MIECZYSŁAW MACHNICKI WIERSZ PO LATACH 1978-1992 © by Tower Press, Gdańsk 2001 Tak, trzeba iść spać, trzeba uwierzyć,że nie istniejemy o tej porze.Trzeba opuścić gimnastyczny drążeki zobaczyć we śnie, jak zwinął się w pętlę:włożymy w nią głowę, tak, na przegubie dłonidla higieny mózgu rozjaśnimy obraz.Ale jaki to pierścień zaciskamy nieprawidłowow ręku, że rośnie w gardle,dlaczego nie widzimy łzy kolorowo,a słyszmy za głośno jej wybuchna czerwonej poduszce:nie pomaga wyjęciesznura z kontaktu, coraz mocniejZaciska się na oczach światło, serce rozkuwapod skórą pierścień.Aż się budzimy do prawdziwej nocyi szybko szepczemy: – A ty się nie spiesz. 1974 Noc nieledwie uśpiona,a przy niej wolny sen czerwonyodmyka oko księżycowi,gdyzawiera swoje(dlatego się nie widząobie lustra strony) skopiowana przezścianę jeziorazrysą dna przez środek,mającą jeden wymiar:głębokość obrazu,jaki nam się zdaje że sięga po czoło w myślach utopione, a ono ranne się wydźwigasamo. Jesteś z sobą na scenie i wiesz,że jesteś zsobą,mimo że w każdym z potrzaskanych lusterotwiera się grób –i że dłoń cię nie dobędzieanioła, którylustra stłukł.Iże zielone jest imię rozsądku,gdywyrasta w ogrodziejak ogromne okno z zatrzaśniętych chmurna ścianie domu –i że przepływa krew przezroczystaprzezsiatkę z przerdzewiałych rur.Lecz w którą stronę,tego nie wiesz, stojącw punktowym świetle lilas – rouge Wiszę u swegocieniagłową w dół,gdziesięzalęgłygwiazdyczarne w świetle,by móc przeze mnie się przetoczyćw obce planety – próchno,moja siostro w kosmosie!zakrzyczyta, biała w czerniktóra pierwsza przed zaśnięciem dostrzeżeznak, że się zleciałycienie innych gwiazd, bypod nowe orbity drążyćzielony pień od stóp do głowy – ale patrzyć będzie we śniena jabłko, jak nade mnącoraz wyżej rośnie,aż ją przebudzi księżyc z nożemi nóż, nie księżyc, pocałuje w usta – a niekiedy naprawdę jestem. Przyszła kobieta w czerni iświeci ze świeczki. Kobieta w bieli gasigaz. Pożądasz obu wiar jednocześnie w życie pozabiegunowe. Nie ma do stracenianic, próczżycia,więcśmierć jest zyskiem,którychce pomnożyćmała dziewczynka z zanikiem pamięci – długo patrzy w lustroi wszystko, o czym zapominaw nim się dopełnia –inaczej, niż na świecie,w którym się pamięta,że się było przed chwiląw objęciach matczynych – schodyw górę mają w lustrzeswoje schodyw dół,jabłko dojedzone do połowyw nim jest okrągłe,dziecko trzyma starca za rączkęi próbują się przeciągnąć,ale wszystko co mogąto zamienićsięrolami,i jakkolwiek byna to patrzećstrona pozorna jest bardziej rzeczywista – każde miejsce po tamtej stroniecałe otwiera się jak rana,po tej stronie na zawsze zabliźnionai nóż pod skórąnie ma w lustrze swojej rdzy,chociażrdza w lustrzema swoje długie noże,które dziewczynka chce sobie przypomnieć,biegła bowiem po czymś,co było ostre i co byłonad samym morzem, tego lata, kiedyrozpłakała się i morze przed nią ustąpiło,lecz już nie pamięta, czy podeszłapod tamtą górę czerwoną jak ogień. Po drugiej stronie góry jestdół równy jej wysokości –ale gdysię wspinaszdół się podnosii wypełnia szczyt:i jużgo nie zdobędziesz – i góra się obniża do poziomu dna,gdyschodzącpotrącasz kamień w lociei wstrzymujesz goprzy nodze:i już nie możesz skoczyć. Brzeg ledwo skał siętrzyma,a potem bez brzeguskały brzegu są bliżej, niżmorza,które się zdumiewa całe sobą,iż bez brzegu, a do małej butelki całe się przelewa, i chłopiec mniejszy od nalepki: uwaga, trucizna unosi je lekko, by uronić kroplę na korzenie drzewa, co się w głębi podłogiw jegoczarnym domupiętrzą niby ogień, gdy owoceroztrzaskują się na skalnych szczytach,utopionych do połowylustra,w którymchłopiec widzi,że zeń jest do połowywynurzony. Czarny księżycidzie po wodzie, a pod nim odwrócone płyną żelaznetrzewiki. Ity, najgłębsza z wysokości nieczynisz różnicymiędzynami. Czarny księżyc odlatuje a trzewiki opadają. Ity, najwyższa zgłębokości dokonujeszwyboru – fala za falą On niżej pójdzie: w słońca przetartą powiekęprzewinie dziecko z ciemnym widzeniem.Iciągle będzie coraz większe rano,w które się trzeba wbudzić aż do krwawej rosy.Swymi oczyma wtoczyć cudze oczyw jeden korytarz bez początku. On wzejdzie na tarczyzegarównową godziną w środku(a pozostałe – oszaleją:ich suma da czterdzieści czterypóki myżyjemy). Byłem na dworcu o kilku poziomach, z których narazmożna odjechać w ekstra mocne i express wieczorny. Kartkowałem rozkład opóźnień, co się nie chcą zmniejszyćlub zwiększyć by zbudzić dziecko uśpione słowami jego Wielkiej Improwizacji. Aż nagle poczułem na twarzy zimny przeciąg z jedynego tunelu Tako rzecze ostatnia zapałka,zapalona we śnie:Zlałysię nieba w niebieski pęcherzykpod zwierciadła powierzchnię. W nim swoją głowę widzisz uwięzioną:lecz ona w twoich rękach trzyma,twoimi rękoma,dwie głowy ścięte. Gdyzamkniesz oczy: rąk przybędzie,niejeden pęcherz na nich pęknie –gwiazdy, bo sycą się ropą,nowe nieba z krwi utoczą. Patrz: spod powiek ściekłe już dwie księżyca strony na toporze opięte! Lubię się w nocy położyć na pieńku iwidzieć liście wszystkie, które nad nim kiedyś były – jak nerwyrozpuściły niby dziewczyna włosy na sukienkę, otwartą na plecach jak opuszczają się na moje ręce, niby ciało starej kobiety skrywające pod paznokciami opiłki z siekiery jak od nowa się splotły z korzeniami w ogrodzie dla niepoznaki zarosłym księżycem w rosie jak z krwi mnie osuszyły prosto w serce warkoczem zwietrzałych obłoków – i las na powiekach wzniósł się nad puste oczodoły! Co się z nim stało, dlaczego odmówił.Mógł dalej pisać wierszepodobne tym z przyszłości,kiedygo wezmą w dwa pancerne skrzydłapod ośnieżoną górką,i zaraz potem zjedzie chłopiec w serce,i on się wzniesiepo drugiej stronie szybko wzrosłej góry,i sam na siebie będzie patrzył,jak zimno śni:zczołemprzez szybęu pancernej chmury. Nic się nie stało, podpisał i odszedł.A księgę „W nowym świecie drzew”otworzyłwiatr na pustej stroniei liść położył,co otarł się o jego skroniei rozkrwawił,i wszystkie drzewa zapadły w jezioro,gdyjedną podpłynęło łzą,i tylko onowśród korzenioczom się oparło. Tak ciężko milczysz,jakbyś usta przywierał do kamienia.Żadnego ucisku na plecy, a jednakboisz się odwrócić: lepiej już uwierzyć,że przed kamieniem jest to pole puste,na którymwolno ci krzyknąć: jak możliwyjest czyn w świecie idealnym?Ale kamień mógłbysię przekręcićna drugą stronę –dlatego się weń wgryzasz,a on cię pochłania. Chciałeś powiedzieć, żewstanieszi sobie pójdziesz,kiedyspostrzegłeś swój cieńleżący samopas: ot, co, zanim zaszło słońcejakieś drugie wzeszłoi naraz oba znieruchomiały na niebie.Tak lekko milczysz, aż ptak odlatuje,poruszając gałęzią: dla pewności sprawdzasz, o czym wiedziałeś: jest – nie jest – żelazna. Ale nie przygniecie mnie: zcałym przekonaniem w obrót rusza ziemia. Na skraju nocywidziałemjak dalej w noc przechodziła,niby z jednego do drugiego domutajemnymi drzwiamimłoda kobieta – w starą,a drzwi się przed nią ciągle zamykały,choć ani razu nie były otwarte. W opuszczonym przezwszystkich szałasiestrzegłem owiec, zmieniających skóręzgodziny na godzinę,ale gdywszedłem międzystadoani jedna skóra nie była tą,którą pragnąłem zanieść mojej ukochanej,kiedyby wreszcie nastąpiło rano. Przelazłem przezpłot, jak tylko w dzieciństwie opuszczałem dom. O, już w ogrodzie rozkwitły ulice i zaświeciły pierwszym światłem okna. Krzyknąłem: Mamo, wynieś obrazy na powietrze, Mamo, wszystkie obrazy po mnie, już nie wrócę. Może to płot był za wysoki, może to Mamy w domu nie było, może śniłem się komuś z urzędowego przyzwolenia, ale nie odszedłem daleko, gdy usłyszałem wystrzał za wystrzałem i wzniosły się przede mną obrazyw ciemnych ramach jak bramy przed zamknięciem; jeśli w nie wejdę, będę szedł z powrotem; jeśli przystanę, one mnie otoczą; a ja tylko przełaziłem przez płot i go zwaliłem – o, już w ogrodzie byli obcyludzie. Kiedypaznokciamirozdrapuję od wewnątrzjej powieki,abymóc wrócićw poryjej ciała słodkim potem,wierzę, ze jestem:wielkim nieobecnymw domu naprzeciw,gdzie z otwartych okienzwisają moje bólem zaciśnięte pięści. Widziałem noc, która nie miała końca.Wisiała jak lina, głęboko zagrzebana w ziemi.Wspiąłem się, ażtrafiłem na występ otwartego oknai wszedłem; nad głową dzień za dniem niby spuszczona drabina; po szczeblach opadała gumowa piłka, byznieruchomieć tuż przy mojej nodze; bojąc się ją potrącić, stoję pośrodku pokoju; czekam, ażsama pęknie: ukaże mi wewnętrzną, czerwoną powierzchnię. Wtedyrozewrę pięść: do krwi wyrytą na dłoni. Wszystkie miejsca pod skórązajęte, lecz przepychaszsię dalej;w górze i w dole – słońca,przypatrujące się sobie,więc tę szybę wprawioną w sercetłuczeszskrzydłem przy samej ziemi,jak łokciem; wtulony w ogromne łono, co się naraz na dwie dzieli połowy; przy każdej stoisz osobno, i jedną twarz obdzierasz z łusek, a drugą twarz wywijasz na wierzch. Dźwigałem na ramionach dwa węże –z daleka trzytwarze widziano.Podeszli i zapytali, czy nie znam człowieka.Umarł od ukąszenia tych węży, odpo – wiedziałem zgodnie z prawdą. Nie pozwolono mi pójść dalej, tylko wy – stawiono się pod węże języki; Może każde z nas zostanie człowiekiem. Może każde z nas umrze zręki brata. Płonął dzwon. Byliśmy za blisko, by móc zobaczyć i usłyszeć. Ale ktokolwiek skoczył zwieży z kawałkiem sznura na pamiątkę i odbiegł kilka kroków, sznur całyznów miał w ręku. Iwspinał się na szczyt dzwoneczków czerwonych jak rozgrzane uszy. Ze szczytu widział wnętrze dzwonu – wiszące w górę jego serce. Ktoś nacisnął klamkę i wróciła na miejsce, ale już drzwi nie otwiera ani nie zamyka. Czekam, ażznowu przyjdzie i rękę położy na gwoździach, które wbiłem w blat stołu. Zagięte na końcach przestaną mnie boleć – Zegar ścienny od dawna nie chodzi,ale nocami wahadło się wychyla.Nigdygo na tym nie podpatrzyłem,lecz wiem, że są takie noce, kiedysię nie porusza.Nazajutrz, aby mnie zmylić, zegar wskazujegodzinę, jakiej nie ma na tarczy.Stawiam zegar, któryte wszystkie godzinywybije.Żadna z błyskawic nie uderzyza wcześnie. Schwyciwszyw lot opadłą kielnię murować chcieli pierwszej nocy dokładnie tam, gdzie księżycstanął, by sobie zadrwić zich niemocy. Dokładnie tam, gdzie księżyc stanął. Lecz kogo spytać, to inaczej o miejscu mówił tym: że było „tak blisko” lub „daleko raczej”. Dokładnie tam, gdzie księżyc stanął w noc drugą wspólnie poszli patrzyć. Lecz każdy pragnął, bygdzie indziej stojący księżyc mógł zobaczyć. Dokładnie tam, gdzie księżyc stanął rozbili swe namioty, radzi, że w nocnej ciszyjeden z drugim to zmilczy, o co w dzień się wadzi. Dokładnie tam, gdzie księżyc stanął poczęli śnić o nowym domu prawdziwie tak , że nawet kielnia zmieniła się w kawałek złomu. Dokładnie tam, gdzie księżyc stanął powrócić uradzili nocą. Lecz kiedyprzyszło co do czego, orzekli wraz, że nie ma po co. Dokładnie tam, gdzie księżyc stanął przystanął ktoś i drwił z niemocy księżyca, którystał, gdywinien nad tym, co idzie, iść wśród nocy. Nie poruszyłeś wszystkich strun,zerwanych podczas burzy,choć uciekającpotrącałeś je po kolei,i fałszywa muzyka udzielała siękolczastym drutom wokół serca;dopiero ścigany w tobiewziął te strunyw garśći podniósł,niby instrument grającyza dotknięciem słońca;ale rozsypałysię jak włosyucięte przy samej skórze.Ispadały dalej,proste i dźwięczne,zawsze o krok przed tobą;aż zakreśliły koło,abyś nie spostrzegł,po której tego koła stroniejużcię nie ma;lecz sam jesteś. Książki, których nie czytam.Rzeźby, których nie rzeźbię.Tylko powietrze, którym oddychami noc, która czyni mnie widzialnym dla samego siebie. Ikamienie, które tak długo rosną w ustach, aż połykają tego, kto chciał milczeć pięknie. Przychodzi w nocyi kłamiezamiast zmyślić rzeczy najprostsze:że siedzę, opieram się o ścianęi marzę o tym, iż pomylił drzwi:i jest za moimi plecami – zimny,a ja się z trwogą osuwam jak śnieg,on po śniegu się toczy jak górai dopada mnie w rzece,gdzie się pluszcze, omywami jak ryba do wędkidopływam po chleb. On kłamie, mówiąc,że złowił taką rybę,która połyka większe od siebiea potem wypełza na brzeg,opiera się o drzewo, drzwi się otwierająi ona wpada do pokoju, gdzie była prawda, ale umarłazanim ją żywcem pogrzebano. Niezapalaj światła: białakartka papieru jest od niego większai przykrywa brzegirozumnej ciemności,na których utknęły łodziew wielkich słońcach,a ty przeciągasz liny od siebiedo siebie i jedna z nich jest narazcięższa; ach, zaplątałem sięjak ćma – wydobyłeś mnie z przerażenia,które było twoim,ale terazstrzeż się: kołoza kołem zwraca się przeciw mnie. Listyspalić zanim spadnie śnieg Żarówkęstłuczanim przyjdziemróz Zasłonić okna by nie spostrzegł nikt Że jest duszno i ciemno Wyjść na próg Irzec że to nie twój dom Koszulę zdjąć Rozstrzeliwane pokazywać ciało Jeśli uwierzą będziesz ocalony Powiedzą, że to wszystko mało. Nawet ta zwykła noc się skończy;przestoisz ją w wagonie.Gwiazdy nad szczerym polem,przed semaforem zatrzymane,już nie pojadą dalej;tu poczekają na transporty,które ciebie dogoniątuż zazielonym światłem. Tam nic nie ma. Właśnie dlatego poszukamy Przejdziemysię pod rękę Będziemy sami Długo na siebie popatrzymy aż zamienimy się oczami A ręce nam przyrosną tak że serca same zastukają w okno Jużwracamy Rzeczywiście tam nic nie ma oprócz krwi przelanej w słoje drzew Nawet księżycjest przy nodze niby pies Nawet pies do środka wyje Tam jest dzień Jużcię widzi w otwartych drzwiachlustro za każdym rogiem,więc idź, jakby się nic niestało,przeciw sobie – gdyby kto pytał; masz rękawiczkę,a chcesz mieć obie –jedną większą od drugieji schowane w sobie... Mam rękawiczkę barwioną czerwono,chcę ją położyć na białej podłodze,a obok ręce, które nie są moje – potem chcę odejść zawiniętyw sobiena kształt dywanu, nim się go rozpostrzewewnątrz pokoju, co jest poza domem... Dobijam się do drzwi, co się wyrwały z zawiasów, abysię móc nie otworzyć. Nie potrafię pomyśleć o tym, że się przede mną zamykają, trwając w swoim uporze. Tymczasem jest takachwila, w której przez nie przenikam. Iwidzę jak przybite do ściany wiszą na moich plecach, a gwóźdź śmiertelnie ranny wcale nie umie umierać. Wyprowadziłem się na dach,aby posłuchać pieśni o przeciągach.Iszybko w ciemnywiatr wprawiłem okna,by lepiejcię zobaczyć.I postawiłem ściany z równych krokówi drzwi zwahania, czy nie wrócić.Lecz narazgwiazda u sufitu, co czekałana obrót słońca w twoim ręku,by móc zgasnąć – na piwnice spadła, raniąc śmiertelnie pozostałych trzech – Zapomniałem pójść spać i zobaczyłem mój sen za szybą, którą terazmusi stłuc, by pośród swoich wrócić jako martwy duch. Odtąd krew na ręku za mnie będzie śnić mój sen zbudzonyze snu, którym muszę być, by wejść przez okno w ciało się przyoblec. Objawił mi sięmotyl na skinienie dłonią: motyl w skroń raniony, bezskrzydeł nie – skończonych jak zwykle u motyli, lecz ze skrzydłami lecącymi osobno, wysoko: – ty nie jesteś motylem,może jesteś lustrem, przez które wleciałjakiś inny motyl; – stojąc w oknie przecież nas wołałeśbędąc odwrócony ku oknu świecącemu na niebie, zamykając za sobą drzwi rękoma, co na ciebiewskazały. Drzwi zostałyzamknięte,ale widzę się przez nie.Kiedywkładam płaszczto go zdejmuję.Pukam jakbym cofał rękę.Odwracam się i wchodzę na parapet.Jestem w drugim pokoju gdzie już nie ma okna.Podchodzę do drzwi i przezczarną dziuręprzewlekam sznur zapalonyna końcach. Dławię się ością choć ryba jest żywa.Ryba jest cała lecz ość obok płynie.Jestem a przecież mnie nie ma w lustrze,tylko jedne po drugim lustra zeń wychodzą.Ija nie mogę się przecisnąć prostym korytarzem,taki w nim hałas ze wszystkich naraz pokoijak pudełko zapałek na sztorc postawionych.Ryba jest cała lecz ość obok płynie.Dławię się ością choć ryba jest żywa.Otwieram oczy i próbuję czytaćksiążkę uwiązaną do stołu. Pisałem całą noc, ażsię obudziłem.Czytałem cały dzień, ażsię obudziłem.Przebudzony pisałem całą noc, ażzasnąłem.Śpiąc śniłem, że nie piszę i obudziłem się.Przebudzonyspróbowałem nie pisać i umarłem.Umarły paliłem papiery. Późnywnuk nie wie, że czyta po polsku. Czyta moje wiersze, żyjąc w Metaforze – maleńkim kraju od morza do morza. Odkłada książkę na stos innych stosów. Otwiera oczy i śni, że wolnym jest wierszem, bo tylko sny są w tym kraju zamknięte – nie chcą przez oczy wracać do siebie. Wnuk nie wie, że ja go czytam i rozumiem. O moje oczy, które bolą tak odległe! Na pustki obrzeżach pustka się pojawia, jakby od jej środka wzbierał ląd i księżyc toczył krwawym okiem od słowa do słowa – więc znów prostuj wiosła i łódź wyprostowuj? wracaj sam do siebie, a jego pozostaw bez pamięci o tym, którym był z was obu? na wyspie bez barykad stawiaj drzwi i okna, a dach pokryj słońcem po dół w samej ziemi? Aż staną na progu wszyscypobłądzeni, co nożem wyryli kotwicę na sterze... 1 Burza w umysłach zawiesiła tęczę,więc burza trwa.Rozerwijtęczę, a zadźwięczy.Zapłoną drwa. Liście spłynęły do korzeni,by trwać. Nie gnić.Gdy pień zrąbany, cała zieleń ziemido krwi chce śnić. 2 Linia wysokiego napięcia nagle się urywai druty przeciąga ktoś nie rozpoznany.Wejścia na teren horyzontu surowo wzbraniająkamienne cielska w trawieleżących błyskawic.Co i raz zaszepczą, że były pomiędzychmurami,ale ty nie wierztemu: one za dnia spadły.Ty przetnij drut przy samej skórze i nasłuchuj,jak burza w krew się skrapla i zamiera w duchu. Wwielkich koszarach wśród niebieskich lasówćwiczą żołnierze wszystkich wojen świata,ja zaś podkładam ogień pod kotłem zgrochówką.To nic, że dym się ściele ponad ziemią,nad ranem go rozgarnie pastuch i pasterkazmierzający ku sobie z dwóch odległych planet.On ma przy sobie miecz ostrzony na kroplach rosy,ona węzełek z serem zaróżowiony słońcem.Niezgrabnie tak podają sobie ręce,że kocioł się wywraca i parzymnie śniącego. W wielkim areszcie zamienionymw szpital wymyślam wojny,gdy sielanki czytam. Zamurowałem sobą oknoi miałem dom na dłoni –tylko ona płynęła wolnow krwi na skroni. Do czarnych brzegów tak dalekojak księżycowi do końca nocy(bo tak naprawdę żyję w cieniu –ja księżyc co dzień podnosiłem zziemi).Lecz dłoń je weźmie w swoje dłonie(jak dom jedyna w oknie ściana) i krew przeleje do krwi.Iczarne brzegi ku sobie zwrócone –światło puste światła! Jak małychłopiec nagle przewrócony twarzą do ściany stanąłem przed nią wszedłszyw jego rany. To boli? – spytał i przeciągnął ręką po oczach beztwarzy. Oneruszyłyjak ziemia i księżyc do słońca przezciemność złożone na krzyż. Idwa ze ścianywykruszyłycienie: żywy i martwy. Nie zdołał przewiercić kamienia,tylko niebo nad nim,można powiedzieć, że dosięgnął siebieod drugiej strony,ale właśnie wtedykamień na ziemię runął,uwięził go międzysobą dawnyma nowym,uczynił go swą wewnętrzną skórąw miejsce tamtej, co musiała spłonąćw gęstychwarstwachatmosfery. Jaskinie gwiazdom ustępując miejscajawią się tobie niby na powierzchni.Szedłem tamtędy cichy jak skowroneki naraz zaśpiewałem ludzkim głosem.Ale wokół nie było cieniani żadnego szelestu.Tylko jak cień padło ode mnie drzewo,zawieszając w górze gałęzie.To pień, powiedziałem,zaciskając rękę na echu.To tyi twoja krew, która wydała owoce. Kajtkowi, psu T.J.Ż. Wicher ucichł: terazmożemygo poszukać, by założyć smycz. Najpierw zakładamy ją sobie i czekamy,ażjej koniec zacznie wić się coraz prędzej, wznieci wiatr. Wtedyzawołamygo po imieniu, przekrzykując się do siebie nad nim: wierzymy bowiem, że waruje z pyskiem przy samej ziemi, bojąc się skoczyćw ramiona radośnie, bośmy za krótko milczeli. Ten orzeł, który nigdy wzbić się nie zdołał ponad szczyt swych skrzydeł marzy o tym, bywzlecieć – niżej! że niebo jest zamaskowaną klatką: wierzy, on zaś jej prętem nieznacznie tylko wygiętym w chwili, gdy piorun uderzył... Żadnych aluzji.Żadnych nieb podniebnych.Tylko widzenie prosto w słońceciemne, jak na obrazie,którym owinięto ramy(ramy płótno rozsadzą,by słońce rozświetlić). Żadnych aluzji.Żadnych ziem nadziemnych.Jedynie kroki w korytarzuciężkie (jakbyś w nie wstąpił,by sam sobą się przestraszyć)oddalając się z drugiejstrony powracają Widziałeś Dardanele: sąjak Dardanele.Tylko jedno się nie zgadza:ztej podróżypowróciłeś skoro świt,jakbyś był za pierwszą rzeką,a więc znacznie dalej.Jakbyś był przed siódmą górąi zobaczył szczytstrącony na dno.Jakbyś zamiar miał dopieronie wyruszyć. To była próba na powietrzusztuki granej równocześniewe wnętrzu. Ci sami aktorzy,ta sama publiczność –zarazem tu i tam,bezmożliwości wyboru. Dwa gesty nakładające sięna jedno serce.Dwa aplauzy zlewające sięw jedno milczenie. Od samego siebie każdy oddzielonyszklaną szybą, muremjakbymiał czteryręce. Wiem, że to była próba na powietrzu.Przewiało mnie na wylot.Wiem, że grano we wnętrzu. Równocześniesumieniemnie wypełniło. Nie wymyśliłeś tego drzewa, lecz prawdą mówiąc, pole, na którym je widziałeś nocą, nie było twoje. Jest dzień ze wszystkich dni wybrany, kiedyci wolno wspomnieć. Widziałeś obok drzewa ludzi, jak dowieszali po gałęzi. A wtedymiałeś taką moc, że księżyc wziąłeś w obie ręce, chcąc nim podeprzeć drzewo. A ludzie pierzchli, gdy podszedłeś. Na drzewie rosły długie włosy, gałęzie miały je przesłonić. Jest dzień ze wszystkich dni wybrany, kiedyci wolno wspomnieć. Księżyc się zarazszybko wtoczył i począł świecić poprzezwłosy. Iznowu miałeś taką moc, że zobaczyłeś dwa księżyce, które zamknąłeś ruchem ręki pod powiekami zczarnych łez. Nie wymyśliłeś tego drzewa, lecz prawdę mówiąc, morze, nad którym byłeś w sierpniu, stale wyrzuca na wierzch noc podobną tej nad twoim polem, na którymwzrasta czarnybez. Zwierzętamówią: przeżuwaj razem z nami. To siano białe przez omglone szyby świeci tak mocno, że kołysze dzwoneczkiem u szyi, a dźwięk rośnie jakbybył górą pod głuchym łoskotem obłoków. Zwierzęta mówią: trwaj na postronku. Ta słoma wysoka jak las, przez którywiozą dla księżyca mleko, a kilka kropel zwilża zmarzniętyliść poziomki. Zwierzęta mówią: mów jak mymówimy nie swoimgłosem przezcałe życie próczjednej – od życia większej – nocy. Nie powrócił do domu koń,wolno puszczony międzyludzi.Imówię żonie,że konia nie mieliśmyw domu.Tłumaczę córce, że to był piesnazwanyprzez nas Koniem.Tylko ja wiem swoje:powrócił do domu koń,piękniejszy niżbył dotąd,całkiem zniewolony. Zima jest skargą, zaś inne sezonyzaledwie wyrzeczeniem.Niechaj nikt, kogo nie boli, nie staje mi naprzeciw,kiedymówię: śniegu, o śniegu,tylko na ustach aniołów bywaszczerwony * Gdyśniegu napada po duszę, ja się przez niego przedzieram, ręce trzymając w górze tak skrzyżowane, by można zobaczyć na niebie, że nic poza nimi nie ma. Kiedyzaś śniegsię stopi,ja wtedy się zatrzymam,ręce trzymając przy bokutak rozpostarte,by nikt na ziemi nie spostrzegł,że głowa sama zawisła. * Widziały lodowe sople jak wychodziłem przed dom i szukałem siekiery w otwartym oknie. Mówiły, że się wspinałem, ale rozpuściłygrzywyjak konie. Ija przed nimi uciekłem brnąc po kolana przez obłok stojącywwodzie * Iwody płyną obok wód Jakże się różnią te schodyw górę od schodów w dół Te księżyce przybite do nieba od wzlatujących A śniegim wszystkim prószy Wcorazwiększym słońcu Jakże się różnią moje ślady od moich stóp * Śnieg odleciał nagle i trzeba było rozczesywać włosy zieleniące się od końca. Trzeba było w głębokim dole poszukać mostu, a pod nim wykopać górę wysoką. Lecz wszystko co znalazłem to ołów stygnący wewnątrz dzwonu. * Płynęła rzeka po lodzie, a ludzie mówili, że się ślizga. Płynęła z dołu pod górę, a ludzie mówili, że się wspina. Mówili ludzie, że to nie rzeka,lecz umilkli, gdy kazano im przejśćz brzegu na brzegpo suchym dnie. * Przeszedłem na drugą stronę, choć nie zdarzyło się nic prócztego, że wątpię czyw ogóletam byłem, zobaczywszysiebie idącego wzdłuż strumienia abymóc się przyjrzeć, jak od nieba ziemię rozdziela do strumienia wstąpiłem wyszedłszy na brzeg, którego po tej stronie nie było, tylko po drugiej była rozpadlina. * Kwitły kamienie w ogrodzie kamieni, bo była zima. Płatek śniegu każdy był płatkiem z kamienia. Wspominam... czyż nie porosło serce mchem zielonym? Pomiędzy nami: pamięć,ale łopata inne warstwy ziemiodsłoni w naszych grobach –bo niemożliwe, że pomrzemyrazem,twarząwtwarz,ugodzeni przezsłowa:wolność, godność, sprawiedliwość,nadzieja, prawda, achzapomniałem, że o tym nigdynie pisałem: strach. Pomiędzy nami: pamięćprzechadzająca się chodnikiempo przeciwnych stronach – zaciskająca pięść w czaszce,rozkurczająca palce,jakbynasze koszulepod szyją spinał jeden guzik! ... a są ich tysiące tysięcy,ze wszystkich kątów milcząc,krzyczą: nie zabijaj nas. Bógnie zwykł pochylać się nadzlewem, koszem do śmieci,srebrną cukierniczką. Przybyłem do portu, byczekać na statek,który przypłynie wewnątrzstatku-bazy.Port był wewnątrz portujak wewnątrz obrazu są złocone ramy.Gdywszedłemktoś wyszedł moimi plecami,lecz zostawił kulę:serce było na niej rozpięte jak skóra.Zdjąłem rękawiczkii przez palce zlodupowoli przeciekłszumiącyocean.Istatek wypłynął jak łza spod powieki.Wsiadłem i krew odpłynęła z księżyca. Chciałbym uwierzyć: już świta.Księżyc za horyzontem przemienia twarzlisaw dwururkę słonecznych oczu,a jedno z nich przymyka. Odważsię, ironio. Stań na linii strzału.Klęknij, wschodząca zza pagórków ziemio,na której widzę, jak chyłkiem przeciekadrobina piasku do krwi,i zatykaten oddech caływ ustach, ten cukierektak gorzki, że modlę się za ciebie, wiaro. Milcząc, słowami opasuję rękę,na której błyskazza pierścionkaserce. Dom się wynurzał z głębokiego lustra, pulsował, zmieniał kształt, jakby jego ściany do krwi się przelewały pod napiętą skórą. Pierwsze były piwnice (choć nie był odwrócony), skąd czarne koty patrzą, gdymywidzimygwiazdy. A potem starsza pani w korytarzu otworzyła okno i powiedziała, abym skoczył. Ztych drzwi na dachu możeszrwać owoce. Drabina, klucz – pojęcia, które stworzysz, porządek rzeczy, śmierć w zarodku... Nie pozwoliłem jej dokończyć i wypłynąłem na powierzchnię. Koło ratunkowe wisiało wysoko na niebie – prosto w serce uchodziło z niego powietrze. Tutaj, gdzie jestem,tylko że o tym zapomniałemza długo gapiąc się przez okno,dokładnie za plecamiokno drugie się odsłoniłoi wabi,jakbysię ktoś szamotał za firankąw obronie własnej. Wiem, że podchodząc za bliskozobaczę okno drugie,jak we mnie się zatrzaśniei firanka opadnie na kontur,którego nie było.Nóżalbo pistoletnagle widząc jasnozawołam: o, drzyjcie szyby.Lecz nie podchodząc wcalea tylko dokładając do piecakrzyk usłyszę cichy: spadam.Ach, to popiół osypuje się na ruszti tłumi pod nim ogień. To piękno grzmi –zabłyśnie lustro w pokoju bez okienw zamku bez drzwi.Iz korytarza przejdę na korytarzdziwiąc się, dlaczego walizka w rękunarazsię stała cięższa,jakbymi lat przybyło.To ty,ogromna świeczko świeciszw fundamencie skały,gdycień mój się dopalana cudownym obrazie, któryzastępuje ścianę? Iw korytarzu na wprost schodów stanę,dziwiąc się, dlaczego walizka w rękuotwiera się na ościeżi mały dom drewnianyz niej wypada,do którego po tych schodach wchodzęi narazciebie widzę, wyobraźnio –jak sukienkę różową przymierzasz do mej głowyi wkładasz mi pantofle wyjęte spod nogi,i każesz ciągletańczyćz tą walizką,do której dosypujeszziemi. O, jesteś pamięcią ludzi wokół stołuprzy którym dzielą się kamieniemi mówią do mnie: nie budź nas,choćby ci się śniło,że żyjemy Ogień odbijał się w szybie,ale wokół nie widać było pożaru –od kilku dni sypał piach,niektóre ptaki śpiewałyprzeskakując z korzenia na gałąź ogień odbijał się w szybiei po wyjęciu jej z zawiasówi po postawieniu w kącie,po odwróceniu jej do ścianyi po owinięciu w papier – po rozbiciu jej na tysiąc słońcogień nagle zapłonął w pokoju –niektóre ptaki śpiewałyprzeskakując z gałęzi na korzeń, ale piach, ale piach naprawdę zaczął ulatywać w niebo,odsłaniając to zielone Trawyrosną ku gwiazdom,gdzie się o nich mówi, że to śniegna szczytach ziemii posyła tam umarłych. Wracającym się nie wierzy:że to tylko takie chmuryod morza głębsze.Jesteście jak tamte dzieci,bawiące się w zielonym piaskuiza karę zmieniające sięw perły. Rzeki nie płaczą,tylko siwe włosywkładają nam nagłowęi każą biec pod górę – tamujemy źródłaciałem i ziemią,lecz one nadal przeciekająmiędzyżywymi ludźmi – to ludzie płaczą,że nam się nie powiodło,a przecież wracamy od stronymorzamuszelką choćby Czym byłaby noc, gdyby nie była z powietrza – zaledwie ścianą, przez którą przejść można nie otwierając oczu, drzwiami zamkniętymi na zawsze, domem na uboczu wbitego w ziemię ostrza, którego byś nie spostrzegł – a terazmożesz kroplę krwi utoczyć z niej i przelać wcoraz wyższenaczynie słońca. Kręciliśmy koło –czyniliśmy dobro, skręciliśmy tysiąc kółi puściliśmy się przed nimiw dół, ale dosiągła nasspalona trawa, i trafiliśmy w locieprzerzucone nad namikamienie, musiało je zaboleć – skąd mogliśmywiedzieć,że zło jestkwadratowe. Na szczycie morza, wśród korzeni traw ujrzałem wnętrze słońca – ach, rozbiegliśmy się za księżycem jednorożnym i nic nie pamiętam – tylko to, że lód się roz – płakał na moim boku, chcąc dociec do serca – i znów poczęło świecić, kiedy ktoś krzyknął: mam go, lecz jest podwójny jak woda i morze. łąka i on, martwy i ja. Musiszzacząć od rzeki, abymóc przekraczać: zatrzymasz się na słowie: rzeka, lecz zapytasz: jaka? musiszzacząć od rzeki, by krzak gorejący ugasić: abymóc przekraczać popioły musiszzacząć od brzegów ognia: a to jestzapałka, która się narazzapala na obu końcach: musisz przejść środkiem ziemi nad wodą wielką i czystą: słowa słowa słowa musiszzacząć od nowa. Rzeko odwrotna, płynę przeciw tobie,tamuję źródło u samego ujścia:patrz, serce wtłaczam w krwiobiegraztwoją i razmoją powieką – każde z nas czuje dalej i nie wie,kto dla kogo jest bólem i gdziegranica, przy której nasz odpoczynek:kości wychodzą na wierzch, cień krzyża mojego jest ledwiegwiazdą księżycależącego przy twoim morzu, słony namiotporasta trawą spod mchu i paprocikamiennych tak, że je przecina topór piasku: ciągle jest pierwszy dzień i nie-stworzenia tyle, że się nie dziwię:przecież się udało – wyrwałem chwiliskrzydełko, byczas mógł odlecieć niby ptak, wykluty z piersi drzewa,w którym oba gatunki się rzeźbią:razrzeka płynąca przeciw sobie,razrzeka bezżadnego brzegu. Wyszedłem do ogrodupo suche kwiatyna krzyż, a one mnie osaczyły,i do siebieprzybiły, abym na nowozakwitł. Zaśpiewał ptak na kwitnącej gałęzi i gałąź runęła Przefrunął na drugą, która była ścięta i gdysię wzniosła ponad wszystkie drzewa zrozumiałem, że to nie śpiewa ptak, ale ty mówisz do mnie: jestem taka niema. Gałąź przestała się kołysać, jakbyzerwana była z drzewa i obróciła się w mą stronę: dlaczego sobie suszyszgłowę, czyż nie dość, że sama jestem jak nieżywa? i dalej tkwiła w moich dłoniach, zrzucając liści coraz więcej, jakby pod nimi była naga – aż kiedycałkiem mnie ubrała, w swoim owocu pochowała, którysię zjawił w samą porę i robaczywym ział otworem. Zielonylas na jednej wisi gałęzi. Tej, którą mur ocieni nawet gdy słońce pod najwyższe okno podpełznie i spojrzy na ciebie, jak w szafie chowasz księżyc. Zamykasz tę szafę i otwieraszteczkę: oto drugie śniadanie podpatrzone na trawie, wśród kamieni. Mój Boże, byłeś taki młody, kiedyCię widziałem na suficie, na chwilę przed zaśnięciem, leżąc w łóżku przysuniętym do drzwi, abyś mógł wybiec tylko przez okno i tylko do ogrodu. O, znowu skrzypi furtka, przyszli po twoją szafę, skoro już mają twoje ubranie. Las jest zielony, mówisz i nie wierzysz: na jednej wisi gałęzi druga gałąź. Dojdę do Ciebie, choć nie jesteś przede mną. Dojadę drabiniastym wozem z promieni słonecznych na stercie snopów powiązanych zwykłym, szarym sznurkiem. Jeśli nie spadnę w przepaść między nimi i nie zobaczę, że nie snopyto były,ale pnie drzew nieistniejących z ciągleżywymi liśćmi. A jeśli spadnę będę Ciebie bliżej. Jeśli będzieszżywy. A jeśli będziesz umarły spadnę jeszcze niżej na szczyt przepaści. I zabliźnią się korzenie słońca niby moje rany, które dla Ciebie wiozłem na wozie pełnym obłoków żelaznych. Przybiłaarkai wszyscywyleglipróczchłopca, który pierwszy krzyknął: Ziemia!Ziemia była okrągła, taka jak we śnie chłopca.Tylko nikt już nie dźwigał jej na swych ramionach.Chłopiec sen pielęgnował, chodził z nim do szkoły,ludzików dla zabawy rozpuszczał po podłodze.Terazwybiegł zwieżyi pobiegł do domu:więc są w pokoju! naprawdę jak żywi,jeden przy drugim niby krzyż przy krzyżu.Iwieża z której wybiegł, znów stanęła przy nim. Dzieci idące przezsad śmiały się z chłopca, który wypatrywał jabłek wiszących na niebie. Tam kwitnie drzewo księżycowe – mówił i właśnie pod nim czarne jabłka drzemią. A potem został w tyle, wznosząc ręce lub grzebiąc nimi jakbyw ogromnym dole, niekiedy do kieszeni wkładał palce szeroko rozpostarte niby zeschłego drzewa płonące gałęzie. Umarł – opowiadały dzieci, na chwilę powstrzymując śmiech – najpewniej przestraszony, gdy któreś z nas krzyknęło: sad już się kończy, wracamy po Ciebie! Umarł z koszykiem w ręku: pustym, lecz nikt – postrzegła piękna Pani, strofując dzieci tłoczące się u bramy – koszyka z ziemi nie mógł podnieść. Opadałyjabłka, a wszystkie zielone.Nikt by nie uwierzył, że tak dużo dzieciwyjdzie im naprzeciw i schyli się po nie.Jakbywiedziały, że są nie tak groźne,jak psy o tym mówią ze strachu skulone,jakbyczuły, że po serca stronie są raczejniż po drugiej, gdzie zimny uciska kamień. Ach, jabłko zielone z krótkim ogonkiem,do którego wystarczy przytknąć płomień,a wybuchnie w ręku niby kruche szkiełko.Lecz nie poparzyani nie rozerwie,tylko ponad sadem leciutko uniesie...Ispod gałęzi wyjrzą te drugie gałęzie,pożółkłe liście nowe wabić będą dzieci. Anioły widzą drugie aniołyi nic ponadto.Jeden z nich stanął naprzeciw szkołyi krzyknął: do dwóch, mamo,ja chcę dodawać dwa, niewięcej. Wylegli wszyscy bez koszul i boso,jak zwyczaj każe oglądać anioły.Ztablicą wyszedł nauczycieltak czarną, że na niej każdyrachunek bysię zgodził. Iwraz runęli na kolanaprzed czterema końmi. Uparty anioł przejść mi nie pozwalanad zanurzonym w krwisercem mojego ciała, lecz wiedzie jeszcze niżej,bym mógł serce widziećprzezjego skrzydła białe i czerwone szyby, lecz ciało moje ciągle się oddala,zda się być płaszczem na obcym człowieku,co o niego wyciera zabrudzone ręce. Płaszczmnie opuścił i wleczerękawy po niebie,i guziki się toczą beze mniebezcelu.Aniołowie wypatrują tego płaszczai nie mogągo wypatrzyć:nie wiedzą, że ja też nie wiem. To nie był mój płaszcz,to nie było moje mieszkanie.A wiódł mniejego podniesiony kołnierz.Aniołowiesą coraz bliżejaniołów.Płaszcz zarzucarękawyna ramiona po nich. Przezmur, którybył dla niepoznaki, drogą w dół, co wywiodła inne wszystkie ptaki, księżycem wreszcie jako falą zmorza świecącego w górę: nie dane było przewlec się inaczej, niżwewnątrz kości udając martwe ciało całego tego czasu. Wmojej i twojej pamięci piękne obrazy,a między nami piękna przestrzeń –w podwójnych ramach, w których nie ciemnieje,gdygwiazdy o nią tłuką jak kamienie;w szarym papierze, który nie nasiąkawodami bólu ani krwią miesiąca;w pieluszkach, które schną na wietrze – ten wiatr tak cichy niby serce bijące w brzegiciała piąstką, co zawarła w sobie świat cały, tylko taki szklany, że przelał się poza siebie, aby być widzialny; w listkach jest także piękna przestrzeń i zieleni wszystko, co ma korzenie; w ptakach jest, ale pod skrzydłami przycupnięta z każdym lotem się powiększa nad morzem, abyśmy przeszli suchą stopą i wpięli różę w suknię horyzontu; w górach jest, kiedyszczyt się kończy po drugiej stronie słońca, które w nocy spowiada się Panu Bogu, świtem wstaje z klęczek; w niebie jest także, kiedyjest niebieskie. Lecz najpiękniejsza jest podziemna przestrzeń, co inne dźwiga na złożonych rękach i ogromnieje między kośćmi: przestrzeń miłości. Świecimy sobie w oczy. Ja po tej stronie wody, ty po tamtej stronie oceanu. Moje światło cię oślepia, twoje – oświetla mnie. Czasem myślę, że tylko brzeg jest międzynami, my do siebie zwróceni tyłem głowy świecimy sobie w oczy dłońmi, nie potrafiąc oderwać ich od słońca. Pisać po polsku: wspominać czereśnię, z której upadłeś z jej suchą gałęzią, aż znów obrodzi śnieg na wysokościach, a listek słońca będzie tym, co był legł na oczach: językiem psa wiernego. Upadłem na ogień, którybył okrętem i ciemne korzenie wiódł ze ziemi świętej Iwstałem w ogniu, widząc się jak we śnie Strząsałem z niego żagle czarne i upychałem dno łódeczki, a gdysię obudziłem, już nie biło serce, lecz pozwalało cieniom wodzić po jego księdze beztytułu ani otwartej, ni zamkniętej, lecz zatrzaśniętej, nie wybuchłej na poływ sobie zapisanej, jakby literom mieczem ścięto wewnętrzne i, one zaś krwią spłynęły nibywosk po świeczce nie zapalonej nigdy. Igrały ptaki zwłosem anielskim,aż wszystkie siadły.Jeden oszczędny,a drugi biedny,w sobie zaś trzeci zapadły. Ja byłem czwarty, ale od końca.Iwłos anielski wiązał mi nogi.Iwstały ptaki jak trzywielkie bogi,abyzmieść skrzydłem cień padły od słońca. Licząc od końca byłem najciemniejszy.Iwłos anielski, a nie mnie, widziano.Człowiek bezręki, co szedł z pustą klatkąwściekle mamrotał:Mane,Thekel, Fares. Wynikają z brzegów i schodzą do środkakręgi na jeziorze,jakby nie został wrzuconyw nie kamień,ale próbował przebić się od spodu – A ludzie za ludźmi, jakby spośród siebiechcieli pozostawić jedno tylko dziecko,okrążają jezioro coraz szerszym kręgiem - aż nie widzą pierścienia: wysadzany płomieniem od brzegu się waha do brzegu na długiej ręce – poza ramieniem, które jeziorem obraca i bezgłowym dzieckiem Gdzie jest krawędź? Na szczycie.A jeśli jestem upadły,czyona jest ze mną? Tak, ale góra jest nad nią i chce skoczyć wyżej!Dlaczego? Ona nie wie: na każdym z jej bokówwyrasta gałąź, która się skłania ku obłokom.Na każdej z gałęzi motyl obok motyla i zamieniają sięskrzydłami, jeśli je mają. A niektórych nie ma: sąmotylami po motylach jak czas po chwili, co też minęłaprzed nimi. A jeśli skoczę stamtąd, gdzie nie byłemna stronę górytej, co jest za chwilę?Będziesz krawędzią w połowie krawędzi;albo owocem na pustej gałęzi;albo obłokiem w obłoku, czyli pośrodku na zewnątrz. Albo cię nie mapoza skrzydłem, które jest cieniem skrzydła,gdysię wywija z jego cieniaziemiai,zda się, olbrzymia jest na niej mogiła motyla. O, na wylot ją przewiał. Krzycz, jeśli nie możesz krzyczeć.Nikt nie usłyszytwoich pięknych zmilczeń,a krzyk – jedyny – potrafi cię zabić. Najlepiej o świcie, kiedywszyscywstaliprócztych, co muszą żyć: Ich sen jeszcze w niebie.O świcie więc, kiedy nie wiesz. Albo o świcie, którywcześniej powstał, niżbyło wolno. To z takich świtów wznosi się domy niedokończonych wspomnień. Krzycz z najwyższego piętra, że widziałeś ziemię. Nikt nie usłyszyspośród tych, co pragną wzlecieć: Ich sen pod powierzchnią, na powierzchni – remont. Rozrzucają brukowce, asfalt leją w morze. Krzycz. Już możesz. Tak, jak umarliśmy, umieramy dalej: żołnierz ciągle idzie do ataku, pociąg przejeżdża przeztę samą stację, dno pod statkiem stale się uchyla. A większość leży w łóżkach tylko sen opuścił ciało spiesząc się do samolotu, co był wystartował właśnie wieczność temu – – – Skaczę przezmur księżyca i opadam wyżej: w następnym dniu, którycały służył mi za odbicie – międzyczarnymi drzewami idę wzdłuż słońca jak drogą, oto jest:ślepe skrzyżowanie wzniesione czterem owocom zerwanywyrośniegłębiej ten, z którego czerpią początek wewnętrznej gałęzi owoce opadłe wcześniej – wespół ruszą ku splotom, skłębiąsię, zwęźląi spętlą w mur zwieńczony korzeniem o, cztery dusze ma księżyc! Czyta się nienapisane, aż ono zaczęło się pisać wewnątrz mnie, lecz od końca – Czytać coraz szybciej, zachłannie, aż połknie mnie pierwsze zdanie (i wyświetli na ścianie pod cudownym obrazem, i ty będziesz patrzyć podchodząc coraz bliżej, przechodząc mnie na oścież przezwewnętrzny system klamek) Przestaję czytać, zamykam się na zakładkę – Och, wyciągnij ją... wyjmij. Boże – Niechaj wiem, na której jestem stronie Wiersz po latach, które będą wiekami, jakże pierwszy! Niby odprysk słońca, co nie skamieniał lecąc poprzez duszę, lecz stał się większy. Niby kwiat ścięty tuż przy ziemi, a przecież nadal poprzez nią rosnący ku temu samemu niebu z nowym horyzontem. Nibyrzeczka, ciągnąca za sobą źródło, pozwalająca mu przetoczyć się nad sobą, wbiegająca doń tak, jakby się nie zdarzyło nic prócz dna. Ot, mała rysa na zwierciadle, w której jedynie widać twarz. Wszystkimi końmi obleczony piorun,co utkwił w górze, i kośćmi koni,które w niej dobiegły dołu.Jednego z koni na świadka wywróżę,że piorun miałem w ręku,ale się rozdwoiłi połową boli w boku.On jeszcze się pasiekłączami milczeniai śniegiem u okien.Wyglądasz i widzisz: guziki są przestrzelone, jakby ktoś szukał duszy tam, gdzie był złączony. Widziałem las. Gałęzie miały dopiero nadlecieć, a pnie byływbite w ziemię daleko stąd. Ale widziałem: bo powieszony trząsł się jak liść na wietrze i chwiał się jak pień. Miał chyba skrzydła ptaka w gnieździe, miał chyba oczy ptaka. Widziałem padlinę. Ale nie nazywam się sęp. Straciłem miano: współczuję samemu sobie, że widzę. Wolałbym być nafaszerowanyśrutem jak papierowy latawiec, wszystkie gwiazdyspadłybyna krew i pobrudziłyte wyszarpane (pazurami, obrośniętymi w pazury) przestrzenie. Widzę je. Strzęp serca też je widzi i drwi ze mnie. Zielenieję z miłości. Spłoszona gałąź ucieka spod światła w cień owocu na drugiej gałęzi, aż się całkiem schowała w najmniejszej jego pestce – Wiszę nadal na gałęzi, której nie ma, zrywają mnie jednego po drugim, aja wiem, żewkrótce będę całym drzewem. Czarny koń przypadł do mnie,kiedybyłem ptakiemi kazał, bymgo wlókł po niebie.Chcę się paść na grobachpomiędzygwiazdami.Chcę strącać podkowyw dzień sądu. Odrzuć tylko skrzydła.Rozewrzyj dzióbi połknij siebie.Bądź samym kłębkiemmocnego sznura.Musisz dźwignąć nas obu. Było kilku chłopców przeklętych Ibyłem ja: błogosławiony Zrąk do rąk krążył kamień Raz zimnyraz gorący Gdy dotarł do mnie jużmiał dziurę w środku Uchodzi z niego powietrze póki się toczy Nabieram je do ust Zachłystuję się aż po brak tchu Przezdziurę w kamieniu przeciska się duch i więźnie Chwytajciego, chłopcy A ty rzuć się przed nich! To słodkie drzewo drzemie, liśćmi od niechcenia przesłania mój policzek przytulony do ziemi, której pod nim nie ma – Liśćmi spowijagłowę na szczycie tego drzewa, którym jest pode mną ścięte przy samej skórze słodkie drzewo wewnątrz Kołysanka 26 – 27.08.78 Jesteś z sobą Wiszę u swegocienia Jednocześnie Amnezja Wtrosce o poziom Do połowy Zależnie od okoliczności Ja pójdę górą, a ty doliną Zapowiedź Ostatnia zapałka W góręlas Co się z nim stało Tak ciężko milczysz Długa noc Obrazy Wielki nieobecny Pięść Twarze Węże Dzwon Gwoździe Spoza tarczy Dokładnie tam, gdzie księżyc stanął Poza kołem Milczenie On kłamie Niezapalaj światła Listyspalić Z podróży Tam Przeciw sobie Na plecach Czwarty Mój sen Motyl Drzwi Ryba Papiery Późnywnuk Więc? Burza Sielanka Zamurowałem Ściana Nie zdołał Owoce Wicher Elementcałości Korytarz Dardanele Próba sumienia Drzewo nocy Zwierzęta mówią Powrót konia Śniegu po duszę Mrówki faraona Przybyłem do portu Chciałbym uwierzyć Porządek rzeczy W obronie własnej Widzę ciebie To zielone Perły Muszelka *** Czym byłaby noc *** Kręciliśmy koło *** Na szczycie morza Musiszzacząć Przeciw tobie Suche kwiaty Zrozumiałem Gałąź Druga gałąź Dojdę do Ciebie Arka Sad Dzieci Lekcja Pożegnanie Płaszcz Przez mur Piękna przestrzeń Świecimy Pisać po polsku Bez tytułu Siedem ptaków Jezioro Krawędź Krzycz Tylko sen Owoce (II) Zakładka Wiersz po latach Wróżba Daleko stąd *** Spłoszona gałąź Czarny koń Złap mnie *** To słodkie drzewo