roxanne. - Chyba zdołam przełknąć parę łyżek herbaty i zjeść kilka sucharków. - A nie truskawek albo pikli? - zachichotała Lily. Roxanne jęknęła. - Przepraszam, kiciu. Jestem taka szczęśliwa. Zaraz wracam. Dziecko. Dlaczego nie brała pod uwagę tej możliwości? A może brała? Westchnęła i przewróciła się ostrożnie na bok. Tak naprawdę nie była zaskoczona. I chociaż brała pigułki regularnie, nie żałowała niczego. Dziecko jej i Lukea. Co on na to powie? Jak się zachowa? Oznajmi mu tę nowinę, kiedy tylko go znajdzie. Sięgnęła po słuchawkę i wykręciła numer. Kiedy Lily wróciła z herbatą, grzanką i ślicznym, różowym pączkiem róży, zastała Roxanne leżącą na plecach i tępym wzrokiem wpatrującą się w sufit. - On odszedł, Lily. - Hm? Kto? - Luke. - Usiadła na łóżku. Zapomniała nawet o mdłościach. - Dzwoniłam na lotnisko. Opuścił Tennessee o dziewiątej trzydzieści pięć rano. - Wpół do dziesiątej. - Lily postawiła tacę na stoliku. - Teraz jest po dwunastej, a podróż do Nowego Orleanu zajmuje około godziny. - On nie poleciał do Nowego Orleanu. Kosztowało mnie to sporo zachodu, ale zdołałam się dowiedzieć. - Jak to: nie do Nowego Orleanu? A dokąd miałby polecieć? - Do Meksyku - szepnęła Roxanne. - Poleciał do Meksyku. Następnego ranka Roxanne miała już pewność co do dwóch rzeczy. Była w ciąży - to po pierwsze. A po drugie - Luke zniknął bez śladu. Jakby rzucono na niego czar. Ale czar można zdjąć, co do tego Roxanne nie miała wątpliwości. W końcu była córką magika. Właśnie zapinała torbę podróżną, kiedy rozległo się pukanie. Przez sekundę była pewna, że to Luke. Rzuciła się pędem do drzwi. - Gdzieś ty... O, Mouse. - Przepraszam, Roxy. - Bezradnie poruszył potężnymi ramionami. - Nic nie szkodzi - uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Słuchaj, właściwie to już wychodzę. - Wiem. Lily powiedziała, że lecisz do Meksyku szukać Lukea. Lecę z tobą. - To miłe, Mouse, ale wolę zrobić to sama. - Lecę z tobą - powtórzył. Może i był miły i powolny, ale potrafił stać się uparty jak muł. - Nie pojedziesz sama w twoim... w twoim stanie - dokończył, spłonąwszy ciemnym rumieńcem. - Czyżby Lily kupowała już wyprawkę? - złagodziła sarkazm uśmiechem. - Nie martw się o mnie, Mouse. Dam sobie radę. Noszenie czegoś wielkości główki od szpilki nie zmęczy mnie tak strasznie, jak myślisz. - Muszę się tobą zaopiekować. Luke chciałby, żebym to zrobił. - Skoro Luke tak się cholernie o mnie troszczy, to dlaczego prysnął do Meksyku? - warknęła i od razu pożałowała, bo twarz Mousea poszarzała. - Przepraszam. Chyba zaczynają się we mnie burzyć hormony. Już zarezerwowałam sobie miejsce w samolocie, Mouse. - To odwołaj rezerwację. Ja cię zawiozę. Chciała zaprotestować, ale wzruszyła tylko ramionami. Może towarzystwo poprawi jej nastrój. Na lotnisku Cancun musiała znaleźć ubikację. Jej napady mdłości powtarzały się tak regularnie, że można było je przewidywać z dokładnością co do minuty. Może dziecko odziedziczyło po niej systematyczność. Kiedy zdołała się pozbierać, dołączyła do zmartwionego Mousea. - Już w porządku - powiedziała. - To tylko jeden z uroków macierzyństwa. - I tak już będzie przez całe dziewięć miesięcy? - Dzięki, Mouse - powiedziała słabo. - Tego mi było trzeba. Przez prawie godzinę usiłowali się dowiedzieć w wieży kontroli lotów, czy samolot Lukea wylądował na tym lotnisku. Ustalili, że zapowiedział swój przylot, ale się nie zjawił. Nie przesłał żadnej wiadomości. Pewnie przeleciał nad Zatoką. Albo, jak zasugerował uśmiechnięty urzędnik, spadł w Zatokę. - Nie rozbił się. - Żołądek Roxanne znowu zaczął się kurczyć - Nie ma mowy. - To dobry pilot - poparł ją Mouse. Pogłaskał ją po ramieniu, a potem po głowie. - A poza tym, sam mu sprawdzałem samolot. - On się nie rozbił - powtórzyła. Rozłożyła mapę Mousea i zaczęła ją studiować, przyglądając się zwłaszcza meksykańskiej stronie Zatoki. - Dokąd mógł polecieć, Mouse? Skoro wiemy, że ominął Cancun. - Byłoby nam łatwiej, gdybyśmy wiedzieli, czemu to zrobił. - Nie wiemy. - Dotknęła spoconego czoła zimną butelką coca-coli. - Możemy się tylko domyślać. Może chciał zmylić ewentualną pogoń. Nie możemy zadzwonić do Sama i zapytać, Czy już wie, że jego szafiry zniknęły. W telewizji też nie podają od razu takich wiadomości. Jeśli w Tennessee coś mu nie wyszło, może z jakichś głupich powodów zdecydował się uciec na zachód. - Ale dlaczego nam nic nie powiedział. - Nie wiem. - Chciało się jej krzyczeć. - Po drodze ma kilka wysp z pasami startowymi, oficjalnymi i nie, dla przemytników. - No tak. - Dobrze. - Oddała mu mapę. - No, to do roboty. Poszukiwania trwały już trzy dni. Roxanne i Mouse zostawiali rysopis Lukea w każdym zakątku wybrzeża, wciskali pieniądze w chciwe ręce i podążali fałszywymi tropami. Nękające Roxanne mdłości sprawiły, że Mouse rozpaczliwie tęsknił za Lily. Jeśli próbował ją oszczędzać, Roxanne warczała na niego jak wściekły terier. Jej wybuchy przerażały go. Wiedział doskonale, że gdyby jej pozwolił, ruszyłaby sama w głąb dżungli. Mouse uważał, że dopóki nie znajdą Lukea, jest za nią odpowiedzialny. Kiedy tylko zbladła lub zaczerwieniła się, zmuszał ją do odpoczynku. Znosił jej wybuchy, jak dąb znosi pukanie dzięcioła. Poszukiwania stały się dla nich codziennością. W końcu oboje zaczęli uważać, że strawią na tym zajęciu resztę życia. Wtedy znaleźli samolot. Dziesięć minut rozmowy z jednookim Meksykaninem kosztowało Roxanne tysiąc dolarów. Człowiek ten mieszkał w chacie z darni w dżungli niedaleko Meridy. Obcinał sobie scyzorykiem paznokcie, czekając aż kobiety o czujnych oczach i zakurzonych stopach upieką tortille. - Powiedział, że chce sprzedać samolot. Zapytał, czy chcę go kupić. - Juarez nalał tequili do blaszanego kubka, a potem wspaniałomyślnie podał Roxanne całą butelkę. - Nie, dziękuję. Kiedy kupił pan ten samolot? - Dwa dni temu. Dałem mu zarobić. - Tak naprawdę, to obdarł go ze skóry. Przyjemne wspomnienie usposobiło go przyjaźnie do ładnej senority. - On potrzebuje pieniędzy, ja mu je daję. - Dokąd odszedł? - Nigdy nie zadaję zbyt wielu pytań. Miała ochotę zakląć, ale powstrzymała się. Nadała swojemu spojrzeniu wyraz podziwu. - Ale wiedziałby pan, gdyby on nadal tu pozostawał? Ktoś taki jak pan, z pańskimi znajomościami... - Si. - Spodobało mu się, że okazywała mu szacunek. - Odszedł. Śpi jedną noc w dżungli, a potem puf! - strzelił palcami - nie ma. Idzie cicho i szybko. Gdyby wiedział, że taka piękna pani go szuka, szedłby wolniej. Roxanne wstała. Luke wiedział, jak bardzo go potrzebuje. A mimo to odszedł. - Czy mogłabym obejrzeć samolot? - Dobrze. -Juarez chciał zażądać za to osobnej opłaty, ale coś w jej oczach go powstrzymało. - Ale jego tam nie ma. Nie znalazła po nim ani śladu. Nawet popiołu z cygara. - Możemy teraz pójść na północ - odezwał się Mouse. Roxanne usiadła na fotelu pilota i zapatrzyła się przed siebie. - Albo pójść w głąb kraju. - Nie mógł znieść tego błędnego spojrzenia. - Może tam go znajdziemy. - Nie - potrząsnęła przecząco głową. W kabinie panował nieznośny upał, ale ona czuła lodowate zimno, od którego zamarzły wszystkie jej łzy. - Znalazłam już wiadomość od niego. Mouse rozejrzał się, zbity z tropu. - Ale, Roxy, tu nic nie ma. - Wiem - zamknęła oczy. Kiedy znów je otworzyła, były suche i patrzyły twardo. - Nic tu nie ma, Mouse. On nie chce, żebyśmy go znaleźli. Wracajmy do domu. Część Trzecia. "Lecz dziś się wyrzekam owej surowej magii". WILLIAM SHAKESPEARE, "Burza", (w przekładzie S. BARAŃCZAKA). Rozdział 25 . A teraz wrócił. Zniknął jak zaczarowany na pięć lat, a teraz nagle się pojawił. Jak przystało na doświadczonego artystę, zaaranżował bardzo efektowne wejście. Publiczność zamarła z wrażenia. Na chwilę. Mężczyzna, całujący władczo Roxanne, nie był złudzeniem. Był prawdziwy, z krwi i kości. Wszystko było tak boleśnie znajome: smak jego skóry, mocne objęcia, jej własne bicie serca w odpowiedzi na dotyk jego zwinnych palców. Był prawdziwy. Wrócił. Był najohydniejszą formą życia, jaką widział ten świat. Zacisnęła palce na jego włosach i szarpnęła z taką siłą, że zawył. - Jezu, Roxanne! Ale to był tylko manewr dla odwrócenia jego uwagi. Z całej siły wbiła mu łokieć między żebra i kopnęła go w krocze. Zdołał powstrzymać jej nogę, ale wymierzyła mu ostry cios łokciem w brodę. Zobaczył wszystkie gwiazdy. Zanim zdążył się zorientować, leżał na podłodze, a Roxanne wyciągała ku niemu wypielęgnowane paznokcie, najwyraźniej chcąc mu przejechać nimi po twarzy. Chwycił ją za nadgarstki i pociągnął ku sobie. Pozostali w tej pozycji, przywodzącej im na myśl niepożądane wspomnienia. Dyszeli ciężko i patrzyli na siebie ze wstrętem. - Puszczaj, Callahan. - Wolę zachować nietkniętą twarz. Szarpnęła się, ale pięć lat spędzonych na nie wiadomo czym nie osłabiło go. Nadal był silny jak byk. Mogła go ugryźć. Sprawiłoby jej to przyjemność, ale uznała to za postępek poniżej swojej godności. Zdecydowała się przyczaić. - Bądź spokojny. Twoja twarz mnie nie interesuje. Puścił ją, ale pozostał czujny, dopóki nie wstała - pełna wdzięku i arogancji, jak wychodząca z wody bogini. Zerwał się na równe nogi z tą samą zdumiewającą szybkością i zwinnością, jaką pamiętała tak dobrze. Stanął na ugiętych nogach, gotowy do skoku. Bez słowa odwróciła się do niego plecami i nalała sobie szampana. Nie orzeźwił jej, wydał się cierpki, ale ta czynność dała jej czas na zatrzaśnięcie ostatniego zamka w sercu. - Ciągle tu jesteś? - zapytała, odwracając się. - Musimy porozmawiać. - Tak? - Pociągnęła jeszcze jeden łyk. - Dziwne, jakoś nie mam ci nic do powiedzenia. - Więc ja będę mówił. - Przeszedł po rozbitym szkle i rozrzuconych różach i nalał sobie szampana. - Słuchanie będzie dla ciebie nowym doświadczeniem. - Złapał ją za rękę, zanim zdążyła chlusnąć mu szampanem w twarz. - Chcesz walczyć, Rox? -Jego głos, niski i groźny sprawił, że przeszył ją dreszcz. - Przegrasz. Miała ochotę rzucić się na niego, gryząc i drapiąc. Usiadła jednak spokojnie na krześle. Miała jeszcze inne sposoby. I użyje ich wszystkich; Luke zapłaci jej za to, co zrobił. - Nie zmarnowałabym na ciebie takiego dobrego szampana. A mój czas jest dla mnie jeszcze bardziej cenny. Jestem zajęta, Luke. Musisz mi wybaczyć. - Nie masz nic do roboty aż do jutrzejszego spotkania z dziennikarzami. Już to sprawdziłem. A może zjemy razem kolację? Roxanne odwróciła się do toaletki. Trzęsła się z wściekłości. - Mimo wszystko: nie. - Odstawiła kieliszek i zaczęła zmywać sceniczny makijaż. - Prędzej zjadłabym kolację z wściekłym nietoperzem. - Więc porozmawiajmy tutaj. - Czas nie stoi w miejscu, Luke. - Odrzuciła zużytą chusteczkę. Luke uznał, że szminka i puder przysłaniają tylko jej olśniewającą urodę. Żadne ze zdjęć, które zdołał zdobyć, nie oddawało jej piękności. Pożądanie, jakie w nim kiedyś budziła, nie mogło się równać z tym, którego doznawał teraz. - A kiedy ucieka - nałożyła krem na twarz - rzeczy, które się niegdyś zdarzyły, stają się większe lub mniejsze, niż były. Można powiedzieć, że wszystko, co się nam zdarzyło, jest teraz tak małe, że właściwie wcale go nie ma. - Wiem, że cię skrzywdziłem. - Wszystko, co miał do powiedzenia, zamarło mu na ustach, kiedy spojrzała na niego. Jej zielone oczy były zamglone, a uczucia, które je wypełniały, były zbyt bolesne, by na nie patrzeć. - Nie wiem, co mi zrobiłeś - jej głos był nieco głośniejszy od szeptu. - Nie wiem. Kochałam cię całym sercem, całą sobą, a ty to zniszczyłeś. Zniszczyłeś mnie. Przestań - zesztywniała, kiedy wyciągnął rękę ku jej włosom. - Nie dotykaj mnie. Jego dłoń wisiała przez chwilę w powietrzu, zanim opadła. - Masz prawo mnie nienawidzić. Proszę tylko, pozwól mi się wytłumaczyć. - Prosisz o zbyt wiele. Naprawdę myślisz, że możesz to jeszcze naprawić? Odwróciła się i wstała. Pamiętał, że zawsze była trudna, ale teraz stała się twarda. I odległa jak księżyc. - Myślałeś, że przyjmę cię z otwartymi ramionami i zaprowadzę prosto do łóżka? Przerwała czując, że zaraz zacznie krzyczeć i straci te resztki godności, które jej jeszcze zostały. - Rzeczywiście, mam prawo cię nienawidzić - powiedziała po chwili, już znacznie spokojniej. - Złamałeś mi serce, ale ja się pozbierałam. Stanęłam o własnych siłach, a kosztowało mnie to wiele trudu. I to jest prawda. Jest także inna prawda. Straciłam dla ciebie serce. Jesteś dymem, cieniem, złudą. A kto lepiej ode mnie wie, jak bardzo są one zdradliwe? Odczekał chwilę, by mieć pewność, że jego głos będzie brzmiał równie naturalnie. - Mam uwierzyć, że nic już do mnie nie czujesz? - Moje uczucia są wyłącznie moją sprawą. Odwrócił się. Przez tyle lat marzył, by się do niej zbliżyć, a teraz wolałby odejść. Miała rację, czas nie stoi w miejscu. Bez względu na to, jak dobrym był magikiem, nie potrafił sprawić, by wróciły stracone lata. A mimo to nie mógł pozwolić, by przeszłość zaważyła na jego przyszłości. I pragnął poczuć cudowny smak zemsty. Potrzebował do tego Roxanne. - Jeśli twoje uczucia są właśnie takie, praca ze mną nie sprawi ci kłopotu. - Pracuję sama. - I to ze znakomitym skutkiem - postanowił zmienić taktykę. Wyjął cygaro i usiadł. - Mam dla ciebie propozycję. Będziesz nią zainteresowana. Wzruszyła ramionami i zaczęła zawieszać w uszach srebrne gwiazdki. - Wątpię. - Kamień filozoficzny - rzucił. Kolczyki upadły z brzękiem na toaletkę. - Nie przeciągaj struny, Callahan. - Wiem, kto go ma. Wiem, gdzie jest i mam pomysł, jak go zdobyć - uśmiechnął się. - Czy nadal sądzisz, że przeciągam strunę? - Skąd to wiesz? Być może był to odblask płomienia zapalniczki, którą zbliżył do cygara, ale wydawało się jej, że widzi w jego oczach gorące i niebezpieczne błyski. - Powiedzmy, że jakoś się dowiedziałem. Interesuje cię to? Wzruszyła ramionami i zaczęła powoli czesać włosy. - Może. A więc, gdzie to jest? Nie mógł wydobyć z siebie głosu. Wspomnienia znowu powróciły i uderzyły ze zdwojoną siłą. Roxanne przesuwała szczotką po włosach i uśmiechała się. Tak łagodnie, tak pięknie. Ich oczy spotkały się w lustrze. Wiedzieli, że pomyśleli o tym samym. Jej ręka zadrżała, gdy odkładała szczotkę. - Pytałam, gdzie to jest? - Wiem - odetchnął głęboko. - W bibliotece pewnego domu w Maryland. Ten dom należy do naszego wspólnego przyjaciela - wydmuchnął chmurkę błękitnego dymu - Sama Wyatta. Oczy Roxanne zwęziły się. Luke znał to spojrzenie. Wiedział, że przynęta chwyciła. - Sam ma kamień filozoficzny? Ten, którego szukał Max? - Tak. Zdaje się, że jest autentyczny. Przynajmniej Sam tak uważa. - Dlaczego mu na nim zależy? - Bo zależy na nim Maxowi. I myśli, że kamień da mu władzę. Wątpię, czy wierzy w jego magiczną moc. - Luke wzruszył ramionami i założył nogę na nogę. - To dla niego symbol zwycięstwa. Sam ma to, czego pożądał Max. Od sześciu miesięcy. Nigdy nie wierzyła w istnienie tego kamienia. Były chwile, kiedy go nienawidziła za to, że coraz bardziej odciąga jej ojca od rzeczywistości. Ale skoro istniał naprawdę... - Skąd o nim wiesz. O Samie? Mógł jej powiedzieć. Było tak wiele rzeczy, które mógł jej powiedzieć, by ją odzyskać, by przeskoczyć dzielącą ich przepaść pięciu lat. Ale powiedzieć o tym - znaczyło powiedzieć o wszystkim. On również miał swoją dumę. - To moja sprawa. Chcę tylko wiedzieć, czy jesteś zainteresowana zdobyciem tego kamienia. - Gdybym była, nic nie mogłoby mnie powstrzymać od zdobycia go na własną rękę. - Ja bym cię powstrzymał. - Nie zmienił swojej wygodnej pozycji, ale wyczuła w jego głosie wyzwanie i dystans. - Włożyłem wiele czasu i wysiłku w odnalezienie tego kamienia. Nie pozwolę ci go zdobyć bez mojego udziału. - Przyjrzał się z uwagą rozżarzonemu koniuszkowi cygara. - Ale proponuję ci partnerstwo. - Dlaczego? Dlaczego mi to mówisz, dlaczego miałabym się zgodzić? - Dla Maxa. - Popatrzył na nią. - Niezależnie od tego, co stało się między nami, ja ciągle go kocham. To zabolało. Zacisnęła splecione ze sobą ręce. - Okazałeś już wystarczająco swoje oddanie przez te pięć lat, nie sądzisz? - Chciałem ci to wyjaśnić - wzruszył ramionami, sięgając po kieliszek. - Teraz musisz poczekać. Możesz wejść ze mną w spółkę i mieć kamień. Albo zdobędę go bez twojej pomocy. Zawahała się, rozważając wszystkie za i przeciw. Odnalezienie domu Sama nie sprawiłoby jej trudności. Zwłaszcza teraz, kiedy Wyatt stał się głównym kandydatem na senatora. Z tego samego powodu trudniej będzie sforsować systemy alarmowe i środki bezpieczeństwa. Ale to nie jest niemożliwe. - Muszę się nad tym zastanowić. Znał ją zbyt dobrze. - Tak lub nie, Roxanne. Teraz. Zdobycie tych informacji zajmie ci kilka miesięcy. Do tego czasu jajuż będę miał kamień. - Więc do czego ci jestem potrzebna? - Zdobędziemy go razem. Spojrzała na jego twarz, tak dobrze jej znaną. Kiedyś wiedziała, co Luke myśli, co czuje. Minione lata uczyniły go kimś obcym. "I bardzo dobrze" - pomyślała. Stał się obcy, ale ona potrafi to znieść. - Tak. Poczuł ogromną ulgę. Znów mógł oddychać. Ale jego jedyną reakcją był uśmiech i skinięcie głową. - Dobrze. Oczywiście, są pewne warunki. Jej oczy zlodowaciały. - Oczywiście. - Myślę, że nie wydadzą ci się zbyt wygórowane. Tej jesieni w Waszyngtonie odbędzie się aukcja. - Wiem. W posiadłości Clideburga. - A zatem powinnaś wiedzieć, że sama biżuteria jest warta ponad sześć milionów. - Sześć milionów osiemset tysięcy, skromnie licząc. - Właśnie - zgodził się, opróżniając kieliszek. - Chcę to zgarnąć. Przez chwilę nie była w stanie się odezwać. - Zwariowałeś - powiedziała, ale zdradziły ją oczy, w których malowało się podniecenie. - Równie dobrze mógłbyś planować włamanie do Smithsonian Institution i gwizdnięcie diamentu Hopea. - Szkoda. - Wiedział, że chwyciła przynętę. Wstał, by nalać sobie szampana. - Zrobiłem już wstępne rozpoznanie. Będzie trochę kłopotów. - No, myślę. - Im więcej komplikacji, tym więcej przyjemności. Aukcja odbędzie się w październiku. - Nie daje nam to zbyt wiele czasu. - Czasu jest dosyć. Zwłaszcza jeśli ogłosisz na jutrzejszej konferencji, że ty i ja znowu będziemy pracować razem. - Dlaczego miałabym to powiedzieć? - Bo tak będzie, Roxy. Na scenie i poza nią. - Ujął ją za rękę i zmusił, by wstała. - Tylko w interesach, kochanie. Ogłoś, że wróciłem - nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak. Dodajmy do tego przedstawienie, które razem stworzymy, a wywołamy sensację. Nasz występ odbędzie się przed aukcją. - Już postanowiłeś? Nie przeszkadzał mu jej sarkazm. Nie wtedy, gdy walczył o życie. - Całość zostaw mnie. To wszystko przynęta, Rox. Przedstawienie, aukcja, kamień. Jeśli nam się uda, będziemy mieć to, co chcemy. - Wiem, czego ja chcę - powiedziała. Nadal trzymał jej dłoń. Przysięgłaby, że czuje energię płynącą z jego palców. Przerażało ją to i zarazem podniecało. - Nie wiem, czego chcesz ty. - A powinnaś. - Spojrzał jej prosto w oczy - Zawsze chciałem tego samego: ciebie, Roxanne. - Podniósł jej dłoń do ust. - Miałem dość czasu, by nauczyć się zdobywać rzeczy, których pragnę. Jeśli się boisz, możesz się wycofać. - Niczego się nie boję. - Wyrwała mu rękę i uniosła dumnie głowę. - Wchodzę w to, Callahan. A kiedy skończymy, strzelę palcami - zrobiła to, tuż przed jego nosem - i znikniesz. Oto, czego chcę. Roześmiał się tylko, chwycił ją za ramiona i pocałował, krótko i mocno. - Boże, jak dobrze być znowu w domu. Zaintryguj ich jutro na konferencji, Roxy. Powiedz, że pracujesz nad czymś nowym. Zaostrz im apetyty. A potem przyjdę do twojego pokoju. Popracujemy nad szczegółami. - Nie - odepchnęła go. - Skończę konferencję i przyjdę do ciebie. Mam nadzieję, że mnie zainteresujesz. - To ci mogę obiecać. Mieszkam w tym samym hotelu co ty, piętro niżej. Jej policzki pobladły. - Od kiedy? - Zameldowałem się na godzinę przed przedstawieniem. Przechylił głowę, zaintrygowany jej reakcją. - Dlaczego jesteś zdenerwowana? - Muszę starannie zamykać moje drzwi. Uśmiech zniknął z jego oczu. - Nie ma takiego zamka, który by mnie powstrzymał, jeśli zechcę przyjść do ciebie. Powstrzymać mnie może tylko twój sprzeciw. Spotkamy się w południe - powiedział, kierując się do wyjścia. - Postawię ci lunch. - Luke. - Nie ruszyła się, by go zatrzymać. - Widziałeś się już z Lily? Pokręcił głową. Serce, które zdawało się jej tak opancerzone przeciw niemu, drgnęło. - Mogę was z sobą skontaktować. - Nie. - Spotkanie w ciągu jednej nocy dwóch najbardziej ukochanych kobiet było ponad jego siły. - Porozmawiam z nią jutro. Wyszedł szybko, bez słowa. Nie wiedziała, jak długo stała, wpatrując się w zamknięte drzwi. Nie była pewna, co właściwie czuje. Kiedy ją porzucił, jej życie zmieniło się zupełnie. Nie sądziła, żeby mogło zmienić się na lepsze dzięki jego powrotowi. Tym razem to ona zadecyduje o swoim życiu. Była zmęczona. Śmiertelnie zmęczona. Nawet zmiana ubrania wydawała się jej zbyt wielkim wysiłkiem. Słysząc pukanie do drzwi, zastygła z rękami na suwaku dżinsów. Jeśli wrócił, to... Nie - pomyślała z krzywym uśmiechem. - Luke nie trudziłby się pukaniem". - Tak? - To ja, kochanie - do pokoju zajrzała Lily. Oczy jej błyszczały. Trochę przygasły, kiedy zobaczyła, że w pokoju nikogo nie ma. - Mouse mi powiedział... Odczekałam tak długo, jak mogłam wytrzymać. On jest tutaj? - Uśmiech powrócił na jej usta. - A gdzie jest teraz? - Nie wiem. - Roxanne wzięła torebkę i otworzyła ją. Chciała zająć czymś ręce. - Wygląda nieźle i nie mam pojęcia, dokąd poszedł. - Ale... ale... zostanie już z nami? - Nie tak, jak myślisz. Zatrzymał się w naszym hotelu. Być może będziemy wspólnie prowadzić pewne interesy. - Interesy? - Lily uściskała Roxanne ze śmiechem. - To chyba ostatnia rzecz, o której możecie rozmawiać. Nie mogę się doczekać, żeby go zobaczyć. To cud! - Raczej jedna z siedmiu plag - mruknęła Roxanne. - No dobrze, Roxy. Jestem pewna, że wszystko ci wyjaśnił. - Nie chciałam go wysłuchać - rzuciła, ze wszystkich sił starając się nie czuć bólu. Lily tak łatwo mu przebaczyła. - Nie obchodzi mnie, dlaczego mnie zostawił, ani gdzie był. Ta część mojego życia należy do przeszłości. - Roxy... - Przemyślałam to. Jeśli zamierzasz zabić tłuste cielę na jego powitanie, to proszę bardzo. Ale nie oczekuj, że pojawię się na uczcie. - Kucnęła, zbierając kawałki szkła i rozrzucone róże. - Chyba będziemy razem pracować przez pewien czas, ale to wszystko. Nigdy więcej żadnych więzów. Oto czego chcę. - Tak twierdzisz - powiedziała spokojnie Lily - być może nawet tego pragniesz. Ale tak być nie może. - Uklękła i położyła rękę na ramieniu Roxanne. - Nie powiedziałaś mu o Nathanielu. - Nie. - Roxanne odrzuciła różę i spojrzała tępo na kroplę krwi w miejscu, gdzie ukłuł ją cierń. - Przez chwilę bałam się, że już wie. Ale chyba go nie widział. - Kochanie, musisz mu powiedzieć. - Dlaczego? - jej oczy zapłonęły wściekłością. - Bo ma prawo... - Jego prawa skończyły się pięć lat temu. Nathaniel jest mój. Cholera, Lily, nie patrz na mnie w ten sposób. - Odwróciła się, nie mogąc znieść jej łagodnego, współczującego spojrzenia. - A co mu miałam powiedzieć? "A, prawda. Mamy syna, Callahan, wiesz? Wygląda zupełnie jak ty. Jest wspaniałym dzieckiem. Może was sobie przedstawię"? - Zasłoniła usta ręką, by powstrzymać łkanie. - Nie płacz, Roxy. - Nie zamierzam. - Potrząsnęła głową, gdy Lily objęła ją ramieniem. - Nigdy za nim nie płakałam. I teraz też nie będę. Co miałabym powiedzieć Nateowi? "To twój tatuś, który musiał kiedyś odejść. Teraz wrócił, ale nie przywiązuj się do niego zanadto, bo zaraz może znowu zacząć bawić się z nami w chowanego"? - Nie opuściłby własnego syna. Nie mógłby. - Nie zaryzykuję. - Wzięła głęboki wdech i wyprostowała sie- Jeśli zdecyduję się powiedzieć o Nathanielu, zrobię to wtedy, kiedy będę chciała. - Chwyciła mocno Lily za ramiona. - Proszę, obiecaj mi, że mu nie powiesz. - Nie powiem, jeśli obiecasz, że będziesz sprawiedliwa. - Spróbuję. Chodźmy już, dobrze? To był długi dzień. Rozdział 26 . Parę godzin później Roxanne stanęła w drzwiach pokoju, w którym spał Nate. Mrok zaczynał już rzednąć, zbliżał się świt. Nathaniel spokojnie oddychał przez sen. Jej dziecko, jej skarb, jej najpotężniejsza magia. A mężczyzna, śpiący w pokoju piętro niżej, był jego ojcem. Pamiętała jeszcze swoje przerażenie, kiedy zdecydowała się powiedzieć Maxowi o swojej ciąży. I to, jak Max objął ją mocno. Jak niezmordowanie jej pomagali: on, LeClerc i Mouse. Pamiętała też buciki, które Lily robiła na drutach, tapetę, którą Mouse przyniósł do dziecinnego pokoju, mleko, które wmuszał w nią LeClerc. I chwilę, w której poczuła pierwszy ruch dziecka. Prawie się wtedy rozpłakała, ale powstrzymała łzy. Ciążowe sukienki, spuchnięte kostki nóg, pierwsze kopnięcie, którym dziecko obudziło ją z głębokiego snu. I ciągle obecne maleńkie ziarenko nadziei, że Luke wróci przed narodzeniem dziecka. Ale nie wrócił. Przeżyła osiemnaście pełnych wysiłku godzin, na przemian przerażona i pełna animuszu. Czuła, jak ich syn toruje sobie drogę na świat, słyszała jego pierwszy krzyk. Patrzyła na niego z miłością każdego dnia i codziennie widziała w jego twarzy odbicie Lukea. Patrzyła, jak jej syn rośnie. Widziała, jak jej ojciec stacza się w chorobę, z której nikt nie potrafi go wyleczyć. Była sama. Mimo że w domu otaczano ją miłością, nie było w nocy nikogo, do kogo mogłaby się przytulić. Nikt nie brał jej w ramiona, gdy płakała, bo Max już jej nie poznawał. Nie było nikogo, kto stałby przy niej i razem z nią czuwał nad jej synem. Lily poprawiła włosy, sprawdziła makijaż w lusterku puderniczki, oprawnej w górski kryształ, przywołała na twarz wesoły i przyjacielski uśmiech, wyprostowała się i wciągnęła brzuch, który - nie chciała tego przyznać - stawał się jej problemem. Dopiero kiedy uznała, że wygląda zadowalająco, zapukała do drzwi pokoju Lukea. Pomyślała, że to nie jest nielojalność wobec Roxanne. Tylko się z nim przywita i może porozmawia o kilku sprawach. Ale to nie jest nielojalność, chociaż jej serce pęka z niecierpliwości, żeby zobaczyć Lukea. Odczekała, aż Roxanne zejdzie na swoją konferencję prasową. Zanim drzwi się otworzyły, ze zdenerwowania zlizała prawie całą szminkę. Spojrzała ze zdziwieniem na niskiego, ciemnowłosego mężczyznę. On również spojrzał na nią z zaskoczeniem. Nosił okulary w srebrnej oprawce, ze szkłami grubości palca. Jakkolwiek Luke mógł się zmienić, na pewno nie ubyło mu dwudziestu centymetrów. - Przepraszam, musiałam pomylić pokój. - Lily Bates! - w jego głosie słychać było wyraźny akcent z Bronxu. Mężczyzna chwycił jej dłoń i potrząsnął nią serdecznie. - Poznałbym cię wszędzie. Wszędzie. Jesteś nawet piękniejsza niż na scenie. - Dziękuję. - Odruchowo zatrzepotała rzęsami, ale nie pozwoliła się wciągnąć do pokoju. - Chyba pomyliłam numery. Nadal trzymał jej dłoń. Drugą ręką poprawił okulary, zjeżdżające mu z garbatego nosa. - Jestem Jake. Jake Finestein. Miło mi cię poznać. - Ciągle zmagali się ze sobą. Lily rozejrzała się, niepewna, czy ktokolwiek przyjdzie jej z pomocą. - Przepraszam. Przeszkodziłam panu, panie Finestein. - Jake. Jake - roześmiał się, błyskając garniturem niezwykle białych, wielkich zębów. - Dajmy sobie spokój z formalnościami, Lily. Wczoraj wieczorem daliście wspaniałe przedstawienie. -Jego ciemne oczy, powiększone przez grube szkła okularów, spojrzały na nią z dołu. - Wspaniałe. - Dziękuję. - "Jestem wyższa od niego - pomyślała - i cięższa". Spojrzała na jego chuderlawe ramiona i kościstą klatkę piersiową. Gdyby przyszło co do czego, dałaby mu radę. - Naprawdę muszę uciekać, jestem już spóźniona. - Ale masz czas na kawę - wskazał nakryty stół w głębi pokoju. - I śniadanie! Założę się, że jeszcze nie jadłaś. Zamówiłem bajgle. (bajgle: - Żydowskie obwarzanki z parzonego ciasta). Troszkę zjesz, wypijesz kawkę, odpoczniesz. Ja zawsze muszę coś rano zjeść, bo potem przez cały dzień mi niedobrze. Może soku pomarańczowego? - Zaczął wciągać ją w głąb pokoju. - Właśnie go wycisnąłem. - Naprawdę nie mogę. Ja po prostu... - Jake, przestań gadać do siebie. Zwariuję od tego. - Luke wyszedł z sypialni, zapinając po drodze guziki koszuli. Jego włosy były mokre. Na widok Lily zatrzymał się jak wryty. - Kto mógłby mówić do siebie, kiedy tuż obok stoi piękna kobieta? Naprawdę piękna. Właśnie sobie gawędziliśmy. Mówiłem jej, żeby usiadła, wypiła kawę, może zjadła bajgiel. - Po... poproszę o kawę - wykrztusiła Lily. - Dobrze, dobrze. Już nalewam. Śmietanki? Cukru? Słodziku? - Dziękuję. -Jej oczy były utkwione w Lukeu. Nie zwróciłaby uwagi na Jakea nawet wtedy, gdyby wlewał jej do filiżanki benzynę. - Wyglądasz wspaniale - ze zdumieniem usłyszała w swoim głosie płaczliwy ton. Chrząknęła z zakłopotaniem. - Przepraszam, przeszkodziłam wam w śniadaniu. - Nie szkodzi. Dobrze cię znowu widzieć. - Co za bezosobowo uprzejma rozmowa. Chciał po prostu stać i patrzeć, chłonąc jej widok. Śliczna, niewiarygodnie młoda twarz, zabawne, emaliowane kolczyki w kształcie papużek, zapach perfum Chanel, który już zdążył wypełnić pokój. - Wejdź, wejdź. - Jake zamknął drzwi i popchnął ją ku stołowi. - Zjesz, porozmawiamy. Luke spojrzał na stół. - Wynocha, Jake. - Jasne, jasne. - Jake zaczął przestawiać filiżanki i talerze. - Myślisz, że się tu kręcę, żeby wam popsuć wielkie spotkanie? Pani Finestein nie wychowała głupców. Wychodzę. Biorę aparat fotograficzny i wychodzę. Będę udawać turystę. Madame Lily - uścisnął jej rękę - co za przyjemność, prawdziwa przyjemność. - Dziękuję. Jake spojrzał na Lukea wymownie i wyszedł, dyskretnie zamykając za sobą drzwi. A jeśli przez chwilę będzie podsłuchiwał, komu to może zaszkodzić? - To... bardzo miły człowiek. - Aha. Jak wrzód na dupie. Ale przyzwyczaiłem się do niego. - Luke wsadził ręce do kieszeni, zdenerwowany jak chłopiec na pierwszej randce. - Siadaj. Zjemy, porozmawiamy - powiedział, przedrzeźniając Jakea. Usta Lily zadrżały. - Nie chcę ci zabierać czasu. Wolałby, żeby mu wbiła nóż w serce. - Lily, proszę. Może jeszcze kawy? Lily usiadła, nadal z uśmiechem na ustach. Ale filiżanka drgnęła w jej ręce. - Nie wiem, co ci powiedzieć. Chyba chciałabym wiedzieć, czy u ciebie wszystko w porządku. - Nadal jestem w jednym kawałku. - Luke również usiadł, ale apetyt go opuścił. Przełknął z trudem parę łyków czarnej kawy. - A co u ciebie? Roxanne... hm, nie była w nastroju, żeby mi o wszystkich opowiedzieć. - Postarzałam się - powiedziała Lily, siląc się na wesołość. - Wcale nie - zaprotestował. Patrzył na nią, walcząc z targającymi nim emocjami. - Zawsze wiedziałeś, co powiedzieć kobiecie. Musisz być Irlandczykiem. - Wzięła głęboki oddech i zaczęła kruszyć w palcach bułkę. - LeClerc czuje się dobrze. Jest bardziej zrzędliwy niż kiedykolwiek. Nie wychodzi już prawie wcale. Mouse się ożenił, wiesz? - Mouse? Ożenił się? - Luke roześmiał się krótkim, spontanicznym śmiechem. W oczach Lily pojawiły się łzy. - Bez kitu? Jak to się stało? - Alice podjęła u nas pracę - powiedziała Lily ostrożnie. Nie mogła powiedzieć, że Roxanne zatrudniła ją jako opiekunkę do dziecka. - Jest taka pogodna i słodka. Zakochała się w nim bez pamięci. Minęły dwa lata, zanim go usidliła. Nie mam pojęcia, ile godzin spędziła, naprawiając z nim silniki. - Muszę się z nim spotkać - powiedział. Na chwilę zapadło kłopotliwe milczenie. - Opowiesz mi o Maksie? - Już mu się nie polepszy. - Lily podniosła filiżankę. - Odszedł tam, gdzie nikt z nas nie może go znaleźć. Nie chcieliśmy - nie moglibyśmy oddać go do szpitala. Dlatego wynajęliśmy pielęgniarkę. Max nie jest w stanie nic przy sobie zrobić. To jest najgorsze - widzieć go takim bezradnym. Roxanne bardzo to przeżywa. - A ty? Lily zacisnęła usta. Kiedy się odezwała, jej głos był pewny i silny. - Max odszedł. Patrzę w jego oczy, lecz nie widzę go tam. Karmię i myję jego ciało, ale to, czym był kiedyś, umarło. Jego ciało czeka, by zrobić to samo. To dla mnie łatwiejsze. Ja już opłakałam odejście Maxa. - Chciałbym go zobaczyć. - Wyciągnął ku niej rękę, ale zatrzymał ją w połowie drogi. - Wiem, że Roxanne byłaby temu przeciwna, ale muszę go zobaczyć. - Pytał o ciebie setki razy - w jej głosie zabrzmiał wyrzut i ból. Nie mogła tego opanować. - Zapomniał, że cię nie ma i ciągle się o ciebie dopytywał. - Przepraszam. - Zabrzmiało to żałośnie. - Jak mogłeś nam to zrobić, Luke? Jak mogłeś odejść bez słowa i skrzywdzić tyle osób? - Kiedy potrząsnął głową, Lily spuściła oczy. - Teraz ja przepraszam - powiedziała sztywno. - Nie mam żadnego prawa, by robić ci wyrzuty. Zawsze byłeś wolny. Możesz robić, co ci się podoba. - Dobry cios - mruknął. - O wiele bardziej bolesny niż te, które Roxanne wymierzyła mi wczoraj. - Wyrządziłeś jej straszną krzywdę - ciągnęła Lily z coraz większą wściekłością. - Kochała cię od dziecka. Ufała ci. Wszyscy ci ufaliśmy. Myśleliśmy, że przytrafiło ci się coś strasznego. Dopóki Roxanne nie wróciła z Meksyku, byliśmy tego pewni. - Zaraz - chwycił ją mocno za rękę - Roxanne była w Meksyku? - Znalazła tam twój ślad. Mouse poleciał razem z nią. Nie masz pojęcia, w jakim była stanie. - Wyrwała mu rękę i wstała. Kiedy ta spokojna kobieta wpadała we wściekłość, wyglądała zaskakująco niebezpiecznie. - Szukała cię, bała się, że jesteś chory, ranny i Bóg wie, co jeszcze. Potem znalazła twój samolot i człowieka, który go od ciebie kupił. Wtedy wiedziała już, że nie chcesz, żebyśmy cię znaleźli. Niech cię diabli. Myślałam, że Roxanne już się z tego nie podźwignie. - Przysunęła krzesło do stołu tak gwałtownie, że filiżanki głośno zadźwięczały. - Powiedz mi, że miałeś amnezję, że uderzyłeś się w głowę i zapomniałeś o nas. Możesz mi to powiedzieć? - Nie. Lily zaczęła płakać. Patrzył bezradnie na wielkie łzy, spływające po jej twarzy. - Nie mogę tego powiedzieć. Nie mam prawa prosić was o wybaczenie. Mogę tylko powiedzieć, że sądziłem, iż to, co robię, będzie najlepsze dla nas wszystkich. Nie miałem wyboru. - Nie miałeś wyboru? Nie mogłeś dać nam znać, że żyjesz? - Nie. - Wziął ze stołu serwetkę i wstał, by otrzeć jej łzy. - Myślałem o was codziennie. Przez pierwszy rok budziłem się w nocy i myślałem, że jestem w domu. Wyciągałem rękę, żeby dotknąć Roxanne, ale napotykałem tylko butelkę. Równie dobrze mógłbym umrzeć. Chciałem umrzeć, żeby nie czuć, jak bardzo za wami tęsknię. - Zmiął serwetkę w zaciśniętej pięści. - Znalazłem matkę dopiero wtedy, kiedy miałem dwanaście lat. Nie chcę jej stracić. Powiedz, co mam zrobić, żeby cię przekonać. Powiedz, jak mam cię błagać o jeszcze jedną szansę. Miłość Lily była jak burzliwa rzeka. Pokonywała każdą zaporę. Dlatego Lily zrobiła to, co musiała zrobić. Wstała, otworzyła ramiona i objęła Lukea. - Jesteś w domu - szepnęła. - Tylko to się liczy. Wszystko było tak jak dawniej. Łagodność, słodycz, siła. Uczucia zalały go wezbraną falą. - Tęskniłem za wami. Boże, jak tęskniłem. - Wiem. - Usiadła, nie wypuszczając go z objęć. - Nie chciałam tak krzyczeć na ciebie, kochanie. - Nie sądziłem, że zechcesz ze mną rozmawiać. - Wyprostował się, by pogładzić jej policzek, poczuć dotknięcie jej delikatnej skóry. - Nie zasługuję na twoje uczucie. - To śmieszne. Większość ludzi powiedziałaby, że zasługujemy na siebie - roześmiała się przez łzy i uścisnęła go mocno. - Opowiesz mi o wszystkim, dobrze? - Kiedy tylko zechcesz. - Później. Teraz chcę po prostu ci się przypatrzeć. - Odsunęła się nieco od niego, przyglądając się mu czujnym okiem matki. - Wcale nie wyglądasz źle. - Wygładziła cienkie zmarszczki w kącikach jego oczu. - Może trochę schudłeś i zmężniałeś. - Pocałowała go z westchnieniem, a potem starła kciukiem szminkę z jego policzka. - Byłeś najpiękniejszym chłopcem, jakiego zdarzyło mi się widzieć. - Roześmiała się, kiedy skrzywił się niechętnie. - Nadal zajmujesz się magią? - To trzymało mnie przy życiu. - Ujął jej dłonie i ucałował. Wstyd i wdzięczność rozdzierały mu serce. Zniósłby jej gniew, nawet obojętność, ale był bezbronny wobec jej nieustającej miłości. - Wczoraj wieczorem byłaś taka piękna. Kiedy patrzyłem na ciebie i Roxanne, wydawało mi się, że nigdy się nie rozstawaliśmy. - Ale to nieprawda. - Tak. Nie znam takiego zaklęcia, które cofnęłoby czas o te pięć lat. Ale mogę to naprawić. - Ciągle ją kochasz? Wzruszył ramionami. Lily uśmiechnęła się, ujmując jego twarz w obie dłonie. - Ciągle ją kochasz - powtórzyła - ale jej tak łatwo nie odzyskasz. Ona nie jest takim popychadłem jak ja. Skrzywił się. - Potrafię popchnąć naprawdę mocno. Lily potrząsnęła głową z westchnieniem. - Ona również. Max mawiał, że więcej much złapiesz na miód niż na zrolowaną gazetę. Posłuchaj mojej rady. Kobieta - nawet bardzo uparta - uwielbia być uwodzona. - Luke prychnął, ale Lily ciągnęła dalej: - I nie mam na myśli tylko kwiatów i muzyki, kochanie. Tu chodzi o całe twoje postępowanie. Roxy lubi wyzwania, ale lubi także uwielbienie. - Jeśli przed nią klęknę, kopnie mnie w twarz. Jak najbardziej" - przyznała w duchu Lily, ale uznała, że mądrzej będzie nie potwierdzać tego przypuszczenia. - Nie mówiłam, że pójdzie ci łatwo, Luke. Ale nie rezygnuj. Ona potrzebuje cię bardziej, niż przypuszczasz. - Jak to? - Po prostu: nie rezygnuj. Znowu przygarnął ją do siebie. - Nie popełnię znów tego błędu. Ale muszę jeszcze coś zrobić, Lily. - Jego oczy spochmurniały, jakby patrzył na coś nienawistnego. - Muszę wyrównać pewne rachunki. - A w parku był taki wielki pies. Taki żółty. I siusiał na wszystkie drzewa. Roxanne trzymała Natea na kolanach, zaśmiewając się i słuchając opowieści o tym, co mu się przydarzyło w parku. - Na wszystkie? - Może na sto. - Spojrzał na nią błagalnie. Miał oczy Lukea. - Mogę mieć psa? Nauczę go siadać i podawać łapę, i warować. - I siusiać na drzewa? - Aha. - Objął ją za szyję. "Dobrze wie, jak postępować ze swoją matką" - pomyślała. Od pierwszego bezzębnego uśmiechu był wierną kopią swego ojca. - Chcę takiego dużego, dużego. Nazwę go Mikę. - Skoro ma już imię, musimy zacząć go szukać. - Owinęła sobie wokół palca jeden z błyszczących loków Natea. - Ile lodów zdążyłeś zjeść? Nate otworzył szeroko oczy. - Skąd wiesz, że jadłem lody? Na jego koszulce widniała czekoladowa smuga, a palce chłopca były podejrzanie lepkie. Ale Roxanne nie zamierzała mu tego prostodusznie wyjaśniać. - Bo matki wiedzą wszystko i widzą wszystko, zwłaszcza kiedy zajmują się czarami. Zastanowił się, wydymając usta. - A dlaczego nigdy nie widziałem twoich oczu z tyłu głowy? - Nate, Nate, Nate - westchnęła - czy nie mówiłam ci, że to niewidzialne oczy? Nagle przytuliła go do siebie, zaciskając mocno powieki. Chciało się jej płakać, chociaż nie wiedziała dlaczego. Wiedziała tylko, że musi objąć swoje dziecko. - Lepiej idź się umyć, Nate Wspaniały - jej głos nieco drżał. Pocałowała chłopca w karczek. - Muszę się teraz z kimś spotkać. - Powiedziałaś, że pójdziemy do zoo. - I pójdziemy. - Pocałowała go i postawiła na podłodze. - Wrócę za godzinę i pójdziemy sprawdzić, ile małpek wygląda tak jak ty. Wybiegł z pokoju, zanosząc się śmiechem. Roxanne pozbierała z dywanu porozrzucane samochodziki, plastikowe figurki i książeczki z obrazkami. - Alice? Wychodzę. Wrócę za godzinę. - Baw się dobrze - zanuciła Alice. Roxanne uśmiechnęła się. Delikatna, łagodna, niestrudzona Alice. Bóg jeden wie, czy Roxanne mogłaby pracować, gdyby nie znalazła Alice. A niemal z niej zrezygnowała, zniechęcona jej niepozornym wyglądem i cichym głosem. Ale mimo iż Roxanne spotkała się z całym legionem kandydatek na nianie, to właśnie Alice przekonała ją, że potrafi zaopiekować się Nathanielem. "Może sprawiły to jej oczy - pomyślała Roxanne, idąc hotelowym korytarzem. - Ich niemal przezroczysta szarość i wyraz łagodnej dobroci". Praktyczna natura Roxanne skłaniała się ku bardziej doświadczonym i energicznym kandydatkom. Ale Nate uśmiechnął się tylko na widok Alice i to zadecydowało. Roxanne do tej pory nie miała pojęcia, kto podpisał z Alice umowę. Teraz dziewczyna należała do rodziny. Jeden uśmiech półrocznego dziecka dodał kolejne ogniwo do łańcucha rodziny Nouvelleów. Roxanne zeszła po schodach piętro niżej. Szła na spotkanie z innym ogniwem. "Brakującym ogniwem" - pomyślała z krzywym uśmiechem. Zastukała mocno do drzwi. - Punktualna jak zawsze - powiedział Luke, otwierając drzwi. - Mam tylko godzinę. Przejdźmy do konkretów. - Minęła go, zostawiając za sobą smugę zapachu perfum. Znajoma woń zadawała mu katusze. - Masz randkę? Pomyślała o wyprawie do zoo i uśmiechnęła się. - Tak. I nie chcę, żeby czekał. - Usiadła w fotelu i założyła nogę na nogę. - Do rzeczy, Callahan. - Jak sobie życzysz, Nouvelle. - Jej usta drgnęły, ale nie pozwoliła sobie na uśmiech. - Napijesz się wina, zanim podadzą lunch? - Nie chcę wina ani lunchu. - Wykonała ręką majestatyczny gest. - Mów. - Co powiedziałaś na konferencji prasowej? - Chcesz wiedzieć, co powiedziałam o tobie? - Uniosła brew. - Powiedziałam, że przygotowuję występ z kimś, kto ich zadziwi. Z magiem, który poznał tajemnice Majów i Azteków. I zgłębił sekrety druidów. - Uśmiechnęła się blado. - Mam nadzieję, że ich nie rozczarujesz. - Dam sobie radę. - Wziął ze stołu żelazne kajdanki i zaczął się nimi bawić. - Nie minęłaś się tak bardzo z prawdą. Nauczyłem się wielu rzeczy. - Na przykład? Podał jej kajdanki do sprawdzenia. - Jak przechodzić przez ściany, sprawić, by zniknął słoń... W Bangkoku wydostałem się ze skrzyni zabitej gwoździami. I uciekłem z rubinem wielkości twojego kciuka. W Kairze powtórzyłem ten wyczyn, ale tym razem była to szklana skrzynia i szmaragdy zielone jak twoje oczy. - Fascynujące - powiedziała i ziewnęła. Zwróciła mu kajdanki. Nie było w nich nic nadzwyczajnego. - Byłem przez rok w Irlandii, w jej wyniosłych zamkach i zadymionych pubach. Znalazłem tam coś, czego nie spotkałem nigdzie indziej. - A mianowicie? - Można by to nazwać moją duszą. - Zerknął na nią, zamykając kajdanki na swoich przegubach. - Poznałem Irlandię. Jej wzgórza, miasta, nawet powietrze. Jedyne miejsce, w którym czułem się podobnie, to Nowy Orlean. - Napiął łańcuch kajdanek. - Ale w Nowym Orleanie byłaś ty. Może to dlatego. Chciałbym zabrać cię do Irlandii, Rox - jego głos złagodniał. -Wyobrażałem sobie, że jesteś ze mną, że kochamy się na jednym z tych zielonych pól, we mgle spowijającej wszystko dokoła. Nie mogła oderwać od niego oczu. Niemal widziała ich dwoje, leżących na trawie we mgle. Niemal czuła jego ręce na swojej skórze. Zacisnęła pięści, wbijając sobie paznokcie w dłoń. Otworzyła oczy. - Niezła zagrywka, Callahan. Bardzo sprytne. Spróbuj tego z kimś, kto cię nie zna. - Jesteś twarda, Roxy. - Pokazał rozpięte kajdanki i rzucił je na jej kolana. W uśmiechu dziewczyny był cień podziwu. - Widzę, że nie straciłeś dawnej zręczności. Dziwne, że nie słyszałam o twojej wspaniałej karierze. - Myślę, że słyszałaś. -Wstał, by otworzyć kelnerowi. Zerknął na nią przez ramię. - Nie obiło ci się o uszy nic o niejakim Fantomie? - Fantom? - ugryzła się w język. Odczekała, aż kelner wprowadzi do pokoju wózek z lunchem i Luke podpisze czek. Oczywiście, że słyszała o Fantomie, tajemniczym magiku, pojawiającym się w najróżniejszych zakątkach świata i znikającym bez śladu. - Zamówiłem to z myślą o tobie - powiedział Luke, siadając przy stole. - Chyba jeszcze pamiętam, co lubisz. - Mówiłam ci, że nie mam czasu - oświadczyła, ale ciekawość kazała jej zajrzeć pod pokrywę półmiska. Pieczone kurczaki. Zacisnęła usta, czując przyspieszone bicie serca. Ciekawe, gdzie je zamówił. Wiedziała, że nie było ich w hotelowym menu. -Już ich nie lubię. - Chciała się odwrócić, ale złapał ją za rękę. - Zachowujmy się jak cywilizowani ludzie, Rox - podał jej różę, która nagle pojawiła się w jego dłoni. Wzięła ją bez uśmiechu. - Jeśli ze mną nie zjesz, pomyślę, że to dlatego, iż to ci przypomina nasz związek. I że ciągle mnie kochasz. Cisnęła różę na stolik. Stojąc złapała kawałek kurczaka i wbiła w niego zęby. - Zadowolony? - Z tobą - zawsze. - Uśmiechał się i podał jej serwetkę. - Wygodniej ci będzie jeść siedząc. Uspokój się. Nie knuję niczego. Usiadła, oblizując sos z palców. - A więc to ty jesteś tym Fantomem. Wątpiłam, czy on naprawdę istnieje. - Na tym polegał jego urok. Wkładałem maskę, dawałem przedstawienie, robiłem skok, jeśli zauważyłem coś niezłego, i znikałem. - Innymi słowy - oblizała dokładnie kciuk: sos był cholernie smaczny - wróciłeś do starych sztuczek? W jego oczach zapaliły się błyski. Rzucił jej spojrzenie, które mogłoby stopić metal. - To nie były sztuczki. To było tournee. Prychnęła i wróciła do kurczaka. - Jasne. A teraz uznałeś, że pora na wielki występ. - Jego rozdrażnienie zdradzały jedynie palce, bębniące o kolano. Ale Roxanne znała go zbyt dobrze, by tego nie zauważyć. - Słuchaj, Callahan, nie zwodź mnie. O co ci chodzi? - O trzy wielkie przedsięwzięcia. - Nalał sobie wina, zostawiając jej kieliszek pusty. - Przedstawienie, aukcja i skok. Wszystko tej samej nocy. Uniosła brwi. To była jedyna reakcja, jaką zdecydowała się ujawnić. - Jesteśmy ambitni, co? - Jestem dobry, Rox - uśmiechnął się hardo. Tak mógł uśmiechać się Lucyfer na widok nieba. - Jak dawniej. Może nawet lepszy. - I jak zawsze skromny. - Skromność to wymysł miernot. Występ ma odwrócić uwagę od aukcji. - Pokazał jej pustą dłoń, potem odwrócił ją i nagle między jego palcami pojawił się rubel. - Aukcja odwróci uwagę od skoku na posiadłość Wyattów. - Rubel zniknął. Luke strzelił palcami i wrzucił do jej pustego kieliszka trzy monety. - Stara sztuczka, Callahan. - Wytrząsnęła monety na dłoń. - Równie tania jak twoje słowa. - Odwróciła rękę i pokazała, że monety zmieniły się w srebrne kulki. - Nie robi to na mnie wrażenia. Niech to diabli, nie miał pojęcia, że brak zainteresowania może tak podniecać. - Po przedstawieniu przyłączysz się do kupujących na aukcji. Będziesz honorowym gościem, pragnącym kupić kilka drobiazgów. - A ty? - Załatwię parę spraw w teatrze i dołączę do ciebie. Będziesz licytować się z pewnym dżentelmenem o pierścionek ze szmaragdem, ale on zaoferuje większą sumę. - A co będzie, jeśli ktoś inny kupi ten pierścionek? - Ten dżentelmen przelicytuje wszystkich. Jest Francuzem, człowiekiem bardzo bogatym i romantycznym. Postanowił zdobyć ten pierścień ze względu na jego piękno. Mais alors - Luke przeszedł na francuski tak płynnie, że Roxanne ze zdziwieniem zatrzepotała rzęsami - kiedy, jak na praktycznego Francuza przystało, obejrzy dokładnie swoją zdobycz, odkryje, że to falsyfikat. - Pierścionek jest... - On i wiele innych klejnotów. - Splótł ręce i oparł na nich podbródek. Jego oczy błyszczały dobrze jej znanym podnieceniem, pełnym rozbawienia. Niemal uśmiechnęła się do niego. - A to dlatego, moja najukochańsza, że to my je podmienimy. A kiedy cała waszyngtońska policja zajmie się sprawą tej kradzieży, my udamy się spokojnie do Maryland i uwolnimy przyszłego pana senatora od kamienia filozoficznego. Było jeszcze coś więcej, o wiele więcej, ale Luke w życiu umiał dozować napięcie równie dobrze jak na scenie. - Ciekawe - powiedziała niedbale, choć była zafascynowana. - Nie rozumiem tylko jednego drobnego szczegółu. - A mianowicie? Położyła monetę obok jego talerza. - Jak, do cholery, zamierzasz się włamać do znakomicie strzeżonej galerii? - Tak samo jak do domu Sama, Roxy. Fachowo. A poza tym mam coś, co można by nazwać moją tajemną bronią. - Tajemną bronią? - Właśnie - ujął jej dłoń, zanim zdołała mu przeszkodzić i uniósł ją do ust. - Zawsze miałem słabość do sosu na skórze kobiety - przesunął językiem po jej palcach - zwłaszcza na twojej skórze. Pamiętasz nasz piknik? Leżeliśmy na dywanie i słuchaliśmy deszczu. Zacząłem całować twoje stopy, a potem wędrowałem ustami coraz wyżej i wyżej. - Odwrócił jej dłoń i leciutko uszczypnął ją zębami. - Nigdy nie miałem cię dość. - Nie pamiętam - jej puls przyspieszył - byłam na tylu piknikach. - Odświeżę ci pamięć. Jedliśmy to samo, co teraz. - Wstał, pociągając ją za sobą. - Deszcz bębnił o szyby. Kiedy cię dotykałem, drżałaś tak, jak teraz. - Nie drżę - skłamała. - I całowałem cię. Tutaj - musnął ustami jej skroń - i tutaj -przesunął wargami wzdłuż szczęki. - A wtedy... - przerwał i zaklął w duchu, słysząc zgrzyt klucza w zamku. - Co za miasto! - zawołał Jake, obładowany zakupami. - Mógłbym włóczyć się po nim tygodniami. - Powinieneś - warknął Luke. - Oho! Chyba przeszkadzam. - Postawił torby na podłodze i chwycił bezwładną dłoń Roxanne. - Bardzo chciałem cię poznać. Jestem Jake Finestein, partner Lukea. - Partner? - powtórzyła pytająco Roxanne. - Moja tajemna broń. - Luke usiadł niechętnie przy stole i nalał sobie wina. - Ach tak - nie rozumiała z tego ani słowa. - A na czym polega pańska tajemnica, panie Finestein? - Jake. - Sięgnął ponad jej głową po kawałek kurczaka. - Luke nic o mnie nie mówił? Można mnie nazwać cudownym dzieckiem. - Genialnym idiotą - poprawił go Luke, co pobudziło Jakea do serdecznego śmiechu. - Jest wkurzony. Myślał, że padniesz mu w ramiona. Facet jest niezłym złodziejem, ale gówno wie o kobietach. Na ustach Roxanne pojawił się szczery uśmiech. - Chyba lubię twojego przyjaciela, Callahan. - Nie powiedziałem, że jest moim przyjacielem. Prędzej cierniem w palcu, gwoździem w bucie. - Muchą w zupie. - Jake mrugnął i poprawił okulary. - Pewnie nie wspominał, że uratowałem mu życie. - Nie wspominał. - Omal mnie przez niego nie zabili - warknął Luke. - Po latach zapomina się o wielu rzeczach. - Jake nalał sobie wina. - W każdym razie, w klubie wynikła mała sprzeczka. - Pieprzona barowa bijatyka - wtrącił Luke - którą ty zacząłeś. - Szczegóły, szczegóły. Poszło o atrakcyjną młodą kobietę - naprawdę aaa-trak-cyjną - i raczej agresywnego dżentelmena. - O dziwkę i jej klienta - mruknął Luke. - Czy nie przebiłem jego ceny? Takie są prawa rynku. Przecież nie wzięli ze sobą ślubu. - Jake westchnął i wzruszył ramionami. - W każdym razie tak to się zaczęło, a potem Luke wszedł mi w paradę. - Ratując cię od ciosu nożem. - Być może. Ale to ja walnąłem butelką whisky tego draba, zanim zdążył ci poderżnąć gardło. I jak mi za to podziękowano? Wyciągnąłem go na ulicę, uderzyłem się przy tym w goleń, przez kilka dni nie mogłem chodzić. Prawdziwa kontuzja. - Machnął ręką. - Och! To było jak mecz baseballa. - Zachmurzył się i pociągnął łyk wina. - Ale chyba nie mówię na temat. - Nic nowego. Jake poklepał Lukea po ramieniu, żeby pokazać, że nie żywi do niego urazy. - Dowiedziałem się, że Luke jest magikiem, a on - że w komputerach jestem tym, czym Joe Di Maggio w baseballu. Prawdziwą gwiazdą. Nie ma takiego systemu, który by mi się oparł. Mam wrodzony talent. - Błysnął wielkimi zębami. Roxanne pomyślała, że Jake wygląda jak bóbr w okularach. - Bóg jeden wie, skąd mi się to wzięło. Mój ojciec prowadzi koszerną piekarnię w Bronksie i nie umie sobie poradzić z własną kasą. A dla mnie komputer to brama do raju. Tak więc dogadaliśmy się z Lukeem i weszliśmy w spółkę. - Jake ukrywał się w Europie. Ścigali go za fałszerstwo. - Drobne niepowodzenie - oświadczył Finestein niedbale, ale na jego ogorzałych policzkach wykwitł ciemny rumieniec. - Komputery są moją pasją, ale specjalizuję się w fałszerstwach. Niestety, w tym jednym przypadku stałem się zbyt niecierpliwy. - To zdarza się najlepszym z nas - zapewniła go Roxanne, zyskując sobie jego dozgonną wdzięczność. - Wyrozumiała kobieta to skarb cenniejszy od rubinów. - Dla mnie nie jest wyrozumiała. Roxanne uniosła brew. - Ale, widzisz Callahan, ja lubię Jakea. - A zwracając się ponownie do Finesteina, zapytała: zatem twoje umiejętności pozwolą nam ominąć systemy alarmowe? - Nie wynaleziono jeszcze takiego systemu, który by mnie powstrzymał. Otworzę przed panią, panno Nouvelle, każde drzwi. A co do reszty... - Jednym słowem, mamy przed sobą masę roboty - wtrącił Luke. - Dasz radę, Rox? - Poradzę sobie. Jak zawsze. - Odwróciła się z uśmiechem doJakea. -Jutro odlatujemy do Nowego Orleanu. Chciałabym, żebyś przyszedł do nas na kolację, jeśli będziesz miał czas. - Zerknęła na Lukea i dodała: - Możesz go ze sobą przyprowadzić. - Będę za niego odpowiadał. - Mam nadzieję. - Wzięła kieliszek Lukea i trąciła się nim z Jakeem. - Za początek pięknej przyjaźni. - Wypiła nieco wina i odstawiła kieliszek. - Musicie mi wybaczyć, spieszę się na spotkanie. Do zobaczenia. Kiedy drzwi zamknęły się za Roxanne, Jake przyłożył dłoń do serca. - Och! Co za kobieta! - Spróbuj tylko zrobić krok w jej kierunku, a będziesz musiał jeść przez słomkę. - Chyba się jej spodobałem. - Oczy Jakea błyszczały za grubymi szkłami jak gwiazdy. - Zrobiłem na niej wstrząsające wrażenie. - Opanuj swoje hormony, Finestein. Do roboty. Zobaczymy, jak dobrze udało ci się podrobić podpis Sama. - Nawet jego własny makler nie zauważy różnicy. Zaufaj mi. - Muszę - mruknął Luke - i to właśnie mnie martwi. Rozdział 27 . Była to chyba najtrudniejsza rola, jaką przyszło mu zagrać. I z pewnością najważniejsza. Luke stanął na progu rezydencji Wyatta w Tennessee z kapeluszem w ręce i nienawiścią w sercu. Wiedział, jak zagrać niepewność, upokorzenie, strach. Raniło to jego dumę, ale pragnienie zapewnienia bezpieczeństwa Nouvelleom przeważyło. A zatem włożył maskę - trochę inną niż ta, którą nosił przez pięć ubiegłych lat. Taką, która pozwoliłaby Samowi zaakceptować jego powrót. Przynajmniej na razie. Zapukał. Kiedy w drzwiach stanęła pokojówka, spojrzał na nią bojaźliwie i przełknął ślinę. - Pan Wyatt mnie oczekuje. Jestem... Nazywam się Callahan, Luke Callahan. Skinęła głową, wpuściła go do dobrze znanego mu hallu i zaprowadziła do gabinetu, w którym stał się świadkiem morderstwa i przeżył własną śmierć. Tak jak pięć lat temu, zastał Sama za biurkiem. Widać było, że Wyatt przygotowuje się do kampanii wyborczej. Na ścianie pokoju wisiał plakat z jego podobizną. Sam uśmiechał się uroczo i szczerze z fotografii. Wielkie niebieskie i czerwone litery układały się w napis: Sam Wyatt Dla Tennessee. Sam Wyatt Dla Ameryki. W pudełku na biurku leżały plakietki z taką samą podobizną Sama. Luke podniósł wzrok i stwierdził, że Wyatt nie zmienił się zanadto. Kilka siwych włosów lśniło na jego skroniach, a kiedy się uśmiechał, wokół oczu pojawiały się cienkie zmarszczki. Uśmiechał się teraz, uśmiechał się szeroko. Jak pająk, widzący w swojej sieci muchę. - Proszę, proszę. Powrót syna marnotrawnego. Dziękuję, to wszystko - rzucił do pokojówki i ponownie zwrócił się do Lukea, nadal uśmiechnięty: - Callahan! Wyglądasz zdumiewająco dobrze. - A ty wyglądasz... zwycięsko. - Tak... - Sam zerknął z przyjemnością na złote spinki przy swoich mankietach. - Muszę przyznać, że twój wczorajszy telefon naprawdę mnie zaskoczył. Nie sądziłem, że się odważysz. Luke wyprostował ramiona. Miał nadzieję, że wygląda to na żałosną próbę brawury. - Mam dla ciebie propozycję. - Zamieniam się w słuch. - Sam wstał i roześmiał się. - Chyba powinienem ci zaproponować drinka? - Ruszył w kierunku barku. - Ze względu na stare, dobre czasy. Luke spojrzał niepewnie na kieliszek, podawany mu przez Sama. Odetchnął głęboko. - Chyba nie powinienem... - Co jest, Callahan? Straciłeś apetyt na brandy? Nie martw się. Tym razem nie muszę niczego dosypywać do twojego kieliszka, żeby dostać to, czego chcę. Siadaj! - Zabrzmiało to jak rozkaz, rzucony psu. Luke potulnie usłuchał. - A teraz... - Sam pochylił się ku niemu z uśmiechem. - Dlaczego myślałeś, że pozwolę ci wrócić? - Myślałem... - Luke łyknął brandy, jakby dodając sobie odwagi. - Myślałem, że zniknąłem już na dość długo. - Ach, nie - Sam potrząsnął głową, rozkoszując się swoją władzą. - To wcale nie za długo, jeśli chodzi o ciebie. Być może wyraziłem się wtedy nie dość jasno. - Kiedy to było? Pięć lat temu, tak? I to w tym samym pokoju. Czy to nie ciekawe? Niedbale podszedł do miejsca, w którym upadł martwy Cobb. Dywan był inny niż wtedy. Włoskie dzieło sztuki, które Sam kupił za pieniądze żony. - Chyba nie zapomniałeś, co się tu zdarzyło? - Nie - Luke zacisnął usta. - Nie, nie zapomniałem. - Zdaje się, że powiedziałem, co zrobię, jeśli wrócisz. Co zrobię tobie i im. A może nie żywisz już do nich takiej miłości? Może nie obchodzi cię, że stary znajdzie się w więzieniu, że poślę tam ich wszystkich, nie wyłączając kobiety, którą kochałeś? - Nie chcę, żeby im się coś stało. Nie ma potrzeby, żebyś skrzywdził kogoś z nich. - Luke pociągnął długi łyk brandy, jakby dla uspokojenia drżącego głosu. Brandy była świetna. Co za szkoda, że nie może się odprężyć i smakować jej, jak należy. - Chciałem tylko wrócić do domu... Choć na chwilę - dodał szybko. - Sam, Max jest naprawdę chory. Może nie pożyje już długo. Proszę tylko, żebyś pozwolił mi spędzić z nim miesiąc. - Wzruszające. - Sam otworzył szufladę biurka i wyjął z niej papierosa. Pozwalał sobie na pięć dziennie - i nigdy publicznie. W obecnych czasach palący polityk miał mniejsze szansę. - A więc prosisz mnie, żebym pozwolił ci spędzić ze starym ostatnie chwile jego życia. - Zapalił papierosa i zaciągnął się z satysfakcją. - A co mnie to może obchodzić? - Wiem... Nie oczekuję, że się tym przejmiesz. Myślałem, że skoro proszę o tak niewiele... Parę miesięcy... - Luke podniósł na niego błagalne spojrzenie. - Dlaczego miałoby ci to przeszkadzać? - Bo przeszkadza mi wszystko, co dotyczy ciebie i ich. A wiesz dlaczego? Nikt z was nie poznał się na mnie. Przygarnęliście mnie z litości i wyrzuciliście z obrzydzeniem, jakbyście byli lepsi ode mnie. A przecież byliście zwykłymi złodziejami, zwykłymi, ordynarnymi złodziejami. Znowu eksplodował w nim stary gniew. Mimo to jego głos nie wyrażał żadnych emocji. - A teraz, proszę! Zostałeś nagle bez domu, nawet bez kraju, a Nouvelleowie obarczeni są staruchem, który nie pamięta nawet, jak się nazywa. A ja jestem tutaj, Callahan. Bogaty, szczęśliwy, podziwiany, na drodze do wielkiej kariery. Luke musiał sobie przypomnieć, że to, co robi, to część misternie skonstruowanego planu. Inaczej rzuciłby się na Sama i skręcił mu kark. Bo to, co przed chwilą usłyszał, było bardzo bliskie prawdy. On stracił dom, a Max nie pamięta, kim jest. - Masz wszystko, czego zapragniesz - wyjąkał. - Proszę cię tylko o kilka tygodni. - Myślisz, że tylko tyle zostało staremu? - Sam westchnął i odstawił kieliszek. - Co za szkoda. Miałem nadzieję, że będzie żyć jeszcze bardzo, bardzo długo, wegetując jak roślina. Tak, żeby cała rodzina cierpiała razem z nim. Uśmiechnął się nagle, szerokim uśmiechem polityka. - Wiem wszystko o chorobie Alzheimera. Więcej, niż sądzisz. Podczas spotkań z wyborcami wysłuchiwałem ze współczuciem setek opowieści o ukochanych osobach, które stały się niczym więcej niż rośliną. O! - roześmiał się, widząc błysk w oczach Lukea - uraziłem twoje uczucia. Coś ci powiem, Callahan. Nic mnie nie obchodzi Maximillian Nouvelle ani nikt w jego sytuacji. Rośliny nie głosują. Ale nie martw się; kiedy zostanę wybrany, nie będę burzył tej iluzji. Nadal będę obiecywał. Nawet dotrzymam paru obietnic. Zajmiemy się badaniami nad tą chorobą i tak dalej. Wiem, jak dbać o przyszłość. - Rozparł się wygodnie w fotelu. - Senat to tylko kolejny krok na drodze do Białego Domu. Za dziesięć lat to wszystko będzie moje. A kiedy zyskam władzę - władzę absolutną - sprawy potoczą się po mojej myśli. W następnym stuleciu Amerykanie przekonają się, że mają przywódcę, który nie zawaha się użyć siły. Przywódcę, który nie obawia się ponieść pewnych strat, jeśli to doprowadzi go do celu. Sam podniósł głos, jak misjonarz z zapałem zbawiający dusze. Luke obserwował go. Wcześniej czy później Wyatt zacznie być niebezpieczny. I daj Boże, żeby nie miał wtedy pod ręką żadnego guzika. Sam zaciągnął się znowu, a potem spojrzał na Lukea. - Ale nie sądzę, żeby interesowała cię polityka lub losy narodów. Ty masz bardziej osobiste zmartwienia. - Zaoszczędziłem przez te lata trochę pieniędzy. - Luke oblizał wargi, chcąc pokazać Samowi, jak bardzo jest zdenerwowany. - Zapłacę ci, dam ci wszystko, czego chcesz, za kilka tygodni z moją rodziną. - Pieniądze? - Sam roześmiał się serdecznie. - Czy wyglądam, jakby brakowało mi pieniędzy? To, co dostaję od mojej pięknej żony, wystarcza mi aż nadto. - Ale gdybyś miał więcej, mógłbyś... mógłbyś zainwestować w kampanię telewizyjną, albo w coś innego, co pomoże ci wygrać te wybory. - Wygram je - warknął Sam. - Chcesz wiedzieć, ile procent wyborców na mnie głosuje? Ten stan pragnie mnie, Callahan. Chce Sama Wyatta. Wygrywam! - Uderzył obiema dłońmi w biurko, rozsypując papierosowy popiół. - Wygrywam! - Milion dolarów - wyrzucił z siebie Luke - na pewno ci się przyda. W zamian chcę tylko trochę czasu. Później znowu zniknę. Nawet gdybym chciał zostać, Roxanne nie przyjęłaby mnie. - Spuścił głowę. - Wiem to na pewno. - Ach tak? - Sam zabębnił palcami w biurko. Uspokoił się już. Nakazał sobie spokój. Tylko tak mógł z należytym chłodem ocenić sytuację i płynące z niej korzyści. - A więc widziałeś się z nią. - Poszedłem na jej występ - spojrzał na Sama z lękiem - tylko na chwilę. Nie mogłem się powstrzymać. - I twoja wielka miłość została zawiedziona? - Nic nie mogło zachwycić go bardziej niż ta wiadomość. Ale zastanawiał się. Wiedział sporo o Roxanne i małym chłopcu o imieniu Nathaniel. - W ogóle nie chciała ze mną mówić - szepnął Luke. - Skrzywdziłem ją, a skoro nie mogę jej wytłumaczyć, dlaczego zniknąłem, ona mi nie wybaczy. "Coraz lepiej - pomyślał Sam. - Luke nie wie nic o dziecku. Roxanne będzie cierpieć, wahając się, czy mu powiedzieć. Ajeśli to zrobi, jakże serce zacznie jej krwawić, gdy Luke znów ją opuści"! Rozważał to przez chwilę. Wyglądało na to, że ujawnienie się Lukea będzie zabawniejsze niż trzymanie go w ukryciu. Znacznie lepiej obserwować, jak ludzie cierpią, niż to sobie wyobrażać. A jeszcze dostanie za to pieniądze. - Milion dolarów? Jak zdołałeś zebrać tyle pieniędzy? - Ja... - Luke odstawił brandy drżącą ręką - występowałem. - Nie straciłeś zręczności? A zatem również kradłeś. - Pokiwał głową, napawając się zmieszaniem Lukea. - No właśnie. Milion dolarów - powtórzył z namysłem. - Zastanowię się. Fundusze kampanii są ostatnio tak skrupulatnie sprawdzane. Nie mogę sobie pozwolić na to, by przylgnął do mnie chociaż cień podejrzenia o korupcję. Chciałbym... - przerwał, uderzony nową myślą. Pomysł był doskonały, a opatrzność sama podsuwała mu odpowiednie narzędzie. - Chyba moglibyśmy zawrzeć pewną umowę. Luke pochylił się ku niemu, pełen gorliwości. - Zdobędę te pieniądze w ciągu tygodnia. Mogę ci je przynieść, gdzie tylko zechcesz. - Pieniądze mogą poczekać. Mój księgowy musi mi znaleźć na nie odpowiednie wytłumaczenie. Mam dla ciebie robotę. Dam ci za nią czas, którego tak potrzebujesz. Tego Luke nie brał w swoich rachubach pod uwagę; zanadto liczył na pazerność Sama. - Co tylko zechcesz. - Przypominasz sobie pewnie incydent, nazywany powszechnie aferą Watergate. Wtedy włamywacze sknocili całą robotę. Ty musisz być bardzo ostrożny, bardzo dokładny. Luke skinął głową. Już rozumiał. - Chcesz, żebym ukradł jakieś dokumenty? - Nie wiem, czy mój rywal ma jakieś dokumenty warte zachodu. Ale ktoś taki jak ty będzie umiał wyprodukować pewne dokumenty, fotografie, takie tam rzeczy. Ajeśli potrafisz okraść sejf, zapewne umiesz też coś do niego podłożyć. Sam oparł głowę na ręce. Wszystko wyglądało tak wspaniale. Posługując się Lukeem jako narzędziem, nie tylko wygra wybory, ale również zniszczy swojego konkurenta - jako polityka, osobę publiczną, człowieka. - Curtis Gunner jest szczęśliwym mężem i ojcem dwojga dzieci. Jego życiorys jest czysty jak łza. Chcę, żebyś to zmienił. - Zmienił? Jak? - Czarami - roześmiał się Sam. - W tym jesteś przecież najlepszy. Chcę, żebyś dostarczył mi fotografie Gunnera z kobietami - dziwkami, oczywiście. I z mężczyznami. Tak, z mężczyznami też. - Zachichotał. - To będzie o wiele ciekawsze. Życzę sobie listów, dowodów na to, że prowadził nielegalne interesy i że używał pieniędzy podatników dla osobistych celów. To mu dobrze skopie tę jego liberalną dupę. Dokumenty mają być podrobione doskonale, bez zarzutu. - Nie wiem, jak... - Znajdziesz sposób. - Oczy Sama błyszczały. - Chcesz odbyć swoją podróż sentymentalną, Callahan, więc musisz za nią zapłacić. Zbierz fotografie, dokumenty, rachunki, korespondencję. Masz mi to oddać na... dziesięć dni, tak, dziesięć dni przed datą wyborów. Wyborcy muszą o tym dobrze pamiętać. - Pokiwał głową. - I właśnie te dziesięć dni możesz spędzić z Nouvelleami - oświadczył wspaniałomyślnie. - Zrobię wszystko, co będę mógł. - Zrobisz dokładnie to, co ci każę, albo zapłacisz za swoje nieposłuszeństwo. I oni też. - Nie wiem, o co ci chodzi. Sam zaczął z uśmiechem bawić się nożem do papieru. - Albo wykonasz swoje zadanie bez zarzutu - naprawdę bez zarzutu - albo wszystko to, czym ci groziłem, stanie się prawdą. - Powiedziałeś, że nie skrzywdzisz ich, jeśli odejdę. Jednym gwałtownym ruchem Sam wbił nóż w miękką powierzchnię bibularza. - A ty wróciłeś. Rozpocząłeś nową partię gry, Callahan. Los Nouvelleów zależy od tego, jak ją rozegrasz. Zrozumiałeś? - Tak, tak. Zrozumiałem. "Pora przystąpić do gry - pomyślał Luke. - I tym razem wygram". - No i? No i? - niecierpliwił się Jake, biegnąc za Lukeem do cessny. - Czy moje rzeczy są w samolocie? - Tak, tak. Co z Wyattem? Kurczę, wiem, że jestem tylko robolem, to jasne. Tylko prostym żołnierzem daleko od frontu, tylko... - Dupkiem - dokończył Luke. Wspiął się do kabiny i zaczął sprawdzać przyrządy. - Poszło nieźle - oświadczył, gdy Jake zapadł w milczenie pełne urazy - jeśli pominąć fakt, że musiałem odgrywać żebraka, podczas gdy umierałem z chęci, by wyrwać mu serce. - Z tego, co słyszałem, ten typ i tak nie ma serca - zauważył Jake, poprawiając zjeżdżające mu z nosa okulary. Wiedział, że Luke jest rozwścieczony, co oznaczało wyjątkowo niebezpieczny lot do Nowego Orleanu. Na wszelki wypadek zażył aviomarin i valium, popijając to resztką ciepłej oranżady. - Ale go przebłagałeś, tak? - Tak - Luke przerwał, by zgłosić się w wieży kontroli lotów i dostać pozwolenie na start. Kiedy zaczął kołowanie, zerknął na Jakea, już teraz pobladłego, ze szklistym spojrzeniem i białymi kostkami u rąk. - I mam dla ciebie następne zadanie. - O, cudownie. Wspaniale. - Jake zamknął oczy, by nie widzieć, jak samolot odrywa się od ziemi. Setki razy powtarzał Lukeowi, że nienawidzi latania. Bez skutku. Luke ładował go do cessny przynajmniej raz w tygodniu. - Wyatt wymaga ode mnie spreparowania oszczerczych dowodów. - Kiedy samolot wzbijał się w powietrze, Luke poczuł, że napięcie zaczyna go opuszczać. Uwielbiał latanie. - To twoja działka. - Oszczerstwo? -Jake otworzył ostrożnie jedno oko. - A co ja mam z tym wspólnego? - Chce mieć spreparowane fotografie, dokumenty, korespondencję i wszystko, co przedstawi Curtisa Gunnera w złym świetle. Dowody na jego nieetyczną, nielegalną i niemoralną działalność - coś, co zniszczy jego karierę, rozbije rodzinę i przekreśli go jako człowieka. - Cholera, Luke, ale my nie mamy nic przeciwko temu Gunnerowi, nie? Wiem, że zatańczyłbyś z samym diabłem, żeby tylko Sam pozwolił ci spędzić trochę czasu z Nouvelleami. Ale, kurczę, to nie jest całkiem koszerne. Luke wyjął cygaro. - Życie jest straszne, Finestein. Jeszcze tego nie zauważyłeś? Bierz się do roboty i staraj się wypaść jak najlepiej. Wprowadzimy tylko jedną małą poprawkę do tego planu. Jake westchnął. - Powiedziałem, że będę z tobą pracował i zrobię to. Ty przygotuj materiały, a ja je tak podgrzeję, że wywołają pożar. - Mam nadzieję. - A co to za poprawka? Luke uśmiechnął się, trzymając w zębach cygaro. - Te materiały nie będą dotyczyć Gunnera, tylko Wyatta. - Wyatta? Ale mówiłeś... - Blada twarz Jakea rozjaśniła się w mglistym uśmiechu. Valium zaczynało działać. - Teraz rozumiem. Przechytrzymy go. - Chryste, aleś ty bystry, Finestein - roześmiał się Luke. Z szerokim uśmiechem skierował samolot na kurs do domu. Rozdział 28 . Sypialnia, którą niegdyś zajmowali Max i Lily, była teraz zastawiona sprzętem medycznym. Roxanne zadbała, by zapewnić ojcu opiekę równie dobrą jak w szpitalu, ale bez szpitalnej atmosfery. Lekarstwa i aparatura kontrolna były niezbędne, ale równie niezbędne były jasne kolory i miękkie materiały, które Max zawsze uwielbiał. Czuwały przy nim na zmianę trzy pielęgniarki, przychodzili na wizyty fizykoterapeuci, ale w pokoju nie mogło też zabraknąć świeżych kwiatów, miękkich poduszek i kolekcji płyt z ulubioną przez Maxa muzyką klasyczną. Na balkonowych drzwiach zamontowano specjalny zamek, nie do otwarcia dla chorego. Ale kiedy doktor zaproponował zabezpieczenie okien kratami, Roxanne chłodno odrzuciła ten pomysł. Zamiast krat zawiesiła w oknie koronkowe firanki. Być może jej ojciec był więźniem swojej choroby, ale nie stanie się nim w swoim własnym domu. Cieszyła się, że promienie słońca przesiewają się przez koronkę w oknach, a w pokoju ojca rozbrzmiewa muzyka Chopina. Przywykła już do tego, że Max jej czasami nie poznaje. Wiedziała, że po okresach względnej poprawy przychodzą złe dni. Dzisiaj, widząc go przy biurku, poczuła ulgę. Był przytomny. - Dzień dobry, panno Nouvelle - przywitała ją pielęgniarka z nocnej zmiany. Odłożyła książkę i uśmiechnęła się do niej. - Pan Nouvelle postanowił poćwiczyć trochę przed zabiegiem. - Dziękuję, pani Fleck. Jeśli chce pani zrobić sobie przerwę, LeClerc właśnie zaparzył kawę. - Bardzo chętnie. - Pani Fleck była pielęgniarką z dwudziestoletnim stażem. Miała dobre oczy. To właśnie te oczy, nie doświadczenie, przekonały Roxanne do zatrudnienia jej. Pani Fleck podniosła z krzesła swoją korpulentną postać i wyszła, przystając na chwilę koło Roxanne, by poklepać ją po ramieniu. - Cześć, tatusiu. - Roxanne podeszła do biurka i pochyliła się, by pocałować ojca w policzek. Jego skóra była tak cienka, że kości prawie ją przebijały. - Mamy dziś śliczny dzień. Wychodziłeś na zewnątrz? Kwiaty LeClerca kwitną, a Mouse naprawił fontannę na podwórku. Może chciałbyś posiedzieć i posłuchać jej szumu? - Muszę ćwiczyć. - Wiem. - Położyła mu rękę na ramieniu i spojrzała na jego powykręcane palce, z trudem manipulujące małymi piłeczkami. Kiedyś potrafił skrzesać ogień, strzeliwszy palcami. Wolała o tym nie myśleć. - Przedstawienie poszło całkiem nieźle, zwłaszcza finał. Oskar spisał się na piątkę, a jest taki milutki, że nawet Lily się go nie boi. - Mówiła dalej, nie czekając na jego odpowiedź. Max rzadko teraz przerywał swoje zajęcia, by na nią spojrzeć, a jeszcze rzadziej z nią rozmawiał. - Zabraliśmy Natea do zoo. Bardzo mu się spodobało. Myślałam, że w terrarium zostanie już na zawsze. Robi się taki duży, tatusiu. Czasem patrzę na niego i nie mogę uwierzyć, że jest moim synem. Czy też miałeś takie wrażenie, kiedy dorastałam? Patrzyłeś i nie mogłeś uwierzyć, że to ty dałeś życie tej oto osobie? Jedna z kulek upadła na podłogę. Roxanne kucnęła, by ją podnieść i spojrzała prosto w oczy Maxa. Jego spojrzenie uciekło w bok, jak pająk w ciemny kąt pokoju. Mimo to czekała cierpliwie, aż spojrzy na nią znowu. - Czy martwiłeś się wtedy? - zapytała miękko. - Przez cały ten czas, dzień po dniu? Bałeś się, że zrobiłeś coś nie tak, powiedziałeś coś nie tak, zrobiłeś fałszywy krok? Nigdy nie zaznaje się spokoju, prawda? Mieć dziecko - to takie cudowne. I takie przerażające. Powoli na ustach Maxa pojawił się uśmiech. Roxanne pomyślała, że to całkiem jak wschód słońca nad pustynią. - Jesteś bardzo ładna - powiedział, gładząc ją po włosach. - Ale teraz muszę ćwiczyć. Przyjdziesz popatrzyć, jak przecinam kobietę na pół? - Przyjdę - przez chwilę patrzyła na jego palce - na pewno. - Zawahała się przez moment. - Tatusiu, Luke wrócił. Nie przerywał ćwiczenia, pracowicie poruszając palcami. - Luke - odezwał się po dłuższej chwili - Luke. - Tak. Chciałby się z tobą spotkać. Czy mam go przyprowadzić? - Wydostał się już ze skrzyni? - Twarz Maxa zaczęła drżeć. Kulki wypadły spomiędzy jego palców i potoczyły się po dywanie. - Wydostał się? - Tak - Roxanne ujęła niespokojną dłoń swego ojca - ma się świetnie. Właśnie zamierzam się z nim spotkać. Przyprowadzić ci go? - Nie teraz. Teraz ćwiczę - powiedział Max rozdrażnionym głosem. - Muszę ćwiczyć. Jak mam coś osiągnąć, kiedy nie dajecie mi ćwiczyć? - Już dobrze, tatusiu. - Roxanne zebrała kulki i położyła je na biurku. - Chcę go zobaczyć - szepnął Max - kiedy już wydostanie się ze skrzyni. - Przyprowadzę go. - Pocałowała jego wychudły policzek, ale Max był już bez reszty pochłonięty swoimi kulkami. Schodziła powoli schodami, zastanawiając się nad sytuacją. Luke wrócił; nie mogła o tym zapominać. Tak jak nie mogła zapominać o jego przywiązaniu do Maxa. Ale to, że pozwoliła mu się odwiedzić, nie znaczyło jeszcze, że zaczęła mu ufać. Zdecydowała się z nim pracować, bo jeśli nic się nie zmieniło podczas tych pięciu lat, Luke był najlepszy. Na scenie i podczas włamań. A zatem mogła go użyć do własnych celów, wziąć swój udział w zyskach i odejść. Ale był też Nathaniel. Roxanne zatrzymała się na ostatnim stopniu, podnosząc z niego miniaturkę ferrari. Schowała ją do kieszeni, ale nie wypuściła z ręki. Myślała o dziecięcych paluszkach, które trzymały niedawno ten samochodzik. Czy mogła zapomnieć o więzach łączących Lukea z dzieckiem, którego istnienia nawet nie podejrzewał? Czy mogła nie pamiętać o tym przez resztę życia? "Za wcześnie - zawyrokowała, kierując się do kuchni. - Potrzebuję czasu do namysłu". Ale nie mogła myśleć spokojnie. Zwłaszcza że w kuchni zastała Lukea, rozpartego wygodnie przy stole, z filiżanką herbaty w jednej ręce i kawałkiem ciastka w drugiej. LeClerc zaśmiewał się serdecznie, najwyraźniej szczęśliwy, że syn marnotrawny wrócił do domu. Był tak pełen chęci, by wybaczyć i zapomnieć, że Roxanne jeszcze bardziej się zacięła. - To ciekawe, Callahan, jak ty się potrafisz wszędzie wepchnąć. Uśmiechnął się beztrosko. - Jedną z pięciu rzeczy, których mi bardzo brakowało, była kuchnia LeClerca. - Ten chłopak jest jak zawsze nienasycony. Siadaj, dziecko. Zrobię ci kawy. - Nie, dziękuję - wiedziała, że jej głos jest zimny jak lód. Zabolało ją, że LeClerc unikał jej wzroku. Do diabła, czy oni wszyscy myśleli, że wynajmie na powitanie Lukea orkiestrę dętą? -Jeśli już skończyłeś petit dejeuner, może weźmiemy się do pracy? - Zawsze gotowy. - Wstał, biorąc po drodze jeszcze jedno ciastko. - Wezmę tylko to jedno na drogę. - Mrugnął do LeClerca i pospieszył za Roxanne. - Czy on nadal zajmuje się ogrodem? - Czasem pozwala, żeby Nate... ktoś z nas mu pomagał. Ale do róż nie dopuszcza nikogo. - Prawie się nie postarzał. A już się bałem... - zamilkł na chwilę i dotknął spoczywającej na klamce dłoni Roxanne. - Nie oczekuję, że zrozumiesz, ale bałem się, że wszystko się zmieni. Jednak kiedy siedziałem w kuchni, wszystko wydawało mi się takie, jak kiedyś. Zapachy, dźwięki, uczucia, jakie wywołują... Wszystko jest jak dawniej. - Tym lepiej dla ciebie. Jej słowa zabolały go jak cios nożem. Chciałby ją za to nienawidzić. - Tylko ty się zmieniłaś, Rox. - Naprawdę? - Odwróciła się ku niemu. Był bliżej, niż mogłaby sobie życzyć, ale nie odsunęła się ani o centymetr. Stała nieruchomo i uśmiechała się chłodno. - Kiedyś potrafiłem czytać w twojej twarzy - powiedział cicho - ale teraz coś się zmieniło. Wyglądasz tak samo, pachniesz tak samo, masz taki sam głos... Pewnie gdybyśmy poszli do łóżka, czułabyś to samo, ale coś się w tobie zmieniło. - Przesunął palcami po jej twarzy. - Jesteś całkiem inną kobietą, Roxy. Kim właściwie jesteś? - Dokładnie tym, kim chcę być. - Nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi. - Tym, kim siebie uczyniłam. - Zapaliła światło. - Widziałeś przedstawienie. Wiesz, jak teraz pracuję. Ogólne założenia to elegancja, błyskotliwość, gracja i płynność. - Tak, to było ładne. - Luke ugryzł ciastko, rozsypując okruszki i cukier. - Może nieco zbyt kobiece. - Tak? - Uniosła brew. Wzięła srebrny sztylet z rękojeścią inkrustowaną drogimi kamieniami. - Pewnie wolałbyś wypaść na scenę, bębniąc pięściami w pierś? - Myślę, że dojdziemy do jakiegoś kompromisu. Roxanne oparła się o stół, bawiąc się sztyletem. - Chyba się nie zrozumieliśmy, Callahan. To moje przedstawienie. Daję ci szansę powrotu na scenę, bo to część planu, ale to ja decyduję o wszystkim. - Powrotu? Masz rację co do jednej rzeczy, kotku. Nie zrozumieliśmy się. Na scenę wracają przebrzmiałe gwiazdy. Ja odnosiłem sukcesy w Europie. - Czy to nie urocze, że w tych malutkich wioskach drugorzędne popisy ciągle mają publiczność? Jego oczy zwęziły się. - Odłóż ten nóż i powiedz to jeszcze raz. Uśmiechnęła się tylko. - Według mnie zrobimy razem jedno jedyne przedstawienie: "Magiczna noc z Roxanne Nouvelle". - Potrząsnęła głową; jej włosy zafalowały miękko. - Gościnnie występuje Callahan. - Przynajmniej pod tym względem się nie zmieniłaś, Roxy. - Zbliżył się do niej. -Jeśli chcesz, by twoja gaża była większa, proszę bardzo. Ale na afiszach ma być napisane: "Nouvelle i Callahan". Wzruszyła ramionami. - Jeszcze się zastanowię. - Słuchaj no, nie będę tracił czasu na te bzdury. - Bzdury? - Przyskoczyła do niego znienacka i zatopiła w jego piersi sztylet. Widząc jego minę, zatoczyła się ze śmiechu. - Boże, co za matoł. - Urocze. - Potarł miejsce, w które uderzyło chowające się ostrze noża. Wydawało się mu, że serce przestało mu bić. - Naprawdę urocze. Będziemy się tak bawić czy przejdziemy do interesów? - Oczywiście, że przejdziemy. - Odłożyła nóż i usiadła przy biurku. - To moje przedstawienie. Trwa godzinę i czterdzieści pięć minut. Z tego mogę ofiarować ci kwadrans. - Wezmę pięćdziesiąt minut. Włączając w to dziesięciominutowy finał, w którym wystąpimy razem. - Chcesz zająć miejsce Oscara? - Uśmiechnęła się, widząc jego czujny wzrok. - Kota, Callahan. Występuję w finale z kotem. - Przeniesiemy to do ostatniego aktu. - Kto, do cholery, pozwolił ci się tak rządzić? - To mój występ, Roxanne. - Podszedł do jednej z malowanych skrzyń. Była równie wysoka jak on i podzielona na trzy równe części. - Chcę pokazać multiplikację, nad którą pracowałem ostatnio,jeden trik z zakresu dużej iluzji ijedno uwolnienie. Żeby zająć czymś ręce, zaczęła żonglować trzema piłeczkami. - To wszystko? - Nie, jeszcze finał. - Dorzucił jej jeszcze jedną piłeczkę. Przyjęła ją, nie mrugnąwszy nawet okiem. - Chcę zrobić lewitację, tę, którą niegdyś pokazywaliśmy. Już ją opracowałem. Chciałbym zacząć próby tak szybko, jak to tylko możliwe. - W ogóle chciałbyś wiele. - Pewnie. - Przystąpił do niej i błyskawicznie przechwycił piłeczki. - Możemy ćwiczyć tutaj albo w domu, który właśnie kupiłem. - O? - Zauważyła z niechęcią, że to ją interesuje. - Myślałam, że mieszkasz w hotelu. - Lubię mieszkać na własnych śmieciach. Jeszcze nie kupiłem mebli, więc mam mnóstwo miejsca. - Jeszcze? - Wróciłem, Rox. - Przekazał jej piłeczki, ale odłożyła je na stół. - Musisz do tego przywyknąć. - Nie obchodzi mnie, gdzie mieszkasz. To wyłącznie twoja sprawa. I nie wyobrażaj sobie, że dołączysz do nas. - Już dołączyłem. To dlatego jesteś taka wkurzona. Dlaczego nie umiemy z sobą rozmawiać? Jake i Mouse już zastanawiają się razem nad systemami alarmowymi, a... - Czekaj - przerwała mu - o czym ty mówisz? Jak to: zastanawiają się? - Jake przyleciał tu ze mną. On i Mouse wyszli, żeby pogadać. - Nie ma mowy. Rozumiesz? Nie ma mowy. Nie wpakujesz się tu, żeby od razu zacząć rządzić. To ja tu rządzę, od ponad trzech lat. Odkąd Max... Odkąd Max nie może. Mouse jest mój. - Nie wiedziałem, że wchodzi w skład inwentarza. Spojrzała na niego z furią. - Wiesz, o co mi chodzi. Jest moją rodziną. Jest w moim zespole. Odczep się od niego. Pokiwał głową. - Spędziłem pięć lat bez tego, na czym zależało mi najbardziej na świecie. Właśnie dlatego, że to kochałem. A teraz wracam po to, Roxy. Po wszystko. - Chwycił ją za ramiona. - Nic mnie nie powstrzyma. Mogła mu się wyrwać, mogła drapać i gryźć. Nie robiła tego. Powstrzymywało ją coś w jego oczach, coś dzikiego i rozpaczliwie nieszczęśliwego. Nie ruszyła się nawet wtedy, gdy przycisnął wargi do jej ust. Poczuła jego wściekłość i frustrację, i coś jeszcze, coś zbyt głębokiego, by to nazwać. Eksplodowała w niej dobrze znana, paląca żądza. Och, pragnęła go ciągle. Jakże chciałaby, żeby nie było tych pięciu lat. Kiedy go objęła, poczuła, że teraz jest szczuplejszy. Nie została na nim ani odrobina tłuszczu. Wyczuwała w nim także inne zmiany. Ten nowy Luke nie śmiał się już tak chętnie i nie kochał z taką słodyczą jak dawniej. Ale kochała go nadal. Mógł ją wziąć na tym stole, na podłodze. Tu i teraz. A gdyby to zrobił, gdyby wziął to, co mu odebrano, mógłby znaleźć swój ratunek. Znaleźć spokój. A gdyby nawet przyniosło mu to chaos i piekło, również dziękowałby za to Bogu. Była tą jedyną. Jedyną na świecie. Nikt nie mógł go powstrzymać od pożądania jej. Nikt, z wyjątkiem jego samego. - Jest tak samo. - Zaczął pokrywać jej szyję gorącymi pocałunkami. - Cholera, Roxanne. Nic się nie zmieniło. - Zmieniło się. - Nadal trzymała go w objęciach. - Nie powiesz mi, że tego nie czujesz. - Wściekły i przerażony odepchnął ją i spojrzał bacznie na jej twarz. To, co na niej zobaczył, uspokoiło go - omdlałe oczy, bladość, rozchylone usta. - Nie chodzi o to, co czuję - podniosła głos, jakby chcąc przekonać samą siebie. - Chodzi o to, co jest naprawdę. Ufam ci na scenie. Ufam ci nawet podczas włamań. Ale nigdzie więcej, Luke. Nigdzie więcej. - Poradzę sobie bez twojej ufności - zagłębił palce w jej włosach - wezmę całą resztę. - Czekasz, aż powiem, że cię pragnę. - Odskoczyła od niego i wzięła dwa głębokie oddechy. - Dobrze. Pragnę cię. Być może kiedyś się zdecyduję. Bez żadnych więzów, obietnic, balastu. - Zdecyduj się teraz. Prawie się roześmiała. W tym rozkazie był cały Luke. - Jestem teraz ostrożna, gdy chodzi o seks. - Boisz się - powiedział cicho - boisz się, że to pociągnie za sobą coś o wiele bardziej poważnego. - Chciał ją pocałować, ale odepchnęła go. - Czy tak brzmi twoja odpowiedź? - zapytał. Ponieważ w ich stosunkach nastąpiła zmiana, uśmiechnęła się. - To zależy, jakie jest pytanie. - Moje pytanie brzmi: jak zdołamy wykonać serię skomplikowanych zadań, kiedy buzują w nas hormony? Uśmiechnęła się wyzywająco. - Ja potrafię, jeśli i ty też... - Umowa stoi. - Uścisnął jej rękę. - Może przyjdziesz do mnie? Możemy... poćwiczyć. - Traktuję próby poważnie, Callahan. - Ja również. Roześmiała się, wkładając ręce do kieszeni. Jej palce natrafiły na mały samochodzik i wtedy przypomniała sobie. Tego było już za wiele. Uśmiech zgasł w jej oczach. - Umówimy się na jutro. - O co ci chodzi? - Ujął jej twarz w dłonie. - Dokąd mi uciekasz? - Po prostu dziś nie mam czasu. - Wiesz, o co mi chodzi. - Mam prawo do prywatnego życia. Daj mi swój adres, zjawię się u ciebie jutro rano. Żeby ćwiczyć. - Świetnie. -Jego ręka opadła. - Rozegramy to tak, jak ty chcesz. Na razie. Ale jest jeszcze jedna rzecz. - Jaka? - Pozwól mi spotkać się z Maxem. - Ponieważ wahała się, stracił cierpliwość. - Na litość boską! Możesz drapać i gryźć, ale nie karz mnie w ten sposób. - Ty chyba mnie wcale nie znasz, prawda? - powiedziała ze znużeniem. Odwróciła się i podeszła do drzwi. - Chodź ze mną. Nie wiedział, że jest aż tak źle. Zbierał wszystkie prasowe wzmianki, dotyczące Maxa, przeczytał wszystko, co traktowało o chorobie Alzheimera. Był przygotowany na fizyczne i psychiczne zmiany. Ale nie wiedział, jak to boli. Widzieć giganta swojego dzieciństwa tak starego, mizernego, zagubionego. Spędził godzinę w słonecznym pokoju, wypełnionym muzyką Mozarta. Mówił bez przerwy, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Max go nie poznał. Luke opuścił go, kiedy Lily napomknęła delikatnie, że pora na ćwiczenia Maxa. - Wrócę - dotknął dłoni Maxa i poczuł jego słaby puls - muszę ci pokazać parę nowych trików. Niedawno je opracowałem. - Muszę ćwiczyć - mruknął Max, przyglądając się silnej ręce Lukea. - Dobre dłonie. Muszę ćwiczyć. - Uśmiechnął się nagle. - Masz talent. - Wrócę - powtórzył Luke i wyszedł. Na dole stała Roxanne. Wyglądała przez okno na ulicę. - Przepraszam, Roxy. - Stanął za nią i objął ją w talii. Nie protestowała. - Nie mogę nikogo za to winić. A próbowałam. Lekarzy, los, Boga. Nawet ciebie - za to, że nie było cię z nami. - Kiedy pocałował jej włosy, zacisnęła mocno powieki. Ale nie płakała. - Odszedł tam, gdzie musiał odejść. Tak to sobie tłumaczę. Nic go nie boli, chociaż czasem myślę, że dręczy go jakiś głębszy ból. Ale jesteśmy szczęśliwi, że mamy go tutaj. Będzie z nami aż do chwili, kiedy zdecyduje się odejść ostatecznie. - Nie chcę go stracić. - Wiem. - Rozumiała go tak dobrze, że nie mogła się powstrzymać od dotknięcia jego ręki. - Muszę przestrzegać pewnych reguł, Luke, i to nie dlatego, żeby cię ukarać. Chciałabym, żebyś odwiedzał Maxa tak często, jak to tylko możliwe. Wiem, że to dla ciebie trudne i bolesne, ale myślę, że twoje wizyty sprawią mu przyjemność. Byłeś... jesteś mu bardzo bliski. - Nie muszę ci mówić, co do niego czuję, co zrobiłbym dla niego, gdybym mógł. - Nie. Nie musisz mówić - westchnęła głęboko. - Chciałabym, żebyś mnie uprzedzał, kiedy będziesz chciał przyjść. Nie zapowiedziane wizyty mogą nam rozbić plan dnia. - Roxanne, na miłość boską... - Mam swoje powody. - Spojrzała na niego twardo. - Nie będę się przed tobą usprawiedliwiać. Jesteś tu mile widziany. Max życzyłby sobie tego. Ale to ja dyktuję warunki. - Mam się umawiać na spotkania? - Właśnie. Najlepiej na rano, tak jak dzisiaj. Między dziewiątą a jedenastą. - W tym czasie Nathaniel zazwyczaj jest w przedszkolu. - Dzięki temu po południu będziemy mogli ćwiczyć. - Świetnie. - Ruszył wielkimi krokami do wyjścia. - Zapisz mnie w swoim cholernym terminarzu. Trzasnął mocno drzwiami. Roxanne niemal się uśmiechnęła, słysząc ten znajomy dźwięk. Rozdział 29 . Po raz pierwszy w życiu Roxanne zaczęła odczuwać dezaprobatę swojej rodziny. Nikt nie powiedział jej, że nie ma racji, nie męczył jej kazaniami i dobrymi radami, nie przestał z nią rozmawiać ani uśmiechać się do niej, ale wolałaby to niż szeptane rozmowy, milknące, gdy wchodziła do pokoju i długie, pełne żalu spojrzenia, które czuła za plecami. Po prostu nie rozumieli. Mogła im to wybaczyć - albo prawie wybaczyć. Żadne z nich nie było nigdy młodą, porzuconą matką, zupełnie opuszczoną. "No, może nie tak zupełnie opuszczoną" - skorygowała. Przyglądała się Nathanielowi, bawiącemu się na podwórku samochodzikami. Miała rodzinę, która otoczyła ją opieką. Ale nawet najczulsza opieka nie mogła zrekompensować tego, co zrobił Luke. Niczym nie zasłużył sobie na szczęście posiadania tego absolutnie doskonałego dziecka. A jeśli je znowu porzuci? Nie mogła ryzykować szczęścia Nathaniela. Dlaczego tego nie rozumieli? Drzwi kuchenne otworzyły się. Wyszła z nich Alice. Roxanne uśmiechnęła się do niej. "Moja sojuszniczka" - pomyślała zadowolona. Alice nie znała Lukea, nie mogła więc opowiadać się za nim. Ona jedna zgodzi się z nią, że matka ma prawo bronić swojego dziecka. I siebie samej. - Zrobiłem straszną kraksę - poinformował Nathaniel Alice. Kucnęła przy nim, odgarniając swoje długie, jasne włosy. - Rzeczywiście okropna - przyznała spokojnie. - Lepiej wezwij pogotowie. - Pogotowie! - podchwycił Nate z uciechą i zaczął naśladować buczenie syreny. - To już trzecia kraksa w ciągu kwadransa - roześmiała się Roxanne, podchodząc do siedzącej na żelaznej ławeczce Alice. - Co za seria nieszczęść. - Ulice są zdradliwe - uśmiechnęła się Alice swoim ładnym, delikatnym uśmiechem. - Chciałam go nauczyć, jak się parkuje samochód, ale Nate zdecydowanie woli nim jeździć. - Raczej rozbijać się. Mam nadzieję, że mu to nie zostanie na dłużej. - Tutaj jesteśmy bezpieczni. - Alice wciągnęła pachnące różami powietrze. Podwórko było jej ulubionym zakątkiem - cieniste, ciepłe miejsce, tak odpowiednie do spokojnych rozmyślań. Typowy wynalazek Południa. Alice, która większość życia spędziła na Północy, chłonęła teraz nowe dla siebie otoczenie z zachwytem neofitki. - Chciałabym po przedszkolu zabrać Natea na Jackson Square. Niech sobie trochę pobiega. - Szkoda, że nie mogę iść z wami. Wydaje mi się, że go zaniedbuję, kiedy przygotowuję nowe przedstawienie. Alice znała i akceptowała wszystkie aspekty życia Nouvelleów. Uważała, że nie kradną ze zbytnią zachłannością i wiedziała, że nie zabierają wszystkiego dla siebie. - Jesteś wspaniałą matką, Roxanne. Twoja praca nie koliduje z potrzebami Natea. - Mam nadzieję. Jego potrzeby są dla mnie najważniejsze. - Roześmiała się, gdy Nate znów zderzył ze sobą dwa samochodziki. - Czyżby mordercze skłonności? - To zdrowa agresja. - Jesteś dla mnie za dobra, Alice. - Roxanne usiadła wygodnie, ale jej dłonie pocierały się o siebie nerwowo. - Wszystko wydaje się takie pewne, spokojne, wyważone. Lubię porządek. Myślę, że to wynika z dyscypliny magii. Alice spojrzała spokojnie na Roxanne. - Nie sądzę, żebyś nie lubiła niespodzianek. - Lubię niektóre niespodzianki, ale nie chcę zakłócać spokoju Natea. I mojego. Wiem, co jest dla niego najlepsze. To znaczy - myślę, że wiem. I na pewno wiem, co jest najlepsze dla mnie. Alice milczała przez chwilę. Nie lubiła mówić bez namysłu. Dobierała swoje myśli równie starannie jak kwiaty do bukietu. - Chcesz usłyszeć, że powinnaś ukryć Natea przed jego ojcem. - Tak. - Roxanne zerknęła na Natea i przezornie zniżyła głos. - Dopóki nie uznam, że przyszła na to pora. Alice, on nie ma żadnych praw do tego dziecka. Zrzekł się ich, odchodząc od nas. - Nie wiedział, że porzuca dziecko. - Nie w tym rzecz. - Może nie, może tak. Nie wiem. - Więc to tak? - Roxanne zacisnęła usta. - Ty również jesteś przeciw mnie. - To nie mecz, kiedy można wybierać, której drużynie się kibicuje. - Alice dotknęła zesztywniałych palców Roxanne. - Cokolwiek zrobisz, będziemy za tobą. Niezależnie od tego, czy zgadzamy się z twoją decyzją, czy nie. - A ty się nie zgadzasz? Alice potrząsnęła głową z westchnieniem. - Nie wiem, co zrobiłabym na twoim miejscu. I tylko ty znasz swoje prawdziwe uczucia. Mogę ci tylko powiedzieć, że polubiłam Lukea. Podoba mi się jego żywotność, brawura i upór, z jakim dąży do celu. Z tych samych powodów lubię ciebie. - A zatem uważasz, że mam mu powierzyć los Natea? "Strasznie trudno dawać komuś rady - pomyślała Alice. -Jak to możliwe, że tyle osób zarabia tym na życie"? - Rób to, co uważasz za stosowne. Ale niezależnie od tego, co postanowisz, nie zmienisz jednego: Luke jest ojcem Natea. "Luke, Luke, Luke" - warczała Roxanne patrząc, jak on i Lily ćwiczą trik "kobieta w szklanej skrzyni". Jake i Mouse stali nie opodal, oderwani od dyskusji nad jakimś elektronicznym przyrządem i obarczeni obowiązkiem mierzenia czasu. Luke wrócił i nagle stał się słońcem, wokół którego kręcili się wszyscy. Nie mogła tego znieść. Wszystko było zupełnie nie tak. Próby odbywały się u niego, w jego wielkim jak stodoła salonie z wysokim sufitem i fantazyjnymi sztukateriami. Nagle znaleźli się na jego terenie i to on wydawał rozkazy. Przez głośniki stereo rozbrzmiewał rock. Luke wybrał do swojego numeru "Bom to run" Springsteena. "Zawsze pracowaliśmy przy muzyce klasycznej - pomyślała, zaciskając pięści w kieszeniach. - Zawsze". To, że ta muzyka pasowała do niego i tego numeru, rozwścieczało ją jeszcze bardziej. Numer był szybki, ciekawy, seksowny. Wszystko, co Luke robił, zamykało się w tych trzech słowach. Miała cholerną pewność, że publiczność będzie zachwycona. To tylko pogorszyło jej nastrój. - Dobrze. - Luke pocałował Lily w policzek. - Jak tam czas, Jake? - Trzy minuty czterdzieści sekund. - Chyba możemy to skrócić o dziesięć sekund. - Był spocony, mimo iż w pokoju pracowały wentylatory. Ale ten trik musiał mieć odpowiednie tempo. - Dasz jeszcze radę, Lily? - Pewnie. "Pewnie - pomyślała Roxanne z przekąsem. - Wszystko, co zechcesz, Luke. Kiedy tylko zechcesz". Odeszła w odległy kąt pokoju. Musiała popracować nad "wirującym kryształem". Nie miała dotąd na to czasu. Koło wielkiego kamiennego kominka stał długi, składany stół zastawiony licznymi rekwizytami, przygotowanymi do próby. Wśród nich był jej ulubiony kryształ o brylantowym szlifie, z fasetami mieniącymi się wszystkimi barwami tęczy. Lubiła jego dotyk, jego ciężar. Już teraz słyszała muzykę Czajkowskiego, widziała tonącą w półmroku scenę, krzyżujące się światła reflektorów i siebie samą, ubraną w lśniącą biel. Zaklęła. Prymitywny wrzask Springsteena wyrwał ją z zamyślenia. Spojrzała na Lukea z wściekłością. Uchwycił jej wzrok i roześmiał się. - Mouse, może przygotujesz wszystko do lewitacji? Ten numer już mamy. - Jasne - Mouse posłusznie wstał z miejsca. - Pociągasz za wszystkie sznurki, tak? - warknęła Roxanne, gdy Luke podszedł do niej. - To praca zespołowa, kotku. - Mam na to inną nazwę. Lizusostwo i służalczość. - To już dwie nazwy. Spróbuj spojrzeć na to inaczej, Roxy. Kiedy skończymy, nie zobaczysz mnie już na oczy. Chyba że sama zechcesz. - Właśnie tak na to patrzę. Chcę wiedzieć coś więcej o tej robocie u Wyatta. Wszystko trzymasz w tajemnicy. Nie lubię tego. - Ja też nie. - Nie mam pojęcia, o co ci chodzi - powiedziała obojętnie, ale jej spojrzenie uciekło w bok. - Wiesz doskonale. Czegoś mi nie mówicie. Wszyscy ukrywacie coś przede mną. Oczyśćmy atmosferę, od razu wszystko stanie się łatwiejsze. - Oczyścić atmosferę? - Spojrzała na niego płonącymi oczami. - Czyżbym ci o czymś nie mówiła? Może o tym, że cię nienawidzę? - Nie - złapał ją za rękę - to mówisz mi bez przerwy od tygodnia. A nienawidzisz mnie tylko wtedy, kiedy zmuszasz się do tego. - Ale to przychodzi mi z taką łatwością - uśmiechnęła się słodko i jadowicie. - Bo ciągle za mną szalejesz. - Pocałował ją w czubek nosa, nie zwracając uwagi na jej wściekłe syknięcie. - Ale tutaj łączą nas tylko interesy, prawda? - Tak. - Więc przystąpmy do sedna sprawy - jego uśmiech był leniwy i groźny - a potem zobaczymy, co nam przychodzi z łatwością. - Chcę wiedzieć coś więcej. - Dowiesz się. I dostaniesz kamień, kiedy wreszcie z tym skończymy. - Zaraz - chwyciła go za ramię - dlaczego? - Dlatego, że ja również go kocham. Zamknął jej tym usta. Wiedziała, że mówi prawdę. Wiedziała to. - Chciałabym cię znienawidzić, Callahan - powiedziała po chwili milczenia. - Chciałabym. - Ale ci się to nie udaje, co? - Pogłaskał ją po policzku. - Wiem, bo ja też starałem się o tobie zapomnieć. Naprawdę chciałem o tobie zapomnieć. Spojrzała na niego i po raz pierwszy od jego powrotu zjej oczu znikła niechęć. "No i znalazłem jej słaby punkt" - pomyślał, czując do siebie wstręt. Jej miłość do Maxa. Nie o takiej drodze myślał. - Dlaczego? - zapytała wbrew sobie. Nie chciała pytać. Bała się odpowiedzi. - Bo miłość do ciebie i pamięć o tobie zabijały mnie. Kolana jej zadrżały, a serce ścisnęło się boleśnie. - Nie dobierzesz się do mnie, Callahan. - Oczywiście, że to zrobię. - Wziął ją za rękę i wyprowadził na środek pokoju. - Prawie gotowe - powiedział Mouse, pogwizdując przez zęby. ,Jak to wspaniale, że oboje są znowu razem - pomyślał. - Nawet, jeśli nie uśmiechają się do siebie". Trochę go krępowało, że widzi iskry, przebiegające między nimi. Według niego coś takiego powinno się rozgrywać w ciemnościach, na osobności. Roxanne podniosła ramiona, by Mouse mógł sprawdzić druty, ale nie odrywała oczu od Lukea. Nigdy by tego głośno nie przyznała, ale ten trik podobał się jej. Był błyskotliwy i poetyczny, miał napięcie i płynność. A poza tym lubiła wykłócać się z Lukeem o każdy szczegół. - Włączamy muzykę? - Tak. Już wybrałem. - Dlaczego właśnie... - Bo ty wybrałaś oświetlenie. Zmarszczyła brwi. - A więc, co to jest? - "Smoke gets in your eyes". - Uśmiechnął się, kiedy przewróciła oczami. - "The Platters", Rox. Może to nie jest muzyka klasyczna, ale to już klasyka. - Gdybyś znał się cokolwiek na reżyserii, wiedziałbyś, że muzyka musi pasować do całego przedstawienia. - Gdybyś wiedziała cokolwiek o przedstawieniu, rozumiałabyś, że zmiana tempa dodaje smaku. - Smaku - prychnęła i odrzuciła włosy do tyłu. - Lepiej zaczynajmy. - Doskonale. Dajcie muzykę! Uniosła ręce do góry i zachwiała się. Luke otworzył ramiona, jakby ją przyzywając, albo zmuszając do posłuszeństwa. Zasłoniła twarz dłonią, broniąc się przed jego wpływem. Drugą wyciągnęła przed siebie. Nie był to gest obrony. Raczej wyzwania. Luke powtórzył jej gest i zaczął zbliżać się do niej powoli, krok po kroku. Wyglądało to tak, jakby byli poruszani niewidzialnymi nićmi. Ich palce splotły się ze sobą. Roxanne poczuła przeszywający ją dreszcz. Nie pamiętała o scenariuszu, kiedy spojrzała prosto w oczy Lukea. Jej głowa opadła powoli, z rozmarzeniem. Miała szansę wygrać ten pojedynek. A może - dlatego że się poddała - już go wygrała. Luke wyrzucił przed siebie ręce. Był to dramatyczny rozkaz, którego usłuchała, odchylając się do tyłu. Jego dłonie dotknęły jej, a ona odwróciła się powoli. Nie drgnęła, kiedy zbliżył się do niej. Przesunął ręką przed jej twarzą. Nie otworzyła oczu. Jej stopy powoli oderwały się od podłogi, jej włosy spłynęły w dół. Ciało Roxanne zawisło poziomo w powietrzu. Przesunął dłońmi o milimetr nad nią. Zadrżała. Spod rzęs obserwowała jego ruchy. Czuła, że za chwilę nie wytrzyma, jeśli jego ręce nadal będą prześlizgiwać się nad jej ciałem, nie dotykając jej. Wydawało się mu, że słyszy stukot jej serca. Omal nie dotknął jej piersi, by poczuć to tętnienie. W ustach mu wyschło, jego oddech przyspieszył. Nie mógł się wyzwolić spod czaru. Chciał, żeby ta część występu była romantyczna i namiętna. Wiedział, że potrafi rzucić się na głęboką wodę. Ale nie przewidział, że od razu zacznie tonąć. Pochylił się nad nią tak blisko, że niemal jej dotykał. Stłumiony jęk, jaki wydała, odbił się echem w jego głowie. Ujął jej rękę. Kiedy ich palce się spotkały, on również zaczął się unosić w powietrzu. Nie odrywał oczu od jej twarzy. Muzyka zaczęła cichnąć. Luke odwrócił się, podłożył rękę pod jej głowę i pocałował ją w usta. Spleceni, zaczęli razem podnosić się do pozycji pionowej. Kiedy ich stopy dotknęły podłogi, nadal więził ją w uścisku, a ich usta stykały się ze sobą. Jake wyłączył stoper i chrząknięciem oczyścił zaschnięte gardło. - Czy kogoś obchodzi, ile to zajęło czasu? - zapytał, ale nie otrzymał odpowiedzi. - Ano tak. Chodź, Mouse, musimy się przejść. - Hę? - No, chodź. Potrzebujemy jeszcze kilku części. - Jakich części? - Mouse zamrugał, zdezorientowany. -Tych - Jake przewrócił oczami i wskazał mu głową Roxanne i Lukea, którzy rozdzielili się, ale tylko po to, żeby spojrzeć sobie w oczy. - I ja też muszę się przejść. - Lily chwyciła Mousea za rękaw i pociągnęła za sobą. Miała łzy w oczach. - Koniecznie. Chodźmy już. - Ale próba... - opierał się Mouse. - Muszą odpocząć - wyjaśnił mu Jake i wypchnął go z pokoju. Pierwsza odezwała się Roxanne. - To trwało... długo. - Mnie to mówisz? - Wydawało mu się, że za chwilę eksploduje. - Ale to będzie niesamowity finał. - Musimy jeszcze popracować. - Nie mówię o tym finale. - Uwolnił ich oboje od specjalnej uprzęży, umożliwiającej "lewitację". - Mówię o nas. - Wsunął ręce pod jej koszulkę i przesunął nimi po gładkiej, ciepłej skórze jej pleców. - I o tym - pocałował ją delikatnie. - Chyba nie chcesz mnie uwieść. Przesunął wargami wzdłuż jej szczęki. Wiedział, co wywoła w niej dreszcz. - Chcesz się założyć? - Mogę odejść od ciebie w każdej chwili - powiedziała, ale jej ciało przywarło do niego, a usta przesuwały się po jego twarzy. - Nie potrzebuję cię. - Ani ja ciebie. Wiedziała, co robi. Miała taką nadzieję. Ale w obliczu pożądania, które nią zawładnęło, wszystko wydawało się takie małe i żałosne. Istniało tylko to i tylko to miało rację bytu. Jęknęła i wtuliła twarz w jego szyję. - Szybko - wyszeptała. Przeskoczyłby schody jednym susem, gdyby mógł. Kopniakiem otworzył drzwi sypialni, a kiedy tylko zamknęły się za nimi, znowu zatonęli w pocałunku. Dziękował opatrzności, że miał na tyle rozumu, żeby kupić łóżko. A było to nie byle jakie łóżko - olbrzymie i miękkie jak obłok. Upadli na nie razem. Przestał ją na chwilę całować - tylko po to, żeby spojrzeć na nią i przypomnieć sobie, i zmusić ją, żeby sobie przypomniała to wszystko, czym niegdyś byli dla siebie. Widział, że walczy ze sobą, żeby się mu oprzeć. Stłumił jej bunt chciwym pocałunkiem. Teraz nie mogła odmówić mu niczego. Chwycił jej ręce i rozpostarł szeroko. Jeśli dotknęłaby go teraz, eksplodowałby jak odbezpieczony granat. Musiał mieć pewność, że najpierw da jej to wszystko, co chciał dać. Szarpnęła się w jego uścisku. Serce utkwiło jej w gardle i dudniło tam mocno jak bęben. Luke nachylił się ku niej. Zaczynał na nowo odkrywać wszystkie sekrety, o których nigdy nie zapomniał. Marzył o tym setki razy, w różnych pokojach, w różnych miastach. Ale tym razem był bardziej rozpalony, niż kiedykolwiek mógł to sobie wyobrazić. Smak Roxanne był dla niego niczym uczta po latach głodu. Nie potrafił się powstrzymać. Roxanne pozwoliła się zalać fali namiętności. Luke zwracał jej wszystko, czego ją pozbawił. Prawie zapomniała, co znaczy pożądać i być pożądaną. Za każdym razem, kiedy jego usta dotykały jej ciała, przejmował ją dreszcz szczęścia. Jakby odnalazła coś od dawna zapomnianego. Wyszeptała jego imię. Krew w nim zawrzała. Każdy jej jęk, każde westchnienie rozpalało go jeszcze bardziej. Puścił jej ręce i zerwał z niej ubranie. Jęknął z rozkoszy, kiedy zobaczył jej triumfalną nagość. - Szybciej - jęknęła znowu, zdzierając z niego koszulę. Czuła, że zbliża się do szczytowego punktu. Chciała, żeby Luke wszedł w nią, zanim to się stanie. Chciała, żeby poczuł ten ogień. Ciężko dysząc, zaczął szarpać się z zamkiem dżinsów. Dotknięcie jej dłoni sprawiało mu niewysłowione cierpienie. Wdarł się w nią. Wyprężyła się jak struna czując, że zapada w otchłań nieznanych rozkoszy. W jej krzyku brzmiał zarówno ból, jak i triumf. Jej delikatne jak jedwab i mocne jak żelazo nogi oplotły go ściśle. Zapadł w nią, nieprzytomnie zmierzając ku spełnieniu i - być może - wybawieniu. Leżeli bez ruchu, złączeni, niezdolni do wykonania choćby jednego ruchu. Wiedział, że zbyt długo już milczała. Gdyby wszystko było tak jak kiedyś, jej ręka zaczęłaby już leniwie wędrować po jego plecach. Westchnęłaby albo powiedziała coś, co by go rozśmieszyło. Teraz milczała. Przeraziło go to bardziej niż wybuch wściekłości. - Nie żałujesz, że to się stało. - Na wszelki wypadek, przewracając się na plecy, przytrzymał ją, by mu nie uciekła. - Może mogłabyś przekonać o tym siebie, ale nie mnie. - Nie powiedziałam, że żałuję. -Jak trudno było zachować spokój, od którego zależało jej życie. - Wiedziałam, że to się musi zdarzyć. Od chwili, kiedy zastałam cię w mojej garderobie. Nigdy nie żałuję moich błędów. Jego oczy błysnęły. - Wiesz, gdzie uderzyć, żeby zabolało. Zawsze wiedziałaś. - Nie chodzi mi o zemstę - z trudem zmusiła się do rzeczowego tonu. - Kochanie się z tobą sprawiło mi przyjemność. Zawsze tworzyliśmy w łóżku zgraną parę. Chwycił ją za ramię, zanim zdążyła włożyć zmięty podkoszulek. - Zawsze tworzyliśmy zgraną parę. Również poza łóżkiem. - Tworzyliśmy - zgodziła się. - Będę szczera, Callahan. Odkąd odszedłeś, nie poświęcałam tym rzeczom zbyt wiele czasu. Nie potrafił się powstrzymać. Jego ego nadęło się jak balon. - Naprawdę? Nigdy dotąd nikt jej tak nie rozwścieczył, rozbawił i podniecił jednocześnie. - Nie bądź taki dumny. To był mój wybór. Miałam dużo pracy. - Przyznaj - przesunął palcem po jej piersi - po mnie już nikt nie wydaje ci się dość dobry. - Po prostu... - odtrącała jego dłoń, dopóki dotyk nie odebrał jej resztek tego, co zostało z jej dumy - ...zastałeś mnie... - chciała powiedzieć "bezbronną", ale dokończyła inaczej: - ...w chwili, gdy jestem szczególnie podatna na coś takiego. Chyba każdy, kto wiedziałby, jak ze mną postępować, zdołałby mnie rozpalić. - Skoro tak, to teraz powinnaś być całkiem wypalona. Zawsze był szybki. Zanim zdążyła się zorientować, znowu ją pieścił, udowadniając, że płomienie jeszcze w niej nie wygasły. - To tylko seks - zdołała szepnąć. - Oczywiście. A sekwoja to tylko drzewko. A brylant to tylko kamień. Chciało się jej śmiać. I krzyczeć. - Zamknij się, Callahan. - Z przyjemnością. - Podniósł jej biodra i wszedł w nią triumfalnie. Nie czuła się wypalona. Raczej pusta. Jakby uszły z niej wszelkie siły. Kiedy znowu uniosła powieki, za oknami zapadał już zmrok. Rozejrzała się po pokoju. Nie było w nim nic z wyjątkiem łóżka, na którym leżeli, i wielkiej komody z lśniącego drewna. I, oczywiście, porozrzucanych po podłodze ubrań. "Cały on" - pomyślała. Ile to już razy tak leżeli. Bezpieczni, szczęśliwi, spokojni. Ale teraz byli już innymi ludźmi. Zaczęła się podnosić. Jego ramię zacisnęło się wokół jej talii. - Luke, to niczego nie zmieni. Otworzył jedno oko. - Kochanie, jeśli chcesz mnie sprowokować, będę zachwycony. Ale daj mi kilka minut, dobrze? - Posłuchaj. Wiadomo, że pasujemy do siebie. Nie ma potrzeby... A to co? - spojrzała na jego ramię. - Tatuaż. Nie widziałaś nigdy nic takiego? - Kilka. - Zacisnęła usta, przyglądając się rysunkowi. Obok starych blizn widniała podobizna szczerzącego zęby wilka. Nie wiedziała: śmiać się czy płakać. Wybrała to pierwsze. - Jezu, Callahan, zgłupiałeś, czy co? Spojrzał na nią, zakłopotany jak wszyscy diabli. - Tatuaże są modne. - Aha. I ty jesteś taki strasznie modny? Dlaczego pozwalasz, żeby ktoś cię tak masakrował... - ugryzła się w język, ale było już za późno. - Przepraszam. - Nie szkodzi - wzruszył ramionami. Odgarnął włosy z oczu i usiadł. - Tamtej nocy czułem się fatalnie. Byłem trochę pijany i bardzo samotny. Zdecydowałem się na tatuaż. Wolałem to niż bijatykę. Poza tym to mi przypomina, skąd pochodzę. Spojrzała na niego, na jego aroganckie rysy, na oczy, w których twardość spojrzenia mieszała się ze smutkiem. - Wiesz co, prawie wierzę w teorię Lily o twojej amnezji. - Daj mi znać, kiedy będziesz chciała usłyszeć prawdę. Powiem ci wszystko. Przyciągnął ją do siebie. - To nic nie pomoże. Nie zmażesz tych pięciu lat. - Chyba że mi pozwolisz. - Ujął w dłonie jej twarz. Znowu czuł łagodność, o której istnieniu zdążył zapomnieć. - Trudniej było mu ją znieść niż pożądanie. - Muszę z tobą porozmawiać, Rox. Mam ci tyle do powiedzenia. - Wszystko się zmieniło, Luke. Nawet nie mogę ci opowiedzieć, jak bardzo. - Gdyby zaczęła mówić, wypaplałaby więcej, niż należało. - Nie możemy cofnąć czasu. - Możemy robić, co chcemy. Zawsze mogliśmy. - Przywykłam do życia na własny rachunek - odetchnęła głęboko i sięgnęła po ubranie. - Robi się późno. Muszę wracać. - Zostań - przesunął opuszkami palców po jej ramieniu. - Nie mogę. Jego dłoń zamarła. - To nie. - No to nie. - Włożyła bluzkę i wstała. Czuła się pewniej, stojąc na nogach. - Teraz ja rządzę swoim życiem. Możesz zostać albo odejść, ja poradzę sobie w obydwu wypadkach. Jeśli ci coś zawdzięczam, to to, że nauczyłam się radzić sobie z wszelkimi przeciwnościami losu. - Potrząsnęła głową. Chciałaby czuć odwagę, która biła z jej słów. - A więc dzięki, Callahan. Jej słowa zraniły go głęboko. - Nie ma za co. - Do zobaczenia jutro. - Wyszła z pokoju. Zaraz za drzwiami zaczęła biec. Rozdział 30 . Ledwie otworzyła drzwi, znalazła się w środku piekła. Wszyscy mówili jednocześnie, przekrzykując się wzajemnie. Roxanne złapała Nathaniela w ramiona i pocałowała go mocno - żeby mu wynagrodzić to, że nie było jej przy jego kąpieli. - Trzymaj się - posadziła go sobie na biodrze. Nate wydawał się zachwycony rozgardiaszem. Zaczął wesoło podskakiwać i śpiewać szanty o pijanych marynarzach. Udało się jej uchwycić strzępki informacji o kawiorze, telefonie, Clarku Gable, San Francisco i kartach. W żaden sposób nie mogła odnaleźć w tym sensu. - Co? Clark Gable zadzwonił z San Francisco, że przyjeżdża na kawior i karty? Alice roześmiała się. Nate uznał, że Roxanne musiała opowiedzieć wspaniały dowcip. - Kto to jest Clark Gable, mamo? Kto to? - On już nie żyje, kochanie. I to samo stanie się z niektórymi tutaj, jeśli nie będą cicho! - znienacka podniosła głos. Zapadła grobowa cisza. Zanim ktokolwiek zdążył otworzyć usta, wskazała palcem na Alice. Wiedziała, że może liczyć tylko na nią, na jej zdrowy rozsądek. - Zaczęło się od "San Francisco" - powiedziała Alice. - Wiesz, od tego filmu z Clarkiem Gableem i Spencerem Trącym. Pielęgniarka z pierwszej zmiany lubi oglądać telewizję w pokoju twojego ojca. - Wiem, wiem. - No więc właśnie oglądała ten film, a Lily pomagała twojemu ojcu jeść obiad... Lily zakryła twarz dłońmi i zaczęła szlochać. Roxanne poczuła spazm strachu. - Tatuś? - Odwróciła się i ciągle trzymając Natea, chciała wbiec na schody prowadzące do pokoju Maxa. - Nie, Roxanne. Nic mu nie jest. - Jak na taką małą, delikatną kobietkę, Alice miała wyjątkowo mocny chwyt. - Pozwól mi dokończyć. - Zaczął mówić - wyłkała Lily - o... o San Francisco... Och, Roxy! On mnie pamiętał! Pamiętał wszystko. Nate wyciągnął rękę, wstrząśnięty łzami Lily. Ta chwyciła go mocno, kołysząc go i pociągając nosem. Nate głaskał jej policzek. - Pocałował moją rękę - tak jak kiedyś. I mówił o tygodniu, który spędziliśmy w San Francisco. Jedliśmy wtedy kawior z szampanem na tarasie hotelu. Patrzyliśmy, jak mgła wypełnia zatokę. A on - on uczył mnie karcianych sztuczek. - Och - Roxanne zacisnęła usta. Wiedziała, że Max może doświadczać krótkich przebłysków świadomości, ale nie śmiała oczekiwać, że potrwają dłużej. - Powinnam tam być. - Nie mogłaś wiedzieć - LeClerc ujął jej rękę. Myślał, jak cudownie i wzruszająco byłoby usiąść na chwilę ze starym przyjacielem. - Alice właśnie miała dzwonić do,Lukea, kiedy weszłaś. - Pójdę tam. - Podeszła do Lily, na której ramieniu Nate właśnie zapadał w drzemkę. - Przyjdę pocałować cię na dobranoc, malutki. - Opowiesz mi bajkę? - Tak. - Taką długą, z potworami? - Potwornie długą z potwornymi potworami. - Pocałowała go w głowę. - Dziadziuś powiedział, że urosłem, ale wcale nie jestem większy. Łzy napłynęły jej do oczu. - Urosłeś, ale tylko dziadziuś może to zobaczyć. - Dlaczego? - Bo jest magikiem. - Pocałowała go w nosek i poszła do swojego ojca. Miał na sobie purpurowy, jedwabny szlafrok. Jego stalowo-siwe włosy lśniły, dopiero co wyszczotkowane. Siedział przy biurku, tak jak zawsze, odkąd zachorował. Ale dzisiaj pisał długimi płynnymi pociągnięciami pióra, które pamiętała tak dobrze. Roxanne spojrzała na stojącą w nogach łóżka pielęgniarkę. Wymieniły ukłony i kobieta zostawiła ich samych. Tak wiele myśli przemykało przez głowę Maxa. Zderzały się ze sobą i współbrzmiały jak muzyka. Musiał się spieszyć, żeby zdążyć je zanotować, zanim rozwieją się i znikną na zawsze. Wiedział, że tak się stanie - i dlatego cierpiał. Przebicie się przez spowijającą jego umysł mgłę i przezwyciężenie bólu palców zmęczyłoby śmiertelnie młodszego od niego mężczyznę. Ale bez względu na to, jak słabe było jego ciało, jego umysł znowu należał do niego. Na jak długo? Godzinę, dzień? Nie zmarnuje z tego ani chwili. Roxanne podeszła do niego bliżej. Bała się odezwać. Bała się, że spojrzy na nią jak na kogoś obcego. Albo gorzej: jakby była zjawą, niczym więcej niż magicznym trikiem. Kiedy podniósł na nią wzrok, poczuła skurcz strachu. Wyglądał tak mizernie i blado, był tak okropnie chudy. Ale oczy mu błyszczały, może nawet chorobliwie, lecz było w nich coś, czego od dawna nie widziała. Poznawał ją. - Tatusiu! - Uklękła przy nim, chowając twarz na jego wychudłej piersi. Nie wiedziała - nie pozwalała sobie dotąd na uświadomienie tego, jak strasznie brakowało jej uścisku jego ramion. Jak strasznie brakowało jej dotyku jego dłoni. - Powiedz coś, tatusiu. Przemów do mnie. Powiedz mi, jak się czujesz? - Przepraszam. - Schylił się i przytulił policzek do jej włosów. Jego dziewczynka... Jak trudno było mu przypomnieć sobie lata, które minęły od czasu, gdy kobieta, którą trzymał teraz w ramionach, była jego małą córeczką. Tonęły w mroku, we mgle. - Tak mi przykro, Roxy. - Nie, nie! - Spojrzała na niego żarliwie. Uścisnęła jego ręce, mocno, aż do bólu, ale to był słodki ból. - Nie chcę, żeby ci było przykro. Była tak niewiarygodnie piękna. Jego dziecko, jego córka. Na jej twarzy pojawił się rumieniec, w oczach drżały łzy. Czuł siłę miłości, promieniującej ku niemu z całej jej postaci. - Czuję też wdzięczność - jego wąsy zadrgały, kiedy się uśmiechnął - dla ciebie, dla wszystkich. - Ucałował jej dłonie i westchnął. Nie mógł dalej mówić. Zresztą nie miał o czym. Mógł tylko słuchać. - Powiedz mi o waszych nowych trikach. Usiadła u stóp Maxa, nie wypuszczając jego dłoni. - Opracowałam nową wersję "indiańskiego triku z liną". Bardzo nastrojową i dramatyczną. Wygląda bardzo efektownie. Mamy to nagrane na kasecie, więc sam zobaczysz. - Roześmiała się, wznosząc ku niemu oczy. - Sama jestem nim zaskoczona. - Chciałbym to zobaczyć. - Wziął ją pod brodę i zajrzał jej w oczy. - Lily mówiła mi, że teraz pracujesz nad lewitacją. Musiała wziąć się w garść, żeby nie umknąć spojrzeniem w bok. - Więc wiesz, że Luke wrócił. - Śniłem o tym - (A teraz marzenia i rzeczywistość splotły się ze sobą tak, że nie był pewien, czy to, co się dzieje, nie jest snem. Po prostu nie był pewien) - że przychodził do mnie. - Przychodził do ciebie prawie co dzień. - Miała ochotę wstać i zacząć chodzić po pokoju, ale nie była w stanie puścić ręki ojca. - Pracujemy razem. Na razie. Zaproponował mi coś tak ciekawego, że nie mogłam odmówić. Jest taka aukcja... - Roxanne - przerwał jej - co dla ciebie oznacza powrót Lukea? - Nie wiem. Chciałabym, żeby nie znaczył niczego. - Nie warto sobie życzyć, żeby niczego nie czuć - powiedział cicho, z uśmiechem. - Powiedział ci, dlaczego odszedł? - Nie. Nie pozwoliłam mu. - Wstała, ale nie mogła się zdobyć na to, żeby odsunąć się od niego. - Co za różnica? Zostawił mnie. Zostawił nas wszystkich. Kiedy tylko zrobimy to, co mamy zrobić, znowu odejdzie. Tym razem mnie to nie zrani, bo nie pozwolę, żeby tak się stało. - Nie ma takiego triku, który potrafiłby odmienić serce. Ale tym razem między wami jest dziecko. Mój wnuk. - Bolało go, że wspomnienia o nim są tak niewyraźne. - Nie powiedziałam mu o dziecku. - Ponieważ Max nie odpowiedział, spojrzała na niego zaczepnie. Sama była zaskoczona swoją gotowością do walki. - Nie akceptujesz tego? Tylko westchnął. - Zawsze byłaś niezależna, Roxy. To twój wybór, słuszny czy nie, ale twój własny. Nic, co zrobisz, nie zmieni jednak faktu, że Luke jest ojcem Natea. - Pogłaskał jej twarz. - I chyba nie chciałabyś, żeby było inaczej, Roxy. Nagle poczuła ulgę, jakby puściło nie uświadomione dotąd napięcie. "To magia - pomyślała, oddychając głęboko. - Czarodziejskie zaklęcie". - Nie, nie chciałabym - przyznała, a w duchu dodała: "Tak tęskniłam za tobą, tatusiu". Nie powiedziała tego na głos: bała się, że go to zaboli. - Ale decydować za wszystkich to takie trudne, Max. Takie cholernie trudne. - To, co jest łatwe, nudzi. Kto chce, żeby jego życie było łatwe? - Może to tylko przelotna znajomość. Uśmiechnął się znowu i potrząsnął głową. - Roxy, Roxy. Nie oszukasz mnie. Uwielbiasz rządzić. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Roześmiała się i znowu kucnęła przy nim. - No dobrze, może masz rację. Ale nie miałabym nic przeciwko temu, żeby ktoś mi radził, co mam robić. - Ale i tak robiłabyś wszystko po swojemu. - No pewnie - objęła go, z sercem wezbranym miłością. - Ale byłoby miło, gdyby ktoś chciał się o mnie troszczyć. - A zatem coś ci powiem. Uraza to most prowadzący donikąd. Czasem lepiej z niego spaść, niż przejść na drugi brzeg. - Darmowa lekcja? - zapytała z uśmiechem i przytuliła się do niego mocno. Ale kiedy wreszcie wyszła z sypialni ojca, nie czuła radości. Max zmęczył się szybko. Musiała pomóc mu się położyć. Kiedy przykrywała go kołdrą, zaczął mówić do niej "Lily". Musiała pogodzić się z myślą, że kiedy Max obudzi się rano, nie będzie pamiętał o niczym. Godzina, którą z nim spędziła, mogła być ich ostatnim spotkaniem. Zatrzymała się pod drzwiami kuchni, by wyprostować ramiona i przywołać na twarz pogodny uśmiech. Była to winna swojej rodzinie. - Poczułam, że robicie kawę... - urwała gwałtownie. W kuchni, otoczony wszystkimi domownikami, rozpierał się wygodnie Luke. Wszyscy przekrzykiwali się wzajemnie, tak jak wtedy, kiedy weszła do domu. Potrząsnęła głową i podeszła do kuchenki. - Max śpi. Rozmowa bardzo go zmęczyła. - Może teraz będzie z nim lepiej - westchnęła Lily, okręcając sobie wokół palca sznur korali. - Może choroba odeszła? - Spojrzała Roxanne w oczy i odwróciła wzrok. Co za okropne uczucie. Odzyskać nadzieję tylko po to, by ją stracić. - Cudownie było znów z nim rozmawiać. - Wiem. - Roxanne obracała w zamyśleniu filiżankę. - Moglibyśmy znów go przebadać. Lily tylko jęknęła. Wszyscy wiedzieli, jak bardzo takie badania męczyły Maxa. Jak okropnie było patrzeć na jego cierpienie. - Możemy liczyć na to, że nowe lekarstwo mu pomoże - ciągnęła Roxanne - albo zostawić sprawy ich własnemu biegowi. - Co chcesz zrobić, chme? - odważył się zapytać LeClerk. - Nic - westchnęła - niczego nie chcę robić. Ale myślę, że powinniśmy się zgodzić na każde badanie, jakie zaleci nam lekarz. - Spojrzała na nich. - Cokolwiek się stanie, ten wieczór zapamiętamy wszyscy. Musimy być wdzięczni i za tyle. - Mogę z nim posiedzieć? - zapytał Mouse, wpatrując się w czubki swoich butów. - Nie zbudzę go. - Oczywiście. - Roxanne odczekała, aż Mouse i Alice opuszczą pokój. Dopiero wtedy zwróciła się do Lukea. - A ty co tu robisz? - A jak myślisz? - Ustaliliśmy, że nie będziesz tu przychodził bez uprzedzenia - zaczęła, ale furia w jego oczach kazała jej zamilknąć. - To nie jest jakaś przypadkowa wizyta. Jeśli chcesz to przedyskutować tu i teraz, służę. - "Ciągle umie się rumienić" -zauważył. Przyglądał się zafascynowany, jak jej policzki powoli nabierają kolorów. Jej oczy błyszczały gniewem. - Lily zadzwoniła do mnie i powiedziała mi o Maksie. Jeśli sądzisz, że mogłem spokojnie zostać w domu... - Kochanie - spojrzała na nią błagalnie Lily - Max chciałby widzieć Lukea. - Max śpi - warknęła Roxanne. - Nie musisz tu czekać. Przyjdź rano, będziesz mógł z nim siedzieć, ile tylko zechcesz. - Jesteś cholernie wspaniałomyślna, Roxanne. Dotknęła pulsującej bólem skroni. - Muszę mieć na uwadze dobro Maxa. Bez względu na to, co jest między nami, nie mogę cię do niego nie dopuszczać. - A co jest między nami? - O tym nie będziemy teraz dyskutować. LeClerc zaczął myć kuchenkę, pogwizdując cicho przez zęby. Wiedział, że powinien ich zostawić, ale sytuacja była zbyt ciekawa. Zresztą Lily też nie wychodziła. - Zostawiłaś mnie w łóżku i wyszłaś. Nie zamierzam godzić się ze wszystkim. Nie pozwolę ci odejść bez słowa wyjaśnienia. - Bez słowa wyjaśnienia - sarkazm jej słów był tak zabójczy, że Luke powinien paść od razu trupem. "Skoro jednak dalej żyje - pomyślała - to jeszcze lepiej. Sama go zamorduję". - Masz jeszcze czelność mówić mi o odejściu bez słowa wyjaśnienia? Pewnej nocy wyszedłeś i zniknąłeś na pięć lat. Bardzo oryginalna wersja starego numeru "wyszedłem po paczkę papierosów". Ale niech mnie diabli, jeśli mi się to podoba. - Miałem swoje powody - rzucił. Lily patrzyła to na niego, to na nią, jakby obserwowała mecz tenisowy. - W nosie mam twoje powody. - Oczywiście. Jedyne, na czym ci zależy, to rzucenie mnie na kolana. Nie licz na to. - Nie chcę cię rzucić na kolana. Chyba że z dziesiątego piętra na tłuczone szkło. Poszłam z tobą do łóżka, nie? Tylko że to był błąd, kompletna głupota, chwila słabości. Złapał ją za bluzkę. - Może i była to głupota i słabość. I to z obu stron. Ale nie błąd - jego podniesiony głos sprawił, że poczuła bolesny zawrót głowy. - I teraz o tym porozmawiamy, nawet gdybym miał cię związać, żebyś mnie wysłuchała. - Tylko spróbuj, Callahan, a zmienię te twoje dłonie, z których jesteś tak dumny, w siekane kotlety. Możesz sobie... Ale on już nie słuchał. Roxanne spojrzała na jego blednącą powoli twarz i rozszerzone oczy, i zamilkła. Luke patrzył na coś za jej plecami. - O Boże - szepnął. Jego ręka opadła bezwładnie. - Mama? Serce Roxanne zamarło. Odwróciła się powoli. Nate stał w drzwiach kuchni, trąc piąstką zaspane oczy. W drugiej rączce trzymał ukochanego pluszowego pieska. - Nie przyszłaś pocałować mnie na dobranoc. - Och, Nate. - Poczuła nagłe zimno. Nie ustąpiło nawet wtedy, kiedy chwyciła dziecko w ramiona. - Przepraszam. Miałam już iść do ciebie. - I nie wiem, jak skończyła się ta bajka, którą czytała mi Alice - ciągnął, ziewając rozkosznie. Ułożył główkę w dobrze mu znanym wgłębieniu jej ramienia. - Zasnąłem, zanim pieski poszły na bal. - Już późno, kochanie. - Dostanę loda? Miała ochotę się roześmiać, ale bała się, że śmiech zamieni się w płacz. - Mowy nie ma. Luke nie odzywał się ani słowem. Patrzył na chłopca płonącymi oczami. Serce skoczyło mu do gardła i waliło jak szalone. A w jego piersi ziała czarna dziura. To dziecko miało jego twarz. Jego twarz. Zupełnie, jakby zobaczył samego siebie. Siebie jako dziecko. Szczęśliwe dziecko, jakim nigdy nie był. "To moje - pomyślał. - Słodki Jezu, moje". Nate ziewnął jeszcze raz i spojrzał na niego z senną ufnością. - Kto to? - zapytał ciekawie. Roxanne często wyobrażała sobie, jak przedstawia ich sobie nawzajem, ale nigdy nie brała pod uwagę takiej możliwości. - To... eee... przyjaciel? - To Luke - pomogła jej Lily, gładząc napięte ramię Lukea. - Był kiedyś moim małym chłopczykiem. - Aha - uśmiechnął się Nate. Sama słodycz, sama ufność. Spojrzał na wysokiego mężczyznę z ciemnymi włosami ściągniętymi w kucyk, pięknego jak książęta z bajek, które czytała mu Alice. - Cześć. - Cześć. - Nie do wiary, jak spokojny był głos Lukea, podczas gdy jego serce biło z całych sił, omal nie wyskakując z piersi. Chciał dotknąć tego chłopczyka i bał się, że jego ręka przejdzie przez niego jak przez fatamorganę. - Lubisz psy? - zapytał i poczuł się od razu bardzo głupio. - To Waldo - Nate wyciągnął ku niemu rękę z pieskiem - ale kiedy dostanę prawdziwego psa, nazwę go Mikę. - To świetne imię - zgodził się Luke. Dotknął leciutko policzka chłopca. Był ciepły i miękki. Nate schował się w objęciach matki i zerknął stamtąd na Lukea. - Chciałbyś loda? - zapytał sprytnie. Roxanne poczuła, że nie zniesie tego dłużej - ani bólu i zdziwienia w oczach Lukea, ani własnego poczucia winy. - Kuchnia jest nieczynna, chytrusie. - Zacisnęła mocniej ramiona wokół swego dziecka. Miała ochotę po prostu odwrócić się i uciec. - Gasimy światła, mały. Wracaj do łóżka albo zamienię cię w żabę. Roześmiał się i zaczął kumkać. - Zabiorę go - Lily wzięła chłopca z objęć Roxanne, zanim ta zdążyła zaprotestować. Nate zaczął sobie owijać wokół palca jeden z loków Lily. Patrzył na nią przymilnie. - Poczytasz mi bajkę? Najbardziej lubię, jak ty mi czytasz. - Co za czaruś. Jean? - Lily spojrzała z rozbawieniem na LeClerca, zawzięcie pucującego lśniącą czystością kuchenkę. - Może pójdziesz z nami? - Zaraz, jeszcze nie skończyłem. - Westchnął, kiedy Lily spojrzała na niego ostro. Dyskrecja zbyt często stawała się dla niego gorzką pigułką. - No dobrze, idę. Nate nigdy nie przepuszczał takiej okazji. - Opowiecie mi dwie bajki? Jedną ty, a drugą ty? Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Roxanne odwróciła się do Lukea. - Chyba... - odchrząknęła, by pozbyć się drżenia głosu - chyba muszę się czegoś napić. - Chciała się odwrócić, ale Luke schwycił ją nagle za rękę, prawie miażdżąc ją w uścisku. - On jest mój - powiedział cicho. W jego głosie było coś przerażającego. - Chryste Panie, Roxanne, ten chłopiec to mój syn. Mój. - Potrząsnął nią mocno. Sam czuł się równie mocno wstrząśnięty. - Mamy dziecko, a ty to przede mną ukrywałaś. Jak mogłaś? Niech cię diabli, jak mogłaś? - Nie było cię tutaj! - wrzasnęła i wyrwała mu się. To, że uderzyła go w twarz, zaskoczyło ich oboje. Roxanne, przerażona, przycisnęła palce do ust. Potem jej ręka opadła bezwładnie. - Nie było cię tutaj - powtórzyła. - Ale teraz jestem. - Odepchnął ją. Bał się, że zaraz zrobi coś, czego później będzie żałował. - Jestem tu od dwóch tygodni. "Zawsze uprzedzaj, kiedy chcesz przyjść, Callahan". Nie robiłaś tego dla Maxa. Wszystko urządziłaś tak, żebym nigdy nie spotkał swojego syna. Nie chciałaś, żebym go zobaczył. - Chciałam ci o nim powiedzieć. - Brakowało jej tchu. Nigdy w życiu nie bała się tak Lukea. Wyglądał, jakby był zdolny do wszystkiego. Nieświadomie potarła pierś, jakby zmuszając płuca do pracy. - Nie było okazji. - Okazji? - Potrząsnął nią znowu. Uniósł ją przy tym w powietrze. - Straciłem pięć pieprzonych lat, a ty nie możesz znaleźć okazji? - Straciłeś? Straciłeś? Czego ty się spodziewasz, Luke? Wracasz tu i czego się spodziewasz? Że usłyszysz: "O, cześć, fajnie, że wpadłeś. A tak na marginesie - zostałeś ojcem. Poczęstuj się pieprzonym cygarkiem"? Spojrzał na nią przeciągle. Czuł trudną do opanowania chęć niszczenia, mroczną żądzę zemsty. Postawił ją na podłodze. W oczach miała strach, chociaż nie drgnęła. Odwrócił się i szarpnął za klamkę. Wypadł na zewnątrz i odetchnął ciepłym powietrzem. Czuł ostry ból, jakby ktoś przeszył mu serce sztyletem i zostawił go, wstrząśniętego, nie dowierzającego, krwawiącego. Jego syn. Zasłonił oczy dłońmi i jęknął z żalem i wściekłością. Jego syn patrzył na niego, uśmiechał się i traktował jak obcego. Roxanne wyszła za nim. Dziwne, ale była spokojna. Nie zaskoczyłoby jej, gdyby rzucił się na nią, uderzył. Broniłaby się, gdyby zaszła taka konieczność, ale już się nie bała. - Nie będę przepraszać, że to zrobiłam, Luke. Zrobiłam to, co uważałam za najlepsze. Niezależnie od tego, czy miałam rację, czy nie, zrobiłabym to jeszcze raz. Nie spojrzał na nią. Stał, wbijając spojrzenie w fontannę na podwórku. Razem powołali do życia ten mały cud. Dziecko miłości. Czy dlatego był taki niewiarygodnie piękny, cudowny, doskonały? - Wiedziałaś, że jesteś w ciąży, kiedy zniknąłem? - Nie. - Złapała się na nerwowym pocieraniu rąk. Włożyła je do kieszeni. - Dowiedziałam się zaraz potem. Chorowałam wtedy, pamiętasz? Poranne mdłości trochę mi się opóźniły. - Nigdy nie robisz niczego tak, jak inni. - Zacisnął pięści, starając się opanować. - Było ci trudno? - Kiedy? - Podczas ciąży - powiedział przez zęby. Nie odwrócił się, by na nią spojrzeć. Nie mógł. - Miałam mdłości przez kilka tygodni, ale przez resztę przeszłam śpiewająco. Chyba nigdy nie czułam się lepiej. Zaciskał pięści tak mocno, że omal nie pękły mu kości palców. - A poród? - Nie było łatwo, ale nie wspominam tego jako drogi przez mękę. Nieco ponad osiemnaście godzin i pojawił się mały Nathaniel. - Nathaniel - szepnął. - Nie chciałam go nazywać po kimś z rodziny. Chciałam, żeby miał własne imię. - Jest zdrowy - powiedział Luke, nie odrywając oczu od fontanny. - Wygląda... zdrowo. - Nigdy nie choruje. - Jak jego matka. - "Ale ma moją twarz - pomyślał. -Moją twarz". - Lubi psy. - Lubi wszystko, z wyjątkiem owoców limy. - Westchnęła głęboko i zaryzykowała. - Luke - szepnęła, dotykając jego ramienia. Odwrócił się tak błyskawicznie, że aż się cofnęła. Ale kiedy ją dotknął, w jego ruchach nie było gwałtowności. Po prostu objął ją i przytulił. Zadrżała i odwzajemniła jego uścisk. - Mamy syna - szepnął. - Tak - westchnęła, bliska płaczu - cudownego syna. - Nie możesz nas rozdzielić, Roxanne. Niezależnie od tego, co o mnie myślisz, co do mnie czujesz. Nie pozwolę ci nas rozdzielić. - Wiem. Ale nie pozwolę ci go skrzywdzić. - Wyswobodziła się z jego objęć. - Nie chcę, żeby cierpiał, kiedy znowu odejdziesz. - Chcę mojego syna. Chcę ciebie. Chcę żyć tak, jak kiedyś. Na Boga, Roxanne, będę to miał. Musisz mnie wysłuchać. - Nie teraz. Chwycił ją za rękę i pociągnął - klnącą straszliwie - przez podwórko do pokoju. - Nie chcę już dzisiaj żadnych wstrząsów. Zostaw mnie - prosiła. - Czekałem na to pięć lat. - Żeby ułatwić sobie zadanie, podniósł ją i zaczął nieść w kierunku domu. - Nie wytrzymam ani godziny dłużej. - Otworzył drzwi i wniósł szamoczącą się Roxanne do pracowni. - Jak możesz? - jęknęła, kiedy rzucił ją z rozmachem na drewnianą ławę. - Właśnie dowiedziałeś się, że masz syna i zamiast rozmawiać ze mną jak dorosły człowiek, rzucasz mną po całym pokoju. - Nie będziemy tu rozmawiać. Ani jak dorośli, ani jak dzieci, ani w żaden inny sposób. - Wyciągnął z kieszeni kajdanki i skuł jej jeden przegub. - W rozmowie uczestniczą dwie osoby. - Udało mu się uniknąć jej pięści, ale - jak się okazało - była to finta: jej druga pięść rozcięła mu wargę. - Ty będziesz... - schwycił jej obie dłonie i spiął je kajdankami - ... słuchać. - Nic się nie zmieniłeś. - Gdyby tylko mogła, wyrwałaby mu się i przeskoczyła przez stół, mimo iż z pewnością rozbiłaby sobie nos na podłodze. Ale on umieścił łańcuch kajdanek w szczękach imadła, tak że nie mogła się ruszyć. - Nadal jesteś draniem i tyranem. - A ty ciągle jesteś przemądrzała. Cicho bądź. - Odstąpił kilka kroków, zadowolony, że tak sobie z nią poradził. Roxanne spojrzała na niego wściekle, a potem zapadła w lodowate milczenie. Chce mówić. Niech więc mówi, aż mu język kołkiem stanie. To jeszcze nie znaczy, że ona musi go słuchać. Całą uwagę skupiła na uwięzionych nadgarstkach. Nie tylko on znał się na trikach. - Odszedłem - zaczął - nie mogę zaprzeczyć. I nie zaprzeczę. Zostawiłem ciebie, Maxa, Lily i wszystko, co było dla mnie ważne. Odleciałem do Meksyku z pięćdziesięcioma dwoma dolarami w kieszeni i zestawem wytrychów, które Max podarował mi na dwudzieste pierwsze urodziny. Skupiona czy nie, zawsze mogła prychnąć. - Zapominasz chyba o klejnotach wartych setki tysięcy dolarów. - Nie miałem żadnych klejnotów. Nie udało mi się otworzyć sejfu. - Chociaż odwracała od niego twarz i próbowała gryźć, ujął jej podbródek i zmusił ją, by spojrzała mu w oczy. - To był podstęp. Słuchasz mnie? Wszystko było ukartowane, od samego początku. Bóg wie, co mogłoby ci się przytrafić, gdybyś poszła razem ze mną. Przynajmniej za to mogłem dziękować Bogu. - Podstęp, akurat. - Odwróciła się od niego. Musiała pogodzić się z faktem, że w uwolnieniach nigdy nie dorówna Lukeowi. - Wiedział. - Znów odżył w nim stary gniew. Wytarł krwawiącą wargę. - Wiedział, że chcemy się do niego włamać. Wiedział - spojrzał na nią - o wszystkim. - O czym ty mówisz? Sam wiedział, że planujemy skok? - Wiedział. Chciał, żebyśmy to zrobili. Uśmiechnęła się krzywo. - Myślisz, że jestem durna, czy co? Gdyby Sam wiedział o nas" cokolwiek, nigdy by się nie narażał na taką stratę. - Nie zamierzał dopuścić, żebyśmy chociaż dotknęli jego biżuterii. Wszystko ukartował. Chciał, żebyśmy zapłacili za to, co stało się kiedyś. Jej pogardę zaczęło mącić nowe uczucie. Przejmowało ją zimnem, lodowatym zimnem. - Skoro wiedział, że jesteśmy włamywaczami, to dlaczego nas nie zdemaskował publicznie? - Chcesz, żebym ci wyjaśnił, jak pracuje jego umysł? Nie potrafię. - Luke odwrócił się, usiłując zachować spokój. Na stole leżały kolorowe piłeczki i cynowe kubki. Zaczął powtarzać dobrze znane mu ćwiczenie. - Mogę się tylko domyślać. Gdyby nas przyłapał, jego jedyną satysfakcją byłoby widzieć nas w więzieniu. Z naszą sławą pewnie zrobiłoby się sporo zamieszania: prasa, telewizja, może stalibyśmy się sensacją tygodnia. - Prychnęła, ale nie spojrzał na nią. Jego ręce poruszały się coraz szybciej. - On chciał widzieć, jak cierpimy. I pragnął, żebym ja cierpiał najbardziej. Wiedział o nas od wielu miesięcy. - Skąd? Nigdy nas nie podejrzewał. Jak taka miernota mogła zacząć nas podejrzewać? - To przeze mnie. - Nagle palce odmówiły mu posłuszeństwa. Przerwał i zaczął masować dłonie. Po chwili podjął ćwiczenie na nowo. - Nasłał na mnie Cobba. - Kogo? - Cobba, tego typa, z którym żyła moja matka, zanim uciekłem. - Podniósł wzrok na Roxanne. Jego spojrzenie było zupełnie pozbawione wyrazu. - Tego, który mnie bił do nieprzytomności. Albo zamykał. Albo przywiązywał do rury w łazience. Tego, który sprzedał mnie za dwadzieścia doków pijanemu zboczeńcowi. Twarz Roxanne pobladła. To, co mówił, było przerażające, a wypowiadane tym beznamiętnym głosem mogło zmrozić krew w żyłach. - Luke - chciała go dotknąć, zapominając o kajdankach. Stal zabrzęczała. - Luke, wypuść mnie. - Najpierw mnie wysłuchasz. Wszystkiego, co chcę ci powiedzieć. - Znowu podniósł kubek. Zrozumiał, że ciągle się wstydzi. Wstyd nigdy go nie opuścił. - Tamtej nocy... Pamiętasz tę deszczową noc, Roxy? Powiedziałaś mi o tym czworoocznym sukinsynu, który dobierał się do ciebie. Omal nie oszalałem, bo wiedziałem, jak to jest... być gwałconym. I nie mogłem znieść myśli, że ty... że ktokolwiek mógł tak cierpieć. Obejmowałem cię i całowałem. Nie chciałem, ale tak cię pragnąłem. I przez chwilę, przez jedną niewiarygodnie piękną chwilę myślałem, że może nie robię nic złego. - Nie robiłeś - szepnęła. Wydawało się jej, że szczęki imadła zaciskają się jej wokół serca. - To było cudowne. - Wtedy go zobaczyłem. - Luke odstawił kubki. Jest pora na iluzje i pora na prawdę. - Przeszedł tuż koło nas i spojrzał na mnie. I już wiedziałem, że się stało. Odesłałem cię do domu i poszedłem za nim. - Co... - zagryzła wargę, przypomniawszy sobie, jak strasznie wrócił pijany. - Ty chyba nie... - Czy go zabiłem? - Podniósł głowę i spojrzał na nią. Jego uśmiech zmroził jej krew w żyłach. - Byłoby znacznie prościej, gdybym to zrobił. Ile miałem wtedy lat? Dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy? Chryste, równie dobrze mogłem mieć dwanaście - tak mnie przeraził. Chciał pieniędzy, więc je mu dawałem. - Dawałeś mu? Dlaczego? - Żeby trzymał to, co wie, w tajemnicy. Żeby nie poszedł do gazet i nie opowiedział, że oddawałem się za pieniądze. - Ale ty nie... - Co za różnica, co naprawdę się zdarzyło. Zostałem sprzedany. Wykorzystany. Zhańbiony. - Spojrzał na nią znowu, ale tym razem jego oczy straciły obojętny wyraz. - Nadal tak się czuję. - Nie jesteś niczemu winien. - Jestem ofiarą. Czasami to wystarczy. - Wzruszył ramionami. - Kiedy przysyłał mi pocztówkę, wysyłałem sumę, jakiej sobie życzył. Kiedy wprowadziłaś się do mnie, zawsze starałem się odbierać pocztę przed tobą. Na wszelki wypadek. - Zaraz, chwileczkę. Chcesz powiedzieć, że szantażował cię nawet wtedy, kiedy mieszkaliśmy razem? I ty mi o tym nie wspomniałeś? Nie ufałeś mi na tyle, żeby mi o tym powiedzieć? - Diabła tam! Wstydziłem się, wstydziłem się tego, co mnie spotkało, tego, że nie miałem jaj, bo nie powiedziałem mu, żeby się odpieprzył. Byłem przerażony, że w końcu znudzi mu się ta zabawa i powie prasie, że Max... - urwał i zaklął. Nie chciał posunąć się aż tak daleko. Nie śmiał się odezwać. Czekał, przejęty wstydem i wściekłością. Rozdział 31 . Roxanne odetchnęła głęboko. Bała się, że wie, co za chwilę usłyszy. Ale musiała mieć pewność. - Że co Max, Luke? "No dobrze - pomyślał - powiem ci wszystko. Udowodnię, że ci ufam". - Że Max wykorzystywał mnie seksualnie. Rumieniec gniewu powoli ustępował z jej twarzy, białej teraz jak porcelana. Ale jej oczy były mroczne jak burzowe niebo i równie niebezpieczne. - Mógłby tak powiedzieć? Mógłby tak skłamać o tobie i tatusiu? - Nie wiem. Nie chciałem ryzykować, więc płaciłem. A płacąc, spowodowałem coś znacznie gorszego. Przymknęła oczy. - Co mogłoby być gorsze? - Powiedziałem ci już, że Wyatt nasłał na mnie Cobba. To Wyatt kierował wszystkim. Nie wiedziałem o tym, chociaż dziwiłem się, że Cobb jest na tyle sprytny, żeby wpaść na taki pomysł. I chociaż żądał coraz więcej, płaciłem. Bez żadnych pytań, bez próśb. To zastanowiło Wyatta. Zaczął sprawdzać, jak to się dzieje, że mogę mu płacić po sto tysięcy na rok i nie wpadam w nędzę. - Sto... - odebrało jej mowę. - Zapłaciłbym dwa razy więcej, żeby was ochronić. - Kiedy spojrzała mu w oczy, zrozumiał, że nie była to cała prawda. - I żebyście nie wiedzieli, jakim jestem tchórzem. Że nie potrafię zerwać wędzidła, które mi nałożył. - Odwrócił się od niej i powiedział powoli: - Zostałem zgwałcony. Nigdy się nie dowiem, czy klient Cobba wziął to, za co zapłacił, ale to niczego nie zmienia. - Wiem. Mówiłam ci, że zawsze wiedziałam. - Nie wiesz, co się wtedy ze mną stało. Wewnętrznie. Blizny na plecach - wzruszył ramionami i spojrzał na nią - to jak tatuaż. Żebym nie zapomniał, skąd przychodzę. Ale nie chciałem, żebyś wiedziała, co się dzieje wewnątrz mnie. Chciałem, żeby to nie istniało - dla ciebie i dla mnie. To była próżność i Bóg mi świadkiem, że za nią zapłaciłem. Teraz była już spokojna. Więżące ją kajdanki były tylko metalowym urządzeniem, z którego mogła się z łatwością wyzwolić. Ale okowy, w których znajdował się Luke, były ze znacznie twardszego materiału. - Naprawdę myślisz, że coś takiego mogłoby zmienić moje uczucia do ciebie? - To zmieniło moje uczucia do samego siebie. Wyatt dobrze o tym wiedział. I wykorzystał to. A ponieważ śledził każdy mój krok, łatwo mu było przygotować podstęp. To dlatego szło nam tak cholernie łatwo. Nie mogła już dłużej walczyć. Nie czuła już gniewu. - Wiedział, że przyjdziesz? - Wiedział. Czekał na mnie w gabinecie. Miał broń. Myślałem, że chce mnie zabić, ale myliłem się. To by było dla niego za mało. Poczęstował mnie brandy. Ten zimnokrwisty drań miał czelność poczęstować mnie drinkiem. Wyjaśnił mi, że wie o wszystkim. Opowiedział mi, co się stanie, kiedy ty i Max znajdziecie się w więzieniu. Poczułem się jakoś dziwnie. - Skrzywił się. - Myślałem, że ze zdenerwowania, ale to była wina brandy. - Podał ci narkotyk? Boże! - Siedziałem w gabinecie, usiłując zorientować się w sytuacji. Potem pojawił się Cobb. Wtedy właśnie dowiedziałem się o tym, że ze sobą współpracują. Sam powiedział Cobbowi, żeby sobie nalał. A potem... potem go zabił. Wycelował, pociągnął za spust i po prostu go zabił. - On... - Znowu zamknęła oczy. Wizja była tak wyraźna, tak rzeczywista. - Chciał, żeby oskarżenie o morderstwo padło na ciebie. - Wszystko zaplanował. Straciłem przytomność, a kiedy się ocknąłem, trzymał już inną broń. - Luke usiadł na ławie i zapalił cygaro. Nie spodziewał się, że uda się mu mówić tak spokojnie. - A więc wyjechałem. Zniknąłem. Przez pięć lat usiłowałem o tobie zapomnieć. Nie udało mi się. Zwiedziłem cały świat - Azję, Amerykę Południową, Irlandię. Próbowałem się zapić na śmierć, ale nigdy nie miałem zadatków na prawdziwego pijaka. Próbowałem pracować, próbowałem kobiet. - Zerknął na nią. - Działały lepiej niż butelka. - Wyobrażam sobie. Jej głos, pełen lodowatej wyniosłości, rozbawił go serdecznie. - Jakieś pół roku temu zdarzyło mi się parę różnych rzeczy. Dowiedziałem się, w jakim stanie jest Max. Całkiem skutecznie trzymałaś to w tajemnicy. - Moje życie prywatne jest wyłącznie moją sprawą. Nie zwierzam się prasie. Obejrzał uważnie czubek swojego cygara. - To dlatego nie miałem pojęcia o istnieniu Natea. - Nie dzielę się moim dzieckiem z czytelnikami. - Naszym dzieckiem - poprawił ją. - Poza tym dowiedziałem się, że Wyatt zamierza w tym roku kandydować na senatora. Być może zmieniłem się przez te pięć lat, Rox. Może zmądrzałem. W każdym razie zacząłem o tym myśleć. Wpadłem na pewien pomysł. Poznanie Jakea bardzo mi pomogło. Do tej pory żyłem z tego, co zarobiłem jako Fantom. Nie mogłem dobrać się do mojego konta w szwajcarskim banku, bo nie znałem jego numeru i nie miałem skąd go zdobyć. - Uśmiechnął się. - A wtedy pojawił się Jake. Trochę nad tym popracował i życie od razu stało się prostsze. Pieniądze bardzo pomagają w życiu, Rox. I zapewnią mi to, czego pragnę. - To znaczy? - Oprócz ciebie - hm, nazwijmy to sprawiedliwością. Nasz stary znajomy będzie musiał teraz zapłacić. - Nie chodzi ci o ten kamień, co? - Nie. Chcę go zdobyć dla Maxa, ale nie to jest najważniejsze. Planuję zemstę od dawna i chcę, żebyś mi pomogła. Dołączysz do mnie? - Ukradł mi pięć lat. Zabrał mojemu dziecku ojca. Jak możesz pytać? Uśmiechnął się i pochylił, by ją pocałować, ale odwróciła głowę. - Chcę cię o coś spytać, Callahan, więc się cofnij. Odsunął się o centymetr. - Wystarczy? - Przyjechałeś tu, bo jestem ci potrzebna do twojego planu? - Jesteś mi niezbędna. - Przesunął dłońmi po jej udach. - Niezbędna do życia. - Nadal nie odwracała do niego twarzy, więc przesunął ustami po jej szyi. - Mówiłem ci, że były inne kobiety. - Nie zaskoczyło mnie to - oznajmiła głosem suchym jak Sahara. - Ale nie powiedziałem ci jeszcze, że były dla mnie jak bardzo kiepskie, blade iluzje. Nie było takiego dnia, w którym bym cię nie pragnął. Kochałem cię, odkąd pamiętam. Jej ciało zaczęło się rozgrzewać od dotknięcia jego palców, przesuwających się pod jej bluzką. - Odszedłem ze względu na ciebie. Wróciłem ze względu na ciebie. Cokolwiek byś zrobiła, już cię nie opuszczę. Musnął lekko czubki jej piersi. - Zabiję cię, jeśli to zrobisz, Callahan - spojrzała na niego z rozpaczą. - Przysięgam. Nie pozwolę ci znowu mnie w sobie rozkochać, dopóki nie będę pewna, że zostaniesz. - Nigdy nie przestałaś mnie kochać. - Podniecenie wzbierało w nim coraz bardziej. Zaczął drażnić opuszkami palców jej sutki, zmieniając je w płonące ogniska bólu. - Powiedz to. - Chciałam - odchyliła głowę i jęknęła - chciałam przestać cię kochać. - Wypowiedz magiczne słowa - nalegał. - Kocham cię. - Miała ochotę się rozpłakać, ale szloch utonął w gwałtownym, spazmatycznym oddechu. - Niech cię diabli. Nigdy nie przestałam cię kochać. Rozepnij te cholerne kajdanki. - Może to zrobię... - Chwycił ją za włosy, zmuszając ją, by na niego spojrzała. Wyraz jego twarzy wzbudził w niej dreszcz. - A może później... Stłumił jej protesty długim pocałunkiem. Za pierwszym razem wszystko stało się tak szybko. Tym razem chciał ją wziąć powoli, krok po kroku prowadząc ją w stronę szaleństwa. Chciał nią wstrząsnąć, olśnić ją i przestraszyć, tak by nigdy nie zapomniała o tej chwili. Przesunął językiem wzdłuż długiej, łagodnej linii jej szyi. - Jeśli nie chcesz, mogę przestać - szepnął. - Mam przestać? - Nie wiem. -Jak mogła myśleć racjonalnie, kiedy w głowie jej tak szumiało? -Jak długo mogę się zastanawiać? - Bardzo długo. Nigdy by nie uwierzyła, że bezradność może być tak podniecająca. Nie miała woli, nie miała własnego zdania. Była zdana na jego łaskę i niełaskę. I to właśnie było cudowne. Świadomość, że jej ciało należy bez reszty do niego, rozpaliła ją do bólu. Chciała, żeby ją wziął, podbił, zagarnął. Jęknęła, gdy powoli rozdarł jej bluzkę. Wyprężyła się, gotowa na brutalne pieszczoty, pragnąc ich rozpaczliwie. Ale jego ręce były przerażająco delikatne. Bawił się z nią bezlitośnie. Za każdym razem, kiedy wydawało się jej, że zbliża się do tego niebotycznego punktu, on zostawiał ją nagle, dyszącą i oszołomioną. Jak cudownie było ją obserwować, widzieć, jak wszystko, co czuje, znajduje odbicie na jej twarzy, czuć każdy wstrząsający nią dreszcz, słyszeć, jak szepcze jego imię. Była zbyt oszołomiona, by zdać sobie sprawę ze swojej potęgi. To, że oddała mu się bez reszty, podbiło go i wstrząsnęło. Uczyniło go potężnym jak bóg i nędznym jak żebrak. Powoli zaczął ściągać jej majtki, pieszcząc każdy centymetr jej skóry zębami, językiem i opuszkami palców, aż wreszcie pierwszy orgazm wstrząsnął nią gwałtownie. - Kocham cię, Roxanne. - Popchnął ją delikatnie na ławkę. - Zawsze ciebie. -Jej uwolnione ręce objęły go mocno. - Tylko ciebie. On był zdobywcą, ona zdobyczą. Obydwoje zwyciężyli. Omal nie oszalał z wściekłości, kiedy nie zgodziła się, żeby spędził z nią noc. Potrzebował czegoś więcej niż seks. Chciał móc się odwrócić do niej w nocy, spojrzeć na nią, kiedy będzie się budziła. Nie ustąpiła, mimo iż nalegał. I nawet nie wyjaśniła mu dlaczego. Pozwoliła mu przychodzić, kiedy tylko zechce. Miała swoje racje. Wszyscy cierpieli wiedząc, że Max znowu został zagarnięty przez chorobę. Każdy dzień, który spędzał w szpitalu na badaniach, wydawał się im nieskończenie długi. Roxanne wiedziała, że obecność Lukea tylko powiększa napięcie - również jej samej. Ale chciała, żeby Nate poznał go jako człowieka, zanim uzna go za swego ojca. Każda podjęta przez nią decyzja, dotycząca powrotu Lukea, będzie miała na celu dobro jej syna. Ich syna. Pracowali razem codziennie, ćwicząc zarówno różne punkty programu przedstawienia, jak i występ na aukcji. Roxanne musiała przyznać, że Luke zaplanował wszystko z drobiazgową dokładnością. A już biżuteria, która właśnie przyszła z Bogoty, wprawiła ją w pełen osłupienia zachwyt. - Niezły - powiedziała tylko, oglądając naszyjnik z trzech rzędów brylantów i rubinów. Stanęła przed lustrem i przymierzyła go. - Zbyt ozdobny jak na mój gust, ale całkiem dobry. Ile nas kosztował? Była zupełnie naga, podobnie jak Luke, leżący na łóżku z rękami pod głową i przyglądający się jej z zachwytem. - Pięć tysięcy. - Pięć? - Podniosła brew - sporo. - Ten facet to artysta. - Uśmiechnął się patrząc, jak nieufnie przygląda się fałszywym kamieniom. - Prawdziwe są warte sto pięćdziesiąt tysięcy. Nikt nie zauważy różnicy. - Mam nadzieję. - Musiała przyznać, że bez specjalistycznych przyrządów nie zauważyłaby żadnej różnicy. Nie tylko kamienie wyglądały na prawdziwe, ale i oprawa nie budziła najmniejszych zastrzeżeń. - Kiedy przyjdzie reszta? - Wkrótce. "Wkrótce" - pomyślała teraz, wnosząc do kuchni dwie torby pełne zakupów. Zaczynało ją to drażnić. Luke zachowywał się tak cholernie tajemniczo, że naprawdę zaczynała mieć tego dosyć. "Sprawdza mnie - doszła do wniosku i rzuciła z rozmachem torby na stół. - A niech sprawdza". - Miałaś tam jajka? - zapytał zgryźliwie LeClerc. Skrzywiła się - na szczęście stała do niego tyłem - i wzruszyła ramionami. - No to co? Zrobisz omlet. - Omlet, omlet. Zawsze się mądrzysz. Wynocha z mojej kuchni - machnął ręką. - Muszę zrobić kolację dla tłumu ludzi. To mogło oznaczać tylko jedną rzecz. - Luke jest tutaj? - Dziwi cię to? - parsknął, wyjmując produkty z torby. -Wszyscy tu przychodzą. To ma być dojrzały melon? - Spojrzał na nią oskarżycielsko, wyjmując z torby owoc kantalupy. - Skąd mam wiedzieć? Wszystkie wyglądają tak samo. - Robienie zakupów nie było jej mocną stroną. - Powtarzałem ci setki razy. Wąchaj. Słuchaj - puknął palcem w owoc, nasłuchując z natężeniem. - Niedojrzały. Roxanne wzięła się pod boki. - To dlaczego mnie ciągle wysyłasz po zakupy, skoro wszystko knocę? - Bo musisz się uczyć, ot co. Roxanne zastanawiała się przez chwilę. - Nie. - Odwróciła się na pięcie i wyszła, mrucząc pod nosem. Tego człowieka nie sposób zadowolić. Prosto z próby pobiegła do sklepu, a on nawet nie podziękował. Poza tym nie znosiła kantalupy. Poszłaby pewnie prosto do swojego pokoju, gdyby z salonu nie dobiegły jej głosy. Luke coś mówił, a Nate się zaśmiewał. Podeszła powoli do drzwi i zajrzała do środka. Siedzieli razem na podłodze, pochylając ku sobie ciemne głowy. Na dywanie leżały porozrzucane zabawki: dowód na to, czym zajmowali się jej mężczyźni, podczas gdy ona uganiała się za melonami. A teraz Luke cierpliwie wyjaśniał chłopcu prosty trik. Jeśli się nie myliła, było to "znikające pióro". - Tuż przed twoim noskiem - oznajmił Luke chichoczącemu chłopcu. - A teraz ty. Umiesz się podpisać? - Pewnie. N-A-T-E. - Kiedy stawiał na kartce krzywe kulfony, jego twarz wykrzywiła się z wysiłku. - Teraz uczę się pisać "Nathaniel". A potem nauczę się pisać "Nouvelle", bo to moje nazwisko. - Aha - w oczach Lukea mignął cień. Zaczekał, aż Nate upora się z ostatnią literą. - A teraz patrz uważnie. - Zawinął powoli pióro w kartkę i zakręcił oba jej końce. - A teraz powiedz zaklęcie. - Eee... - Nie, "eee" nie wystarczy - zaprotestował Luke, wywołując nowy wybuch chichotów. - Gluty! - zdecydował Nate, zachwycony, że może użyć słowa, którego nauczył się od bardziej wykształconego kolegi z przedszkola. - Obrzydliwe, ale może zadziała. - Luke przedarł papier i spojrzał w szeroko otwarte oczy Natea. - Zniknęło! Nie ma pióra! - No właśnie. - Luke podniósł obie ręce i pokazał je z obu stron. Podziw syna sprawił, że poczuł się jak król. - Chcesz się tego nauczyć? - A mogę? - Musisz złożyć przysięgę. - Już złożyłem - powiedział Nate. Był już zmęczony. - Kiedy mama pokazała mi, jak zrobić, żeby pieniążek sam chodził po stole. - Mama uczy cię magii? - był tak zachłanny na wszystko, co dotyczyło Natea. - Pewnie. Ale trzeba obiecać, że nie powie się nikomu, nawet najlepszemu przyjacielowi, bo to tajemnica. - Rozumiem. Chcesz zostać magikiem? - Tak - Nate zaczął podskakiwać na pupie po dywanie - magikiem, kierowcą wyścigówki i policjantem. "Glina - pomyślał Luke z rozbawieniem. - Patrzcie państwo. Gdzie popełniliśmy błąd"? - Wszystkim naraz? No dobrze. Spróbujmy nauczyć cię tej sztuczki, zanim wygrasz Indianapolis 500 i zaczniesz łapać bandytów. Ucieszyło go, że Nate nie był rozczarowany dowiedziawszy się, na czym polega trik. Prawie słyszał, jak pracował umysł jego syna. "Ma dobre ręce - pomyślał Luke. - I bystry umysł. I uśmiech, rozdzierający serce". - Ale fajne. - Zadziwiające - poprawił go Luke poważnie. Nate zaczął się śmiać. - Zadziwiająco fajne. Nie mógł się powstrzymać - musiał pocałować tę uśmiechniętą buzię. - Spróbuj jeszcze raz, spryciarzu. Zobaczymy, czy potrafisz to zrobić w trudniejszych warunkach. - Jakich? - No wiesz, kiedy ludzie na widowni śmieją się albo rozmawiają. Albo... szczypią! Nate pisnął z zachwytem, przewracając się wraz z Lukeem na dywan. Po krótkiej walce Luke pozwolił się pokonać. Jęknął straszliwie, kiedy piąstka dziecka wylądowała na jego brzuchu. - Jesteś dla mnie za dobry, mały. Pas. - Jaki pas? - Po prostu pas - zmierzwił mu ze śmiechem włosy. - To znaczy, że się poddaję. - Pokażesz mi jeszcze jedną sztuczkę? - Może. A co mi za to dasz? Nate wykonał manewr, który zawsze skutkował, jeśli chodziło o Roxanne. Pocałował Lukea głośno w usta. Mężczyzna podniósł drżącą rękę ku jego włosom, zaskoczony ufnością i czułością dziecka. - Chcesz mnie objąć? - zapytał mały. - Jasne. - Luke chwycił go w ramiona. Co za niewysłowiona rozkosz - kołysać w ramionach własnego syna. - Ważysz chyba z tonę. - Mam okropny apetyt. Mama tak mówi. Zjadam wszystko, co nie jest przybite gwoździami. - Z wyjątkiem owoców limy - uzupełnił Luke. - Fu. Chciałbym, żeby wszystkie zniknęły. - Popracujemy nad tym. - Muszę siusiu - ogłosił nagle Nate z dziecinną szczerością. - Byle nie tutaj, dobrze? Nate zachichotał, ale ciągle nie wychodził. Lubił przebywać z Lukeem, lubił jego zapach, tak inny od zapachu wszystkich członków rodziny. Chociaż towarzystwo mężczyzny nie było dla niego niczym nowym, ten mężczyzna wydawał mu się jakiś inny. Może to była magia? - Czy ty też masz penisa? Luke stłumił śmiech. Jego dziecko patrzyło na niego badawczo. - Mam. Z całą pewnością. - Ja też. Dziewczynki nie mają. Mama też nie ma. - Co do tego masz chyba rację - przyznał Luke, zagryzając wargę. - Fajnie, że go mam, bo mogę siusiać na stojąco. - To daje pewne korzyści. - Muszę iść - oznajmił Nate, już trochę podskakując. - Pójdziesz do LeClerca i poprosisz go o ciasteczka? "Od penisów do ciastek - pomyślał Luke. - Dzieci są niesamowite". - Biegnij. Ja pójdę do LeClerca. Nate odwrócił się i wpadł w drzwiach na swoją matkę, ale już nie mógł się zatrzymać. - Cześć. Muszę siusiu. - Cześć. Czuj się jak u siebie w domu. Nate popędził przed siebie, trzymając się za krocze. - Bardzo ciekawa rozmowa - powiedziała Roxanne, słysząc trzask drzwi łazienki. - Męska rozmowa. Jest taki... - przerwał widząc, że Roxanne unosi dłoń do ust. - Co? Co się dzieje? - Wstał zaniepokojony, potykając się na porzuconej plastikowej ciężarówce. - Nic. - Nie mogła wytrzymać ani chwili dłużej. Po prostu nie mogła. Odwróciła się i popędziła schodami na górę. Chciała się zamknąć w pokoju, ale Luke zdążył chwycić drzwi, zanim je zatrzasnęła. Wściekła na samą siebie odwróciła się i wypadła na taras. - Co się z tobą dzieje, do cholery? - Nic. - Ból, który czuła, był tak ostry, że ledwie mogła mówić. - Idź stąd, dobrze? Jestem zmęczona, chcę być sama. - Co jest, Roxy? - On również zaczynał się denerwować. Przez okno dolatywała muzyka - ostry, nerwowy jazz. "W odpowiednim momencie" - pomyślał. - Wytrąciło cię z równowagi to, że zobaczyłaś mnie z Nateem? - Nie. Tak. - odwróciła się i zatopiła palce we włosach. Boże, o Boże, co się z nią dzieje? Im bardziej się denerwowała, tym spokojniejszy stawał się Luke. - Chcę się z nim widywać, Roxanne. Będę się z nim widywać. Na miłość boską, w końcu to mój syn. Mam do niego prawo. - Nie mów mi o prawach - warknęła. - On jest również mój. To fakt, którego nie zdołasz zmienić, choćbyś się nie wiem jak starała. Próbuję zrozumieć, dlaczego mu nie mówisz, że jestem jego ojcem. Ale nie będę stał bezczynnie i patrzył, jak zagarniasz go dla siebie. - To nie tak. Niech to diabli, to wcale nie tak. - Uderzyła go w pierś zwiniętą w pięść dłonią. - Wiesz, co czuję, kiedy widzę was razem? Kiedy widzę, jak na niego patrzysz? - W jej oczach pojawiły się łzy. - Przykro mi, że cię zraniłem - powiedział sztywno Luke. - Może nie powinienem cię winić za to, że chcesz mnie ukarać, nie pozwalając mi być ojcem. - Wcale nie chcę cię karać - zacisnęła usta - a może i chcę. Sama nie wiem i to mnie boli najbardziej. Staram się zorientować, co mam robić, co jest słuszne, a co nie. A potem widzę cię z moim dzieckiem. Tak, wasz widok mnie boli, ale nie tak, jak myślisz. Boli mnie tak, jak widok wschodu słońca albo jak muzyka. Nate przechyla głowę tak jak ty - rzuciła przez łzy. - Zawsze tak robił i to codziennie rozdzierało mi serce. Ma twój uśmiech i twoje oczy, i twoje ręce. Takie malutkie, ajednak twoje. Omal nie oszalałam z tęsknoty, patrząc na niego. - Rox. - (Ajuż myślał, że przeszli przez najgorsze). - Rox, przepraszam. - Wyciągnął rękę, ale uchyliła się. - Nigdy za tobą nie płakałam. Nie pozwoliłam sobie na to ani razu przez te pięć lat. Kierowała mną duma. - Przycisnęła dłoń do ust. - Pomogła mi przejść przez najgorsze. Nie płakałam, kiedy wróciłeś. A kiedy opowiedziałeś mi, co się stało, cierpiałam razem z tobą i próbowałam zrozumieć, co wtedy czułeś. Ale - niech cię diabli - nie miałeś racji. Nie miałeś. - Zachwiała się, przyciskając obie ręce do piersi, by wytrzymać jakoś najgorszy ból. - Powinieneś wrócić. Powinieneś wrócić do mnie i powiedzieć mi to wtedy. Poszłabym z tobą. Poszłabym z tobą wszędzie. - Wiem. - Nie dotykał jej, chociaż bardzo tego pragnął. Wyglądała tak krucho i delikatnie, jakby nieostrożny ruch mógł ją rozbić na drobne kawałeczki. - Wiedziałem. Chciałem wrócić i omal tego nie zrobiłem. Chciałem cię stąd zabrać, rozłączyć cię z twoją rodziną, z twoim ojcem. Nie miało dla mnie znaczenia to, że był chory, że zawdzięczałem wam wszystko dobre, co mnie w życiu spotkało. Zaryzykowałbym to, że Wyatt mógłby nasłać na mnie gliny. Nie zrobiłem tego. Nie potrafiłem. - Potrzebowałam cię. - Gorące łzy zaczęły spływać jej po policzkach. Ukryła twarz w dłoniach. - Potrzebowałam cię. Płacz ranił ją równie boleśnie jak wstrzymywanie go. Szloch wstrząsał jej ciałem, palił gardło, boleśnie ściskał serce. Zatraciła się całkiem we łzach, pozwalając Lukeowi objąć się, wziąć na ręce i zanieść do łóżka. Mógł tylko trzymać ją w ramionach i kołysać jak dziecko. Nie znał słów, które mogłyby sprawić jej ulgę. Znał ją od dwudziestu lat i tylko parę razy widział ją płaczącą. I nigdy nie płakała tak rozpaczliwie. Nigdy. Wydawało się jej, że nigdy nie przestanie. Nie słyszała, jak drzwi pokoju się otwierają. Nie widziała, że Luke potrząsnął głową, gdy do pokoju zajrzała Lily. Stopniowo szloch zaczął zamierać, a targające nią spazmy zamieniły się w drżenie. Ręce, zaciśnięte w pięści, rozluźniły się. - Zostaw mnie - szepnęła. - Nie, Roxanne. Już nigdy. Była zbyt osłabiona, żeby się z nim spierać. Westchnęła i jej głowa opadła na ramię Lukea. - To głupie. - Wcale nie - przycisnął usta do jej rozpalonej skroni. - Pamiętasz, jak zrozumiałaś, że Sam cię wykorzystywał? Płakałaś wtedy, a ja nie wiedziałem, jak cię uspokoić. - Objąłeś mnie - pociągnęła nosem - a potem go pobiłeś. - Tak. Tym razem zrobię coś więcej - jego spojrzenie stwardniało - obiecuję. Nie potrafiła teraz skupić się na tym. Czuła się wyczerpana i zaskakująco lekka. - Łatwiej mi było ci się oddać, niż obarczyć cię tym. - Powoli podniosła obrzmiałe powieki. Pogłaskał ją po głowie. - Mogłam sobie powiedzieć, że to tylko pożądanie, nawet jeśli zmieszane z miłością. Mogłam nad tym panować. Ale bałam się potraktować cię jako przyjaciela. - Odetchnęła głęboko, już nieco bardziej spokojna. - Muszę wstać, umyć twarz. Zostaw mnie samą. Na chwilę. - Rox... - Nie, proszę. Muszę zająć się sobą. Przejdź się, Callahan. Zostaw mnie na pół godziny. - Wrócę. Tym razem zdołała się uśmiechnąć. - Liczę na to. Przyniósł jej kwiaty. Zdał sobie ze wstydem sprawę, że w gruncie rzeczy wcale nie adorował jej tak, jak mu to radziła Lily. Musiał natychmiast nadrobić to zaniedbanie. Być może było już za późno na bukiety, skoro byli kochankami, partnerami i rodzicami. Ale, jak zwykł mawiać Max, lepiej późno niż za wcześnie. Wszedł do domu przez frontowe drzwi zamiast, jak zwykle, przez kuchnię. Zanim zadzwonił, przeczesał włosy palcami. Całkiem, jakby szedł na pierwszą randkę. - Callahan - Roxanne otworzyła mu drzwi z niepewnym uśmiechem - co ty tu robisz? - Zapraszam piękną kobietę na kolację. - Podał jej róże, a potem, skłoniwszy się głęboko, wyczarował bukiet papierowych kwiatów, który wykwitł ze schowka w mankiecie jego koszuli. - Och. - Nie wiedziała, co to ma znaczyć. Uroczy uśmiech, uroczyste powitanie, naręcze wonnych róż, śmieszny trik. Zaczęła wietrzyć w tym podstęp. - O co ci chodzi? - Powiedziałem ci. Chcę się z tobą umówić na randkę. - Chcesz... - Parsknęła mało wytwornym śmiechem. - Świetnie. Przez dwadzieścia lat ani razu się ze mną nie umówiłeś, a teraz nagle randka? Czego chcesz? Niełatwo jest adorować kobietę, ktćra patrzy na ciebie zaczerwienionymi i opuchniętymi oczami. - Zaprosić cię na kolację - powiedział przez zaciśnięte zęby - i na przejażdżkę. Może zaparkujemy na jakiejś bocznej drodze i trochę się popieścimy. - Pękła ci rura w kuchni? Nałykałeś się gazu, co? - Cholera, Rox, wyjdziesz ze mną, czy nie? - Nie wiem... Mam już zajęty wieczór. - Powąchała róże, ale po chwili znów spojrzała na niego. - Nie przyniosłeś mi ich tylko dlatego, że płakałam? Jezu, ależ była twarda. - Zachowujesz się, jakbym nigdy nie przyniósł ci kwiatów. - Ależ nie, skąd. Przyniosłeś. - Powstrzymała uśmiech, cisnący się jej na usta. Cała ta sytuacja zaczynała ją bawić. - Dwa razy. Raz, kiedy spóźniłeś się o dwie godziny na obiad - obiad, który sama przygotowałam. - A ty nimi we mnie rzuciłaś. - Dokładnie. A drugi raz... a tak, kiedy stłukłeś porcelanową szkatułkę, którą Lily podarowała mi na gwiazdkę. A więc, Callahan, co zmajstrowałeś tym razem? - Nic. Próbuję być miły dla rozdrażnionej kobiety. - O co ci chodzi? Nie rzucam przecież w ciebie twoim bukietem - uśmiechnęła się. - Proszę, wejdź. Zjemy tutaj. - Rox, nie mogę spotkać się z tobą sam na sam w domu pełnym ludzi. - Wszyscy wyszli i - Bóg z tobą, Callahan - to ja dzisiaj gotuję. - Och - to, że zdołał się uśmiechnąć, było najlepszym dowodem jego miłości - cudownie. - Aha. Wejdźmy do salonu. Mam coś dla ciebie. Miał ochotę zapytać, czy jest to porcja trucizny. Powstrzymał się w ostatniej chwili. - Jeśli nie chcesz gotować, skarbie, możemy zadzwonić po pizzę. - Wszedł za nią do salonu i ujrzał Natea, siedzącego na brzeżku kanapy. - Cześć, bracie. - Cześć. - Nate przyjrzał się mu tak uważnie, że Luke poczuł się zaniepokojony. - Dlaczego z nami nie mieszkasz, skoro jesteś moim tatusiem? - Ja... - Luke nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. Mógł tylko patrzeć na swoje dziecko. - Mama powiedziała, że nie było cię z nami, bo ścigał cię zły facet. Zastrzeliłeś go? - Nie. - Usiłował przełknąć ślinę, ale jakoś mu się to nie udawało. Jego syn i kobieta, którą kochał, patrzyli na niego cierpliwie. - Chciałem go oszukać. Nie lubię strzelać do ludzi. - Spojrzał na Roxanne z rozpaczą. - Rox? Pokręciła głową, chociaż jego oczy błagały o ratunek. - Czasami tylko improwizacja daje rezultaty - mruknęła. - Żadnych prób, Callahan. Bez scenariusza, bez rekwizytów. - Dobrze. - Podszedł na uginających się nogach do kanapy i kucnął przed swoim synem. Przez chwilę czuł się tak, jak przed swoim pierwszym publicznym występem. Po plecach zaczęła ściekać mu strużka potu. - Przepraszam, że nie było mnie tu z tobą i twoją mamą, Nate. Chłopiec spojrzał na niego niepewnie. Miał w brzuszku takie dziwne uczucie, odkąd mama powiedziała mu, że ma tatusia. Nie wiedział, czy było to miłe uczucie -jak wtedy, gdy Mouse podrzucał go wysoko w powietrze, czy niemiłe - jak wtedy, gdy zjadł za dużo cukierków. - Może nie mogłeś nic poradzić - wymamrotał, skubiąc nitki, sterczące z dziury na kolanie dżinsów. -Ale i tak przepraszam. Nie sądzę, żebyś mnie teraz potrzebował, bo jesteś już taki duży, ale chyba... eee... chyba damy sobie jakoś radę, prawda? - Pewnie - Nate wydął dolną wargę - chyba. "A ja sądziłem, że Roxanne jest twarda" - pomyślał Luke. - Możemy być kolegami, jeśli chcesz. Nie musisz nazywać mnie tatą. Nate spojrzał na niego oczami pełnymi łez. Jego usta zadrżały, rozdzierając serce Lukea. - Nie chcesz? - Chcę! - W gardle mu zaschło, ale rany w sercu zaczęły mu się goić. - Chcę, bardzo. Wiesz co, teraz jesteś mały, ale chyba masz zdolności. - Co to są zdolności? - Możliwości, Nate. - Luke ujął delikatnie w dłonie buzię swojego syna. - Całe mnóstwo różnych możliwości. - Zdolności - powtórzył Nate, smakując nowe słowo, jak niegdyś robiła to jego matka. Potem nagle jego buzia rozjaśniła się słodkim uśmiechem. - Tatuś Bobbyego zbudował mu dom na drzewie. Wielki dom. - Oho! - Luke spojrzał z dumą i zachwytem na Roxanne, nadal trzymającą swoje kwiaty - ten dzieciak szybko nadrabia zaległości. - To ta chytra irlandzka krew. Nouvelleowie są zbyt dumni, żeby się tak napraszać. - Jakie tam "napraszać"; chłopak wie, jak wykorzystywać swoją przewagę. Prawda, Nate? - Prawda - Nate aż krzyknął ze szczęścia, kiedy Luke podrzucił go wysoko w powietrze. Skoro wszystko szło tak dobrze, zdecydował się spróbować jeszcze raz. Pochylił się i szepnął Lukeowi wprost do ucha: - Powiesz mamie, że muszę mieć psa? Naprawdę dużego. Luke połaskotał go pod bródką. Obaj zaśmiali się w identyczny sposób. - Spróbuję. Obejmiesz mnie? - Dobrze - Nate uścisnął go mocno. Dziwne uczucie nadal nie znikało z jego brzuszka, a nawet zaczęło przenosić się w stronę serca. Ale już się tym nie przejmował. Uznał, że to jednak miłe uczucie. Z westchnieniem położył głowę na ramieniu swego ojca. Rozdział 32 . Próbuję się skupić - Roxanne machnęła niecierpliwie ręką, opędzając się od Lukea. - Próbuję zaprosić cię na randkę. - Na razie koniec z randkami. - Włączyła lampkę na biurku swego ojca i pochyliła się nad planami galerii. Musieli jeszcze uzgodnić sposób wejścia. - Przez dach, Callahan. To ma sens. Wystawa jest na trzecim piętrze, po co tłuc się po schodach? - Bo możemy po nich spokojnie wejść, zamiast zjeżdżać pięć metrów po linie. Rzuciła mu krótkie spojrzenie. - Starzejesz się. - O, przepraszam. Tak się złożyło, że jestem ojcem. Muszę przedsięwziąć pewne środki ostrożności. - Przez dach, tatusiu. Wiedział, że to najlepsza droga, ale lubił się z nią przekomarzać. - Bierzemy ze sobą Jakea. On ma lęk wysokości. - Więc zawiążemy mu oczy. - Puknęła ołówkiem w plan. -Tutaj, wschodnia ściana, trzecie piętro. Ja już czekam w środku i umieram z nudów. Idę do pokoju strażników. Jest dokładnie jedenasta siedemnaście, co oznacza, że mam minutę i trzydzieści sekund, żeby unieszkodliwić kamerę numer sześć, zanim włączy się alarm. - Dlaczego ty masz to robić? Nie podoba mi się to. - Nie bądź taki macho, Luke. Świetnie wiesz, że na elektronice znam się lepiej od ciebie. Zamieniam taśmy. - Odrzuciła do tyłu włosy i uśmiechnęła się. - Chciałabym widzieć miny strażników, kiedy zobaczą, co nakręcił Mouse. - Tylko amatorzy sądzą, że muszą grać główne role, kotku. - Spadaj, Callahan - powiedziała miło. - Kontynuuję. Otwieram okno, pojawiasz się ty, mój bohaterze - zatrzepotała rzęsami. - I mamy sześć i pół minuty, żeby otworzyć gablotę, zabrać kolekcję i zastąpić ją falsyfikatami. - I wtedy - presto! Znikamy bez śladu. - Przesunęła językiem po górnej wardze. - Wracamy do hotelu i pieprzymy się jak norki. - Uwielbiam, kiedy robisz się ordynarna. - Oparł brodę na jej głowie. - Musimy poprawić zgranie. - Mamy jeszcze kilka tygodni. - Wyciągnęła ręce i objęła go za szyję. - Pomyśl tylko o tych cudownych błyskotkach. Wszystkie nasze! Skrzywił się i puścił ją. - Właśnie chciałem z tobą o tym porozmawiać. - Nie miał pojęcia, jak Roxanne przyjmie to, co miał jej powiedzieć, więc na wszelki wypadek odsunął się na bezpieczną odległość. - Napijesz się brandy? - Pewnie - przeciągnęła się. Była już pierwsza w nocy. W domu panowała cisza, wszystkie światła były pogaszone. Pomyślała, że właściwie mogłaby teraz uwieść Lukea i uśmiechnęła się leniwie, gdy podawał jej kieliszek. - Na pewno chcesz rozmawiać? Znał to spojrzenie, ten ton. Omal nie uległ pokusie skorzystania z tej drogi ucieczki. - Nie chcę. Muszę. O naszym łupie. - Mmm. - Nie zatrzymamy go dla siebie. Ona również znała to spojrzenie, którym ją obrzucił, i ton, którym powiedział te słowa. Oznaczały, że Luke podjął już decyzję i był gotów, by jej bronić. - O czym ty, do stu diabłów, mówisz? Jak to: nie zatrzymamy? To po co to robimy? - Mówiłem ci, że ta aukcja ma być jedynie wstępem do zemsty na Wyatcie. - Tak, i to wstępem, przynoszącym wielkie korzyści. - Ale nie chodzi o pieniądze. Wypiła trochę brandy, ale uczucie chłodu nie ustępowało. - To co zrobimy z klejnotami wartymi ponad dwa miliony? Klejnotami, których podrobienie kosztowało nas osiemdziesiąt tysięcy? - Podłożymy je. Są bardzo ważnym elementem planu, nad którym pracuję niemal od roku. - Planu? - Roxanne zaczęła przechadzać się po pokoju. To zawsze ją uspokajało i pozwalało logicznie myśleć. - Chcesz to podłożyć Samowi? To ma być ta twoja zemsta, tak? - Spojrzała na niego płonącymi oczami. - Pracowałem nad tym od dawna. Nad każdym detalem z osobna. Poczuła się oszukana, zdradzona, wykorzystana. Szybko odsunęła od siebie te myśli. Jeśli to prawda, nie przeżyje tego znowu. - To dlatego wróciłeś? Żeby odegrać się na Samie? - Wróciłem dla ciebie. - Zaniepokoił go ton jej głosu. -Powiedziałem ci, dlaczego odszedłem. Nie potrafię sprawić, żeby czas się cofnął. Ale nie chcę cię znowu stracić i nie będę ryzykować szczęścia mojej rodziny. - Zawahał się. Wiedział, że Roxanne ma ochotę obedrzeć go ze skóry, ale musiał jej to powiedzieć. - Dlatego, zanim przyjechałem do Nowego Orleanu, poszedłem do Wyatta. - Poszedłeś do niego? - Przeczesała włosy palcami. - Poszedłeś do niego i nie przyszło ci do głowy, że to właśnie jest ryzyko? - Zawarłem z nim pewną umowę. Chciałem go przekupić. Dawałem mu milion dolarów za miesiąc z wami. - Milion... - Ale nie zgodził się. A raczej nie zgodził się na same pieniądze. Przedstawił mi swoje warunki. - Luke wziął swój kieliszek. Spojrzał na alkohol pod światło, zaczął rozkoszować się jego aromatem. Uwielbiał ten rytuał. - Zgodził się, żebym pozostał z wami do wyborów, jeśli dostarczę mu fotografie, kompromitujące Curtisa Gunnera. Oczywiście mają być spreparowane, bo Gunnerowi nie można niczego zarzucić. Mam również dostarczyć mu dokumenty dowodzące, że Gunner prowadzi nielegalne i nieetyczne interesy. Wszystko po to, żeby wyborcy nabrali do niego głębokiego wstrętu. Oczywiście, zanim pójdą do wyborów. Roxanne odetchnęła głęboko i przysiadła na oparciu sofy. Poczuła, że musi się napić. Opróżniła kieliszek jednym haustem. - Czy taka była cena twojego powrotu? - Gdybym się nie zgodził, nie mam pojęcia, co mógłby wam zrobić - tobie, Maxowi, Lily, wszystkim, których kocham. - Spojrzał jej prosto w oczy. - A przecież jest jeszcze Nathaniel. Nie ma takiej rzeczy, której bym dla niego nie zrobił. Przejął ją lodowaty dreszcz strachu. - Nie skrzywdziłby Natea. Nie mógłby... Oczywiście, że mógłby. - Przycisnęła palcami powieki. - Wiem, że musimy to zrobić, ale przecież nigdy przedtem nie krzywdziliśmy niewinnych ludzi. Nie potrafię tego zrobić. Może znajdziemy inne wyjście? - Opuściła ręce na kolana. Zdołała się już opanować. - Wiem, że znajdziemy Luke pomyślał, że nigdy chyba nie kochał jej tak mocno. Oto kobieta, która potrafi się bronić, ale nigdy nie łamie swoich zasad. - Jake pracuje już nad dokumentami. Ale nie będą takie, jak Wyatt to sobie wyobraża - dodał szybko, uprzedzając jej protest. - Mamy już pierwsze fotografie. Są całkiem niezłe, trzeba je tylko trochę dopracować. Ale na wszystkich Wyatt wygląda doskonale. Podoba mi się zwłaszcza jedno, z Samem w czarnych skórzanych majtkach i oficerkach. - Sam? -Jej usta zaczęły drgać, ale powściągnęła uśmiech. "Niech cię diabli, Luke - pomyślała - jeszcze z tobą nie skończyłam". - Chcesz, żeby wpadł we własne sidła? Chcesz zrujnować jego karierę? - A bo co? Nie mam nic przeciwko Gunnerowi, za to mnóstwo przeciw Samowi. Uważam to za zwykłe wymierzenie sprawiedliwości. A oprócz zdjęć i dokumentów- niektóre z nich wskazują na udział Sama w dobrze znanych ci kradzieżach - mam jeszcze asa w rękawie. Dwa konta w Szwajcarii, na które właśnie zacząłem przelewać pieniądze. Oczywiście na nazwisko Sama. - Sprytne - mruknęła. - Rzeczywiście, opracowałeś to szczegółowo. Tylko nie raczyłeś mi o tym powiedzieć. - Nie. Chciałem mieć pewność, że zdecydujesz się być ze mną na dłużej. Wstępny plan miał cię zaintrygować. Miałem nadzieję, że do tego czasu zdążę ci opowiedzieć o wszystkim i zdobyć twoje zaufanie. Jeśli chcesz się wściekać, że ukrywałem to przed tobą - proszę bardzo, masz prawo. Ale muszę wiedzieć, że jesteśmy razem. - Od tej chwili, Callahan, będziesz mnie informował o wszystkim, albo występuję ze spółki. - Nie będziesz na mnie wrzeszczeć? Ani jednego wyzwiska? - Może później. - Uniosła kieliszek w toaście: - Za Nouvelle i Callahana. Wypili, nie odrywając od siebie oczu. - Czy mi się zdawało, czy zanim ci przerwałem, chciałaś mnie uwieść? - Skoro już o tym mówimy... - odstawiła kieliszek - ...to tak. Luke stał za fotelem Maxa, patrząc przez weneckie okno i zastanawiając się, co przykuło uwagę starego magika. Budynki, balkony, szare niebo wróżące deszcz? Czy coś zupełnie innego, strzępki wspomnień dawnych miejsc i zdarzeń? Od chwili niespodziewanego przebudzenia Max prawie się już nie odzywał, chociaż czasem zdarzało się mu cicho płakać. Jego umysł odchodził w rejony, z których się nie wraca. Jego ciało słabło z każdym dniem. Doktor wyjaśnił im, jakie przemiany zachodzą w mózgu osób chorych na chorobę Alzheimera. Mówił o anormalnych formach protein, amyloidach, dystroficznych neurytach, komórkach glejowych. Dla Lukea te dziwne nazwy brzmiały jak tytuły magicznych sztuczek. Roxanne już pożegnała się z Maxem. Teraz była na dole razem z Nateem, pakując walizki. Nadeszła wreszcie chwila, kiedy Luke mógł zostać sam na sam z Maxem. I zupełnie nie wiedział, co ma teraz robić. - Chciałbym, żebyś z nami pojechał - powiedział Luke, nie odrywając wzroku od okna. Nie mógł znieść martwego spokoju na twarzy Maxa, widoku jego niespokojnych palców, ciągle w ruchu, jakby ćwiczyły jakąś sztuczkę. - Byłbym o wiele spokojniejszy, gdybyś był z nami. Myślę, że spodobałoby ci się to. Jest w tym napięcie, polot, elegancja. Wszystko tak, jak lubisz. Dopracowane w każdym szczególe. - Uśmiechnął się niespodziewanie. - Wiem, co byś teraz powiedział: Przewidzieć wszystko i przygotować się na niespodzianki. Ten bydlak zapłaci mi za każdą sekundę, którą mi zabrał. Mnie i wam, Max. I zdobędę dla ciebie twój kamień. Włożę ci go w ręce. Jeśli jest w nim jakaś moc, znajdziesz ją. Wiedział, że nie otrzyma żadnej odpowiedzi, ale kucnął obok Maxa. Spojrzał w oczy, które niegdyś zmusiły go do wejścia do namiotu, do zaryzykowania. Były równie ciemne jak wtedy, ale zniknęła z nich dawna siła. - Chcę, żebyś wiedział, że zaopiekuję się Roxanne i Nateem. I Lily, i Mouseem, i LeClerkiem. Rox udusiłaby mnie, gdyby usłyszała mnie teraz, przecież to ona opiekowała się nimi, i to naprawdę dobrze. Ale nie pozwolę jej teraz dźwigać tego wszystkiego samej. Nate mówi do mnie "tato". Nie miałem pojęcia, ile to może znaczyć. - Delikatnie ujął wychudzoną, niespokojną dłoń. - Tato. Nigdy cię tak nie nazwałem. Ale przecież jesteś moim ojcem. - Pochylił się i pocałował pokryty cienką jak bibułka skórą policzek. - Kocham cię, tato. Nie było odpowiedzi. Luke wstał i wyszedł, szukając swojego syna. Max nadal patrzył nieruchomo przez okno. Nie poruszył się nawet wtedy, gdy po pocałowanym przez Lukea policzku spłynęła łza. Jake przeciągnął się, siedząc przy komputerze i spojrzał triumfalnie na Mousea. - No i co ci mówiłem? Co ci mówiłem, Mouse? Zawsze znajdzie się jakaś furtka. - Zrobiłeś to? Naprawdę ? - Mouse zajrzał mu przez ramię, przepełniony podziwem. - O mamusiu. - Pieprzony Bank Angielski. Co ty na to? Sprawdzimy, co mają na koncie Charles i Di. Witajcie, kochane funty szterlingi! - Kurczę! - Mouse darzył księżnę Walii pełnym zachwytu uwielbieniem. - Możemy zajrzeć do ich kont? A mógłbyś przenieść trochę pieniędzy z jego konta na jej? Ostatnio jest dla niej niemiły. - Pewnie. Czemu nie? -Jake zaczął przyciskać odpowiednie klawisze, ale przerwał, słysząc ciche chrząknięcie Alice. - Przecież obiecałeś Lukeowi, że nie będziesz wykorzystywał komputera do żadnych matactw. - Nawet nie spojrzała na niego, skupiona na swojej robótce. - A tak. - Palce aż go swędziały. - Tak tylko ćwiczę - przewrócił oczami - i pokazuję Mouseowi, do czego może służyć to maleństwo. - Ładnie z twojej strony. Mouse, Dianie nie podobałoby się, że ingerujesz w jej życie prywatne. - Nie? - Spojrzał na żonę, która podniosła głowę i uśmiechnęła się. - No tak - westchnął ciężko. - Mamy sprawdzić konto w Szwajcarii - przypomniał Jakeowi. - Dobra, dobra. - Klawiatura zastukała, komputer zamruczał. - Niedobrze mi się robi od tego. Mówię ci, jakbym się czymś struł. Chce, żebyśmy przenieśli na konto tego drania jeszcze dziesięć tysięcy. Próbowałem mu tłumaczyć, że lepiej przenieść te pieniądze z czyjegoś konta, zamiast wykrwawiać własne. Ale nie, o nie: Luke chce zapłacić za to z własnej kieszeni. Ten człowiek jest uparty. Uparty. - To kwestia dumy - powiedziała cicho Alice. - To kwestia pieprzonych dziesięciu tysięcy. -Jake skrzywił się i zerknął na nią. - Proszę wybaczyć mi mój francuski. To dlatego, że nie zobaczymy z tego ani centa. Ani centa! Dlaczego nie możemy wyczyścić jakiegoś konta - pokrylibyśmy wydatki, mielibyśmy przyzwoity zysk. - A tak mamy satysfakcję - oświadczył Mouse, napełniając serce swojej żony dumą. - To więcej niż pieniądze. - Za satysfakcję nie kupisz włoskich butów - warknął Jake, ale ucichł czując, że znajduje się w mniejszości. Poza tym zawsze mógł zająć się kontami później, bez świadków. Alice wzięła swoją robótkę i wstała. Dochodziła dopiero dziewiąta, ale czuła się okropnie zmęczona. - Bawcie się dalej sami. Ja idę spać. Mouse nachylił się i pocałował ją. Ciągle go zadziwiało, że ktoś tak maleńki i śliczny może należeć do niego. - Chcesz, żebym ci zrobił herbatę czy coś innego? - Nie. - "Jaki on słodki" - pomyślała. A jaki tępy: prawie machała mu przed nosem swoją robótką - i nic. Zdecydowała się spróbować jeszcze raz. Wyjęła z koszyka malutki bucik. - Spróbuję go dzisiaj dokończyć. Ładny kolor, prawda? Bladozielony. - Ładny - uśmiechnął się i pocałował ją znowu. - Nate chyba lubi kukiełki. - To nie kukiełka - powiedziała Alice przez zęby. - Niech cię diabli, to bucik! Wypadła z pokoju, trzasnąwszy drzwiami. - Alice nigdy nie przeklina - powiedział Mouse na wpół do siebie. - Nigdy. Może powinienem pójść i... - Nagłe objawienie wstrząsnęło nim jak cios w szczękę. - Bucik. - Bucik? - zarechotał Jake. - Bez kitu? Stary, gratulacje! - Odwrócił się i poklepał Mousea po plecach. - Króliczek jest już w piecyku. Twarz Mousea przybrała kolor nieszczęsnego bucika. - O kurczę - zdołał tylko wykrztusić. Rzucił się ku swojej sypialni. Zanim otworzył drzwi, cały ociekał potem. Alice stała tyłem do niego, spokojnie wiążąc pasek szlafroka. - Zaświtało wreszcie - mruknęła i zaczęła szczotkować włosy. - Alice - Mouse przełknął ślinę tak głośno, że słychać go było aż na schodach. - Czy ty... Czy my... Nie mogła gniewać się na niego. Zbyt go kochała. Spojrzała w lustro i napotkała jego wzrok. - Tak. - Na pewno? - Absolutnie. Dwa testy ciążowe i wizyta u lekarza. Jesteśmy rodzicami, Mouse - głos jej się załamał. Spuściła oczy. - To dobrze, prawda? Nie był w stanie odpowiedzieć. Nagle zabrakło mu oddechu. Podszedł do niej trzema chwiejnymi krokami. Delikatnie, bardzo delikatnie objął ją i położył swoją wielką dłoń na jej wciąż płaskim brzuchu. To było coś więcej niż słowa. Sam Wyatt siedział przy swoim zabytkowym biurku z różanego drewna, rozkoszując się kieliszkiem napoleona. Jego żona leżała samotnie w swoim wielkim łożu w stylu chippendale, cierpiąc na często męczącą ją migrenę. "Justine nie musi wykręcać się bólem głowy" - pomyślał Sam, sącząc bursztynowy trunek. Już dawno przestało go bawić kochanie się z tym soplem lodu, udającym elegancką kobietę. Są przecież inne sposoby na rozładowanie seksualnego napięcia. Zwłaszcza jeśli zachowuje się ostrożność i przyzwoicie płaci. Sam nie utrzymywał stałej kochanki. Kochanki mają to do siebie, że stają się chciwe i rozgoryczone; Sam nie zamierzał znaleźć się na łamach brukowca, kiedy już uda mu się wejść do Białego Domu. A uda mu się. Był tego pewien. Na początku przyszłego wieku zasiądzie w Owalnym Gabinecie, będzie sypiał w łóżku Lincolna. To się musi stać. Jego kampania przebiegała nadzwyczaj pomyślnie. Każdy dzień coraz bardziej przybliżał go ku zwycięstwu. Gunner nie miał żadnych szans, chyba że zdarzyłby się jakiś cud. A Sam nigdy nie wierzył w cuda. Ponadto miał jeszcze w rękawie asa w osobie Lukea Callahana. Kiedy wyciągnie go na tydzień przed wyborami, Gunner będzie pokonany. Zmiażdżony. A na razie Sam całował główki dzieci, przecinał wstęgi, wygłaszał pełne obietnic przemówienia, uwodził kobiety olśniewającym uśmiechem i smukłym ciałem. Sam traktował wzrost swojego politycznego znaczenia i prestiżu jako rozbudowane oszustwo. Jak powiedział Lukeowi, zamierzał dotrzymać niektórych obietnic. Intryga jeszcze nie dobiegła końca. Zamierzał jeszcze długo czarować i uwodzić, jego image człowieka, który o własnych siłach dąży do celu, zjednywał mu powszechną sympatię. A dobrany sztab doradców planował dla niego odpowiednią polityczną taktykę. Miał tylko jeden cel - zdobycie władzy. Miał wszystko, czego pragnął - dopóki nie zapragnie jeszcze więcej. Pomyślał o kamieniu, zamkniętym w jego sejfie. Gdyby wierzył w magię, mógłby zauważyć, że odkąd go ma, spełniają się wszystkie jego marzenia. Ale dla Sama kamień stanowił jedynie symbol zwycięstwa nad starym wrogiem. A jednak od chwili, gdy go zdobył, jego powodzenie wyraźnie wzrosło. Przypisywał to szczęściu, splotowi różnych okoliczności, wreszcie swoim zdolnościom. Wiele nauczył się od swojego opiekuna, senatora z Tennessee. Chłonął wiedzę jak gąbka - aż uznał, że stary nie jest mu już potrzebny. Nikt nie wiedział, że Sam był świadkiem śmierci Bushfielda. Nikt, kto widział go na pogrzebie - wygłaszającego wspaniałą mowę, płaczącego i tulącego do piersi łkającą wdowę - nie uwierzyłby, że stał i patrzył spokojnie na spazmatycznie chwytającego powietrze Bushfielda. Że obserwował, jak twarz senatora powoli czerwienieje i sinieje. Że przyglądał się, jak jego opiekun wije się na dywanie i podskakuje niczym ryba na piasku. Trzymał małe, emaliowane pudełeczko z tabletkami nitrogliceryny i bez słowa patrzył w oczy Bushfielda, wypełnione bólem i zdziwieniem. Dopiero kiedy uznał, że jest już na pewno za późno, ukląkł i wsunął tabletkę pod język senatora. Zatelefonował po pogotowie, odgrywając przerażenie i rozpacz, a kiedy sanitariusze przybyli na miejsce, mieli okazję obejrzeć Sama, gorliwie aplikującego oddychanie metodą usta-usta trupowi. W ten właśnie sposób Sam zabił Bushfielda, zdobywając sobie zarazem zagorzałych zwolenników wśród pracowników szpitala. "To nie było to samo, co zastrzelenie Cobba - pomyślał Sam - ale nawet to miało swój smak". Rozparł się wygodnie w fotelu i zaczął planować dalsze posunięcia - jak pająk, czekający na nieświadome niczego muchy. Arogancki powrót Callahana zaskoczył go. Czyżby ten dureń naprawdę sądził, że pięć lat wystarczy Samowi? Albo że pieniądze okupią niewybaczalny błąd - nieposłuszeństwo? Jeśli tak, to znakomicie. "Pozwólmy mu wystąpić - pomyślał Sam. - Pozwólmy mu odzyskać serce Roxanne, stać się ojcem dla swojego dziecka. Tym słodsze będzie pozbawienie go tego". Sam obserwował Nouvelleów uważnie. Musiał przyznać, że czuje podziw dla stylu Roxanne, dla jej włamań stojących na wysokim poziomie, eleganckich i pełnych wdzięku. Dowody na nie spoczywały w jego sejfie. Kosztowały go majątek, ale posag żony pozwalał mu na rozrzutność. Nadeszła pora, byje wykorzystać. Kara dla Lukea będzie naprawdę surowa. Kara dla nich wszystkich. Ajeśli przyjdzie im do głowy zorganizować jeszcze jeden skok, wpadną prosto w jego ręce. Bo Sam potrafił czekać i obserwować. Nouvelleowie zostaną zgarnięci po swoim kolejnym skoku. Cóż za rozkoszna perspektywa. Zastanawiał się, czy zainteresują się aukcją. Miałoby to ten urok, który tak sobie cenili. Może nawet pozwoli im uciec. Na krótko, bardzo krótko. A potem zatrzaśnie szczęki sideł, które na nich zastawi i będzie patrzył, jak krwawią. Sam zaśmiał się do siebie. Był przekonany, że właśnie ta zdolność chłodnego rozumowania czyni go znakomitym kandydatem na wodza. Rozdział 33 . Sam zamówił bilety na szeroko reklamowany występ Nouvelleów w Kennedy Center. W samym środku pierwszego rzędu. Obok niego usiadła Justine, cała wjedwabiach, szafirach i uśmiechach. Oddana żona i partnerka. Nikt nie odgadłby, że nienawidzą się wzajemnie. Sam obserwował uważnie przedstawienie, bijąc brawo, śmiejąc się serdecznie i kręcąc głową z podziwem. Jego reakcje - filmowane przez ekipę telewizyjną - były wyreżyserowane równie pieczołowicie jak przedstawienie. Nikt nie wiedział, że uśmiechnięta maska kryje kipiącą nienawiść. Luke był znowu w centrum uwagi. Olśniewająca gwiazda, pan sytuacji. Za to go nienawidził, równie ślepo jak wtedy, gdy ujrzał go po raz pierwszy. Nienawidził go, zazdrościł mu łatwości, z jaką porywał widzów, i tego, że między nim a Roxanne znów widać było silne seksualne napięcie. Ale to Sam pierwszy zerwał się na równe nogi po finale. Bił brawo stojąc i uśmiechając się szeroko. Roxanne widziała go, kłaniając się publiczności. Ich oczy spotkały się i przez chwilę, przez ułamek sekundy wydawało się jej, że są zupełnie sami. Tylko ona i Sam. Wściekłość wezbrała w niej jak kipiąca lawa. Postąpiła krok naprzód, ale Luke chwycił ją za rękę. - Uśmiechaj się - powiedział spokojnie i uścisnął jej dłoń. - Uśmiechaj się, kochanie. Uśmiechała się, póki nie zeszli ze sceny. - Nie wiedziałam, że to takie trudne - drżała od powstrzymywanego gniewu. - Widzieć go, jak siedzi na widowni, taki pompatyczny i zadowolony. Miałam ochotę zeskoczyć ze sceny i rozorać mu twarz paznokciami. - Świetnie sobie poradziłaś. - Poklepał ją po łopatkach i popchnął w stronę garderoby. - To była pierwsza część, Roxy. Pora na drugą. Kiwnęła głową i zatrzymała się z ręką na gałce drzwi. - Kradniemy przedmioty, Luke. Wiem, że ludzie mogą to potępiać. Ale rzeczy można zastąpić innymi. On kradnie czas. I miłość, i zaufanie. Nic nie wynagrodzi takiej straty. - Spojrzała na niego przez ramię. Jej oczy błyszczały. Nie od łez, lecz żądzą zemsty. - Dobierzmy się do tego sukinsyna. Roześmiał się i poklepał ją po pupie. "Jake miał rację - pomyślał. - Co za kobieta"! - Przebieraj się. Przed nami masa roboty. Odbębnili fetę po przedstawieniu, trącając się kieliszkami z różnymi waszyngtońskimi znakomitościami. Luke poczekał na stosowną chwilę, po czym zostawił Roxanne samą. Tak przewidywał plan. Tak jak się spodziewali, Sam odnalazł go po paru minutach. - Niezłe przedstawienie. Luke wziął kieliszek szampana z tacy kelnera. Starał się, żeby jego palce lekko drżały. - Cieszę się, że ci się podobało. - O, tak. I podziwiam twoją odwagę. Występujesz bez pytania mnie o zgodę. - Nie sądziłem... To już pięć lat... - Luke zerknął nerwowo na otaczających ich ludzi i zniżył głos. Chwycił Sama za przegub w błagalnym geście. - Na miłość boską, co ci to szkodzi? Sam smakował swojego szampana. - Pomówimy o tym później. Powiedz mi, Callahan, co sądzisz o małym Nathanielu? Tym razem Luke nie musiał udawać, że drżą mu ręce. Trzęsły się mu naprawdę. Z wściekłości. - Wiesz o nim? - Wiem o Nouvelleach wszystko. Myślałem, że powiedziałem to całkiem wyraźnie. - Odstawił pusty kieliszek na tacę. - Skończyłeś to, co kazałem ci zrobić? - Jeszcze muszę to dopracować. - Luke rozluźnił swój krawat. - Mówiłem ci, że to zajmie trochę czasu. - Nie skąpiłem ci go - przypomniał mu Sam i poklepał go przyjaźnie po ramieniu. - A czas ucieka. - Będę gotów na umówiony termin. - Luke rozejrzał się po sali. - Wiem, co od tego zależy. - Mam nadzieję. - Sam wyciągnął rękę, nie dając mu dojść do słowa. - Dwa dni, Callahan. Przynieś mi to za dwa dni, a być może zapomnę o twojej impertynencji. Miłego wieczoru - rzucił odchodząc. - Tojeden z ostatnich, jakie spędzasz ze swoją rodziną. - Miałeś rację, stary- mruknął do Lukea Jake, przebrany w uniform kelnera. - Ale świnia. - Tylko nie zgub - syknął Luke, błyskawicznie wpuszczając do jego wyłożonej plastikiem kieszeni złotą spinkę do mankietu Sama. - Zaufaj mi, dobra? - I nie śmiej się, na miłość boską. Jesteś służącym. - No właśnie. Jestem szczęśliwym służącym - zgodził się Jake, ale posłusznie przybrał odpowiednio uroczystą minę i oddalił się z godnością. Godzinę później wręczył Lukeowi plastikową torebkę, zawierającą złotą spinkę i jeden jasny włos. - Uważaj, kolego. To nie może zbyt rzucać się w oczy. - A niech tam. - Przyjrzał się spince, nie wyjmując jej z torebki. Była dyskretna i wytworna. Widniały na niej płynne zawijasy inicjałów Sama. "Jeśli wszystko pójdzie dobrze - pomyślał Luke - to świecidełko zaprowadzi Sama Wyatta do piekła". - Sprawdziłeś wszystko? - Setki razy. Wszystko gra. Spójrz na to - pokazał mu przyrząd wielkości dłoni. - Mouse? - szepnął. - Słyszysz mnie? Nastąpił moment ciszy, a potem z aparatu rozległ się donośny głos Mousea. - Jasne, Jake. Czysto i wyraźnie. - Lepiej niż w "Gwiezdnych wojnach", co? - zwrócił się do Lukea. - Przyznaję to z najwyższą niechęcią, Finestein, ale jesteś naprawdę dobry. Mamy piętnaście minut, więc trzymaj tyłek w pogotowiu. - Zawsze go trzymam w pogotowiu. To będzie fantastyczne, Luke. Fan-taaas-tyczne. - Nie mów hop, póki nie wskoczysz na pochyłe drzewo - mruknął Luke, cytując Maxa. Spojrzał na zegarek. - Roxanne już czeka. Ruszamy. - Gazu! Naprzód! Do boju! - pomrukiwał do siebie Jake, zmierzając do wyjścia. - Amator - powiedział Luke, ale nagle zauważył, że i on się uśmiecha. Zapowiadała się niesamowita noc. Hampstead Gallery mieściła się w trzypiętrowym neogotyckim budynku, otoczonym malowniczymi dębami, których liście nabrały już pięknego złotego koloru. Zimny wiatr, zapowiadający nadchodzącą zimę, jęczał w gałęziach drzew. Na czystym niebie świeciła idealnie równa połówka księżyca. Jego blask srebrzył gałęzie drzew i kłęby mgły na trawniku. Na szczęście liście jeszcze nie opadły i dawały wystarczająco głęboki cień. Galeria była usytuowana przy Wisconsin Avenue. Waszyngton nie należał do miast, które kipią nocnym życiem. Wszystko zależało tu od polityków, a oni nade wszystko cenili sobie dyskrecję - zwłaszcza w roku wyborów. Dlatego też o pierwszej w nocy ulice były już puste, a lokale w większości zamknięte. Oczywiście, Waszyngton miał swoje nocne, mniej reprezentacyjne życie: domy publiczne, handel narkotykami, dziwki wystające na Fourteenth Avenue oraz ci, którzy poszukiwali na niej chwil szczęścia. Nocne morderstwa były w tej kolebce demokracji równie częste, jak obietnice wyborcze. Ale w tym zakątku Waszyngtonu panował zupełny spokój. Luke stał w cieniu budynku, tuż pod wykrzywionym w uśmiechu maszkaronem i wyniosłymi pilastrami. - Lepiej, żeby to działało, Mouse. Aparat, który zawiesił sobie na szyi, podnosił się w rytmie jego oddechu. - Będzie działać - głos Mousea brzmiał spokojnie i wyraźnie w małym nadajniku. - Ma zasięg trzystu metrów. - Lepiej, żeby to działało - powtórzył Luke. Trzymał coś, co wyglądało na kuszę. I była to kusza - przynajmniej zanim Mouse się nią nie zajął. Teraz zaopatrzona była w kotwiczkę i napęd gazowy. Luke pomyślał o Roxanne, czekającej już na niego we wnętrzu galerii, i nacisnął spust. Z dziecinną radością patrzył na pięcioramienną kotwiczkę, która wyprysnęła w powietrze, ciągnąc za sobą linę. Mały silniczek mruczał pod jego palcami jak kot. Po chwili w nocnej ciszy rozległ się brzęk uderzającej o dach kotwiczki. Luke wyłączył silnik, po czym delikatnie, ostrożnie pociągnął linę do siebie. Napięła się: ramiona kotwiczki zaczepiły się o zwietrzałe cegły występu muru. Luke szarpnął jeszcze raz, a potem podskoczył i uwiesił się na linie całym ciężarem. - Wytrzyma. Dobra robota, Mouse. - Dzięki. - Dobra, Finestein. Idziesz pierwszy. - Ja? - głos Jakea załamał się. Białka jego oczu błysnęły w poczernionej twarzy. - Dlaczego ja? - Bo jak nie będę kopać cię w tyłek, nie ruszysz się stąd. - A jak spadnę? - To nie krzycz po drodze. Pobudzisz strażników. - Sama dobroć. Zawsze tak o tobie mówiłem: sama dobroć. - Jazda. - Luke trzymał linę jedną ręką. Kciukiem drugiej wskazał Jakeowi dach. Finestein chwycił kurczowo linę, chociaż jeszcze stał obiema nogami na ziemi. Zacisnął powieki i wspiął się na palce. - Będę rzygać. - Spróbuj, to zabiję. - Nienawidzę tego. -Jake przełknął ślinę i zaczął się wspinać jak małpa po lianie. - Naprawdę, naprawdę nienawidzę. - Ruszaj się. Im szybciej będziesz się wspinał, tym szybciej będziesz na miejscu. - Nienawidzę - mruknął Jake. Oczy miał nadal zaciśnięte. Luke odczekał, aż Finestein minie pierwsze piętro. Wtedy on również zaczął się wspinać. Jake nagle zamarł w pół ruchu. - Lina -jęknął - Luke, lina się kołysze. - No pewnie, że się kołysze, ty głupolu. To nie schody. Jazda naprzód. - Zmusił go do przejścia następnych kilku metrów. - Dobra, teraz chwyć się krawędzi. Podciągnij się. - Nie mogę. - Jake zaczął mamrotać hebrajskie słowa modlitwy, której nauczył się na uroczystość swojej bar micwy. - Nie mogę puścić liny. - Co za matoł. - Tego Luke nie przewidział. - Postaw nogę na moim ramieniu. No, już. Czujesz? - To ty? - Nie, Batman, ty dupku. - Już nigdy nie chcę być Robinem. - Stanął na jego barkach z taką siłą, że Luke aż się skrzywił. - Dobrze. Teraz chwyć się krawędzi. Jeśli tego nie zrobisz - ciągnął Luke spokojnie - rozhuśtam linę. Wiesz, co to znaczy - huśtać się na wysokości trzeciego piętra? - Już, już. -Jake rozgiął zaciśnięte kurczowo palce i spróbował namacać krawędź dachu. Nadal nie otwierał oczu. Jego palce dwa razy ześliznęły się po cegłach, zanim udało mu się porządnie zaczepić. Podciągnął się, wydawszy kolejny stłumiony okrzyk i zwalił się na dach. - Zgrabnie jak kot. - Luke wylądował bezszelestnie obok niego. -Jesteśmy na górze. Jesteśmy gotowi, Mouse - powiedział do nadajnika. Spojrzał na zegarek. Roxanne miała dziewięćdziesiąt sekund do wyjścia z kryjówki. - Zaczynamy. W łazience, pachnącej domestosem i mydłem Lux, Roxanne spojrzała na fosforyzującą tarczę zegarka. Wstała powoli, rozprostowując ścierpnięte podczas dwugodzinnego oczekiwania nogi. Odetchnęła głęboko, otworzyła drzwi i wyszła na korytarz. Mrok był tu nieco mniej gęsty. Na końcu korytarza paliło się jaskrawo żółte światło. Ruszyła w jego kierunku, odliczając. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden... Tak. Westchnęła z satysfakcją, kiedy światełko zamrugało i zgasło. Mouse poradził sobie. Roxanne rzuciła się biegiem w ciemność, mijając nieszkodliwe już kamery. - Cholera! - strażnik zaklął w ciemnościach i wyszarpnął zza paska latarkę. - Ten pieprzony generator... Nooo - westchnął z zadowoleniem, kiedy światło znowu zabłysło. Monitory i komputery zaczęły działać. - Lepiej to sprawdzić. -Jego partner już podnosił słuchawkę. Lily odezwała się po drugim sygnale. - Elektrownia, słucham. - Tu Hampstead Gallery. Mieliśmy przerwę w dopływie prądu. - Bardzo nam przykro. Doniesiono nam, że linia jest zerwana. Ekipa jest już w drodze. - W drodze, akurat. - Strażnik odłożył słuchawkę i wzruszył ramionami. - Pewnie nie ruszą tyłków do rana. - Nasz generator da sobie radę. - Obaj odwrócili się w stronę monitorów. - Pora na obchód. - Pewnie. - Drugi strażnik nalał sobie kawy z termosu. - I uważaj na tych wielkich, złych złodziei. - Idę. A ty tu nie śpij. Na ekranach monitorów zaczęły pojawiać się kilkusekundowe ujęcia ciemnych korytarzy. Zdaniem McNultyego było to tak nudne, że mogło doprowadzić do szaleństwa. Odszukał na monitorze swojego kolegę i zagrał mu na nosie. To go nieco rozerwało. Zaczął pogwizdywać, nalewając sobie rumu. Nagle coś na monitorze przykuło jego uwagę. Zamrugał sądząc, że coś mu się przywidziało, a potem jęknął. Zobaczył kobietę. Bladą, piękną kobietę o długich, srebrnych włosach, ubraną w powiewną, białą suknię. Jej postać falowała na ekranie, a przez nią - o Jezu Chryste - przez nią prześwitywały obrazy, wiszące na ścianach galerii! Kobieta uśmiechała się do niego, a potem wyciągnęła do niego rękę. - Carson - jęknął McNulty, ale jego krótkofalówka odpowiedziała jedynie jednostajnym szumem. - Carson, ty skurwielu, gdzie jesteś? Kobieta wciąż nie znikała z ekranu. Teraz zobaczył, że unosiła się w powietrzu. Na innym monitorze pojawił się Carson, patrolujący drugie piętro. - Carson, cholera! McNulty schował swoją krótkofalówkę do futerału. W ustach mu zaschło, serce waliło jak młotem, ale wiedział, że musi to sprawdzić. Roxanne wyłączyła projektor. Hologram, przedstawiający Alicję, zniknął. Dziewczyna schowała sprzęt do plecaka i ruszyła dalej. Czas uciekał. Była spokojna i zimna jak kamień, kiedy przystąpiła do pracy. Wyjęła kasetę z kamery numer cztery, zastępując ją swoją własną. Przeprogramowała komputer tak, jak kazał jej Jake. Teraz kamera była nieczynna, chociaż monitor w pokoju strażników nadal pokazywał korytarze. Różnica polegała jedynie na tym, że strażnicy mieli odtąd oglądać spreparowaną taśmę. Kilka cennych chwil zabrało jej sprawdzenie kamery numer sześć i usunięcie z niej zapisu hologramu. Jak na razie, wszystko szło świetnie. - Chyba już skończyła - mruknął Luke, patrząc na zegarek. - Zaczynaj. - Z przyjemnością - Jake czuł się teraz o wiele raźniej. Nareszcie stał na pewnym gruncie. Wyciągnął z kieszeni coś wyglądającego na skrzyżowanie pilota z kalkulatorem. Jego palce zaczęły przesuwać się po rozmaitych przyciskach. Gdzieś w dali rozległo się wycie psa. - Wysoka częstotliwość - wyjaśnił Jake - doprowadzi do szału każdego kundla w promieniu pół mili. To wyeliminuje system alarmowy na piętnaście minut - no, siedemnaście. To wszystko. - Wystarczy. Zostań tutaj. - Z rozkoszą. - Zasalutował Lukeowi z szerokim uśmiechem. - Złam nogę, koleś. Luke wśliznął się przez okno. - Mój Boże, cóż może być bardziej romantycznego niż mężczyzna wchodzący przez okno? - powiedziała Roxanne na jego widok. - Powiem ci, kiedy wrócimy do hotelu. - Pocałował ją. Oboje czuli podniecenie przepływające od niej do niego, od niego do niej. Od tak dawna nie pracowali razem. - Miałaś kłopoty? - Nie! - No, to do roboty. - Mówię ci, że widziałem - upierał się McNulty. - Tak, tak - machnął ręką Carson - fruwająca kobieta. Przezroczysta, fruwająca kobieta. To dlatego alarm się nie włączył. A gdzie ona jest teraz? - Była tam, mówię ci. - I machała do ciebie? Sprawdźmy to. Może przeszła przez ścianę. Może to dlatego nie widziałem jej podczas obchodu. - Sprawdź, co się nagrało. - McNulty cofnął taśmę. - Zaraz się zdziwisz. Ale na taśmie nie było niczego. McNulty przewinął ją dwa razy i zamierzał to zrobić trzeci raz, ale Carson go powstrzymał. - Musisz wypocząć. Weź urlop i wyjedź w jakieś spokojne miejsce, stary. - Widziałem... - Powiem ci, co ja widzę. Dupka. McNulty odwrócił się od niego, zdesperowany. Mięsień pod jego okiem zaczął drgać w nerwowym tiku, kiedy patrzył na ekran i czekał, aż zjawa kobiety znów się pojawi. Luke wyjął z etui swoje wytrychy i wybrał jeden z nich. Palce go swędziały, kiedy schylał się ku zamkowi gabloty. Nagle wyprostował się i podał wytrych Roxanne. - Proszę, damy mają pierwszeństwo. Już wyciągała rękę, ale cofnęła ją. - Nie, nie. Ty to zrób. To twój występ. - Jesteś pewna? - Jak najbardziej. - Zbliżyła się do niego, oblizując powoli wargi. - A poza tym bardzo mnie podnieca, kiedy patrzę, jak pracujesz. - Naprawdę? Roześmiała się i pocałowała go z czułością. - Chryste, jak łatwo podejść mężczyzn. Otwieraj ten zamek, Callahan. Stała tuż za nim, kiedy pracował. Trzymała mu dłoń na ramieniu, ale nie patrzyła na jego ręce. Nie mogła oderwać oczu od połyskujących za szybą klejnotów. - O kurczę, ależ one błyszczą. Uwielbiam piękne kamienie. Ten kolor, ten blask. Te rubiny. Czy wiesz, że wyeksploatowano już wszystkie złoża rubinów - przynajmniej te, które znamy. Dlatego są cenniejsze od diamentów. - Fascynujące. - Luke otworzył ostrożnie szklane drzwi. - Och - Roxanne odetchnęła głęboko - teraz czuję niemal ich zapach. Gorący, słodki. Jak cukierki w lecie. Czy nie moglibyśmy zatrzymać...? - Nie. - Wyjął jej torbę z rąk. - Tylko jedną sztukę, Luke. Tylko ten rubinowy naszyjnik. Moglibyśmy wyjąć z niego kamienie. Trzymałabym je w woreczku i patrzyłabym na nie od czasu do czasu. - Nie - powtórzył. - Do roboty. Marnujemy czas. - No dobrze. Chciałam spróbować. Napełnili torbę klejnotami. Roxanne była profesjonalistką, ale i kobietą. I znawczynią szlachetnych kamieni. Czy można było się dziwić, że serce jej się ściskało na widok tych cacek? - Zawsze myślałam, że diademy noszą tylko finalistki konkursów piękności - westchnęła, wkładając do torby strzelające iskrami przybranie głowy. - Ile mamy czasu? - Najwyżej siedem minut. - Dobrze. - Wyjęła zdjęcie, które zrobiła gablocie polaroidem tego samego dnia wieczorem. Ułożyła według niego fałszywe klejnoty. - Nieźle wyglądają - zawyrokował Luke - doskonale. - Powinny. Kosztowały wystarczająco wiele. - Uwielbiam cię za twoją chciwość. A teraz chwila, na którą czekałem. - Wyjął z plastikowej torby włos, który zdjął z ramienia Sama. Umieścił go delikatnie w głębi gabloty. Następnie wyjął złotą spinkę do mankietów. - Strasznie zapominalski jak na włamywacza - skomentowała Roxanne. - Niech się teraz tłumaczy. - Luke wepchnął przedmiocik w wąską szczelinę między tylną ścianką gabloty a najniższą półką, tak głęboko, żeby tylko można było dostrzec słabiutki błysk złota. - Niech się tłumaczy - powtórzył. - Spływamy. Ruszyli razem ku oknu. Roxanne przełożyła nogi przez parapet i obejrzała się przez ramię. - Miło znowu z tobą pracować, Callahan. Roxanne poprawiła spinkę we włosach. Jej francuski kok pasował doskonale do subtelnej elegancji szarego kostiumu z surowego jedwabiu. Jej stroju dopełniały dyskretne brylantowe spinki, wysadzana drogimi kamieniami broszka w kształcie wydłużonej pięcioramiennej gwiazdy i czarne, włoskie szpilki. Uważała, że to odpowiedni strój na popołudniową aukcję. Za jej plecami Lily w różowej sukience i fioletowym bolerku aż podskakiwała z niecierpliwości. - Uwielbiam takie rzeczy. Ci eleganccy ludzie, klejnoty i w ogóle. Chciałabym, żebyśmy naprawdę coś kupiły. - Będą też licytować inne rzeczy. - Roxanne wyjęła puderniczkę, udając, że poprawia makijaż. Zaczęła dyskretnie manewrować lusterkiem, szukając Lukea w tłumie kupujących. - Możesz sobie kupić, co ci się tylko spodoba. - Ale ja mam taki kiepski gust. - Nie. Masz swój własny gust. I jest doskonały. - Roxanne zatrzasnęła puderniczkę, usiłując nie okazywać zmartwienia. Nigdzie nie dostrzegła Lukea. - Przecież możemy się trochę zabawić, zanim przystąpimy do aukcji. Kupujących ciągle przybywało. Na najbardziej widocznym miejscu wysoko sklepionej sali znajdowało się stanowisko licytatora, długi stół i dwóch umundurowanych strażników. Uzbrojonych strażników. Z boku ustawiono biurko w stylu Ludwika XIV, na którym stał telefon, komputer i sterta rejestrów i notesów. W licytacji można było brać udział również telefonicznie. Roxanne zaczęła kartkować gruby katalog w lakierowanych okładkach. Tak jak wszyscy uczestnicy aukcji, robiła notatki na marginesach i zakreślała niektóre pozycje. - Och, spójrz na tę lampę! -jęknęła Lily. Jej entuzjazm był równie autentyczny, jak kamienie w kolczykach Roxanne. Kilka osób odwróciło się z zainteresowaniem. - Świetnie pasowałaby do naszego salonu, prawda? Roxanne spojrzała na okropieństwo w stylu Art Nouveau i uśmiechnęła się. Cała Lily. - Jak najbardziej. Licytator - niski, przysadzisty mężczyzna, opięty garniturem z szarej flaneli - zajął swoje miejsce. "Kurtyna w górę" - pomyślała Roxanne. Aukcję otworzyła sprzedaż obrazów i antyków. Licytacja nabrała szybkiego -jeśli nie piorunującego - tempa. Czasami ktoś tak się zapalał, że wykrzykiwał swoją cenę, zamiast podnosić kartę. Roxanne zaczęła się bawić. Niektórzy błyskawicznie podnosili karty, inni powiewali nimi ospale, jakby wysiłek wydania kilku tysięcy nużył ich śmiertelnie. Jedni mruczeli, inni wydawali krótkie okrzyki, jeszcze inni podnosili palce. A licytator, biegły w swoim zawodzie, odczytywał to wszystko w lot. - Och, spójrz! - pisnęła z zachwytem Lily na widok bogato zdobionej szyfonierki z 1815 roku. - Czy to nie wspaniałe, kochanie? W sam raz do pokoju dziecinnego dla Mousea i Alice. Roxanne ciągle nie mogła oswoić się z myślą, że Mouse ma zostać ojcem. - Ach... - Mebelek z pewnością wchodził w skład wyposażenia jakiegoś zamku. Albo burdelu. Ale oczy Lily błyszczały takim zachwytem... - Na pewno im się spodoba - zdecydowała w nadziei, że zostanie jej to wybaczone. Lily zaczęła machać swoją kartą, zanim jeszcze licytator skończył opisywać mebel. Wśród kupujących rozległy się śmiechy. Licytator skinął głową. - Ta pani otwiera licytację. Cena wywoławcza tysiąc dolarów. Czy ktoś zgłosił tysiąc dwadzieścia? Każdej nowej liczbie towarzyszył jęk lub chichot Lily, machającej swoją kartą niczym sztandarem. Ściskała poręcz krzesła mężczyzny siedzącego przed nią, podskakiwała i dwa razy przelicytowała samą siebie. Jednym słowem, skupiła na sobie uwagę wszystkich. - Sprzedane za trzy tysiące sto dolarów pani z numerem osiem. - Numer osiem - Lily odwróciła swoją kartę, pisnęła, zobaczywszy jej numer i zaczęła bić sobie brawo. - Och, jakie to ekscytujące! Roxanne wzięła udział w licytacji rzeźby w stylu art deco - żeby zaznaczyć swoją obecność, a także dlatego, że dzieło spodobało się jej. Zarumieniła się z dumy, kiedy wygrała licytację. - Gorączka aukcji - szepnęła do Lily, trochę zawstydzona. -Wzięło mnie. - Musimy to robić znacznie częściej. Czas mijał. Sprzedano już pierwszą sztukę biżuterii - naszyjnik z szafirów, szmaragdów i cytrynów, gdzieniegdzie przetykanych brylantami. Serce Roxanne zaczęło bić mocniej. - Och, jakie to eleganckie - rozległ się sceniczny szept Lily. -Jakie to śliczne! - Hm... szafiry mają odcień indygo - Roxanne wzruszyła lekko ramionami. - Za ciemne, jak na mój gust. - Wiedziała, że były ze strasu, zabarwionego tlenkiem kobaltu. Patrzyła, jak ludzie kupują kolejne sztuki: brylantowe bransolety, w rzeczywistości wysadzane lśniącymi cyrkoniami, rubiny ze strasu z dodatkiem soli złota, agaty udające lapis lazuli. Nigdy by tego nie przyznała głośno - a już na pewno nie powiedziałaby tego Lukeowi, ale ich pieniądze nie poszły na marne. Każdy kolejny klejnot wywoływał falę westchnień. Brała udział w licytowaniu kilku z nich, obserwując, czy w innych kupujących budzą entuzjazm. Lily współczuła jej głośno za każdym razem, kiedy musiała przestać licytować. I w końcu pierścień. Roxanne otworzyła katalog i spojrzała na fotografię. Pokazała ją Lily, wzdychając przeciągle. - Z Bogoty - szepnęła drżącym z emocji głosem. - Szmaragd jest doskonały, jeśli chodzi o przejrzystość i kolor. Dwanaście i pół karata, oprawa ażurowa. - Pasuje do twoich oczu, kochanie. Roxanne roześmiała się i pochyliła naprzód, napięta niczym sportowiec na starcie. Cena wywoławcza wynosiła pięćdziesiąt tysięcy. Po trzecim zgłoszeniu również Roxanne włączyła się do licytacji. Ale dopiero kiedy cena sięgnęła siedemdziesięciu tysięcy, zobaczyła go w końcu. I nie tam, gdzie się umówili. Prawdopodobnie zrobił to specjalnie, aby Roxanne nie czuła się zbyt bezpiecznie. Wyglądał trochę jak artysta, trochę jak arystokrata. W niczym nie przypominał siebie. Długie, brązowe włosy miał związane w kucyk, nad jego górną wargą pojawiły się wąsy. Nosił okrągłe okulary w złotych oprawkach, doskonale skrojony granatowy garnitur i koszulę w kolorze fuksji. Licytował spokojnie i pewnie, podnosząc w górę palec i kołysząc nim spokojnie i miarowo niczym wskazówka metronomu. Ani razu się nie obejrzał, nawet wtedy, gdy Lily wydała entuzjastyczny pisk, zasłoniła usta dłonią i zaczęła podskakiwać na swoim krześle. Wreszcie tylko Luke i Roxanne zostali na placu boju. Powoli gra zaczęła ich wciągać, zupełnie jakby szło o prawdziwą licytację. Dopiero cisza, która zapadła, gdy cena sięgnęła stu dwudziestu tysięcy, otrzeźwiła Roxanne. Cisza i uścisk palców Lily na jej ramieniu. - Och, nie - Roxanne zasłoniła usta dłonią, chociaż raz zadowolona ze swej skłonności do rumieńców. - Zagalopowałam się. - Sto dwadzieścia pięć tysięcy - oznajmił Luke spokojnie, nadając swojemu głosowi silny francuski akcent. Wstał, kiedy licytator opuścił młotek. Odwrócił się do Roxanne i ukłonił się jej głęboko. - Bardzo mi przykro, mademoiselle. Zawiodłem taką piękną kobietę. - Podszedł do biurka, zdjął okulary i zaczął je przecierać śnieżnobiałą chusteczką. - Sprawdzę to teraz. - Monsieur Fordener, aukcja ciągle trwa. - Oui, ale mam zwyczaj sprawdzać to, co kupiłem, nest ce pas? Proszę o pierścień. Licytator podał mu go, odchrząknął i rozpoczął następną licytację. - Chwileczkę! - przerwał mu ostro Luke. Jego błękitne oczy zlodowaciały nagle za szkłami okularów. - To falsyfikat. To... obraza! - Monsieur- ręka licytatora sięgnęła machinalnie do węzła krawata. Uczestnicy aukcji zaczęli podnosić się ze swoich krzeseł i szeptać niespokojnie. - Kolekcja Clideburga jest jedną z najznakomitszych na świecie. Jestem pewien, że pan... - To Ja jestem pewien. - Luke skinął sztywno głową. Trzymał w ręku jubilerską lupę. - To zwykłe... - uniósł pierścień - szkło! Voild. - Podszedł do sceny i podetknął go licytatorowi pod nos. - Proszę, proszę. Niech pan sam sprawdzi - zażądał, podając mu lupę. - Imitacja, falsyfikat, oszustwo! - Ale... ale... - Proszę - Luke pokazał wszystkim aluminiowy ołówek. Ci, którzy znali się na klejnotach, wiedzieli, że służy on do rozpoznawania imitacji. Luke przesunął nim po powierzchni szmaragdu, po czym podniósł pierścień wysoko, pokazując wszystkim lśniącą, srebrną rysę. - Powinienem pana aresztować. Powinien pan znaleźć się w więzieniu, zanim skończy się ta aukcja. Myślał pan, że Fordener da się oszukać? - Nie. Nie, monsieur. Nie rozumiem... - Fordener rozumie. - Skinął głową w stronę sali. - On nous a trompe! Zostaliśmy oszukani! W piekle, które nagle rozpętało się w sali, Roxanne zaryzykowała spojrzenie na Lukea. "Ukłoń się - pomyślała. - Za chwilę kurtyna podniesie się znowu i zacznie się ostatni akt". Rozdział 34 . Gazety piszą tylko o tym. - Roxanne odgryzła kawałeczek croissanta i przeleciała wzrokiem nagłówki. - Nic takiego nie zdarzyło się w Dystrykcie od czasów Olliego Northa. - To znacznie lepsze - zaprotestował Luke, nalewając sobie kawy. - Ludzie przyzwyczajeni są do afer politycznych. A to jest kradzież klejnotów. Wspaniała kradzież, jeśli wolno mi tak powiedzieć. - Policja jest zaskoczona - przeczytała Roxanne i spojrzała z uśmiechem na Lukea. - Sprawdzają każdy kamień z osobna. Zaangażowali najlepszych fachowców. Polaryskop, jodek metylenu, kąpiel benzenowa, rentgen... - Popisujesz się. - No cóż, studiowałam to przez cztery lata. - Odłożyła gazetę i przeciągnęła się. Miała na sobie szlafroczek - i nic poza tym. Cudownie było trochę poleniuchować przed następnym ważnym zadaniem. Luke spojrzał na nią sponad krawędzi filiżanki. Szlafroczek Roxanne rozchylił się, ukazując skrawek kremowej skóry. - A może skończymy śniadanie w łóżku? Roxanne uśmiechnęła się. - To całkiem... - Mamo! - Nate wpadł do pokoju z szybkością rakiety - zawiązałem! Zawiązałem sznurowadło! - Położył obutą nóżkę na jej kolanach. - Sam. - Niewiarygodne. Toż to cudowne dziecko. - Spojrzała na ledwie trzymającą się kokardkę. - Chyba mamy dzisiaj święto. - Niech spojrzę. - Luke schwycił Natea i posadził go sobie na kolanach. - No dobrze, przyznaj się. Kto ci pomógł? - Nikt - Nate spojrzał na swego ojca, otwierając szeroko oczy. Korzystając z nieuwagi syna, Luke szybko poprawił niemal rozwiązaną sznurówkę. - Przysięgam na Boga. - W takim razie jesteś już całkiem dorosły. Chcesz kawy? Nate skrzywił się. - Niee. Jest niedobra. - A więc, co nam pozostaje? - Luke zaczął podrzucać chłopca na kolanach. - Wiesz co, Roxy? Dzieciak, który potrafi już zawiązać sobie buciki, będzie umiał zaopiekować się psem. - Callahan - syknęła Roxanne. - Będziesz go karmił, prawda, spryciarzu? - Jasne - skinął głową Nate. Jego oczy błyszczały, pełne dobrych chęci i żarliwości. - Każdziutkiego dnia. I nauczę go warować. I podawać łapę. I... - tu natchnienie go zawiodło - ... przynosić ci kapcie, mamusiu. - Aha. Jak już je dokładnie przeżuje. - Musiałaby być o wiele twardsza, żeby pozostać obojętną na widok dwóch par uradowanych oczu i dwóch chytrych uśmiechów. - W moim domu nie będzie się plątał żaden francuski piesek. - Chcemy wielkiego, brzydkiego brytana, prawda, Nate? - Tak! Brytana! - Chłopczyk rzucił się na szyję Lukeowi i zerknął błagalnie na Roxanne. Nadchodziła pora na jego kwestię. W końcu aktorstwo miał we krwi. - Tatuś mówił, że w schronisku jest masa biednych, bezdomnych szczeniaczków. To całkiem jak więzienie. - Sprytne, Callahan. Bardzo sprytne - syknęła Roxanne. - I teraz mamy pewnie przygarnąć jakiegoś, tak? - To bardzo humanitarne, Rox. Prawda, Nate? - Prawda. - Chyba moglibyśmy popatrzeć... - zaczęła, ale Nate już rzucił się ku niej i zaczął dusić ją w żarliwym uścisku. - To spisek - uśmiechnęła się niepewnie do Lukea ponad głową ich dziecka. - Chyba muszę się zacząć do tego przyzwyczajać. - Pójdę i powiem Alice! - Nate zeskoczył z jej kolan i z szybkością błyskawicy popędził ku drzwiom. Nagle zatrzymał się. - Dzięki, tato! - uśmiechnął się przez ramię - strasznie dziękuję. Luke nie potrafił powstrzymać szerokiego uśmiechu, cisnącego się mu na usta. Dyplomatycznie zajął się śniadaniem. - Chcesz go rozpieścić? Wzruszył ramionami. - No to co? Raz w życiu ma się cztery lata. A poza tym to takie miłe. Usiadła mu na kolanach i przytuliła się do niego z pomrukiem rozkoszy. - Tak, to bardzo miłe. Chyba musimy się ubrać. Robota czeka. - Chciałbym móc spędzić z Nateem cały dzień. Tylko my troje. - Będą inne dni. Będziemy mieli masę dni, kiedy z tym skończymy. - Uśmiechnęła się i objęła go za szyję. - Strasznie chciałabym wiedzieć, co teraz robi Tannenbaum. - To weteran - powiedział Luke, całując ją w czubek nosa. - Za godzinę powinien do nas zadzwonić. - Strasznie żałuję, że nie zobaczę jego występu. Na pewno będzie to coś wyjątkowego. Harvey Tannenbaum rzeczywiście był weteranem. Przez ponad dwie trzecie swojego życia zajmował się paserstwem, pracując wyłącznie z najlepszymi. A Maximilliana Nouvellea uważał za najlepszego z najlepszych. Kiedy Roxanne zaproponowała mu odegranie małej, ale znaczącej roli w planowanej intrydze, z początku poczuł się wytrącony z równowagi. A potem - zaciekawiony. W końcu zgodził się, i to z entuzjazmem. A żeby pokazać, jak bardzo ceni Maxa i jego rodzinę, oświadczył, że zrobi to gratis. I nie mógł się już doczekać. Było to coś nowego w jego karierze. Po raz pierwszy w życiu poszedł dobrowolnie na posterunek policji i z całą pewnością po raz pierwszy przyznał się - z własnej woli - do pogwałcenia prawa. Ponieważ był to pierwszy raz - i prawdopodobnie ostatni - Harvey dał z siebie wszystko. - Przychodzę tu jako dobry obywatel - upierał się, patrząc na dwóch oficerów w cywilu, do których skierował go zapracowany sierżant. Oczy Harveya były zaczerwienione i podkrążone ze zmęczenia dzięki całonocnemu oglądaniu telewizji. W wymiętoszonym garniturze i przekrzywionym krawacie wyglądał jak zrozpaczony człowiek, który przesiedział w ubraniu całą bezsenną noc. Wszystko się zgadzało - z wyjątkiem rozpaczy. - Marnie wyglądasz, Harvey. - Sapperstein, starszy detektyw, zdecydował się na współczujący ton. - Może odwieziemy cię do domu? - Czy wy mnie w ogóle słuchacie? - zdenerwował się nieco Harvey. - Piekło i szatani! Przychodzę do was, chłopcy - a nie jest to coś, co przychodzi mi lekko - a wy mi mówicie, żebym szedł do domu. Jakbym byłjakimś wapniakiem. Nie spałem przez całą noc martwiąc się, czy odważę się tu przyjść, a wy chcecie mnie spławić. Drugi z detektywów, bardziej niecierpliwy z natury - Włoch Lorenzo o oczach basseta - zaczął bębnić palcami po powierzchni stołu. - Słuchaj, Tannenbaum, jesteśmy ostatnio trochę zajęci. Wiesz chyba o tej wielkiej kradzieży? - No pewnie - westchnął, przypominając sobie dawne, dobre czasy. - Kiedyś umieliśmy znajdować radość w pracy. Ale teraz dla tych szczeniaków praca to tylko biznes. Nie mają żadnego polotu, żadnej fantazji. Żadnej - rozumiecie - magii. - Jasne - uśmiechnął się z wysiłkiem Sapperstein. - Ty byłeś najlepszy, Harvey. - No, przynajmniej nigdy mnie nie przymknęliście, no nie? A bywało już gorąco jak w piekle, pamiętacie? - To były czasy - rzucił przez zęby drugi detektyw. - Chętnie byśmy usiedli i powspominali, ale jesteśmy zajęci. - Przyszedłem tu, żeby wam pomóc, chłopaki - oświadczył Harvey, zakładając ręce na piersi i siadając wygodnie na szerokim tyłku. - Spełniam mój cholerny obywatelski obowiązek. Ale zanim to zrobię, chcę mieć zapewnioną nietykalność. - Chryste - mruknął Lorenzo. - Sapperstein, dzwoń do zastępcy dowódcy. Harvey chce mieć zapewnioną nietykalność. Niech ruszają z papierkową robotą. - Nie ma potrzeby zachowywać się tak sarkastycznie - mruknął Harvey. - Chyba popełniłem błąd, zwracając się do podwładnych. Może powinienem pójść od razu do komisarza. - Idź, idź - zachęcił go Lorenzo. - Nie denerwuj się - odezwał się Sapperstein. -Jeśli masz coś do powiedzenia, Harvey, to wykrztuś to wreszcie. Ty jesteś zmęczony, my jesteśmy zmęczeni i w dodatku nie mamy czasu. - Czyli nie chcecie się dowiedzieć, co wiem o tej kradzieży w galerii? - Harvey zaczął podnosić się z krzesła. - No to idę sobie. Nie chciałbym wam przeszkadzać. Obaj detektywi zastrzygli uszami. Sapperstein przywołał na twarz cierpliwy uśmiech. Wiedział, że Harvey mógł po prostu zmyślać. W końcu przestał już działać w zawodzie. Może poczuł powiew nostalgii? Ale z drugiej strony... - Zaraz - Sapperstein poklepał Harveya po ramieniu, zmuszając go do zajęcia miejsca. - Coś o tym wiesz, tak? - Wiem, kto to zrobił - uśmiechnął się chytrze Harvey. Odczekał chwilę dla lepszego efektu; uznał, że jest to winien Roxanne za zaproponowanie mu tej roboty. - Sam Wyatt. Lorenzo zaklął i złamał trzymany w ręku ołówek. - Jak to się dzieje, że te cholerne świrusy zawsze trafiają do mnie? - zapytał z furią. - Dlaczego to zawsze muszę być ja? - Świrusy? Ty zarozumiały gówniarzu! Kiwałem policję, kiedy ty jeszcze sikałeś w majtki. Zachowuj się przyzwoicie albo wychodzę. - Spokojnie, Harvey. A więc twierdzisz, że widziałeś, jak kandydat na senatora kradnie kolekcję Clideburga? - zapytał Sapperstein z wystudiowaną cierpliwością. - Cholera, jak mógłbym go widzieć? - Zdesperowany Harvey uniósł ręce nad głowę. - Myślisz, że stoję na ulicy i czekam, aż pojawi się jakiś złodziej? I nie licz, że uda ci się przylepić mi jakieś oskarżenie. Byłem w domu i spałem jak aniołek, kiedy dokonano tej kradzieży. A ponieważ nie spałem sam - dodał z krzywym uśmiechem - daje mi to znakomite alibi. - A więc dlaczego uważasz, że to pan Wyatt ukradł kolekcję? - Bo mi to powiedział! - Harvey podniósł głos, rozdrażniony i niecierpliwy. - Na litość boską, umiecie chyba kojarzyć fakty? Może ktoś - załóżmy dla wygody, że ten ktoś to ja - upłynnił dla niego kilka kamyków? Lorenzo prychnął. - Chcesz nam wmówić, że byłeś paserem Wyatta? - Niczego takiego nie powiedziałem. - Harvey zaczerwienił się jak burak. - Powiedziałem: załóżmy. Nie wrobicie mnie w samooskarżenie. Przyszedłem tu z własnej woli i tak też wyjdę. Nie pójdę do pudła. - Spokojnie. Napijesz się wody? Lorenzo, przynieś kubek wody. -Jasne. Dlaczego by nie? - zgrzytnął zębami Lorenzo i wyszedł. - No, Harvey - zaczął Sapperstein, starając się okazać jak najwięcej dyplomacji - jesteśmy tu po to, żeby wysłuchiwać ludzi. I to jest fakt. Ale jeśli chcesz nam opowiadać o tym, że szanowany polityk zajmuje się włamaniami, możesz popaść w tarapaty. Nie podoba ci się jego program? - E tam, program - prychnął ze wstrętem Harvey - chrzanię politykę. Ale powiem ci - oczywiście hipotetycznie, kapujesz? - Jasne, kapuję. - No więc załóżmy, że znam Sama od dawna. Od dzieciństwa. Nigdy mnie nie obchodził jako człowiek, ale biznes to biznes, nie? W każdym razie pracowałem dla niego całkiem często. Zanim nie wdał się w politykę, przynosił mi drobiazgi. Dopiero później zajął się działalnością na większą skalę. - A więc znasz Sama Wyatta od dziecka - nawet cierpliwość Sappersteina zaczynała się wyczerpywać. Wziął od Lorenza kubek wody i podał go Harveyowi. - Słuchaj, nikomu nie przyjdzie z tego nic dobrego. - Nie lubię czuć się naciskany - przerwał mu Harvey - a ten sukinsyn próbuje właśnie to ze mną zrobić. Słuchaj, przeszedłem na emeryturę. Hipotetycznie. I jeśli zechcę odmówić współpracy - odmówię. - Dobra, odmówiłeś mu - przewrócił oczami Sapperstein - nie wszedłeś w to. No więc o czym właściwie wiesz? - Wiem masę rzeczy. Zadzwonił do mnie, wiesz? Powiedział, że zamierza obrobić galerię, a ja życzyłem mu szczęścia. I zapytałem, co ja mam z tym wspólnego? A on na to, że chce, żebym upłynnił te błyskotki. Więc ja mu mówię, że nie chce mi się. Wtedy on się wściekł i zagroził, że to mi nie wyjdzie na dobre. Wiesz, mam syna z moją drugą żoną, Florence. Pracuje jako dentysta na Long Island. No tak... Wyatt wie o nim i powiedział, że może mu zaszkodzić. Zaczął mnie straszyć, a jednocześnie mówił mi komplementy. Że jestem najlepszy, że nie ufa nikomu innemu. Przypomniał mi, jak pracowaliśmy razem i jak nam się to obu opłaciło. Harvey dopił resztę wody i westchnął. - Mówię wam, to mi odebrało sen na kilka nocy. Wyatt mnie zmartwił, ale i - muszę przyznać - zainteresował. Taka robota nie trafia się co dzień. Przydałoby mi się trochę grosza. Myślałem, czy nie przenieść się na Jamajkę. Ciepło przez cały rok, wszędzie półnagie kobiety... - Skup się, Harvey - poradził mu Sapperstein. - I co postanowiłeś? - Najpierw chciałem to zrobić. Potem zacząłem myśleć, co będzie, jak zrobi się o tym głośno. Nie jestem już taki młody i nie lubię się denerwować. Więc pomyślałem, że najlepiej puścić go kantem, rozumiesz? Pewnie jest jakaś nagroda dla znalazcy kolekcji. Zrobię dobry uczynek i zarobię parę doków. - No więc, upłynnił klejnoty czy nie? - Spotkałem go wczoraj w zoo. Przy klatce z małpami. - Świetnie. Co dalej? - Powiedział mi, że już to ma. Strasznie się tym chwalił. Nigdy dotąd nie angażował się tak bardzo w robotę. Opowiedział mi, jak to zrobił i jak podłożył falsyfikaty, żeby zyskać więcej czasu. I powiedział, że chce, żebym upłynnił wszystko po wyborach. - Wstrząsające, Harvey. - Możesz sobie myśleć, co ci się podoba, a ja ci powiem coś jeszcze. Facet ma nie po kolei. Tutaj - popukał się w głowę. Sapperstein westchnął i wyjął notes. - Jaką taksówką pojechałeś do zoo? Z jakiej firmy? - Zapisał nazwę. - O której godzinie? Kiedy wróciłeś? - Wszystko to mogło być sprawdzone z dużą łatwością. - A tak dla ciekawości, jak on to zrobił? Harvey poczuł drgnienie serca - całkiem, jakby trzymał w ręku przepiękny klejnot albo jakby ryba złapała się na haczyk jego wędki. Opisał włamanie dokładnie tak, jak mu kazała Roxanne. - Niesamowicie sprytnie - najnowsze techniczne sztuczki: hologramy, elektroniczne zagłuszacze... "To może być prawda" - pomyślał Sapperstein. Krew zaczęła szybciej krążyć mu w żyłach. - Nauczył się trochę sztuczek od tych artystów z Nowego Orleanu. Mieszkał z nimi przez pewien czas. Powiedział mi to. Są teraz chyba sławni, nie? W każdym razie kiedyś coś tam próbował ze sztuczkami. - Słuchaj, Harvey. Nawet jeśli uda nam się sprawdzić te rzeczy, to i tak za mało, żeby przymknąć Wyatta. - Wiem, synku. Mam coś jeszcze - wyjął z kieszeni koszuli kartkę i podał ją Sappersteinowi. Ten, wiedziony siłą nawyku, ujął ją za brzegi. Widniał na niej opis kolekcji Clideburga. - Dał mi to, żeby mi było łatwiej upłynnić to wszystko. Ale popełnił wielki błąd. Nie lubię, kiedy mi się grozi. I, na Boga, jestem już na emeryturze. - Poruszył brwiami. - Hipotetycznie. - Dobra, dobra - Lorenzo spojrzał wilkiem na papier, który Sapperstein wsunął do teczki. - Pewnie będziesz chciał, żebym to wysłał do laboratorium. - Masz już wystarczająco wiele elementów, Lorenzo. Teraz zacznij je układać. Sprawdź odciski palców. Dowiedz się, czy mamy je w kartotece. I skoro już przy tym jesteśmy, spróbuj zdobyć próbkę jego pisma. Lorenzo westchnął ciężko. - Właśnie się dowiedziałem, że w galerii znaleziono złotą spinkę do mankietów. W gablocie. Ma inicjały SW. Nos Sappersteina prawie zadrgał. - Dobra, Harvey, może sobie tutaj posiedzisz? - Wyprowadził go za drzwi i posadził na ławce. - Weźmiemy się do tego. - Chcę mieć nietykalność - uczepił się jego rękawa Harvey. - Nie pójdę do pudła za tego drania. - O nic się nie martw. - Detektyw poklepał go po ramieniu i odszedł. Kiedy stanął przed swoim partnerem, już się nie uśmiechał. - Chcę wiedzieć o tej sprawie wszystko, co tylko można. Pogoń laboratorium, niech się uwiną piorunem. Niech to diabli, Lorenzo - spojrzał na niego płonącym wzrokiem - ten stary chyba właśnie otworzył nam drogę do kariery. A stary siedział cierpliwie. Nigdzie mu się nie spieszyło. "Ludzie nie mają racji - pomyślał - mówiąc, że zemsta jest słodka. Ma zupełnie inny smak". Przepyszny, nieprzemijający smak. Rozkoszował się nim - za swojego starego kumpla Maxa. Luke wszedł do ich hotelowego apartamentu i zastał Roxanne wyglądającą przez okno. Znałją tak dobrze, każdy skrawek jej ciała, każdy jej ruch. Nawet kiedy stała nieruchomo, wiedział, wjakim jest nastroju. Teraz widział, że jej nerwy są napięte do ostatnich granic. Położył delikatnie dłonie na jej zesztywniałych barkach. - To niemal pewne. - Wiem. - Wtuliła się w jego ramiona, szczęśliwa, że ma go przy sobie. - Tak sobie myślałam. Wygląda to tak, jakby wszystko, co do tej pory zrobiliśmy, każde przedstawienie, każdy skok, prowadziło nas do tego jednego wieczoru. Jeśli się nam nie uda... - Hej - pocałował ją w kark - nie zapeszaj. Ale nie uśmiechnęła się i nie odwróciła do niego. - Nie mogę pozbyć się tremy. Wszystko, co nam zrobił i co jeszcze mógłby zrobić... Wszystko, co straciliśmy, ma związek z dzisiejszym wieczorem. Jeśli nam się nie uda... - Rox... - Nie, posłuchaj - odwróciła się wreszcie do niego, ujęła jego twarz w obie ręce. Widziała i czuła, że i jego nerwy były napięte do granic możliwości. - Jeśli nam się nie uda, nie odejdziesz. Nie beze mnie i Natea. - Myślisz, że mógłbym was zostawić? - Ujął jej nadgarstki, zamykając je w mocnym uścisku. - Cokolwiek się zdarzy, jesteśmy razem. Nigdy więcej solowych występów. Przynajmniej na to mogła liczyć. - Musi nam się udać. - Masz absolutną rację. - No to do roboty. - Wyjrzała przez okno na ulicę, po której wiatr przeganiał zeschłe liście. - Chciałabym, żeby tatuś był teraz z nami. - Otrząsnęła się, przywołała na usta uśmiech. -Mam nadzieję, że nie spóźnimy się na święta. Nie chciałabym spędzić Halloween z dala od domu. (Halloween: - Wigilia Wszystkich Świętych). - Zdążymy - uniósł jej dłoń do ust i ucałował - obiecuję. Sam był już spakowany. Zamierzał wrócić do Tennessee. Miał przed sobą jeszcze dziesięć dni swojej kampanii i musiał je spędzić w dobrych stosunkach ze swoimi współpracownikami, no i z żoną. Justine zaczynała sprawiać mu kłopoty. Chciała zabrać ze sobą niesłychaną ilość rzekomo niezbędnego bagażu. Teraz siedziała na górze, dąsając się na niego za to, że okazał takie okrucieństwo, ograniczając liczbę jej walizek do dwóch. "Wkrótce to ukrócę - pomyślał. - Kiedy tylko będzie mogła wydrukować na swoich świątecznych kartkach "Senator Wyatt z małżonką", przywyknie do wielu rzeczy". Żałował tylko, że nie ma dość czasu, by od razu wymierzyć Lukeowi karę. Jak widać, metoda powolnego zaciskania pętli nie przyniosła zadowalających rezultatów. Pora uderzyć szybko i skutecznie. Nie miał wątpliwości, kto stoi za kradzieżą kolekcji Clideburga. Tym lepszy będzie efekt, kiedy pokaże policji dowody przestępstw Nouvelleów. Ale to może poczekać do czasu, kiedy Luke przyniesie mu dokumenty obciążające Gunnera. Wtedy wykorzysta dziesięć pozostałych do wyborów dni, by zapewnić sobie miejsce w historii. Zlekceważył dzwonek do drzwi, pozostawiając otwarcie ich służbie. Wszystko miał już spakowane - z wyjątkiem teczki, której zawartość kompletował zawsze osobiście. Dokumenty, teksty przemówień, prezerwatywy, których zawsze skrupulatnie używał podczas swoich pozamałżeńskich romansów, rozkład dnia, pióra, notatniki, gruby plik rachunków. Zatrzasnął zamki aktówki w chwili, gdy w drzwiach pojawiła się pokojówka. - Proszę pana, przyszli policjanci. Chcą z panem porozmawiać. - Policja? - Zauważył w jej oczach błysk zainteresowania i zdecydował, że zwolni ją przy pierwszej okazji. - Wprowadź ich tutaj. - Panowie. - Sam wyszedł zza biurka i uścisnął dłonie Sappersteina i Lorenza energicznym i serdecznym uściskiem polityka. Mocnym i budzącym zaufanie. - Zawsze z przyjemnością goszczę naszych chłopców z policji. Napijecie się czegoś? Kawy? - Nie, dziękujemy - odpowiedział Sapperstein za obydwu. - Postaramy się nie zabierać panu zbyt wiele czasu. - Chętnie porozmawiałbym z wami dłużej, ale za parę godzin mam samolot. Obowiązki czekają - skrzywił się żartobliwie. - Macie może przyjaciół albo krewnych w Tennessee? - Nie. - Tak tylko pytam. - Wskazał im krzesła. - Proszę siadać. Panowie ... - Detektyw Sapperstein i detektyw Lorenzo. - Ach tak. - Z niewiadomych przyczyn pod kołnierzykiem swojej koszuli z monogramem poczuł pot. - O co panom chodzi? - Jesteśmy tu służbowo - powiedział Sapperstein i zamilkł na chwilę, zakładając okulary do czytania. - Mamy nakaz rewizji. Detektyw Lorenzo i ja dowodzimy zespołem, który czeka na zewnątrz. - Nakaz rewizji? - Uprzejmość Sama nagle gdzieś się ulotniła. - O czym wy, do cholery, mówicie? - O kolekcji Clideburga, skradzionej z Hampstead Gallery dwudziestego trzeciego października. Mamy dowody na pański udział w tej sprawie. Z polecenia sędziego Harolda J. Lorringa mamy dokonać tu rewizji. - Chyba zwariowaliście - warknął Sam. Nagle zwilgotniałymi dłońmi wyszarpnął dokument z rąk Sappersteina. - To jakieś szaleństwo. Nie wiem, o co wam chodzi, ale... - przerwał i zaśmiał się nagle. - Callahan was tu nasłał. Myślał, że mnie zastraszy. No, to się pomylił. Wynocha stąd i powiedzcie temu bydlakowi, że spieprzył sprawę. A ja mu tego nie daruję. - Panie Wyatt - podjął Sapperstein - mamy zezwolenie na dokonanie rewizji. Zrobimy to z pańskim pozwoleniem lub bez niego. Przepraszamy za wszystkie przykrości, jakie to za sobą pociągnie. - Gówno! Nie nabiorę się na to! Koniec z wami! - Triumfalnie wskazał im drzwi. - Wynocha, albo sam zawołam policję. - Ma pan do tego prawo, panie Wyatt. - Sapperstein odebrał mu nakaz. - Poczekamy. Nie wezmą go na to. "Co za żałosna intryga" - powiedział do siebie Sam, dzwoniąc do biura sędziego Harolda J. Lorringa. Kiedy dowiedział się, że nakaz został podpisany mniej więcej pół godziny temu, zaczął nerwowo rozluźniać węzeł swojego jedwabnego krawata. Wystukał gwałtownie numer adwokata. - Windfield, tu Sam Wyatt. Mam tu dwóch głupków, którzy twierdzą, że są z policji. Mają ze sobą jakiś lipny nakaz rewizji. - Szarpnął za krawat i zdarł go sobie z szyi. - To, co słyszałeś. A teraz rusz ten swój tłusty tyłek i przyjeżdżaj mi pomóc. - Rzucił słuchawkę. - Nie dotykać tu niczego. Ani jednego pieprzonego drobiazgu. Zaraz tu będzie mój adwokat. Sapperstein skinął głową. - Mamy czas. - Spojrzał na zegarek i uśmiechnął się. - Ale pan spóźni się na swój samolot. Zanim Sam zdołał zareagować, drzwi otworzyły się i do pokoju wpadła Justine. - Sam! Co tu się, do diabła, dzieje? Przed domem stoją dwa policyjne samochody. - Zamknij się - rzucił się na nią jak tygrys i wypchnął ją za drzwi. - Wynocha! - Proszę pana - pokojówka była niemal nieprzytomna z podniecenia - ma pan gości. - Odpraw ich - warknął. - Nie widzisz, że jestem zajęty? - Podszedł do barku i nalał sobie whisky. Przez chwilę stracił głowę, ale teraz wszystko wróciło do normy. Każdy by tak zareagował w takich okolicznościach. Wypił whisky i zaczekał, aż zacznie działać. - Panowie - odwrócił się ze swoim oficjalnym uśmiechem na ustach - przepraszam za ten wybuch. Nie co dzień oskarża się mnie o napad. - Włamanie - sprostował Lorenzo. - Właśnie. - "Stracisz za to swoją odznakę, jeśli w ogóle ją masz" - pomyślał Sam. - Chciałbym zaczekać na mojego adwokata. Zapewniam was, możecie przewrócić ten dom do góry nogami. Nie mam nic do ukrycia. Głosy, które nagle rozległy się w korytarzu, sprawiły, że wszyscy się odwrócili. W drzwiach pojawiła się pokojówka, odepchnięta po chwili przez Lukea, który wdarł się do pokoju. Tuż za nim postępowała Roxanne. Sam poczuł, że jego osiągnięty z takim trudem spokój znajduje się w niebezpieczeństwie. - Co wy robicie w moim domu? - Zadzwoniłeś, kazałeś mi przyjść. - Luke objął Roxanne. - Nie wiem, czego znowu chcesz, Wyatt, ale nie podobał mi się twój ton. Chcę... - urwał, jakby dopiero teraz zobaczył detektywów. - Kim są ci ludzie? - Gliny. - Lorenzo mógłby dobrze się bawić, gdyby nie był na służbie. - A państwo? - Luke Callahan, Roxanne Nouvelle. - Prowadzimy tu dochodzenie. Zechcą państwo wyjść. To, co macie do powiedzenia temu panu, musi poczekać. - Nie wyjdziemy stąd, dopóki nie wyjaśnimy sobie tego. - Luke zasłonił sobą Roxanne. - Tym razem posunąłeś się za daleko, Wyatt. Groziłeś Roxanne i naszemu dziecku. - Nikogo nie straszyłem - warknął Sam. "Ciągle panuję nad sytuacją - powiedział sobie. - Ciągle panuję nad sytuacją". - Skoro mamy pod ręką policję, skończmy z tym od razu. Teraz. - O co ci chodzi? - podniosła głowę Roxanne, piękna, odważna kobieta, z trudem zachowująca spokój. - Przykro mi - nie ustępował Sapperstein - musicie zaczekać. - Nie, nalegam, żeby zostali - uśmiechnął się Sam, pewien, że jego wrogowie nareszcie wpadli w pułapkę. - To mój dom. I sądzę, że zainteresuje panów kilka informacji o panu Callahanie i pannie Nouvelle. - Chcę wiedzieć, o co ci chodzi - upierała się Roxanne. - O, myślę, że doskonale wiesz, Roxy. - Sam przeszył ją spojrzeniem i uśmiechnął się złośliwie. Niemal czuł już słodki, palący smak zemsty. - Tym razem powiadomię policję o tym, co podejrzewałem od dawna. Wreszcie znalazłem na to dowody. Kolekcja Clideburga była waszym ostatnim występem. Poczuła skurcz strachu. Czyżby Sam wiedział więcej, niż się spodziewali? Czyżby się przeliczyli? Ale potrząsnęła tylko głową, nie wychodząc z roli. - Nie wiem, o czym mówisz. Od lat próbowałeś nas skrzywdzić. I za co? Za co nas tak nienawidzisz? - głos się jej załamał. - Luke... - Już nas nie skrzywdzi, kochanie. - Luke pogłaskał ją po głowie - bohater, broniący swojej ukochanej. - Skończmy z tym, Wyatt. - Właśnie, skończmy. - Sam odwrócił się do detektywów. - Chcecie zrobić rewizję? Jako dobry obywatel jestem szczęśliwy, mogąc wam to ułatwić. Ci ludzie są złodziejami. - Najpierw kandydat na senatora - mruknął Sapperstein, zagłuszony przez pełen oburzenia okrzyk Roxanne - a teraz para magików. Panie Wyatt, czy moglibyśmy z tym skończyć i wrócić do pracy? "Pora na moje wejście" - uznała Roxanne i rozpoczęła występ swego życia. - Znowu zrobiłeś coś strasznego, prawda? Ale nie skrzywdzisz Lukea. - Złapała Sama za klapy i potrząsnęła nim. - Raz mnie już skrzywdziłeś, ale nie zrobisz tego już nigdy, nigdy więcej. - Kochanie, proszę - Luke ruszył do niej - on nie jest tego wart. Nie denerwuj się. - Wprowadziłam cię do mojego domu. - Odepchnęła Sama. Tylko obecność świadków powstrzymywała go przed uderzeniem jej. - Ufałam ci. Cała moja rodzina ci ufała. Nie wystarczy ci, że nas już raz zdradziłeś? Nadal żywisz do nas tę straszną nienawiść? - Precz z rękami. - Chwycił jej nadgarstek i wykręcił go. Poderwani krzykiem Roxanne, obaj policjanci rzucili się na pomoc. - Spokojnie, Wyatt. - Kochanie. To był dla niej umówiony sygnał. Roxanne rzuciła się ku Lukeowi. Oślepiona łzami wpadła na biurko, strącając z niego teczkę Sama. Trzasnęły otwierające się zamki. Zajaśniał lodowaty blask brylantów, mieszający się z ogniem rubinów. - Och - Roxanne uniosła dłoń do ust. - Mój Boże, to przecież naszyjnik z kolekcji Clideburga! Ty! - Wskazała oskarżycielsko na Sama. - To ty ją ukradłeś! Tak jak kiedyś okradłeś Madame! - Zwariowałaś! On mi to podłożył! - Sam rozejrzał się z dzikim wyrazem twarzy, nie mogąc uwierzyć, że starannie urządzony świat może się tak nagle zawalić. - Ten sukinsyn mi to podłożył. To jego robota! - Rzucił się w stronę Lukea. Lorenzo skoczył na pomoc, ale Roxanne była pierwsza. Nie podobało się jej, że musi uciec się do przemocy. No, ale w końcu cel uświęca środki. Podcięła Samowi nogi tak, że rozciągnął się jak długi na otwartej teczce. - Nie uciekniesz mi - wydyszał Sam, siadając. - Nie próbuj ze mną swoich sztuczek, Callahan. Nadal mam cię w garści. W sejfie... - Wstał, ocierając usta. Oczy miał nienaturalnie rozszerzone, twarz poszarzałą, usta rozciągnięte w szyderczym uśmiechu. - Mam dowody przeciw temu człowiekowi. Jest złodziejem i mordercą. Ta kobieta jest również złodziejką. Wszyscy oni są złodziejami. Mogę to udowodnić. Mogę to udowodnić. - Przyskoczył do sejfu. Otwierał go, nie przestając mruczeć. - Panie Wyatt - Sapperstein położył mu rękę na ramieniu. - Może poczeka pan na swojego adwokata? - Czekałem już zbyt długo. Całe lata. Przyszliście tu szukać, tak? No to macie. - Szarpnął drzwi sejfu i sięgnął na półkę. Nagle zamarł w pół ruchu, wybałuszając oczy na wysypujący się na dywan plik kolorowych fotografii. - Interesujące ujęcia - mruknął Lorenzo, podnosząc kilka zdjęć. -Jest pan bardzo fotogeniczny. - I jaki giętki - roześmiał się, podając zdjęcia swojemu koledze. - To nie ja! - Sam znowu otarł usta, nie mogąc oderwać oczu od rozsypanych na podłodze fotografii. - To Gunner. To miał być Gunner. To fotomontaż, każdy to pozna. Nigdy nie widziałem nikogo z tych ludzi. Nigdy! - Ale oni wydają się odnosić do pana dość... przyjaźnie - zauważył Sapperstein. - Nigdy dotąd nie widziałem niczego tak... pomysłowego. Niektóre z nich powinny być opatrzone napisem "Nie próbujcie tego robić bez nadzoru trenera". - Aha - dołączył do niego Lorenzo. Puknął palcem w zdjęcie, przedstawiające wyjątkowo lubieżną i niezwykłą pozycję. -Jak on się zdołał tak skręcić? Mojej żonie by się to spodobało. - Mniejsza o to - chrząknął Sapperstein. W końcu - jak sobie przypomniał poniewczasie - w pokoju znajdowała się kobieta. - Panie Wyatt, czy mógłby pan usiąść i... - To fotomontaż! - wrzasnął Sam. - To on to zrobił! Kłamał i oszukiwał! - wskazał na Lukea, ciężko dysząc. - Ale zapłaci mi za to. Wszyscy mi zapłacą! Mam dowody - zachichotał i sięgnął do sejfu. Ale śmiech zamarł mu na ustach, kiedy wyciągnął brylantowy diadem. - To jakaś sztuczka - wybełkotał -jakiś trik. - Zachwiał się, patrząc na spoczywający na jego dłoni klejnot. Jego twarz zastygła w przerażającym uśmiechu. - To zaraz zniknie. Sapperstein skinął głową koledze, który wyjął Samowi diadem z rąk. - Ma pan prawo odmówić składania zeznań - zaczął Lorenzo, zakuwając Sama w kajdanki. Sapperstein opróżniał sejf z kolejnych sztuk biżuterii. - Będę prezydentem! - wrzasnął Sam, zapluwając się. - Tylko osiem lat. Chcę tylko ośmiu lat. - O, dostaniesz znacznie więcej - mruknął Luke. Strzelił palcami i podał Roxanne różę, która nagle pojawiła się między nimi. - Czary-mary, Roxy. - Aha - ukryła twarz na jego piersi, by ukryć szeroki uśmiech. - Ale co zrobimy na bis? Rozdział 35 . Jesień w Nowym Orleanie była ciepła, słoneczna i przyjemnie sucha. Dni stawały się coraz krótsze, ale przy każdym zachodzie słońca niebo zmieniało się w zapierającą dech w piersiach symfonię kolorów. Max umarł podczas jednego z tych fantastycznych widowisk. Odszedł ze świata równocześnie ze słońcem, za purpurową kurtynę nieba. Była przy nim jego rodzina. A jak powiedział LeClerc przy jednej z niezliczonych tej nocy filiżanek kawy - to jest najważniejsze w chwili śmierci. Roxanne musiała się z tym zgodzić. Z tym i z faktem, że Luke umieścił w ręce jej ojca kamień filozoficzny. Trzymając go, Max przekroczył granicę między dwoma światami. Kamień nie wyglądał tak, jak go sobie wyobrażała. Nie rzucał snopów iskier, nie miał pięknego koloru. Przypominał zwykły szary kamyk, wygładzony przez czas i dotykające go palce. Idealnie pasował do wgłębienia w jej dłoni, jakby przez wiele setek lat przystosował się do spoczywania w ludzkiej ręce. Ale jeśli nawet miał jakąś moc, Roxanne jej nie poczuła. Miała nadzieję, że Maxowi się to udało. Kamień został spalony razem z ciałem Maxa w jeden z jasnych listopadowych poranków, pod czystym, błękitnym niebem Nowego Orleanu. Lekki wiaterek poruszał źdźbłami dziko rosnącej trawy, zarastającej podmiejski cmentarz. W powietrzu unosił się zapach olejków, które Max lubił najbardziej, a podczas pogrzebu słychać było muzykę Chopina. Max byłby urażony, gdyby potraktowano go czarną krepą i organami. Na cmentarzu zgromadziły się setki ludzi - ci, których kiedyś wzruszył lub zadziwił, młodzi adepci sztuki magicznej, niecierpliwie oczekujący na sukces, starzy magicy, których dłonie i oczy zaczynały zawodzić - tak jak Maxa zawiódł jego umysł. Ktoś nagle wypuścił w powietrze dwanaście białych gołębi, które zatrzepotały skrzydłami nad głowami obecnych; jakby anioły sfrunęły na ziemię, by zabrać duszę Maxa. Roxanne uznała ten gest za niezwykle piękny. Ostatni występ Maxa miał klasę, jak wszystkie jego przedstawienia. Przez kilka dni Roxanne nie mogła dojść do siebie. Chodziła jak w narkotycznym oszołomieniu. Rozmawiała, uśmiechała się nawet, ale rzeczywistość nie docierała do niej. Ojciec był dla niej zawsze kimś najważniejszym. Odkąd zachorował, musiała przejąć jego obowiązki, ale dopóki żył, miała złudzenie - znowu złudzenie - że opiekuje się nią. Tak chciała, żeby mógł świętować z nimi ich triumf. Gazety wciąż były pełne sensacyjnych doniesień o Samie Wyatcie, byłym polityku zamieszanym w wielką kradzież w galerii - i w wiele innych. W jego domu w Maryland znaleziono jeszcze inne dowody. Mały przyrząd, przypominający skrzyżowanie pilota z kalkulatorem, zestaw wytrychów z nierdzewnej stali, wyczyszczonych do połysku, diament do szkła, zmodyfikowaną kuszę z kotwiczką i pojedynczą złotą spinkę do mankietów z inicjałami SW. I najważniejsze - dziennik, w którym od piętnastu lat Sam zapisywał swoje włamania. Jake męczył się nad nim przez miesiąc, ale efekt był rewelacyjny. Znaleziono również konto w Szwajcarii, na którym znajdowało się ponad ćwierć miliona dolarów. Roxanne przez pewien czas współczuła Justine, ale wkrótce z rozbawieniem przeczytała w gazetach, że oddana małżonka Sama wniosła podanie o rozwód i zamieszkała w szwajcarskich Alpach. Co do Sama, przestał mówić, że chce być prezydentem. Od tej pory twierdził, że jest prezydentem i zaczął kompletować swój gabinet spomiędzy współwięźniów. Jak uznała Roxanne, była w tym pewna sprawiedliwość. Ale to już minęło. Pokonanie tego zakrętu zajęło jej pięć lat, a teraz otwierało się przed nią tyle dróg, że nie wiedziała, którą wybrać. - Trochę tu zimno. - Lily przeszła przez tonące w mroku podwórko i zbliżyła się do Roxanne, siedzącej na żelaznej ławeczce i przyglądającej się fontannie. - Powinnaś włożyć kurtkę. - Nic mi nie będzie. - Roxy objęła Lily, która usiadła przy niej. - Kocham to miejsce. W żadnym innym nie czuję się tak dobrze. - Niektóre miejsca promieniują magią. - Lily spojrzała w okno pokoju, który przez tyle lat dzieliła z Maxem. - Uważam, że to jest właśnie takie miejsce. Przez chwilę siedziały w milczeniu, słuchając szumu wody. Wieczór powoli zamieniał się w noc. - Nie zamartwiaj się tak, kochanie - powiedziała Lily wiedząc, jak niezręcznie brzmią jej słowa. Chciałaby umieć wysławiać się tak jak Max. - On by nie chciał, żebyś tak cierpiała. - Wiem. Najpierw myślałam, że jeśli przestanę za nim tęsknić, to będzie znaczyło, że już go nie kocham. Teraz wiem, że się myliłam. Przypomniałam sobie, jak wyjeżdżaliśmy z Waszyngtonu. Max siedział w swoim pokoju i wyglądał przez okno. Chciał z nami jechać, Lily. Wiem to. Czuję to. Chciał jechać. Roześmiała się cicho. Dawno tego nie robiła. - Ale on się uparł. Zamierzał umrzeć w Halloween. Jak Houdini. - Objęła ramiona Lily. -Jestem pewna, że to sobie zaplanował. I myślę, że jeśli istnieje jakieś niebo magików, on już tam jest. Popisuje się zręcznościowymi trikami przed Robertem Houdinem, próbuje przewyższyć Herrmannsa i robi sztuczki w duecie z Harrym Kellarem. To by się mu dopiero podobało, prawda, Lily? - Tak - oczy Lily zwilgotniały - pewnie teraz staje na głowie, żeby im pokazać, że jest najlepszy. - Dziś i przez całą wieczność występuje Maximillian Nouvelle, iluzjonista wszechczasów. - Rox roześmiała się i ucałowała Lily w oba policzki. - Już nie cierpię. Zawsze będzie mi go brakować, ale już nie cierpię. - A zatem powiem ci coś jeszcze: idź własną drogą, Roxy. Zawsze byłaś w tym dobra. Zawsze byłaś silna i niezależna. Nie dawaj za wygraną. - Nie wiem, o co ci chodzi. Skrzypnęły drzwi. Lily zerknęła przez ramię na nadchodzącego Lukea. - Idź własną drogą - powtórzyła Lily i wstała. - Idę poprzeszkadzać trochę Alice w wybieraniu tapet do pokoju dziecinnego. Założę się, że ta dziewczyna wybierze same pastelowe kwiatki, jeśli jej ktoś nie pomoże. - Jesteś do tego odpowiednią osobą. - Wejdź do domu, jeśli zmarzniesz. - Dobrze. Lily odeszła. Kiedy mijała Lukea, syknęła: - Jeśli jej nie ogrzejesz, nie chcę cię znać. Luke usiadł na ławce, chwycił Roxanne w objęcia i zaczął ją całować aż do utraty tchu. - A to za co? - szepnęła, kiedy odzyskała równowagę. - Lily kazała. A to ode mnie - pocałował ją znowu. W końcu puścił ją i z westchnieniem pełnym satysfakcji rozparł się wygodnie na ławce. - Ładna noc, nie? - Mmm. Księżyc wschodzi. Ile razy Nate wrobił cię w czytanie "Zielonych jajek i szynki"? - Tyle, że znam to już na pamięć. Kto chciałby jeść zielone jajka? Ohyda. - Umknęła ci chyba - zresztą niezbyt subtelna - metafora, Callahan. Tu chodzi o to, żeby nie sądzić rzeczy na podstawie ich wyglądu. I o zaczynaniu od nowa. - Naprawdę? Śmieszne. Właśnie myślałem nad zaczęciem wszystkiego od nowa. - Spojrzał na nią uważnie. - Jak się czujesz, Rox? - Dziękuję, dobrze. - Poczuła na sobie jego spojrzenie i uśmiechnęła się. - Dobrze, Luke. Wiem, że nie mógł być ze mną przez całe życie. Nie ma na to dość silnych czarów. Trochę mi pomaga świadomość, że kochałeś go równie mocno jak ja. I może pięć lat temu dałeś mi w jakiś sposób okazję, by zająć się nim wtedy, kiedy tego najbardziej potrzebował. Zajmowałam się nim, dopóki nie wróciłeś, a wtedy on odszedł. - Czy to przeznaczenie? - Życie to wystarczająco dobre słowo. Wszystko jest teraz inne. Mouse i Alice wkrótce się wyprowadzą. W dodatku powiększyła się im rodzina akurat teraz, kiedy ty masz do sprzedania bardzo dobry dom. - Z przyjemnym pokojem na trzecim piętrze, w sam raz dla guwernera. Teraz ich Jake będzie doprowadzał do szaleństwa. - Wiesz, że go kochasz. - Miłość to wielkie słowo - odpowiedział, ale uśmiechnął się przy tym. - To, co czuję do Jakea, można nazwać raczej umiarkowaną wyrozumiałością, przeplataną czasem okresami nienawiści. - Lily chce mu znaleźć żonę. - Nie miałem pojęcia, że taka z niej sadystka. Przynajmniej będziemy mieli z niego wyrękę przy przedstawieniach. - Luke zaczął całować jej palce. Lubił to, a poza tym odciągało to jej uwagę. - Wiesz, Rox, myślałem o naszych przedstawieniach. Westchnęła sennie. - Myślisz, że pora ruszać? - Pora. Ale myślałem o czymś bliższym domu. - Na przykład? - Na przykład o tym budynku na sprzedaż na południowym krańcu dzielnicy. Jest duży. Trzeba w niego włożyć mnóstwo pracy, ale się nadaje. - Do czego? - Do magii. Magiczny sklep Nouvelleów w Nowym Orleanie. Teatr i może jakiś mały sklepik. Wszystko w najlepszym stylu. - Handel? - Spojrzała na niego zaintrygowana, lecz nieufna. - Chcesz prowadzić interesy? - Nie zwykłe interesy. Interesy z przyszłością. Ty i ja, razem. Będziemy tam występować, sprowadzimy parę sław, wylansujemy parę talentów. Jak wesołe miasteczko, tylko nieruchome. Może to być bardzo interesujące. - Zdaje się, że długo nad tym myślałeś. Jak długo? - Odkąd zobaczyłem Natea. Chcę mu dać to, co Max dał mnie: podstawy. - Znowu ucałował kolejno jej palce, jeden po drugim. - Nadal będziemy podróżować. Ale wkrótce wypadnie nam z roku dziewięć miesięcy. Nate pójdzie do szkoły. - Wiem. Myślałam już o tym. Chciałam przerwać występy, kiedy to się stanie. Zająć się nim. - No i widzisz. Nie będziesz musiała niczego przerywać. - Zauważył w jej oczach błysk zainteresowania i postanowił zaryzykować. - Ale jest pewien szkopuł. - Zawsze można znaleźć jakieś wyjście. O co chodzi? - Musisz wyjść za mnie. - Słucham? - Musisz za mnie wyjść. To wszystko. - To wszystko? - Miała ochotę się roześmiać, ale zabrakło jej nagle sił. Zdobyła się na wysiłek, by wstać. - Mam wyjść za ciebie? Masz na myśli takie rzeczy jak "póki śmierć nas nie rozłączy" i tak dalej? - Poprosiłbym cię o rękę, ale na pewno zastanawiałabyś się bez końca. Więc mówię. - A ja ci mówię... - Czekaj - powstrzymał ją ruchem ręki i wstał, patrząc jej prosto w oczy. - Chciałem poprosić cię o to tamtej nocy. Po tym, jak wrócę z willi Sama z kieszeniami pełnymi szafirów. To nie tylko odebrało jej ochotę do kłótni, ale i zdolność myślenia. - Naprawdę? - Wszystko sobie zaplanowałem. Chciałem, żeby to było takie romantyczne. Miałem nawet ze sobą pierścionek. Musiałem go potem zastawić w Brazylii. - W Brazylii. Aha. - Jak byś odpowiedziała, gdybym cię wtedy poprosił? - Nie wiem - mówiła szczerą prawdę - nigdy o tym nie mówiliśmy. Myślałam, że to się jakoś samo rozwiąże. - Ale tak się nie stało. - Właśnie. - Odetchnęła głęboko. - Musiałabym się zastanowić. Naprawdę poważnie. - I gdybym cię poprosił teraz, zrobiłabyś tak samo. A więc postanowiłem to ominąć. Albo się pobieramy, albo nici ze wspólnego interesu. - Nie zmusisz mnie do małżeństwa. - No to cię uwiodę - przesunął dłońmi wzdłuż jej ramion. Jego dotyk wciąż na nią działał. - A zacznę od wyznania, że cię kocham. Jesteś jedyną kobietą, którą kiedykolwiek kochałem. I którą będę kochać. - Zaczął całować ją delikatnie. - Chcę ci coś obiecać. I chcę, żebyś i ty mi coś obiecała. Chcę mieć z tobą więcej dzieci. Chcę być przy tobie, kiedy będą zaczynały w tobie rosnąć. - Och, Luke - mogłaby przysiąc, że czuje zapach kwiatu pomarańczy. "Małżeństwo - pomyślała. - Takie zwyczajne słowo, takie popularne. Takie cudowne". - Obiecaj, że nigdy, przenigdy nie nazwiesz mnie małą kobietką. - Przysięgam na swoją duszę. - Dobrze - zasłoniła usta ręką, jakby przerażona słowem, które się jej wyrwało. Potem roześmiała się i powtórzyła je: - Dobrze. Wchodzę w to. - Nie będzie odwrotu - ostrzegł ją. Uniósł ją w powietrze i obrócił się wokół własnej osi. - Nigdy nie kantuję. - Następnym razem na afiszu napiszemy: występuje Callahan i jego piękna żona, Roxanne Nouvelle. - Mowy nie ma. - W porządku. Wystarczy: Callahan i Nouvelle. - Uniósł brew. - To porządek alfabetyczny, Rox. - Nouvelle i Callahan. To ja cię nauczyłam pierwszego triku, pamiętasz? - Nigdy nie pozwolisz mi zapomnieć - uroczyście potrząsnął jej dłonią. - Nate będzie miał teraz legalnie zaślubionych rodziców i psa. Czego jeszcze można chcieć, kiedy jest się dzieckiem? - To takie konwencjonalne, że aż się boję. - Przeczesała włosy palcami. - A co do psa... - Jake go wyprowadził. Nie martw się, Mikę nie zjadł jeszcze niczego, nad czym warto płakać dłużej niż godzinę. I nie udawaj takiego twardziela, Roxy. Widziałem, jak dziś rano karmiłaś go czekoladowymi ciasteczkami. - To był podstęp. Chcę go tak utuczyć, żeby nie mógł wejść na piętro i nasiusiać na dywany. - Drapałaś go za uszkami, cmokałaś i pozwalałaś lizać się po twarzy. - Chwila słabości. Ale czuję się już znacznie lepiej. - To dobrze, bo jest jeszcze coś. - Jeszcze coś? - Aha. Przestajemy kraść. - Przes... - musiała usiąść - przestajemy? - Spokojnie. - Usiadł obok niej. - Przemyślałem to dokładnie. Mamy dziecko, a chciałbym, żeby następne pojawiło się tak szybko, jak to tylko możliwe. Przecież nie będziesz wspinać się po linie, mając dzidziusia na pokładzie. - Ale... ale to nasz zawód. - Były zawód - skorygował. - I byliśmy w nim najlepsi. Odejdźmy u szczytu sławy, Roxy. Razem z Maxem skończyła się pewna era. Musimy zacząć następną. I, na Boga, co byśmy zrobili, gdyby Nate został policjantem? - Zaczął całować jej palce, śmiejąc się. - Musiałby nas aresztować. Chcesz obarczyć własne dziecko takim poczuciem winy? - Jesteś śmieszny. Dzieci wyrastają z marzeń. - Czym chciałaś się zajmować w wieku czterech lat? - Magią - westchnęła. - Ale zrezygnować... A gdyby tak tylko... trochę się ograniczyć? - Tak będzie lepiej, Roxy - poklepał ją po ręce. - Sama o tym wiesz. - Moglibyśmy okradać tylko rudych bogaczy. - Znieś to z godnością, kochanie. Jęknęła i oparła się wygodnie. - Małżeństwo, interesy, uczciwe życie... Wszystko naraz... No, nie wiem, Callahan. Mogę nie wytrzymać. - Zrobimy to wszystko jednego dnia. Wiedziała, że ją nabiera. Wizja małego Natea z odznaką, ze łzami w oczach zamykającego ją za kratkami - to było już za wiele. - Teraz pewnie powiesz, że powinniśmy zacząć występować na kinderbalach. - Kiedy nie odpowiadał, poderwała się przerażona. - Och, Luke. - Nie jest aż tak źle. Ale... wczoraj zaprowadziłem Natea do przedszkola. Uciąłem sobie krótką pogawędkę z jego opiekunką. Chyba obiecałem, że wystąpimy u nich na Gwiazdkę. Milczała przez pełną minutę, a potem zaczęła się śmiać. Zaśmiewała się tak długo, że aż musiała chwycić się za brzuch. Luke był doskonały. Absolutnie doskonały. I absolutnie jej. - Kocham cię. - Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go - mocno i długo. - Kocham cię takim, jakim się stałeś. - I wzajemnie. Masz ochotę się popieścić w świetle księżyca? - Jasne. - Dotknęła palcami jego ust. - Tylko jedno ostrzeżenie, Callahan. Jeśli wyjdziesz teraz i kupisz furgonetkę, zamienię cię w żabę. Ucałował jej palce, a potem usta. Zdecydował, że poczeka na bardziej odpowiedni moment, żeby opowiedzieć jej o buicku, na którego wpłacił tego ranka zadatek. Jak powiedziałby Max, najważniejsze jest wyczucie odpowiedniej chwili. Koniec