ANNA OKTAWIEC – BLASCHKE ZNAMIĘ Weszła do dużego holu i rozejrzała się. Naprzeciw wejścia ujrzałacoś nakształt ogromnego terrarium – za ścianąszkła zieleniłysię rozłożyste paprocie, monsteryifikusy,pomiędzyktórymi poruszałysiępojedyncze istoty. Istotynależałyniewątpliwiedo gatunku homo sapiens. Wolnym krokiem skierowała się w ich stronę. Za szklaną płytą siedziała pochylona nad stolikiem kobieta w zielonkawym kitlu. Kasia wsunęła kartkę z wezwaniem przezotwór w szybie ichwilę poczekała. Niewidząc jednak reakcji osoby, od której spodziewała się uzyskać jakichś bliższych informacji, delikatnie zapukała w szybę. Kobieta podniosła głowę, wzięła przyniesiony przez dziewczynę druczek, zerknęła najpierw na kartkę, a potem na nią. – Cóżza niedorobiona księżniczka! – pomyślała Kasia ze współczuciem na widok jej oblicza. Zobaczyła przed sobą coś, co nie było jużżabą, ale jeszcze niedo końca przeobraziło się w bajkowo urokliwą panienkę. „Coś” było niewątpliwie młode i choć siedziało, wyglądało na zgrabne. Ale twarz... Pomiędzyszeroko rozstawionymi, wyłupiastymi oczami o barwie śniętego śledzia, umieszczonymi pod niskim, pokrytym krostami czołem sterczał szpiczasty nosek, a wąskie, sięgające do połowypoliczków usta otwarłysię nagle szeroko i wydałyskrzek, noszący znamiona mowyludzkiej: – Ostatnie piętro, ostatni pokój. Kasia patrzyła na to niecodzienne zjawisko, chcąc zapamiętać je jak najdokładniej, ze wszystkimi szczegółami. Fotograficzna pamięć dziewczyny szybko rejestrowała cechy żabiej twarzy. Niezależnie od tego funkcjonowała na bieżąco. – Czy mogłaby mi pani powiedzieć... – Windy są tam – zaskrzeczało ponownie, a oczy niedorobionej księżniczki wyłupiły się jeszcze bardziej, przy tymgłowa wykonała skręt w stronę bocznej ściany holu. Dziewczyna domyśliła się, że przekazane jej zostało już wszystko, co było do przekazania, czyli kierunek, w jakim ma się udać. Wzięła wezwanie i nie dziękując ruszyła do windy. Na drzwiach ostatniego pokoju na ostatnim piętrze, które było piętremdziesiątym,zapoznała się z treścią tabliczki informacyjnej. Stała oto przed gabinetem lekarskim „ dr .........”, czyli niczyim, ale za to ztytułem naukowym. Do szereguzagadek dołączyła jeszczejedna. Ostrożnie nacisnęła klamkę. W niewielkim pomieszczeniu o białych ścianach siedziało kilka osób. W chwili wejścia wszyscy, oprócz długowłosej blondynki siedzącej w najdalszym kącie, spojrzeli na nią. – Przepraszam, czy tu... – nieśmiało zapytała siedzącego najbliżej drzwi przystojnego młodzieńca. – Tu, tu – przerwał jej nie podnosząc się zmiejsca. – Cześć! Rafał jestem. – Nie rozumiem – odrzekła zaskoczona. – Czy źle trafiłam? – Dlaczego od razuźle?Nie podobam się? –przystojniaczek wyszczerzyłzębywdrwiącym uśmiechu. – Słuchaj, kolego, albo przestaniesznadskakiwaćkażdej wchodzącej tu kobiecie, albo ktoś z nas zrobi ci ku-ku – odezwał się siedzący nieco dalej gładko przyczesanyszatyn. – Nic się nie stało – Kasia uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. – Chciałabym się dowiedzieć... – Tak. Teżdostaliśmywezwanie na badania –weszła jej w słowo ciemnowłosa dziewczyna o niesamowiciezgrabnych nogach, wyciągniętych zalotnieprzed siebie. –Wszyscy... – rozejrzała się – tak mi się przynajmniej wydaje. – A kto z was wie, co to za badania? – pytanie padło z ust pulchnej blondynki. – Chyba jakieś okresowe. Dla studentów – odparła jej długonogabrunetka. Kasia zauważyła wtedy, że wszyscy siedzący w białej poczekalni są mniej więcej w podobnym wieku – około dwudziestu lat i faktycznie mogą być studentami. Tylko, że nikogo spośród nich do tej pory nie spotkała, więc może na jej wezwaniu pomylono daty, albo coś innego... – Jakich studentów? – zapytała. – Takich jak my – normalnych – odpowiedział typek spod drzwi. Nadal siedział, mimo że Kasia stała nad nim od dobrej chwili. Z miejsca podniósł się natomiast inny wysoki, szczupły chłopak. Zmierzył wszystkich wzrokiem i unosząc dumnie głowę ruszył do wyjścia. – To znaczy,że pomyliłem drzwi – bąknął pod nosem, co nie uszło uwadzesiedzącegoobok szatyna. – Kolega nie studiuje? – ze zdziwieniem rzucił za nim. – Kolega jużnie studiuje – chudzielec wyraźnie podkreślił słowa „jużnie”. –Te badania mnie w takim razie nie dotyczą. W chwili, kiedy doszedł do drzwi wyjściowych, otworzyły się drugie – prowadzące do gabinetu. Stanęła w nich niziutka pielęgniarka o mysiej twarzy, co znów wzbudziło zainteresowanieKasi. Półpłazajuż tu widziała, teraz kolejnapółgryzonia. Można byzapytać... Nie zdążyła. Głęboki, chropowatyalt zabrzmiał w poczekalni. – Pan Dominik Szewczyk. Proszę. Wychodzący„jużnie student” zrobił bardzozdziwioną minę, zawrócił i wszedł do gabinetu, a Kasia spoglądała jeszcze przez chwilę na drzwi, za którymi znikły obie trochę karykaturalne postacie: pyszałkowaty dryblas igadająca basemmysz. – Student, nie student... – zwrócił się do Kasi uprzejmyszatyn, wskazującmiejscezwolnione przezDominika. – Raczypani spocząć. Skorzystała z zaproszenia i dyskretnie obserwowała towarzystwo. Blondynka w kącie siedziała cały czas z opuszczoną głową, ukrytą pod zasłoną opadających na kolana długich włosów. Od wejścia Kasi ani razunie spojrzała w kierunku pozostałych osób. Nie odezwała się teżani razu. Brodatymłodzieniec o jasnej, bujnej czuprynie również do tej porymilczał, zajęty studiowaniem jakiegoś opasłego skryptu. Sprawiał jednak wrażenie czujnego – co jakiś czas podnosił wzrok i przysłuchiwał się wymianie zdań. Chwilową ciszę przerwało przybycie kolejnej osoby. W drzwiach wejściowych pojawił się krępy, długowłosy mężczyzna. Bez słowa zlustrował sytuację i nie widząc wolnego krzesła oparł się ościanę obok framugi. Wyjął gazetę z kieszeni obszernej kamizeli i spokojnie zaczął czytać. Jego wejście poruszyło na kilka sekund grono w poczekalni, co objawiło się dość zsynchronizowanym skrętem głów wkierunku wejścia. Kasia kątemoka zerknęłana jasnowłosą dziewczynę w kącie – anidrgnęła. Brak jakichkolwiek oznak zainteresowania zestronyprzybyłegoosobnika spowodował,żeresztapo chwili milczenia wróciła do rozmowy. – Pani też nie wie, co to za badania? – zwróciła się Kasia do siedzącej obok kędzierzawej, pulchnej blondynki. – Pojęcia nie mam. Przyszło oficjalne wezwanie... – Wyjdzie ten... jak mu... Dominik, to się dowiemy,o co tu biega –przerwał jej „niezwykle uprzejmy” brunet spod drzwi. – To wezwanie było, moim zdaniem, dziwne – po raz pierwszy odezwał się brodacz, zamykając książkę. – Przyznam, że przyszedłem tu bardziej z ciekawości niż... – Nie pan jeden – odezwała się właścicielka nóg, których dolny fragment zniknął już ze środka poczekalni i schował się pod krzesłem. – Możeprzestaniemysię tak oficjalnie tytułować – miłymbarytonem odezwał się brodacz. – Adam jestem. – No, i proszę, kto tu podrywa panienki? – Rafał z drwiną zwrócił się do grzecznego szatyna. – Pewne sprawywymagają kultury, kolego – podsumował krótko zapytany.Wymianę uwag przerwało wejście myszowatej pielęgniarki. – Pani Jagna Wiszniewska. Proszę. – zadudniło głucho. Z miejsca podniosła się długowłosa brunetka o zgrabnych nogach, uśmiechem pożegnała pozostałych i znikła za drzwiami gabinetu. Moment wystarczył, by Kasia oceniła walory dziewczyny. „Świetnymodel” –pomyślała. Przystojnytypek szybko przesiadł się spod drzwi na zwolnione przez Jagnę krzesło. Chwilowe zamieszanie w poczekalni nie obudziło reakcji dziewczyny w kącie iczytającegogazetę gościa przy drzwiach. – No, a gdzie ten Dominik? – usłyszała Kasia obok siebie. – Pewnie czeka na Jagnę – z przekąsem odrzekł Rafał.Adam z niecierpliwością zerknął na zegarek. – Ciekawe ile to będzie trwało, za godzinę mam zajęcia. – Daleko? Pytanie padło zust osoby,którasiedząc całyczas w kącie naprzeciw tajemniczej blondyny, nie zwróciła w ogóle na siebie uwagi Kasi. Była, „a jakoby jej wcale nie było”. W szarej podkoszulce, w dżinsach, ostrzyżona na chłopaka, bez żadnych szczególnych cech przykuwających wzrok. Ot taka zupełnie przeciętna dziewczyna. – Na polibudzie – odpowiedział sympatyczny brodacz i zaciekawiony pytaniem milczącej dotąd dziewczyny, dodał: – A co? – Mam tu samochód. Jak co, to mogę podrzucić. Jadę w tamtą stronę – wyjaśniła w odpowiedzi. – A mnie byś nie podwiozła? – zalotnie zapytał Rafał. – Pan też przyszły inżynier? – pytaniem odpowiedziała mu dziewczyna – A czy to ważne? – odparł jej lekceważąco, co od razu wywołało reakcję dyżurnego w towarzystwie dżentelmena. – Może i dla kolegi nie, ale koleżanka widocznie gustuje w inżynierach. – Zwłaszcza przyszłych, prawda? – brunet nie miał ochotyspasować. – To i tak nie ma teraz znaczenia – kędzierzawa sąsiadka Kasi postanowiła najwyraźniej przerwać wymianę uszczypliwości. – Dalej nie wiemy po co tu jesteśmy. – Czy ktoś z was już tu był?– Kasia postanowiła podtrzymać temat. Odpowiedziało jej ogólne wzruszenie ramionami. Rozejrzała się raz jeszcze po osobach siedzącychwpoczekalni. Spodobał się jej Adam, ale wlot spostrzegła, że nie tylko jej. Drobna dziewczyna wszarejbluzeczce, oferująca chwilęwcześniejusługi przewozowe, od kilku minut nie spuszczała zniegooka. Tymczasem cynicznytypek podszedł do siedzącej wkącie milczącej dziewczyny. – Kulturalnie i delikatnie zapytuję: Czyszanowna pani otrzymaławcześniej takiewezwanie? Zapytana ani drgnęła. Chłopak już unosił rękę, by odgarnąć jej włosy, kiedy otworzyły się drzwi gabinetu. – Pan TomaszJarguz.Kasia zerwała się zmiejsca. – Proszę pani... Pielęgniarka zlekceważyła jej reakcję, przepuszczając przed sobą długowłosego, który niechętnie oderwał się od ściany i chowając gazetę do kieszeni kamizeli, wszedł do gabinetu. Znowu zapadła cisza. – To już mają tercet – skwitował po chwili Adam. – Właśnie. Dlaczego nikt stamtąd nie wychodzi? – zainteresowała się kędzierzawa blondynka. – Jak to? A ta pani w bieli? – zadrwił Adam i zwracając się do Rafała dodał: – Moim skromnym zdaniem – śliczna, prawdaż? – Nieprawdaż – burknął zapytany i odbił piłeczkę pod adresem dziewczyny siedzącej obok Kasi. – Cóż panienka taka ciekawa? Przyjdzie kolej i na panienkę. – Może oni ich wypuszczają innymi drzwiami? – odezwała się nieśmiało właścicielka samochodu. – Albo ukręcają łeb – dodał z przekąsem przystojnybrunet. – Kolega próbuje nas straszyć? – skarcił go gładko przyczesany dyżurny w towarzystwie dżentelmen. – A ta co? Niemowa?– teatralnym szeptem zapytała pulchna blondyneczka, wskazując wzrokiem milczącą dziewczynę. – Dziwna jakaś – odparła jej do ucha Kasia. – Źle się może czuje. Nie zna nas. – To mysię znamy? – w głosie blondynki zabrzmiało szczere zdziwienie. – Jasne. Moim skromnym zdaniem – od około pół godziny – wtrącił Adam. – Dziwne to wszystko – szepnęła pod nosem Kasia, wyjmując nerwowo z torebki kartkę i długopis. Szybko zapisała na niej swoje dane znumerem telefonuiwcisnęła w dłoń sąsiadkitak, by nie zauważyli tego pozostali. Sięgając do torebki szepnęła jej do ucha: – To jest mój telefon. Tak na wszelki wypadek. – Daj – sąsiadka wyjęła jej zręki długopis i kartkę. – Zapiszę ci mój. Manewry dziewcząt dostrzegł oczywiście Rafał, pochylił się do uprzejmego szatyna i parodiując nieudolnie grzecznościową formę, jakiej używał jego sąsiad, wyryczał udawanym szeptem: – Widzisz, kolego, zaczynamyjużwymieniać adresy. – Nawet znamy niektóre imiona: Dominik, Jagna, – podchwyciła temat dziewczyna w dżinsach – a ten trzeci... Zaraz, usłyszał ktoś jego imię? – Chyba nam umknęło. Trudno – spokojnie podsumował listę nieobecności Adam. Towarzystwo umilkło, tak jakby każdy usiłował sobie przypomnieć imię człowieka czytającego gazetę. Ciszę przerwałniesłyszanydotąd głos. Dobiegłzkąta spod zasłonyjasnych włosów. – Tomasz. Przystojniak zerwał się zmiejsca i podszedł do nadawczyni krótkiego komunikatu. – Ona mówi! Przepraszam, z pełnym szacunkiem, czy... Nikt nie usłyszał otwierania drzwi i nie zauważył, że słucha ich niewielkich rozmiarów kobieta, której brzmienie głosu nijak nie przystawało do postury. – Pani Katarzyna Nowak, proszę – zadudniło. Kasia uśmiechnęła się do reszty towarzystwa, jakby niezadowolona z tego, że musi ich opuścić i nie usłyszy,co ma do powiedzenia tajemnicza postać wkącie. Wchodząc do gabinetu miaławrażenie, że jestskazańcemidącymna ścięcie. Będzie kolejną osobą zgrupy siedzącej w poczekalni, która za chwilę zniknie bezśladu, podobnie jak trzypoprzednie. Poczuła narastający w niej dziwny niepokój. Wewnątrzgabinetwyglądałnajzwyczajniejna świecie:kozetka, parawan, w kącie umywalka, a zastołem pokrytymstertami druczków, kartek ikarteczek siedziała w narzuconymna ramiona kitlu kobieta. Mogła mieć około pięćdziesiątki, o czym świadczyły pasemka siwych włosów bielejące w naturalnym brązie jej ułożonej starannie fryzury oraz wyraźnie zarysowane już zmarszczki wokół oczu. Nie podnosząc wzroku, ręką wskazała Kasi miejsce na krześle przed sobą. Dziewczyna usiadła. – Katarzyna Nowak – stwierdziła bardziej, niżzapytała lekarka. – Tak. – Córka Andrzeja i Małgorzaty, urodzona 12 czerwca 1982 roku. – Tak. – Pozwoli pani, że zadam kilka pytań? Kobieta poprawiła okulary na nosie i położyła przed sobą jakiś formularz. Kasia dyskretnie usiłowała dojrzeć nagłówki rubryczek, ale zobaczyła tylko jakieś dziwne znaczki. Ponieważ zapytano ją dość uprzejmie, równie grzecznie odpowiedziała: – Słucham. – Czy ma pani rodzeństwo? – Tak. Brata. – Starszego? – Nie. Młodszego. – Jakie chorobyprzechodziła pani w dzieciństwie? – Jakieś przeziębienia... Chyba raz lub dwa razy miałam anginę... – A z chorób zakaźnych? – Nie pamiętam dokładnie, ale na pewno miałam ospę i różyczkę. – Czy doznała pani złamań kości lub zranień wymagających pomocy chirurgicznej? – Nie. – Czy jest pani mężatką? – Nie. – Czy była, lub jest pani w ciąży? Kasię zatkało. Lekarka zadawała pytania nie patrząc na osobę przesłuchiwaną i każdą uzyskaną informację odnotowywała kreśląc niezrozumiałe znaczki w sobie tylko wiadomych rubryczkach. Dziewczyna odpowiadała mechanicznie, starając się pojąć, do czego zmierza lekarka. Ostatnie pytanie zaskoczyło ją, czego nie miała zamiaru ukrywać. – Nie rozumiem po co... – Proszęodpowiedzieć na pytanie –głos kobietyprzybrał ton rozkazu. – Byłapaniw ciąży czy nie? – Nie! – Kasia aż podskoczyła na krześle. – A jak ze stanem uzębienia? – lekarka spojrzała na dziewczynę,przechylającprzytymgłowę. Na twarzyjej pojawił się grymas imitującyuśmiech. – Sto procent – dziewczyna odpowiedziała podobną miną i zaraz dodała: – Dwa ubytki wypełnione, szóstka lewa górna w leczeniu. – Pani studiuje stomatologię?Ostatnie pytanie zabrzmiało mniej formalnie, więc Kasia wykorzystała ten moment. – Nie. Proszę mi wytłumaczyć, co to za badania? – Czy miała pani w szkole trudności z nauką? – kobieta wyraźnie zignorowała jej pytanie. – Nie miałam. Dlaczego ja... – Operacji pani też pewnie nie przechodziła żadnych. Lekarka sprawiała wrażenieżandarma służbisty,trzymającegosięściśle punktów regulaminu. Niemrawo reagowała tylko na słowa zgodne zoczekiwaniami. Wszystkieinnetekstyprzecinały powietrze przelatując obojętnie obok jej ucha. Zrobiła na kartce kolejny znaczek i wstała, poprawiając najpierw kitel na ramionach, a potem okulary. – Proszę wstać i zdjąć bluzkę – rozkazała. – Tylko? – zapytała Kasia wstając. – To mi wystarczy. Dziewczyna zgodnie z poleceniem zdjęła koszulkę i zawiesiła na oparciu krzesła. Kobieta stanęła przed nią i wydała kolejnyrozkaz: – Proszę podnieść lewą rękę do góry. Kasia uniosła rękę i wtedykobieta w kitlu zaczęła przyglądaćsię czemuś pod jej pachą. Nie dotknęła skóry, nie nacisnęła, tylko patrzyła. Trwało to na tyle długo, że dziewczyna poczuła mrowienie w palcach. Nic nie mówiąc lekarka opuściła jej rękę i podniosła drugą. Znów, poprawiając co chwilę okulary,uważnie badała wzrokiem coś pod pachą. Młoda pacjentka, lub raczej –badana, obserwowałazabiegizrosnącymzainteresowaniem, bowiem do tej porynigdy nie spotkała się z takim przebiegiem obdukcji. – Może się pani ubrać – rzekła po chwili lekarka i siadając za stołem jeszcze raz bardzo uważnie zmierzyła wzrokiem dziewczynę, która jednym ruchem wciągnęła na siebie koszulkę. – Czy miała pani kiedyś jakiś zabieg? – Nie rozumiem – zdziwionym tonem odpowiedziała Kasia, bo przecież o potencjalnym macierzyństwie już było. – Czy poddała się pani jakiemuś drobnemu zabiegowi kosmetycznemu? – wyjaśniła przesłuchująca ją osoba, patrząc na nią uważnie znad opuszczonych na koniec nosa okularów. – Po co? Niczego mi nie brakuje – wzruszyła ramionami przesłuchiwana. – Pani się urodziła tutaj, tak? – Chodzi pani omiasto, czyo szpital? –prowokacyjnie zapytała, słysząc ton wątpliwości w głosie lekarki. – Urodziłam się w tym mieścieiwtymbudynku – odpowiedziała nie czekając na potwierdzenie. – I mieszka pani na Dalekiej 33 – kobieta najwyraźniej upewniała się, co do prawdziwości widniejących w jej papierach danych. – Owszem. Aczymogłabym siędowiedziećw jakim celu zostałamwezwana ipo co to całe przesłuchanie? – Nie. Kategoryczna negacja zamknęła możliwość dalszej rozmowy, toteż dziewczyna niemal z radością przyjęła kolejną informację: – Dziękuję. Może pani już wyjść. Odruchowo skierowałasiędo drzwi, którymi weszła. Zatrzymał jąznajomyalt wydobywający się zza parawanu. – Tu jest wyjście. Dziewczyna dopiero terazzorientowała się, żeprzezcałyczas pobytu w gabinecie, ani razu nie zastanowił ją fakt nieobecności myszatej pielęgniarki, która przecieżznią weszła do środka. Nie zwróciła również uwagi na nietypowo wysoki parawan, zasłaniającyskuteczniedrugie drzwi. Wszystko było corazbardziej zagadkowe, więc zulgąotworzyładrzwi, bywreszcie opuścić to mało przyjazne miejsce. Wyszła na schody ewakuacyjne i od razu jasne było, dlaczego nikt spośród wcześniej badanych nie wrócił do poczekalni. Wąska klatka schodowa biegła od szczytu budynku do samegoparteru. Na każdympiętrze znajdowałysię drzwiw tymsamym miejscu, jak te, przez które wyszła. Pozostałe ściany były zdecydowanie nie do przejścia dla istot ziemskich. Kasia schodziła najpierw powoli, próbując otworzyćwyjścia awaryjne na poszczególnych piętrach, ale że wszystkie były zamknięte, przyspieszyła kroku i pod koniec zbiegała już po dwa stopnie, chcąc jak najszybciej wydostać się na zewnątrzztej dziwnej studni ze schodami. Na parterze drzwi stały otworem. Wybiegła z budynku i znalazła się w bramie wjazdowej szpitala. Głęboko wciągnęła powietrze. „Co za koszmar” – pomyślała i przez krótką chwilę chciała wrócić do poczekalni i wyjaśnić pozostałym, gdzie znikli: Dominik, Jagna i Tomasz. Błyskawicznie zrezygnowała ztegopomysłu. Spojrzała na zegarek –od chwili wejściado kliniki upłynęłyniespełna trzykwadranse, a ona czuła się tak, jakbyspędziła tu co najmniej pół dnia. Wszystko, co w tym krótkim czasie przeżyła, począwszy od spotkania z niedorobioną księżniczką, a skończywszy na przebyciu dziesięciu pięter tajnymi schodami, było niczym preludium do mrożącegokrew w żyłach horroru. Nim wyszła na ulicę, jeszczerazspojrzała w górę. Tam, gdzieś wysoko, niesympatyczna lekarka przesłuchiwała zapewne kolejną osobę wywołaną z poczekalni. Po co? Na co?I dlaczego? Zwyraźnympoczuciem ulgi wbiegła do klatki schodowej. Dopiero tutaj, we własnym bloku, Kasia poczuła się naprawdę bezpieczna. – Szybko wróciłaś – usłyszała, dobiegającyzkuchni głos matki,wchwili, gdyzamykałaza sobą drzwi. – Ano szybko. – No i co to byłyza badania? – Tak na dobrą sprawę – nie mam pojęcia. Weszła do kuchni i odkręciła wodę nad zlewem, żeby umyć ręce. Krzątająca się przy stole niewysoka, dość tęga kobieta nie przerywając krojenia jarzyn słuchała córki. – Pytali, na co chorowałam, czy mam męża i kazali podnosić ręce do góry. – Co kazali? – w głosie matki usłyszała nutkę niedowierzania. – Podnosić ręce do góry. – Po co? Dziewczyna wzruszyłaramionami, zdjęła zhaczyka ręcznik i osuszając nimręce usiadła przy stole. Zdała sobie sprawę z tego, że od wyjścia z kliniki o niczym innym nie myślała, jak o odpowiedzi na tego typu pytanie. Niejednokrotnie przecież składała wizyty w różnego typu gabinetach lekarskich, jednak wszystkie poprzednie badania, jakim była poddawana w niczym nie przypominały dzisiejszych. – I nie powiedzieli zjakiego powodu cię wezwali? – usłyszała głos matki. – Nie. Wiesz co, mamo? – odczekała chwilę, aż marchewka przeobrazi się w całości w niewielkie kosteczki i nóż przestanie stukać. – Odniosłam wrażenie, że kobieta, która mnie przepytywała, miała jakieś wątpliwości. – Jakie? – zaciekawiła się matka. – Ba! Żebym to ja wiedziała! –odpowiedziała Kasia wstając. – To jakaś dziwna historia. Bo wiesz, tam było jeszcze kilka osób i też nie wiedzieli, jaki jest powód wezwania. A w ogóle, wyglądało to jak jakieś badania śledcze, policyjne, a nie lekarskie. – A wszystkich o to samo pytali? – słowom matki zawtórował chlupot wody w garnku, wywołany wsypywaniem jarzyn do zupy. – Nie wiem, o co innych pytali, bo kto wszedł do gabinetu, jużz niego nie wychodził. – Jak to – nie wychodził? – Nie, nie... – roześmiała się, widząc niepokój w oczach mamy. – Wychodzili, ale innymi drzwiami i nie przechodzili już przez poczekalnię. Dobra, zostawmy już to. Idę do siebie. Poczytam sobie chwilkę. – Czekaj! – głos matki zatrzymał ją w przedpokoju. – Dzwoniła Eliza... – O rany! Na śmierć zapomniałam, – Kasia złapała się za głowę – umówiłam się z nią na drugą, czyli – spojrzała na zegarek – za pół godziny. Muszę lecieć. Matka wyczuła instynktownie niepokój córki. Od zawsze miały ze sobą dobry kontakt i wiedziała doskonale, że to nie telefon od koleżanki, a wizyta w klinice spowodowała zdenerwowanie. Nie chciała jej już więcej wypytywać, choć krótkie sprawozdanie z przebiegu badań wskazywało na jakiś dziwnyinietypowyich charakter. Terazjednak najważniejszymbyło uspokoić dziecko. – Spokojnie. Powiedziałam jej, że nie wiadomo kiedyprzyjdziesz. Ma zadzwonić jeszcze raz – rzekła patrząc jej w oczy. – A poza tym, nie puszczę cię bezobiadu. Dziewczyna spojrzała nanią tak, jak zawsze, kiedymówiła do niej niczym do nieposłusznego dzieciaka, zapominając o tym, że ma przed sobą zupełnie dorosłącórkę. Odwróciła się na pięcie i poszła do swojego pokoju. Zdjęła zleżącegona podłodze materaca wielkąteczkę ze szkicamii usiadła na zwolnionym w ten sposób miejscu, opierając się o ścianę. Sprawa tajemniczych badań nie dawała jej spokoju. Najchętniej pogadałaby o tym z Czarkiem, ale zobaczą się dopiero wieczorem. Do tego czasu postanowiła zgnieść problem gdzieś w sobie, w środku i póki co, zapomnieć o całej porannej przygodzie. Siedziała w ciemnym atelier oświetlona jedynie dwoma gromnicami, pamiętającymi pewnie Pierwszą Komunię Świętą Elizy. Ich właścicielka co chwila wychylała się zza sztalug, by zerknąć na modelkę, jaką w tej chwili była Kasia. To była już trzecia sesja przy tym akcie. Przyjaciółka, której pozowała, miała chyba zamiar stworzyć jakieś wiekopomne dzieło, gdyż wyjątkowo precyzyjnieustawiałai Kasię,irekwizyty,i światło. Całyten ceremoniał odprawiany był z towarzyszeniem muzyki Mozarta. Ciche dźwięki orkiestry dobiegały z sąsiedniego pomieszczenia, zajmowanego przezich kolegę zgrafiki – Marcela. Kasi trudno się było tego dnia skupić i co chwilę bezwiednie zmieniała, ato ułożenie rąk, a to nóg,chociażpozycja, w jakiej została ustawiona, a raczej ułożona, nie wymagała specjalnej koncentracji. Leżała nago na udrapowanej starannie grubej szmacie i jak przezmgłęsłuchałagadaniaElizy, która rozprawiała coś na temat problemów finansowych swojej siostry, przerywając monolog krótkimi uwagami pod adresem niesfornej modelki. Los siostry malarki niewiele Kasię obchodził, toteż, mimo najszczerszych chęci oderwania się od nieszczęsnych porannych badań, rozbudowywała w myślach historię z półżabą i półmyszą w rolach głównych. Nagle podniosła się i zeszła z piedestału, jakim był stary, potężny, dębowystół. – Kaśka, co ty?! – z pretensją krzyknęła Eliza – Nie mogę już dłużej – jęknęła modelka, zakładając bieliznę. – Przecież nie każę ci stać na rękach – powiedziała z wyrzutem malarka. – Przepraszam, ale drażni mnie dziś ta robota – powiedziała Kasia takim tonem, jakby co najmniej patroszyła szczury. Wywołało to oczywisty niepokój Elizy, która odłożyła paletę i podeszła do koleżanki. – Dobrze się czujesz? – zapytała z troską. – Chora jesteś? – Nie wiem. Właśnie byłam na badaniach i... – Jezus Maria! Myślisz, że wirusa złapałaś? Pytanie zabrzmiało tak histerycznie, że Kasia roześmiała się głośno, wprawiając Elizę w lekkie osłupienie. – Nic nie złapałam. Tylko, że to jakaś dziwaczna sprawa. – Jaka sprawa? – odezwała się przyjaciółka z wrodzoną sobie ciekawością. – Nieważne – odburknęła, ubierając spodnie. – Wybacz, ale na dziś wystarczy. – Coś tytaka enigmatyczna? – Eliza była wyraźnie rozczarowana brakiem odpowiedzi. – A coś tytaka dociekliwa? Po prostu nie mam kaprysu na rozmowy. Cześć. Kasiazarzuciła torbę naramię i energicznym krokiem wyszła,nie zamykając zasobą drzwi. Eliza patrzyła za nią przezchwilę. Potem zaświeciła górną lampę izdmuchnęła świece. – Chyba nic jej takiego nie powiedziałam? – zapytała sama siebie, szukając przyczyny nietypowego zachowania się przyjaciółki. Mimo panującej wokoło późnej wiosny i wyjątkowo upalnego dnia, wysoki, szpakowaty mężczyzna siedział w samochodzie, ustawionym w cieniu starej wierzby, rosnącej w rogu rozległego placu, w dość znacznej odległości od wejścia do kliniki. Przymrużając oczy obserwował uważnie bramę wyjściową. Nerwowo spojrzał na zegarek. Czekał już od ponad kwadransa. Umówił sięz Krystynąnaparkingu. Wolał, żebyich razem niewidywano, chociażnic goz nią nie łączyło. Przynajmniej na stopie prywatnej. Służbowo też nie mieli na ogół żadnych powiązań. Była mu jednak niezbędna na obecnym etapie badań. Czysto naukowych i bardzo indywidualnych. Z doświadczenia wiedział, że pozorna nieznajomość daje czasami ogromne korzyści. W bramie kliniki ukazała się niewysoka, elegancko ubrana kobieta w kapeluszu. Zwolnił blokadę drzwi. – Spóźniłaś się – powiedział zwyrzutem, gdy wsiadła do samochodu. – Musiałam zrobić jeszcze jeden wydruk, bo coś się nie zgadza –odrzekła, kładąc na tylnym siedzeniu kapelusz, którego rondo zajmowało zbyt dużo miejsca iograniczało swobodne ruchy głową. – Jak to – nie zgadza się? – zapytał zapalając silnik. – Zapnij pasy – dodał. – Jedna z tych twoich panienek nie ma znaku. – To niemożliwe. Musiałaś przeoczyć. – Wykluczone. Pachymiała wygolone. Byłoby widać jak na dłoni – oburzyła się Krystyna. – Iwszystkie dane się zgadzały? – z niedowierzaniem zapytał Marian. Wyjechali już z terenu szpitala i włączyli się do ruchu na szerokiej arterii prowadzącej do centrummiasta. Zbliżała się pora szczytu iwszystko wskazywałona to, żenim przebrną przez wszystkie uliczne zatory, zdążą sobie porozmawiać. – Wszystkie. Dla sprawdzenia zrobiłam jeszcze razwydruk, zpowodu którego chwilkę sobie na mnie poczekałeś. – Nie wierzę, byDanuta się pomyliła – rzekł zzadumą. – Znała się na robocie. – Nie znamDanuty,aledane się zgadzają. Ta dzieweczka, jako jedyna zgrupy,przechodziła ospę i różyczkę. – To możliwe. Inni na nic nie chorowali? – zapytał dla zasady, bo wiedział, że za chwilę siądzie w domu i sam zapozna się z wywiadami przeprowadzonymi dziś przezKrystynę. – Raczej nie. – Pytałaś o przebieg tych chorób? – Nie. Zresztą wątpię, żeby pamiętała. – Błąd – znów powiedział tylko po to, żebycoś powiedzieć. – Jak teraz znajdziemydziesiątąosobę? – zatroszczyłasięlekarka, choć nigdywcześniejnie zastanawiała się nad liczebnością i składem grupy, o której przebadanie prosiłMarian. – Nie będziemyna razie szukać. Popracujemyzdziewiątką... Cholera!Idiota!– ostatniesłowa skierowane były pod adresem osoby prowadzącej poprzedzający ich samochód, który wyhamował nagle, wymuszając podobnymanewr na jadących za nim kierowcach. – Ona przecież gdzieś musi być – Krystyna kontynuowała temat. – Chyba, że ta jakaś Danuta... – Nie mów o niej „jakaś”! – przerwał jej ostro. – Danuta nie mogła się pomylić. – To po prostu zapytaj ją. – Trudno będzie – odparł już spokojniej. – Ona nie żyje. – Faktycznie, w takim razie nic nam nie powie. Krystynaniewiele wiedziała o badaniach, jakie prowadził Wilski. To znaczy – znała tematykę itreść aktualnych prac, alenietych sprzed wielulat. Poprosiłją grzecznie o współpracę, więcsię zgodziła. Nie wydawało się jej, bykosztowałyją one wiele czasu i zachodu. Jechali więc dalej milcząc zgodnie, ajej nawet do głowynie przyszło, byzapytać kimbyłaowa tajemnicza Danuta, której imienia nikt nie śmiał szargać w obecności Mariana. Wjechali na teren dzielnicy,gdzie mieszkała Krystyna. – Podwieźć cię do domu, czy tu wysiądziesz? – zapytał uprzejmie. – Wysiądę tu za rogiem. Muszę zrobić zakupy – odrzekła sięgając do torby, z której wyjęła teczkę z dokumentami. – Masz. Tu są wydruki i dyskietka. Położyła ją na tylnym siedzeniu i wzięła swój kapelusz. Marian podjechał do krawężnika. – Będziemysięmusieli przygotowaćdo spotkań znaszą grupą. Pomyśl nad tym – powiedział, kiedy otwierała drzwi. – Dobrze. Cześć! –zgodziła się, choć nadal nie wiedziała na co. – Dziękuję zapodwiezienie – dodała zamykając drzwi. Marian z miejsca odjechał. Skierował się nie do klubu, gdzie był umówionyzkolegą, awprost do domu. Zbadanie danych „dzieweczki” bez znamienia było teraz dla niego sprawą numer jeden. W mieszkaniu na szczęście nie było nikogo. Marian mieszkał tylko z dorosłym synem, zajmującym sięmarketingiemiwzwiązku z tym najczęściej nieobecnymwdomu. Do tej pory Janusz nieożenił sięi nicniewskazywało, bymiał to uczynićw najbliższymczasie. Ojciecnie zachęcał go do podjęcia tego kroku, mając na względzie własne doświadczenia z kobietami. Doświadczenia były zresztą najróżniejsze, ale decydujący wpływ na stosunek Mariana do instytucji małżeństwamiałajego jedynażona, matkaJanusza, która wyjechawszyna stypendium do USA, zostawiłago ćwierćwieku temu zdwuletnim synkiem. Nie naosiemmiesięcy, jak było ustalone, a na zawsze. Trzeba jednak przyznać, żerazwroku przypominała sobie o mężczyznach pozostawionych w kraju (Marian zastanawiał się czasem, czy nie jest ich więcej) i przysyłała „serdeczne” życzeniaświąteczne inoworoczne. Byłytotradycyjne,kiczowatekartki opatrzone gotowym anglojęzycznymtekstem iodręcznym podpisem „matki iżony”. Nigdy nie próbowała nawiązać z nimi kontaktu pocztą internetową, nigdy nie zadzwoniła, nigdy nie poprosiła o rozwód... Do dziś byli więc prawnym małżeństwem... – Małżeństwem! – ironicznie zaśmiał się w duchu Rzucił teczkę w kąt gabinetu i podszedł do biurka. Włączył komputer i schylił się, by otworzyćdolną szufladę biurka. Tak dawno do niej nie sięgał, że umknęło mu, iżzamknął ją na klucz. Wysypał na blat zawartość pękatego dzbanka, łączącego w sobie funkcje pojemnika na pisaki i lamusa drobiazgów wszelakich, wydłubał spomiędzy nich mosiężny kluczyk i już bez problemu dostał się do szuflady. Działał zupełnie bez głowy: zapomniał, że wszystkie płaskie powierzchnie w jego gabinecie zajął sztuczny mózg wraz z całym oprzyrządowaniem, a wolne miejsce na biurku zajęły rupiecie wysypane z dzbanka. Stał, trzymając w ręku opasły, szary segregator, związany jakąś postrzępioną tasiemką i rozglądał się w poszukiwaniu stosownej przestrzeni. Zniecierpliwienie nie pozwoliło mu spokojnie posprzątać i usiąść przy biurku. Przeszedł do pokoju Janusza i tam wreszcie znalazł odpowiednie warunki do pracy. Zapomniał ogłodzie, pragnieniu iwizycie włazience. Wsamochodzie nie chciał dać po sobie poznać, jak mocno poraziła go informacja Krystyny. Wyglądało na to, że zostało mu jedynie dziewięć osób. Dziewięć z założonej wstępnie pięćdziesiątki. To mogło oznaczać klęskę w badaniach. Był jednak drugi, bardziej niepokojącyaspekt tej sprawy –dziewczyna jest, a znaku nie ma. Błąd Danuty,czyobcy,intruzw grupie. Tylko skąd po dwudziestu latach znalazłbysięw tak wąskim gronie. Jakim cudem? Położył na ławie segregator, spojrzał na wypisany na grzbiecie czarnym mazakiem symbol: MSFM. – „My Super FiftyMen” – odszyfrował skrót. – Pięćdziesiąt? Kiedy ja to napisałem? Wrócił pamięcią blisko trzydzieści lat wstecz, kiedy to jako młody absolwent uniwersytetu podjął pracę w Katedrze Genetyki Collegium Medicum. Należał do pasjonatów tej dziedziny wiedzy i łapczywie chłonął wszystkie światowe nowinki dotyczące badań genetycznych. Od początku prowadził badania nad sztucznym zapłodnieniem, akonkretnie nad zapłodnieniem „in vitro”. Najpierw na myszach, potem na większych zwierzątkach, akiedywklinice ruszyłoddział „świadczącyusługidla ludności”, otrzymał swój gabinet zmikroskopem elektronowymizaczął zajmować się mikromanipulacją. Prowadząc badania na myszach odkrył gen, powstaływ wyniku jakiejś mutacji, który objawiał się nową cechą u tych zwierzątek. Zaczął sam, w formie eksperymentu, wywoływać zmiany w kodzie genetycznym. Znalazł to, czego szukał i kontynuując swój eksperyment ni poczuł nawet, że stał się on jegoobsesją. Pełne powodzenie doświadczenia można jednak było stwierdzić dopiero w drugim pokoleniu. Obserwował więc bacznie swoich małych podopiecznych i nie chcąc, do czasu pełnego zakończenia badań, informować o wynikach swoich współpracowników i zwierzchników, działał w pełnej konspiracji. Nie miał chyba niczego złego na myśli, kiedy po raz pierwszy przymierzył się do ludzkiej zygoty. Jak zwykle mikromanipulatorem zakończonym mikropipetaminakłuł pod mikroskopem śliczną, oczyszczoną komórkę jajową i wprowadził doń unieruchomiony plemnik. Po chwili substancje jądrowe wytworzyły chromosomy, przygotowując się do pierwszego podziału i wtedy... Dźwięk telefonu wyrwał go z zadumy. Przeszedł do gabinetu i podniósł słuchawkę. – Nie, syna nie ma wdomu – odpowiedział jakiemuś obcemu mężczyźnie, którynie raczyłsię przedstawić. Zanim wrócił do pokoju wziął teczkę, którą zostawiła mu Krystyna. Położyłją na ławieobok segregatora i otworzył. Nasamymwierzchu leżało sprawozdanie zbadań. Odłożył je na bok. Na kolejnej kartce widniało, podkreślone czerwoną kreską nazwisko „Nowak”, pod nim imię, data urodzenia i pozostałe dane. Marian wyjął interesujący go zapis, a teczkę położył na sprawozdaniu. Rozwiązał tasiemkę otaczającą segregator. Szukanie dokumentów dotyczącychdziewczynyzajęło mu chwilę, bowiem bardzo dawno nie zaglądałdo nichiniepamiętał, co oznaczałytajemniczesymbole na poszczególnych teczkach. Wiedział, żewktórejś znich schowanyjest kluczdo szyfru, jaki przedlatywymyślił naswój własnyużytek. Wkońcu wypiął wkładkęzawierającąwstępne dane dzieci objętych badaniami. Na sporządzonej odręcznie liście widniało pięćdziesiąt nazwisk, z czego większość była poskreślana różnymi kolorami atramentu i tuszu, co świadczyło oróżnym czasieicheliminacji. Schował kartkę i wyjął kolejną wkładkę. Widniały na niej, napisane czarnym mazakiem dwa słowa „Top Ten”. Znalazł wreszcie to, czego szukał. – Nowak, – przeczytał – no jest. – Przesunął palec wzdłuż szeregu kropek – N2, tu trzeba szukać – dodał i zaczął przerzucać następne wkładki. – Katarzyna Nowak – dla sprawdzenia zerknął na leżącą obok kartkę od Krystyny. – Andrzej, Małgorzata, czerwiec... – czytał głośno, po każdymsłowie patrząc naspisane dzisiajinformacje. – Cholera, wszystko się zgadza. Wszyściutko. Nic z tego nie rozumiem... Złożyłzawartość segregatora, zostawiając nawierzchu tylko dokumentację dotyczącą Kasii wyniósł go do gabinetu. Na ekranie monitora krążyła liczba w kolorach żółtym i czerwonym, wskazująca aktualnągodzinę. Od niechcenia rzucił na nią okiem. – Dopiero siódma – zdziwił się. – Może zadzwonię do tej Katarzyny. Wszedłwprogram„Książka telefoniczna” iwystukałna klawiaturzedane dziewczyny. Kiedy pojawił się szukany numer, włączył drukarkę. – O rany, jak mnie to urządzenie rozleniwiło –pomyślał. –Przecieżte kilka cyfrszybciejbym wynotował na jakiejś fiszce. Wybrał widniejący na wielkiej kartce numer telefonu i poczekał na zgłoszenie. – Dzień dobry. Moje nazwisko Wilski – przedstawił się po usłyszeniu miłego, damskiego głosu. – Czy mógłbymrozmawiać z panią Katarzyną Nowak? – Niestety,córki nie ma w domu. Czycoś przekazać? – zapytała matka dziewczyny. – Nie. Może kiedyindziej przedzwonię – odpowiedział i nie słysząc żadnej reakcji po drugiej stronie kabla, dodał: – Proszęjej zresztą powiedzieć, że dzwoniłem i muszę się znią koniecznie zobaczyć. Do widzenia. Nie czekającna odzew odłożyłsłuchawkę. Wtedyprzypomniał sobie, że jest upiornie głodny i, że jeśli za chwilę czegoś nie przekąsi, nie będzie w stanie dalej pracować. Telefon od Kasi wyrwał Czarka zpoobiedniej drzemki. Położył się, bo planował noc spędzić na nauce. Za kilka dni miał pierwszy w tej sesji egzamin i należało choć pobieżnie przejrzeć wykłady, a wiedza najlepiej wchodziła mu do głowy, kiedy miasto pogrążone było we śnie i wokół panowała niemal absolutna cisza. Zdziewczynąumówił się na siódmą, ale jak wynikało z krótkiejrozmowy, coś się stało imusiała się znimzobaczyćjuż zaraz. Niechciałapowiedzieć przez telefon, jaka jest przyczyna nagłej potrzeby pojawienia się u niego w domu. Znał Kasię dobrzeiwyczuł głęboki niepokój wjej głosie. Ciekaw sprawy, jaka ją dręczyła, szybko wskoczył pod prysznic, byskoro tylko przyjdzie zająć się nią. Drzwiotworzyłjejwycierając włosyręcznikiem, co nienależałomoże do dobrego tonu, ale o ileż gorzejbybyło, gdybyw chwili powitaniaściekałazjego czarnych kudłów woda, lub gdyby trzymał Kasię przed drzwiami do czasu wysuszenia czupryny. Zresztą nie bylize sobą dopiero od wczoraj i w różnych stanach ciała i duszy widywali się wzajemnie. Nie po raz pierwszy też dziewczyna, podekscytowana jakimś, być może błahym wydarzeniem, szukała uspokojenia w jego ramionach. – Przepraszam cię bardzo – zaczęła, nim przekroczyła próg – ale nie mogę czekać do siódmej. – Co się stało? – zapytał przekręcając zamek w drzwiach Kasia ruszyła do pokoju. Czuła się tu jak u siebie w domu, więc Czarek już od dawna nie zadawał jej pytań typu: „Czego się napijesz?”. Wiedział, żejakbędzie czegoś chciała, tosama sobie poradzi. – Sekundę – przeprosił ją, wracając do łazienki, bysię uczesać i doubierać. – Mówiłam ci, że wezwano mnie na jakieś badania... – usłyszał z pokoju. – Tak, no i co? – zapytał zdawkowo, siadając obok niej na tapczanie. – No i byłam w klinice. Czarek, nie wiesz, po co ja tam poszłam? – zapytała z jękiem wewnętrznego wyrzutu, patrząc mu w oczy. – Ja? – Co ty? – Kasia sprawiała wrażenie dokładnie rozkojarzonej. – Skąd ja mogęwiedzieć, po co tytam poszłaś –odpowiedział akcentujączaimki. – Czyktoś cię skrzywdził? – powiedział czule, obejmując ją ramieniem. Czarek wiedział, że w chwilach takich jak ta, najlepsząmetodą na ukojenie Kasinych rozterek jest to coś, co wybucha między dwojgiem młodych ludzi, szukających oparcia u partnera. Przeskakuje taka mała iskierka, tak jak to się dzieje w silniku samochodowym – maleńka iskierka, a potem... gazdo dechy. Nim wtuliła się zbezgraniczną ufnością w jegociało szepnęła tylko: – Nie, nikt mnie nie skrzywdził, tylko że...Zamknął jej usta pocałunkiem i zastosował najlepszyw takiej sytuacji środek uspokajający. – Odsuń zasłony – powiedziała, kiedyjeszcze leżeli na tapczanie. – Po co? – zapytał najwyraźniej niezadowolonyz propozycji. – Musiszzobaczyć, czy mam coś pod pachami.Czarek spojrzał na Kasię z pobłażaniem i ociągając się zwlókł się z pościeli. – Co masz na myśli? – zainteresował się, odsłaniając okna. – Nie mam pojęcia. No, popatrz... Kasia uniosła leżąc obie ręce. Chłopak spojrzał na nią z uśmiechem i schylił się oglądając ciało dziewczyny. Lubił ten widok i nie miał zamiaru faktu tego ukrywać. – Pod pachami patrz – upomniała go. – Ico?Widziszcoś niezwykłego? – Mam szczegółowo opisać? – zapytał tonem odkrywcy. Widząc ponaglający wzrok Kasi, rzekł pełnym powagi głosem: – Raz, dwa, trzy... Nie doliczę się. – Czego się nie doliczysz? – żywo zainteresowała się jego obserwacją. Czarek podniósł głowę i spojrzał na nią. – Kudełki. Tysiące odrastających kudełków. – Żartujesz sobie ze mnie – Kasia opuściła gwałtownie ręce i zwinnie, wymykając się pochylonemu nad nią chłopcu, usiadła. – Dlaczego się od razu obrażasz? Pod twoimi pachami jest tylko milutki, półmilimetrowy, ciemny meszek – odrzekł zdziwiony jej nagłą reakcją. – Zadzwoń do mnie do domu. – O co ci chodziło z tą skórą? – Najpierw zadzwoń. Posłusznie wyszedł do przedpokoju, gdzie na ścianie wisiał aparat, uspokojony, że dziewczyna, póki co, nie wyjdzie. Telefon do domu Kasi byłobrzędemrytualnym, ilekroćnie chciała, byrodzina wiedziała o jej pobycie u Czarka. – Dzień dobry, przepraszam, czy zastałem Kasię? – dobiegł z przedpokoju znanyjej doskonale tekst. Kasia ogarnęła pościel iprzeszła do łazienki. Chwila zapomnieniawramionach ukochanego mężczyznyodsunęłanamoment natrętnemyśli, aleterazczującspływające po ciele ciepłestrugi wody, ponownie myślała nad celem badań inad tym, czypowinnabyła na nie pójść. Dlaczego wezwali akurat ją i pozostałych dziewięć osób. Jutro popyta na uczelni... Może ktoś jeszcze otrzymał podobne pismo... Świadoma dręczących ją niepokoi wróciła do pokoju i usiadła w fotelu pod ścianą. – W porządku – rzekł Czarek, kiedy znalazła się przed nim. – Matka powiedziała, że jakiś Wilski dzwonił do ciebie. Chciał się zobaczyć –spojrzał na niązbłyskiem zazdrości w oku. – Co to za jeden? – Wilski? – dziewczyna zastanowiła się. – Pierwszyrazsłyszę. Nie wiesz, czego chciał?Czarek wzruszył ramionami. – Twoja mama nic więcej nie powiedziała. Myślałapewnie, żeto jakiś twój kumpel. Idziemy coś zjeść? – nagle zmienił temat. – Nie masz niczego w domu? Wolałabym zostać i... – Kasia zawiesiła głos. – Muszę ci koniecznie coś powiedzieć. – W związku ztym Wilskim?– zapytał patrząc jej w oczy. Przezchwilę nie odpowiadała. Przed oczami stanęła jej bezimienna wywieszka na drzwiach poczekalni, w której była rano. – Może. Choć nie jestem pewna – dodała, myśląc, że chyba obsesyjnie zaczyna wszystko wiązać z podejrzanymi badaniami. – Na pewno nic pod pachami nie mam? – upewniła się raz jeszcze. – Nic, co byzwróciło moją uwagę. Dla Czarka problem związany z fragmentem ciała dziewczyny zaczynał być męczący, zważywszy,że nadal nie wiedział, jaki jest powód jej nagłego zainteresowaniawyglądemskóry akurat w tym miejscu. Usiadł naprzeciw niej przyławie i niemal błagalnym wzrokiem spojrzał na jej skupioną twarz. – Kasieńko, bądź tak dobra i powiedz mi wreszcie... Nie rozumiem... – Wtym rzecz, żeja teżnie rozumiem, ajedyna osoba, która mogłabymimożetrochę pomóc, będzie uchwytna dopiero w niedzielę wieczorem. – Wilski? – Czarka najwyraźniej zabolała informacja o telefonie od nie znanego mu mężczyzny. – Coś ty się uczepił jakiegoś Wilskiego? Na oczy go nie widziałam, a ty już jakieś sceny zazdrości... – Kasia podniosła głos. – Chodzi o Maję – pochyliła się w stronę chłopca, – taką dziewczynę, którą poznałam na badaniach. – Na badaniach?Tych dzisiejszych? – Pamiętasz?Mówiłam ci. Jakiś tydzieńtemu dostałam wezwanie –odpowiedziała patrząc mu w oczy. – Pozwól, opowiem ci w skrócie. Może ty cokolwiek z tego zrozumiesz. Słuchacz znał jej opowieści „w skrócie” toteż oparł się wygodnie o ścianę i z czystej grzeczności, uśmiechem przyjął propozycję. Kasia, ze szczegółami oczywiście, opowiedziała całą historię, poczynając od wejścia do kliniki. Słuchał jej ze stopniowo rosnącym zainteresowaniem. Kiedyskończyła, zerwał się zmiejsca i podbiegł do biurka, na którym leżał jego ukochany notes zwany „kapownikiem”. Wziął go i usiadł z powrotem przed dziewczyną. – Maszrację – przyznał. – Dziwne to wszystko. Czy mogę ci zadać kilkapytań? – Dodatkowych? – uśmiechnęła się. Odpowiedział jej robiąc minę z gatunku „No cóż!”. W młodym studencie dziennikarstwa odezwało się reporterskie powołanie. Zadawał pytania, na które w większości usłyszał już odpowiedzi, ale że na początku nie przywiązywał szczególnej uwagi do opowiadania Kasi, umknęłymu. Nie wiedział jeszcze, w jakim celu robi to przesłuchanie. Może intuicyjnie „czuł sprawę”, zwłaszcza, że dotyczyła najbliższej jego sercu osoby, która znajdując w nim teraz cierpliwego słuchacza, gotowego przyjść jej zpomocą w rozwiązaniu łamigłówki, uspokoiła się i grzecznie odpowiadała. Opisała wszystkie poznane wpoczekalni osoby, starającsię przypomnieć sobie jak najwięcej detali. Jeszczerazzdjęła bluzkę ipoddałasię drobiazgowym oględzinom. By niczego nie przeoczyć, Czarek skierował na nią światło lampy stojącej. A kiedy skończył i wyłączył ją, krótko stwierdził: – Nic nie widzę. Słowa jego odnosiły się jednocześnie do dwóch rzeczy: po pierwsze – na ciele Kasi nie zauważył nic odbiegającego od normy,a po drugie – blask żarówki oślepił go na kilka sekund. – I nic nie rozumiem – dodał.Patrzyli na siebie bezradnym wzrokiem. – Pójdę już – oświadczyła dziewczyna, poprawiając koszulkę i włosy. – Odprowadzę cię.Czarek narzucił na siebie cienką, flanelową koszulę i wyszli. Ciepły wieczór otulił ich przyjemną, świeżą aurą. Trzymając się za ręce wędrowali ulicami miasta. Nie było jeszcze na tyle późno, byspacerowali samotnie. Podobnych im par snuło się w mroku dość sporo, a i przygodnych przechodniów, wśród których dominującą grupę stanowili właściciele psów, przewijało się równieżwielu. Po drodze nie wracali do tematu badań. Kasia wyrzuciła z siebie problem, a młody adept sztuki dziennikarskiej, mimo pewnej dozy zainteresowania sprawą, nie poczuł jeszcze dostatecznego dreszczyku emocji. Może, gdyby na skórze dziewczyny było coś niesamowitego, ale tak... Musiał jeszcze rzecz na spokojnie przemyśleć. W milczeniu dotarli do domu dziewczyny. Czarekniechciał składaćwizyty„teściom”otak późnej godzinie, toteż umówili sięnatelefon i starymzwyczajem, wchodząc do klatki pożegnali się czułym, ciepłym pocałunkiem. Obudził się zlany potem. Po raz pierwszy od blisko dwudziestu lat ujrzał we śnie twarz Ireny. – Powiem szefowi o twoich zabawach z embrionami – powiedziała, a z oczu jej trysnęły płomienie. – Powiem mu też, z kim widziałam cię w barze na stacji benzynowej. Irena mówiła nie poruszając ustami, a jej oczy zamieniły się w czarne, lekko żarzące się węgielki. Odwrócił wzrok. Kiedy spojrzał na nią ponownie, zobaczył... Lunę. Jego okrągła, obrośnięta kilkudniową szczeciną gęba deformowała się, przybierając co chwilęinne fragmenty twarzyIreny. Słyszał przytymjegocharakterystycznychrapliwyśmiech, przypominającyrechot starej ropuchy. Otworzyłoczy. Wciemności znikłymarysenne, ale głos Lunynadaldźwięczałmu w uszach. Bał się od razu zasnąć, by nie wrócił koszmar. Sięgnął do stolika i zaświecił lampkę. Widok znajomych sprzętów uspokoił go trochę, ale uśpione wspomnienia wylazły z najgłębszych zakamarków umysłu i niczymnatrętnemuchywplatałysięwtok myśli. Awydawało mu się... Ba, nabrał niemal pewności, żeudało mu się wymazać zpamięci tamtewydarzenia. Nieprzyszło mu do głowy,żezłysen mógłbyćwewnętrznymostrzeżeniem, krzykiemnieczystegosumienia. Przyczynę znalazł zupełnie gdzie indziej. – To sprawa tej dzieweczki, jak ją określiła Krystyna – szepnąłcicho do siebie. Wszystko wskazywało przecież, że jest ona właściwą osobą. Kilkakrotnie porównywał notatki. Pełna zgodność danych, oprócz jednego, drobniutkiego szczegółu... – Ciekawe, czy powiedziała jej o spotkaniu... – zastanowił się. – Właśnie! Spotkanie – powiedział głośno tonem upomnienia. Leżącpatrzyłwsufit i obmyślał przebiegrozmowyzpsychologami zaproszonymi nawtorek. Musi wybrać spośród nich jednego, który nie znając prawdziwego powodu stworzenia grupy, pokieruje nią tak, by osiągnąć zamierzonyrezultat. Wilski od początku działał sam. Wszyscyjego współpracownicy, począwszyodIreny,która przynosiła mu do zapłodnienia dojrzałe gamety, a skończywszynaKrystynie, niemieli zielonego pojęcia o tym, co odkryłiwprowadził w życie tych dziesięciu... lub dziewięciu osób. Tylko Irena coś wywęszyła i dała mu do zrozumienia, że podejrzewa go o niecne manipulacje. Kiedy zaprzeczył jej insynuacjom i próbował ją zbyć, zagroziła przekazaniem sprawy czynnikom wyższym, w tym profesorowi prowadzącemu jego przewód doktorski. Nie mógł do tego dopuścić, gdyż mogłoby to stanąć na przeszkodzie jego karierze naukowej, a co gorsza – mogłoby zniweczyć zapoczątkowane już najdonioślejsze dzieło jego życia. Stworzył na poczekaniu linię obrony, której zasadniczym punktem miało być pozorne wtajemniczenie Irenyw mało istotne szczegóły. Byłajednak zbytinteligentna, bysię na to nabrać i próbowała w różny sposób dotrzeć do prawdy. Po pierwszej burzliwej rozmowie, ryzykując utratę materiałów, przegrał wszystkie dane na dyskietki iskasował swoje zbiorywklinicznymkomputerze. Kilka dni później przyszedł wieczorem do gabinetu i zastał Irenę grzebiącą w jego dokumentach. Pogratulował sobie wtedy przezorności, ale współpracownica stała się niebezpieczna. Poniosła wkrótce karę za swoje wścibstwo. Najwyższą... Bo z Danusią... wyszło zupełnie nie tak, jak zamierzał. Znowu wrócił do dawnych czasów. Wstał więc, byuspokoić nerwyizacząłmyśleć o czym innym. Zajrzał do pokoju Janusza. Syn jeszcze nie wrócił. Pościelleżała w nienaruszonymstanie. Wkuchni otworzył lodówkę inalał do szklanki soku. Popijając napój wrócił do siebieiwłączył radio. Podawaliakuratserwis informacyjny. Położyłsię icałą siłąwoli próbował skoncentrować się na płynących z głośnika wiadomościach. Komunikat zapowiadający piękną pogodę spowodował, żepostanowił spędzić weekend zamiastem zdala od kliniki i spraw związanychz grupą. Potem mówiono coś o polityce i zamieszkach w Południowej Afryce. Ale kiedy wspomnianyprzezspikera tajfun o wdzięcznej nazwie „Berenika” pustoszyłpewnie nadal wyspy w Zatoce Meksykańskiej, jego ośrodek słuchu przestał rejestrować dźwięk. Profesor Marian Wilski nareszcie zasnął. Obudził go odgłos klucza przekręcanego w zamku. Spojrzał na budzik. – Ósma! Zerwał się złóżka. Za niecałą godzinę powinien byćw szpitalu.Wpadając do łazienki zderzył się zsynem. – Cześć tato! Chyba ci się przysnęło.Słowa Janusza wywołałytylko jedną refleksję. – Raczej coś mi się przyśniło...Mimo najszczerszych starań nie mógł sobie jednak przypomnieć, co to mogło być. Od rana lało równo. Po słonecznej, upalnej sobocie iniedzielnym pogodnymporanku świat pogrążył się w szarości rozjaśnianej co jakiś czas fleszami błyskawic, którym towarzyszyły dalszepomruki lub bliższe huki grzmotów. Całości dopełniała lita ściana wody, pochodzącej z ciężkich chmur wiszących nisko nad miastem. Kasia przeżyła ów kataklizm siedząc przed sztalugami. Problem badań, który jeszcze dwa dni temu wydawał się najważniejszy, ustąpił miejsca prozaicznej studenckiej rozterce – uczyć się czy ruszyć w Polskę. Tym razem pogoda rozwiązała sprawę. Na dodatek Czarek wyjechał na weekend do rodziców, w związku z czym najgroźniejsza pokusa była chwilowo nieobecna. Co nie oznaczało wcale, by zaraz rano nie sprawdzić, czy wróciła. O ile z Kasi, po spotkaniu z ukochanym i wyznaniu mu wrażeń klinicznych, potrzeba zbadania tajemnicyuleciała, jak powietrzez dziurawej dętki, otyleCzarek zapalił siędo sprawy. W domu, jak to w domu, poopowiadał rodzinie to i owo, spotkał się z kolegami. Lubił te chwilowe wypady do rodzinnego gniazda. Studiował przecież w stolicy, a dla małomiasteczkowej społeczności fakt ten stanowił nadal niebagatelnąnobilitację. Zdarzało sięw ciągu ostatnich trzech lat, żeCzarek w chwilach depresjijechał do domu, bywotoczeniu rodziny i kolegów, po prostu... dowartościować się. Metoda okazała się nad wyraz skuteczna, lecz z biegiem czasu stanywewnętrznegoniepokoju zdarzałymu się corazrzadziej. Zajęcia na uczelni orazcała oprawa studenckiego życia nie dawaływręczmożliwościużalaniu się nad sobą. Bywał w domu sporadycznie, kiedy czas mu pozwalał, lub kiedy zwyczajnie, po ludzku ogarniała go tęsknota za rodzicami i rodzeństwem. Kiedy już obszedł wszystkie znane kąty, zapoznał się z najnowszymi wydarzeniami, wśród których najważniejszymi okazałysię, jak zawsze, te zgatunku „kto zkim i dlaczego”, wrócił do domu. Zaległna swojej własnej, nie wynajętej kanapie i zaczął studiować zawartość kapownika. Zestaw osób przybyłychna badania orazsamich przebieg:treść wywiadu i obdukcja, sprawiły, żeprzeglądając notatki poczuł wyraźnie podnoszącysię poziom adrenalinywekrwi. Miał teraz świadomość, że z biedą doczeka niedzielnego wieczoru. Wrócił do miasta późno i nie chciał już dzwonić do Kasi. Tym większą radość sprawił mu poranny telefon. – Dzwoniłaś do tej Mai? – zapytał w pierwszych słowach. – Nie, a po co? Wydaje mi się, że nie ma co się tym zajmować. – Mam trochę inne zdanie. Spotkaj się z nią, proszę. – Z Wilskim też? – zapytała zaczepnie. – A wiesz już, co to za jeden? – w głosie Czarka nie usłyszała żadnej drwiny. – Nie. Nie odezwał się więcej. A co w domu? – zapytała, starającsięzmienićtemat rozmowy. – W porządku – słowa te rozpoczynałyikończyłyjednocześnie wątek rodzinny. – Umów się z nią, a potem wpadnij. Pogadali jeszcze chwilę o planach na bieżący dzionek i z perspektywą rychłego spotkania rozłączyli się, po czym każde wróciło do swych normalnych porannych zajęć. Kasia nie zastała Mai w domu, ale osoba, z którą rozmawiała, obiecała przekazać siostrze wiadomość. Po dość dziecinnym głosie nie była w stanie rozpoznać, jakiej płci rodzeństwo podniosło słuchawkę. Siedziała więc terazw maleńkiej, przytulnejkafejce, obserwując wiszące na ścianach czarno-białe fotografie. W większości przedstawiały one podpatrzone okiem obiektywu sceny z życia mieszkańców stolicy. Jej wyczulone oko wysoko oceniło talent fotografa, tymbardziej, że oglądanie jegoprac doskonale wypełniało czas oczekiwaniana nową koleżankę. Nie patrzyławkierunku drzwi, wktórych powinna siępojawić pulchnablondynkaz poczekalni. Zamówiła kawę i zastanawiała się, o czymto będzie rozmawiać zkimś, kogo zna od paru dni, a dotychczasowa znajomość zawarta została w ciągu kilku minut rozmowy, a raczej wymiany informacji. Problem rozwiązał się sam. – Cześć! Długo już tu siedzisz? – usłyszała znienacka nad głową. – Nie... – odpowiedziała zaskoczona. – Nie zauważyłam cię. Maja zasiadła na krześle naprzeciw Kasi i radośnie uśmiechnięta wyjęła z torebki paczkę papierosów. – Zamówiłaś jużcoś? – i nie czekając na odpowiedź dodała: – Strzelę sobie piwko. A ty? – Dziękuję. Wolę kawę. Z Mai emanowała absolutna beztroska, co trochę zbiło z tropu Kasię i postanowiła w rozmowie poddać się znajomej z poczekalni. – Cieszęsię, żezadzwoniłaś, bo ja gdzieś zapodziałam karteczkę ztwoim numerem telefonu. Strasznazemniebałaganiara –zachichotałai zapaliłapapierosa. – Pogadamysobie naspokojnie przed spotkaniem i... – Jakim spotkaniem? – zdziwiła się Kasia. – No, tym czwartkowym. Ta lekarka dawała wszystkim taki papierek... – Papierek? Dziewczyna czuła, że traci grunt pod nogami. Szybko jednak znalazła wyjście, w czym pomogło jej kilkanaście sekund przerwy,bowiem do stolika podeszła kelnerka podając kawę, a Maja zamówiła dla siebie napój z pianką. – Zdaje się, że nie tylko tyjesteś roztrzepana – zudaną skruchązwróciła się do blondynki. – Talekarkapowiedziałami, żejestemzdrowa,więcpomyślałam, żeto jakiś nieważnyświstek i chyba go wywaliłam. A co tam było napisane? – Tylko o tym czwartkowymspotkaniu – odpowiedziała Maja, widzącjednak po minieKasi, że informacja jest zbyt skąpa, dopowiedziała – o piętnastej w tym samym miejscu. Przyjdziesz? – Zastanowię się. – Nie wygłupiaj się. Jak wlazłaś do gabinetu, to dopiero zaczęła się rozmowa... Maja zaczęła snuć opowieść na temat późniejszych rozmów w poczekalni, których była uczestniczką do samegokońca, bo wezwali ją jako ostatnią. Opisywałamilczącądziewczynęo imieniu Jolanta, drwiąc z jej „braku instynktu przystosowawczego”; pyszałkowatego Rafała wychwalała natomiast pod niebiosa, zachwycając się jego dowcipem i bezpośredniością w kontaktach z ludźmi. Kasia słuchała jej uważnie nie ze względu na osoby, których obgadywaniem była pochłonięta jej rozmówczyni. Czekała, aż opowiadanie dojdzie do punktu kulminacyjnego, czyli samych badań. – Czy zwróciłaś uwagę na tego Dominika? Chyba byłaś wtedy jeszcze... – Maja doszła do osób, o których mogły wiedzieć tyle samo. – Wyobraź sobie Anka wybadała, że on studiuje medycynę! – Anka? – Kasia nie wiedziała o kim mowa. – Ona siedziała... – wzrok Mai powędrował gdzieś wbok, co oznaczać miałopewnie próbę przypomnienia sobie wnętrza poczekalni. – Zaraz... Chyba w kącie. – To ta od samochodu? – pomogła jej w określeniu osoby. – Właśnie. Ona studiuje na elektronice. Dziwne prawda?To taki męski zawód – dziewczyna dmuchnęła dymem, wydymając przy tym wargi. – Dlaczego? –Kasia zapytała nie po to, byotrzymać odpowiedź, ale bysamejzapytać. – A ty co studiujesz? – Obecnie polonistykę, ale w przyszłości mam zamiar iść na dziennikarstwo, bo wiesz... Kasia słuchała jej jedynie ciałem, duchem bowiem była już przy Czarku i zastanawiała się, czy ma on podobne koleżanki. Chyba tak, bo kto redagowałby plotkarskie notatki niosące w sobie szczyptę prawdyi tonę zmyśleń?Po kilkunastu minutach rozmowyz Mająwiedziała, że musi uważać na to, co mówi i o co pyta, oraz tak formułować pytania, by dowiedzieć się wszystkiego, co ją interesuje. Zdała też sobie sprawę, że siedzi przed nią paplające, niewyczerpalne źródło informacji. Tylko po co jej ono?Nagle poczuła rosnące podniecenie –nie dostała przecieżżadnej kartki zwiadomością o spotkaniu! Dlaczego? Przyznała w myślach rację Czarkowi i jużnie czuła żalu, żekaże jej umawiać się... zdziewczynami. Bo teraz będziechciała jeszcze skontaktować się z Jagną. Może uda się ją namówić na pozowanie, a przy okazji... Długonoga piękność wydawała się być dziewczyną o nieco mniej rozrywkowym podejściu do życianiż jej rozmówczyni, którasnułateraz swebogateplanyna przyszłość. Najwyraźniej nie miała zamiaru wracać do wydarzenia, które było przyczyną jej spotkania zKasią. Ta zkolei nie chciaładrążyćtematu, mimo żezżerałająciekawość,jakwyglądałybadania w przypadku Mai. Ona została wykluczona, ale musi się dowiedzieć dlaczego. Bytegodokonać, powinna sprawiać pewne pozory. – A tyczym sięzajmujesz? – dotarło do niejwchwili, kiedyzamierzała przerwać słowotok Mai i pod byle jakim pretekstem opuścić jej towarzystwo. – Teżstudiuję – Kasia poczuła, żewpływają na bezpieczne wodyinie musijużgrać szczura uciekającego z tonącego statku. Starając się maksymalnie oszczędzać słów, opowiedziała oswychzajęciach naakademii. Na wtrącane przez Maję pytania dawała krótkie, ogólnikowe odpowiedzi. Na szczęście jej rozmówczyni nie sprawiała wrażenia osoby zbyt dociekliwej. Kasia odniosła wrażenie, że potencjalna dziennikarka jest zdecydowanie bardziej zainteresowana własną osobąniżsprawami innych. Przeczyło to wyraźnie jej bogatym planom zawodowym. – Gdybytęgadaninę MaiusłyszałCzarek, znalazłbypewnieztysiąc argumentów, bywybić jej z głowy dziennikarstwo. Mieć taką koleżankę po fachu! – zachichotała w duszy, kiedy już opuściły lokal i rozstały się przyzejściu do metra. – Musisztam iść –nakazującymtonem powiedział Czarek, kiedytylko skończyła telefoniczna relację ze spotkania zMają. – Dlaczego muszę? – zapytała dla zasady, czując, że myśli podobnie jak on. Czarek poradził jej, byudawała, żedostała, podobnie jak inni,kartkę zinformacją, zgodnie z którą zjawi się w określonymmiejscu i o określonej porze. Kasia bezwahania przystała na to. O ile jednak Maja dała się łatwo nabrać na wymyśloną na poczekaniu historyjkę z wyrzuconymświstkiem, o tyleWilski przygotowującspotkanie chciał dokładnie wiedzieć, kogo zawiadomiła Krystyna. – Tej bez oznakowania, nawszelki wypadek, niepowiadomiłam – usłyszał wsłuchawce. – Sam musisz podjąć decyzję. Maszchyba do niej telefon? – upewniła się jeszcze. Do profesora dotarło, że lekarka ma rację. Postanowił więc, najpierw zrobić dokładne rozeznanie wśród osób pewnych. Póki co, Katarzyna Nowak do nich nienależała. Przezdwa kolejne dni Kasia nie wychodziła prawie zatelier. Kończyła jedną zeswoich prac zaliczeniowych, a ponadto przezkilka godzin pozowała Elizie. Leżąc na„katafalku”, jak nazwała imitacjęłoża, powoli dystansowałasiędo wydarzeńwklinice. Koleżanka była jejwdzięczna za to, że zgodziła się nadal służyć jej w charakterze modelki i nawet wyraziła chęć rewanżu w postaci propozycji zajęcia jej miejsca do portretu malowanego przez Kasię. Ta jednak miała przed oczami smukłą brunetkę z poczekalni. – Muszę się z nią jakoś skontaktować – pomyślała i po chwili przypomniała sobie: – Spotkanie! Wiedziała już, że na nie pójdzie, choć nie została zaproszona. Kiedy się już dostatecznie wyleżała u Elizy, poszła do swojej pracowni, mieszczącej się w piwnicy sąsiedniego bloku. Po chwili stała przed sztalugami i ostro walczyła z martwą naturą, która będąc jużzsamej nazwynaturą nieżywąpowinna pozować beznajmniejszegoproblemu – nieruchomo, grzecznie i bezdyskusji. Wizja obrazu, jaką w myślach naszkicowała, corazbardziej odbiegała od paskudnej rzeczywistości. Jej martwe modele, jakimi byływyjątkowej pierwotnie urodyjarzynki, zwolna traciłyjędrność, barwę igeneralnie – wrażenieartystyczne. Najbardziej sensownie w tym całym towarzystwie zachowywała się cebula – gładka i lśniąca w swym brązowawym kubraczku; odporna na działanie temperatury,czasu i opieszałość twórcy. Malowanie na zamówienie, bo czymżeinnymbyło zaliczanie przedmiotu, stanowiło zawsze zmorę młodej malarki. Hasła w rodzaju: „Proszę namalować...” lub „Namaluj dla mnie...” odstraszały muzy i sprowadzały do zera jej inwencję twórczą. Kasia była artystką i wszelka rzemieślnicza robota miażdżyła skutecznie jej wysublimowane poczucie piękna. Patrząc kątem oka na więdnącypor, przypomniała sobie znów Jagnę. Wymarzonymodel! Ioile wdzięczniejszy od żółknącego, zdechłego warzywa. Pomazała jeszcze trochę po płótnie i z mocnym postanowieniem ukończenia nazajutrz nędznego wizerunku włoszczyzny opuściła miejsce pracytwórczej. Na ostatnich drzwiach ostatniego piętra kliniki bezimienną wywieszkę zasłoniła kartka z odręcznie skrobniętym napisem o treści nader lakonicznej: „s.512, V p.”. Dla Kasi, była to informacja w miarę zrozumiała. Nie namyślając się,wróciłado windyizjechałanapiątepiętro. Wychodząc na korytarz, natknęła się na Rafała. – O, cześć! Znowu się spotykamy – wyszczerzył się w uśmiechu.Kasia zbyła go zdawkowymgrymasem ust i odczekała ażją minie. – Czy muszę zawsze na wstępie wpadać na tego typa? – pomyślała rozglądającsię. Rafał był chyba lepiej zorientowany, bo bez wahania skierował się do oszklonych drzwi zamykających korytarz. Dziewczyna podążyła za nim. Po chwili znalazła się wniedużympomieszczeniu iodniosła niejasne wrażenie, że weszłado celi. Gołe, białe ścianyi kratyw oknach nadawałysalce charakter zimnego pokoju, służącego bądź poskramianiu szczególnie trudnych przypadków pacjentów oddziału psychiatrycznego, bądź jako sala przesłuchań. Mimo nieprzyjemnych skojarzeń, nie zdziwiłasięzbytnio. Miałaświeżo w pamięci wyjście „kuchennymi drzwiami” po badaniach w klinice. Na luźno rozrzuconych krzesłach siedzieli znajomi z poczekalni. Krótkie okrzyki i słowa powitania rozległysię jednocześnie zkilku stron. Kasia kątem oka zanotowała brak tajemniczej Joli, po czymzauważyłaMają spoglądającą tęsknymwzrokiemna przystojnego typka, którybez ceregieli wziął wolnesiedzisko i ustawił w bezpośrednim sąsiedztwie Jagny. Pulchna blondynka, nie kryjąc rozczarowania, kiwnięciem ręki wskazała Kasi wolne miejsce obok siebie. – Moim skromnymzdaniem –jesteśmyjuż chybaprawiewszyscy –rozległsięgłos Adama, uciszając pojedyncze szmery rozmów. – Moglibywięc jużzacząć – z niecierpliwością odezwał się dumnychudzielec. Jakby w odpowiedzi na jego ponaglenie, w drzwiach pojawił się wysoki, szpakowaty mężczyzna w towarzystwienieznanej im kobiety.Pół twarzygościa (lub gospodarza) osłaniały okulary o wielkich, bardzo ciemnych szkłach, niepozwalającychdostrzec jego oczu. Przezkrótki moment zapanowała grobowa cisza. – Witam państwa serdecznie – przerwał milczenie przybyły mężczyzna, przechodząc do jedynego stolika, ustawionego w rogu pomieszczenia. Kobieta podreptałaza nim. Oboje usiedli i rozłożyli przyniesione ze sobą teczki. Zgromadzeni w salce osobnicy, bez słowa oczekiwali dalszegociągu spektaklu. – Państwo pozwolą, że się przedstawię – nieznacznym ruchem głowy dał poznać, że się rozgląda po ich twarzach. – Nazywam się Marian Wilski i jestem profesorem... – ICzarek byłotego staruszka zazdrosny – zachichotała w duchu Kasia. –Ciekawe po co do mnie dzwonił... A może wszystkich zaszczycił osobistą rozmową? – zastanawiałasię, kątem ucha słuchając słów profesora. – ...i wśród zaproszonych do współpracy naukowców – mówił Wilski. – Padła wówczas propozycja, by wyselekcjonować z urodzonych w pierwszej połowie 1982 roku noworodków kilkuset osobową grupę dla przeprowadzenia eksperymentu. Po dziesięciu latach zrobiono pierwszywywiad, po którymwybrano setkę dzieci. Wubiegłym roku postanowiliśmyzająćsię jeszczemniejszym zespołem, określonym, jakwidzicie,po ostatnich badaniach. Mogęjużśmiało powiedzieć, że stanowią państwo grupę wybrańców losu. Mam nadzieję, że po przedstawieniu bliższych informacji, podpiszą państwo zgodę na udział w naszym przedsięwzięciu. – O czym on właściwie mówi? – szepnęła Kasia do Mai, licząc na to, że potencjalna dziennikarka może już wiedzieć coś więcej od niej. Odpowiedzią było jedynie wzruszenie ramionami. – Na dzisiejsze spotkanie zaprosiłem koleżankę, by przedstawiła w zarysie cele naszych spotkań, których planujemykilka. Proszę – profesorwskazał ręką kobietę siedzącąobok niego, prosząc ją tym samym o zabranie głosu. – Witam państwa, nazywam się... – przerwała, bowiem w drzwiach pojawiłasięjeszczejedna osoba. – Przepraszam za spóźnienie, ale nie mogłam trafić – cicho, spod zasłony długich jasnych włosów, usprawiedliwiała się tajemnicza Jolanta. Wszyscy zwrócili głowy w jej stronę, toteż nikt, oprócz Kasi, nie zauważył grymasu niezadowolenia, jaki pojawił się na twarzy Wilskiego. Po chwili jednak pozornie uspokoił się, prosząc dziewczynę, bygdzieś usiadła. Pani Elżbieta „jakaś-tam” (wszystkim dziwnie umknęło jej nazwisko), psycholog z wykształcenia, opowiadała coś o potrzebie integracji, konieczności wzajemnego poznania się. Jej wystąpienie nie należało do najciekawszych, więc po chwili młodzi słuchacze zaczęli się wiercić, pokasływaćiszeptać do siebie. Pierwszy nie wytrzymał uprzejmy szatyn. Wyczekał, aż pani psychologprzerwie, sięgając po kolejnąnotatkę, wstał i zapytał wprost Wilskiego: – Panie profesorze, siedzimy tu już pół godziny i nadal nikt z nas nie wie po co został wezwany. Czy możemy... – Cierpliwości, młody człowieku. Termin następnego spotkania otrzymają państwo na piśmie i wtedy dowiecie się znacznie więcej. Może pozostali nie zwrócili uwagi, ale Kasia zauważyła z jakim zdziwieniem spojrzała na Wilskiego kobieta siedząca przystoliku. Profesor poprosił ją odalsze prowadzenie spotkania, a sam przeprosił zgromadzonych i wyszedł. – Mówiłaś, żetej Nowak niezawiadomiłaś – wzburzonym głosempowiedział wchodząc do gabinetu Krystyny. – Bo nie zawiadomiłam – stanowczym tonem odpowiedziała, nie podnosząc się zza biurka. – To jakim cudem się tam znalazła? – Wilski zdjął okularyi usiadł przed nią. – A skąd wiesz, że była, skoro jej nigdyna oczy niewidziałeś? – Kiedy weszliśmy, sprawdziłem kto jest. W sali siedziało pięciu chłopców i cztery dziewczyny. Rachunek się zgadzał, więc zagaiłem. A potem nagle pojawiła się jeszcze jedna. Pewnie to była Katarzyna Nowak. – Jak wyglądała? – zainteresowała się lekarka. – Wysoka blondynka. Chyba z długimi włosami... – To nie ona. Nowak jest szatynką z włosami do ramion – krótko weszła mu w zdanie Krystyna. – Ta, o której mówisz, nazywa się bodaj Ptak, albo Wróbel... Nie pamiętam. – Sikora. Czyli nasza czarna owca była tam od początku spotkania – Wilski podniósł się i wychodząc dodał na pożegnanie: –Zmienimytermin następnej zbiórki. Wolę,żebyjej niebyło. Choć nie mam żadnej gwarancji, że nie pojawi się znowu – ostatnie słowa wymruczał pod nosem, kiedyznalazł się już na korytarzu. Wszyscy uczestnicy spotkania wyszli z budynku jednocześnie, co dało okazję do kolejnej wymianyzdań. Tematem krótkich rozmów byłymało ciekawe wrażenia zwyjaśnień podanych przezprofesora ijegoasystentkę. Wyczuwałosiępewne poczuciejedności wobec niewiadomej, jaką w dalszym ciągu były i badania, i dzisiejsze spotkanie. Chyba też owa zrodzona nagle ciekawość, abyćmoże – nieświadomie równieżsolidarność, spowodowały,że wszyscypodpisali formularz dotyczący zgody na udział w eksperymencie. Teraz, podzieleni na grupki, komentowali ostatnie wydarzenia i snuli przypuszczenia, dotyczące ich dalszych losów jako „wybrańców” nie wiadomo czego i dlaczego. Kasia udawała raczej, że słucha Mai oburzającej się zaaferowanym głosem na Wilskiego, któryzostawił ich „napastwę”,jaksięwyraziła, „jakiejś psycholożki”. Wczasie, gdypulchna blondynka wyrzucała zsiebie potok słów, jej wątpliwa słuchaczka obserwowała towarzystwo. Postawny, jasno owłosionyAdam machnął na pożegnanie rękąwkierunku wszystkich inie bacząc na ewentualne komentarze, objął sięgającą mu do ramienia Anię i razem odeszli w kierunku parkingu. Dominik z Jarkiem i Tomkiem żywo roztrząsali jakiś temat, gestykulującprzy tym obszernie. Gdzieś w oddali zamajaczyły rozwiane na wietrze włosy Joli. Opuściła towarzystwo bez pożegnania i szybkim krokiem wędrowała w kierunku stacji metra. Kasia wzrokiem poszukiwała Jagny, gdyż pomijając wszelkie zagadki, spotkanie z nią stanowiło dla młodej malarki głównypowód przybyciado kliniki. Dostrzegłająwkońcu pod sporymdębem. Czarnowłosa piękność powoli wtapiała się wpień drzewa wobronie przed nachalnymi gestami Rafała. – Czy byłbyś uprzejmy odstąpić od swej ofiary? – zgryźliwie zapytała Kasia, kiedy tylko znalazła się przy nich. – Ja tylko... – brunet zrobił wyjątkowo głupią minę. – Dobra, dobra – dziewczyna mocno szarpnęła go tak, że cofnął się kilka kroków. – Ja też chcę tylko... – O co ci chodzi? – krzyknęła do Kasi Maja, stając w obronie przystojniaka, choć była to raczej próba zwrócenia na siebie uwagi. – Widzisz?Koleżanka teżsię za mną ujęła – odezwał się poszkodowany,robiącperskieoko do wpatrzonej w niego blondynki. – W porządku – uspokajała ich Jagna oderwawszy się od pnia. – Nic się nie stało. Rafał stosuje jedynie niekonwencjonalnysposób podrywania. – Raczejprymitywny –Kasianieustawała w uszczypliwościach pod jegoadresem. – Mam do ciebie sprawę – zwróciła się do Jagnyi chwyciwszyją pod ramię, rzekła do nowo utworzonej pod dębem pary: – Cześć! Bawcie się dobrze. Po chwili szły już ulicą, omawiając szczegóły pracyw atelier. – Wydawało ci się, że był niezadowolony? –zapytał Czarek, kiedyo zachodzie spacerowali parkową alejką. – Coś mu się stało, kiedy weszła ta Jolanta. Zrobił minę taką, jakby mu się rachunek nie zgadzał. Kasia od kilku minut opowiadała swojemu chłopakowi o wydarzeniach w klinice. Zaczęła oczywiście od osoby Wilskiego, którego tajemniczy telefon tak zaintrygował Czarka. Z przebiegu spotkania wywnioskowała, że profesor może i wiele wiedział o osobach zgromadzonych w salce, ale niemiał zielonegopojęcia, jak wyglądająi kto jest kim. Nadmieniła o jego ciemnych okularach. – Nie chciałchyba, byściewiedzieli,jak bacznie was obserwuje –skomentował Czarek, – bo nie wierzę, bymiał chore oczy. Chociaż, kto wie? – zastanowił się. Kilka zdań dziewczyna poświęciładziwnej, bezpłciowejpanipsycholog. Oboje nie doszli do tego, jaką funkcję u boku profesora pełni Elżbieta „jakaś-tam”. – Zobacz! – Czarek zatrzymałsięznienacka iwskazałpalcemdużego ptaka, którypojawiłsię nagle na trawniku międzykrzewami. – To chyba sójka. – Ładny – krótko stwierdziła dziewczyna, ale zaraz dodała: – Ma takie błękitne piórka w czarne paseczki, widzisz? Oboje przykucnęli i poprzez gałązki krzewów obserwowali ptaka. Beżowo-rdzawy okaz wielkości sporego kurczaka obracał główką naboki, podnosząc piórka na jej czubku i czarnymi koralikami oczu lustrował otoczenia. Kasia szeptem jeszcze raz wyraziła swoje uznanie dla kolorystycznych walorów jego upierzenia, natomiast Czarek komentował zachowanie sójki. – Przepraszam, – usłyszeli nad sobą – chciałabym przejść. Drobna, siwowłosa staruszka z uśmiechem przyglądała się przycupniętej na środku wąskiej ścieżki parze. – Co tam jest? – zapytała zainteresowana dziwną pozycją, w jakiej ich zastała. – Chyba sójka – powiedział Czarek wstając. Ptak, spłoszony nagłym ruchem, z hałasem wyleciał z zarośli, ukazując się w pełnej krasie obserwatorom. – Nie chyba, młody człowieku. To była prawdziwa sójka – rzekła staruszka odchodząc. Ornitologiczna przygoda przerwała rozważania na temat grupy Wilskiego. Idąc aleją w kierunku wyjścia z parku, Czarek nie omieszkał wyrazić swej dumyzpowodu rozpoznania ptaka, po chwili wrócił jednak do sprawyspotkania. – Pójdziesz, jak dostanieszwezwanie? – zapytał. – Obawiam się, że raczej nie dostanę. Zobaczymy,co będzie się dalej działo. Umówiłam sięz Jagną na przyszły tydzień –oznajmiłaradośnie. –Będziemi pozować do portretu, a możeuda się ją namówić na akt? – W razie czego będziesz więc miała okazję dowiedzieć się o terminie następnego zebrania. – Czarek?Muszę? –zajęczała błagalnie. –To ich gadanie jestnudne jak flaki zolejem i nie wnosi niczego do rozsupłania zagadki. Zastanów się: może myśmy sobie wymyślili jakąś tajemnicę, której nie ma? – Może i masz rację, ale wolałbym trzymać rękę na pulsie. Co powiedziawszypołożyłrzeczoną rękę, nie na pulsie, ana ramieniu dziewczynyimocno przygarnął ją do siebie. Problemy minionego dnia znów zaczęły odchodzić na dalszy, bardzo daleki plan. Podobnie jak chylące się ku zachodowi słońce, malujące niebo ciepłymi, różowo-czerwonawymi plamami chmur. Przytuleni do siebie spoglądali w górę, rozkoszując się sobą i surrealistycznym obrazem, jaki nad ich głowami stworzyła natura. Walka z martwą naturą zaczynała wchodzić właśnie w stadium końcowe, kiedy Kasia usłyszała pukanie do drzwi pracowni. Zwyczajowo zamykała je na klucz, bowiem przesiadywaniesamotnie w piwnicznejizbiemogłozostać (ipewnie zostało) zauważone przez różne podejrzane typy krążące po okolicy. Dziewczynie nie uśmiechało się paść łupem któregoś z nich, toteż ojciec zamontował stosowne zamki i judasza, służącego do wstępnych oględzin potencjalnych gości. – Zaraz! – zawołała w kierunku wejścia, odłożyła paletę i zajrzała w oko wizjera.Przed drzwiami stała Maja. – A tę, co tu przyniosło? – pomyślała w duchu i otworzyła drzwi. – Ależnora! Jak tymożeszwtakimczymś siedzieć? –„serdecznie” powitała ją kędzierzawa blondyna, rozglądając się po atelier. W pracowni Kasi, z racji funkcji i przeznaczenia, panował, grzecznie mówiąc – bałagan. Zapachfarb, terpentyny, werniksu zmieszanyz wątpliwymaromatem piwnicznejstęchliznynie przydawał pomieszczeniu dodatkowego uroku. Zwłaszcza w oczach osoby typu Mai. Gospodyni zaprosiła dziewczynę, by usiadła na jedynym krześle, ustawionym naprzeciw sztalug, na którym na ogół siadały osoby pozujące do obrazów. – Będzieszmnie malować? – spytała z dziwną nadzieją w głosie. – A chcesz? – zapytała Kasia i nie czekając na odpowiedź dodała: – Sorry, ale chwilowo muszę się zająć włoszczyzną. Usiadła przed blejtramem, wzięła paletę i spokojnie mazała po płótnie. Maja rozglądała się nadal, a Kasia zastanawiała się nad powodem jej nie zapowiedzianej wizyty. – Nie lubiszRafała? –odezwała się w końcu pulchnapanienka, bardziejstwierdzając fakt, niż pytając. – Dlaczego? Trudno określić swój stosunek do kogoś, kogo się praktycznie nie zna – odpowiedziała spokojnie. – Wtedy, wiesz, po spotkaniu tak go zaatakowałaś... – Przesadzasz – weszła jej w zdanie, – wydawało mi się po prostu, że jego zachowanie w stosunku do Jagny było, delikatnie mówiąc – niestosowne. Przyszłaś tu, bypowiedziećmi o tym? – nie przerywając malowania zapytałagościa. – Nie. Chciałam, po prostu, zobaczyć się z tobą. – A jak mnie znalazłaś? – Zadzwoniłam, zapytałam o adres, potem o to, gdzie cię mogę znaleźć, no i jestem. Kasiazupełnieniewiedziała, comyślećo wizyciedziewczyny. Postanowiła więc o nic jużnie pytać, tylko robić swoje i czekać. – Pójdziesz na następne spotkanie? – odezwała się w końcu Maja. – Dlaczego pytasz? – Rafał powiedział, że nie wie, czy przyjdzie, bo to ostatnie było strasznie nudne, ale ja... Robiąc ostatnie, kosmetyczne poprawki marchewkom, Kasia kątem oka obserwowała gadającą do sztalug blondynkę. – Widziałaś się z Rafałem? – zapytała, nie będąc zupełnie zainteresowana odpowiedzią. – Owszem, zaczęliśmysię spotykać –odrzekła zdumą Maja. – Wieszmoże, coś bliższego o tej naszej grupie?Dlaczego ten jakiś profesorpowiedział, że jesteśmy„grupą wybrańców losu”? I po co te wszystkie badania, zebrania... – Jeżeli wybrałaśsiędo mnieztympytaniem, to będęcięmusiała rozczarować... Wiem tyle, co każdy z was. – Kasia wyjrzała zza obrazu i baczniej spojrzała na dziewczynę, która z niewiadomych przyczyn kokietowała ją słodką minką i wyciągniętymi przed siebie nogami. – Dlaczego myślisz, żejestemlepiej zorientowana? – spojrzeniem w oczyprzytrzymała jej wzrok i dodała: – Sama to wymyśliłaś? Maja nerwowo popatrzyła na zegarek, poderwała się, obciągnęła niewiarygodnie kusą spódniczkę i udawanie zdenerwowanym głosem rzekła: – Cholera, ale się tu zasiedziałam. Kasiazerknęłanaswój czasomierzwchwili, kiedyzamknęłazagościem drzwi. Dziewczyna „zasiedziała się” u niej około kwadransa. – Dziwna baba, albo dziwna sprawa – powiedziała do siebie, wkładając pędzle do słoika z terpentyną. Odeszła od sztalug na tyle, na ile pozwalały rozmiary pracowni. Grymasem niezadowolenia obdarowała stojące nasztalugach ukończone dzieło i czując znajome ssanie w żołądku ruszyła do domu na obiad. Zastała całą rodzinę siedzącą już przy stole. Mama zerwała się, by podać jej zupę. – Znalazła cię ta dziewczyna? – zapytał Łukasz. – Czy to ty, braciszku, dałeś jej tak dokładne namiary? – złośliwym tonem odparowała bratu. – Przynajmniej przy stole moglibyście zawrzeć pokój – mruknął znad talerza ojciec. W domu Kasi obiad tradycyjnie spożywano rodzinnie. Tradycji tej udawało się jednak hołdować tylko sporadycznie, ponieważ charakter pracy rodziców powodował, że najczęściej jedno znich, lub oboje jednocześnie, przebywali w terenie na wyjazdach służbowych. Te rzadkie wspólne posiłki stanowiłyokazję do rodzinnych rozmów na różne tematy. Również, podobnie jak w innych domach, dawałymożliwość wymianyuszczypliwości pomiędzy rodzeństwem. Częsta nieobecność rodziców spowodowała, że część obowiązków związanych zopieką nad młodszym bratem spadła na Kasię. Osiem lat różnicy wieku utrudniało im wzajemne zrozumienie i stanowiło główną przyczynę konfliktów. Tym razem dziewczyna mogła wyrazić swoje niezadowolenie z postępowania Łukasza w obecności rodziców, czego nie omieszkała wykorzystać. Usiadła na swoim miejscu i zanurzyła łyżkę w rosole. – Dzwonił Czarek. Prosił, żebyśsię odezwała w sprawie wybrańców losu – powiedziałamama siadając. – Jakich wybrańców? – zapytał zdziwionym głosem tata. – Mieliśmy takie spotkanie – zaczęła dziewczyna patrząc na ojca – wiesz, tych, co byli na badaniach... – widząc jednak nadal brak zrozumienia w jegooczach, zwróciłasiędo matki: – Nie mówiłaś tacie? – Mówiłam. – Aha, przypominam sobie. Będzie drugie? – zapytał żonę iobracając się do córki dodał: – Jesteście wybrańcamilosu?Ciekawe... – Tak powiedział profesor Wilski – wyjaśniła Kasia. – Kto? – spytał ojciec. – A, taki jeden z kliniki – obojętnym tonem odpowiedziała mu córka. Przez chwilę wszyscy obserwowali w milczeniu, jak matka nakłada na talerze mięso i ziemniaki, po czym pierwszy, zerknąwszy na siostrę, odezwał się Łukasz. – Ty niby jesteś tym wybrańcem losu? – Eee... tam, synku – ojciecnie dał jej odpowiedzieć. –Wydajemisię, że tojakaś machlojka. To jest chyba tak, jak ztymipromocjami domów wysyłkowych – spojrzałna córkę. –Przysyłają nam różne atrakcyjnelisty,w których pisze, że wygrałeś samochód, a potem dodają, żemoże i wygrasz,ale musiszkupić, na przykład, trzyparykalesonów wkratkęi wtedypozwoląci wziąć udział w losowaniu, co... – Kaśka, po co ci kalesonyw kratkę? Ogólny śmiech przerwał na chwilę spokojną konsumpcję. Braciszek najwyraźniej nie zrozumiał ojca, ale Kasia wiedziała oco mu chodzi. Nie bywa się wybrańcemlosu zadarmo. Tylko, jaką cenę przyjdzie im, grupie, za ten epitet sformułowany przezWilskiego zapłacić? Profesor Marian Wilski pochylonynad biurkiem grzebał w przyniesionych zdomu papierach. Nad zestawem dokumentów, koniecznych do udostępnienia współpracownikom, męczyłsię już od dłuższego czasu. Wiedział, że nie ma do czynienia z ludźmi głupimi, toteż legenda, którą wymyślił na ich użytek, musiała być wyjątkowo starannie przygotowana. – Można? – w drzwiach ujrzał głowę Krystyny. – Wejdźproszę –odpowiedział uprzejmie, rzucając okiem na zegar wiszącynad drzwiami. – Przyszła za wcześnie... – pomyślał. – Przyszłam trochę wcześniej –odezwała się, jakbyczytając w jego myślach, – bo muszę ci zadać kilka pytań, których być może wolałbyś nie słyszeć przy pozostałych. Lekarka usiadła wygodnie w fotelu pod ścianą i spojrzała na Wilskiego. – Dlaczego oni mają ten znak? – zapytała wprost. – Nie wiem. Nie pytaj. Może kiedyś w materiałach Ireny coś na ten temat znajdę, ale jak widzisz,grzebię wnich od jakiegoś czasu inic. Jedynie to, żetatuażstanowi znak rozpoznawczy – odpowiedział bardzo spokojnie. – Myślisz, że mają go tylko te osoby, które obejrzałam? – Diabli wiedzą. Ich daneznalazłem, a czyjest więcej...? –zawiesił głos, ponieważrozległo się pukanie do drzwi. – Wrócimy jeszcze do tego – rzekł do Krystyny tonem nakazującym ograniczenie tego typu pytań przy pozostałych uczestnikach spotkania. Do gabinetu weszłaElżbieta,azaniąmiło prezentującysięmłodyczłowiek w białymkitlu. Wilski wstał igestem ręki wskazał im miejsca obok Krystyny, sam wziął z biurkaplik papierów i zasiadł przy małym stoliczku na ostatnim wolnym fotelu. – Witam i zapraszam do pracy – zagaił, dekorując obliczeszerokimuśmiechem. – Nie wiem, czypaństwo się wszyscyznają... – spojrzał na twarzegości, w których wyczytał:„mniej, więcej tak...”, więc dodał: – Na wszelki wypadek przedstawię. To powiedziawszy zaczął prezentację od Krystyny. Najmłodszym w gronie okazał się być jegodoktorant – Paweł Adamczyk, którydo tej pory,jako jedynyzobecnych, nic o działaniach profesora nie wiedział. Wilski postanowił go wciągnąć do pracyzgrupą wcharakterze, delikatnie mówiąc – wywiadowcy. Chłopak młody, nie rzucającysię w oczy, mógłbywtopić się łatwo w środowisko studenckie i przeprowadzić drobne rozpoznanie w sprawie uczestników grupy. – Panie Pawle, ponieważdo tej porypoczyniliśmyjużkilka kroków wrozpracowaniu tematu, proszę notować ewentualne pytania, by nie rozbijać założonego planu rozmowy – profesor zwrócił się do niego, jak do ucznia. Paweł uśmiechnął się pod nosem, ale nie odezwał się. Znał pryncypała od kilku lat i nauczył się jak należy postępować w stosunku do niego. – Obie panie zdążyły poznać już wszystkich uczestników eksperymentu. Podkreślam – wszystkich, łącznie zosobą, której, zgodnie zeznalezionymi przezemnie wskazówkami doktor IrenyBielskiej, nie powinno być. Niejestem wszak do końca tego pewienizaprosiłem was tutaj, by wspólnie opracować kwestionariusz..., ankietę... pozwalającą nam dowiedzieć się czegoś bliższego na temat całej dziesiątki tych młodych ludzi. Kobiety słuchały uważnie, a młody adiunkt drobnym maczkiem zapisywał coś w notesie. Wilski zzadowoleniem śledził jego poczynania i kontynuował: – Pani Elżbieto, czy przygotowała pani test, o któryprosiłem? – Oczywiście – nieciekawa szatynka ze spiętymi w cienki ogonek włosami, sięgnęła do przyniesionej torbyi wyjęłaplik papierów. –Tu jest ichtrzy – rzekła podającgoprofesorowi. – Proszę wybrać, któryz nich jest najlepszy. – Przecież ja się na tymnie znam – uniósł brwi. – To pani działka, proszę samejzadecydować. Chodzi o to – wycedził, – byśmy się dowiedzieli jak najwięcej o życiu, zainteresowaniach..., charakterach tych ludzi. Wilski blisko dwa tygodnie temu zebrał informacje natemat psychologów zatrudnionych w klinice, szukając osobykompetentnej, ale niezbytdociekliwej. Zależało mu, żebybyłto ktoś, kto przyjmie zlecenie, zgodnie zjegozamierzeniami wykona swąpracę ibezzbędnych komentarzy spokojnie się wycofa. Długo zastanawiał się nad właściwymwyborem, chyba zadługo, bo osoba, która siedziała teraz z nimi, bała się najwyraźniej odetchnąć głębiej bez wcześniejszej konsultacji, a co tu mówić o samodzielnym podejmowaniu decyzji. – Zresztą, może to i lepiej – pomyślał patrząc na jej spłoszonywzrok. – A co robimy z tą Nowak? – zapytała Krystyna. Profesor zasępił się. Wiedział już co zrobić, ale nadal nie znał logicznego uzasadnienia rozwiązania, możliwego do przedstawienia współpracownikom. – Myślę, że będzieto pierwszezadaniepana magistra –spojrzał naPawła, który wbiłwniego pytającywzrok. – Po przeanalizowaniu ankiet, ustalimydokładnyharmonogrampana prac, ale już teraz możemy założyć, że panna Kasia pójdzie na pierwszy ogień. – Wilski przerwał na chwilę, wertując kalendarz – Czy jesteśmyw stanie zwołać spotkaniegrupy na wtorek? – Telefonicznie tak – odpowiedziała Krystyna. – Zadzwonię do wszystkich jutro. – Pani Elżbieto, proszęsię zdecydować i skserować dziesięćegzemplarzytestuna wtorek. A pana, – zerknął na Adamczyka – nie zapraszam. Choć... wskazane byłoby przyjrzeć się, jak wyglądają członkowie naszej grupy. Tylko musi to byćzrobione dyskretnie. Nikt znich nie może potem pana poznać. – Niemasprawy,przyklejęsobiewąsy –nieśmiało zażartował Paweł,nadalniewiedząc do końca o co właściwie Wilskiemu chodzi. – To co robimy z tą Nowak? – powtórzyła pytanie lekarka. – Zapraszamy – odpowiedział krótko Wilski wstając, co było jednocześnie sygnałem do zakończenia spotkania. –Proszę wpaść do mnie za jakąś godzinkę –uśmiechnąłsię jeszcze do swego doktoranta. Krystyna miała ochotę pozostać chwilę i wyjaśnić sprawę do końca. Nie bardzo bowiem rozumiała, co jest przyczyną zmiany decyzji Wilskiego w stosunku do ich „czarnej owcy”. Zauważyła jednak, że Marian wyraźnie prosi wszystkich o opuszczenie gabinetu. Wychodząc pomyślała więc tylko, że wykona polecenie, a przy najbliższej okazji dowie się, dlaczego ma zadzwonić do pannyNowak z zaproszeniem na spotkanie. Telefon od lekarki, która przeprowadzała badania, zdumiał Kasiędo tegostopnia, że od razu chciała skonsultować się zCzarkiem. Niestety, jej ukochanyszalał pewniegdzieś w terenie,bo przez dłuższy czas nie podnosił słuchawki. Również u Jagny nikt nie odbierał telefonu. Z wyraźną niechęcią wykręciła numer Mai. – Przyjdziesz jutro? – po krótkim powitaniu zaszczebiotała potencjalna dziennikarka. Na dobrą sprawęKasia mogłabywtymmomencie przerwać rozmowę, bo dowiedziała się już tego, czego chciała – przekazane jej telefonicznie zaproszenie nie było skierowane tylko do niej; innych też zaproszono. Nie wypadało jednak rzucić słuchawki i musiała odpokutować pomysł kontaktu zMają, która nie bacząc, że gada na cudzyrachunek, zasypała jąlawiną słów na temat Rafała. Zarówno temat rozmowy,jakirozmówczyni niebyłybliskie jej sercu, toteżw końcu nie wytrzymała i wrzasnęła panicznym głosem: – O rany! Mleko mi kipi! Cześć! Iw ten prostysposób uwolniła się od gaduły. Pretekst wpadł jej do głowynagle i nie wiedzieć skąd, bo w domu już od kilku lat pijało się mleko z kartonów i nikt nie miał go w zwyczaju gotować. – Dlaczego zaprosili mnietymrazem?Znowu im pasuję?Co jest grane?Raz mniechcą, araz nie. Ciekawe, czy ma to związek z moimi pachami? – zastanawiała się po chwili, idąc do pracowni. Ze wstrętem wyrzuciła do kosza szczątki warzyw, na których osiadła już w niektórych miejscach zielonkawa pleśń iotworzyła okienko pod sufitem, bywypuścić na zewnątrzsmrodek jaki pojawił się w piwnicy. Krytycznie oceniła swe ogrodowo- warzywnedzieło, zdjęłazesztalug i odstawiła pod ścianę. Na miejscu paskudztwa pojawiło się duże, nowe, białe podobrazie, na którym miała zamiar namalować akt. Szybkimi pociągnięciami ołówka nakreśliła zarys kompozycji i doszła do wniosku, że... na dzisiaj wystarczytej roboty. Zżalem zamknęła okienko, bo zapach psujących się jarzynek nadal unosił się w pracowni i opuściła swą piwniczną izbę. W domu starała się skoncentrować na cechach malarstwa gotyckiego i zapamiętaniu obco brzmiących nazwisk twórców. Ztrudem odsuwała natrętne myśli związane z grupą Wilskiego, postanowiła też ustalić z Czarkiem taki „program” dzisiejszego wieczoru, by nie mącić wspólnych chwil sprawą, która nazajutrz powinna się jakoś wyjaśnić. Wyjaśniła się, ale znowu tylko w minimalnej dawce. Tym razem do zimnej salki na piątympiętrzekliniki wstawiono kilka stolików, przyktórych posadzono dziesiątkę „wybrańców losu”, wręczono im długopisy i poproszono o wypełnienie ankiety. Pani psycholog beznamiętnym tonem wytłumaczyła im, że kwestionariusz zawiera pytania, mające ułatwić bliższe ich poznanie. Faktycznie, gros z nich dotyczyło zdolności, zamiłowań, osiągnięć w szkole i na studiach, ale również atmosfery domowej, rodzeństwa, sytuacji finansowej rodziców, itp. Kasia ukradkiem spisywała niektóre z nich. Po zakończeniu wypełniania formularzy, Elżbieta wyszła na chwilę, by powrócić w towarzystwie profesora. Wilski, podobnie jak poprzednio, schował oczy za ciemnymi szkłami, aletwarz zdobił mu jowialny uśmiech. – Witam serdecznie – rzekł wchodząc. –Cieszę się, że widzę państwa wkomplecie, bo temat dzisiejszegospotkania, araczej zajęcia przygotowane przezpanią psycholog, wymagają pełnego składu grupy. Po tych słowach usiadł w kącie. Uczestnicy spotkania w milczeniu wymieniali zagadkowe spojrzenia. – Interakcje w zespole, a przede wszystkim ich prawidłowyprzebieg,będą podstawą naszego i waszego wzajemnego zrozumienia – zagaiła Elżbieta, starając się przybrać pogodny wyraz mdłego oblicza. – Najpierw poproszę, by panie stanęły pod jedną ścianą, a panowie pod drugą. – Jak nazabawiewremiziestrażackiej – skwitował prośbęRafał, ale wrazzinnymi wykonał polecenie. Kasia patrzyłana stojących po przeciwnej stronie chłopców izastanawiałasię, kim właściwie są idlaczego tychpięciu młodych ludziznajduje się terazw tym pomieszczeniu. Rozmyślania przerwała jej pani psycholog, która rozdawszywszystkim po dwiekartki: białąi czarną, kazała najpierw chłopcom, a potem dziewczynom położyćje w dowolnysposób przed dwoma osobami płci przeciwnej. Nie wyjaśniła przy tym znaczenia karteczek. Po chwili ogólnej konsternacji, pierwsi ruszyli panowie. Kiedy odeszli, przed Kasią leżała jedna biała kartką. Kątem oka zauważyła, że przed Jagną leżą trzy białe, jedna przed Anią; przed Mają były dwie czarne, pozostałe trzyleżały przed Jolą. Nie uszło jej również,żeElżbieta stoi obok Wilskiego i dyktuje rozkład kartek. Wśród chłopców najwięcej kartek czarnych, bo aż cztery, dostał Rafał, a dwie białe – grzeczny dżentelmen Jarek. W przeciwieństwie do dwóch pierwszych wspólnych spotkań, całe towarzystwo zgodnie milczało. Obdarowawszy się wzajemnie papierowymi prezencikami, czekali na dalszy rozwój akcji, obserwując zajętych notowaniem pracowników kliniki. – Proszę, bypaństwo połączyli się terazw dowolne pary – powiedziałapani psychologstając na środku salki i wykonała rękami gest zachęcający oba, sterczące pod ścianami szeregi do zejścia się. Zmiejscado Jagnywystartował Rafał, ależeMajaruszyłaprosto do niego, zderzyli się ze sobą pośrodku. Pulchna blondynka przytrzymała ofiarę, co wykorzystał Tomasz, stając przy czarnowłosej piękności. Sytuacja ta wywołała ogólne rozbawienie, co poruszyło trochę towarzystwo. Ania z Adamem nie gnali do siebie, tylko spokojnie przeszli na środek. Kasia przyglądającsięcałejzabawie, w pierwszej chwili niezauważyła obok siebie Jarka, któryteraz delikatnie ujął ją pod ramię iwyprowadził spod ściany. Samotniepo bokachzostali: ukrywająca twarzJola i dumny Dominik, który odezwał się głośno jako pierwszy: – Miałeś rację – zwrócił się do przystojnego bruneta, kręcąc głową z dezaprobatą – jak na wiejskiej zabawie. – I obróciwszysię do Elżbietyzapytał: – Czyteraz będzie odbijany? – Nie, dziękuję, proszę już usiąść – odpowiedziała zapytana, nie wyczuwając najwyraźniej drwinywgłosie szczupłego dryblasa. Potem wypisywali jeszcze na pustych kartkach skojarzenia, związane z pojęciami pochodzącymi zróżnych dziedzin, a zasadniczo – zesłownika wyrazów obcychi pozwolono im się rozejść. Przed budynkiem powtórzyły się sceny sprzed kilku dni: trzej panowie wymieniali uwagi stojąc przydrzwiach, Ania zAdamem ruszyli na parking, Jola znów cichaczemulotniłasię, tylko Maja towarzyszyła teraz Rafałowi, nie dając mu odstąpić od siebie, a Kasia miała wreszcie możliwość przeprowadzenia spokojnej rozmowyzJagną. Umówiłysię na konkretnytermin, ale nie o pracyw atelier byłagłównie mowa, a o przeprowadzonej wśród nich ankiecie. – Zastanawiam się, dlaczego oni tak wiele chcą o was wiedzieć? – powiedział Czarek, stawiając przed Kasią szklankę z sokiem. Od ponad godziny, siedząc obok siebie studiowali zapisane przez dziewczynę pytania, w których brakowało niemalże tylko zagadnień związanych z życiem bardzo intymnym. – Stop. O ciążę mnie przecież pytała – przypomniała Kasia, kiedy poruszyli ten temat. Najbardziej intrygowałyich sformułowaniatypu: „Jak byli zabezpieczeni finansowo rodzice przed Twoim urodzeniem?” albo „W jakim wieku była matka, kiedy przyszedłeś/przyszłaś na świat?”, a pytanie „Czy nie zauważyłeś/zauważyłaś u siebie jakichś anomalii rozwojowych?” rozbawiło ichswąnaiwnością. Któryż to młodyczłowiek poczytuje sobie wariactwa dzieciństwa, albo pryszcze na nosie, jako anomalie?Chyba, że chodziło im o coś innego. Ale o co? Kilkarazyprzeanalizowali to, coudało siędziewczynie zanotować, po czymwyniknął nowy problem: czemu miała służyć zabawa z karteczkami i dobieranie się w pary? – Przydałby się nam prawdziwy psycholog... – westchnął Czarek. – Nie znasz kogoś takiego? – Chyba nie, ale dajmysobie jużztym spokój. Jutro będzie umnie Jagna. Może ona wniesie coś nowego do sprawy, zważywszy, że jej dzisiejsze komentarze były bardzo rzeczowe – powiedziała Kasia, składając kartki. Po chwili oboje byli już myślami zupełnie gdzie indziej. Czując obok siebie ciało Czarka, mimowolnie wróciła myślami do spotkania. – Dlaczego Jarek stanął obok mnie? – przemknęło jej przezgłowę.O tym fakcie, na wszelki wypadek, panu swego serca nic nie powiedziała. W gabinecie Wilskiego trwała narada. Z ankiet wynikało, że pod wieloma względami dziesiątka młodych ludziwspaniale do siebiepasuje. Łącznie zKasią Nowak. Ani profesor, ani Krystyna nie wspominali przy pozostałej dwójce współpracowników o dodatkowej cesze wspólnej, o której tylko oni wiedzieli. – Nie rozumiem tylko, co oznacza to: „plamy” w ankiecie Jolanty –zadumała się Elżbieta. – O co jej chodzi? – Pewnie miała jakieś przebarwienia na skórze. U wielu ludzi to się zdarza – uspokoiła ją lekarka,alewpamięcipojawiłasięjejtwarzdziewczynyi przypomniała sobie, że było wniej coś, co w czasie badań zwróciło jej uwagę. – Chyba właśnie jakieś plamy – pomyślała. – Dobrze – podsumował pierwszą część rozmowy Wilski. – Teraz o tym, co robimy dalej. Pani Elżbieto, – zwrócił się do wypłowiałej pani psycholog –trzeba znaleźćlub wymyślić taki rodzaj zajęć, żeby żadna czarna kartka przed nikim się więcej nie pojawiła oraz spróbować zaaranżować sytuacje umożliwiające zbliżenie osobom... Jakby to określić? – zastanowił się. – Umówmy się – sobie nie obojętnym. – Panie profesorze! – w głosie Elżbietyzabrzmiał ton zgorszenia. – Czy ma pan na myśli... – Bez przesady, koleżanko. Myślami też można grzeszyć – roześmiał się Wilski. – Proszę więc uważać i starać się prawidłowo interpretować moje propozycje – pogroził jej palcem. Na twarzy kobiety pojawił się pąs. Marian nie miał zielonego pojęcia, że do niewielu charakterystycznych dla niej cech należała dość dobrze ugruntowana pruderia. Biedaczka najchętniej uciekłaby w tej chwili, gdzie pieprz rośnie, ale obowiązek zawodowy nakazał jej pozostać na miejscu. – Do pana – Wilski zwrócił się do Pawła – mam prośbę, by w jak najbardziej dyskretny sposób zrobił pan... coś w rodzaju... – przerwał, nie mogąc znaleźćdelikatnego synonimu słowa „śledztwo”, – wywiadu środowiskowego wśród najbliższego otoczenia uczestników eksperymentu. Wie pan... koledzy, koleżanki... A może tak zacznie pan od dziekanatów... Teraz z kolei młody doktorant patrzył okrągłymi oczkami na swego szefa, nie rozumiejąc zupełnie, jaki jest sens prowadzenia tego typu rozeznania wbadaniach biologiczno-medycznych, o których wspominał mu w czasie pierwszej rozmowy. Nie mniej, było to polecenie jego zwierzchnika, więc podobnie do pani psycholog, położyłuszypo sobie i niemrawo kiwnął głową na znak zgody. Dla Krystyny nie wymyślił Wilski na forum ekipyżadnej propozycji. Miał zamiarprzegrzebać się znią przezdokumentację medyczną sprzed ponad dwudziestu lat. Ztym, żenajpierw musiał poddać cały materiał cenzurze osobistej. Poprosił jednak, byzostała chwilę po spotkaniu. Chciał jej przekazać swe spostrzeżenia dotyczącej ich „czarnej owcy”, którą bacznie obserwował w czasie zajęć Elżbiety. Dziewczyna najwyraźniej z ogromną uwagą śledziła poczynania koleżanek ikolegów, a odniósł równieżwrażenie, żechwilami coś notowała. Musieli jednak wspólnie podjąć decyzję w jej sprawie. Jagna zjawiła się w atelier punktualnie. Nie zrobiła głupiej miny, jak to uczyniła Maja, nie obdarowała też Kasi nieciekawym komentarzem na temat wyglądu pracowni. Rozejrzała się z zainteresowaniem i zapytała, choć było to raczej stwierdzenie: – Lubisz malować? – Gdybym nie lubiła, wybrałabym inny kierunek studiów, prawda? – odpowiedziała z uśmiechem. – Przykro mi, nie znam się zbytnio na sztuce – przyznała Jagna rozglądając się, – ale lubię obrazyrealistyczne. Te wszystkie nowoczesne dzieła nie bardzotrafiają do mojej wyobraźni. Ostatnie zdanie wypowiedziała trzymając przed sobą niewielki obrazek pokrytysiatką linii w różnych kolorach. Kasia zajęta przygotowaniem warsztatu pracy, nie zwracała uwagi na to, którym jej dziełom, stojącym pod ścianami, przygląda się Jagna. – Dla mnie też największymi twórcami w historii byli ci, którzy potrafili z fotograficzną dokładnością rejestrować na płótnie rzeczywistość –powiedziała, nie przerywając działań wokół sztalug. Młoda malarka sięgnęła przezchwilę wmyślach do dzieł ukochanegoRembrandta, Vermeera, Michała Anioła... Nawet Matejko, choć nie byłjej idolem, potrafił jąwzruszyć trafnościąwizji malarskiej. – Dobra – przywróciła ją rzeczywistości Jagna, – do czego mam ci pozować? – Na zaliczenie muszę zrobić portret, ale... – Kasia spojrzała na niąizawahała się. Niebyła pewna, czy może od razu wyjść do mało jej znanej dziewczyny ztaką ofertą. – Wal śmiało! – potencjalnymodel wyczuł jej niepewność. –Chcesznamalować mójakt? – Jagna dostrzegła coś między błagalnym, a radosnym ognikiem w oczach adeptki sztuki malarskiej. – Nie ma sprawy. Tylko... co ja mam robić? Kasia zaskoczona bezdyskusyjną, można by rzec – proroczą zgodą dziewczyny, usiadła na stołku przy sztalugach i przez kilka sekund milczała; jej gość w tym czasie dalej spokojnie oglądał zgromadzone w atelier prace. – Sama to wszystko...? – zapytała Jagna. – Sama. Ta krótka odpowiedźuruchomiła ponownie procesymózgowe Kasi. Poprosiła Jagnę ozajęcie miejsca na dyżurnym krześle po ścianą. Ustawiła i włączyła lampy, kierując światło na jej twarz. – Nie muszę się rozbierać? – spytała Jagna mrużąc oczy. – Pozwolisz,że najpierw naszkicuję twój portret –odpowiedziała Kasia izaczęła „układać” swój model tak, byefekt był najciekawszy. Dziewczyna siedziała bezsłowa ibezruchu, zgodnie zewskazówkami twórcy,alepo chwili obustronne milczenie zaczęło ciążyć ich babskim, jakby nie było, naturom. Pierwsza nie wytrzymała Jagna: – Mogę mówić? – i w odpowiedzi na potakujące skinięcie, dodała: – Nie powiedziałaś mi jeszcze, co sądzisz o tych naszych spotkaniach? – wróciła do tematu, który zaczęły drążyć poprzedniego dnia. Kasiawzruszyłaramionami. – Chodzę na nie zczystej ciekawości, bo Bógmi świadkiem, zupełnieniewiem, oco w tym wszystkim biega. A ty? – Muszę ci przyznać, że podobnie – modelka mówiła, starając sięwykonywaćjaknajmniejsze gesty,. – Dziwne badania, dziwne ankiety,dziwne zabawy... Samaniewiem, co o tym sądzić... Chociaż, podobnie jak ty, uważam, że towarzystwo wydaje się być sympatyczne. – Wiadomo, „wybrańcy losu”! – zachichotała Kasia. – O tak! Szczególnie ten podrywacz Rafał, na którego parol zagięła nasza blondyneczka. I jak stare przyjaciółki, zaczęły sukcesywnie obgadywać w mniej, lub bardziej wybredny sposób poszczególnych członków grupy. Dotychczasowe spotkania pozwoliłyim wyrobić sobie już pewną opinię na temat głupawej, ich zdaniem Mai, cynicznego podrywacza Rafała i zarozumiałegoDominika. Obiezdążyłypolubićsympatycznego Jarka,któryniesprawił nanich wrażenia pozoranta, a po prostu faceta grzecznegozracji dobregowychowania. Nie zdziwił ich równieżfakt, żeAnia zAdamem tak szybko przylgnęli do siebie.Obojemieli w sobieogromny ładunek ciepła. Zarówno niebieskooki brodacz, jak i drobna dziewczyna potrafiliby zyskać sympatię wkażdym środowisku. To, żezmiejsca odnaleźli siebie, świadczyło otym, że„nadają na podobnych falach” i zrozumieli się wzajemnie, zanim jeszcze zdążyli zesobą porozmawiać. Jolęoceniły,jako osobę tajemniczą ibardzoskrytą. Jedyniena temat Tomasza nie byływstanie nic konkretnego powiedzieć. Doszły do wniosku, że może któryś z chłopców, z którymi rozmawiał po spotkaniach, mógłby pobieżnie ocenić długowłosego, najniższego w grupie człowieka. W atelier nie było wszak pod ręką żadnego z nich. KiedyKasia skończyła robić wstępnyszkic portretu, przechodziływłaśnie do ocenyuczonych osób zajmujących się nimi. Całą trójkę postrzegały, jako trzy wielkie znaki zapytania. Jagna stwierdziła autorytatywnie, że najbardziej „czytelna” jest pani psycholog. Określiła ją mianem „typowej szarej gąski bez osobowości”. W sumie pasowało to jak ulał do wcześniejszego porównania, jakie zrodziło się w umyśle Kasi, czyli do „śniętej makreli”. Analizowane zagadnienieniezostałojeszczewtymmomencie wyczerpane, prace malarskie również, toteż gospodyni zaproponowała modelce krótką przerwę „na popas”. Wyszły z piwnicznej izbyna świeże powietrze, zrobiłykurs do pobliskiejpizzerni, gdziezaopatrzyłysięw ciepły prowiant oraz zimne napoje, po czym wróciły do pracowni. Kasia nie miała u siebie tak gustownego „katafalku” jak Eliza, toteż postanowiła szkicować aktJagny„na raty”. – Zdejmij proszę bluzkę – zaproponowała delikatnie, kiedy posilone wróciły do pracy. Zauważyła jednak, że dziewczyna kątem oka zerka na drzwi. – Spoko – wykonała dłonią uspokajającygest. – Nikt nie wejdzie. Zawsze się zamykam, a dodatkowy kluczma tylko mama. Teraz należało ponownie popracować nad ułożeniem „modelu”. Kasia wymyśliła sobie, że najbardziej ciekawiebędzie, jak Jagna przechyli głowę lekko w prawo, a lewą ręką odgarniew tył swe lśniące, długie, czarne włosy. Przesunęła oświetlenie i dopiero wtedy, w grze świateł ujrzała boginię. Stanęła zasztalugamiido pełniszczęścia zabrakło jej jedynie czegoś, co dałoby pełną równowagę kompozycji. Podeszła do dziewczynyipodniosła jej rękę wyżej. Odeszła pół kroku i pochyliła się, badając, czy nie byłoby lepiej narysować ją z tego miejsca. I kiedy tak przechylała głowę raz w jedną, raz w drugą stronę zauważyła pod pachą Jagny coś w rodzaju pieprzyka. – Co tytu masz? – zapytała, udając naiwną ciekawość. – Tam?–dziewczyna sięgnęła drugąręką pod pachę. –Takie znamię. A co?Niepasujeci do ogólnej wizji plastycznej? – zażartowała. – Nie, nie... Tak tylko zapytałam. Od tej chwili Kasia szkicowała swój wymarzony model już zupełnie mechanicznie. Wena twórcza, wktórej oparach bujała jeszcze przed sekundą, wyparta została przez myśl –„Ona ma pod lewą ręką coś, czego ja tam właśnie nie mam”. Czuła, że wpadła na nowy trop, ale czy właściwy? Dawno nie była tak bardzo zadowolona z sesji jak dzisiaj. Zarówno portret, jak i akt zapowiadały się świetnie, współpraca z Jagną również. Ponad całą malarską robotą górowała jednak świadomość dokonanego odkrycia oraz potwierdzenia jej spostrzeżeń dotyczących poszczególnych członków grupy. Dopiero po wyjściu dziewczyny i przypomnieniu sobie pewnych uwag swej nowej modelki, Kasia zorientowała się, żedo tej poryniewie,czym zajmuje się Jagna, a konkretnie – co studiuje. – Będę musiała o to zapytać – powiedziała do siebie, opuszczając pracownię. Marian po wejściu do mieszkania od razu zauważył leżącą na podłodze kartkę. Od lat zostawiali sobie w ten sposób z Januszem informacje. Tym razem dotyczyła ona telefonu z wydawnictwa oraz nieobecności osobistego syna w ciągu najbliższych dwóch dni. Zerknął na zegarek i wykręcił numer redakcji. Sprawa dotyczyłaewentualnejkorektyartykułu, któryoddał do druku kilka miesięcywcześniej i na dobrą sprawę zdążyłjużo nim zapomnieć. Umówił się z redaktorem na przyszły tydzień i przeszedł do kuchni, by coś przekąsić. Konsumując przyrządzoną na szybko kanapkę, wrócił myślami do rozmowy w swoimgabinecie. Krystyna, ponieważ nie była na spotkaniu grupy, nie mogła potwierdzić spostrzeżeń, dotyczącychKasi. Spokojnie wysłuchałauwagzwiązanych zzachowaniem dziewczyny, które, w opinii Wilskiego, było podejrzane. Jego zdaniem była ona nadmiernie czujna, coś ukradkiem notowała ibacznie obserwowałatowarzystwo. Lekarka starała sięwytłumaczyćmu tonaturalną w sytuacji młodych ludzi ciekawością, on jednak nie dał się przekonać. Zadowolony z nieobecności potomka wygrzebał z gabinetu wszystkie papiery związane z badaniami. Wyszukał dyskietki, na których przed dwudziestu latyzapisał potrzebne mu wtedy informacje, przejrzał ich zawartość i wydrukował niektóre pliki. Rozłożył wszystko na ławie i tapczanie w pokoju Janusza. Spojrzał krytycznie na przyniesioną tonę makulatury i poszedł zrobić sobie kawę. Teraz musiał na spokojnie, mając wypełnione ankiety, skonfrontować wiele spośród danych z tym, co napisali jego podopieczni. Kasia, kiedy tylko zamknęła za sobą drzwi mieszkania, chwyciła za telefon, by na gorąco przekazać sensacyjną nowinę swemu „wspólnikowi”. – Słuchaj, a może to jest zwyczajny pieprzyk? – zapytał Czarek, po wysłuchaniu jej relacji. – Co? – No, tak chyba się nazywa taki ciemny pieg – usłyszała w słuchawce. – Ale dlaczego jeden i akurat pod lewą pachą? – odpowiedziała pytaniem. – A dlaczego nie? – Czymiewaszjużatakisklerozy?Przecieżna tych badaniach baba wyraźnie szukała czegoś pod moją lewą pachą – przypomniała Kasia. – Mówiłaś tylko, że kazała ci podnosić ręce – tłumaczył się dziewczynie. – Terazwydaje mi się, że prawą dopiero wtedy,kiedyprzezdłuższyczas studiowała wygląd mojej skóry pod lewą. – Na pewno? – Na pewno – potwierdziła zdecydowanym tonem. – Pomyślę nad tym. Wpadnij wieczorem, bo teraz muszę lecieć do redakcji. Przyjdziesz, to pogadamy. Po tej krótkiej wymianie pytanio-zdań, Kasia usiadła w swoim pokoju i starała się przypomnieć sobie przebiegbadań wklinice. Upłynęło od nich trochę czasu i nie byłajużwstu procentach pewna, czy to była faktycznie lewa ręka. Jagnę zaintrygowało zainteresowanie Kasi jej znamieniem. Dopiero przykąpieli przypomniała sobie incydent z atelier, a potem przebieg badań, których istoty nie próbowała do tej poryzgłębić. Faktycznie, cała obdukcja ograniczyłasię do obejrzenia skórypod pachą. Lekarka, co prawda, próbowała fakt ten zatuszować pobieżnymi oględzinami szyi i kręgosłupa, ale wprawne oko Jagnyzanotowało moment, w którymKrystyna spojrzawszypod jej rękę, uniosła znacząco brew, jakby potwierdzając coś, o czym już wcześniej wiedziała. Dziewczyna pomyślała, że dobrze byłobyzadzwonić do Kasi izapytać, dlaczego zainteresował ją ten nieciekawypieprzyk. Łukasz oświadczył jej jednak, że „siory o tej porze w domu nigdy nie ma”, toteż wykręciła numer telefonu Mai. – Słuchaj, czytymaszjakieś znamię pod pachą? –udało się jejzapytać, dopiero wtedy,kiedy pulchna blondyneczka zakończyła pean na cześć Rafała. – Czy co mam? – Maja najwyraźniej nie zrozumiała pytania. – Czy maszciemną plamkę pod lewą pachą? – raz jeszcze powtórzyła Jagna.W odpowiedzi usłyszała radosnyrechot, a po nim rozbawionygłos dziewczyny: – Zabawne! A możesz sprecyzować, o co ci właściwie chodzi? – Rany boskie! – Jagna powoli traciła cierpliwość. – O piega, takiego ciemnego piega, rozumiesz? – Czy ty nie masz oczu? Nie chodzę wprawdzie na ogół roznegliżowana, ale ślepy zauważyłby, żeskładamsięgłówniezpiegów. Wtejdziedzinie tylko lampart jest wstanieze mną konkurować – odpowiedziała z nutą drwiny zabarwionej goryczą. Jagna przypomniała sobie wtedy, że Maja, mimo upału, ilekroć ją widziała, miała na sobie bluzki z rękawem do łokci. Jasna karnacja odsłoniętych fragmentów ciała była widocznie efektem działania kosmetyków wybielających. Teraz poczuła się niezręcznie. Przeprosiła dziewczynę za nietakt,tłumacząc się tym,że do tejporynie zauważyła u niejżadnych piegów. Maja usatysfakcjonowana przeprosinami nawet nie próbowała dociec przyczynyzadania jej przez Jagnę tak dziwnego pytania. – ChwałaBogu, żeniezainteresowała się tym,po co mitakainformacja – odetchnęła zulgą Jagna odkładając słuchawkę. Gdyby nie reakcja Kasi na widok głupiej plamki pod pachą, nigdy nie próbowałaby nawet skojarzyć jej istnienia z badaniami w klinice. Teraz odczuła rosnącą ciekawość. Żałowała, że osoby,zktórąmogłabynaten temat porozmawiać,niezastaławdomu. Do pozostałych, póki co, nie chciała w tejsprawie dzwonić. Rozłożone w pokoju Janusza dokumenty zostały już przez Mariana przejrzane i posegregowane. Teraz należało zająć się dziesięcioma plikami ułożonymi w rządek na ławie. Pozostałe papieryzłożył na kupkę i wyniósł do gabinetu. Postanowił zająćsięswoimi „obiektami badań”, jak umownienazywał w opisachdziesiątkę młodych ludzi, w porządku alfabetycznym. Analiza porównawcza pięciu pierwszych kwestionariuszy, polegająca głównie na konfrontacji danych sprzed lat, pochodzących z dokumentacji Ireny, z tym, co w poszczególnych rubrykach wpisali młodzi ludzie, nie dawała powodów do jakichkolwiek niepokojów. Najnowsze informacje, pochodzące, jakby nie było z pierwszej ręki, potwierdzałyjegowstępneprzypuszczenia, co do przebiegu rozwoju „obiektów”. Widząc jednak wielostronność zainteresowań i zdolności swych podopiecznych, nie mógł odżałować tak nikłej liczby ocalałych z próby osobników. Rozejrzał się po pokoju syna ipo razpierwszyod wielu lat pomyślał o nim, jako o dziecku. O małym dziecku. Sam gowychowywał, co nie było rzecząprostą. Tym bardziej, żezawsze ponad obowiązkami ojcowskimi stawiał swą karierę naukową. Przypomniał sobie jak mały Januszek zapytał gokiedyś – „Tato, znajdź mi jakąś mamęiożeń sięz nią”, apotemawanturę sprzed lat, kiedyto dorastający syn zarzucił mu egoizm i brak czasu dla własnego dziecka. – A gdybymtak wśród nich miał własne dziecko?Przecieżmogłem to zrobić bezproblemu – zastanawiał się patrząc w oczydużego, sponiewieranegoczasem pluszowego misia. – Miałoby mnie tylko zaojca biologicznego, bezmożliwości kontaktu przezdwadzieścia lat. Bezsensu. No tak, ale miałoby matkę... Ostatniej myśli zawtórowało ciche, smutne westchnienie. A potem przyszła refleksja – w czasie, kiedypracował w programie „In Vitro” Januszek przecież był już na świecie. Wrócił do przerwanej pracy, ale zanim otworzyłznajomą teczkę, oznaczoną symbolem –N2, nalał sobie do szklanki soku. Tak jakbyprzeglądanie zawartych w niej dokumentów miało trwać nieskończenie długo. Punkt po punkcie czytał odpowiedzi Kasi, zerkając co chwilę na świeże wydruki leżące obok. Podobnie, jak za pierwszym razem, nie widział w zapisach żadnych rozbieżności, a przebiegdotychczasowegożywota „panienki” niczymszczególnym nie odbiegał od poznanych już pięciu życiorysów. – Co tu może nie grać? – zastanowił się, wzdychając głęboko po zakończeniu lektury. Patrzyłna złożoną teczkę i nagle jakaś iskierkamignęła muwumyśle. Odniósł wrażenie, że podświadomie coś przeoczył. Coś bardzo istotnego, acz ukrytego jakby między wierszami. Jeszcze razwyłożył na blat zawartość teczki. Powoli, zdanie po zdaniu, czytał wszystko od nowa. Pogoda zrobiła się paskudna. Nad miasto nadciągnął dywan ponurych chmur, nie wróżących niczego dobrego. Stalowe kłęby, sprawiające wrażenie wiszącego nad ziemią wzburzonego morza, przewalały się po niebie gnane siłą wiatru. Z daleka dochodziły już ponure, niskie pomruki nadchodzącej burzy, a zapadającywkoło mrok rozjaśniałycorazczęściej, przecinające chmury – cienkie nitki błyskawic. Chłodny powiew przeszył Kasię na wskroś, aż nią zatelepało, a skórę ściął dreszcz. Nieprzyjemne wrażenie pogłębiałajeszczenietypowa dla tejporydnia ciemność, abardziej „po malarsku” –niska temperaturabarw. Dziewczyna przyspieszyła kroku, zadowolona, że umówiła się z Czarkiem u niego, a nie gdzieś na mieście. Stałaby teraz pewnie na jakimś przystanku i dygotała zzimna. Zatrzymała się na brzegu chodnikaprzepuszczając pędzącego „malucha” i... nie ruszyła zmiejsca. Poczuła bowiem na ramieniu silnychwyt czyjejś dłoni. – Ale pędzisz, – zadudnił jej nad głową ciepły baryton Adama – ledwo udało mi się ciebie dogonić. – Ścigasz mnie? – z uśmiechem odrzekła Kasia. – Zauważyłem cię przed chwilką i pomyślałem, że można by parę słów zamienić. – Można by, ale niekoniecznie tu i teraz, bo aura nie sprzyja – dziewczyna wymownie spojrzała na granatoweniebo zwiastujące nadchodzącą ulewę, –toraz,adwa: przepraszam cię bardzo; spieszę się. Wpadlibyście jutro wieczorkiem do „Sułtańskiej”, to pogadamy. Nie miała zielonegopojęcia, skąd przyszedł jej do głowytaki pomysł i takaknajpa,ale słowo się rzekło. Sympatycznybrodaczochoczoprzystał na propozycję i zerkając na ponure chmury, szybko się oddalił. Wbiegającdo starejkamienicy, gdzieCzarekwynajmował mieszkanie, Kasiapoczuła na ciele pierwsze, ciężkie krople deszczu. – Umówiłam się na jutro z Adamem – oznajmiła od drzwi, strzepując z włosów kropelki wody. – Dziwne powitanie – skwitował jej słowa gospodarz. – Zmieniaszpartnera. Rozumiem, masz mnie już dość – dodał złośliwie. – Wariat! – Kasia objęła Czarkaza szyję ipatrząc woczyrzekła słodko: –Jeszczenie mam cię dość, choć czasami... Paskudny zazdrośniku. Adam to jeden z naszej grupy – wyjaśniła uwalniając gozuścisku. – Nie wiem, co mi do głowywpadło, aleterazmyślę, żekto wie... Może on teżma jakieś swoje spostrzeżenia. Pójdzieszze mną – rozkazała, alewidząc nadalzdziwione spojrzenie pana swego serca, dodała: – On pewnie też nie będzie sam. Po chwili siedzieli już razem. ZmarzniętaKasia,przytulonado Czarka, czerpała ciepło zjego ciała, a dodatkowo grzała dłonie trzymając oburącz filiżankę zgorącą kawą. – Wracając do twego odkrycia – odezwał się chłopak, – to dobrze byłoby zebrać trochę informacji o tymcałym „klinicznym” towarzystwie i spróbować popytać ich o to znamię. – Z Jagną to wyszło dość naturalnie. Głupio o to... innych... Niewydaje ci się? – A ta potencjalna dziennikarka, jak jej? – Maja? No, ją to ewentualnie mogę zapytać. Zadzwonię od razu. Dobra? Kiedy przeszła do telefonu, stojącego tego dnia w przedpokoju, Czarek przyniósł z kuchni talerzyk z truskawkami i kartonik śmietany. Wyszedł jeszcze po miseczki i cukier. Rozmowa dziewcząt trwała jednak bardzokrótko, bo jak wrócił do pokoju Kasia, siedziała jużna swoim miejscu. – Ico? – zapytał. – Nie wiem. Obraziła się najwyraźniej, bo rzuciła słuchawką. – Ale co powiedziała? – Zapytałaczyśmywszyscypowariowali i czyniemoglibyśmyprzestać do niejwydzwaniać. Na koniec wrzasnęła, żebysię odczepić od jej piegów. No i odłożyła słuchawkę. Nierozumiem. – A ja chyba tak –Czarek spojrzał na zdziwioną reakcją Mai dziewczynę. – Musiałaotrzymać wcześniej podobnytelefon. – Od kogo? – Od Jagny. – Myślisz, że Jagna zorientowała się? – Chyba tak. Maszlistę tych ludzi?Kasia wyjęła z kieszeni spodni trochę sfatygowaną kartkę i położyła przed nim. – Spróbuję jakoś sprawdzić, co to za jedni – rzekł Czarek wkładając świstek do swego kapownika. – Przytul mnie mocno – dziewczyna spojrzała mu w oczy. Chłopak objął ją ramionami i wtedyzaoknem huknął potężnygrzmot. Odruchowo przygarnął ją silnie do siebie, jakby chciał ochronić swój najdroższy skarb przed uderzeniem mocy nieziemskiej. Propozycja, jaką otrzymała po powrocie do domu, należała do ofert „zdecydowanie do odrzucenia”. – Dlaczego jutro? –Kasia spojrzała na matkę wzburzona. – Pojutrze teżmogęznimpojechać. Jeden dzień go nie zbawi. – Nie unoś się, proszę – mama próbowała ją uspokoić. – Wiesz, że nie lubię, jak samzostajew domu, a tak się złożyło, że jutro i tata, i ja musimy jechać na delegację. – Rok szkolnykończysię za trzydni. Nie rozumiem, dlaczego akuratmójbraciszek ma mieć jużod jutra wakacje. Mamo, – Kasia spuściła ztonu – wieczoremjestem umówiona. Nie zdążę obrócić. – Planowaliśmy zawieźć go w sobotę... – Genialny pomysł!Kasia już opuszczała pokój rodziców, kiedy usłyszała za plecami: – W sobotę teżmamy całydzień zajęty. Może więc... – Dobra, – dziewczyna odwróciła się do matki – pojutrze go zawiozę. Byle nie jutro. Ostatecznie, dorosłyfacet i jeden dzień da sobie radę. Dorosły, dwunastoletni facet dawno już spał i nie był świadom, że jego ukochana nora pod lasem,wykopywana w pocieczoławczasie ubiegłorocznych wakacji,będzie musiała poczekać jeszcze dwa dni na swego lokatora. Niestety nie był, co gorsza, świadom jeszcze jednego – że wujek w czasie podorywek zasypał częściowo jego „ziemiankę”. Kasia zadowolona z wyniku rodzinnych negocjacji, spokojnie pogrążyła się w studiowaniu opasłej księgi. W przyszłymtygodniu musi zdać nieszczęsnyegzamin z historii sztuki. – Jeszcze tylko kilka wizytna uczelni, a i dla mnie zaczną sięwakacje – pomyślałasiadając przy biurku. Profesor Wilski wiedział już,co przeoczyłsprawdzając dokumentację.Wiedział również, że dla wyjaśnienia sprawypożądana byłabyściślejsza współpraca zKrystyną. Wtym celu należało jednak wprowadzić koleżankę w pewne sprawy, których do tej pory przed nią nie ujawnił. Postanowił trzymać się wersji, że autorką i pomysłodawcą projektu badań byłaIrena. Zaznaczyłw swoich materiałach wszystkiefragmentynotatek, mogące się przydać. Przepisał je odręcznie, czyniąc przyokazji drobne „poprawki kosmetyczne” izaczął szukać odpowiednio starej kartki. Takiej lekko pożółkłej, noszącej znamiona upływu czasu. Wydawało mu się, że gdzieś wdomu szwendała się taka „przeterminowana” ryza papierumaszynowego. Przegrzebał szafkę wgabinecie iregał za zasłoną –miejsca spoczynku tegotypu rzeczy, ale nic nie znalazł. Wtedyprzypomniał sobie, jak to kiedyśJanuszkowi odbiło ichciał rysować komiksy, w związku z czym zużywał tony papieru na swoje rysunki. Marian dał mu chyba wówczas tę paczkę makulatury. Wziął więc kartkę zdecydowanie młodszą i ściągnął z pawlacza w przedpokoju wysłużoną maszynę do pisania. – Dobrze, żejej wkońcu nie wyrzuciłem – pomyślał rozkładając zapomnianeurządzenie na biurku. Nie wszak ono sprawiło mu największą radość, a kilka wolnych, pozostawionych w niej arkuszy. Miał jużwszystko. Teraz zostało tylko wystukać, nie myląc się, całytekst. Podpis Ireny, który wykonał pod pracą, był nawet podobny do oryginału. Uśmiechnął się, zadowolonysam zsiebie izerknął na zegar. Minęła druga. O tejporzespał już zazwyczaj snem głębokim. Paweł Adamczyk nie był osobą z natury głupią. Może brakowało mu trochę lotności, ale wiedzę medyczną wymaganą programem studiów posiadał, a i podstawowe prawa genetyki przyswoił bez problemu. Ponieważ jednak nigdy nie czuł lekarskiego powołania do niesienia pomocy za wszelką cenę, w związku z czym, zgodnie z przysięgą Hipokratesa – „byle nie szkodzić”, pozostał na uczelni z dala od jęczących z bólu pacjentów i ociekających krwią sal operacyjnych. Przewód doktorski otworzył pod opieką najlepszego specjalisty – profesora Mariana Wilskiego i choćnie znał jeszcze dokładnie tytułu swej przyszłej pracy,wiedział,co ma robić. Pierwszym i najważniejszympunktem było – wykonywać bezdyskusji wszystkie polecenia promotora. Zgodnie znim, ruszył w świat w poszukiwaniu informacji dotyczącychosób zgrupy Wilskiego. Wedługotrzymanej listy, prawie każda znich studiowała na innej uczelni, lub jeśli nawet na jednej, to na różnych wydziałach. Postanowił, że zanimzacznie próbować wtapiać się w towarzystwo studentów najpierw, zgodnie z sugestią pryncypała, odwiedzi sekretariaty poszczególnych dziekanatów, by zorientować się dokładnie, gdzie ma szukać konkretnych, widniejących na jego wykazie osób. Zupełnie przypadkowo pierwszą szkołą wyższą, na której postanowił złożyć wizytę, była Akademia Sztuk Pięknych. Chociaż, zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, najprościej byłobyzacząć od dziekanatu Collegium Medicum lub innychwydziałów uniwersyteckich. Miał je przecież na miejscu. W jasnych, przestrzennych korytarzach akademii unosił się delikatny zapach farb i rozpuszczalników zmieszany z ledwo wyczuwalną wonią świeżej gliny. Idąc we wskazanym przez portiera kierunku, Paweł ze zdumieniem przyglądał się kręcącym się we wszystkich kierunkach studentom. Sprawiali wrażenie niewyspanych, niedomytych. Odziani w różnobarwne ubrania, często rażące wymuszoną niechlujnością, zachowywali się tak, jakby przebywali na pikniku, a nie w murach poważnej uczelni. Młody doktorant pomyślał sobie, że gdyby tak przyszedł do swojego profesora w wygniecionych, poszarpanych spodniach i obwisłym swetrze, zostałbypewnie potraktowanyniczymzupełnie niepoważnyczłowiek. Nie mógłpojąćdlaczego w murach uczelni mającej w nazwie piękno, zezwala się na tak jawne przeczenie ogólnie przyjętym normom estetycznym. Po chwili jednak porzucił swekrytyczne sądy,bowiemstanął przed właściwymi drzwiami i musiał się skoncentrować na sprawie, z którą przyszedł. W przypadku Pawła Adamczyka przestawienie się na inny tor myślenia wymagało czasu, toteż poprawił krawat i okulary, przygładził ręką włosy i dopiero tak przygotowanynacisnął klamkę. W„Sułtańskiej” panował miłypółmrok. Lokalizacja kawiarni –wpiwnicachstarej kamienicy, wymuszała niejako panujący weń nastrój. Światło dzienne nie miało dostępu i żółtawe, słabe oświetlenie rzucane przez kinkiety, a uzupełnione migającymi płomykami świec dawało wrażenie przytulnego ciepła. Nie była tu z Czarkiem od niepamiętnych czasów, toteż z przyjemnością stwierdziła korzystnezmianywystroju wnętrza, jakie poczyniłwłaściciellokalu, pokrywając ściany korespondującą z nazwą arabeską. Rozejrzeli się za wolnym stolikiem, sprawdzającprzyokazji, czyAdam już nanich nieczeka. Niezauważywszybrodacza, usiedliw kącie w końcu salki. – Muszę jutro zawieźć Łukasza na wieś – odezwała się Kasia, kiedytylko zajęli miejsca. – Mam nadzieję, że nie zajmie mi to więcej niż dwa dni. Masz wychodne, mój drogi – dodała uśmiechając się do Czarka kokieteryjnie. – No, to będę musiał się zastanowić, jak tę wolnośćwykorzystać –odpowiedział, drapiąc się w podbródek w geście poważnego zastanowienia. – Bez przesady. To tylko dwa dni. – Tylko, czy aż dwa dni? – zażartował. Wymianę zdań przerwała im młoda kelnerka. Zapaliła świeczkę na ich stoliku i przyjęła zamówienie. W chwili, kiedy odchodziła, do kawiarni weszła Ania, a za nią Adam. Z racji niewielkiej przestrzeni, jaką zajmował lokal i słusznego wzrostu blondyna, od razu spostrzegli siedzącą w kącie parę. – Poznajcie się – zaproponowała Kasia wskazując Czarka, gdy już cała czwórka siedziała w komplecie. Rozmowaod pierwszychsłów zeszłanatemat aktualnej sesji nauczelniach. Wszyscymiotali się w egzaminacyjnym wirze i tęsknie wyglądali końca stresującegookresu. Nikt znich nie był jeszcze „na czysto”, ale tak się złożyło, że cała czwórka miała realne szanse na stypendia naukowe, co stanowiło dodatkowy doping do przygotowań egzaminacyjnych. – Zamówiliście jużcoś – zapytał Adam rozglądającsię po sali. Usłyszawszypotwierdzenie, przeprosił towarzystwo i udał się w kierunku baru zamówić kawę dla Ani i dla siebie. Przystoliku nadal wymieniano uwagi dotyczącenajlepszej taktyki, związanej z planowaniem sesji i zdawaniem egzaminów. – Nie wiecie, kiedy Wilski ma zamiar znów nas ściągnąć do kliniki? – zapytała Kasia, po wyczerpaniu uczonych tematów. – Ania dostała jakieś wezwanie na indywidualną rozmowę z psychologiem – odezwał się Adam, siadając znów przynich. – Z tą śniętą makrelą?Salwą śmiechu skwitowano wyjątkowo trafne porównanie Kasi. – Nie – odpowiedziała po chwili sympatyczna szatynka. – Podpisany jest jakiś facet. Nazwiska nie pamiętam, ale mam pójść do tego samego gabinetu, co za pierwszym razem. – Tego z tajnym wyjściem – uzupełnił Adam. – Z tego, co mi Kasia opowiadała, to niewiele rozumiem – wtrącił Czarek. Spojrzał na siedzącego naprzeciw Adama i dodał: – Wiesz, chodzi o tę całą waszą grupę. – Nie jesteś odosobniony,chociaż nie ma cię na liście. Dla nasto teżzagadka – uśmiechnął się brodacz. – A próbowaliście dojść... – Po co? – przerwała mu Ania. – Krzywdy nam nikt nie robi, towarzystwo sympatyczne... Poznałam Adasia – spojrzała czule na wybranka. – Mówisz – sympatyczne, a Rafał? Albo ta milcząca Jolanta Sikora? – zapytała Kasia. – Nie przeszkadzają mi. – Nie opowiadaj – odezwał się Adam. – Sama mówiłaś, że ten ciemny przystojniaczek cię drażni. A Jola... Chciałbym wiedzieć, jaka jest. Moim skromnymzdaniem – wyjątkowo dziwna dziewczyna, prawda? – zwrócił się do Kasi i wzrokiem zasygnalizował jej, by nie dawała odpowiedzi. Przerwali dyskusję, bowiem do stolika podeszła kelnerka i postawiłaprzednimi zamówione kawy. Uśmiechem podziękowali i wrócili do rozmowy. Wramach wymianywrażeń zespotkań grupyomówiono kolejno wszystkich jej uczestników. Omówiono, nie obgadano, bo dajmyna to – Kasia miałabywieledopowiedzenianatemat Mai i Jagny. Ograniczyła się jednak do ogólnikowych stwierdzeń, mających pełne pokrycie w spostrzeżeniach pary pijącej wraz z nimi kawę. – A możewywiecie, co jest przyczyną doboru takich, a nie innychludzi do grupy? – przerwał im Czarek, znający tylko z opowiadań osoby, o których rozmawiała pozostała trójka. – Wilski wyraźnie powiedział, że wybrał nas komputer spośród iluś tam tysięcy naszych rówieśników – pewnym głosem odpowiedziała Ania. – Moim skromnymzdaniem, nie bardzochce mi się wierzyćw jegohistorię o„wybrańcach losu”. Do czego niby zostaliśmy wybrani? – Adam był najwyraźniej bardziej sceptycznie nastawiony do problemu. – Dzisiaj nie ma nic za darmo... – To samo powiedział mój ojciec – weszła mu w zdanie Kasia. – Alezwróćcie uwagę – grupę stanowią sami studenci, żadnego... – Nie sami, – przerwał jej Adam – a dumny Dominik? – No tak, ale teżinteligent w naszymwieku. Nie ma wśród nas ani jednej osoby,delikatnie mówiąc, niedouczonej. Aczyzauważyliście, żekażde znas reprezentuje inną specjalność, inne talentyi zdolności? – młoda malarka wyraźnie podkreśliła ostatnie słowa. – Musiał tak dobrać, żebyśmy mieli o czym rozmawiać – poważnie odpowiedziała Ania. – To się musiał programista narobić, żeby tyle opcji było spełnionych przy losowaniu szczęśliwców – zadrwił Czarek i spojrzawszy bacznie na oboje młodych przed sobą, zapytał wprost: – Czy któreś z was ma ciemny pieprzyk pod lewą pachą? – Skąd wiesz? – padło z obu ust. Zapadła chwila ciszy. Ania i Adam patrzyli na siebie wzrokiem wskazującym na to, że nie wiedzieli wzajemnie o posiadanym znamieniu, o którym, nie wiadomo skąd, wiedział młody dziennikarz. Kasia wysiadłazpociągupóźnymwieczorem. Zmęczona, ale szczęśliwa,żenadłuższyczas pozbyłasię zdomu młodszegobraciszka, którego kochała, leczczasami miałajego towarzystwa serdecznie dość. Nie rozglądała się, tylko szybko skierowała siędo wyjściaz dworca. Po chwili, schodząc do metra, była jużmyślami przyCzarku, toteżw pierwszej chwili niezauważyłaprzed sobą długich, jasnych włosów, opadających na plecyidącej przed nią dziewczyny. Dopiero, kiedy stanęły obok siebie na peronie, poznała w niej Jolę. – Cześć! – odezwała się bezzastanowienia.Spod zasłony włosów usłyszała ciche: – Cześć. – Odwoziłambrata na wieś – zaczęła Kasia, bowiemwyczuła, że ma byćmożejedyną szansę na spokojną rozmowę z tajemniczą blondyną. – Też gdzieś wyjeżdżałaś? – Nie. Byłam tu w pobliżu i jadę do domu – odpowiedziała Jola, nie patrząc na nią. – Czykorzystając ztego, żenikt nas nie słucha, mogę cię ocoś zapytać? – powiedziałaKasia szeptem. Jola skinęła głową, więc ośmielona kontynuowała: – Dlaczegozawszechowasztwarz? Tak na dobrą sprawę nikt z nas nie wie, jak naprawdę wyglądasz. Jola milczała, a Kasi zrobiło się głupio, że tak bez ceregieli zadała to pytanie. Po chwili jednak, stojąca obok dziewczyna uniosła głowę i wykonała nią ruch sugerujący sprawdzanie otoczenia. Upewniwszysię, że nikt ich nie obserwuje, obróciła twarzw kierunku Kasi irękami odgarnęła włosy. Jej blade czoło i skronie pokrywałyzielono-żółte sińce. – Na litość boską! – jęknęła dziewczyna – Kto cię tak pobił? – Nikt –uśmiechnęła się, opuszczając na twarznaturalny, jasnywoal. –Mam to od urodzenia. Ale wiesz? – ożywiła się trochę. – Każdy, kto niechcący te plamy zobaczy, myśli, że jestem katowana. Najgorzej było, kiedybyłam mała. Rodziców po sądach chcieli ciągać... Za znęcanie się nade mną. Trudno z czymś takim żyć. – A nie próbowałaś jakichś zabiegów? Chirurgia, kosmetyka... no, wiesz... – Coś tam mama kiedyś ze mną robiła, ale to kosztuje... – przerwała, bo w pobliżu stanął młody człowiek i przypuszczalnie bezwiednie zaczął przyglądać się rozmawiającym dziewczynom. – Nie mów, proszę, nikomu. Być może sama odważę się na którymś spotkaniu odsłonić twarz, ale póki co... Na stację wjechał pociąg. Jola machnęła ręką na pożegnanie i weszła w otwarte drzwi wagonu. Kasia patrzyła za nią, chcąc sobie przypomnieć jej odsłonięte na chwilę oblicze, ale poza plamami na wysokim czole nie była w stanie przypomnieć sobie rysów twarzy. W czasie dwóch dni „wychodnego” Czarek, sobie tylko znanymi sposobami, dotarł do klinicznego archiwum. Metoda jego nie opierała się bynajmniej na tajemnej wiedzy dziennikarskiej, a na zwykłym wykorzystaniu starych znajomości. Odkrył on, że w owym archiwum pracuje znajoma jego szkolnej koleżanki Agatki. Agatka, przez krótki okres edukacji licealnej, była obiektem jego namiętnych, niestety platonicznych westchnień. Szczytowymosiągnięciem zalotów okazało się jednorazowe wspólne wyjście do kina. Przejściowa sympatia wybrała innego, co Czarek po chwili rozczarowania jej wybaczył, gdyżiswoje uczucia ulokował wnastępnej pannie. Pozostali jednak nadal, może nie przyjaciółmi, ale bliskimi znajomymi. Spośród rozlicznych zalet Agatki interesowała go od dłuższego czasu jedna – otaczał ją zawsze wianuszek przyjaciółek, mających najróżniejsze układy towarzyskie i zdolności osobiste. Parokrotnie udało mu się pozałatwiać różne ważne sprawy dzięki koneksjom koleżanek jego efemerycznej miłości – Agatki. Tym razem koleżanka koleżanki obiecała sprawdzić akta noworodków urodzonych w klinice w 1982 roku, a w szczególności osesków opospolitych nazwiskachjak: Kowalski, Malinowski, Wójcik, Nowak, itp.. Przyczynę tego niecodziennego zlecenia Czarek wyjaśnił w bardzo zrozumiały sposób: – Musisz mi to załatwić,błagam! –jęczał do słuchawki. –Jaknie napiszętego artykułu, to facet nie da mizaliczenia. Wyniki badań archiwistycznych dały w efekcie zamiast wyjaśnienia, kolejne niewiadome. Kartkę zpełną informacją o czerwcowych narodzinach roku pamiętnegoCzarek położyłprzed Kasią, kiedy siedli wspólnie do rozgryzania porcji pizzy i nowego orzecha, jakim były dane uzyskane ze szpitalnego archiwum. Przeanalizowali listę ipodkreślili tylko nazwisko Kasi. Okazało się, że w czerwcu 1982 roku w kliniceprzyszło naświat sześcioro małychNowaków: parabliźniąt, dwóch chłopców idwie dziewczynki. – Bliźnięta i mężczyźni odpadają na wstępie – autorytatywnie stwierdził Czarek, – ale spójrz na to – palcem wskazał zapisaną linijkę. – Widzisz? – 12 czerwca, Nowak, Katarzyna, Małgorzata i Andrzej... – Kasia przerwała czytanie i spojrzała mu w oczy. – To imiona moich rodziców. Zgadza się. – Tu patrzteraz – powiedział podsuwając jej zaznaczonytekst. – 21 czerwca, Nowak, córka, znak zapytania... Dlaczego znak zapytania? – Dopisała go pewnie koleżankaAgatki, aoznacza on przypuszczalnie, żewchwili wypisu ze szpitala dziecię nie posiadało jeszcze imienia – wyjaśnił.– Czytaj dalej. – W głosie Czarka usłyszała wyraźne podekscytowanie. – Małgorzata iAndrzej?Ale numer! – zniedowierzaniem patrzyłana kartkę. – Rozumieszcoś z tego? – Nie do końca. Mam natomiast pewną hipotezę. Po pierwsze... – Czarekprzerwał i wstał z miejsca. – Po pierwsze: zrobię nam herbatę, bo mi ta pizza utknęła w przełyku. Kasia kiwnięciemgłowywyraziłaaprobatę, nadalstudiując listęotrzymaną od swego lubego. Jeszcze razprzejrzaławszystkiedane dotyczące czerwca, chcąc się upewnić, czyabykoleżanka koleżanki nie popełniła błędu przy przepisywaniu. Dopisane długopisem znaki zapytania pojawiłysiękilkakrotnieprzyróżnych nazwiskach. Najczęściej dotyczyłybraku imieniadziecka lub ojca. Kiedy Czarek postawił przed nią filiżankę, uśmiechając się zapytała: – Jakieżto wysnułeś hipotezy? – Mogło się zdarzyćtak: twoje urodzinyzanotowano prawidłowo 12 czerwca,apotem, być możewczasie jakiejś inwentaryzacji noworodków, przyprzepisywaniu popełniono czeski błąd i... – Jaki błąd? – weszła mu w zdanie. – Po prostu zamieniono kolejność cyfr – Czarek wyjął zkieszonki koszulidługopis, zapisał na marginesie kartki najpierw 12, potem 21 i podsunął dziewczynie. – Widzisz?Niestety, póki co – kontynuował, – nie jesteśmyw stanie tego sprawdzić w oryginalnej dokumentacji. – A może urodziła się jeszcze jedna Katarzyna Nowak? Właśnie 21 czerwca – zapytała patrząc mu w oczy. – Córka rodziców o tych samych imionach, jakie noszą twoi? – Czarek zamyślił się. – To właśnie druga hipoteza, ale mało prawdopodobna. – Czyżby? To dlaczego zgubiono moje imię, jeśli uważasz pierwszą wersję za bardziej możliwą. Czarek wzruszył ramionami i schował długopis. – To terazposłuchaj, co udało mi się odkryć –powiedziała Kasia tonem, niosącym ładunek nowej sensacji. – Widziałam twarz Joli. Dziewczyna w skrócie opowiedziała przebieg spotkania na peronie. Tym razem chłopak słuchał jej uważnie. – A zapytałaś o znamię? – odezwał się, kiedyskończyła. – Nie pomyślałam, a przecież mogłam... – Trudno. Przy następnej okazji zapytasz. I tym futurystycznym akcentem zakończyli temat, by ofiarnie zająć się sobą. Dwa dni rozstaniabyłyjeszczenadaldlanich okresem bardzo długim; namiarę epoki wdziejach naszego świata. Krystynaprzestudiowała w domu materiałprzekazanyjejprzezWilskiego. Wswoich planach badawczych doktor Irena Bielska, wykorzystując szansę, jaką dawało zapłodnienie „in vitro”, starała się ocenić cechy genetyczne kolejnych pokoleń. Najwyraźniej chodziło o zbadanie przebiegu pewnych procesów fizjologicznych w odniesieniu do informacji podanych przez rodziców dziecka i obserwacji rozwoju zarodka zarazpo zapłodnieniu. Innymi słowymówiąc – określenia, czypewnezjawiska są faktycznie dziedziczone, czyteżpowstają naskutek działania czynników zewnętrznych jużpo narodzeniu. Lekarka zezdziwieniem przeglądała kolejne punkty programu. Projekt powstał ponad dwadzieścia lat temu i był w wielu aspektach, delikatnie mówiąc, przestarzały. Tym bardziej nie rozumiała, dlaczego Marian tak uparcie dąży do jego kontynuacji. Od początku ich współpracyodnosiła wrażenie, że Wilski tworzyjakąś mistyfikację, że nie odkrywa wszystkich kart. Teraz zaczęła podejrzewać, że do tej pory pokazał jej jedynie mało znaczące blotki, a figury w pewnym momencie wyciągnie z rękawa, zaskakując ją jakimś błyskotliwym odkryciem. Albo i nie wyciągnie. – Jego sprawa – pomyślała, składając dokumentację. Adamowi nie dawało spokoju niesamowite stwierdzenie chłopaka Kasi, tym bardziej, że młodydziennikarzani myślał ujawnić źródła tak intymnej, jakbyniebyło, informacji. Zbył ich zdawkowym: – Tak tylko zapytałem. Nie mniej fakt posiadania znamienia w tym samym miejscu przez niego i Anię, był wystarczająco intrygujący. – Dlaczego? Czy ma to jakiś związek z grupą?A może to czystyprzypadek? – zastanawiałsię, gapiąc się w sufit własnego pokoju. – Dlaczego właśnie Czarek ich o to znamię zapytał? Jegodziewczyna teżnie potrafiłazrozumieć, skąd obcyfacetwie o pieprzyku pod jej pachą. Gdybyto tylko u niej występował w tym miejscu, poczułby pewnie ukłucie zazdrości... – Może mama coś wie – postanowił zapytać u źródła. Zwlókł się z legowiska i przeszedł do pokoju obok, gdzie matka spokojnie rozwiązywała krzyżówkę, przy akompaniamencie strzelaniny rozgrywającej się na ekranie telewizora. Adam nigdynie doszedł do tego, w jakim celu włączonyjest odbiornik, kiedynikt programu ani nie ogląda, ani nie słucha. Chyba tylko po to, żeby mieć wrażenie obecności kogoś w domu. Od czasu śmierci dziadka, mama najczęściej wcale nie patrzyła w szklane okno na świat. Mechanicznienaciskałaprzycisk pilota, włączająctelewizorzarazpo wejściu do mieszkania, tak jak to zawszerobił jej tata. Teraz też film oglądałyjedyniemebleiściany. Wielekroćmiał ochotę zapytać dlaczego to robi iza kim właściwie tęskni. Czyzadziadkiem, którybył dla niej zawsze wzorem cnót wszelakich, czy za ojcem Adama, który odszedł od niej zaraz po tym, jak jego pierworodnysyn ujrzał ten świat. Nigdy wszak nie odważył się poruszyć tego tematu. – Mogę ci poprzeszkadzać? – zapytał cicho. – Oczywiście, synku – odpowiedziała z uśmiechem, odkładającgazetę. – Czy pamiętasz jeszcze coś ze szpitala? – Z jakiego szpitala? – spojrzała zaniepokojona. – Z kliniki. Chodzi mi o krótki okres, zaraz po moim urodzeniu. – Za dużo chyba ode mnie wymagasz – roześmiała się. – Leżałam tam tylko trzy dni, na izolatce. Twój ojciec to załatwił – dodała z drwiną. – Wiesz..., ten pieprzyk pod lewą pachą. Mam go od urodzenia? – A cóżci nagle przyszło do głowy!Jasne, żeod urodzenia. Prawie każdyczłowiek ma jakieś znamiona, pieprzyki. Nie słyszałam jednak, by ktoś robił z tego powodu dochodzenie – matka wyczuła ton zainteresowania w jegogłosie, ale że postawione pytania nie zapowiadałyciekawej rozmowy, sięgnęła po odłożone czasopismo. – Ja muszę do tego dojść. – Do czego? – Dlaczego takiesamo znamię,wtymsamymmiejscumaAnia? – widzącpytającespojrzenie matki, dodał: – To moja nowa dziewczyna. – Aha, –pokiwała znacząco głową – to jużwiesz, co ona ma pod pachą?Szybkijesteś, synu. Czyabynie za szybki? – Źle mnie zrozumiałaś. Czy mogę to wyłączyć? – wskazał na walających się we krwi aktorów i nacisnął przycisk pilota. – Posłuchaj... Brodaty, aw danej chwili jeszczerozczochranymłodyczłowiek, usiadł na dywanie naprzeciw matki i spokojnie zaczął opowiadać całą historię, począwszy od badań w ostatnim pokoju, na ostatnim piętrze kliniki. Jagna przeczytała zaproszenie na rozmowę zpsychologiem, ale nim zdążyła dotrzećdo niej jego treść, zadzwonił telefon. – Dostałaś zaproszenie do psychologa? – usłyszała w słuchawce podnieconygłos Mai. – W tej chwili otworzyłam kopertę – odpowiedziała, siląc się na zachowanie spokoju. – To jeszczeniebyłaś. Ajarozmawiałam z nim dzisiaj. OJezu!Co zafacet! Mówię ci, super! – wykrzykiwała po drugiej stronie pulchna blondynka. – O co cię pytał? – Jagnę interesowałyraczej konkrety. – Czy to ważne? Zobaczysz sama, jakie ma zabójcze oczy: błękitna toń, otoczona czarnym lasem rzęs... Ito spojrzenie... – Powiedz, czego dotyczyłarozmowa? – przerwała Mai poetycki opis psychologa. – Chyba wszystkiego. Wiesz, taka miła pogawędka w cztery oczy. Kiedyidziesz? – Czekaj, niech zobaczę – Jagna rozłożyła kartkę. – We wtorek. – Zadzwoń koniecznie. Powiesz mi, jakie zrobił na tobie wrażenie. – A co z Rafałem? W słuchawce zapanowała cisza. Po chwili usłyszała, kontrastujący z poprzednimi wypowiedziami, opanowanygłos dziewczyny: – W porządku. Dostał teżwezwanie na wtorek. Pamiętaj, zadzwoń. Cześć. Odłożyła telefon bez słowa, bo rozmowę zakończył dźwięk sygnalizujący zakończenie połączenia. Nie zastanawiała się nad komunikatem Mai, dotyczącym osoby psychologa. Sama studiowała psychologięiciekawa była spotkania zdoświadczonym, jak mniemała, znawcąsztuki rozgryzania problemów innych ludzi. Otrzymała od Mai jednak pewien sygnał, który ją nieco zaniepokoił. Rafał uwolnionyzkleszczyrozochoconej polonistki, niechybnie skieruje ponownie swe zainteresowanie w jej stronę. Itu, niestety, nie myliła się. Kasia złożyła w szkole ostatnie swe prace. Został jej tylko jeden egzamin, którym miała nadzieję pożegnać się z uczelnią na trzy, cudowne miesiące. W programie wakacyjnym znajdował się, co prawda, plener malarski, ale tegotypu eskapadynależałydo przyjemniejszej strony studiowania, więc bardziej się nań cieszyła, niż nim martwiła. Zamyślona weszła do klatki schodowej inie zastanawiając się, zprzyzwyczajeniaskierowała się do wiszących w sieni skrytek pocztowych. Kiedy pochylała się, by zajrzeć do swojej skrzynki, usłyszała za sobą: – O, dobrze, że panią spotkałam! Kasia wyprostowała się i spojrzała w kierunku osoby, która tak radośnie przemówiła do jej pleców. Była to listonoszka. Pamiętała ją jak przezmgłę, bo jużod dawna ta niska, wychudzona kobiecina nie doręczała poczty do ich bloku. – Czytacytu mieszkają? – kobieta wyciągnęła przed siebie dużą, szarą kopertę. – Widzipani, niby poważna instytucja, – stuknęła palcem w widniejącą na przesyłce pieczątkę – a numeru mieszkania nie podali. Dziewczyna spojrzała na nazwisko adresata. – Owszem, pod trzydziestką siódemką, ale co pani tu robi? – zapytała zaintrygowana obecnością dawnej znajomej. – Nagłe zastępstwo – zachichotała listonoszka. – Ten, co tu chodził zwolnił się z roboty, nikogo, jak na razie, nie znaleźli, to i zawołali starą emerytkę,któranogi w tymrejoniezdeptała. Udało mi się. Parę groszyzawsze wpadnie, no nie? – Jasne. Każdygrosz się liczy – przytaknęła Kasia. – Ma pani coś dla nas? – Coś chyba jest – kobiecina zaczęła grzebać w swej torbie i wyjęła spięty gumką plik korespondencji. – Dużo tu nowych. Nie znam wszystkich teraz, bo kiedyś... – zawiesiła głos i spojrzała na dziewczynę. – A wie pani, że zwami to miałam najwięcej uciechy? – Tak? A to dlaczego? – zapytała, czując, że kobieta najwyraźniej ma ochotę na krótką pogawędkę. – Bo przed wami, pod trzydziestką trójką, też Nowaki mieszkali i ja nawet długo nie wiedziałam, że się wyprowadzili. Poczta przychodziła dalej na Nowaków, to co mi tam – wkładałam do skrzynki i tyle. Aż tu raz... – listonoszka przybrała tajemniczy wyraz twarzy – polecony. Idę ja na górę, a tu otwiera mi zupełnie obca kobieta. Pytam, czy zastałam pana Nowaka, aona, żeniewrócił jeszczez pracy,alelist możeodebrać. To ja: żeoddam, ale żonie, a ona mi mówi, żejest właśnie jegożoną. No, to ja mówię, że żonęNowakatoja znam, i żeto na pewno nie jest ona. Pani matka roześmiała się wtedyi powiedziała, co nigdynie słyszała, żebyjej mąż miał jeszczejedną żonę. Kobieta przerwała opowieść, bo usłyszały czyjeś kroki. Ktoś schodził z góry i listonoszka przechyliła się obserwującschody. – Dzień dobry – młodymężczyznakiwnął głową wkierunku Kasi, na co onaodpowiedziała nikłym uśmiechem. – Kto to? – zainteresowała się jej rozmówczyni, kiedytylko zamknęły się drzwi wyjściowe. – Olek Wójcik, z drugiego piętra. – Oj, to się z niego kawaler zrobił! A pamiętam jak... – Proszęskończyć historię omoich rodzicach –przerwałajej dziewczyna widząc, że będzie musiała za chwilę wysłuchać opowieści o Olku, którego serdecznie nie lubiła. – A tak... – kobieta zmarszczyła czoło, starającsobie przypomnieć, na czymto skończyła. – I jak pani mamatak sięśmiała, to jazapytałam, czyonajest Małgorzata Nowak. Naco ona, że tak, i że mąż ma na imię Andrzej i wtedy... – To pani pamięta imiona moich rodziców? – Kasia nie dała jej dokończyćzdania. – A jakże! Wtedyto ja zgłupiałam do reszty, bo czypani wie, żeteNowaki przed wami to też byli Małgorzata i Andrzej? – Niemożliwe! – Możliwe, możliwe... – listonoszka pokiwała głową, jakbydla potwierdzenia swych słów. – Oj! Ale się rozgadałam, a tu robotyjeszcze od groma! Terazto dla odmianyKasię zamurowało. Stała i bezsłowa patrzyła jak siwowłosa kobiecina wkłada w przegródki korespondencję. – O, jest tu coś dla pani – podała dziewczynie kopertę. – To do zobaczenia. Zatrzasnęła skrzynkęizuśmiechem, jakizawitałw czasierozmowywjejwyblakłych oczach, wyszła zbudynku. Kasia bezwiednie wsunęła list do tylnej kieszeni spodni iskierowała się na schody. Nie wiedziała, żeidzie, żeotwiera drzwi, a potem je za sobą zamyka. Wgłowie dudniły jej słowa listonoszki „...te przed wami to też byli Małgorzata i Andrzej.” Dziewczyna od rodziców wiedziała, że sprowadzili się na Daleką, kiedy ich córeczka miała pół roku. Największy miejski teren pokryty naturalnymi okazami zieleni był dla mieszkańców okolicznych „blokowisk” ostoją, namiastką prawdziwej przyrody. Tu w czasie pogodnych dni kierowali swe kroki, wszyscyzmęczeni pracą i ulicznymruchem ludzie. Za dnia po ścieżkach wolno przechadzali się starsi panowie, staruszki siedząc na ławkach wygrzewały się w promieniach wiosennego słońca, młode matki pchały przed sobą wózki, lub obserwowałyzabawy swych nieco starszych latorośli. Można też było czasem zauważyć studentów czytających z uwagą, mniej lub bardziej opasłe, dzieła naukowe, lub grupy młodzieży spędzających tu czas znacznie atrakcyjniejniżwmurach szkoły,wktórejwłaśnie powinni się znajdować. Wieczorami park zapełniał się parami zakochanych, szukającymi romantycznego klimatu dla swych schadzek. Adam siedział w parkowej alejce oczekując przybycia Ani. Słońcechyliło się ku zachodowi i migotało ciepłymi promieniami pomiędzy poruszanymi wiatrem liśćmi drzew. Dookoła panowała cisza, bo mimo królującego jeszcze dnia, pora była już późna i z parku zdążyły ulotnić się chmary maluchów ryczących w wózkach lub goniących na oślep przed siebie. Wagarowicze, uczący się studenci oraz staruszkowie wrócili pewnie w zacisze swych domów i w parku królowała terazmłodość, co z wiosenną aurą tworzyło sprzyjającą uczuciom scenografię. Chociaż spotykali się z Anią od niedawna, do zwyczaju weszły im randki w tym właśnie miejscu i o tej właśnie godzinie. Wsekundę po tym, jak zerknął nazegarek, zobaczyłdziewczynę uwylotu alejki. Podniósł się i ruszył jej na spotkanie. – Przepraszam za spóźnienie – powitała go lekko zdyszana. – Wcześniej nie dałam rady.Pocałował ją w policzek na znak wybaczenia i objął ramieniem. – Siadamy, czy idziemy gdzieś? – zapytał. – Usiądźmy na moment, bo goniłam jak głupia i trochę się zasapałam – pociągnęła go w kierunku ławki, którą chwilę wcześniej opuścił. – Ładna dziś pogoda – zagaił w angielskim stylu, kiedyjużspoczęli na drewnianym siedzisku. – A cóż cię tak klima... – Musiałem jakoś zacząć – wszedł jej w słowo, – ale co innego mam ci do powiedzenia. Rozmawiałem z mamą. – Tychyba nie myśliszsię żenić! – oburzyła się żartem. – Jeszcze nie, ale kto wie, czy nie wrócimy kiedyś do tego tematu – pogroził jej palcem i mocno przytulił do siebie. – Nie. Rozmawialiśmy o moim znamieniu pod pachą. – Imoim. – Wybacz, ale o twoimnie wypada na tymetapiezwłasną matką rozmawiać, chociaż... przy okazji wygadałem się o nas i o twoim pieprzyku też. Sorry. – Nie ma za co. Czego się dowiedziałeś? – Ania z zaciekawieniem patrzyła w jego duże, szaroniebieskie oczy. – Pourodzeniuleżałemzmamą w izolatce. Przezpierwsze dwa dni po porodzienieczułasię najlepiej, toteż przewijałymnie i podawały do karmienia pielęgniarki. Mama przypomniała sobie, że były to dwie młode, sympatyczne dziewczyny. Powiedziała mi też, że nie jest pewna, ale wydaje się jej, że razwzięła mnie do kąpieli inna, starsza kobieta. Adam najwyraźniej skończył, bo zamilkł. Po chwili dziewczyna niewytrzymała: – Ico? – zapytała, oczekując dalszego ciągu. – Inic. Nie mam zielonego pojęcia, czyto zeznanie ma jakikolwiek związek znaszą sprawą. Zapytaj twoją rodzicielkę, może ona nam pomoże. – Pytałam. Zero osiągnięć. Leżałam na wspólnej sali noworodków i mamaniewiezupełnie, co tam ze mną robiono. – Ty, a możeto przypadek. Możepo prostu mamyzwyczajne pieprzyki pod lewą ręką – w głosie Adama zabrzmiało zwątpienie w sensacyjność odkrycia. – A co byś powiedział na małe porównanie? – zapytała zalotnie. – Co masz na myśli? – A jak ci się wydaje, dorosłychyba mężczyzno? –odpowiedziała pytaniem, robiąc przytym tak kokieteryjną minkę, że trudno było nie zrozumieć, co faktycznie miała na myśli. Chłopak uniósł brew, zdziwiony jej otwartością i uśmiechnął się przygarniając ją bardzo mocno do siebie. Tymczasem Kasia rozkoszowała się ciszą własnego domostwa. Rodzice wojażowali gdzieś służbowo, a „cudowny” braciszek gonił po polach i lasach. W związku z zaistniałą sytuacją, zaprosiła do siebie Czarka. Wcześniej zrobiła niezbędne zakupy – w zamrażarce czekałylody, a na paterzerumienił się stos świeżutkich truskawek. Po rozmowiezlistonoszką musieli spokojnie pogadać i zastanowić się wspólnie, co dalej robić. Młody adept sztuki dziennikarskiej stanął w drzwiach ukryty niemal cały za ogromnym bukietem piwonii. Kasia zmierzyła botaniczne zjawisko pełnym zachwytu wzrokiem i rzekła opanowanymgłosem: – Jest pan dzisiaj jużtrzecim posłańcem z kwiatami. Kwiecie zjechało w dół, na tyle nisko, by odsłonić błękitne oczęta lubego, przymrużone podejrzanie i wpatrzone w poważną twarz dziewczyny. – Jak to trzecim? Dostałaś dziś... – Właź, głuptasie – roześmiała się Kasia, cofając się w głąb mieszkania.Czarek wszedł, ale nie pozostawił jej słów bezecha. – Czymożeniejaki Wilski obdarował cię równie wspaniałym bukietem?Albo ktośzmęskiej części jego grupy? – zapytał ironicznie. – Jasne! Od rana znosząmi okazyflorywilościach wręczhurtowych – odpowiedziała równie drwiącym tonem. Czarek rozejrzał się po jej pokoju, zajrzał do kuchni i pozostałych pomieszczeń, ale nie widząc żadnych kwiatów, stwierdził jużspokojniej. – Nie widzę ich. – Czego, mój drogi, nie widzisz? – No, tych kwiatów. – Sprzedałam na bazarze. Jeśli będziesztak dobry – Kasia znaręczem piwonii skierowałasię do drzwi wejściowych, – poczekaj tu chwilę. Skoczę je spieniężyć, zanim padną. Chłopak przez chwilę patrzył na nią zdezorientowany, ale dziewczynę zgubiły diabelskie błyski w oczach i nim znalazła się w przedpokoju, doskoczył do niej i chwycił bukiet. – Ani mi się waż! Zdradziłabyś mnie w sposób wręcz okrutny – zadudnił teatralnym oburzeniem. – Te oto kwiaty są darem mego serca, dowodem mej dozgonnej miłości... – Nie mówiłeś, że wybieraszsię na tamten świat? – zachichotała rozbawiona formą wyznania. – Nie wybieram się! – ryknął i wyrwawszyjej bukiet zrąk, rozejrzał się dokoła. – Gdzie to wstawić? – zapytał już zupełnie normalnie, co miało oznaczać, ni mniej, ni więcej – koniec przedstawienia. – No, to jesteśmy w domu – stwierdził Czarek po wysłuchaniu relacji ze spotkania z listonoszką. – Ty nie jesteś osobą zgrupyWilskiego. – Taak?Pewien jesteś, że ci Nowakowie, co tu przed nami mieszkali też mieli córkę,którateż miała na imię Kasia i też urodziła się w tym samym roku... – Zadużo tego„też”. Wystarczyło powiedzieć raz – przerwał jejCzarek. – Mój dziennikarski nos mówi mi, że tak właśnie jest. – A co jeszcze ci mówi twój piękny nos? – złośliwie zapytała Kasia. Czarek w odpowiedzi dotknął wskazującym palcem lewej ręki czubka nosa, uniósł wzrok i wbiwszy spojrzenie w martwy punkt w przestrzeni gdzieś między szafą i sufitem, zamilkł w udanym skupieniu. Kasia patrzyłana swego lubego, wyglądającegoniczym nawiedzonemedium, przez kilkanaście sekund i wybuchła śmiechem. – Czy twój organ powonienia przemawia nadal? – spytała, kiedyopanowała atak radości. – Musimy odszukać poprzednich lokatorów tego mieszkania – pełnym powagi głosem oznajmił dziennikarz. – Wiem nawet w jaki sposób – dodał wstającz miejsca. – Wychodzisz? – Kasia zaniepokoiła się nagłymruchem gościa. – Nie. Jeszcze nie, ale muszę skorzystać z telefonu. Mogę? – Dobra, a ja zrobię coś do jedzenia. Dotychczasowa rozmowa zajęła im trochę czasu, co dało dodatkowy efekt w postaci pochłonięcia przez nich całego stosu truskawek. Kasia, wczuwając się w rolę gospodyni, postanowiła podjąć pana swego serca godnym honorowego gościa przyjęciem. Wchodząc do kuchni nie wiedziała jeszcze ile dań pojawi się na stole, ale jako wielka improwizatorka wiedziała, że poza lodami, uda się jej coś przygotować. Znała Czarka dość długo i ztonu głosu, dobiegającego z pokoju wywnioskowała, że rozmowa potrwa dłużej niż zrobienie skromnych kanapek dla dwóch osób. Toteżspokojnie otworzyła lodówkęizaczęłaanalizować jejzawartość. Wiedziała, że tam właśnie znajdzie właściwą drogę do serca swego mężczyzny. Jagna pełna obaw zbliżała się do budynku kliniki. Rozglądała się dyskretnie, czyzza jakiegoś krzewu, drzewa, lub samochodu nie wyskoczy wysoki, namolny przystojniak. Nic jednak nie wskazywało na jego obecność, toteż w miarę uspokojona weszła do windy i nacisnęła guzik. Psychologbrzydotą nie grzeszył, ale i do wyróżniających się urodąprzedstawicieli męskiego rodu teżnie należał. Kłóciło się to trochę zopisem podanym przezMaję, więc dziewczyna od chwili wejścia do gabinetu uważnie analizowała image siedzącego za biurkiem mężczyzny. – A cóżmi się tak pani przygląda? – zapytał zamiast powitania,kiedyod dobrej minutyJagna, stojącprzydrzwiach,gapiła się w niego jak sroka wgnat. – Proszęusiąść – wskazał jej miejsce na krześle przed sobą nie czekając na odpowiedź. Dziewczyna posłusznie usiadła i nie speszona pytaniem, poszukiwała głębokiej toni w zwyczajnie niebieskich oczach psychologa. Niezdążyła sfinalizować poszukiwań, bowiem „las rzęs” opuścił się wrazzpowieką, a obiekt westchnień pulchnej polonistki, patrząc w kartkę przed sobą, zadał kolejne, beznadziejnie prozaiczne pytanie: – Czy mam przyjemność z panią Jagną Wiszniewską? – Jeśli to dla pana przyjemność, to pan ma –odpowiedziała bardziej niżswobodnymtonem. – A czymogę, jeśli łaska,dowiedziećsięz kim jabędęmiałaprzyjemność, lub nieprzyjemność? Na drzwiach nie zauważyłam żadnej wywieszki – dodała. Niebieskieoczypsychologa zrobiłysiętrochę większe, bowiemtupet ładnej dziewczynyzbił go trochę z tropu. Przeprowadził już większość rozmów zleconych mu przez Wilskiego, ale spotkał się z normalnym podejściem, takim samym, jakie prezentowali jego pacjenci. Od razu wyczuł, że w przypadku Jagny będzie musiał zmienić przebieg badania. Podejrzewał, że nastawienie dziewczyny spowodowane być mogło informacjami uzyskanymi od tych, których już tu gościł. – Czyrozmawiałapani zosobami, które umnie były? – zapytał, nie udzielając odpowiedzi na postawione pytanie. – Nie wiem kto u pana bywa, a jedyna osoba, która podzieliła się ze mną wrażeniami na pański temat była Maja. Taka kędzierzawa blondynka – wyjaśniła, widząc, że mężczyzna nie bardzo wie o kim jest mowa. – Tak. Ico mówiła? – Jeśli pan tak ciekawy, to proszę – Jagna spojrzała w biały sufit. – Ma pan, jej zdaniem, zabójcze oczyotoczone czarnymlasem rzęs – przeniosła wzrok nawłaścicielarzeczonych oczu. – Jeszcze coś zacytować? – zagadnęła z udaną uprzejmością. – Wystarczy – skwitował krótko i dodał: – Czy był to główny temat relacji? Jagna uśmiechnęłasię, robiącprzytym wyjątkowo bezradnywyraztwarzy,co w zupełności wystarczyło zaodpowiedź. Psycholog, jakbyuspokojonyjej reakcją, sięgnął do szuflady, skąd wyjął jakiś kwestionariusz. Po chwili jednak dziewczynawiedziała, żeto arkuszbadań. Niestety, mimo najszczerszych chęci, nie mogła dostrzec żadnej adnotacji odnoszącej się do typu badania lub autora pytań. Kiedy wypełniła zgodnie z poleceniami psychologa cały arkusz, miała podstawy sądzić, że został on wykonanyspecjalnie dla osób skupionych, tak jak ona,wzespole podobnymdo grupy Wilskiego. Niektóre pytania nie miałynic zcharakteru zadań psychologicznych. Przypominały raczej formą i treścią przesłuchanie i to prowadzone z osobą nader niekompetentną. Czymże bowiem można było nazwać sformułowania w rodzaju: „Czy twoi rodzice leczyli się na bezpłodność?”. Powtarzały się też polecenia znane jej z ankiety przeprowadzonej na jednym z pierwszych spotkań grupy. – Dziękuję, to wszystko – powiedział mężczyzna, odbierając od niej wypełniony arkusz. – Wszystko? – Jagna była szczerze zdziwiona, gdyż nastawiła się na rozmowę. – To możejeszczejedno pytanie:czyutrzymujepani bliższykontakt z kimś z grupy profesora Wilskiego? Dziewczyna wyczuła w tonie psychologa jakąś dziwną nutę. – Osobiście nie uważam przypadkowych spotkań i rozmów za bliższe kontakty, choć być może ktoś z grupy może je tak odbierać – odpowiedziała wymijająco. –Rozumiemwięc, żeniewiele panina ich temat wie – rzekł błękitnooki zrozczarowaniem w głosie, wstał i wyszedł zzabiurka. –Wtakim raziedziękujępani i... do zobaczenia –wyciągnął do Jagnyrękę, bysię pożegnać. – Do widzenia – odpowiedziała wychodząc, a w duchu dodała: – Może wtedy trochę pogadamy. Dopiero kiedy była już na sąsiedniej ulicy, przypomniała sobie o tym, czego obawiała się najbardziej. Szczęśliwym zrządzeniem losu nie spotkała Rafała, który gdzieś daleko za jej plecami wchodził właśnie do budynku kliniki. Dzielny doktorant profesora Wilskiego analizował właśnie sporządzoną notatkę, bardzo dumny z siebie. Odwiedził wszystkie interesujące go uczelnie i odnalazł wszystkich studentów wchodzących w skład grupy. Miał tylko pewne problemy z niejakim Szewczykiem, bo na medycynie studiowało aktualnie trzech osobników otymsamymimieniu inazwisku, ale żaden z nich nie był Dominikiem Szewczykiem urodzonymw1982 roku. Paweł zwątpił już w możliwość zlokalizowania faceta, kiedy uprzejma pani w dziekanacie wytargała z szafy segregator z wypisanym nagrzbiecie napisem „Tok indywidualny” i tamże odnalazła właściwe dokumenty. Teraznależało ustalić kolejność „poznawania” osób i zacząć działać. Skomplikowane procesy myślowe przerwał dźwięk telefonu. Profesor Wilski wzywał go do siebie. Paweł jeszcze raz pobieżnie przejrzał notatkę i pewien należnej mu pochwały udał się do pryncypała. – Ico nowego panie Pawle – jowialnie zagaił profesor, wskazując miejsce nakrześleprzed sobą. – Udało się panu określić, gdzie nasi młodzi przyjaciele studiują? – Oczywiście – rzekł dumnie doktorant, kładąc na biurku notatkę. Wilskiwstał, otworzyłszafkę stojącą w kącie gabinetuiwyjąłzniej cienką teczkę. Wrócił na miejsce ibezsłowa zacząłporównywać treść swoich zapisków ztym, co wynotował Paweł. Po chwili zadowolonyspojrzałnaoczekującego pochwałypracownika,dołączył przyniesioną kartkę do pozostałych i zawiązał teczkę. – Teraz mam dla pana kolejne zadanie. Uda się pan do działu ewidencji ludności Urzędu Miasta izdobędzie pan te oto dane –to mówiąc, profesor położyłprzed nim niewielki świstek papieru z odręcznie wypisaną informacją. Paweł zrozczarowaniem spojrzał na karteluszek i nieśmiało zapytał: – Miałem przecież dotrzeć jakoś do tych ludzi i... – Najpierw musimydotrzećdo innych –przerwał mu Wilski. – Zresztą, obecnie na uczelniach trwa sesja egzaminacyjna, niektórzypewnie mają jużwakacje... Trudno byłobypanu ich znaleźć. To jest w tej chwili pilniejsze –położyłrękęnakartcei spojrzał surowymwzrokiem na kulącego się na krześle młodego człowieka. – Rozumiem – odrzekł Paweł, wziął notatkę i grzecznie opuścił gabinet. W rzeczywistości nic z tego nie rozumiał. Polecenia, jakie ostatnio otrzymywał od swego zwierzchnika przestawały go już dziwić. Nawet gdyby profesor kazał mu teraz pojechać na Kamczatkę w poszukiwaniu jakichś tam osobników, uczyniłby to bez słowa, nie wnikając w szczegóły. Kariera naukowa pod okiem sławy genetyki była dla niego celem absolutnie nadrzędnym i nawet zadania, jakimi ostatnio był obarczany nie były w stanie zmienić jego bałwochwalczego stosunku do profesora Mariana Wilskiego. Pokornie ruszył w kierunku urzędu. Mimo popołudniowej pory w atelier panował półmrok. Kasia przeglądała swoje prace, zastanawiając się, które z nich mogłaby wystawić w galerii. Jeden z jej kolegów – malarzy otrzymał propozycjęzagospodarowania wewnętrznej ścianywcentrum handlowymznajdującym się na jednym z dużych osiedli. Kolega z miejsca podjął wyzwanie i dostrzegł w nim szansę zaprezentowania prac swych przyjaciół, rekrutujących się głównie spośród studentów ASP. Projekt stworzenia galerii został pozytywnie przyjęty przez dyrekcję centrum, toteż zaprzyjaźniony plastyk rozesłał wśród studenckiej braci wiadomość o zapotrzebowaniu na obrazy. Kasię poinformowała o tym Eliza. Eliza powiedziała też o zasłyszanej dziwnej rozmowie. Otóż była ona świadkiem, jak jakiś niewysoki, krępy mężczyzna w okularach wypytywał o Kasię w dziekanacie. Pokazał pani Halince jakąś kartkę, a ona wyjęła zszafyskoroszytizaczęła mu podawaćinformacje dotyczące przebiegu studiów Kasi. Eliza weszła do sekretariatu tużza facetem, ale szybko wycofała się z obawy, że dziekanica zagadnie ją o koleżankę. A ona, jako osoba lojalna, nie miała ochoty rozmawiać zbyle jakim, podejrzanym typem, o swojej przyjaciółce. Kasia wybrała trzy pejzaże, które nie były wszak dziełami sztuki, ale i nie zrobiły złego wrażenia na dotychczasowych „oglądaczach”. – Śliczne wymoje, sprzedacie się? –zwróciłasiędo leżących na wierzchu łanów zbóżbliżej nieokreślonegogatunku, upstrzonych niewielkimi czerwonymi kropkami imitującymi maki. Zamiast odpowiedzi usłyszała pukanie do drzwi. Wpierwszej chwili pomyślała, żeto Czarek, ale zaraz potem przypomniała sobie o jego planowanej na dziś wyprawie w poszukiwaniu jej imienniczki i zamarła w bezruchu. Pukanie powtórzyło się. – Kasiu, jesteś tam? Poznała głos Jagny. – Wydawało mi się, że z kimś rozmawiasz – powiedziała dziewczyna na powitanie. – Nie. Jestem sama – odrzekła zdziwiona, nie pamiętając, że mówiła sama do siebie. – Maszminutkę czasu? Kasia widząc niezdecydowanie w dużych oczach Jagny, wzięła pod pachę obrazy i gestem wskazała drzwi. – Jasne. Chodź do domu, bo tutaj latem czuję się, jak w rodzinnymgrobowcu. Kiedy już siedziały wygodnie na materacu w pokoju Kasi, popijając zimny sok jabłkowy, Jagna zaczęła opowiadać o ostatnich przeżyciach związanych zgrupą „wybrańców losu”. – Pewna jesteś, żenie otrzymałaś wezwania na rozmowę zpsychologiem? –zdziwiłasiępo usłyszeniu, że Kasia o niczym nie wie. – Pewna. Słuchaj, a czywiadomo ci coś ojakimś niewysokim blondynie w okularach, który szuka o mnie informacji? – zapytała w rewanżu. Dalsza wymiana zdań utwierdziła je w mniemaniu, że za sprawą grupyWilskiego kryje się coś podejrzanego. Nie potrafiłyoczywiście sprecyzować, co to takiego możebyć. Tym nie mniej,na wszelki wypadek, Kasia nie powiedziała Jagnie o prowadzonym przez Czarka dochodzeniu w sprawie „właściwej” KatarzynyNowak. Zaś Jagna o tym,że nie przyznała się psychologowi do bliższej znajomości zmłodą malarką. Bardziej jużplotkując niżdyskutując, postanowiływłączyć do „śledztwa” Anię i Adama – osoby, z którymi były już prowadzone rozmowy na temat podejrzanych celów działania grupy. Obie, niezależnie od siebie, postanowiły odnaleźć podejrzanegotypa w okularach. Czarek cały poprzedni wieczór spędził na analizie notki biograficznej profesora Mariana Wilskiego, szukając jakiegoś szczegółu, który mógłby wykorzystać jako punkt zaczepienia w rozmowie z Nowakami. Adres tych ostatnich otrzymał w urzędzie, z czym, wbrew wcześniejszym obawom, nie miał większych trudności. Od razu znalazł Katarzynę Nowak urodzoną 21 czerwca 1982 roku. Należało teraz tylko do niej dotrzeć. – Tylko! Łatwo się mówi – pomyślał. Przecież dziennikarz, proszący o rozmowę, o udzielenie wywiadu, musi znać powód, dla którego chce zdobyć tą drogą pewne informacje. Czarek znał oczywiście własną przyczynę poszukiwań, nie była ona jednak tym, zczym mógłbywyjśćdo ludzi. Postanowił, na podstawie wyczytanej w życiorysie Wilskiego notatki, pójść va banque i spróbować ugryźć sprawę od strony „dzieci z probówki”. Jeśli się okaże, że trafił kulą w płot, będzie musiał na miejscu wymyślić nową legendę. Przygotowany teoretycznie na wszystko, zamknął mieszkanie i ruszył w dziennikarski bój. Kasia siedziała w fotelu obrócona twarzą w kierunku okna, za którymzawsze coś się działo. A to przejechał samochód, ato kilkoro dzieciaków przebiegło goniącza piłką, a tostrugi deszczu zbierały się w dołkach, tworząc ogromne kałuże. Porą letnią, tak jak teraz, do okna zaglądały purpurowe malwyi pomarańczowe dalie. Dziewczynacodziennie, jednymrzutem okaobliczała ilość kwiatów, które znajdowałysię w jej polu widzenia. Tegodnia byłoich oczterywięcejniż wczoraj. Nic dziwnego, przecież było lato. Do niewielkiego, skromnie wyposażonego pokoju, gdzie czołowe miejsce naścianiezajmował obraz przedstawiający „Ostatnią wieczerzę”, weszła szczuplutka, niska kobieta i ciężko westchnąwszy usiadła na zniszczonej wersalce. Z kuchni dobiegały ciche dźwięki muzyki radiowej. Codzienny obrządek poranny, związany z pielęgnacją córki stawał się dla niej coraz bardziej uciążliwy. Czas robił swoje i z wiekiem ubywało sił i nadziei, że coś się jeszcze wydarzy;coś dobrego. Od śmierci mężasama musiała sobie radzić. Ijakoś sobie radziła. Tyle, że zcorazwiększymtrudem. Miałajużswojelata icałyczas dręczyłją niepokój oto, co się stanie z siedzącą przed oknem kaleką, gdyi jej zabraknie. Patrzyła na Kasię, ukochane, upragnione dziecko i powtarzała w myślach od lat to samo pytanie – zajakie grzechyBógtak bardzoją ukarał?Nie rozumiała inie mogła pogodzićsięz losem. Zzadumywyrwał ją dźwięk dzwonka. Zauważyła, że córka teżdrgnęła. Wolno podniosła się i ruszyła do przedpokoju, zastanawiając się, kto to może być, bo na wizytę Asi, siostry miłosierdzia, było jeszcze zawcześnie. W drzwiach ujrzała młodego mężczyznę o trochę przydługich ciemnych włosach, który uśmiechając się przyjemnie, zapytał: – Pani Małgorzata Nowak?Milcząc skinęła głową w odpowiedzi. – CezaryLewandowski –gość przedstawił się i dodał: – Jestem dziennikarzem, czymógłbym z panią zamienić kilka słów? – Ze mną? – odparła zdziwiona. – A w jakiej to sprawie? – Wolałbym rzeczwyjaśnić spokojnie w mieszkaniu, jeśli pani pozwoli. Kobieta nie wiedząc, co sądzić owizycie, niepewna, czydobrzerobi, otworzyła szeroko drzwi zapraszając sympatycznego bruneta do środka. Spodobał się jej młody dziennikarz, a zwłaszcza jego dobre oczy, toteż przygotowawszy herbatę zaprosiła go do stołu. Odpowiadając najego pytania snuła, patrząc w nieokreślonypunkt, opowieść o tym, co było jej marzeniem i o tym jak doszło do jego spełnienia. – Nie ma pan pojęcia, jak bardzocieszyliśmysię, kiedypowiedziano nam w klinice,żezabieg się udał. Musiałam potem przezblisko pół roku leżeć, ale tak bardzo pragnęliśmytego dziecka, że grzecznie leżąc oczekiwałam rozwiązania – oczy kobiety świeciły dziwnym blaskiem, wspomnieniem radosnychchwil. – Potemprzezjakiś czas też byłowszystko w porządku. Kasia rosła, rozwijała się prawidłowo, przybierała na wadze. Dopiero kiedy... – kobieta umilkła, spuściła oczy, z jej wątłej piersi dobył się cichy, żałosny jęk. Czarek zadowolony,że trafiłw dziesiątkę przedstawiając się jako potencjalnyautor artykułu dotyczącego losu „dzieci z probówki”, czekał, nie zadając kolejnego pytania. Wyczuwał jakąś przeszkodę, która zatamowała potok słów w opowiadaniu pani Małgorzaty. Rozejrzał się po niewielkim, skromnie, wręcz ubogo urządzonym pokoiku. Ciekaw był, co też znajduje się w pomieszczeniu obok. Gospodyni, w chwili gdy wchodzili do mieszkania, jakby w popłochu wysunęła się przed niego i szybkim ruchem zamknęła uchylone drzwi. Sprawiała przy tym wrażenie osoby chcącej coś przed nim ukryć. Postanowił jednak nie wyrażać swego zainteresowaniajej dziwnym zachowaniem. – Kasia zaczęła chorować, kiedy miała trochę ponad dwa lata – kontynuowała kobieta. – Lekarzpowiedział, żeto chybaalergia, bo powtarzałysięjej zapaleniaoskrzeli. Musieliśmyją leczyć. To dużo kosztowało... Córka ma astmę... – zawiesiła głos. – No tak, ma astmę. Czy jeszcze coś pana interesuje? Zmiana tonu wypowiedzi i dość nerwowy sposób w jaki zostało zakończone opowiadanie, zaintrygowałyCzarka. Nie dał jednak poznać po sobie, że coś mu w tej całej historii nie pasuje. – Chciałbym wiedzieć, co teraz porabia pani córka? – Kasia?–zapytała kobieta tak, jakbydo tej poryrozmawiali onie wiadomo kim. –No tak... Córka wyjechała po maturze do siostry męża, do Niemiec i tam terazstudiuje. Ostatnie zdanie zabrzmiało jak wykuty na pamięć tekst, podawany nauczycielowi przez wyjątkowo pilnąuczennicę. Słowaniemiaływszakodzwierciedlenia wspojrzeniu, które jużod pewnego czasu emanowało głębokimsmutkiem. Czarek czując, że wszystko, co zostało ostatnio powiedziane, mija się z prawdą o dobry kilometr, zadał jeszczejedno „kontrolne” pytanie: – A co Kasia studiuje? Zapanowała chwila ciszy. Kobieta, patrząc gdzieś ponad jego głową, najwyraźniej zbierała myśli. – Chyba ekonomię – odezwała się niepewnie. Młody dziennikarz był już teraz niemal przekonany, że pani Małgorzata kłamie. Po tym wszystkim, co usłyszałnawstępie,wiedział, żeniemożliwymjest, bytak kochającamatkanie wiedziała, jakie studia podjęła jej córka. Wszystko razem wymagało spokojnej analizy, ale i ponownej rozmowy. Spojrzał nerwowo na zegarek, chociaż nigdzie się nie spieszył. – Przepraszam bardzo – rzekł odsuwając krzesło, – ale będę musiał jużiść. Bardzodziękuję za rozmowę. Cieszę się, że dobrze trafiłem. Pani Małgorzata milcząc podążyła za nim. Kiedy stanęli w otwartych drzwiach, dodał: – Będę musiał trochę popracować nad tym artykułem. Dzisiaj, widziała pani, nic nie notowałem. Czy mogę wpaść jeszcze raz w następnym tygodniu? – zapytał malując na twarzy najcieplejszyze swoich uśmiechów. – Proszę, niech pan przyjdzie –bezentuzjazmu odrzekła i zamykając drzwi dodała: – A może znajdzie pan kogo innego z tej „probówki”? – Całyczas ich szukam – odpowiedział jużdo drewnianej płaszczyzny, która pojawiła mu się przed nosem. Szedł do przystanku, nie zwracając uwagi na domy, ogródki i inne rzeczy, które zaprzątały jego uwagę jeszcze pół godziny temu. Był prawie zadowolony z rozmowy. Trafił do matki „właściwej” Katarzyny Nowak i choć nadal niewiele na jej temat wiedział, liczył na to, że wkrótce jego wiedza poszerzy się znacznie. Pani Małgorzata ukryła przed nim coś bardzo ważnego, ale i on nie był bezwiny – z kieszeni marynarki wyjął dyktafon i wyłączył go. Wkorytarzach urzędu kłębiłysię tłumypetentów. Paweł, przepychającsięmiędzynimi raz z większym, raz z mniejszym trudem, zastanawiał się, czy nie przeoczył poprzedniego dnia jakiegoś bardzo ważnego komunikatu prasowego, który to swą treścią wtłoczyłby do biur administracji państwowej połowę dorosłej populacji mieszkańców stolicy. Dziwiła go tak ogromna liczba ludzi załatwiających akurat dzisiaj swe, niewątpliwie ważne dla każdego, sprawy. Potencjalnydoktor nauk medycznych przestał jużmarnowaćczas na różne zdziwienia. Fakt wysłania go tutaj był kolejnym ogniwem układanki, która u kogo innego wzbudziłaby cień podejrzenia, bowiem nie bardzo zrozumiałym było, po co szanowanemu profesorowi genetyki potrzebne są dane wszystkich Katarzyn Nowak zamieszkałych w mieście od początku lat osiemdziesiątych ubiegłego jużstulecia, ażpo dzień dzisiejszy. Przecieżw grupie jest jużjedna taka –studentka malarstwa. Dla Pawła Adamczyka był to jednak rozkazszefa – rzeczświęta i należało go wykonać. – Coście się tak na tych Nowaków uparli – rzekła urzędniczka wbiurzeewidencji ludności, wertując grubą księgę. – Przed panem, chyba nawet wczoraj, pytał o nich jakiś młody dziennikarz. Wilskiego niewątpliwie zainteresowałaby ta wiadomość. Tymczasem jego podopieczny z ciekawością gapił się na wysuwający się wolno z drukarki arkusz papieru, na którym widniało już ponad dwadzieścia Katarzyn Nowak z pełnymi danymi osobowymi. – Dużo ich – pomyślał w duchu. – Profesor powinien być zadowolony.Niestety, zapatrzonyw wydruk, nie słuchał dokładnie słów kobiety. A szkoda. – Kaśka! Eureka! –wrzasnął Czarek stając przed swą ukochaną. –Chybawiem, kim sąludzie zgrupyWilskiego – powiedział jużspokojniej, rozglądając się dookoła. – Idziemydo mnie, bo w tym miejscu nie będziemygadać. „To miejsce” byłoskweremotoczonymwiankiemzielonychkrzewów,wśród których uwijały się sforypsów ras wszelakich, nawoływane co i ruszprzezswychwłaścicieli, apo asfaltowych alejkach pędziły wyścigi rowerzystów w kategorii wiekowej do lat pięciu. Robiąc uskoki, by uniknąć zderzenia z małoletnimi kolarzami, lądowało się bądź na wózku nadzianym niemowlęciem, bądź na kolanach siedzącej na ławeczce leciwej staruszki. Zero warunków do konstruktywnej dyskusji. Kasia, czekając na lubego, sama zauważyła, jak bezsensowne miejsce wybrała nadzisiejszą randkę, toteż bezsłowa przystała na jego propozycję. Luby, spacerując u boku wybranki zastanawiał się, czy należy już teraz dzielić się z nią szczegółami swego odkrycia. Licząc na to, że dziewczyna zapomni jego słowa, po drodze ponarzekał trochę na nieciekawie rysujące się wakacje, a w domu zastosował, znaną mu doskonale, miłą metodę na wywołanie u niej chwilowej amnezji – łóżeczko. Profesor Wilski poprosił o kawę wchwilę po tym, jak Paweł opuścił jegogabinet. Byłato już trzecia filiżanka tego dnia,co wzbudziło niepokój pani Basi, spełniającej u boku Mariana funkcję asystentki z domieszką sekretarki. Nigdy jednak nie komentowała, podobnie jak i pozostali pracownicy, próśb i zarządzeń szefa. Bez słowa wsypała dwie łyżeczki czarnego proszku do filiżanki i pokornie czekała, ażzagotuje się woda w czajniku. Informacje przyniesione przez Adamczyka potwierdziły przypuszczenia Wilskiego. Młoda malarka,którapojawiłasięwjego grupieniebyła„jego” Katarzyną Nowak. Właściwa mieszkała na obrzeżach miasta i nic ponadto na jej temat nie wiedział. Należało o wspólnej pomyłce powiadomić Krystynę i podjąć jakąś decyzję. Wprowadzenie nowej osobydo grupynie powinno nastręczać trudności, gorzej przedstawiała się sprawa dziewczyny,którado tej poryuczestniczyła w spotkaniach, nie będąc tą, za jaką była uważana. Pani Basiaweszłaz kawąwchwili, kiedyprofesorkolejnyrazodmierzał krokami szerokość gabinetu. Tegotypu zachowanieświadczyło o nadchodzącej burzylub innym kataklizmie, toteż kobieta niemalże na paluszkach przemknęła obok niego, postawiła na stole filiżankę i bezszelestnie wycofała się poza krąg rażenia ewentualnego żywiołu. Nie miała oczywiście pojęcia dlaczego szef jest tak rozdrażniony, ale intuicyjnie przeczuwała prawie zawsze jakieś kłopoty. I tym razem kobiecy nos jej nie zawiódł. Profesor odczuwał niepokój. Uczucie, które pojawiało się w duszy niebywale rzadko i miało zawsze związek z bezpośrednim zagrożeniem jegoosoby. W tej chwili niepotrafił precyzyjniezidentyfikowaćprzyczyny,alewewnętrzny głos podpowiadał mu, że źródłem obaw jest ów intruzw grupie – Kasia Nowak. Po chwili namysłu postanowił wybrać się z wizytą do państwa Nowaków, mieszkających gdzieś na peryferiach stolicy. Musiał zbadać, co stało się przyczyną popełnionej omyłki i sprawdzić, czyich dwudziestoletnia córka jestosobą pasującą do jegoukładanki. Ze względu na dobro sprawy nie mógł się tam udać sam. Wykręcił numer wewnętrznyKrystyny. Początek lipca przyniósł wraz z czarnymi jagodami wściekłe upały. Żar lał się z nieba ciurkiem i życie w mieście stało się wręcz nie do zniesienia. Wysoka zabudowa centrum zatrzymywała rachityczne powiewy wiatru, a grube ściany kamienic w starszych częściach miasta skutecznie kumulowały ciepło. Człowiek czuł się jak w dobrze nagrzanym piekarniku. Każdy,komu wakacje lub urlop pozwalałyna ucieczkę do lasu, nad jezioro, nad morze lub w góry z ulgą w sercu opuszczał miejskie mury. Sesje na uczelniach dobiegły końca. Kto nie zdążył, bądź nie udało mu się pozdawać egzaminów w terminie, też miał jużwolne do września. Jednym słowem – zapanowała kanikuła. Ania bez problemu zaliczyła kolejny rok i przygotowywała się w domu do wyjazdu na rejs żeglarski. Dzień wcześniej była naspotkaniu zpsychologiem, co zajęłojejtrochę czasu i teraz nadganiała stracone minuty. Właśnie pakowała swą garderobę w woreczki foliowe. Z doświadczenia wiedziała, że jest to jedyna, choć czasochłonna metoda na to, by wkładane na siebie ubrania nie były po kilku dniach żeglugi nieprzyjemnie wilgotne. Pracę przerwał jej dzwonek telefonu. – Możemysiędzisiajspotkać? –wsłuchawce usłyszała głos Adama.– Chciałbymsię ztobą zobaczyć przed wyjazdem – oznajmił. Dziewczynateżoczywiściemiałazamiarpożegnać sięz nim. Czuła w sercu rozterkę. Zjednej strony wolałaby spędzić najbliższe dwa tygodnie z Adasiem, z drugiej – nie mogła odmówić żeglarzom i zrezygnowaćzwyjazdu, gdyżzałapała się jako sternik, co ogromnie obniżyło koszty eskapady, a ponadto miała już za sobą spotkanie zzałogą, na którympodzielili się tym, co kto ma ze sobą zabrać. Swojego lubego nie mogła wkręcić na rejs z dwóch powodów –Adam nie najlepiej tolerował środowisko wodne ztowarzyszącymi mu rojamikomarów,a po drugie –na rejsie nie było już wolnych miejsc. Gdybytak Wilski zorganizował pierwsze badania miesiąc wcześniej... No, ale spotkała Adama wtedy, kiedy spotkała i na zmianę planów wakacyjnych było już trochę za późno. Nie pozostawało nic innego jak pożegnać się czule i czekać powrotu. Spacerowali wąską staromiejską uliczką pomiędzy dwupiętrowymi kamieniczkami, rzucającymi chłodny,rozkosznydla ciała cień. Adam rozwodził sięnatemat pracy,jakązałatwił mu kolega zroku oraznad tym, jak to, zaciężko zarobione pieniądze, spędzi zAnią końcowe tygodnie lata. Dziewczyna, słuchając go poczuła się nijako, bowiem jedyne, co mogła zaoferować w rewanżu, to wspólny wyjazd na wieś. Wyprawa ta miałaby wszak podstawowy mankament – stała obecność rodziców z daleką rodzinką w tle. Wolała więc propozycję przemilczeć i włączyć się w budowanie wizji wspólnych wakacji na koszt lubego. – Góry we wrześniu są cudowne. Byłaś? – rozmarzonym głosem mówił Adam. – Zakotwiczymy się w jakimś, odległym od deptanych masowo szlaków schronisku i będziemy sobie robić stamtąd wędrówki. – Koniecznie musimy chodzić po górach? – w tonie dziewczyny zadźwięczała nuta niezadowolenia. Forma aktywnego wypoczynku pojawiła się jako pierwszydyskusyjnyproblem od czasu ich poznania. Ania kochała różnych rozmiarów zbiorniki wodne i wszystko, co można w nich, na nich ina ich brzegu czynić, zaś Adam, stroniącyod wody, zakochanybyłwewzniesieniach, po których uwielbiał wędrowaćdo upojenia. Dziewczynęgórymęczyły, choć lubiła na nie patrzeć nie ruszając się zmiejsca. Słysząc niechęć w jej głosie, Adam zmienił temat. – Czy ten facet też zadawał ci takie głupie pytania? – zapytał. Aniachwilowo straciłaorientację,bowiem niemogładoszukaćsię w pamięciżadnegofaceta, któryrozmawiałbyznią ostatnio ourokach jesiennychgór, czyo wyludnionychschroniskach, a tym bardziej zadawał jej jakieś pytania. – Jaki facet? – odpowiedziała pytaniem. – Ten psycholog. – Jaki psycholog? – Co ci jest? – tym razem zdziwił się Adam. – Ten, u którego byłaś wczoraj. – A co on ma wspólnego zgórami? – Ania nadal nie mogła wpaść na właściwy tor. – Nie mam zielonego pojęcia, czy on wie jak wyglądają góry – jasna broda chłopakaporuszała się niepokojąco w okolicy stawu żuchwowego, co na ogół było wyrazem nerwowego zniecierpliwienia, – ale ma on, moim skromnym zdaniem, niewątpliwie związek z nami – wyjaśnił unosząc brwi. – Kazał mi wypełnić ankietę i zapytał z kim z grupy utrzymuję bliższy kontakt – odpowiedziała już na temat. – Ico? – Powiedziałam, że ztobą. – Ico? – Był wyraźnie z tego faktu zadowolony, a potem dodałam, że parę razy rozmawiałam z Kaśką. Wiesz co? – Ania odruchowo odgarnęła grzywkę z czoła. – On chciał wyciągnąć ode mnie jak najwięcej na jej temat. Nie pytał już wcale o ciebie, a o nią. – Ico? – Czytyniepotrafiszjużzadawać innych pytań? – tymrazemzniecierpliwienie zabrzmiało w głosie dziewczyny. – I nic. Przecież ja o Kasi prawie nic nie wiem, co nie omieszkałam mu wyznać. – A nie zainteresował się tym, w jaki sposób zostałaś poczęta? Rozmowę przerwał... koniec uliczki. Przeszli ją dwukrotnie tam i zpowrotem. Kolejna runda wydawałasięAnimarszembezsensownym,toteżprzytrzymała zarękęAdamawchwili, kiedy przymierzał się do kolejnego zwrotu, byruszyć tam, skąd właśnie przyszli. – Adasiu, – zakwiliła – chodźmy gdzieś pod dach. Mam dość dreptania w kółko po tym zaułku. – Wiem, jak zostałam spłodzona ipowiedziałam mu –odpowiedziała,gdy w kawiarnianym ogródku przyRynku sączyli zimnysok. – Jestem panienką z... probówki –powiedziała patrząc mu w oczy. – Skąd wiesz? – jego szaroniebieskie oczy zrobiły się trochę większe niżzwykle. – Od mamusi – odrzekła słodko. – To terazzabiłaś mi zdrowegoklina – Adam osiadł głęboko w fotelu inerwowo poprawiał zmierzwione włosy. – A jamu zrobiłemwykład, jak dorastającemuchłopczykowi, w jaki sposób robi się dzieci, podkreślając przytymzdziwienie, że taki staryfacetmłodszegopyta o sprawy mężczyznom w jego wieku doskonale znane. Adam zakończył wypowiedź i zbliżył szklankę do ust. – Zapytam w twoim stylu: i co? – rzuciła Ania. – Podziękował za instrukcję –chłopak łyknął napój idodał: – OKasię teżpytał, ale podobnie jak ty, uchyliłem się od odpowiedzi. – Ciekawe, co ich ta dziewczyna tak bardzo interesuje. Ja tam nie widzę w niej nic szczególnego. – Głupia nie jest... – To ja, twoim zdaniem, jestem durna? – oburzyła się dziewczyna. – Źlemniezrozumiałaś. Zostawmysprawygrupy. Mam nadzieję, żedadząnam terazspokój i przestaną wołać do kliniki. Moim skromnym zdaniem, powinni tak uczynić. Przynamniej w czasie wakacji. Wrócili do swoichsprawbieżących, azasadniczo do tego, o której godzinie nazajutrzAdaś ma wczuć się w rolę jucznego osiołka pani Ani w drodze na dworzec kolejowy. W przedwyjazdowej gorączce miotała się również Kasia, która co prawda jeszcze nie następnego dnia, a za niecały tydzień wyruszyć miała na obowiązkowy obóz plenerowy. Przygotowania obejmowałynie tylko zgromadzenie izapakowanierzeczyosobistych, ale i zakup sprzętów niezbędnych do prac malarskich. Zakupy, jak powszechnie wiadomo, wiążą się z wydawaniem środków płatniczych, których dziewczynie los z nieba nie zrzucił i miotanie się polegało głównie na poszukiwaniu funduszy niezbędnych do realizacji rzeczonych zakupów. Szczęśliwym trafem, w centrum handlowym zaimprowizowano na szybko coś w rodzaju wernisażu. Kolega – organizator wystawy umiejętnie dobrał skład zaproszonych gości, równie przekonująco przemówił do nich na wstępie, uwypuklając, niemalże do rozmiarów Mont Everestu, ich rolęjako mecenasów, protektorów isponsorów młodych twórców. Twórcy,obecni na otwarciu wystawy, zaniemówili wręczzwrażenia,kiedyprzybyli goście, jeden przezdrugiego zaczęli, bez zbytecznych targów, nabywać obrazy. Sam organizator przez chwilę o mało nie wpadł w popłoch, bo „sponsorzy” chcieli zabierać zakupione malunki od razu, co groziło zlikwidowaniem wystawy w dniu jej otwarcia. Pierwszy panikę kolegi zauważył Marcel, „pracowniany” sąsiad Elizyi odchodząc z nim na bok, zaproponował: – My, tych bohomazów mamyw pracowniach od groma. Będzie trzeba –doniesiemykażdą ilość. Organizator, po chwili zastanowienia, zapalił się do pomysłu i rzucił hasło dyrektorowi centrum, byzawieszona chwilowo obrazami ściana, zamieniona została w stałą ekspozycję. Kasia,którarównieżuczestniczyławimprezie,zezdumieniemprzyjęła wiadomość, że dwa spośród trzech jej „dzieł” znalazłynabywców. Po pierwszej reakcji przyszłarefleksja –dlaczego najlepszy, zdaniem znawców, obrazek ostał się na „polu chwały”. Po chwili rozmowy z Marcelem i Elizą, wiedziała już dlaczego. Organizator nie zaprosił koneserów sztuki, a zwyczajnych, nadzianych forsą snobów, dla których samo już zaproszenie na „wernisaż” stanowiło niewątpliwą nobilitację. „Przezwanie” ich mecenasami sztuki obudziło zaś potrzebę stania się nimi w rzeczywistości. – Nie gniewajciesię –tłumaczyłsię studentom, – artyzmartyzmem, a pieniądzpieniądzem. Tegopierwszego nikt wam nie odbierze, tegodrugiego nikt wam za darmo nie da. A ztego, co mi wiadomo, żadne z was forsą nie śmierdzi. – Święte słowa! – podsumował długowłosy Kamil, który jeszcze godzinę wcześniej wypłakiwał dziewczynom swe finansowe problemy, zagrażające wyjazdowi w plener. Po zainkasowaniu gotówki Kasia zElizą odłączyłysię od resztytowarzystwa, którezgodnie z powszechnie przyjętym zwyczajem, udało się do pubu, by oblać „sukces artystyczny”. Dziewczyny nie miały zamiaru zamienić pieniędzy na piwo i umówiły się nazajutrz na dalsze zakupy. W domu Kasia z miejsca złapała za telefon, chcąc złożyć Czarkowi szczegółową relację z wystawy. Młodydziennikarznie mógł jej towarzyszyć, ponieważmiał do załatwienia„niezwykle ważne sprawy zawodowe”. Po chwili rozmowywyjawił, co to byłyza sprawy. – Rozmawiałem zJagną, Anią i Adamem. Czytywiesz, żeoni bylinaspecjalnie umówionych spotkaniach z psychologiem?I to nie była ta wypłowiała baba, o której mi opowiadałaś. – Wiem – odpowiedziała spokojnie. – A czywiesz,że Ania iJagna są dziećmi „zprobówki”? –wgłosie Czarka pobrzmiewała nuta sensacji. – Skąd nibymam znać tak doniosłyfakt?Nie rozumiem jednak, cocię wnim tak podnieca – Kasia nie bardzo wiedziała, co wstrząsającego jest w tej wiadomości. – A to... – Czarek celowo zawiesił głos, – żeKasia Nowak – twojaimienniczkazostałateżw ten sposób poczęta. – Nie mówiłeś mi o tym. – Bo nieuważałemtegoza rzeczważną –skłamał, mając wpamięci powitanie naskwerku. – Teraz zaczynam podejrzewać, że wszyscy w grupie Wilskiego pochodzą z jakiegoś, jakby to nazwać... – cisza w słuchawce sygnalizowała akt zastanowienia – ...wspólnego miotu – dokończył. – Adam też? – teraz już i ona zaczęła węszyć sensację. – On akurat nie, chociaż nie jest pewien. Obiecał zapytać matkę. Proszę cię, zapytaj i ty. Wolałbym mieć pewność, że jesteś z innej bajeczki. Po rozmowie zCzarkiem Kasia znów wróciła do myślami do podejrzanychsprawzwiązanych zgrupą. Nie byłapewna, czychcezapytać rodziców oto w jaki sposób została poczęta. A jeśli się okaże, że jest z „tej bajeczki”? Błądząc myślami po najróżniejszych fantastycznych historyjkach, mechanicznie zebrała ciuchywymagające przepierkiizaniosła jedo łazienki. Oprzytomniała dopiero w chwili, kiedyz tylnej kieszeni dżinsów wyjęła kopertę. – A cóż to za list? – powiedziała głośno, po czym ze zdumieniem przeczytała swe imię i nazwisko na stronie przeznaczonej dla adresata. Zerknęła na datownik i rozdarła kopertę. – Cholera! Tydzień temu, a niech to! – burknęła pod nosem i zaniosła pismo do pokoju. Było to, nieaktualne już, zawiadomienie o spotkaniu z psychologiem, wsadzone do spodni odruchowo w czasie rozmowyze starą listonoszką. Marianazaskoczył milepotomek, zostawiającmu wmikrofalówceobiad, a dokładnie – drugie danie, ale za to obfite. Oprócz obiadu zostawił informację, dotyczącą odebranego przez niego telefonu. Zatrudniony do rozmów zmłodymi ludźmi psycholog prosił pilnie o rozmowę. – Niech mu będzie „pilnie” – pomyślał Wilski. – Najpierw obiadek, potem łazienka, a potem mogę, dla tego pana, wrócić do domu. Jedząc, przypomniał sobie, że nie zostawił w sekretariacie karty urlopowej. Nie wiedział jeszcze dokąd pojedzie i czy w ogóle opuści miejskie mury. Uzgodnił z Krystyną przerwę wakacyjną w zajęciach z grupą, a inne sprawy zawodowe prowadzone na bieżąco, mogły się doskonale toczyć pod jego nieobecność, toteż postanowił oderwać się od pracy. Musiał też na spokojnie zebrać wszystkie dane, dotyczącedziesiątki młodych ludzi, jakie udało się dotychczas zdobyć, przeanalizować je iprzygotować scenariuszdalszych działań. Nazajutrz jeszcze,wraz z Krystyną, złoży wizytę u państwaNowaków, rodziców właściwej Katarzyny. – Ciekawe, co za informacje ma dla mnie ten Kowal... – zastanawiał się, kiedy, jeszcze niedoschnięty po orzeźwiającej kąpieli, wystukiwał na aparacie numer telefonu psychologa. Po chwili już wiedział, że ich obecna Nowakówna nie stawiła się na rozmowę, że Adam z Anią stanowią przypuszczalnie parę, żeczłonkowie grupywniewielkim stopniu kontaktują się ze sobą oraz, że tylko troje spośród rozmówców wiedziało o swym „probówkowym” poczęciu. – No i dobrze – powiedział do siebie uczony genetyk, odkładając na biurko kartkę z wynotowanymi informacjami psychologa. Leżał jużna tapczanie, zapadając w poobiednią drzemkę, gdydotarło do niego, żeKasia nie przyszła na rozmowę. – Ona coś knuje – podsumował krótko ów fakt i zasnął. Wilski nie wiedział, że obok niej stale przebywa niezwykle ambitny, młody dziennikarz – niebezpiecznie dociekliwyczłowiek. Wilski skręcił w boczną uliczkę zgodnie zpoleceniem siedzącej obok Krystyny,która jużod pewnego czasu, jeżdżąc palcem po planie miasta, wczuwała się w rolę pilota. – To będzie chyba ten dom za zielonympłotem – poinformowałago, kiedywolno objeżdżał rozległą dziurę w drodze. Spojrzał na ogrodzenia po obu stronach ulicy, ale zielonego nie zauważył. – Gdzie tywidziszjakiś zielony płot? – zapytał zaniepokojony. – Ten tam – Krystyna dotknęła palcem szyby, – chyba trzeci... Tak, trzeci po prawej. Faktycznie –dodała skruszona, – nie jest zielony. Kiedyśchybataki był – stwierdziłapo chwili, kiedy zatrzymali się na wysokości furtki, wskazując Marianowi szczątki zielonej farby, które jakimś cudem ostały się na dwóch żerdziach. Dom parterowy, a raczej rudera, oddzielony był od drogi ogródkiem, w którym królowały malwy i dalie skutecznie osłaniając okna przed wzrokiem wścibskich przechodniów. Pobieżna obserwacja wskazywała, że mieszkańcom nie powodzi się rewelacyjnie. Marian wszedł pierwszy i nacisnął przycisk dzwonka. Po chwili w drzwiach ukazała się niewysoka, siwa kobieta o bardzozniszczonej twarzyiwyblakłych, smutnych oczach. Pytająco spojrzała na przybyłych. – Pani Małgorzata Nowak? – odezwał się Wilski, wątpiąc w duszyw to, czy dobrze trafili. – Tak. Państwo w jakiej sprawie? – usłyszał w odpowiedzi. – Jesteśmy z kliniki Collegium Medicum, chcieliśmy zadać pani... – Marian zawiesił głos, gdyż na twarzygospodyni dostrzegłgrymas nie tyleniezadowolenia, co jawnej wrogości, a drzwi domu zamiast stanąć otworem przed tak dostojnymgościem, zostałyprzymknięte, –...kilka pytań – dokończył, starając się nie zmieniać tonu głosu. Kobietamilczała, baczniewpatrującsięw twarz Wilskiego. Moment wykorzystała Krystyna, która wysunąwszy się do przodu rzekła z uśmiechem: – To jest profesor Marian Wilski, a ja... – Nie znam tego pana i pani też – przerwała jej Nowakowa, jeszcze bardziej przymykając drzwi. – Dlaczego nie chce nas pani wpuścić do mieszkania? – zapytał Marian. – Was!? – w głosie kobiety zabrzmiała nuta zdziwienia. – Was, którzy obiecywaliście szczęście, oczekiwane przez lata dziecko? Was, co pojawiacie się po dwudziestu latach, a wcześniej odwracaliście się od nas plecami? Skazaliście nas na cierpienia – mego męża na śmierć, a mnie na dożywociebeznadziei na lepszejutro... – głos kobietyzałamał się w niemym szlochu. Stojącyprzed drzwiami milczeli, niewiedzączupełniejakzareagować. Zanim usłyszeli trzask zamykanego zamka, dotarły do nich słowa wypowiedziane zduszonym szeptem: – Idźcie sobie, nam i tak już nie pomożecie.Bezsłowa wrócili do samochodu. Dopiero na ulicach miasta Krystyna nieśmiało zapytała: – O co jej chodziło? – Nie mam pojęcia. Jestem jednak pewien, że nasza zagubiona owieczka kryje się w tym domu. Będziemy musieli się bardziej zainteresować rodziną państwa... albo pani Nowak – poprawił się. Krystyna nic już nie mówiła, odniosła wrażenie, że Wilski nie był zadowolony z tego, że właśnie ona stała się świadkiem tej dziwnej rozmowy. I niemyliła się. Po wizycieparyz kliniki, pani Małgorzatadługoniemogłaopanowaćpłaczu. Stanęłyjejw pamięci wszystkie rozmowy prowadzone w szpitalu – zapewnienia i gwarancje, jakimi podtrzymywano ich decyzję. To była ich ostatnia szansa – po blisko dwudziestu latach oczekiwań, stało się możliwe, by rodzina ich powiększyła się o upragnionego potomka. Wysprzedali wszystko, czego mogli się z żalem, lub bez żalu pozbyć, zebrali wszystkie oszczędności i postanowili spróbować ostatni już raz. Tym razem przy pomocy najnowszych osiągnięć wiedzy medycznej. Zgłosili się do programu "In Vitro". Wtedy i jeszcze przez cały okres ciąży, a potem jeszcze przez blisko dwa lata stanowili najszczęśliwszą rodzinę na tym padole. Było biednie, musieli zrezygnować z mieszkania w mieście i przenieść się do starego domku odziedziczonego po matce Andrzeja. Mieli jednak tę swoją upragnioną iskierkę, kędzierzawe słoneczko – Kasię. Kobieta otarła twarz, przypomniała sobie o kudłatym, sympatycznym dziennikarzu i postanowiła opowiedzieć mu owszystkim, ze szczegółami. Tak długoukrywała przed światem tragiczną prawdę, tak długo wstydziła się przyznać do nietypowego poczęcia swej córki, tak długo... Teraz,po odwiedzinach tego jakiegoś profesora, którego twarzyniebyła w staniesobie przypomnieć, była zdecydowana na wszystko. – Panie Boże! – uklękła przed łóżkiem i spojrzała na obraz wiszący na ścianie. – Spraw, byten młody człowiek przyszedł tu znowu. Z drugiego pokoju doszło ją wołanie: – Maa-maa!Wstała i jeszcze raz przetarłszywierzchem dłoni twarz, poszła do Kasi. Przeczucia Jagny spełniłysię w najmniej odpowiednim momencie. Wracała wieczorem z kina w dość licznym towarzystwie przyjaciół, między którymi był również postawny,przystojnybrunet – najnowszyobiekt jej „sercowych” zainteresowań. Zracji pogodnej aury i wakacyjnej laby, postanowili trochę połazić po mieście. Od następnego dnia wszyscy zaczynali powoli rozjeżdżać się i należało obgadać wszystkie sprawy, o których w egzaminacyjnej gorączce nie było kiedy rozmawiać. Śmiejąc się głośno przemierzali uliczki Starego Miasta, nie bacząc na późną porę i raczej teoretyczny w danym momencie spokój rodaków. – Hej! – usłyszała nagle nad uchem. – Mogę się przyłączyć? Jagna poczuła wsuwającą się pod jej ramię dłoń i odruchowo cofnęła rękę; obejrzała się. Obok niej pojawił się, nie wiadomo skąd, Rafał. Wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu i chwyciwszy mocniej dziewczynę, pociągnął ją delikatnie do tyłu. Jagna, chcąc uniknąć niepotrzebnej szarpaniny, zatrzymała się. – Czego chcesz? – zapytała intruza. – Szukam cię od paru dni. Chciałbym pogadać – odparł spokojnie, zwalniając uścisk. – A o czym to chciałbyś pogadać? – zapytała. Nie zdążył odpowiedzieć, bo nieobecność Jagny zauważono w grupie. Towarzystwo zatrzymało się ido rozmawiających podszedł nie kto inny,awspomnianywcześniej przystojny brunet. – Czego ten pan chce od ciebie? – zainteresował się, wchodząc między nich. – To mój znajomy – wyjaśniła spokojnie. – Idźcie. Za chwilę do was dołączę.Wmiędzyczasie zdążyli dojść wszyscy i otoczyli przypadkową parę. – Ej, Jaga, widzę, że gustujeszw wysokich brunetach – złośliwie zauważyła Daria. – Idźcie, proszę –Jagna udała, żenie usłyszała docinka. – Za moment was dogonię. Muszęz nim zamienić kilkasłów. – Chodźcie – powiedział ktoś. Wszyscy powoli zaczęli odchodzić. Tylko interweniujący pierwotnie osobnik ociągał się trochę, co nie bez drgnięcia w okolicach serca zauważyła Jagna. – Ale masz obstawę – złośliwie ocenił sytuację Rafał. – Po prostu koledzy – powiedziała obracając się do niego. – O czym to mamymówić? – Chciałem... no... wiesz... umówić się ztobą –wycedził. –Od jakiegoś jużczasu noszęsię z tym zamiarem... – A co z Mają? – zapytała z udanym zainteresowaniem. Rafał spuścił oczy, dało to chwilowe wrażenie zawstydzenia, ale zaraz spojrzał na nią z charakterystycznym dla siebie błyskiem pewności w oczach. – Było, minęło. To co? Spotkamy się? – Przykro mi, ale za dwa dni wyjeżdżam i muszę je... – W takim razie jutro – wchodząc jej w słowo nagabywał młodzian. Jagna zerknęła w stronę, dokąd udało się jej towarzystwo. Grupa stała u wylotu ulicy, najwyraźniej czekając na nią. – Przepraszam, czekają na mnie. Zobaczymysię pewnie we wrześniu. Cześć. Nie bacząc na reakcję chłopca, który wyciągnął rękę, by chwycić jej dłoń, odwróciła się na pięcie i pobiegła w kierunku kolegów. Po drodze pomyślała jeszcze, że przecież nigdzie nie wyjeżdża, a w każdymrazie nie wnajbliższych dniach. Nie dowiedziała się ponadto, jakie plany wakacyjne ma Rafał i teraz będzie musiała uważać, by nie natknąć się na niego przypadkiem. Chociaż... Przecież jeśli będzie w towarzystwie Jacka... – No właśnie. Muszę się za niego zabrać – przemknęło jej przez głowę, kiedy zdyszana wyhamowała w ramionach nowego wybranka. Jacek nieznałwprawdzie zamysłów dziewczyny,alemyśliich spotkałysię chyba gdzieś po drodze. W każdym razie z nieukrywaną radością przytulił ją, szczęśliwy, że stojący w oddali wysoki chłopak nie stanowi najwyraźniej dla niego konkurencji. Czarek siedział w kawiarnianym ogródku i popijając zimne piwo obserwował turystów snujących się po płycie Rynku. Solo, parami lub grupami, obwieszenie sprzętemrejestrującym obrazystatycznie, bądźwruchu, slalomem poruszali się międzypłotkami kawiarenek, co chwila zatrzymując się. Owe postoje wymuszone były gestem przewodnika omawiającego kolejny atrakcyjnyfragment zabudowań, lub potrzebą spojrzenia wgórę na fasadykamienic. Wtakich chwilach prawie każdy z nich unosił do oka kamerę, aparat fotograficzny, co, patrząc z boku, wyglądało dość komicznie. – Cześć! –zadudniło mu nad głową, gdyzajętybył analizowaniemsynchronizacji ruchów w grupie Japończyków. Nim zdążył się obejrzeć, postawny blondyn już siedział naprzeciw z kuflem w dłoni. – Przerwałem ci obserwację – stwierdził i dodał: – Ale miałem już dość stania nad tobą w oczekiwaniu przerwy. – Nie ma sprawy – uśmiechnął się Czarek, zadowolony,że wreszcie będzie miał do kogo gębę otworzyć. – Skąd się tu wziąłeś? – Z ulicy. Ostatecznie – wakacje i trzeba się trochę poszlajać – odparł Adam wyjmując z kieszeni chusteczkę. – Cholerny upał. Dziewczynom to dobrze – Anka gdzieś na jeziorach, a Kasia? – Wyjechałanaplener. Właśniezatargałem jej betynadworzecidałem buzi na pożegnanie. Zobacz – Czarek przerwał, wskazując grupę Murzynów. – Co? – U nich to musi grzać! Nawet rękawów ukoszul nie podwinęli, takitu u nas mróztego lata – roześmiał się. Adam otarł już pot z czoła, ale na widok poubieranych egzotycznych gości powtórzył czynność. – Dalej interesujeszsię naszą grupą? – zapytał. – Coraz bardziej. – To mam coś dla ciebie, moim skromnym zdaniem – ciekawostka – brodacz ściszył głos i pochylił się nad stolikiem. –Jestem dzieckiem zprobówki –powiedział poważnie, mrużąc swe wielkie jasne oczy. Czarek spodziewał się takiej informacji, ale odczekał chwilę, by sprawić wrażenie lekkiego zaskoczenia. Wiedział już, że jego Kasia z „probówkami” nie ma nic wspólnego. – Czyli możemy śmiało przypuszczać, że wszyscy w grupie zostali w ten sposób poczęci. Tylko dlaczego was oznakowano? – Też nad tym myślałem – na twarzyAdama rysowało się zastanowienie. – Ico? – Czarek zadał ulubione ostatnio pytanie swego rozmówcy. – Nie wiem. Może to jakiś... eksperyment? – Tego możemy się domyślać. Nie wiemy wszak, czego dotyczy i dlaczego ściągnięto was dopiero po dwudziestu latach. Właśnie! –tymrazem Czarek położył się nastole. – Czy mógłbyś jeszcze raz przepytać swoją matkę? – O co? – A o to, czy była kiedykolwiek z tobą wzywana do kliniki na jakieś badania. Być może kiedyś w dzieciństwie, czego już nie pamiętasz, miałeś przyjemność poznać pana Wilskiego – powiedział uśmiechając się ironicznie. – Kto wie? Dowiem się i przedzwonię – odpowiedział Adam i zmieniając temat zapytał: – Wyjeżdżaszgdzieś? Dwaj „słomiani wdowcy” omawiającdalszeplanywakacyjnewypili sobie po drugim piwie, po czym rozeszli się. Każdy w swoją stronę. Wilski po przeglądnięciu informacji zebranych przez swoich „agentów” wiedział już nieco więcej o „obiektach badań”. Ucieszył go fakt, że ma w grupie jedną „gotową” parę, ale zaniepokoił go Dominik – niezwykle zdolny, praktycznie już lekarz. Tego Marian nie przewidział. Dobra znajomość medycyny, przez któregokolwiek z młodych ludzi, nie była pożądana. – Tylko dziesiątka, a już trzy poważne problemy – mruknął pod nosem. – Nie najlepszy początek. Sprawa właściwej Kasi Nowak wyglądała nieciekawie. Krystyna obiecała poszukać jakichś informacji na jej temat. Może uda się jej coś znaleźć. Druga osoba, o tychże samych personaliach, zachowywała się podejrzanie, a teraz na domiar złego doszedł ten nieszczęsny medyk. Wilski, jeszcze kilka miesięcy temu pewien, że spokojnie, powoli realizować będzie dzieło swego życia, przeżywałpoważne rozterki.Zbadań genetycznych zrobiło mu się coś w rodzaju dochodzenia. Zdawał też sobie w pełni sprawę, że to, co uczynił przed dwudziestu laty, było bezprawne i takie pozostało do dziś. Ostatnią rzeczą, ojakiej marzył, toprzedwczesne ujawnienie prawdy. Zważywszy, że mogłaby ona pociągnąć za sobą odkrycie innych ciężkich grzechów, które popełnił w związku ztą sprawą. Musiał jak najszybciej podjąćdecyzję iskonkretyzować planyco do dalszych losów eksperymentu. Miał na to teraz niecałe dwa miesiące czasu. – Czarek! Czarek! – jak przezmgłędotarło do niego wołanie. –Czarek! – głos ojca zabrzmiał głośniej i jakby wyraźniej. Chłopak zwlókł się z łóżka i podszedł do okna. Na dole stał nieznany mu bliżej osobnik i rozmawiał zojcem, któryspojrzawszyw górę zauważył syna iprzywołałgo gestemręki. Czarek szybko wciągnął na siebie spodnie i wsunął sandałyna bose stopy. Jeszczenie do końca obudził się i działał dość mechanicznie. Zbiegając na dół poczuł jak wraca w niego życie. – Wołam cię i wołam, a tyco?Śpisz? – usłyszał, gdy tylko dołączył do mężczyzn. – A nie wolno? –odpowiedział pytaniem, ale widząc niezadowoleniewoczach ojca, dodał: – Mam kilka dni wakacji, to i chciałbym odespać zaległości. – To co ty po nocach, kurde, w tym mieście tam robisz? – odezwał się drugi osobnik, w którym Czarek poznał kolegę ojca z pracy. – Pracuję, uczę się... – Tylko? – wszedł mu w słowo kolega, robiąc przy tym złośliwą minę. – Nie tylko – odpowiedział Czarek zrównie głupim wyrazem twarzy. –Oco chodzi tato? – zwrócił się do ojca. –Widzisz to? Terazdopiero zauważyłstojącyprzed bramą samochód, naktórykazano mu spojrzeć. Był to wściekle czerwony egzemplarz małego fiata, pamiętający, sądząc po stanie karoserii, czasy, kiedynajmłodszy, zgapiących się nańmężczyzn, koszulę w zębach nosił. – Widzę. Autko. – A czy wiesz, czyje to autko? – Skąd niby mam wiedzieć – Czarek podszedł do samochodu i zajrzał do środka. – Po... tapicerce trudno określić właściciela. – Podoba ci się? – A cóż mnie tak tato przesłuchuje? Fiacik, jak fiacik. Czy macie coś jeszcze do mnie? – zapytał kierując się do drzwi. – Poza tym samochodem... to, kurde, chyba nic – wzruszył ramionami kolega pana domu. Ciemnowłosy młodzian, którego fryzura wołała o dobre nożyce, a przynajmniej o grzebień, zatrzymał się w pół kroku. – Pomyślałem, że przydadzą ci się takie zadaszone cztery kółka – usłyszał za sobą glos ojca. To, co się potem działo, było połączeniem ryków Tarzana zobrzędowymtańcemzwycięskim czerwonoskórych lub dzikich afrykańskich plemion. Czarek pochwycił w ramionatatęi zaczął nim miotać, co miało oznaczać ogromną radość, ale rodzic wolał ocalićzdrowieidzielićzsynem radość w jakiś bardziej cywilizowanysposób. Wyrwał mu się i zrozdzierającym okrzykiem: – Matka! Dziecko nam zwariowało! – umknął do domu, zostawiając na placu boju kolegę. Kolega nie był jednakże na tyle apetycznym, czy ciekawym człowiekiem, by się na niego rzucać, toteż Czarek ostudziwszy pierwsze emocje, zduszonym głosem zapytał: – Wejdzie pan do środka? Po chwili siedzieli jużwszyscyw pokoju jadalnym, a przed każdympieniło sięwkuflu zimne piwo. Jeden z nich, ten kudłaty, stał się właśnie szczęśliwym posiadaczem dwunastoletniego malucha. Dla wielu jego rówieśników, byłby to mało atrakcyjny nabytek. Jednak młodemu adeptowi sztuki dziennikarskiej radość rozpierała duszę –nareszcieniebędziemusiałwystawać na dworcach, przystankach, przedeptywać kilometrów drógwszelakich na własnych nogach, a co najważniejsze – liczyć każdej minuty. – Ciekawe, jak Kasia zareaguje, kiedy po nią wyjadę – pomyślał. Jego dziewczyna zaraz po powrocie z artystycznych plenerów, wezwana została na łono rodzinyi oddelegowana na wieś do pomocyw pracach polowych. Wpierwszej chwili przemknął Czarkowi przezgłowę pomysł, byją tymczerwonym„cudem” odwiedzić, alenatychmiastpotem przyszła przytomna refleksja –czyto-to coś tam dojedzie. Postanowił więc wrócić do stolicyi wykorzystać wolny czas na złożenie wizyty u pani Nowakowej, tudzież pogrzebać jeszcze w jakichś archiwach, bymieć dla Kasi nie tylko niespodziankę wpostaci samochodu, ale i porcję nowych informacji dotyczących grupyWilskiego. Krystyna, podobnie jak Marian, zaintrygowana postawą Nowakowej postanowiła, zgodnie z jego sugestią, zbadać sprawę. Pierwsze kroki skierowała do archiwum kliniki, licząc, że tam znajdzie jakiś trop. Niestety, ani jedna, ani druga Katarzyna N. nie pojawiły się w żadnej adnotacji poza samym faktem przyjścia na świat na tamtejszym oddziale położniczym. Również w dokumentacji programu „In Vitro”, nie znalazła dodatkowych informacji o ich losach. Wiedziała jednak, gdzie musiały być papiery dotyczące ich zdrowia – w poradni rejonowej. Mając w pamięci pomyłkę związaną z miejscem zamieszkania obu panienek odwiedziła placówkę, mającą pod opieką dzieci zamieszkujące ulicę Daleką. – Katarzyna Nowak? Jaka ulica? – zapytała kobieta w rejestracji i po usłyszeniu adresu, zaczęła przeszukiwać kartoteki. – Nie mam takiej, na pewno u nas się leczy? – Nie wiem. Ma już dwadzieścia lat. – To może pani sprawdzi w przychodni dla dorosłych –poradziła rejestratorka, spoglądając dziwnym wzrokiem na kobietę, która szukała wporadni dla dziecikarty, należącejdo pacjentki całkiem już dorosłej. Wsąsiednim holu przyokienku nie było ludzi, toteżKrystyna pootrzymaniu informacji, żew gronie podopiecznych przychodni znajduje się szukana przez nią osoba, przedstawiła się jako lekarka z kliniki i została wpuszczona do środka. Pobieżnie przejrzała kartę zdrowia, w której, poza pospolitymi przypadłościami natury infekcji wirusowych, czychorób wieku dziecięcego, nie znalazłaniczego szczególnego. Zapiski dotyczyły jednak nie „właściwej” Kasi Nowak, a jej imienniczki. Spojrzała na datę pierwszej wizyty w tutejszej poradni – luty 1983, czyli wtedy, kiedy dziecko miało już ponad pół roku. Wcześniejszezapiski, dotyczące pierwszychbadań, znajdowałysię nadołączonej osobnej karcie, pochodzącej z przychodni w zupełnie innej dzielnicymiasta. Krystyna wyjaśniła pierwszą sprawę – wyjątkowym zbiegiem okoliczności mieszkanie przy ulicy Dalekiej zmieniło lokatorów na ludzi o tym samym nazwisku, tych samych imionach. Stało się to na tyle dawno, żeWilski mógł nie mieć zielonego pojęcia o tej zamianie. Teraz należało odszukać kolejną poradnię – na peryferiach miasta. Przypadkowe spotkania w czasie wakacji nie należą do rzeczy wyjątkowych. Większość pozostających wmieście młodych ludzi wylega wieczorową porą naulice znadzieją, żenatknie się na kogoś znajomego i razem wymyślą sposób na „rozrywkowe” spędzenie czasu. Jagna, idąc obok Jacka, nie rozglądała się specjalnie. Od pewnego czasu intensywnie poznawała swego nowego partnera, cały czas zdziwiona faktem, że przez dwa lata wspólnego studiowania nie zwróciła na niego szczególnej uwagi. Chłopak okazał się bowiem niezwykle bystrym i lotnym facetem, co przy wyjątkowo miłej dla oka aparycji, dawało niezłą całość. Niebezpieczeństwo wosobie Rafała, odpłynęło w siną dal, ponieważnie zdarzało się ostatnio, by dziewczyna wychodziła gdziekolwiek bez Jacka u swego boku. Przystojniaczek z grupy też widoczniedostrzegł, żeJagnajest zajętakimś innyminawetnie próbował kontaktować się znią telefonicznie. Osoba, która nagle pojawiła się przy nich, też „pochodziła” zgrupy. – Jagna? – usłyszała obok siebie i nie wysuwając dłoni spod ręki Jacka, obejrzała się. Obok maszerował Jarek. Sympatycznyszatyn, wbrew wszelkim konwenansom, którymlubił hołdować, zaczepił niemal bezczelnie dziewczynę idącą pod ramię z innym facetem. Nie wyglądał na zmieszanego, a promienny uśmiech na twarzywywołał pożądaną reakcję. – O, cześć! – Jagna zatrzymała się i z miejsca przystąpiła do prezentacji. – Poznajcie się: Jarek, kolega z..., chyba z kliniki, prawda? – uśmiechnęła się. Panowie wymienili swe imiona, poparli nową znajomość uściskiem dłoni i już we trójkę ruszyli dalej. – Przepraszam, że się tak bezpardonowo do was przyczepiłem, alechciałbymporozmawiaćz Jagną. Czypozwolicie się zaprosić na kawę, piwo lub cokolwiek innego? – Jarek przypomniał sobie o podstawowych zasadach dobrego wychowania. – Nie widzę przeszkód – Jacek spojrzał w oczy dziewczynie, która z uśmiechem skinęła głową. Po chwili siedzieli w chłodnym, ciemnym pubie sącząc lodowatysok. Surowywystrój lokalu stwarzał klimat zimna, co w obliczupanującego nazewnątrzupału, było dodatkową atrakcją dla klienteli. – Nigdzie nie wyjechałeś? – zapytała Jagna, patrząc na dość blade lico Jarka. – Jeszcze nie. Pracuję. Możepod koniec sierpnia uda mi się wyskoczyćnachwilęwskałki – odpowiedział i spojrzawszyna nią zapytał: – Głupio mi trochę pytać, ale nurtuje mniepewien problem... – w głosie Jarka zabrzmiało coś w rodzaju skrępowania. – Czy byłaś na tej rozmowie z psychologiem? – Byłam, a co? – Nie wiem, czego od ciebiechciał, ale mnie wypytywał o to, w jaki sposób zostałem poczęty i... – Przepraszam, że się wtrącam – odezwał się Jacek z zainteresowaniem, – powiedziałeś: psychologczy seksuolog? Jagna wybuchła głośnym śmiechem, bowiem pytanie zostało zadane tak poważnym tonem, że rozbawiło jąsetnie. – To był psycholog. Mnie oto nie pytał, alewiem od Ani i Adama, że i im zostało postawione to pytanie. – Nie uważasz, że dziwne? – Jarek zrobił stosowny wyraz twarzy, podkreślający zdumienie. – Z nikim jeszcze na ten temat nie rozmawiałeś? – A wiesz, on też był zdziwiony, że nie utrzymuję zwami kontaktu. – Pytał cię o Kasię? – zainteresowała się Jagna. – Nie pamiętam dokładnie... – chłopak zamyślił się chwilę. – Chyba tak. Ale ciągle się zastanawiam nad tym pierwszym pytaniem. Po co je zadawał? – A wiesz jak zostałeś poczęty? – w głosie Jacka zabrzmiała delikatna drwina. – Obaj chyba nie wiecie o co chodzi. Czymasztaki nieduży,czarnypieprzykpod lewąpachą? – Jagna zwróciła się do Jarka. – A tyskąd o tym wiesz? – brązowe oczy szatyna stały się okrągłe. – Mam – wydusił. Dziewczyna zamiast odpowiedzi, podniosła w górę lewe ramię i odwróciła się bokiem do Jarka. – Widzisz?Ja teżmam i podejrzewam, że jest identycznyjak tentwój – widząc, że zauważył znamię, opuściła rękę. – Anka teżma i Adam, chyba tylko Kaśka... – Co Kaśka? – tym razem zapytał Jacek. – Tylko Kaśka, spośród osób, zktórymi rozmawiałam, nie ma takiej plamki. Ajeśli chodzi o to, jak to powiedziałeś, dziwne pytanie... Anka i ja jesteśmydziećmi... „z probówki”. A ty? – Skąd nibymamwiedzieć? –Jarek byłcorazbardziejzdziwiony. –Rodzice nie rozmawiają przy dzieciach na takie tematy. – A jak odpowiedziałeś temu psychologowi? –znów zainteresował się przystojnytowarzysz Jagny. – Co miałem mu powiedzieć? Ostatecznie dorosły facet. Powiedziałem, że normalnie. A myślisz, żei ja...? – O to, niestety, musiszzapytać mamusi –spokojnie odpowiedziała dziewczyna. – Zresztą w sprawie grupyWilskiego mamywiele nie wyjaśnionych rzeczy, ale Czarek nad nimi pracuje. – Kim jest Czarek? – w kontekście grupy było to dla Jarka zupełnie obce imię. – Możego kiedyśpoznasz, póki co, nie chcę o nim mówić – Jagnawycofała się w obawie, że powiedziała zbyt dużo. – Słuchajcie, a może umówilibyśmy się kiedyś do kina? Jarek, masz dziewczynę? – zapytała wprost, widząc jednak w jegooczach niemą negację, rzuciła propozycję: – Mam fajną koleżankę, może wybrałabysię z nami. Dziewczynaumyślnieskierowałatematrozmowynainnetory. Nieznała Jarka prawiewcale i choć wyglądał sympatycznie, nie wiedziała, na ile można mu ufać. Sprawiał wrażenie autentycznie zaskoczonego informacjami Jagny. Niech ion sobie trochępogłówkuje. Pomyślała jednak, że niegłupio byłobyskontaktować go z Czarkiem. Tylko jeszcze nie teraz. Na wszelki wypadek, kiedy rozstawali się, wychodząc z pubu, podała Jarkowi swój numer telefonu. W przyrodzie, pojedyncze, nieśmiało żółknące liście brzóz sygnalizowały zbliżający się koniec lata. Wśród ludzi oznaką końca wakacji byłynieprzebranetłumydzieciaków goniących po osiedlach, skwerach, parkach i snujących się wraz rodzicami po sklepach w poszukiwaniu wszystkiego, co składa się na szkolne wyposażenie ucznia. Jednym słowem – różnojęzyczni turyści, ustąpili miejsca hałaśliwej, swojskiej gawiedzi. W mieście, a tym bardziej w stolicy nigdynie bywało cicho, ale szkolna gorączka przeobraziła wmiarę spokojną, letnią atmosferę w duszny, przytłaczającyjazgotem wielkomiejski, nieprzyjemny klimat. Kasia, po blisko miesiącu pobytu nawsi, jużna dworcu odczuła zbliżającysię koniec wakacji. Wysiadając z wagonu rozglądała się ponad głowami tłumu, poszukując wśród nich jednej – czarnej i kudłatej. Właściciel wypatrywanegołba zmaterializował się nagle tużprzed nią i zanim przytulił do siebiedługooczekiwanyskarb, wyjął z jej rąk ciężkątorbęi pomógł wytargaćna peron nie mniej ciężki plecak. – Cześć, Czarek! –usłyszał zasobą Łukasza. –Dobrze, żepo nas wyszedłeś. Jesteś zbawcą! Mamy strasznie wielkie toboły. – A ja mam niespodziankę! – wykrzyknął „zbawca”, robiąc przytym niezwykletajemniczą minę. Obładowani manatkami powoli przepychali się przez rzekę ludzi, płynącą nieuporządkowanymstrumieniem wobie strony. Przed dworcem Kasia zŁukaszemzwyczajowo skierowali się do przystanków, ale Czarek radośnie zawołał: – Na parking, moi mili, na parking!Łukasz spojrzał na siostrę, potem na jej chłopaka i spokojnie rzekł: – Kaśka, on chyba kogoś wynajął. – Jasne, prawdziwyzbawca – odpowiedziała dziewczyna, idąc we wskazanymprzezCzarka kierunku. Klucząc międzyzaparkowanymi samochodami doszli do „niespodzianki”. – Ico?Podoba się wam? – zapytał, opierając plecak o czerwoną karoserię. – Od kogo pożyczyłeś? – zainteresowała się Kasia. – Wyobraź sobie, że od nikogo – odparł otwierając, drzwi. – Ukradłeś! – odkrywczo wrzasnął Łukasz. – Cicho! – Czarek spojrzał na chłopca karcącym wzrokiem. – Niczego nie ukradłem. Dostałem od ojca. – Phi! Mógł ci podarować coś lepszego – krytycznie ocenił braciszek. Kasia przysłuchując się chłopcom, zastanawiała się, jakim cudemwtłoczą do środka bagaże i jeszcze siebie. – Jak mysię ztym wszystkim pomieścimy? – zapytała w końcu. – Jeszcze nie wiem – szczerze przyznał Czarek i zaczął upychać w aucie torbyi plecaki. Po chwili wiadomym było, że jedyne wolne miejsce to fotel kierowcy, i że to przez niego właśnie zostanie zajęty. Potencjalni pasażerowie muszą zrezygnować z luksusu i dojechać do domu środkiem komunikacji miejskiej, czyli autobusem. Pogodzone z losem rodzeństwo udało się wolno na przystanek, a „zbawca” odjechałkierując się na ulicę Daleką wcharakterze... firmy transportowej. KiedyKasia zbratemdotarlina miejsce, Czarek kończyłkawę, którą został ugoszczonyprzez panią domu. Powitanie dzieci wyglądało tak, jakby przed godziną wyszły, co nie mijało się zbytnio z prawdą, gdyżrodzicewrócili od ciotki dwadni wcześniejinie zdążylisię stęsknić za potomstwem. – Kasiu, Eliza prosiła, żebyś do niej koniecznie zadzwoniła zaraz jak się pojawisz – zakomunikowała mama, kiedy dziewczyna była jeszcze w przedpokoju. – Ach, jeszcze Jagna. Też prosiła o telefon. – Niktwięcej mnie nie szukał? – zapytała Kasia na wszelki wypadek. – Wciągu ostatnich dwóch dni – nie. W międzyczasie pan Nowak toczył z Czarkiem rozmowę na bardzo męski temat – motoryzacji. Staruszek, jakim dysponował wybranek jegocórki, nienapawał, co prawda, dzikim entuzjazmem, ale stwarzał okazję do przyjacielskiej pogawędki. Jego rozmówca niczego jednak teraz bardziej nie pragnął, jak wyrwać się z Kasią z tego domu. I to już. Powód był oczywisty – nie widzieli się blisko miesiąc, a ponadto chciał jak najszybciej podzielić się z nią swymi dokonaniami „śledczymi”. Młody dziennikarz nie próżnował w czasie, kiedy jego luba przerzucała snopki i musiał koniecznie zdać jej relację. Dziewczyna jednak najpierw zadzwoniła do Elizy, apotem do Jagny. – Wychodzę z Czarkiem i nie wiem, kiedy wrócę – zakomunikowała domownikom, zakończywszy telefoniczne pogaduszki. Chłopak wyczuł wjej głosie nie tylko tęsknotę zaczułym sam nasam, ale icoś innego. Coś, czego powodem byłyprzeprowadzone przed chwilą rozmowy z koleżankami. – Jedziemy, oczywiście, do ciebie – zadysponowała, kiedytylko opuścili budynek. – Skoro jesteśmy po kolacji... – Nie jesteśmy,ale musimy pogadać. – Tylko? – żałośnie zapytał kierowca. – Nie tylko – powiedziała czule, całując gowpoliczek. – No, jedźmy. Dalszyciągnastąpi... w domu – roześmiała się. Czarek zauważył, że jego Kasia ślicznie wygląda, kiedy tak szczerzy swe białe ząbki, kontrastujące wyraźnie z ciemną opalenizną twarzyi... nacisnął mocniej pedał gazu. Wilski siedział w swoim gabinecie i przeglądał korespondencję, którejuzbierało siętrochęw czasie jego nieobecności. Na urlop nie mógł narzekać, bo załapał sięz dawnymi przyjaciółmi na jacht i przez dwa tygodnie żeglowali sobie wzdłuż morskiego wybrzeża. Pogoda dopisała, towarzystwo było „pozamedyczne” i dość rozrywkowe. Toteż odpoczął od wszystkich spraw codziennych, opalił się i wyluzował. Terazzbiedą zbierał myśli. Zaglądał do kopert irozkładał je nakupki tematyczne. Otworzył kolejną i poznał pismo Krystyny. Ten list postanowił przeczytać od razu. Pani Basia weszła do gabinetu zkawą w momencie, kiedyna twarzyszefamalował sięwyraz głębokiego przygnębienia. – Jakaś przykra wiadomość, panieprofesorze? –zainteresowała sięzczystejuprzejmości, bo sprawy Wilskiego interesowałyją tyle, co zeszłorocznyśnieg. – Nie, nie – wysilił się na uśmiech. – Dziękuję za kawę.Odłożył na bok czytany tekst, wsypał do filiżanki cukier i zamieszał.Krystyna zebrała bardzo dużo informacji na temat właściwej Katarzyny Nowak. Przeanalizowała jeiwysunęła wnioski. Niebędąc jednak wpełnizorientowana, co do charakteru eksperymentu, nie zawszetrafiała w sedno sprawy. Marian, po przeczytaniu całego listu, oparł głowę na dłoniach. – Co to możebyć? – zastanawiał się. –RanyBoskie! –jęknął podnosem. – Nie rozumiem, dlaczego tak się stało?Może czegoś niezauważyłem?Terazsobie i tak przecież nie przypomnę jak wyglądał zarodek. Szkoda, że wtedy nie robiłem opisów. Kiedy to ta Krystyna wraca? – spojrzał na adnotację post scriptum – Dopiero za dwa tygodnie. Cholera jasna! Nic to. Muszę teraz działać bez niej. – Pani Basiu –powiedział do słuchawki, –proszę sprawdzić, czyjest Paweł, albo pani Karska i poprosić jedno z nich do mnie. Wrócił do przeglądu poczty. Po chwili usłyszał pukanie. Do gabinetu weszła psycholog – Elżbieta. W chwili, gdytylko Kasiaz Czarkiemprzekroczyli prógjego mieszkania, wiadomymbyło, że wszelkiesensacyjne wiadomości, którymichcielisię wzajemnie nakarmić, przegrałyzkretesem ze zwyczajną, ludzką potrzebą – z namiętnością. Już w drzwiach chłopak pochwycił Kasię na ręce i zaniósł na tapczan. Taka kolej rzeczyodpowiadała najwyraźniejrównieżdziewczynie, bo wpiła się niemal w jego usta i dała się ponieść pożądaniu. Kiedynasyceni miłością leżeli wtuleni w siebie, Kasia zapytała grzecznie: – Będziemydalej leżeć, czy wstaniemy i zrobię coś do picia? – Wlodówce jest tylko mineralna –poinformował gospodarzsiadając, leczzdałsobie w mig sprawę z prozaiczności oświadczenia, jakie wygłosił i zaproponował nieśmiało: – Może wyskoczę po coś lepszego? – Daj spokój. Napijemy się wody, to też płyn – roześmiała się w odpowiedzi.Po chwili siedzieli już naprzeciw siebie przy stoliku. – Kto zaczyna? – zapytała Kasia. – Ty, bo ja mam więcej do opowiadania. – To tak: Jagna widziała znamię u Jarka, on też jest poczęty w probówce, o czym poinformował ją telefonicznie. Natomiast Eliza niechcącypoznała faceta, którydopytywał się o mnie w dziekanacie. Była na jakiejś imprezie i zauważyła go. Ten sam krępy blondyn w okularkach. Nie rozmawiała znim, ale zasięgnęła języka. Człowiek nazywa się PawełAdamczyk i ma coś wspólnego z Collegium Medicum. To tyle. – Niewiele, ale zawszecoś. To terazsłuchajprawdziwejsensacji – Czarek, dla podtrzymania napięcia, wolno nalał wodydo szklanki, zrobił kilka łyków iprzemówił. –ByłemuKasi Nowak i... – Poznałeś Kasię? – nie wytrzymała dziewczyna. – Nie przerywaj! – skarcił ją, robiąc poważną minę. – Pani Małgorzata, jej matka, przyjęła mnie bardzo serdecznie. Nie kryła, że oczekiwała rozmowy ze mną, zbulwersowana wizytą jakiegoś profesora z kliniki. – Wilski? – Nie przerywaj! – powtórzył mocniej. – Ten profesor był w towarzystwie niewysokiej kobietyi chciał się widzieć zKasią. Pani Małgorzata... nie wpuściła ich do domu. Nie rób takiej głupiejminy – wtrącił,widząc zdziwieniewoczach dziewczyny. – Muszę cię ostrzec, że prawda jest bardziej niż przykra.Jest tragiczna.Twojaimienniczkawcale nigdzie nie studiuje, nigdzie niewyjechała. Od prawiedwudziestu lat kryjesięw tym małym, zniszczonym domku... – Czarek zawiesił głos i spuścił oczy. – Siedzi na wózku i jedyne, co potrafi, to liczyć. Rozumiesz? – spojrzał na Kasię. – Ona jest upośledzona umysłowo i ruchowo. – To straszne – powiedziała cicho. – Pani Małgorzata, starszakobieta, jużnie daje rady;jest corazbardziej zmęczona opieką nad dzieckiem. Od kiedymąż zmarł naglenazawał, samamusi zajmować się córką. Przychodzi do niej, co prawda, młoda siostra, chyba zPCK, alete kilka minutwtygodniu, to kropla w morzu... samotności. – A jak wygląda Kasia? – Buzię ma całkiem miłą, tylko takie dziwne spojrzenie... nieobecne, no iteplamyna rękach, na nogach, na twarzy... – Jakie plamy? – tymrazem w głosie dziewczyny zabrzmiała wyraźna ciekawość. – Sino-zielone, jakby siniaki. Paskudne... – Jola ma takie same – Kasia ożywiła się. – Pamiętasz, mówiłam ci, wtedy,kiedyją spotkałam na dworcu. Ciekawe. A taKasia to... od razu było wiadomo, że jest... tego... nienormalna? – Wyobraź sobie, że nie. Przez pierwsze dwa lata rozwijała się normalnie, a nawet intelektualnie szybciej od rówieśników. Pani Małgorzacie tłumaczono, że bardzo często dzieci matek mającychdobrzepo trzydziestce,szybciej sięucząisąmądrzejsze. Uwierzylizmężemw te opinie i cieszyli się swą upragnioną córeczką. A potem... nagle... – Czarek znów przerwał. – Co nagle? – Nie wiem, co o tym myśleć. Nie znam się – młody dziennikarz wzruszył ramionami. – Podobno lekarze uznali to najpierw zajakąś chorobę układu krążenia, żenibypękają naczynia krwionośne. Potem po całej serii badań stwierdzono ponoć alergię. Na dziecka skórzepojawiało się corazwięcejplam. Rodzice zauważyliteż,że dziewczynka powoli wycisza się, kontakt znią staje się trudniejszy, coraz mniej mówi. Nie stać ich było na podjęcie intensywnego leczenia, więc zwrócili się do kliniki, byim ktoś pomógł. – Pomogli? – Coś ty! Stwierdzili, że w mieście, w kraju są odpowiednie poradnie specjalistyczne, a sam fakt, że dziecko pochodzi z programu „In Vitro”, nie daje powodu do podjęcia jakichkolwiek kroków wtej sprawie. Zostawili Nowaków samym sobie. Kasia rosła, dojrzewała istawała się coraz bardziej niesprawna. W końcu usiadła w wózku i tak już trwa od kilku dobrych lat. – Powiedziałeś, że Kasia potrafi liczyć. Co przez to rozumiesz? – Nie rozumiem, bo tego, to jużnikt nie jest wstanie pojąć. Wyobraźsobie człowieka, który porozumiewa się ze światem przy pomocy pojedynczych sylab, jak niemowlę. I nagle okazuje się, że tenże człowiek wypowiada poprawnie tylko... liczebniki. Mało! Potrafi w głowie wykonywać skomplikowane działania matematyczne! – Niesamowite! A jak Nowakowie na to wpadli? – drążyła temat Kasia. – Przez przypadek. Dziewczyna jeszcze trochę poruszała się samodzielnie, kiedy pani Małgorzacierozerwał sięsznurkorali. Kasiabardziej nazasadziezabawy,niżpomocy,zaczęła wraz z matką zbierać paciorki i gdy wsypywała je do pudełeczka wymieniła głośno liczbę. – spojrzał na słuchaczkę i wtrącił: – A prawie już wtedy nie mówiła... – Czarek łyknął wody i kontynuował: – Matka zapamiętała, co córka powiedziała i przeliczyła korale w pudełeczku. Zgadzało się, co do sztuki. Opowiedziała historię mężowi, a on zaczął spędzać z Kasią coraz więcejczasu. Ich „rozmowy” polegałyna tym, żeojciec dawałpolecenie matematyczne, a ona, niczym komputer, „wyrzucała” wynik. Ot co – Czarek zakończył swą opowieść. – Iżadnego innego kontaktu? – zmartwiła się Kasia. – Nie. Chociaż... – uśmiechnął się pocieszająco. – Potrafi zasygnalizować swoje potrzeby, czasem podobno liczy kwiaty za oknem i patrzy, co się za szybą dzieje. Ale i tak to bardzo przykra sprawa. – Wybierasz się tam jeszcze? – zapytała ciszej. – Jasne! Ito nie sam. Przecieżim trzeba pomóc. Jeszcze znikim nie rozmawiałem... – czule dotknął jej dłoni. – Czekałem na ciebie. – Myślę, że można wtajemniczyćJagnę iAnkę zAdamem. Onijużtrochę wiedząiwyglądają na dobrych ludzi, no nie?Wydaje mi się, że w tej sprawie wchodzą w rachubę tylko oni. – Masz rację, kochanie, to sprawa grupy. Kasia Nowak jest jedną z nich. – Ostatnie zdanie zaznaczył mocniej i spokojniej już dodał: – Też ma ciemne znamię pod pachą. Elżbieta, mimo panującego upalnegolata, wyglądała zawsze tak samo – jakbyprzed chwilą opuściła ziemiankę lub inną piwniczną izbę. Wilski przezdelikatnośćniezapytał jej wprost oto, czy wypoczywała w którymś z tych miejsc. Nie był zadowolony z faktu, że spośród współpracowników, związanych z jego eksperymentem, uchwytna była tylko ona. Marian potrzebował osobybardziej operatywnej, a przede wszystkim bystrej, takiej, którą mógłbywysłać do Nowakowej. Wizyta ta nie mogła jużbyć firmowana przezklinikę. Trzeba było znaleźć inny jej powód. – Słucham,panieprofesorze – stanęła przed nim,uśmiechając sięuprzejmie. – Wzywałmnie pan. Wilski, czekając na jej przybycie, miał chwilę czasu, aby przemyśleć problem, toteż poprosiwszyją by usiadła, wyjaśnił sprawę. – Pani Elżbieto, zna pani Katarzynę Nowak? Przychodzi na spotkania grupy – spojrzał na kobietę, która potakująco skinęła głową. – Otóż Krystyna... pani doktor – poprawił się – przypadkowo natknęła się na osobę o prawie identycznych danych. Dziewczyna ta mieszka praktycznie poza miastem, a dobrze byłobysprawdzićkimona jest... To znaczy,wiemyjuż, że jest osobą niepełnosprawną. Może należałoby zainteresować się jej losem? – zapytał w sposób wymuszający odpowiedź pozytywną, ale nie dał odpowiedzieć na pytanie i mówił dalej: – Ja dopiero dzisiaj wróciłem zurlopu i widzi pani –rozłożył szeroko ramiona nadstertą papierów pokrywających biurko, – ile się tego nazbierało. Miałbymwięc do pani prośbę... Profesor w sposób możliwie przejrzysty wyjaśnił jej propozycję. Zwrócił przy tym kilkakrotnie uwagęna to, bypod żadnympozorem nie przyznała się doswojej pracy w klinice, ani do znajomości znim izKrystyną. Ostatecznie, jako psycholog, mogła byćtamwysłana przez jakieś towarzystwo zajmujące się osobami niepełnosprawnymi. Jemu chodzi tylko o to, by przyjrzała się dziewczyniei określiła stopień ewentualnego upośledzenia. Elżbieta, mimo takiego, a nie innego wykształcenia, nie próbowała nawet zadawać dodatkowych pytań dla wyjaśnienia celu powierzenia jej tak dziwnej misji. Wyczułajednak w tonie głosu profesora, że zadanie jest ściśle poufne i dla niego – bardzo ważne. Jeszcze raz powtórzyła, co ma zrobić, wzięła kartkę zadresem idowartościowana wagą poleceniaopuściła gabinet. Marian śledził ją wzrokiem ażdo drzwi, zastanawiając się, czyi tym razem nie popełnił błędu. Miał jednak nadzieję, żewyblakła pani psychologjest natyle pozbawiona wyobraźni, iżwykona polecenie rzetelnie bez wdawania się w zbytnie szczegóły. Zdał sobie też sprawę z tego, jak bardzo sam jestciekaw „właściwej” KasiNowak. – To jeszczenie wszystko – kontynuował Czarek. – Wspomniałem ci przed twoim wyjazdem w plener, o tym, że przejrzałem notkę biograficzną profesora Mariana Wilskiego. Nie wiem, czy mówiłem ci, że ten pan, w czasie, kiedy byliście w drodze na ten świat i parę lat wcześniej pracowałw ramach programu „In Vitro”, zajmując się międzyinnymi sztucznym zapłodnieniem, co dało mi podstawy, bysądzić o jakimś związku formy poczęcia zzestawem osób należących do grupy. Dotarłem do człowieka, który przekazał mi, iż to właśnie Wilski dokonywał pod mikroskopem aktu zapłodnienia. To utwierdziło mnie w pewnym podejrzeniu. Otóż... – Myślisz, że dopuścił się jakichś manipulacji? – przerwała mu Kasia. – Kto wie?Nie znam się na tym, ale to chyba jest możliwe. – A skąd możemysię dowiedzieć, na ile prawdopodobne jest, że mógł coś namieszać w kodzie genetycznym ludzi z tej grupy? – Pamiętasz Piotra? – widząc jednak oznaki niewiedzy w oczach Kasi, dodał: – Takiego mojegokumpla. Przysiadł się kiedyś do nas w knajpie –wyjaśniał dalej, aleniewidzącnadal, by dziewczyna kojarzyła okim mówi, zrezygnował zdalszego procesuprzywracaniajej pamięci. – Nieważne. Piotrek pracuje w redakcji czasopisma popularno-naukowego i zna jakiegośmłodego, ale ponoć niezwykle zdolnego medyka, który z nimi współpracuje. Obiecał mnie z nim skontaktować. – Kiedy?Czarek w tym jednym słowie wyczytał, jak wielka stała się niecierpliwość Kasi.– Spoko. Chłopak jest chwilowo na wakacjach, ale po powrocie ma do mnie zadzwonić – zakończył temat grupy Wilskiego i wrócił do swego najnowszego „cuda”. – Słuchaj, a może wybralibyśmy się nad zalew?Teraz, kiedymam jużsamochód... – Samochód! Malucha masz, a nie samochód – roześmiała się dziewczyna wstając zmiejsca. – Jakby nie było jest to jednak wygodny środek lokomocji – podeszła do niego i energicznym ruchem dłoni dodała nieładu skudlonej fryzurze lubego, – toteż czuję się zaproszona na wycieczkę. Czarek dalekiod urazy,silnymchwytemściągnąłdziewczynę sobienakolanai szepnął jej do ucha: – Paskudnie jesteś złośliwa, ale i tak cię kocham. Nad zalew, mimo środka tygodnia, zwaliłysię tłumyludzi pragnących wykorzystaćostatnie dni upalnych wakacji. Na wodzie, na plażach, w okolicznych barach kotłowały się jednostki ludzkie „rasy” nijakiej –od brązowo-, przezczerwono-, do białoskórych. Ci ostatni należeli do społecznej warstwy „mniej uprzywilejowanych”, czyli tych, którym warunki rodzinne, zawodowe, finansoweiinne nie pozwoliłyna wcześniejszywyjazdzmiasta i dopiero terazmieli okazję skorzystać z dobrodziejstwa promieni słonecznych. Kasia, po zaliczeniu prac polowych należała do ciemnobrązowych, a Czarek, który w sumie wyskoczył poza miasto jedynie na kilkanaście dni – do bardzo jasnobrązowych. Oboje przechadzali się brzegiem jeziora i w ten oto ciekawy sposób robili demograficzną analizę roznegliżowanych ciał. W pewnej chwili Kasia chwyciła Czarka za ramię i wskazując głową stojącą w niedalekiej odległości parę, cicho powiedziała: – To chyba Rafał. – Jaki Rafał? – Mówiłamcionim – dziewczynazatrzymała się. –Ten bezczelnytyp, którydostawiał się do Jagny. Don Juan z przedmieścia. Teraz też sobie jakąś gołąbeczkę przygruchał. Widzisz? – Widzę i co ztego? Chceszz nim pogadać? – Coś ty! – Kasia wydęła wargi z niesmakiem. – Z nim? Tylko... Czekaj... – dziewczyna zrobiła ostrożnie kilka kroków w kierunku pary. Czarek zasłonił usta, by nie wybuchnąć głośnym śmiechem na widok skradającej się Kasi. Szła na palcach, jakby miała pod stopami trzeszczącą, drewniana podłogę, a wkoło panowała grobowa cisza. Tymczasem stąpała po sypkim piasku, podczas, gdy panujący wokół gwar zagłuszał słowa ludzi stojących znacznie bliżej, niż obiekt obserwacji. Po chwili wróciła. – O kurczę! To jest Maja! – wykrzyknęła szeptem. – Na ulicy chyba bym jej nie poznała. Schudła dobrych dziesięć kilogramów i włosy zrobiła na rudo... Ale numer! – Ico w tym takiego sensacyjnego? – A to, że znowu są razem – Kasia przestała już komentować wygląd Mai i widząc zdegustowany wzrok lubego, zakończyła konkluzją: – Jagna jest uratowana. Czarek, zupełnie nie zainteresowany babskimi plotkami, puścił koło ucha radosne odkrycie dziewczyny i chwyciwszyją za rękę, pociągnął w przeciwną stronę, w kierunku przystani. – Idziemy popływać na kajaczku. Pomachasztrochę rączkami; dla zdrowia. – Jesteś paskudny! Przez blisko miesiąc machałam rączkami wśród zbóż różnych, a tymi teraz proponujeszto, jako rozrywkę! – odpowiedziała mu, oburzona niemal propozycją. – Nie zapominaj, że w polu nie było mnie, twojego ukochanego Czarusia – twarz jego rozjaśnił promienny uśmiech. – Ukochanego? – Kasia nadal udawała wzburzenie – Paskudnego, a do tego pyszałka. Zaraz jednak wyrwała mu się i z głośnym śmiechem pobiegła na przystań. Kudłaty dziennikarz ruszył za nią. Mimo późnej pory, w gabinecie profesora świeciło się światło. Problemy, jakie zaczęły się mnożyćwokół jego, prowadzonegowkonspiracji, eksperymentu mogływkrótcedoprowadzić do zaniechania dalszych działań, a tym samym do zaprzepaszczenia wszystkiego, czego udało mu się „dla potomności” dokonać. Nie mógł do tego dopuścić. Składał teraz zebranew ostatnich miesiącach materiały:notatki, ankiety,wywiadyipakował w teczki, które wkładał do dużej torbyprzyniesionej zdomu. Tam bowiem, dlabezpieczeństwa, wolał dalej pracować nad swoim odkryciem. Tam też, na dyskietkach miał zapisane materiały sprzed lat. Zapiął torbę, zgasił światło iwyszedł. Jadąc samochodem gratulował sobie w duszy, żenigdy nie zgodził się, byjegokomputer domowyzostał podłączonydo sieci. Możeterazwszystko w nim zapisać bez obawy, że ktoś, delikatnie mówiąc – niepowołany, będzie w jego pracygrzebać. Wysiadając zauta, spojrzał wgórę. Woknach było ciemno, co oznaczało, żeJanuszanie ma w domu. Lubił, kiedysynpojawiał się nadłużej niżna jeden dzień. Ostateczniebył to jedyny, naprawdę bliski mu człowiek, z którym mógł swobodnie porozmawiać na tematy dalekie od spraw kliniki, medycynyi genetyki. Syn jegobyłchyba faktyczniejedyną osobą na tymświecie, którą darzył głębokim uczuciem. Miłość ojcowska była zapewne wynikiem nie tylko faktu, że powstał on z jego plemnika, a raczej z samodzielności Mariana w budowaniu jego charakteru, osobowości. Było to jego prawdziwe i najukochańsze dziecko. Zaraz za nim, w aktualnej hierarchii ważności, kolejne miejsce zajmował jego, zapoczątkowanyprzed laty,eksperyment. Dzisiaj jednak ucieszyłsię nieobecnością potomka. Wolał nie odpowiadać na pytania, które zadałbymu niechybnie, widząc porozkładane, nietypowe dla pracy ojca materiały . Marian Wilski byłgeniuszem, o czymwiedział tylko on sam. Wczasie studiów, postrzegany przez profesorów jako bardzo zdolny i pracowity adept nauk biologiczno-medycznych, wyprzedził w swych badaniach, a raczej w rezultatach badań, pozostałych genetyków. Ponad piętnaście lat przed odkryciem przez Wienberga genu odpowiedzialnego za wytwarzanie telomerazy, (enzymu pozwalającegona większą liczbę podziałów komórkowych, a przezto na dłuższe życie komórek), odkryłon u myszygen odpowiedzialnyza ich długowieczność. Wilski podjął wtedy decyzję, która zaważyła na całym jego życiu – wzmocni działanie genu przez modyfikację kodu i sprawi, że ujawni się on u ludzi. Badania na myszach powiodły się. Zwierzęta w dobrej kondycji osiągały wiek 5-6 lat, były przy tym znacznie „mądrzejsze” od osobników populacji kontrolnej. Przeglądając materiały sprzed lat, zastanawiał się teraz, ile z jego programu uda się zrealizować. Wobliczuzakazów dotyczącychmanipulacjigenetycznychna ludziach, a było to zasadniczym środkiem do osiągnięcia obranego celu, nie mógł opublikować swego rewelacyjnego odkrycia. Nie mógłteżpochwalić sięnim w tamtych czasach nawetnajbliższym współpracownikom, bo znał doskonale środowisko i wiedział, żewcześniej, czypóźniej sprawa opuści ścianylaboratorium, mury kliniki i upubliczni się sama. Drogą, która umożliwiła mu wprowadzenie w życie swego pomysłu była praca w laboratorium programu „In Vitro”, bowiem tylko tam miał dostęp do ludzkich gamet i tylko tam mógł zapewnić sobie kontrolę nad dalszymi losami obiektów eksperymentu. Przezdwadzieścia lat, jakie minęłyod czasu urodzin członków jego grupy,genetyka zrobiła milowy krok do przodu, ale i obwarowała się setkami nowych zakazów i nakazów. Wilski z trudem powstrzymywał się od śledzenia losów swych wybrańców i często zastanawiał się nad tym, co się z nimi dzieje. W myślach analizował dalszy tok eksperymentu, a jednocześnie nie mógł, zewzględu nabezpieczeństwo, podjąć badań. Dopiero, kiedy otrzymałtytułprofesorskii znaczną swobodę działania, odważył się wrócić do sprawy. Nadal uważał, że należy kontynuować prace w konspiracji. Ponieważ jednak nie byłby w stanie samodzielnie podołać zadaniu, zgromadził wokół siebie garstkę osób koniecznych do współpracy. Miał do nich zaufanie głównie dlatego, żenie mielipojęcia o istocie eksperymentu, ajedynieo jegowyjątkowymznaczeniu. Ciąglepamiętał swój grzech sprzed lat, polegającyna dopuszczeniu do współpracy osoby zbyt dociekliwej. Wynajęcie Luny do likwidacji tej przeszkody,było jegozdaniem jedynymsensownymwyjściem i bardzoszybko przestał czuć się winnymśmierci Ireny.Terazmiał współpracowników niezbytlotnych, alesolidnych. Należało jeszcze znaleźć kogoś, kto będzie kontynuował program, gdyprofesor niebędzie w stanietego czynić. On był normalnym człowiekiem, w jego DNA nie było wzmocnionego genu długowieczności, czego nie omieszkał oczywiście sprawdzić. – Cholera! – zaklął, nie tyle ze złości, co z powodu przeoczenia jakże prostego, być może, rozwiązania. – Przecież mam w grupie lekarza. Zacznijmy od niego. Wilski wyszperał z teczek wszystko, co znalazł na temat Dominika i zaczął studiować dane. – Szewczyk... Szewczyk – powtórzył, mrużącoczy. –Słyszałem otakim, aleSzewczyków jest jak psów – usprawiedliwiał się sam przed sobą. – Zupełnie nie skojarzyłem. Czytając dalej doznał kolejnego olśnienia: – Wiedziałem, żeAdamczyk nie grzeszymądrością,ale nie myślałem, żedo tegostopnia jest idiotą! Trzymał przed sobą kserokopię kartki zindeksu Dominika, gdzie przyzaliczeniu ćwiczeń po pierwszym semestrze, widniał jak wół podpis jego doktoranta. – A tak się biedak namęczył, by go odnaleźć – przypomniał sobie opowieść Pawła o zdobywaniu informacji na temat członków grupy. Przez jakiś czas zastanawiał się, czy właśnie Adamczykowi nie powierzyć kontynuacji eksperymentu. Terazwiedział, żebyłbyto kardynalnybłąd. Znacznieciekawiejprzedstawiał się młodszyod niego, ale, jak wynikało zzebranych informacji, bardzo wybitnystudent. Nie dość, że medyk, to jeszcze – szczęśliwym zbiegiem okoliczności – jeden z jego „wybrańców”. Uśmiechnął się do siebie wduchu na wspomnienie, jak to potraktował obecność młodegolekarza w grupie, jako zagrożenie. Teraz widział zupełnie inaczej znaczenie tego faktu dla dalszych losów badań. Marian jeszcze raz sprawdził, czy ma wszystkie informacje dotyczące Dominika, wyjął z szuflady dyskietki i włączył komputer. Informacja na tematRafała szczerzeuradowałaJagnę. Oznaczała bowiem koniec kłopotów z zalotamizarozumiałego bruneta. Zaintrygowała jąnatomiastprośba ojak najszybsze spotkanie. Kasia nie chciała przez telefon niczego zdradzić, ale w tonie jej głosu dziewczyna wyczuła wyraźnie podniecenie i jak to z babami bywa, umówiła się z nią na ten wieczór. Musiała w związku ztym odwołać spotkanie zJackiem. Z bólem serca wystukała numer jego komórki. Ania zadzwoniła do Adama w chwili, kiedy akurat wyszedł na zakupy. Telefon odebrała matka. – Proszę powiedzieć Adasiowi, żeby się zaraz koniecznie ze mną skontaktował. Czekam w domu – usłyszała w słuchawce i obiecała przekazać synowi wiadomość. Pierwszyrazgłos dziewczynyprzybrał ton alarmowy, w związku zczymw głowiejejzaczęły się kołatać najdziwniejsze przypuszczenia. Wiedząc, że spędzili wspólnie w górach całe dwa tygodnie, pierwsze, co się jej na myśl nasunęło, to podejrzenie, że zostanie babcią. Nie zastanowiła się nawet nad tym,że tak wcześnienikt nie byłby wstanie stwierdzić, żedziewczyna jestwciąży. Nie mniej,jejmatczyne serce zaczęło bić znacznie szybciejwobawie o przyszłość syna, któryprzecież zaliczył dopiero drugi rok studiów. Kiedytylko usłyszała odgłos otwieranych drzwi, wypadła do przedpokoju. – Co się stało? – zapytałAdam, widząc przerażenie rysujące się na twarzy matki. – Nie wiem –odpowiedziała, teoretycznie zgodnie zprawdą. – Aniaprosiła, abyśnatychmiast do niej zadzwonił. To chyba coś bardzo ważnego – dodała. Adam zaniósł zakupy do kuchni i przeszedł do pokoju, gdzie na stoliku stał telefon. Wybierającnumer Ani, nie miał świadomości, żematka stoi nadalwprzedpokoju i słucha jego słów. – Co chciała? – zapytała, kiedy odłożył słuchawkę. – Musimy się koniecznie wieczorem spotkać – usłyszała odpowiedź, ale nie zaspokojona ciekawość kazała pytać dalej. – Dlaczego koniecznie? – Oj, mamo! – wysoki brodacz, widząc niepokój wjej oczach, pochylił sięi pocałowałmatkę w czoło. – Kasia ma dla nas jakąś bardzo istotną informację i chce nam ją pilnie przekazać. – Kasia? – zapytała już mechanicznie, czując jak ogromnygłazspada jej z serca. Adam wychodząc zmieszkania nie omieszkał jeszcze razucałować mamy. Niedziwił sięjej niepokojom, ostatecznie miała tylko jego, choć akurat w tym przypadku to raczej on został podenerwowanyi wielce zaintrygowany nagłym wezwaniem Kasi. Miejsce spotkania określił Czarek w pobliżu swojego mieszkania, gdzie miał zamiar zgromadzić całe zaproszone towarzystwo. Kasia sterczała samotnie na rogu już od kwadransa, niezwykle szczęśliwa z powodu panującego jeszcze dnia. Wąska jezdnia pokryta brukową kostką, dodawała wieku ulicyzabudowanej szarymi, trzypiętrowymi kamienicami, któreczasów króla Ćwieczka pamiętać co prawda nie mogły,aledziewczyniewydawałysięwyjątkowo stare. Mankamentem tego fragmentu miasta była panująca tu szarzyzna. Pojedyncze stare drzewo, malujące się w głębi, nie było w stanie ożywić pejzażu. Punkt zbornyjej lubywyznaczyłpod zabytkową, okazałą latarnią i choć nie ona była znakiem szczególnym, a wiszący na frontonie kamienicy but, oznaczał punkt naprawy obuwia, kojarzyła się dziewczynienieciekawie. Pierwszawoddali ukazała się Jagna. Jużzesporej odległości widaćbyło jej rozwianekrucze włosy, a złotawa opalenizna czyniła jej nogi jeszcze zgrabniejszymi, co podkreślała opięta, ciemna sukienka, kończąca się znacznie powyżejkolan. Ocena Kasi pokrywała się niewątpliwie ze zdaniem mijających ją panów, wykręcających za przechodzącą dziewczyną dziwne piruety, całymciałem lub samą głową, z tym, że w Kasi budziła ona zdecydowanie odmienne wrażenia. – Długo czekasz? –wysapała napowitanie. –Dokąd idziemy? –zapytałanim oczekującajej przybycia dziewczyna zdążyła odpowiedzieć na pierwsze pytanie. – Jeszcze nie idziemy. – Tu chceszmi tę sensacjęwyjawiać, czyczekamy na kogoś? – O! – krzyknęła Kasia podnosząc rękę. – Idą. Od przystanku autobusowego zbliżali się Ania i Adam. Dziewczyny bardziej domyślały się obecności Ani, niż ją widziały, bowiem dzielił ich spory dystans, ale jasna czupryna Adama wyraźnie wybijała się ponad głowami przechodniów. – Mam rozumieć, że za chwilę będziemy już w komplecie – skomentowała Jagna. – Tak maszrozumieć – usłyszała lakoniczną odpowiedź. Po minucie cała grupą ruszyli w kierunku starej kamienicy, gdzie jedno z najmniejszych mieszkań wynajmował adept sztuki dziennikarskiej. Kasia uzgodniła z Czarkiem, że do momentu, kiedybędąjużuniego, nie puści paryzgęby. Uzgodnienie to zaowocowało najpierw lawinąpytańzestronyprzybyłejtrójki, anastępnieogólnym milczeniem, wobec braku odzewu ze strony dziewczyny. Zaintrygowani goście przekroczyli próg, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Czarek witając ich, szerokim gestem wskazał wejście do pokoju, a pierwsze słowa skierował do Kasi: – Nic im nie powiedziałaś? – Nic, a nic – odpowiedziała zgodnie z prawdą. – Co miała... nie miała nam powiedzieć? – nieśmiało zagadnęła Jagna. – Siadajcie – gospodarz wskazał gościom miejsca na tapczanie, a sam ulokował się na podłodze. – Zaprosiliśmywas, ponieważ... – Czarek odkrył niesamowitą rzecz! – wypaliła Kasia, wchodząc mu niemal w słowo. Kudłate stworzenie rzuciło jej z nizin piorunujące spojrzenie, co z miejsca ostudziło entuzjazm dziewczyny. Pozostali jednak usłyszeli i nim Czarek zaczął kontynuować, odezwał się spokojnie miłybaryton: – Tak podejrzewałem. Ten twój dzisiejszyalarm –Adam spojrzał na Kasię, – niósł powiew pospolitego ruszenia. A teraz – zmarszczył brwi – baby cicho! Pan redaktor referuje sensację. – Odwiedziłem dwukrotnie pewną rodzinę, matkę z córką... Czarek wolno opowiadał historię kalekiej Kasi, nie podając jej imienia, ani nazwiska, skupiwszy się jedynie na tragedii rodzinnej, zapoczątkowanej w dalekiej przeszłości, kiedy to okazało się, że młodzi małżonkowie, jej rodzice, nie mogą mieć dzieci. Siedząca na tapczanie trójka „niewtajemniczonych”, cierpliwie słuchała, nie widząc, poza sposobempoczęcia dziecka, żadnejciekawostki,atymbardziejsensacji w jegoopowieści. Ot, jedna z wielu historii o parszywym losie człowieka. Każde z nich odczuło coś w rodzaju współczuciadlanieszczęśliwejrodziny. Byłyto jednak uczuciapowierzchowne, tak jak to bywa prawie zawsze, kiedy chodzi o życie zupełnie obcych, dalekich ludzi. Ich zainteresowanie pobudziła dopiero informacja o niezwykłych zdolnościach matematycznych dziewczyny. W chwili, kiedymłody dziennikarz umilkł, zapanowała cisza. Pierwsza odezwała się Jagna. – Ico w tym wszystkim, twoim zdaniem, nosi znamiona sensacji? – Nie powiedziałem jeszcze wszystkiego – Czarek przyjął ton tajemniczości i spojrzawszy bacznym wzrokiem na wszystkich, powiedział mocno: –Ta dziewczynanazywa się Katarzyna Nowak i posiada pod lewą pachą znamię takie jak wasze. Mało tego, jej ciało pokrywają plamy podobne do tych, które ma Jola. Chwila konsternacji usatysfakcjonowała Czarka –jego wypowiedźzaskoczyłasłuchaczy,ale wbrew oczekiwaniom, nie kaleka Kasia stanowiła temat pierwszego pytania. – Jakie plamyma Jola? – zainteresowała się Ania. – Czyzauważyłaś, żeJola ukrywa twarz,zasłaniając jązawsze włosami? –zwróciłasiędo niej Kasia. – Udało mi się kiedyśzobaczyć... Jej twarzpokrywają sino-zielone plamy. Wygląda to tak, jakby ją ktoś pobił. – Niesamowite! – westchnął Adam. – Wracającjeszczedo tego, comówiłeś – wydajeci się, że Wilski popełnił pomyłkę... – Mam wrażenie – wszedł mu w słowo Czarek, – że nie jedną. – Nie rozumiem, co to ma wspólnego z nami – stwierdziła Jagna wstając. – Kasiu, czy mogłabym się czegoś napić? – zwróciła się, do siedzącej na brzegu tapczanu dziewczyny. – Siadaj, przyniosę ci... A wy, napijecie się? –zapytała Kasiapozostałych, widzącjednak ich „spragnione” miny, dodała: – Ja sprawę już znam, więc mogę spokojnie opuścić was na chwilę. – Kasia Nowak – Czarek spojrzał na drzwi – nie ta, co polazła do kuchni, jest... pochodzi... – szukał właściwego słowa – z waszego „miotu”... – Czego naszego? – wysokiego blondyna zaintrygowało to określenie. – Tak sobie roboczonazwałem waszą grupę: pięć dziewcząt i pięciu chłopców, poczętych w probówce i noszących pod lewą pachą dziwne, tajemnicze znamię. Wszyscy urodziliście się w tym samym miesiącu tego samegoroku, czyli możemyprzypuszczać,że zapłodnienie komórek rozrodczych waszych rodziców musiało nastąpić w niewielkich odstępach czasowych. Prawie jednocześnie, tak jak to jest u zwierzątek, na przykład u kotków. Prawda? – Ico z tego? – padło od stronytapczanu. – A to, żezjakiegoś, nieznanego powodu, pan profesorprzypomniałsobie nagle o dzieciach, którym... – Czarek zastanowił się. – Właśnie, coś wam zrobił, ale nie wiem co. – Myślisz, że on nas... w zarodku...? – nieśmiało zapytała Ania. – Nic nie myślę. Mogę mieć, co najwyżej, pewne podejrzenia. Niepodobają mi się te plamyu Joli i Kasi oraz to, że ta ostatnia jeździ na wózku i... – Może spróbowalibyśmyjej jakoś pomóc? – odezwała się Kasia, która zdążyłajużprzynieść i rozdać kubki z wodą. – Skoro, jak mówisz, jest znaszego„miotu”... – Adam użył określenia Czarka. – Trzebaby zastanowić się, ale mam inne pytanie: czy jesteś w stanie zdobyć bliższe informacje na temat naszego „dobroczyńcy”? – On już ich trochę zdobył – wyjaśniła Kasia. – Teraz tylko musimy postanowić: co dalej? – Mówimy o tym wszystkim pozostałym ludziom w grupie? – zapytała Jagna i dodała: – Pewnie lada dzień dostaniemyzaproszenie na następne spotkanie,czyż nie? – Mieliśmy z Anią zamiar odpuścić sobie już te spędy, ale wobec tego, co dzisiaj usłyszeliśmy, warto jeszcze trochę na nie pochodzić. – Zważywszy, że nadal nie wiemy, jaki jest ich rzeczywisty cel – dokończyła drobna dziewczyna, przytulając się do swego wielkiego towarzysza. – To co robimy? – ponownie zapytała Jagna.Czarek wstał i z głośnym jękiem rozprostował kości. – Ludziom na razie nic nie mówcie. W najbliższych dniach mam spotkać się z pewnym człowiekiem, którysiedzi podobno po uszywbadaniach genetycznych i od niego spróbuję coś jeszcze wydobyć. Do was mam prośbę, którą już Kasia zasygnalizowała – koniecznie trzeba jakoś pomóc pani Nowakowej. Biedna kobieta sama już nie daje rady opiekować się córką, a pozatym, niemówiłem wam jeszcze – Wilski byłuniej ostatnio.Ostatnio – podkreślił Czarek, – bo przez dwadzieścia lat nie zainteresował się jej losem, a klinika odmówiła jakiejkolwiek pomocy. – Tak jest – Adam nagle wstał. – Ty tu dowodzisz, Sherloku, i stanie się wedle twego życzenia! Prawda, dziewczyny? – Dobra. A teraz, chodźmy na spacer i zmieńmytemat, bo zachwilęzacznę sprawdzać, czymi skrzydełka nie rosną – zażartowała Jagna. – Pomysł nie do odrzucenia –spokojnie podsumował Adam, kierując się do wyjścia, usłyszał tylko za sobą ciche pytanie: – Spacer, czy skrzydełka? Ania zAdamem, po rozstaniu się zpozostałymi uczestnikami spotkania u Czarka, wsiedli do samochodu i pojechali do parku. Usiedli na swej ulubionej ławceiod dłuższejchwili trwali w milczeniu. Dla postronnego obserwatora mogli sprawiać wrażenie pary z ogłoszenia matrymonialnego, odbywającej swe pierwsze spotkanie – taką „randkę w ciemno”. Milcząc siedzieli sztywno, co chwila zerkając na siebie, jakby bali się przemówić. Tak też w istocie było. – Czy myślisz, że możemy być wszyscy... rodzeństwem? – pierwsza odważyła się odezwać dziewczyna. – Czym? – No wiesz, jeżeli on wziął plemniki od jednego faceta, albo komórki jajowe od jednej kobiety, a potem... – snuła swoje przypuszczenia Ania. – Bzdury opowiadasz! Przecież myw ogóle nie jesteśmy do siebie podobni! – w głosie Adama brzmiało wzburzenie. – Ja jestem wysoki, tymasz ciemne włosy... – Nie mam brody... – dokończyła za niego. – Fakt. A poza tym, popatrzna resztę grupyiporównaj: chudy,żylastyDominik iniski, krępy ten... no... – Tomasz – podpowiedziała Ania. – Albo Jagna i Maja? Widzisz jakiekolwiek podobieństwo? – Ale oboje mamy jasne oczy i... – Ale Jagna ma czarne i ktoś chyba jeszczeteż. Nie – Adam podrapał się wbrodę. – Twoja wizja jest raczej nieprawdopodobna. Nie mniej... nie mniej... – Co „nie mniej”? – dziewczyna była wyraźnie poirytowana. – Też zastanawiam się, co w nas jest... Czego Wilski oczekuje i dlaczego dopiero teraz zainteresował się nami. Niestety, w zaistniałej sytuacji – chłopak objął Anię, – nie możemy zrezygnować ztych nudnychspotkań, bo tylko w ten sposób mamyszansę dowiedziećsię, co nas czeka. – Niesamowite! – myślał Adam w drodze do domu. – Żył sobie człowiek spokojnie, poznał cudowną kobietę... A teraz?Co ten szalonynaukowiecporobił?Muszęsię obejrzeć dokładnie, czyi ja nie mam jakichś plam, bo Ania... Nie, chybanie ma. Cogorszaniemogęnicpowiedzieć mamie. Zadręczyłaby się na śmierć. Przecież, kto wie, czy wiedząc, że ojciec nas zostawi, w ogóle zdecydowałabysię wtedyna dziecko. Ale sięzdecydowała imamnie. Tylko mnie. Boże! – zdał sobie sprawę z wagi ostatniej myśli. – Ona maTYLKO mnie. Po przeanalizowaniu i zebraniu w odpowiednie pliki danych całej dziesiątki, Marian zaczął zastanawiać się, jakiprzyjąć dalszytok postępowania. Abstrahując od brakujących informacji na temat KatarzynyNowak, całaresztaprzedstawiałasięnienajgorzej. Zdawał sobie wszak sprawę, żena papierzeiwkomputerzewszystko możewyglądać wspaniale,podczas gdyw życiu sprawy mogą się miećzupełnie inaczej. Przedewszystkim należało przyjrzećsiębliżejDominikowi orazukładom towarzyskim, jakie wytworzyłysię wgrupie, adopiero potem zająć się tą zagadkowąniepełnosprawną dziewczyną. Problem tkwił w tym, że do tej pory,poza jednymspotkaniem, Wilski unikał pokazywania się grupie. Terazbędzie musiałodstąpić od tegozwyczaju. Wolałosobiście przyjrzeć się wszystkim, a nie ponownie zdawać się na relacje współpracowników. Doszedł do wniosku, żelato choć późne, ale jeszcze trwa imożna bywyjechaćwspólnie na jakąś niedaleką wycieczkę. Za dwa dni wróci Krystyna... Kto wie, czyi bladolica pani psycholog nie przydałaby się do zorganizowania jakichś zajęć w plenerze. – Właśnie. Ciekawe, czydotarła do tej Nowak. Muszę ją jutro koniecznie dorwać – pomyślał, zbierając całą dokumentację. – Trzeba tylko załatwić odpowiedni samochód, ale to już może zrobić Basia. Pochował wszystko do szuflad i rozłożył pościel. Z pierwszego drewnianego domku wyszła Jagna. Jej ciemna skóra mieniła się różnymi odcieniami brązu, niczym dobrze wypolerowany posążek. Za nią, śmiejąc się głośno, wybiegł Adam. Dogonił dziewczynę, chwycił w ramionaizacząłzniąwirować. Kasiazauważyłana jego plecach dziwne garby. Nagle usłyszała obok siebie głos Ani: – Widzisz?Tomkowi teżrosną skrzydła, a popatrz na Maję. Kasia spojrzała we wskazanym kierunku. W oddali zieleniła się długowłosa szczupła blondynka, wkomponowując się niemal kolorystycznie w ścianę krzewów, przed którymi stała. – Te piegi zlewają się jej coraz bardziej. Niedługo będzie cała zieleniutka – zachichotała Ania. – Przecież to Jola! – dziewczyna zauważyła już drugą jej pomyłkę w rozpoznawaniu osób. – Jola? Ona wyjechała zDominikiem po ojca... – Czyjego ojca? – Kasia była zupełnie zdezorientowana. – Naszego ojca, bo zKasią jest corazgorzej – wyjaśniła, jakbyzdziwionapytaniem, stojąca obok niej drobna dziewczyna. Kasia ze zdumieniem popatrzyła na nią i spostrzegła, że włosy Ani są śnieżno- białe, a tęczówki jej oczu błyskają wściekłymfioletem. Czuła coraz większe przerażenie. – Chodź na chwilę do Kasi, mówiłaś przecież, że musimy jej pomóc. Ania chwyciła ją za rękę i pociągnęła w kierunku drugiego domku. W niewielkim pomieszczeniu, na wózku siedziała obrócona tyłem do nich bardzo otyła osoba. – Tysiąc osiemset dwanaście, tysiąc osiemset trzynaście... – Co ona liczy? – zapytała Kasia. – Włosy Jarka – spokojnie wyjaśniła Ania. – Wszystkim nam codziennieliczywłosy. Kasia zauważyła wtedy, że przed dziewczyną na podłodze ktoś siedzi. Podeszła bliżej i rozpoznała jasną czuprynę Adama. Podniosła wzrok – na wózku inwalidzkim ujrzała pokrytą sinymi plamami grubą kobietę, jej tępywzrok skierowanybyłgdzieś w dal, adłonieszybkimi ruchami palców przeczesywały włosy chłopca. Kasia przyjrzała się jej uważniej i wydała przeraźliwie głośny krzyk – na wózku zobaczyła siebie. – Kasiu, Kasiu – poczuła szarpnięcie i otworzyła oczy. – Co się dzieje, córeczko? – w ciemnościach usłyszała głos matki. – A nic, nic – odpowiedziała rozbudzona. – Miałam jakiś okropny sen. Zaświeć, proszę, lampkę – poprosiła. Czuławewnętrznedrżenie. Pamiętała, żesenmiał jakiś związek z ich dzisiejsząrozmową, z grupą i znią samą. Nie potrafiłabyjednak niczego ztego, co we śnie ujrzała, opowiedzieć. Tylko jedno jej zamajaczyło – Jola zDominikiem. Obróciła się tyłem do lampki iniegaszącświatła, zasnęła. Podczas, gdy Kasię dręczyły koszmary, jej ukochany kudłacz, gapiąc się w ciemny sufit analizował sytuację. Zastanawiał się, jakie kroki wobec kalekiej dziewczyny podejmie Wilski, kim jest ów tajemniczyAdamczyk oraz co nowego zdarzysię na kolejnym spotkaniu grupy. – Jutro muszę zadzwonić do Piotra w sprawie tego faceta od genów – w ostatniej chwili przemknęło mu przezgłowę, kiedyjużresztę ciała ogarnęła senna niemoc. Piotrek zadzwonił do Czarka przed ósmą rano, bymu przekazać, że pojawił się oczekiwany medyk, i żeumówił goznim u siebiewredakcji. Wiadomośćwzbudziławmłodym dziennikarzu uczucia mieszane: radość zmożliwości spotkania i niezadowolenie zpodanej pory – zagodzinę, czyli praktycznie w środku nocy. Chcąc nie chcąc, przystąpił do zwyczajowych czynności porannych. Kiedyprzejeżdżał po twarzymaszynką, goląc swój dobowyciemnyzarost, popatrzył w lustro i rzekł sam do siebie: – Jakiż przystojny byłbyś z brodą, nie stary? „Stary” odpowiedział wykrzywionym, głupawym uśmiechem, po czym chwycił grzebień i wyrywając sobie całe pęczki owłosienia usiłował nadać fryzurzejakiś ludzki wygląd. Po chwili, jak co rano, zrezygnował z szarpaniny w obawie, że kiedy się już w końcu uczesze, może się okazać zupełnie łysym facetem. – Wieszco? – stuknął grzebieniem w lustro. – Gdybyśprzytej szopie na łbie, zapuścił jeszcze brodę, byłbyś zdecydowanie najprzystojniejszym troglodytą w historii świata. Po zakończeniu rozmowy z własnym odbiciem, spojrzał na zegarek i nagle nabrał przyspieszenia. Nie mógłpozwolić, bykolega Piotra czekał na niegozbyt długo. Bo, żebędzie czekał, był pewien. – Pani Elżbieto – zwrócił się Wilski do kobiety, która chwilę wcześniej weszła do gabinetu i zajęła miejsce na fotelu przed jego biurkiem. – Ma pani dla mnie jakieś nowiny? Wypłowiała szatynka z leniwym błyskiem źrenic, który zapewne był namiastką ognia w oczach, poprawiła i tak już dobrze ściągnięte w ogonek włosy i powoli, jakby ważąc słowa, powiedziała dumnie: – Widziałam Katarzynę Nowak. Profesor widząc, że pani psychologoczekuje terazjakiegoś pytaniaz jegostrony,grzecznie zapytał: – Nie miała pani problemów? – Żadnych. Przedstawiłam się jako osoba ze Stowarzyszenia Pomocy Niepełnosprawnym, przysłana dla rozeznania sytuacji... – Doskonale. Jak więc wygląda rozeznana przezpanią sytuacja? –Wilski najwyraźniejdrwił, ale Elżbieta nie wyczuła ironii. – Kasia jest miłą, choć niekomunikatywną osobą, o dużymstopniuupośledzenia umysłowego. Jest również niesprawna fizycznie. Całymi dniami siedzi w wózku i patrzy w okno – beznamiętnym głosem opowiadała kobieta. – Zdaniem matki jest to jej ulubione zajęcie, ponieważ wtedy może liczyć. – Co robić? – zdumiał się profesor. – Liczyć? – Tak. Kasia podobno liczykwiaty,liście... Tak w każdymrazie mówiła jej matka – wyjaśniła po chwili zastanowienia. – A jak ta dziewczyna wygląda? – Nie rozumiem? – zapytała speszona, gdyżwydawało się jej, że jużwszystko powiedziała. – Chodzi mi o to, czy nie ma, na przykład... jakichś deformacji ciała, zeza, albo innych defektów... – Nie zauważyłam... Chociaż... – zawiesiła głos niepewna, czy to, co powie, będzie istotną informacją dla profesora. – Ma takie dziwne plamy na twarzy, sine..., a może zielone... Nie przyjrzałam się dokładnie. – To wszystko? – Wilskinie dał poznać po sobie, jak bardzo ważną rzeczusłyszałiwidząc, że kobieta nie ma mu jużnic do przekazania, przeszedł do następnej sprawy. – Pani Elżbieto, mam dla pani kolejne bojowe zadanie. Chciałbym w najbliższym czasie zorganizować wyjazdowe spotkanie grupy. Rozumie pani, taką wspólną wycieczkę. W związku z tym, prosiłbym o wysłanie zawiadomień do wszystkich... – Kiedy mamy wyjechać? – weszła mu w słowo pani psycholog, ale widząc, że popełniła nietakt, cicho dodała: – Przepraszam bardzo, że przerwałam. Wilskiego od dawna śmieszył jej służalczy sposób odnoszenia siędo niego, ale pohamował się od komentarza i najspokojniej w świecie wyjaśnił: – Basia jest w trakcie załatwiania samochodu. Nie wiem, kiedy będzie mógł być do naszej dyspozycji. Proszę być ze mną w kontakcie. – Oczywiście.Zadzwonię do panaprofesora jeszczedzisiaj przedkońcem pracy – powiedziała podnosząc się, ponieważ Wilski zdążył jużwstać, by pożegnać gościa. Elżbieta otworzyła drzwi, ale jeszcze odwróciła się do niego. – Pani Nowakowa prosiła, by podziękować temu młodemu dziennikarzowi za zainteresowanie. Wie pan komu? – zapytała, ale widząc, że profesor wzruszył ramionami i przecząco pokręcił głową, wyszła. – Poznajcie się – powiedział Piotr, kiedyCzarek zdyszanywszedł do pokoju redakcyjnego. Zfotela pod ścianą podniósł się bardzo wysoki, a przytymbardzoszczupłymłodyczłowiek, o sympatycznym dość obliczu i wyciągnął do niego rękę. – Dominik. – Czarek – przedstawił się niedoszłytroglodyta. – Pogadajcie sobie, ja, niestety, muszę lecieć – Piotr wzruszył przepraszająco ramionami. – Obowiązki wzywają. Jak skończycie, to zamknijcie pokój, a klucz zostawcie w drzwiach. To cześć! – machnął im ręką wychodząc. – Piotrek mówił, żeinteresującięsprawyzwiązanezgenetyką –zagaił Dominik, – atak się składa, że i mnie one ciekawią. Z zawodowego punktu widzenia. – Wiesz, problem jest tego typu, że mam przygotować pewien artykuł – Czarek powtarzał legendę, opowiedzianą wcześniej Piotrowi – na temat aktualnych możliwości genetyki. – W jakim sensie – możliwości? – dopytywał medyk, w którego głosie młody dziennikarz wyczuł nutę zarozumialstwa. – Nie wiem, na ile znane są ci osiągnięcia nauki... – spojrzał dumnie na swegorozmówcę. –Genetyka to, wbrewpozorom, bardzorozległadziedzinawiedzy. Jeśli jeszcze dojdą do tego osiągnięcia biologii molekularnej... Czarek patrzyłna niego corazbardziej okrągłymi oczami. Siedzącyprzednim człowiekmiał najwyraźniej zamiar zrobić mu potężny wykład, z którego on – biologiczny laik nic by nie zrozumiał. Niepo to przecieżchciał sięz nim spotkać.Niebacząc więcna to, o czymwłaśnie gadał wysoki chudzielec, przerwał mu brutalnie: – Stop! Nie zrozumieliśmy się chyba. Ja nie chcę uczyć się genetyki, czy innej biologii. Chodzi mi o konkretną sprawę. Dominik zaniemówił, zaskoczony słowami Czarka i o to właśnie chodziło. – Chciałbym się dowiedzieć – wolno przemówił dziennikarz, – czy przy dzisiejszym stanie wiedzy możliwe są modyfikacje kodu genetycznego. – Możliwe? U bakterii... – kontynuował swój wykład „uczony”. – Sorry, że znów przerywam, ale mi chodzi o trochę większe żyjątka – Czarka zaczynał irytować przemądrzały ton jego wypowiedzi. – To znaczy? – To znaczy, że chodzi mi o ludzi. O manipulacje genetyczne na ludzkich zarodkach, rozumiesz? – Ztego, co wiem – medykwyraźnie spuścił ztonu, – od dawna prowadzone są badania... Ale co właściwiechceszwiedzieć? – Mam zdobyć informacje na temat trwałych skutków manipulacji genetycznych. Czy możliwe jest – Czarek jeszcze wolniej cedził słowa, – żeby uczony genetyk zrobił coś, na przykład jakąś zmianę, w genach zarodka tak, abyobjawiła się ona, jako nowa cecha u dorosłego człowieka? – Jaką zmianę? – Nie wiem. Nie znam się na tym, dlatego prosiłem o rozmowę z tobą. – O ile mi wiadomo, istnieje całe mnóstwo zakazów prawnych i etycznych, dotyczących manipulacji genetycznych. Szczególnie, jeżeli chodzi o człowieka. – I myślisz, że wszyscy zakazów tych przestrzegają? Nie wierzę – Czarek usiadł głębiej w fotelu i wygodnie się oparł. – Czekaj. Chyba zaczynamy zmieniać temat, chodzi ci o badania genetyczne, czy o przestępstwa z nimi związane? – w głosie Dominika zabrzmiało zainteresowanie. – Powiem ci, w czym rzecz – kudłaty młodzieniec znów pochylił się w stronę swego rozmówcy. – Facet, dla którego mam napisać ten artykuł, ma bzika na punkcie człowieka idealnego i ubzdurał sobie, że muszę zdobyć rzetelne informacje natemat możliwościstworzenia, poprzezmanipulacje genetyczne, takiej istoty. Rozumiesz? – Dla idioty pracujesz? – roześmiał się medyk. – Kto ci takich informacji udzieli?Ja? – Tak ty –stanowczygłos Czarka ostudził jegoradość. –Zrobimytak: przyjmiesz, żeprośba wyszła od autora powieści fantastyczno – naukowych, poszukasz w głowie, albo w jakichś mądrych pracach uczonych genetyków aktualnych informacji na ten temat i przekażesz mi je. Dobra? – Ostatecznie, mogę spróbować. – To co? Idziemy teraz na piwo – zaproponował dziennikarz usatysfakcjonowany odpowiedzią. Dominik nerwowo zerknął na zegarek. – Na szybkie piwo, bo czas mi się kończy. Czarka ucieszyłyjego słowa, bo nie był pewien, czyrzeczywiście maochotę dłużejprzebywać w towarzystwie tego człowieka. Ponadto miał jeszcze trochę roboty, a późnym popołudniem umówili się, byzłożyćwizytę u Kasi Nowak na przedmieściu. Pani Małgorzata wolno podeszła do drzwi i otworzyła. Przed domem stał znany jej młody dziennikarz w towarzystwie trzech kobiet i wysokiego mężczyzny. – Dzień dobry – powiedzieli niemal chórem, kiedykobieta zdziwionymwzrokiem lustrowała stado gości. – Pani Małgorzato, – zaczął Czarek – siedzi pani tu ciągle sama, więc przyprowadziłem przyjaciół, żeby poznali panią i Kasię. – Wejdźcie, proszę, tylko... – gospodyni rozglądała się po pokoju, jakby sprawdzając, czy wszystko jest w porządku. – Tylko, że ja nie mam czym was ugościć. – Nie na wyżerkę tu przyszliśmy, a porozmawiać – uspokoił ją wysoki, brodaty mężczyzna. – A o czym chcielibyście rozmawiać? – głos kobiety przybrał podejrzliwyton. – Czarek opowiadał nam o pani, o Kasi –odezwała się Ania –ipostanowiliśmywamjakoś pomóc. – O właśnie! –przypomniała sobie Nowakowa. –Chciałabym panu podziękować –zwróciła się do Czarka, kiedywszyscy usiedli już przy stole, – za to, że powiadomił pan stowarzyszenie. W niebieskich oczach kudłatego brunetamignęło zdziwienie, ale nie chcąc zdradzić, żeniema pojęcia, o co chodzi, od razu zapytał: – A pojawił się ktoś? – Przyszła tu parę dni temu taka kobieta, żeby obejrzeć Kasię i zobaczyć, jak żyjemy. – Kto to był? – pytał dalej dziennikarz. – Ta pani nie przedstawiła się. Powiedziała tylko, że jest ze Stowarzyszenia Pomocy Niepełnosprawnym, że chcą nam pomóc. – A jak wyglądała? – Czarek spojrzał na siedzące przed nim dziewczyny, mówiąc im wzrokiem, by uważnie słuchały. Potem jeszcze zapytał o gości z kliniki i widząc, że Kasia kiwa potakująco głową, zmienił temat i zaproponował delikatnie: – Czy mogłaby pani przywieźć tu córkę? Na twarzyNowakowej pojawiło się zmieszanie, pytającym wzrokiempowiodła po siedzącej przy stole młodzieży, jakby niepewna, czy ci młodzi ludzie chcą oglądać jej kalekie dziecko. Ujrzawszy jednak wyraz oczekiwania w ich oczach, bez słowa skierowała się do drzwi prowadzących do sąsiedniego pokoju. – To mamy jasność – stwierdziła Jagna, kiedy tylko znaleźli w pobliżu samochodów, zaparkowanych w pewnej odległości od domu Nowaków. – Wilski zdążył już przysłać tu całą ekipę zwłasną osobą na czele. – Nie całą, nie całą – zaprzeczyła Kasia. – Masz na myśli tego psychologa? – zapytała Ania. – Nie. Mam na myśli niejakiego Adamczyka. – A kto zacz? – zainteresowałsię Adam. – Podobno niski, krępy blondyn w okularkach – wyjaśniła Kasia. – Przed wakacjami wypytywał o mnie w dziekanacie. – Taki prywatny agent pana profesora – dodał Czarek. – Skąd o nim wiecie? – zapytała Jagna. – Przypadek. Cennyprzypadek – stwierdziła Kasia. – A wracającdo naszej wizyty – widzicie jakąś możliwość pomocy? – Nie wiem, czy zauważyliście, ale ta dziewczyna chwilami sprawiała wrażenie, że wie o czym mówimy. W jej oczach... – Poruszyła też nogą – przerwała Ani Jagna. – Może nie jest z nią tak źle, jak myśli jej matka. – Czyli – Czarek przystąpił do podsumowania – po pierwsze: musimy znaleźć dobrego specjalistę, któryją dokładnie przebada ijeśli to będzie możliwe, zalecileczenie, a po drugie... Nie to będzie „po pierwsze” – musimyznaleźć forsę, sponsorów, którzy pokryją koszty. – Myślę też,że trzeba bytu czasem wpaść. Pogadać zkobietą, zKasią, żebynabrałydo nas zaufania. Nie wiem, czy zauważyliście... – Owszem. Nowakowa tylko ufnie spoglądała na ciebie –Adam zwrócił się do Czarka. – Co więc proponujesz? – Jedziemy do mnie. Tam spokojnie pogadamy i wszystko uzgodnimy – odpowiedział zapytany, otwierając swój czerwonysamochodzik Profesor, wychodząc z kliniki stwierdził w duchu, że przynajmniej pogoda mu sprzyja. Z przyjemnością spojrzał na żółcące się powoli korony drzew, kontrastujące żywo z czystym błękitem nieba. Było dość ciepło, ale chwilami zimne porywy wiatru przypominały o tym, że jesień przekroczyła jużprógswegoczasu. Nie mniej,aura sprzyjaławycieczkompoza męczące mury miasta. Tym bardziej zdziwiłygo pierwsze słowa koleżanki. Podszedł do stojącego na parkingu mikrobusu i przywitał się zczekającą na niego Krystyną. – Nie najlepszytermin wybrałeś natę eskapadę –powiedziała podając murękę. – Jeszczenie wróciłam dobrze do domu, a tu znów muszę gdzieś jechać. – Nie przesadzaj. Piękną pogodę dziś mamy – uśmiechnął się Wilski. – Wszyscy już są? – zapytał zaglądając do samochodu. – Brakuje jeszcze pannySikoryi pana Jarguza –odpowiedziała, patrząc w kierunku wyjazdu z parkingu. – A ta? Skąd się wzięła? – pytającym wzrokiem zmierzyła Mariana, który w odpowiedzi obrócił głowę w kierunku ulicy. Na parkingu, podbiegając co kilka kroków, pojawiła się Kasia. – Przepraszamzaspóźnienie –wysapała w stronę stojącejparyispokojnie weszła do środka samochodu. Wilski stwierdził, żelepiejbędzie,jeśli już niebędąnanikogoczekać, podszedł do bocznego okienka i wydał kierowcyodpowiednie dyspozycje. – Czyto pani zawiadomiła pannęNowak? – zapytał, siedzącą nafotelu obok Elżbietę, kiedy tylko ruszyli. – Oczywiście –przytaknęła. – Pan profesor kazał wszystkich powiadomić. Nie wiem tylko – dodała zdziwiona, – dlaczego nie ma dwóch osób. – Może jeszcze nie wrócili z wakacji – zakończył rozmowę i zwrócił się do Krystyny. – Wypoczęłaś? W czasie dalszej drogi słuchał opowieści o jej rewelacyjnym pobycie na Lazurowym Wybrzeżu i wszystkich przygodach, jakie ją tam spotkały. Młodzi ludzie, siedzącyza nimi, zgodnie milczeli. Tylko Maja od czasu do czasu szeptała coś do ucha Rafałowi, na co on odpowiadał jedynie uniesieniem kącika ust w mdłym uśmiechu. Dominik, siedząc z tyłu studiował jakąś książkę, a obok niego Jarek oparłszy się wygodnie w fotelu, zapadł w drzemkę. Ania wtulona wAdama podziwiała widoki przesuwające się zaoknem. Podobnie, gapiąc się w plener, podróż spędzałyKasia i Jagna. Wniecałe półgodzinypo otrzymaniuwiadomościowyjeździe, cała czwórka, po konsultacji z Czarkiem, uzgodniła telefonicznie, że tylko Ania zAdamem nie będąkryćswej zażyłości. Jagna i KasiabędąstarałysięniepokazaćekipieWilskiego, żesąjuż zesobąniemal zaprzyjaźnione, jak również z sympatyczną parą, siedzącą teraz przed nimi. – No, proszępaństwa, – zagaił profesor, kiedytylko opuścili samochód na leśnym parkingu – myślę, że pospacerujemy sobie po lesie i porozmawiamy trochę. Macie chyba, po wakacjach, sporo wrażeń. Prawda? Słowa profesora, mimo jowialnego tonu, zabrzmiałyniebywałe sztucznie, co spowodowało, że grupa stojących wokół niego młodych ludzi wymieniła zdziwione spojrzenia. – Chodźmy, poszukamy jakiejś sympatycznej polanki, gdzie będzie można usiąść – zaproponowała Krystyna. Wolno ruszyli przecinką leśnąwślad zaparą „dowódców”. Pochódzamykała Elżbieta, która zupełnieniewiedziała, w jakim celu zostałazabrananawycieczkę. Wilski nie kazał jej niczego przygotować, nie powiedział również na co ma zwracać uwagę, żadnych wskazówek. „Śnięta makrela” nie miała w zwyczaju działać na własną rękę i pozostawienie jej samej sobie, wprawiało jąniemal w panikę. Niemającjednak w tej chwili innego wyjścia, podążała za grupą, starając się nie myśleć o niczym. Pobyt w lesie pozwolił przyjrzeć się „wybrańcom”, ale niewiele wniósł w ich bliższe poznanie. Poza Mają, która żywo opowiadała o tygodniu w górach, jaki spędziła z Rafałem, resztawsposób dośćogólnikowychwaliłasięwakacyjnymi przeżyciami. NajlepszybyłJarek, któryw pewnym momencie zapytał wprost: – Co mam wam powiedzieć, skoro dopiero za tydzień wyjadę na wakacje? Ja, panie profesorze, – zwrócił się do Wilskiego – musiałem najpierw na swój wyjazd zarobić. Wpewnej chwili Ania podeszła do Kasi icoś jej szepnęła do ucha, na co ta kiwnęła głową. Ten niewielki epizod nie uszedł uwadze Krystyny, która została zobligowana do obserwacji „nieproszonego gościa”. Wilski, sięgnąwszy w pamięci do swych rozmów ze współpracownikami, przypomniał sobie, że faktycznie Elżbieta i Adamczyk nie wiedzą o pomyłce, związanej z osobą Kasi. Toteż wyblakła pani psycholog, wypełniając polecenie profesora należycie wywiązała się zzadania io wyjeździe powiadomiławszystkich. Obecnośćtej dziewczyny nie była jednak pożądana. Z drugiej jednak strony, stwarzało to okazję do zorientowania się, na ile mocno „weszła” ona wgrupę. Krystyna nie spuszczała jej z oka. Wilski niemal z zachwytem patrzył na dwie pary jego „wybrańców” i zastanawiał się, czy łączące młodych ludziuczucie będziena tyletrwałe,byzaprocentować w jego eksperymencie. Ukradkiem teżwodził wzrokiem za Dominikiem, któryod czasu do czasu zamieniałkilka słów z Jarkiem, a potem namiętnie pstrykał zdjęcia fotografując otaczającą ich przyrodę. – Panie Dominiku, – zwrócił się w pewnymmomencie do niego – amożezrobiłbypan nam „rodzinną” fotografię. O tu – podszedł do wielkiego drzewa i spojrzał w górę – pod tym dębem. – Nie ma sprawy – przystał na propozycjęwysoki chudzielec. –Ustawcie się jakoś razem – wydał polecenie młodzieży. – Pani Elżbieto, prosimy do nas – Wilski kiwnął ręką na stojącą z dala od grupy kobietę. Kiedywracali jużdo samochodu po „pełnej wrażeń” leśnej wyprawie, do Wilskiego podeszli Ania z Adamem. – Czy możemyzadać panu profesorowi pytanie? – udając nieśmiałość odezwała się Ania. – Słucham. – Jaki związek z tą naszą grupą ma fakt, że przyszliśmy na świat, dzięki programowi „In Vitro”? Wilski zatrzymał się, przepuszczając przed siebie całą resztę grupy. Wolał, abynarazietylko ta dwójka młodych ludzi usłyszała odpowiedź. – To proste – powiedział, kiedy dystans do pozostałych zwiększył się bezpiecznie. – Pracowałem przytymprogramieiciekawybyłem, jak też potocząsię losydzieci, w ten sposób poczętych. Obserwuję was od lat, a teraz, kiedy już jesteście ludźmi dorosłymi, będę mógł z wami swobodnie o tym porozmawiać. – A dlaczego – nagabywała dziewczyna, – nie powiedział pan tego do tej pory wobec wszystkich? – Teżzprostej przyczyny. Musiałem się najpierw zorientować, czykażdez was wie o tym,w jaki sposób zostało poczęte. Rodzice, na ogół nie zdradzają swym dzieciom tajemnic alkowy – roześmiał się cicho. – Prawda? Nie chciałem więc, żeby któreś z was przeżyło szok. – Jeszcze jedno, – tym razem odezwał się Adam – co oznacza znamię, jakie mamypod lewą pachą. Wilski odwrócił głowę w kierunku, gdzie znikła pozostała część wycieczki i szybko ruszając z miejsca, naglącym tonem powiedział: – Chodźmy, bo za chwilę ich nie dogonimy. Młodzi spojrzeli na siebie i jednocześnie wymienili znaczące uśmiechy. Ich pytanie zaskoczyło profesora, który nie chcąc najwyraźniej udzielić im odpowiedzi, uciekał teraz szybkim krokiem w ślad za oddalającą się grupą. Pytanie postawione przez młodego człowieka ponownie zburzyło pozorny spokój duszy Wilskiego. Przecież o tym znaku wiedział tylko on, Krystyna... No, i Danusia... Przypomniał sobie rozmowę sprzed lat, kiedy to zaproponował jej udział w eksperymencie. Zdawał sobie wtedysprawę, żeta urocza, drobna czarnulka niejest w stanie mu odmówić. Był dla niej niemal Bogiem. Jej uwielbienie odpłacał sympatią, nie wykraczającą poza przyjęte normymoralne. Niepamiętał już, jaki to wzniosłycelbadańwymyślił najejużytek, aleod razu połknęła przynętę. Jak się wkrótce okazało wraz... z haczykiem. Ona wymyśliła to miejsce na skórze, żeby po latach łatwo było sprawdzić... Kiedy odeszła, poczuł dziwną pustkę, choć przecież nigdy jej nie kochał. Dziś, po latach, nie był już tego taki pewien... Dzięki niej, przypuszczalnie nikt z grupy nie zdawał sobie, do tej pory, sprawyz oznakowania... Właśnie, nikt nie powinien był zauważyć, że drobiazgowy wywiad i badania Krystyny stanowiły, w rzeczy samej, tylko kunsztowne opakowanie stworzone dla pojedynczego spostrzeżenia i krótkiej notatki – jest. Chociaż na jednej karcie lekarka napisała – brak. W drodze powrotnej zapytał cicho: – Słuchaj, czypo tych pierwszych twoich badaniach mógł ktoś zorientować się, że celemich było stwierdzenie obecności znaku? Krystyna zastanowiła się. – Raczej mało prawdopodobne. Na chwilkę tylko unosili ręce, co przy całej obdukcji nie stanowiło niczego szczególnego. A co? – Nic, nic... – odpowiedział, awmyśli zrodziło mu się logicznewytłumaczenie: – Ci młodzi stanowiąparę,więcpewniewczasieigraszekmiłosnych, któreśz nichzauważyło,żepartnerma podobnypieprzykpod pachą. Pomyśleli, że to może mieć związek zgrupą izwyczajnie zapytali, zczystej ciekawości. Nie wydaje mi się, byrozpytywali o to innych. Takie uzasadnienie uspokoiło go. Krystyna natomiast wiedziała, że był wśródnich ktoś, kto mógłnabrać podejrzeń – jedna tylko osoba podniosła ręce nadłużej niżna chwilę. Wolała jednak nie mówić tego siedzącemu obok niej profesorowi. Na kilka minut przed telefonem od Czarka, zadzwoniła Eliza. Okazało się, że wystawa w centrum handlowymprzyjęła się i Marcel, któryostatnio aktywnie włączyłsięwjejutrzymanie, zbiera od ludziprace, byuzupełniać ekspozycję. Międzyinnymiprosił, abyEliza wydłubała coś swojego ijakieś obrazyKasi. Ta ostatnia, mając świeżowpamięci konkretny,finansowywymiar wieszania swoich dzieł na ścianie w supermarkecie, ochoczo zbierała się do pracowni, kiedy zadzwonił telefon. – Kaśka?Wpadnij do mnie za godzinę – usłyszała głos Czarka, –boma przyjść ten uczony medyk, o którym ci mówiłem. Chyba ma dla nas jakieś informacje. – Dobra, ale nie wiem, czy zdążę, bo właśnie rozmawiałam z Elizą... Kasia w skrócie przedstawiłamu rysującą się w daliszansę zasilenia kieszeniświeżą gotówką. Przy tegorodzaju argumentach, inne sprawy prawie zawsze przegrywają(przynajmniej w świecie studenckim), toteż Czarek, pełen zrozumienia, zgodził się łaskawie na jej ewentualne spóźnienie. Po odłożeniu słuchawki, dziewczyna zastanowiła się, czyjej koleżanka wspomniała chociażo pieniądzach. Doszła jednak do wniosku, że bez względu na to, czy będą, czy nie, artysta powinien przy każdej nadarzającej się okazji wystawiać swe prace, żeby jakoś zaistnieć w świadomości ludzkiej. Ztą myśląudała się do swej piwnicy, byzorientować się, czego możesię pozbyć bezwstydu i żalu. Po dwóch godzinach biegania zobrazami po mieście, Kasia, wchodząc po trzeszczącychze starości schodach w znanej kamienicy, zastanawiała się, jaką taktykę przyjął Czarek wobec osoby związanej podobno zkliniką. Ciekawa była tegoczłowieka, którego, na podstawie opowiadania, wyobrażała sobie, jako nadętego, łysiejącego jegomościa wgrubych szkłach na nosie. Nacisnęła przycisk dzwonka. – Poznajcie się – powiedział Czarek wprowadzając ją do pokoju. Kasia patrzyła na gościa, który zdążył w międzyczasie podnieść się z miejsca, pełnymi zdumienia oczami. Oboje przez chwilę milczeli, poczym niemal jednocześnie parsknęli śmiechem. Gospodarz gapił się na nich, nie rozumiejąc w pierwszym momencie ich reakcji. Dopiero stłumione „Cześć!”, jakie dziewczyna wydusiła w kierunku wysokiego młodzieńca, rozjaśniło mu umysł. – To wysię znacie? – zapytał lekko zmieszany. – To jest przecież Dominik z naszej grupy – wyjaśniła Kasia siadając. – Mówiłam, ci o nim. – A tyskąd się tu wzięłaś? – zapytał „uczony”. – Widzisz, – dziewczyna zwróciła wzrok na stojącego nad nią, ciągle jeszcze zdumionego Czarka – myjuż od dłuższego czasu jesteśmyze sobą, no... i stąd się wzięłam. – Dobra – młody dziennikarz najwyraźniej wracał do siebie. – Wtakim raziesytuacjazmieniła sięnam diametralnie. Pozwolisz – zwrócił siędo Dominika, – żepokażęKasi, co ma nam zrobić do przegryzienia. Za moment wrócę. Ostatniawypowiedź, dotyczącaspraw kulinarnych, mijałasięzprawdą o dobryszmat drogi, bowiem od czasu powrotu ze wsi to Kasia, a nie Czarek, miała rozeznanie wzasobach lodówki i szafki kuchennej. Musieli jednak na szybko ustalić, do jakiego stopnia mogą swego gościa wtajemniczyćw prowadzone „śledztwo”. – Już jestem, przepraszam. To na czym skończyliśmy? – kudłate stworzenie przeczesało palcami czarne sploty owłosienia i utkwiło wzrok w siedzącym naprzeciw Dominiku. – Słuchaj, czy ty faktycznie masz jakieś zlecenie, czy po prostu Kasia naopowiadała ci o naszej grupie? – zapytał gość, patrząc podejrzliwie w oczy Czarka. – Dlaczego odniosłeś takie wrażenie? – dziennikarz udawał, że nie rozumie pytania. – Może i wyglądam na idiotę, ale tępy nie jestem. Jej obecność tutaj, oraz twoje zainteresowaniesprawami genetyki, łącząmi sięw jakąś logiczną całość. Do jakiegostopnia jest ona logiczna, panie redaktorze? – młody lekarz odezwał się tonem sędziego śledczego. – Wporządku – Czarek podniósł obie ręce, jakbypoddając się napastnikowi. – Maszrację. To ona –obrócił głowę w stronędrzwi –napuściła mnie niechcącynaten temat. Cieszęsię,żew tej sytuacji będę miał dwie osoby pomocne w rozgryzieniu problemu. – A co, twoim zdaniem stanowi problem? – Grupa profesoraMarianaWilskiego – „wybrańcylosu”... – zawiesił głos iniespuszczając oczu z twarzyDominika. – Czyli? – Dlaczego akurat wy? Dlaczego wszyscy z programu „In Vitro”, urodzeni w jednym miesiącu tego samego roku? Dlaczego zainteresowano się wami właśnie teraz? To tylko część nurtujących mnie pytań, a ponieważ sprawa dotyczy poniekąd mojej dziewczyny nie ma się chyba czemu dziwić. Prawda? – Poniekąd twojej dziewczyny? – powtórzył chudzielec. – Boja do was nie pasuję –powiedziała Kasia, kładąc na stoliku talerzzciastkami. – Jestem, po prostu, z innej bajeczki. – Nie rozumiem – Dominik wzruszył ramionami. – Nie wiem, na ile jesteś zorientowanyw tym, co robił Wilski dwadzieścia parę lat temu, ale... – Wiem – wszedł jej w słowo, – pracował w zakładzie genetyki, gdzie prowadził jakieś badania na myszkach. Co to ma jednak wspólnego z nami? – A wiesz, że to on bawił się w zapładnianie jajeczek? Między innymi tego, z którego i ty powstałeś –ironicznym tonem odpowiedział Czarek. – Wydaje się nam,że on coś namieszałw waszym kodzie genetycznym. Całe szczęście nie dotyczy to Kasi – przygarnął do siebie dziewczynę. – Skąd takie przekonanie? – Mamy ku temu powody – tajemniczo szepnęła Kasia. – Zadam ci pytanie, załóżmy – kontrolne i... tylko nie mów: „Skąd wiesz?”. Dobra? Widząc zaintrygowaną minę Dominika, świadczącą o chęciusłyszeniaowegopytania, rzekła spokojnie: – Czy masz pod lewą pachą znamię?Taki ciemny pieprzyk? – Skąd... – zapytanyugryzł się w język i nadal pytającym wzrokiem gapił sięraz naCzarka, raz na Kasię. – Wszyscy takie coś macie, oprócz mnie – powiedziała dziewczyna. – Adam, na tej wycieczce, zapytałwprostWilskiego, co oznacza ten pieprzykijak myślisz? –chłopak milczał, nie wiedząc, jakiej odpowiedzi oczekuje siedząca przed nim para. – Profesor udał, że nie usłyszał pytania i zwyczajnie im zwiał – dokończyła Kasia. Potem przyszły genetyk wysłuchał relacji z dotychczasowego „dochodzenia” w sprawie grupy, w której Czarek umyślnie pominął sprawę „właściwej” Kasi Nowak i plam na ciele jej oraz Joli. Kiedy gość opuszczał gościnne progi domostwa dziennikarza, był zdecydowany na współpracę z nimi. Zważywszy, że w przeciwieństwie do Kasi, miał do tej sprawy stosunek bardziej osobistyi to pod wieloma względami. Wdrzwiach, zanimsię pożegnali, Czarek zapytał gojeszcze: – Czy znasz może faceta o nazwisku Adamczyk? Paweł Adamczyk. – Znam. To taki asystent, chyba doktorant Wilskiego. Na moje oko wyjątkowygłupek. A co? On też ma ztym coś wspólnego? – Jeszcze nie wiemy,ale tak przy okazji – miej go na oku. Dominik potakująco kiwnął głową. Tym ostatnim pytaniem został zaskoczony bardziej, niż wszystkimi poprzednimi. Adamczykazdążył poznać od najgorszej stronyi niemiał zamiarumieć znim cokolwiek jeszczedo czynienia. Stareanse ugruntowaływ nim postanowienie aktywnego przyłączenia się do wścibskiego, kudłatego chłopca Kasi w dochodzeniu prawdy. Tymczasem pozostała wmieszkaniu paraopracowywała dalszyplan działania. Dominik mógł być bardzo przydatny, ale woleli na wszelki wypadek nie mówić mu zbyt wiele. Jego wyczuwalny zachwyt nad badaniami genetycznymi, oraz równie wyczuwalna nieszczerość w krytyce zakazanych eksperymentów, utwierdziłyich w konieczności zachowania dystansu wobec tegoczłowieka. Pani Basia, wskazując Dominikowi drzwi do gabinetu profesora, zdziwiłasię, żejest on tak młodym człowiekiem. Studenci byli naogół „wzywani”,anie„proszeni o złożeniewizyty” tak, jak to zostało przekazane w wypadku panaSzewczyka. Starymzwyczajem wykonała polecenie, a teraz spojrzała tylko na zamykające się za nim drzwi i wróciła do swoich zajęć. Po chwili zapomniała o swoim zdziwieniu. – Proszę, niech pan usiądzie – powiedział Wilski, widząc, że wysoki, szczupły chłopak zatrzymał się tuż przy wejściu. – Mam do pana kilka spraw, toteż obawiam się, że nasza rozmowa potrwa chwilę. Dominik usiadł na wskazanym przez profesora krześle i milcząc przyglądał się, jak Wilski nerwowymi ruchami usiłuje pozorować układaniepapierów na biurku. Po chwili jednak podniósł wzrok i spojrzał na gościa. – Czy wie pan w jakim celu tu pana poprosiłem? – Nie mam pojęcia, panie profesorze – Dominik dla poparcia swej niewiedzy wzruszył ramionami. Wilski, mimo przygotowania do rozmowy, nie bardzo wiedział od czegozacząć. – Należy pan do mojej grupy eksperymentalnej... – zawiesił głos, co chłopak odebrał, jako oczekiwanie potwierdzenia iskinął potakująco głową. –Jest panprzytym wyjątkowo zdolnym studentem, o czymniewątpliwie świadczyto, żewciągudwóch lat zrealizowałpanpraktycznie cały program studiów. Zgadza się? Dominik ponownie przytaknął, uśmiechając się nieśmiało. – Wobec tych dwóch, niezwykle istotnych faktów, chciałbym zaproponować panu współpracę. – Nie wiem, co pan profesor ma na myśli, ale asystenturę zaoferowano mi w zakładzie profesora Majskiego i propozycję przyjąłem. – Nie o taki rodzaj współpracymi chodzi – Wilski spojrzał na leżące przed sobą dokumenty. – Widziałbym pana w charakterze mojej prawej ręki w badaniach, jakie prowadzę z grupą, do której i pan się zalicza. W chwili, gdy profesor podniósł oczy na Dominika, ujrzał na jego twarzy bardziej niż niebotycznezdumienie.Młodymedykniemiał zbytwieleczasu naanalizowanie przyczyn, dla których został poproszonydo tegogabinetu, bowiem pani Basiadorwałago przed kwadransem nakorytarzu iniemal siłąściągnęłado swego szefa.Przezgłowę przemknęło mu, żewzywany jest na kolejną „rozmowę” związaną z grupą. Trochę zdziwił go pośpiech, z jakim owo zaproszenie miało byćzrealizowane, ale przywykł do najróżniejszych fanaberiiuczonych głów i przyjął rzecz bezdyskusji. Teraz, usłyszawszyzust profesora propozycję, zaczął się zastanawiać, dlaczego Wilskizwróciłsię do niego. Nawszelkiwypadek zacząłwgłowieintensywniedzielić na kupki informacje. Zdawał sobie sprawę, że mogą wśród nich znajdować się takie, którymi mógłbysię pochwalić profesorowi orazte, których pod żadnympozorem nie powinien wyjawić. W każdym razie nie w czasie tej rozmowy. – Zna pan powód, dla którego została tak właśnie skompletowana grupa? – zapytał profesor. – Nie wiem, czy zauważył pan, że składa się ona z pięciu kobiet i pięciu mężczyzn w jednym wieku. – Zauważyłem –przyznał Dominik, choć doskonalejużwiedział, że kobiet jest tylko cztery. Nadal nie wychodził zinicjatywą, czekając na kolejne posunięcia Wilskiego. – Muszępanu zdradzićpierwszątajemnicęgrupy:wszyscyjejczłonkowie przyszli na świat dzięki programowi „In Vitro”. Czywiedział pan o tym? – Coś słyszałem. O swoim poczęciu wiem od rodziców – odpowiedział spokojnie. – Zadam teraz panu pytanie, które wcześniej padło z ust pana Kowala – psychologa: czy utrzymuje pan kontakty z innymi osobami z mojej grupy? – Wilski wyraźnie podkreślił słowo „mojej”. – Nie rozumiem, o jakie kontakty panu profesorowi chodzi. – O to, czypoza organizowanymi przezemnie spotkaniami widuje siępanzkimś z grupy – wyjaśnił. – Raczej nie – Dominik skłamał, patrząc mu odważnie prosto w oczy. – Zdarza się, że spotykam kogoś na ulicy,ale na ogół nie rozmawiamy. – To dobrze –profesoranajwyraźniej zadowoliła odpowiedźmłodegoczłowieka, – bo, wie pan, wolałbym, aby to, co panu powiem, zostało między nami. Delikatnie mówiąc, mój eksperyment nie zyskałby przychylności świata medycznego, a tym bardziej ludzi z zewnątrz. Sprawa jest bowiem dość skomplikowana. Jesteście grupą wybrańców – Wilski oparł się wygodnie w fotelu i nie spuszczając oka z Dominika, zaczął swą opowieść. – Znam was wszystkich od chwili, kiedydwie gamety, pochodzące od waszych rodziców, zlałysię zesobą w pierwsząkomórkę nowego organizmu. Śledziłem wasze losy, przyglądając się zdaleka, jak się rozwijacie, jak wzrastacie... Siedzący przed nim człowiek słuchał z uwagą, chwytając i zapisując w pamięci każde potencjalne przekłamanieprofesora. Wiedział doskonale, żeWilskiprzezblisko dwadzieścia lat nie miał pojęcia, co się z nimi działo. Gdyby było tak, jak mówił, nie popełniłby pomyłki wzywając Kasię. Profesor opowiadał wolno o swoich doświadczeniach genetycznych z myszami, obserwując bacznie słuchacza. Dominika faktycznie ciekawiłytego typu badania, toteżjego zainteresowanie było szczere, ale nie zadawał pytań. Czekał, ażWilski przejdzie do właściwego tematu. – Kiedy odkryłem, że w jednym z chromosomów człowieka występuje podobny gen, postanowiłem przyjrzeć mu się z bliska. Mało tego, zacząłem prowadzić badania nad wzmocnieniem jego działania... – zawiesił głos, jakby oczekując pytania „i co dalej?”. Nic takiego nie nastąpiło. Dominik patrzyłna niego zabsolutnie niemymzainteresowaniem. Profesor nie mógł wiedzieć, że młodyczłowiek słuchał uważnie, gryząc się intensywnie w język, by nie wydać zsiebie żadnego niepotrzebnego słowa. – Po przeprowadzeniu odpowiedniej ilości prób, odważyłem się zmodyfikować gen w kilkunastu ludzkich zygotach. Wilski przerwał opowieść, wstał, podszedł do drzwi i uchyliwszy je wydał zwyczajowe polecenie: – Pani Basiu, dwie kawy proszę. Przepraszam, że nie zapytałem, czy pan pije kawę – powiedziałwracając na miejsce. – Chętnie wypiję – odrzekł Dominik, widząc, że zapowiada się dłuższa rozmowa. Tymczasem pani Basia, wyciągając z szafy filiżanki, zastanawiała się, kim może być ten młodyczłowiek, skoro profesor gości go ztakimi honorami. Do tej pory,zaszczytu wspólnego wypicia z nim kawy dostępowali jedynie dostojnicy uczelniani lub bardzo ważni goście spoza kliniki. A ten?Wygląda przecież na studenta i to z jakiegoś bardzo niskiego roku. – Dobrze, zrobię im kawę – mruknęła pod nosem. Dziewczyna przeczytała pismo i podeszła do telefonu. – Niedostałaś? –zdziwiłasię,kiedyusłyszała, żeKasianieznalazła w ostatnich dniach w skrzynceżadnego listu. Jagna spędziła tydzień wojażując zJackiem po kraju. Chłopak podłapałpracę jako akwizytor pewnej firmy komputerowej i musiał, w celu zarobienia kilku groszy, pojeździć z ofertami po różnych miasteczkach. Byłato wyśmienita okazja do spędzenia wspólnie czasu, zktórej to okazji oboje skorzystali bez dłuższego namysłu. Zważywszy, że firma wypożyczyła mu samochód w celu dogodniejszej „penetracji terenu” i można było odwiedzać nie tylko konkretne przedsiębiorstwa orazzakłady,ale iznacznie bardziej romantycznemiejsca. Teraz,pełnawrażeń, zdawała krótką relację koleżance. Kasia z przyjemnością słuchała jej słów, zastanawiając się jednocześnie nad przyczyną nie zaproszenia jej na kolejne spotkanie grupy. Po skończonej rozmowie,wktórej niewróciłyjuż do tego tematu, dziewczyna wybrała numer telefonu Czarka. – Musimywięc, zwołać kolejne konsylium – poważnym głosem zaproponował jej luby. – Od kiedymamyDominika,możemyzacząćpróbywymuszenianaWilskim odpowiedzi na niektóre pytania. Prawda? – Jak to widzisz? – zainteresowała się dziewczyna. – Wydaje mi się, że trzeba zacząć pociągać za pewne sznurki... – Nie rozumiem. – Proste. Zwołaj na wieczór... Zaraz, kiedyma być to spotkanie? – Jagna powiedziała chyba, że pojutrze. – Dobra. Podzwoń po ludziach i bądźcie jutro wieczorem u mnie. – Do Dominika też? – zapytała Kasia – Raczejnie –usłyszałapo chwili ciszy. –Nienabrałem jeszcze do niego odpowiedniej dozy zaufania. Zresztą, zrób jak uważasz. O cholera! – Co się stało? – dziewczynę zaintrygował jego nerwowy okrzyk. – Zapół godzinymuszę być w redakcji. Kończymy,kochanie. Później zadzwonię. No, cześć, pa! Dla Kasi informacja ta była dość istotna, bowiem nie umówili się na dzisiaj, a zdoświadczenia wiedziała, że poszukiwanie ukochanego w czasie, kiedy on goni po różnych redakcjach, jest działaniem z góryskazanym na klęskę. Wilski wezwał do siebieKrystynę,bowiem sprawa„właściwej”Kasi Nowak nie dawałamu spokoju. Lakoniczna relacja mdłej Elżbietki nie wniosła wiele nowości, a raczej wniosła – potrzebę obejrzenia dziewczynyprzezlekarza. To liczenie mogłobyzainteresować psychologa... Psychologa zprawdziwego zdarzenia – tak. Pani Karska widocznienie zaliczała się do nich, bo potraktowała sprawę, delikatnie mówiąc – obojętnie. Wszystkie pozostałe jej spostrzeżenia wymagały, zdaniem profesora, koniecznej konsultacji medycznej. – Słuchaj, –powiedział do Krystyny, kiedysiedzieli obok siebieprzystoliku w jegogabinecie – musisz obejrzeć tę kaleką dziewczynę... – Przecież jej matka mnie... – Nie przerywaj – uspokoił ją Wilski. – Kierownikiem przychodnirejonowej, do której należy ta dziewczyna, jest mój serdeczny kolega. Rozmawiałem z nim i ustaliliśmy, że wyślą do Nowakowej wezwanie dla córki na jakieś obowiązkowe badania. Zgodził się, byś była przy tym. – Przyczym? – kobieta spojrzała na niego znad okularów. – Przy tych badaniach. No wiesz, – uśmiechnął się do niej – rozbiorą ją, pooglądają, osłuchają... – Nie zapominaj, że Nowakowa może mnie poznać i wzniecić jakiś raban – Nie widzę problemu – Wilski, nie przestając się uśmiechać, uniósł ramiona. – Jasne – Krystyna poprawiłaszkłaizaczęła wstawać. –Obetnę i przemalujęwłosy, w oczy włożę kompakty i co? Może jeszcze kozią bródkę sobie przykleję? Tak? Dziękuję – powoli kierowała się do wyjścia. Wilski doskoczył do niej i chwycił za ramię. Kobieta wyrwała się i spojrzała mu w oczy. – Marianku, – zaczęła słodko – mam trochę dość tej dziwacznej współpracy. W aspekcie naukowymnicmi ona nie daje, gdyżnadal nie rozumiem, co chceszztą swoją grupą osiągnąć. Prosiszmnie opomoc, której mógłbyci udzielić każdystudent po trzecim, czwartym roku. Na dodatek narażaszmnie na nieprzyjemności... – Krystynazmieniławyraźnie ton – Przestało mnie to bawić. – Usiądź, proszę, i nie unoś się –Wilskiczuł, jak wszystko gotujesięwnim, niebyłbowiem przyzwyczajony do tego typu wystąpień współpracowników, nawet jeśli był z nimi w jakiś sposób zaprzyjaźniony. Opanował się jednak i spokojnie wyjaśnił: – Dałem ciprzecież materiały pozostawione przezBielską, jeśli czegoś w nich brakuje pytaj, proszę. – Dobrze – westchnęła głęboko i wróciła na opuszczony przed chwilą fotel. – Powiedz mi, dlaczego tak usilnie chcesz kontynuować te jej badania, bo według mnie, nie mają one dziś najmniejszego sensu. Wilski pamiętał naszczęście, cowykreślił przeredagowującnotatkęnaużytek Krystyny, mógł więc teraz podać jej pewne sugestie, jako swoje własne. To też uczynił, motywując swe zainteresowanie ciekawością oraz tajemniczym oznakowaniem członków grupy. Krystyna, obserwując gobacznie, nie do końca uwierzyła w jegowywody,zgodziła się jednak naudział w zaaranżowaniu kolejnych, fikcyjnych w tej sprawie, badań „pacjentki”. Od pół godziny siedzieli u Czarka. Oprócz Jagny oraz zakochanej pary do grupy dołączył Jarek. Uprzejmegoszatyna postanowiono równieżwtajemniczyćwdochodzenie. Na pomysł taki wpadła Jagna i po konsultacji zresztą towarzystwa przyprowadziła go na spotkanie. Wmaleńkim pokoju gnietli się terazw szóstkę i ustalali dalszy tok postępowania. – Nie wydajesięwam, żetrzeba byjeszczeoten pieprzyk zapytaćJolę i Tomasza? –podała propozycję Ania, kiedyskończyli krótkądyskusję na temat dziwnego zachowania Wilskiego na wycieczce. – Maszrację – odezwała się Kasia. –Żebygoponownie zapytać, musimymieć pewność, że wszyscy w grupie to mają. Może pogadasz z nimi na spotkaniu? – spojrzała na Anię, której krótkie włosyzupełnie nieuporządkowaną kompozycją zdobiły sympatyczną, drobną buzię. – Nie wiem, czy zauważyliście – zaczął Adam, – że jego wyraźnie interesują nasze wewnętrzne układy... – Masz rację – nie dała mu skończyć długonoga piękność. – Na wycieczce, z wyraźnym zachwytem, wodził wzrokiem za wami i tą cudowną parą, – tu Jagna wzniosła dziękczynne spojrzenie ku niebiosom – jaką stanowią teraz Maja zRafałem. – No właśnie – kontynuował Adam. – To może zrobimy mu małą przyjemność i... – Jemu? – tym razem wtrącił się Czarek. – Niby z jakiej racji? – A z takiej, że zjakiegoś powodu zależymu na kojarzeniu nas w stałe pary... – Co masz na myśli? – Jagna instynktownie wyczuła, że propozycja może dotyczyć jej osoby. – Ciebie i tego pana, któryprzysłuchuje się nam zboczku – Adam przechylił się,żebyzerknąć na siedzącego w kącie Jarka. – Jak mam to rozumieć? – nieśmiało odezwał się wymieniony. – Zsugestii Adama wnioskuję, że mam robić do ciebiesłodkie oczka, atyw odpowiedzi na to, masz mnie obłapiać. Tak? – ironicznie spojrzała na jasnookiego projektodawcę, który z głupawym uśmieszkiem na twarzy przytaknął. – A co będzie, jak się rozochocę?Tym razem z ust Jarka padło konkretne pytanie. – Wtedy,mój drogi, wiesz,zkim będzieszmiał do czynienia – Jagnarzuciła mu piorunujące spojrzenie spod „lasu czarnych rzęs”, jakby to określiła Maja. – Dobra. Przyaktorskim popisie nowej pary,pan profesor będziemiał już trzydwójeczki, co na pięć możliwych stanowi całkiem niezły wynik – podsumował Czarek. – Teraz następna sprawa: co robimy z Kasią Nowak? Jarek zdumionym wzrokiem zmierzył dziewczynę siedzącą obok dziennikarza i zduszonym głosem zapytał: – Rany!A co oni jeszcze z tobą chcą zrobić?Kolejne pytanie nowego członka „grupyśledczej” wywołało chóralną salwę śmiechu. – No iczegorechoczecie?Albo mi wszystko powiecie, albo sobieidę iniebędę występować w roli amanta... – Jarek zerknął na Jagnę – tej pani. – Jarek ma rację – potwierdziła jego słowa Kasia i mówiąc do niego, w kilku zdaniach opowiedziała historię odnalezienia „właściwej” Kasi. –Postanowiliśmyjej pomóc –zakończyła podsumowując wypowiedź. – Rozmawiałam z ojcem – ni w pięć, ni w dziewięć odkrywczo stwierdziła Jagna. – Taak? – wydobyło się z pięciu ust i pięć par oczu skierowało się na nią. – Z czyim ojcem? – spytała Ania. – Z moim – odrzekła czarnula. – I co w tym widzisz takiego sensacyjnego, że chcesz się z nami podzielić? Tak rzadko z tatusiem rozmawiasz? – Opowiadałam mu oKasi – piorunujące spojrzenie Czarka, spowodowało, żedziewczyna na chwilęzamilkła, alezaraz mówiładalej: – Nicniepowiedziałamojej związku znaszą grupą. Po prostu, jest taka dziewczyna, matki jej nie stać na leczenie i wypadałoby jej pomóc. Wtedy on... – A ojciec nie był ciekaw, dlaczego interesujesz się losem jakiejś obcej kaleki? – dociekał Adam. – Owszem, alepowiedziałam mu, żemamswojepowody,bysięzająćjej losem. Niewiem, czywiecie –Jagna rozejrzała się po twarzach zgromadzonegouCzarkatowarzystwa, – alemój tatajest osobą, skromniemówiąc – wpływowąimarozlicznewejścia iznajomości. Toteż,nie mogąc odmówić szlachetnej prośbie swej ukochanej córeczki, posiedziałchwilęprzytelefoniei oto co dla was mam. Dziewczyna sięgnęła do niewielkiej torebki iwyjęła zniej równo złożoną kartkę, rozłożyłają, poczym wolno przeczytała nazwisko lekarza, znanego ponoć specjalisty, który obiecał zbadać Kasię i zobaczyć, co da się dla niej zrobić. – Rozumiem, że w czynie społecznym on to zrobi, czyli charytatywnie – stwierdził autorytatywnym tonem Czarek, kiedyJagna skończyła mówić. – Jasne. Inaczej nie byłoby w tym nic sensacyjnego, nieprawdaż? – tym razem odezwał się Jarek. – Prawdaż– na odczepnego rzuciła kochanacóreczka wpływowego tatusia ijeszczedodała: – Mam nadzieję, że zgodnie z obietnicą, sprawa ruszyjeszcze we wrześniu. Ktoś klasnąłwręce, reszta gestpodchwyciłaiotowmałymmieszkanku rozległysię brawa na cześć Jagny, jej tatusia i życzliwego lekarza. A potem, jak to jużbywało, wszyscyzgodnie wyszli na spacer, by rozprostować zasiedziałe szkielety i trochę powłóczyć się po ciemnych już o tej porze staromiejskich uliczkach. Wilski zadowolonyzrozmowyzDominikiem, siedział przed komputeremiprzygotowywał obiecany mu materiał, dotyczący badań. Przez chwilę tylko dręczyły go wątpliwości, co do zakresu wiadomości, jakie może przekazać swemu potencjalnemu następcy. Potencjalnemu, ponieważchłopak (Marian postrzegał go wciążjako studenta) niepodjął jeszczedecyzji, co do dalszej współpracy. Profesor widział jednak w jego oczach znane mu ogniki pasji naukowej i teraz należało go w taki sposób zmotywować do udziału w prowadzonej przez siebie grze, by pasję tę należycie spotęgować. – Jeśli połknie bakcyla, jest mój – pomyślał uśmiechając się diabolicznie pod nosem. Miałwszak świadomość, że jestwjego eksperymencie rzeczistotna, której na tym etapienie możemu absolutnie zdradzić. Była to wjego badaniach jedyna sprawa, o której wiedział tylko on. Iznów wróciło wspomnienie związane zIreną... No tak, ale o tym wiedział jeszcze Luna. W chłodnym, dość obszernym holu przychodni było prawie pusto, co pani Małgorzata przyjęłazwyraźnąulgą. Nielubiła, kiedyludziegapili sięnajej ułomne dziecko. Co innegona ulicy,gdymijającyprzechodnie sporadycznie oglądali się zanimi, aco innego w zamkniętym pomieszczeniu, jakim jest poczekalnia w poradni. Zawiadomienie o wyznaczonym terminie badań, przyjęła bezzdziwienie, bo w przeszłości niejednokrotnie zapominała o obowiązkowych szczepieniach, badaniach kontrolnych i zawsze wtedy przychodził list z upomnieniem, lub informacją o tym, kiedy powinna zjawić się z dzieckiem u lekarza. Po drodzeKasiarozglądałasięczasami, wykazującniewielkiezainteresowanieotaczającym ją światem. Jednakżew chwili wejściado poczekalni jej twarz przybrała beznamiętny,tępywyraz, a oczy patrzyłygdzieś w niewiadomy punkt w przestrzeni. W pierwszej chwili pani Małgorzataniebyłaporuszonafaktem, że drzwi gabinetu lekarskiego otworzyły się zanim, tak jak zawsze, zdążyła usiąść i porównać trzymany w ręku numerek z liczbą wyświetloną nad wejściem do gabinetu. – Proszę – powiedziała pielęgniarka, wykonując w jej kierunku zapraszającygest. Nowakowa, pchając przed sobą wózek, rozejrzała się, czy czasem zaproszenie nie było skierowane do kogoś innego, ale żenikt zsiedzącychna krzesłach, nie podniósł się, śmiało szła w kierunku otwartych drzwi. – Pani tu poczeka –kobieta w zielonkawym kitlu odsunęła ją od wózkai samawprowadziła go do gabinetu. Pani Małgorzata zaniemówiła ze zdumienia. Nigdydotąd nie zdarzyło się, bynie wpuszczono jej razem z dzieckiem do lekarza. – Przecież ona... – wydusiła w chwili, gdy drzwi były już przed nią zamknięte. – Kasia nic wam nie powie... – dokończyła szeptem. Spojrzała na wyświetlony numerek nad drzwiami, potem na trzymany w ręku kawałek plastikowej płytki. Poczuła, jak zimny pot spływa jej po plecach – na płytce nie było żadnej liczby. Przerażona dotknęła gładkiej powierzchni drzwi, zaktórymiznajdowała się jejcórka. Nie zapukała, nie szarpnęła za gałkę. Po prostu stała i czekała na swoje dziecko, zupełnie nie rozumiejącsytuacji, w jakiej sięznalazła. Czarek spodziewał się wiadomości od Dominika, ale telefon, jaki przed chwilą odebrał, zamieszał mu trochę wgłowie. Trochę, to mało powiedziane. Młodydziennikarzumówił się z młodym medykiem na piątą, aterazbyła dopiero pierwszainależało koniecznie odnaleźćKasię. Zazwyczaj to ona miała problemyzodszukaniem lubego. Tym razemjednak role odwróciłysię. Chłopak wydzwaniał po wszystkich możliwych znajomych. Jednych zastawał w domu, innych nie, nigdzie jednak nie natknął się na Kasię, lub chociażbyinformację o przybliżonymmiejscu jej pobytu. Wsiadł w samochód i zupełnie instynktownie skierował się do centrum handlowego. Wystawa na ścianie prezentowała się nadzwyczaj efektownie, nie budziła już jednak zainteresowania kupujących. Nie zauważyłteżwjej pobliżu nikogoznajomego. Porozglądał się jeszcze przez chwilę i mając paskudne przeczucie, że tym razem nos go zawiódł, udał się do wyjścia. – Czarek! Czarek! – usłyszał za plecami. Szerokim holem, slalomem między klientami sklepu, biegła Eliza, wymachując wysoko uniesioną ręką. – SzukaszKaśki? – wysapałainie czekając na odpowiedźdodała: –Jest w biurze, bo Marcel sprzedał jeden z jej obrazów i przyjechała zainkasować gotówkę. Cieszyszsię prawda? – Jasne – kiwnął głową, mając na myśli nie forsę, ato, żeudało mu się odnaleźćzgubę. W duchu przeprosił teżswój nos za chwilę zwątpienia. Przezjakiś czas, a dokładnie – czas jazdyprzezpół miasta do punktu, gdzie należało „pozbyć się” Elizy, nie mogli swobodnie rozmawiać. Ich pasażerka chciała natomiast koniecznie wiedzieć, na co Kasia przeznaczy zarobione pieniądze. Szczęśliwa posiadaczka gotówki snuła przed koleżanką najróżniejsze, urojone na prędko wymysły, których jedynym celem było uniknięciekrępującego milczenia. Takiebowiem panowałobyniewątpliwie wautku, gdybyEliza niechcący nie wymyśliła tematu. Nie mniej, z wielką ulgą przyjęli oboje jej krótkie polecenie: – Zatrzymaj się tutaj. – Co się stało? – zapytała Kasia, kiedyzostali sami.Czarek przekazał jej wiadomość od Dominika. – Nie mów, serio? – dziewczynę również poruszyła ta informacja. – I co teraz? – Musimysię poważnie zastanowić. Mamy ponad dwie godzinyczasu. Wilski szykował się właśnie do wyjścia, kiedy do gabinetu weszła Krystyna. – Obejrzałam tę twoją niesprawną panienkę. – Tak? – profesor wskazał jej miejsce na krześle przed biurkiem. – Międzynami mówiąc, ani ten twój kumpel... – uśmiechnęła się – sympatyczny,zresztą; ani ja, nie wiemy jak nazwać jej schorzenie. Chwilami odnosiłam wrażenie, że bardzo dobrze kontaktuje, a po kilku sekundach zachowywała się jak osoba absolutnie autystyczna. – Myślisz, że to autyzm? – Nie. Choć, tak jak powiedziałam, można bytaką diagnozę na siłę postawić. Poza tym, ona chyba próbowała porozumiewać się z nami... – Jak to – porozumiewać się? – Wilskiego zainteresowała ta informacja. – To ona mówi? – Trudno to nazwać mową. Używa pojedynczych sylab, ale dziwnie jakoś... – Nie rozumiem. – To wygląda tak, jakby znała tylko pierwsze zgłoski poszczególnych wyrazów... Jedynie liczbynazywaprawie normalnie. Właśnie. Wyobraźsobie, że ona faktycznie potrafi liczyć. Mało tego, – Krystynapochyliła się wkierunku profesora i podekscytowana mówiła dalej: – dodaje, mnoży,dzieli... Niesamowite. Przytakim upośledzeniu jest to, zmedycznegopunktu widzenia, niemożliwe. – Jeżeli mam być szczery, to też nic ztego nie rozumiem. – Jest natomiast coś, co powinno cię jeszcze bardziej zainteresować – Krystyna oparła się wygodnie i spokojnie, obserwując twarzWilskiego, powiedziała: – Ona mana ciele takie same plamyjak twoja Jolanta Sikora. Zielono-sine przebarwieniaskóry. Nie wiesz czasem, coto może być? Profesor patrzyłna siedzącąprzed nim kobietę, nie wiedząc, cojej odpowiedzieć. On sam nie miał zielonego pojęcia, skąd się wzięły te plamy. To znaczy... nie miały prawa się pokazać. Właśnie, nie miały prawa, przynajmniej u nich, w tym pokoleniu. Nie było to jednak wytłumaczenie, którym mógłby się popisać przed Krystyną. Wbił wzrok w leżący przed nim arkusz papieru i cicho odpowiedział: – Nie wiem. Nie mam najmniejszego pojęcia. – Pozwolisz, wtakim razie,bymobejrzałasobiez bliskapannęJolantę? –zapytała wstając. – Ona jest przynajmniej komunikatywna. – Oglądaj – zgłębokim westchnieniem zgodził się Wilski, uspokojonyfaktem, żeKrystyna najwyraźniej zainteresowała się kaleką dziewczyną i nie powtórzyła próby wycofania się z eksperymentu. Po wyjściu Dominika Czarek zapytał: – Ico o tym myślisz? – Odnoszęniejasne wrażenie, żenie powiedział nam wszystkiego – Kasiamówiła, zbierając zestołu filiżanki po herbacie. –Niewierzę,żebyWilski niepowiedział mu nic nowego na temat celu stworzenia grupy. Wjednymjestem wszak skłonna się znim zgodzić... Moment, wyniosę to – przerwała i wyszła do kuchni. Czekając na dziewczynę Czarek cofnął taśmę w dyktafonie. – ...chyba to czysta sprawa. Przecież nie wciągałby mnie w to, gdybym miał za chwilę przekręcić się, no nie? –głos Dominika był pełen optymizmu. – Niepytałem goodomniemane manipulacje... – O to ci chodziło? – kudłacz spojrzał na stojącą w drzwiach Kasię, która w odpowiedzi skinęła głową. –Niewierzę. To znaczywierzę, żechyba nicimniegrozi, aleczegoś w tej jego opowieści brakowało. Nie wydaje ci się? – Wydaje. Trzebachyba ostrzecresztę, żebynie wdawalisię znim jutro w żadnedyskusje. Mam wrażenie, że on nadal nie wie o drugiej Kasi, o tym jak żyjei jak wygląda. – To niech na razie nie wie. Zadzwoń od razu do Jagny i reszty – powiedział wskazując wyjście do przedpokoju, gdzie wisiał telefon. Pani Małgorzata po powrocie do domu, długo zastanawiała się, w jaki sposób zawiadomić czarnowłosego Czarka, żeby mu powiedzieć o dzisiejszym wydarzeniu. W pierwszej chwili, kiedydostała wezwanie, pomyślała, żeto właśnie on spowodował,że w poradni sami od siebie zainteresowali się Kasią. Teraz jednak, kiedy w gabinecie, z którego wyprowadzono wózek z córką, mignęła jej twarz tej kobiety, wiedziała, że młody dziennikarz i tym razem nie ma z tą sprawą nic wspólnego. – Co się dzieje, córeczko, – mówiła, przebierając Kasię – żenagle tyluludzichce cię oglądać? O, jużwięcejnikogo nie wpuszczęiniedamnabraćsię na żadnebadania. No, a terazdo łóżka – przesunęła wózek i podniosła dziewczynę. Stękając zwysiłku ułożyła córkę na posłaniu. Przykrywając ją, uśmiechnęła się. – Tylko tych młodych będziemy zapraszać, prawda? To tacymili ludzie. Kiedypochylała się, byjak co wieczór pocałować jąwczoło, ujrzała w jejoczach nikłybłysk radości. Kasia wiedziała o kim mówi matka. Gdzieś w głębi kalekiej duszy, też polubiła przyjaciół swojej imienniczki. Pierwszeminutyspotkania odbiegłyznacznie od scenariusza przygotowanego przezElżbietę, bowiem wszyscy z miejsca napadli na Jarka, jedynego spośród uczestników wycieczki, który wakacje zaliczył dopiero przed chwilą. Lekko przyciemniona cera chłopaka zdradzała ślady działania promieni słonecznych w warunkach poza miejskich. Osaczony ze wszech stron udał bardzo przestraszonego i cichutko wydusił: – Byliśmy w skałkach. Trzy dni... trzyi pół dnia byliśmy... Ania spojrzała porozumiewawczona stojącego obok postawnego brodaczai uśmiechnęłasię znacząco. – Fajnie było, prawda? – Jarek demonstracyjnie zwrócił się do Jagny, co nie uszło uwadze Rafała. – Byliście razem? –z nutką niedowierzania w głosie odezwał się przystojnybrunet. – A co? Nie wolno? – zaczepnie odrzekł Jarek. – Nie, no... Tak tylko zapytałem. Wtym momencieMaja chwyciła go zarękę i odciągnęła na bok. Jagnazorientowałasięw mig, że jej „nowychłopak” zaczął przedstawienie i podeszła do niego. – Chcecie koniecznie, to później wam opowiemy – zwróciła się do pozostałych, – a teraz posłuchajmy w jakim celu dzisiaj nas wezwano. Elżbieta przyjęła słowa dziewczyny jako hasło nawołujące do rozpoczęcia zajęć i beznamiętnymgłosem poleciłaim zająćmiejscanakrzesłach. Powoli wyjaśniałazasadyzabawy integracyjnej, w której mieli określić swoje oczekiwania wobec życia, a następnie wzajemnie ustosunkować się do nich. Wszyscy kolejno podchodzili do tablic i wypisywali na nich to, co akurat im do głowyprzyszło, niekoniecznie zgodne ztym, co faktycznie myśleli. Panipsycholog spoglądała na efektyich radosnej twórczości bez komentarzy. Ania z Adamem obserwowali tymczasem towarzystwo. Rafał, ponad głową siedzącej obok niego Mai, co chwilę zerkał w stronę Jagny, która chichotała coś Jarkowi do ucha. Dominik taksował wszystkich badawczym spojrzeniem. Tylko on wykazywał pewne zainteresowanie tekstami wypisywanymi na tablicach. Tomasz był wyraźnie znudzony i nie kwapił się do podchodzenia i wyjawiania swych mniej lub bardziej szczerych wyznań, toteż co kilka minut rozlegałysię w salce ponaglające słowa: – Tomek, teraz ty. Nie wiadomo było tylko, co maluje się na twarzy Joli, ponieważ, jak zwykle zasłaniały ją pasma długich jasnych włosów. Spokojnie jednak podchodziła i drobnym pismem zapisywała swe „oczekiwania”. Ania próbowała odczytać zdaleka, co dziewczyna pisze, ale odległość była na tyle duża, że nie mogła wyraźnie dostrzec tekstu. – Wystarczy,proszę państwa – odezwała się Elżbieta, podchodzącwpewnym momenciedo zapisanych tablic. – Terazprzeczytam, co tu mamyispróbujemywspólnie określić, czywasze oczekiwania są realne, orazjak nasza grupa mogłabyprzyczynić się do ich realizacji. Obrócona bokiem do siedzących, czytała to, co zostało zapisane. Adam ze zdziwieniem przyjął fakt, że większość podanych myśli traktowała życie poważnie. Acz kilkakrotnie wybuchaliśmiechem, kiedy„oczekiwania” okazywałysięabsurdalnei zakażdym razem wzrok ich kierował się na Rafała, jako domniemanego autora tekstu. Niektóre wypowiedzi wydawały się być szczere, a inne można było przypisać wręcz kilku osobom. Aniazwróciłauwagę na zdanie:„Chcę się wyleczyć”.Ponieważnikt ze zgromadzonych nie wyglądał na człowieka przewlekle chorego, ani uwięzionego w pętach nałogu, jedyną osobą, która mogła tonapisać byłaJola. Zauważyłateż, żewypowiedźta poruszyła równieżDominika, zzaciekawieniem obserwującegoreakcje młodych ludzi. Pani psycholognie dopytywała, nie prosiła ododatkowewyjaśnienia, tylko po przeczytaniu wszystkiego stwierdziła: – Część możemyod razuwykreślić, jako wypowiedziżartobliwe, niemające nic wspólnegoz rzeczywistością. Prawda? – zapytała nieśmiało. – Możesię zarazokazać – szepnęła Ania do Adama, –że tylko Rafał niczego poważnegood życia nie oczekuje. Elżbieta zaproponowała krótką dyskusję nad pozostałymi wypowiedziami. Większośćznich dotyczyła pomyślnego ukończenia studiów, kariery zawodowej, uzyskania odpowiedniego poziomu materialnego. Tylko jeden zapis, skreślony drukowanymi literami brzmiał: „Chcę założyć rodzinę i mieć kilkoro dzieci”. Na dobrą sprawę dopierowtedy zaczęła się dyskusja. Kiedy „śnięta makrela” odczytała to zdanie, niemal wszyscy spojrzeli na Maję, która, nim ktokolwiek zdążył odezwać się, wrzasnęła: – To nie ja! – Nie chceszmieć dzieci? – ironicznie zapytał Tomasz. – Nawet z Rafałem? – Nie to chciałam powiedzieć – na jej twarzy pojawił się rumieniec. – Ja tego nie napisałam! – Przecieżto nieistotne –wtrąciłaElżbieta. –Każde zwas ma prawo chciećzałożyćrodzinę. To chyba normalne. Prawda? – No nie wiem – odezwał się Jarek. – A może ktoś woli karierę zawodową, naukową... Jagna kątem oka zerknęła na Dominika, który przysłuchiwał się im, uśmiechając się pod nosem. Woczach dziewczynyto go zdradziło. Zarazjednak zaczęła się zastanawiać, dlaczego akurat Dominik miałby ochotę na stadko dzieciątek. Nie wyglądał na faceta, kochającego maleństwa. To raczej Ania lub Adam... albo małomównyTomasz... Odwróciła wzrok i spojrzała na Jolę. Dziewczyna poprawiła się na krześle, jakbychciałazabrać głos, ale nie miała odwagi się odezwać. – Kobiety są stworzone do rodzenia dzieci – zawyrokował Rafał, przelatując wzrokiem po siedzących w sali dziewczętach – i pewnie któraś z nich tęskni za domem pełnym bachorów. Jaw każdym razie nie mam zamiaru się rozmnażać. – Czyżby? – odezwał się Dominik. – Nie chcesz potomka, któremu przekazałbyś nazwisko, zdolności, urodę? – On chyba jeszczedo tego nie dojrzał –zpowątpiewaniem stwierdziła Jagna, co spotkało się zchichotem całego towarzystwa. Tylko wymienionyosobnik piorunującymwzrokiem skarcił dziewczynę iaroganckim tonem powiedział: – Skąd wiesz?Spałaś ze mną? Pani psycholog nie spodziewając się tego typu pytań, poczuła niejasny niepokój, co do dalszego rozwoju dyskusji i, na wszelki wypadek, postanowiła ją zakończyć. Zaproponowała jednak, by się jeszcze nie rozchodzili, a spokojnie ze sobą porozmawiali i wyjaśnili sprawy sporne. – Optymistka – mruknął Tomasz i pierwszy skierował się do drzwi. – Zaczekaj! – Ania podbiegła do niego i cicho coś powiedziała. Niewysoki fizyk popatrzył na nią bardzo zdziwiony i potakująco kiwnął głową, a ona chwyciła go za rękę i pociągnęła w kierunku Adama. – Wyjaśnij mu o co chodzi – powiedziała do brodatego blondyna i rozejrzała się w poszukiwaniu Joli. Szczupła dziewczyna odeszła na bok i stojąc przyoknie obserwowała poruszającesięgałęzie drzew, z których przy każdym podmuchu wiatru odrywały się pojedyncze żółte liście i wolno opadały w dół. – Już prawie jesień – rzekła Ania stając obok niej. – Lubię jesień. Jest taka wściekle kolorowa i przynajmniej przez jakiś czas radosna – odpowiedziała Jola. – Widziałaś góryjesienią? – O, pogadaj z Adasiem. On kocha góry całym sercem i pewnie również zachwyca się ich jesiennym kolorytem. Wieszco? – krótkowłosa dziewczyna nie bardzo wiedziała jak zacząć. – Chciałabymcię ocoś zapytać... Czymasz... – przerwała widząc, żeJola zgarnia włosy nastronę, zktórejpadłyte słowa, takjakbymiałyonedotyczyćjejtwarzy. –Czymaszpod lewą pachą taki mały, brązowy pieprzyk? Pytanie do tego stopnia zaskoczyło dziewczynę, że obróciła się w stronę Ani, odruchowo odgarnęła włosy i podobnie jak inni, patrząc szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami, odpowiedziała pytaniem: – Skąd wiesz? IwtedyAniazauważyłana jejczole ipoliczkach takiesame plamy, jakie widziałausiedzącej na wózku Kasi. Za ich plecami Adam podszedł do pani psycholog, notującej coś zawzięcie w cienkim zeszyciku. – Przepraszam, czyprofesor zaszczyci nas dzisiaj swoją obecnością? –powiedział pochylając się nad nią. Kobieta gwałtownie zamknęła notes i jakby spłoszona nagłym pojawieniem się obok siebie młodego mężczyzny, niezdecydowanie odpowiedziała: – Nie... chyba... Nie, na pewno nie. – A może jest pani zorientowana, czymógłbymgo teraz, gdzieś naterenie kliniki, znaleźć? – Możejest w swoim gabinecie – obojętnym tonem odpowiedziała blondynowi, zadowolona, że sprawa nie dotyczy ani jej, ani przebiegu spotkania. Wilski usłyszał pukanie i święcie przekonany, że to któryś z jego współpracowników, nie podnosząc głowyznad tekstu, któryakurat studiował, zawołał głośno: – Proszę. Inadalczytając oczekiwałprzedstawieniasprawy,zjaką gośćprzyszedł. Cisza, jaka panowała od kilku sekund zmusiła go do zainteresowania się osobą przybysza. Leniwiepodniósł wzrok i w jednej chwili, z niejasnych przyczyn, poczuł słonawy smak w ustach. W gabinecie stała, patrząc uważnie na niego, czwórka młodych, znanych mu ludzi. Wśród nich para, która jużrazzadała mu kłopotliwe pytanie. – Słucham państwa – zwrócił się do nich, starając się zachować spokój. – Chcieliśmy panu zadać kilka pytań – pierwszy odezwał się postawny, przystojny blondyn. Kasia z Czarkiem przechadzali się w pobliżu kliniki oczekując przyjaciół, ciekawi byli i przebiegu spotkania, i odpowiedzi profesora. Czas umilali sobie tworząc najróżniejsze rozwinięcia skrótów, jakimi były trzyliterowe fragmenty rejestracji pojazdów stojących na parkingach. – „Wesoły Ksylofon Prababki” – śmiejąc się zawołała Kasia. – „Wszechludzka Organizacja Jołopów” – „przeczytał” Czarek. – A tu mamy „Kliniczny Syndrom Patologiczny”, albo „SzpitalnyPrzypadek...” – Hej! Czarek! – usłyszeli z oddali znajomy baryton Adama. Od strony budynku szybkim krokiem zbliżali się oczekiwani „wybrańcy losu”. Na ich twarzach malowało się wyraźne podekscytowanie. Kasia zauważyła za plecami nadchodzącej czwórki wysoką postać Dominika, który niepokojąco szybko zbliżał się do grupy. – Udało się nam wejść do gabi... – wołała Jagna z daleka. – Wymyśliliśmyświetnązabawę – zagłuszyłajej słowaKasiai nie czekając ażdojdą, zaczęła wykrzykiwać w ich kierunku: – „PrzebrzydłyObiekt Warzywny”! „Krzywa Arteria Szosowa”! „Wielgachny...” Nadchodzące dwie paryzatrzymałysię naglewpół kroku. Stojącakilkanaście metrówprzed nimi Kasiasprawiaławrażenieosoby, którawłaśniew tej chwilipostradała zmysłyiniebacząc na oglądających się na nią przechodniów, skacząc między zaparkowanymi samochodami wykrzykiwałajakieś potworne androny. Chwilę trwali w bezruchu,alekiedyusłyszeli okrzyk: – „Wielojądrowy Okaz Herosa”! – z kopyta ruszyli na pomoc obłąkanej dziewczynie. Nie zastanowili się nawet przezułamek sekundy,że stojącyobok niejCzarek animyślizareagować. A nieczynił tegozprostejprzyczyny –Dominik dołączył już dogrupyi, podobnie jak oni, ze zgrozą obserwował poczynania Kasi. – Uspokój się, Kaśka! Zwariowałaś? – doskoczyła do niej Jagna. – Dominik przyszedł zwami – szepnęła konspiracyjnie zasłaniając się czarnowłosą pięknością przed wzrokiem pozostałych. – Nie zwariowałam. Bawię się! – krzyknęła w kierunku reszty. – Jeśli nie postradała zmysłów, to koncertowo zrobiła z siebie totalną idiotkę – spokojnie zauważyła Ania, która nadal nie miała świadomości, że za jej plecami stoi wysoki chudzielec. – Całe szczęście – odezwał się Jarek, – bo nie wzięliśmy z kliniki kaftanów bezpieczeństwa. – Nawet nie wiem, czy coś takiego jest tam na stanie magazynów – odezwał się Dominik, budząc zdziwienie swoją obecnością. W jednej chwili wszyscy zrozumieli nagłą „przypadłość” Kasi oraz odczuli kolektywnie pustkęw głowach. Pojawieniesięmedykawyhamowało zpiskiemopon ich procesymyślowe, nastawione na szybkie zreferowaniekrótkiejrozmowy,jaką odbyli w gabinecie profesora. Tylko to mieli teraz „na tapecie” i gorączkowe poszukiwanie byle jakiego tematu zastępczego, spowodowało ogólne milczenie. Dominik zupełnie zdezorientowany niemotą całej szóstki, poczuł się winnyi nadal nie rozumiejąc w czymrzecz, zaczął się tłumaczyć: – Myślicie, żewszystko wiem?Nie! Niemampojęcia, czymają kaftanybezpieczeństwa. W klinice nie ma oddziału psychiatrycznego, a poza tym... – O czym on mówi? – zapytał Czarek, któremu gadanie medyka zupełnie do niczego nie pasowało. – Też ci odbiło? – zainteresował się stanem psychicznym chudzielca. Ogólnywybuch śmiechu położyłkres całej zwariowanej sytuacji ipozwolił nauruchomienie „poza grupowych” tematów. Najbardziej odporny na tego typu sprawy dziennikarz wyjaśnił w skrócie, na czympolega zabawa zodczytywaniemnumerów rejestracyjnych. To wystarczyło, by przezkolejnykwadrans jeden przezdrugiegowymyślali rozwinięcia kodów literowych. Nawet poważny zazwyczaj „już nie student” medycyny dał się porwać radosnej twórczości i wraz z innymi rzucał własne określenia. Nie zabawa wszak stanowiła powód, dla którego Kasia oczekiwała przyjaciół, toteż na zasadzie„głuchegotelefonu” umówili sięzagodzinęu Czarka. Pierwsi odeszli AniazAdamem, potem Jagna nerwowo spojrzała na zegarek i ponaglającym tonem zwróciła się do Jarka: – Chodźże już. Za pół godzinyzaczyna się seans. Uprzejmy szatyn, nie mając oczywiście pojęcia, o jakim seansie mówi dziewczyna, przyjął informację, jako kolejną scenę ich przedstawienia, uśmiechnął siężyczliwiedo pozostałej trójki i wzruszywszyramionamichciał skomentować: – Pan każe... – zaczął, ale nagłe szarpnięcie za rękę nie dało mu dokończyć.Po chwili i druga para znikłaim z oczu. – Dobrze, żewszyscyposzli – Dominik zwrócił się do Czarka. – Miałem zamiar do któregoś z was zadzwonić, ale skoro spotkaliśmy się... – Maszcoś nowego? – kobieca ciekawość, nie pozwoliła Kasi doczekać końca wypowiedzi. – Onkolog, taki mój kumpel obejrzał ten mój pieprzyk. Wiecie co to jest? – Rak! – z przerażeniem krzyknęła dziewczyna. – Jaki tam rak – z drwiną uspokoił ja Dominik. – To jest... tatuaż. Maleńkie dwie literki. – Jakie literki? – zapytał Czarek. – Te, te. – Co te? – zdziwiła się Kasia. – Dwie duże litery „T”, tyle, że bardzo maleńkie. Chociaż pewnie razem ze mną trochę urosły. – A co one mogą oznaczać? – dociekał Czarek. – Chwilowo, możemy w tej kwestii kontynuować waszą zabawę w rozwijanie skrótów. Osobiścieniemamzielonegopojęcia,co sięzanimi kryje. Wkażdymrazie osoba, która robiła ten znaczek noworodkom musiała byćniezwykle precyzyjna. To wtedymusiało miećwielkość jednego, dwóch milimetrów. Powoli zbliżali się do przystanków. Czarek przyjechał zKasia swoim prywatnym wehikułem, ale nie chcąc, byDominik zabrał się znimi, ajeszcze, nie dajBoże, wpadł na pomysł złożenia mu wizyty, ustawił się z dziewczyną grzecznie na przystanku. Autobus medyka podjechał pierwszyimachnąwszymu ręką na pożegnanie, odczekali chwilę, ażwiozącygo pojazd zniknie z polawidzenie. Po chwili „pędzili”jużlotemleniwejbłyskawicydo domu, na spotkanie zresztą towarzystwa. Wilski, po wyjściu gości, wstał i szybkimi krokami zaczął przemierzać odległość miedzy ścianami gabinetu. Ktoś zaczął rozgryzać jego tajemnicę, a on nie wiedział kto. Nowi współpracownicy tacy jak Adamczyk, Karska, czy Kowal nie byli zupełnie zorientowani w istocie eksperymentu. Nie zauważył u nich nawet śladowych oznak głębszego zainteresowania tematem. Robili to, o co ich prosił, bezwnikania w szczegóły. Chociaż... Może za jego plecami? – Nie. Adamczyk jest za głupi, ta cała Elżbieta też wygląda na babę bez polotu, Kowal... – analizował, szepcząc pod nosem. – Nie. On w ogóleodpada. Raztylkogowziąłem i ani przed rozmowami, ani po nich nie wykazał się jakąś dociekliwością. To kto? Krystyna wiedziała najwięcej, ale nie podejrzewał jej o konszachtyzmłodymi. – Wyprodukowałeś sobie prawie geniuszy, to masz! – skarcił sam siebie. – Jak się mogli zorientować, że zostali oznakowani?Ta para młodych... Tak, to pewnie oni zaczęli rozpytywać resztę. Dobra, aleskąd wiedząokalekiej dziewczynie?Skąd wiedzą,żew ogóleistnieje?Kto ją odnalazł? Wilski poczuł coś w rodzaju ogarniającej go paniki. Ile z tych informacji dotarło do Dominika?On mu przecieżotymniewspomniał, choćmiał zamiarkiedyśwprowadzić swego następcę we wszystkie sprawy związane z eksperymentem... No, nie we wszystkie, ale te najistotniejsze dla grupy. Amoże od niego dowie się, jakie jest źródło... Intuicyjnie wyczuwał, że zatymwszystkimkryje się „czarna owca” w jegogrupie – Katarzyna Nowak. Zupełnie jednak nie potrafił sobie uzmysłowić, dlaczego ku niej kieruje swoje podejrzenia. – Studentka malarstwa... Możeibystra, ale nie„moja”... Ona nie może być od nich lepsza... Po prostu nie może – wybijał sobie zgłowy, rodzące się w niej insynuacje. Miał jednak wrażenie, że właśnie ta dziewczyna, będzie od tej chwili powracać w jego myślach, niczym powtarzającysię natrętnie, męczącymotyw przewodni. – Jolu! – usłyszała za sobą głos Dominika. Obejrzała się. Jasnym szpitalnym korytarzem zmierzał w jej stronę wysoki medyk w zielonkawym kitlu. Uśmiechał się zdziwiony. Wypadało się zatrzymać, toteżstanęła pod ścianą i poczekała, ażchłopak do niej podejdzie. – Co robisz w klinice? – zapytał. Dziewczyna przez chwilę zastanawiała się, jaki wymyślić powód, ale stwierdziła, że nic się przecież nie stanie, jeśli powie prawdę. – Ta naszapani doktor... Wiesz,prawa ręka Wilskiego, wezwała mnie do siebie. Właśnie od niej wyszłam – mówiła nie podnosząc głowy. – O co jej chodziło? – dopytywał, zaintrygowany faktem, że nie słyszał, by ktokolwiek z grupybył ostatnio indywidualnie zapraszany do kliniki. – Chciała porozmawiać o... – Jola przerwała, nie będąc pewna, czy rzeczywiście chce mu powiedzieć o tej rozmowie. Dominik wyczuwając w jej głosie coś w rodzaju zażenowania, nie odezwał się, czekając na ciąg dalszy. – Zobacz –Jola odgarnęławłosyispojrzała mu woczy. –Widzisz?Zainteresowałyjąnagle moje plamy. – Dlaczego mówisz –nagle? – Dominik starał się nie okazać po sobie wrażenia, jakie zrobiły na nim sińce na jej twarzy. – Widziała je przecież w czasie pierwszych badań i co? Ślepa wtedy była? – w głosie jej brzmiała nuta rozżalenia. – Przez kilka miesięcy musiała czekać, bysię nimi zainteresować? – Może nie chciała ci zadawać jakichś krępujących pytań, bo, tak między nami, plamy te wyglądają jak... – Ślady pobicia – weszła mu w słowo. – Wiem – dodała cicho, opuszczając głowę. – No, właśnie. A co ci dzisiaj powiedziała? – Nic nowego. Pobrali mi krew. Pooglądała moje ciało, zapytała od jak dawnamam te, jak to nazwała, przebarwienia i czycoś próbowałam z tym zrobić. – A próbowałaś? – Moi rodzice... Gdybyś był wiecznie posądzany o to, że katujesz własne dziecko, nie chciałbyś usunąć przyczyny pomówień? – Pewnie chciałbym. Jola dopiero w tym momencie zorientowała się, że oboje zdążają korytarzem w kierunku wyjścia i, że Dominik prowadzi ją pod ramię. Poczuła się jakoś nieswojo i delikatnie cofnęła rękę. Chłopak chwycił ją mocniej i cicho powiedział: – Chodź, przejdziemysię. Mam prawie pół godzinyczasu. Dziewczyna usłyszała wjego słowach propozycję, jakanigdydotąd, zestronyprzedstawiciela płci przeciwnej, nie padła pod jej adresem. Pozwoliła się więc spokojnie wyprowadzić zgmachu kliniki. Elżbieta zapukała do gabinetu Wilskiego w chwili, kiedy przeglądał on właśnie wyniki bieżących badań, przyniesione mu chwilę wcześniej z laboratorium. Wejście gładko przyczesanej, bladej pani psycholog wytrąciło go z zamyślenia, dalekiego od spraw grupy i mocnym uderzeniem ściągnęło na ziemię. – Czy można? – zapytała nieśmiało od drzwi. – Proszę, proszę – odpowiedział z niewielkim roztargnieniem.Pani psycholog podeszła do biurka trzymając przed sobą cienki zeszyt.– Przyniosłam panu wyniki moich obserwacji zostatniegospotkania –powiedziałasiadając. – Nie wiem, czy będzie pan w pełni usatysfakcjonowany... – Pani Elżbieto, proszęprzekazać mi tylko najistotniejszespostrzeżenia, bo jak pani widzi – Wilski spojrzał na leżące przed nim papiery, – mam dość pilną pracę. – Grupa sprawia wrażenie trochę rozbitej. W czasie spotkania doszło nawet do kłótni – wypowiedziała to z pewną dozą zgorszenia. – Mam jednak wiadomość, która powinna pana ucieszyć, jeśli oczywiście dobrze zrozumiałam wcześniejsze sugestie pana profesora. Otóż w grupie – usłyszał odrobinę plotkarskiej sensacji, wjej zazwyczajbeznamiętnymgłosie – mamy trzy pary. – Jak totrzy? –zapytałze zdziwieniem. –Na wycieczce wydawało misię, że tylko tamała dziewczyna z tym wielkim brodaczem i ten, bodaj Rafał, z taką rudą panienką... – Mają – podpowiedziała i zaraz dodała: – Jest jeszcze Jarek zJagną Wiszniewską. – Przepraszam, aleciągleniepamiętam ich imion – tłumaczyłsię, wiedząc doskonale, októrą dziewczynę chodzi, choć nie bardzo wiedział, o jakiego chłopaka. Dopiero po wyjściu Karskiej domyślił się, że kawalerem ślicznej czarnulki jest ten sympatycznyzwyglądu młodyczłowiek, którywrazznią iznaną mu parą, odwiedził goostatnio w gabinecie. Nie chciał teraz już zajmować się tą sprawą i wrócić spokojnie do badań, ale okazało się po chwili, że były to jedynie pobożne życzenia. – Była u mnie ta Jolanta Sikora – najpierw usłyszał, a potem dopiero ujrzał Krystynę. – Przeszkadzam? – zapytała, widząc w jego oczach coś w rodzaju dziwnej niechęci. – Przed chwilą wyszła stąd... – Wiem. Spotkałam ją w korytarzu. Wyglądała na bardzo zadowoloną – pochyliła się nad biurkiem. – Co ona ci zrobiła? – zapytała dość dwuznacznym tonem. – Ona?–profesora najwyraźniej rozbawiło pytanie koleżanki. – Ta kobieta nie byłabyzdolna uwieść motylka... – Wilski nagle zaczął się śmiać. –Mimo najszczerszych starań niepotrafię jej sobie wyobrazić w czułych objęciach ko... kogokolwiek. – Przyznam ci, że ja również nie potrafię – kobietę też rozśmieszyła wizja domniemanych intymnych kontaktów wyblakłej, rumieniącej się ze wstydu psycholożki. –Zostawmyto. Widzę, żemaszrobotę – zerknęła na rozłożone na biurku materiały. –Krótko mówiąc: teplamynajej ciele są identyczne z tymi, jakie zauważyłam na skórze Kasi Nowak. Przejrzałam kilka prac dotyczącychpatologicznych przebarwień skóry,żadnegoopisu podobnych objawów wnich nie znalazłam, więc oddałam krew obu dziewcząt do zbadania DNA – spojrzała w oczy Wilskiemu. – Moim skromnym zdaniem, wygląda to bowiem na defekt... – zawiesiła głos – genetyczny. – Tak uważasz? –zudanym niedowierzaniem zapytał Wilski, choć od dawnamiał tegopełną świadomość. – Tak, – pomyślał – w tych dwóch przypadkach jest to w istocie defekt. Po wyjściu Krystyny nie bardzo mógł się skupić nad leżącym przed nim materiałem. Interpretacja wyników badań laboratoryjnych wymagała pewnejkoncentracji, toteżdlazebrania myśli postanowił wyjść na chwilę i pochodzić trochę po okolicznych skwerach. Pogoda za oknem nie odstraszała potencjalnych spacerowiczów, a wręcz zapraszała do opuszczenia zimnych murów. Było przyjemnie ciepło, tak, żeWilskiniezałożyłprochowca, w którymprzyjechał do pracyi w samym garniturze wyszedł w plener. Po chwili odniósł wrażenie, że powiew wiatru, który powitał go na zewnątrz, jakąś metafizyczną siłą oddalił nękające złe myśli i kazał rozkoszować się jesiennym, złotym listowiem pokrywającym krzewy i drzewa. Przezkrótki moment wydawało mu się, że jest gdzieś daleko, nałonie natury,żeza nim nie ma żadnegogmachu, a tylko las, las ilas. Trwało to jednak tylko kilka sekund. Bowiem woddali ujrzał, zdążającego w stronęklinikiwysokiego, młodegoczłowieka. Powróciłymyśli, od których chciał uciec i wolno krocząc aleją, zaczął obmyślać scenariuszrozmowyz Dominikiem. W pewnej chwili poczuł przenikający go chłód. Słońce ukryło się za chmurami i powiało zimnem. Przyspieszył kroku, kierując się do budynku. Pani Małgorzata usłyszała podjeżdżający samochód i wyjrzała przez okno. Z małego czerwonegoauta wysiadłasympatyczna trójka młodych ludzizjejulubieńcem – niebieskookim, kudłatym dziennikarzem. Od dawna nie poczuła się tak uradowana czyjąś wizytą, jak w tej chwili. Podbiegła do drzwi i otworzyła je szeroko, zapraszając gości do środka. – Jak się cieszę, że państwo przyjechali! – krzyknęła radośnie na ich widok. Czarek zauważył już poprzednim razem, że matka Kasi wyraźnie zmieniła do niego nastawienie, w stosunku do tego, z jak ogromną rezerwą rozmawiała z nim przy pierwszym spotkaniu. Terazta zmęczona życiem kobieta, niewiedząc nawet zjakiego powodu przyjechali, witała ich, jak od dawna oczekiwanychgości. – Proszę, proszę – mówiła cofając się w głąb domu. – Pozwolicie państwo, że przywiozę Kasię. Ona też was polubiła. Czarek, Kasia iJagna nie odzywając się, zaskoczeniprzyjęciemusiedli przystole wpokoju. Po chwili wjechał wózek i wszyscy jednocześniezauważyli, że kaleka dziewczyna nie patrzydziś na nich nieobecnymwzrokiem, jak to było poprzednio. Wjej oczach widaćbyło coś w rodzaju wesołejciekawościichoć na twarzynieznacznie pojawiłsię grymas, mającypewnie oznaczać uśmiech, cała trójka poczuła się dość dziwnie. Nic przecież do tej pory dla tych dwóch samotnych kobiet nie zrobili, skąd więc ta radość. – Mam dla pana coś nowego – powiedziała pani Małgorzata dosiadając się do gości. – Wezwali mnie z Kasią na jakieś badania i wiecie co? Trzyparyoczuwbiływnią wzrok, bowiem kobieta mówiła tonem sensacji, ahasło „dziwne badania” było im znane zautopsji. – Niewpuścili mniezdzieckiem do gabinetu. Taka pielęgniarkawyrwałami wózek i kazała zostaćzadrzwiami. – Coś takiego! – z oburzeniem pokręcił głową Czarek. – Dlaczego nie pozwolili pani wejść? – Myślę, że dlatego... – gospodyni zawiesiła głos i przymrużyłaoczy – bo tam byłata kobieta, która przyszła tu kiedyś z tym jakimś profesorem z kliniki. – Doktor Krystyna – szepnęła Kasia do Jagny. – Dalejnie wiem, co siędzieje, alejużna żadne badanianiktmnieniewyciągnie. Popatrzcie, – z troską spojrzała na córkę – jej i tak już nikt nie jest w stanie pomóc. Młodzi spojrzeli po sobie porozumiewawczo. – A my przyjechaliśmy do was z propozycją. Mów Jagna – rozkazująco kiwnął głową Czarek. – Znajomy mojego ojca, wybitny medyk obiecał nam, że obejrzy Kasię – czarnowłosa dziewczyna uśmiechnęła się życzliwie do siedzącej na wózku kaleki – i jeśli będzie jakaś możliwość leczenia, przekaże Kasię w odpowiednieręce. – Ja nie... – zaczęła matka Kasi, ale Jagna nie dała jej skończyć. – Ten lekarz nie ma nic wspólnego z kliniką. Proszę się nie obawiać – uspokoiła ją. – No, nie wiem... – pani Małgorzata opuściła głowę. – Ale koszty... – wyszeptała. – Tym, to proszęsię najmniej przejmować – Jagna położyła dłoń na jej ręce. – Znamypani sytuację i proszę wierzyć, wiemy, co robimy. Kobieta nieśmiałouśmiechnęłasięiwtedydziewczyna, uznając ów uśmiech za zgodę, zaczęła powoli wyjaśniać kolejne kroki, jakie należy poczynić, byskierować Kasię na leczenie. Tymczasem druga,zdrowaKasiazastanawiałasię, czego u jej imienniczki szukała Krystyna, bo przecież o znamieniu już wiedziała. – Pan mnie wzywał, panie profesorze? – zapytał Dominik wchodząc do gabinetu Wilskiego. – Tak, tak... – odpowiedział profesorzudawanym roztargnieniem. – Proszę –wskazał miejsce przed biurkiem. Dominik zamknął zasobą drzwi iwolno podszedł do krzesła. Usiadł bez słowa i czekał, aż Wilski raczysię nim zająć. Po chwili uczonypodniósł głowę znad papierów, które od wejścia wysokiego młodzieńca układał bezładnie na brzegu stołu. – Muszę z panem porozmawiać, ponieważ... Widzi pan – rozłożył bezradnie ręce nad pokrywającymi biurko stertami makulatury – nagromadziło mi się tegotrochę inie bardzodaję radę ze znalezieniem czasu, żebypracować zwaszą grupą. Dlatego też... Wilski powtórzył wcześniejszą propozycję, a Dominik, poważnie patrząc mu w oczy zastanawiał się, dlaczego ten dumny człowiek tak się mu tłumaczy i dlaczego tak gwałtownie szuka w nim współpracownika. Słuchając go przypominał sobie rozmowę z Czarkiem i wykorzystując moment, kiedyprofesor sięgał do szufladypo teczkęzmateriałami dotyczącymi „wybrańców” zapytał: – W jakim celu, panie profesorze, mamy pod pachą zrobionytatuaż? Wilski, pochylonynad otwartą szufladą zastygł w bezruchu. Najwyraźniej nie spodziewał się zjegostronytegopytania inie byłprzygotowanyna odpowiedź. Dominik zorientował się wlot, że prośba, jaką po chwili do niego skierował, miała na celu wygospodarowanie kilkunastu sekund na przygotowanie odpowiedniej wypowiedzi. – Proszę poprosić Basię, żeby zrobiła nam coś do picia – powiedział do niego dziwnym, nieswoim głosem. Chwilowa nieobecność Dominika, nakazała muwrócić myślamido wizytyczwórki młodych ludzi. – Czyli sprawa tatuażu już się rozeszła. Trudno. Powiedziałem im, że wszystkie dzieci z początkowej fazyprogramu byłytak znakowane. Aco powiedzieć jemu?Prawdę – podszepnął mu jakiś głos wewnętrzny. – Przesiądźmy się do stolika – zaproponował, kiedychłopak wrócił do gabinetu. – Zapytał pan o tatuaż, tak? – wrócił do sprawy, gdy już zasiedli razem. – Mówiłem panu poprzednio o pewnych sprawach związanych z moimi badaniami. Pozwoli pan, że rozwinę je trochę. Dominik podobnie jak przy pierwszej rozmowie bacznie obserwował twarz profesora, który spokojnie wyjawiał mu dalsze tajniki eksperymentu, obudowując swą wypowiedź obszernym wykładem. To, że przypuszczalnie udało mu się przedłużyć życie członkom grupy, napawało optymizmem i młody medykwiedział już o tym. – Nie muszę chyba pana uczyć – Wilski uśmiechnął się jowialnie, – że homozygota daje wzmocnienie działania genu, że otrzymujemyoczekiwany fenotyp... – No dobrze, – przerwał mu Dominik – przecież jeżeli panu udało się wprowadzić nam zmiany na etapie zapłodnionej komórki, to pewnie jesteśmywłaśnie homozygotami. – Nie do końca, młody człowieku, a poza tym wcale nie powiedziałem, że mi się udało – Wilski przerwał. Teraz dla odmiany on obserwował oblicze swegorozmówcy. – Nie rozumiem – chłopak był wyraźnie zdezorientowany. Wilski pokiwał głową ze zrozumieniem, wstał i podszedł do biurka. Wyjąłzszufladykilka kartek i wrócił na miejsce. – Zanim przejdę do wyjaśnień, muszę zapytać – czyzdecydował się pan na współpracę?Dominik spodziewał się tego pytania i niewiele się zastanawiając odpowiedział krótko: – Tak. Powyjściuzgabinetu młodymedyk, wzbogaconyocałydużyrozdziałwiedzygenetycznej, zaczął analizować swoją decyzję. Propozycja Wilskiego nabrała barwy, a przynależność do grupy dawała Dominikowi doskonałe pole do dalszych badań. Czuł się trochę nieswojo wobec potrzeby połączenia ludzi w paryi„zmuszenia” ich do aktu prokreacji, alewydawało mu się, żejest to sprawa do przeskoczenia. Hippisi mogli żyć w komunach, dlaczegóżby oni teraz nie mogli stworzyć podobnej rodziny. – Trzeba będzie nad tym popracować –pomyślał, kiedygmach kliniki zostałdaleko zanim. – Nie zapytałem gooKasię. Dlaczego ona nie ma tatuażu? Czyżbyfaktycznie, tak jak powiedziała, była z innej bajeczki?To skąd się wzięła w grupie? Kiedydojechał do domu, usiadł wswym pokoju i terazon, dla odmiany, zaczął opracowywać taktykę gry – kogoikiedymusi o pewne sprawypopytać. Dominikbyłdoskonalezorientowany w tym, kto może mu udzielić najlepszych informacji związanych z grupą. Tą osobą był Czarek. Wiadomość, dotycząca „dziwnych” badań, jaką usłyszeli od pani Małgorzaty, wywołała kolejną lawinę domysłów. Jadąc samochodemKasiazJagną snułytak różne, a przytymponure teorie, dotyczące przyszłościosób zgrupyWilskiego, żewpewnymmomencie Czarek przerwał rozmowę: – Dziewczyny, uspokójcie się! Fakt, sprawę trzeba traktować poważnie, ale to nie powód, by wpadać w panikę. Obawiam się, że mogą tu istnieć pewne zagrożenia, kto wie... – na chwilę przerwał, jakby nie mógł się zdecydować na dokończenie zdania – czy nieodwracalne, ale... – Dobrzeci sięmówi, bo ani ciebie, ani Kaśki to niedotyczy –krzyknęłamu do ucha Jagna. – Pomyśl jednak o nas, o całej reszcie! – A o kim ja, do cholery,myślę! – wrzasnął wodpowiedzi i zarazpotem nasunęło się mu, że chyba nie do końca powiedział prawdę. Wrzeczywistości od pierwszych badań i relacji Kasi, coś trąciło właściwą strunę wjego duszy i kazało brzmiećjej dalej, corazsilniejszym dźwiękiem. Zbierał i zapisywał informacjeniczym nuty,komponowane w wielkie dzieło. Dla młodegodziennikarza tegotypu materiałmógł staćsię przyczynkiem pierwszej wielkiej symfonii jego życia. Poczuł się nieswojo. Wszedł niemal z butami w życie obcych ludzi. Z drugiej strony, nie robił tego bez jakichkolwiek skrupułów. Ograniczył się przecież tylko do spraw związanych z tajemniczym eksperymentem Wilskiego. Starał się nie wychodzić poza krąg interesujących go zagadnień. Tym bardziej, że już od dłuższego czasu wiedział, iż najbliższa mu w tej chwili osoba znajduje się poza wszelkim zagrożeniem. Powoli, coraz bardziej dojrzewało w nim bowiem przeświadczenie, że za badaniami pana Wilskiego kryje się coś niepokojącego. – Czarek, a możetrzeba byspróbowaćwywołaćwilka zlasu? – pochwili milczeniausłyszał obok siebie głos Kasi. Wyrwanyzzamyślenianie zrozumiał jej pytania i nie odpowiedział. Wjechalijużw szeroką, ruchliwą arterię śródmiejską i wolał skoncentrować się natymjak jedzie. W czerwonym maluchu panowała cisza, jeśli można tak nazwać upiorne wycie silnika, zagłuszające myśli i słowa pasażerów. Dziewczyny nie miały już zresztą ochoty na rozmowę. Pogrążeni we własnych przemyśleniach dotarli do ulicy, przy mieszkała Jagna. – Ładnie tu – pierwszagłos odzyskała Kasia, wysiadając zauta. Znajdowali sięw jednej z willowych dzielnicmiasta. Już napierwszyrzut oka można było w przybliżeniu określić status społeczny jej mieszkańców. Niewątpliwie do biedoty nie należeli. Domy, ukryte częściowo za mniej lub bardziej masywnymi ogrodzeniami, osłonięte najczęściej zielenią, wybudowane zostaływ różnych „stylach” architektonicznych. Świadczyło to zarówno o różnym wieku zabudowy, jak i o zróżnicowanych preferencjach ich właścicieli. Również i sama ulica przedstawiała się, w porównaniu do centrum i „blokowisk”, niezwykle uroczo. Czyste chodniki obsadzone równo przystrzyżonymżywopłotem, gdzieniegdzie gazonyz resztkami jesiennych kwiatów oraz wielobarwne teraz klony,rosnące po bokach jezdni, nadawały jej swoisty klimat. – Tu mieszkam – powiedziała Jagna, stając przed ozdobną żelazną furtą,za którą widać było duży ogródek skalny, zasłaniający częściowo frontową ścianę piętrowej, nowoczesnej willi. – Możewejdziecie – odezwała się, kiedywejściesamo, bezotwierania i naciskania czegokolwiek, stanęło otworem. – Niezła chata! – westchnął Czarek z zachwytem i spojrzał na Kasię. Wyraźnie miał ochotę skorzystać z zaproszenia, ale nim to wyraził, dziewczyna ubiegła go mówiąc: – Możeinnymrazem. Terazwolałabym jużjechać do domu. – Uśmiechnęłasiędo Jagnyi dodała: – Wybacz, ale mam trochę robotyi muszę ją pilnie odwalić. – Trudno. Mam jednak nadzieję, że kiedyś zobaczycie jak mieszkam. Długonoga brunetka odczekała chwilę, ażsamochód ruszy, zamknęła za sobą furtkę i znikła za białym, kamiennym murem otaczającym posesję. – Nie dziwota, że tatuś ma układy – odezwał się Czarek, kiedyodjechali kawałek. – Ciekawe kim on jest, skoro ma tyle forsy. – Zrozmowyz Jagnąwywnioskowałam, żemacoś wspólnegozfilmem. Chybajednak kiedyś robił coś innego – z roztargnieniem odpowiedziała Kasia. – Dlaczego nie chciałaś zostać? – zapytał. – Nie chciałam, bo poczułam się głupio. Rozpętałam aferę, któraniewiedziećjak sięskończy, a tak... w ogóle to mnie... nie dotyczy. To twoja wina – powiedziała zwyrzutem. – Moja?! – krzyknął niemal, zdumiony. – Twoja. Gdybyś nie był wścibskim żurnalistą, w ogóle nie zainteresowałbyś się tym wszystkim. Obejrzałbyśmnie wtedy,bo cię o to prosiłam, apotemprzeszlibyśmy z tąsprawą do porządku dziennego... – Dziewczyna ukryłatwarzwdłoniach. – Dzisiajniepamiętalibyśmyjuż o tym. A tak... – Uspokój się. Zrozum, że rozgryzienie Wilskiego pomoże tym ludziom zrozumieć pewne rzeczyi... – Może jeszcze ocali życie? Ty, ty... zbawco! – Przestań! Niechcący wdepnęliśmy w tę aferę, ale na tyle mocno, że nie możemy się wycofać. Teraz już musimy brnąć dalej – powiedział Czarek, starając się zachować spokój. Zjechał zdrogi prowadzącej na osiedle, gdzie mieszkała Kasia. Musiałzaczerpnąć świeżego powietrza. Wjeżdżając na parkingw pobliżu dużego skweru zaproponował dziewczynie: – Chodź, przejdziemysię trochę. Kasia przyjęła propozycję, ale na jej twarzy nie pojawił się uśmiech. Zastanawiała się, czy jeszcze razpodsunąć Czarkowi pomysł, któryzrodził się w jej głowie po wyjściu od Nowaków – czynie spróbować wywołać wilka zlasu. Wiedziała, co można byzrobić, leczpóki co, nie miała pojęcia jak. W tej jednak chwili wolałaniewracaćdo sprawygrupy, bo czuła, żedalsza rozmowa na ten temat doprowadzi do sprzeczki, a dzisiaj na pewno chciała już tego uniknąć. Wilskiego decyzja Dominika ucieszyła w stopniu umiarkowanym. Wrozmowie znim odczuł wyraźną próbę sił. Kiedy poruszał się po bezpiecznych wodach nieco poszerzonej, ale jednak podręcznikowej wiedzygenetycznej, widział jak oczychłopca płonęłyżądzązdobycianowych informacji naukowych. Młody medyk bez reszty chłonął jego słowa. Wystarczyło wszak tylko odnieść się do własnych badań, lub napomknąć o grupie, a te same oczy stawały się zimne i czujne. Wbrew oczekiwaniom chłopak nie przekazał mu nic nowego ani na temat uczestników eksperymentu, ani „aktualnej” Kasi Nowak. On sam nie poruszał sprawyswej„czarnejowcy”. Skoro Dominik wiedział o tatuażu może równie dobrze wiedzieć, że ta jedna osoba go nie posiada. Dlaczego więc nie zapytał? Wrażenie, że rozmawiający z nim szczupły chłopak ukrył pewne rzeczy, sprawiło mu rozczarowanie. Liczył napełne zaufanie, jakim powinien obdarzyć goten prawie jeszcze student. Zaufanie, wypływające choćby z jego profesorskiego autorytetu, atymczasem... W dalszym ciągu nie widział lepszego następcy, a poza tym, wobec jego decyzji podjęcia współpracy, nie mógł się już wycofać. Kolejny raz musiał usiąść do pełnej dokumentacji, by odpowiednio ją przygotować. Tym razem na następne spotkanie zDominikiem. Intuicja mówiła mu, żeznalazłgodnego siebie człowieka. Nie był jednak pewien – partnera czy przeciwnika. Rozmowaz Dominikiem zapowiadałasięciekawie,toteżCzarek zawiadomił o oczekiwanej wizycie medyka, nie tylko Kasię, ale i Adama. Pozostałych, zaprzyjaźnionych już niemal członków grupy, umyślnie pominął. Nie chciał, obecnością pełnego składu zainteresowanych, ryzykować przecieku pewnych informacji. Wolał też nie płoszyć potencjalnego „informatora z pierwszej ręki” nadmiarem osób wtajemniczonych w sprawę. – Przyjąłeś propozycję profesora? – zapytał, kiedyjuż obsiedli jego osobistytapczan. – A co to ja jestem? Orient Express? – zażartował z udanym oburzeniem. – To nie jest decyzja, którą można podjąć ot tak. Muszę się nad tym dobrze zastanowić. – Czy uczonygenetyk zdradził ci coś nowego? – dopytywał dziennikarz. – Powiedział, że oznakowanych jest więcej osób, oraz że te litery to chyba czysty przypadek. – Uwierzyłeś? – odezwał się Adam, który chwilę wcześniej przeniósł się na podłogę naprzeciw tapczanu, chcąc widzieć twarze wszystkich. – Udałem, że wierzę. Faktycznie pomieszał coś w naszych zarodkach, ale o tym już wam mówiłem. Nowość dotyczydalszego ciągu – Dominik spojrzał Adamowi woczy – i tylko chyba nas dwóch, spośród osób tu zgromadzonych. – Czego nowość dotyczy, że się zapytam? – spokojnym barytonem zapytał brodacz. – Ano tego, żemysobie możeidłużej... – medyk przerwał izerknął na Czarka. –Czyon wie? – Widząc przeczący ruch głowy zapytanego, wrócił do wyjaśnień. – My sobie trochę dłużej pożyjemy,ale nasze dzieci będą żyć jeszcze dłużej. – Nie rozumiem – w jasnych oczach Adama pojawił się niepokój. –Jak to nasze dzieci... Jaz tobą!? Nigdy! Niewielkim pokoikiem targnął wybuch śmiechu, przerywając poważną, jakby nie było, rozmowę. – No, dobra. Twoje i moje, co nie znaczy wspólne. Rozumiesz? – uspokoił rozmówcę Dominik, kiedyopanowali chwilowyatak radości. – Mało tego, myte dziecimusimypocząć z dziewczynami zgrupy. O! – Adasiu, – Kasia podeszła do blondyna i walnęła go zcałej siływ ramię –tyw tej sytuacji masz sprawę jasną. Jak się weźmiecie z Anią zaraz do roboty, to macie szansę doczekać się praprapraprawnuków. Pestka – kilka pokoleń w jednym domu. Luźna pogawędka odpowiadała Czarkowi, który nie wtrącając się, obserwował z boku Dominika. W czasie poprzedniej rozmowy poprosił go, żeby zapytał Wilskiego, z jakiego powodu w grupie znalazła się Kasia, lub dlaczego ona jedna nie ma tatuażu. – Zapytałeś o Kasię? – zagadnął z boku. – Tak... – odpowiedział po krótkiej chwili. – Powiedział, że wszystko się zgadza i tak widocznie ma być. – Co ma być? – tymrazem odezwała się osoba bezpośrednio zainteresowana. – No, że nie wszyscymają ten tatuaż. – Uwierzyłeś? – zapytał Adam. –Cośty się tak tej mojej wiary przyczepił? –zadrwiłDominik,alewgłosiejegowyczuli chęć ucieczki od poruszanych tematów. Nie mając jednak takiej możliwości wrócił do kwestii potomstwa –Szuka... Wilski szuka swata, którypołączyłbynas w pary. Dwie, można przyjąć,że są. Zostaje reszta. – Jeśli to takie ważne, to proponuję taśmową produkcję potomstwa – tym razem ironizował Czarek, choć ostatnia wypowiedźmedyka potwierdziła jego nieśmiałe przypuszczenia, dotyczące liczebności i rozkładu płci w grupie Wilskiego. – Czarek, ja też? – teatralnym tonem jęknęłaKasia, patrząc mu błagalnie w oczy. – Znim... i z nim? – palcem wskazywała gości. – Rany boskie! Z Rafałem... ?! Dziewczynarzuciłamu sięnaszyję. Kiedy„szlochając”tuliłasię do swego kudłacza, szepnął jej do ucha: – Ani słowa o Kasi. Zorientowała się, że nie powinni jeszcze uświadamiać Dominikowi jej istnienia. On jednak, czując się rozproszonyrozrywkowympodejściem do sprawyprzezpozostałych, zaczynał gubić się w zeznaniach i najwyraźniej postanowił się wycofać. – Późno się zrobiło – powiedział nagle i podniósł się, kierując się do wyjścia. – Muszę już chyba lecieć. Nikt z całej trójki nie próbował go zatrzymywać. – Moim skromnymzdaniem, szczeryto on nie był – podsumował Adam, kiedyzadrzwiami ucichłykroki młodego następcy profesora. – Moim również – Czarek wstał, podszedł do półki wiszącej nad głowąbrodaczai wyłączył dyktafon. – Jedyne, co było chyba bliskie prawdy, to dążenie Wilskiego do połączenia was w pary. Cała reszta to kit, który próbował nam tu wcisnąć. – A jak myślicie, przyjął propozycję współpracy? – zapytała Kasia. Przez chwilę wszyscy milczeli, analizując przebieg rozmowy. Pierwszy znów odezwał się postawny blondyn, któryzdążył się podnieść i teraz,głaszcząc jasną brodę rzekł: – Z tego, co mi mówiłeś..., z nagrania, które mi dałeś do przesłuchania..., z dzisiejszej rozmowy... przyjął, albo jest na najlepszej drodze, byto uczynić. – I w ten to prosty sposób straciliśmy, chyba bezpowrotnie, jedynego kompetentnego w sprawach genetyki człowieka – z zadumą stwierdził Czarek. – Odnoszę wrażenie, że w obecnej sytuacji, możemy sobie spokojnie podarować naukowy aspekt sprawy – ton wypowiedzi Kasi wyraźnie zamykał temat. – Zrobię herbatę, ale zanim wyjdę, zaproponuję wam coś. Mówiłam ci, – dziewczyna spojrzała naCzarka – o moim pomyśle sprowokowania Wilskiego. A gdybyś tak napisał artykuł na temat jego prac... – przerwała, bowiem odczuła coś, co nazywamynagłymolśnieniem. Propozycjapadła z jej ust,zanimzdążyła się nad nią zastanowić. – Jego prac? Przecież ja... – Tych sprzed lat. Rozumiesz? I to w takiej gazecie, żeby on musiał to przeczytać – kontynuowała, rozwijając chwilę wcześniej poczętą myśl. – Sorry, kochanie, ale ja jeszcze nie pracuję na stałe w żadnej gazecie – tłumaczył się nieśmiało adept sztuki dziennikarskiej. – Ico ztego?Przecieżmaszróżnych kumpli, przyjaciół w redakcjach... Obgadajcie to sobie – powiedziała do obu młodych, pięknych panów i z dumnie podniesioną głową wyszła do kuchni. Większość studentów rozpoczęła jużnowyrok akademicki ichociaż niewszyscygonili jak oszaleli na zajęcia, trzeba było czasem pokazać się na uczelni. Eliza wpadła do Kasi wieczorem, byjej zakomunikować, żewypadałobyzacząć pojawiać się w szkole. Doszły im nowe przedmioty, w tym jeden prowadzony przez wyjątkowo nieprzychylnego młodym ludziom profesora. Ponieważ nazajutrz miał się odbyć pierwszy wykład, dziewczyna postanowiła przypomnieć o tym „doniosłym” fakcie swojej serdecznej koleżance, która mimo kończącego się tygodnia, nie pojawiła się jeszcze w murach akademii. Siedziałyna materacu w pokoju Kasi, pod okiem gapiącychsię ześcian portretów, pochodzących zróżnych okresów twórczości młodej malarki – Trochę mi to nie pasuje – Kasia pokręciła głową z dezaprobatą. – Powinnaś się jużnauczyć,że w październiku kończysię laba –upomniała ją Eliza. –Atak na marginesie – co ci nie pasuje? Kasia, oparta o ścianę w rogu legowiska, podciągnęła pod siebie nogi i tak skulona zastanawiałasię, czypowiedzieć koleżancecoś oswychostatnich działaniach iogrupie. Na tak postawione pytanie mogła, póki co, bezpiecznie odpowiedzieć: – Ten jutrzejszywykład. – Podłapałaś jakąś robotę? – tonem węszącym nową sensację, zapytała Eliza. To pytanie rozwiało wszelkie wahania – tej dziewczynie lepiej nic nie mówić. Ostatecznie, można podać rzeczywistą przyczynę niemożności uczestniczenia w zajęciach, nie rozwijając tematu do końca. – Żadną robotę, chociaż,nie powiem, chciałabym. Wiesz, poznałam w czasiewakacji fajnych ludzi – zaczęła tworzyć opowieść „opartą nafaktachautentycznych”. –To grupa działająca na rzecz ludzi niepełnosprawnych. Mają nową podopieczną i na jutro jestem umówiona z taką dziewczyną. – Mogłabyś mówić trochę jaśniej? – Znaleźli lekarza, któryma zbadać tę niepełnosprawną u niej w domu. Ija... – U tej dziewczyny, co jesteś z nią... – weszła jej w słowo Eliza, usiłując zrozumieć o co właściwie chodzi. – Nie u tej, tylko u ich podopiecznej –tymrazem Kasia nie dała dokończyćkoleżance. – Ta, z którą się umówiłam nie chce iść tam z tym lekarzem sama, a nikt inny nie ma czasu. Jasne? – W miarę. Nadal jednak nie pojmuję, dlaczego jesteś tym tak przejęta. – Przesadzasz – Kasia spojrzała na siedząca naprzeciw dziewczynę. –Po prostu obiecałam, że z nią tam pójdę i tyle. Ową dziewczyną, z którą umówiła się na jutro, była Jagna. A trudno jej było ukryć podekscytowanie z prostej przyczyny – osobę niepełnosprawną, której los leżał jej ciężkim kamieniem na sercu, miał zbadać wielce zasłużonydla nauki profesor nauk medycznych. Iwcale nie w domu, a na oddziale neurologii szpitala klinicznego. Pomijającsamebadania, najbardziej obie z Jagną obawiały się spotkania na terenie kliniki kogoś „znajomego”. Ich obecność obok Kasi Nowak stałaby się w tym momencie bardziej niż niepożądana. Tego jednak Eliza nie musiała wiedzieć. – A jak tam nasi po wakacjach?Widziałaś sięjuż chybaz kimś? – zapytałaKasia, zmieniając temat rozmowy. Wiedziała, że kto jak kto, ale jejserdeczna koleżanka zebrałajużsporyzestaw nowych plotek i chętnie podzieli się nimi. Imiałarację. Do późnychgodzin rozprawiałynatemat osób i spraw bliskich im obu, a dalekich od problemów związanych z grupą Wilskiego. Dominik nie był umówiony z profesorem, ale postanowił złożyć mu wizytę pod pretekstem pokazania zdjęć zwycieczki do lasu. Musiał uzupełnić pewne informacje, których niezasięgnął przy ostatniej rozmowie. Wszedł do laboratorium. Drzwi do gabinetu byłyzamknięte, apodoknem przydługim stole laboratoryjnym siedziała szczupła blondynka – pani Basia i z uwagą obserwowała coś pod mikroskopem. – Dzień dobry, – grzecznie skinął głową – czyzastałem pana profesora? Pani Basia, spojrzała znad okularu na znanego jej studenta i nauczona poprzednimi jego wizytami, nawet nie podniosła się ze stołka, na którym siedziała. Ostatecznieniebyła sekretarką Wilskiego, chociażczasami tak to wyglądało i nie miała obowiązku anonsować gości. – Jest u siebie – odpowiedziała krótko i wróciła do przerwanej pracy.Dominik zapukał i usłyszawszy odpowiedźwszedł do gabinetu.Kiedy Wilski skończył przeglądać przyniesione fotografie, siedzący przed nim młodzieniec zapytał wprost: – Dlaczego Kasia Nowak nie ma tatuażu? Profesor chwilę jeszcze przekładał zdjęcia po czym podniósł wzrok. Spodziewał się tego pytania, toteż tymrazem nie miał problemu z odpowiedzią. – Nie ma, bo nie wyszła zprogramu. Zjawiła się napierwszym spotkaniu zpowodu pomyłki w archiwum. – Nie rozumiem. Mówił pan, żeśledził pan nasze losy. Jeśli dobrze poprzednio zrozumiałem, tatuaż oznacza skrót słów „Top Ten”, a „ten” to dziesięć. Tak?Jakim więc cudem mogło dojść do takiej pomyłki i kto jest dziesiątą osobą? Wspojrzeniu Wilskiego pojawił się nieprzyjemny błysk. – Katarzyna Nowak. Tylko... nie ta. – Nie ta? A która? – dociekał Dominik. – To dłuższa historia – profesor bacznie lustrował swego następcę. – Myślę, że wkrótce wszystko wyjaśni się do końca i będę mógł pana poinformować o tej dziewczynie. – O tej co jest, czy o tej, której nie ma? – młody człowiek nie ustępował. – Zostawmy ten temat – w głosie Wilskiego wyczytał, że nie ma sensu dalej ciągnąć tej sprawy, ale o jeszcze jedno musiał zapytać. – Dlaczego, w takim razie, znana mi Kasia nadal chodzi na spotkania? – Szczerze? – profesor z udawaną bezradnością wbił wzrok w Dominika. – Nie wiem. Chociaż... – zawiesił głos iwidząc oczekiwanie w oczach rozmówcy, dodał: – Podejrzewam, że kontaktuje się ona z członkami mojej grupyi lubi te spotkania, wasze towarzystwo... – Może –krótko podsumował Dominik. – Czywybrał pan coś dla siebie? – spojrzałna leżące przed profesorem zdjęcia. – Jeżeli pan pozwoli, to chciałbym zatrzymać dwa – odpowiedział wkładając do koperty pozostałe. Dominik nie omieszkał sprawdzić, jakich fotografii brakuje. Jedną pstryknął całej grupie i spodziewał się, że Wilskiją zatrzyma. Jednak, gdybynie stykówka zfilmu, nie wiedziałby, co ważnego było na drugim zdjęciu. Zapamiętał je jako wyjątkowo uroczy pejzaż jesienny. Miał jednak pewność, że to nie ów barwnywidok przykuł uwagęprofesora. Niewielkieujęcietwarzy Kasi w prawym dolnym rogu zauważył dopiero teraz. – Czyli Kasia to pomyłka... – myślał siedząc w swoim pokoju na trzecim piętrze szpitala klinicznego. Własne biurko otrzymał tydzień temu i miał podstawyprzypuszczać,żedostał jezasprawą Wilskiego, który mógł swoimi sposobami dotrzeć do jego szefa i zatroszczyć się o swego następcę. Młody medyk siedział od pewnego czasu nad projektem badań związanych bezpośrednio z jegokarierąnaukową, ale wtakich chwilach jak ta, myślami byłdaleko. Nie tyle od kariery,co od obranejwcześniejdrogijejosiągnięcia. Najwyraźniejznalazł się na rozdrożu i trudno mu było zdecydować, w jaką stronę ruszyć. Wiedział, że ta, po której dotej porykroczył, jest bezpieczna i zaprowadzigo wcześniej, czypóźniej do celu. Zdrugiej stronyczuł, żena tej, na którą wszedł, czekają go niewątpliwie również ciekawe odkrycia, ale i pewne ryzyko, mocniejsze doznania, być może niebezpieczne. I to go zaczęło w tej chwili najbardziej kusić. Szalona młodość wyraźnie wygrywała z rozsądkiem. – Wilski nie ma pojęcia o tym, że Kasia nie przychodzi na spotkania tylko dla samej przyjemności... Chociaż... – zastanawiał się, analizując spojrzeniaireakcje profesora. –Ciekawe, czy wie o działaniach Czarka... Przecież on nie wie o istnieniu Czarka! – Dominik klepnął się dłonią w czoło. Złożył leżące na biurku notatki, schował je do szafki, a z szuflady wyjął zeszyt z napisem GRUPA izaczął w nimcoś zapisywać. Kasia zbudowana była postawą profesora, któryzaoferował pomoc jej kalekiej imienniczce. Pierwsza informacja, którą otrzymała od Jagny zmroziła ją lekko, bo uczony kolega tatusia zażyczył sobie, by badania, jakim miała być poddana dziewczyna, zostały przeprowadzone w szpitalu klinicznym. Nie było to najszczęśliwsze miejsce. Wiadomym było również, że trzeba będzie jątamprzewieźć. Niewiadomym byłonatomiast – jak i zaco. Od wizytyu Nowakowej minęło kilka dni. Z relacji Jagnywiedziała, że profesor Rawskizainteresowałsięsprawą iobiecał załatwićjąjak najszybciej. Niemniej, w najśmielszychoczekiwaniach niespodziewała się, że nastąpi to ażtak szybko. Tymczasem profesor umówił się zJagną nakonkretnydzień igodzinę, podstawił karetkę, a teraz w przestronnej sali zabiegowej odprawiał nad Kasią jakieś czary. Do swych obrzędów używał najróżniejszych przyrządów i narzędzi,zaglądał jej w oczy, w uszy, podłączał kablami do stojących w gabinecie urządzeń diagnostycznych. Pani Małgorzata, siedziała wkącie tej wysokiej, przestronnej sali, zastawionej metalowymi, lśniącymi aparatami, z których każdy przypominał mniejsze, lub większe pudełko ozdobione niezliczoną ilością kolorowych przycisków. Niektóre spoglądałynanią okienkami ekranów lub skal z drgającymi, bądź nieruchomymi wskazówkami, mamiły błyszczącymi drążkami przełączników i wyłączników. Przyglądała się temu wszystkiemu i tajemniczym czynnościom lekarza, starając się utrzymać pozorny spokój, ale w duszy wolno odmawiała różaniec. Niesamowitą atmosferę podsycał unoszący się w powietrzu delikatny, obcy jej zapach odczynników. Przed wejściem do gabinetu rozstała się z dwoma młodymi dziewczynami. Żałowała, żeniemaich tu zniąiniemaz kim poszeptaćo przedziwnych działaniach profesora. Obserwowała, ato ekrany,naktórych pojawiałysięjakieś niezrozumiałedlaniej zygzaki, ato wychodzące zcicho szumiących drukarek długietaśmypokreślonego papieru. Wszystko tu było dla niej niezwykłe i odbiegające od badań, zjakimi do tej porysięspotkała. Czasami doktor pytał ją ocoś, ale byłyto sprawy, októre pytanabyła jużwielokrotnie i odpowiadając mechanicznie, nie zastanawiała się nad ich treścią, pochłonięta obserwacją. Kiedy w pewnym momencie uwijającysięwzielonym kitlu siwowłosy, drobnymężczyznazawołałpielęgniarkę i razem z nią przeniósł Kasię na wózek, pomyślała, że to już koniec. – Teraz tomograf – powiedział krótko, a matce dziewczyny serce zabiło mocniej. Słyszała już o czymś takim. Jej siostra też miała robione tego typu badania i po pół roku zmarła. Na raka. W milczeniu, pełnanajgorszych myśli, wyszłazapchającąwózek siostrą nakorytarzi zulgą ujrzała uśmiechnięte twarze, siedzących pod ścianą dziewcząt. Drobnymi kroczkami podbiegła do nich. – Co oni jej będą robić? – przerażona chwyciła Jagnę za rękę. – Proszę się uspokoić – powiedziała Kasia, słysząc ogromny niepokój w jej słowach. – To naprawdę wspaniały lekarzi jeśli cokolwiek ma zrobić, to zrobi na pewno po to, byjej pomóc. Nowakowa, słuchającKasi,niezauważyłajak profesor dałJagnieznak, żebyzajęła się matką jego pacjentki. – Pani Małgorzato, nie ma sensu iść z nimi – powiedziała dziewczyna wstając i objęła ramieniem kobietę. –Chodźmylepiej napić się herbaty. To chwilę potrwa. Wrócimy, kiedynas zawołają. Matka Kasi obejrzała się wstronę, w którą zabrano jej dziecko,alekorytarzbył prawie pusty. Opróczprzechadzających siętrzech pacjentów nie zauważyła nikogo. Podniosła swe zmęczone oczy na Jagnę i kiwnąwszygłową, cicho wyszeptała: – Dobrze. Kiedy wróciły, profesor zaprosił wszystkie trzy panie do swojego gabinetu, w którym na wózku siedziała Kasia. Pod zburzoną grzywką, czarnych loków nienaturalnym blaskiem błyszczałyciemneoczy. Najejtwarzymalowało sięzmęczenie, ale i tendziwnyznanyimjuż grymas – dziewczyna uśmiechała się. – Kochanemoje, – lekarzżyczliwiespojrzałnamatkęKasi iwskazałręką miejscana kanapce – usiądźcie proszę. Porozmawiamychwilę, bo chyba mamy o czym. Wszystkie grzecznie wykonały polecenie i nie spuszczając oka z przemiłego, starszego pana czekałyna ciągdalszy. Było już dobrze po dziewiątej, kiedy usłyszał znajome pukanie do drzwi. – Panie profesorze, czytał pan? – pani Basia weszła do gabinetu, niosącw jednejręcefiliżankę z kawą, a w drugiej gazetę. – A co, pani Basiu, pani zdaniem, miałem czytać? – Wilski podniósł głowę i przesunął na biurku część papierów, robiąc miejsce na filiżankę. – Tu jest artykuł o panu – położyła przed nim dziennik. – Nie wiedziałam, że pan, jako pierwszy w kraju, robił mikromanipulacje przy sztucznym zapłodnieniu lu... – Gdzie to jest? – zapytał spokojnie wchodząc jej w słowo, nerwowo przy tym rozkładał gazetę, co nie uszło uwadze pani Basi. Wyjęła mu zrąk pismo i otworzyła na właściwej stronie. Wilski zacząłczytać, alewidząc, że jegoasystentka nadal stoi nad nim, starając się zachować spokój, powiedział: – Dziękuję za kawę i za to – wskazał wzrokiem na gazetę. – Jak przeczytam, to zaraz pani oddam. Pani Basia uśmiechnęła się do niego i wyszła z gabinetu. Gdyby się jeszcze przez chwilę zatrzymała i odwróciła, zobaczyłaby na twarzy profesora coś w rodzaju niepokoju. Wilski czytał nie tylko to, co było napisane czarno na białym. Autor artykułu snuł jedynie przypuszczenia dotyczące nagłego przerwania przez młodego adiunkta obiecujących badań genetycznychna myszach na rzeczpracywprogramie„InVitro”. Mimo,że treść nie niosław sobie oskarżenia, pomiędzywierszami doszukał się próbyzastraszenia go. – Kto i skąd tyle się dowiedział? –zastanawiał się. – Idlaczegoterazwłaśniezainteresowano się moją osobą? Pod tekstem zamieszczone byłyjedynie dwie literki – „cl”. – To pewnie inicjały... Muszę znaleźć dziennikarza, któryto napisał. Ciekawyjestem kto to taki. Złożyłgazetę i podszedł do drzwi. – Pani Basiu! – zawołał w głąb laboratorium przylegającegodo jego gabinetu. – Proszęmi ten artykuł skserować i zawołać do mnie Adamczyka – wydał polecenie, kiedy tylko zobaczył nadchodzącą asystentkę. Wrócił do siebie, ale nie mógł już pracować. Nie podobał się mu ton tego artykułu i nie podobał się ten ktoś, kto go napisał. Czy miał związek z grupą? – Dominik? Wie najwięcej, ale to mało prawdopodobne... W tym lesie... Tak, ktoś z nich mówił o dziennikarstwie... – próbował sobie przypomnieć treść rozmów prowadzonych na wycieczce. – Zaraz, zaraz... Wyjął zszuflady fotografię grupy. – Chyba... Tak, ta ruda, kręcona... Jak jej... Maja –patrzyłna zdjęcie i mruczał pod nosem rozmawiając sam zsobą. – Nie. To napewno nie ona. Nie sprawiawrażenia aferzystki, choć kto wie... Nie raczej nie ona. Poza tym nie pasują te inicjały... Wtej chwili dopiero zdał sobie sprawę ztego, żezbyt pochopnie podszedł do pracyzgrupą, unikając udziału w spotkaniach. Mimo kilkumiesięcznej „współpracy” zupełnie ich nie znał. Mało tego, odnosił wrażenie, żenikt zpozostałych osób zaangażowanych w badania równieżnie zdążył poznać dostatecznie jego podopiecznych. Wejście Adamczyka przerwało rozważania Wilskiego. Nie chcąc zbyt długo rozmawiać ze swoim doktorantem, podniósł się i wyszedł zza biurka. – Panie Pawle, –zaczął, nim młodyczłowiek zdążyłwydusić zsiebie słowa powitania, – musi pan znaleźć dziennikarza, który w dzisiejszym dzienniku zamieścił artykuł pod tytułem „Probówka i co dalej?” Oczy Adamczyka zrobiły się okrąglutkie ze zdziwienia, choć teoretycznie nie powinny. Poprawił na nosie okulary i już miał się odezwać, kiedy Wilski wyciągnąwszy do niego rękę powiedział: – To są ludzie zmojej grupy. Możeto ktoś znich, a możeinie. Wkażdymrazie musi pan odszukać autora tej publikacji. Dopiero teraz Paweł zauważył, że profesor trzyma w dłoni fotografię. Nieśmiało wziął od niego zdjęcie i nadal nie mogąc, a raczej nie wiedząc, co powiedzieć, bąknął: – Postaram się... – Jeszcze to – Wilski wręczył mu kartkę z tytułem gazety i artykułu . – Ido roboty. Młody doktorant był do tego stopnia wystraszony tonem wydawanych poleceń, że nie zauważyłjak bardzo sztucznie zabrzmiałyostatnie słowa i jak nienaturalnyuśmiechpojawił się na twarzyjego pryncypała. Wmałym pokoiku Czarka znów zrobiło się ciasno. Tym razem nikt nikogo nie wzywał, nikt się nie umawiał. Tak jakoś wyszło, że na tapczanie gnietli się Adam, Ania, Jagna i Kasia, a ciemnowłosykudłacz,zaskoczonynawałem niespodziewanych gości,usiłował wygospodarować teżi dla siebie trochę miejsca. Tu trzeba nadmienić, że młody dziennikarz nie należał nigdy do kasty przykładnych pedantów. On nie należał nawet do pedantów umiarkowanych. Był klasycznymbałaganiarzem i w chwilach nagłych wizyt popadał w totalną panikę. Zazwyczaj, pełen skruchy usiłował wytłumaczyćprzybyłymprzyczynę nieporządku. Tym razem miał jednak pecha, bowiem wśród gości była jego ukochana, znająca doskonale przywary swego lubego. Ukochana, widząc miotającego się Czarka, ukryła twarzza plecami Jagnyi chichotała w najlepsze. – Usiadłbyś w końcu, albo przynajmniej zatrzymał się w jednymmiejscu –krytycznym tonem rzekła Jagna, podciągając swe długie nogi, narażone na bolesne zderzenia z kończynami gospodarza. – Przecież widzisz, że nie mam na czym usiąść – odpowiedział, ugniatając w szafce spory kłębek zwiniętych szmat. – Moim skromnym zdaniem, masz – zabrzmiał spokojnie baryton Adama. – Tak?A niby na czym? – Czarek rozglądał się po pokoju. – A na dupie, mój drogi, na dupie – zarechotał brodacz, a wrazz nim wszystkie dziewczyny. – No dobra – westchnął gospodarzispoczął, wymienioną częściąciała, nadość nieregularnym stosie czasopism. – To teraz zdradźcie, co was tu tak stadnie przygnało. – Byłyśmy... – jednocześnie odezwałysię Kasia zJagną i spojrzałyna siebie. – Wklinice... byłyśmy – mówiła dalej Jagna. – Nabadaniach zKasiąNowak. Okazuje się, że nie jest tak źle. Zdaniem profesora nikt tej dziewczyny, do tej pory, tak naprawdę nie zdiagnozował, bo... – Po prostu, Nowaków nie stać było na pełnyzakres badań specjalistycznych – weszłajej w słowo Kasia. – No, mów dalej – trąciła siedząca obok dziewczynę. Jagna poprawiła się lekko, przesuwając niechcący nogą podstawę Czarkowego siedziska, które z cichym szelestem rozjechało się pod nim. Chcąc ocalić głowę przed nieprzyjemnym zetknięciem ze ścianą, wykonał on dziwną ewolucję akrobatyczną, zakończoną lądowaniem na kolanach Ani. – Auuu! – wrzasnęła przygnieciona obcym męskim ciałem drobna szatynka. – Zwariowałeś?! – O, najmocniej przepraszam.Słowa te skierowane zostały do Adama, co dodatkowo rozsierdziło dziewczynę. – Czy nie moglibyśmy znaleźć jakiegoś bardziej sensownego, a przy tym przestronnego miejsca na rozmowy? – powiedziała wstając. Wmałym przedpokoiku rozległ się dźwięk telefonu. – Ja odbiorę – odezwała się, siedząca najbliżej drzwi, Kasia. Wyjście jednej osobypozwoliło na swobodne przemieszczenie się Czarka. Przeszedł do drzwi i wziął od Kasi słuchawkę. Wczasie jego rozmowy,pozostali w pokoju uczestnicynarady,która zbraku warunków jakoś niekleiła się dobrze, postanowili opuścić gościnne progi mieszkanka, zabierając zesobą gospodarzaiposzukać jakiegoś przytulnegokąta naneutralnymterenie, czyli gdzieś w jakimś lokalu. Nim jednak wprowadzili ów zamiar w życie, zostali zelektryzowani, niezrozumiałym dla wszystkich, poza Kasią, rykiem Czarka: – Udało się! Wilski połknął haczyk! Siedzieli w znanej im „Sułtańskiej”, wkomfortowych, w porównaniu z mieszkankiem w starej kamienicy, warunkach. Wiadomość przekazana przez Piotra zepchnęła na dalszy plan relację z badań Kasi Nowak. Czarek, niemal zobłędem wswychbłękitnych oczach, jużw drodze przekazywał im sensacyjną informację. Otóż do redakcji dziennika zadzwonił jakiś człowiek, chcąc skontaktować się z autorem artykułu o programie „In Vitro”. Niezupełnymzbiegiem okoliczności kolega Czarkaod samegorana szwendał się po obcej mu redakcji. Spreparowanyprzeznich egzemplarzgazety, w którymto, zamiast informacji o nowej technologii produkcji serów topionych, „wdrukowany” został na dwóch szpaltach materiał adresowany do Wilskiego, najwyraźniej poruszył odbiorcę. Było to bardzo istotne, bowiem autorzy owej „dywersji” nie byli do końca pewni, czy podrzucony asystentce profesora egzemplarz trafi docelowo we właściwe ręce. Pierwotnie, podsuniętyprzezKasię pomysł wydał się Czarkowi nierealnyzdwóch powodów: po pierwsze –nie znał dobrzenikogo w redakcji jakiegoś dziennikaukazującegosięlokalniew sporymnakładzie, a po drugie –nie chciał „sprzedać” tematu przed ostatecznym rozwiązaniem akcji. Tak stałoby się niechybnie, gdyby złożył artykuł oficjalnie do druku. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że dla początkującego dziennikarza tego typu materiał, po pomyślnym zakończeniu sprawy, oznaczać mógł błyskotliwy start w zawodzie. A takiej szansy nie miał zamiaru zaprzepaścić. Na szczęście znał Piotra, który bez zbędnych wyjaśnień ofiarował mu pomoc iswoje „wejścia” w dzienniku. Mało tego, obiecał wdniu przekazania Wilskiemu gazety, przesiedzieć w redakcji cały dzień w oczekiwaniu ewentualnegoodzewu. Około południa odebrał telefon i poinformował człowieka, którypytał o autora artykułu, że osoba oinicjałach „cl” nie jestpracownikiemgazety, a materiał przedrukowano zinnegopisma. Zjakiego? Tego niestety nie mógł swemu rozmówcyzdradzić. – Teraz musimy spokojnie czekać na następny krok Wilskiego – podsumował Czarek, po zakończeniu relacji. Spośród towarzystwa tylko Jagna doceniła pomysł Kasi. Wiedziała, że z psychologicznego punktu widzenia, tego rodzaju chwyt może sprowokować Wilskiego do otwartego działania. Jakby niebyło, ktoś, nie wiadomo kto, wpadł na trop jego eksperymentu. Ania z Adamem sceptycznie odnieśli się do tego rodzaju prowokacji. Nie byli pewni, czy faktycznie profesor popełnił jakieś przestępstwo, a jeśli nawet, to czy na tyle groźne, by ten artykuł zrobił na nim wrażenie. – Moim skromnymzdaniem, on szuka autora zczystej ciekawości –zawyrokował postawny blondyn. – A poza tym, skąd macie pewność, że to on właśnie dzwonił? – zapytała Ania. – Czy ktoś z was zna tę jego asystentkę? – drążył temat brodacz. – Nie, ale chyba męskim głosem to ona nie gada – odparował Czarek. – Zresztą, mogę poprosić dziewczynę z archiwum, która jej tę gazetkę zaniosła, żeby cię z nią umówiła. Co? Przekonasz się – tenorem mówi, czy basem. – Przestańcie chłopcy! Nie pora na wewnętrzne starcia. Zobaczymy, co będzie dalej – upomniała kolegów Jagna. – Może chcielibyście w końcu usłyszeć, co powiedział profesor Rawski na temat Kasi? Bo jest szansa, żeby ją trochę z tego wyciągnąć. Wiele rzeczy zostało przezlata zaniedbane i... – Przepraszam, że ci przerwę, – wtrąciła Kasia – ale czy zauważyłaś jak on zareagował na informację, że dziewczyna została poczęta w probówce? – Coś bąknął pod nosem... – Ja usłyszałam co. – No? – zapytał Czarek. – Powiedział, a raczejzapytałsamsiebie „Błąd?” izarazsobieodpowiedział: „To wygląda na błąd”, a potem zapisał coś w tych swoich papierach. – Dobra, aco właściwie jestKasi? –Anię najwyraźniejinteresował los kaleki. – Czyten wasz profesor podejmie jakieś leczenie? – Odebrałam... Nie wiem jak ty – Jagna zwróciła się do Kasi. – Odniosłam wrażenie, że przypadek dziewczynybardzo gozafrapował, nie tylko zmedycznego, ale i zludzkiego punktu widzenia. Muszę wam powiedzieć, że Rawski to przesympatycznystarszy pan. – No, ale co dalej z Kasią? – nagabywała Ania. – Profesor, po dzisiejszychbadaniach stwierdził jedynie, że podejrzewał poważne zmianyw mózgu, ale zupełnie nietypowe zdolności dziewczyny w zakresie przeprowadzania obliczeń matematycznych i umiejętność ich artykulacji wykluczają taką diagnozę. Nie był w stanie, na podstawie tego, co udało mu się dziś uzyskać, powiedzieć nic więcej. Zasugerował, że jej „upośledzenie” może być wynikiem jakiejś blokady, kto wie, czy nie... psychicznej – Jagna uśmiechnęła się zagadkowo. – Kasia przypuszczalnie będzie leczona za granicą. Powiedział nam to w tajemnicy przed Nowakową. Biedna kobieta przestraszyłaby się nie tyle wyjazdu, co kosztów... – z troską odezwała się Kasia. – Też bym się przestraszył – wtrącił Adam. – Dlatego, póki co, nic jej nie mówmy. Żal mi tej kobiety. Wracając, opowiadała nam trochę o chorobie córkiiwyczułyśmywjejgłosie wyraźne poczucie winy.Chociażwydaje się nam, że wyczerpała wszystkie możliwości pomocyswemu dziecku. Nic więcej, nadto co zrobiła, niebyła w stanie uczynić. Prawda? – Jagna znów spojrzała na Kasię. – A co mówił o tych plamach? – zapytał Czarek. – Nie pytałyśmy,aon teżnie poruszył tegotematu. Poinformował tylko, żemusi jej zrobić jeszcze trochę badań, bysię upewnić, co do diagnozy,a potem... Powiedział,że w tym tojuż jego głowa, byzałatwić refundację leczenia – z uśmiechem zakończyła Jagna. – Chyba kupię nam po lampce wina –Czarek podniósł się zmiejscai wyjął z kieszeni kilka banknotów. – Te wszystkie rewelacje musimy opić. Skromnie, bo skromnie, ale zawsze. Nie zauważywszysprzeciwu pozostałych, skierował się w kierunku baru. Braćstudenckawzięła jużpierwszy, głęboki oddech iznieukrywanymociąganiemzaczynała pobierać nauki na macierzystych uczelniach. Po wakacjach zostaływspomnienia, zacierające się powoli pod wpływem nowych, bieżących „atrakcji” życia codziennego. Wilski wiedział o tym i postanowił wyciszyćnachwilędziałania z grupą.Co nie znaczy, że sam nic w tej sprawie nie robił. Poszukiwania Adamczyka nie przyniosłyżadnych rezultatów, a tymczasem świadomość istnienia osoby zbyt dociekliwej, jaką był niewątpliwie tajemniczy dziennikarz, spędzała mu sen z powiek. W kolejnych rozmowach z Dominikiem próbował wybadać na ile jego następca jest zorientowany w układach panujących wewnątrz grupy, ale obawiał się zapytać gowprost o ich kontaktyze światem masmediów. Wduchu liczył na to, że chłopak nie czytał artykułu i wolał o nim nie wspominać. Generalnie byłzadowolonyztego, jak młodymedykpotraktował jego badania. Sam akces i chęć współpracy nie były wystarczającym dowodem na to, że Dominik będzie godnym kontynuatorem eksperymentu. Teraz jednak obserwował coraz większe jego zaangażowanie, coraz głębsze analizowanie podsuniętych mu wyników badań i obserwacji. Cały czas jednak odnosił wrażenie, że ów młody człowiek coś przed nim ukrywa oraz, że chwilami próbuje sprowadzić dyskusję na własne tory. Profesor stosował w tych przypadkach uniki, czując, że rozmowa może stać się dla niego niewygodna. Domyślał się przy tym, że Dominik doskonale zdaje sobie ztegosprawę. Przyjął teżstrategię stopniowego odsłaniania kulis swegoodkrycia. Najważniejszą rzecz pozostawił na koniec. Na właściwy moment, kiedy będzie miał stuprocentową pewność co do lojalności nowego współpracownika i uda się mu zyskać jego pełne zaufania. Wiedział, że chwila ta szybko nie nastąpi. Tymczasem musiał odegnać ciemne chmury – odszukać autora artykułu i spokojnie z nim porozmawiać. A jeśli nie... Wtedy będzie musiał odnaleźć Lunę. Wolałby rozmowę, ale jeśli okażesię, żeten jakiś dziennikarzyna węszyzbytintensywnie, niebędziemiał innegowyjścia. Nie pozwoli terazbyle komu zniweczyć dzieła swego życia. Telefon od Jagny przerwał czułe pieszczoty Kasi i Czarkowi. – Przepraszam – dziewczynaintuicyjniewyczuła, żezadzwoniła niewporę, alesprawa, jaka ją do tegozmusiła, wymagała natychmiastowego kontaktu zmłodymdziennikarzem. – Byłam z Jackiem w kinie. – Żadna rewelacja – stwierdził Czarek nim zdążyła wziąć oddech. – To słuchaj. SpotkaliśmyMaję zRafałem. Wilski dzwonił do niej wypytując o znanych jej dziennikarzyzgazet lokalnych. Powiedziała mu, żejedynymdziennikarzem jakiegozna... jesteś ty. Chłopak Kasi – Czarek, bo nazwiska twojego nie zna. – A mnie zna? – w jego głosie usłyszała niepomierne zdumienie. – A nie? – Nie przypominam sobie. Nieważne. Z tego, co mówiłyście, to mało ciekawa osoba. – Ale zato ciekawska inie wiem, czydobrze się stało, żenaprowadziła Wilskiego na wasz ślad – w głosie Jagny usłyszał niepokój. – Diabli wiedzą, co on knuje... – Fakt. A ja mam słabe znajomości w piekle. Nic to, zobaczymy, co przyniesie los – filozoficznym akcentem zakończył rozmowę, ale zchwilą, gdyodłożył słuchawkę poczuł, żema mokre ręce. – Na razie nic nie powiem Kasi – pomyślał wracając do pokoju. – To wszystko zaczyna nieciekawie wyglądać. Jesienią miasto, tak zazwyczaj pełne barwnych miejsc, jakim była stolica, stawało się nieciekawe. Szare ipiaskowe bryłybloków mieszkalnych i wysokościowców nie kontrastowały żywo zbłękitem nieba, ponieważiono, zasnute warstwą chmur, było popielate. Oszklone ściany biurowców, miast lśnić wsłońcu, mieniłysię różnymiodcieniamiszarości. Zielonozłote jeszcze niedawno parkowe alejki straszyły szkieletami nagich drzew ikrzewów. Po kolorowych kwiatach na klombach i w gazonach pozostały smutne, zeschłe kikuty lub przegrabione połacie gołej ziemi. Ciepłydotychczas klimat parku ziębił niemymoczekiwaniem napierwszyśnieg. Jednym słowem – świat stał się nijaki. W parkowej alei wśród nielicznych spacerowiczów przechadzał się wolno wysoki, szczupły młodzian. Chłodny wiatr rozwiewał mu włosy, a on co chwilę podnosił rękę i otwartą dłonią próbował przywrócić im należyty ład. Pogoda nie nastrajała do romantycznych spotkań, a jednak... Dominik umówił się tu zJolą. Wilski przekazał mu podstawowe informacje na temat członków grupy, on sam dodał do nich swoje własne obserwacje i wyszło mu, że do aktu prokreacji została mu tylko długowłosa blondynka o twarzyofiaryludzkiej agresji. Z dokumentacji wynikało, że innychubytków naciele i umyśle dziewczyna nie posiada. Zresztą, co do umysłu to wydawała się być najbliższą mu osobą, bowiem obok niego, jako jedyna wgrupie „szła” indywidualnymtokiem studiów, tyleże na fizyce. Z krótkich rozmów, jakie dotąd z nią przeprowadził, wnioskował, że może i będzie z nią o czymgadać. Nie bardzowszak wiedział, czybędzie w stanie pokochać todziwne stworzenie. A nade wszystko obawiał się, czy uda mu się do niej zbliżyć w stopniu na tyle dalekim, by umożliwiło to poczęcie dziecka. – Czego to człowiek nie musi robić dla dobra nauki! – westchnąłizacząłobmyślać strategię działania. To, żeJolawydawałasiębyćczystąniczymkryształ i łaknęławtejkwestii odmiany, wyczuł jużw czasieich spaceru po wizycie w klinice. Nieświadczyło to bynajmniej o tym, żew czasie kolejnegospotkania zawiśnie mu na szyi i będzie chciała swe zachciankiwprowadzić w czyn. Było to raczej mało prawdopodobne. Wiatr stawał się coraz zimniejszy, toteż postawił kołnierz kurtki i wtulił głowę w ramiona. Obejrzałsięznadzieją, że możedziewczyna nadejdzie zprzeciwnej strony, ale poza staruszkiem pogwizdującym na goniącego ścieżką, ryżego kundelka, nikogo nie zauważył. Dominik zdawał sobie teżsprawę ztego, żeion w sprawach damsko-męskich jest sto latza Murzynami, anapewno zaswoimi rówieśnikami. Dziewczyny,owszem interesowałygo, alenie na tyle, byzktórąkolwiek znich wiązaćsię na dłużej niżkilkaspotkań. Jegożyciowąmiłością była nauka i jak tylko sięgał pamięcią, zawsze ona była na pierwszym miejscu. Nie był pewien, czy zyska zaufanie Joli, która nauczona doświadczeniem, nie szukała towarzystwa, nie garnęła się do ludzi. – Spróbować przecież nie zaszkodzi – pomyślał, dodając sobie otuchy. Spojrzał na zegarek. Dziewczynapowinna była jużpojawić się, atymczasemwpustejalejce spacerował sam. Raz jeszcze sprawdził, czy na placyku, który minął stoi kamienna rzeźba przedstawiająca bawiące się dziecko. Przyniej Jola wyznaczyła miejsce spotkania. Dziwne, jak na taki ponury dzień. – Mogliśmy się przecież umówić w kawiarni – pomyślał, ale zaraz przyszła refleksja: – W lokalu jest na ogół sporo ludzi, a ona ich przecież unika. Rozglądając się wkoło zwiedzał okolice skwerku. W końcu, po pół godzinie zrezygnował i rozczarowany do głębi, wolnym krokiem udał się w kierunku metra. Ania zadzwoniła do mieszkania Adama niepewna, czy jej chłopak jest w domu. Drzwi otworzyłamatka. – Adasia nie ma, ale powinien niedługo wrócić – powiedziała z uśmiechem, zapraszając dziewczynę do środka. Znałysię jużod jakiegoś czasu iobie byłyznowej znajomości wyraźnie zadowolone. Po raz pierwszy czterdziestokilkuletniej kobiecie dobrzerozmawiało się zrówieśnicąjejsyna. Ania była dziewczyną bezpośrednią,otwartą, o wiecznie radosnej buzi i jasnymspojrzeniu. Kilkajej wizyt sprawiło, że w pozornie pustym domu zaroiło się od dobrych duszków, które poupychały po kątach dręczące gospodynię upioryprzeszłości. Adam jużkilkakrotnie przyprowadzał do domu swoje sympatie, ale dopiero teraz pojawiła się ta właściwa, którą bez obaw można było wprowadzić w rodzinę. Kobieta zorientowała się również, że przestało ją dręczyć uczucie niejasnego niepokoju – tymrazem nie była o wybrankę syna zazdrosna. – Chodź do kuchni, zrobię herbatę. Stało się coś? – zapytała zczystejciekawości. – A stało się, stało –odpowiedziała Ania, sadowiącsię w kąciepod oknem. –Samochód mi się rozkraczył, a wie pani, pewnie Adam mówił, że w sobotę mamy jechać na wesele mojej koleżanki. – Mówił, mówił... – kobieta krzątała się po kuchni. – To jużwtą sobotę?Jak ten czas leci! Wydawało mi się, że dopiero za tydzień. – Niestety nie za tydzień. Za tydzień to auto byłobynaprawione, a tak... – To pojedziecie pociągiem, albo autobusem – postawiła na stole filiżanki, nalała herbatę i usiadła obok dziewczyny. – Ztego, co wiem, to ludzie tak robią. – Ale to jest jakaś dziura zabita dechami. Elka mówiła mi, że tam diabeł co wieczór mówi dobranoc. Pociąg nie dociera, a od przystanku jest kawał drogi... – zrezygnowanym tonem powiedziała Ania. – To skąd tyznasztę koleżankę, skoro dotrzeć do niej nie można? –zainteresowała się matka Adama. – Elkę? Ze szkoły. Wie pani, oni tam w tej wsi mają prawdziwypałac, tylko... – Tylko, że dojechać nie ma jak – dopowiedziała gospodyni podnosząc się zmiejsca. Ania równieżusłyszała dźwięk przekręcanego kluczawzamku, aleniewyszłanapowitanie lubego. Po chwili sam pojawił się w kuchni. – Cześć! Mama mówi, żeci autko padło. Weźherbatę i chodźdo mnie – zarządził postawny blondyn. – Pomyślimy, co z tym fantem zrobić. Przeszli do sąsiedniego pokoju, którego podstawowym elementem wyposażeniabyły regałyz książkami, kasetami video, płytami i kompaktami. Wrogu stała ogromna wieżaskładająca się z urządzeń umożliwiających korzystanie z tych bogatych zbiorów. Wchodząc tam czuł się człowiek niczym w mini domu kultury. W tym niewielkim pomieszczeniu pewnie każdy znalazłbycoś dlasiebie. Centralnemiejscezajmowało niskielegowisko, do którego „doklejony” był stolik sięgający gospodarzowi do połowy łydki. Gdyby ktoś nie wiedział, kto tu mieszka, pomyślałby niechybnie, żelokal zajmuje jakiś uczony liliput meloman. Ania zwyczajowo już usiadła na stoliku, trzymając filiżankę w dłoniach przed sobą. – Chcę być na tym weselu – stwierdziła stanowczo, gapiąc się w herbatkę. – Rozumiem. – Ico z tego? – zapytała nie podnosząc oczu. – Trzeba załatwić jakiś transport – Adam rozparł się wygodnie na materacu. – A z drugiej strony – czy ta twoja Elka musi robić tę imprezę na jakimś zadupiu? Mało miejsc jest w mieście? – Głupie gadanie. Pomyśl lepiej, kto nas tam zawiezie. – Zawiezie? Takiszmatdrogi? Przecieżto jestzdwieście kilometrów – pogładził dłonią brodę i zamilkł w zadumie. Chwilę tak trwali w milczeniu. Wkońcu Ania odstawiła filiżankęna najbliższą półkę iusiadła obok lubego. Poczochrała jego jasną łepetynę i wsunęła głowę pod ramię. – Wymyśliłeś coś? – zapytała słodko.Adam objął ją i pocałował w czoło. – Pożyczymy samochód od Czarka. Chyba nie będzie robił problemów. A teraz...Dziewczyna zgrabnym zwodem wysunęła się z jego ramion i wstała. – Świetny pomysł. Też przez chwilę o tym myślałam. A teraz... pójdziemy porozmawiać z mamą. Leżącyna legowisku brodaczzrobił kwaśną minę, ale Ania jużjej nie widziała, przechodząc do pokoju obok. Luna jużczwartydzień „przymierzał się” do czerwonegomalucha,aleciągle nie byłw stanie spokojnie odwalić roboty. Ato ludzi było pełno, a to widaćbyło, żewłaściciel wróci zachwilę, a to – przeszkoda największa – auto stało sobie spokojnie... na parkingu strzeżonym. Terazzkępykrzaków, w których się ukrywał, zauważył, że kudłaczzdziewczyną wysiedliz samochodu, zostawiając pojazd w najdogodniejszym miejscu – pod rozłożystą lipą, rzucającą czarny, najciemniejszywtymmiejscucień. Lunazdążył wcześniej zorientować się, któreokna należądo mieszkania ciemnowłosegochłopaka, toteżpojawiającesięw nichświatło mówiło mu, że gospodarz dotarł do domu. Odczekał spokojnie kilka minut, rozejrzał się, czy nikt nie nadchodzi, spojrzał w górę i zaklął siarczyście – w oknie było ciemno. Cofnął się w krzaki, z których zdążyłsięjużwychylić ipatrzyłwbramę, gdzie powinna pojawićsiępara znanych mu młodych ludzi. Nikt jednak z kamienicy nie wychodził. – Jasne! – klepnął się w udo i zarechotał cicho: – Nie marnują czasu. Do roboty! Wyskoczył z kryjówki i podbiegł do samochodu. Po kilku minutach znów siedział w obsypujących się z liści badylach. Światło w mieszkaniu zaświeciło się. Z kamienicy wyszedł jakiś starszy mężczyzna z psem, potem weszła jakaś para młodych ludzi, a Luna czekał, aż kudłatymłodzian ze swoją panną wsiądą do auta i odjadą. Kilkudniowa obserwacja dziewczynydoprowadziła go do osoby,którą miał się zająć, zgodnie zezleceniem szpakowatego faceta. Wrozmowie zklientem odniósłwrażenie, że dobrzebyłoby załatwić oboje. Miał nadzieję, że i tym razem zasłużynagodziwą zapłatę. W pierwszej chwili, kiedynastacji zobaczyłtego człowieka,nie potrafił sobie przypomnieć skąd go zna. Dopiero w rozmowie wyszło, że to na jego zlecenie potrącił kiedyś samochodem pewną kobietę. Nie miał zielonegopojęcia kim jest wysoki mężczyznawciemnych okularach. Nieinteresowało go nigdykim sąjego klienci. Przyjmował zlecenie, ustalałstawkę istarałsię wykonać robotę tak, żeby zarobić, a przy tym nie wpaść. Od lat urzędował na stacjach benzynowych, zmieniającje po każdej „pracy”, ale od czasu do czasu wracałna stare śmieci. Tak jak teraz. Gdybyten facetchciałgoznaleźćtydzień wcześniej...Naszczęścieprzyszedłtydzień później. W sumie żaden problem – przeciąć w maluchu przewody hamulcowe. Robota dla dzieciaka, a forsa niezła. W pewnym momencie, kiedy zaczął już snuć bogate plany związane z niedalekim przypływem gotówki, z bramy wyszła niska, szczupła dziewczyna, a za nią wysoki, brodaty młodzian. Chyba ci sami, którzyparę minut temu weszli do kamienicy. Skierowali się w stronę zacienionego lipą fragmentu ulicyi... Luna poczuł, jak zimny pot spływa mu po kręgosłupie. Kasia wbiegła po schodach, trzymając w ręku klucz od mieszkania. Nie zdążyła jednak dotknąć zamka, kiedy drzwi otworzyłysię i stanęła w nich przerażona matka. – Bogu dzięki! Żyjesz! – z jej gardła dobyło się głośne westchnienie ulgi, a dłonie silnie chwyciły ramiona córki. – Nie rozumiem – dziewczyna była wyraźnie zdziwiona nietypowym zachowaniem rodzicielki. – Żyję. Matka byłabardzo roztrzęsiona, a w jej oczach Kasia dostrzegłaznanyrodzaj niepokoju. Tak patrzyłazawszewtedy,kiedychciałacoś powiedzieć,alebrakowało jej odwagi. Puściłacórkęi zamknęła drzwi. – Kasiu, – szepnęła cicho za jej plecami – a co z Czarkiem? – A co ma być zCzarkiem?Mamo, co cijest? – zapytaładziewczyna, nadal nierozumiejąc przyczynyzdenerwowania matki. – Dzwoniła Eliza... Ona... widziała z autobusu wypadek... Mówiła, że poznała... – kobieta ociągała się z przekazaniem dziecku tej koszmarnej wiadomości, – że poznała... samochód... Czarka. Rozbity... na betonowym słupie. Kasia poczuła jak cała krew odpływa jej z twarzy, a serce zaczyna łomotać z niesamowitą prędkością. Zasłoniła rękami twarzi ze zduszonym okrzykiem: – O Boże! – wybiegła z domu. Na schodach zorientowała się, że matka może opacznie odczytać jej reakcję i za chwilę zamartwi się na śmierć. Wróciła więc szybko i w uchylonych drzwiach zawołała w głąb mieszkania: – Mamo, Czarek jest cały i zdrowy, ale... – zastanowiła się nad tym, co ma robić i zrezygnowała na chwilę z wyjścia z domu. Podeszła do telefonu i wybrała numerElizy.Nie rozmawiałydługo. Po chwili przekazywała już właścicielowi czerwonego autka namiary, gdzie się spotkają. Miejsce wypadku, według relacji koleżanki, znajdowało się w niedalekiej odległości od zamieszkiwanej przez Czarka kamienicy. Młody dziennikarz po odłożeniu słuchawki, przez jakiś czas nie mógł dojść do siebie. Nie wiedział jeszcze, czyto na pewno jegosamochód, a jeśli jego, to niemiał pojęcia,co sięmogło wydarzyć. Elizawidziała jedynie tłum ludzi i karetkę pogotowia. – Kasia mówiła, że Ania dobrze prowadzi – gadał sam do siebie. – Co się stało? Nie rozumiem. Zważywszy na dość późną porę, służby ratownicze mogły jeszcze nie usunąć samochodu. Chłopak narzucił na siebie kurtkę i nerwowo zamykając drzwi, klął w duchu, że czynność ta zabiera zbytwiele cennychsekund. Po chwili biegł jużw kierunku, w którymokoło pół godziny temu w jego małymautku odjechała sympatyczna para. Czarek podszedł do krzątającego się w pobliżu zgniecionego samochodu, funkcjonariusza. – Przepraszam – odczekał moment, aż policjant spojrzy na niego. – Ja jestem właścicielem tego... wraku. Czy pan tu dowodzi? – Tam jest sierżant – mężczyznawskazał rękąradiowóz i niekomentując złożonegomu przed chwilą oświadczenia, spisywał coś w swym notesie. Wsamochodzie siedział sporych rozmiarów wąsatyjegomość i patrząc się przed siebiepalił papierosa. Kiedy Czarek powtórzył mu informację dotyczącą prawa własności do zgniecionej kupyżelastwa, ożywił się nagle i zapytał bardzo inteligentnie: – To nie pan prowadził? Młodydziennikarzspojrzał najpierw na siebie, bysprawdzić, czyabyniechcącynie zauważył jakichś oznak wskazujących na to, że mógł się znajdować przed chwilą w rozbitym aucie, a potem na siedzącego nadal w radiowozie znudzonego sierżanta. – Tym... – obrócił się w stronę szczątków fiacika – czymś jechali moi przyjaciele. Co z nimi? – Kobieta jest trochę poturbowana, a ten wielki chłop, chyba poza niegroźnymi zadraśnięciami, byłgłównie wszoku. – sierżant wygramolił się zwozuistanął przed Czarkiem. Czy pana samochód był sprawny? – Godzinę... – chłopak spojrzał na zegarek. – Nie, półtorej godzinytemu nic mu nie dolegało. Iwłaśnie w tej sprawie... – Czarek, wiem już do jakiego szpitala ich wzięli i... – weszła mu w słowo Kasia, która właśnie zjawiła się przy nich i nic sobie nie robiąc z obecności funkcjonariusza, meldowała o wynikach swojego wywiadu. – Czekaj, – przerwał jej luby – bo chcę pana – spojrzał na sporych rozmiarów sierżanta – o coś poprosić. Za chwilę pogadamy. Dobra? Czarek, nie bawiąc się w ceregiele, wziął pod ramię zdumionego tym gestem wąsacza i odciągnął na bok. – To mi się nie podoba... – usłyszała jeszcze dziewczynaiprzyglądającsięsprzątającym teren wypadku służbom, czekała ażchłopak skończyrozmowę z sierżantem. Policjant słuchał go z wyraźnym zainteresowaniem, po czym wyjął z kieszeni notes i coś w nim zapisał. – Obejrzyjmyto zbliska. – Młodydziennikarz, najwyraźniej zadowolonyztego, jak została przyjęta jego prośba, objął Kasię ramieniem i razem podeszli do rozbitego samochodu. – Cholera, co się mogło stać? – przyglądał się pogiętej karoserii i dopiero wtedy do niego dotarło, że to rzeczywiście jego samochód. – Długo sobie nie pojeździłem... Chodźmy stąd. – wziął dziewczynę za rękę i odciągnął od wraku. Nie oglądając się, oddalili się zmiejsca wypadku. Mimo stosunkowo późnej pory na ulicach panował wielkomiejski ruch, toteż dojazd do szpitala zabrał im trochę czasu. Tym razem nie była to znana im klinika, a zwyczajny szpital, który akurat tego dnia pełnił ostry dyżur. W izbie przyjęć poinformowano ich, gdzie mogą znaleźć ofiary wypadku, z tym, że zobaczyć się mogli tylko z Adamem, bo Ania odniosła poważniejsze obrażenia i była jeszcze na sali operacyjnej. – Ja w ogóle nie wiem, co się stało – drżącym głosem mówił brodacz. – Nie wiem... Co z Anią? – Spokojnie. Składają ją do kupy,ale ztego, co mówił lekarz, będzieżyładługo i szczęśliwie. Jeśli się oczywiście o to szczęście dla niej postarasz – próbował żartować Czarek. Postawny blondyn wypełniał sobą całe szpitalne łóżko, chociaż miał jedynie rozciętą skórę nad okiem orazstłuczonylewybok i ramię. Zdaniem opiekującegosię nim doktora, będzie mógł po krótkiej obserwacji, za dwa, trzydni wyjść do domu. Terazjednak wyglądał jak spora kupka nieszczęścia i nic dziwnego, że Czarek chciał go trochę rozbawić. – I tak wyglądasz rewelacyjnie w porównaniu z moim samochodem – zabrzmiało to jednak bardziej jak pretensja, niż pocieszenie. – Nie przejmuj się – Kasia przyjęła żart swego lubegoza niestosownyw danej chwili i chciała jakoś naprawić jego błąd. – Ważne, że żyjecie... – No tak... – zamruczał ranny. – Mogliśmy przecież... Gdyby... – Dobra, dobra. Nie „gdybaj”, bo to itak nie ma sensu – przerwał mu Czarek. – Nie mniej podejrzewam, że to nie tobie i Ani miała stać się krzywda. – Jak to – stać się krzywda? – Adam nie zrozumiał o co dziennikarzowi może chodzić. – Moim skromnymzdaniem, żeużyję twychsłów, to nie był zwykływypadek. Poprosiłem sierżanta, którybyłna miejscu zdarzenia odokładne zbadanie autai ewentualnepowiadomienie prokuratury – wyjaśnił poważnym tonem Czarek. – Nadal nie bardzo rozumiem – jasnooki brodacz uniósł się na łokciach, zapomniawszy o obrażeniach i zaraz zawył z bólu. Kasia spojrzała na niegoze współczuciem, alestojącyobok niejchłopak, jakbynie zauważył cierpień kolegi i krótko wyjaśnił: – Wilski wpadł namój ślad. Chcieliściewywołać wilka? –szeroko otwartymi oczami spojrzał na Kasię irozkładającręce, dodał: – No to macie – powiedział w stronę Adama. – Cieszęsię, że wyszliście ztegowmiarę cało. Jeżeli potwierdzą się moje podejrzenia... Kamień spadnie mi z serca, bo inaczej to do końca życia nie wybaczyłbym sobie, że pożyczyłem wam autko. – Adasiu! – usłyszeli za sobą kobiecygłos. Odsunęli się od łóżka, do którego wolno podeszła wysoka, przystojna kobieta i pełnymtroski gestem pogładziła po głowie leżącego brodacza. Poczuli się oboje intruzami. Pomachali dłonią na pożegnanie i zostawiając go z matką wyszli zizolatki. Ania została jużprzewieziona na salę pooperacyjnąi udało im się porozmawiać zchirurgiem, który ją operował. Wiedzieli już teraz, że złamanie kości udowej nie było skomplikowane, a potłuczenia niegroźne, ale urazjamybrzusznej, jakiegodoznaładziewczyna sprawił,że poleży sobie dłużej w szpitalu. Postanowili nie mówić tego Adamowi. Ostatecznie sam się o tym dowie. Dopiero w domu, kiedysiedzieli na Czarkowym tapczanie, Kasi nasunęła się refleksja: – Kto wie, czywtej sytuacji dla Ani nie będzie to zbawieniem... – odezwała się filozoficznym tonem. Milczenie Czarka zaniepokoiło ją po chwili, ale zarazzorientowała się, że chłopak mógłnie dosłyszeć, co na boku szepnął jej lekarz. – Nie powiedziałam ci chyba... Uszkodzenia jamy brzusznej, o których mówił ten chirurg, dotyczą tak zwanych „spraw kobiecych” i prawdopodobnie Ania nie będzie mogła mieć dzieci. – To przykre, ale może i masz rację – odezwał się po chwili. – Jeżeli Wilski faktycznie posunął się tak daleko... Musimy... A przynajmniej ja, muszę stanowić dla niego jakieś poważne zagrożenie. Nie morduje się ludzi w imię dobra. No nie? – Nie wiem. Nigdy nie próbowałam mordować, chociaż czasem w stosunku do ciebie miałabym ochotęto uczynić –zażartowała, alezaraz poważniejużdodała: – Co on im zrobił? Czego oczekuje od swojej grupy? Przecież oni wyglądają i zachowują się zupełnie normalnie... – Dominik mówił coś o przedłużeniu życia, czyli wyhamowaniu procesów starzenia się... To w sumie nie jest groźne. Dłużej tylko pomęczą się na tym padole... Nie rozumiem. – Nie zapominaj o tym łączeniu ich w pary. Cecha... to coś, co im zaszczepił, może się pojawić u ich dzieci. Pytanie tylko – co? – snuła przypuszczenia Kasia. – Może to będą jacyś nadludzie? – Nie znamsięspecjalnie na biologii,anina genetyce, ale wydajemi się,żejeśli nawet nie uda się mu wymanewrowaćludzi w grupie w taki sposób, żebyze sobą... ten, tego... to itak będą oni, porobione przezniegozmiany, przekazywać potomstwu, nie? – błękitnymi oczami pytająco spojrzał na dziewczynę. – Chyba będą, bo przecieżsami sobie nie zmienią tegoDNA. Nie będą mieliwpływu na to,co przekazują dzieciom... – Inagle, po latach –rozwijał wizję Czarek, – spotkają się ich praprawnuki, a będzie ich dość sporo i wybuchnie genetyczna bomba. Sądząc po domniemanych posunięciach profesora – eksploduje ona z wielkim hukiem... – Tylko wtedy nikt nie skojarzy tego z Wilskim, ani z Dominikiem, ani z nikim innym z grupy, bo i o samej grupie słuch zaginie – zakończyła opowieść Kasia. – Maszrację imamwrażenie, żetu jestnaszwilkpogrzebany. Pomyśl – Czarek przesunął się na brzeg tapczanu tak, by jego twarz znalazła się naprzeciw oczu dziewczyny. – Po co dziś dokonuje się wielkich odkryć? – Nnnoo... – nie bardzo wiedziała, co mu odpowiedzieć. – Dla dobra ludzkości – wypaliła szybko. – Zgadzam się. To jednak nie dotyczyludzi takich jak Wilski. Oile wmłodości mogła to być zwyczajna ciekawość początkującegonaukowca, o tyleterazjest totylko żądza sławy.Geniusz pragnie być wyniesiony na wyżyny jeszcze za życia; chce posmakować chwały. Osiągnie to tylko wtedy, kiedy potomstwo jego „wybrańców losu” ujrzyświat za rok, dwa... – Jeśli chce być podziwiany, a nie potępiony, musi być pewien, że jego odkrycie zyska uznanie – snuła domysły Kasia. – Dlaczego więc się ukrywa? – Ponieważmoże tylko on jeden wie, wjaki sposób wykorzystać cechę, którą im „wszczepił”. Niekoniecznie w dobrym celu. Prawda? – Prawda, prawda. Głodna jestem – dziewczyna ni stąd, ni zowąd zsunęła się zlegowiska ibez dalszych wyjaśnień udała się do kuchni. Chłopak pogładził swe zmierzwione kudły, przejechał dłońmi po szorstkiej powierzchni policzków i uśmiechnął się pod nosem. – Jeżeli jest tak, jak myślę, to wypłynę na szerokie wody w pięknym stylu – pomyślał, ale obok czysto egoistycznych mrzonek, z miejsca pojawiły się inne, te mniej wesołe: – Kasia nie pozwoli mi zostawićsprawygrupy.WykluczenieWilskiego to jedna strona medalu, na drugiej stronie tłoczy się jeszcze kilkoro ludzi, którym nadal grozić będzie potencjalne, niewiadome niebezpieczeństwo. Dominik byłzaskoczonytelefonem od Jagny.Wiadomość, jaką mu przekazała, poruszyłago trochę. Wypadek Adamai Ani nietylezmartwił goztroski o ichlos, co zburzył na chwilę wizję jego dalszej pracyw grupie. Zastanawiałsię, jak tę informacjęprzekazać Wilskiemu. Wsumienicstrasznego się nie stało, oboje żyją i wkrótce pewnie wrócą do zdrowia. Nie mniej, z rozmów z profesorem wywnioskował, iżchce on w najbliższymczasie rozpocząć następną serię spotkań grupy. Zkolei, zwłasnych obserwacjiwiedział, żejedyna w towarzystwie„stałapara” cieszysiędużą sympatią pozostałych członków grupy. Ich nieobecność na spotkaniach możeniekorzystnie wpłynąć na ich przebieg. Sam miał zamiar wykorzystać Anię do pewnych zabiegów manipulacyjnych, bo Adama, po spotkaniu u Czarka, zaczął się trochę obawiać. Wszedł do laboratorium i rozejrzał się w poszukiwaniu pani Basi. Zamiast znanej mu szczupłej kobiety, przy stole siedziała, wpisując jakieś dane do komputera, zdecydowanie obszerniejsza kształtem osoba. Kobieta zerknęła na Dominika, ale bez słowa i jakichkolwiek oznak zainteresowania kontynuowała pracę. Chłopak spojrzał na drzwi gabinetu i z zadowoleniem stwierdził, że są uchylone. Podszedł więc i zapukał. Odpowiedział mu znajomy głos: – Proszę. Wilski, starym zwyczajem siedział za biurkiem i coś notował. Dominik zastanawiał się już parokrotnie, czyprofesor potrafi korzystaćzkomputera. To byłchyba jedynygabinet na terenie całej kliniki, w którym nie było tego niezbędnego do pracy naukowej urządzenia. Nie miał jednak śmiałości zapytać, dlaczego on, poważny naukowiec, nie korzysta w pracy z tak dogodnej pomocy. Usiadł na krześle przed biurkiem i czekał, aż na niego spojrzy. – Panie profesorze, nasza jedyna pewna para miała dwa dni temu wypadek samochodowy – zaczął, kiedyich wzrok spotkał się. – Oboje z poważnymi obrażeniami przebywają w szpitalu. – O kim pan mówi? – ze zdziwieniem zapytał Wilski. – O Ani i Adamie. – To niedobra wiadomość – profesor z dezaprobatą pokręcił głową i oparł się wygodnie w fotelu. – Ma pan jakieś bliższe informacje? – Niewiele. Jechali gdzieś za miasto samochodem chłopaka Kasi Nowak, bo... Manewr, jaki wykonał Wilski pochylając się nagle ku niemu i wyraz twarzy, jakitowarzyszył pytaniu, które po chwili padło, przestraszyłyDominika. – Tego dziennikarza? – w głosie profesora wyczuł niedowierzanie, ale i chwilowy brak kontroli nad sobą, któryodruchowo wykorzystał. – Skąd pan wie, że on jest dziennikarzem? – zapytał z miejsca.Wilski znów poczuł znajomysmak soli w ustach, ale w mig opanował emocje. – Ktoś zwas mi mówił... – odpowiedział, usiłując ukryćzmieszanie. – A wie pan?Chybata śmieszna, kędzierzawa dziewczyna. Ona przecież też studiuje dziennikarstwo, a może polonistykę. Zresztą, to nie jest ważne. Jaki jest stan obojga? – spokojnie wrócił do tematu. – Wyliżą się ztego. Podobno Ania jest bardziej poturbowana. Mam zamiarodwiedzićichw szpitalu i dowiem się szczegółów. Tymczasem wydaje mi się, że trzeba będzie poczekać z następnym spotkaniem grupy do chwili, gdy wszyscybędziemyw komplecie. – Rzeczowa sugestia, – przyznał Wilski – pomyślę nad tym. A teraz, wybaczypan, mam sporo pracy. Chyba, że jeszcze coś ważnego ma... – Nie, nie. Chciałem tylko przekazać tę informację. Do widzenia – powiedział Dominik wstając. Wyszedł zadowolony,że nie musiał dłużej oglądać obliczaprofesora i jegodrżących dłoni, którego to odruchu nie potrafił najwyraźniej opanować. Reakcja Wilskiego na wiadomość, że Ania i Adam rozbili się samochodem Czarka oraz fakt, iż wie on o kudłatym dziennikarzu obudziłyniepokój wduszymłodegomedyka. Do tej porybyłpewien, żeprofesor nic nie wie o chłopaku Kasi. Jeśli jednak wie, mogą być mu również znane kontakty Dominika z tym człowiekiem. – To, żeznam Czarka, nie jest chyba przestępstwem, ale to, żemu onim niepowiedziałem, świadczy o braku lojalności – myślał wracając do swojego pokoju. – Ale ja mu przecież nie powiedziałem, że wiem cokolwiek o Czarku – przypomniał sobie przebieg rozmowy. – Zapytałem tylko, skąd on wie... Dlaczego więc tak dziwnie zareagował?Niewydajemi się,żeby miał świadomość działań prowadzonych przezKasię i jej chłopca. A jeśli... Usiadłza biurkieminiemogąc skoncentrować się, przekładałkartki zkupki na kupkę. Jakiś obcygłos wduszypodpowiadał mu, żeza chwilę na placu boju zostanie totalnie osamotniony. Zdążyłodczuć wyraźnie, żetowarzystwo zgrupyodnosiło się do niego zdużą rezerwą. Zdrugiej stronyon sam przestałzupełnieufaćWilskiemu. Ztym ostatnim musiał jednak współpracować nadal. Chociażbypo to, bysię dowiedzieć wszystkiego. Wszystkiego, co dotyczyło przyszłości jego i jego potomnych. Profesor po wyjściu Dominika przezchwilę zbierał myśli. To, cosięwydarzyło, zupełnienie przystawało do scenariusza, który sobie opracował. Nie dość, że poszkodowani zostali najcenniejsi członkowie grupy, to jeszcze ten bezczelny dziennikarz ze swoją panną mogą się sprawą zainteresować bardziej niż dotychczas. Na dodatek nadal nie wiedział, jaką wiedzę na temat działalności tej paryposiadał jego następca. – Zapytał skąd wiem o tym pismaku – wrócił pamięcią do rozmowy. – Nie dał jednakpoznać po sobie, czygo zna. Cholera! Coraz bardziej mi się to wszystko nie podoba. Zastanawiał się, dlaczego Luna popełnił błąd. Przecieżwyraźniewskazałmu właściwą osobę. Pomylił dziewczyny? I tak musi się z nim spotkać... Po co? Przecież facet koncertowo sknocił robotę. Wolałby jednak zobaczyć się z ochrypłym rzezimieszkiem. W tym momencie zupełnie nie był pewien, co należyrobić dalej. Porządki, jakim Kasia zpełnymzapałem oddała się wswojej pracowni, przypominałyjedną z prac Heraklesa. Stajnia Augiasza to pryszcz w porównaniu z tym, jak udało się jej zapuścić własne stanowisko pracy. Wyszukując różne stare obrazki do galerii w domu handlowym, porozwalała po całym pomieszczeniu swoje dzieła, przykrywając nimi sprzęty i narzędzia. Ponieważza każdymrazem wybór „eksponatów” czynionybył w ogromnympośpiechu, a inne sprawy również wymagały czasu, nie miała go na zabiegi higieniczne w rodzaju odkurzania, zamiatania, czy przemywania podłogi. Jednym słowem pracownia przypominała generalnie zapyziałe i zapuszczone śmietnisko. Tymczasem z rysunku i z malarstwa miała już zadanych kilkatematów, zktórymi należało powalczyć. W warunkach, jakiesama sobie „wypracowała” w ciągu ostatnich miesięcybyło to oczywiścieniemożliwe. Miotałasięwięcteraz zeszmatami po piwnicyi powoli przywracała jej sensowny wygląd. Przybycie Jagnywyrwało ją z porządkowego amoku. – Rany boskie! Co tu się dzieje?! – zawołała czarnowłosa piękność na powitanie. Kasia, otwierając jej drzwi niechcący trąciła wiadro z brudną wodą. Woda z efektownym chlupotem wytrysnęła na jasne spodnie Jagny,nie mówiąc o podłodze, na której utworzyła sporą kałużę. – Przepraszam... nie chciałam –dziewczyna zprzerażeniem spojrzałanaszaro- rudykleks, jaki zburzył tużpowyżej kostki, nienaganną popiel lewej nogawki. – Musimyto w domu zmyć, bo czysta woda mi się skończyła, a to trzeba od razu zaprać – powiedziała wypychając gościa za drzwi. – Spokojnie. Najpierw wytrzyj podłogę, żebyś za chwilę nie wpadła w niekontrolowany poślizg – poradziła jej Jagna, stojąc za drzwiami w bezpiecznej odległości od machającej odruchowo mokrą szmatą Kasi. Gospodyni rzuciła niebezpiecznyrekwizyt na podłogę i przesuwając gonogą,przetarłamokrą plamę. Po chwili zamykała już drzwi swej niedosprzątanej pracowni. – Gustownie wyglądaszw tej chusteczce, ale niekoniecznie musiszw niej wychodzić na ulicę – Jagna krytycznym wzrokiem spojrzała na nakrycie głowy Kasi, jakim była upaprana, pomarańczowo-żółta serweta, wściekle kontrastująca zjasnoniebieską kurtką dziewczyny. Młoda malarka, zdenerwowanaincydentem zwodą, jednymruchem zdarłaobrusik zgłowy, upychając go do kieszeni, po czym przygładziła włosy, próbując im nadać charakter jakiejś fryzury. Kątem oka zerkała na zachlapane spodnie koleżanki i poczuła się potwornie głupio. Jagna zauważywszyjej spojrzenie, uśmiechnęła się mówiąc: – Przestańsiętakprzejmować. Niepierwszyi nieostatni raz maszerujęzplamąnanogawce. Przyszłamcipowiedzieć, że po pierwsze –Ania czuje się jużlepiej, a po drugie – Rawski chce się z nami zobaczyć. W domu Kasia, pod brzemieniem poczucia winy, znikła w łazience ze spodniami poszkodowanej koleżanki. Tym razem Jagna wyglądała nader ciekawiewprzykrótkich liliowych spodenkach od piżamy, będących chwilowym uzupełnieniem czarnej, eleganckiej bluzki. – Bal przebierańców urządzacie? – inteligentnie zapytał Łukasz, lustrując nietypowy ubiór gościa. – Tobie nic do tego. Idźdo siebie! – ostro zareagowała siostrawpychając braciszka do jego pokoju. Spodnie musiałypodeschnąć, więc dziewczynyusiadłyna materacuKasiizaczęłyanalizować sytuację, jaka stworzyła się wokół „wybrańców losu”. Końcowym wnioskiem z ich rozważań było zorganizowanie spotkania grupy, na neutralnym terenie, bez udziału Dominika. Po powrocie do domu rzeczony Dominik, niezależnie od koleżanek, również postanowił porozmawiać zgrupą, nie wykluczającsiebie oczywiście. Wdokumentacji miał podanenumery telefonów i chociaż nie bardzo jeszcze wiedział, co ma im powiedzieć, usiadł przy aparacie. Czarek zadzwonił do Kasi skoro świt, czyli o wpół do ósmej. Umówili się u niego na wieczór. Poprzedniego dnia wrócił zterenu bardzopóźno. Robił zkolegą reportażzrozbiórki starego dworku i jeszcze terazbył pod wrażeniem bezsensowności działańlokalnych władz. Interwencję zgłosili mieszkańcy wsi, którzy od lat łożyli na utrzymanie zabudowań dworskich. Sami je odremontowali na tyle, bynie niszczały,awdwóch pokojach udało im sięstworzyćniewielką bibliotekę isalę spotkań mieszkańców gminy. Wprzyszłości marzyłim siętam ośrodek kultury. Tymczasem do władz zgłosił siępoważnyinwestor,chcącyw starym, dworskim parku zbudować ośrodek wypoczynkowy. Inwestor musiał być na tyle atrakcyjny, że przekabacił w powiecie wszystkich notabli i dworek poszedł do rozbiórki. Zawiadomienie prasy i telewizji o tym barbarzyńskim czynie, niewiele dało. Czarkowi dzwoniły teraz w uszach rozżalone głosy mieszkańców wsi i czuł się niemal współwinny popełnionego przez lokalne władze przestępstwa. Jeśli zaś chodzi o przestępstwa, to byłna dwunastą umówionywkomisariacienarozmowęw sprawie wypadku. Nadal nie wiedział, czy jego przypuszczenia są słuszne, dlatego też czuł w sobie rosnące napięcie. Gdyby się okazało, że miał rację, co do przyczyn wypadku, planowane spotkanie grupy, o którym wspomniała Kasia, byłoby jak najbardziej pożądane. Teraz jednak musiał wrócić do szarej codzienności –umyć się, ogolić, ubrać i coś przekąsić, apotem zdążyć na uczelnię, gdzie o dziewiątej od lektoratu zaczynał dzisiejsze zajęcia. Wilski wezwał Dominika do siebie. Przezpół nocyobmyślał, co należypowiedzieć młodemu medykowi, byw obliczunawarstwiających się przeciwności, przerwać eksperyment. Informacja, jaką przekazał mu lekarz, opiekujący się poszkodowaną w wypadku parą, uderzyła go mocno. Dziewczyna, na skutek odniesionych obrażeń, doznała urazu podbrzusza, co w efekcie dało trwałą bezpłodność. Kaleka Kasia teżprzypuszczalnie nie będziemieć dziecka, ajeślinawet,to na pewno znikim zgrupy. Wiadomość o tym, że długonoga Jagna i niewysoki Jarek tworząparę, okazałasięjedynieplotką,azrozmów z Dominikiem wywnioskował też, żezwiązek śmiesznej Mai zprzystojnym Rafałem, nie rokuje powodzenia na przyszłość... Czyli generalna klapa.No chyba, że Dominik sam pociągnie dalej eksperyment. Profesor nie mógł wiedzieć, że wysoki chłopak, którywłaśnie wszedł do gabinetu powziął już taką decyzję, z tym, że nie miał zamiaru odkrywać kart jeszczeteraz. –Ojednym pan chyba nie wie – Wilski spojrzałuważnienaDominika, kiedyjużprzedstawił mu krótko swoją propozycję przerwania badań. – Właściwa Katarzyna Nowak jest osobą niepełnosprawną, zarówno w sensiefizycznym, jak i psychicznym.Jestczymś w rodzaju plamy na czystym ekranie. Rozumie pan? Jest efektem jakiegoś błędu. Mojego błędu – dodał mocniejszym tonem. Na twarzy słuchającego go młodzieńca mignął, ledwie zauważalny grymas zdziwienia. Nie był on wszak wywołany niespodziewaną szczerością Wilskiego, a zaskoczeniem podaną informacją. Dominik zastanawiał się nad tym, kim może być dziesiąta osoba. Podejrzewał, że albo nie żyje, albo przebywaza granicą lub w odległym rejonie kraju. Takiego obrotu sprawynie przewidział. Przezmyśl przeleciało mu tylko jedno: – Ciekawe, czy Czarek o tymwie? – Widzi pan, – profesor przymrużył oczyidziwnym, smutnym głosem kontynuował: – kiedy zobaczyłem was na spotkaniu, poczułem się dumny. Spełniało się dziełomojego życia. Odkrycie, jakiego dokonałem na początku mej drogi naukowej, miało szansę wstrząsnąćświatem. Nietylko medycznym... Było szansą dla ludzkości, a przynajmniej dla jej elity. Widzę jednak, że przeliczyłem się w przewidywaniach... – Nie rozumiem – Dominik wykorzystał chwilę zadumyswego rozmówcy. – Przecieżjestnas jeszcze kilkoro. Dlaczego więc... – Nieważne – przerwał mu Wilski ostro. – Proszę zapomnieć o całej sprawie i tyle. – A jak sobie pan profesor to moje zapominanie wyobraża? –chłopak nie kryłrozczarowania. – Przecieżja jestemjednymzpana „wybrańców” iniewiem,czymogęprzejśćz tym wszystkim, co już wiem, tak zwyczajnie do porządku dziennego – w jego głosie zabrzmiało oburzenie. Wilski spodziewał się takiej reakcji. – Młody człowieku, proszę założyć, że gdybym nie dożył tych dni, żadne z was nie wiedziałoby o jakimkolwiek eksperymencie. Nikt bynie wiedział. Prawda? Jeżeli terazzniszczęcałą dokumentację, tylko pan jeden będzieznał prawdę, tak?Ztym, że nie będzie pan mógł nigdy przypisać sobie autorstwo odkrycia, ponieważ kryje się ono w pańskich genach. Zostało bowiem dokonane przed pana poczęciem – stanowczym głosem tłumaczył szpakowaty człowiek, w którego oczach błyskały ogniki dumy i zdecydowanej przewagi nad resztą świata. – Nie miałem nigdytakiego zamiaru, nie mniej chciałby spróbować... – Póki co, proszę zaprzestać jakichkolwiek działań. Może, kiedy ucichną plotki, które nagromadziły się wokół mojej osoby... – profesor nie dał skończyć Dominikowi, ale i sam przerwał swą wypowiedź. Zdziwione oblicze młodego człowieka uzmysłowiło mu, że chyba za dużo powiedział. Miał rację. Siedzący przed nim chłopak nie wiedział ani o artykule, ani o wizytach u kalekiej Kasi Nowak, ani o nieprzypadkowych wypadkach drogowych. Choć akurat ostatni z nich łączył z osobą Wilskiego. Dominik niechciał już dalej rozmawiać. Nastawienieprofesora, jegonaciski na to, byodsunął się od spraw grupy,nie zachęcało do dalszej współpracy,nie oznaczało jednak odstąpienia od rozpoczętych badań. Żądza poznania niewiadomego brała górę nad wszelkimi autorytetami i pchała go do działania. Wykorzystał przerwę w wypowiedzi Wilskiego, spojrzał na zegarek i wstając powiedział: – Przepraszam, panie profesorze, ale za chwilę jestem umówiony w laboratorium. Czy to wszystko... – Jest pan wolny – obojętnym tonem pożegnał go Wilski, pochylając się nad biurkiem.Tym razem nie odprowadził go nawet wzrokiem.Po wyjściu z gabinetu, Dominik niewiele myśląc udał się do jego bliskiej współpracownicy.Krystyna nie ukrywała zdziwienia wizytą młodego medyka. Usiadła z nim przy stoliku dla gości. Chłopak z miejsca zauważył, że gabinet, w którym pracuje kobieta różni się od zimnej, pozbawionej zieleni i wszelkich ozdób jaskini Wilskiego. Tutaj na oknie stała doniczka zżywym okazem rośliny, a na ścianach wisiały dwie reprodukcje obrazów i trzy dorodne paprocie. Równieżstolik, do którego został zaproszony,okrytybył czystą, barwną serwetką, awjego rogu ustawionybył gliniany wazonik z bukiecikiem sztucznych fiołków. Krystyna poprawiła włosy, odruchowo obciągnęła spódnicę i usiadła w foteliku naprzeciw młodzieńca. – Cóż to pana do mnie sprowadza? – zapytała zaintrygowana. – Profesor Wilski zaproponował mi, jakiś czas temu, współpracę przy kontynuacji jego eksperymentu prowadzonego z grupą, w skład której wchodzę. Wiem, że pani doktor równieżjest zaangażowana w te badania, więc chciałem z panią o nich porozmawiać. Dominik nie był pewien, czy Wilski nic Krystynie nie mówił na jego temat. Był jednak spokojnyoto, żeprofesornie zdążyłuprzedzić telefonicznie omożliwości jego wizyty. Słusznie podejrzewał, że uczony genetyk nie dopuszczał do siebie myśli, by jakiś młody student nie wykonał jego polecenia. Tymczasem lekarka faktycznie nie została poinformowana o czynnym udziale medyka w pracach Mariana. Toteż urażona zakulisowymi działaniami kolegi, z ciekawością oczekiwała przedstawienia problemu, z jakim przyszedł Szewczyk. – W czym mogę panu pomóc? – Mam wiele pytań, których nie mam odwagi zadać profesorowi, azjada mnieciekawość – uśmiechnął sięszczerze, czymzmiejscakupił sobiesympatięprzystojnej kobiety. –Zacznę od najważniejszego – czy widziała pani właściwą Katarzynę Nowak? Krystyna, pewna, że Wilski wprowadził swego nowego współpracownika w szczegóły, zaczęła powoli, dokładnie opisywać swoje przeżycia i wrażenie ze spotkania zKasią. Nietaiła niczego. Chociaż nie miała pojęcia, ile rzeczywiście informacji przekazał Marian młodemu człowiekowi, bezzastanowienia, dotknięta brakiem zaufania człowieka, któryją w towciągnął, opowiadała wszystko, o czym wiedziała. W starym domku na przedmieściu dwie młode dziewczyny przekazywały pani Małgorzacie wiadomości, jakie przyniosły z kliniki. Kasia, siedząc w swoim fotelu przysłuchiwała się rozmowie, a jej ciemne oczy w skupieniu patrzyły na gości. Wzrok nie krążył po ścianach i sprzętach, jak to bywało poprzednio. Dziewczyny, podekscytowanenowinąnie zwróciłyna ten fakt uwagi. Tymczasem w szarych, zmęczonych oczach Nowakowej pojawiałysię błyski ciekawości, ale na twarzyrysowało się zmieszanie. – Do Szwajcarii? Tak daleko? – dopytywała lekko przerażona wizją wyjazdu dziecka. – Nie tak znowu daleko, a poza tym pani z nią pojedzie – uśmiechnęła się Jagna. – Jak to?Jużzamiesiąc?Przecieżja... – kobieta przesłoniła oczyręką, nibyto poprawiając kosmyk siwych włosów, który opadł na czoło. Tak naprawdę chciała ukryć błyszczące w kącikach oczu łzy. – Ja... nie... – Wiemy,wiemy –Kasia nie pozwoliła jej dokończyć. –Ubierzemywas, dostaniecie trochę grosza na własne wydatki. Będzie dobrze, pani Małgorzato, głowa do góry. Ostatnie słowa dziewczyny zabrzmiały dziwnie. Tak jakby mówiła nie do siedzącej z nimi przystole, zmęczonej życiem kobiety,ado małegodziecka. Wtej chwili sprawiałaonaakurat takie wrażenie – wzruszonej, wstydzącej się swojej bezradności dziewczynki. Chwilę ciszy przerwał nieznany im do tej porygłos: – Ma... ma..., ja... chce... Wszystkie spojrzałyjednocześnie w kierunku fotela. OczyKasi błyszczałypod uniesionymi brwiami, agrymas twarzynie przypominał jużuśmiechu. To byłprawdziwy, wyraźny,błagalny uśmiech. Zrelacji Jagnywynikało, żenajbardziej zaskoczona informacją o spotkaniu grupybyłaMaja. Kasia przez chwilę nie mogła złapać, o jakie spotkanie chodzi, bo nie uzgodnili jeszcze szczegółów, a tym bardziej terminu. Kiedydotarło do niej, żemowa jestozbiórce zaaranżowanej przezDominika, bez namysłu rzuciła w słuchawkę: – Ogłaszam alarm! Jutro wieczorem u Czarka, zawiadom Jarka. – Tak jest! Obgadaj ztym swoim kudłatymstworzeniem program zajęć. Wydaje misię, że do konfrontacji zDominikiem musimy się dobrze przygotować. – To właśniemiałam namyśli. Ruszam do sztabu nanaradęnadzwyczajną – zaśmiała się w odpowiedzi. – Proszę, naradzajcie się na siedząco, bo leżąc, zamiast konstruktywnego planu działania, możecie spłodzić coś zupełnie innego – chichocząc poradziła jej Jagna. – Świntucha! Cześć! – Kasia odłożyła słuchawkę i narzuciła kurtkę. Przestała już ukrywać w domu swoje wieczorne wizyty u Czarka. Jakiś czas temu matka odbyła z nią poważną, kobiecą rozmowę. Nie wypytywała córki, nie straszyła, dała kilka sensownych rad na temat postępowania z mężczyznami, po czym stwierdziła: – Córuś, jesteś już dorosłą kobietą i ufam, że wiesz, co robisz. A skoro wierzyławłasnemu dziecku, to nie powinnasprzeciwiaćsiępóźnym powrotom Kasi od ukochanego. Dlatego też, od czasu tej rozmowy, skończyły się kombinacje z telefonami i różne inne drobne oszustwa służące stwarzaniu pozorów. Terazmogła, wychodząc nawet o tak późnej porze jak dziś, powiedzieć: – Idę do Czarka. Nie wiem, kiedy wrócę – i całując, siedzącą w fotelu przed telewizorem matkę w czubek głowy, dodać jeszcze: – Proszę, idź spać i nie czekaj na mnie. Marian usłyszał dźwięk telefonu, kiedywyszedł spod prysznica. Zprzyzwyczajeniaowinąłsię w pasie dużym ręcznikiem i wycierając głowę drugim, wszedł do gabinetu w chwili, kiedy włączyła się automatyczna sekretarka. – Panie profesorze, – odezwał się miły, męski głos – nazywam się CezaryLewandowski. Moje nazwisko nic panu pewnie nie mówi, ale fakt, że jestem dziennikarzem i narzeczonym Kasi Nowak, studentki malarstwa, powinien przybliżyćpanu moją osobę. Mam nadzieję, żewysłucha pan z uwagą tego, co teraz powiem. Marian cofnął się, czując jak po twarzyspływa mu zimnypot. Instynktownie sięgnął rękądo tyłu i wyczuwając poręczfotela przesunął się jeszcze i wolno usiadł. – Nie wiem, na czympolegałpana eksperymentw programie„InVitro”. Nie wiem, dlaczego nazwał pan członków swej grupy„wybrańcami losu”. Nie wiem też,czypopełnił pan pomyłkę manipulując ich kodem genetycznym, czy też kalectwo drugiej Kasi i plamy na twarzy Joli Sikorysąefektemzamierzonym. Niewiem, w jakim celu zostali onioznakowani. Jak pan widzi, wielu rzeczy nie wiem, choć mogę się domyślać. Jest jednak coś, czego jestem pewien... – dziennikarz umilkł, a Wilski, słysząc przez chwilę jedynie szum przesuwanej taśmy magnetofonu, wstał byją wyłączyć. – Wiem, panie profesorze, – odezwał się głos, tonem znacznie mniej miłym, – żetakbardzo strzegł pan tajemnicy swego, umówmy się – „dzieła”, iż posunął się pan do zbrodni. Pan najlepiej wie o tym, że samochód mój celowo został uszkodzony, prawda? Znowu zapanowała chwila ciszy, jakby mówiący do słuchawki młody człowiek, czekał na odpowiedź. Profesor poczuł w ustach nieprzyjemny, słony smak sygnalizujący zawsze wysoki stopień podenerwowania i nie ruszył się z miejsca. – To pan spowodował wypadek, w którym o mały włos nie zginęli moi przyjaciele. Mam wszak podstawyprzypuszczać, że to ja lub moja narzeczona mieliśmyzginąć. Nie wiem, gdzie pan teraz przebywa, ale po przesłuchaniu tej wiadomości radzę panu poszukać dobrego adwokata, gdyż od dziś wypadkiem zajął się prokurator. To tyle. Życzę miłego wieczoru – złośliwym, ale i stanowczymgłosem zakończył dziennikarz. Wilski usłyszał trzask odkładanej słuchawki i w tym samym momencie poczuł niepokojące pieczenie za mostkiem. Wiedział doskonale, co to oznacza. Starając się zachowaćspokój, zrobił krok w kierunku fotela iwtedyból nasilił się. Wolno odwrócił się w stronę telefonu i wystukał numer pogotowia ratunkowego. Po czym, starając się mówić wyraźnie, zawezwałambulans. Miał problem zwzięciem każdegooddechu, czuł jakbyna piersi leżał mu ogromny,tonowy głaz. Wiedział jednak, żenie może liczyć naszybka pomoc, jeślinie otworzydrzwi.Walcząc z ogarniającą go z każdą sekundą niemocą, przeszedł do przedpokoju i przekręcił zamek. Cały świat zawirował nagle i przyciemniał. Marian nie zastanawiał się nad przyczyną dolegliwości. Zdał sobie sprawęztego, żenie utrzymasię na nogach, więcopierającsięo ścianęosunął sięna podłogę. Jak w kalejdoskopie przezgłowę przelatywałymu pewne wydarzenia zżycia:pogrzeb matki; list od żony, mówiący,żeniewraca;zlewającesięgametynaekranie mikroskopu; porażająca wiadomość o śmierci Danusi, idącej na ratunek Irenie; płaczący mały Januszek; narodziny „wybrańców”; zamglona twarz Kasi Nowak siedzącej na wózku; ostatnia rozmowa z Luną; Dominik... – Boże! Ten chłopak nie wie wszystkiego... Jeśli będzie chciał kontynuować... – myślał uciekając przed chwilą ostateczną. – Cecha właściwa... To będzie szok... Ich dzieci będą... Ztrudem wziął oddech iprzycisnął cierpnącedłonie mocno do mostka. Zanim ból rozerwał mu piersi, odbierając świadomość, wyszeptał cicho: – Nie zdążę już powiedzieć... Szkoda...Jak zza bardzo grubej ściany, doszedł go dźwięk dzwonka. Dominik dowiedział sięw kliniceo ataku sercaWilskiego. Zawałbyłrozległyi profesor, od dwóch dni nieprzytomny,walczyłożyciena oddziale intensywnejterapii. Nikt niebył jeszczew stanie określić, czy przeżyje. Młodymedyk przezkrótki moment zastanawiał się, czyich rozmowa, którą z nimodbył w tym samym dniu, kiedyserce omówiło mu posłuszeństwa, nie przyczyniła się do obecnego stanu zdrowia profesora, ale zarazodrzucił to przypuszczenie jako mało prawdopodobne. Ostatecznie człowiek ten miał swoje lata, a wiek i charakter pracy umieszczały go w grupie największego ryzyka na tego rodzaju przypadłości kardiologiczne. W sumie, przypadłośćWilskiego byłaDominikowi w tej chwili narękę. Pozyskał dla siebie tę starszą panią doktor, miał w zarysie gotowy plan działania i był wolny od jakichkolwiek wyrzutów sumienia, że sprzeciwia się autorowicałego zamieszania. Oczywiście, życzyłchoremu jak najlepiej z nadzieją..., że ewentualna rekonwalescencja potrwa na tyle długo, by zdążył załatwić wszystko to, co zamierzał. Spotkanie grupy wyznaczył poza terenem kliniki, w barku uniwersyteckim. Zawiadomił wszystkich zainteresowanych. Wiedział, żeniebędzie Ani,dochodzącejdo zdrowia w szpitalu, a z drugiej strony był niemal pewien, że pojawi się Kasia, choć nie poinformował jej ani telefonicznie, ani osobiście. Siedział teraz wygodnie na tapczanie, otoczony rozłożonymi w koło papierami i uczonymi księgami. Następca Mariana Wilskiego dopracowywał szczegółystrategii działania. Tymczasem w salonie piętrowego domu w dzielnicy willowej, część zaproszonych przez niego osób równieżprzygotowywała się do spotkania. Tu jednak, wrazztrójką członków grupy, nad taktykągry dyskutowała też para dociekliwych młodych ludzi. – Podsumujmy teraz – ciemnowłosy dziennikarz analizował notatki, – co Dominik może wiedzieć. – Trzeba zgóry założyć, że to samo, co i my – zabrzmiał ciepłygłos Adama. – Nie do końca – odezwała się Kasia. – Nie wiemy, na ile faktycznie Wilski mu ufa i do jakiego stopnia wtajemniczyłgo w istotę eksperymentu. Prawdą? – Poza tym może nie mieć świadomości, co nam jest już wiadome –wtrąciłaJagna, akcentując słowo nam. – Zastanówciesię, czyznanesą mu szczegółydotyczącewłaściwej Kasi Nowak, czy wie o jejmatematycznychzdolnościach iplamach pokrywających jej ciało?Profesor mógł przed nim ukryć istnienie tej dziewczyny. – A nibydlaczego miałbyto ukrywać? –zapytał, najmniej zaangażowanyw„dochodzenie” Jarek. – A dlatego, żebynieostudzić zbyt wcześnie, zapalonegodo współpracymłodegonaukowca. Nie zapominajcie, że Dominik, choć młody, na genetyce zna się dość dobrze i kontynuacja eksperymentu, w którym mamy już dziesięć procent niepowodzenia może go... – tłumaczył Czarek. – Piętnaście – wtrąciła Kasia. – Nie zapominaj o plamach na twarzyJoli. – Niech ci będzie. Wszystko jedno. Dominik teżnosi w sobie obcegeny i jesttego napewno w pełni świadom – dokończył kudłaty młodzieniec i zwracając się do gospodyni, pokornym głosem zapytał: – Czy macie w tym pałacu coś do żarcia? Już w chwili wejściaw progi domu, młodzi ludziepiali z zachwytu. Wysokie, białe ściany, ozdobione oryginalnymi obrazami znanych malarzy,przykuływ pierwszymrzędzie uwagę Kasi. Czarek podziwiał automatyzację, ograniczającą w stopniu dalecewysokim, wysiłek wkładanyw prozaiczne z pozoru czynności – otwieranie i zamykanie drzwi, zasłanianie okien, naciskanie wyłączników światła, itp. Przestronność pomieszczeń wyposażonych w niewielkąilośćniskich, eleganckich w swej prostociemebli, sprowokowałaAdama do wyrażenia swego niezadowolenia z dotychczas wybieranych przez nich miejsc spotkań. – Moim skromnymzdaniem, jesteś świnia – zwrócił się do Jagny,po zakończeniu zwiedzania domostwa. – To my tłoczyliśmy się w zabałaganionej klitce tego dziwnego faceta – wskazał palcemnaCzarka, – albo dusili sięw mrocznejknajpce,podczasgdytymasztaką chatę... Wolę tego dalej nie komentować, bo mnie szlagjasnytrafi. Po zwiedzeniu posiadłości towarzystwo rozsiadło się w miękkich, głębokich fotelach i na kanapie, by zająć się właściwym tematem, jaki ich w te progi sprowadził. Kiedy Czarek wspomniał ojedzeniu, Jagna uśmiechnąwszysię wyrozumiale wyszła do kuchni, a Kasia dzielnie podążyła za nią, żeby wspólnie szybciej uwinąć się z przygotowaniem jedzenia i wrócić do salonu. Panowie, korzystając z ich nieobecności, zaczęli rozważania na męskie tematy. – Słuchaj, – Adam zwrócił się do Czarka – a jeśli Dominik zacznie nas namawiać do nazwijmyto – produkcji drugiego pokolenia „wybrańców”? – Podejrzewam, że tak może być. – To co wtedy? – postawny blondyn nerwowo gładził brodę. – Mamy pójść na to? Mam skorzystać „z usług” głupawej Mai, lub milczącej Joli? No, ostatecznie... Jagna. – A czyJola wogólewie, jak to się robi? – wtrącił Jarek. – Osobiście wątpię. Tylko Jagną przespałbym się chyba bez oporów. – Hola, hola, panowie –ostudził ich zapędyCzarek. – Nie zapominajcie o metodzie, jaką iwy zostaliście poczęci. Ten aktodbyłsięzdala od łóżka iprzyjemnościznim związanych. Dominik może zasugerować wam taką ewentualność. Tu, moim zdaniem, kryje się największe niebezpieczeństwo. Kto wie, czyWilski nie podsunął mu takiegorozwiązania. Przecieżto byłoby najprostsze – pobrać nasienie od chłopców, od dziewczyn jajeczka, powszczepiać zygoty w macice kobiet zgłaszających się do sztucznego zapłodnienia... Żaden problem. Prawda? – Rany boskie! Myślisz, że to aż tak? – spokojny zazwyczaj Jarek chwycił się oburącz za głowę. – Mojego syna miałaby urodzić jakaś przypadkowa baba i byłoby to na domiar złego dziecko Mai?Koszmar! – I te moje dzieciątka pełętałyby się po całym bożym świecie w nieokreślonej liczbie? – Adama też nie bawiła wizja przedstawiona przez Czarka. – No, dobrze. Po co w takim razie Wilski organizował te spotkania i próbował nas połączyć w pary? Przecież pod byle jakim pretekstem mógł pobrać te nasze gamety do swoich celów. Nie? – Nie – krótko odpowiedział dziennikarz. – Nie zapominajcie o jednej podstawowej sprawie – wasz „dobroczyńca” przez dwadzieścia jeden lat nie puścił pary z gęby. Swój eksperyment otoczył tak szczelną opoką tajemnicy, że nadal nikt nie wie dokładnie co w was ukrył. Dominikowi powiedział o domniemanej długowieczności... – Czarek odgarnął włosy z czoła i pochylił się w kierunku siedzących na kanapie chłopców. – Mniesię wydaje, żenieotę cechę tu chodzi. Ztakim odkryciem miał prawo wyjść w świat. Spełniłbyjedno zwielu marzeń ludzkości. Tymczasem ukrył się w swojej norze i cicho czekał. – Jeszcze chwilę poopowiadaszizacznę się sam siebie bać – ponuro zabuczał Adam. – Nadal jednak nie rozumiem dlaczego nas zebrał. – Ano po to, bypozyskać was dla siebie. Liczył, żeuda się mu jakoś połączyćwas w pary – wyjaśnił dziennikarz. – Po co?Mówiłeś, że Wilski może te rzeczyrobić pod mikroskopem, bezudziału mamusi i tatusia – wtrącił Jarek. – Wolał nie ryzykować. Masowa „produkcja wybrańców” niosłaby za sobą kilka niebezpieczeństw: po pierwsze –musiałbypozyskać do współpracysporą armię ludzi, po drugie – musiałbyim wytłumaczyć, dlaczego wybrał taką drogę reprodukcji i po trzecie – mógłby, w chwili rozproszenia się kolejnego pokolenia „wybrańców”, stracić kontrolę nad ciągłością eksperymentu. Żadnej z tych spraw nie byłbyw stanie przeprowadzić nie wykładając kart na stół. – Wkartybędziecie grać? –zdumionymgłosemzapytała Kasia, która właśnie pojawiłasięw drzwiach zmiską sałatki. – To grajcie, ale nie na stole –dodałastawiającna rzeczonymmeblu przyniesione danie. Po chwili dziewczyny doniosły resztę potraw, rozłożyły talerze, sztućce i wszyscy zajęli się jedzeniem. Jednak nie samo spożywanie posiłku spowodowało milczenie, jakie panowało przy stole. Adam z Jarkiem analizowali słowa dziennikarza, natomiast Jagną miotały uczucia mieszane, spowodowane rozmową zKasią. „Czarna owca” wgrupie ciągle nie byłapewna, czy jej i Czarka ingerencja w sprawę eksperymentu Wilskiego była potrzebna. A i dociekliwy kudłaczmiał o czymmyśleć. Adam jeszcze nie wiedział, żewypadek, w którymoboje zAnią o mały włos nie zginęli, nie był przypadkowy. Mimo późnej już pory, w pokoju Dominika świeciła się lampa, młody medyk siedząc przy komputerzerobił obliczenia. Kontynuacja eksperymentu, jaką sobiezałożył, wymagała sporych nakładów finansowych, toteż teraz próbował sporządzić wstępny kosztorys. Następca Wilskiego nie wnikał póki co w istotę genetycznego doświadczenia profesora na zygotach, z których wyrośli członkowie grupy; nie analizował skutków ubocznych, jakie wystąpiływ wyniku manipulacji, ani przyczyn jegowycofaniasięzbadań. DomysłyCzarka były słuszne – Dominik chciał zaproponować ósemce młodych ludzi pobranie ich gamet, celem kontynuacji dzieła Wilskiego. Dla niego nie istniały przeszkody w postaci domniemanych nieznanych cech, jakie mogłybypojawić się uich potomków. Wiedział odKrystyny o plamach na ciele kalekiej Kasi, plamy u Joli sam widział. Jeśli w ogóle miały one związek z mutacją genetyczną przeprowadzoną tuż po zapłodnieniu, mogły okazać się cechą sprzężoną z płcią, bowiem pojawiłysię tylko u kobiet. Nie stanowiło to jednak dlaniegożadnego dowodu nato, by drugie pokolenie mogłoby wyglądać podobnie. Zresztą, postanowił spróbować namówić Jolę, żeby pozwoliła dać do badania wycinek przebarwionej skóry. Analiza mapy chromosomów płciowych może w prostyw sumie sposób wyjaśnić tę sprawę. To właśnie Jola i jej obojętność na „uczucia” Dominika, odwiodłygoodzabawy w swata i próby stworzenia w grupie par. Zresztą powypadkowe komplikacje, jakie wystąpiły u Ani, ograniczyły liczbę „reproduktorek” do trzech, co w efekcie spowodowałoby „zmarnowanie” dwóch „zdolnych do rozrodu samców”. Młody naukowiec nie zamierzał „rozpraszać” ich genów. Chciał stworzyć pulę gamet, z których powstawałyby kombinacje tylko wewnątrz grupy. Idealnym wyjściem byłoby wypracowanieczystej linii. Nie wiedział jeszcze, co powiedzieć na spotkaniu tym, którzy zapytają go o możliwość wchodzenia w związki małżeńskie z osobami spoza grupy. Wydawało mu się, że jest przygotowany merytorycznie na tyle, by zaimponować wiedzą. W kwestii psychologicznego rozegrania sprawy nie był jednak pewien, czy uda mu się przekonać ich do swego planu. – Załóżmy,że Wilski nie wie ospotkaniu organizowanym przezDominika – Jagnawróciłado tematu, kiedyprzygotowałyjużherbatę i mogli spokojnie kontynuowaćrozważania. –Czymoże to oznaczać, że nasz uczony kolega chce nam przekazać coś, o czym profesor wcześniej nie powiedział? Na twarzyCzarka pojawił się dziwnygrymas, ale nim się odezwał uprzedził go Adam. – Moim skromnymzdaniem, nasz, jak to powiedziałaś, „uczonykolega” nie sprawia wrażenia osobyumiejącej graćna dwa fronty. Jeżeli chce nam coś powiedzieć, to raczej zrobi to na rozkaz Wilskiego – wyraził swoją opinię i spojrzał na siedzącego naprzeciw dziennikarza. – Mam nieco odmienne zdanie... Chociażkto wie, czyprofesor nie zagranim,korzystając z tego, że należy on do grupy. Jest tu jednak jeden poważny szkopuł... – Czarek zawiesił głos i pociągnął wzrokiem po twarzach wszystkich. – Co masz na myśli? – Adama zaintrygowało jego spojrzenie. – Do tej porytylko my –Czarek palcem prawej ręki wskazał Adama, Jagnę iKasię, – oraz Wilski wiemy, żewprasie ukazał się artykuł, dotyczącybezpośrednio osobynaszego ulubionego genetyka, w którym autor zastanawiał się nad powodem zaniechania przez niego prac w programie „In Vitro”... – I nic nam nie powiedzieliście? – z wyraźnym oburzeniem przerwał mu Jarek. – Chętnie byśmyprzeczytali, no nie? –kiwnął głową do wysokiego blondyna, którybędąc wtajemniczony bezradnie wzruszył ramionami. – Nawet gdybyświedział, kiedyiwjakiej gazecieukażesiętenmateriał, trudno byłobyci w niej odnaleźć artykuł Czarka – odezwała się Kasia. – Jeden odpowiednio spreparowany egzemplarzpodrzuciliśmyWilskiemu – wyjaśniła, spoglądając razna Jarka, razna Jagnę. –To był mój pomysł. Myślałam, że dobry... – dziewczyna ściszyła głosispuściła oczy. – Teraz leży mi na sercu, ciężkim jak kamień wyrzutem sumienia. Wszyscysiedzieli w bezruchu i oczekiwali dalszych wyjaśnień. – Artykuł miał sprowokować Wilskiego do jakiegoś działania. Nikomu z nas nie przyszło wszak do głowy,że możeon posunąć się ażtak daleko, jak to uczynił – spokojnie mówił Czarek. – O tym, zkolei, do tej chwili wiedziałaKasia,ja,Wilski i... policja –wyliczał napalcachlewej ręki. – Teraziwybędziecie znaliprawdę – przepraszającymwzrokiemspojrzałna Adama. –W moim aucie ktoś poprzecinał przewody hamulcowe. Musiał to zrobić w czasie, kiedy z Anią weszliście na górę po kluczyki. To nie wam miało się to wszystko wydarzyć, a mnie. – Lub nam obojgu – dodała cicho Kasia. – Rany boskie! Toż to kryminał! – jęknął Jarek przerywając milczenie, wywołane informacjami obojga młodych ludzi. – Tak jest w istocie. Prokurator bada sprawę. Ale wracając do Dominika – Czarek pokazał mały palce lewej ręki. – Jestem pewien, że o artykule nie wie – powiedział zginając palec i kładąc obie dłonie przed sobą dodał: – i o przyczynie wypadku też. Tym bardziej musicie uważać. Nie jestem w tej sytuacji pewien, czy i o wszystkim, co dotyczy eksperymentu został przezWilskiego poinformowany. Pomyślcie... – bacznie spojrzał na trójkę „wybrańców” – Co on takiego zrobił, że za jego odkryciem czai się śmierć? – Wystarczy! – Jagna podniosła się. – To już przerabiałam. Tak między nami mówiąc, od czasu tamtej naszej rozmowy –porozumiewawczospojrzała na Kasię – ciąglesięboję. Napijecie się czegoś mocniejszego? –zapytała podchodząc do barku i nie czekając na odpowiedź,wyjęła butelkę czystej wódki i postawiła na stole. – Panowie, do roboty. Adam nie ociągając się wstał, nalał trunek do pięciu małych kieliszków i postawił przed każdym. – Bez toastów, proszę. Do dna! – zarządził i stojąc wychylił swoją porcję. Pozostali uczynili to samo. Kasia skrzywiła się trochę, bo nie zwykła była pić samego alkoholu, ale teraz nie to było ważne. Przegryzła wódkę paluszkiem i popiła resztką herbaty. – Przyniosę sok – zauważyła jej grymas Jagna i wyszła z salonu. – Dobra. To co teraz? – zapytał spokojnie Jarek. – Po drugim – odpowiedział Adam chwytając butelkę. Nikt nie zaoponował, ale każdymyślał otymsamym –co czeka członków grupynie tyle na spotkaniu z Dominikiem, ile w życiu. Znowu zapanowała cisza. Wsalonie słychać było tylko chlupot soku wlewanego do szklanek przezJagnę. Pierwszy odezwał się Jarek. – Co ustalamy? – uprzejmy szatyn wymownie spojrzał na zegarek, chcąc uzmysłowić towarzystwu, że najwyższyczas kończyć naradę. – Moim skromnym zdaniem, trudno dziś podjąć konkretną decyzję... – zaczął Adam. – Ostatecznie przecież nie wiemy, czego Dominik od nas chce. – Wtakim razie ujmijmysprawę tak... – Czarek ujął oburączszklankę inadymając policzki głośno wypuścił powietrze. – Biorącpod uwagę wszystkie okoliczności, nie wiemyjakącechę zakodował Wilski w waszych genach. Nie wiemy też, co oznaczać mogą te sino-zielone plamyna skórze Kasi i Joli. Mamy podstawy, by podejrzewać, że wszystko to, nad czym pracował nasz genetyk, ujawni się wpełni wpokoleniu waszychdzieci. Ito dzieci poczętychwewnątrzgrupy – błękitnymi oczami spojrzał spokojnie na słuchaczy. – Wydaje mi się, że istnieje alternatywa – albo kontynuujecie eksperyment w formie zaproponowanej przez uczone głowy, albo wycofujecie się z niego. – Pierwsza możliwość odpada na wstępie – odezwała się Jagna. – Mam przez całe życie umierać ze strachu? – Ztym, że druga ewentualność niesie za sobą dwie poważne konsekwencje: po pierwsze – nikt zwas nie powinien mieć dzieci, byspłodzone nawet zpartnerem spoza grupynie przenosiły dalej tajemniczej cechy Wilskiego i po drugie – musielibyście przekonać do takiej decyzji pozostałych czterech członków grupy. – A z tym możecie mieć duży problem – wtrąciła Kasia, zagłębiając się w fotelu. – Możecie? –głośno zapytał zdziwionymgłosem Adam. – Chcecie zostawić nas samych na pastwę Wilskiego i Dominika? – Nie do końca – uspokajał go Czarek. – Znowu będziemyna was czekać po spotkaniu i w zależności o tego, jaki obrót przybiorą sprawy, chcielibyśmy pogadać z resztą grupy. Mam nadzieję, że uda się jakoś im wytłumaczyć to i owo. Jeżeli istnieje coś takiego jak „sądny dzień”, to dla Czarka była nim właśnie ta środa. Kiedy myjąc rano zęby, usłyszał terkot telefonu, nie podejrzewał, że wszystko potoczy się nagle w tak zawrotnym tempie. Ocierając ręcznikiem usta, pełne jeszcze białej, miętowej piany, podniósł słuchawkę. – Pan CezaryLewandowski? – zabrzmiał obcy, męski głos. – Tak, słucham? – Przepraszam, że niepokoję pana o tak wczesnej porze, ale muszę panu przekazać... – Przepraszam, z kim mam przyjemność? Młody dziennikarz z zasady przedstawiał się rozmówcom, a i sam nie lubił odbierać anonimów. – Nie przedstawiłem się? Janusz Wilski, syn profesora Mariana Wilskiego. Odsłuchałem w domu nagraniezautomatycznejsekretarkiichciałemjak najszybciej skontaktować się zpanem. Niemalcaływczorajszydzień pana szukałem. Niewiem,czypan wie, alemój ojcieczmarłdziś w nocy. – Serdeczne wyrazy współczucia – wypowiedział cicho Czarek zaskoczony do głębi wiadomością. – Zawał. Stało się. Trudno. Nie mniej, to co usłyszałem... Pana słowa zaintrygowały mnie bardzo. Nie chcę teraz o tym mówić... Wolałbym porozmawiać z panem w cztery oczy. Czy znajdzie pan chwilę czasu? – Dzisiaj? – Jeżeli to możliwe... – Proszę zadzwonić za jakąś godzinę. Dopiero wstałem. Rozumie pan... – Oczywiście, rozumiem. To za godzinę... Czarek usłyszał trzask sygnalizujący rozłączenie rozmowy, ale oszołomiony nadal trzymał słuchawkę przy uchu. – Wilski nie żyje... Cholera... – wyszeptał.Nie zdążył jednak dojść do drzwi łazienki, kiedytelefon odezwał się ponownie. – Czarek? – tym razem poznał głos Jagny. – Był wczoraj u nas ten lekarz, wiesz, znajomy ojca, któryzałatwił nam tę Szwajcarię. Słuchaj, on przywiózł stamtąd... – dziewczyna przerwała, alenim zdążyłsięodezwać,mówiłajuż dalej: – Nie,niewiem, czytam był... Nieważne. Ale to, co mówił jest niesamowite! – A co mówił? –chłopak odruchowo włączyłswój najbardziej osobistymagnetofon, jaki nosił w głowie. – Tego się nie da tak od razu opowiedzieć. Zadzwoń do naszych i spotkajmy się dziś koniecznie. To bardzo ważne – w głosie dziewczynywyczuwał wyraźne podekscytowanie. – Wilski nie żyje – powiedział, jakby od niechcenia. – Co?! Skąd wiesz? – Przed chwilą rozmawiałem z jego synem. – No, to się porobiło... Tymbardziej musimysię jak najszybciej spotkać. Przed spotkaniem z Dominikiem. Dobra... – cisza sygnalizowała chwilę zastanowienia. – To ja jednak obdzwonię resztę towarzystwa. O czwartej u mnie. Może być? – Niech będzie. Odłożył słuchawkę, ale tak na wszelki wypadek nie odchodził. Idobrzezrobił, bo aparat znów zaterkotał. – Powariowali wszyscy – mruknął pod nosem i odebrał telefon. – Słuchaj! –usłyszał Kasię, zanim zdążyłcokolwiek powiedzieć. – Mam iść natospotkaniez Dominikiem? Czarek nie odpowiedział. – Jesteś tam?Czarek! – dziewczynę zaniepokoiła cisza w eterze. – Wilski nie żyje. Jagna ma jakieś sensacyjne doniesienia ze Szwajcarii... Czy masz iść na spotkanie...? Nie wiem. A tak, poza tym – dzień dobry, kochanie – zakończył ironicznie. Dziewczyna niezałapała drwiny. Wobliczutakich rewelacji,urażone egojej wybranka, było najmniej istotne. Zanim jednak zreferowałjejtreśćporannych rozmów, wymusił przeprosinyza niefortunne powitanie. Zewzględu nawcześniej uzgodnione terminyzałatwienia innych spraw, nie mogli zobaczyć się przed czwartą, toteż uzgodnili, że spotkają się dopiero o Jagny. Po zakończeniu porannych ablucji, młody dziennikarz dostał nagłego przyspieszenia. Pomijając podniecenie, jakie towarzyszyło pobieżnej analizie otrzymanych wiadomości, gdzieś na dnie duszy coś go gniotło. W pierwszej chwili nie wiedział co to może być, ale z czasem dotarło do niego. – Czy przyczyniłem się tymtelefonem do śmierci Wilskiego? Nie wiedział, kiedy profesor dostał ten zawał i doszedł do wniosku, że chyba nie chce się dowiedzieć. – A jednak... Trudno... Gdybym zarzucił mu nieprawdziwe czyny... Właśnie. Informacje przekazane Wilskiemu musiały być prawdziwe skoro... – rozmyślał nie mogąc się uspokoić. Zrosnącym zniecierpliwieniem spoglądał na telefon. – Wilski z tej strony, czy pan Cezary? – z ulgą usłyszał głos Janusza, który tym razem nie przeoczył drobnej formy grzecznościowej. – Czy mógłby pan do mnie wstąpić? Do południa mam czas i moglibyśmy spokojnie porozmawiać – zaproponował Czarek. – Wtakim razie zapraszam pana do siebie. Mam tu trochę dziwnych papierów, które mogą pana zainteresować. Mnie w każdymrazie intrygują, ale nic ztegonie rozumiem. Wobec pana oskarżeń, wysuniętych pod adresem ojca, wolałbym przed pogrzebem, na którym zjawią się pewnie różni ludzie, być... jakby to powiedzieć... odpowiednio przygotowany. – Nie ma sprawy. Proszę mi tylko podać adres – Czarek bez wahania przystał na propozycję. Po chwili jechał już autobusem w kierunku osiedla, na którym mieszkał Wilski. Kasia, zatrzymując się przed bramą luksusowejposesjiJagny,pomyślała, że gdybypaństwo Wiszniewscymieli kamerdynera,byłbyon pewniezdziwiony, żedzień po dniu zwala się do nich ta sama grupa młodych ludzi, których to wcześniej nigdyna oczyniewidział. Dotknęłaprzycisku domofonu, ale nim go nacisnęła, furtka otworzyła się. Oznaczało to, że Jagna trwa w pogotowiu. – O nic, proszę nie pytaj – powitała gościa. – Jesteś pierwsza, a ja wszystko sobie tu poukładałam – stuknęła się palcem w skroń, – żebyw miarę składnie wam to opowiedzieć. Co się stało Wilskiemu? – Podobno zawał. Czarek miał spotkać się dziś z jego synem. Przyjdzie to więcej nam powie. Dziewczynyrozmawiałystojąc przyoknie zwidokiem na bramę wjazdową, za którą pojawili się właśnie kolejni goście – Adam i Jarek. – Gdzie ten Czarek? – niepokoiła się Kasia. Tymrazemnie obawa ożycieukochanego, a ciekawość zżerająca ją od środka była powodem zniecierpliwienia. Na szczęście, u wylotu ulicy pokazała się czarna czupryna dziennikarza. Jagna tym razem byłaznacznie lepiej przygotowana organizacyjnie, niżpoprzedniego dnia. W salonie na stole stały butelki zwodą mineralną inapojami, szklaneczki, a pośrodku piętrzyłsię na półmisku stos bajecznie kolorowych kanapek. Cała ta dekoracja przyciągała jak magnes, toteż wszyscy zaraz obsiedli stół, jakby wspólna konsumpcja stanowiła zasadniczy punkt programu spotkania. – Kto zaczyna? – jak zawsze Czarek podjął się przewodniczenia obradom. – Mów, co się właściwie Wilskiemu stało? – zapytał Adam, decydując w ten sposób o kolejności wypowiedzi „prelegentów”. Czarek pokrótce powtórzyłto, co ochorobie i śmierci usłyszał od jegosyna. Nie wspomniał jednak o domniemanym związku tej sprawy z jego telefonem. Potem wyjął swój nieodłączny „kapownik” i położył na stole. – Sympatyczny ten Janusz i nawet nie próbował oczyszczać ojca z jakichkolwiek zarzutów. „Podziemna”, jak sam to nazwał, działalność profesora była mu obca, a z mojej relacjiwysnuł słusznywniosek, że jego ojciec poruszał się w tej mierze nagranicyprawa. – To wiemy, a masz coś nowego? – ponaglała Czarka Jagna. – Trochę mam –wyjął znotesu złożoną kartkę. –Nie bardzo wiem, co to jest. Czyktoś zwas widział kiedyś mapę genową? Siedzący dookoła stołu spojrzeli na siebie bezradnie, wzruszającramionami. – Tak też myślałem. Może to jest coś w tym rodzaju, ale jeśli nikt nie ma zielonegopojęcia... – schował zpowrotem pierwszyprzyniesionyrekwizyt. – To jest znacznie bardziejzrozumiałe – powiedział, trzymając w ręku kolejny kawałek papieru. Tym razem była to wyrwana z zeszytu, pożółkła kartka pokryta odręcznym pismem. W nagłówku widniał napis skreślony drukowanymi literami. – Zobaczcie – obrócił kartkę tak, żebywszyscywidzieli. – SUPER CZŁOWIEK – przeczytali chórem. – „Efekty w drugim pokoleniu – minimum 200 lat, maksimum odporności, geniusz...” – przeczytał Czarek. – Potem są jakieś litery, cyfry, dwa wzory chemiczne, a na dole jeszcze dopisana innym długopisem uwaga: „Wyeliminować przebarwienia”. – Przebarwienia? – upewnił się Jarek. – To może chodzić o te plamy na skórze, prawda? – zapytała Kasia. – Tak to chyba należyrozumieć – odpowiedział Adam izwrócił się do dziennikarza: – Isyn Wilskiego pozwolił citeskarbytako –zabrać?Przecieżpo rozszyfrowaniu tych tajemniczych liter, cyfr i znaków mogą stanowić poważny dowód obciążający... – Kogo obciążający? Nieboszczyka? – zadrwiła Jagna. – Janusz wyszedł z tego samego założenia, co ty – Czarek zwrócił się do czarnowłosej dziewczyny. – Dla niego zapiski ojca nie mają najmniejszego znaczenia, a nam mogą pomóc rozgryźćzagadkę. – No to gryźmy! – rzucił hasło brodaty blondyn, sięgając po kanapkę. Wszyscy podchwycili temat i w bezlitosny sposób zajęli się artystycznie wykonanym, kulinarnym dziełem Jagny. Wszyscy, przeżuwając myśleli nad treścią zapisków Wilskiego. Wynikało z nich, że prawdopodobnie część z nich stanowiła pra-rodziców jakiejś nadludzkiej rasy o nieprzewidywalnych cechach fizycznych i umysłowych. Niewątpliwie wątek pra-ojca kołatał się w myślach Adama, bo pochłonąwszy kolejną kanapkę, przełknął głośno ślinę i poważnie powiedział: – Matkawiedziałajak mi daćnaimię. JestemAdam, pisanyz wielkiej litery, ateraz czujęsię Adamem pisanym wielkimi literami. – To nie jest, mój drogi, tak hop-siup do przodu – odezwała się Jagna. – Po uczonym, acz mało czytelnym wykładzie Czarka, posłuchajcie, co ja mam do powiedzenia. Towarzystwo, nasyciwszygłód, zamieniło się w słuch. – Zacząć od Kasi, czy od nas? – Od nas możemy chwilę odpocząć – westchnął Jarek. Jagna oparła się wygodnie w fotelu, wyciągnęła przed siebie nieprzyzwoicie zgrabne nogii przekazała krótką wiadomość, z której wynikało, że przypadek kalekiej dziewczyny sprawił szwajcarskim specjalistom nie lada problem. Tylko dzięki temu, że znajomy rodziców Jagny przekazał informację o domniemanej manipulacji genetycznej, udało się im w jakimś stopniu zdiagnozować przypadłość Kasi irozpocząć leczenie. Jakie będą efektykońcowe trudno jeszcze przewidzieć. Wkażdym razie najbardziej poszkodowana osoba zgrupyWilskiego, ma szansę na powrót do w miaręnormalnego życia,choćjeśli faktyczniestan jej poprawi się znacznie, będzie to życie musiała zaczynać jakby od początku. – Cieszęsię oczywiście zpostępów leczenia Kasi, ale... – Jagna przerwała na chwilę. – Tak sobie to wszystko ładnie poukładałam – spojrzała na siedzącą obok Czarka Kasię i pokiwała głową. – Zupełnie nie wiem od czego zacząć drugi wątek. – Moim skromnym zdaniem, najlepiej od początku – wtrącił Adam. – Wtej klinice, gdzie przebywa Kasia, jest bardzodobrzewyposażona pracowniagenetyczna. Kiedydowiedzielisię, że dziewczynamoże byćofiarą manipulacji, zaczęli jej robićróżnetesty genetyczne. – Ico wyszło? – niecierpliwił się Jarek. – Nic pocieszającego. Plamynaskórzesą wynikiem tworzenia sięworganizmienieznanego dotąd barwnika iwydajeimsię, że przywzmocnieniucechy,mogąpokryćcałe ciało. Dalej... U Kasi stwierdzono uszkodzenie chromosomów odpowiedzialnych za tworzenie się komórek płciowych... Nie... Nie za tworzenie. Po prostu komórka jajowa nie może połączyć się z plemnikiem, nie może dojść do zapłodnienia... – Tak jest zmułami? – niepewnymgłosem zapytał Czarek. – Nie wiem jak jest zmułami – kontynuowała Jagna, – ale naszwczorajszygość tłumaczyłmi, że z tymi chromosomami jest jak z puzzlami – żeby powstał prawidłowy obraz naszego organizmu, wszystko musi do siebie pasować. A u Kasi nie pasuje... Jagna wstała i podeszła do okna. – To już wszystko? – zrozczarowaniem spytał Adam. – Nie powiedziałam wam wcześniej, że w celach naukowych poświęciłam drobny wycinek własnegociała. Pojechałdo Szwajcarii razem z Kasiąi jej matką. –mówiła Jagna, stojąc plecami do wszystkich. – Ten małyfragment mojegociałateżjużzbadano... Ja... ja nie będę mogła mieć dzieci. Odwróciła się i patrzyła na nich oczami pełnymi łez. – Prawdopodobnie nikt znas nie będzie zdolnydo poczęcia. Niebędziesz, Adasiu, pra- ojcem „super ludzi”. Na poletku Pana Boga nie można tak sobie, bezkarnie grzebać. Ten okropny człowiek chciałbyć równyBogu, a karęza jegogrzechymybędziemyponosić –płacząc mówiła do postawnego brodacza, który pod ciężarem jej słów skulił się i patrzył przed siebie niewidzącymi oczami. – W ogóle nie będziesz ojcem...! Ostatnie słowa wykrzyczała wybiegając z pokoju. Zapanowała martwa cisza. Nikt nie miał odwagi odezwać się pierwszy. Czarek złożył swój notes i wymienił z Kasiąspojrzenia. Wiedzieli, że ten problem tylko ich tu nie dotyczy. – Jutro spotkanie zDominikiem. Słowa Kasi zabrzmiały tak, jakby chciała zmienić temat. Chociaż niewielka to była zmiana. Nie mniej,sprawa stała się terazjeszcze bardziejistotna, niżbyła jeszcze kilka minuttemu. Ich najbardziej uczony kolega na pewno nie wiedział dokładnie ani o dalekosiężnych planach Wilskiego, a tym bardziej o wynikach badań szwajcarskich genetyków. Nie był też świadom swojej przypuszczalnej ułomności. Jagna wróciła do pokoju i spokojna już usiadła w fotelu. – Proponuję powiedzieć jutro wszystko co wiemy. Myślę, że tym razem dobrze byłoby, gdybyś i typrzyszedł –spojrzałana Czarka. – Kto wie,co Dominik wykombinował, a tymożesz, w razie czego, wyciągnąć grzechyWilskiego. Co wy na to? Z niemą akceptacją kiwnęligłowami. – Nawet nie mamy już kogo podać do sądu. Oskarżyć o umyślne okaleczenie – z zadumą odezwał się Jarek. – Jest syn Wilskiego. On... – zaczął Adam, ale Czarek nie dał mu skończyć. – Jego zostawcie w spokoju. To bardzo przyzwoity facet i za winy ojca nie musi płacić. Zważywszy,żeo niczymniewiedział, atymbardziej niemiał nato wpływu. Uważam natomiast, że można sprawę, po uzgodnieniu z pozostałą częścią grupy, odpowiednio nagłośnić. – Niezły pomysł. Taka zemsta... pośmiertna – gorzko podsumowała Jagna. Umówili się,żekażdyprzemyśli jeszczesam, to cozostało powiedzianei nazajutrz spotkają się na pół godzinyprzed czasem podanym przezDominika. Wminorowych nastrojach opuszczali progi willi. Na zewnątrz było szaro, zimno i nieprzyjemnie. Kasiależaławtulona w Czarka. Czuła się tak bezpiecznie, jak nigdydotąd. Mimo natrętnych myśli kołaczących się wokół grupy, do której niechcący została przypisana; mimo drążących duszę wyrzutów sumienia, była szczęśliwa. Przesunęła dłoń po twarzychłopca. Pod opuszczonymi powiekami kryłysięciepłeniebieskie oczy, emanujące zawszeuczuciem dobra. Szorstkie, nieogolone policzki drgałypod jej palcami delikatnym uśmiechem, a rozchylone usta czekały jej ust. Wiedziała, że kocha tego czarnowłosego kudłacza i jeśli on ją równie mocno kocha, nic nie stanie na przeszkodzie, by mogli byćrazem i mieć zesobą dziecko. Jedno lub więcej. Znóww myślach trąciłaniewłaściwą strunę. – Czarek – szepnęła cicho, – oni naprawdę nie będą mogli mieć dzieci? – Z tego, co mówiła Jagna... – odpowiedział równie bezgłośnie. – Musisz do tego teraz wracać? – chwycił jej dłoń i przycisnął do ust. – Nie, ale tak bardzo mi ich żal – szepnęła, kładąc głowę na jego piersi.