Marta Tomaszewska Wyprawa Tapatików Rozdział I DECYZJA Pod wieczór, dokładnie o tej porze, gdy obydwa Księżyce znajduje się naprzeciw siebie, a wierzchołek Góry Arunczumalaj wystrzela spomiędzy nich niby wieża potężnego zamczyska, odbyła się ostatnia, decydująca narada rodzinna. Tym razem nie brakowało nikogo. Przybyli nawet Gurulowie, którzy na ogół niechętnie opuszczają swoje kratery na Zwietrzałych Pagórkach i nie raczyli zaszczycić swą obecnością żadnej z poprzednich narad. Przyszli, długo wycierali nogi o wycieraczkę, choć wcale nie było błota, i nie przywitawszy się z nikim usiedli rządkiem pod ścianą, pogrążeni w wyniosłym milczeniu. - Zobacz, co oni mają na nogach! - powiedziała zdumiona Tapati, która widziała ich po raz pierwszy w życiu. - Czy myślisz, że to w ogóle są buty? Nie otrzymała odpowiedzi, ale z przejęcia wcale tego nie zauważyła. Więc to są Gurulowie - myślała, podniecona, i ani rusz w tej chwili nie mogła sobie przypomnieć, czy wyobrażała ich sobie tak czy siak (a bardzo lubiła wyobrażać sobie różne rzeczy), z pewnością jednak nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby ktokolwiek mógł nosić coś takiego na nogach! Nie sandały o plecionej lub plastykowej (zależnie od pory roku) podeszwie, jak wszyscy, tylko zupełnie niesłychane śliwkowego koloru trzewiki tak błyszczące i wypolerowane, że światła licznych żarówek odbijały się w nich niby gwiazdy w wodzie. Przyglądała się swym dostojnym kuzynom wprost nieprzyzwoicie. Wszyscy inni zwróciliby jej uwagę, że jest źle wychowana, albo kazaliby się jej wynosić. Gurulowie natomiast nawet nie drgnęli. Jakby jej nie widzieli, ani nikogo zresztą. A przecież Tatuś już zaczął mówić! - Szanowni i mili goście - powiedział. - Zebraliśmy się tu, aby podjąć ostateczną decyzję w sprawie projektu wyprawy na planetę Ziemia, która jak wynika z najnowszych badań naukowych, jest być może kolebką naszego rodu... Usłyszawszy ten głos, Tapati mimo woli podniosła ręce do uszu. Nie oznaczało to braku szacunku dla Tatusia. Po prostu nie znosiła tego, jak go określał Tapatik, zebraniowego głosu, który bardzo różnił się od zwykłego domowego głosu Tatusia. A właśnie: gdzie podział się Tapatik? Naturalnie, jak zwykle, znikł. Pięciu minut nie potrafi usiedzieć na jednym miejscu. Zsunęła się z krzesła i ostrożnie wymknęła się na dwór. Robot kuchenny XL rozstawiał talerze na wielkim ogrodowym stole, oświetlonym dwiema kolorowymi lampami. - Wyszłaś z takiej ważnej narady? - spytał. - Ważne rzeczy mówi się dopiero na końcu. Na początku powtarza się to, co już wszyscy wiedzą - podzieliła się Tapati swym zdobytym podczas poprzednich narad doświadczeniem. - Nie widziałeś Tapatika? - Nie - odparł robot kuchenny XL i zdmuchnął kurz z talerzyka. - Zawsze mnóstwo roboty z tą świąteczną zastawą. Wszystko jest okropnie zakurzone. - Przecież Ciocia Babila miała przysłać swego YPSL-a, żeby ci pomógł - przypomniała sobie Tapati. - Nie chcę widzieć na oczy tego flejtucha! - oburzył się robot kuchenny XL. - Wolę urobić się na śmierć, niż mieć coś takiego do pomocy! Tak mocno dmuchnął na kolejny talerzyk, że o mało go nie stłukł. Tapati stała przez chwilę niezdecydowana. Właściwie mogłaby pomóc trochę XL-owi. Ale nigdy przecież nie była o tej porze sama poza domem! Trzeba wykorzystać taką okazję, tym bardziej że Mama lada moment oprzytomnieje i zobaczy, że w sali narad nie ma jej ani Tapatika. - Jestem zupełnie nieprzytomna z tego wszystkiego - mówiła Mama tuż przed rozpoczęciem narady. - Naprawdę nieprzytomna. I na pewno tak było, skoro nie zauważyła zniknięcia swoich najmłodszych! Ale lada moment może zauważyć... Tapati przestała się wahać. Na wszelki wypadek, aby się upewnić, czy nikt jej nie widzi, zerknęła w stronę domu, a potem szybko pobiegła ścieżką przez Pinglowe Zarośla , prosto ku skale, z której był najlepszy widok na tajemniczą Górę Arunczumalaj. Przeprawa przez Pinglowe Zarośla, jak przeprawa przez każde zarośla, zwłaszcza wieczorem nie należała do przyjemności. W świetle księżyców grube, kostropate gałęzie zdawały się rozkręcać powoli jak zbudzone z południowej drzemki żmije. Jeżeli będę na nie patrzeć, nigdy nie przejdę - pomyślała Tapati. - Muszę patrzeć tylko pod nogi. (Nie była strachliwa, ale miała zbyt wiele wyobraźni, co, zdaniem Babci, odziedziczyła po Dziadku). Tapatik z pewnością nie wziąłby pinglowych gałęzi za zwinięte w kłębuszek i teraz rozkręcające się złowrogie żmije! A przecież są bliźniakami. Przyśpieszyła kroku i zaczęła sobie przypominać wierszyki, które ułożyła na różne niebezpieczne okazje. Było ich wiele, ale żaden nie pasował. Za to, pochłonięta przypominaniem, ani się spostrzegła, kiedy przebyła ścieżkę. Ścieżka kończyła się w bardzo dobrym miejscu, tuż przy żelaznej drabince, która ułatwiała wspinaczkę na skałę, stromą i gładką. Na piątym szczeblu od dołu siedział Bimbel i jak zwykle przyglądał się czemuś przez swoją ogromną lunetę. Patrzył w górę, więc nie zauważył wychodzącej z pinglowego gąszczu Tapati. No tak, można było się tego spodziewać - pomyślała, rozżalona. - Ten wstrętny podglądacz tutaj! Właśnie dziś, kiedy ja chcę wejść sama na skałę. Spotkanie z Bimblem byłoby każdego dnia i o każdej godzinie nieprzyjemne, ale spotkanie go w momencie, kiedy komuś przydarzyła się taka niezwykła historia, jak samotna wieczorna wyprawa poza dom - to doprawdy katastrofa. Prawie katastrofa - poprawiła się w myślach Tapati. Nie pozwoli, aby Bimbel zepsuł jej nastrój! Tylko nie wdawać się z nim w dyskusję - przykazała sobie surowo i zdecydowanie postawiła nogę na pierwszym szczeblu drabinki. Bimbel odjął lunetę od oczu. - Proszę, proszę - powiedział udając ogromne zdumienie. -Kogo ja widzę! Słodka Tapati, grzeczna Tapati sama o tej porze! - Chcę przejść - powiedziała krótko Tapati. To żądanie okropnie Bimbla rozśmieszyło. - Ha! ha! ha! Słodka Tapati chce przejść - wołał wymachując lunetą. - Chce przejść? A tu maleńka przeszkoda! Całkiem maleńka przeszkoda, ha! ha! ha! Ten śmiech był tak nieprzyjemny, że Tapati zapomniała o swoich mądrych postanowieniach. A poza tym bardzo się śpieszyła. - Złaź, Bimbel, bo powiem Cioci Babili, że tu jesteś. Ta, istotnie niezbyt mądrze wybrana, pogróżka jeszcze bardziej rozśmieszyła Bimbla. - Ona powie mojej Mamie, że ja tu jestem! Och, och! Ona powie, słodka Tapati, grzeczna Tapati, której nie wolno wychodzić z domu po zachodzie słońca! To ja mogę coś powiedzieć twojej Mamie. Mnie wszystko wolno, bo jestem jedynak - dorzucił dumnie. Nie wiadomo, jak by się ta słowna utarczka skończyła, gdyby nie to, że na zboczach parowu, poza Pinglowymi Zaroślami coś zaszeleściło, zachrobotało i pisnęło w dodatku. Bimbel natychmiast zapomniał o Tapati. Zeskoczył z drabinki i trzymając przed sobą lunetę jak tarczę pomknął tam, skąd dobiegały owe podejrzane odgłosy. Tapati wzruszyła ramionami i - bez większego zapału - rozpoczęła wspinaczkę po żelaznych szczeblach. Nagle wydało jej się, że jest bardzo daleko od domu. Poczuła się tak, jakby była zupełnie sama na świecie: bez Mamy, Tatusia, Babci, Dziadka, braci. A przecież... co się właściwie stało? Dom wcale nie był daleko i byli w nim wszyscy, których kochała. Czy każdy czuje się tak obco, gdy spotka kogoś obcego? - dumała, rozgoryczona. - Czy tylko ja taka jestem? Bimbel jest moim ciotecznym bratem, a jednak jest obcy. Ja tak czuję. Kim jestem ja bez Mamy, Tatusia, bez wszystkich? Niepewna siebie, spłoszona, wydana na łup niepokojącym pytaniom - czy jest tą Tapati, którą zna Mama, Dziadek i wszyscy, czy też jakąś inną Tapati, której nikt nie zna, nawet ona sama - wspinała się po drabince (bo w każdym razie nie przyszło jej do głowy, aby zawrócić) coraz wyżej i wyżej. Ale gdy wreszcie znalazła się na szczycie skały, od razu przestała zadawać sobie trudne i dziwne pytania, przestała się zastanawiać nad czymkolwiek. Stała i stała. Stała bez ruchu i patrzyła. Równina Wiatru Długich Noży lśniła i migotała, jakby biegały po niej tysiące niewidzialnych małych istotek, a każda trzymała w ręku świeczkę o chybotliwym, wysokim płomyku. Te płomyki daleko na krańcach rosły, ogromniały, zalewając niebieskawym światłem łagodne, faliste wzgórza. A poza nimi widniała samotna, tajemnicza Góra Arunczumalaj. Obydwa Księżyce w otoczce turkusowych, pierzastych chmur wyglądały niby oczy olbrzymiej sowy znieruchomiałej z rozpostartymi skrzydłami ponad trójkątnym, dzikim i groźnym szczytem. Wiatr przelatywał po czerwonym zboczu miotąc srebrny pył, znacząc na jego powierzchni srebrny wąsaty ślad: taki ślad żłobi w morzu szybka motorowa łódź, o czym Tapati jednak nie wiedziała, nie była bowiem nigdy nad morzem . Stała i patrzyła, i czuła, że dzieje się z nią coś niezwykłego, że rośnie, ogromnieje jak te płomyki pełgające po równinie, że staje się światłem niebieskim zalewającym wzgórza i wznosi się jeszcze wyżej, coraz wyżej, że jest Górą Arunczumalaj, że jest wszystkim - całym tym pięknym światem. - Tapa-ti-ti! - rozległ się nagle bardzo blisko bojowy okrzyk Tapatika. A w sekundę potem i on sam wyszedł zza porośniętego żółtawym mchem głazu. Był taki rozczochrany i brudny, że Tapati natychmiast ocknęła się ze swego oczarowania, „wróciła” - była znowu Tapati, jego siostrą-bliźniaczką. - Tapatik! Co ty wypra... - Wciągnąłem w zasadzkę Bimbla - przerwał jej w pół słowa (zawsze tak robił, bo zawsze bardzo się śpieszył). -Wciągnąłem w zasadzkę tego nadętego jedynaka! - powtórzył triumfalnie. - A, to ty tak hałasowałeś w parowie! - Ja! - odparł dumnie Tapatik. - Słyszałaś, jak piszczałem? Bimbel myślał, że to stary pancernik Huks. A już dawno próbuje wypenetrować, gdzie Huks chowa swoje zapasy. Więc ja go zwabiłem do parowu. A wiesz gdzie? Prosto w tę dziurę, którą Dziadek wykopał w zeszłym roku, kiedy wykoncypował sobie, że w tym właśnie miejscu był niegdyś pałac legendarnego króla Ukr! - I co, wpadł? Tapati zadała to pytanie już bez zainteresowania. Wiatr bowiem wiejący na Górze Arunczumalaj zmienił kierunek. Miótł teraz srebrny pył prosto na równinę. Srebrny pył zapalał się od pełgających po niej płomyków, układał się w długie, zielone, ostro zakończone słupy. Nie, nie słupy. Ostrza! Równina Wiatru Długich Noży - pomyślała Tapati, przejęta. -Więc dlatego tak się nazywa! - Lepiej! - ciągnął z uciechą Tapatik. - Do dziury wpadła jego luneta. Siedzi tam teraz i czyści ją. Tapa-ti-ti! - Tapatik! Popatrz. No, popatrz. Jak pięknie. Widzisz te długie noże tańczące po równinie? Widzisz górę? Tapatik zerknął jednym okiem. - Fajowo - rzekł myśląc zupełnie o czym innym. - Wracamy. Na pewno lada moment zapadnie decyzja. Musimy być przy tym. A poza tym Mama pewnie już zauważyła, że nas nie ma. Pędzimy! Tapati westchnęła. Chętnie by jeszcze posiedziała na skale, jeszcze za mało było jej patrzenia. Ale istotnie, trzeba wracać. Rzuciła ostatnie spojrzenie ku płomienistej górze i poszła za bratem. - Tapatik. Widziałeś Gurulów? Widziałeś ich buty? - Jasne, że widziałem. - Nie wiesz, dlaczego oni uważają się za lepszych od reszty rodziny? Tapatik nie wiedział, ale za nic by się do tego nie przyznał. -.Właśnie dlatego, że noszą takie błyszczące buty - odparł z wielką pewnością. Ze zbyt wielką pewnością. Tapati dobrze znała ten ton... Bufonada brata często ją złościła, teraz jednak nie była pora na złość. Tapatik bowiem nie zamierzał iść ścieżką przez Pinglowe Zarośla, prowadził na przełaj, szczytem parowu. Stąd przez cały czas widać było dom oświetlony jak podczas Święta 13. Jastrzębia i wielkie lampy płonące nad ogrodowym stołem. A za najwyższym oknem, przesłoniętym pomarańczową firanką, w największym pokoju odbywała się ostatnia, decydująca narada... - Tapatik! Szybciej! - Zdążymy. Dziadek nie zacznie bez nas! A słyszałaś, Tapati, jak Tatuś mówił o najnowszych naukowych odkryciach? Pamiętasz: planeta Ziemia według najnowszych odkryć naukowych jest, być może, kolebką naszego rodu. Naukowych, ha! ha! ha! - Ha! ha! ha! - zawtórowała Tapati, bo to było naprawdę bardzo śmieszne. Zaraz zresztą wyjaśnimy dlaczego. Wszystko zaczęło się od tego, że Dziadek przeszedł na emeryturę. Niektórzy dziadkowie bardzo się martwią, gdy nadchodzi ta chwila, mówią, że teraz są niepotrzebni, że nie pozostaje im nic innego, jak tylko czekać na śmierć itd., itp. Zupełnie inaczej było z Dziadkiem Tapatika i Tapati. - Nareszcie będę mógł robić to, na co zawsze miałem największą ochotę, a na co nigdy nie miałem czasu! Co za szczęście! -oświadczył rozradowany, kiedy wrócił z biura po ostatnim dniu pracy. - Niech żyje wolność! - wykrzyknął jeszcze i z rozmachem wyrzucił niepotrzebną już teczkę przez okno. - Nie wydaje mi się, abyś zawsze robił tylko to, co musiałeś robić - zauważyła Babcia. - Właśnie dlatego przez całe życie mogliśmy sobie pozwolić tylko na jednego robota domowego, podczas gdy inne rodziny mają po dwa, a nawet po trzy. Brzmiało to jak wymówka, ale słowom zaprzeczało spojrzenie -uśmiechnięte, kochające. Każdy na Tapatii (włącznie z Dziadkiem) wiedział, że Babcia należy do tych nielicznych żon, które swego męża nie zmuszają, aby zapracowywał się na śmierć po to, żeby można było kupić coś, co mają inne rodziny. Bardzo szybko wszyscy się dowiedzieli, na co Dziadek miał największą ochotę: ni mniej, ni więcej tylko zbadać niedostępną, tajemniczą Górę Arunczumalaj. Tym razem uśmiech znikł z oczu Babci. - Wiesz, że ta góra jest bardzo niebezpieczna - powiedziała z łagodną perswazją. - Nawet młodzi nie odważają się na nią zapuszczać, a ty, w twoim wieku... Tapati zawsze podejrzewała, że gdyby Babcia nie powiedziała tego: ,,a ty, w twoim wieku”, Dziadek, być może, dałby się przekonać, że właściwie to ma ochotę na coś innego niż wysokogórskie wspinaczki... - W twoim wieku! - parsknął gniewnie. - A właśnie! Młodzi teraz zgnuśnieli i tylko się wylegują na tapczanach, z radiem przy uchu. Ja w moim wieku pokażę im, jak trzeba żyć! A poza tym ktoś wreszcie musi zbadać tę górę. Zawsze miałem wrażenie, że tym kimś będę ja. Bo mnie ta góra woła! A poza tym ja tak chcę i nie ma gadania! No i nie było gadania. Dziadek kupił sobie specjalne sandały do chodzenia po górach, czekan, linę z hakiem, ciemne okulary, plecak oraz twarzową czapeczkę z pomponikiem i rozpoczął swe niebezpieczne wyprawy. Wkrótce wiedziała o tym cała Tapatia. Imię Dziadka było na wszystkich ustach, a nawet pisano o nim w gazetach (w telewizji Dziadek nigdy nie chciał wystąpić, twierdził, że nie będzie robił z siebie pajaca, dosyć jest chętnych). Góra Arunczumalaj bowiem od wieków budziła ogromne zainteresowanie. Opowieści, legend i zwyczajnych plotek krążyło o niej mnóstwo. Jedna z tych opowieści mówiła, że gdzieś w niedostępnych rozpadlinach żyją Starzy Mędrcy, którzy znają różne ważne tajemnice, a zwłaszcza tę najważniejszą ze wszystkich: tajemnicę pochodzenia Tapatików. Ale góra dobrze broniła swych tajemnic. Sprawiała mnóstwo niespodzianek; z daleka wyglądała zupełnie inaczej niż z bliska, co więcej, kiedy się postawiło nogę na jej zboczu, zupełnie zmieniała kształt, czasem wydawało się, że to w ogóle nie góra, tylko tysiące małych ruchomych wzgórz, które płatały wędrowcom niebezpieczne figle, zwodząc ich niby błędne ogniki na bagnach. Wielu śmiałków zaginęło, a ci, co wracali, wracali kompletnie odmienieni i do końca życia nie wypowiadali już ani jednego słowa, jakby stracili mowę. Taką to właśnie górę postanowił zbadać dziadek Tapati! Nic więc dziwnego, że nawet Babcia straciła swój zwykły spokój. Starała się, co prawda, ukryć zdenerwowanie przed całą rodziną, a zwłaszcza przed dziećmi. Przysunęła tylko ulubiony fotel do wychodzącego na Górę Arunczumalaj okna i kiedy miała wolną chwilę, wypatrywała na jej zboczach czerwonej czapki z pomponikiem. W te zaś dni, gdy była gorsza pogoda, wróciwszy spokojnie z porannych zakupów wydawała, jak zwykle, polecenia robotowi kuchennemu XL-owi, a potem zakładała płaszcz nieprzemakalny, pakowała do torby termos z gorącą czekoladą i szła w ślad za Dziadkiem. A tymczasem Dziadkowi szczęście dopisywało zadziwiająco. Wyprawiał się na górę kilkakrotnie i za każdym razem wracał zdrów i cały, taki jak poszedł, co samo przez się było rzeczą niesłychaną. Aż zdarzyło się, że z którejś wyprawy nie wrócił - nie było go całe trzy dni. Trudno opowiedzieć, co działo się wtedy w domu. To było naprawdę okropne. A rankiem czwartego dnia, gdy wszyscy poczęli już tracić nadzieję, wszedł Dziadek, zakurzony, obszarpany, blady, z płonącymi oczami. Pod pachą dzierżył grubą, bardzo zniszczoną księgę. Nie przemówiwszy do nikogo ani słowa, udał się wprost do swego pokoju i zamknął drzwi na klucz. - Babciu, Dziadek się nawet nie wykąpał - powiedziała zdumiona Tapati. - A przecież jest strasznie zabrudzony! - Gorzej, że nic nie zjadł- mruknęła Mama i zaczęła szukać w książce telefonicznej nazwiska najlepszego specjalisty od chorób psychicznych. - Daj spokój, kochanie - powstrzymała ją Babcia. - Wiesz dobrze, że on nie przyjmie żadnego lekarza. - Mamy więc tak siedzieć z założonymi rękami? - Kto mówi, że z założonymi rękami? O ile pamiętam, zostałaś dziś w domu, żeby zrobić tę pilną korektę... Mama westchnęła i posłusznie zasiadła do swego biurka. A Babcia, zapędziwszy robota kuchennego XL-a do tarcia chrzanu (co naturalnie trzeba robić poza domem), sama stanęła przy kuchni. Po pewnym czasie zza kuchennych drzwi poczęły wydobywać się smakowite zapachy. Ba, zgoła niebiańskie zapachy! Wywołało to ogromne poruszenie w najbliższej okolicy. Kto żyw ściągał pod dom Tapatików, nawet w pobliskim biurze urzędnicy (karmieni stołówkowymi obiadami) przerwali pracę, a i dyrektor nie był w stanie prowadzić bardzo ważnego zebrania, tak mu ślinka leciała do ust. Tapati i Tapatik z dumnymi minami trzymali straż przed drzwiami kuchni. - Co się u was dzieje? - pytał stary Huks. - Z pięćdziesiąt lat nie wąchałem czegoś takiego! No tak, odkąd Jams wymyślił tych cyborgów kuchennych! - To Babcia. Sama, osobiście gotuje - objaśniła Tapati, a robot kuchenny XL ze zwiększoną gorliwością począł trzeć chrzan (choć utarł już tyle, że starczyłoby na rok), aby w ten sposób dać do zrozumienia, że wcale nie został odsunięty od gotowania, tylko wykonuje specjalne, przydzielone mu przez Babcię zadanie. Ale tak naprawdę to czuł się trochę obrażony. A tymczasem Babcia, nieświadoma poruszenia, jakie wywołała, wyjęła z kredensu największy talerz, nałożyła po brzegi pachnącej cudownie potrawy, postawiła talerz pod drzwiami pokoju Dziadka i wyszła sobie przed dom. Kiedy wróciła, talerz, owszem, stał pod drzwiami, ale już pusty... Na drzwiach zaś widniała przypięta pinezką kartka, na której Dziadek napisał: „Jestem zajęty. Do wieczora. Nie przeszkadzać”. Babcia z satysfakcją pokiwała głową. - A ja chciałam wzywać psychiatrę - rzekła Mama patrząc na nią z podziwem. Dziadek istotnie wieczorem wyszedł ze swego pokoju. - Lecimy na Ziemię! - oznajmił radośnie. - Fajowo! - wykrzyknął Tapatik, a Mama znowu chwyciła rejestr lekarzy. - Nie, córeczko, nie zwariowałem - powiedział Dziadek czule. - Zawsze byłem pewien, że ta góra mnie nic nie zrobi! Nie mogę wam opowiedzieć wszystkiego, co się ze mną działo przez te trzy dni - dodał tajemniczo. - Powiem tylko, że w pewnej trudno dostępnej jaskini znalazłem starą księgę, w której wyczytałem, że ród Tapatików pochodzi z planety Ziemia. I doszedłem do wniosku, że najwyższy czas, żebyśmy odszukali naszych krewniaków! Nic się nie bójcie - kończył wśród ogólnego oszołomienia - wszystko dokładnie obmyśliłem! Taki to właśnie miało przebieg i teraz już chyba rozumiecie, dlaczego słowa „według najnowszych odkryć naukowych” tak bardzo rozśmieszyły Tapati i jej brata- bliźniaka, kiedy je sobie przypomnieli wracając szczytem parowu z zakazanej wyprawy. - Tapati? - Mówisz coś? Tapatik przystanął, rozejrzał się wokół, a potem konspiracyjnie nachylił się ku siostrze. - Tapati, czy tobie nigdy nie przyszło na myśl, że Dziadek sam tę swoją księgę spreparował? - spytał szeptem. - Co takiego? Sam? Po co?! Tapati wyrzuciwszy z siebie te pytania umilkła, jakby zabrakło jej głosu. - Ja myślę - ciągnął Tapatik - że to jest tylko pretekst. Dziadek po prostu miał ochotę przelecieć się po wszechświecie, rozumiesz? Więc przez te trzy dni, co go nie było, siedział sobie w jakiejś kryjówce i robił tę księgę. Jest przecież cała pozlepiana... - No wiesz! - odzyskała głos Tapati. - Żeby Bimbel coś takiego powiedział, ale ty... - No dobrze, już dobrze - mruknął Tapatik. - Niby masz taką wyobraźnię, a niektóre rzeczy bierzesz dosłownie. Jak dziecko. - Sam jesteś dziecko! - Mogłabyś chociaż dzisiaj się nie kłócić - rzucił ze wspaniałą wyższością. I stromym zboczem parowu zjechał na siedzeniu -prosto pod dom. Tapati po chwili wahania zrobiła to samo. Ale była zła: z Tapatikiem zawsze tak - można mieć tysiąc razy rację, a w każdej rozmowie właśnie on odnosi zwycięstwo! Ale on nie jest obcy, tak jak Bimbel - pomyślała jeszcze. Po chwili zaś mogła już myśleć tylko o tym, co powie Mama, która z pewnością zauważyła jej ucieczkę... Cicho, z zawstydzoną miną zajrzała do pokoju, w którym odbywała się narada. Gurulowie siedzieli, jak poprzednio, pod ścianą pogrążeni w wyniosłym milczeniu. Mama wyczyniała przeróżne sztuczki, żeby zwrócić na siebie uwagę Tatusia. Ale Tatuś, prowadzący naradę, nie odrywał oczu od kartki, na której wypisany był Porządek Obrad. Na mównicy utworzonej z dwóch skrzyń po cytrynach stał Dziadek i... nic nie mówił, co najwyraźniej irytowało zebranych, którzy znacząco pokasływali i szurali nogami. - Dziadek czeka na nas - szepnął Tapatik i spokojnie, nie zważając na to, że jest cały umorusany, wśliznął się do pokoju i usiadł na swoim miejscu. Tapati, która zamierzała najpierw wyczyścić, a może nawet zmienić zabrudzoną podczas zjeżdżania zboczem parowu spódniczkę, zrozumiała, że nie ma na to czasu. Rada nierada siadła obok Tapatika i z obawą spojrzała na Mamę, która zdenerwowana i blada, podniosła rękę do ust i mocno przycisnęła palcami wargi, jakby chciała powstrzymać ich drżenie. Tapati postanowiła, że zaraz po zakończeniu obrad podejdzie do niej i serdecznie ją przeprosi, a potem opowie, jakich cudownych przeżyć doświadczyła patrząc ze skały na Górę Arunczumalaj... Mama zrozumie! - Więc jak już mówiłem, szanowni zebrani... - zaczął z uciechą Dziadek. - Nic nie mówił - rzekła oburzonym szeptem Ciocia Babila. - Więc jak mówiłem - podniósł głos Dziadek - na pięciuset pięćdziesięciu i jeszcze siedmiu poprzednich naradach, które odbywają się nie wiadomo po co, cała historia jest prosta i nie nastręcza żadnych trudności. Nie stanowi bowiem żadnej przeszkody fakt, że nie mamy statku kosmicznego tak dalekiego zasięgu, aby można się nim wybrać aż na planetę Ziemia. Anonimowy autor, który pisał znalezioną przeze mnie księgę, przewidział to zresztą. Za dwa dni będzie przelatywała w odległości stu czterdziestu ośmiu tysięcy kilometrów od Tapatii planetoida Tekel. Lecimy na tę planetoidę naszym stereolotem , a ona niesie nas w pobliże Szmaragdowej Gwiazdy, gdzie według posiadanych przeze mnie informacji znajdziemy wskazówkę, w jaki sposób dostać się na planetę Ziemia. To wszystko, koniec, kropka i nie rozumiem, po co tyle gadania. - Po to, Dziadku - głos Mamy dźwięczał chrypliwą nutką, jak zawsze, gdy była bardzo zdenerwowana - że ciągle nie wiadomo, kto mianowicie weźmie udział w wyprawie. - Powtarzam, że ja nie mogę - rzekł Tatuś nie podnosząc oczu znad Porządku Obrad. - Nie mogę przerwać pracy, bo zajmuję się teraz sprawą ostatecznej regulacji cieknących kranów, a to jest, jak wiecie, bardzo ważne z punktu widzenia gospodarki wodnej. - Tepanek i ja też nie możemy - powiedział w imieniu starszych braci Tap. - Tepanek żeni się za tydzień, a ja podpisałem kontrakt na występy mego zespołu do końca roku. Dziadek słuchał tego wszystkiego z wyraźnym zniecierpliwieniem. - Tere fere! - zagrzmiał wymachując groźnie fajką. - Dobrze pamiętam takie wykręty jeszcze z biura. Jak tylko ktoś wystąpi z cenną inicjatywą wymagającą odpowiedzialności i ryzyka, to wszyscy zasłaniają się okropnie ważnymi sprawami, które właśnie muszą zrobić. Tatuś nie może, więc Mama nie może itd., itp. A w ogóle to ciągle tylko mówicie o tym, kto nie może. Przecież cały czas powtarzam, że trzeba zacząć od tego, kto może. A więc mianowicie: ja mogę, co jest zresztą najważniejsze, bo będę kapitanem wyprawy. - Skoro ty możesz, to naturalnie mogę i ja - wtrąciła się spokojnie Babcia. Dziadek potrząsnął głową, jakby się opędzał od brzęczącego koło ucha komara. - Istotnie - przyznał sucho. - Więc powtarzam: ja mogę, Babcia może... - Teraz uważaj, teraz uważaj! - szepnął podskakując na krześle Tapatik. - I naturalnie mogą bliźniaki - kończył Dziadek w ciszy. Cisza bardzo szybko zamieniła się w gwar. - Ależ, Dziadku, oni są jeszcze mali! - jęknęła Mama. - Ja chcę lecieć! - zawołał donośnie Tapatik. - Tapatik może, to i ja. Co, ja gorszy? - wrzasnął Bimbel, oskarżycielsko celując w Dziadka swoją lunetą. - Bimbelku, skarbie najdroższy, mam tylko ciebie - chlipnęła Ciocia Babila. - Dzieci muszą lecieć - rzekł kategorycznie Dziadek. - Nie wiadomo, co zastaniemy na Ziemi. Może tam jeszcze nie skończyli z wojnami? Jak zobaczą, że mamy ze sobą dzieci, zrozumieją, że przybywamy w celach pokojowych. A dzieciom to nie zaszkodzi. Na mózg znajdujący się w stanie rozwoju podróżowanie po świecie wpływa dodatnio. Czego nie można powiedzieć o ślęczeniu godzinami nad głupimi książkami. A w ogóle dosyć już tych dyskusji. Nie mam zamiaru przegadać całego życia! Trzeba żyć, a nie gadać! Lecimy więc w następującym składzie: Babcia, bliźniaki i ja. - A ja? - podskoczył Bimbel. - Czy słyszałeś, żebym ciebie wymienił? - zgromił go Dziadek. - Powtarzam: Babcia, bliźniaki i ja. Skończyłem. A teraz proszę wszystkich państwa na przyjęcie. Rozdział II ODLOT. NA PLANETOIDZIE TEKEL Dobiegły końca ostatnie przygotowania. Start wyznaczony został na godzinę dwunastą piętnaście, bo właśnie o tej porze planetoida Tekel miała przelatywać w pobliżu Tapatii. Dzień był pogodny, akurat taki jak trzeba. Po bladobłękitnym niebie płynęły z wolna różowe obłoczki, które Tapati nazywała uśmiechami, a które naturalnie nie miały nic wspólnego z prawdziwymi, groźnymi chmurami. Walizki, spakowane od dawna, stały rzędem na werandzie. Z pakowaniem nie było większych problemów, bo Dziadek sporządził dokładny spis rzeczy, które należy zabrać. Zezwolił też łaskawie, aby każdy wziął ze sobą jakiś drobiazg, czyli coś, do czego jest bardzo przywiązany. Babcia oświadczyła, że ona może nie zabierać żadnej takiej drobnostki, ale nie pojedzie bez robota kuchennego XL-a. - Ładna mi drobnostka - zakpił Dziadek. - A Góry Arunczumalaj przypadkiem nie masz ochoty zabrać? XL nie jest potrzebny! Będziemy ci pomagać. - Ależ, Tiku, nie udawaj, że nie wiesz, jak to się będzie odbywało. Dobrze wiesz, że zawsze, kiedy potrzebna jest mi pomoc w kuchni, każdy z was ma akurat jakieś nie cierpiące zwłoki zajęcia! Wszystko spadnie na mnie: gotowanie, zmywanie, zakupy... Nie pojadę bez XL-a. - Trudno. To nie pojedziesz - uciął Dziadek, który udawał, że jest bardzo niezadowolony z udziału Babci w wyprawie. Ale w pięć minut potem zawołał robota kuchennego XL-a i zapytał go, czy ma zaprogramowane umiejętności kuchenne na nieprzewidziane okoliczności. Na to XL odparł, że on jest robotem kuchennym starego typu, czyli uniwersalnym, nie tak jak te nowoczesne, które są zaprogramowane do wykonywania jedynie kilku bardzo wyspecjalizowanych czynności i za które trzeba prawie wszystko robić. Tak więc robot kuchenny XL został wciągnięty na listę członków załogi. Na godzinę przed odlotem Dziadek wyprowadził z garażu stereolot, nie używany od czasu letniej wyprawy w okolice Tańczących Meteorytów, i pogwizdując dziarską melodię marszową, polewał go wodą z gumowego węża. - Dziadku, czy sprawdziłeś hamulce? - spytała Mama. -Ostatnio się zacinały. - Po co sprawdzać - zawołał słysząc te słowa Tapatik. - Awaria w kosmosie, masz pojęcie, Mamo, to coś fantastycznego! Żadnej stacji obsługi w pobliżu, a tu hamulec się zacina. Fantastycznie niebezpieczne! - Tapatik! Czy ty zupełnie nie masz serca? - jęknęła Mama. - Wszystko sprawdziłem, córeczko, i zabieram wór części zamiennych - rzekł uspokajająco Dziadek. - A poza tym wiesz, że z naszym stereolotem jest taka dziwna sprawa - najważniejsze jest to, kto go prowadzi. Nie każdego słucha. A przecież to ja będę prowadził. - Właśnie dlatego jestem niespokojna - powiedziała cicho Mama i poszła na werandę po raz dziesiąty sprawdzić, czy wszystkie walizki dobrze się zamykają. Tapati zaś po raz dziesiąty żegnała się przez telefon ze swą najukochańsza przyjaciółką Folią. Czuła się dziwnie nieswojo. Tym bardziej dziwnie i nieswojo, że nie był to zwykły niepokój przed podróżą. - Co mi właściwie jest? - zastanawiała się odkładając słuchawkę. - Coś mi jest, ale co? I nagle olśnienie: Gurulowie! Gurulowie, którzy podczas narady siedzieli rządkiem pod ścianą pogrążeni w wyniosłym milczeniu, którzy mieli nieprawdopodobne nieprawdopodobnie wyglansowane buty i którzy nie zostali na przyjęciu, choć miny mieli takie, jakby co najmniej tydzień nie jedli. Myśl o nich nie dawała jej spokoju. Wybiegła przed dom. - Dziadku, dlaczego Gurulowie uważają się za lepszych od reszty rodziny? - zapytała bez wstępów. Dziadek spojrzał na nią niezbyt przytomnie. - Gurulowie? Jacy znowu Gurulowie? A, te chudziaki? - przypomniał sobie. - Ciebie to interesuje, dziecinko? W tej chwili? No dobrze, powiem. Uważają się za lepszych, bo mają dłuższe nazwisko. Nazywają się mianowicie Guru-l-Tapa-tik, podczas gdy my jesteśmy po prostu Tapatiki. A poza tym oni nie chcą przyjąć do wiadomości zmian zachodzących w świecie, zwłaszcza tych, które się im nie podobają. Dlatego do tej pory mieszkają w tych staroświeckich kraterach na szczytach Zwietrzałych Pagórków. Wolą klepać biedę, niż zająć się pożyteczną pracą. - To znaczy, że oni są biedni? Że... - Wytłumaczę ci to wszystko później, dziecinko - przerwał niecierpliwie Dziadek. - Teraz nie mam na to czasu ani głowy. Za pół godziny odlot. A co tobie? Skąd ta minka? Tak się przejęłaś tym, co powiedziałem? Ty wiesz, że ja ci zawsze chętnie wszystko tłumaczę, jesteś moją... Tapati pokręciła przecząco głową. W ogóle nie patrzyła na Dziadka. Kompletnie oszołomiona, wpatrywała się w coś pozą nim. Dziadek spojrzał do tyłu i... gumowy wąż wypadł mu z rąk. Ogrodową aleją szedł dziwny orszak: na przedzie, trzymając w dłoni niewielką torbę podróżną, kroczył dumnie i godnie Gurul, naturalnie w bardzo wyglansowanych butach. W pewnej odległości za nim postępował dumnie i godnie robot niepodobny do żadnych innych robotów. Tapati ani rusz nie mogła odgadnąć, do jakich celów może być przeznaczony, w każdym razie natychmiast stwierdziła, że jest niesympatyczny i zarozumiały. W tym samym szyku podeszli pod werandę, na której Mama, Babcia i Tapatik przysiedli z wrażenia na walizkach. Gurul schylił głowę w krótkim, pańskim ukłonie, a potem bez słowa położył swą torbę podróżną obok walizek. - Czy mam rozumieć - spytał podchodząc Dziadek - że dostojny kuzyn zamierza zaszczycić nas udziałem w naszej wyprawie? Gurul przytaknął samymi powiekami. Ale Dziadek nie zamierzał się tym zadowolić. - Mam nadzieję, że dostojny kuzyn zechce uzasadnić tę bądź co bądź nieoczekiwaną decyzję? Gurul milczał przez chwilę z taką miną, jakby gotował się do największego poświęcenia. - Po zastanowieniu my, Gurulowie-Tapa-tik, doszliśmy do wniosku - przemówił wreszcie głosem, który zdawał się dobiegać z niezmiernej wysokości - że byłoby, hm... niepożądane, gdyby w przedsięwzięciu mającym, hm... na celu ustalenie początków naszego rodu zabrakło naszego przedstawiciela. Dziadek słuchał tego z posępnie ściągniętymi brwiami, ale w jego oczach migotały wesołe iskierki. - Czuję się, hm... wielce zaszczycony - rzekł z nie ukrywaną ironią. - Obawiam się jednak, że hm... w naszym stereolocie nie zmieści się dodatkowe łóżko... Gurul, który zdawał się nie zauważać ironii, prawie niedostrzegalnie poruszył głową. Robot niepodobny do innych natychmiast postąpił krok naprzód. - Mój pan nie potrzebuje łóżka - zazgrzytał zardzewiałym głosem. - Mój pan nie kładzie się nigdy. Stoi albo siedzi. Przeważnie siedzi. Biedny Gurul - pomyślała współczująco Tapati. - Chcę, żeby jechał! Błagalnie spojrzała na Dziadka. Ale Dziadek nie potrzebował tego spojrzenia, aby podjąć decyzję. Cała ta historia zdawała się go bawić. - Dobrze - rzekł krótko. - Ale wobec tego, że leci również ten... Jak ci na imię? - zagadnął niepodobnego do innych robota. - Tymoteusz Drugi - zgrzytnął dumnie robot. Tapatik parsknął śmiechem, zaraz jednak odechciało mu się śmiać. Nikomu zresztą nie było do śmiechu, bo dalszy ciąg zdania rozpoczętego przez Dziadka brzmiał: - ... ten Tymoteusz Drugi, mamy o jedną walizkę za dużo. - No, naturalnie - rzekła z rezygnacją Mama. - Jeszcze nigdy tak nie było, żeby w ostatniej chwili nie przepakowywało się całego bagażu! Możecie sobie wyobrazić, czym jest przepakowywanie bagażu na piętnaście minut przed odjazdem! Po chwili weranda wyglądała jak sklep odzieżowy w czasie pośpiesznie przeprowadzanego remanentu. Przy okazji wyszło na jaw, co każdy zabrał jako ową drobnostkę, bez której nie wyobrażał sobie życia. A mianowicie: Tapati wzięła ukochanego Złotego Misia. Tapatik - klaser z najcenniejszymi znaczkami. Dziadek - znalezioną na Górze Arunczumalaj księgę i cztery najulubieńsze fajki. A Babcia, która twierdziła, że nie będzie potrzebowała niczego, jeżeli zabierze robota kuchennego XL-a, zapakowała jednak swoją ślubną suknię! - To jest prawdziwa suknia, a nie wypożyczona. Sama ją uszyłam - tłumaczyła zarumieniona. - Terę fere! - grzmiał Dziadek patrząc na nią zachwyconym wzrokiem. - Zawsze byłaś kokietką! Chcesz olśnić krewniaków na Ziemi, wiadomo! W tym to właśnie momencie nadszedł Tatuś, który zwolnił się z biura, aby asystować przy odlocie. - Na wszystkich Braci Dobrze Czyniących! - zawołał osłupiały. - Co się tutaj dzieje? Co oznacza ten bałagan? Przecież za dziesięć minut odlatujecie! I oto już lecieli. W obecności zgromadzonej rodziny i najbliższych przyjaciół (Dziadek kategorycznie zapowiedział, że nie życzy sobie dziennikarzy ani gapiów) stereolot lekko wzbił się w powietrze i pomknął ku różowym obłoczkom, które Tapati nazywała uśmiechami. Historyczna wyprawa z Tapatii na planetę Ziemię została rozpoczęta. Śmiali podróżnicy, okropnie zmachani gwałtownym przepakowaniem bagaży, wcale nie odczuwali powagi chwili. Siedzieli ciężko dysząc. Tylko Tapati, którą widok umykającej w dół rodzinnej planety niezmiennie napawał wzruszeniem, przylgnęła twarzą do iluminatora i patrzyła. Za nic nie chciała przeoczyć tej chwili, gdy kolorowa mozaika pól i miast zdaje się puchnąć niby nadmuchiwany powoli balon, a kolory zlewają się stopniowo, błękitnieją, tak że Tapatia wygląda niczym czasza ogromnego, błękitnego spadochronu. Nasza błękitna planeta Tapatia - pomyślała sentymentalnie Tapati. - Kiedy cię znowu zobaczę? Nagle ogarnął ją smutek i lęk. Sama się temu dziwiła, bo przecież nie pierwszy raz leciała stereolotem w podróż kosmiczną. A tu smutek i lęk nie wiadomo dlaczego, nie wiadomo skąd. - Tapati, nawlecz mi igłę, dziecinko - powiedziała Babcia, która obserwowała ją nieznacznie. - Guzik przy moim żakiecie ledwo się trzyma, nie wiem, jak mogłam tego nie zauważyć przed odlotem! Tapatik, zdziwiony, już, już chciał coś powiedzieć, ale Babcia przyłożyła palec do ust i porozumiewawczo mrugnęła. Zmilczał więc, choć właściwie nie rozumiał, dlaczego nie wolno mu wyrazić zdumienia, zważywszy, że Babcia przed sekundą sama sobie oderwała ten całkiem mocno trzymający się guzik... Tapati odwróciła głowę od iluminatora. Popatrzyła wokół i jej oczy stopniowo zaczęły przytomnieć. Dlaczego przed chwilą czuła się taka samotna? W kabinie jest miło i przytulnie, Babcia trzyma na kolanach swój koszyczek z przyborami do szycia. Dziadek pogwizduje przy sterach... - Już się robi, Babciu! - zawołała z ulgą. Nawlekając igłę przypomniała sobie o Gurulu. Gdzie on właściwie jest? Czyżby rozmyślił się w ostatnim momencie i nie poleciał? Ależ nie, przecież widziała, jak wsiadał. - Tam - szepnął Tapatik krztusząc się ze śmiechu. - Wygląda jak kura na grzędzie. Spójrz, tam! Spojrzała. Gurul usadowił się na najwyższym stopniu ruchomych schodków, po których wchodziło się do stereolotu, teraz wciągniętych do środka. Na twarzy Tapati odbiło się zaciekawienie z odcieniem niepokoju. - Babciu, jak on może tam siedzieć? - spytała półgłosem. - Ma bardzo mało miejsca i przecież mu niewygodnie! - Ale jest najwyżej - odparła Babcia uśmiechając się lekko. -Gurui zawsze musi znajdować się wyżej niż inni. Inaczej źle się czuje. Lot przebiegał spokojnie, bez żadnych przeszkód i zakłóceń. Babcia przymknęła oczy i zapadła w drzemkę, była bowiem bardzo zmęczona. Tapati, pogrążona w marzeniach, widziała siebie spacerującą z jakąś przemiłą ziemską koleżanką po odległej planecie Ziemi. Robot XL obliczał wciąż na nowo zabrane puszki z jedzeniem, bo ciągle jednej nie mógł się doliczyć, a była bardzo ważna - z kompotem ananasowym. Tapatik zaś myślał z satysfakcją o Bimblu, który nie poleciał, a który na pewno robi teraz straszliwą awanturę tej biednej Cioci Babili o to, że nie zmusiła Dziadka, aby go zabrał. Wtem stereolot zakołysał się gwałtownie i przechylił na bok. Babcia natychmiast ocknęła się z drzemki. Otworzyła oczy i popatrzyła czujnie wokół. Rozmarzona Tapati omal nie spadła z fotela. Tapatik, uradowany, wyjrzał przez iluminator: nareszcie coś się dzieje! Stereolot zachybotał się znowu. Teraz cała trójka popędziła do kabiny pilota. A tam Dziadek z wściekłą miną napierał na stery, najwyraźniej mając zamiar zmienić kierunek lotu. - Co ty robisz najlepszego, Tiku? - spytała Babcia. - Jak to co?! - zagrzmiał Dziadek. - Zapomniałem moich okularów do czytania! Nie mogę bez nich lecieć. To twoja wina, Dusiu -dodał oskarżycielsko. - Powinnaś pamiętać o mnie, kiedy jestem zajęty ważnymi sprawami. Wracamy! Babcia spokojnie przeczekała ten wybuch, a potem wyjęła z kieszeni żakietu zielony futerał. - Oto twoje okulary, Tiku, Wiesz dobrze, że o niczym nie zapominam. A teraz, proszę, wyrównaj lot. Jesteśmy już przecież prawie nad planetoidą Tekel! Dziadek mruknął coś niezrozumiałego pod nosem i skierował statek na właściwy kurs. W chwilę później obrócił głowę ku Babci. - Prowadź teraz ty, Dusieńko - rzekł słabym głosem. - Ja się okropnie zdenerwowałem. Muszę trochę odpocząć. Babcia bez słowa siadła w fotelu pilota. Nie powiedziała: to było do przewidzenia, choć mogła to zrobić. Rzeczywiście znajdowali się już bardzo blisko celu. Niedługo lądowanie. A wszyscy w rodzinie wiedzieli, że Dziadek, niezastąpiony przy starcie, z lądowaniem kiepsko sobie radzi... A w dodatku planetoidą Tekel, dobrze już widoczna, zdawała się być ostatnim miejscem we wszechświecie, gdzie można bezpiecznie wylądować. Każdy by powiedział, że na pofałdowanej, zarzuconej głazami powierzchni niepodobieństwem jest znaleźć kawałeczek równego, nagiego gruntu. Ale Babcia wypatrzyła taki skraweczek. Posadziła na nim stereolot lekko, bez wstrząsów. - Nieźle - mruknął Dziadek, bardzo zajęty rozpalaniem fajki. -Co prawda trochę za wcześnie włączyłaś silniki hamujące. Ja bym poczekał jeszcze ze dwie sekundy... - Naturalnie, Tiku - rzekła pogodnie Babcia i chusteczką otarła pot z czoła. Tapati ciekawie wyjrzała przez iluminator. - Długo tu będziemy, Dziadku? - Według moich obliczeń znajdziemy się w pobliżu Szmaragdowej Gwiazdy jutro rano około godziny szóstej. Zatem spędzimy tutaj resztę dzisiejszego dnia i noc. Myślę, że nie ma co siedzieć w stereolocie. Możemy wyjść i rozprostować nogi. Ale na noc wrócimy do statku. Nigdy nic nie wiadomo... - Czy na planetoidach ktoś mieszka? - Na ogół nie. Czasem spotyka się na nich Fabokli. Ale jeśli tu są, nie licz na to, że ich zobaczysz. Żyją głównie w nocy. Na szczęście będziesz wtedy spała. Wolałbym, żebyś nigdy nie zobaczyła tych próżniaków. Oni mają fatalny wpływ na porządną młodzież. A nawet pożal się Boże niektórzy dorośli zarażają się ich ideologią zbawiania świata przez wykręcanie się od wszelkiego wysiłku, ich stadnym, próżniaczym sposobem życia! No, a teraz hajda na powietrze. Nie wiem jak wy, ale ja chętnie bym coś przegryzł. W podróży zawsze mam apetyt za trzech. Wspólnymi siłami odkręcili pokrywę włazu. Przepraszam, nie wszyscy, Gurul nie raczył pomóc. Siedział ciągle na niewygodnym miejscu z taką miną, jakby cały otaczający go świat nie istniał. Wkrótce jednak świat przypomniał mu o swym istnieniu: schodki były potrzebne. Wstał więc, ale czekał bez ruchu, aż zostaną podstawione, a potem wyszedł i zaraz wdrapał się na niewielki pagórek i zasiadł dostojnie na jego szczycie. A robot Tymoteusz Drugi natychmiast jął glansować i tak oszałamiająco lśniące jego trzewiki. Kiedy smakowicie pachnąca zupa została rozlana do talerzy, nasi podróżnicy poczuli się jak na niedzielnym biwaku. Polanka była zaciszna i przytulna. Otaczające ją skały nie miały w swoim wyglądzie nic groźnego, przypominały fantastyczne budowle z dziecięcych klocków powleczonych cieniutką warstwą gwiezdnego pyłu. - Pycha! - powiedział Tapatik wylizując talerz (na co w domu Babcia z pewnością by nie pozwoliła). - Przydałoby się jeszcze ognisko. Pójdę poszukać, może znajdę coś, co będzie nadawało się do rozpalenia. - Nie odchodź daleko - upomniał go Dziadek. - Czy na tej łupince może być gdzieś daleko? - rzucił zuchowato Tapatik. - Uważaj, żebyś nie zbliżył się za bardzo do krańca i nie spadł -dodała Babcia. Tapatik odszedł wśród ogólnego śmiechu. Dziadek wyciągnął się na kocu, podłożył ręce pod głowę i z błogą miną patrzył w gwiazdy. Jest strasznie szczęśliwy - pomyślała Tapati. I nagle przypomniała sobie słowa brata insynuujące, że Dziadek sam sporządził księgę znalezioną rzekomo na Górze Arunczumalaj, by móc przelecieć się po wszechświecie. Szybko jednak wymazała je z pamięci: takie myśli były nielojalne wobec Dziadka. Zresztą pochłaniało ją zupełnie co innego. Znowu, jak to już kilkakrotnie robiła, spojrzała ku pagórkowi, gdzie siedział Gurul. Siedział na skrzyżowanych nogach tak wyprostowany, że kręgosłup, głowa i szyja tworzyły jedną linię; ręce nieruchomo spoczywały na kolanach, cały był zresztą nieruchomy, jakby bez życia. Że też może wytrzymać tyle czasu w takiej pozycji - dziwiła się Tapati. Spróbowała usiąść w podobny sposób, wytrzymała jednak zaledwie trzy minuty. Naprawdę można by przypuszczać, że Gurul połknął kij, który pomaga mu zachować tę niesamowitą równowagę! Ale... czy nie był głodny? Nic przecież nie jadł od chwili wyjazdu z Tapatii. Nie przyłączył się do wspólnego posiłku, choć Babcia zapraszała. Czemu jednak nic mu nie ugotował jego robot? - To musi być wstrętny leń - powiedziała do siebie oburzona Tapati. - Trzeba go zawstydzić. Nie namyślając się dłużej, wstała i wdrapała się na Gurulowy pagórek. Robot Tymoteusz Drugi siedział w pewnym oddaleniu od swego pana, pogrążony w absolutnym nieróbstwie. - Słuchaj, Tymoteuszu - zaczęła surowo Tapati. - Tymoteuszu Drugi - poprawił robot z naciskiem. - Słuchaj, Tymoteuszu Drugi, Trzeci czy Czwarty. Jesteś wstrętny leń. Dlaczego nic nie ugotujesz swojemu panu? Robot Tymoteusz Drugi przez chwilę zachowywał pogardliwe milczenie. - No?! - krzyknęła groźnie Tapati. - Zostałem zaprogramowany wyłącznie do glansowania trzewików - zazgrzytał swym zardzewiałym głosem i przesunął się trochę dalej, dając do zrozumienia, że uważa rozmowę za skończoną. Tapati pomyślała, że nic więcej z niego nie wyciągnie i że nie pozostaje jej nic innego jak tylko odejść. Odchodząc spojrzała jeszcze w górę, ku Gurulowi. Siedział z przymkniętymi oczami, jakby spał. Jego nieruchomość była przerażająca. Ale Tapati nie odczuwała lęku, tylko wciąż to samo niewytłumaczalne współczucie, chęć niesienia pomocy. Nie śmiała jednak zagadnąć dziwnego kuzyna. Westchnęła i zeszła na polankę, gdzie Tapatik układał stos z długich, lekkich patyków, przypominających z wyglądu wyschnięte gałązki koralowców. - Nie wiem, co to jest, ale myślę, że się będzie świetnie paliło - powiedział wesoło. - Zobaczycie, jakie będzie ognisko! Ognisko rzeczywiście było wspaniałe. „Koralowce” pękały z trzaskiem, sypiąc szczodrze zielonymi iskrami. Iskry leciały wysoko, znęcone nieustającym fajerwerkiem gwiazd na niebie, i długo nie gasły. - Cudownie - rzekła z zachwytem Tapati. - Żeby tak jeszcze Tatuś i Mama byli z nami... - Ależ są z nami - powiedziała, przytulając ją do siebie, Babcia. - Czy nie czujesz, że są? - Czuję - powiedziała sennie Tapati. - Są w nas, prawda, Babciu? - No, moi drodzy, czas spać - zdecydował, wstając, Dziadek. -Jutro skoro świt startujemy ku Szmaragdowej Gwieździe. - Mój pan - zazgrzytał, pojawiając się niczym duch, robot Tymoteusz Drugi - polecił mi zawiadomić, że spędzi noc na dworze. - Ależ bardzo proszę - rzekł poziewując Dziadek. - Tylko pamiętaj, żeby przed szóstą rano znalazł się w stereolocie. Bo inaczej zostaniecie tutaj. - Tak jest - zgrzytnął Tymoteusz Drugi i odszedł równie bezszelestnie, jak przyszedł. Dziadek patrzył za nim, a wzrok jego mówił: ale mam uciechę z tymi dziwakami! A potem przeciągnął się, aż zatrzeszczały mu kości, i ziewnął. - Zobaczycie, że będziemy dzisiaj spali znakomicie! - powiedział wchodząc do stereolotu. Tapatik - który, mówiąc nawiasem, spał zawsze znakomicie od samego wieczora aż do rana - obudził się w pewnym momencie z uczuciem, że ktoś usiłuje przedziurawić mu brzuch (a właśnie leżał na brzuchu). Wyćwiczony w bojach, nie od razu zareagował. Tylko bez paniki - przykazał sobie surowo. - I najważniejsze, bez hałasu. Trzeba zaskoczyć wroga! Przez chwilę leżał bez ruchu, udając, że śpi, i bohatersko wytrzymując napór jakiegoś kanciastego przedmiotu, który przez materac usiłował dosięgnąć jego brzucha. Potem stoczył się raptownie na podłogę, wsunął obie ręce pod łóżko, natrafił na coś twardego, co z całej siły pociągnął i - poleciał do tyłu, prosto na łóżko Dziadka, bo to coś, wbrew spodziewaniom, nie stawiało żadnego oporu. - Co to? Kto to? - wołał nieprzytomnie Dziadek, wyrwany z pierwszego, mocnego snu. I nie ma co się dziwić, że nie oprzytomniał spojrzawszy na Tapatika, który w kompletnym oszołomieniu przyglądał się... trzymanej w ręku lunecie. Tej lunety nie sposób nie poznać! Skąd się wzięła? Czyżby... - Coś podobnego - szepnął Tapatik. - Coś podobnego! - Dał nura pod łóżko i wyciągnął stamtąd... rozczochranego, straszliwie zaspanego... Bimbla! - Dziadku! On się schował! On poleciał na gapę! - krzyczał Tapatik, choć sytuacja była zupełnie jasna. - On nas oszukał! Bimbel mrugał oczami, tarł powieki z taką miną, jakby nie był pewien, czy przeżywa to wszystko we śnie, czy na jawie. - Gdzie ja jestem? Aha... To... już... Ziemia? - bąkał ziewając. - Wysadzę cię na najbliższej stacji i zostawię - zagroził Dziadek, sam ciągle niezbyt przytomny. Groźba ta naturalnie mogła co najwyżej wzbudzić śmiech, ale Bimbel wcale się nie roześmiał: po prostu walił się z nóg. Babcia patrzyła na niego z niepokojem. - Bimbel, dlaczego ty przez cały czas, aż do tej pory, siedziałeś pod łóżkiem? Mogłeś już dawno wyjść! I dlaczego jesteś taki śpiący? - spytała. Babcia była jedyną osobą na świecie, dla której Bimbel czuł coś w rodzaju respektu. Jej głos więc otrzeźwił go na moment. - J-ja... ja się bałem, że... nie wytrzymam. Bo niewygodnie. I że... za szybko się zdradzę... Więc... więc... uuu, jaki jestem śpiący... ja ukradłem Mamie proszek do spania - wykrztusił między jednym ziewnięciem a drugim. - Dwa proszki - dodał już przez sen i runął na podłogę. Dziadek, rad nierad, wziął go na ręce i położył do łóżka Tapatika. - Co? Nie dość, że jedzie bezprawnie, to jeszcze mam się z nim gnieść? - szalał Tapatik. - Na razie nie mam innego wyjścia - rzekła uspokajająco Babcia. - Teraz trzeba iść spać. Tapatik nie protestował dłużej. Istotnie trzeba spać. A poza tym... w gruncie rzeczy był zadowolony... Będzie miał komu robić kawały. Tapatik bez robienia kawałów nie wyobrażał sobie życia. Ale w duchu poprzysiągł zemstę. Za to dzisiejsze wspólne spanie. Po chwili znowu zapanowała cisza. Spali wszyscy oprócz Tapati. Tapati jakoś nie mogła odnaleźć snu. Cały miniony dzień przesuwał się jej przed oczami niby zdjęcia w fotoplastykonie. - To będzie podróż niepodobna do żadnej innej - szepnęła w ucho swego Złotego Misia. - To będzie nasza najwspanialsza przygoda. - Ugh - mruknął potakująco Złoty Miś. Wtem wydało się jej, że słyszy cichy śpiew. Znieruchomiała. Rzeczywiście! To nie złudzenie. Zza ściany statku dobiegał śpiew, monotonny, przejmujący. Wstała i cichutko, na palcach podeszła do włazu. Odsunęła siatkę ochronną, wyjrzała i oto, co zobaczyła. Wokół pagórka, na którym Gurul tkwił sztywny i nieporuszony, siedziały półkolem dziwaczne istoty z ogromnymi, kudłatymi czuprynami opadającymi w strąkach na oczy. Oczy zaś, okrągłe, o napuchniętych jak baloniki powiekach, wlepione były w Gurula z wyrazem modlitewnego zachwytu. Kołysząc się w przód i w tył śpiewały monotonną, przejmującą pieśń, a nad ich głowami unosiły się szare obłoczki, jakby kłębki fajkowego dymu. Fabokle! - pomyślała Tapati i zadrżała. Walcząc z ogarniającym ją pragnieniem, by wyjść, przyłączyć się do tych tajemniczych, złej sławy osobników i jak oni śpiewać, zacisnęła mocno ręce na siatce ochronnej. Ale w tym właśnie momencie Babcia obróciła się na drugi bok i westchnęła lekko przez sen. To wystarczyło, aby wyrwać Tapati z niebezpiecznego oczarowania. Wróciła do łóżka, a czuła się tak zmęczona, że tym razem zasnęła natychmiast i nie obudziła się nawet wtedy, gdy o świcie stereolot, prowadzony pewną ręką Dziadka, wystartował z planetoidy Tekel biorąc kurs na Szmaragdową Gwiazdę. Rozdział III PRAWIE KATASTROFA. DO CZEGO PRZYDAJE SIĘ GURUL? Dziadek był w wyśmienitym humorze. Zawiązał sobie na szyi sławetną czerwoną chustkę w żółte grochy, którą kupił w tym okresie swego życia, gdy (na krótko) porzucił biuro, by spróbować szczęścia jako łowca dzikich zwierząt, a którą zakładał zawsze wtedy, kiedy był szczególnie z siebie rad. - Czy zdajecie sobie sprawę, moi drodzy - rzekł z udaną nonszalancją - że jeszcze nikt z Tapatików nie doleciał tak daleko jak my? Będę pierwszym Tapatikiem, który postawi nogę na Szmaragdowej Gwieździe. A to nie byle co, zważywszy, że Szmaragdowa Gwiazda jest najdalej wysuniętą planetą w naszej Galaktyce. Jest nie zamieszkana. Znajduje się tam tylko posterunek SGG. - Ale ona wcale nie jest szmaragdowa, tylko szara - burknął ze swego kącika Bimbel. - Albo Dziadek pomylił drogę i to jest w ogóle co innego - dodał złośliwie. On, w przeciwieństwie do Dziadka, wcale nie był w wyśmienitym humorze. Obudził się z bólem głowy, zmarznięty, bo Tapatik ściągnął na swoją stronę cały koc; a kiedy powiedział, że boli go głowa, że jest zmarznięty, nikt się tym nawet nie przejął! Nikt też nie przejął się, gdy odsunął ze wstrętem talerz zupy mlecznej przygotowanej na śniadanie przez robota kuchennego XL-a. - Nie jadam czegoś takiego - oświadczył z naciskiem. - Na śniadanie piję zawsze filiżankę czekolady. XL, masz mi zrobić czekoladę. Natychmiast. Robot kuchenny XL ani drgnął. Spokojnie zmywał garnek po zupie. Bimbel, rozzłoszczony, złapał swój talerz z nietkniętą zawartością i byłby go cisnął w XL-a, gdyby nie Babcia, która chwyciła jego ręce i mocno przytrzymała. Nikt zresztą nie odezwał się ani słowem. - To ja w ogóle nie będę jadł - zagroził Bimbel. Milczenie. Odszedł więc od stołu obrażony i wściekły, pewien, że za chwilę będą go przepraszać i błagać, aby raczył wypić filiżankę czekolady. Nic takiego jednak nie nastąpiło i Bimblowi po raz pierwszy przyszła do głowy straszna myśl: tutaj wcale nie liczyło się to, że jest jedynakiem! Ta myśl absolutnie nie mogła mu się pomieścić w głowie, choć czuł, że jest prawdziwa. Straszne. Straszne i niepojęte. Jak miał teraz żyć? A mogą minąć lata, zanim wrócą do domu! I nagle po raz pierwszy w życiu zatęsknił do swej Mamy, do tej Mamy, która kochała go ponad wszystko w świecie i która teraz zapłakuje się z niepokoju o niego, bo przecież nawet nie pomyślał o tym, żeby zostawić jej list z wiadomością, że przyłączył się do wyprawy! Głodny i rozżalony, odwrócił się plecami do wszystkich i wycelował w iluminator swą ukochaną lunetę. Był taki zły, że niemal pragnął, żeby stereolot rozbił się albo zabłądził, w ogóle żeby uległ katastrofie. Dopiero by mieli! - myślał mściwie i bardzo się ucieszył, kiedy zobaczył właśnie to, co powiedział przed chwilą, że Szmaragdowa Gwiazda, dobrze już widoczna, wcale nie była szmaragdowa, lecz szara jak kłąb zakurzonej waty. Tapati, zaciekawiona, przysunęła twarz do szyby. I zaraz odruchowo przymknęła oczy. Zbliżali się bowiem do czegoś, co było nieopisanie ponure, brudnobiałe, niby olbrzymi włochaty pająk czatujący w drgającej, lepkiej pajęczynie. - On ma rację. Dziadku! - zawołała niespokojnie. - Naprawdę nie jest szmaragdowa! - Ale to z pewnością planeta, na którą lecimy - warknął Dziadek. - Zrobiłem dokładne namiary i nie zboczyłem z kursu. A że nie jest szmaragdowa... Nazwy powstają w różny sposób. Przypomnij sobie, że na Krokusowych Skałach nie ma ani jednego krokusa. Na pozór nie stracił dobrego humoru, ale Babcia, która właśnie stanęła na progu kabiny, zauważyła, że lekko drży mu dolna warga, co zawsze było oznaką nie tyle niepokoju, co irytacji. Nie podzieliła się z nikim tym spostrzeżeniem, bo i po co, za to bez słowa usiadła w fotelu drugiego pilota i uważnie obserwowała horyzont. Dziadek, który prowadząc stereolot na ogół nie lubił, żeby ktoś siedział obok niego, jakoś nie protestował. - A myślałam, że Szmaragdowa Gwiazda będzie piękna -szepnęła Tapati do puchowego ucha swego Złotego Misia. - Myślałam, że będzie otoczona obłokiem maleńkich szmaragdowych igiełek, że będzie wyglądała tak, jakby na jej powierzchni ktoś palił tysiące tryskających zielonymi iskrami zimnych ogni... - Ugh - mruknął współczująco Złoty Miś, który właśnie dlatego był ukochany i niezbędny, że wszystko można mu było powiedzieć i wszystko rozumiał. - Opowiadasz jakieś bajdy martwemu stworzeniu - wtrącił się Tapatik - i w ogóle nie zauważyłaś, że twój Gurul opchnął zupę. Nawet pół łyżeczki nie zostawił! Serce Tapati gwałtownie zabiło. Natychmiast zapomniała o rozczarowaniu, jakie przeżyła patrząc na Szmaragdową Gwiazdę. Dziś rano obudziła się z uczuciem, że w nocy stało się coś, o czym powinna pamiętać. Ale co? Leżała przez chwilę zbierając myśli i strzępki snów, gdy nagle jej błądzący po suficie wzrok natrafił na schodki, na których siedział Gurul, żeby być wyżej. Gurul! Od razu sobie wszystko przypomniała: skalną polankę, pagórek z Gurulem na szczycie, wokół pagórka dziwacznych Fabokli... Czy to był sen, czy jawa? Nie była pewna. Ale jej zainteresowanie Gurulem wzrosło jeszcze bardziej. Tak bardzo, że zauważył to nawet roztrzepany Tapatik. Gurul i dziś nie przyłączył się do wspólnego posiłku. Gdy Babcia zaprosiła go na śniadanie, pokiwał odmownie głową. Tapati zaniepokoiła się nie na żarty. - Babciu, on umrze z głodu! Dlaczego nie chce jeść? - Widocznie ma swoje powody - odpowiedziała filozoficznie Babcia. Ta odpowiedź bynajmniej nie zadowoliła Tapati. Nie rozumiała, czemu Babcia - zawsze czuła na sprawy innych, śpiesząca wszystkim z pomocą - wobec Gurula wykazywała zadziwiającą obojętność. Owszem, zapraszała go do stołu, ale spotkawszy się z odmową, nie nalegała. Sama zaś ciągle nie mogła zdobyć się na odwagę i zagadnąć pogrążonego w onieśmielającym milczeniu kuzyna. Postanowiła jednak działać. Wzięła talerz ze wzgardzoną przez Bimbla zupą i postawiła go na schodkach obok Gurula. Po czym odeszła. I oto teraz... Czyżby naprawdę zjadł? - Tapatik! Ty mnie nabierasz! - Najpierw zobacz sama, a potem mów. Zobaczyła. Brat mówił prawdę: talerz był pusty! Ale jeszcze nie dowierzała. - Przyznaj się, że zrobiłeś mi kawał i wylałeś zupę. - No tak, wszyscy zawsze mnie podejrzewają, jakbym nie miał nic lepszego do roboty w życiu niż robienie kawałów! - odparował Tapatik z miną świętego męczennika. - Zamiast oskarżać, lepiej zobacz, co on ma na brodzie. Nie widzisz? Aha, widzisz! Mleko, tak. Kapnęło mu z łyżki. I mogę ci powiedzieć, że widziałem, jak jadł. Coś mi się wydaje, że ten twój Gurul jest jak ta perska kocica dyrektorowej Tatusia. Raczy jeść tylko wtedy, kiedy mu do gęby włożysz! - On wcale nie jest mój - szepnęła Tapati tuląc do siebie Złotego Misia. - Zaraz się rozbijemy, zaraz się rozbijemy! - krzyknął nagle Bimbel i podskoczył radośnie do góry. - Lecimy prosto do piekła! Do białego piekła! Ju-hu! Dobrze wam tak! Brat i siostra jednocześnie rzucili się do okna. - Tapatik, czy ty też to widzisz? - spytała niepewnym głosem Tapati. - A może ja to sobie tylko wyobrażam? Ale Tapatika już koło niej nie było. Spojrzawszy w iluminator natychmiast pognał do kabiny pilota. Mogła oczywiście pobiec za bratem, ale zachwyt spotęgowany lękiem nie pozwalał jej oderwać oczu od iluminatora. Nigdy nie widziała nic podobnego i pewnie nigdy więcej nie zobaczy. Bo tam na planecie, która miała być (czy naprawdę?) Szmaragdową Gwiazdą, działo się coś takiego, jakby jednocześnie wybuchła co najmniej setka wulkanów. Ale jakich wulkanów! Takich, które wyrzucały na niebotyczną wysokość nie płonącą lawę, a płonący śnieg! Fontanny śniegu tryskały z białych gór, które może wcale nie były górami, bo chwiały się, obracały w dziwacznym tańcu, z wolna wirując wokół niewidzialnej osi, biły potężnymi strumieniami rozwierającymi się u szczytu w gigantyczne skrzydła, zagarniając niebo oszalałym trzepotem, a niebo bluzgało błyskawicami, jakby pragnąc spalić te zagrażające mu białe ptaszyska, i śnieg płonął. - Białe piekło - powiedział Bimbel. Tak - to było białe piekło. - Dziwne, bardzo dziwne - monologował Dziadek, głęboko zamyślony (mówił bardzo niewyraźnie, trzymał bowiem w ustach wygaszoną dla bezpieczeństwa fajkę). - Bardzo dziwne. O tej porze nigdy tutaj nie padają śniegi. A przeczytałem wszystko, co można przeczytać o Szmaragdowej Gwieździe. Tak czy siak nie możemy wylądować, dopóki ta burza się nie uspokoi. Na szczęście takie śnieżne nawałnice nie trwają długo... - Wobec tego musimy szybko wyciągnąć zimowe ubrania -postanowiła Babcia. - Trzymaj ten sam kurs. Zaraz wrócę. Dziadek na chwilę wyjął fajkę z ust. - Dobrze, dobrze, nie musisz wracać - rzekł z powstrzymywaną irytacją. - Dam sobie radę. Nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa! - Nie wątpię w to, Tiku - powiedziała ciepło Babcia i zdjęła z jego szyi tę okropną czerwoną chustkę w żółte grochy. - Przyniosę ci wełniany szalik, kochanie. - Tapa-ti-ti! Nareszcie będę miał okazję, żeby włożyć swoje nowe futrzane buty! - wykrzyknął radośnie Tapatik. Niestety, futrzanych butów nie można było znaleźć. W ogóle niczego nie można było znaleźć. Podczas pośpiesznego przepakowywania walizek tuż przed odlotem z Tapatii wszystko się dokumentnie pomieszało, i sporo czasu minęło, zanim Babcia znalazła to, co było w tych okolicznościach potrzebne. Kiedy wreszcie każdy miał już na sobie sweter i puchową kurtę z kapuzą, wnętrze stereolotu wyglądało jak po splądrowaniu przez włamywaczy. Poza tym był poważny kłopot z Bimblem. Pewien, że wszystko inne dla niego, Bimbla, zawsze się znajdzie, uciekając z domu nie zabrał nic oprócz lunety. Co, jak nietrudno się domyślić, było absolutną pomyłką. - Cóż ja z tym biedakiem zrobię? - martwiła się Babcia. - Są tylko zapasowe skarpetki. Coś podobnego! - zawołała nagle, wyciągając olbrzymi, stary, jaskrawozielony pulower. - No tak - westchnęła z rezygnacją - mogłam się spodziewać, że on to jakoś przemyci. Pulower, który Babcia tak niespodziewanie znalazła w walizce, przeszedł już do legendy rodzinnej, podobnie jak czerwona chustka w żółte grochy. Był to sweter, który Dziadek kupił sobie w okresie, gdy (na krótko) porzucił Biuro, by próbować szczęścia jako kaskader. Dziadek najchętniej chodziłby w tym swetrze od rana do nocy, tak go lubił, mimo że był stary i cerowany na łokciach. Bimbel jednak wcale nie był zachwycony, że ma coś takiego na siebie włożyć. - Jest oczywiście za duży, ale to dobrze - perswadowała Babcia. - Będzie prawie do kostek. Na to założymy ci płaszcz przeciwdeszczowy z podpinką i przepaszemy go paskiem. Myślę, że w ten sposób nie zmarzniesz. Bimbel słuchał tego wszystkiego z miną, jakby ogłaszano na niego wyrok śmierci, ale... nie protestował. Zrozumiał (co nie znaczy, że się pogodził), iż nie ma innego wyjścia. Co do Gurula zaś - to wyciągnął z torby podróżnej wielką pelerynę z kapturem. A na jego piękne, lśniące trzewiki robot Tymoteusz Drugi włożył plastykowe pokrowce. Tymczasem nawałnica w dole przycichła. - Można by już lądować - cedził Dziadek nie wyjmując fajki z ust. - Myślę, że jestem tam, gdzie zamierzałem być... Ale ten śnieg zmienił zupełnie wygląd planety. Na lądowanie wybrałem miejsce w pobliżu domu Straży Granicznej, teraz jednak, prawdę mówiąc, niczego nie mogę rozpoznać. Wiesz co, Dusieczko - zwrócił się do Babci - ty siądź teraz przy sterach, a ja jeszcze raz przestudiuję mapę. Tak będzie najlepiej. - Naturalnie, Tiku - rzekła uprzejmie Babcia i zajęła fotel pilota. - Nie zapomnij przypadkiem, że trzeba wyrzucić płozy - dodał surowo Dziadek i rozłożył na kolanach mapę Szmaragdowej Gwiazdy. Była to, mówiąc nawiasem, mapa pełna białych plam, bo Szmaragdowa Gwiazda jest, jak pamiętacie, mało zbadana. Ale posterunek SGG zaznaczono na niej bardzo wyraźnie. - To powinno być tu, ale równie dobrze mogliśmy przelecieć... - mruczał Dziadek, zatopiony w myślach. A stereolot już podchodził do lądowania! Nie było czasu do namysłu: nawałnica mogła lada moment rozpętać się na nowo. Babcia wiedziała o tym i wypatrzywszy odpowiednie miejsce, z właściwym sobie mistrzostwem posadziła statek na śniegu. - Nieźle - burknął Dziadek, zapalając wygasłą fajkę. - Tylko ja bym trochę wcześniej wypuścił płozy... Wysiedli ze statku i rozglądali się nieufnie. Nieufność była zupełnie usprawiedliwiona: widok nie miał w sobie nic zachęcającego. Żeby już rzec prawdę - był po prostu przerażający. - Fajowo! Nigdy jeszcze nie byliśmy w takiej dzikiej okolicy -powiedział wesoło Tapatik, ale i on czuł się nieswojo, choć za nic by się do tego nie przyznał. Jego siostra zaś walczyła z chęcią natychmiastowego powrotu do stereolotu. Chciała wrócić, usiąść w swoim fotelu i już więcej nie wychodzić, nigdy więcej nie oglądać tego świata jak z dreszczowców - filmów zabronionych dla dzieci. Kiedyś, w czasie nieobecności rodziców, Tapati, niepomna zakazów, obejrzała taki dreszczowiec... Tutaj jest zupełnie jak w filmie „Krwawy ślad człowieka na śniegu” - pomyślała z trwogą i przytuliła się do Babci. Najgroźniej wyglądały góry, o ile to w ogóle były góry: nie tworzyły łańcucha, stały osobno, oddalone od siebie o kilkanaście metrów, jedna podobna do drugiej. Wszystkie niewysokie, ale strome, o zboczach jakby porąbanych siekierą, w pobliżu wierzchołków najeżone długimi czarnymi szpikulcami, przypominającymi wysuwające się po zdobycz macki jakiegoś potwora. Złudzenie było tym większe, że w przejrzystym mroźnym powietrzu macki te zdawały się poruszać, wydłużać... Od gór biegł głęboki, dziki jar, płaszczyzna zaś, na której wylądowali, wydawała się być zdradzieckim, białym trzęsawiskiem. Ani śladu posterunku Straży Granicznej Galaktyki. Dziadek znowu pochylił się nad mapą. - To musi być gdzieś tu - powiedział z pewnością siebie, której nie czuł. - Dom Straży na pewno jest gdzieś tutaj w pobliżu, po prostu musimy go odszukać. Ledwo skończył mówić - znienacka zerwał się wiatr, miotąc tumany śnieżnego pyłu. Po chwili wszystko zniknęło jakby za dymną zasłoną. - Czy nie uważasz, Tiku, że należy odłożyć poszukiwania? -spytała możliwie obojętnie Babcia: Dziadek pokręcił przecząco głową. - Skoro nie wiadomo, dlaczego o tej porze jest tutaj zima, nie pozostaje nam nic innego, jak pogodzić się z tym faktem. Pogoda może zmienić się z minuty na minutę. Mam taki plan: weźmiemy mgłowe latarki, zwiążemy się linami zamocowanymi na bębnie w stereolocie i każdy pójdzie w wyznaczonym przeze mnie kierunku. W razie odnalezienia domu lub w wypadku niebezpieczeństwa należy trzykrotnie szarpnąć liną, co będzie sygnałem dla pozostałych. Propozycja nie wzbudziła entuzjazmu w nikim poza Tapatikiem, ale co było robić? Dom Straży musi być odnaleziony. Wyruszyli więc. Wszyscy - oprócz Gurula. Gurul bowiem, wysiadłszy ze stereolotu, natychmiast znalazł sobie oczywiście niewielkie wzniesienie, wdrapał się na jego szczyt i usiadł. Robot Tymoteusz Drugi naturalnie poszedł za nim, zdjął pokrowce chroniące trzewiki swego pana i począł je troskliwie glansować. Jak długo to robił, nie wiadomo, bo zerwał się wiatr miotący śnieżny tuman i biała zasłona okryła pagórek. Razem z Gurulem i Tymoteuszem Drugim, rzecz jasna. Już po paru krokach nic nie było widać, jak we mgle. Bimbel zapalił swoją latarkę, nie po to jednak, aby cokolwiek zobaczyć. Bo on nie pragnął niczego zobaczyć. Gdybym przypadkiem znalazł dom Straży Granicznej, to nawet nie pisnę - postanowił z mściwą uciechą. - Niech szukają do sądnego dnia! Czuł się skrzywdzony (tym bardziej że przed wyjściem ze stereolotu Babcia podała mu filiżankę gorącego mleka, a on wypił, choć zamierzał, na złość, odmawiać wszelkich pokarmów), czuł się ośmieszony w tym wielkim Dziadkowym swetrze (Tapatik powinien był oddać mu swój!), więc pocieszał się jak mógł, to znaczy wyobrażaniem sobie cudzego nieszczęścia. Dobrze im tak - myślał z satysfakcją. - Dobrze, że napadało tego śniegu. Dobrze, że nie znaleźli posterunku. Niech sobie mają tę katastrofę! Szedł szybko wyłomem uczynionym przez światło latarki w śnieżnej mgle, nie pilnując drogi, nie patrząc na boki, a rozpamiętywanie okoliczności (i skutków) katastrofy, która przydarzyła się znienawidzonym kuzynom, sprawiło po pewnym czasie, że zapomniał o swych krzywdach i poczuł się prawie szczęśliwy. Aż tu nagle, gdzieś z lewej strony, rozbrzmiało głuche stęknięcie, zakończone leciutkim poświstywaniem. Bimbel przystanął, nastawił uszu. Ledwo jednak podjął marsz - znowu stęknięcie i znowu poświstywanie, jakby tuż obok, za białą ścianą olbrzymie tajemnicze zwierzę dostało ciężkich boleści. Bimbel odważnie wycelował w tamtym kierunku latarkę; nie dostrzegł żadnego zwierzęcia, podniósł więc lunetę do oczu, ale... zaraz ją opuścił, nawet nie spojrzawszy. Nagle bowiem zdał sobie sprawę z tego, co do tej pory uchodziło jego uwagi: że znajduje się sam w nieznanej, dzikiej okolicy zanurzonej w ciemności śnieżnego pyłu i kto wie, co się kryje w tej ciemności? A kiedy znowu odezwało się stęknięcie, teraz zdecydowanie jeszcze bliżej, Bimbel przeżył drugie od chwili wyjazdu z Tapatii zaskoczenie: zaczął mianowicie podejrzewać, że katastrofa, która go tak ucieszyła, jest katastrofą nie tylko dla innych, ale i dla niego! Nie zdążył jednak przemyśleć do końca tego zadziwiającego odkrycia, bo oto stęknięcie rozległo się tak blisko, że Bimbel odruchowo rzucił się do ucieczki. Biegł, zdjęty strachem, przed siebie, a to coś stękające, poświstujące goniło go nieustępliwie. - Mamo! - zawołał z głębi serca. - Mamusiu! Zostawili mnie! Oni mnie nie lubią! Oni mnie nie lubią! Tylko ty mnie lubisz! Tylko ty! Mamusiu! Wołał tak i biegł, nieszczęśliwy jak nigdy w życiu, aż wreszcie coś białego i mokrego skoczyło mu na plecy. W najwyższym przerażeniu przypomniał sobie o ubezpieczającej go linie - szarpnął trzykrotnie i... I zdarzyła się rzecz zupełnie nieprzewidziana. Bo akurat w tym samym czasie szarpnęła liną również Tapati. Ale ona wzywała pomocy nie dla siebie. Było to tak. Poszła oczywiście we wskazanym przez Dziadka kierunku. Poszła, choć miała na końcu języka: ja nie pójdę, ja się boję. Samotna wyprawa w ów świat - obcy, przyczajony za rozstępującą się bezgłośnie zamazaną ścianą, niewidzialny, ale obecny - wydawała jej się po prostu czymś ponad siły. Mimo to poszła jednak, mocno zaciskając rękę na linie, która oznaczała pomoc i ratunek. Jak to miała w zwyczaju, próbowała sobie przypominać wierszyki, które ułożyła na różne niebezpieczne okazje, próbowała też śpiewać. Ale nic nie skutkowało. Lęk jej nie opuszczał. A przecież w świetle latarki śnieżny pył wyglądał pięknie - płynął w powietrzu niby delikatny złoty puch, ten puch wydawał się miękki i ciepły jak futerko jej ukochanego Złotego Misia. W tej ciężkiej chwili Tapati nie pamiętała jednak o Złotym Misiu. Przypomniała sobie za to Gurula. Czyżby w dalszym ciągu siedział na szczycie wzniesienia w tym wietrze i śniegu? Zostanie zasypany i nigdy go nie znajdziemy - pomyślała z troską. - Muszę koniecznie zobaczyć, co się z nim dzieje. Dziadek z pewnością nie będzie się gniewał, jeżeli na chwileczkę zejdę ze swej trasy. Skręciła w bok i nagle uświadomiła sobie, że już się nie boi! Wystarczy widocznie zacząć się bać o kogoś, aby przestać się bać o siebie - pomyślała z ulgą. Szła szybko i wkrótce dotarła do celu. Z początku wprawdzie miała wątpliwości, czy istotnie znalazła to, czego szukała. Owszem, widziała niewielkie, zasypane śniegiem wzniesienie, czyżby jednak ta biała zjawa na szczycie była istotnie Gurulem? Podeszła bliżej, nastawiła latarkę na silniejsze światło. Tak, to on! Siedzi w swojej zwykłej pozie, sztywny, nieporuszony, nie zwracając najmniejszej uwagi na zasypujący go śnieg. - Nie, no przecież on musi zejść! - zdecydowała Tapati. I w tej samej chwili Gurul zniknął. Minęło kilka sekund, zanim, oszołomiona, zrozumiała, że z niewiadomej przyczyny zapadł się w śnieg pokrywający wzniesie- nie. Wtedy właśnie trzykrotnie szarpnęła liną, wzywając pomocy. A stało się to, jak pamiętamy, w tym samym momencie, kiedy coś białego, mokrego skoczyło na biednego Bimbla. Tapati szarpnęła o wiele silniej niż on, więc wszyscy pomyśleli, że sygnał dobiega tylko z jednej strony, z jej strony, i wszyscy popędzili na to właśnie wezwanie. Pierwsza zjawiła się Babcia. Musiała iść bardzo szybko, może nawet biegła, bo ze zmęczenia nie mogła wykrztusić słowa, tylko przygarnęła mocno wnuczkę do siebie. - Mnie się nic nie stało, Babuniu! To Gurul! - Co Gurul? - spytał Dziadek (też zasapany), a na jego twarzy odmalowało się rozczarowanie, ba, nieledwie gniew. - Myślałem, że znalazłaś posterunek. - Tapa-ti-ti! - krzyknął nadbiegając Tapatik. - Świetnie, że nie znalazłaś. Zobaczycie, że ja zaraz znajdę! - Cicho bądź - powiedziała Tapati, zdenerwowana. - Gurul znikł. Tu siedział, a potem wpadł. - No to dalejże do roboty. Odkopujemy - rzekł Dziadek wyciągając zza pasa saperską łopatkę. - Szybko! Ach Boże, taka strata czasu. To tak zawsze z tymi, co lubią siedzieć na górze i zamiast przyłączyć się do pożytecznej pracy, zadzierają nosa. Nie dość, że nie pomagają, to jeszcze trzeba ich ratować z tarapatów. Ledwo przebrzmiały te słowa, gdy pagórek drgnął i zaczęło się z nim dziać to, co dzieje się z ziemią, gdy kret wychodzi ze swych korytarzy na powierzchnię. Po chwili w nawarstwiającym się kopcu ukazała się głowa w kapuzie, a potem ręce -spokojnie, rytmicznie niby tłoki jakiejś maszyny odgarniające śnieżną masę. Widok był tak niesamowity, że stali i patrzyli w milczeniu. Pierwsza ocknęła się Tapati. - Trzeba mu pomóc! - zawołała i ten okrzyk podziałał jak bojowa pobudka. Odgarniali śnieg z taką energią i takim zapałem, że pracując w tym tempie, wkrótce odkopaliby cały pagórek. Odkopaliby, gdyby łopatka Dziadka nie uderzyła o coś twardego. - A to niby co? Co tam jest? - wykrzyknął, zdziwiony. - Myślę, że to jest właśnie, hmm, to, czego szukacie - powiedział patrząc na swoje trzewiki (w pokrowcach) odkopany Gurul. -Siedziałem, hm... jak się okazuje, na dachu zasypanego domu. Śnieg roztopił się pode mną i hm... zsunąłem się po tym dachu w dół. Stanowczo, hm... zbyt strome są tu dachy... - Być nie może! - szepnął Dziadek niedowierzająco, a potem z furią zaatakował śnieg. - Dom, Dziadku, dom! - wołał podniecony Tapatik. - Dom. O, jest tabliczka: „Straż Graniczna Galaktyki, Posterunek numer 23”. Tapa-ti-ti! Znaleźliśmy! - Prędzej - powiedziała Babcia. - Może oni tam w środku jeszcze żyją! Ale w środku nie było nikogo. - No jasne - mruknął Dziadek siadając ciężko na ławie. -Gdyby byli, nie dopuściliby do zasypania. A skoro dom zasypany, to znaczy, że ich nie ma od dawna, może od paru dni. Nic z tego nie rozumiem. Nic a nic - powtórzył wyciągając z kieszeni fajkę. - Może znudziło im się siedzieć na tym pustkowiu i polecieli gdzieś z wizytą - podsunął Tapatik. Dziadek przecząco pokręcił głową. Jego palce ugniatające tytoń w fajce lekko drżały. - Niemożliwe - rzekł z powagą. - Do Straży Granicznej Galaktyki werbowani są wyłącznie Baborgowie. A oni słyną z uczciwości i zdyscyplinowania. Wykluczone, aby opuścili posterunek, i to tak istotny, bez ważnego powodu. Ja myślę, że to musi się łączyć z tym niespodziewanym atakiem zimy. No nic - dodał już innym, weselszym tonem - nie ma co się przejmować. W takiej wyprawie jak nasza nie może obejść się bez przeszkód. A teraz rozpalimy piękny ogień pod kuchnią i XL ugotuje nam coś tak pysznego i rozgrzewającego, że nawet ukochany jedynak Cioci Babili tym nie pogardzi. Ale zaraz... Gdzie on właściwie jest? - Właśnie, gdzie jest Bimbel? - zaniepokoiła się Babcia. - Czy ktoś z was go nie widział? Nikt?! - On wcale nie przyszedł. Babciu - powiedział z satysfakcją Tapatik. - On specjalnie nie przyszedł, żeby nas zdenerwować. Babcia nie wie, jaki on jest? - Zastanów się lepiej, jaki ty jesteś, Tapatiku - rzekła surowo Babcia. - Tyle razy ci tłumaczyłam, że ktoś, kto mówi źle o innych, wystawia złe świadectwo przede wszystkim sobie. Obawiam się, że Bimblowi coś się stało. Idę go poszukać. - Ja pójdę, Dusieczko - sprzeciwił się Dziadek. - Nie - rzekła kategorycznie Babcia. - Wydaje mi się, że to ja powinnam iść. Ty sprowadź XL- a i rozpalcie ogień w kuchni. - Babciu, weź mnie ze sobą - zaproponował nieśmiało Tapatik. - Ja bym wolał, żebyś nie szła sama. Nigdy nic nie wiadomo. W razie czego będę cię bronił! - No dobrze, dobrze - roześmiała się Babcia. - Tylko weź łopatkę, mój ty obrońco. Może się okazać potrzebna. Wiatr powoli przycichał. Chwilami ustawał zupełnie, chwilami, na krótko, podrywał się do lotu niby wielki, wyczerpany długą wędrówką ptak. Dziwaczne góry wysuwały swe czarne macki ku szklistemu niebu, gdzie niewielkie, odległe słońce wyglądało jak krążek wycięty z błyszczącego papieru i przylepiony na ogromnej szybie. Babcia szła przodem. Była tak zajęta nawijaniem liny, którą ubezpieczony był Bimbel, że to nie ona, lecz Tapatik zauważył zmianę. Najpierw gwizdnął z wielkiego zdziwienia, a potem przystanął. - Babciu, zobacz. Spójrz tam w lewo! Z tamtej strony był taki okropny jar, a teraz jest zasypany śniegiem po brzegi. A padało krócej niż pół godziny i właściwie nie był to śnieg, tylko pył. Dziwne, co? - Z tamtego zbocza zeszła lawina. Bardzo blisko miejsca, gdzie musiał przechodzić Bimbel - powiedziała Babcia i ruszyła naprzód w takim tempie, że Tapatik ledwo mógł za nią nadążyć. - Musiał nieźle gnać, co, Babciu? Taki kawał drogi zaszedł! I ciekawe, dlaczego tak się śpieszył. Babcia stanęła raptownie, a Tapatik zarył nosem w jej kurtkę (na szczęście była puchowa) i po chwili znowu gwizdnął. Szlak przecinała spora bryła mokrego śniegu, a wokół niej leżało mnóstwo drobnych bryłek, tak że wszystko razem wyglądało jak odłamki wielkiej bomby, która rozbiła się tu na drodze i nie można było jej ominąć, z jednej strony bowiem znajdował się brzeg parowu, z drugiej zaś - bardzo głębokie zaspy. Co ważniejsze jednak (i groźne!) - lina Bimbla ginęła pod tą bryłą, przywalona śniegiem. - Hej, Bimbel, jesteś tam? - krzyknął Tapatik, naprawdę zaniepokojony. - Odezwij się! Idziemy! Ale tylko echo powtórzyło jego krzyk, bawiło się nim w berka po górach. Babcia bez słowa zaczęła przekopywać przejście przez bryłę. Tapatik wyciągnął zza pasa swoją łopatkę, ale nie kopał, stał jakby porażony, rozszerzonymi oczami wpatrywał się w bryłę, jego wargi drżały. - Babciu, jeżeli on się nie odzywa, to... to chyba nie ma go po drugiej stronie, tylko jest w środku - powiedział nienaturalnie wysokim głosem. - To znaczy, że... - urwał i z rozmachem otarł nos rękawem. - Cicho, kochanie, nie należy martwić się przed czasem. Kop. Wkrótce przekonali się, że wbrew obawom Tapatika w środku bryły nie było Bimbla. Śnieg był miękki i mokry, łatwo dawał się odgarniać, szybko więc przebili się na drugą stronę. A tam, po drugiej stronie, zaraz za bryłą, na kamieniu siedział Bimbel, żywy i cały. Na ten widok Tapatik aż zatrząsł się z oburzenia. - Siedzi tutaj! I nie odzywa się! A my wołamy! Martwimy się! Widzisz, Babciu! Widzisz! Ja miałem rację! Och, ty Bimblu. Ja bym cię!... Cały jego niedawny niepokój, całe zmęczenie doprowadziło go do takiej wściekłości, że chętnie stłukłby Bimbla na kwaśne jabłko. Ale Babcia go powstrzymała. Ona wcale nie była zła. Ze skupieniem rozglądała się wokół. A potem uklękła przy Bimblu i przytuliła jego głowę do piersi. - Najadłeś się strachu, biedaku - powiedziała cicho. - Byłeś tak blisko spadającej lawiny. Spójrz, Tapatik, popatrz. Gdyby na drodze lawiny nie było tego głębokiego parowu, Bimbel nie zdołałby się uratować. Cała masa śniegu spadła w parów, tylko pojedyncze bryły wydostały się poza jego brzegi. Jedna z nich przecięła drogę Bimblowi. Nic ci się nie stało, kochanie? Masz pełno śniegu na płaszczu. Nic cię nie boli? Bimbel odwrócił w bok głowę. Jakże teraz żałował, że uderzył go tylko mały, miękki odprysk, że nie leżał przywalony bryłą, ranny... - Ja was nie lubię - rzekł, rozżalony. - Ja was nie cierpię. Szarpnąłem trzy razy i dopiero teraz przychodzicie. To... leciało za mną a ja... a wy... - głos załamał mu się nagle i Bimbel zaniósł się rozpaczliwym płaczem. Wbrew przewidywaniom Dziadka burza z błyskawicami i grzmotami więcej nie wybuchła. Być może, odpoczywała gdzieś za górami, nabierając sił do nowych szaleństw. Wszystko dokoła ucichło, nawet wiatr wstrzymał oddech, by jej nie przeszkadzać w odpoczynku. Bardzo czarna i bardzo chłodna noc stąpała bezszelestnie po śniegu, wypełniając ciemnością każdy najmniejszy zakamarek, gasząc lśnienie śnieżnych kryształów i lodowych sopli. Nie potrafiła jednak zgasić światła latarni płonącej nad drzwiami domu o spadzistym dachu ani czerwonawego odblasku na zachodzącej szronem szybie, rzucanego przez dogasający pod fajerką ogień. W ciepłej, pachnącej żywicą izbie nasi podróżnicy spali, zmęczeni emocjami dnia. Przynajmniej tak można było przypuszczać patrząc na ciche, nieruchome postacie po nosy opatulone puchatymi kocami. Bimbel, przykryty nie jednym, ale trzema takimi kocami, też leżał cicho i nieruchomo, choć nie spał. Co nie znaczyło jednak, że jeszcze raz w cichości ducha przeżywał swój dzisiejszy triumf. Tak, triumf, bo przez cały wieczór, od chwili kiedy Babcia i Tapatik odnaleźli go za śnieżną bryłą, znowu był traktowany, jak do tego przywykł, jak jedynak. Zwłaszcza Babcia zajmowała się tylko nim - rozebrała go, umyła, pilnowała, aby wypił gorącą herbatę z cytryną, rozpuściła mu w kubeczku aspirynę, a potem natarła całego rozgrzewającą maścią. Wszyscy zresztą ogromnie troszczyli się o niego i doprawdy bardzo się obawiali, żeby nie dostał zapalenia płuc. A on, Bimbel, nie odzywał się do nikogo ani słowem. Ani przez chwilę bowiem nie uwierzył ich wykrętnym tłumaczeniom. Nie odczuli jego szarpnięcia, nie wiesz czasem! Specjalnie zwlekali z pomocą, chcieli go przestraszyć. A tymczasem to on napędził im strachu! Tak myślał przez cały wieczór podczas tej gorliwej krzątaniny wokół niego, ale teraz, gdy leżał w cieple porządnie umyty i uczesany, a wszyscy spali, już tylko rozpaczliwie tęsknił do Mamy. Maść, którą natarła go Babcia, pachniała tak samo jak maść, którą w podobnych sytuacjach nacierała go Mama. A jak się wtedy złościł, wyrywał jej z rąk tubkę z maścią i rzucał daleko na podłogę. A Mama nigdy na niego nie krzyczała, tylko płakała. Teraz też na pewno płacze, nie wiedząc, co się z nim dzieje. Ta myśl była nie do zniesienia. Była jak ostry, lodowaty sopel, który utkwił w sercu i mrozi boleśnie. Bimbel usiadł i rozejrzał się wkoło, potem cicho zsunął się z łóżka, podszedł na palcach do śpiącej Babci i nachylił się ku niej: - Babciu, ja nawet nie napisałem Mamusi, że z wami jadę -rzekł cichutko. I to wyznanie, płynące z samej głębi serca, sprawiło mu ulgę, choć przypuszczał, że Babcia śpi i nic nie słyszy. Wrócił do łóżka i teraz zasnął tak szybko, że już nie widział, jak Babcia wstała, poprawiła mu koce, nie czuł też, jak dotknęła ręką jego czoła, pogłaskała mokre od potu włosy. Tapati zasnęła od razu i spała głębokim snem bez snów. A obudziła się mniej więcej o tej porze, gdy noc, znużona wielogodzinną wędrówką po świecie, szarzeje i blednie. Patrzyła przez chwilę na belkowany sufit i przez chwilę wydawało jej się, że to wakacje, że jest w domku myśliwskim należącym do Foliała - tatusia jej najukochańszej przyjaciółki, Folii. Pobiegnę zobaczyć wschód słońca nad łąkami - pomyślała sennie i wysunęła nogę spod koca. - Brr! Dlaczego tak zimno? Zimno, zima, śnieg. Ach, to nie domek myśliwski, to nie wakacje w Siwej Puszczy, to zupełnie inne przebudzenie! Uniosła głowę i spojrzenie jej padło na Gurula siedzącego na skrzyni z węglem (tej nocy wbrew swoim zwyczajom nie został na dworze). Miał zamknięte oczy, ale czy spał? Spać w takiej pozycji? No cóż, jeśli chodzi o niego, wszystko jest możliwe... A inni? Na pewno śpią. Spali wszyscy oprócz Dziadka. Dziadek siedział przy wygasłej kuchni, a na jego kolanach leżała otwarta księga znaleziona gdzieś na Górze Arunczumalaj. Patrzył w przeciwległą ścianę z miną tak zatroskaną i smutną, jakby wszystkie najsmutniejsze myśli na świecie wyznaczyły sobie spotkanie w jego głowie. Serce Tapati ścisnął lęk. Jeżeli Dziadek (Dziadek!) ma taką minę, to znaczy, że dzieje się coś bardzo niedobrego! Może będziemy musieli do końca życia zostać na tej dzikiej, niezbadanej planecie -pomyślała. To była okropna myśl. Jedna z tych, które Babcia nazywała kukułczymi (bo jeśli im na to pozwolić, rozwijają się i rosną, wypierając wszystkie dobre, wesołe myśli, podobnie jak kukułcze pisklę wypiera z nie swojego gniazda mniejsze pisklęta) i z którymi natychmiast trzeba się rozprawić. Wstała więc cicho, podeszła do Dziadka i przytuliła policzek do jego ręki. Ręka była ciepła, dobra, ale... nie dawała zwykłego poczucia bezpieczeństwa... - Nie śpisz, kruszynko? - Dziadku - zaczęła Tapati z wahaniem. - Dziadku, czy ty jesteś pewien, że powinniśmy byli tu przylecieć? - Ależ tak, kruszynko, jestem pewien. Dlaczego o to pytasz? - Bo... bo masz taką miną... jakbyś... - Jakbym nie był pewien, co? - podpowiedział Dziadek z uśmiechem. - Nie, kruszynko, to jest całkiem coś innego. Coś ci powiem - nachylił się nad nią - ale niech to zostanie między nami! Zdradzę ci wielki sekret, słuchaj: ja się czasem czuję troszeczkę stary... Tss... Chyba nikt nas nie słyszał, co? - Przyłożył palce do ust i rzucał wokół siebie spojrzenia niby to wielce przerażone. Był taki zabawny, że Tapati z trudem stłumiła śmiech. - No, a teraz wracaj do łóżka, kruszynko. Jeszcze możesz pospać. Dziadek stary... ha! ha! ha! - zaśmiewała się w duchu Tapati. Wróciła do łóżka i uwolniona od kukułczej myśli, spokojnie zasnęła. I Dziadek też wkrótce wrócił do siebie. Cały domek spał otulony ciszą snu niby ciepłą puchową kołdrą. A kiedy szron na szybach poróżowiał, Tapatik otworzył oczy i zobaczył, że drzwi wejściowe uchylają się powolutku - powoli. Błyskawicznie sięgnął do kapcia, w którym zawsze na noc chował scyzoryk. Zrobił to doprawdy w samą porę, bo oto na progu stanęło coś dużego, kudłatego... - Niedźwiedź! - krzyknął Tapatik i runął naprzód z otwartym scyzorykiem. A tu niedźwiedź wybuchnął śmiechem i... zrzucił kudłatą skórę. - Hip hip hura! - krzyknął Dziadek wyskakując z łóżka tak energicznie, że jego długa nocna koszula zafurkotała niby chwytający wiatr żagiel. - Strażnik wrócił! Dzieci, strażnik wrócił! Witaj, Baborgu! - Witamy serdecznie - powiedziała Babcia, wkładając pośpiesznie różowy szlafroczek. - Jesteś z pewnością utrudzony i głodny, Baborgu. Zaraz dostaniesz coś pożywnego do zjedzenia. Robot kuchenny XL już rozpalał ogień pod blachą, a Babcia (osobiście, co jak wiemy, robiła tylko przy wielkich okazjach) przystąpiła do gotowania. A gotowała owsiankę na mleku. Owsianka na mleku dla Baborga - pomyślał z pogardą Bimbel. - On tego nawet nie ruszy. I proszę, ku jego zdziwieniu strażnik Baborg zjadł jeden talerz owsianki, poprosił o drugi, a w końcu chwycił z kuchni garnek i wylizał wszystko do samego dna. - Szanowna pani to wie, czym podbić serce mężczyzny - rzekł patrząc na Babcię z rozmarzeniem. Dziadek trącił łokciem Tapati. - No proszę, nie mówiłem? - szepnął zachwycony. - Nawet nie musiała wyciągać z walizki ślubnej sukni. I już go ma! Ale wyraz błogiego rozmarzenia szybko znikł z twarzy strażnika Baborga. Jego duże, kwadratowe oczy sposępniały. - Mandiable kręcą się w okolicy - rzekł bez wstępów. - Pożeracze Kwitnących Planet! - wykrzyknął Dziadek, zaskoczony. - A, to dlatego ta niespodziana zima! Właśnie nie mogłem zrozumieć... - Mój kolega i ja zobaczyliśmy ich mniej więcej tydzień temu. Najpierw oczywiście zaczęło się ochładzać. Nadaliśmy meldunek do Rady Głównej Galaktyki i poszliśmy do obserwatorium na Górę Arunczumalaj. Od razu ich dostrzegliśmy. Z początku przelatywały niewielkie zwiadowcze oddziałki. A potem leciały już chmary. Wtedy właśnie zaczęły się śnieżne nawałnice. Wyczerpywała się nam żywność, więc wróciłem, a kolega został w obserwatorium i nadaje meldunki do rady. - Myślisz, że znowu zamierzają zaatakować Tapatię? - spytał z niedowierzaniem Dziadek. Baborg przecząco pokręcił głową. - Ależ nie. Od czasu klęski, którą ponieśli w Największej Wojnie, wiedzą, że nie dadzą sobie rady z systemem obronnym naszej Galaktyki. Tapatia jest bezpieczna. Ale mamy podejrzenia, że tym razem chcę zaatakować inną kwitnącą planetę, mianowicie Ziemię. - Ziemię?! - zawołał Dziadek, zdumiony. - Ależ my właśnie tam lecimy! Baborg zerwał się z ławy, rozpromieniony, jakby otrzymał właśnie najwspanialszy prezent swego życia. Chwycił oszołomioną Babcię w objęcia, uniósł w górę, po czym odtańczył z nią ognisty taniec z przytupami. - Najmilsi - powiedział, gdy już się wyhasał - z nieba mi spadliście. Ja się tu głowię, jak ostrzec Ziemian przed Mandiablami, a oto zjawiacie się wy i powiadacie, że lecicie na Ziemię. Co za cudowny, niesłychany przypadek! - Nie taki znowu przypadek, jak ci się wydaje - rzekł dumnie Dziadek. Poszedł po znalezioną na Górze Arunczumalaj księgę, a przy okazji wyciągnął z walizki chustkę czerwoną w żółte grochy i zawiązując ją sobie na szyi opowiedział zdumionemu strażnikowi całą historię. - Widzisz, tu jest napisane wyraźnie: ,,W roku 18. Skrzydła, w miesiącu Królika, kiedy planetoida Tekel zbliży się do Tapatii na odległość stu czterdziestu ośmiu tysięcy kilometrów, nasz Brat z rodu Tapatików (to znaczy ja) posłucha wezwania”... No i posłuchałem! Baborg na przemian cmokał z podziwu i mówił: - No, no, no, patrzcie państwo, coś podobnego. Tapati, patrząc wymownie na brata, stuknęła palcem w czoło, co miało oznaczać: widzisz, jaki byłeś głupi ze swymi podejrzeniami. Tapatik w odpowiedzi pokazał jej język. - A teraz mogę wam zdradzić - rzekł Dziadek wodząc po wszystkich szelmowskim spojrzeniem - że wcale nie wiedziałem, dlaczego mamy właściwie lecieć na Szmaragdową Gwiazdę i co nas tu czeka. Bo napisano tylko: „Poleci na Szmaragdową Gwiazdę i tam...” Dalej jakieś słowa zatarte, których nie mogłem odcyfrować. Więc zaryzykowałem i jesteśmy. I nie mam najmniejszych wątpliwości, że ty, Baborgu, powiesz nam, w jaki sposób możemy dostać się na planetę Ziemia! - Oczywiście - potwierdził Baborg, coraz bardziej zdumiony. -Macie doprawdy wyjątkowe szczęście! Za dwa dni będzie przelatywał w pobliżu Szmaragdowej Gwiazdy Kontroler Pierwszy. - Najszybsza Kometa Wszechświata! - wykrzyknął Tapatik. -Tapa-ti-ti! Zobaczę Najszybszą Kometę Wszechświata! - Nie tylko zobaczysz - rzekł z uciechą Baborg. - Nie tylko zobaczysz! Otóż trzeba wam wiedzieć, że trasa przelotu Kontrolera Pierwszego przebiega w pobliżu Księżyca Ziemi. Wstrzelicie się stereolotem w jej ogon i... - No właśnie - powiedział Dziadek, jakby to wszystko od dawna przewidział, i powiódł wokół zwycięskim spojrzeniem. Napawał się tak przez chwilę swoim triumfem, aż tu Babcia spytała: - A jaka jest odległość tego Księżyca od Ziemi, Baborgu? - Dokładnie nie wiem, ale na pewno przeszło trzysta tysięcy kilometrów. - To my nie dolecimy naszym stereolotem! - wybąkał Dziadek, rozczarowany. - Ale przecież z Księżyca zabierzesz się z... Ach, prawda, wy przecież nie wiecie... - Czego nie wiemy? - spytał Dziadek z rosnącą irytacją. Baborg poprawił się na krześle, odchrząknął. - Moi drodzy - zaczął uroczyście. - Otóż trzeba wam wiedzieć, że planeta Ziemia w przeciwieństwie do Tapatii jest zaludniona. Zapadła chwila zdumionego milczenia. - Co to znaczy zaludniona? - spytała niepewnie Tapati. - Czy... czy to oznacza jakieś robactwo? - Robactwo, ha! ha! ha! - roześmiał się Baborg. - Zaludniona to znaczy (słuchajcie!), że na Ziemi oprócz naszego Międzygwiezdnego Bractwa mieszkają - Baborg zniżył głos do szeptu - Ludzie... - Co mianowicie chcesz przez to powiedzieć? - Dziadek zadał to pytanie z namaszczoną miną, jaką przybierał zawsze, gdy był zły, że ktoś inny wie więcej od niego. Baborg znowu odchrząknął. - Mianowicie chcę przez to powiedzieć to, co powiedziałem -rzekł dobitnie. - Na Ziemi oprócz naszego Międzygwiezdnego Bractwa mieszkają Ludzie - powtórzył tym samym tonem co poprzednio. Teraz posypały się pytania: - Czy są do nas podobni? - Jacy oni są? - Wiele na ten temat nie wiem - przyznał uczciwie Baborg. -Wiem tylko, że są olbrzymami. - Oj - pisnęła Tapati. - Nie bój się, dziecko. Wyglądają groźnie, ale nie są groźni. Bo oni nas nie widzą. Tak. - Nie widzą nas? To cudownie! - ucieszył się Tapatik. - Będzie można im robić wspaniałe kawały! To naprawdę... - No dobrze - przerwał niecierpliwie Dziadek. - Ale co ci Ludzie mają wspólnego z naszą podróżą z Księżyca na Ziemię? Kwadratowe oczy Baborga zalśniły. - A to, że to właśnie oni od niedawna zaczęli przylatywać na Księżyc. Będziecie więc mogli się z nimi zabrać. Dziadek z chmurną miną ssał wygasłą fajkę. - Wolałbym z naszymi... - Kiedy widzicie, podobno nasze Bractwo na Ziemi jest, jak by tu powiedzieć, dosyć zacofane... Nie znam szczegółów, rozumiecie, dochodzą nas tylko dosyć mgliste wiadomości. Wiem jedynie, że w kosmos z Ziemi latają wyłącznie Ludzie. Zresztą na Księżycu dowiecie się więcej. Stale mieszka tam podobno tylko pewien stary mędrzec, pustelnik Anandariszi. Musicie go odnaleźć, a on udzieli wam potrzebnych informacji. Aha, i rozglądajcie się, czy nie zobaczycie Fabokli. Jeżeli ich zobaczycie, to znaczy, że niebezpieczeństwo jest realne, że istotnie Mandiable planują napaść na Ziemię. Ale... co macie takie miny? Czyżbyście się rozmyślili? Błagam was! Nie rozmyślajcie się! Ziemia musi być ostrzeżona przed Mandiablami! Grozi jej zagłada! Dziadek rzucił szybkie spojrzenie ku Babci, po czym machinalnie poprawił węzeł czerwonej chustki w żółte grochy. - Nie ma mowy o żadnym rozmyśleniu się - rzekł z energią. -Postanowiliśmy lecieć na Ziemię, żeby odnaleźć naszych krewniaków, ale teraz mamy cel o wiele poważniejszy! Jasne, że lecimy! Tylko, rozumiesz, jesteśmy trochę... zaskoczeni tym, co powiedziałeś. No, ale do rzeczy. Kiedy dokładnie zjawi się ta kometa? - Dokładnie za dwa dni o dwudziestej drugiej trzydzieści. Doprawdy, co to za szczęśliwy przypadek, że akurat będzie przelatywała! - powiedział Baborg, znowu rozpromieniony i... zasnął! - Tere fere, przypadek! - mruknął Dziadek zdejmując mu buty. - Jak ktoś nie umie myśleć, to wszystko nazywa przypadkiem! W przeddzień odlotu Dziadek i Baborg omal się nie pokłócili. Strażnik bowiem twierdził, że start będzie wyjątkowo trudny (nikt do tej pory nie próbował uczepić statku do ogona komety wykorzystując jej pęd), wobec tego Dziadek powinien już na godzinę przed lotem siedzieć przy sterach w pełnej gotowości. Na to Dziadek odparł, że jeżeli idzie o start, to jest on prawdziwym artystą, więc nie potrzebuje żadnych przygotowań, tylko będzie działał w natchnieniu, czyli w ostatniej chwili. I kpiąc sobie z oburzonego strażnika zasiadł na fotelu pilota tak późno, że omal wszystkiego nie zaprzepaścił. Najszybsza Kometa Wszechświata przyleciała bardzo punktualnie, a leciała tak szybko, w takim pędzie i takim blasku, że Dziadkowi z wrażenia uciekło natchnienie i gdyby nie czujność Babci, która włączyła silniki, start w ogóle nie doszedłby do skutku. I oto lecieli. „Wieźli się” za kometą jak kolarze, którzy korzystają z wysiłku prowadzącego wyścig kolegi - To byłaby frajda, gdybym mógł być na zewnątrz i widzieć nas, jak lecimy - westchnął Tapatik. Wyjrzał przez iluminator, ale od razu cofnął się gwałtownie i mocno zacisnął ręce na poręczy fotela. Zakręciło mi się w głowie - pomyślał ze zdumieniem. - Mnie, który przez cały dzień mogę jeździć na diabelskim młynie! - Nie patrzysz na zegar - upomniał go surowo Bimbel. - To ty nie patrzysz, jeżeli widzisz, że ja nie patrzę - odparował natychmiast Tapatik, ale... sumienie miał trochę nieczyste. Tym gorliwiej wlepił więc oczy w duży zegar wiszący nad drzwiami do kabiny pilota. Najszybsza Kometa Wszechświata Kontroler Pierwszy leciała tak szybko, że - jak przekonał się na własne oczy Tapatik - ze światem na zewnątrz działo się to, co dzieje się z telewizorem przy zakłóceniu odbioru: nie było widać nic oprócz migających denerwująco kolorowych smug. Mowy nie ma, żeby w tym chaosie barw odróżnić Księżyc. Strażnik Baborg i to przewidział. - Z obliczeń wynika, że będziecie nad Księżycem o godzinie dwudziestej czwartej piętnaście. I dokładnie o tej godzinie stereolot musi wydostać się z ogona komety, bo inaczej przelecicie cel. Wobec tego proponuję, żeby wszyscy, oczywiście poza prowadzącym, patrzyli na zegar. A kiedy nadejdzie właśnie ta godzina, krzyknijcie głośno: już! Wtedy Dziadek od razu zmieni kierunek. Sprawa była naprawdę niezwykle poważna, rozumieli to wszyscy i wszyscy z napięciem wpatrywali się w zegar. Ale aby wpatrywać się w jeden punkt przez całą godzinę i piętnaście minut, trzeba mieć wielką cierpliwość, więc co chwila ktoś (jak Tapatik) zerkał w iluminator albo wyobrażał sobie różne rzeczy, na przykład spotkanie z Faboklami na Księżycu (jak Tapati). Bimbel najwytrwalej pilnował zegara (co nie przeszkodziło mu jednak kątem oka dojrzeć manewrów Tapatika). - Robię to tylko dla Babci - szepnął śledząc poruszenia wskazówek. - Nie dla nich, tylko dla Babci. Bo Bimbla, trzeba to wyjaśnić, spotkała ogromna niespodzianka. Kiedy na Szmaragdowej Gwieździe żegnali się ze strażnikiem, Babcia powiedziała: - Bądź zdrów, kochany Baborgu, i pamiętaj, o co cię prosiłam: przy najbliższej okazji prześlij wiadomość Cioci Babili na Tapatii, że jej syn Bimbel podróżuje z nami. I że ją serdecznie pozdrawia, tak, Bimbel? Bimbel osłupiał. Jego policzki pokryły się wielkimi, okrągłymi rumieńcami. Więc Babcia wtedy nie spała! Więc Babcia... - Tak, tak, bardzo serdecznie pozdrawiam. I bardzo... bardzo -zakrztusił się i już nie dopowiedział tego, co chciał powiedzieć: że bardzo ją kocha... Uciekł w najciemniejszy kąt stereolotu, by na chwilę pozostać sam ze swym szczęściem. Punktualnie o godzinie dwudziestej czwartej Babcia, która naturalnie dobrze wiedziała, że trudno przez taki długi czas skupić uwagę na jednym punkcie, ogłosiła pogotowie. O dwudziestej czwartej dziesięć zaczęli chórem odliczać sekundy. A kiedy wskazówka dotknęła przedziałki oznaczającej kwadrans, wszyscy razem wrzasnęli: - JUŻ!!! Dziadek przesunął stery w lewo. Rozgorączkowany, szalenie dumny z tego wyczynu, jakim niewątpliwie było prowadzenie statku w ogonie pędzącej komety, tym razem nawet nie myślał, żeby ustąpić Babci miejsca, i sam wylądował na Księżycu. A wobec emocji, które mieli za sobą (i przed sobą), nikt nie zwrócił uwagi na to, że stereolot kilka razy brzydko podskoczył, zanim stanął... Ledwo zaś stanął, natychmiast wszyscy (oprócz Gurula i Bimbla) podbiegli do włazu. Z takim pośpiechem odkręcali pokrywę, że złamali dwa śrubokręty. Wreszcie jednak odsunęli ją na bok i wyjrzeli na zewnątrz. Było widno nieomal jak w dzień. Ponad górami o łagodnie nachylonych zboczach sunęła okrągła, jaśniejąca... - To ona! Ziemia - powiedział ochryple Dziadek. - Jaka wielka! - zdziwił się Tapatik. - Olbrzymia. - Jest błękitna. Błękitna jak nasza Tapatia - szepnęła Tapati i roześmiała się w głos ze szczęścia. Rozdział IV NA KSIĘŻYCU Na Księżycu nie podobało się nikomu. Nawet Gurulowi, co było dziwne, zważywszy, że Gurulowie lubią mieszkać w kraterach, a tutaj od kraterów wprost się roiło. Może przeszkadzał mu, tak jak innym - ten nieznośny pył. Miałki jak sproszkowany grafit, do którego dla ozdoby dosypano parę łyżek kakao, oblepiał i zanieczyszczał nie tylko buty, ale i całe ubrania, twarze, a nawet włosy. Żadne mycie nie pomagało. Po prostu nie warto było się myć. (Tak twierdził nie bez skrytej uciechy Tapatik i nikt wyjątkowo nie protestował). Babcia chodziła z odkurzaczem podłączonym do kieszonkowej bateryjki i co jakiś czas wszystkich odkurzała. Poza tym trzeba było stale patrzeć pod nogi, bo w tej olbrzymiej niecce, gdzie wylądowali, pełno było kolistych, płytkich lejów i w ogóle chodziło się jak po zrytym pociskami polu bitwy, co wcale nie jest łatwe. A jeśli jeszcze do tego dodamy oślepiający, dokuczliwie jaskrawy blask słońca, to z pewnością zrozumiecie, dlaczego nawet Tapatik (który nie lubił się myć) powiedział buntowniczo: - Mam już dosyć tego Księżyca. I wcale nie wierzę, żeby tu mieszkał Mędrzec Anandariszi! A jeżeli naprawdę mieszka, to nie wierzę, że jest mędrcem! Już drugi dzień szukali Mędrca Anandariszi. Nie siedział na żadnej górce, to pewne. A na myśl o tym, że muszą zaglądać do setek kraterów, każdemu robiło się wprost niedobrze. Szli więc całą gromadką (od czasu przygody Bimbla na Szmaragdowej Gwieździe postanowili, że będą chodzić na poszukiwa- nia zawsze razem), zakurzeni, zmęczeni, źli. W jaskrawym, kontrastowym blasku słońca wszystko wokół wyglądało jakby powleczone cienką warstwą skrzącego się śniegu. - Ja już w ogóle nie widzę na oczy - poskarżyła się cicho Tapati. I właśnie wtedy, kiedy stracili nadzieję, stał się cud. - Tam, patrzcie tam! - wykrzyknął nagle Bimbel machając lunetą - Tam, w głębi, za tą górką! Tam coś rozbłyskuje! - Istotnie - rzekł radośnie Dziadek. - Wygląda to na jakieś sygnały. Idziemy! - Dziadku, a może to oni, Ludzie? - spytała Tapati. - Nie sądzę, kruszynko. Żaden statek w czasie naszego pobytu nie nadleciał przecież... Nadzieja dodała im sił, więc przyśpieszyli kroku. I wkrótce zobaczyli to coś, co rozbłyskiwało tajemniczo. Na odkrytej przestrzeni stała wielka płyta zawierająca mnóstwo różnego kształtu pryzmatów. - Dziadku, to jakiś odbłyśnik! - orzekł Tapatik. - Masz rację, chłopcze - powiedział Dziadek, podekscytowany. - Z pewnością przeznaczony do odbijania światła laserowego z Ziemi. - Oj, a co to? Patrzcie, tu! - zawołała Tapati. Zapatrzeni w ogromny odbłyśnik, nie zauważyli, że w pobliżu znajdują się jeszcze inne przyrządy. Ktoś bardzo mały i bardzo chudy omiatał je energicznie miotłą. Usłyszawszy okrzyk Tapati wypuścił miotłę z rąk, ale zaraz podniósł ją z powrotem i uśmiechnął się miłym, zachęcającym uśmiechem. Dziadek, poprawiwszy węzeł chustki na szyi, postąpił krok naprzód. - Czy może mam przyjemność z Mędrcem Anandariszi? - zaczął dwornie. - Ja, Mędrzec Anandariszi, ha! ha! ha! - zaśmiał się nieznajomy. - Nazywam się Klif. Jestem jego uczniem. Cieszę się, że przybyliście, bo odkąd oni zaczęli przylatywać, zrozumiałem, jak bardzo nudziłem się do tej pory i jak bardzo tęskniłem do innego życia. W wolnych chwilach przychodzę tu i omiatam. Beze mnie dawno by to wszystko się popsuło. A oni, tam na Ziemi, myślą, że ich aparaty same tak świetnie działają, ha! ha! ha! - Widziałeś ich? - spytał z zazdrością Tapatik. - Pewnie, że widziałem! - odparł dumnie Klif. - Cały czas się przy nich kręciłem, aż czcigodny Anandariszi bardzo był ze mnie niezadowolony. Chodźcie tutaj. Chodźcie za mną! Coś wam pokażę! Pobiegł przodem w podskokach. Pośpieszyli za nim, bojąc się stracić go z oczu, taki był malutki i chudy. I rzeczywiście go zgubili, ale stało się to wówczas, gdy zobaczyli coś tak niezwykłego, że zapomnieli nie tylko o Klifie, ale o wszystkim innym w ogóle. A był to rząd różnokolorowych flag, przy których stały olbrzymie portrety. - To są fotografie Ludzi - objaśnił wyłaniając się nie wiadomo skąd Klif. - A to - dodał wskazując palcem na ziemię - ich skafandry. Oni tutaj chodzą w takich skafandrach, a potem, odlatując, wyrzucają je. I wyrzucają ten statek, którym przylatują! A niektóre statki przylatują same, bez Ludzi, i same odlatują! - Zaraz, zaraz - powiedział Dziadek ocierając swą cenną chustką (czerwoną w żółte grochy) pot z czoła. - To słońce stanowczo świeci zbyt mocno - dodał słabym głosem. - Zejdźmy gdzieś w cień i proszę, opowiedz nam wszystko. Ale dokładnie i po kolei. Po kolei, pamiętaj! Klif opowiedział więc o kosmonautach z Ziemi, a potem Dziadek wyjaśnił cel wyprawy z Tapatii. - -Jak myślisz - spytał - czy oni wiedzą o Mandiablach? - Myślę, że nie wiedzą - odparł Klif, zatroskany. - Oni przecież nas nie widzą. Więc z pewnością nie mają pojęcia o istnieniu Międzygwiezdnego Bractwa! - Widziałeś może Faboklów? - spytała Tapati skubiąc kieszonkę kombinezonu. Klif zmarszczył brwi. - Spostrzegłem ich kilka dni temu w pobliżu Bagna Snów -rzekł z widoczną niechęcią. - Rzeczywiście niedobra historia. Trzeba koniecznie ostrzec naszych na Ziemi. - A jeżeli oni już więcej nie przylecą i nie będziemy mogli dostać się na Ziemię? - zaniepokoił się Dziadek. - Jestem pewien, że przylecą. Myślę, że nawet niedługo. - No cóż, nie pozostaje nic innego, jak czekać – powiedział Dziadek wiążąc ponownie na szyi swą przybrudzoną nieco chustkę. - A teraz zaprowadź nas do Mędrca Anandariszi! Mędrzec - pustelnik Anandariszi siedział na płaskim kamieniu pod wysoką skalną ścianą. Siedział sztywny, wyprostowany, zupełnie w takiej samej pozycji jak... Gurul. Ale na tym kończyło się podobieństwo. Gurul bowiem miał twarz nieprzeniknioną, zamkniętą, a jeśli raczył czasem na kogoś spojrzeć, robił to z wyniosłością i jakby go nie dostrzegając. W gruncie rzeczy była to więc twarz odpychająca (choć Tapati miała na ten temat odmienne zdanie). Anandariszi natomiast był po prostu świetlisty. Promieniował ciepłem i łagodnością, które skupiały się głównie w jego dużych, czarnych oczach. Patrzył zaś na każdego tak, jakby go darzył najczulszą, najgłębszą miłością. I wszyscy pod wpływem tego wzroku od razu pragnęli być lepsi, niż byli... Nasi podróżnicy stali przez chwilę w milczeniu, nawet Babcia z wrażenia zapomniała o nakazach dobrego wychowania, czyli o tym mianowicie, że trzeba pozdrowić Mędrca i przedstawić przybyłych. Klif stał sobie obok i przyglądał się tej scenie uśmiechnięty tajemniczo. - Czcigodny Mędrzec Anandariszi mówi - rzekł nagle - że wita was serdecznie, o przybysze z Tapatii, i życzy wam, aby dalsza podróż miała przebieg równie pomyślny jak dotychczas. - J-jak to - zająknął się zdumiony Tapatik. - Przecież on nic nie powiedział! I skąd on wie... Klif udał wielce zaskoczonego. - Ach, prawda, zapomniałem was uprzedzić, że czcigodny Anandariszi nie mówi.. To znaczy w ogóle mówi, tylko od czasu do czasu nie odzywa się do nikogo. Teraz milczy już od dwóch lat. Ale czyta w myślach i myślami przekazuje mi to, co chce powiedzieć... Przy słowach „czyta w myślach” bliźniaki oraz Bimbel nieznacznie się cofnęli... Muszę podkreślić, że zrobili to profilaktycznie - tak na wszelki wypadek, gdyż byli jeszcze pod wpływem ciepłego, kochającego spojrzenia Mędrca i nie myśleli nic takiego, czego nie chcieliby powiedzieć głośno, w każdej jednak chwili mogło się zdarzyć, że Tapatik zacznie się zastanawiać, jaki też figiel można by było spłatać Mędrcowi, Bimbel zamarzy o katastrofie, Tapati zaś zatęskni do dziwacznych Faboklów, którzy są dla niej nieodpowiednim towarzystwem... Za to Dziadek odważnie podszedł bliżej do Mędrca i dopiero teraz pochylił głowę w pełnym szacunku ukłonie. - Witamy cię, o czcigodny! Mógłbym ci powiedzieć, że sława twej mądrości rozbrzmiewa w całym wszechświecie, ale coś mi się wydaje, że takimi słowami sprawiłbym ci raczej przykrość niż przyjemność... Anandariszi uśmiechnął się lekko samymi oczami. - Zarówno przykrości, jak i przyjemności czcigodny Mędrzec przyjmuje z jednakową obojętnością - wygłosił Klif z powagą. -Ale dobrze powiedziałeś - dodał ciszej i zaczerwienił się nie wiadomo dlaczego. - Chciałbym zadać jedno pytanie - ciągnął Dziadek wyjmując fajkę z kieszeni (co nie oznaczało, że zamierza ją zapalić, tylko że jest trochę speszony). - Chciałbym, to znaczy chcielibyśmy wiedzieć, o czcigodny, czy na Ziemi żyją jakieś Tapatiki, od których, być może my pochodzimy? - Nieważne - uciął Klif. Dziadek spiorunował go wzrokiem. - Jak to nieważne?! Może dla ciebie nieważne, ale... - To nie ja mówię „nieważne” - sprostował Klif. - Ja tylko powtórzyłem odpowiedź Mędrca na twoje pytanie. Anandariszi odpowiedział: nieważne. - To wszystko? - spytał niepewnie Dziadek. - To wszystko - potwierdził Klif i bacznie spojrzał na Mędrca. -A teraz myślę, że powinniście już pójść - dodał nienaturalnie sennym głosem. - Anandariszi odchodzi w Głąb... Mędrzec przymknął powieki gasząc swe świetliste oczy i od razu stało się tak, jakby istotnie odszedł, a przecież był, siedział jak poprzednio pod wysoką skalną ścianą. Wrażenie było tak niesamowite, że oddalili się cicho, na palcach i dopiero kiedy przemaszerowali w ten właśnie sposób pół kilometra, Dziadek przystanął, wykonał kilka przysiadów, potrząsnął we wszystkie strony głową i powiedział: - Uff! - Masz rację, Tiku - przyznała Babcia i włączyła odkurzacz, bo już się znowu okropnie zakurzyli. - Dzisiaj na pewno nie zasnę, zobaczysz - szepnęła Tapati do puchowego ucha swego Złotego Misia. Poprzedniego, to jest pierwszego wieczoru spędzonego na Księżycu położyła się do łóżka z podobnym postanowieniem. Niestety, zasnęła od razu i spała bez przerwy aż do rana. A przecież bardzo chciała zobaczyć, czy tu, na Księżycu, Fabokle też przychodzą śpiewać przy pagórku, na którym siedzi Gurul. Wiedziała, że nie powinna o nich myśleć, że w ogóle nie powinna się nimi interesować, ale scena ujrzana w nocy na planetoidzie Tekel głęboko zapadła w jej serce. - Zobaczysz, Misiu, dzisiaj na pewno nie zasnę - powtórzyła. I dodała: - Zjadłam łyżeczkę czarnej kawy w proszku. Nikt nie widział... - Ugh - mruknął z dezaprobatą Złoty Miś. Niestety, nic więcej nie potrafił powiedzieć. Czarna kawa podziałała. Kiedy wszyscy w stereolocie zasnęli, Tapati wstała, podeszła do włazu, odsunęła siatkę ochronną i wyjrzała. Co za rozczarowanie! Gurul, owszem, tkwił na pagórku niby pomnik, ale ani śladu Faboklów! Markotna, wróciła do łóżka. Może jeszcze za wcześnie dla nich - pomyślała z nadzieją. -Więc mogłabym pospać... Ale sen nie przychodził; kawa była naprawdę bardzo pobudzająca. Każdy wie, jakie to męczące leżeć nieruchomo w ciemności i nie móc zasnąć. Ma się wtedy ochotę wstawać, siadać, kichać, w ogóle kręcić się, a nie można, z obawy, że kogoś się obudzi! Tapati męczyła się tak ze dwie godziny. Aż wreszcie w pewnym momencie usłyszała cichy, monotonny śpiew. Są! Rzeczywiście byli. Siedzieli półkolem przy pagórku, wielkie rozczochrane włosy opadały im na czoło, okrągłymi oczami o zapuchniętych powiekach wpatrywali się w Gurula z wyrazem niemal modlitewnego zachwytu i kołysząc się lekko, śpiewali monotonną, przejmującą Pieśń, a nad ich głowami unosiły się niebieskawe obłoczki, jakby kłębki fajczanego dymu. I - jak wówczas na planetoidzie Tekel - Tapati zadrżała. Walcząc z ogarniającym ją pragnieniem, aby wyjść, usiąść tam przy pagórku wśród Faboklow i śpiewać, mocno zacisnęła ręce na siatce ochronnej przesłaniającej właz. Ale tym razem Babcia nie westchnęła przez sen, nie obróciła się na drugi bok i nic nie przerwało niebezpiecznego oczarowania. - Musisz tam pójść, musisz - mówił w Tapati jakiś kuszący głos. - Idź choćby na chwilę! Usłuchała. Zbiegła spiesznie po schodkach, a potem nieśmiało, niepewna, jak ją przyjmą, podeszła do Faboklow. I oto natychmiast, jakby to była rzecz najnaturalniejsza w świecie, ścieśnili się nieco, robiąc dla niej miejsce w swoim kręgu. Siadła z sercem bijącym szybko i boleśnie. Ten oszalały łomot bardzo ją przestraszył. Ale jeden z siedzących obok niej Faboklow potrząsnął swymi ogromnymi włosami, a wtedy niebieskawy obłoczek nadpłynął nad jej głowę i serce od razu zaczęło się uspokajać, biło coraz wolniej, wolniej, zamierało. W ogóle wszystko w niej zamierało. Zdążyła jeszcze pomyśleć, że oni jakoś nieprzyjemnie pachną, że chyba byłoby jednak lepiej, gdyby wstała i wróciła tam, skąd przyszła, ale to była ostatnia jasna, wyraźna myśl. Bo zaraz potem wszystkie myśli zamazały się w jej głowie, odpłynęły, ustępując miejsca przejmującej, monotonnej melodii bez słów. I Tapati, nie zdając sobie zupełnie z tego sprawy, śpiewała z Faboklami kołysząc się lekko w tył i w przód, w tył i w przód - jak oni. A kiedy po pewnym czasie (jak długo to trwało?) przestali śpiewać i odeszli, wstała i poszła za nimi. Szła nie widząc niczego wokoło, nie pomyślawszy ani przez chwilę o swych bliskich, śpiących w stereolocie, zapomniała o wyprawie na planetę Ziemia. Szła absolutnie obojętna na wszystko, bo nie kochała teraz nikogo. I nie wiadomo doprawdy, jak by się ta niebezpieczna przygoda skończyła, gdyby nie to, że stała się rzecz niesłychana. Gurul zeskoczył ze swego pagórka, w kilku długich susach dogonił odchodzących Faboklow i dosłownie wyrwał Tapati z ich szeregu, a taki był zły, że uciekali, aż kurzyło się z ich skołtunionych czupryn. Gurul spojrzał z niepokojem na Tapati. Była blada, a oczy miała nadmiernie rozszerzone, niewidzące. Potrząsnął nią silnie, a potem mocno przytulił do siebie. - Dziecko, to nie jest, hm... dla ciebie, hm... towarzystwo - zaczął swym ceremonialnym stylem. - Co ty chciałaś zrobić, malutka? - wykrzyknął w chwilę potem już bez ceremonii, a za to z rozpaczą. Ten okrzyk ocucił Tapati. Wcale się nie zdziwiła widząc Gurula... - Okropnie boli mnie głowa - poskarżyła się cicho. - Chcę spać. O, jak to dobrze, że już tak brzydko nie pachnie - westchnęła z ulgą i ufnie zamknęła oczy. Przykro powiedzieć, ale Tapatik zasnął podczas swej warty przy teleskopie wycelowanym w Ziemię. Być może, w pewnym stopniu usprawiedliwia go fakt, że wartę zaciągano tuż przed świtem. A są to godziny, kiedy najbardziej chce się spać, zwłaszcza wtedy, gdy wiadomo, że stojący obok łóżka budzik czuwa i tylko czyha, żeby ze złośliwą radością (zemsta nie znających spoczynku zegarów!) przerwać sen. - Nie mogli sobie wybrać innej pory na przylatywanie, tylko świt... - mruczał Tapatik, niechętnie opuszczając wygrzane łóżko. - Mają jakieś kogucie obyczaje. Jak przylecą, to zawołam: kukuryku! Ten pomysł tak go rozśmieszył, że trochę oprzytomniał. Ale nie na długo. Widziane na powierzchni blednącej Ziemi żółtawe, zielone i ciemne plamy - zarysy lądów i mórz - zlewały się przed jego zaspanymi oczami w jedną wielką plamę, ciemną jak noc, i przerwany brutalnym dzwonieniem budzika sen o Mandiablach począł rzucać na tę plamę niby na ekran kina obrazy bohaterskich walk, w których, ma się rozumieć, Tapatik odgrywał główną rolę. W najgorętszym momencie walki dwaj Mandiable wskoczyli mu na ramiona, on szarpnął się z dzikim wrzaskiem, walnął pięścią na oślep do tyłu... - Ja tylko cię budzę - powiedział z wyrzutem Klif. - A ty zaraz walisz! Tapatik! Obudź się! Lecą! Dobrze, że przyzwyczaiłem się wstawać przed świtem. Tapatik! Obudź się! - Ja wcale nie spałem - zaprzeczył Tapatik, obrażony. - Ja zobaczyłem i tylko z wrażenia zapomniałem nacisnąć guzik alarmowy. - Dobrze, dobrze, naciskaj szybko! - Alarm! - wrzasnął Tapatik (żadnego guzika nie było). - Wstawajcie! Wstawajcie! Dziadku! Babciu! Lecą! Dziadek wyskoczył z łóżka jak katapultowany. Pobiegł do teleskopu, spojrzał, natychmiast włączył silnik i siadł przy sterach tak jak był, w nocnej koszuli. - Nie wiadomo, gdzie wylądują, ale na pewno nie tu - monologował. - Kierują się bardziej w lewo, ku górom. Ale przecież nie siądą na górach! - Zorientujemy się, kiedy od głównego statku oderwie się ten mały - rzekł Klif opędzając się od Bimbla, któremu zabrał lunetę. -Uwaga! Już rozpoczynają manewr. Odrywa się! Leci! Leci w kierunku tamtego wielkiego krateru na północy! - wołał z podnieceniem, zgoła nieprzystojnym uczniowi wielkiego mędrca. Zawyły silniki i stereolot pomknął na spotkanie pojazdu księżycowego LEM opadającego ku powierzchni Księżyca. - Musimy być pierwsi na miejscu lądowania - powiedział Dziadek dodając gazu. - Nigdy nic nie wiadomo! Może trzeba będzie pomóc. Z przejęcia nie zauważył, że Babcia zarzuciła mu na ramiona włochaty szlafrok. Co więcej, wcale o tym nie wiedząc, wypił podaną przez nią filiżankę gorącego mleka! Podczas lądowania pojazdu księżycowego LEM najwięcej emocji przeżywała Babcia. Z pozoru była, jak zwykle, najspokojniejsza ze wszystkich. Patrzyła bez słowa, bez ruchu, ale Tapati, która na moment oderwała oczy od nieba, pomyślała ze zdziwieniem: Babcia wygląda tak, jakby sama lądowała! Ma taką samą minę, jak wtedy, gdy sprowadzała stereolot do lądowania w tych okropnych warunkach na Szmaragdowej Gwieździe! Dziadek raz po raz pykał z fajki zachłannie, jakby nie palił już od wieków! - No, co oni robią najlepszego! - powiedział, zdenerwowany. - Przecież lecą prosto na krater! Skręć w prawo! Skręć w prawo, szybko, bo się rozbijesz! - krzyczał wydmuchując kłęby dymu tak wielkie, że na chwilę przesłoniły widoczność. LEM, wiszący nad kraterem niby wielki biały bąk nad kwiatem, istotnie skręcił w prawo, i to w ostatniej chwili. - No! - rzekł z satysfakcją Dziadek. Ale była to satysfakcja krótkotrwała. LEM poderwał się do góry, zachybotał, wyrównał lot i powtórnie zaczął opadać, ale znowu prosto w krater, tym razem mały, ledwo widoczny, jeden z tych, jakich pełno było na powierzchni Księżyca. - Niedobrze, niedobrze! - wołał Dziadek. - Gdzie masz oczy?! Do przodu, do przodu! Przeskocz go! - Rozbiją się jak nic - powiedziała Tapati i zamknęła oczy. Na szczęście do katastrofy nie doszło. Kosmonauta prowadzący LEM-a przeleciał nad kraterkiem i pojazd z lekkim podskokiem dotknął ziemi, po czym na chwilę zniknął w chmurze pyłu. - Niech no ja zobaczę tego, co tak pięknie lądował! - powiedział groźnie Dziadek. - Tak nas zdenerwować! Babcia położyła uspokajająco dłoń na jego ramieniu. W jej oczach pojawiło się psotne światełko. - Patrząc na to lądowanie, uwierzyłam, że kolebką naszego rodu jest rzeczywiście Ziemia - rzekła z zadumą. - A w każdym razie już wiem, że ci Ludzie mają wiele wspólnych cech z nami... Dziadek gniewnie zmarszczył brwi. Uznał jednak, że lepiej zrobi, udając, że nie pojął aluzji, i nic nie powiedział, Tymczasem LEM, jak stanął, tak stał, a kosmonauci nie dawali najmniejszego znaku życia. - Poprzednio trwało to parę godzin, zanim wyszli - tłumaczył Klif. - Parę godzin! - wykrzyknął Tapatik. - Ja nie wytrzymam! - Wobec tego nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy wrócili do stereolotu i zjedli śniadanie - zadecydowała Babcia. - Ja jestem po śniadaniu, więc zostanę i będę obserwował -powiedział Klif. Propozycja naturalnie została przyjęta. Siedzieli na wielkim kamieniu w pobliżu pojazdu księżycowego i czekali. Minęła pora śniadania, minęło południe; a kosmonauci nie wychodzili. - Co też oni mogą robić tak długo? - głowił się Dziadek. - Myślę, że zakładają te swoje skafandry - rzekł z namysłem Klif. - Więc powiadasz - zmienił temat Dziadek, patrząc krytycznie na LEM-a - że oni potem ten statek wyrzucają? Ha, z tego wynika że musimy lecieć za nimi i przycumować nasz stereolot do statku macierzystego. - Ach, jakże bym chciał polecieć z wami! - westchnął Klif. - Bardzo prosimy. Jesteś chudy i drobny, znajdzie się dla ciebie miejsce. Klif smutno potrząsnął głową. - Nie mogę. Nie mogę zostawić Mędrca Anandariszi. Umarłby z głodu. - To przygotuj mu duży zapas jedzenia, leć z nami, a potem wrócisz następnym statkiem z Ludźmi. Klif znowu potrząsnął smutno głową. - Nic z tego. On nie zje, jeżeli mu nie podam. - Popatrz, popatrz, zupełnie jak nasz Gurul! - zakpił Tapatik. -Gdyby moja siostra nie podstawiała mu pod nos... Tapati chwyciła go za rękę i ścisnęła z całych sił. - Aj! - krzyknął, oburzony. - Przecież ja mówię to, co każdy wie, a ty zaraz... - Urwał spojrzawszy na twarz siostry. Tapati z napięciem wpatrywała się w pojazd księżycowy, jej usta drżały, jakby chciała coś powiedzieć, a nie mogła wydobyć głosu ze ściśniętego emocją gardła. - Tapatik - szepnęła wreszcie. - Ja się boję. Drzwi pojazdu księżycowego uchylały się powoli i oto wysunęła się zza nich ogromna noga w ogromnym bucie. Wysunęła się i zawisła, wahająca, niepewna. - Wychodzą! - powiedział Dziadek. I natychmiast wszyscy, oprócz Klifa, schowali się za kamień, na którym siedzieli. - Nie bójcie się, nie bójcie się - wołał Klif, rozśmieszony. Na próżno. Strach był silniejszy niż ciekawość. Wreszcie Tapatik ostrożnie wysunął głowę zza kamienia. - Na wszystkich Braci Dobrze Czyniących! Jest ogromny, wielki jak nie wiem co. Jak Góra Arunczumalaj! - Nie bójcie się! - wołał Klif. - Oni nas nie widzą! Patrzcie. Podchodzę do nich! Teraz już wszystkie głowy wyjrzały zza kamienia. Klif, podskakując wesoło, podbiegł do schodzącego kosmonauty i dotknął palcem podeszwy jego buta. - No! - krzyknął triumfalnie. - Nie widzi! Nie widzi i nie słyszy. Wyjdźcie! Kosmonauta stanął już na ziemi. Schylił się, nabrał łopatką odrobinę księżycowego gruntu, a potem zaczął obchodzić pojazd dokoła. Poruszał się jak na zwolnionym filmie. Tapatik pierwszy zwrócił na to uwagę. - Jak śmiesznie chodzi, ha! ha! ha! - zaśmiał się trochę histerycznie. - Ojej, jak śmiesznie, jakby pływał, hi! hi! hi! - Ha! ha! ha! - zawtórował Dziadek i po chwili wszyscy chichotali, skręcali się ze śmiechu, po prostu nie mogli przestać się śmiać, śmieli się jeszcze wtedy, gdy kosmonauta począł ustawiać kamerę telewizyjną, ale tak naprawdę to wcale się nie śmieli z niego: był to taki śmiech, jaki przychodzi po wielkim strachu, kiedy to wszyscy śmieją się, bo przedtem okropnie się bali, a teraz przestali się bać. Wkrótce wyszedł również drugi kosmonauta i teraz obydwaj mozolili się przy kamerze telewizyjnej, z której ustawieniem były jakieś kłopoty. Naturalnie, nie mieli pojęcia, że są obserwowani. Ba, że w ogóle ktokolwiek poza nimi jest na Księżycu. A tymczasem przybysze z Tapatii coraz bardziej oswajali się z faktem, że są niewidzialni. Z początku robiło to trochę niesamowite wrażenie, potem jednak swawolny nastrój ogarnął nawet Babcię, która ochoczo wdrapała się na olbrzymi but kosmonauty i spojrzała w dół z miną szczęśliwego zdobywcy niedostępnego dotąd szczytu. Było to bardzo komiczne i - niebezpieczne, bo w pewnym momencie noga kosmonauty uniosła się w górę. Babcia (nie spodziewając się tego!) upadła i potem przez chwilę wisiała, uczepiona podeszwy, a przy tym tak bardzo straciła głowę, że zamiast poczekać, aż noga kosmonauty z powrotem stanie na ziemi - zeskoczyła! Na szczęście Dziadek czuwał i chwycił ją w ramiona. - W twoim wieku, Dusiu, złamanie kości mogłoby się źle skończyć - rzekł surowo, ale spojrzenie, jakim przy tych słowach obrzucił Babcię, mówiło, że w gruncie rzeczy był rad z jej wyczynu. Tapatik i Bimbel po prostu szaleli. Skakali wokół kosmonautów jak rozdokazywane psiaki. Tapati zaś tylko patrzyła. Stała cicha, nieruchoma, a wszystko, co przeżywała, skupiło się w oczach, płonęło w nich niby zapalona na dnie źrenic czarodziejska lampka, której światło ma moc przeobrażenia świata. To się dzieje naprawdę, ja to przeżywam naprawdę - powtarzała sobie w myślach. - Ja naprawdę jestem niewidzialna. Ale tak sobie mówiła tylko na początku. Bo potem już nie przekładała swych wrażeń na słowa, słowa nie nadążały za tym, co czuła, zostawały w tyle, bladły. Po pewnym czasie Babcia oznajmiła: - Idę przypilnować XL-a, żeby nie przypalił zupy. Fakt, że jestem niewidzialna, działa pobudzająco na mój apetyt. - Idę z tobą - powiedział Dziadek. - Trzeba sprawdzić linę holowniczą i hamulce. Musimy być w pogotowiu. Kto wie, kiedy oni zechcą wystartować. „Oni” tymczasem załadowali na podręczny dwukołowy wózek różne aparaty naukowe i ruszyli naprzód, ciągle nieświadomi towarzyszącej im eskorty. Nie poczuli też, kiedy Bimbel wdrapał się na wózek. A tak, wdrapał się i usiadł. - Ludzie mnie ciągną, Ludzie mnie ciągną! - wołał wymachując, jak to on, lunetą. - Wio, wista! Gazu! Co się tak wleczesz, ofermo? Włącz czwarty bieg! Wrzeszczał wprost niemożliwie, aż poczerwieniał z tego wrzasku. - Złaź! - powiedział Klif z groźbą w głosie. - Teraz nie czas na figle i jeszcze coś popsujesz. - Ani mi się śni! - odwrzasnął Bimbel. Stawiał zacięty opór, gdy Klif i Tapatik zaczęli go ściągać z wózka. Został jednak pokonany. - Bójki ci się zachciewa, wariacie! - mówił Klif opanowując się z wysiłkiem. - Teraz, kiedy trzeba uważać, żeby im się coś nie stało! Nie znają przecież terenu. O Boże, wymówiłem w złą godzinę! - wykrzyknął i podniósł rękę do ust. Kosmonauci ciągnący wózek szli zrazu ostrożnie, jakby stąpali po kruchym szkle. Potem nabrali śmiałości, przyśpieszyli kroku i... - Idą prosto na krater Fantom - szepnął Klif. - Zapadną się. Co robić?! - Jaki krater? Jaki krater? - pytał Tapatik rozglądając się wokół zdziwiony. - Później ci wytłumaczę - rzekł Klif, zdenerwowany. - Teraz ważne jest tylko to, że jak dojdą do tego jaśniejszego miejsca, zapadną się! Co robić, co robić?! - Musimy ich ostrzec! - Ale jak? Klif rozejrzał się wokół szukając pomysłu. Kosmonauci, nie zdając sobie sprawy z grożącego im niebezpieczeństwa, byli coraz bliżej zdradzieckiego krateru. Jak ich uratować? - To straszne, że oni nas nie widzą - szepnęła ze łzami w oczach Tapati. I to właśnie zdanie przyniosło ratunek. - Nas nie widzą, ale wszystko inne widzą - zawołał triumfalnie Tapatik. - Wiem, co zrobimy. Będziemy rzucać kamienie do tego krateru! Oni zobaczą, że kamienie się zapadają i zrozumieją. Prędko. Rzucamy! Wybierajcie duże, żeby zapadały się głębiej! Nie musiał nic więcej dodawać. Wybiegli naprzód przed kosmonautów i rozpoczęli istne bombardowanie niewidzialnego krateru. Kosmonauci, zaintrygowani, przystanęli i patrzyli. Na ich twarzach pod przezroczystymi hełmami odmalowało się zdumienie, które wkrótce ustąpiło miejsca głębokiemu skupieniu. Kamienie spadały ciągle, zakreślając granicę niebezpiecznego obszaru. - Tapa-ti-ti! - krzyknął radośnie Tapatik. - Zrozumieli! Skręcają! Uratowaliśmy ich! Tapa-ti-ti! - Szliśmy prosto na krater Fantom - opowiadali później już na Ziemi kosmonauci - i wpadlibyśmy jak nic, bo w ogóle nie różnił się od reszty gruntu. Trzeba było w każdym razie bardzo dobrze się Przyglądać, żeby zobaczyć prześwitujący wał. I nagle zaczęły lecieć kamienie. Myślcie sobie, co chcecie, ale same podnosiły się z ziemi i wpadały do krateru, jakby nas ktoś ostrzegał! - Może tych kraterów Fantomów strzegą jakieś zjawy? - zażartował któryś z kolegów. Ale naukowcy wcale nie żartowali. Opisali ten incydent dokładnie i natychmiast posypały się hipotezy próbujące wyjaśnić mechanizm tajemniczej siły podnoszącej na Księżycu kamienie w górę... Kiedy kosmonauci wykonali przewidziane programem zadania i wrócili do swego pojazdu, co oznaczało, że nadeszła chwila pożegnania. Klif dzielnie walczył z ogarniającym go smutkiem. - Przekonałem się, że jestem tu, na Księżycu, naprawdę potrzebny - powiedział nie bez dumy. - Ktoś tu musi być i opiekować się Nimi, kiedy przylatują! Poza tym kto by odkurzał ich aparaty, gdybym z wami odleciał? Jak tak dalej pójdzie, nie dam sobie rady sam. Będę musiał ściągnąć krewniaków do pomocy! - Świetna myśl - rzekł z uznaniem Dziadek. -Tym bardziej że powinieneś mieć oko na Faboklów. Na ogół nic nie robią i snują się jak śnięte muchy, ale od czasu do czasu dostają napadów niszczycielskiej furii i wtedy mogą zdemolować pozostawione przez Ludzi aparaty. - Oni chodzą całą bandą, a ja jestem sam! - To nic - pocieszył go Dziadek. - Są tchórzliwi jak zające. Poza tym boją się światła. Zostawię ci mały reflektorek. Kiedy nadejdą, skieruj go na nich, a zobaczysz, jak będą uciekać. Aha, zostawię ci poza tym teleskop. Obserwuj, czy nie pojawią się Mandiable. Wpadłem na pomysł, w jaki sposób możesz nam dać znać na Ziemię, jeżeli ich zobaczysz. Wykorzystamy ten odbłyśnik ustawiony przez Ludzi. Zrób tak: wejdź na kamień, który tam specjalnie w tym celu podstawiłem, i machaj przed odbłyśnikiem jakąś wielką płachtą, na przykład habitem twojego Mędrca czy czymś w tym rodzaju. To będzie sygnał. Oczywiście należy to robić w nocy. Zaraz od pierwszego dnia przylotu na Ziemię ustanowię nocne dyżury obserwacyjne. A jak się już gdzieś zadomowimy, zorganizuję obserwatorium astronomiczne! - Myślisz, Dziadku, że Mandiable mogą się wkrótce pokazać? -spytał z troską Klif. - Nie myślę - odparł Dziadek. - Oni się zawsze bardzo długo przygotowuję, zanim uderzą. To może potrwać jeszcze lata. Ale i my musimy być przygotowani! Może uda się stworzyć na Ziemi taki system obronny, jaki mamy na Tapatii, i wtedy w ogóle nie zaryzykują ataku. A ty tutaj bardzo możesz nam się przydać. Klif promieniał. Po prostu rósł od dumy i zapału. - Zrobię wszystko, co trzeba! - powiedział z przejęciem. - Jakie to wspaniałe uczucie: wiedzieć, że się jest potrzebnym! Działać dla jakiejś ważnej sprawy! - Najwspanialsze na świecie - potwierdziła Babcia uśmiechając się serdecznie. - Ja też zostawię ci coś, co ci się bardzo przyda - dorzuciła jeszcze. I podała Klifowi swój podłączony do kieszonkowej bateryjki odkurzacz. Zagrzmiały silniki. - Do zobaczenia, Klif! - Do zobaczenia, kochani! Pojazd księżycowy LEM wzbił się w powietrze wzniecając chmurę pyłu, a stereolot Tapatików pomknął za nim jak cień. Rozdział V ZIEMIA! Wśród świerków na zboczu zielonej fali łagodnych wzgórz, które jakby wyrastały ze złotych od dojrzałej pszenicy pól, stał niewielki drewniany domek. Mieszkała w nim Chora Pani wraz z synem pisarzem. Chora Pani od lat nie opuszczała swego pokoju z oszkloną werandę, więc syn zaraz po wydaniu swej pierwszej książki kupił jej telewizor, żeby miała jakąś rozrywkę. Sam jednak nigdy nie oglądał telewizyjnych programów i nawet dziś, gdy miliony ludzi zasiadły przy telewizorach, by oglądać lądowanie wracającego z Księżyca statku Apollo, nie odstąpił od swojej zasady. - Nie lubię telewizji - mruczał krzywiąc się, jakby połknął tran. Piastek, którego życie odmieniło się zupełnie, odkąd w pokoju Chorej Pani pojawił się telewizor, nie mógł zrozumieć podobnej niechęci, była mu ona jednak na rękę. Chorej Pani nie bał się wcale, choć podejrzewał, że widzi go, a w każdym razie, że o nim wie. A zaczął to podejrzewać od dnia, gdy przestawiła aparat telewizyjny w taki sposób, żeby ekran był dobrze widoczny ze szpary w podłodze, na brzegu której siedział, gotów do natychmiastowej ucieczki w razie niebezpieczeństwa. Co więcej, zauważył, że zawsze włączała telewizor, kiedy przychodził, nawet wtedy, gdy sama nie miała czasu ani ochoty na oglądanie programu. Dziś jednak i ona nie odrywała oczu od ekranu. Statek Apollo wraca z Księżyca na Ziemię! Już otwierają się spadochrony wyhamowujące szybkość, gdy wtem... - Mamo złota! - szepnął Piastek, oszołomiony. Trwało to wszystko może najwyżej sekundę, zdołał jednak zobaczyć coś niesłychanego: od Apolla oderwał się drugi, mniejszy statek i poleciał w nieznanym kierunku. Piastek, nieprzytomny z wrażenia, zerknął na Chorą Panią. Jej twarz nie zmieniła wyrazu. Nic nie zobaczyła? A jeżeli nie zobaczyła, choć on widział, to znaczy, że tajemniczy statek nie jest prowadzony przez Ludzi! - Mamo złota! - szepnął po raz drugi Piastek. - Ja też widziałam, synku - usłyszał głos Mamy. - Mamo! - zawołał z ulgą. - Nie zauważyłem, jak przyszłaś. Więc i ty widziałaś! Leci ktoś, kogo ludzie nie widzą! Mamo, czy ty rozumiesz? - Zawsze myślałam, synku, że nasi są nie tylko na Ziemi, ale i na innych planetach... A dzisiaj miałam przeczucie, więc dlatego w ogóle przyszłam, choć wiesz, że nie lu... - Biegnę na dół, do wsi - przerwał Piastek, podniecony. - Zobaczę, co mówi Zgryzik. I inni. Zsunął się do szpary w podłodze i pobiegł tunelem wykopanym specjalnie dla niego przez zaprzyjaźnionego kreta; dopiero kiedy znalazł się na łące przed domem, uświadomił sobie, że przecież transmisja z wodowania statku Apollo wcale się jeszcze nie skończyła, że jeszcze wcale nie wiadomo, czy helikopter znajdzie kosmonautów na wzburzonym morzu! Przystanął pełen rozterki: wracać i patrzeć dalej, czy też lecieć do wsi, do kolegów? Te wahania przecięło dobiegające z pobliskiego lasku pohukiwanie synogarlicy. Brzmiało zupełnie jak prawdziwe, ale Piastek od razu rozpoznał, że to sygnał Zgryzika. - Idę do ciebie - sygnalizował Zgryzik. Piastek, który nie potrafił naśladować głosu ptaków, zabeczał trzykrotnie jak owieczka, co oznaczało: idę ci na spotkanie. Spotkali się mniej więcej w połowie drogi przy Źródełku wytryskującym z olbrzymiej, spękanej skały. Ludzie mówili o nim po prostu „Źródełko”, ale tak naprawdę nazywało się Źródłem Przymierza; nazwę tę otrzymało w zamierzchłych czasach dla upamiętnienia końca wielkiej niezgody między Skalnym Ludkiem z Gór a Skalnym Ludkiem z Pogórza. Zanim w domu Chorej Pani pojawił się telewizor, Piastek bardzo lubił słuchać tej i innych starych opowieści, które tak pięknie opowiadała Mama w długie zimowe wieczory, często też przychodził do Źródełka w nadziei, że zobaczy Króla Skał, który podobno raz do roku schodził z Wysokich Gór, żeby obmyć się w wodzie Niestety, było to otoczone wielką tajemnicą. Nikt nie wiedział, kiedy Król nadejdzie i w ogóle od bardzo, bardzo dawna nikt go już tutaj nie widział. Był to, jak mówili Starzy mądrze kiwając głowami, znak, że idą złe czasy, a Piastek zapewniał butnie, że on tego Króla zobaczy i żadne złe czasy nie nadejdą. Ale to należało do przeszłości. Teraz nie chciał już słuchać starych opowieści, nie czatował przy Źródełku - wszystkie wolne chwile spędzał przy telewizorze. Spotkali się więc przy Źródełku i stali naprzeciw siebie, zdyszani. Zgryzik, który biegł pod górę, zmęczył się oczywiście bardziej. Ale to właśnie on przerwał milczenie. - Wi... widziałeś? - wykrztusił. - Widziałem - odparł Piastek. - I moja Mama widziała. - Twoja Mama przyszła na telewizję?! - zdumiał się Zgryzik. - Jak jest ważny program, to Mama przychodzi. A dziś miała jakieś przeczucie - przypomniał sobie nagle. - Zgryzik! Co to może być za statek? Kto to leci? - Mnie najbardziej interesuje, gdzie wylądują - rzekł powoli Zgryzik i spojrzał w niebo. - Och, gdyby tak u nas! - podchwycił Piastek i też spojrzał w niebo. Zachodzące słońce przysiadło na Tęczowej Przełęczy, jakby pragnęło nabrać sił przed pojawieniem się na drugiej półkuli. Zapłonął wieczny śnieg na szczytach Wysokich Gór i w tym blasku szarzejące niebo wydawało się jeszcze bardziej szare i mroczne. Ale już tu i ówdzie rozbłyskały migocące złote punkciki: tylko patrzeć, jak urosną w wielkie sierpniowe gwiazdy. - Chodźmy na górę - zaproponował Zgryzik. - Na Jodłową Polanę. Będziemy stamtąd obserwować niebo. Zresztą, jeżeli istotnie mieliby u nas wylądować, to Jodłowa Polana jest akurat odpowiednim miejscem. Przynajmniej ja bym ją właśnie wybrał. - Chodźmy. Ale ty... naprawdę myślisz, że mogą przylecieć tutaj? - Dlaczego nie? Gdzieś przecież muszą wylądować. - Jasne. Ale gdzie, gdzie? - pytał Piastek, któremu jakoś nie udzielił się spokój kolegi. Nie wiedział, że to pytanie rozbrzmiewało teraz na całym świecie, wszędzie tam, gdziekolwiek ktoś z Przyjaciół Ludzi mógł oglądać w telewizorze powrót kosmonautów z Księżyca, bo przecież wszyscy zobaczyli odrywający się od Apolla tajemniczy statek. Gdzie wylądują? Gdzie? Ba, sami nie wiedzieli gdzie! Na razie po prostu uciekali od morza. To była nie lada emocja, kiedy zobaczyli, że Apollo spada prosto w ogromną, rozhuśtaną wodę. Tego się doprawdy nikt nie spodziewał. Babcia siedziała przy sterach, a Dziadek z siekierą w ręce czekał na moment odpowiedni do odcięcia liny holowniczej. Tapati, Bimbel i Tapatik wyglądali przez iluminatory. I zobaczyli morze! - Czy wy to też widzicie? - spytała po swojemu Tapati. -Spójrzcie w dół! Tam coś się rusza. Czy to Ziemia, czy to jakieś ogromne zwierzę? - Zwierzę! - parsknął Tapatik. Ale i on był pod wrażeniem. Ta ogromna, falująca, kotłująca się masa w dole wyglądała groźnie i obco, to fakt. - A ja wam mówię, że to woda - rzekł z uciechą Bimbel. -Spadamy do wody! Katastrofa, ju- hu! I potem wszystko potoczyło się w błyskawicznym tempie. Dziadek, zaalarmowany triumfalnym okrzykiem Bimbla, spojrzał w dół i poczerwieniał z oburzenia. - Kretyni! Dokąd oni lecą?! Powariowali! - wołał wymachując groźnie siekierą. - Tiku, tnij - powiedziała Babcia. - Co? - mruknął Dziadek, wyrwany z transu. Spojrzał nieprzytomnie najpierw na Babcię, a potem na siekierę, którą trzymał właśnie wzniesioną nad głową, jakby szykował się do zadania morderczego ciosu. - Aha - oprzytomniał wreszcie. - Miałem ciąć. Tnę! I uderzył właśnie w chwili, gdy Apollo wyrzucił spadochrony hamujące szybkość. Babcia natychmiast wykręciła ster w lewo. Nigdy potem nie umiała wytłumaczyć, dlaczego skręciła w lewo, a nie w prawo, skoro wszędzie było tylko morze i na niczym nie mogła się oprzeć, wybierając kierunek. - Zrobiłam to odruchowo - mówiła. - Po prostu skręciłam, i już. Z początku nikt nie myślał o tym, dokąd lecą. Byli jeszcze pod wrażeniem przeżytej dopiero co przygody. Tapati, mimo lęku, nie opuszczała swego miejsca przy iluminatorze. Musiała patrzeć w dół, gdzie olbrzymie, smagane wichrem fale gnały w szalonym pędzie, błyskając białą pianą niby obnażonymi we wściekłości zębami, czasem wpadały na siebie i wyglądało to tak, jakby rozjuszone gigantyczne stwory toczyły z sobą walkę na śmierć i życie. - Czy myślicie, że oni wpadli do tej wody? - spytała wzdrygnąwszy się mimo woli. - Na pewno wpadli! - zaśmiał się Bimbel. - Plum! I już ich nie ma. I my też wpadniemy. Zobaczycie, że ta woda jest tu wszędzie. Wpadniemy, plum! - Wstrętny jesteś - powiedziała Tapati, ze łzami w oczach. -Naprawdę jesteś wstrętny. - No, oczywiście. Jestem wstrętny, podły i tak dalej. Zawsze ja. Nikt mnie nie chce zrozumieć - oburzył się Bimbel. - Nie martw się, Tapati, nie przypuszczam, żeby się im coś stało - wtrąciła łagodnie Babcia. - Na pewno wszystko działo się zgodnie z ich planem. A ciebie, Bimbel, proszę, żebyś nie odrywał oczu od lunety. I zawołaj, kiedy zobaczysz ląd. - Tak jest - powiedział szybko Bimbel. Dziadek nic nie mówił, tylko z ponurą miną ssał wygaszoną fajkę. Był naprawdę wstrząśnięty. Lądować w takiej wielkiej wodzie - myślał, wzburzony. - Też pomysł. Dużo się tu jeszcze na Ziemi muszą nauczyć. Prosto w wodę, coś podobnego. A tymczasem robot kuchenny XL z własnej inicjatywy przygotował dla wszystkich po filiżance gorącej czekolady. Niewiele rozumiał, nieomylnie jednak wyczuwał chwilę, w której wszystkim dobrze zrobi odrobina czegoś pożywnego i smacznego. Bimbel nie tknął swej filiżanki, a przecież przepadał za czekoladą. Nie odrywał oczu od lunety. Słowa Babci były dla niego rozkazem. Na szczęście, zanim czekolada wystygła, zobaczył to, czego tak pilnie wypatrywał. - Ląd! - krzyknął. - Ląd! W tym okrzyku była taka duma, jakby fakt, że to groźne morze wreszcie się skończyło, stanowił jego osobistą, Bimbla, zasługę (naturalnie nie pamiętał już o swych niedawnych ponurych proroctwach). Istotnie, ukazał się brzeg. Ale... ten brzeg nikomu się nie podobał. Gęsto zabudowany wielkimi domami, nie budził zaufania. - Tutaj musi być pełno Ludzi - powiedział dziadek krytycznie. -Wolałbym jakieś mniej zaludnione miejsce. Niby nas nie widzą, ale myślę, że należy najpierw odnaleźć kogoś, kto nas widzi i powie nam, jak tu w ogóle jest. Lecimy dalej. Lecieli więc wciąż dalej i dalej, ale w dole ciągle były wielkie miasta. - Coś mi się wydaje, że ta Ziemia jest okropnie zaludniona -rzekł Tapatik, zniecierpliwiony. - Lądujemy! Przecież nie po to tu przybyliśmy, żeby latać w kółko! I nagle stało się coś dziwnego: ranek zamienił się w wieczór. Słońce, które dopiero co wyglądało zza horyzontu, ni z tego ni z owego stało się słońcem zachodzącym. - Co jest? - mruknął dziadek patrząc na zegarek. - Myślę, że przelecieliśmy na drugą półkulę - powiedziała Babcia. - Widzę w oddali jakieś wysokie góry. - O, las, patrzcie, las! - wołał Tapatik, wzruszony. - Piasek! Pusto. Ani jednego domu! - Ta półkula bardziej mi się podoba - rzekła Tapati. - Weź, Dusieńko, kurs na góry - zadecydował Dziadek. - Na wielkiej wodzie się nie znam, ale całe życie mieszkałem w pobliżu gór. Tylko nie wyląduj, kochanie, na jakiejś ostrej turni. Z Babcią nigdy nic nie wiadomo, co, dzieci? - Postaram się nie zawadzić o żaden szczyt - rzekła skromnie Babcia. - Znajdź jakąś miłą polankę na Pogórzu - dorzucił jeszcze Dziadek i pogwizdując, zawiązał na szyi ukochaną czerwoną chustkę w żółte grochy, co, jak pamiętamy, oznaczało, że był bardzo z siebie rad. Tapati już bez lęku wyglądała przez iluminator. Morze było groźne, groźne i piękne, wielkie domy ustawione gęsto jeden przy drugim drażniły, niepokoiły, a teraz przepięknie tkany, barwny dywan pól i lasów przynosił ulgę oczom i sercu. To wszystko jest Ziemia - myślała Tapati, wzruszona. - Ziemia! - Dziadku - powiedziała nagle. - Przecież to jest Ziemia! My naprawdę przylecieliśmy na Ziemię! Zdumienie brzmiące w jej głosie ogromnie Dziadka rozśmieszyło. - Tere fere! - śmiał się przekornie. - Ziemia! Jesteś pewna, że to nie co innego? No nie, dziecinko, ja żartuję. Czy nie mówiłem, że dolecimy? Wyruszyliśmy. Przybyliśmy. I - dodał zaglądając w iluminator - myślę, że za chwilę wylądujemy. - Lądujemy, tapa-ti-ti! - zawołał Tapatik wyrzucając ręce w górę gestem zwycięskiego zawodnika. - Tapa-ti-ti! - Ju-hu! -wtórował Bimbel, który mimo najszczerszych chęci nie potrafił opanować emocji. Stereolot istotnie już siadał dokładnie w tym miejscu, które Babcia sobie upatrzyła. Umilkły silniki i - wbrew temu, co się zawsze działo po wylądowaniu - nikt się nie poruszył. Bo nagle wszyscy przeżyli olśnienie podobne do tego, które nawiedziło Tapati: oto są na Ziemi. Naprawdę są na Ziemi. Dolecieli. I stało się z nimi to, co dzieje się z dzieckiem, które otrzymuje od dawna upragnioną zabawkę: nie dowierzali własnemu szczęściu. Musieli się z tym szczęściem najpierw oswoić. Siedzieli w milczeniu, aż wreszcie robot kuchenny XL, który myślał oczywiście tylko o tym, że w takiej chwili należy przygotować coś wyjątkowo smacznego do jedzenia, upuścił pokrywkę od czajnika - ten hałas przerwał oczarowanie. Tapatik pierwszy pobiegł do włazu, za nim Dziadek, Tapati, Bimbel... - Zaczekajcie, zaczekajcie chwilę! - zatrzymała ich Babcia. - Proszę was, zaczekajcie na mnie. Przystanęli, zaskoczeni tym bardziej, że Babcia znikła za kotarą i nie wiadomo, co tam robiła. Wkrótce wszystko się jednak wyjaśniło: wyszła ubrana w swoją piękną ślubną suknie! - To jest naprawdę wyjątkowa okazja - tłumaczyła, widząc zdumione spojrzenia. - Myślałam, że... że tak wypada - dodała szybko i odwróciła głowę, aby ukryć rumieniec. - Nie tłumacz się, nie tłumacz - śmiał się Dziadek, zachwycony. - Dobrze wiemy, o co ci chodzi, kokietko. Chcesz jeszcze coś założyć, czy już możemy wyjść?... - Ależ, Tiku - rzekła - wyrzutem Babcia i znów się zarumieniła. - Jak tu pachnie - powiedziała Tapati. - Jak tu cudownie pachnie! Stali na schodkach włazu, oddychali powoli, głęboko, a każdy oddech był jakby kęsem delikatnego, rozpływającego się na języku tortu - wspólnego dzieła kwiatów, ziół, trawy, dojrzałych zbóż, świerków, jodeł, modrzewi, wszystkich drzew szumiących na wzgórzu, a zapach dymu z kominów dalekich chat przydawał temu ciastu gorzkawego smaku migdałów... Niebo nad Wysokimi Górami wyglądało jak przysypane czerwonawym gasnącym popiołem; niewidoczne już zachodzące słońce wysyłało resztki zapóźnionych promieni, robiąc miejsce dla coraz wyraźniejszych gwiazd; niknący czerwonawy blask spływał na ruiny potężnego zamczyska wczepionego w urwiste zbocze, a wielki ptak opadał z wolna na niemal nieruchomych skrzydłach ku tym ruinom - może był to wracający z łowów mieszkaniec tego opuszczonego przez ludzi skalnego gniazda? - Patrzcie - przerwał oczarowanie Bimbel. - Tu jest jakiś dom. Bardzo blisko. W tej kępie drzew na zboczu. O, zapaliło się światło w oknie. - Niedobrze - zasępił się Dziadek. - Niedobrze, że jesteśmy tak blisko tego domu. Nie wiadomo, kto tam mieszka. - To tylko Chora Pani z synem pisarzem - powiedział ktoś drżącym, cienkim głosem. Głos dobiegał nie wiadomo skąd, na Polanie bowiem nie było nikogo widać. - Ja... ja myślę, że siedzi tam, za tym dużym kamieniem -szepnęła Tapati. - Chowa się, jak my chowaliśmy się na Księżycu. On się boi. - Wykurzę tego ktosia! - porwał się Tapatik. - Stój, głuptasie - powstrzymała go Babcia. - Schodzimy na ziemię. Tylko spokojnie, nie hałasujcie. - I dodała bardzo głośno: -Myślę, że ta Chora Pani nie zrobi nam nic złego. - Chora Pani, złego? Ona jest bardzo dobra. Ma telewizor -powiedział ktoś zza kamienia już pewniejszym głosem. - Duży telewizor czy mały? - spytała z zainteresowaniem Babcia. - Największy ze wszystkich - padła dumna odpowiedź i... zza kamienia wyjrzała głowa z masą równo przyciętych nad czołem płowych włosów. Babcia podeszła bliżej. Uśmiechała się swoim najmilszym uśmiechem. - My jesteśmy Tapatiki, a ty? - No wyjdź, nie bój się! - wołał zniecierpliwiony Tapatik. - Co za tchórz! - Tchórz to jest Zgryzik, bo uciekł. Ja jestem Piastek - powiedział Piastek opuszczając swoją kryjówkę. - Jestem Piastek, z rodu słowiańskich skrzatów polnych. Zgryzik mnie namówił, żebyśmy tu przyszli, a teraz zwiał. - Kto to jest ten Zgryzik? - spytała Tapati, rozśmieszona. - Mój kuzyn. Z rodu słowiańskich skrzatów domowych. Mieszka na dole we wsi. W stodole. A wy... czy... jesteście naprawdę, czy z telewizji? - rzucił od dawna przygotowane pytanie. Jak tu się nie roześmiać? Tapatik i Bimbel aż usiedli ze śmiechu. Ale Piastek wcale się nie obraził. Przeciwnie: ten śmiech uspokoił go do reszty. - Jesteśmy naprawdę, chłopcze; nie wierzysz, to dotknij - powiedział Dziadek. - Przylecieliśmy tu z planety Tapatia. Posłuchaj, Piastek, zanim sobie porozmawiamy o tym i owym, chcę cię zapytać o jedną bardzo ważną rzecz. Czy tutaj, na Ziemi, słyszeliście o Pożeraczach Kwitnących Planet? - Pożeracze Kwitnących Planet? - powtórzył niepewnie Piastek. Coś było w telewizji o pożeraczach serc, o połykaniu ognia, ale... - Pożeracze Kwitnących Planet - sprostował Dziadek. - Nazywają się Mandiable. Piastek zastanowił się głęboko i z wielkiego namysłu podrapał się w głowę. - No... ja słyszałem o diable Borucie, o diable Belzebubie, ale o Man diable chyba nie... Nie, o Man diable nie słyszałem - zdecydował kręcąc energicznie głową. - Ja ciebie pytam o Mandiabli! Mandiabli! - powtórzył Dziadek, bardziej rozśmieszony niż zniecierpliwiony. Piastek znowu podrapał się w głowę. - O Man diable na pewno nie było w telewizji. Ani o Mandiablach - rzekł kategorycznie. - To było takie mądre dziecko, dopóki nie zachorował na tę chorobę telewizyjną - powiedziała z udręką jego Mama. - O! - wykrzyknął Piastek rozglądając się zaskoczony. -Wszyscy przyszli! Zgryzik ich przyprowadził. - A co, myślałeś, że ja uciekłem! -zaśmiał się pogardliwie Zgryzik. - Spójrzcie - powiedziała Tapati, oszołomiona. - Spójrzcie. Na brzegu polany pełno było najrozmaitszych istot. Prawie wszystkie kryły się za drzewami. Tylko Zgryzik i Mama Piastka podeszli bliżej. - To było takie mądre dziecko - powtórzyła Piastkowa Mama. -Wszystko przez ten telewizor. Siedziałby przy nim przez cały dzień. Zupełnie zgłupiał od tego patrzenia. Mówię, Piastek, po co oglądać wszystko. Wybierz coś ciekawego, proszę, nie zabraniam. Ale tak ciurkiem... - Rozumiem - powiedziała z sympatią Babcia. - U nas też się zdarzają takie przypadki. Ale proszę się nie martwić. Tak jest na początku, a potem przechodzi. - Och, myślisz, że przejdzie? - spytała z nadzieją Mama Piastkowa. Ośmielona, podeszła zupełnie blisko. Była niewiele większa od syna, ubrana czysto, ale skromnie, i Babcia nagle się zawstydziła swej wspaniałej ślubnej sukni. - Na pewno mu przejdzie - rzekła gorąco. - To bardzo miły chłopaczek. I odważny - pochwaliła, a Mama Piastkowa zarumieniła się ze szczęścia. - Mam tylko jego - szepnęła i z zachwytem spojrzała na suknię Babci. - To moja ślubna suknia - powiedziała szybko Babcia. - Zakładam ją tylko na wyjątkowe okazje. - Ja też swoją przechowuję. W skrzyni - rzekła z ożywieniem Mama Piastkowa. - Jest z białego lnu... - No tak, baby zawsze o szmatkach - rzekł z rezygnacją Dziadek. Ale ani Babcia, ani Mama Piastkowa nie zwróciły na niego najmniejszej uwagi. Zagadały się w najlepsze, a tak im się dobrze rozmawiało, jakby znały się co najmniej dziesięć lat. Tapatikowi od razu przypadł do serca czupurny Zgryzik. - Zbierasz znaczki? - spytał. - Ja przywiozłem ze sobą mój klaser. Z najwspanialszymi znaczkami. Chodź, to ci pokażę. Piastek zaś nie odrywał zachwyconego spojrzenia od Tapati. - Ty to byś naprawdę mogła być w telewizji! - powiedział z głębi wezbranego serca. - Nie przepadam za telewizją - oblała go zimną wodą Tapati. -Lubię bajki. - O! - powiedział z żalem Piastek. Ale zaraz się rozpromienił. -Ja znam mnóstwo starych opowieści - zawołał, uradowany. - Na przykład o Królu Skał. On raz do roku przychodził tu niedaleko do Źródełka. To jest do Źródła Przymierza. - O - powiedziała tym razem Tapati. - Król Skał! Widziałeś go? - Nie. Już dawno nikt go nie widział. Ja dawniej czatowałem na niego i byłbym go zobaczył. Ale potem przestałem. Chcesz, będziemy razem wypatrywać go przy Źródle? - Och, chcę! - zawołała Tapati. - Bardzo chcę! Nikt już się nie krył w mroku pod drzewami. Nawet Chochla, która słynęła ze swej tchórzliwości na całym Pogórzu, opatuliwszy się aż po oczy szare chustką z frędzlami (żeby jak najmniej było ją widać), postąpiła kilka kroków do przodu i być może, zostałaby tam, w pewnej odległości od wszystkich, gdyby nie to, że spostrzegła coś, co wprawiło ją w tak wielki zachwyt, że zdołała zapanować nad lękiem. I Chochla, poruszając się, jak to ona, ukradkowymi, przyczajonymi ruchami (jak wszystkim nieśmiałym istotom nie przyszło jej do głowy, że w tej chwili nikt, ale to nikt nie tylko na nią nie patrzy, ale nawet nie pamięta o jej istnieniu), podeszła do grupki otaczającej Dziadka i stanęła tuż za nim wpatrując się oczarowana w... jego chustkę czerwoną, żółtymi grochami szczodrze nakrapianą! To była naprawdę okropna chustka. Oczy mogły rozboleć od samego patrzenia. Ale Chocholi wydała się czymś najpiękniejszym na świecie. Patrzyła więc i patrzyła, aż Dziadek, zagadany z ojcem Zgryzika, poczuł mrowienie w karku. Pokręcił niespokojnie głową raz i drugi, wreszcie spojrzał do tyłu, a zrobił to tak raptownie, że czujna zazwyczaj Chochla nie zdążyła uciec. - A czułem, że ktoś mi się okropnie przygląda! - rzekł z satysfakcją Dziadek. - Ojej, czemu jesteś taka wystraszona? Stój, nie uciekaj! Dlaczego uciekasz?! -wołał, zdziwiony. - To tylko Chochla - wyjaśnił ojciec Zgryzika. - Ona jest strasznie tchórzliwa. Chochla pędziła w stronę zbawczego mroku pod drzewami. A tam - o losie chochlowaty! - wyskoczył na nią Bimbel. - Mam ją, Dziadku! - krzyczał. - Trzymam ją! Trzymam! Chochla była maleńka, a Bimbel wyjątkowo silny jak na swoje lata, wiec na próżno się szarpała i wyrywała. W najwyższym przerażeniu pomyślała, że nadeszła jej ostatnia godzina (tym bardziej że w szarpaninie opadła z niej szara chusta), gdy nadbiegł Dziadek. - Bimbel, puść ją! - powiedział, zadyszany. Bimbel wzruszył ramionami, puścił Chochlę i znowu wszedł między mroczne drzewa, by czynić to, co czynił poprzednio: z ukrycia obserwować wszystko i wszystkich przez swą ukochaną lunetę. A Chochla, wyzwolona, nie wierzyła jeszcze w swe wyzwolenie, chwiała się, gięła niczym młode drzewko na wietrze, a oczy miała zamknięte z przestrachu. -Nie bój się - powiedział Dziadek łagodnie. - Ja ci nic nie zrobię. Możesz iść, dokąd chcesz. Proszę, oto twoja śliczna chusta. Na słowo „chusta” Chochla otworzyła oczy i natychmiast oprzytomniała. Chusta! O zgrozo! Nie miała jej na sobie. Zaraz, co on powiedział? Coś powiedział. Aha: „Proszę, oto twoja śliczna chusta”... - Twoja jest śliczna - szepnęła wskazując palcem na szyję Dziadka. - Twoja jest najśliczniejsza ze wszystkich! - dodała gorąco i... uciekła. Dziadek patrzył za nią przez chwilę, osłupiały. Niepewnie podniósł rękę do szyi, a potem oszalałym galopem pobiegł przez polanę prosto ku Babci. - Dusiu! - wołał na całe gardło. - Dusieczko! Moja chusta jest najśliczniejsza na świecie! A widzisz! A widzisz! Ona tak powiedziała! Chochla jest nią zachwycona! Coś podobnego! Musiałem na Ziemię przylecieć, żeby znaleźć sprawiedliwość. Hip hip hura! -krzyczał skacząc w wysokiej trawie jak konik polny. Śmiechu było co niemiara. Śmieli się nawet ci, którzy nie wiedzieli, o co chodzi. Radość płynęła nad Jodłową Polaną, osiadała w gałęziach dostojnych jodeł i one też się śmiały wonnym, bezgłośnym śmiechem. Radość miała trwać do samego końca tego cudownego wieczoru. Nastąpił co prawda przykry zgrzyt, gdy ze stereolotu wyszedł robot kuchenny XL. Na jego widok zapanował ogólny popłoch. Szybko jednak wszyscy się uspokoili, widząc, że rozkłada na trawie wielki kolorowy obrus, rozstawia na obrusie talerzyki, filiżanki. - Bardzo prosimy - powiedziała Babcia. - Będzie nam miło, jeżeli zjecie z nami kolację. Nikogo nie trzeba było namawiać, nikt się nie drożył, nie robił najmniejszych ceregieli. Tym bardziej że robot XL osiągnął szczyt swej kulinarnej sztuki i podawał same pyszności. Trudno sobie wyobrazić wspanialszą kolację pod gołym niebem. To tak się mówi: pod gołym niebem, ale naturalnie niebo było przybrane wielkimi sierpniowymi gwiazdami, a te gwiazdy, widząc, co się dzieje na Jodłowej Polanie, płonęły coraz mocniej i mocniej - słały ku niej długie, migotliwe promienie, jakby pragnęły uczestniczyć w pikniku. - Aha, byłbym zapomniał - powiedział w pewnym momencie Dziadek. - Czy znacie tu, na Ziemi, jakieś Tapatiki? To znaczy, czy są tu jakieś istoty takie jak my albo podobne do nas? Długa chwila milczenia. Wszystkie oczy patrzą, wszystkie głowy myślą, zbierają wspomnienia. - Słyszałam o jakichś Tapatikach w Wysokich Górach - powiedziała niepewnie Piastkowa Mama. I znowu cisza. Pełna zakłopotania. - Właściwie to wy jesteście podobni do nich, do Ludzi - wykrzyknął w tej ciszy zdumiony Zgryzik. - Do Ludzi? - zdziwił się Dziadek. W jego oczach pojawił się głęboki namysł, ustępując wkrótce miejsca swawolnym iskierkom. - A może to oni są podobni do nas? - rzekł dumnie. - Jeżeli zachodzi podobieństwo, to może jest i pokrewieństwo... Może Ziemia była wspólną kolebką Tapatików i Ludzi, i Tapatiki w zamierzchłych czasach z nieznanych powodów wyemigrowały i zamieszkały na Tapatii?... No cóż, jeśli jeszcze żyją tu gdzieś jacyś nasi krewni, to ich odnajdziemy. A czasu mamy masę. Zresztą nie jest to najważniejsze. Najważniejsze jest to, że przylecieliśmy w porę, żeby ostrzec Ziemię przed Mandiablami. Ale, a propos... Czy nie zauważyliście, że ostatnio na Ziemi ochłodził się klimat? - Ależ tak! - rzekł ze zdumieniem ojciec Zgryzika. - Skąd wiecie? - Już od dawna nie ma prawdziwego lata... - powiedziała ze smutkiem Piastkowa Mama. - W Afryce padał śnieg - dorzucił Piastek. - Widziałem w telewizji. W miarę jak mówili, twarz Dziadka posępniała. - A więc niebezpieczeństwo jest realne - powiedział cicho. - Tiku, nie strasz ich - szepnęła Babcia. - Ja nikogo nie straszę! - warknął (również szeptem) Dziadek i uśmiechnął się promiennie. - Jak więc powiedziałem, przybyliśmy na czas - zaczął wesoło - i na pew... - Dziadku! - zawołała nagle Tapati. - Dziadku, spójrz! Wszystkie głowy odwróciły się we wskazanym przez nią kierunku. Szczytem wzgórz szedł Gurul ze swą torbą podróżną w ręku. Szedł ku Wysokim Górom, prosto tam, gdzie na urwistym zboczu widniały ruiny potężnego zamczyska. Robot Tymoteusz Drugi naturalnie towarzyszył mu jak cień. - A, więc tam zamierza szukać! - mruknął Dziadek. - Niech szuka. Coś mi się wydaje, że możemy spokojnie pozostawić mu sprawę odnalezienia naszych kuzynów! Nie uważasz, Dusieczko? - Masz rację, Tiku - przytaknęła Babcia. - A może teraz zaśpiewamy? Tapati ciągle patrzyła za odchodzącym Gurulem. W swojej długiej do ziemi, jasnożółtej szacie, szczupły, wysoki, nasuwał myśl o płomieniu niewidzialnej świecy sunącej przez mrok. Płomień kurczył się, malał, wreszcie znikł w fioletowych cieniach Wysokich Gór. Tapati poczuła się tak, jakby te cienie pochłonęły nie tylko Gurula, ale i ją, i cały świat. Jakby świat się kończył. - Nie martw się - powiedział Piastek, obserwujący ją bacznie spod przyciętej równo nad brwiami płowej grzywki. - Ja tam nigdy nie byłem przy zamku, ale jak będziesz chciała, to możemy pójść któregoś dnia. Tapati spojrzała na niego z wdzięcznością. Rzecz jasna, że mogą pójść, odwiedzić Gurula! Jakaż była niemądra w swoim smutku! Nic się przecież nie skończyło. Przeciwnie: wszystko się dopiero zaczyna. Ale to już całkiem nowa historia. TAPATIKI NA ZIEMI Rozdział I NIEUDANY PODWIECZOREK Zima była wyjątkowo ciężka w tym roku i nie chciała się skończyć. Miała widać w zapasie całe mnóstwo śniegu i postanowiła, że nie ustąpi, dopóki nie opróżni swego białego worka. A sypać lubiła zwłaszcza nocami, ze szczególnym upodobaniem zasypując domek Tapatików na Jodłowej Polanie, nie opodal Wysokich Gór. Przynajmniej tak twierdził Tapatik. - Mam dosyć zaczynania dnia od machania łopatą - mówił buntowniczo. - Ona się na nas zawzięła! Nie udało się jej zasypać nas na Szmaragdowej Gwieździe, to teraz się mści. No spójrz, Dziadku. Dom tej Chorej Pani zasypany tylko do połowy! - Bo jest większy - wtrącił Bimbel, który nigdy nie zaniedbywał okazji, aby pognębić kuzyna. Za to Dziadek nic nie powiedział. W miarę jak mijał czas, a zima ciągle trzymała za drzwiami próżno się do nich dobijającą wiosnę, posępniał i z troską patrzył w niebo szkliste od mrozu lub zasnute śniegowymi chmurami. I coraz częściej zostawał na noc w Obserwatorium, gdzie siedząc przy teleskopie wycelowanym w Księżyc, wypatrywał sygnałów od Klifa. To znaczy - zostawał częściej niż powinien. W Obserwatorium wyznaczone były dyżury, a Dziadek, wbrew łagodnym napomnieniom Babci, ciągle kogoś z własnej woli i chęci zastępował. Tapatik miał na ten temat swoją teorię: Dziadek dlatego tak się wyrywa na te dyżury, że tam sypia Chochla. - Dziadek ją uwielbia od czasu, gdy powiedziała, że ta jego okropna czerwona chustka w żółte grochy jest najpiękniejsza na świecie - oznajmił pewnego dnia, co bardzo oburzyło jego siostrę-- bliźniaczkę, Tapati. - Stale Dziadka o coś posądzasz! - rzekła, podrażniona. - A przecież nie miałeś racji z księgą znalezioną na Górze Arunczumalaj. - To nie takie pewne, że nie miałem - nie dawał za wygraną Tapatik, który zawsze musiał mieć ostatnie słowo. - Dziadek przypuszcza, co wiesz dobrze, że ta długa zima może oznaczać zbliżanie się Mandiabli, którzy chcą zaatakować Ziemię. - Jakby się zbliżali, to Klif dałby znać. A on nie daje. A Chochla śpi w Obserwatorium, tak czy nie? - Śpi - przyznała niechętnie Tapati. Otóż zdarzyło się pewnego dnia (a było to w jakieś dwa miesiące po przybyciu Tapatików na Ziemię), że Chochla, najbardziej lękliwe i nieśmiałe stworzenie na całym Pogórzu, uciekając przed myszą polną (która uciekała przed Kotem Niepowszednim z Lipowej Doliny i nie zamierzała nikogo gonić), w ostatecznym przerażeniu, zupełnie wyczerpana i półprzytomna, wdrapała się na Sterczący Pagórek i wpadła przez uchylone drzwi do Obserwatorium. Działo się to pod wieczór, w porze, kiedy Tapatik powinien był rozpocząć swój dyżur. Rozpoczął, owszem. Czyli zdjął futerał z teleskopu. A potem przesunął wskazówki zegara do tyłu i wrócił tam, skąd przyszedł: na Wójtowe Pole, gdzie Piastek i Zgryzik zbierali właśnie zeschłą kartoflaną nać na ognisko, w którym zamierzali piec ziemniaki. A więc w Obserwatorium nikogo nie było w chwili, gdy wpadła tam okropnie przestraszona Chochla. Ale jej to bynajmniej nie wystarczyło. Rozejrzała się szukając bezpieczniejszej kryjówki i w ułamku sekundy zadecydowała, że jest nią pusty futerał od teleskopu. Wsunęła się tam i od razu zrozumiała, że znalazła to, czego szukała przez całe życie: najbezpieczniejszą na świecie nocną kryjówkę, o wiele bezpieczniejszą niż jej mały domek w korzeniach wiekowego buka. Odtąd każdą noc spędzała w Obserwatorium, a najpewniej czuła się naturalnie podczas dyżurów Dziadka. Dziadek idąc na dyżur zakładał swoją okropną czerwoną chustkę w żółte grochy, co oznaczało, mówiąc nawiasem, poważną zmianę w jego obyczajach: jak pamiętacie, miał zwyczaj przystrajać szyję tą chustką tylko wówczas, gdy był szczególnie z siebie rad. Teraz zaś zakładał ją po prostu za każdym razem, kiedy szedł na dyżur, co rzeczywiście robił ze względu na Chochlę... - Zauważyłem, że to stworzenie cierpi na bezsenność - usprawiedliwiał się, widząc znaczące spojrzenia rodziny - dlaczego więc miałbym odmówić jej przyjemności popatrzenia na moją chustkę, którą przecież uwielbia? - Naturalnie, Tiku - przytaknęła Babcia, choć doskonale wiedziała, że nie chodzi o to, iż Chochla uwielbia chustkę, ale o to, że Dziadek uwielbia być podziwiany... Nieprawdą natomiast było, że brał często zastępstwa ze względu na Chochlę. Bo faktycznie lada moment spodziewał się sygnałów od Klif a i chciał być tym, który je odbierze. Ale Klif nie dawał znaku życia. Za to zima nagle skapitulowała. A było to tak, jakby nad Jodłową Polaną i nad całym Pogórzem rozerwała się bomba z zielenią, kwiatami, ptakami, ciepłymi wiosennymi wiaterkami i wiosenną radością. I wszystko rosło, śpiewało, kwitło, pachniało, trzepotało, brzęczało przyprawiając cały świat o zawrót głowy. Nawet robot kuchenny XL nie mógł wysiedzieć w kuchni, a przecież uważał, że nic na świecie nie może być piękniejszego niż kuchenne zapachy! Tapati zaś coraz częściej spoglądała na ruiny zamczyska na zboczu Wysokich Gór, gdzie - jak wszyscy przypuszczali, chociaż nikt nie miał co do tego pewności - przebywał Gurul z niepodobnym do innych robotem Tymoteuszem Drugim. Pewnego popołudnia, w porze, gdy mieszkańcy Pogórza schodzili się zwykle do domu Tapatików na podwieczorek, wydarzyła się rzecz zagadkowa, mianowicie: nie przyszedł nikt. Z początku zresztą nie wydawało się to ani dziwne, ani niepokojące. - Na pewno się spóźnią, takie dziś błoto - rzekła uspokajająco Babcia. - Z głupim błotem nie umieją sobie poradzić! - burknął Dziadek, wściekle nabijając fajkę. - Zaraz pewnie powiesz, że Powinienem obdarować ich osuszarkami. Trudno, żebym załadował nimi cały stereolot! Wziąłem tylko po jednej dla każdego z nas. Okropnie zacofane to nasze Bractwo na Ziemi! Byle błoto ich przeraża! - Ale oni tu są przyzwyczajeni. Dziadku - wtrącił Bimbel, nie odrywając oczu od lunety wycelowanej w Wysokie Góry. - Na wszystko odpowiadają: jesteśmy przyzwyczajeni. - Albo: od wieków tak bywało - dodał Tapatik naśladując namaszczony głos Kociuby, czym wzbudził ogólny śmiech. Dziadek jednak błyskawicznie otrząsnął się z wesołości; miał ochotę być zły. - Coś mi mówi, że z tą starą bajarką jeszcze będziemy mieli kłopoty - mruknął, otaczając się kłębami fajkowego dymu. - Właśnie, Dziadku - podchwyciła Tapati, wtulając twarz w futerko swego ukochanego Złotego Misia. - Ja myślałam, że tylko mnie się wydaje, że ona nas nie lubi. - Kogo jak kogo, ale ciebie to ona lubi na pewno - odparł Dziadek patrząc na nią z czułością. - Od rana do wieczora słuchałabyś tych jej bajan. Nie mam nic przeciw baśniom. Ale nie należy przyzwyczajać się do błota! - Już piąty raz podgrzewam czekoladę - jęknął robot kuchenny XL. I dopiero teraz wszyscy uświadomili sobie coś dziwnego: czas mijał, a nikt nie przychodził, nawet żaden z Polkoni, których ulubionym zajęciem było wszak - jak mówiła stara Kociuba zgryźliwie, bo nie znosiła tych nie kwapiących się do żadnej pożytecznej pracy wesołków i kpiarzy - chodzenie z gębą po kweście, a to już doprawdy mogło zaniepokoić. Czekali w milczeniu. Przez otwarte okno wchodziło ciepłe wiosenne powietrze. Wysokie Góry, widoczne stąd jak na dłoni, ociekały ostatnimi promieniami słońca, już płowiejącego i przymglonego. Pola w dolinie obejmował cień. Ptaki przemykały między gałęziami drzew - zaaferowane. Barwny motyl zatrzepotał w ukośnej smudze światła wiszącej w oknie jak strzęp firanki. Szczekał pies zaganiający krowy wracające z pastwiska. Było spokojnie i zwyczajnie. Ale Tapati poczuła, że ogarnia ją niewytłumaczalny lęk. Z przerażeniem patrzyła na widok za oknem, tak już przecież znajomy, i nagle poraziło ją to, o czym doskonale wszakże wiedziała: że są daleko od rodzinnej Tapatii. My przecież jesteśmy na Ziemi. Tu jest Ziemia, a nie Tapatia -pomyślała z przykrym uciskiem w sercu. - Ja lecę zasięgnąć języka - zawołał Tapatik, zadowolony, że ma pretekst do wyrwania się z domu. - Może to jakaś wojna? Będziemy walczyć, tapa-ti-ti! Jego oczy błysnęły bojowym zapałem. - Ja ci dam wojnę! - warknął groźnie Dziadek wymachując fajką- - Znowu zaczynasz? Mówiłem ci, żebyś tego słowa przy mnie nie wymawiał. Mówiłem czy nie? - Mówiłeś, dziadku - przytaknął potulnie Tapatik. - Ja zawsze pamiętam, co ty mówisz. Ale czy to moja wina, że w tutejszej telewizji stale pokazują jakieś wojny? - dodał z przesadnym wyrzutem. - To się przecież czasem samo wymknie. - Tere fere! Zabroniłem ci oglądania filmów wojennych! -grzmiał Dziadek. - Ależ, Dziadku, w każdym dzienniku... - zaczął Tapatik, lecz widząc, że Dziadek jest naprawdę zły, co oznacza, że może go nie puścić do wsi, jak piskorz wyśliznął się z pokoju i jego obute w sandały nogi zadudniły na ganku. - Tapatik! Osuszarka! - zawołała wychylając się przez okno Babcia. Tapatik zawrócił ze zrezygnowaną miną i porwał z wieszaka osuszarkę błota. Ledwo jednak znalazł się za domem, cisnął ją w gałęzie jałowca. Po czym wpełznął pomiędzy nie i wyciągnął gumiaki pożyczone od Zgryzika tudzież wystrugany z drzewa karabin. Założył sięgające mu po pachy gumiaki i podpierając się karabinem jak laską, począł zjeżdżać po grząskim zboczu - szczęśliwy. Fajnie, że nie ma tego nudnego podwieczorku - myślał z uciechą. Robot kuchenny XL był innego zdania. Patrzył ponuro na zastawiony przygotowanymi przez niego smakołykami stół. - Nie przyjść bez uprzedzenia to jeszcze gorzej, niż przyjść bez uprzedzenia! Leniwy naród tu na tej całej Ziemi. Nawet nie chce się im nacisnąć guzika wideofonu! - mruczał. - Leniwy i niegrzeczny - dodał z mocą i przestawiał z hałasem garnki na kuchni, wyrażając w ten sposób bezmiar swojej pogardy. Drucik przecinający jego czoło niebezpiecznie poczerwieniał, co świadczyło o przegrzaniu mózgu, któremu XL stawiał pytania znacznie przewyższające zasób zarejestrowanych w nim wiadomości. Żeby już rzec wszystko: odkąd stereolot Tapatików wylądował na Ziemi, robot kuchenny XL był stale podenerwowany. Ani rusz nie mógł zrozumieć tego dziwnego świata, w którym się znalazł. Odbył wszak ze swoim państwem wiele podróży w kosmos, ale nigdzie do tej pory nie widział istot, które niezaprzeczalnie należą do Międzygwiezdnego Bractwa, a nie znają najprostszych urządzeń w rodzaju teleksu, wideofonu itd., a co najważniejsze, które otwierają oczy ze zdumienia na widok czegoś tak zwyczajnego jak robot kuchenny. O mało się nie przepalił z irytacji, kiedy stara Kociuba nie chciała jeść ubitej przez niego śmietany, twierdząc, że to na pewno nie śmietana, ale jakiś smar wydobywający się z tej „maszyny”. Nazwać uczciwego, uniwersalnego robota kuchennego, uważanego przez Tapatików za członka rodziny, maszyną! Niewiele pomogło, że Kociuba za namową Babci spróbowała wówczas nieszczęsnej śmietany i musiała przyznać, że ma zupełnie normalny smak i że ubita jest doskonale. XL czuł, że mieszkańcy Pogórza odnoszą się do niego nieufnie, i ciągle podejrzewał, że chcą go tutaj obrazić lub wyśmiać. To, że dzisiaj nikt nie przyszedł na podwieczorek, też poczytał za osobistą obrazę. - Nie mają wideofonu, akurat! - pomstował. - A jeżeli nawet nie mają wideofonu, to nikt mi nie wmówi, że nie mają telefonu! Co to, to nie! Może nie umiem ugotować zupy pieczarkowej tak dobrze jak Babcia, ale taki głupi to ja nie jestem, o nie! Tak mruczał ciskając się po kuchni, a drucik na jego czole po prostu płonął. Stanowiło to naturalnie nowy powód do niepokoju dla wrażliwej Tapati. Podbiegła do Babci i przytuliła twarz do jej kolan. - Babciu, co będzie, jak XL wysiądzie? Nie zabraliśmy części zapasowych, a tu nigdzie nie można kupić. Dziadek, który usłyszał te cicho wypowiedziane słowa, wziął je za wymówkę, a że sam był mocno poirytowany, natychmiast zaatakował. - To ty uparłaś się, żeby zabrać XL-a - rzekł, oskarżycielsko celując w Babcię wygasłą fajką. - I nawet nie pomyślałaś, żeby zabrać części zapasowe! Trudno, żebym ja o wszystkim myślał. Miałem całą wyprawę na głowie, tak czy nie? - Miałeś, Tiku - odparła pojednawczo Babcia. - Powinnam istotnie była przewidzieć, że i roboty kuchenne narażone są na szok związany z tak ogromną zmianą. Tapati przysięgłaby, że Babcia to „i roboty” powiedziała bez specjalnego nacisku, na tej samej nucie co resztę zdania. Dziadek jednak niespokojnie zakręcił się na krześle i zaczął z uwagą wystukiwać popiół z fajki. - Daj mu waleriany, Dusieczko - rzekł unikając wzroku Babci. Babcia uśmiechnęła się nieznacznie i odłożywszy robótkę udała się do kuchni. Tapati poszła za nią, ale... zatrzymała się na progu, czując, że nie należy teraz Babci przeszkadzać. Doskonale jednak słyszała każde wypowiedziane przez nią słowo. - Co zrobimy jutro na obiad, mój kochany XL-ku? - spytała Babcia najnaturalniejszym na świecie głosem. Robot kuchenny XL w odpowiedzi tylko brzęknął garnkami. I wzruszył ramionami. - Wiesz co? - ciągnęła Babcia, jakby wcale tego nie zauważyła. - Mam ochotę jutro trochę poleżeć. Okropnie rozbolały mnie na tę pluchę stawy. Więc ja sobie polezę, a ty, mój XL-ku, ugotujesz specjalnie dla mnie coś pysznego: kurę w sosie curry. Ach, ślinka mi leci do ust na myśl o tej kurze! Żaden robot kuchenny na całej Tapatii nie potrafi przyrządzać kury w sosie curry tak jak ty, XL-ku - mówiła i wyciągnąwszy z apteczki butelkę z walerianą, odlała trzydzieści kropel do szklanki z przegotowaną wodą. Babcia to wie, jak mówić do każdego - pomyślała z podziwem Tapati. - Ale po co waleriana? Przecież XL już się uspokoił. Waleriana jednak wcale nie była przeznaczona dla XL-a. - Zanieś, kruszynko. Dziadkowi - powiedziała Babcia wręczając Tapati szklankę, do której dla smaku dodała odrobinę soku malinowego. - Mam wrażenie, że się ostatnio trochę za bardzo denerwuje - uzupełniła mrugając porozumiewawczo. Ach, ta babcia! - Tapati roześmiała się z ulgą. Jednak wchodząc do pokoju miała całkiem poważną minę, bo była bardzo ciekawa, czy Dziadek wypije walerianę, czy nie. Wypił. Co prawda udawał, że pije co innego... - Troszkę skwaśniały te maliny - powiedział krzywiąc się niemiłosiernie. - Albo Babcia dała za dużo wody. Kto to widział do tego stopnia rozwadniać sok! Ach, ten Dziadek - pomyślała z czułością Tapati. - Ach, jak ja ich kocham oboje! - Przyniosę ci nektaru ananasowego - zaproponowała, zabierając z rąk Dziadka pustą szklankę. I właśnie w tym momencie Bimbel, który siedział przy oknie z lunetą wycelowaną w Wysokie Góry, wrzasnął: - Hej, Tapati, ktoś piecze na rożnie twego Gurula! Szklanka wypadła Tapati z rąk. - Bimbel! - krzyknął Dziadek głosem tak straszliwym, że robot kuchenny XL, który właśnie zamierzał schować do kredensu przygotowane na niedoszły podwieczorek filiżanki, stracił równowagę i całym ciężarem runął na zlewozmywak. Suszarka do naczyń tego nie wytrzymała i filiżanki wylądowały w zlewie, w postaci skorup naturalnie. Co się potem działo - trudno opisać. XL lamentował nad rozbitą porcelaną ze starożytnego serwisu jeszcze z epoki Wielkiej Wojny. Dziadek krzyczał na Bimbla, Babcia usiłowała poskromić Dziadka, Bimbel ryczał, że go mordują. I w końcu to on, Bimbel, przekrzyczał wszystkich. - Nienawidzicie mnie! - wydzierał się (płacząc). - Chcecie mnie zamordować! Bo tu nie ma mojej Mamy! Bo tu nie ma komu mnie bronić! Ja chcę do Mamy! Ja wracam na Tapatię! Mamo moja, Mamusiu! I co ja takiego zrobiłem? Zażartować nie można? Tapatik stale robi sobie kpiny i nikt mu nic nie mówi! Bo to jest wasz Tapatik. Taka sprawiedliwość. Jeszcze zobaczycie. Jeszcze zobaczycie, co ja zrobię, i będziecie żałować! - No już cicho, cicho - łagodziła Babcia, przygarniając go do siebie. - Wiesz dobrze, że nikt nie chce ci zrobić krzywdy. Sam wiesz, że bardzo zdenerwowałeś Tapati. Wiesz, jak ona lubi Gurula i jak się o niego niepokoi. - A ty go, Dusiu, nie rozpieszczaj! - zagrzmiał Dziadek. - Matka się nad nim trzęsła, bo jedynak. A teraz wygrywa to, że jest tu sam. I przecież specjalnie zdenerwował Tapati! Nie widzisz, jaka blada? Doprawdy trzeba nie mieć serca! - Ja tylko zobaczyłem, że ktoś pali ognisko w ruinach zamku - chlipnął Bimbel. - A wiadomo, że Gurulowie nigdy nic sami nie robią. Więc ten Gurul też. A ten jego robot Tymoteusz Drugi, czy jak mu tam, jest zaprogramowany wyłącznie do czyszczenia butów. Więc zażartowałem, że ktoś piecze Gurula. Co w tym złego? - Patrzcie go, niewiniątko! - mruknął Dziadek, ale już spokojniej, bo waleriana zaczęła działać. Bimbel ma rację - pomyślała Tapati, która w czasie tego całego zamieszania trochę przyszła do siebie po doznanym wstrząsie. -Wykluczone, żeby ognisko rozpalił Gurul. Kto może być w tych ruinach? Wszystkie niepokoje, z którymi walczyła przez całą zimę, ożyły nagle. - Babciu, ja muszę wyjść - powiedziała zdejmując z wieszaka osuszarkę błota. -Ja muszę znaleźć Piastka. Mogę, Babciu? - Możesz, dziecinko. Tylko mam do ciebie prośbę. Tapati zatrzymała się w progu. - Słucham, Babciu. - Nie martw się na zapas. Pamiętaj, że nasza wyobraźnia potrafi wszystko powiększyć - i ból, i strach. Nie myśl o rzeczach smutnych, to odbiera siły. Trzeba myśleć, że wszystko będzie dobrze. Słyszysz mnie, kruszynko? - Tak, Babciu. Niedługo wrócę. Biegła szybko trzymając przed sobą osuszarkę jak tarczę. Mazista ziemia, od której szedł mocny, świeży zapach, twardniała pod jej stopami. Zmierzch gęstniał. Niebo na zachodzie żarzyło się pomarańczową łuną połyskującą kłębami bladych chmur, na których tle rysowała się wyraźnie czarna, poszarpana linia Wysokich Gór. Tapati unikała patrzenia w tamtą stronę. Owszem, usłyszała słowa Babci. Starała się nie myśleć o wszystkim, co jak jej się zdawało, zagraża Gurulowi. Ale jak nie myśleć na przykład o tym, że on na pewno przez te wszystkie miesiące nic nie jadł? Dziadek, co prawda, przekonywał ją, że Gurulowie mogą miesiącami obywać się bez jedzenia... - Ci wielcy panowie, którzy nie jedzą, jak im ktoś nie podstawi talerza pod nos, żywią się myślami o własnej wyższości, a mają ich ogromne zapasy! Jeszcze mogliby innych obdzielić, gdyby nie byli tacy nieużyci - mówił, nie wiadomo czy żartem, czy serio. Tapati wcale nie uznała tego za śmieszne. Może inni Gurulowie są nieużyci, ale „jej” Gurul nie jest taki! Czyż nie uratował jej przed Faboklami na Księżycu? Był inny, zgoda, ale nie był zły. Co prawda zaraz po wylądowaniu stereolotu na Ziemi odszedł wraz ze swym robotem, nie pożegnał się z nikim, nawet z nią, poszedł wyniosły i dumny, ale jej wydawał się przede wszystkim nieopisanie samotny i pamiętała, że kiedy znikł w fioletowych cieniach Wysokich Gór, ogarnął ją taki smutek, jakby te cienie pochłonęły nie tylko Gurula, lecz i cały świat. To właśnie wtedy Piastek powiedział: - Nie martw się. Ja nigdy nie byłem tam przy zamku, ale jak będziesz chciała, to możemy pójść któregoś dnia. Zamierzali więc pójść wczesną jesienią, czyli wkrótce po wylądowaniu, ale Babcia odradziła. - On chce być sam - rzekła poważnie. - Wierzę, że on ciebie lubi. Skoro jednak odszedł właśnie tak, jak odszedł, nie pożegnawszy się nawet z tobą, to znaczy, że chce być sam, a komuś, kto pragnie być sam, nie należy narzucać swego towarzystwa. Tapati wówczas skapitulowała. Nazbyt była oszołomiona faktem, że są na Ziemi, że naprawdę dolecieli po tej niebezpiecznej i pełnej przygód podróży. A potem przyszła zima i wielkie śniegi, które uniemożliwiały wyprawę w Wysokie Góry. Teraz jednak nie będzie zwlekać. - Piastek musi mnie tam zaprowadzić. Pójdziemy jutro - szeptała, schodząc łagodnym, trawiastym stokiem ku Źródełku. Trawa była w tym miejscu szczególnie grząska i śliska, więc Tapati, pochłonięta manewrowaniem osuszarką - nie zauważyła, że ktoś nadbiega z przeciwnej strony. A ktoś biegł. Też niezbyt, przytomny. Aż się zderzyli. I od razu odskoczyli od siebie. - O, Tapati! - O, Piastek! Tak, to był on. Zziajany, od stóp do głów umorusany błotem i najwyraźniej niespokojny. Jakby miał nieczyste sumienie. Ale jego oczy pod krótko przyciętą płową grzywką śmiały się radośnie. - Tapati! Jak to dobrze, że ja... - Słuchaj, Piastek - przerwała Tapati. - Ja chcę iść jutro w Wysokie Góry i zobaczyć, co się dzieje z Gurulem. Już ciepło i śnieg się roztopił. Musimy iść. Musisz mnie zaprowadzić! Obieca- Piastek pokręcił markotnie płowowłosą głową. Sposępniał. - Obiecałem ci i pójdziemy - odparł, unikając jej wzroku. -Ale nie teraz. Teraz nie mogę. Mamy strasznie dużo roboty. Wiosenne odtruwanie, rozumiesz. - Co takiego? - zdziwiła się Tapati. - No, wiosenne odtruwanie - powtórzył Piastek, niespokojnie zerkając do tyłu. - Okropna z tym robota. Ale jak tylko z tym skończymy, pójdziemy dokąd zechcesz. Na pewno. A teraz - znowu niespokojnie zerknął do tyłu - muszę wracać. Wyrwałem się tylko na chwilę, żeby... bo dziś nie widziałem cię cały dzień i na... na pewno już zauważyli, że mnie nie ma, i... Urwał, nadstawił ucha. W dole zahukała synogarlica: raz, dwa, - O raju! To Zgryzik! Daje mi znać - zawołał Piastek, przerażony. -To lecę. Cześć! Smyrgnął w dół z takim impetem, że błoto prysnęło spod jego nóg. Tapati spoglądała za nim, zupełnie zbita z tropu. Co się dzieje? Dlaczego tak się dziwnie zachował? I nagle przypomniała sobie to, o czym, przejęta Gurulem, absolutnie zapomniała: nikt nie przyszedł na podwieczorek. To oznacza, że istotnie na Pogórzu dzieje się coś niezwykłego. Pomyślała, że skoro już aż tutaj przyszła, to warto by zejść na dół i zobaczyć co. Ale w dolinie było już prawie zupełnie ciemno i kto wie, jakie niebezpieczeństwo czaiło się w tej ciemności, przecież... zaludnionej. - Najlepiej pójdę do domu i zobaczę, czy Tapatik wrócił - zadecydowała. Zanim jednak odeszła, zrobiła to, co robiła zawsze będąc w tym miejscu: zanurzyła ręce w czystej, lodowato zimnej wodzie Źródełka, która o tej porze zebrała wszystkie barwy odchodzącego dnia, przetapiając je w bladą emalię. Tapati patrzyła, jak ta emalia przepływa między jej palcami połyskując w mroku i marzyła: za chwilę nadejdzie legendarny Król Skał, który schodził czasem z Wysokich Gór do Źródła Przymierza, i to właśnie ona, Tapati, poda mu źródlaną wodę w złączonych dłoniach... Ale Król Skał nie nadszedł. Od dawna, bardzo dawna nikt już go w tych stronach nie widział, a ręce rozmarzonej Tapati skostniały. Cofnęła je z westchnieniem i już miała udać się w powrotną drogę, gdy w krzakach porastających skałę, z której wytryskało Źródełko, coś zaszeleściło. Tapati, spłoszona, spojrzała ku górze i - napotkała wielkie, złote oczy, które świeciły w mrocznym powietrzu jak dwa Księżyce nad tajemniczą Górą Arunczumalaj w jej ojczystej Tapatii. Chyba to porównanie, które natychmiast jej się nasunęło, sprawiło, że się nie przestraszyła. Stała ogarnięta tęsknotą, aż dwa złote koła zwęziły się w wąskie, złote ostrza przecinające mrok. Zwęziły się, a potem znowu rozbłysły, jeszcze większe, jeszcze bardziej złote, aż wreszcie Tapati domyśliła się, że w krzakach na skale siedzi i patrzy na nią Kot Niepowszedni z Lipowej Doliny. To musiał być on, nikt inny przecież nie miał takich cudownych, niesamowitych oczu. Tapati nigdy nie widziała go z bliska. I zresztą mało kto go widział; chodził swoimi drogami i był jedynym wolnym stworzeniem na Pogórzu, które ani razu nie przyszło do Domu Tapatików na podwieczorek. Zdawało się, że wylądowanie statku kosmicznego na Jodłowej Polanie w najmniejszym stopniu nie naruszyło jego wspaniałej równowagi wewnętrznej, a to mogło zaimponować; wszyscy pozostali przecież, nawet teraz, po kilku bądź co bądź miesiącach obcowania z Tapatikami, ciągle w sposób widoczny byli pod silnym wrażeniem tego faktu! Prawdę mówiąc. Dziadek czuł się trochę urażony brakiem zainteresowania ze strony Kota Niepowszedniego, Tapatik, naturalnie, próbował na niego zapolować - ale bezskutecznie, i nawet Bimbel, myszkujący wszędzie ze swoją lunetą, nie zdołał wypenetrować jego kryjówki. - Jeżeli on w ogóle raczy kiedykolwiek kogokolwiek z nas zauważyć, to tym kimś będzie Tapati - prorokowała Babcia. - Nasza Tapati przyciąga odludków i oryginałów jak światło - ćmy! Pewnie wyczuwają, że należy ona do tych nielicznych, którzy czyjejś odrębności i potrzeby samotności nie poczytują za osobistą obrazę. Tapati przypomniała sobie te słowa skwitowane gniewnym parsknięciem Dziadka. Dziadek parsknął gniewnie, ale Babcia, jak to często bywało, miała rację. Bo oto była sama w mroku otaczającym Źródełko, a Kot Niepowszedni patrzył na nią swymi cudownymi, niesamowitymi oczami. Te oczy były doprawdy niesamowite. Zdawały się rzucać długie lśniące promienie i Tapati wydawało się, że te promienie przenikają ją, przeszywają na wskroś jak promienie Roentgena, aż staje się przezroczysta i nie ma w niej ani jednej tajemnicy, ani jednej myśli, której by te oczy nie wypatrzyły. Poczuła się jeszcze bardziej dziwnie i nieswojo, niż wówczas na Księżycu przy spotkaniu z Mędrcem Anandariszi, który potrafi czytać w myślach. Bo oczy Mędrca Anandariszi były pełne ciepła, pełne miłości, a w oczach Kota Niepowszedniego była tylko skupiona, czujna ciekawość charakterystyczna dla kogoś, kto usiłuje zrozumieć zupełnie obcą sobie, egzotyczną istotę. Jeżeli on będzie jeszcze przez chwilę tak na mnie patrzył, to ja zniknę - pomyślała Tapati i spróbowała odwrócić głowę. Ale nie mogła. Te oczy jej nie puszczały. Na szczęście nie wpadła w popłoch. Przytomnie nacisnęła guzik aerotraxu i poszybowała w górę z uczuciem, że uniknęła niebezpieczeństwa tym groźniejszego, że fascynującego. Przyjemnie podniecona, stanęła na ganku akurat w momencie, kiedy nadbiegł Tapatik. - Dziadku, Babciu! - wołał na całe gardło, też podniecony. - Gdybyście wiedzieli, co oni robią! Dziadku, Babciu, oni tu kompletnie, dokumentnie powariowali! Rozdział II WIOSENNE ODTRUWANIE Nikt nie czekał na wyjaśnienia. Dziadek nawet nie schował do pudełka fajek, które właśnie czyścił (aby wzmocnić uspokajające działanie waleriany). Zostawił je na stole, czego nigdy nie robił. Był to najlepszy dowód, jak bardzo się śpieszył. Babcia odłożyła książkę „Baśnie polskie”, którą czytywała wieczorami w chwilach wolnych od gospodarskich zajęć. Naturalnie nie było mowy o tym, żeby zejść w dolinę o własnych nogach, trwałoby to zbyt długo. Nacisnęli więc guziki aerotraxów i spłynęli w dół bezszelestnie jak nietoperze. Tapatik leciał pierwszy, wskazując drogę. Zarządził postój przy ogromnym kamieniu, zwanym przez Ludzi Łzą Janosika. Z tego kamienia był doskonały widok na pola i całą wieś. - Patrzcie - powiedział z miną podróżnika, który odkrył nowy ląd. I skromnie usunął się na bok. Spojrzeli. Tapati przetarła oczy z niedowierzaniem. W pierwszej chwili miała wrażenie, że widzi Równinę Wiatru Długich Noży rozciągającą się u podnóża Góry Arunczumalaj, tam w dole bowiem wszystko lśniło i migotało, jakby po polach biegały tysiące niewidzialnych istotek, a każda trzymała w ręku świeczkę o chybotliwym, wysokim płomyku. Upłynęło parę sekund, zanim zdała sobie sprawę, że to nie świeczki, a smolne łuczywa, że na polach rzeczywiście znajduje się, no może nie tysiące, ale w każdym razie setki istot zajętych jakąś tajemniczą pracą. Dziadek bez słowa wyrwał z rąk Bimbla jego ukochaną lunetę, przyłożył ją do oczu - i na jego twarzy odmalowało się bliskie osłupienia zdumienie. - Co oni tam robią, u licha?! - spytał, zaintrygowany. Tapatik tylko na to czekał. - Oni powariowali! - zawołał z uciechą. - Oni, Dziadku, przesiewają całą zoraną ziemię przez takie małe sitka... i miotełkami obmiatają wszystko, co już wyrosło na polach! Są tam wszyscy, wszyscy! Przesiewają, płuczą, obmiatają! Powariowali, tapa-ti-ti! Dziadek kręcił głową, a jego zdumienie powoli ustępowało miejsca irytacji. - Co to takiego może być? - zapytał. - Wiosenne odtruwanie, Dziadku - powiedziała z tajemniczym uśmiechem Tapati. Dziadek obrócił na nią błędne oczy. - Wiosenne co? -zapytał takim tonem, jakby miała gorączkę. I zanim Tapati zdążyła odpowiedzieć, oznajmił groźnie: - Tak czy siak trzeba to obejrzeć z bliska. Nacisnął guzik aerotraxu nastawiając go na najwyższe przyśpieszenie i runął w dół, na pola, z impetem polującego jastrzębia. - Zawsze zapomina, że może ich przestraszyć - westchnęła Babcia. - I że nikt nie lubi, jak się go krytykuje. Lecimy za nim. Może zdążymy, zanim wszystkich poobraża... Wydawało się, że nie zdążyli. Ale za to, jak się wydawało, Dziadek zdążył zrobić coś naprawdę okropnego. Kiedy nadlecieli nad rojące się od zapracowanych mieszańców Pogórza pola, na próżno wypatrywali czerwonej czapeczki Dziadka Choć było jasno od smolnych łuczyw wbitych w ziemię, które wyglądały jak łan olbrzymich płomiennych tulipanów. - Zabrał moją lunetę i oto skutki - rzekł ponuro Bimbel. - Dziwne, że Dziadka nigdzie nie widać - zaniepokoiła się Tapati. - Bardziej dziwne, że go nie słychać! - uzupełnił Tapatik. Nagle jego ruchliwe oczy wypatrzyły zbiegowisko na drodze prowadzącej ze wsi na pola. Wypatrzyły i - znieruchomiały, jakby porażone grozą. - Ci wariaci mordują Dziadka! - krzyknął i rzucił się do przodu. Ale Babcia przytrzymała go mocno za rękę. Tapatik szarpnął się z całych sił. - No, Babciu! Puść mnie! No co, ty też zwariowałaś, Babciu? krzyczał prawie płacząc z bezsilnej wściekłości. - Nie widzisz, co oni z nim robią? - Właśnie chcę najpierw zobaczyć co - odparła Babcia na pozór spokojnie, ale miała taką twarz, jak wówczas, gdy prowadziła stereolot do lądowania w trudnych warunkach (co Tapati, choć bardzo zdenerwowana, zauważyła). - Żebyśmy nie zrobili jakiegoś głupstwa. - No, Babciu!... - Uspokój się, Tapatik, nie jesteśmy na Tapatii. Pamiętaj, że my tu wielu rzeczy nie rozumiemy - rzekła z naganą Babcia. - Bimbel - zwróciła się do jedynaka Cioci Babili - masz najlepsze oczy. Powiedz, co widzisz. Bimbel przełknął ślinę. - Wi... widzę, że... Widzę Dziadka tylko do połowy. Tej górnej połowy - mówił jak uczeń, który wydaje lekcję przed surowym egzaminatorem. - Nóg nie widzę. Jeden... chyba Polkoń, ob... obwiązuje go właśnie sznurem i... - Powieszą Dziadka! - wrzasnął Tapatik i szarpnął się z siłą szaleńca, tak że Babcia nie zdołała go utrzymać, po czym nacisnąwszy guzik aerotraxu na najwyższe przyśpieszenie - poleciał. Tapati i Bimbel chcieli zrobić to samo, ale Babcia zdecydowanie się temu sprzeciwiła. - Lećcie powoli i nie lądujcie na ziemi - rzuciła zagadkowo. Bardziej zagadkowe wydawało się jednak to, że w jej głosie dźwięczało coś jakby... śmiech? Babcia już na pewno wie, co się tam stało - pomyślała Tapati z otuchą. Sama jednak ani rusz nie potrafiła odgadnąć co. Właściwie nie rozumiała jeszcze i wtedy, kiedy Bimbel zaczał się śmiać. A zaczął się śmiać, ledwo znaleźli się przy zbiegowisk otaczającym Dziadka. To znaczy bardzo szybko zorientowali się, że nikt Dziadka nie pragnie zabić, lecz przeciwnie. W blasku pochodni ujrzeli niezwykłe widowisko. Na drodze, w miejscu gdzie po deszczu tworzyła się zawsze ogromna kałuża, znajdowało się teraz wielkie błotne grzęzawisko. W tym to właśnie grzęzawisku, zaryty po pas, tkwił Dziadek. Z okropnie głupią minę... Kilku najwyraźniej serdecznie ubawionych Polkoni usiłowało go stamtąd wyciągnąć. Tapati, która przyglądała się temu zupełnie oszołomiona, spostrzegła jednak, że robili to pozorując wysiłek, i tak naprawdę to nie wysilali się zbytnio, jakby pragnąc rzecz całą przewlekać w nieskończoność. Ich długie, końskie twarze promieniały. - Ha! ha! ha! - śmiał się Bimbel. - Ha! ha! ha! O raju, trzymajcie mnie. O raju, umrę ze śmiechu, ha! ha! Ha! Tapati, popatrz! Tapati, której bynajmniej nie było do śmiechu (choć Dziadek miał śmieszną minę), obróciła się ku niemu, aby rzucić możliwie najbardziej zjadliwą uwagę na temat tych, co wyśmiewają się z cudzego nieszczęścia, i zobaczyła ze zdumieniem, że Bimbel wcale nie patrzy na Dziadka. Wyciągniętym palcem celował w jakiś punkt na skraju grzęzawiska. A tam coś się wściekle kotłowało. Wyglądało to tak, jakby w błocie awanturował się pokraczny czarny stwór tłukąc pięściami w nie stawiającą oporu czarną breję. - T-to Tapatik - wykrztusił Bimbel, skręcając się ze śmiechu. - O raju! Zarył się aż po pachy! Zarył się aż po pachy w to świństwo. Patrz, jak się wścieka, ha! ha! ha! Ojej, brzuch mnie rozbolał! - Dobrze ci tak! Poszedłbyś pomóc zamiast chichotać! - Sama sobie idź - odburknął Bimbel i nagle jakby trochę oprzytomniał. Bojaźliwie zerknął na Babcię. - Lecę, poszukam Zgryzika i innych - rzekł potulnie, choć Babcia nie odezwała się ani słowem. I Smyrgnął w bok ku polom, na których ciągle trwała tajemnicza praca w świetle migotliwych pochodni. - Babciu, jak to się właściwie stało? - zapytała Tapati cicho. Babcia pokiwała głową. - Stało się to, co zawsze się dzieje, kiedy się ktoś bezmyślnie śpieszy. Dziadek zapomniał o roztopach. Nastawił aerotrax na najwyższe przyśpieszenie, czego nie wolno robić przy tak małej odległości, sama wiesz, jaki to pęd. I wzburzony, jak zwykle źle wylądował... To samo przydarzyło się Tapatikowi. - Ach, teraz rozumiem, dlaczego zabroniłaś nam opuszczać ..się na ziemię! Tu jest straszliwe błoto i nie wzięliśmy osuszarek. - Całe szczęście, że nie wzięliśmy - powiedziała Babcia z figlarnym uśmiechem. Tapati nie zrozumiała tych słów, tego uśmiechu. Zresztą prawie ich nie usłyszała. Zaprzątnięta była bowiem czym innym. - Babciu, dlaczego Dziadek jest taki spokojny? Nic nie mówi. Dlaczego, Babciu? - Dlatego, dziecinko, że się okropnie wstydzi - odparła Babcia. - No, ale czas skończyć tę zabawę, bo Dziadek dostanie kataru, a to będzie koniec świata. Pamiętasz, co się działo, kiedy się zaziębił polując na żaby w okolicach Śpiewających Meteorytów? Czy pamiętała! Jęki i utyskiwania zakatarzonego Dziadka słychać było chyba na całej Tapatii, a dom wyglądał jak po cyklonie. Tymczasem Polkonie „ratujący” Dziadka świetnie się bawili. Odstawiali cały cyrk ku uciesze zgromadzonych gapiów. Dziadek nie protestował, choć znając Polkoni, musiał sobie zdawać sprawę z tego, że te wesołe obiboki opóźniają wyciągnięcie go z błota. Cała scena wyglądała zresztą niesamowicie, groteskowo i pięknie. Smolne łuczywa gapiów tworzyły wokół grzęzawiska płomienny krąg. W tym kręgu skakały, błaznowały czarne diabły, czyli spryskani błotem od stóp do głów Polkonie. A Dziadek tkwił w ziemi niby jakiś bożek, któremu te diabły oddają cześć diabelskim tańcem. Lekkie, zwiewne niebo, wyglądające, jakby byle wiatr mógł je porwać, wlepiało w tę scenę przerażone, blade oczy o drgających promienistych rzęsach. Właśnie w momencie, gdy Babcia - chcąc podlecieć i przyśpieszyć akcję ratowniczą - podniosła rękę, by włączyć aerotrax, płomienny krąg wokół grzęzawiska zachybotał, a potem rozprysnął się jak brutalnie zerwany sznur korali. Znajdujący się najbliżej tego kręgu Polkoń obejrzał się, wierzgnął i wydał przenikliwy świst. Pozostali jego koledzy, podcięci tym świstem niby batem, zaprzestali błaznowania, w sekundę wyciągnęli nieszczęsnego Dziadka z błota i przenieśli w suche miejsce na skraj drogi. A tam, wsparta na długachnym sękatym kiju, stała Kociuba, a za nią jej małżonek Kociub Potulny. Była bardzo stara. Niektórzy mówili ,że ma tysiąc lat, a w każdym razie, że doskonale pamięta pradawne czasy, kiedy Ludzie nie tylko wierzyli w istnienie skrzatów, ale widzieli je - te czasy, kiedy Ludzie i skrzaty pospołu gospodarowali na Ziemi. Może to prawda, a może nie. Jakkolwiek by się rzeczy miały, faktem jest, że była nieprawdopodobnie stara, i była niekoronowaną królową całego Bractwa żyjącego na obszarze przylegającym do Wysokich Gór. Jej słowo było prawem. Drżeli przed nią wszyscy, nawet Polkonie. Przyzwyczajona do tego, że jest wyrocznią i autorytetem, od którego nie ma odwołania, z pełną wyczuwalnej dezaprobaty rezerwą odnosiła się do Tapatików, a zwłaszcza do Dziadka, który przy swej zapalczywości nie zawsze mógł powstrzymać się od krytycznych uwag; by już rzec wszystko - bardzo sobie wzajemnie działali na nerwy. Ale i obdarzali się pewnego rodzaju milczącym szacunkiem! A ponadto każde z nich żywiło skrytą nadzieję, że zdoła zaimponować drugiemu... Nietrudno więc się domyślić, jakie męki musi przeżywać Dziadek znalazłszy się w tak kompromitującej sytuacji! Tapati, która nie bardzo zdawała sobie z tego sprawę, oczekiwała, że Dziadek rzuci jakiś właściwy sobie żarcik, którym tę sytuację rozładuje. Ale on milczał. Zdjął tylko z głowy czerwoną czapeczkę, a jego ubłocona ręka powędrowała do górnej kieszeni kombinezonu, w której zazwyczaj trzymał fajkę. Natomiast Kociuba milczeć nie zamierzała, o nie. - Nie dość, że niektórzy nie kwapią się do pomocy, to jeszcze innych od pracy odrywają - rzekła, patrząc z odrazą na Dziadkowy aerotrax. - A tym innym - dodała przenosząc wzrok na Polkoni -tylko w to graj! W jej głosie, choć był cichy i szeleszczący, dźwięczał ton uroczysty i namaszczony, który szczególnie drażnił Dziadka. I zapewne ten ton sprawił, że Dziadek wreszcie wziął się w garść. Jego oczy zabłysły charakterystycznym dla nich filuternym blaskiem. - My właśnie, szanowna Kociubo - rzekł, wkładając z powrotem swoją czerwoną czapeczkę - przyle... przybyliśmy tutaj żeby się dowiedzieć, czy nie możemy być wam w czymś pomocni. Przyle... przybyliśmy natychmiast, jak tylko zorientowaliśmy się, że wre tu jakaś praca, nie zamierzamy bowiem siedzieć, hm, z założonymi rękami, gdy nasi bracia pracują. Wiec przyle... przyby... Tapati - szczęśliwa, że Dziadek znowu żartuje, że znowu zachowuje się jak jej Dziadek, a nie jakaś żałosna, pognębiona istota - słuchając tej „przemowy” zastanawiała się, czy Dziadek muska ręką tarczę aerotraxu i myli się zaczynając to przyle..., a nie przyby.- nieświadomie, czy też czyni to specjalnie, żeby podrażnić Kociubę, wiedząc, jak denerwowały ją niezwykłe możliwości przybyszów z innej planety. Nie zdążyła jednak odpowiedzieć sobie na te pytania. Przemowa bowiem została gwałtownie przerwana. Z przydrożnej ciemności wypadł ociekający wodą Tapatik. - Dziadku! Co oni chcieli ci zrobić? Kto nas wpakował do tego błota?! - spytał wojowniczo i zasłoniwszy sobą Dziadka wlepił nieustraszony wzrok w Kociubę. Kociuba, na którą od początku świata nikt nie ośmielił się w ten sposób spojrzeć, zacisnęła ręce na swym wiekowym kiju, a potem gestem królowej rzucającej rycerzy do boju odwróciła głowę ku małżonkowi. Kociub Potulny skulił się i w ogóle robił, co mógł, aby go nie było widać. Na jego poczciwej twarzy, w całej jego postawie malowało się wyraźnie, że chciałby być w tej chwili wszędzie, tylko nie tu, gdzie właśnie jest (a najchętniej w swojej izbie, na piecu). - Toż to przecie dzieciuch jeszcze, Duszko - rzekł tonem lękliwej perswazji. - Właśnie, szanowna Kociubo - podchwyciła natychmiast Babcia. - Chłopiec nie zrozumiał, co zaszło... - Jak to nie - zaczął buntowniczo Tapatik. Dziadek spiorunował go wzrokiem. - Później ci wszystko wytłumaczę - szepnął (i porozumiewawczo kopnął go w kostkę), natomiast głośno powiedział: - Wybacz mu, szanowna Kociubo. Nie chciał nikogo obrazić, a tym bardziej, hm... ciebie, szanowna Kociubo. To właśnie on przyniósł nam wiadomość, że wykonujecie tutaj jakąś wielką pracę i dlatego tu, hm... jesteśmy. Proszę cię więc, szanowna Kociubo, wytłumacz nam, co to za praca, abyśmy wiedzieli, w jaki sposób możemy się ewentualnie przydać. Twarz Kociuby o skórze suchej, pomarszczonej jak pień stuletniej palmy nie wyrażała nic. Oczy tego samego koloru co twarz były równie zimne i surowe. Aż nagle złagodniały. - Jak wiesz, dostojny kuzynie - zaczęła swym szeleszczącym głosem - my tu, na Ziemi, jesteśmy przede wszystkim Przyjaciółmi Ludzi. Pomagamy im, a czasem naprawiamy to, co popsują. Ludzie, zwłaszcza tu, w naszej okolicy, nie zawsze lubią myśleć. I wyrządzają szkodę temu, co żyje na Ziemi i w ziemi. - Tutejsi kmiecie sypią na pola za dużo sztucznych nawozów, nie czytają instrukcji, jak posługiwać się pes... - włączył się szybko Kociub Potulny. - Pestycydami - podpowiedział Dziadek. - Środkami owadobójczymi - odparowała Kociuba. - Garścią sypią na pola i na rośliny trujący proszek - podjął Kociub Potulny. - Przyrządy do opryskiwania płuczą w strumieniach, trując wodę. A i sami się trują stosując w gospodarstwie plastykowe kubełki po środkach chemicznych. Więc my... staramy się, jak możemy, naprawić szkody. Omiatamy rośliny, przesiewamy ziarno, żeby potem Ludzie nie truli się, jedząc masło, chleb, mleko, mięso czy wiosenne nowalijki. Straszna robota - westchnął Kociub Potulny. - Ale jest nas wielu. - Tak więc, dostojny kuzynie, przydadzą się nam wasze ręce -uzupełniła Kociuba i zamierzała na tym zakończyć audiencję. Ale Dziadek zastąpił jej drogę. - Dlaczego ręce? - spytał uśmiechając się filuternie. - Ja myślałem, że bardziej może się tu przydać głowa niż ręce! To bardzo proste ciągnął szybko, pragnąc nie dopuścić Kociuby do głosu. - Wystarczy tylko skłonić Ludzi, żeby stosowali się do instrukcji. Przecież ta wasza praca jest absur... taka ciężka i odrywa was od innych pożytecznych robót. Szanowna Kociubo - głos Dziadka ociekał miodem - jeżeli zgodzisz się na moją propozycję, będziecie mieli to z głowy w ciągu jednej nocy. Jestem przekonany, że słyszałaś o nauce przez sen? Jeżeli Kociuba nie słyszała, to absolutnie się z tym nie zdradziła. Jej twarz wyrażała nieufność. Ale nie odzywała się, co oznaczało, że łaskawie pozwala, aby Dziadek mówił dalej. - Przez sen można nauczyć wszystkiego. Trzeba mieć, co prawda, płyty lub taśmy magnetofonowe. Myśmy, niestety, przywieźli tylko trzy katafony . Ale tu nie chodzi o żaden skomplikowany tekst, lecz o jedno zdanie. Wyznacz, Kociubo, dyżury na dzisiejszą noc. Niech całą tę noc dyżurujący siedzą od zmroku do świtu przy głowach śpiących kmieciów i powtarzają następujące zdanie: „Przeczytaj dokładnie instrukcję”. To wszystko. Kociuba milczała. Milczała długo. - Oszczędzi wam to niepotrzebnej pracy, a co ważniejsze, da lepszą gwarancję, że Ludzie nie będą się truć - dodał spiesznie Dziadek, zaniepokojony tym milczeniem. Brodawka na jego policzku poczęła drgać, co zapowiadało, że cierpliwość Dziadka jest na wyczerpaniu, ba - groziło wybuchem! Ale do wybuchu nie doszło. - Zarządzę, co trzeba - powiedziała wreszcie Kociuba. - A teraz wracajcie do domu. Toć mokrzy jesteście. Czas wam wracać. Tak też zrobili. Wzbili się wysoko w górę i polecieli najkrótszą drogą, ponad młodniakiem porastającym zbocze gęsto niby trzcina. Podczas drogi powrotnej nikt się nie odezwał. Nadmiar wrażeń wszystkim odebrał ochotę do mówienia. Za to robot kuchenny XL, zobaczywszy, w jakim stanie wracają Dziadek i Tapatik, począł jazgotać a lamentować i wyrzekać na tę „dzicz, między którą niebacznie przylecieli”, aż drucik na jego czole znowu niebezpiecznie poczerwieniał. - Nie gadaj tyle, tylko przygotuj kąpiel - ofuknął go wreszcie Dziadek. Dziadek, trzeba to powiedzieć, był mimo odniesionego nad Kociubą zwycięstwa dziwnie markotny. Zdjął zabłocony kombinezon, po czym, owinąwszy się kocem, zasiadł w fotelu na biegunach i bujał się z okropnie nieszczęśliwą miną, pociągając ostentacyjnie co chwila nosem. - Oj, Babciu - szepnęła zaniepokojona Tapati. - Zdaje się, że Dziadek już ma katar. - Nie ma, ale zaraz będzie miał, jeżeli nie poradzimy coś na to, co go dręczy - odparła (również szeptem) Babcia. Poszła do kuchni i zaparzyła herbatę (sama, osobiście, bo robot kuchenny XL wojował w łazience z Tapatikiem, który każdą kąpiel traktował jak wyrządzoną mu ciężką krzywdę), dolała do niej soku malinowego i zaniosła Dziadkowi. Dziadek skrzywił się, jakby postawiła przed nim butelkę z tranem, i znowu ostentacyjnie siąknął nosem. - Wypij, Tiku, póki gorąca - rzekła Babcia gładząc go serdecznie po ręce. - Mój ty biedaku, pomyśleć, że to wszystko by się nie stało, gdybyśmy w pośpiechu nie zapomnieli zabrać osuszarki błota. Dziadek znieruchomiał, a potem zahuśtał się tak gwałtownie, że szklanka z herbatą omal nie wypadła Babci z rąk. - No właśnie! - wykrzyknął triumfalnie. - Cały czas myślałem, że coś tu nie gra... Ja przecież nigdy nie wpakowałbym się do tego błota, gdyby wszystko było w porządku! Zapomniałem, że nie wziąłem osuszarki! Byłem pewien, że ją mam, i dlatego leciałem na pewniaka. No jasne. To twoja wina, Dusiu! Powinnaś była pamiętać o osuszarkach. Trudno, żebym ja stale o wszystkim myślał. Mam tyle spraw na głowie. Wszystko przez ciebie, Dusiu, tak! - Naturalnie, Tiku - zgodziła się Babcia, a Tapati odwróciła się szybko i wtuliła twarz w puchowe futerko swego Złotego Misia, by stłumić ogarniający ją śmiech. - A wiesz, Dusiu - ciągnął Dziadek, rozpromieniony - że ta Kociuba, choć napuszona i okropnie zacofana, wcale nie jest głupia! Co to, to nie! Potrafi ocenić mądry pomysł, a to już jest coś. Wiosenne odtruwanie, ha! ha! ha! I chcieli nas zapędzić do takiej idiotycznej roboty. Ale ja od razu powiedziałem: nie nasze ręce, tylko głowa, szanowna Kociubo! Głowa! - Byłeś wspaniały. Tiku - powiedziała Babcia. - A teraz wypij herbatę, bo stygnie. Musisz się rozgrzać, bo jutro... - Babciu! - przerwał Tapatik wbiegając do pokoju. - Jestem już umyty! I rozgrzany! Ja chcę iść na ten nocny dyżur do wsi Jeszcze nigdy nikogo nie uczyłem przez sen. Będę za płytę, tapa-ti--ti! - Nigdzie nie pójdziesz - ucięła Babcia. - Bierzesz aspirynę i idziesz do łóżka. Nie dość, że siedziałeś w błocie, to jeszcze nie wiadomo po co wlazłeś do strumienia. - Ależ, Babciu! Przecież ja się nigdy nie zaziębiam - rzekł z wyrzutem Tapatik i... kichnął. Zaraz potem rzucił się z pięściami na Bimbla, bo Bimbel naturalnie roześmiał się złośliwie. - Tapatik, zostaw go! - zawołała Babcia. - Pamiętaj, że on zorganizował ratunek dla ciebie. - Nie prosiłem go o to - warknął Tapatik. Ale puścił Bimbla. I z obrażoną miną, nie powiedziawszy nikomu dobranoc, poszedł do sypialni, gdzie zakopał się pod pierzynę., Tapati też się wkrótce położyła, choć nie była to jeszcze jej pora snu. Czuła się zmęczona. Przez całą zimę panował spokój, nic się właściwie nie działo, a teraz - ile wrażeń w ciągu paru godzin!... Zasypiając, widziała przed sobą cudowne, niesamowite oczy Kota Niepowszedniego z Lipowej Doliny i myślała, nie bez przyjemnego lęku, że na pewno jeszcze kiedyś go spotka. A wtedy nie ucieknie jak dzisiaj, tylko... Tego wieczoru światła wcześnie pogasły w Domu Tapatików na Jodłowej Polanie. Pełen wrażeń dzień zmęczył nie tylko Tapati. Ale mniej więcej o północy uchyliło się okno na parterze i... ktoś przez nie wyskoczył... Był to Tapatik. W nie dopiętym kombinezonie wciągniętym pośpiesznie na piżamę. W górnej kieszeni kombinezonu miał budzik. W dolnej - kieszonkowy katafon. Do czoła miał przymocowaną latarkę o silnym, reflektorowym świetle. W ręku trzymał scyzoryk (zamknięty), ten sam, którym kiedyś zaatakował Baborga na Szmaragdowej Gwieździe. Scyzoryk zabrał ze sobą, uważał go bowiem za najlepszą broń na nieprzewidziane okoliczności, a przecież nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć, kiedy ktoś za- mierza coś zrobić w środku nocy, w dodatku na obcej (bądź co bądź) planecie! Tak wyekwipowany, płonął niecierpliwością i odwagą. Odwaga ta jednak nieco przygasła, gdy oddalił się kilka kroków od domu. Było ciemno i przeraźliwie cicho. Ciemność zdawała się wyrastać wprost z ziemi dziwacznymi mackami, w których trudno rozpoznać krzaki, drzewa, trawę; wpełzała na niebo pełne rozchybotanych, nikłych gwiazd. Tapatik rozejrzał się w lewo, potem w prawo, ale w którąkolwiek stronę spojrzał, światło umocowanej na jego czole latarki wykrywało w mroku fantastyczne stwory, tym groźniejsze, że pogrążone w milczeniu, jakby przyczajone. Nic więc dziwnego, że Tapatik, który uważał, że w całym wszechświecie nie ma niczego takiego, co by mogło jemu (Tapatikowi) napędzić strachu, na chwilę zwątpił w powodzenie akcji (ale nie w swoją nieustraszoność). Przyswoił sobie jednak kilka niezawodnych zasad, wypróbowanych w czasie licznych bojów tudzież niebezpiecznych przygód. Natychmiast więc postąpił zgodnie z tą, która głosiła: kiedy czujesz, że zaczyna ogarniać cię lęk, działaj. Nacisnął guzik aerotraxu (nastawionego na średnie przyśpieszenie) i pomknął w dół ponad ciemnym, niezgłębionym lasem, a stary owczarz siedzący w progu pasterskiego szałasu na zboczu Wysokich Gór, spojrzawszy w tym czasie przypadkiem ku Pogórzu, pomyślał, że to gwiazda spada, bo widział oczywiście tylko lecące w dół światło Tapatikowej latarki... Tapatik zaś (któremu, ma się rozumieć, nigdy nie przyszłoby do głowy, że ktoś może go wziąć za spadającą gwiazdę) po dziesięciu minutach lotu znalazł się tam, dokąd zmierzał, czyli we wsi. Zajrzał do pierwszej z brzegu chałupy i od razu upewnił się, że Kociuba spełniła swoją obietnicę: na łóżku gospodarza siedział jeden z Izików i szeptał mu do ucha umówione zdanie... - Dobra nasza! - ucieszył się Tapatik. Teraz pozostawało mu już tylko znaleźć chatę, w której dyżurują Polkonie. Na tyle poznał już Małych Mieszkańców Pogórza, aby wiedzieć, że nikogo poza Polkoniami nie zdoła namówić, aby pozwolił zastąpić się w nakazanym przez Kociubę dyżurze. Istotnie, namówił ich bez większego trudu. Uradowani, pobiegli w noc, a Tapatik, włączywszy katafon, umieścił go przy głowie gazdy Macieja Huby, wśliznął się pod pierzynę obok śpiącego, po czym nastawił budzik na godzinę piątą rano i - smacznie zasnął. Poranne słońce złociło wierzchołki gór, koguty już kukurykały swoją pobudkę i choć doliny były pogrążone jeszcze w purpurowym cieniu, gaździny rozniecały ogień w paleniskach, szykowały jedzenie dla mężów i synów, którzy niedługo wstaną do wiosennych prac. Na pozór był to poranek jak wszystkie inne, najzwyczajniejszy na świecie. Tyle że może odrobinę cieplejszy. Kury gdakały, prosiaki kwiczały, skrzypiały żurawie u studzien. Kiedy jednak przed dom wyszli gospodarze, okazało się, że zaczynają ten dzień inaczej niż zwykle. A mianowicie: od czytania. Jedni przyklękali przy workach ze sztucznym nawozem. Inni podnosili do oczu plastykowe pudełka lub puszki ze środkami owadobójczymi. I... w modlitewnym skupieniu odczytywali (cicho lub głośno, płynnie lub sylabizując, jak kto umiał) wydrukowane na nich przepisy użycia. Żaden zaś nie zdawał sobie sprawy ani z tego, że sąsiad robi to samo, ani z tego, że jest obserwowany przez setki niewidzialnych istot... Och, bo zeszło się chyba całe Bractwo z Pogórza, ciekawe wyników eksperymentu, który miał ich uwolnić od znienawidzonego wiosennego odtruwania! Była tam też rodzina Tapatików w komplecie, a projektodawca, czyli Dziadek, stał u boku Kociuby promieniejąc spokojem i pewnością. Z zadowoleniem pykał ze swej najulubieńszej z ulubionych, czyli piankowej fajki, a jego szyję zdobiła ta okropna (dla wszystkich z wyjątkiem Chochli) czerwona chustka w żółte grochy. Tapatik, nienaturalnie cichy, trzymał się skromnie z tyłu, czym ściągnął na siebie uwagę Babci oraz... Bimbla. Bimbel, kątem oka pilnując Tapatika, omiatał swoją lunetą całą wieś i pola. Nagle coś wypatrzył! Chciał krzyknąć, ale powstrzymał się wielkim wysiłkiem woli. Tak wielkim, że nadął się i poczerwieniał. Czekał z miną kota, który trzyma w łapach upolowaną mysz, aż inni zobaczą to, co on przed chwilą wypatrzył. A serce jego gryzła zazdrość, że to nie on wpadł na taki wspaniały pomysł... Ale też nie ja oberwę - pomyślał, aby się pocieszyć. Sytuacja (tuż przed wybuchem) była następująca: Gazdowie studiowali pilnie instrukcje na workach i plastykowych pojemnikach. Bractwo z Pogórza przyglądało się im w napięciu i z rosnącą radością. Nikt więc nie zwrócił uwagi na to, co działo się na poletku tuż przy drodze. Ale zważywszy, że poletko leżało właśnie przy drodze - taki stan rzeczy nie mógł trwać długo. Po prostu ktoś musiał zauważyć, a zauważywszy, krzyknąć: - Ludzie! Ludzie! Popatrzcie ino tutaj! I Ludzie, zaalarmowani, pobiegli zobaczyć, a zobaczywszy -usta pootwierali ze zdumienia. Na poletku przy drodze gazda Maciej Huba sadził... miotły. Zwykłe miotły do zamiatania, a posadził ich już cały rządek i zaczynał drugi. Zdumienie przerodziło się w śmiech. Ale i śmiech szybko zamarł, bo oto Bigosowa wrzasnęła: - Moiściewy! Toć to moja miotła! Wapnem pobielona, widzicie? A po niej Chowańcowa: - O, tam moja! Z ułamanym trzonkiem! Teraz już każdy rozpoznał swoją i podniósł się wielki krzyk. - Złodziej! - krzyczeli jedni. - Wariat! - krzyczeli drudzy. - Złodziej! Wariat! Złodziej! Rozwścieczone gaździny rzuciły się na nieszczęśliwego Macieja i kto wie, jak by się to wszystko skończyło, gdyby Jasiek Chowańców nie wyciągnął z łóżka posterunkowego Gawlika. Posterunkowy Gawlik nadbiegł dopinając założony w pośpiechu mundur. Widać było, że absolutnie nic nie rozumiał z tego, co mu Jasiek opowiadał. Biegł zły i zaspany. Ale kiedy zobaczył kolorowy kłąb przewalający się po Madejowym polu - od razu odzyskał urzędową powagę. - W imieniu prawa rozejść się! - huknął. Nie poskutkowało. Powtórzył więc jeszcze raz to samo, po czym z całych sił dmuchnął w urzędowy gwizdek. Poskutkowało. Gaździny odskoczyły od nieszczęsnego Macieja, a posterunkowy Gawlik dopiero teraz dostrzegł powtykane w ziemię miotły. I - jak przed nim inni - otworzył usta ze zdumienia. - Aresztujcie go! Ukradł moją miotłę. Z ułamanym trzonkiem! Moją! - wrzasnęła Chowańcowa. - I moją! Wapnem pobieloną - dołożyła Bigosowa. - Aresztować! - Dochtora wezwać! - Wariat! - Złodziej! Zamieszanie znowu zrobiło się ogromne. I trwało tak długo, póki posterunkowy Gawlik nie ochłonął. W dalszym ciągu co prawda nic nie rozumiał, ale zapiąwszy pod brodą pasek czapki, pewnym krokiem podszedł do Macieja i ujął go pod ramię. - Idziemy! - rozkazał. - Tylko bez kawałów! Maciej Huba nie stawiał oporu. Dał się prowadzić potulnie jak cielę na postronku. Twarz miał zupełnie ogłupiałą, a jego usta poruszały się, szeptał coś do siebie, jakby się modlił. Kiedy milicjant i jego aresztant przechodzili obok rodziny Tapatików, wszyscy usłyszeli, co szeptał nieszczęsny gazda: - Zbierz wszystkie miotły i zasadź je na polu. Zbierz wszystkie miotły i zasadź je na polu. Zbierz... Ten szept został zakłócony przez ciche parsknięcie. To Tapatik, który od pewnego czasu tłumił śmiech, nie wytrzymał i roześmiał się. I nagle wszyscy zrozumieli. - Tapatik! - krzyknął Dziadek wściekłym głosem (ale jego oczy podejrzanie błyszczały). - To twoja sprawka?! - Moja, Dziadku! - wykrztusił Tapatik i chwycił się rękami za brzuch. - Oj, Dziadku. Widziałeś, jak on sadził te miotły? Ha! ha! ha! Ojej, a jak te baby się na niego rzuciły! Ha! ha! ha! - Ha! ha! ha! - wtórował Bimbel, który choć zły, że to nie on był autorem pysznego (jak uważał) kawału, bawił się cudownie całą sytuacją, tym bardziej że przeczuwał to, co zupełnie nie przychodziło na myśl rozbawionemu Tapatikowi: że za chwilę będzie straszna awantura. Jednak wszystko odbyło się zupełnie inaczej, niż Bimbel sobie wyobrażał. Awantury nie było. Stało się coś o wiele gorszego. Coś o wiele, o wiele gorszego. Mianowicie: na Tapatika popatrzyła Kociuba. Odwróciła się ku niemu bardzo powoli, tak wolno, jakby każdy ruch sprawiał jej ból. A potem popatrzyła. I musiało być w jej wzroku coś takiego, że Tapatik, który nigdy się jej nie bał i którego w ogóle trudno zbić z pantałyku, przestał się śmiać, zbladł, poczerwieniał i obronnym ruchem przytulił się do Dziadka. Wtedy Kociuba przeniosła spojrzenie na Dziadka. Z Dziadka na Babcię. Z Babci na Tapati. Na Bimbla. A potem odwróciła się do nich tyłem i - odeszła. A za nią odeszli wszyscy. Wszyscy co do jednego, cała ogromna rzesza - odeszli w wielkiej ciszy. Dziadek zrobił taki ruch, jakby chciał pobiec, zatrzymywać. Ale Babcia położyła rękę na jego ramieniu. - Zostaw, Tiku - powiedziała ze smutkiem. - Obawiam się, że stało się coś bardzo złego. Rozdział III SĄD. KOMPROMITACJA Prawie nikt nie tknął obiadu, choć robot kuchenny XL, widząc miny wracających, zrezygnował z obmyślonego na dzisiejszy dzień menu i przygotował danie, które jak twierdził, po prostu jadło się samo: omlet polany wiśniowym sokiem i bezy. Ale nawet Dziadek, który normalnie pochłonąłby trzy takie omlety, wmusił w siebie zaledwie połowę jednego, po czym odsunął talerz i nie powiedziawszy „dziękuję”, wyszedł przed dom. W rezultacie czego Tapatik o mało się nie udławił. Bo połknięty w zdenerwowani kawałek omletu trafił nie tam, gdzie potrzeba. Co prawda Tapati, niezmiernie czuła na wszystko, co brat-bliźniak przeżywa, była pewna, że sprawa przedstawia się zupełnie inaczej: Tapatikowi zakręciły się łzy w oczach i chciał stworzyć pozory, że to z powodu zakrztuszenia. W każdym razie kaszlał przesadnie i stanowczo zbyt długo! Jeszcze się nie wykaszlał na dobre, gdy wrócił Dziadek. - Ktoś idzie! - rzucił z podnieceniem. - Siadajcie - dodał, widząc, że dzieci zrywają się z miejsc. - Siadajcie i siedźcie. Nie trzeba, żeby widzieli, jak bardzo czekamy i denerwujemy się! Ostatecznie nikt tu zbrodni nie popełnił! Jemy obiad, jak jedliśmy. XL, dlaczego zabrałeś mój talerz z omletem? Nie widziałeś, że nie skończyłem? - Już podaję! - powiedział XL, uradowany. I przyniósł Dziadkowi od razu półtorej porcji. - Wszyscy jedzą! - rozkazał Dziadek i zaatakował omlet tak energicznie i tak łapczywie, jakby nie jadł od trzech dni. Co okazało się zaraźliwe. Wszyscy więc jedli w momencie, gdy na ganku rozległy się charakterystyczne podskakujące kroki. - E, to tylko jakieś Polkonie - mruknął Dziadek, zawiedziony. Istotnie byli to Polkonie. Dwóch Polkoni. Wbiegli w podskokach. Jak to oni. Ale na ich końskich twarzach, zazwyczaj roześmianych od ucha do ucha, malowała się taka powaga, że Dziadek szybko otarł usta serwetką i wstał. - Witajcie - rzekł z lekkim ukłonem. - Właśnie jemy obiad, więc może... Słowa zamarły mu na ustach, bo Polkonie stali nieruchomo, a przecież są to istoty podskakujące i skaczące. A oni widać tylko na to czekali, żeby umilkł. Wyższy z nich postąpił krok naprzód i podał Dziadkowi zwitek brzozowej kory. Po czym obaj wybiegli. Jak to Polkonie. W podskokach. Zbity z tropu Dziadek niepewnie obracał w palcach korę. Jego uniesione w górę brwi wyrażały zdumienie i namysł. - Ki czort - zaczął wreszcie. - Myślisz, Dusiu, że to jest coś do jedzenia? - zwrócił się do Babci. - Czy też może... - dodał z nadzieją - ...to jest jakaś fajka pokoju? - Rozwiń, Tiku - powiedziała Babcia. - To na pewno jakieś pismo. - Pismo! - parsknął Dziadek ze zgrozą. Ale rozwinął korę. Babcia miała rację. Na brzozowej korze węglem drzewnym napisano, co następuje: „Proszę o przybycie na Ondraszkową Halę. Godzina trzecia (piętnasta). Kociuba”. - Proszę o przybycie na Ondraszkową Halę. Godzina trzecia, piętnasta - powtórzył Dziadek głośno i usiadł. Natychmiast jednak wstał i począł biegać po pokoju. Aż zatrzymał się przed Babcią. - Utrzymujesz, Dusiu, że coś z tego rozumiesz? - spytał groźnie (aczkolwiek Babcia, jako żywo, niczego nie utrzymywała). - Uważam za prawdopodobne, że wzywają nas na jakieś zebranie - odparła Babcia i dała znak XL-owi, że już może sprzątnąć ze stołu. - Zebranie! - jęknął Dziadek i otarł pot z czoła. - Pół wszechświata przeleciałem, żeby nie słyszeć o zebraniach. A poza tym -jestem na emeryturze! Nie obowiązują mnie żadne zebrania, narady, konferencje i tym podobne diabelskie wynalazki dla okradania z czasu i rozmiękczania mózgów, prowadzące prostą drogą do uwiądu starczego, czego dowodem są... Babcia westchnęła i spojrzała dyskretnie na zegarek. Wiedziała, że skoro Dziadek wsiadł na swego ulubionego konika, będzie pomstował i piorunował co najmniej dziesięć minut. I wyjąwszy przybory do szycia, zaczęła cerować dziurę w obrusie wyszarpaną podczas ostatniego podwieczorku przez najmłodszego z Izików .(znanych żarłoków i smakoszy). A stało się to tak: Izik usiłując ściągnąć z talerza sąsiada kawałek tortu, po zjedzeniu własnego naturalnie, nie trafił i dziabnął widelcem w stół. Tapati podeszła do okna i ze smutkiem spojrzała na zalaną słońcem Polanę. Wtem usłyszała jakiś głos czy szmer. Ktoś wymawiał jej imię. Nastawiła uszu. - Pst... Tapati... Tapati... Wychyliła się przez okno i zobaczyła pod parapetem... krzak paproci! Którego nigdy tam nie było! Zdumiona, chciała krzyknąć, ale krzak poruszył się i spomiędzy gałęzi wyjrzały przerażone oczy... Piastka, który ostrzegawczo przyłożył palec do ust. Tapati powstrzymała okrzyk zdziwienia i wychyliła się bardziej. - Tapati! Szykuje się na was wielki sąd. Nie wolno z wami rozmawiać! Kociuba okropnie zła - wyszeptał szybko Piastek i zanim Tapati zdołała cokolwiek powiedzieć, osłonięty krzakiem, poczołgał się przez Polanę ku zboczu. Tapati odwróciła się od okna blada. Przypadek zdarzył, że znalazła się w zasięgu (natchnionego) spojrzenia Dziadka, który ciągle biegał po pokoju, wygłaszając wielki monolog przeciw zebraniom i tym, którzy je wymyślili. Skutek był taki, że Dziadek natychmiast stracił natchnienie. - - Co tobie, kruszynko? - zawołał, przestraszony. Wargi Tapati poruszyły się, zadrżały. - Dziadku - rzekła przez łzy. - Był... był tu przed chwilą Piastek. Za... zamaskowany. I powiedział, że nikomu nie wolno z nami rozmawiać i że... że szykuje się na nas sąd! Zapanowało pełne zdumienia milczenie. - Babciu, czy ja kogoś zabiłem? - krzyknął z pasją Tapatik. -Czy oni tutaj naprawdę zupełnie nie znają się na żartach? - Na pewno się znają, kochanie - odparła Babcia. - Sam widziałeś, jak się śmieją z figlów płatanych przez Polkonie. - No więc dlaczego? Przecież ja nie chciałem zrobić nic złego! To miał być taki kawał! Byłem przekonany, że skonają ze śmiechu, a oni się nadęli i grożą sądem. I to komu? Mnie, czyli dziecku! Babcia, acz zatroskana, nie mogła powstrzymać uśmiechu. - Ej, Tapatik. Niezły tchórz cię obleciał, co? - rzucił Bimbel. - Sam jesteś tchórzem - odparł Tapatik. - Ja się nie zasłaniam tym, że jestem dzieckiem! - rzekł dumnie Bimbel, który w tej chwili zupełnie zapomniał, jak to on wykorzystywał swą pozycję jedynaka wobec Tapati (czego Tapatik w normalnej sytuacji nie omieszkałby mu przypomnieć). Teraz jednak nie miał ochoty wdawać się w zwykłą utarczkę z kuzynem. - Ja się nie boję, Babciu, ja nie rozumiem - powiedział ze zdumieniem.- No bo, jeżeli nawet uważają, że zrobiłem coś złego, to dlaczego nie nakrzyczą na mnie, tylko od razu jakieś obrażanie się na całą rodzinę i sąd! Ja nic z tego, Babciu, nie rozumiem - powtórzył z udręką. Babcia kątem oka spojrzała na Dziadka, który siedział w ponurym milczeniu, otaczając się kłębami fajkowego dymu. Przygarnęła do siebie Tapatika i pocałowała go w rozpalone czoło. - Myślę, kochanie, że Piąstek mocno przesadził mówiąc o sądzie - rzekła, umyślnie podnosząc głos (by dotarł do Dziadka). -Przypuszczam, że po prostu chcą nam pewne rzeczy objaśnić w sposób... powiedzmy... uroczysty. Dziadek uśmiechnął się z gryzącą ironią, co świadczyło, że słuchał uważnie słów Babci. - Ale co tu jest do objaśniania?! - wtrącił Tapatik, znowu zbuntowany. - To, czego nie rozumiesz - rzekła łagodnie Babcia. - Oni tutaj na pewno znają się na żartach. Ale obawiam się, że przekroczyliśmy jakieś Prawo dotyczące ich stosunków z Ludźmi, a to poważna sprawa. - (Dziadek wydał krótkie gniewne parsknięcie). - A poza tym - ciągnęła, jakby nie zauważyła reakcji Dziadka - jak ty myślisz, Tapatik: czy mnie podobał się twój kawał? Tapatik, zaskoczony, uniósł ku niej głowę. Babcia patrzyła mu prosto w oczy; wytrzymał to spojrzenie, tylko się trochę zaczerwienił. - Myślę, że ci się nie podobał - odparł odważnie. - Dlaczego? - Dlatego, że zawsze mówiłaś, że można żartować, ale nie należy ośmieszać, a ja tego Macieja, no... trochę ośmieszyłem - przyznał uczciwie. - Ojejku, jaki był śmieszny, kiedy sadził te miotły, ha! ha! Ale czy to jakaś zbrodnia? - wrócił do swego. - Najlepiej będzie, jak nie pójdziemy na ten głupi sąd! - Pójdziemy! - zagrzmiał Dziadek wstając. - Z całą pewnością pójdziemy! Wyruszyli za kwadrans trzecia. Dziadek osądził, że piętnaście minut wystarczy na drogę, jeżeli idzie się pieszo. A wyruszyli pieszo, bo w ostatniej chwili okazało się, że dwa aerotraxy są popsute. Nikt nie wiedział, że Babcia przy nich majstrowała... A zrobiła to przed wyjściem, kiedy Dziadek kategorycznie odmówił wypicia waleriany. - Nie! - powiedział szorstko. - Nic nie będę zażywał! Chcę być przytomny! Wtedy właśnie Babcia w największej tajemnicy coś zmajstrowała przy swoim i jego aerotraxie. Bo przecież szybki marsz, zwłaszcza w świeżym wiosennym powietrzu, uspokaja nerwy równie dobrze jak waleriana. Jeżeli nie lepiej... Szli więc szybko prostą, wygodną drogą nad reglami. Dziadek wyrywał do przodu jak wystrzelony z rakietowej wyrzutni. Co Babcia, zamykająca pochód, obserwowała z zadowoleniem, ale i z niepokojem (tempo bowiem świadczyło o olbrzymim wzburzeniu). Zwolnił dopiero przy ścieżce skręcającej w Stary Las, za którym leżała Ondraszkowa Hala. Był to naprawdę bardzo stary las i ciągnął się kilometrami, aż do Wysokich Gór. Tapati lubiła ten las w taki sposób, w jaki lubiła to, czego jednocześnie trochę się bała. I teraz też, ledwo weszła w tajemniczy cichy świat, ogarnęło ją uczucie przyjemnego podniecenia i na chwilę zapomniała, dokąd idą. Na chwilę tylko. Ondraszkowa Hala była blisko. Z trzech stron otoczona Starym Lasem, czwartą przylegała do olbrzymiego masywu skalnego obrzeżonego pasem jałowca. Hala normalnie o tej porze roku zieleniła się wiosennie, teraz jednak przybrała się w barwy rozmaite, jakby zakwitła Kwiatami. Ale to nie były kwiaty. Po prostu całą tę, niedużą zresztą, Halę wypełniali Mali Mieszkańcy Pogórza, a lubili, zwłaszcza wiosną, ubierać się kolorowo. Pstre kubraczki Polkoni, białe, lamowane niebiesko sukmany Piastków, czerwone ze złotymi pomponami czapeczki Bajarzy, żółte porteczki Izików, a wszystko czyściutkie, obmyte słońcem, które długimi promieniami myszkowało wśród tych barw, ze szczególnym upodobaniem wyłuskując ozdobne klamry, guziki, zapinki, brosze i szpile, aż skrzyły się jak klejnoty. - Jak pięknie - szepnęła Tapati, olśniona. - Bardzo pięknie - przytaknęła Babcia. Ale Dziadek widział tylko jedno: olbrzymi pień, na którym jak na podwyższeniu siedziała Kociuba pośród członków Rady Starców. - Hm, tak - rzekł przez zęby. - Więc to tak! - dodał, a w jego oczach pod krzaczastymi brwiami pojawiły się swawolne iskierki. Obciągnął sweter, strzepnął sosnową igłę z dżinsów i ruszył do Pnia Narad, bardzo wysoko trzymając głowę. Za nim, naśladując go we wszystkim - Tapatik. Babcia szła trzymając za ręce Tapati i Bimbla. Była godzina trzecia (piętnasta), w momencie, kiedy stanęli przed Radą. Dziadek skłonił się w milczeniu, - Witajcie! - powiedziała Kociuba i nieznacznie kiwnęła głową. A wtedy Izik, siedzący ze skrzyżowanymi nogami (w żółtych porteczkach) na brzegu Pnia, zeskoczył na ziemię. Podszedł do Babci, powiedziawszy: „Proszę za raną”, z galanterią właściwą Izikom podał jej ramię i poprowadził ku sznurowej drabince, po której wchodziło się na Pień, i Babcia, trochę zarumieniona, weszła na drabinkę pierwsza. Za nią Tapati i Bimbel. Potem - speszony, ale nadrabiający miną Tapatik. A na końcu Dziadek. Kiedy zajęli przygotowane dla nich miejsca. Kociuba wstała. Wbrew temu, czego się Tapati spodziewała, nie wyglądała na bardzo złą. Wyglądała natomiast, jeśli to w ogóle możliwe, na jeszcze bardziej starą, niż była. Wydawało się, że wszystkie zmarszczki świata wyznaczyły sobie spotkanie na jej twarzy, tworząc osobliwą sieć, w której uwięzły dwa szare kamyki oczu. Miała na sobie grubą, lnianą opończę do samej ziemi, i - wsparta na swym sękatym kosturze - przypominała pielgrzyma, który przemierzył świat w pielgrzymce do jakiegoś świętego miejsca, a teraz zatrzymał się w drodze i stał - straszliwie utrudzony, ale promieniejący nadziemskim spokojem (w wypadku Kociuby - dostojeństwem). Kociub Potulny wysunął się do przodu i potrząsnął srebrnym dzwonkiem. A ledwo przebrzmiały osypujące się na Halę srebrzyste dźwięki, wszyscy wstali i zaczęli śpiewać Pieśń, której nikt z Tapatików nigdy do tej pory nie słyszał. Była to prastara Pieśń Ludu Pogórza. Zwielokrotniona echem, niosła się daleko, wypełniała przestrzeń od ziemi do nieba i unosiła ku górze wszystkie serca. Tak przynajmniej czuła Tapati. Zresztą chyba nie tylko ona, równie poruszony wydawał się być nawet Dziadek. Jego napięta twarz złagodniała. Co prawda tylko do chwili, kiedy Kociuba, usiadłszy, zaczęła mówić. Tym bardziej że pominąwszy wstępną formułę: „Niech będą pozdrowione duchy wody, powietrza i ziemi”, zaczęła zdaniem, które zazwyczaj doprowadzało Dziadka do szału: - „Zebraliśmy się tutaj”... (Usłyszawszy ten początek Tapati z lękiem spojrzała ku Dziadkowi i zobaczyła, że jego dolna warga zadrżała, co było oznaką irytacji). - Zebraliśmy się tutaj - mówiła Kociuba swym szeleszczącym głosem - zgodnie z pradawnym obyczajem. Obyczaj ów nakazuje, aby nad tym spośród nas, który przekroczył Prawo, odbyły się Sądy w obecności całego naszego Bractwa. (Tapatik poruszył się niespokojnie, a Dziadek, patrząc hardo na Kociubę, położył opiekuńczym gestem dłoń na ramieniu wnuka). - Tym razem jednak nie wezwaliśmy was na Sądy - ciągnęła Kociuba, nawet drgnięciem powieki nie zdradziwszy się, że usłyszała westchnienie ulgi, jakie wydostało się z piersi Babci, albo że dostrzegła jej mocno splecione dłonie, które następnie spoczęły spokojnie na kolanach - ale dla pouczenia, które będzie jednocześnie przypomnieniem. Za waszej pamięci, a i za pamięci waszych dziadów i pradziadów, nie zdarzyła się rzecz tak niesłychana, aby ktoś przekroczył Prawo, boście to Prawo wyssali z mlekiem matki. Ale zdarzyło się - tu Kociuba zwróciła twarz ku Dziadkowi -że przybyli do nas goście z dalekich światów, z miejsca, w którym podobno - (Dziadek cicho parsknął) - nie ma Ludzi. Więc Prawo jest im nieznane. I zdarzyło się, że jeden z nich dopuścił się nieświadomie czegoś, co w naszych stronach jest najcięższym przewinieniem, za co grozi najsurowsza kara: wypędzenie z naszej społeczności. Nie należy jednak karać niewiedzącego. Niewiedzącego należy pouczyć. Rada Starców postanowiła, że pouczenie to będzie, jak rzekłam, jednocześnie przypomnieniem. Bo godzi się przypomnieć wam, którzyście Prawo wyssali z mlekiem matek waszych, kiedy i dlaczego przodkowie nasi je ustanowili. Jeżeli jeszcze raz powtórzy „wyssane z mlekiem matki”, to ja tego nie wytrzymam - pomyślała Tapati i na wszelki wypadek postanowiła przestać słuchać. Nie oznaczało to bynajmniej braku szacunku dla Kociuby czy lekceważenia sprawy. Po prostu Tapati, która uczestniczyła w licznych naradach poprzedzających wyprawę na Ziemię, powzięła głęboki wstręt do tego, co nazwała „stylem zebraniowym”, i doszła do wniosku, że każdy, kto mówi tym stylem, przestaje być tym, kim był, a staje się zupełnie kimś innym, o wiele mniej ciekawym. A przekonawszy się ponadto, że ważne rzeczy mówi się dopiero na końcu, z całym spokojem odwróciła uwagę od przemawiającej Kociuby. I od razu rzuciły jej się w oczy następujące fakty: po pierwsze, zgromadzeni w Hali byli jakby podzieleni na dwa obozy - młodzi siedzieli osobno i starzy osobno. Po drugie, starzy słuchali słów Kociuby w nabożnym skupieniu, za to na twarzach młodych malował się charakterystyczny „zebraniowy wyraz”, to znaczy jedni wyglądali, jakby spali (chyba spali), a drudzy z całą pewnością myślami byli zupełnie gdzie indziej, co najłatwiej było odgadnąć obserwując Izików. Na pozór wydawało się, że Iziki słuchają w skupieniu. Ale ich zawsze głodne zielone oczy zasnute były mgiełką rozmarzenia i zachwytu, co świadczyło, że są o sto mil stąd, a prawdopodobnie we własnej kuchni, zajęci przyrządzaniem ulubionych potraw, być może, słynnej izikowskiej zapiekanki. - Słuchaj, kruszynko, to jest ważne! - szepnęła Babcia nachylając się ku Tapati. Tapati, zawstydzona, znowu zwróciła twarz ku Kociubie. Kociuba mówiła: - My tu, na Ziemi, nosimy nazwę, która zobowiązuje: Przyjaciele Ludzi. Sensem naszego istnienia i naczelnym naszym nakazem było zawsze: nieść pomoc Ludziom. Odkąd zaś Ludzie przestali w nas wierzyć i tym samym przestali nas widzieć - ten nakaz stał się Prawem. Drzewiej bywało, żeśmy i my płatali Ludziom figle. Ale to było właśnie wówczas, gdy nie tylko wiedzieli o naszym istnieniu, ale widzieli nas. Fakt, że staliśmy się niewidzialni, mógł stać się podstawą do różnych nadużyć. Zatem już i figle płatamy tylko jedni drugim... Nie odnosimy się wrogo do wszystkich zmian, jakie zachodzą na Ziemi. I zgodziliśmy się - (tu znowu spojrzenie na Dziadka) - na ten zaproponowany nam eksperyment z nauką przez sen. Ale jedno nigdy się nie zmieni: to, że Ludziom pomagamy. To, że nigdy ich nie krzywdzimy. Kto odmawia pomocy, kto wyrządza szkodę, przekracza Prawo. A gaździe Maciejowi Hubie wyrządzono wielką szkodę. Ten uczciwy gospodarz, nic nie zawiniwszy, znalazł się w areszcie, oskarżony o kradzież. Stał się ponadto pośmiewiskiem całej wsi, a jego dobra opinia jest na zawsze zniszczona. Będą o nim mówili, złodziej albo wariat. Popełniono więc ciężkie przestępstwo, coś, co... - Ale ja nie chciałem! To miał być żart! - krzyknął Tapatik i... rozszlochał się w głos. Tak! Tapatik, którego nerwy w ciągu tego dnia wystawione zostały na ciężką próbę, nie wytrzymał. Rozpłakał się w głos i przywarł do kolan Dziadka, roztrzęsiony. Nietrudno było przewidzieć, co teraz nastąpi! - Szanowna Kociubo! - huknął Dziadek wstając. - My, Tapatiki z Tapatii, szanujemy cudze obyczaje i prawa. Słuchałem uważnie tego, co mówiłaś i przyznaję ci rację. Nie widzę jednak potrzeby, żeby z powodu tego ubolewania godnego wydarzenia robić aż taką historię. To nie na nerwy dziecka! Zrobił źle, wie o tym, i po raz drugi czegoś takiego nie zrobi. Doprawdy nie rozumiem, po co to strzelanie z armaty do muchy! Można było całą sprawę załatwić o wiele prościej, nie narażając nikogo na takie zdenerwowanie! Chłopiec przeprosiłby kogo trzeba, a i szkodę, jak sądzę, da się naprawić. - Słusznie mówi! - przyszedł mu nieoczekiwanie w sukurs brat Zgryzika. - Słusznie! - krzyknął ojciec Piastka. - Słusznie! Ma rację! Słusznie! - wołali młodzi. - Milczeć tam! W głowach się poprzewracało smarkaczom! Precz z wichrzycielami! - wołali starzy. W jednej chwili powstał zamęt nie do opisania. Aż Kociuba wyrwała z rąk swego (kompletnie ogłupiałego) męża Kociuba Potulnego srebrny dzwonek i zadzwoniła. Momentalnie zapanowała cisza. Wszystkie oczy wlepione były w Kociubę. Ale ona milczała. Wyglądała na bardzo zmęczoną. - Proszę o głos - powiedział, wstając, brat Zgryzika. Patrzył na Kociubę twardo, z wyzwaniem. Kociuba milczała z taką miną, jak- by zamierzała milczeć przez wieki. - Źle się stało - mówił pomimo to, zdecydowany nie dać się zrazić - że nasi goście z Tapatii, o których życzliwości dla nas niejednokrotnie mieliśmy okazję się przekonać, zostali narażeni na tak wielką przykrość, tym bardziej że mamy podstawy przypuszczać, że cała sprawa była tylko pretekstem - tu brat Zgryzika lekko podniósł głos - do załatwienia czegoś zupełnie innego! Ale jednocześnie o tyle dobrze się stało, że wreszcie my, młodzi, mamy okazję wypowiedzieć publicznie to, co od dawna leży nam na sercu. Takiej bowiem okazji do tej pory nam nie dawano. Nie jest prawdę, że nie mamy szacunku dla starszych. Ale wydaje się nam, że od dawna Rada Starców powinna być zmieniona na Radę Ludu Pogórza, tak żeby i młodsi mieli w niej swych przedstawicieli! - Nigdy! - zagrzmiał stary Zgryzik. - Nigdy! Precz z wichrzycielami! Odebrać mu głos! - krzyczeli inni. - Niech mówi. Mów dalej. Dajcie mu mówić! Tym razem zamieszanie zrobiło się jeszcze większe. Ale tym razem Kociub Potulny próżno potrząsał srebrnym dzwonkiem. Na Ondraszkowej Hali zakotłowało się, jakby wilk wpadł pomiędzy owce. - Urywamy się! - powiedział Dziadek dziwnie zmęczonym głosem. - Nic tu już po nas. Wziął za rękę zapłakanego Tapatika i odeszli, ukłoniwszy się naturalnie pogrążonej w wyniosłym milczeniu, jakby nieobecnej Kociubie. Dziadek torował drogę przez podniecony, rozgorączkowany tłum. W powietrzu okrzyki krzyżowały się jak szpady: - Jesteśmy Przyjaciółmi Ludzi! - Musimy im pomagać! - Nie wierzą w nas! - Od wieków tak bywało i tak będzie! - Jak żyją nasi bracia z Tapatii, a jak my?! - My jak za króla Ćwieczka! - Zdaje się, że nie powinniśmy byli w ogóle tutaj przylatywać -powiedziała Tapati, nieszczęśliwa. - Zdaje się - mruknął Dziadek. Ale spojrzawszy na nią dodał szybko: - Nie martw się, kruszynko. Przylecieliśmy, żeby obronić Ziemię przed Mandiablami. Pamiętaj, że tylko my możemy to zrobić A do tego, co się tutaj stało, i tak prędzej czy później musiałoby dojść. Lepiej wybuchnąć, niż szeptać po kątach i tłamsić w sobie urazy! Niewykluczone zresztą, że po tej burzy nastanie piękna pogoda. Rozdział IV KTO PORWAŁ STEREOLOT? Niestety, piękna pogoda nie nastała. Przeciwnie, było szaro i brzydko. Choć po wiosennym niebie, wysokim i lekkim jak opłatek, przepływały miłe różowe obłoczki, które Tapati nazywała uśmiechami. Choć ptaki śpiewały tak cudownie, że od samego słuchania robiło się weselej na duszy. Brzydka, szara zasłona odcięła Jodłową Polanę od reszty Pogórza, a wieści, które spoza niej dobiegały, były jak powiew mroźnego wiatru. Po burzliwych wydarzeniach na Ondraszkowej Hali wśród mieszkańców Pogórza zapanowała bardzo nieprzyjemna atmosfera. Prawdę mówiąc, wszyscy okropnie wstydzili się tego, co zaszło. Wstydzili się jedni drugich, jedni drugim w oczy patrzeć nie mogli, a że w takiej sytuacji najłatwiej jest ulżyć swemu sumieniu przerzucając winę na kogoś trzeciego (obcego!), fale niechęci wznosiły się ku Jodłowej Polanie, na której stał Dom Tapatików, i one to właśnie tworzyły wspomnianą brzydką, szarą zasłonę. To bardzo przykre żyć za taką zasłoną. - Mam uczucie, że się duszę - poskarżyła się Tapati w puchowe ucho swego Złotego Misia. - Ugh - mruknął Miś współczująco. Tapati przytuliła go mocno do siebie i popatrzyła ku Wysokim Górom. Znowu często w tamtą stronę patrzyła. - Tapati usycha z tęsknoty do swego Gurula - zakpił raz Bimbel. Ale tylko raz. Miał bowiem teraz doprawdy ciężkie życie z Tapatikiem, który nie mógł sobie darować tego, że tak się skompromitował na Ondraszkowej Hali, i wywierał swoją złość na kim mógł, a naturalnie mógł przede wszystkim na Bimblu. Działając zresztą w myśl zasady, kiedy spodziewasz się ataku, uderz pierwszy. Bo znając złośliwość jedynaka Cioci Babili, był pewien, że jeśli nie zaatakuje pierwszy, Bimbel będzie sobie na nim używał przez całe tygodnie. W czym się, o dziwo, mylił. Bimbel bowiem przeżył prawdziwy wstrząs, widząc takie straszliwe (publiczne) załamanie zuchowatego kuzynka. Sam się wtedy o mało nie rozpłakał i po raz pierwszy w życiu pomyślał, że gdyby Tapatik przestał być Tapatikiem, to on, Bimbel, zostałby z czegoś okradziony... (Nie wiedział z czego, ale czuł, że jest to bardzo ważne). I po raz pierwszy w życiu postanowił, że zmilczy, że ani słówka (kpiącego) nie piśnie na temat tego, co zaszło. I nawet dosyć długo... chyba przez cały dzień znosił zaczepki Tapatika z podziwu godną potulnością. Aż Tapatik, zaniepokojony tym brakiem reakcji, zadał cios, o którym mówi się: „poniżej pasa”. - Ta Kociuba, ha! ha! ha! - zaśmiał się szyderczo - była w pewnym momencie zupełnie podobna do Cioci Babili, ha! ha! ha! -(W rzeczywistości nie istniało najmniejsze podobieństwo). - Wara ci od mojej Mamy! - krzyknął Bimbel. Wszystkie jego dobre uczucia znikły w mgnieniu oka. Nigdy mu tego nie daruję - pomyślał, wstrząśnięty. - Zemszczę się! Jeszcze zobaczysz, jak się zemszczę! Od tej pory zapanowało między nimi pełne napięcia milczenie. Bo Tapatik, który doskonale wiedział, że przeholował, zaprzestał ataków. Zresztą zaprzątało go co innego: jak poprawić swą nadszarpniętą sromotnym zachowaniem na Ondraszkowej Hali reputację. Naturalnie wśród ziemskich kolegów przede wszystkim. A stan jego ducha w tym czasie był następujący: albo myślał, że nigdy im (czytaj: mieszkańcom Pogórza) nie wybaczy swej kompromitacji, albo marzył, że dokonuje bohaterskich czynów, którymi wszystkich olśni, i dzięki którym odzyska utraconą (jak mniemał) popularność. Ale nawet w najśmielszych rojeniach daleki był od myśli, że jego marzenia spełnią się, i to wkrótce... Najgorzej chyba czuł się Dziadek. W dzień chodził bardziej pochmurny niż najpochmurniejsza noc, a nocami przesiadywał przy wycelowanym w księżyc teleskopie, czerpiąc niejaką pociechę z obecności niezmiennie uwielbiającej go Chochli. Jego złe samopoczucie wzrosło jeszcze po rozmowie z Delegacją Młodych. Delegacja Młodych przybyła na Jodłową Polanę w wielkiej tajemnicy, pod osłoną mroku, co od razu usposobiło Dziadka nieprzychylnie. - Nigdy niczego nie dokonacie, jeżeli nie macie odwagi bronić swych przekonań! - rzekł poczerwieniawszy z irytacji. - Chcecie, żebym służył wam radą, to przyjdźcie do mnie otwarcie, że tak powiem, z podniesioną przyłbicą. Nie lubię takich, co to Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek, zrozumiano? - Ależ my jesteśmy waszymi przyjaciółmi! - wtrącił, mocno speszony, brat Zgryzika, przewodniczący delegacji. - Tere fere! - zagrzmiał Dziadek wymachując fajką. - Lojalność wobec przyjaciela nie polega na tym, że się w tajemnicy przed jego wrogami przychodzi i składa deklaracje przyjaźni. - Ale my jesteśmy w bardzo trudnej sytuacji! - ośmielił się znowu wtrącić brat Zgryzika. - Nie możesz wiedzieć, co się u nas dzieje. - Mogę sobie wyobrazić - uciął Dziadek - i dlatego nie chcę się wtrącać. To są wasze wewnętrzne sprawy. Jedyna rada, jaką mogę wam dać, brzmi: nie oglądajcie się na innych, tylko sami postarajcie się zapanować nad sytuacją. Marzycie o Tapatii, a zapominacie, że tam są zupełnie inne warunki. Tam nie ma Ludzi. W ogóle jest zupełnie inaczej. I nie liczcie na to, że nasze recepty będą skuteczne na wasze bolączki. Idźcie do domu i popracujcie nad waszymi receptami. A ja - dodał łagodniej - chętnie podyskutuję z wami na temat waszych konkretnych propozycji, projektów, naturalnie jedynie wówczas, gdy przyjdziecie do mnie otwarcie! I pamiętajcie - zawołał już z ganku, gdy zawstydzeni (i źli), odchodzili - że nie uznaję tych głupich przedziałów pokoleniowych. Nie to ważne, co dzieli, lecz to, co łączy! A łączy was wspólna sprawa: ta Ziemia, na której żyjecie, i o niej macie myśleć przede wszystkim, a nie o tym, kto ile ma lat! Ja osobiście uważam się za przyjaciela was wszystkich! I starych, i młodych! Kłaniajcie się ode mnie szanownej Kociubie! I nie lekceważcie jej doświadczenia i mądrości! Tak mówił, a potem długo stał i patrzył za odchodzącymi. Aż wreszcie ciężko siadł na schodku. Babcia, która obserwowała go przez okno, wyszła i usiadła obok niego. - Niepotrzebnie się uniosłem - szepnął Dziadek, przygnębiony. - Teraz już wszyscy będę przeciw nam. Młode to, a głupie. Trzeba było spokojniej. Ale zdenerwowali mnie tymi swoimi manierami spiskowców! - Nie martw się, Tiku - łagodziła Babcia. - Dobrze zrobi tym zapaleńcom to, że nimi trochę potrząsnąłeś. Wyzłoszczą się, a potem zrozumieją, że miałeś rację. - Jasne, że miałem! - rzekł Dziadek, rozpogodzony. - Powiedz Tapatikowi, żeby przyszedł mnie zmienić dopiero o północy - dodał wstając i poszedł do Obserwatorium zwolnić Bimbla pełniącego pierwszą tego wieczoru wartę przy teleskopie. Tapatik bardzo się ucieszył, że nie musi się zrywać z pierwszego snu. Ale jego radość była przedwczesna. Zdarzyło się bowiem, że tej nocy wszyscy zostali wyrwani z pierwszego snu. Spali chyba nie więcej niż dwie godziny (a może nawet mniej), gdy cały dom dosłownie zatrząsł się od tupotu galopujących przez pokoje nóg. - Wstawać! Wstawać! - krzyczał Dziadek, biegając od sypialni do sypialni i wszędzie brutalnie zapalając światło. Nie przestał, aż wszyscy przerażeni, zaspani, powyskakiwali z łóżek. (Tapatik naturalnie chwycił scyzoryk, który przed snem kładł do kapcia obok łóżka, żeby był pod ręką). - Tiku, czy ty... - zaczęła Babcia patrząc na Dziadka z niepokojem. - Nie zwariowałem i nie mam gorączki! - rzekł Dziadek dobitnie. - Po prostu musimy natychmiast lecieć na Księżyc. - Mandiable?! - krzyknęli jednocześnie Tapati i Tapatik. Dziadek pokręcił przecząco głową. - Nie. Jeszcze nie - dodał z naciskiem. - Siedzę ja i patrzę w teleskop, aż tu widzę, że Klif sygnalizuje: ,,Atakują mnie Fabokle. Całe chmary. Podcho...” I nie skończył. Rozumiecie, urwał, jakby coś mu przeszkodziło, i już się nie odezwał! No, zbierajcie się. Na co czekacie? Musimy zaraz lecieć i zobaczyć, co się tam dzieje. Idę przygotować stereolot! - Ależ, Dziadku! - zawołał Tapatik. - Przecież nie możemy. Zapomniałeś, że nasz stereolot nie doleci do Księżyca, a następny statek Apollo, którym możemy się zabrać, zostanie wystrzelony dopiero w październiku. - W październiku! - jęknął Dziadek, a jego rozpromieniona twarz zgasła. - Tiku, wiesz przecież, że Klif poradzi sobie z Faboklami. Powiedziałeś mu, co ma robić w razie takiego ataku, i wcale nie jesteśmy teraz tam potrzebni - tłumaczyła Babcia. - Przeciwnie, jeżeli ten atak zapowiada zbliżanie się Mandiabli, to jesteśmy potrzebni tutaj, na Ziemi! - Tere fere! - zagrzmiał Dziadek, ale... nie powiedział nic więcej, mimo tego obiecującego wstępu. Tylko odwrócił się do wszystkich plecami, a jego plecy wyrażały beznadziejne zniechęcenie. Dziadkowi wcale nie chodziło o Klifa, miał po prostu okropną ochotę polecieć, wyrwać się stąd na trochę - zrozumiała Tapati i nagle coś wspaniałego przyszło jej do głowy. - Dziadku! - zawołała, uradowana. - A może byśmy tak zrobili wyprawę do Wysokich Gór, żeby zobaczyć, co się dzieje z Gurulem? Dziadek, ciągle odwrócony do wszystkich plecami, wzruszył ramionami. Ale jego plecy zmieniły wyraz: stały się wyczekujące... - Chociaż... bo ja wiem... - dodała z udanym wahaniem Tapati. -To strasznie daleko i roztopy... - No to co, że daleko?! - huknął Dziadek odwracając się tak gwałtownie, że włosy zafurkotały na jego dużej głowie. - Zardzewieliście od tego siedzenia w jednym miejscu. Najwyższy czas, żebyście przeżyli coś wymagającego pokonywania przeszkód! Bo w przeciwnym razie jeszcze trochę i wyrzucę was na złom! Niewiele mnie obchodzi, co się dzieje z Gurulem. Ale na wyprawę do Wysokich Gór pójdziemy! A teraz spać! Następnego dnia rano Dziadek zarządził ,,zaprawę przed wyprawą”. To znaczy biegi dookoła Jodłowej Polany, w których musieli obowiązkowo wziąć udział wszyscy, włącznie z Babcią i robotem kuchennym XL-em. - Długo tak będziemy biegali. Tiku? - spytała Babcia. - Mamy masę roboty z przygotowaniem ekwipunku i żywności. - Przy zaprawie przed wysokogórską wspinaczką trzeba biegać na czas, aż do silnego zmęczenia - wyjaśnił autorytatywnie Dziadek i osobiście pilnował, aby wszyscy biegali do utraty sił. W rezultacie zmęczyli się tak bardzo, że do wieczora nikt nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą. Musieli się położyć, a robot kuchenny XL na wszystkie posiłki przynosił im do łóżek zimny szpinak. Wyczerpany biegiem, stracił częściowo pamięć: z zaplanowanego na ten dzień obiadu pamiętał tylko o szpinaku. A szedł z kuchni do pokoju tak wolno, że całe ciepło ulatniało się z talerzy. Po tych doświadczeniach Dziadek przestał wspominać o ,,zaprawie przed wyprawą”. Za to ledwo Babcia zabrała się do pakowania plecaków - wyprowadził z garażu stereolot, twierdząc, że musi (akurat tego dnia) dokonać „wiosennego przeglądu”. - Wyprawa może potrwać wiele dni i wolałbym zostawić stereolot w stanie zupełnej gotowości, bo nie wiadomo, czy nie będzie od razu potrzebny, jak tylko wrócimy - tłumaczył (bo jednak czuł się trochę nieswojo). - Naturalnie, Tiku - rzekła wyrozumiale Babcia. - Nie znoszę bałaganu - mruczał Dziadek (ciągle trochę nieswój), przejeżdżając odkurzaczem po idealnie czystym stereolocie. Odkurzał tak z wielkim zapałem przez jakieś piętnaście minut, a potem, zerknąwszy niespokojnie w stronę domu, śmignął do garażu i przystawił drabinę do okienka wentylacyjnego. Kilka minut później Tapatik i Zgryzik, którzy siedzieli w swoim szałasie zbudowanym w gałęziach rosnącego za garażem drzewa, mieli wielką uciechę, widząc, jak Dziadek opuszcza się na linie z okienka, po czym chowając się za krzakami pędzi (z wędką pod pachą) ku ścieżce prowadzącej na brzeg pobliskiego strumienia. - Ojejku, hyca jak zając! - śmiał się Zgryzik. (Dzieciaki z Pogórza nie przejmowały się jak to nazywały, „dorosłą wojną” i przybiegały po dawnemu na Jodłową Polanę). - Nie chce, żeby go Babcia zobaczyła! - wyjaśnił Tapatik. -Zwiał na wagary, a udaje, że czyści stereolot. Żeby nie pomagać Babci w pakowaniu plecaków - dodał nawet się nie zaczerwieniwszy, choć przecież i on taki sam grzech miał na sumieniu. Siedzieli, rozleniwieni słońcem, które przyjemnie grzało przez liście szałasu, pogrążeni w iście kocim samozadowoleniu. Ale żaden nie potrafił długo wytrzymać na jednym miejscu. Zgryzik pierwszy miał dość błogiego wypoczywania. - Tapatik? - Ym - mruknął Tapatik otwierając jedno oko. - Dziadek zostawił stereolot przed garażem! Może pójdziemy pobawić się w środku, chcesz? - Mogę chcieć - zgodził się łaskawie Tapatik. Zabawa w stereolocie nie stanowiła dla niego wielkiej atrakcji, ale tam najłatwiej mógł zaimponować ziemskiemu koledze, a teraz, po haniebnej kompromitacji na Ondraszkowej Hali, niczego nie pragnął bardziej niż imponować wszystkim dookoła. Śmignęli z drzewa zręcznie jak wiewiórki. - Kiedy skończę osiemnaście lat, Tatuś kupi mi stereolot tylko dla mnie - powiedział Tapatik (przezornie nie dodając, że Tatuś jeszcze nic o tym swoim zamiarze nie wie). - Ojejku, będziesz miał własny stereolot?! - Aha - powiedział Tapatik. - U nas w niektórych rodzinach mają po dwa, a nawet po cztery - (co było prawdą). - To tylko statek kosmiczny małego zasięgu. - Wiem. Do stu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów! - rzekł Zgryzik, który już dawno wypytał Tapatika o wszystkie szczegóły dotyczące stereolotu. Ale temat ten interesował go tak bardzo, że ciągle o coś pytał i ciągle mógł słuchać opowieści o przygodach Tapatików w czasie ich historycznej podróży z Tapatii na Ziemię, co było o tyle zrozumiałe, że Tapatik za każdym razem ubarwiał nowymi szczegółami i tak przecież niezwykłą historię... I teraz też, ledwo znaleźli się na statku i zasiedli w kabinie pilota, miał już na końcu języka słowa: opowiedz, jak lecieliście z Tapatii, gdy nagle coś sobie przypomniał. - Ej, obiecałeś mi, że mnie nauczysz, co trzeba zrobić, żeby wystartować! Tapatik spojrzał na niego z ukosa, po czym schylił się i zaczął majstrować przy sprzączce swego sandała. - Psiakość, ciągle się psuje, a nie wzięliśmy zapasowych - mruknął niby to strasznie zły, naprawdę zaś gorączkowo zastanawiając się, co zrobić: wyprzeć się obietnicy? Tego nie lubił (jedna z jego bojowych zasad brzmiała: przyparty do muru, wykręcaj się jak możesz, ale nie wypieraj się!). Dał jednak tę obietnicę w dniu, gdy po raz pierwszy pokazał Zgryzikowi stereolot i - pragnąc mu zaimponować -sposób uruchomienia statku przedstawił jako coś niesłychanie trudnego i skomplikowanego (lecz zupełny drobiazg dla niego, Tapatika!). W istocie zaś było to dziecinnie proste, naturalnie pod warunkiem, że pokaz odbywał się przy wyłączonych silnikach... - No co z tą sprzączką? - zniecierpliwił się Zgryzik. Tapatik podniósł głowę i przyłożył palec do ust. - Pst - szepnął. - Słyszałeś? - Co miałem słyszeć? - warknął Zgryzik, już zły. Ale nadstawił uszu. - Nic nie słyszę - palnął. - A w ogóle to się nie wykręcaj! - Ja się nie wykręcam! Ja naprawdę słyszałem! - rzekł Tapatik, obrażony, bo rzeczywiście coś słyszał. - Słyszałem jakiś podejrzany szmer w ogonie statku! Byłem nachylony, a to dobiegało od podłogi. Idę sprawdzić! - No, naturalnie - parsknął pogardliwie Zgryzik. - Zrobisz wszystko, żeby tylko nie dotrzymać obietnicy! Tacy już wy jesteście! Starzy mają rację! Siedź! Nie musisz nigdzie chodzić! To ja sobie idę. Cześć! Tak powiedział. Ale nie ruszył się z miejsca. Siedział, przerażony własnymi słowami, zmartwiały. Co ja powiedziałem? - myślał. - Jak ja mogłem coś takiego powiedzieć? Tapatik też znieruchomiał, nie mniej przerażony, wstrząśnięty. Niemożliwe - myślał. - Niemożliwe, żeby Zgryzik, jego przyjaciel... To nie jego słowa! Jak to, Zgryzik?... Tak po prostu, w środku zabawy? Powoli, bardzo powoli odwrócił głowę i spojrzał na Zgryzika kątem oka, jakby chciał sprawdzić, czy to rzeczywiście on tam siedzi w sąsiednim fotelu, czy też może to ktoś obcy. I zdarzyło się, że w tym samym czasie Zgryzik wykonał podobny manewr. Ich ukradkowe spojrzenia zderzyły się i natychmiast odskoczyły od siebie. Obaj zaczerwienili się mocno. Obaj w tej chwili czuli się tak okropnie nieszczęśliwi i zagubieni, jak tylko może się czuć dziecko, które po raz pierwszy spotyka się z niepojętą wrogością świata dorosłych. Siedzieli odgrodzeni od siebie mroźną ostrą ciszą. - Tapatik... - wyjąkał wreszcie Zgryzik zdławionym głosem. -Ja... ja cię przepraszam. Nie powinienem był powiedzieć tego, co powiedziałem. Ja... ja sam nie wiem. To właściwie nie ja powiedziałem, rozumiesz? - Jasne, że nie ty! - zawołał z ulgą Tapatik. Rozpromieniony, pochylił się nad pulpitem sterowniczym. - Popatrz więc. To się robi tak. Naturalnie nie włączę silników, bo byśmy polecieli. Silniki są z tyłu, w ogonie statku, i tam się je włącza. Jak silniki są włączone, wtedy naciskasz ten guzik, o tu, przy zielonej strzałce - (Zgryzik nacisnął). - Potem przesuwasz tę dźwignię z czerwoną rączką na zero - (Zgryzik przesunął) - a potem pchasz drążki sterowe do przodu - (Zgryzik pchnął). I nagle - stała się rzecz niesłychana: stereolot poderwał się w górę! - O rany! - krzyknął Tapatik, odruchowo chwytając drążki. -Ktoś włączył silniki! Lecimy! - To ja! - powiedział Bimbel, pojawiając się za nimi. - To ja! -wołał wymachując lunetą. - Będziesz miał teraz za swoje od Dziadka! I od innych! Za to, że porwałeś Zgryzika. To ja, ha! ha! ha! Tapatik milczał. Zaciskał mocno ręce na drążkach. Nie odrywał skupionych oczu od pulpitu sterowniczego. - To ja - zaczął znowu Bimbel. - Przymknij się! - warknął Zgryzik. - Jeżeli już nie rozumiesz, w jaką kabałę nas wpędziłeś, to przynajmniej milcz! Daj mu się skoncentrować. Chcesz, żebyśmy się rozbili? On przecież nigdy nie prowadził stereolotu. - Co rzekłszy, spojrzał z niepokojem na napiętą twarz Tapatika. - Pomóc ci w czymś? - spytał cicho. - Włóż mi na uszy słuchawki - odparł Tapatik. - Na pewno już zauważyli, co się stało, i zaraz Dziadek wywoła mnie przez radio... A w myślach dopowiedział to, do czego nie chciał się przyznać głośno: ... i powie mi, co trzeba zrobić, żeby wylądować, bo ja nie mam o tym pojęcia! Babcia, która skończyła właśnie pakowanie drugiego plecaka, wyszła na ganek, żeby trochę odpocząć. Zobaczyła unoszący się w górę stereolot i zbladła. Tak, spokojna, opanowana Babcia zmieniła się na twarzy i dobrze, że nikt tego nie widział, bo dla każdego z Tapatików byłby to prawdziwy wstrząs. Wiedziała doskonale, że Dziadek siedzi w tej chwili nad strumieniem i łowi pstrągi! Tapatik. Na pewno on! - pomyślała i właśnie wtedy zbladła, zdała bowiem sobie sprawę z tego, że stereolot musiał wystartować przypadkiem i że Tapatik jest w tej chwili w wielkim strachu. A ze strachu, jak wiadomo, najłatwiej zrobić jakieś poważne głupstwo. Zwłaszcza w tak zaskakującej sytuacji. Natychmiast wróciła do domu i nacisnęła guzik wibrafu. Nie chciała alarmować wszystkich, ale nie miała innego sposobu, żeby wezwać Dziadka, Potem przeszła do jego pokoju, bo tam znajdowało się radio, i zobaczywszy leżący na stole aerotrax, pokiwała głową. - Naturalnie, nie wziął - westchnęła. Siadła przy radiu i zaczęła wywoływać stereolot. Żeby jak najszybciej dodać otuchy Tapatikowi. Tapati znajdowała się w tym czasie przy Źródełku. Namawiała właśnie Piastka, by wziął udział w projektowanej wyprawie do Wysokich Gór, gdy uderzyły w nich fale wibrafu. - Coś się stało! Muszę natychmiast wracać! - powiedziała. Piastek, który nie mógł pojąć, dlaczego odczuł w całym ciele dziwne mrowienie, nie uzyskał ani słowa wyjaśnienia. Tapati, która zawsze miała ze sobą areotrax, wystartowała bowiem natychmiast. Przez chwilę, zdumiony i niespokojny, śledził ją wzrokiem, gdy wtem, spojrzawszy całkiem przypadkiem nieco wyżej, dostrzegł lecący ku błękitnemu niebu stereolot. Obraziliśmy ich i odlatują - pomyślał, przerażony. Od czasu zajść na Ondraszkowej Hali żył w obawie, że istotnie tak się stanie, że odlecą. I teraz ten lęk wybuchł w nim jak granat, odbierając zdolność logicznego myślenia: zupełnie zapomniał, że Tapati była z nim przy Źródełku, a przecież nie mogli odlecieć bez niej... Tapati nie zauważyła stereolotu. Nastawiła aerotrax na najwyższe przyśpieszenie i w minutę potem była już przy domu. Na ganku czekał robot kuchenny XL, lecz w pierwszej chwili ledwo go poznała. Wyglądał jak biała zjawa (czy też duch robota), bo kiedy Babcia włączyła wibraf, zdejmował właśnie z półki woreczek mąki i teraz cała ta mąka pokrywała go od stóp do głów - ze zdenerwowania nawet nie pomyślał, żeby się otrzepać. - Nie, nie denerwuj się - powiedział, źle zrozumiawszy popłoch w oczach Tapati (nie zdawał sobie bowiem sprawy ze swego wyglądu!). - Masz natychmiast zanieść to Dziadkowi - uzupełnił podając jej aerotrax. - Babcia kazała. Spotkasz go na ścieżce do strumienia. Leć! Prędko! Tapati chwyciła aerotrax i zawróciła bez słowa. Czuła, że nie należy tracić czasu na pytania. Lecąc najszybciej jak mogła (przy tak małej odległości) i nisko nad ścieżką, zderzyła się z biegnącym Dziadkiem. To bynajmniej nie poprawiło jej humoru. Dziadek był zły, żeby nie rzec - wściekły. Był zły już wówczas, gdy siedział nad strumieniem i obserwował śmigające w krystalicznej wodzie pstrągi. Bo w tej wodzie (między pstrągami), jakby za sprawą złośliwych czarów, raz po raz pojawiał się obraz Babci przygotowującej w pocie czoła ekwipunek wyprawy do Wysokich Gór, co naturalnie psuło Dziadkowi całą przyjemność obserwowania pstrągów. Kiedy więc dopadły go alarmowe fale wibrafu, jak każdy, kto ma nieczyste sumienie, pomyślał, że to chodzi o niego, że jego wagary zostały odkryte i Babcia wzywa go, aby przyszedł pomagać... - Włączać wibraf dla takiej błahostki! - mruknął, wściekły, a wściekł się jeszcze bardziej, gdy zobaczył, że nie ma przy sobie aerotraxu i będzie musiał biec pod górę! Mimo tej wściekłości ani przez chwilę nie przyszło mu do głowy, by nie posłuchać wezwania i nie biec co sił w nogach, bo w głębi duszy doskonale wiedział, że nie o pakowanie plecaków chodzi, że Babcia nie wszczęłaby alarmu dla takiej (lub innej) błahostki! Złość zresztą pomagała mu stłumić niepokój i poczucie bezsilności wynikające z tego, że nie mógł natychmiast znaleźć się w domu, więc podsycał ją w sobie biegnąc i doprowadził się do takiego stanu, że musiał się na kimś wyładować, aby nie dostać apopleksji. Prawdopodobnie zacząłby wymyślać krzakom przy ścieżce albo ptakom, gdyby nie nadbiegła Tapati. Nastąpiło zderzenie. Dziadek przewrócił się, runął na wznak (na szczęście ścieżka porośnięta była trawą i Dziadek miał na głowie wełnianą czapeczkę), a kiedy otworzył zamknięte z przestrachu oczy, naturalnie musiał spojrzeć w niebo i... - Mandiable! - wrzasnął dziko. - Porwali stereolot! Był pewien, że to Mandiable-Pożeracze Kwitnących Planet zaatakowali Ziemię i ze swoją diabelską chytrością w pierwszej kolejności unieszkodliwili tych, którzy potrafili z nimi walczyć, czyli Tapatików! (Cóż innego mogło mu przyjść do głowy, skoro wykluczał, żeby to zrobił któryś z Małych Mieszkańców Pogórza, nie mających wszak pojęcia nawet o prowadzeniu samochodu). - A mówiłem, że trzeba lecieć na Księżyc, a wy tu jakieś wyprawy do Wysokich Gór - krzyknął wpadając do domu i zaraz potem zdenerwował się wprost straszliwie, bo słuchając jednym uchem wyjaśnień Babci, wywnioskował, że Mandiable porwali wraz ze stereolotem Tapatika, Bimbla i Zgryzika! O rozmiarach jego zdenerwowania świadczył najlepiej fakt, że sam, z własnej inicjatywy chwycił butelkę waleriany i wypił od razu połowę, nie rozcieńczając jej wodą, co miało natychmiastowy, zbawienny skutek. Dziadek ze wstrętu (waleriana wypita w takiej ilości bez wody jest wprost ohydna) na chwilę o wszystkim zapomniał i - otrzeźwiał. Dzięki czemu zrozumiał wreszcie, jak się rzeczy mają. Ale nie pozbył się wszystkich wątpliwości. Ponieważ Tapatik zachował się po rycersku i nie powiedział Babci, że to Bimbel uruchomił stereolot... - Nie rozumiem, w jaki sposób silniki mogły włączyć się same - powiedział z irytacją (bo nie lubił czegoś nie rozumieć). - Będziemy się nad tym zastanawiać, jak wrócą - powiedziała Babcia. - Na razie trzeba ich sprowadzić na Ziemię. Całe szczęście, że Tapatik miał dosyć rozumu i leciał nie przed siebie, a w górę, bo w ten sposób ciągle jest nad Jodłową Polaną. A ponieważ nie lataliśmy w kosmos od czasu przybycia na Ziemię, stereolot był nastawiony na odległości ziemskie. W tej chwili obniża lot. Powiedziałam mu, jak to zrobić. Teraz ty go prowadź, Tiku. - Ja mu zaraz powiem parę słów do słuchu! - warknął groźnie Dziadek. (Ale naprawdę wcale nie był zły, doznał bowiem zbyt wielkiej ulgi, zrozumiawszy, że stereolot nie został porwany przez Mandiabli). - Tapatik! Słyszysz mnie? - Tak, Dziadku. Dziadku! Ja lecę!!! - Naprawdę? A ja myślałem, że pływasz. Jak wysoko jesteś? - Już tylko pięć tysięcy nad ziemią. - Dobrze. Uważaj. Jak zejdziesz na dwa tysiące, wyrównaj lot i zacznij krążyć nad Polaną. - Ale jak to zrobić?! - Ile teraz? - Już dwa i pół tysiąca. - Uważaj! Żeby wyrównać lot, kładziesz drążki zupełnie poziomo. Widziałeś przecież, jak to robiłem. Zupełnie poziomo! Zrobiłeś to? - Tak. - Dobrze. Teraz naciśnij niebieski guzik na drążku i obracaj drążki w koło! W ten sposób będziesz krążyć. Tapatik! Wyłączam się na chwilę. Wychodzę na Polanę i będę cię prowadził już z Polany. Krąż! - Tak, Dziadku! Dziadek chwycił nadajnik i wyszedł z nim na Polanę. Babcia już rozkładała tam mały stoliczek. - Dziadku! Babciu! - krzyknęła nagle Tapati, która przez cały czas obserwowała niebo. - On przeleciał Polanę i leci dalej. Dziadek spojrzał w górę i natychmiast wywołał stereolot. - Tapatik! Co ty robisz?!! - Dziadku! Ja już wiem, jak wyrównać lot i jak zawracać! Więc sobie trochę polatam. Zaraz wrócę! - Masz wracać w tej chwili! - wrzasnął Dziadek, ale w jego oczach zamigotały wesołe iskierki. - Nie byłby moim wnukiem, gdyby nie spróbował trochę polatać, skoro już lata - powiedział z satysfakcją. Ale zaraz (dla zachowania pozorów) przynaglił: - Słyszysz? Natychmiast wracaj! Próżno jednak czekał na odpowiedź. Tapatik przezornie wolał się na jakiś czas wyłączyć... - Dziadku! Dlaczego nie odpowiada? On się rozbije! - jęknęła Tapati. - Nie martw się, kruszynko. On ma po mnie głowę - rzekł dumnie Dziadek. - Ja w jego wieku... - Zdaje się, że mamy gości - przerwała ten obiecujący wstęp Babcia. Dziwna nuta brzmiąca w jej głosie sprawiła, że Tapati i Dziadek oderwali oczy od Wysokich Gór, poza którymi znikał stereolot, i zobaczyli to, co ona zobaczyła pierwsza: ze wszystkich stron nadchodzili ku Jodłowej Polanie Mieszkańcy Pogórza. Wyglądało to uroczyście i... groźnie. - Pójdę ich nastraszyć - zaproponował XL (miedziany drucik na jego czole niebezpiecznie się rozjarzył). - Te zacofańce mnie się boją! - Stój! - powstrzymała go Babcia. - Nie sądzę, żeby przychodzili w złych zamiarach. Po prostu zaniepokoiły ich fale wibrafu na pewno dostrzegli lecący stereolot. Idą się dowiedzieć, co się stało. Dziadek sposępniał. Jego dolna warga drżała, co było, jak wiadomo, oznaką rosnącej irytacji. Wśród nadchodzących znajdowała się Kociuba! - Jak się dowiedzą, że Zgryzik jest w stereolocie prowadzonym przez Tapatika, który siedzi przy sterach po raz pierwszy w życiu, to chyba nas zlinczują - powiedział zatroskany i zły. - Nie opowiadaj bzdur, Tiku - rzekła Babcia odrobinę podnosząc głos (co jej się zdarzało niesłychanie rzadko). Ale choć starała się tego nie okazywać, sama była nie mniej zatroskana. Wypadek ze stereolotem istotnie zdarzył się w bardzo nieodpowiednim momencie i mógł zaostrzyć panujące ostatnio na Pogórzu napięcie. - Dziadku, spróbuj jeszcze raz wywołać Tapatika - rzekła Tapati. - Powiedz mu, że musi zaraz wrócić. Powiedz mu, co się dzieje! On zrozumie! - Nie dzieje się nic takiego, żeby miał sobie psuć wycieczkę -warknął Dziadek. Pochylił się jednak nad skalami i rzucił w eter sygnał wywoławczy. Tapatik nie odpowiadał. Rozdział V BURZA. TRZEBA LĄDOWAĆ - Leć nad morze - powiedział Zgryzik. - Zawsze chciałem zobaczycie wielką wodę. Ciągle tylko góry i góry. Tapatik! Leć nad morze! Będę pierwszym skrzatem słowiańskim z Pogórza, który zobaczy morze! - E, nad morzem za dużo pary - odparł Tapatik. Nie chciał lecieć nad morze nie tylko dlatego, że się go trochę bał. Po prostu nie wiedział, po której stronie jest morze. W ogóle nie wiedział, dokąd leci. Nie mieli ani jednej mapy Ziemi, a gdyby nawet mieli, nie zmieniłoby to w niczym sytuacji. Lot według mapy przekraczał bowiem możliwości świeżo upieczonego kosmonauty, który zresztą troszczył się tylko o to, by lecieć stale w tym samym kierunku i bez komplikacji wrócić nad Jodłową Polanę. Tapatik był urodzonym wojownikiem. Stoczywszy niesłychaną liczbę potyczek (mniejszych i większych) z różnymi wrogami, nauczył się błyskawicznie oceniać sytuację i nie tracił (całkowicie) głowy w klęsce ani zwycięstwie. Kiedy minął pierwszy strach, kiedy przekonał się, że potrafi panować nad statkiem i wykonywać podstawowe manewry, przeżył chwilę wielkiego upojenia. Ja lecę! Naprawdę lecę! - myślał, zachwycony. Nie zrobił jednak tego, co wielu zrobiłoby na jego miejscu; a niemal każdy na jego miejscu, rozzuchwalony poczuciem własnej mocy, wykręciłby stery w jaką bądź stronę, ot tak, byle lecieć. Tapatik jednak, podjąwszy szaloną decyzję odbycia samodzielnego lotu, postąpił zgodnie z bojową zasadą, która mówiła: nie zginiesz, jeśli zapewnisz sobie odwrót. Skręcił więc ku Wysokim Górom, które obrał za punkt orientacyjny, i postanowił lecieć przez cały czas prosto, nigdzie nie zbaczając, tak daleko, jak się da, a potem (najlepiej przed zapadnięciem wieczoru) zawrócić i lecieć po tej samej linii. Żeby uniknąć nieprzewidzianych a niebezpiecznych zjawisk atmosferycznych, które mogłyby wytrącić stereolot z kursu, wzniósł się wysoko: dziesięć kilometrów nad Ziemię. Ale ta wysokość nie odpowiadała Zgryzikowi. - Zejdź niżej - poprosił. - Chciałbym coś zobaczyć. Przecież to dla mnie jedyna okazja, żeby zobaczyć trochę świata. Tapatik nie oparł się tej prośbie, tym bardziej że na trasie lotu panowała piękna pogoda i sam miał ochotę obejrzeć okolice, nad którymi przelatywali. Niestety, musiał całą uwagę skupiać na prowadzeniu stereolotu, a nikt nie mógł go w tej czynności zastąpić. (Zresztą Tapatik nigdy by się na to nie zgodził). Z początku wszystko szło wspaniale. Mknęli przez przyjazne niebo, bezchmurne, wyzłocone słońcem, gładkie. Żadnych wybojów w rodzaju dziur powietrznych, żadnych podstępnych ataków wiatru. Ani jedno stado ptaków nie zderzyło się z nimi. Stereolot po prostu płynął, lekko, bez wstrząsów i podskoków. Zgryzik, uszczęśliwiony, biegał od jednego iluminatora do drugiego. Patrzył, a jednocześnie już teraz, w myślach, opowiadał o wszystkim, co widział, bo ani na chwilę nie zapomniał o tych, którzy czekali na Pogórzu. Wiedział, że przejdzie do historii: był pierwszym, któremu spośród wszystkich Małych Przyjaciół Ludzi udało się odbyć taką podróż. Ale nie to cieszyło go najbardziej. Przede wszystkim cieszyła go myśl, że będzie mógł swymi wrażeniami podzielić się z innymi. Bo co warta jest radość, której nie można z nikim dzielić? Bimbel, któremu wspaniałomyślność Tapatika popsuła słodki smak zemsty, siedział w kącie ponury i udając kompletny brak zainteresowania dla niezwykłej, bądź co bądź, podróży polerował (bo już trudno powiedzieć czyścił, skoro zawsze były czyste jak łza) szkła swej ukochanej lunety. Wkrótce jednak to, co było pasją życia, czyli oglądanie wszystkiego, co się da przez tęż lunetę oglądać, wzięło górę nad dąsami. I Bimbel też począł biegać od jednego iluminatora do drugiego. W pewnym momencie, jak to zwykle bywa w podróży, poczuli, że są głodni. - Czy tutaj jest coś do jedzenia? - spytał Zgryzik. - Jasne! - odparł Tapatik przełykając ślinkę. - W stereolocie jest zawsze żelazna porcja żywności, która może starczyć na długo. Zajrzyjcie do spiżarni. I do lodówki. W spiżarni było mnóstwo puszek i pudełek z różnymi pysznościami. A w lodówce znajdowało się coś, na co wszyscy natychmiast mieli ochotę: wspaniały kawał mięsa z etykietką: wołowina (pręga) na rosół i sztukamięs. - Ojejku, ale to trzeba ugotować! - zawołał Tapatik, zgnębiony. - Czy ktoś z was umie gotować? - Czasami pomagam Mamie - bąknął Zgryzik. - Jajko bym usmażył. Bimbel nie raczył otworzyć ust. Tylko wzruszył ramionami z taką miną, jakby mówił: jak w ogóle można mnie (jedynego syna Babili!) o to pytać! - Może zjemy biszkopty czekoladowe - zaproponował niepewnie Zgryzik. - Albo rolmopsy. - Też wymyślił! - parsknął pogardliwie Bimbel. Siedzieli markotni i osowiali. Radość i podniecenie opuściły ich, ustępując miejsca przykremu rozdrażnieniu. Byli coraz bardziej głodni i coraz bardziej źli. - Słowo daję, żeby nikt głupiego rosołu nie potrafił ugotować -wybuchnął wreszcie Tapatik. - Ja potrafię - rozległ się nagle jakiś głos. Zamarli. Zaskoczeni, sparaliżowani strachem, po prostu bali się poruszyć, bali się spojrzeć jeden na drugiego, bali się oddychać. Tapatik opanował się pierwszy. - Który z was to powiedział? - zapytał cicho. - Ja - usłyszeli znowu ten sam głos. Teraz nie mogło już być żadnych wątpliwości: w stereolocie znajdował się ktoś obcy. Tapatik tak się przeraził, że omal nie zboczył z kursu. Przeżył chwilę bezsilności, której wspomnienie długo budziło w nim dreszcz zgrozy: powinien stawić czoło nieznanemu wrogowi, a przecież był unieruchomiony przy sterach. Czuł się absolutnie bezsilny i bezradny. Coś podobnego nie przydarzyło mu się jeszcze nigdy. Na pewno Mandiable - pomyślał, czując, że po karku spływa mu pot. Ale to była tylko... Chochla! Chochla, która jak wiadomo, ze względu na bezpieczeństwo na nocny spoczynek upodobała sobie futerał od teleskopu w Obserwatorium na Jodłowej Polanie, w ciągu dnia starała się być tak często, jak tylko mogła, blisko Domu Tapatików. A zwłaszcza blisko Dziadka. Bo Dziadek (niezależnie od tego, czy miał na szyi czerwoną chustkę w żółte grochy, czy nie) od chwili, gdy wyrwał ją z rąk Bimbla (a stało się to w dniu wylądowania Tapatików na Jodłowej Polanie), był dla niej zbawcą i bohaterem, i w ogóle kimś, przy kim czuła się najbezpieczniej na świecie. Los (chochlowaty) zdarzył, że znajdowała się na Polanie dzisiejszego ranka, gdy Dziadek wyprowadził stereolot z garażu. Naturalnie wśliznęła się do środka i przycupnąwszy w najciemniejszym miejscu, czyli w Schowku na Różne Potrzebne w Podróży Rupiecie, zasnęła. A potem nastąpiło to, co Chochla będzie zawsze określała jako najstraszniejsze przebudzenie w jej życiu (a tchórzliwe Chochle przeważnie mają straszne przebudzenia). Do końca swoich dni nie mogła wyjść z podziwu, że w ogóle to przeżyła. Tę straszną chwilę, kiedy obudziwszy się spostrzegła, że leży w pozycji pionowej (głową do dołu), gdy zgodnie z normalnym porządkiem rzeczy powinna leżeć w poziomej! Czyżby mnie ktoś przemienił w nietoperza? - pomyślała, ale uczucie nieopisanej i niewytłumaczalnej zgrozy mówiło jej, że stało się coś o wiele gorszego. W takiej sytuacji leżenie z zamkniętymi oczami powiększa przerażenie. Chochla więc otworzyła oczy i stwierdziła, że nie tylko ona sama, ale cały Schowek na Różne Potrzebne w Podróży Rupiecie znajduje się w pozycji pionowej. Z odwagą rozpaczy odsunęła zasłonkę iluminatora, wyjrzała i zobaczyła uciekającą Ziemię. Jastrząb mnie porwał i niesie do swego gniazda, żeby mnie zjeść - pomyślała, zupełnie ogłupiała z przerażenia. Ale uczucie nieopisanej zgrozy, które zmniejsza się, kiedy znamy przyczynę tego, co się dzieje, nie mijało, przeciwnie, potęgowało się i mówiło jej, że stało się coś o wiele, wiele gorszego... Oprzytomniała, usłyszawszy głosy za drzwiami. Przypomniała sobie wszystko i zrozumiała, że jest w stereolocie, tak jak była, ale że ten stereolot leci. Leci do nieba (tak pomyślała). - Ja nie chce! - krzyknęła. To znaczy wydawało jej się, że krzyknęła, bo ze ściśniętego gardła wydobył się tylko szept: - Ja chcę do domu! Tak, Chochla, biedna tchórzliwa Chochla, poczuła w tej straszliwej chwili, że oddałaby wszystkie najbezpieczniejsze kryjówki na świecie (włącznie z futerałem od teleskopu) za swój Domek w Korzeniach Starego Buka, domek, który od czasu przybycia Tapatików zaniedbywała, lekceważyła... Podpełzłszy do szpary w drzwiach, zauważyła coś, co załamało ją ostatecznie: w stereolocie nie było Dziadka. Był natomiast ten okropny Bimbel. I wtedy Chochla (załamana ostatecznie) popadła w długotrwałe omdlenie. Kiedy się ocknęła, stwierdziła, że znowu znajduje się (tak jak i Schowek) w pozycji poziomej, bo Tapatik wyrównał lot, ale że w dalszym ciągu leci nie wiadomo gdzie, za to daleko od swego domku. Spragniona czyjejś obecności, ostrożnie uchyliła drzwi Schowka, a zrobiła to w momencie, gdy Tapatik, Zgryzik i Bimbel poczuli głód. I wiedząc, że mają ogromny apetyt na rosół, którego nie potrafią ugotować, znalazła się w rozterce, lęk przed ujawnieniem się walczył w niej z chęcią przyjścia im z pomocą. Ale Chochle mają dobre serca. I dobre serce zwyciężyło... - Chochla! Tapatik! To Chochla - zawołał Zgryzik, który zobaczył ją pierwszy. - Chochla! Ja ci tu dam latać na gapę! - wrzasnął Bimbel. - Zgryzik! Przytrzymaj go! - rozkazał Tapatik, który nie widząc, doskonale wiedział, że Bimbel za chwilę rzuci się na Chochlę. Zgryzik obezwładnił Bimbla. - Ale pacan z ciebie - rzekł z pogardą. - A skąd, pacanie jeden, ona mogła wiedzieć, że stereolot poleci? - Zdaje się, że o czymś zapomniałeś, Bimbel - dorzucił zimno Tapatik. -To ty władowałeś się na gapę, kiedy wystartowaliśmy z Tapatii. Dziadek wcale nie miał zamiaru ciebie zabierać! Zapomniałeś, co? Bimbel milczał. A kiedy Zgryzik puścił go, widząc, że się nie wyrywa, usiadł przy iluminatorze i wycelował w dół swoją ukochaną lunetę. - Nie przejmuj się, Chochla! - powiedział Tapatik najserdeczniej, jak umiał. - Cieszymy się, że jesteś i że ugotujesz nam rosół. Chochla zarumieniła się i ze wzruszenia siąknęła nosem sterczącym z jej twarzy jak klucz zapomniany w zamku. - Ja umiem robić bardzo dobry rosół - szepnęła. - Nie gotuję tak dobrze jak Iziki, ale rosół naprawdę mi się udaje. - Fajnie - powiedział Zgryzik. - Pomogę ci oskrobać marchewkę. - (Była oskrobana). Chochla nie zwlekając zabrała się do dzieła i właśnie płukała mięso, gdy rozległ się triumfalny chichot Bimbla. - Morze! - wołał Bimbel, który świetnie wiedział, że Tapatik odczuwa lęk przed morzem. - Tapatik! Pod nami morze! Nie chciałeś lecieć nad morze, ale przyleciałeś, ha! ha! ha! Pod nami okropnie wielkie morze! Było to coś więcej niż morze: był to ocean. W dodatku bardzo wzburzony. Tapatik, wcale o tym nie wiedząc, leciał prosto do Ameryki Południowej. Zaalarmowany wrzaskiem Bimbla, spojrzał i zobaczywszy turnie wodne wystrzelające w górę, a potem płasko walące się w dół, zadrżał. Miał ochotę natychmiast zawrócić. Nie zrobił tego jednak. I nie tylko dlatego, że postanowił wyniosłym milczeniem storpedować złośliwą radość Bimbla. Po prostu było jeszcze stanowczo za wcześnie na powrót. Tapatik chciał lecieć dalej, ciągle tym samym kursem. Dodam gazu - pomyślał. - To przecież musi się gdzieś kończyć. - Dodaj gazu, szybciej przelecisz! - rzekł w tym momencie Bimbel, który widząc, że Tapatik nie zawraca, nieomylnie wyczuł jego zamiar. I ręka Tapatika, która już się wyciągała do tablicy rozdzielczej, zatrzymała się w połowie drogi... - Jak ci się śpieszy, to możesz wysiąść! - powiedział wzgardliwie. I natychmiast zmienił temat: - No co z tym rosołem? Gotuje się czy nie? Chochla bojaźliwie wyjrzała z kuchenki - Rosół musi się długo gotować, żeby był dobry - szepnęła. - Może na razie zrobię wam kanapki z szynką? - Fajnie - zgodził się Tapatik. - Zrób. - Dla mnie z suchą kiełbasą. I żeby była grubo pokrojona -rzekł rozkazująco Bimbel. Zjedli kanapki (rosół gotował się wypełniając stereolot smakowitym zapachem) i ciągle lecieli nad morzem. Po pewnym czasie znudziło się to nawet Zgryzikowi. - Woda i woda! Już bym chciał zobaczyć coś innego. Coś, co się bardziej nadaje do opowiadania! - mruknął, rozczarowany. Bimbel zaś odwrócił się plecami do iluminatora i ostentacyjnie począł polerować soczewki swej ukochanej lunety. On był jeszcze bardziej niż Zgryzik rozczarowany! Lecieli nad wielką wodą, której bał się Tapatik (a i Bimbel troszeczkę), a tu nic! Nic się nie dzieje. Lecą! - Żeby chociaż jakaś burza fotonowa - westchnął. - Na fotonowych to ja się nie znam - rzekł Zgryzik dziwnym głosem. - Ale znam się na zwykłych. I właśnie jedna siedzi nam na ogonie! - Bimbel momentalnie znalazł się przy nim. Spojrzał i to, co zobaczył, na chwilę odebrało mu mowę. Gonił ich potwór! Właściwie widać było tylko straszliwą, rozdartą od horyzontu do horyzontu paszczę. Ciemnooliwkowe, nisko zwisające strzępiaste chmury były niby górna szczęka, a niebotyczne, najeżone białymi kłami turnie wodne - niby dolna; pomiędzy nimi rozwierała się żarząca się czerwonawo, plująca jęzorami błyskawic gardziel. I ta paszcza w dodatku chwiała się, miotała, podskakiwała, jakby potwór dostał drgawek w ataku ślepej furii! Co więcej - choć w dźwiękoszczelnym wnętrzu stereolotu panowała cisza - czuło się, że ten potwór wyje. Musiało to być naprawdę groźne widowisko, skoro przeraziło Bimbla. - Jak myślisz, dogoni nas? - spytał Zgryzik. Bimbel nie odpowiedział. Patrzył zaciskając ręce na lunecie, a potem pobiegł do kabiny pilota. - Tapatik! W górę! Przeskocz ją! - Co mam przeskoczyć? - spytał Tapatik, udając, że nie wie, o co chodzi. - Słońce? Bimbel nie od razu połapał się w grze. - Spójrz w lusterko! - wrzasnął, zdenerwowany. - Gapisz się do przodu, jakby świat miał tylko jedną stronę! Goni nas potworna ziemska burza! - A, burza - powiedział Tapatik takim tonem, jakby nareszcie zrozumiał przekazywaną mu radosną wiadomość. - Przyjmij moje najserdeczniejsze gratulacje! I zmniejszył szybkość! Bimbel teraz wreszcie uświadomił sobie, że naraził się na kpiny, i ze złości zapomniał o strachu. Czekaj, ja ci popędzę kota! - pomyślał patrząc kątem oka na Tapatika, który wesoło pogwizdując, ciągle zmniejszał szybkość, a nawet trochę obniżył lot. - Ja tam lubię burzę - powiedział z udaną obojętnością. -Zwłaszcza kiedy przelatuje się nad taką wielką wodą, którą ta burza podnosi do góry. Tapatik nie przestał gwizdać, ale zerknął niespokojnie w dół. Bimbel miał rację. Wielka woda puchła, wspinała się na niebo, jakby pragnęła zagarnąć je wraz z lecącym niebezpiecznie nisko stereolotem, ściągnąć w skłębione odmęty. - Hej, Zgryzik! - wołał Bimbel, radośnie podskakując. - Zobacz te bałwany. Zobacz ten z prawej strony! Wali prosto na nas! W tej samej chwili huragan, który robił coś wręcz przeciwnego niż Tapatik, czyli zwiększał szybkość, potężnym susem skoczył do przodu i targnął stereolotem. - Ha! ha! ha! Ale nas szarpnął! - śmiał się Bimbel. Huragan raz po raz dopadał statku i targnąwszy nim odskakiwał, niby pies nękający zabłąkanego w pobliżu domu włóczęgę. Tapatik zacisnął zęby. Teraz już porządnie się bał. Ale w kabinie znajdował się także Zgryzik, a Bimbel ciągle się śmiał. Zgryzik, który miał absolutne zaufanie do statku (przyleciał z kosmosu, co tam dla niego taka ziemska burza), zląkł się o coś innego. - Rosół! Jak będzie tak trzęsło, to się wyleje! - Ach, prawda, rosół. Szkoda by było, żeby się wylał - powiedział Tapatik i z uczuciem niewypowiedzianej ulgi poderwał stereolot w górę. Bimbel, który doskonale wiedział, że w kuchence są stabilizatory włączające się automatycznie w razie wstrząsów - jakoś jednak powstrzymał się od dalszych złośliwości. Wiedział to, czego Tapatik jeszcze nie zauważył: że stereolot zboczył z kursu. Niewiele, ale zboczył... Po prostu trochę go zniosło. - Tapatik, nie śpiesz się! Chciałbym popatrzeć na burze z góry - poprosił Zgryzik, podniecony. - Dobrze. Będę leciał z taką szybkością jak ona - odparł Tapatik. I wreszcie, oprzytomniawszy, całą uwagę skupił na trzymaniu właściwego kursu. Od razu zauważył, że strzałka wskaźnika przesunęła się w prawo. I taki był zły, że nawet się nie przestraszył. To wszystko przez tego wstrętnego Bimbla! - pomyślał i zerknął przez ramię. A Bimbel stał w drzwiach kabiny i usta wykręcał mu nieznaczny, drażniący uśmieszek. Najwyraźniej oczekiwał, że Tapatik wybuchnie. Tapatik jednak w milczeniu pochylił się nad pulpitem sterowniczym. Nie chciał już wdawać się w żadne utarczki. Poza tym, choć łatwiej mu było wściekać się na Bimbla niż na siebie, wiedział, że sam ponosi odpowiedzialność za zboczenie z kursu - był dowódcą, a dowódca nie ma prawa przerzucać winy za niepowodzenie na podwładnych. Zastanawiał się właśnie, czy nie lecieć dalej tym kursem, gdy Zgryzik zawołał. - Morze się skończyło! Owszem, morze się skończyło, czyli zostawili za sobą ocean. Burza jednak pędziła na ląd, prosto ku wysokim górskim szczytom wystrzelającym z nieprzeniknionej dżungli. Warto by było popatrzeć na te góry - medytował Tapatik. -Lepiej jednak chyba wrócić na poprzedni kurs. - Tak medytował, ale... nie robił nic. Bał się. Bo kiedy zacznie zmieniać kurs (czego nie umiał robić), może doprowadzić do tego, że w ogóle zabłądzi i nie będzie mógł wrócić na Jodłową Polanę... Los oszczędził mu trudu podjęcia decyzji. Bo oto Zgryzik, ciągle wpatrzony w pędzącą pod nimi burzę, zauważył coś, co zapoczątkowało całą serię dramatycznych wydarzeń. - Samolot! Bimbel! Widzisz ten samolot? Jak dziwnie leci. Widzisz go? - Widzę - odparł beznamiętnie Bimbel. - Wygląda na to, że jest uszkodzony i zaraz rozbije się o góry. - Pasażerski - szepnął Zgryzik, przerażony. Patrzył, wstrząśnięty, jak tam, w dole, samotny odrzutowiec próbuje ujść przeznaczeniu, zdawało się, nieuchronnemu. Huragan znosił go na strome urwiska skalne, których poszarpane szczyty raz po raz wynurzały się zza chmur. Zwłaszcza jeden był niebezpiecznie blisko. O ile to w ogóle był szczyt. Samolot najwyraźniej tracił wysokość, spadał prosto ku gigantycznym słupom wodnym lecącym z czegoś, co przypominało brudnobiałą plamę. - To musi być jakiś potwornie ogromny wodospad - rzekł z zainteresowaniem Bimbel. - Rozbiją się o ten wodospad. Te słowa sprawiły, że Zgryzik odzyskał zdolność myślenia. Pobiegł do kabiny pilota. - Czy nic nie możemy pomóc? Tapatik, który zauważył rozgrywający się w dole dramat, wzruszył ramionami. Zgryzik zbladł. - Ludzie potrzebują pomocy, a ja nic nie mogę zrobić - szepnął z rozpaczą. I zamknął oczy. Tapatik, usłyszawszy ten szept, zerknął na przyjaciela; pobladła twarz Zgryzika przestraszyła go nie na żarty. - Ej, Zgryzik, nie łam się! - rzekł z mocą. - Może się jeszcze uratują. Zobacz! Próbują wylądować! Zgryzik momentalnie otworzył oczy. Rzeczywiście! Samolot schodził w dół ku leżącej pomiędzy urwiskami skalnymi jakiejś zielonej wyspie. - Rozbiją się i tak - skomentował Bimbel. - Tam nie ma miejsca, żeby usiąść. Dobrze się przyjrzałem. Dżungla i pełno rozpadlin. - Cicho bądź! - krzyknął Zgryzik, zdenerwowany. - Właśnie ,że się nie rozbiją! - Co ty się tam znasz! - mruknął jeszcze Bimbel. A samolot opadał, ścigając wierzchołki drzew. Dotknąwszy ziemi, zatoczył się jak wóz na wybojach prowadzony przez pijanego woźnicę, chwilę jeszcze się posuwał, gubiąc po drodze skrzydła i ogon, wreszcie znieruchomiał. Wielki szary kadłub leżał przechylony na bok niby martwy wieloryb wyrzucony na brzeg oceanu. - Tapatik, musisz wylądować! - rzekł spokojnie Zgryzik. - Wylądować tutaj? Zwariowałeś? Oczy Zgryzika pałały. - Nie było eksplozji! Na pewno żyją! Może są ranni. I potrzebują pomocy, rozumiesz? Ludzie potrzebują pomocy i my musimy im pomóc! - Wyssałeś to z mlekiem matki, co? - parsknął ironicznie Bimbel. Zgryzik nawet na niego nie spojrzał. - Tapatik! Ląduj! - Sam ląduj, skoro takiś mądry - warknął Tapatik, zdenerwowany. - Czy nie widzisz, jaki tu okropny teren? Czy to jest miejsce do lądowania? Tutaj można się tylko rozbić! - Stereolot jest mały! Tak, ale ja nie mam pojęcia o lądowaniu. Ani o tym, jak później stąd się wydostać - pomyślał Tapatik. Krążył nad miejscem katastrofy, sam nie wiedząc, dlaczego to robi. Powinien odlecieć, a najlepiej wracać do domu. Nagle miał dość całej wyprawy, wszystkiego. A zwłaszcza Zgryzika, który stał nad nim jak kat nad dobrą duszą. Tymczasem w rozbitym samolocie wszczął się ruch. W wyważonych drzwiach ukazał się pilot. - Żyją! - podskoczył Zgryzik. - Tapatik, ląduj! Na co czekasz? Trzeba ich ratować. LUDZIE POTRZEBUJĄ POMOCY! - Nie mogę - odparł przez zęby Tapatik. - Czy nie rozumiesz, że nie mogę? Muszę myśleć o nas! Zgryzik popatrzył na niego. Patrzył długo. Tapatik poczuł, że ogarnia go niepokój. I natychmiast przypomniała mu się ta straszna chwila, jaką przeżył na Ondraszkowej Hali. Jeżeli nie wyląduję, nie mam po co wracać - pomyślał. - Będę skompromitowany ostatecznie. Ale jeśli się rozbiję, to zginę nie tylko ja, ale i oni dwaj! I Chochla. Jeżeli zaś udałoby się wylądować, może rzeczywiście uratujemy rozbitków? Po raz pierwszy w życiu Tapatik zrozumiał, jak bardzo samotny i zdany na siebie jest dowódca, który musi podjąć trudną decyzję. To już nie była zabawa. To była rzeczywistość. W wyważonych drzwiach samolotu ukazał się drugi pilot. Miał głowę obwiązaną byle jak bandażem. Za nim cisnęli się pasażerowie. Kiedy Tapatik zobaczył kobietę z dzieckiem na ręku, przestał się wahać. - Ląduję - powiedział suchymi wargami. - Ale teraz muszę już nawiązać kontakt z Dziadkiem. Rozdział VI DIABELSKA GÓRA Kiedy Tapatik zaczął nadawać sygnał wywoławczy, przy radiu na Jodłowej Polanie nie było nikogo. Dziadek, który miał właśnie teraz przy nim dyżurować ze słuchawkami na uszach, siedział bez słuchawek, ale za to w czerwonej czapeczce z pomponikiem i w pewnej odległości od aparatu, pod krzakiem jałowca, i z ostentacyjnym przejęciem czyścił swoją ulubioną fajkę. A robił to dlatego, że okropnie działała mu na nerwy atmosfera, jaką na Jodłowej Polanie wywołała, jego zdaniem, obecność Kociuby. W miarę upływu czasu tłum na Jodłowej Polanie rozpraszał się. Mali Mieszkańcy Pogórza wracali do przerwanych zajęć. Niespokojni, wzburzeni, ale wracali. Natomiast Kociuba, jak zasiadła na przyniesionym przez Tapati krześle, tak siedziała, i to z miną, jakby zamierzała w ten sposób trwać - nieruchoma i pełna niemej nagany - do końca świata. Próżno Dziadek przekonywał ją, że nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa (czego wcale nie był pewien), że Tapatik polata sobie i przyleci. Próżno Babcia, pod której spokojem wyczuwalne było zatroskanie, zapraszała ją do domu lub choćby na ganek. Kociuba potrząsała odmownie głową i siedziała. A kilka kroków za nią siedział na pieńku jej mąż, Kociub Potulny. Dziadek tak był tym zdenerwowany, że musiał znowu napić się waleriany. Niewiele to jednak pomogło, skoro raz po raz robił coś, co (jego zdaniem) mogłoby podrażnić Kociubę. A zarazem pokazać Mieszkańcom Pogórza, tym, którzy pozostali na Polanie, że absolutnie nie przejmuje się losami stereolotu. I właśnie w chwili, kiedy Tapatik począł nadawać sygnał, wcale nie dyżurował przy radiu, ale czyścił fajkę, zerkając spod oka (morderczo) na nieubłaganą jak wyrzut sumienia Kociubę. Nie mogłaby sobie pójść tam, skąd przyszła, zamiast siedzieć tu i denerwować mnie bez potrzeby? - zastanawiał się w duchu. -Chce, widać, żebym ja się zaczął denerwować! Żebym czuł się winny! Ale ja ją przetrzymam! Z taką furią stuknął fajką o obcas, że mało jej nie złamał. I umyślnie nie podniósł głowy, gdy Kociuba rzekła swym szeleszczącym głosem. - Kuzynie, tu się zapala jakaś lampka! Dziadek nawet nie drgnął. - Zapala się! Co jej się tam zapala! - mruczał pod nosem. Aż nagle zerwał się na równe nogi i w dwóch susach, jakich nie powstydziłby się kangur, dopadł radia. Włożył słuchawki i po chwili jego twarz psotnego fauna zmieniła się do tego stopnia, że Kociuba (nieporuszona Kociuba!) wstała, po raz pierwszy odkąd usiadła, ze swego krzesła. - Tapatik! Poczekaj sekundę! - powiedział Dziadek spiesznie. - Jedną sekundę! - później zaś wrzasnął: - DUSIU! DUSIU! Chodź tu ZARAZ!!! - i potem: - Tapati! Gdzie jesteś, Tapati? Leć po Babcię! - Już biegnę, Dziadku - powiedziała Tapati. Siedziała wraz z Piastkiem w szałasie Tapatika, wśród gałęzi starego buka, ale usłyszawszy krzyk Dziadka, natychmiast zsunęła się z drzewa. W tym czasie Tapatik, który też doskonale słyszał Dziadka, mrugnął do Bimbla i rzekł z uciechą. - Słyszałeś? Oczywiście woła Babcię! Woli, żeby Babcia prowadziła mnie do lądowania, ale naturalnie nie przyzna się do tego, tylko znajdzie jakiś pretekst. Doskonale wyobraził sobie całą scenę i od razu poczuł się lepiej. Po Babcię wcale nie trzeba było „lecieć”. Doprawdy musiałaby być głucha, żeby nie usłyszeć głosu Dziadka! Ten głos w czystym, górskim powietrzu niósł się daleko i wszędzie, dokąd doszedł, podrywał Małych Mieszkańców Pogórza, którzy wróciwszy do swych zajęć, rzucali je teraz i pędzili na Polanę. Ci zaś, którzy biwakowali w pobliżu, zbiegli się natychmiast. Tak że kiedy Babcia znalazła się przy radiu, wokół już utworzył się spory tłumek, który rósł z minuty na minutę. - Tiku? - spytała, zadyszana. - Tapatik postanowił wylądować w jakimś okropnie niebezpiecznym miejscu, żeby przyjść z pomocą Ludziom, którym rozbił się samolot - huknął Dziadek patrząc triumfalnie na Kociubę. Nie odwróciła wzroku. W ciszy patrzyli na siebie: Dziadek - triumfujący i zaczepny, Kociuba - nieodgadniona, dostojna. Trwało to chwilę, ale wszyscy na Polanie czuli, że jest to ważna chwila. Kociuba nic nie powiedziała. Ale jej surowa twarz złagodniała. Wtedy na Jodłowej Polanie wybuchł gwar, a było w tym gwarze nie tylko podniecenie wywołane nowiną, ale coś jeszcze - uczucie ulgi. - Tiku) on pewnie chce, żeby mu pomóc wylądować - powiedziała Babcia i Dziadek od razu przestał się puszyć. Jego powieki zadrgały niespokojnie. - No właśnie - rzekł głosem już nie tak pewnym jak poprzednio. - Zawołałem cię, Dusieńko, bo przecież ja nie mogę się rozdwoić! Jedno z nas powinno go prowadzić, a drugie przekazywać wszystko zebranym tutaj, żeby mieli, hm... jasny obraz sytuacji. Więc ja myślałem, że ty... - Że ja będę prowadzić Tapatika, a ty będziesz przekazywał -podjęła Babcia podając mu drugie słuchawki - bo masz głos donośniejszy od mojego. - To właśnie chciałem powiedzieć - zawołał z ulgą Dziadek i znów się rozpromienił. Nie na długo. Bo już po paru sekundach zrozumiał (słuchając tego, co mówił Tapatik) niezwykłą powagę, by nie rzec - grozę sytuacji: Tapatik, który nigdy w życiu nie stawiał stereolotu na ziemi, musiał wylądować w warunkach trudnych nawet dla doświadczonego pilota! - Widzi góry i dżunglę - relacjonował bez zwykłej swady. -Krąży nad jakimś płaskowyżem pośród tych gór. Obniża się. Rozpadliny. Okropny teren. Jest już bardzo nisko. Poderwij go, Dusiu. To, co opisuje, wygląda na bagno! Uff! A teraz o mało nie wpadł do rzeki. A teraz... Umilkł, jakby nie miał siły dalej mówić. Tapati przypadła do jego kolan. Uspokajająco położył rękę na jej włosach. Ta ręka drżała. Na Jodłowej Polanie było przeraźliwie cicho. W ciszy rozbrzmiewał spokojny głos Babci wydającej polecenia Tapatikowi. Głos był spokojny, pewny, ale na czole Babci pod samymi włosami zaczęły zbierać się kropelki potu. To było więcej, niż Tapati mogła znieść. Jej ramiona zadrgały, co zauważył, jak zwykle w nią wpatrzony, Piastek. Natychmiast znalazł się przy niej. - Tapati! Nie płacz! - szeptał, wstrząśnięty. - Oni na pewno zaraz wylądują. Tapatik jest mądry i dzielny! No Tapati, proszę cię! Obróciła ku niemu zapłakane oczy. - Wierzę, że wyląduje, bo Babcia mu pomaga. Ale jeżeli uszkodzi stereolot, to... to nie będą mogli wrócić do nas! - To pojedziemy ich szukać! I znajdziemy ich! Choćby na drugim końcu świata! Oczy Tapati zalśniły, zaraz jednak zgasły pod wpływem straszliwej myśli. - Tak. Ale jeżeli stereolot zostanie poważnie uszkodzony w trakcie lądowania, to znaczy... to znaczy, że nigdy nie będziemy mogli wrócić na Tapatię! Tapatik jednak nie uszkodził stereolotu. A wylądował dopiero wtedy... kiedy przestał słuchać instrukcji udzielanych przez Babcię. Z początku robił wszystko zgodnie z jej wskazówkami. Informował ją możliwie dokładnie o miejscu, nad którym właśnie się znajdował. Jak kazała, robił niezliczone próby podejścia. Już, już siadał, a potem w ostatniej chwili podrywał stereolot, by szukać bezpieczniejszego terenu. Aż wreszcie, zdenerwowany, wyłączył radio. - Co ty robisz? - krzyknął Zgryzik. - To co widzisz! - odparł z determinacją Tapatik. - Mam już dość tej kołomyi! Ląduję! Sam! I wylądował. Stereolot osiadł miękko, bez wstrząsów. Ani razu nie podskoczył. Znieruchomiał i stał, choć miejsce bynajmniej nie było wymarzonym lądowiskiem. Było, żeby rzec prawdę, bardzo niebezpieczne: koła statku dotykały brzegu głębokiej rozpadliny. W chwilę po wylądowaniu Tapatik siedział z miną oszołomioną i niepewną. Sam o tym nie wiedząc, ciągle zaciskał ręce na drążkach, coraz mocniej i mocniej. I właśnie ból tych zaciskających się już niepotrzebnie rąk sprawił, że oprzytomniał. - Stoimy - szepnął, z trudem rozprostowując palce. - Stoimy! -powtórzył głośniej, jakby ten oczywisty fakt przedarł się wreszcie do jego świadomości. A potem zerwał się z fotela i rozpoczął taniec zwycięstwa. - Tapa-ti-ti! Wylądowałem! JA wylądowałem! Sam! JA. Tapa-ti- ti! - Nie skacz tak, bo stereolot potoczy się do tej dziury, do której o mało nie wpadłeś - przerwał ten wybuch entuzjazmu Bimbel. -A poza tym zawiadom Babcię. Wyłączyłeś się bez uprzedzenia i oni tam sądzą, że zginęliśmy! Obydwie te uwagi były słuszne. Ale Tapatik, który oczekiwał słów uznania i podziwu, poczuł się urażony. - Pilnuj swego nosa! - warknął, wściekły. - Wymądrzać się to każdy potrafi. Jak już kto inny wszystko zrobi. Ty byś nigdy nie wylądował nie tylko tu, ale nawet na wyfroterowanym przez Tymoteusza Drugiego parkiecie. - Stoimy naprawdę strasznie blisko tej rozpadliny - włączył się Zgryzik, spoglądając z niepokojem w iluminator. - Nie mógłbyś się trochę cofnąć? - Mogę wszystko - odparł zimno Tapatik. Siadł z powrotem w fotelu i wolno cofnął stereolot. Jego radość zgasła, ustępując miejsca poczuciu krzywdy. Dokonał takiego wyczynu i nikt go nie pochwalił. Nikt nie powiedział: Tapatik, byłeś wspaniały! Za to Bimbel, jak zwykle (nawet w takiej chwili!), musiał mu dogadać, a Zgryzik (przyjaciel) myślał tylko o grożącym im niebezpieczeństwie. Poczuł nagle, że jest bardzo zmęczony. Przymknął oczy, bliski łez! Nie zareagował, gdy Bimbel stanął tuż obok niego i jak się wydawało, majstrował przy pulpicie sterowniczym. Bimbel istotnie coś „majstrował”. Włożył mianowicie na uszy drugą parę słuchawek i Dowiedział: - Babciu, to my! Wylądowaliśmy, a on cię nawet nie zawiadomił! Serce Tapatika zabiło. Babcia! Jedyna osoba, która na pewno zrozumiałaby, czego dokonał, ale on o niej zapomniał, a Bimbel robi, co może, żeby jeszcze pogorszyć sytuację. Chciał wstać, zerwać słuchawki z głowy Bimbla. I nie zdołał się poruszyć, obezwładniony obcym mu zupełnie uczuciem: ze cokolwiek zrobi, będzie złe, że wszystko jest beznadziejne. - Więc ja cię chcę zawiadomić, żebyś się nie niepokoiła - mówił tymczasem Bimbel. Wtem Tapatik (który miał na uszach słuchawki) usłyszał głos Babci. Babcia mówiła: - Dziękuję ci, Bimbel. A teraz chciałabym porozmawiać z Tapatikiem. Jest na pewno bardzo zmęczony. Tapatik! Jesteś tam? - Tak, Babciu, jestem! Babciu, ja nie od razu się włączyłem, bo ja... jestem bardzo zmęczony. Ale ja wylądowałem! I stereolot nawet nie podskoczył! - Wiem, że jesteś zmęczony. Byłeś bardzo dzielny! Jestem dumna z ciebie! Wszyscy tutaj jesteśmy dumni z ciebie! Tapatik? Jesteś tam? - Tak, Babciu, jestem - szepnął Tapatik. Wyprostował się w fotelu. Jego twarz przybrała zwykły, zuchowaty wyraz. - Siadłem na brzegu okropnej rozpadliny. Ale nie wpadłem do niej! - rzekł już pewniejszym głosem. I - znowu umilkł! Chciał przecież po swojemu, czyli z przesadą, koloryzując, opowiedzieć Babci o tym strasznie trudnym lądowaniu. Chciał się pochwalić, ale nie potrafił! Bo nagle słowa wydały mu się okropnie blade i ubogie wobec tego, co przeżył. Bo nagle poczuł, że... nie ma ochoty się chwalić!... - Tapatik? - Tak, Babciu, jestem. Ja się teraz wyłączę, dobrze? Muszę się rozejrzeć po okolicy i zobaczyć, co trzeba zrobić, żeby pomóc tym Ludziom. Ale będę się co jakiś czas meldował. Do usłyszenia, Babciu! Zdjął z uszu słuchawki i wstał. Nie czuł już zmęczenia ani zniechęcenia. Przeciwnie - pełen był poczucia własnej mocy. Wiary we własne siły. Znalazł się w trudnej sytuacji i sprostał jej. Ciąg dalszy też zależy od niego. Wiedział, że jest odpowiedzialny za stereolot, za wszystkich znajdujących się na pokładzie. Że być może, los Ludzi z uszkodzonego samolotu też zależy od tego, co on, Tapatik, zrobi. Miał takie uczucie, jakby w ciągu dzisiejszego dnia przybyło mu co najmniej dziesięć lat. Że jest o dziesięć lat starszy od Bimbla i Zgryzika. Patrzył na nich już bez urazy. Oni nie mają pojęcia, co to znaczy być dowódcą - pomyślał. A głośno powiedział. - Ogłaszam stan wyjątkowy. Znaleźliśmy się w nieznanym, być może, wrogim otoczeniu. Musimy przeprowadzić tu akcję ratowniczą, a potem stąd wystartować. Żądam bezwzględnego posłuszeństwa i wykonywania moich rozkazów bez dyskusji. - Tak jest! - powiedział ochoczo Zgryzik. Bimbel skrzywił się, wzruszył ramionami, ale jedno spojrzenie Tapatika wystarczyło, żeby i on (acz niechętnie) mruknął: - Tak jest. Takie to było spojrzenie! - W porządku - rzekł Tapatik. - Teraz idziemy na zwiad. Ktoś jednak musi tu zostać, aby dać znać, gdyby jakieś niebezpieczeństwo groziło statkowi. Miny obu podwładnych wyraźnie świadczyły, że żaden z nich nie ma ochoty być tym kimś. Spostrzegła to Chochla, przyglądająca się całej scenie przez uchylone drzwi od kuchni. - Ja zostanę - szepnęła, zanim Tapatik zdołał wydać rozkaz. - I tak muszę przypilnować rosołu. Odwrócili się, zaskoczeni. Zupełnie zapomnieli i o niej, i o gotującym się rosole. - Rosół już dochodzi - ciągnęła Chochla drżącym głosem. - Nie boisz się zostać sama?! - spytał niedowierzająco Tapatik. - Bo gdyby się coś stało, to powiesz mi, co mam zrobić, i ja to zrobię, i ty przyjdziesz na pomoc - odparła bez wahania Chochla. Tapatik nie wierzył własnym uszom. Ale musiał wierzyć -oczom. A oczy widziały, że Chochla ufa mu bezgranicznie!... Co było prawdą. Chochla umierała ze strachu w czasie burzy, a podczas lądowania świadomie gotowała się na śmierć! Ten dzieciuch sobie nie poradzi - myślała trzęsąc się. - Zginiemy. I zmarnuje się taki pyszny rosół. Kiedy zaś okazało się, ze nie tylko nie zginęli, ale wylądowali tak gładko, że kropla rosołu nie wylała się z garnka, Tapatik stał się w jej oczach bohaterem numer dwa (po Dziadku). I bynajmniej (jak to Chochla) tego nie ukrywała. - Jasne - powiedział Tapatik, głęboko wzruszony. - Nie masz się czego bać. Stereolotu nikt poza mną nie otworzy od zewnątrz. Gdyby cię coś przestraszyło, naciśnij któryś z tych zielonych kwadratowych guzików. One są wszędzie. To włączniki wibrafu. Naciśniesz i ja... i my - poprawił się - przybiegniemy najprędzej, jak tylko będziemy mogli. Ale nie alarmuj bez potrzeby! - dodał odrobinę surowiej. - Tak jest - przytaknęła Chochla. - Tylko postarajcie się w ogóle wrócić szybko. Bo rosół niedługo będzie gotowy. - O, to może byśmy najpierw... - zaczął Bimbel, ale zamilkł pod karcącym spojrzeniem Tapatika. - Rosół nie ucieknie. Najpierw musimy myśleć o obowiązkach - rzekł z powagą Tapatik, choć nagle poczuł, że sam jest piekielnie głodny. - Wychodzimy. Idę pierwszy! Za mną marsz! Tutaj jest chyba tak, jak było na początku świata - pomyślał Tapatik schodząc po schodkach na obcy ląd. A Zgryzik powiedział tylko: - O raju! - i potoczył wokół przerażonym spojrzeniem. Było to rzeczywiście miejsce, które mogło w niejednym wzbudzić dreszcz świętej zgrozy. Świat ogromnych pni, poszycia, zwalonych drzew. Na pewno nigdy niczego tutaj nie wycinano. Ogromne klony, buki, świerki, sekwoje piętrzyły się ponad mniejszymi drzewami, wielkimi odłamami skał, powalonymi pniami i obłamanymi przez burzę konarami. Tajemniczy, wilgotny zapach prastarego lasu przesycał powietrze. Przez listowie przesączało się czerwone światło zachodzącego słońca. Dżungla była cicha. Albo, być może, wszystko zagłuszał huk pobliskiego wodospadu. - Właściwie gdzie jest ten samolot? - zapytał, zająknąwszy się lekko, Bimbel. Przyciskał do piersi swoją ukochaną lunetę. Nie śmiał podnieść jej do oczu, on, Bimbel, który powodowany nieposkromioną ciekawością, musiał zawsze oglądać wszystko, co nadawało się do oglądania. Teraz bał się spojrzeć w głąb tego niesamowitego, budzącego grozę świata. - Samolot jest na polanie niedaleko wodospadu - powiedział marszcząc brwi Tapatik. - A polana jest tam, za tymi drzewami. - O raju, jak się tam przedostać? - rzekł Zgryzik. - Nie przedrzemy się przez tę gęstwinę. Co robić?! - Właśnie się nad tym zastanawiam - odparł sucho Tapatik. Jego głos brzmiał pewnie, spokojnie, bez najmniejszej nuty świadczącej o zdenerwowaniu czy lęku. A przecież Tapatik w tej chwili wcale nie był spokojny ani pewny siebie. Takiego miejsca jak to, w którym się znaleźli, nie widział nigdy. Nie tylko na swojej rodzinnej Tapatii. Również na żadnej z sąsiadujących z nią planet. W ogóle nigdzie w kosmosie, a przecież wyprawa na Ziemię nie była jego pierwszą wyprawą kosmiczną! Nie wydostaniemy się stąd. Ani my, ani ci ludzie - pomyślał. Owszem, taka myśl przemknęła mu przez głowę, nie pozwolił jej jednak urosnąć. Zresztą nie miał czasu na lęki. Był dowódcą i musiał decydować. A teraz przede wszystkim musiał zadecydować, w jaki sposób dostać się do uszkodzonego samolotu. - Ja i Bimbel mamy aerotraxy i możemy przelecieć nad tym kawałkiem dżungli - rzekł po chwili skupionego milczenia. - A ja? - przestraszył się Zgryzik. - Mam zostać? - Pewno, że masz zostać, skoro nie masz czym lecieć - wtrącił szybko Bimbel, który obawiał się, że Tapatik (Tapatik o onieśmielającym, twardym spojrzeniu) każe mu oddać swój aerotrax koledze. A za nic na świecie nie chciał zostać sam w stereolocie. Tak myślał: sam, bo Chochla w jego oczach w ogóle się nie liczyła. - Nie pytałem cię o zdanie - warknął Tapatik. - Zgryzik musi lecieć, bo zna się na Ludziach. Wie, czego potrzebują, i w ogóle. Ty też polecisz - dodał, udając, że nie widzi przerażonego spojrzenia jedynaka Cioci Babili. - Masz lunetę i najlepsze oczy do wypatrywania. A poza tym w tej trudnej sytuacji nie powinniśmy rozpraszać naszych sił. - No dobrze, ale jak... - zaczął Zgryzik. - Nie przerywaj - uciął Tapatik (robił się naprawdę niemożliwy). - Już sobie wszystko obmyśliłem. Jesteś mały i lekki. Przypuszczam, że mój aerotrax uniesie nas obu. Nie musimy lecieć wysoko. Polecimy nad samymi drzewami. Więc co najwyżej drapnie cię jakaś gałąź. - Tak jest! - huknął Zgryzik, uradowany. Coraz bardziej podziwia Tapatika. Opowiem wszystkim, jaki on jest - obiecywał sobie gorąco. Tapatik zaś spojrzał w niebo. Szarzało i bielało jak wygasające ognisko; to słońce gasło i czerwonawy popiół osypywał się na góry, na dżunglę. Cienie drzew tworzyły posępne, szaroniebieskie wzory na polance, podpełzały do stereolotu. - Bimbel, przynieś latarki i zapal wszystkie światła na statku -rozkazał Tapatik. - Tak jest! - powiedział Bimbel. I on podziwiał Tapatika. Był to podziw niechętny, ale... podziw. A poza tym coś w rodzaju wdzięczności. Mógł mnie zostawić, widział, że się boję, mógł się odegrać, ale nie zrobił tego - przypomniał sobie. - A przedtem nie powiedział Babci, że to ja uruchomiłem silniki... Już mu więcej nie będę dokuczał - postanowił sprawdzając latarki. - Innym tak, ale jemu nie - uzupełnił, przekręcając kontakt, który zapalał wszystkie światła w stereolocie. - Dobrze - powiedział Tapatik. - Na pewno trafimy tu z powrotem. A teraz, Zgryzik, przywiąż się do mnie. No? Lecimy! Kurs na górę z wodospadem! Wystartowali pionowo i pofrunęli ponad splątaną, mroczną dżunglą, prosto na huczącą ścianę wody. Och, wiedzieli, że to woda. Ale góra (szczyt ciągle zanurzony był w brudnobiałej pianie) przypominała raczej czynny wulkan, którego zboczem spływa rozżarzona do czerwoności lawa. Bo purpurowe słońce przylepione niby ogromna, rozdeptana malina do bladego nieba, wisiało na wprost tej ściany i oświetlając, zmieniało spadającą wodę w płynną lawę. Tylko, że lawa sunie zboczem wulkanu powoli. A woda leciała na łeb, na szyję, rwąca, rozpędzona. Sąsiadujące z wodospadem ciemne, prawie czarne góry tworzyły piękne tło dla tej spienionej, płomiennej rzeki. Ale nasi bohaterowie nie zwracali uwagi na wspaniały i groźny obraz, który roztaczał się przed ich oczami. Nie byli tu po to, żeby zachwycać się widokami! Wypatrywali polany z samolotem. Tylko Zgryzik (Zgryzik, który pragnął zobaczyć jak najwięcej, żeby mieć jak najwięcej do opowiadania po powrocie z tej nieprawdopodobnej wyprawy) kilkakrotnie zdobył się na to, by zachwyconym i poważnym spojrzeniem objąć to niezwykłe widowisko. I za każdym razem myślał to samo: Lecimy jakby do piekła! Wkrótce okazało się, że... nie bardzo się pomylił. Polana, na której wylądował samolot, nie miała w sobie, co prawda, nic piekielnego. Przypominała raczej zielony, zarośnięty staw, w którym z niepojętej przyczyny ugrzęzła olbrzymia ryba i tam zdechła. Ryba byłaby zaiste olbrzymia, ale samolot, którego kadłub nasunął takie właśnie porównanie, nie był duży. Zabierał najwyżej trzydziestu pasażerów. A teraz nie było ich nawet tylu. Wszyscy znajdowali się na polanie. Ci, którzy nie doznali żadnych obrażeń, zajmowali się - pod kierunkiem pana, który wyglądał na lekarza, a raczej z racji młodego wieku może studenta medycyny -rannymi. Spośród czworga rannych tylko jedna osoba wydawała się być w ciężkim stanie i jej właśnie młody lekarz (czy też student) poświęcał najwięcej uwagi. Chłopiec, może dziesięcioletni, wykopywał saperską łopatką rowek wokół rozpalonego ogniska, przy którym leżał stos nazbieranych suchych gałęzi. Stewardesa, lekko utykając na prawą nogę, owiniętą bandażem, roznosiła na tacy kanapki i wysokie kubki z pomarańczowym sokiem. - Szybko się zorganizowali! - rzekł z uznaniem Zgryzik. A Tapatik omal nie mruknął: Właśnie! Jesteśmy akurat potrzebni z naszą pomocą - gdy nagle spostrzegł, że w pewnej odległości od wraka samolotu siedzą dwaj lotnicy, pochyleni nad rozłożoną na trawie mapą. - Lecimy do nich - zadecydował. - Na pewno zastanawiają się nad sytuacją. Sytuacja musiała wyglądać niewesoło, bo obaj piloci, i kapitan, i nawigator, miny mieli zatroskane i poważne. - Dałby Bóg, żebym się mylił - powiedział wzdychając kapitan. - Jeżeli się nie mylę, to... - O, Henry wraca! - przerwał nawigator. Istotnie, od strony wodospadu nadchodził trzeci pilot, radiotelegrafista. - No i co, Henry? - spytał nawigator. - Nie musimy się już więcej głowić! - odparł radiotelegrafista ze znużeniem. - Dobrze obliczyłeś. Wenezuela. Dżungla Gran Sabana. A ten wodospad to na pewno Diabelska Góra. Znalazłem szczątki samolotu, w którym rozbił się Jimmy Angel. Diabelska Góra! - pomyślał oszołomiony Zgryzik. Ale nie miał czasu pomyśleć nic więcej. Bo nawigator powiedział: - Wielka Mesa. Jesteśmy zgubieni. Chciał jeszcze coś dodać, ale umilkł, spojrzawszy na kapitana. - Bez paniki, Bill - rzekł tenże. - Sytuacja jest bardzo zła, ale nie wolno się nam poddawać. Nie zapominaj, że jesteśmy odpowiedzialni za pasażerów. Trzeba wierzyć w naszą szczęśliwą gwiazdę - dodał łagodniej. - Szczęśliwą! - parsknął nawigator. - Człowieku, przecież udało się nam wylądować na jednym z nielicznych już niezbadanych i niedostępnych miejsc na Ziemi -zirytował się radiotelegrafista. - To był po prostu cud. - I teraz tylko cud może nas uratować! - mruknął nawigator. -Zwłaszcza że radio wysiadło. - Nie tracę nadziei, że uda mi się je naprawić! A ty... - Nie czas na kłótnie - uciął kapitan. - W pierwszej kolejności musimy się zastanowić, jak przetrwać dzisiejszą noc. - Jak to? - nie zrozumiał „radio”. A nawigator skrzywił się ironicznie, jakby wiedział, co kapitan za chwilę powie. - Wielkie mesy, czyli wapienne płaskowyże wśród nieprzebytej dżungli, odcięte od reszty świata stromymi urwiskami skalnymi, położone na wysokości około trzech tysięcy metrów są naturalnymi rezerwatami przyrody - wyjaśnił kapitan. - Krążą pogłoski, że żyją na nich zupełnie nieznane gatunki zwierząt, a co ważniejsze, i groźne, spotyka się na nich okazy zwierząt tak zwanych przedpotopowych, istne potwory. Jeżeli taki gliptodont czy inny olbrzym zaatakuje samolot, marne nasze widoki! - Mamy karabin i rewolwery - rzekł „radio”. - Z karabinem na gliptodonta?! - nawigator wzruszył wymownie ramionami. - Musimy rozstrzygnąć, co jest bezpieczniejsze: zabarykadować się na noc w samolocie czy zostać przy ognisku na zewnątrz. - Głosuję za samolotem - mruknął nawigator. - Oprócz przedpotopowych olbrzymów są tu na pewno różne pomniejsze, ale groźne zwierzęta. Nie jest pewne, czy ten gliptodont zaatakuje samolot. A przed innymi zwierzakami maszyna stanowi jednak dostateczną osłonę. Kapitan kiwnął głową z aprobatą. - Podzielam twoje zdanie - rzekł wstając. - Trzeba się śpieszyć, żeby wszystko na noc przygotować. Wkrótce będzie zupełnie ciemno. Mamy najwyżej godzinę. - Mamy najwyżej godzinę - powtórzył Tapatik. Jego oczy błyszczały. Był w dużo większym stopniu pod wrażeniem podsłuchanej rozmowy niż Bimbel i Zgryzik. Oni po prostu poruszeni byli grozę sytuacji. Tapatik oprócz tego, pomny swych niedawnych doświadczeń, wczuwał się w położenie kapitana. Ja mam przynajmniej Dziadka i Babcię, a on znikąd nie może oczekiwać pomocy - myślał, przejęty. - Pomogę mu! - postanowił. I w jego głowie natychmiast zrodził się plan działania. Dlatego powiedział: „Mamy najwyżej godzinę”. I nie było to zwykłe powtórzenie słów kapitana. Bimbel i Zgryzik od razu to zrozumieli. - Wymyśliłeś coś? - spytał Zgryzik. Tapatik kiwnął głową twierdząco. - Jasne, że wymyśliłem! Lecimy do stereolotu po namiot i broń. Potem wracamy tutaj, rozbijamy namiot koło wraka i - lekko zawiesił głos - czuwamy! - A widząc pytające spojrzenia dodał jeszcze: - Słyszeliście, czego się obawiają? Ataku jakiegoś potwora! Ten potwór może nie zaatakuje. Ale może też zaatakować. Oni są bezbronni. My mamy broń! - Broń na takiego potwora, któremu Ludzie z karabinem nie dadzą rady? - wykrzyknął niedowierzająco Zgryzik. - Mówiłeś, że u was, na Tapatii, już dawno nie używa się żadnej broni. - Mówiłem. Ale przed wyprawą na Ziemię Dziadek wypożyczył z Muzeum Wojny miotacz laserowy! To jest taka broń, bracie, że rozniesie każdego najstraszniejszego potwora! No, a teraz dosyć gadania. Lecimy! Zgryzik, przywiąż się do mnie! W ciągu tych kilku minut, których potrzebował Zgryzik, aby wykonać rozkaz, Bimbel walczył ze sobą. Bo przez cały czas miał na końcu języka następujący komentarz do słów Tapatika: Owszem, mamy miotacz laserowy, ale ty nie masz pojęcia, jak się nim posługiwać i nawet Dziadek nie bardzo to wie! A to jest niebezpieczna broń. Jeżeli jest się Bimblem, to bardzo trudno powstrzymać się od wypowiedzenia takich uwag! Bimbel zmilczał jednak. Ale nie mógł już nic poradzić na to, że w czasie owej walki wewnętrznej w jego oczach pojawiały się złośliwe błyski i Tapatik te błyski zauważył, a co więcej, prawidłowo odczytał nie wypowiedzianą myśl! I na chwilę duch w nim upadł. Bo Tapatik istotnie miał mgliste pojęcie o posługiwaniu się miotaczem laserowym i trochę się tej straszliwej broni bał. I nawet chętnie wdałby się teraz w słowną utarczkę z Bimblem, bo jak sądził, złość pomogłaby mu zapomnieć o strachu. Ale jedynak Cioci Babili milczał, co jeszcze bardziej peszyło Tapatika... E, jest tam jakaś instrukcja użycia albo opis - pocieszył się. -Przecież o prowadzeniu stereolotu też niedużo wiedziałem, a jakoś dałem sobie radę! Ale nie dałbyś sobie rady bez pomocy - odezwał się w nim sceptyczny głos. - A na tym miotaczu nie znają się ani Dziadek, ani Babcia! Lecieli nad mroczniejącą, posępną dżunglą w nie najlepszych nastrojach. Każdy z innej przyczyny: Tapatik - bo toczył przytoczoną wyżej rozmowę z samym sobą; Zgryzik - bo szczerze zmartwił się położeniem Ludzi z uszkodzonego samolotu; Bimbel wreszcie -bo wiedział, że Tapatik zauważył złośliwe błyski w jego oczach, i było mu z tego powodu dziwnie przykro... Wkrótce jednak humory im się poprawiły. W stereolocie bowiem, który wyglądał jak oaza światła, przywitała ich Chochla i cudowny, napędzający ślinkę do ust zapach rosołu! - Jak to dobrze, że jesteście! - zawołała Chochla, rozpromieniona. (Nos, sterczący z jej twarzy jak klucz zapomniany w drzwiach, drgał ze wzruszenia). - Rosół właśnie doszedł. Już nalewam! Nie czekając na odpowiedź, pobiegła do kuchni, a tam z hałasem wytarła wzmiankowany nos w kraciastą chustkę Dziadka. Tak bardzo ucieszyła się z powrotu załogi, że aż się z tej radości popłakała... Ale nie tylko ona się ucieszyła. Tapatik, Zgryzik i nawet Bimbel również przeżyli chwilę radości. Chochla w stereolocie, zapach rosołu - to było takie swojskie, znajome, coś, co dodawało otuchy i krzepiło serca. A przecież znowu zapomnieli i o niej, i o rosole... - Tapatik, chyba zjemy ten rosół? - spytał Zgryzik nieśmiało. -Ona się tyle napracowała... - Jasne, że zjemy! - rzekł wesoło Tapatik. - Trzeba mieć siły do walki. A rosół, wiadomo, dodaje sił. I naturalnie każdy zjadł po dwa talerze, bo przecież głodni byli okropnie. Poza przygotowanymi w stereolocie przez Chochlę kanapkami nie jedli nic od śniadania, a już zapadał wieczór. Wstali od stołu zaiste pełni nowych sił, zdecydowani stawić czoło największym trudnościom. I kto wie, czy nie największa czyhała na nich już na samym początku! Bo nigdzie nie można było znaleźć owego wypożyczonego przez Dziadka z Muzeum Wojny miotacza. Przeszukali cały stereolot - bez rezultatu. - Gdzie ten Dziadek mógł go schować? - zawołał Tapatik, zrozpaczony. - Może go nie zabrał? - spytał Zgryzik. Tapatik markotnie pokręcił głową. - E, nie. Sam widziałem, jak niósł do stereolotu. - Ja też widziałem - wtrącił Bimbel. - Dziadek włożył go do pudełka po tych sandałach, które sobie kupił do wysokogórskiej wspinaczki, kiedy się wybierał na tajemniczą Górę Arunczumalaj. - Wiem, że do tego pudełka - burknął Tapatik. - Ale gdzie wtrynił to pudełko?! Bez miotacza jesteśmy równie bezsilni, jak ci Ludzie. Nie będziemy mogli ich obronić! - To przecież nie nasza wina - rzekł Bimbel, urażony jego tonem. - Siła wyższa! Chcieliśmy pomóc, ale nie możemy. - Wypchaj się ze swoją siłą wyższą - skoczył Tapatik. Natychmiast się jednak opanował. Bo przypomniał sobie, że jest dowódcą... - Musimy im pomóc - podjął już zwykłym tonem. - Miotacz nie mógł się przecież ulotnić. - A może wypadł gdzieś w czasie waszej podróży na Ziemię? Tapatik wzruszył ramionami. Zmarszczył brwi. - Wypaść to nie wypadł, ale mógł zostać wykradziony. Na planetoidzie Tekel i na Księżycu Ziemi są Fabokle, a my opuszczaliśmy statek na dłużej. Może któryś... Umilkł, bo nagle weszła Chochla, niosąc coś ostrożnie w swych patykowatych rękach. - Nie wiem, czy to jest to pudełko, którego szukacie - zaczęła -ale... - To! Jasne, że to! - krzyknął Tapatik, zdumiony. - Gdzie ty to znalazłaś?! Chochla siąknęła nosem. - Ja... ja spałam w tym schowku - wskazała głową Schowek na Różne Potrzebne w Podróży Rupiecie. - Tam jest wielki bałagan, chciałam dziś posprzątać, jak was nie było, i zobaczyłam to pudełko. Leżało na hulajnodze pod takim kapeluszem z wygiętym rondem... - Coś takiego to tylko Dziadkowi może przyjść do głowy! -szepnął Tapatik. A potem roześmiał się z ulgą. Była to wielka ulga. Spowodował ją bowiem nie tylko fakt odnalezienia tak potrzebnego miotacza. Tapatik wyobraził sobie twarz Dziadka, jego figlarne spojrzenie i jakoś trochę przestał się bać tej straszliwej broni... - Chochla, dziękuję ci! - rzekł serdecznie. - Oddałaś nam wielką przysługę. Zaraz wyruszamy. Tylko jeszcze połączę się z Jodłową Polaną. - Powiesz im, że bierzemy ze sobą ten miotacz? - spytał Zgryzik. - Nie. Nie powiem. Nie wiadomo, czy w ogóle go użyjemy, więc po co się mają denerwować. - Ale gdybyś powiedział, mógłbyś zapytać Dziadka, jak się z tym obchodzić - nie wytrzymał Bimbel. - Poradzę sobie! - warknął Tapatik, który dopiero co odsunął od siebie wypowiedzianą przez Bimbla pokusę. Pokusa była ogromna. Tapatik wiedział co prawda, że Dziadek nie posługiwał się nigdy tą bronią. Ale Dziadek to zawsze Dziadek. I w ogóle byłoby mu raźniej, gdyby mógł porozmawiać o tym, co czekało ich dzisiejszej nocy. Z Dziadkiem. Albo może jeszcze lepiej z Babcią. Tapatik jednak przypomniał sobie kapitana uszkodzonego samolotu i... zawstydził się swej słabości. On jest zupełnie sam. On nie może z nikim porozmawiać -myślał. Odsunął więc od siebie pokusę, ale nie bez trudu, tak że słowa Bimbla mocno go zirytowały. Co Bimbel naturalnie zauważył. I znowu zrobiło mu się przykro. Ja przecież nie chciałem mu dokuczyć. Naprawdę byłoby lepiej, żeby porozmawiał z Dziadkiem! Nie mogę nic powiedzieć, bo on zawsze będzie myślał, że chcę mu dokuczyć. - Ty, Bimbel, będziesz niósł pudełko z miotaczem - zadecydował Tapatik. - Mój aerotrax nie wytrzyma dodatkowego obciążenia. - Tak jest - rzucił ochoczo Bimbel. I jego serce, pełne urazy i żalu, zabiło, bo Tapatik nieoczekiwanie uśmiechnął się do niego zwyczajnym, swobodnym uśmiechem. Rozdział VII DRAMATYCZNA NOC Rozbili namiot na niedużym wzniesieniu w pobliżu uszkodzonego samolotu. Ledwo to zrobili, zapadła noc, gęsta i czarna. Nic nie można było zobaczyć, nawet po czasie, w jakim zwykle oczy przyzwyczajają się do ciemności. A w dodatku była to ciemność hucząca. Wodospad spadający z pobliskiej Diabelskiej Góry okropnie hałasował. Ryczał. I miało się wrażenie, że to ta gęsta, nieprzenikalna ciemność ryczy. Że pędzi! A ona przecież stała, miękka, nieruchoma. Tapatik siedział na swoim śpiworze, pogrążony w niewesołych rozmyślaniach. - Jak w tych ciemnościach zobaczymy tego zwierza, gdy zaatakuje samolot? - spytał Zgryzik. I było to dokładnie takie samo pytanie, jakie właśnie zadawał sobie Tapatik. Z tym że Tapatika dręczyły jeszcze wyrzuty, że czegoś zaniedbał. A zaniedbał czegoś, bo mianowicie nie wziął pod uwagę, że w tych stronach może zapadać aż taka ciemność. - Mamy latarki. Bardzo silne - rzekł takim tonem, jakby przekonywał sam siebie. I spojrzał na Bimbla, oczekując, że niezawodny jedynak Cioci Babili powie to,, co w tej chwili aż się prosiło o powiedzenie: Na taką wyprawę należało zabrać luxator. Bimbel jednak powiedział zupełnie coś innego. - Możliwe, że w tej ciemności gliptodont w ogóle nie zaatakuje samolotu. Samolot jest nie oświetlony. Niewidoczny. Niczym więc nie podrażni gliptodonta. Jeżeli w ogóle coś takiego drażni gliptodonty. Była to wielce słuszna uwaga. I powinna choć trochę pocieszyć Tapatika, który czynił sobie gorzkie wyrzuty z powodu swego karygodnego (sam tak myślał) zaniedbania. Nie pocieszyła jednak. Tapatik bowiem chciał, by gliptodont czy inny przedpotopowy stwór zaatakował samolot! Już przecież sobie wszystko dokładnie wyobraził. Jak to będzie. Z mrocznej dżungli wyłania się potwór, groźny niczym żywy czołg, a on, Tapatik, wyskakuje z namiotu, nieustraszenie pędzi mu na spotkanie i dopiero mając tuż przed sobą straszliwą paszczę - strzela z miotacza. A potem naturalnie Zgryzik (bo przecież nie Bimbel) opowiada o tym po powrocie na Jodłową Polanę i po całym Pogórzu (a może jeszcze dalej) krąży wieść o tym, jak bohaterski Tapatik z Tapatii pokonał niebezpieczną bestię, żeby Ludziom przyjść z pomocą. Nie w smak mu więc było to, co zupełnie logicznie przewidywał Bimbel. - Nikt nie może wiedzieć, co taki potwór zrobi lub czego nie zrobi! - rzucił sucho. I Bimbel raz jeszcze poczuł się odepchnięty. Co było tym przykrzejsze, że miał jeszcze w pamięci niedawny uśmiech Tapatika, uśmiech stanowiący pomost, jak się wydawało, ponad dzielącymi ich nieporozumieniami. I teraz Bimbel poczuł się absolutnie zniechęcony. To jest beznadziejne - myślał polerując swą ukochaną lunetę. - Bez-na-dziej-ne. Po co się mam w ogóle wysilać, skoro on taki? I siedział w chmurnym, niemal wrogim milczeniu. Nikt zresztą nie miał ochoty mówić o czymkolwiek. Czekali. Ale każdy czekał na co innego. Tapatik na to, żeby się coś stało z tą okropną ciemnością i potwór nadszedł. Zgryzik - by skończyła się jak najszybciej ta niebezpieczna noc. A Bimbel... Bimbel sam nie bardzo wiedział, na co czeka. Ale też czekał... Aż nagle coś gwałtownie targnęło namiotem. Zupełnie tak, jakby jakaś bestia chwyciła dach w zęby i szarpnęła parę razy chcąc unieść namiot ku górze. - Potwór! -krzyknął Tapatik i... błyskawicznie wyciągnął z kieszeni scyzoryk. Tak, scyzoryk! Zaskoczony, odruchowo sięgnął po broń, do której miał największe zaufanie... Strach pomyśleć, co by to było, gdyby istotnie jakiś potwór targnął (w morderczych zamiarach) namiotem. Ale to nie był potwór. Był to po prostu wiatr. Silny, niemal huraganowy wiatr spadł znienacka na polanę, próbując swym wyciem przekrzyczeć wodospad Diabelskiej Góry. Wodospad jednak ryczał głośniej, co widocznie zdenerwowało wichurę, bo poleciała gdzie indziej, zapewne tam, gdzie nie miała równie mocnych przeciwników w hałasowaniu. A gdy zrejterowała, nasi bohaterowie wyszli przed namiot i zobaczyli, że nie jest już ciemno! Wiatr bowiem przy okazji przedmuchał niebo, wyłuskując spomiędzy chmur wielki seledynowo- srebrny księżyc. Seledynowosrebrne ostrze wykroiło z ciemności świat: dżunglę, polanę, wodospad, góry... i wszystko to w jednej chwili ożyło. Zwłaszcza dżungla. Jej głos przedarł się poprzez huk wodospadu. Był to jak gdyby jeden głos, choć składało się nań wiele różnych dźwięków: świsty, pochrząkiwania, zawodzenia, krótkie urywane krzyki, piski. - Tam musi być mnóstwo zwierząt - powiedział Zgryzik nadsłuchując i zapaliwszy latarkę skierował jej światło ku dżungli. - Co robisz? - krzyknął Bimbel wyrywając mu z rąk latarkę. -Chcesz coś przyciągnąć? - Umówiliśmy się, że nikt nie zapali latarki bez mego rozkazu -upomniał go surowo Tapatik. Nie skończyłby na tym zapewne, gdyby nie to, że z dżungli wyłonił się bezszelestnie ogromny ptak i przez chwilę krążył nad polaną, przesłaniając niebo błoniastymi skrzydłami. - Ojejku, zupełnie jak ten ptak z japońskiego filmu, który pokazywali w telewizji - szepnął Zgryzik, a Bimbel odruchowo przykrył swe rzadkie włosy lunetą. Na widok czego Tapatik roześmiał się głośno. - Ha! ha! ha! - śmiał się. - Boisz się, że to ptaszysko wkręci ci się we włosy? O raju, on ma przecież łapę większą od twojej głowy! - Ładny mi dowódca - odciął się natychmiast Bimbel. - Zamiast patrzeć, czy ptak nie zaatakuje samolotu, ty gapisz się na moją głowę! - Po to się ma dwoje oczu, żeby widzieć i jedno, i drugie -odparował Tapatik. Ale poczuł się nieswojo... Bimbel miał rację. Należało przede wszystkim pilnować samolotu. Ale patrzeć na głowę Bimbla było bezpieczniej... - Ten ptak jest wstrętny - powiedział, jakby dając odpowiedź niewidzialnemu rozmówcy. - Strzelać do czegoś takiego?! Na szczęście nie trzeba było do „czegoś takiego” strzelać. Ptak omiótł parę razy niebo swymi budzącymi lęk skrzydłami i - odleciał. A potem nic jakoś nie chciało wylecieć czy wyjść z rozjazgotanej tysiącem tajemniczych głosów dżungli. Zaczynało się robić po prostu nudno. Wrak samolotu leżał na zalanej seledynowosrebrnym światłem polanie, jakby spał. Nie interesowało się nim żadne leśne stworzenie. Ani wodne. Zdawał się być absolutnie bezpieczny. Naszych wartowników, wpatrujących się weń zrazu czujnie, stopniowo poczynał ogarniać sen. - Która godzina? - spytał sennie Zgryzik. - Za pięć druga - odparł nie mniej sennie Tapatik. - Jeszcze trochę, a zacznie się przejaśniać. Ten kapitan pomylił się! Tutaj nie ma żadnych gliptodontów! I o mało nie dodał, zbuntowany: Idę spać! Chwilami naprawdę zasypiał, choć (jak wszyscy) napił się wieczorem po rosole mocnej prawdziwej kawy. Siedział oparty o ścianę namiotu. Pudełko po Dziadkowych sandałach, z miotaczem, leżało na jego kolanach i w pewnym momencie, w jednym z tych momentów, kiedy sen był silniejszy niż prawdziwa kawa, zsunęło się z tychże kolan w wysoką trawę i potoczyło ku niewielkiej rozpadlinie znajdującej się pod krzakiem... W tym właśnie czasie radiotelegrafista z uszkodzonego samolotu zrobił coś zupełnie przeciwnego niż Tapatik, mianowicie obudził się. - Halo, Henry - rzekł unosząc głowę znad mapy kapitan, który tej nocy nie zmrużył oka. - Halo! - burknął radiotelegrafista, zawstydzony tym, że zasnął (i to głęboko), podczas gdy obiecywał sobie, iż będzie czuwał aż do rana nad bezpieczeństwem samolotu. Wstał z fotela i cicho, by nie zbudzić śpiącego kolegi, podszedł do drzwi, uchylił je, wyjrzał i... I to, co zobaczył, sprawiło, że zupełnie stracił (jeszcze otępiałą ze snu) głowę. Chwycił stojący przy drzwiach karabin i zaczął strzelać! Naturalnie natychmiast wszyscy w samolocie obudzili się i ogarnięci nieopisaną paniką, pozrywali ze swych posłań. - Uspokój ich za wszelką cenę - polecił nawigatorowi kapitan i pobiegł do drzwi, do strzelającego ciągle radiotelegrafisty. - Co robisz, wariacie! - krzyknął, zdenerwowany. - Przedstawię cię do ra... - Nagle urwał i zagryzł wargę do krwi. - My God! - szepnął drżącym głosem. A był to człowiek, o którym mówiono, że ma stalowe nerwy! Na środku polany zalanej seledynowosrebrnym światłem stał... zwierz zaiste przerażający. Podobny do ogromnego włochatego niedźwiedzia, ze straszliwymi, sierpowymi pazurami. Stał na tylnych nogach, podpierając się dodatkowo mocnym, potężnym ogonem, stał niby żywa tarcza, do której strzelał ogarnięty obłędnym lękiem radiotelegrafista, ale kule całkiem się go nie imały... Po prostu odskakiwały od niego... Kapitan, oprzytomniawszy, wyrwał karabin z rąk swego podkomendnego, a jego samego brutalnie odepchnął w głąb samolotu i - zatrzasnął drzwi. Pierwsze strzały natychmiast obudziły Tapatika. Jeszcze nie bardzo wiedząc, co się właściwie dzieje, bo jego sen, acz krótki, był bardzo mocny, zerwał się na równe nogi i - niewiele myśląc popędził tam, skąd dobiegały strzały, czyli do samolotu. I dopiero kiedy przebiegł kilka metrów, przystanął. Bo jednocześnie zobaczył potwornego zwierza i uświadomił sobie, że nie zabrał miotacza! - Tapatik, strzelaj, strzelaj! - wołał następujący mu na pięty Zgryzik. - Kiedy nie mogę - wykrztusił Tapatik. - Nie mam miotacza. A przecież trzymałem go na kolanach. Gdzie jest Bimbel? Nie ma go? To na pewno Bimbel zabrał broń. Bimbel jako jedyny z całej trójki nie musiał walczyć ze snem, a to z tej prostej przyczyny, że wcale mu się nie chciało spać. Dręczyły go niewesołe myśli, tęsknił do swej pozostawionej na Tapatii Mamy i w ogóle było mu źle. W żaden sposób nie mógł uleżeć, i wstał więc i począł spacerować koło namiotu, naturalnie trzymając w objęciach swą ukochaną lunetę. Wstając zaś zauważył to, o czym nie miał pojęcia Tapatik, a mianowicie, że pudełko z miotaczem zsunęło się do rozpadliny pod krzakiem... Kiedy rozległy się pierwsze strzały, Bimbel znajdował się po drugiej stronie namiotu, zaplątany w jakieś zielsko, które chwyciło jego nogi zielonymi mackami i nie chciało puścić. Ze swego miejsca natomiast doskonale widział sterczące pośrodku polany straszliwe zwierzę. Zobaczył też biegnącego ku niemu Tapatika. Ten wariat poleciał bez miotacza! - uświadomił sobie ze zgrozą i rozpaczliwie się szarpnął, usiłując rozerwać oplatające jego nogi macki. Na próżno! Wtedy Bimbel bez sekundy wahania uderzył w korzeń pobliskiego drzewa swą ukochaną lunetą i kawałkiem szkła rozbitej soczewki począł przecinać krępujące go więzy... Gliptodont nie zamierzał zaatakować Tapatika. Wątpliwe, czy go w ogóle widział. Opadł na wszystkie cztery łapy, jakby go zmęczyło stanie na dwóch, i przez chwilę wydawało się, że zrobi w tył zwrot i pójdzie sobie. Nie, nie wydawało się, rzeczywiście poszedł sobie. Nie zaszedł jednak daleko. Zatrzymał się na brzegu polany i znowu stanąwszy na tylnych łapach, tym razem koło niebotycznego drzewa, potężnymi pazurami zgiął jego gałęzie i z apetytem zabrał się do obskubywania liści. Coś go jednak najwyraźniej zgniewało lub może przypomniał sobie uderzające w niego karabinowe kule, bo nagle objął pień łapami i wyrwał drzewo. Z korzeniami. Pójdzie i rąbnie tym w samolot - pomyślał Tapatik i obejrzał się, by zobaczyć, czy nie nadchodzi Zgryzik, wysłany na poszukiwanie Bimbla. (Tapatik przypuszczał, że Bimbel skrył się gdzieś razem z miotaczem, jakże w tej chwili potrzebnym). Zgryzik nie nadchodził. Wcale nie jest pewne, czy gliptodont istotnie chciał posłużyć się wyrwanym drzewem jak maczugą. Bardziej prawdopodobne wydaje się, że był głodny i wygodniej było mu oskubywać liście z leżącego drzewa. Właśnie zabierał się do jedzenia, gdy z samolotu znowu huknęły strzały. Strzelał jeden z ogarniętych trwogą pasażerów, którego widok zwierza wyrywającego drzewo z korzeniami tak przeraził, że niepomny na polecenia kapitana, wygarnął (przez okienko) ze swego sześciostrzałowego kolta. Stało się to doprawdy w bardzo nieodpowiednim momencie, nikt bowiem - ani człowiek, ani zwierz - nie lubi, gdy się mu przeszkadza w jedzeniu! Gliptodont, którego kule ciągle się nie imały, tym razem zdenerwował się na dobre. Ryknął, walnął ogonem o ziemię i wolno, ale zdecydowanie ruszył na samolot. Tapatik, zrozpaczony, znowu obejrzał się za siebie i zobaczył, że Zgryzik i Bimbel biegną ku niemu co sił w nogach. - Prędzej! - krzyknął. - Prędzej!!! Gliptodont, jakby usłyszał ten krzyk, przystanął, uniósł się na tylne łapy i znowu ryknął. A wtedy zza drzew otaczających polanę wyłonił się drugi. Taki sam! Zginęliśmy - pomyślał kapitan samolotu. I w chwilę potem przeżył to, co później zawsze określał jako największy wstrząs w swym życiu. Gliptodont, atakujący samolot, dosłownie rozpadł się na kawałki (i to małe). Co widząc, ten drugi, równie wstrząśnięty i ogłupiały jak kapitan, ale kierowany niezawodnym instynktem, z powrotem rzucił się w gąszcz i - znikł, by się już więcej nie pokazać. Tapatik, blady, wypuścił z osłabłych rąk miotacz i spojrzał nań z absolutną zgrozą. Wszystko stało się tak szybko, że nie miał czasu ani się bać, ani nawet pomyśleć, że nie bardzo wie, jak się posługiwać straszliwą bronią. Musiał strzelać i strzelił. I dopiero teraz, w parę sekund po fakcie przeżył, już w wyobraźni, to co zrobił - i cały się zatrząsł. - Może byśmy wrócili do namiotu? - spytał obserwujący go Bimbel. - Warto by się trochę przespać. Tak powiedział i schylił się, by podnieść upuszczony przez Tapatika miotacz. A wtedy Tapatik po prostu się wściekł! - Nie rusz!!! - wrzasnął. - Nie waż się tego dotykać. Znowu chcesz go schować, żebym był bez broni, jak ten drugi wyjdzie, co? W tym strasznym krzyku skupiła się i niedawna złość na Bimbla, i reakcja wywołana zastrzeleniem z laserowego miotacza atakującego samolot gliptodonta. Był to taki wrzask, że mógłby chyba wystraszyć zwierza odrobinę mniej groźnego niż bestia, która dopiero co rozleciała się na kawałki. W każdym razie Zgryzik, zdumiony i zaskoczony, przestraszył się tak bardzo, że na chwilę stracił mowę. A Bimbel... Bimbel popatrzył na Tapatika. Patrzył (sekundę, może dwie) swymi małymi oczami, które w czasie tej sekundy czy dwóch) rosły i okrąglały. A potem odwrócił się raptownie i nacisnąwszy guzik aerotraxu, uniósł się w powietrze. Odleciał. Tapatik zaś określił ten fakt w sposób następujący: - I jeszcze w dodatku zdezerterował! Tego zdania jednak już nie wrzasnął. Powiedział je głosem normalnym i nawet trochę niepewnym, bo w spojrzeniu Bimbla było coś, co przebiło się częściowo przez przesłaniającą oczy Tapatika mgłę wściekłości. Powiedziawszy, co powiedział, spojrzał na Zgryzika i od razu zdał sobie sprawę z tego, że palnął jakieś fatalne głupstwo. - Coś ty zrobił?! - rzekł Zgryzik, kiedy wreszcie odzyskał mowę. - Gdyby nie Bimbel, gliptodont zniszczyłby samolot! - Jak to? - wyjąkał Tapatik. I Zgryzik opowiedział mu wszystko. Jak znalazł Bimbla, który kawałkami szkła z rozbitej lunety przecinał oplatające jego nogi liany. O tym, gdzie i dlaczego leżał miotacz... Tapatik słuchał tego wszystkiego z miną, która w innej sytuacji byłaby śmieszna, do tego stopnia odbijało się na jego twarzy pełne zdumienia niedowierzanie. Aż wreszcie usiadł. Usiadł tam, gdzie stał - w wysokiej trawie, obok miotacza, który niedawno wysunął się z jego rąk i którego nie pozwolił podnieść Bimblowi... - Siadasz, zamiast natychmiast lecieć za nim i przeprosić go? -oburzył się Zgryzik. - Mogło go ponieść nie wiadomo dokąd. Tapatik! Leć za nim natychmiast! - Nie mogę - rzekł cicho Tapatik. Powiedział to cicho i z trudem, jakby zdrętwiałe wargi odmawiały mu posłuszeństwa. I Zgryzik, porywczy Zgryzik, zmilczał, powstrzymał zbierającą w nim złość, bo choć nie bardzo rozumiał, o co chodzi, czuł, że z Tapatikiem dzieje się coś strasznego. A Tapatik wstał. A raczej podniósł się z widocznym wysiłkiem, wziął miotacz i nieco chwiejnym krokiem poszedł do namiotu. - Nie mogę - powtórzył raz jeszcze. Ale tak cicho, że idący za nim Zgryzik ledwo dosłyszał. - Nie mogę! - krzyknął zatrzymując się gwałtownie. - Nie mogę opuścić posterunku! Muszę być tutaj aż do rana! W razie czego, rozumiesz? Ten drugi gliptodont jeszcze żyje! I może wyjść. On albo jakiś inny smok. I kto wtedy obroni samolot? No powiedz, kto?! - Racja - powiedział Zgryzik, zgnębiony, i wzdrygnął się, bo Tapatik patrzył na niego takim wzrokiem, jakby chciał go zamordować. Co było zresztą najprawdziwszą prawdą! Tapatik bowiem przez chwilę (bardzo krótką) nienawidził go straszliwie. To wszystko przez niego - myślał. - Ja bym nie lądował, by pomóc Ludziom w takiej sytuacji. - Bimbel na pewno poleciał do stereolotu - podsunął Zgryzik. - Na pewno! - przedrzeźnił go Tapatik. - Nie wymądrzaj się, jak nie wiesz! Lepiej byś zrobił, jakbyś pilnował, czy co nie wychodzi z lasu! - Tak jest! - szepnął Zgryzik i wlepił oczy w dżunglę. Ale z lasu już nic do samego końca nocy nie wyszło. Bimbel istotnie poleciał do stereolotu. Zraniony tak głęboko, że już nie czuł bólu, otępiały, zrezygnowany, leciał w stronę stereolotu, choć wcale nie zdawał sobie z tego sprawy, leciał jak ćma do płomienia. Gdy światła statku przybliżyły się, przesunął guzik aerotraxu na „stop” i stał, a raczej wisiał w powietrzu między niebem a ziemią, patrząc niewidzącymi oczami na stereolot. Nie mam dokąd iść - myślał. - Nie mam domu. I nagle oczom jego ukazała się zadziwiająca scena. Ze szczeliny, na której brzegu wylądował stereolot, wylazło coś dziwacznego. Ni to mysz, ni to królik, z długim ryjkiem i wielkimi króliczymi uszami, mysią sierścią i zupełnie mysim ogonem. Wylazło i poczłapało prosto do stereolotu. A potem tym swoim długim ryjkiem poczęło trącać drzwi (wdrapawszy się uprzednio na schodki), jak gdyby domagając się, aby wpuszczono je do środka. Drzwi nie otworzyły się. Za to otworzyło się tuż obok okienko. A w nim ukazała się (Chochla, dźwigająca oburącz parujący garnek! - A kysz! A kysz! - zawołała groźnie i chlusnęła zawartością garnka na dobijającego się do drzwi intruza. Intruz, poparzony, pisnął rozdzierająco i umknął tam, skąd przyszedł, a powietrze wokół zapachniało rosołem. Świt był parny i senny, jakby dzień nie miał zbyt wielkiej ochoty na wstawanie. Ale w dżungli ptaki i małpy przekrzykiwały się na wyścigi, zagłuszając wodospad Diabelskiej Góry. W samolocie zaczął się ruch. - Teraz chyba musimy iść, żeby zorientować się, czy nie udałoby się im pomóc w naprawie uszkodzonego radia - rzekł Zgryzik wykonując energicznie parę przysiadów, by odpędzić senność, która po nieprzespanej nocy atakowała szczególnie mocno o tej właśnie porze. - Teraz lecimy zobaczyć, co z Bimblem! - powiedział zdecydowanie Tapatik. I polecieli. To było niezbyt daleko, ot, dziesięć minut lotu, ale Tapatik pragnął, aby każda minuta rozciągnęła się co najmniej pięciokrotnie. Bał się spotkania z Bimblem. Co ja mu powiem? - myślał, siedząc jeszcze przed namiotem. -Co ja mu mogę powiedzieć? Tak myślał i teraz, już lecąc, i nie potrafił znaleźć odpowiedzi na to pytanie. On z pewnością w ogóle nie będzie chciał ze mną gadać -niepokoił się. Ale było jeszcze gorzej, niż sobie wyobrażał. Bimbel leżał w trawie w pobliżu stereolotu. Po prostu w trawie, bez śpiwora lub choćby koca. Leżał na wznak i tak nieruchomo, że wyglądał jak martwy. Tapatik, przerażony, wylądował przy nim z impetem (przywiązany do pleców Tapatika Zgryzik o mało nie wybił sobie szczęki, uderzywszy brodą o jego łopatkę). - Bimbel! - zawołał Tapatik. - Bimbel, czy ty żyjesz?! Jedynak Cioci Babili żył. Miał otwarte oczy, tyle że wlepione w niebo. Bardzo powoli zwrócił te oczy na Tapatika, który zadrżał, widząc jego martwe, niewidzące spojrzenie. - Bimbel! - powiedział z rozpaczą. - Ja wszystko wiem! Ja... byłem podły. Ja... Bimbel z powrotem zwrócił oczy ku niebu. Jego twarz ani na chwilę nie zmieniła wyrazu. Nie wyrażała nic. - Bimbel! - krzyknął Tapatik. - Powiedz coś! Powiedz, że jestem świnia, drań, co chcesz, ale odezwij się! No, Bimbel. Ja cię proszę. Bimbel przymknął oczy. - W porządku - powiedział głosem martwym jak jego twarz. I odwrócił głowę w bok. - Bimbel, wstań, przecież się zazięb... - zaczął znowu Tapatik. A wtedy Zgryzik położył rękę na jego ramieniu. - Zostaw - szepnął. - Zostaw go. Na razie nic więcej nie da się zrobić! Może później... Osowiali, weszli do stereolotu i omal nie nadepnęli na Chochlę, która leżała wyciągnięta przy drzwiach jak pies pilnujący domu. - O, to wy! - zawołała radośnie. - Nic nie działo się w nocy? - spytał Tapatik. Chochla sposępniała. - Nic - odparła. - Coś wprawdzie dobijało się do drzwi. Ale powiedziałeś, żeby nie alarmować bez potrzeby. Więc wzięłam to, co miałam pod ręką i... - urwała pociągnąwszy nosem - i... wylałam na to coś. I ono uciekło, ale to, co wylałam, to był akurat rosół, ten który został na później, i... teraz... nie ma już rosołu. - Bardzo dobrze zrobiłaś - pochwalił Tapatik. - Nic się nie martw! Właściwie mamy już dość rosołu. Dziś znowu ugotujesz nam coś pysznego! - Och, świetnie! - rozpromieniła się Chochla. - A na razie podam wam śniadanie. I pobiegła do kuchni, szczęśliwa... Ale Tapatik i Zgryzik jedli przygotowane przez nią śniadanie bez apetytu. Bo Bimbel, zawołany, owszem, przyszedł do stołu. Przyszedł bez słowa, usiadł bez słowa ciągle z tą samą obojętną twarzą. Wypił filiżankę czekolady z taką miną, jakby w ogóle nie wiedział, co robi. - Teraz lecimy znów do samolotu - powiedział Tapatik, okropnie nieszczęśliwy. - Polecisz z nami? - Mogę lecieć. Mogę nie lecieć. Wszystko mi jedno - odparł Bimbel patrząc w ścianę. - Więc proszę cię, leć z nami! Bimbel wstał. Wyszedł razem z nimi ze stereolotu, a poruszał się jak automat. Było to absolutnie nie do zniesienia. Dla Tapatika. I nawet dla Zgryzika, który przecież w niczym nie zawinił. Całe szczęście, że wkrótce musieli zająć się czymś innym. W uszkodzonym samolocie ruch był jak w poruszonym niebacznie mrowisku. Wszyscy, oprócz rannych, zachowywali się bardzo dziwnie. Pełzali po podłodze samolotu! - Albo zwariowali ze strachu, albo czegoś szukają - powiedział Tapatik. Nie zwariowali. Szukali. A tym, czego szukali, była, jak się okazało, bardzo ważna śrubka, która wypadła z radia, taka, bez której ani rusz nie można było uruchomić aparatu, żeby zawiadomić świat o wypadku i wezwać na pomoc. - Nareszcie coś dla mnie! - rzekł Zgryzik z błyskiem w oku. Bo jako skrzat domowy przyzwyczajony był do szperania w najróżniejszych zakamarkach i jego bystre oczy potrafiły wpatrzeć najdrobniejszą drobinę tam, gdzie ktoś inny w ogóle by nic nie zobaczył... Entuzjastycznie zabrał się do dzieła, szperał, szukał, wypatrywał najmniejszych szczelin, w których mogła znajdować się arcyważną śrubka, robił to z najwyższą uwagą, ale przez cały czas myślał: Och, żebym znalazł, och, żebym to ja znalazł, żebym ja! Bo Zgryzik, trzeba tu powiedzieć, czuł się w trakcie tej ratowniczej wyprawy trochę jak piąte koło u wozu. Nie dlatego, żeby w ogóle miał kompleks niższości, skąd. Wśród skrzatów na Pogórzu wodził rej, ale cóż znaczyły (tak myślał) wszystkie jego umiejętności i zalety wobec możliwości przybyszów z Tapatii! I teraz wreszcie nadarzyła się okazja dla niego. Więc Zgryzik szukał, szperał, dwoił się i troił, aż wreszcie, rozczochrany i wysmarowany - znalazł. Tak, znalazł istotnie to, czego wszyscy szukali, tę arcyważną część, bez której nie można było uruchomić radia. Owa śrubka natychmiast po odnalezieniu została podrzucona pod nogi również szukającego radiotelegrafisty w taki sposób, że nie mógł jej nie zobaczyć... W samolocie zapanowała ogromna radość. A po chwili jeszcze wzrosła, bo sygnał SOS wysyłany w eter nie pozostał bez odpowiedzi! - Organizują pomoc! Już wylatują - krzyknął radośnie radiotelegrafista. - No, to możemy wracać na Jodłową Polanę - zdecydował Tapatik. Tylko jak się stąd wydostać?! Jak trafić do domu?! - Nie wypowiedział głośno tych pytań. Zmarszczył brwi i myślał. A Zgryzik, rozpromieniony, przyglądając mu się, stwierdził, że Tapatik zmienił się jakoś w czasie tej podróży, że jest inny; jakby mu przybyło parę lat. Ale nie zdążył się nad tym zastanowić, bo Tapatik zwrócił na niego skupione oczy. - Czy u kogoś z Ludzi, tam na Pogórzu, widziałeś mapę Ziemi? - spytał. - We wsi nie ma. Ale u Chorej Pani jest globus. Oczy Tapatika zabłysły. - Świetnie! - powiedział wesoło. - Teraz już wiem! Nie dodał wszakże, co wie. Włączyli aerotraxy i polecieli do stereolotu. Tam Tapatik natychmiast założył na uszy słuchawki i rzucił w eter sygnał wywoławczy. - Tapatik! - krzyknął Dziadek. - Jesteś? - Jestem, Dziadku! Wracamy. - Jak było? Opowiedz! - Zrobiliśmy co trzeba, Dziadku. O, dzień dobry, Babciu! Jasne, że opowiem po powrocie. Więc, Dziadku, w domu Chorej Pani, która mieszka koło nas, jest globus. My tu jesteśmy w kraju, który nazywa się Wenezuela. I stoimy na czymś, co nazywa się Wielka Mesa, w pobliżu Diabelskiej Góry z wodospadem. - Wspaniale! - zawołał Dziadek. (W jego głosie słyszało się wyraźną ulgę). - Zaraz wytyczę ci trasę i podam kurs. - Tapatik - powiedziała Babcia. - Jest tam koło ciebie Zgryzik? Jego Mama chce z nim porozmawiać. - Mamusiu! - zawołał Zgryzik, który po raz pierwszy w życiu rozmawiał przez radio - ja widziałem cały świat. A Tapatik zabił potwora i uratował Ludzi. Tapatik... Próżno Tapatik go powstrzymywał. Zgryzik opowiadał o nim, o jego odwadze, o jego czynach i przerwał dopiero wówczas, gdy musiał się wyłączyć, bo wrócił Dziadek. - Tapatik. Znam drogę - powiedział Dziadek. - Uważaj, będę cię prowadził. Teraz powtórz mi szybko, co trzeba zrobić, żeby wystartować. W porządku. Start jest łatwiejszy niż lądowanie, wiesz? - Tak, wiem. Dziadku! - zaśmiał się Tapatik. I wystartował. Rozdział VIII POWRÓT NA JODŁOWĄ POLANĘ Tego dnia na Pogórzu padał deszcz. A kiedy przestał padać - ciężkie, napuchnięte chmury wcale sobie nie poszły gdzieś w świat straszyć innych. Wisiały nad Jodłową Polaną nisko, niemal dotykając wierzchołków jodeł, i raz po raz rzucały pojedyncze krople, jakby to były nie chmury, a wielka, niezbyt dobrze wyciśnięta gąbka. Takie właśnie porównanie nasunęło się patrzącej w niebo Tapati. I chyba wyłącznie jej, choć nie tylko ona patrzyła w niebo. Patrzyli wszyscy zgromadzeni na Jodłowej Polanie, a wśród oczu dużych, małych, okrągłych i skośnych, słowem - różnych, brakowało jedynie tych najpiękniejszych: oczu Kota Niepowszedniego z Lipowej Doliny, bo on, jak zwykle, interesował się wyłącznie swymi sprawami. Dzień był chłodny, więc robot kuchenny XL roznosił kubki z gorącą herbatą. Ale najpierw zastrajkował. Usłyszawszy polecenie Babci przekazane mu przez Tapati - bynajmniej nie zabrał się do zaparzania herbaty. - Nie będę tamtym nosił niczego! - powiedział dobitnie, po czym usiadł na stołku i milczał tak uparcie, jakby wysiłkiem woli zdołał popsuć delikatny mechanizm poruszający taśmę z zaprogramowanym dla tego typu robotów zasobem słów. Dziadek (zdenerwowany), chwyciwszy śrubokręt, zagroził, że go rozmontuje i wyrzuci na cmentarzysko robotów. Niewykluczone, że wprowadziłby swój zamiar w czyn, gdyby przerażona Tapati nie pobiegła po Babcię. I Babcia musiała na chwilę odejść od radia! Przyszła, popatrzyła na strajkującego robota. - Nigdy cię do niczego nie zmuszałam, XL-ku, i teraz też nie będę. Po prostu sama pójdę roznosić herbatę - rzekła spokojnie. XL natychmiast przerwał strajk. - Do czegoś takiego ja nie dopuszczę! - rzekł zrywając się ze stołka. - Babcia nie pójdzie! Zabrał się do zaparzania herbaty, a potem roznosił parujące kubki z miną tak groźną, że wzbudzał lęk nawet w tych, którzy się go już od dawna nie bali. Na Jodłowej Polanie panował nastrój niespokojnego wyczekiwania. Lada moment spodziewano się wracającego z dalekich stron stereolotu. Tapati weszła na ganek, gdzie Dziadek, z chmurną miną, ssał wygasłą fajkę. - Dziadku, dlaczego nie włączysz odkurzacza? Ja wiem, że chmury nie są przeszkodą dla stereolotu, ale Tapatikowi będzie trudniej lądować! - Włączyłbym - odparł Dziadek marszcząc swe krzaczaste brwi. - Ale nie zrobię tego. Nie chcę dodatkowo drażnić Kociuby. - Kiedy ona nie jest dzisiaj podrażniona, ale po prostu zaniepokojona, jak inni. - Właśnie - mruknął Dziadek z irytacją. - Już bym wolał, żeby była zła. I z ukosa spojrzał na Kociubę. Na noc poszła do domu, jak inni. Ale wróciła z samego rana mimo ulewnego deszczu. Wróciła, zasiadła jak poprzednio na krześle koło radia i jak poprzednio, siedziała nieporuszona, czekając. Rzeczywiście wygląda, jakby się bała! - pomyślał Dziadek. Ledwo to pomyślał. Kociuba, jak gdyby przyciągnięta spojrzeniem, odwróciła ku niemu głowę. W jej oczach malował się... niepokój! I - wezwanie? - Kociuba czegoś ode mnie chce, kruszynko - rzekł Dziadek, zaintrygowany. - Muszę do niej iść. Pójdziesz ze mną, czy chcesz obserwować lądowanie z ganku? - Idę z tobą, Dziadku. - Tapatik chyba jest już blisko - dodała i z urazę spojrzała ku niebu, które nie tylko nie zamierzało się rozchmurzyć, ale schodziło coraz niżej; ciemne, nasiąknięte deszczem chmury osiadały z wolna na wierzchołkach jodeł, okrywały je jakby zbyt wielką opadającą na uszy czapką. Wysokich Gór, spoza których powinien wyłonić się oczekiwany stereolot, w ogóle nie było widać. Właśnie w tę stronę, gdzie, choć niewidoczne, z całą pewnością się znajdowały, patrzyła Kociuba w momencie, gdy Dziadek podszedł do niej. W chwilę potem przeżył jedną z największych niespodzianek w swym obfitującym w niespodzianki życiu. Bo zobaczywszy go Kociuba powiedziała: - Przecie chłopiec, niewidzący, może uderzyć o góry! Czy nie macie, kuzynie, jakiegoś naukowego sposobu na rozpędzenie chmur? Dziadek osłupiał. A potem zmieszał się okropnie, gdy w oczach Kociuby, która naturalnie dostrzegła jego osłupienie, pojawiła się iskierka żartobliwego uśmiechu... Nie zdążył jednak nic powiedzieć, bo nagle Babcia, prowadząca stereolot przez radio, oznajmiła: - Tapatik zbliża się do Wysokich Gór. - To znaczy, że za jakieś dziesięć minut wyląduje! - wykrzyknął Dziadek. A jego słowa w okamgnieniu, przekazywane z ust do ust, obiegły wszystkich zgromadzonych na Jodłowej Polanie. Tapatik wiedział, że zbliża się do Wysokich Gór, ale nie widział ich. W ogóle nie widział ziemi. Normalnie (czytaj: gdy przy sterach siedziała Babcia lub Dziadek) lubił lecieć ponad chmurami. Lubił wyobrażać sobie, że wyskakuje ze stereolotu i tarza się w nich. Teraz jednak nie wyobrażał sobie niczego. Nawet tej upragnionej przecież chwili, gdy już wylądują, gdy stanie na Jodłowej Polanie, w domu. W skupieniu słuchał wskazówek Babci, która prowadziła go na tym ostatnim odcinku drogi. Miało to, co prawda, być jego drugie lądowanie, ale chmury sprawiały, że czuł się jak ślepiec, a było to bardzo nieprzyjemne uczucie. - Dlaczego Dziadek nie włączył odkurzacza? - dziwił się. - Po co go właściwie mamy? I nagle w chmurach tuż pod statkiem utworzyła się dziura o poszarpanych brzegach i otoczona pomniejszymi dziurkami, jakby ktoś dmuchnął niebu w nos, a niebo, podrażnione, kichnęło rozsiewając wokół kropelki błękitu. - Spokojnie, Tapatik! - powiedziała Babcia. I dobrze, że to powiedziała! Bo Tapatik, lecąc przecież na ślepo, zobaczywszy nagle w tej dziurze bardzo blisko Jodłową Polanę, mógł stracić głowę i wykonać jakiś zupełnie niepotrzebny i niebezpieczny manewr. Tym bardziej że doprawdy nie spodziewał się, iż oczekuje ich aż taki tłum! O raju, chyba są wszyscy! - pomyślał, zdumiony. Ale naturalnie nie rozglądał się wokół. Wbił oczy w jeden jedyny punkt: miejsce oznaczone do lądowania. Widział je, widział Babcię przy radiu, Dziadka z odkurzaczem wycelowanym w niebo, Tapati tulącą do siebie Złotego Misia, i ogarnęła go taka radość, że popłakał się. Wracamy! Wracamy do domu! - myślał, a wielkie łzy toczyły się po jego policzkach. Może te łzy sprawiły, że nie wylądował gładko i w pięknym stylu, jak to sobie wymarzył... Stereolot podskoczył parę razy, zanim stanął. Ale - stanął. Tapatik wyłączył silniki, zerwał z uszu słuchawki i popędził do drzwi. Otworzył je i... odruchowo się cofnął. Powitała go bowiem burza. Nie, nie taka z piorunami i błyskawicami. Była to burza oklasków. Zebrani na Polanie klaskali i klaszcząc skandowali: - Ta-pa-tik! Ta-pa-tik! Znajdujący się najbliżej trzymali nad głowami wielkie transparenty z takimi oto napisami: „Witamy bohaterskiego Tapatika”. „Niech żyje Tapatik”. „Witamy Tapatika - pogromcę dzikich bestii.” Tapatik przeżył chwilę prawdziwego triumfu. Tylko chwilę. Bo nagle, kiedy tak stał w drzwiach, wzruszony, szczęśliwy, coś go zaniepokoiło. Zgryzik za dużo o mnie nabajtlował przez radio - pomyślał. I w tej sekundzie przypomniał sobie o swych towarzyszach. O Zgryziku właśnie. I Bimblu. O Chochli. Stali skromnie z tyłu (Bimbel ciągle bardziej podobny do automatu niż do siebie samego). Popatrzył na nich i poczuł, jak bardzo stali mu się bliscy w czasie tej dramatycznej podróży. Już wiedział, co ma zrobić. Podniósł rękę do góry, dając znak, że prosi o ciszę. I zapadła cisza. - Chciałbym bardzo podziękować w imieniu nas wszystkich -zaczął Tapatik - za takie miłe powitanie. I jednocześnie - trochę podniósł głos - chciałbym opowiedzieć, jak to było naprawdę. Bo wyszło na to, że ja, Tapatik, jestem, no... głównym bohaterem tej historii. A to nie jest prawda! Prawda jest taka, że gdyby nie Zgryzik, nie podjąłbym decyzji o wylądowaniu na Wielkiej Mesie. To on przekonał mnie - tu rzucił spojrzenie ku Kociubie - że należy pomóc tym Ludziom z samolotu. To Zgryzik potem znalazł to, bez czego Ludzie nie mogli uruchomić swego uszkodzonego radia. Chochla gotowała nam pyszne jedzenie i pilnowała stereolotu podczas naszej nieobecności. Co nie było bezpieczne! W ogóle! A w pewnym momencie do drzwi zaczął dobijać się jakiś stwór. I wtedy Chochla chwyciła garnek z gorącym rosołem, wylała rosół na to stworzenie i odstraszyła je! Była bardzo odważna! A już największa zasługa przypada Bimblowi. - Tapatik wypchnął do przodu Bimbla. - Ja - zaczął po krótkiej chwili milczenia - zasnąłem podczas warty i... - zawahał się - i upuściłem miotacz, który trzymałem na kolanach. Nie zauważyłem tego - ciągnął dalej mężnie - i kiedy pojawił się gliptodont, pobiegłem bez broni jak wariat. A Bimbel, który zauważył, gdzie upadł miotacz, spacerował koło namiotu i zaplątał się w liany. Wtedy rozbił swą ukochaną lunetę, żeby je przeciąć i biec mi na ratunek z miotaczem! Tylko dzięki temu mogłem zastrzelić gliptodonta i ocalić samolot. Tak że to nie ja, ale my wszyscy... Zwyciężyliśmy, bo pomagaliśmy sobie nawzajem i pomagali nam Dziadek i Babcia i... wszyscy tutaj zebrani pomagali nam dobrymi myślami i... więc ja, więc my... chciałbym... Urwał, bo nagle stracił wątek. Nie wiedział, jak zakończyć swe wystąpienie. Nigdy nie przemawiał publicznie wobec tylu zgromadzonych, słuchających go z uwagą, w takiej ciszy. Zmieszany, bo czuł, że zaczyna się plątać, spojrzał ku Babci szukając u niej ratunku. Ale ratunek przyszedł skądinąd. Bo oto wstała Kociuba. Jej pomarszczona, zwykle surowa twarz promieniała ciepłem. - Zuch chłopiec - powiedziała swym szeleszczącym, lecz niosącym się daleko głosem. - Zbłądził przedtem niewiedzący, ale ma serce i odwagę. - To powiedziała do wszystkich. A potem, obróciwszy się ku Babci i Dziadkowi, dodała: - Dobrzeście go wychowali, jak trzeba! Wówczas Dziadek, niewiele myśląc, ucałował ją serdecznie w oba policzki. Radość zaszumiała na Jodłowej Polanie niby wiosenna wichura. Wesołe okrzyki, oklaski, uśmiechy wzbiły się ku ciągle chmurnemu niebu jak stado skowronków. Było tych skowronków tysiące. Aż z niebieskiej dziury wydmuchanej przez odkurzacz wyjrzało zaciekawione słońce i zobaczywszy, co się tam w dole, pośród osnutych chmurami jodeł dzieje, natychmiast zdecydowało, że weźmie udział w zabawie. Zawołało na pomoc przyjazny wiatr. Wiatr uderzył w chmury, najpierw zerwał je z jodeł, które wyprostowały się z ulgą, a potem ciągnął je ku górze, aż unosiły się niby szara, puchata kurtyna. I wreszcie błękit zapłonął nad Polaną, przywracając barwy ptakom, krzakom, drzewom, górskim strumykom, ziemi. Barwy zagrały. I - grali Polkonie na lipowych skrzypeczkach, na wierzbowych fujarkach, ot tak, dla samej przyjemności grania, z samej radości, bo nikt nie słuchał muzyki. I nikomu jeszcze nie chciało się tańczyć. Było mnóstwo różnych pyszności do jedzenia. Robot kuchenny XL, który uległ ogólnemu nastrojowi i przestał się dąsać, raz po raz wynosił z kuchni przyrządzone przez siebie potrawy, a największym powodzeniem (zwłaszcza wśród Izików) cieszyły się racuchy ze śmietaną. Przede wszystkim jednak każdy pragnął słuchać opowieści o przygodach bohaterów. A oni (z jednym wyjątkiem) nie dawali się prosić, opowiadali szczęśliwi i z tego szczęścia półprzytomni... Największą sensację budziła... Chochla. Mali Mieszkańcy Pogórza po prostu wybałuszali na nią oczy. Chochla, najtchórzliwsze stworzenie w całej okolicy, zdobyła się na tak niezwykły czyn - pilnowała stereolotu (sama!) i odstraszyła od niego groźnego napastnika! To doprawdy nie mieściło się w głowach! Więc przychodzili, wybałuszali na nią oczy, z szacunkiem dotykali historycznego garnka po rosole. Chochla zaś nie bardzo mogła zrozumieć, dlaczego wszyscy się tak nią zajmują, tak ją podziwiają. Zamiast skrzyczeć, że zmarnowała pyszny rosół! Nawet była zła na Tapatika, że opowiedział o tym fakcie, i to publicznie! Kręciła się na swoim miejscu, a posadzono ją między Babcią a Kociubą, przy głównym stole, aż wreszcie stwierdziła, że już dłużej tego nie wytrzyma, że wraca do swego domku w korzeniach starego buka. - Rosół! Miałam przecież na kuchence czajnik z gotującą wodą! A może i zimna by wystarczyła! - mruczała przeciskając się przez rozbawiony tłum. Z trudem dotarła na skraj Polany. A w momencie, kiedy tam doszła, w krzakach na zboczu zalśniły jakby okruchy słońca. Chochla rzuciła w kierunku tego światła roztargnione spojrzenie i - oto, co zobaczyła: w krzakach siedział Kot Niepowszedni z Lipowej Doliny (to jego oczy świeciły), ów straszny Kot, przed którym w panicznym strachu uciekała, czy ją gonił, czy nie. (Tak naprawdę to nigdy jej nie gonił). Zobaczyła go, przystanęła, po czym wyrwała z rąk zdumionego Izika talerz z racuchami i cisnęła ten talerz w krzaki, wołając groźnie: - A kysz! A kysz! A kysz! * Pingle - rodzaj krzewów o gałęziach skręconych jak ślimaki. Rosną tylko na Tapatii Na planecie Tapatia nie ma ani jednego morza Stereolot - statek kosmiczny powszechnego użytku na krótkie odległości, do ok. 1 50 000 km, łatwy w obsłudze, zużywający minimalną ilość paliwa. Zwrot nie używany poza Tapatią SGG - Straż Graniczna Galaktyki Mandiable zrzucają Fabokli na teren, który zamierzają podbić, aby wprowadzić tam zamęt i rozprzężenie, szczególnie wśród młodzieży. Krater Fantom (zjawa), zwany też czasem kraterem zatopionym, jest doszczętnie pokryty pewną substancją, tak że prześwituje spod niej jedynie korona jego wału, nie wystając nad powierzchnię. Aerotrax - podręczny aparacik, za pomocą którego można pokonywać (niezbyt wysoko) nieduże odległości ? Katafon - skrzyżowanie katarynki z magnetofonem kasetowym. Wibraf - naddźwiękowy aparat alarmowy. Burza fotonowa - burza świetlna Luxator - kieszonkowy reflektor o dużym zasięgu światła. Odkurzaczem w rodzinie Tapatików nazywano aparat do rozpraszania chmur.