David Gemmell W KRÓLESTWIE WILKA Przełożył Zbigniew A. Królicki Powieść tę z ogromną sympatią dedykuję Jennifer Taylor oraz jej dzieciom - Simonowi i Emily, za współudział w amerykańskiej przygodzie, jak również Rossowi Lampriere 'owi, który jeszcze raz zapuścił się w mroczne ostępy w poszukiwaniu nieuchwytnego Waylandera. PODZIĘKOWANIA Dziękuję mojemu wydawcy, Oliverowi Johnsonowi, Justine Willett oraz korektorom Jean Maund i Stelli Graham, redaktorom technicznym Tomowi Taylorowi i Edith Graham, a także Mary Sanderson, Alanowi Fisherowi, Stanowi Nichollsowi i Peterowi Austinowi. Prolog Mężczyzna zwany Angelem siedział spokojnie w kącie gospody, oplótłszy wielkimi sękatymi paluchami puchar grzanego wina, a poznaczoną bliznami twarz skry wszy pod czarnym kapturem. Mimo czterech otwartych okien powietrze w sali jadalnej było zatęchłe i przesycone dymem olejowych kaganków, mieszającym się z odorem spoconych ciał, gotowanego jadła i skwaśniałego piwa. Podniósłszy puchar, Angel przytknął go do warg, upił łyk wina i przytrzymał je w ustach. Tego wieczoru w „Wypchanej sowie" był komplet gości. Przy barze panował tłok, a w jadalni brakowało wolnych miejsc. Nikt jednak nie dosiadał się do pijącego Angela. Zakapturzony mężczyzna nie lubił towarzystwa i w tej gospodzie mógł cieszyć się względnym spokojem. Tuż przed północą wśród robotników zaczął się jakiś spór. Szare oczy poznaczonego bliznami gladiatora zwróciły się ku grupce hałaśliwych gości, przesunęły po ich twarzach. Było ich pięciu i kłócili się o rozlany trunek. Angel dostrzegł, jak ich twarze nabiegają krwią, i wiedział, że mimo podniesionych głosów, żaden z nich nie ma ochoty do bitki. Przed walką bowiem krew odpływa z twarzy, pozostawiając ją bladą i upiorną. Potem spojrzał na młodzieńca na skraju grupki. Ten był niebezpieczny! Twarz miał pobladłą, usta zaciśnięte, a prawą dłoń schowaną w fałdach szaty. Angel spojrzał na Balkę, właściciela gospody. Krępy eks-zapaśnik stał za szynkwasem, obserwując robotników. Angel uspokoił się. Balka dostrzegł niebezpieczeństwo i był na nie przygotowany. Spór już dogasał, gdy blady młodzian powiedział coś do kompana i nagle poszły w ruch pięści. W blasku kaganka mignął nóż i ktoś krzyknął z bólu. Balka, trzymając w dłoni krótką drewnianą pałkę, przeskoczył szynkwas i dopadł nożownika o pobladłej twarzy. Najpierw trzepnął go w przegub, zmuszając do wypuszczenia noża, a potem uderzył w skroń. Trafiony runął jak długi na posypaną trocinami podłogę. - Koniec, mili panowie! - ryknął Balka. - Zamykamy! - Och, jeszcze jedną kolejkę - poprosił któryś ze stałych gości. - Jutro - warknął karczmarz. - No już, panowie. Uprzątnijcie ten bałagan. Goście opróżnili swoje kufle i puchary. Kompani podnieśli nieprzytomnego nożownika i wynieśli go na ulicę. Jego ofiara miała ranę kłutą ramienia. Rana była głęboka i ręka zdrętwiała. Balka postawił rannemu podwójnego kielicha, zanim gość ruszył na poszukiwanie chirurga. W końcu karczmarz zamknął drzwi, opuszczając sztabę. Personel zaczął zbierać kufle, puchary i talerze, ustawiać stoły i krzesła wywrócone w czasie krótkiej awantury. Balka wsunął pałkę do obszernej kieszeni skórzanego fartucha i podszedł do siedzącego Angela. - Kolejny cichy wieczór - mruknął, zajmując krzesło naprzeciw gladiatora. - Janie! - zawołał. - Przynieś mi dzban. Chłopiec przelał zawartość butelki do glinianego dzbana, znalazł czysty puchar i zaniósł naczynia do stolika. Było to najprzedniejsze lentryjskie wino. Balka spojrzał na niego i mrugnął. - Dobry z ciebie chłopak, Janie. Służący uśmiechnął się, rzucił nerwowe spojrzenie na Angela i czmychnął. Balka westchnął i rozparł się na krześle. - Dlaczego po prostu nie nalejesz go prosto z butelki? - zapytał Angel, mierząc karczmarza nieruchomym spojrzeniem szarych oczu. Balka zachichotał. - Z glinianego naczynia lepiej smakuje. - Gadanie! - Angel sięgnął przez stół, podniósł dzban i przytrzymał go przed swoim złamanym nosem. - To lentryjskie czerwone... co najmniej piętnastoletnie. - Dwudziestoletnie -- poprawił go z uśmiechem gospodarz. - Nie chcesz, żeby ludzie wiedzieli, że jesteś bogaty i stać cię na picie takiego trunku - zauważył Angel. - To popsułoby twój wizerunek. Człowieka z ludu. - Bogaty? Jestem tylko ubogim karczmarzem. - A ja jestem ventryjską tancerką. Balka skinął głową i napełnił jego kielich. - Twoje zdrowie, przyjacielu - rzekł, jednym haustem opróżniając puchar, aż wino pociekło mu po rozwidlonej, siwej brodzie. Angel uśmiechnął się, odrzucił kaptur na plecy i przesunął dłonią po swych rzedniejących, rudych włosach. - Niechaj bogowie ześlą ci deszcz szczęścia - dodał Balka, nalewając sobie drugi kielich i opróżniając go równie szybko jak pierwszy. - Przydałoby mi się go trochę. - Nie ma myśliwych? - Niewielu. Ostatnio nikt nie chce wydawać pieniędzy. - Czasy są ciężkie - przytaknął Balka. - Vagryjskie wojny opróżniły skarbiec, a teraz, kiedy Karnak zdenerwował Gothirów i Ventryjczyków, zapewne możemy oczekiwać kolejnych bitew. Niech go zaraza! - Miał rację, że wyrzucił ich ambasadorów - rzekł Angel, mrużąc oczy. - Nie jesteśmy ich wasalami. Jesteśmy Drenajami i nie powinniśmy klękać przed pomniejszymi narodami. - Pomniejszymi? - Balka podniósł brew. - Może cię to zaskoczy, Angelu, ale - o ile wiem - nie-Drenajowie również chełpią się posiadaniem dwóch rąk, dwóch nóg i głowy. Wiem, że to dziwne. - Wiesz, o czym mówię - warknął Angel. - Wiem, tylko po prostu nie zgadzam się z tobą. Masz, skosztuj porządnego wina. Angel potrząsnął głową. - Wystarczy mi jeden kielich. - Którego nigdy nie dopijasz. Po co tu przychodzisz? Przecież nienawidzisz ludzi. Z nikim nie rozmawiasz i nie lubisz tłoku. - Przychodzę posłuchać. - A co można usłyszeć w gospodzie, oprócz pijackiego bełkotu i przechwałek? Rzadko wygłasza się tu filozoficzne uwagi. Angel wzruszył ramionami. - Wieści. Plotki. Sam nie wiem. Balka nachylił się, opierając potężne ramiona o blat stołu. - Brakuje ci tego, prawda? Walk, chwały, tłumów. - Ani trochę - padła odpowiedź. - Daj spokój, komu to mówisz. Widziałem cię w dniu, gdy pokonałeś Barsellisa. Poważnie cię zranił, ale zwyciężyłeś. Widziałem twoją twarz, gdy podniosłeś miecz przed Karnakiem. Ujrzałem na niej uniesienie. - To było dawno. Wcale mi tego nie brak. Nie tęsknię za tym - westchnął Angel - ale bardzo dobrze pamiętam ten dzień. Barsellis był godnym przeciwnikiem - wysokim, dumnym i szybkim. Jednak to jego ciało ściągnęli z areny. Pamiętasz? Wlekli go twarzą do ziemi, a jego broda pozostawiła w piasku długą, krwawą bruzdę. To mogłem być ja. Balka poważnie pokiwał głową. - Ale nie byłeś. Odszedłeś nie pokonany i nie wróciłeś. To niezwykłe. Oni wszyscy zawsze wracają. Czy widziałeś w zeszłym tygodniu Caplyna? Co za wstyd. A był taki groźny. Teraz walczył jak staruszek. - Martwy staruszek - mruknął Angel. - Martwy stary dureń. - Wciąż mógłbyś pokonać wszystkich, Angelu. I zgarnąć fortunę. Angel zaklął i sposępniał. - Założę się, że tak właśnie powiedzieli Caplynowi. - Westchnął. - Było lepiej, kiedy walczyliśmy gołymi rękami, bez broni. Teraz tłum chce krwi i śmierci. Porozmawiajmy o czymś innym. - O czym? O polityce albo religii? - O czymkolwiek. Byle interesującym. - Dziś rano syn Karnaka został skazany na rok wygnania w Lentrii. Zamordowano człowieka, jego żona rzuciła się z u-rwiska, a morderca został skazany na rok pobytu w pałacu nad morzem. Masz ci sprawiedliwość. - Przynajmniej Karnak postawił chłopca przed sądem - rzekł Angel. - Mogło być gorzej. I nie zapominaj, że ojciec zamordowanego wstawił się za winnym. O ile wiem, wygłosił przed sądem bardzo poruszającą mowę - o szampańskiej zabawie, wypadku i przebaczeniu. - Ciekawa sprawa - zauważył sucho Balka. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Och, daj spokój, Angel! Sześciu mężczyzn, samych szlachciców i kompletnie pijanych, łapie młodą mężatkę i próbuje ją zgwałcić. Kiedy jej mąż usiłuje jej pomóc, zostaje zabity. Kobieta ucieka i spada z urwiska. Szampańska zabawa? Co do ojca zamordowanego mężczyzny, to Karnak był tak poruszony jego wspaniałomyślnością, że posłał do jego wioski dwa tysiące raq pokaźny zapas ziarna na zimę. - No widzisz - rzekł Angel. - To dobry człowiek. - Czasem cię nie rozumiem, mój przyjacielu. Czy nie dziwi cię to, że ojciec nagle wystąpił o łaskę dla winnego? Bogowie, człowieku, został do tego zmuszony. Ludziom krytykującym Kamaka przydarzają się wypadki. - Nie wierzę w te plotki. Kamak jest bohaterem. On i Hegel uratowali ten kraj. - Tak, i spójrz, co stało się z Egelem. - Chyba mam dość rozmowy o polityce - uciął Angel - a nie chcę mówić o religii. Co jeszcze się wydarzyło? Balka przez chwilę siedział w milczeniu, a potem uśmiechnął się. - Och tak, słyszałem pogłoskę, że Gildii oferowano ogromną sumę pieniędzy za wytropienie Waylandera. - Po co? - rzekł ze szczerym zdumieniem Angel. Balka wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia. Słyszałem o tym od Symiusa, a jego brat jest urzędnikiem Gildii. Pięć tysięcy raq dla samej Gildii oraz jeszcze dziesięć tysięcy dla tego, kto go zabije. - Kto dał zlecenie? - Nie wiadomo, ale obiecują sporą nagrodę za jakiekolwiek wiadomości o Waylanderze. Angel uśmiechnął się i potrząsnął głową. - To nie będzie łatwe. Nikt nie widział Waylandera od... ile to już... dziesięciu lat? Może już nie żyje. - Widocznie ktoś chce mieć pewność. - To szaleństwo - strata czasu i pieniędzy. - Gildia wezwała swoich najlepszych ludzi - powiedział Balka. - Znajdą go. - I pożałują tego - odparł cicho Angel. Rozdział 1 Mliriel biegła już od ponad godziny. Przez ten czas pokonała około dziewięciu mil do chaty na hali, ścieżką wzdłuż strumienia, przez dolinę i sosnowy las, na grań Topora, a potem starym jelenim szlakiem. Zaczęła słabnąć. Serce biło jej coraz mocniej, a płuca z trudem dostarczały tlen zmęczonym mięśniom. Jednak gnała dalej, zdecydowana dotrzeć do chaty, zanim słońce stanie zbyt wysoko na niebie. Stok był śliski po nocnym deszczu i dwukrotnie potknęła się, przy czym skórzana pochwa wiszącego u pasa noża boleśnie wpiła się w jej nagie udo. Gniew dodawał jej sił. Bez długiego kordelasa i przymocowanego do przedramienia noża do rzucania biegłaby szybciej. Słowo ojca było jednak prawem i bez broni Miriel nie opuszczała chaty. - Nie ma tu nikogo oprócz nas - spierała się, nie po raz pierwszy. - Oczekuj najlepszego, szykuj się na najgorsze - odparł. Dlatego teraz ciężka pochwa obijała się jej o udo, a rękojeść noża ścierała skórę z przedramienia. Miriel dotarła do zakrętu, przeskoczyła przez zwalony pień i skręciła w lewo, na ostatnie wzniesienie. Wydłużyła krok, mocno wbijając w ziemię bose stopy. Bolały ją smukłe łydki, paliły płuca. Ale nie zwalniała kroku, gdyż za dwadzieścia minut słońce miało znaleźć się w zenicie, a wtedy powinna być już w chacie. Z lewej mignął jakiś cień - dostrzegła błysk kłów i pazurów. Natychmiast upadła na ziemię, przetoczyła się przez prawe ramię i skoczyła na równe nogi. Lwica, stropiona chybionym atakiem, znów szykowała się do skoku. Przyczajona, z płasko położonymi uszami, mierzyła brązowymi ślepiami wysoką dziewczynę. Miriel pospiesznie zbierała myśli. Akcja i reakcja. Przejąć inicjatywę! Rękojeść kordelasa sama wślizgnęła się w jej dłoń i Miriel wrzasnęła, ile sił w płucach. Lwica, zaskoczona hałasem, cofnęła się. Dziewczynie zaschło w gardle i serce waliło jej jak młotem, ale mocno dzierżyła broń. Krzyknęła ponownie i skoczyła w kierunku bestii. Wystraszone gwałtownym ruchem zwierzę cofnęło się jeszcze kilka kroków. Miriel oblizała wargi. Lwica powinna już uciec. Dziewczyna poczuła lęk, ale opanowała go. Strach jest jak ogień. Kontrolowany, ogrzeje cię i utrzyma przy życiu. Jeśli wymknie się spod kontroli, spali cię i zniszczy. Nie odrywała orzechowych oczu od brązowych ślepi lwicy. Zauważyła jej zapadnięte boki oraz głęboką bliznę na prawej przedniej łapie. Straciwszy szybkość, zwierzę nie mogło już chwytać rączych jeleni i głodowało. Nie potrafiło - i nie chciało - wycofać się z tego starcia. Miriel przypomniała sobie wszystko, co ojciec opowiadał jej o lwach. Zostaw w spokoju łeb - kości czaszki są za grube, żeby przebiła je strzała. Poślij pocisk za przednią łapę, prosto w płuco. Jednak nie mówił, jak walczyć z taką bestią, kiedy ma się tylko nóż. Słońce wyszło zza jesiennej chmury i odbiło się od ostrza. Miriel natychmiast przekręciła nóż, kierując błysk w ślepia zwierzęcia. Lwica obróciła wielki łeb, zamrugała ślepiami w rażącym blasku. Miriel znów wrzasnęła. Jednak zamiast uciec, zwierzę niespodziewanie zaatakowało, długim susem rzucając się na dziewczynę. Miriel zamarła tylko na moment. Potem wbiła nóż w okolicę serca. Czarny bełt kuszy przebił szyję zwierzęcia tuż za uchem, drugi wbił się w bok. Lwica całym ciężarem spadła na ofiarę i obaliła ją, ale dziewczyna, padając, wbiła jej kordelas w brzuch. Miriel leżała nieruchomo, przygnieciona przez zwierzę, czując na twarzy jego cuchnący oddech. Ale pazury nie szarpały jej ciała, kły nie zamknęły się na jej głowie. Lwica wydała cichy pomruk i zdechła. Dziewczyna zamknęła oczy, zrobiła głęboki wdech i wysunęła się spod niej. Zrobiło się jej słabo, więc usiadła na ścieżce. Ręce jej drżały. Z krzaków wyłonił się wysoki mężczyzna z podwójną kuszą z czarnego drewna i klęknął obok dziewczyny. - Dobrze się spisałaś - mruknął. Spojrzała w jego czarne oczy i odpowiedziała z wymuszonym uśmiechem: - Zabiłaby mnie. - Być może - przyznał - ale twoje ostrze dosięgło jej serca. Wyczerpanie opadło na nią jak ciepły koc. Wyciągnęła się na ziemi, oddychając powoli i głęboko. Kiedyś wyczułaby lwicę, zanim ta zdążyłaby jej zagrozić, ale już utraciła ten dar, tak samo, jak matkę i siostrę. Danyal zginęła w wypadku przed kilkoma laty, a Krylla zeszłego lata wyszła za mąż i wyprowadziła się. Odganiając od siebie te myśli, usiadła. - Wiesz co - szepnęła. - Byłam naprawdę zmęczona, kiedy dotarłam na ostatnie wzniesienie. Ciężko dyszałam, a nogi miałam jak z ołowiu. Tymczasem kiedy lwica skoczyła, zapomniałam o znużeniu. Popatrzyła na ojca. Uśmiechnął się i pokiwał głową. - Doświadczyłem tego wielokrotnie. W ferworze walki zawsze znajduje się siłę, która rzadko cię zawodzi. Zerknęła na martwą lwicę. - Nigdy nie celuj w łeb - tak mi mówiłeś - zauważyła, pokazując pierwszy bełt sterczący z karku zwierzęcia. Wzruszył ramionami i uśmiechnął się. - Chybiłem. - To niezbyt pocieszające. Myślałam, że jesteś doskonały. - Starzeję się. Skaleczyła cię? - Nie sądzę... - Szybko obmacała ramiona i nogi, gdyż rany od lwich kłów i pazurów często się jątrzyły. - Nie. Miałam szczęście. - Tak, miałaś - przytaknął. - Zasłużyłaś na nie, gdyż wszystko zrobiłaś jak należy. Jestem z ciebie dumny. - Skąd się tu wziąłeś? - Potrzebowałaś mnie - zauważył. Zwinnie podnosząc się z ziemi, wyciągnął ręce i pomógł jej wstać. - Teraz obedrzyj bestię ze skóry i poćwiartuj. Nie ma to jak lwie mięso. - Nie sądzę, żebym mogła je jeść - odparła. - Najchętniej zapomniałabym o tym wydarzeniu. - Nie wolno zapominać - przestrzegł. - Zwyciężyłaś. I przez to jesteś silniejsza. Zobaczymy się później. Wyrwał oba bełty, otarł je z krwi i schował do skórzanego kołczana przy pasie. - Idziesz nad wodospad? - spytała cicho. - Na chwilkę - odparł z roztargnieniem. Popatrzył na nią. - Uważasz, że spędzam tam za dużo czasu? - Nie - powiedziała ze smutkiem. - Nie chodzi o czas, który tam spędzasz. Ani o wysiłek, jaki wkładasz w opiekę nad grobem. Chodzi o ciebie. Ona... odeszła już pięć lat temu. Powinieneś już normalnie żyć. Potrzebujesz... czegoś więcej. Skinął głową, ale wiedziała, że nie przekonała go. Uśmiechnął się i położył dłoń na jej ramieniu. - Pewnego dnia znajdziesz miłość i wtedy porozmawiamy, jak równy z równym. Nie chcę prawić ci kazań. Jesteś bystra i inteligentna. Odważna i sprytna. Czasem jednak mam wrażenie, że próbuję opisać kolory niewidomemu. Miłość, o czym sama się przekonasz, ma wielką moc. Nawet śmierć nie zdoła jej zniszczyć. A ja nadal ją kocham. Pochylił się, przycisnął ją do siebie i pocałował w czoło. - A teraz opraw zwierzę. Zobaczymy się o zmroku. Patrzyła, jak odchodził - wysoki mężczyzna, poruszający się ostrożnie i z gracją, z siwiejącymi kruczymi włosami ściągniętymi w kucyk i zwisającą u pasa kuszą. Potem zniknął. Wodospad był wąski, miał najwyżej sześć stóp szerokości i spływał migotliwą kaskadą do owalnej sadzawki, szerokiej na trzydzieści, a długiej na czterdzieści pięć stóp. Przy jej najdalej wysuniętym na południe końcu znajdował się drugi wodospad, z którego spieniony strumień dwie mile dalej wpadał do rzeki. Na powierzchni jeziorka wirowały złote liście, a każde tchnienie wiatru strącało z drzew nowe. Wokół rosło wiele kwiatów, w większości posadzonych przez mężczyznę, który teraz klęczał przy grobie. Zerknął w niebo. Słońce traciło już swoją moc, a nad górami przelatywały zimne jesienne wiatry. Waylander westchnął. Czas umierania. Spojrzał na złote liście pływające na wodzie i przypomniał sobie, jak siedział tu z Danyal i dziećmi, innego dnia, dziesięć długich jak żywoty lat temu. Krylla trzymała nóżki w wodzie, Miriel pływała wśród liści. - One są jak zagubione dusze - powiedziała Danyal do Krylli. - Płyną po oceanie życia, szukając wiecznego spoczynku. Znów westchnął i skupił uwagę na ukwieconym kopczyku, pod którym spoczywało wszystko, dla czego żył. - Miriel walczyła dziś z lwem - rzekł. - Stawiła mu czoło i nie ulękła się. Byłabyś z niej dumna. Położywszy obok kuszę z hebanową rękojeścią, machinalnie poobrywał rosnące wokół nagrobka geranie, usuwając wyblakłe, uschnięte czerwone kwiaty. Nadchodziła zima i raczej nie mógł się spodziewać, żeby znów zakwitły. Wkrótce będzie musiał je wyrwać, otrząsnąć ziemię z korzeni i powiesić w chacie, aby ponownie zasadzić na wiosnę. - Jednak nadal jest zbyt powolna - dodał. - Nie działa instynktownie, ale dopiero po namyśle. Nie tak, jak Krylla. - Zachichotał. - Pamiętasz, jak garnęli się do niej chłopcy z wioski? Wiedziała, jak sobie z nimi radzić: ruchem głowy, lodowatym uśmiechem. Nauczyła się tego od ciebie. Wyciągnął rękę i dotknął zimnego, prostokątnego marmuru, wodząc palcem po wyrytym napisie. Danyal, żona Dakeyrasa, kamyk w blasku księżyca. Grób ocieniały wiązy i buki, a opodal rosły róże, których ogromne żółte płatki nasycały powietrze słodkim zapachem. Kupił je w Kasyrze, siedem krzaków. Trzy uschły w czasie podróży, ale pozostałe bujnie rosły w żyznej glebie. - Wkrótce będę musiał zabrać ją do miasta - rzekł. - Ma już osiemnaście lat i musi się wiele nauczyć. Znajdę jej męża. Westchnął. - To oznacza, że będę musiał na chwilę cię opuścić. Nie mam na to ochoty. Zapadła cisza, zamarł nawet wiatr w gałęziach. Czarne oczy mężczyzny były nieprzeniknione, jego myśli posępne. Zwinnie wstał i wziąwszy gliniany garnek stojący obok nagrobka, poszedł nad jeziorko, napełnił go i zaczął podlewać róże. Wczoraj zaledwie pokropiło, a róże lubiły dużo pić. Kreeg czaił się w krzakach z napiętą kuszą. Jak łatwo, pomyślał z mimowolnym uśmiechem. Znajdź Waylandera i zabij go. Musiał przyznać, że takie zadanie przeraziło go. W końcu Waylander Zabójca był nie lada przeciwnikiem. Kiedy rabusie wymordowali mu rodzinę, przemierzał wszystkie kraje, aż wytropił ich co do jednego. Waylander był legendą w Gildii. Zręczny szermierz, wspaniale posługujący się nożem i niezrównany kusznik. Jeszcze więcej opowiadano o jego rzekomych mistycznych umiejętnościach wyczuwania nadchodzącego niebezpieczeństwa. Kreeg wycelował kuszę w plecy wysokiego mężczyzny. Mistyczne umiejętności? Phi! Za moment będzie martwy. Mężczyzna przy grobie wziął gliniane naczynie i poszedł do jeziorka. Kreeg ponownie wycelował, ale ofiara uklękła, napełniając garnek. Odrobinę obniżył kuszę, powoli wypuszczając wstrzymywany oddech. Waylander był teraz zwrócony do niego bokiem, więc śmiertelny strzał powinien być wymierzony w głowę. Co on robi z tą wodą? Kreeg zobaczył, jak wysoki mężczyzna klęka przy różach, przechyla garnek i podlewa rośliny. Wróci do grobu, pomyślał Kreeg. A kiedy tam dojdzie, zabiję go. Tak wiele w życiu zależy od szczęścia. Kiedy Gildia wydała rozkaz, Kreeg nie miał grosza i żył na koszt sprzedajnej dziewki w Kasyrze. Złoto zarobione za zabójstwo tego ventryjskiego kupca już dawno przepadło w jaskiniach hazardu na południowym krańcu miasta. Teraz Kreeg błogosławił niefart, który zatrzymał go w Kasyrze. Wiedział, że życie to zamknięty krąg. A właśnie w Kasyrze usłyszał o pustelniku z gór, wysokim wdowcu z nieśmiałą córką. Przypomniał sobie o wieściach nadesłanych przez Gildię. Odszukać człowieka zwanego Dakeyrasem. Ma żonę Danyal i córkę Miriel. Ma siwo-czarne włosy, ciemne oczy i jest wysokim mężczyzną około pięćdziesiątki. Nosi małą podwójną kuszę z hebanu i brązu. Zabić go i na dowód sukcesu przynieść do Drenami jego kuszę. Zachować ostrożność. Tym człowiekiem jest Waylander. Za wykonanie zadania czeka dziesięć tysięcy w złocie. W Kasyrze Kreeg gryzł się, że tak ogromna suma przejdzie mu koło nosa. Potem - dzięki bogom - powiedział o tym dziewce. - W górach na północy mieszka człowiek, który ma córkę imieniem Miriel - rzekła. - Nie widziałam go, ale przed laty spotkałam jego córkę w szkole kapłanów. Uczyłyśmy się tam czytać. - Pamiętasz jak nazywała się jej matka? - Chyba Daneel... Donalia?... - Danyal? - szepnął, siadając na łóżku, aż prześcieradło opadło z jego chudego, poznaczonego bliznami ciała. - Właśnie - przytaknęła. Kreegowi zaschło w ustach, a serce zaczęło mu walić jak młotem. Dziesięć tysięcy! Ale Waylander? Jakie szansę miałby w starciu z takim przeciwnikiem? Przez prawie tydzień krążył po Kasyrze, rozpytując o człowieka z gór. Gruby młynarz Sheras widywał go dwa razy do roku i pamiętał tę małą kuszę. - On jest bardzo spokojny - powiedział Sheras - ale nie chciałbym poznać go z innej strony, jeżeli rozumiesz, co mam na myśli. To twardy człowiek. Ma zimne oczy. Był dość przyjacielski, ale potem umarła mu żona - pięć... sześć lat temu. Koń upadł i przygniótł ją. Mieli dwie córki, bliźniaczki. Ładne. Jedna wyszła za chłopca z południa i wyjechała stąd. Druga wciąż z nim jest. Nieśmiała. Za chuda, jak na mój gust. Karczmarz Goldin, uchodźca z kraju Gothirów, także go pamiętał. - Kiedy zginęła jego żona, przez jakiś czas przychodził tu topić smutki. Niewiele mówił. Którejś nocy spił się na umór i zostawiłem go leżącego pod drzwiami. Córki przyszły i odprowadziły go do domu. Miały wtedy chyba po dwanaście lat. Rada miasta zastanawiała się, czy nie odebrać mu prawa do opieki. W końcu opłacił im miejsca w szkole kapłanów i mieszkały tam przez prawie trzy lata. Opowieść karczmarza podniosła Kreega na duchu. Jeśli wielki Waylander rozpił się, to nie trzeba się go już obawiać. Jednak stracił nadzieję przy następnych słowach Goldina. - Nigdy nie był tu lubiany. Jest zbyt zamknięty w sobie - ciągnął karczmarz - ale w ubiegłym roku ustrzelił niedźwiedzia-zabójcę, co ucieszyło ludzi. Ten niedźwiedź rozszarpał młodego wieśniaka i jego rodzinę. Dakeyras wytropił go. Zdumiewające! Użył niewielkiej kuszy. Taric widział to: niedźwiedź rzucił się na niego, a on stał i czekał do ostatniej chwili, a kiedy zwierzę stanęło na tylnych łapach, wpakował mu dwa bełty - w rozdziawiony pysk i w mózg. Taric mówi, że nigdy nie widział czegoś takiego. Ten człowiek był niezwykle opanowany. Kreeg odnalazł Tarica, smukłego blondyna, pracującego jako koniuszy w książęcych stajniach. - Tropiliśmy bestię przez trzy dni - rzekł, siadając na beli siana i pociągając brandy z bukłaka, który podsunął mu Kreeg. - Nie widziałem, żeby się pocił - a nie jest już młody. A kiedy niedźwiedź stanął na tylne łapy, po prostu wycelował kuszę i strzelił. Niewiarygodne! Ten człowiek nie wie, co to strach. - Dlaczego poszedłeś z nim? Taric uśmiechnął się. - Próbowałem umizgać się do Miriel, ale nic nie zdziałałem. No wiesz, ona jest nieśmiała. W końcu zrezygnowałem. A on jest dziwny. Nie wiem, czy chciałbym go za teścia. Większość czasu spędza przy grobie żony. Kreeg znów nabrał otuchy. Właśnie na coś takiego liczył. Polowanie na ofiarę w lesie było co najmniej ryzykowne. Znajomość jej zwyczajów czyniła to zadanie mniej niebezpiecznym, a znalezienie miejsca, które zawsze odwiedzała... To istny dar bogów. W dodatku był to grób. Waylander będzie zamyślony, może pogrążony w żałobie i wspomnieniach. Tak też się stało. Kreeg, korzystając ze wskazówek Tarica, rankiem tego dnia znalazł wodospad i kryjówkę z widokiem na grób. Teraz pozostało mu tylko posłać zabójczy pocisk. Spojrzał na hebanową kuszę, wciąż leżącą w trawie obok grobu. Dziesięć tysięcy w złocie! Oblizał cienkie wargi i ostrożnie otarł spotniałą dłoń o swą tunikę w kolorze liści. Wysoki mężczyzna wrócił nad stawek, znowu nabrał wody i podszedł do ostatnich krzewów róż. Ponownie uklęknął przy nich. Kreeg ocenił dystans dzielący go od nagrobka. Czterdzieści stóp. Z tej odległości haczykowaty bełt przeszyje plecy Way-landera, przebije mu płuca i wyjdzie przez pierś. Nawet jeśli ominie serce, ofiara umrze po kilku minutach, dławiąc się własną krwią. Kreeg chciał jak najszybciej zabić wysokiego mężczyznę. Poszukał go wzrokiem... I nie znalazł. Zamrugał z niedowierzaniem. Polanka była pusta. - Straciłeś okazję - usłyszał chłodny głos. Kreeg obrócił się, usiłując wycelować kuszę. Zdążył jeszcze dostrzec przeciwnika, stojącego z uniesioną ręką, w której coś błyszczało. Ręka opadła. Pod czaszką Kreega eksplodowała błyskawica słonecznego blasku. Nie poczuł bólu, niczego. Wypuścił kuszę z rąk i zapadł w ciemność. Jego ostatnia myśl dotyczyła szczęścia. Wcale nie zaczęło mu sprzyjać. Waylander klęknął obok zwłok i podniósł ozdobną kuszę zabitego. Hebanowa kolba była zręcznie uformowana i pięknie inkrustowana złotem. Sam łuk był stalowy, prawdopodobnie ventryjski - jedwabiście gładki, bez skazy. Odłożywszy broń, Waylander przyjrzał się zabitemu. Mężczyzna był chudy i żylasty, o twardej twarzy, kwadratowej szczęce i wąskich wargach. Waylander był pewny, że nigdy przedtem go nie widział. Nachyliwszy się, wyrwał nóż z oczodołu zabitego i wytarł ostrze o trawę. Otarłszy je jeszcze o tunikę ofiary, wsunął broń do futerału z czarnej skóry, przymocowanego do lewego przedramienia. Pospieszne przeszukanie nie ujawniło niczego, oprócz czterech miedziaków i ukrytego noża, zawieszonego na rzemieniu na szyi. Chwyciwszy za zieloną tunikę, Waylander podniósł zwłoki i zarzucił je sobie na ramię. Lisy i wilki będą walczyć o resztki, a on nie chciał takich awantur przy grobie Danyal. Powoli zszedł do drugiego wodospadu, cisnął ciało przez krawędź i patrzył, jak z pluskiem wpada w toczące się fale. W pierwszej chwili impet zaklinował je między dwoma głazami, lecz pod stałym naporem wody zwłoki Kreega popłynęły dalej, twarzą w dół, ku odległej rzece. Podniósłszy swoją kuszę i broń zamachowca, Waylander wrócił do chaty. Dym leniwie unosił się z kamiennego komina i Waylander przystanął na skraju lasu, obojętnie spoglądając na dom, który postawił dla siebie i Danyal. Zbudowana u podnóża urwiska, chroniona od góry przez przewieszoną skałę, chata z bali miała sześćdziesiąt stóp długości, trzy wielkie, osłonięte okiennicami okna i jedne drzwi. Teren przed nią został oczyszczony z drzew, krzaków i kamieni, tak by nikt nie zdołał niepostrzeżenie podejść bliżej niż na sto jardów. Chata była fortecą, ale miała też swój urok. Danyal umieściła w narożach pstrokate, czerwono-niebieskie kamienie i zasadziła kwiaty pod oknami. Teraz róże pięły się po drewnianych ścianach, różowe i złociste na tle szorstkich, brązowych bali. Waylander uważnie obejrzał teren wokół chaty, szukając drugiego zabójcy, który mógł kryć się na skraju lasu. Nikogo nie dostrzegł. Kryjąc się wśród drzew, okrążył chatę, szukając śladów. Nie znalazł żadnych oprócz tych, jakie pozostawiły jego mokasyny i bose nogi Miriel. Uspokojony, w końcu podszedł do chaty i wszedł do środka. Miriel przygotowała posiłek złożony z płatków owsianych i poziomek, ostatnich w tym sezonie. Uśmiechnęła się na jego widok, lecz ten uśmiech zgasł, gdy dostrzegła drugą kuszę. - Gdzie ją znalazłeś? - zapytała. - Przy grobie czaił się jakiś człowiek. - Rabuś? - Nie sądzę. Ta kusza kosztowała co najmniej sto sztuk w złocie. Jest pięknie wykonana. Sądzę, że był zabójcą. - Dlaczego miałby cię tropić? Waylander wzruszył ramionami. - Był czas, kiedy wyznaczono nagrodę za moją głowę. Może nadal tak jest. A może zabiłem jego brata lub ojca. Kto wie? Jedno jest pewne: on mi tego nie powie. Usiadła przy długim dębowym stole, patrząc na niego. - Jesteś wściekły - powiedziała w końcu. - Tak. Podszedł za blisko. Powinienem już nie żyć. - Co się stało? - Krył się w krzakach jakieś czterdzieści kroków od grobu, czekając na okazję do strzału. Kiedy poszedłem po wodę, żeby podlać róże, zobaczyłem nadlatującego ptaszka, który zamierzał usiąść na gałęzi, ale w ostatniej chwili spłoszył się i odleciał. - To mógł być lis albo rozkołysana gałązka - zauważyła. - Ptaki są płochliwe. - Tak, oczywiście - przyznał. - Ale tak nie było. Gdyby odważył się strzelić mi w głowę, leżałbym teraz obok Danyał. - A więc oboje mieliśmy dziś szczęście. Kiwnął głową, ale nie odpowiedział, nadal zastanawiając się nad tym, co się stało. Przez dziesięć lat żyli spokojnie, nie niepokojeni przez wydarzenia z przeszłości. W tych górach był jedynie wdowcem Dakeyrasem. Kto, po tak długim czasie, nasłał na niego zabójców? I ilu ich jeszcze przybędzie? Słońce zachodziło nad szczytami na zachodzie; rozżarzona miedziana kula ognia rzucająca ostatnie, zuchwałe błyski na górskie zbocze. Miriel zmrużyła oczy. - Za bardzo razi - poskarżyła się. Jednak on już uniósł rękę i drewniana deseczka poszybowała w powietrzu. Płynnym ruchem przyłożyła kuszę do ramienia, naciskając palcami mosiężny spust. Bełt śmignął w powietrzu, zaledwie o stopę chybiając lecącą deskę. - Mówiłam, że mnie razi. - Oczekuj porażki, a na pewno cię spotka - rzekł stanowczo, podnosząc deseczkę. - Pozwól, że ja ci ją rzucę. - Ja nie muszę ćwiczyć - ty tak! - Nie trafiłbyś w nią, prawda? Przyznaj! Zerknął w jej roziskrzone oczy i zauważył błyski słońca w jej włosach, na zbrązowiałej skórze ramion. - Powinnaś wyjść za mąż - rzekł nagle. - Jesteś zbyt piękna, żeby siedzieć w górach ze starcem. - Nie wykręcaj się - skarciła go, wyrywając mu z ręki deskę i odchodząc o kilka kroków. Zachichotał i potrząsnął głową, akceptując porażkę. Starannie napiął stalową cięciwę dolnego łuku kuszy. Szczęknęła sprężyna spustu. Umieścił na łożu krótką czarną strzałę, delikatnie opierając ją o cięciwę. Powtórzywszy te czynności z górną częścią kuszy, wyrównał naciąg obu języków spustowych. Ta broń przed laty kosztowała go małą fortunę w opalach, ale wykonał ją prawdziwy mistrz i Waylander nigdy nie żałował tego zakupu. Spojrzał na Miriel i już miał poprosić ją, żeby rzuciła, kiedy niespodziewanie cisnęła deseczkę wysoko w powietrze. Słońce raziło go w oczy, ale zaczekał, aż wirujący kawałek drewna znalazł się w najwyższym punkcie. Wyciągnął ramię i nacisnął pierwszy spust. Bełt śmignął w powietrzu i uderzył w deseczkę, przełamując ją na dwie połowy. Gdy spadała, wypuścił drugi pocisk. Deseczka rozpadła się na kawałki. - Jesteś straszny. Skłonił się nisko. - Powinnaś być zaszczycona - rzekł, powstrzymując uśmiech. - Zazwyczaj nie popisuję się za darmo. - Rzuć jeszcze raz - poleciła, ponownie napinając kuszę. - Deska jest połamana - przypomniał. - Rzuć największy kawałek. Wyjął bełty i zważył w dłoni największy kawałek deski. Miała najwyżej cztery cale szerokości i mniej niż stopę długości. - Jesteś gotowa? - Rzucaj! Niedbałym ruchem posłał drewno wysoko w powietrze. Mignęła uniesiona kusza, świsnął bełt i wbił się w drewno. Waylander klaskał w dłonie. Miriel ukłoniła się. - Kobiety powinny być dworne - rzekł. - Nosić suknie i haftować - dodała. - To prawda - uległ. - Jak ci leży kusza zabójcy? - Jest dobrze wyważona i lekka. - Ventryjski heban i pusta kolba. Jesteś gotowa na odrobinę szermierki? Zaśmiała się. - Czy twoja duma zniesie kolejne lanie? - Nie - przyznał. - Chyba dziś pójdziemy wcześniej spać. Była trochę rozczarowana, gdy pozbierali broń i ruszyli z powrotem do chaty. - Sądzę, że potrzebujesz lepszego ode mnie nauczyciela szermierki - powiedział po drodze. - Najlepiej posługujesz się mieczem i masz do tego prawdziwy talent. Pomyślę o tym. - Myślałam, że ty jesteś najlepszy - droczyła się. - Dzieci zawsze tak myślą o ojcach - rzekł sucho. - Nożem czy kuszą władam doskonale. Ale mieczem? Zaledwie znakomicie. - Co za skromność. Czy jest coś, w czym nie jesteś wspaniały? - Tak - odparł i uśmiech zniknął z jego warg. Przyspieszył kroku, pogrążony w bolesnych wspomnieniach. Jego pierwsza rodzina została wymordowana przez rabusiów: żona, dziewczynki i syn. Ten obraz nadal był żywy w jego pamięci. Znalazł chłopca martwego w ogrodzie, z twarzą w kwiatach. A pięć lat temu, kiedy po raz drugi znalazł miłość, patrzył bezradnie, jak koń Danyal potyka się o niewidoczny korzeń drzewa. Ogier runął na ziemię i przetoczył się po Danyal, miażdżąc jej klatkę piersiową. Umarła w ciągu kilku minut, wijąc się z bólu. - Czy jest coś, w czym nie jesteś wspaniały? Tylko jedno. Nie umiem utrzymać przy życiu tych, których kocham. Rozdział 2 Ralis lubił mówić ludziom, że jest druciarzem od zarania czasu, i niewiele mijał się z prawdą. Pamiętał czasy, gdy stary król Orien był jeszcze bezbrodym księciem, towarzyszącym ojcu podczas wiosennej parady na pierwszej ulicy, zwanej Drogą Drenajów. Teraz była to Aleja Królów, znacznie szersza i biegnąca pod łukiem triumfalnym, wzniesionym dla uczczenia zwycięstwa nad Vagryjczykami. Tyle zmian. Ralis dobrze wspominał Oriena, pierwszego wodza Drenajów, posiadacza Zbroi z Brązu, zwycięzcę setek bitew i tuzina wojen. Czasem, wysiadując w pustych tawernach i odpoczywając po podróżach, stary druciarz opowiadał ludziom o swoim spotkaniu z Orienem, wkrótce po bitwie pod Dros Corteswain. Król polował na niedźwiedzia w lesie Skultik, a Ralis - wówczas młody i czarnobrody - niósł swój tobół do fortu Delnoch. Spotkali się przy strumieniu. Orien siedział na głazie, trzymając bose nogi w zimnej wodzie, odrzuciwszy na bok kosztowne buty. Ralis poluzował paski bagażu i podszedł na brzeg strumienia, żeby się napić. - Ten tobół wygląda na ciężki - rzekł złotowłosy król. - Bo jest - przyznał Ralis. - Jesteś druciarzem? - Tak. - Wiesz, kim jestem? - Jesteś królem - odparł Ralis. Orien zachichotał. - Nie robi to na tobie wrażenia, co? To dobrze. Pewnie nie masz w tym tobole żadnej maści. Mam na nogach pęcherze wielkości jabłek. Ralis potrząsnął głową i przepraszająco rozłożył ramiona. W tym momencie pojawiła się grupa młodych szlachciców, otaczając króla. Śmiali się i krzyczeli, przechwalając się swoimi umiejętnościami. Ralis odszedł niepostrzeżenie. Przez lata śledził dokonania króla, jakby zbierał wieści o starym przyjacielu. Chociaż wątpił, aby sam król dłużej niż chwilę czy dwie pamiętał o ich spotkaniu. Teraz jest zupełnie inaczej, pomyślał, zarzucając bagaż na plecy i ruszając do chaty. Kraj nie ma króla, a to nie jest w porządku. Źródło nie patrzy łaskawym okiem na kraj bez władcy. Ralis ciężko dyszał, gdy pokonał ostatnie wzniesienie i spojrzał na porośniętą kwieciem chatę. Wiatr ucichł i w lesie zaległa cisza. Ralis odetchnął. - Możecie oboje wyjść - rzekł cicho. - Może was nie widzę, ale wiem, że jesteście blisko. Najpierw pokazała się młoda kobieta. Ubrana w spodnie z wyprawionej czarnej skóry i tunikę z szarej wełny, wyłoniła się z krzaków i uśmiechnęła do starego. - Robisz się coraz sprytniejszy, Ralisie - zauważyła. Kiwnął głową i obrócił się w prawo. Teraz pojawił się mężczyzna. Był ubrany tak samo jak Miriel, ale ponadto miał na sobie czarną kolczugę i bandolet, z którego zwisały trzy noże do rzucania. Ralis przełknął ślinę. W tym cichym mieszkańcu gór było coś, co zawsze niepokoiło starego druciarza, od kiedy przed dziesięcioma laty spotkali się na tym zboczu góry. Często o tym myślał. Nie chodziło o to, że Dakeyras był wojownikiem - Ralis znał ich wielu - ani o to, że poruszał się zwinnie jak wilk. Nie, to było coś innego. Stając przed Dakeyrasem, miał wrażenie, że stoi w obliczu śmierci. Zadrżał. - Dobrze cię widzieć, starcze - rzekł Dakeyras. - Na stole jest mięsiwo i zimna źródlana woda. I trochę suszonych owoców - jeśli poradzą sobie z nimi twoje zęby. - Moje zęby są w porządku, chłopcze - warknął Ralis. - Może nie mam ich tyle, co kiedyś, ale pozostałe nadal robią to, co do nich należy. Dakeyras obrócił się do dziewczyny. - Zaprowadź go do chaty. Wkrótce do was dołączę. Ralis patrzył, jak bezszelestnie zniknął wśród drzew. - Spodziewacie się kłopotów, prawda? - spytał. - Dlaczego pytasz? - odparła dziewczyna. - On zawsze był ostrożny, ale teraz nosi kolczugę. Pięknie zrobioną, ale ciężką. Nie sądzę, żeby nosił ją w górach na pokaz. - Mamy kłopoty - przyznała. Zszedł z nią do chaty, zostawił bagaż przy drzwiach i wyciągnął się na miękkim fotelu wypchanym końskim włosiem. - Robię się za stary na takie życie - mruknął. Uśmiechnęła się. - Od jak dawna to mówisz? - Jakieś sześćdziesiąt lat - odparł. Złożył głowę na oparciu fotela i zamknął oczy. Ciekawe, czy mam już sto lat, pomyślał. Pewnego dnia będę musiał to obliczyć, znaleźć jakiś punkt odniesienia. - Woda czy sfermentowany sok jabłkowy? - zapytała. Otworzył mieszek u boku, wyjął jakieś zawiniątko i wręczył jej. - Zrób z tego kleik - zażądał. - Zalej wrzątkiem i zostaw na chwilę. - Co to takiego? - zapytała, podnosząc pakiecik do nosa i wdychając zapach. - Kilka ziół, koperek i coś w tym rodzaju. Pomaga mi zachować młodość - dodał z szerokim uśmiechem. Zostawiła go, a on siedział spokojnie, popijając. Chata była solidnie zbudowana, kominek i komin z wapienia. Południowa ściana została wyłożona drewnianymi balami, na których wisiała niedźwiedzia skóra. Ralis uśmiechnął się. Zręczna robota, ale on wędrował po tych górach, kiedy Dakeyrasa jeszcze nie było na świecie, i wiedział o jaskini. Schronił się w niej raz czy dwa. Jednak to sprytny pomysł - postawić chatę przy wylocie jaskini, maskując jej wylot. Człowiek powinien zawsze mieć jakąś drogę ucieczki. - Jak długo mam to gotować? - zawołała Miriel z kuchni. - Kilka minut - odkrzyknął. - Kiedy skurczone listki zaczną opadać na dno, będzie gotowy. Jego spojrzenie przykuł zawieszony na ścianie oręż: dwa łuki, kilka mieczy, szabla, sathulijski jatagan oraz pół tuzina noży różnej długości i kształtów. Ralis usiadł. Na stole leżała nowa kusza. Piękna broń. Ralis wstał z fotela i podniósł ją, oglądając złocenia. - Niezła kusza - zauważyła Miriel, idąc przez pokój. - Lepsza od tego, który był jej posiadaczem. - Znałeś go? - Kreeg. Skrzyżowanie szczura z wężem. Dobry członek Gildii. Mógłby być bogaty, gdyby nie był tak kiepskim graczem. - Próbował zabić mojego ojca - nie wiemy dlaczego. Ralis nie odpowiedział. Miriel poszła do kuchni i wróciła z naparem. Stary niespiesznie zaczął go sączyć. Jedli w przyjaznym milczeniu, przy czym stary pochłonął trzy porcje lwiego mięsa. Zanurzając kawał świeżo upieczonego chleba w gęstym sosie, spojrzał na Miriel i westchnął. - Tak dobrze nie jada się nawet w pałacach Drenanu - rzekł. - Jesteś pochlebcą, Ralisie - skarciła go. - Mimo to lubię cię. Podszedł do bagażu, rozwiązał troki i zaczął grzebać w środku, aż w końcu wyjął metalową flaszkę i trzy srebrne kubki. Wrócił do stołu i napełnił je bursztynowym płynem. - Niebiański smak - rzekł, ciesząc się tą chwilą. Miriel podniosła kubek i upiła łyk. - Jak płynny ogień - powiedziała i pokraśniała. - Tak. Dobry, prawda? - Opowiedz mi o tym Kreegu. - Niewiele jest do opowiadania. Pochodził z południa, był chłopcem ze wsi. Walczył w wojnach vagryjskich, a potem przyłączył się do zbuntowanego Jonata. Kiedy Karnak rozbił rebeliantów, Kreeg spędził rok czy dwa w Ventrii. Chyba jako najemnik. Trzy lata temu wstąpił do Gildii. No, wiesz, nie należał do najlepszych, ale był dość dobry. - A więc ktoś zapłacił mu za zabicie mojego ojca? - Tak. - Dlaczego? Stary wzruszył ramionami. - Zaczekajmy, aż wróci. - Robisz z tego tajemnicę. - Po prostu nie chcę się powtarzać. W moim wieku czas jest cenny. Ile pamiętasz ze swego dzieciństwa? - O co ci chodzi? - Chcę powiedzieć, że Dakeyras... gdzie go poznałaś? Widział, że to pytanie zaskoczyło ją i wyraz jej twarzy zmienił się z przyjaznego na ostrożny i podejrzliwy. - To mój ojciec - powiedziała cicho. - Nie. Twoja rodzina została wymordowana podczas wojen vagryjskich. A Dakeyras, podróżujący z niejakim Dardalionem, znalazł ciebie i twoją siostrę... a także brata, o ile wiem, pod opieką młodej kobiety. - Skąd o tym wiesz? - Przez Kreega - odparł, ponownie napełniając swój kubek. - Nie rozumiem. Od progu doleciał głos Dakeyrasa. - On chce powiedzieć, że wie, kogo miał zabić Kreeg. Wysoki mężczyzna poluzował zapinkę czarnego skórzanego płaszcza i rzucił go na krzesło. Podniósł trzeci srebrny kubek i opróżnił go jednym haustem. - Piętnaście tysięcy w złocie - rzekł Ralis. - Pięć dla Gildii, dziesięć dla tego, kto przyniesie do cytadeli twoją kuszę. Powiadają, że ponad pięćdziesięciu ludzi przeczesuje kraj, szukając ciebie. Wśród nich jest Morak Ventryjczyk oraz Belash, Courail i Senta. - Słyszałem o Moraku i Courailu - rzekł Dakeyras. - Belash jest Nadirem i nożownikiem. Senta walczy mieczem i pojedynkuje się za pieniądze. Jest bardzo dobry, ze starej szlacheckiej rodziny. - Spodziewam się, że za informacje o miejscu mojego pobytu również wyznaczono wysoką nagrodę - rzekł spokojnie Dakeyras. - Nie wątpię - odparł Ralis - ale tylko bardzo odważny mężczyzna zdradziłby Waylandera Zabójcę. - A ty jesteś odważny? Słowa były łagodne, ale ich podtekst sprawił, że żołądek starego ścisnął bolesny skurcz. - Mam więcej odwagi niż rozumu - przyznał, wytrzymując wzrok gospodarza. Waylander uśmiechnął się. - Tak powinno być - rzekł i napięcie osłabło. - Co zrobimy? - zapytała Miriel. - Przygotujemy się do długiej zimy - odrzekł Waylander. Ralis miał lekki sen i usłyszał skrzypienie skórzanych zawiasów otwieranych drzwi. Ziewnął i zsunął nogi na podłogę. Chociaż nadchodził świt, cienkie strzały księżycowych promieni sączyły się przez szczeliny w okiennicach. Wstał i się przeciągnął. Powietrze było chłodne i rześkie, zapowiadając zbliżającą się zimę. Ralis zadrżał, po czym włożył ciepłe wełniane spodnie i tunikę. Otworzywszy drzwi sypialni, wyszedł do głównego pokoju i zobaczył, że ktoś położył drewno na dogasające węgle, na nowo rozniecając ogień. Waylander był uprzejmym gospodarzem, gdyż zwykle na początku jesieni jeszcze nie palił w kominku. Stary podszedł do okna, podniósł rygiel i pchnął drewnianą okiennicę. Na zewnątrz księżyc gasł na szarzejącym niebie, gwiazdy znikały, a nad górskimi szczytami na wschodzie pojawiła się różowa poświata. Ralis zauważył jakiś ruch i zmrużył oczy, wytężając wzrok. Na stoku, co najmniej ćwierć mili dalej, dostrzegł biegnącego człowieka. Ralis ziewnął i wrócił do kominka, po czym zapadł w skórzany fotel. Ogień płonął żywo. Ralis dołożył doń dwie suche kłody ze sterty przy kominku. A więc, pomyślał, w końcu wyjaśniła się tajemnica. Zadziwiające, że był teraz taki przygnębiony. Przez długie lata znał Dakeyrasa i jego rodzinę, piękną żonę, dwie dziewczynki. Zawsze przeczuwał, że ten mieszkaniec gór skrywa jakąś tajemnicę. Ta zagadka absorbowała go, może nawet pomagała mu zachować sprawność w wieku, jakiego większość - jeśli nie wszyscy - jego towarzyszy młodości nie dożyła. Banita, szlachcic, który wyrzekł się bogactwa i przywilejów, uchodźca spod tyranii Gothirów... brał pod uwagę wszystkie te możliwości. Także inne. A teraz koniec z tymi spekulacjami. Dakeyras był legendarnym Waylanderem - człowiekiem, który zabił syna króla Oriena - Niallada. A także bohaterem, który odnalazł Zbroję z Brązu i zwrócił ją Drenajom, uwalniając ich od okropnych najazdów krwiożerczych Vagryjczyków. Stary westchnął. Jakie nowe tajemnice będą teraz zajmować jego myśli, pozwalając zapomnieć o upływie czasu i nieuniknionym nadejściu śmierci? Usłyszał, że Miriel wstaje z łóżka w odległym pokoju. Nadeszła - wysoka, smukła i naga. - Dzień dobry - powiedziała wesoło. - Dobrze spałeś? - Dość dobrze, dziewczyno. Powinnaś coś włożyć na siebie. Powiedział to szorstko, nieco ostrzej niż zamierzał. Nie dlatego, aby jej nagość podnieciła go. Stwierdził, że zadziałała nań wprost przeciwnie. Jej młodość i piękno sprawiły, że poczuł ciężar lat, przygniatających go jak ogromna góra. Dziewczyna wróciła do pokoju, a on rozłożył się w fotelu. Kiedy przestały go interesować kobiety? Sięgnął myślą wstecz. Po raz pierwszy stwierdził to w Meledze, jakieś piętnaście lat temu. Wynajął ladacznicę, cycatą dziewkę, lecz mimo jej wprawnych zabiegów niczego nie zdziałał. W końcu wzruszyła ramionami. - Martwe ptaki nie wstają z gniazd - powiedziała okrutnie. Wróciła Miriel, ubrana w szare spodnie i tunikę z kremowej wełny. - Teraz bardziej ci się podobam, szanowny druciarzu? Odpowiedział z wymuszonym uśmiechem. - Podoba mi się w tobie wszystko, moja droga. Jednak twoja nagość przypomina mi o tym, co było kiedyś. Możesz to zrozumieć? - Tak - odparła, ale wiedział, że tylko przez grzeczność. Czy młodzi potrafią to zrozumieć? Przystawiła krzesło do kominka, odwróciła je i usiadła na nim, opierając łokcie na wysokim oparciu. - Wspomniałeś o ludziach, którzy polują na mojego ojca. Możesz mi o nich opowiedzieć? - Oni wszyscy są niebezpieczni, a wśród nich mogą być tacy, o których nic nie wiem. Znam jednak Moraka Ventryjczyka Jest groźny, naprawdę groźny. Uważam, że to szaleniec. - Jaką posługuje się bronią? - Szablą i nożem, lecz jest też bardzo zręcznym łucznikiem. I bardzo szybkim - uderza jak wąż. Zabije każdego - mężczyznę, kobietę, dziecko, niemowlę. Ma dar uśmiercania. - Jak wygląda? - Średniego wzrostu, szczupły. Lubi ubierać się na zielono i nosi gruby złoty pierścień z zielonym oczkiem. Pasuje do jego oczu, zimnych i twardych. - Będę na niego uważała. - Jeśli go ujrzysz, zabij - warknął Ralis. - Nie zobaczysz go jednak. - Myślisz, że tu nie przyjdzie? - Tego nie powiedziałem. Najlepiej zrobicie, jeśli odejdziecie stąd. Nawet Waylander nie zdoła pokonać wszystkich, którzy go tropią. - Nie doceniasz go, druciarzu - ostrzegła. - Wprost przeciwnie - odparł. - Jestem jednak stary i wiem, że czas robi z nas wszystkich ramoli. Kiedyś byłem młody, szybki i silny. Jednak czas powoli, jak kropla drążąca kamień, pozbawia cię szybkości i sił. Waylander nie jest już młody. Ci, którzy na niego polują, są w pełni sił. Kiwnęła głową i odwróciła wzrok. - A więc radzisz nam uciekać? - Tak. W inne miejsce, pod innym nazwiskiem. - Opowiedz mi o pozostałych. Uczynił to, powtarzając wszystko, co słyszał o Belashu, Courailu, Sencie i wielu innych. Słuchała, przeważnie w milczeniu, od czasu do czasu przerywając mu rzeczowymi pytaniami. W końcu, przekonana, że wyciągnęła z niego wszystko, wstała. - Zrobię ci śniadanie - powiedziała. - Uważam, że na nie zasłużyłeś. - Co ci dały moje opowieści? - Należy znać wroga - odparła. - Tylko dobra znajomość przeciwnika zapewnia zwycięstwo. Ralis nic nie powiedział. Waylander siedział spokojnie na prowizorycznej ławce wysoko w konarach dębu, spoglądając na zachód, ku odległym wieżom Kasyry za rozległą równiną. Mniej więcej cztery mile na lewo widział Drogę Zbożową, wstęgę szlaku biegnącego z sentrańskiej równiny na południe, do Drenanu. Teraz jechało nią niewiele wozów, gdyż zboża zostały już zebrane i zmagazynowane albo wysłane na targowiska Mashrapuru lub Ventrii. Dostrzegł kilku jeźdźców, zmierzających do Kasyry i okolicznych wiosek. Chłodny wietrzyk zaszeleścił liśćmi i Waylander oparł się wygodnie, przeszukując zasoby pamięci, przesiewając wspomnienia. Żołnierskie doświadczenie zdobyte podczas wojen z Sathulisami nauczyło go, że bierność prowadzi do klęski. W lasach i górach Skeln było wiele kryjówek oraz jaskiń, lecz cierpliwy i wytrwały wróg zdołałby go znaleźć, gdyż człowiek musi polować, żeby zdobyć żywność, a podczas polowania pozostawia ślady. Żołnierz, którym był, znał jednak tylko jedną drogę do zwycięstwa - atakować! Tylko jak? Gdzie? I kogo? Nagrodę przekazano Gildii. Nawet gdyby znalazł zleceniodawcę i zabił go, polowanie trwałoby nadal. Wiatr wzmógł się i Waylander szczelnie otulił się płaszczem. Zmęczył go bieg - starzejące się mięśnie protestowały przeciwko wysiłkowi, paliło go w płucach, a serce waliło jak młotem. Wyprostował prawą nogę i rozmasował obolałe mięśnie łydki, przypominając sobie wszystko, co wiedział o Gildii. Przed piętnastu laty Gildia skontaktowała się z nim, proponując pośrednictwo w odbiorze zleceń. Odrzucił propozycję, wolał bowiem pracować samodzielnie. W tamtych czasach Gildia była tajemniczą, tajną organizacją. Obowiązywały w niej proste prawa. Po pierwsze, wszystkie zabójstwa musiały być wykonane za pomocą ostrza, strzały lub sznura. Nie wolno było używać trucizny ani podpalenia - Gildia nie chciała śmierci postronnych osób. Po drugie, wszystkie opłaty wpływały bezpośrednio do Gildii, a jej Patriarcha dostawał podpisany dokument wyjaśniający pobudki zleceniodawcy. Nie brano pod uwagę spraw sercowych ani sporów religijnych. Teoretycznie zdradzany mąż nie mógł wynająć zabójcy w celu zamordowania żony, jej kochanka czy obojga. W praktyce, oczywiście, nie przejmowano się takimi subtelnościami. Jeśli tylko zleceniodawca twierdził, że kieruje nim chęć zysku lub interes polityczny, nie zadawano mu pytań. Za rządów Karnaka ten fach stał się -jeśli nie moralnie akceptowany - to przynajmniej prawie legalny. Waylander uśmiechnął się. Pozwalając Gildii na jawne działanie, Karnak znalazł jeszcze jedno źródło podreperowania swoich kiepskich finansów. A podczas wojny takie wpływy pozwalały opłacić żołnierzy, zbrojmistrzów, kupców, szkutników, murarzy... lista była długa. Wstał i rozprostował zesztywniałe plecy. Ilu będzie miał przeciwko sobie? Gildia ma wiele zleceń do wykonania. Nie stać jej na to, aby posłać wszystkich zabójców na poszukiwania w całym kraju. Siedmiu? Dziesięciu? Najlepsi nie pojawią się pierwsi. Będą siedzieć i czekać, podczas gdy polowanie rozpoczną gorsi, tacy jak Kreeg. A może już tu byli, czekając w zasadzce? Pomyślał o Miriel i ścisnęło go w żołądku. Była silna i zwinna, zręcznie posługiwała się wszelką bronią. Jednak była młoda i jeszcze nigdy nie walczyła z wrogiem, ostrze w ostrze. Waylander zdjął płaszcz, zrolował go, przerzucił przez ramię i przywiązał do pasa. Zimny wiatr smagał mu nagą pierś, lecz nie zwracał na to uwagi i pospiesznie zaczął schodzić z drzewa. Bacznie rozejrzał się wokół, ale nie dostrzegł żadnego niebezpieczeństwa. Zręcznie zeskoczył z najniższej gałęzi i miękko wylądował na pokrytej mchem ziemi. Pierwszy ruch będzie musiał wykonać nieprzyjaciel. Dręczyło go to, ale nie mógł temu zapobiec, więc zaakceptował ten fakt i przestał o tym myśleć. Teraz mógł tylko czekać. Walczyłeś z ludźmi i bestiami, demonami i Zmiennokształtnymi, powiedział sobie. I nadal żyjesz, podczas gdy oni obrócili się w proch. Wtedy byłem młodszy, przypomniał cichy głos z głębi jego jaźni. Błyskawicznie obracając się na pięcie, wyrwał nóż z pochwy na przedramieniu i rzucił, wbijając go w cienki pień pobliskiego wiązu. Młody czy stary, wciąż jestem Waylanderem. Miriel patrzyła, jak starzec powoli odchodzi na północny zachód, ku odległej fortecy Dros Delnoch. Pakunek niósł wysoko na ramionach, a wiatr rozwiewał mu białą brodę i włosy. Przystanął na szczycie wzniesienia, odwrócił się i pomachał jej. Potem zniknął. Miriel poszła z powrotem między drzewami, słuchając śpiewu ptaków, ciesząc się rozproszonym przez liście blaskiem słońca, zalewającym ścieżkę. Góry były piękne jesienią, liście ciemnozłote, a ostatnie letnie kwiaty zapalały zielone i purpurowe ognie na zboczach. Wszystko jakby specjalnie stworzone dla jej przyjemności. Wychodząc na szczyt pagórka, przystanęła, spoglądając na drzewa i ścieżki zbiegające ku sentrańskiej równinie. Nagle ujrzała jakąś postać. Wysoki mężczyzna w zielonym płaszczu. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach i zadrżała, kładąc dłoń na rękojeści miecza. Zielony płaszcz zdradzał zabójcę - Moraka. No, ten morderca nie zdoła zaatakować jej ojca. Miriel wyszła na ścieżkę i stała, czekając, aż mężczyzna powoli podejdzie bliżej. Gdy nadchodził, bacznie obserwowała jego twarz - szerokie, płaskie kości policzkowe, spłaszczony i złamany nos oraz skrzywione, cienkie usta. Szczękę miał kwadratową i wydatną, kark muskularny. Zatrzymał się przed nią. - Ścieżka jest wąska - zauważył. - Może będziesz tak uprzejma i zejdziesz mi z drogi? - Nie komuś takiemu jak ty! - syknęła zaskoczona, że jej głos nie zadrżał, skrywając lęk. - Czy obrażanie nieznajomych należy do tutejszych zwyczajów, dziewczyno? Czy też liczysz na moją galanterię? - Nie liczę na nic prócz tego! - powiedziała, cofając się i wyjmując miecz. - Ładne ostrze - rzekł. - A teraz je schowaj albo ci je odbiorę i dam klapsa za impertynencję. Zmrużyła oczy, w gniewie zapominając o lęku, i uśmiechnęła się. - Wyciągnij miecz, a zobaczymy, kto ucierpi - powiedziała. - Nie walczę z dziewczętami - odparł. - Szukam mężczyzny. - Wiem, kogo szukasz i dlaczego. Aby do niego dotrzeć, najpierw musisz minąć mnie. A to nie będzie łatwe, kiedy wnętrzności będą pętać ci się wokół kostek. Nagle rzuciła się naprzód, usiłując wbić mu ostrze w brzuch. Uskoczył, zamachnął się i wierzchem dłoni uderzył ją w twarz. Miriel potknęła się i upadła, ale natychmiast zerwała się z ziemi. Twarz piekła ją od uderzenia. Mężczyzna przesunął się w prawo, rozwiązując zielony płaszcz i kładąc go na zwalonym drzewie. - Kto nauczył cię tego pchnięcia? - zapytał. - Jakiś wieśniak? Albo pastuch? To nie motyka. Sztych zawsze należy maskować i stosować po ripoście lub kontrze. Wyjął miecz i ruszył na nią. Miriel nie czekała na jego atak, ale wyszła mu naprzeciw i znów pchnęła, tym razem mierząc w twarz. Zablokował cios i obrócił się na pięcie, ramieniem uderzając ją w pierś i zbijając z nóg. Poderwała się i skoczyła, zadając mordercze cięcie w kark. Błyskawicznie zastawił się mieczem, blokując cięcie, lecz tym razem ona obróciła się i wyskoczyła w powietrze, obutą stopą kopiąc go w brodę. Spodziewała się, że upadnie, ale tylko zachwiał się, wyprostował i splunął krwią. - Dobrze - rzekł cicho. - Bardzo dobrze. Szybko i w idealnej równowadze. Może jednak masz w sobie coś. - Nigdy się tego nie dowiesz - powiedziała, atakując z niesamowitą szybkością i zasypując go gradem ciosów. Zablokował wszystkie, ani razu nie ripostując. W końcu cofnęła się, zmęczona i stropiona. Nie zdołała przełamać jego obrony, lecz jeszcze bardziej złościło ją to, że on nie próbował jej atakować. - Dlaczego nie walczysz? - zapytała. - A czemu miałbym? - Chcę cię zabić. - Czy masz po temu jakiś powód? - spytał i na jego ustach pojawił się krzywy uśmiech. - Poznałam cię, Moraku. Wiem, dlaczego tu jesteś. To wystarczy. - Może... - zaczął, ale przypuściła kolejny atak i tym razem okazał się niedostatecznie szybki. Ostrze ominęło jego twarz, ale rozcięło mu ucho. Zamachnął się i jego pięść z trzaskiem wylądowała na jej brodzie. Na pół ogłuszona, Miriel wypuściła miecz z dłoni i osunęła się na kolana. Ostrze przybysza dotknęło jej szyi. - Dość tych głupstw - rzekł, odchodząc i podnosząc płaszcz. Chwyciła miecz i znów zastąpiła mu drogę. - Nie pozwolę ci przejść - oznajmiła ponuro. - Nie zdołałaś mnie zatrzymać - rzekł - chociaż bardzo się starałaś. Gdzie jest Waylander? Zrobiła krok w jego stronę. - Zaczekaj - powiedział, chowając miecz do pochwy. - Nie jestem Morakiem. Rozumiesz? Nie przysyła mnie Gildia. - Nie wierzę ci - mruknęła i tym razem to jej miecz dotknął jego szyi. - Zatem uwierz w to: gdybym chciał cię zabić, już byś nie żyła. Wiesz, że to prawda. - Kim jesteś? - Nazywam się Angel - odparł - i dawno temu byłem przyjacielem waszej rodziny. - Przyszedłeś nam pomóc? - Nie toczę niczyich bitew, dziewczyno. Przybyłem go ostrzec. Teraz widzę, że niepotrzebnie. Powoli opuściła miecz. - Dlaczego na niego polują? Nikogo nie skrzywdził. Wzruszył ramionami. - Od wielu lat nic nie zbroił, przyznaję, ale ma wielu wrogów. To jedna z ujemnych stron zawodu zabójcy. Czy to on nauczył cię posługiwać się mieczem? - Tak. - Powinien się wstydzić. Szermierka to idealna równowaga serca i umysłu - rzekł poważnie. - Czy nigdy ci tego nie mówił? - Mówił - warknęła. - Aha, ale ty, jak większość kobiet, słuchasz tylko tego, co chcesz usłyszeć. Tak, z pewnością. No cóż, a potrafisz gotować? Trzymając na wodzy swój wybuchowy temperament, obdarzyła go swoim najsłodszym uśmiechem. - Potrafię. Umiem także haftować, robić na drutach, szyć... i co jeszcze? Och, tak... Jej pięść wylądowała na jego brodzie. Stojąc obok zwalonego drzewa, nie zdążył uskoczyć i zachwiał się, a kolejny cios rzucił go na plecy, na błotnistą ścieżkę po drugiej stronie pnia. - Prawie zapomniałam - rzekła. - Nauczył mnie walczyć na pięści. Angel przyklęknął i powoli wstał. - Moja pierwsza żona była do ciebie podobna - rzekł, rozcierając szczękę. - Straszna kobieta, na pozór miękka jak gęsi puch, a w środku twarda jak nie wyprawiony rzemień i żelazo. Powiem ci coś, dziewczyno - lepiej spisał się, ucząc cię boksu niż szermierki. Czy teraz zawrzemy pokój? Miriel zachichotała. - Chętnie - odrzekła. Idąc za wysoką góralką, Angel rozcierał opuchniętą szczękę. Dziewczyna kopie jak koń i prawie równie silnie wali pięścią. Uśmiechnął się ze smutkiem, patrząc, jak szła z gracją, oszczędzając siły. Przyznał w duchu, że dobrze walczyła, tylko wkładała w to za dużo serca, a za mało instynktu. Jej ciosy pięścią też były łatwe do przewidzenia, ale Angel pozwolił jej je zadać, czując, że dziewczyna musi jakoś wyładować gniew wywołany sromotną porażką. Dumna kobieta. I atrakcyjna, zdecydował z lekkim zdziwieniem. Zawsze wolał piersiaste kobiety, miękkie i pulchne, przyjemne w łóżku. Miriel była odrobinę za chuda, jak na jego gust, a jej nogi - chociaż długie i bardzo zgrabne - były trochę zbyt muskularne. Mimo to, jak powiadają, z taką kobietą można zdobywać góry. Nagle zachichotał, a ona odwróciła się. - Coś cię bawi? - spytała zimno. - Bynajmniej, Miriel. Tylko przypomniałem sobie ten ostatni raz, kiedy wędrowałem po tych górach. Ty i twoja siostra miałyście osiem, może dziewięć lat. Pomyślałem sobie, że życie płynie zadziwiająco szybko. - Nie pamiętam cię - powiedziała. - Wtedy wyglądałem inaczej. Ten rozpłaszczony nos był prosty i miałem wówczas gęste brwi. To było na długo przedtem, zanim rękawice innych zawodników pokaleczyły mi twarz. Moje usta także były pełniejsze. I miałem długie rude włosy, sięgające ramion. Przechyliła głowę, uważnie mu się przyglądając. - Wtedy nie nazywano cię Angelem - stwierdziła. - Nie. Byłem Caridrisem. - Teraz pamiętam. Dałeś mi sukienkę - żółtą sukienkę, a zieloną dla Krylli. Wtedy byłeś... - Przystojny? Owszem, byłem. A teraz jestem brzydki. - Nie chciałam... - Nie ma sprawy, dziewczyno. Wszelka uroda przemija. Wybrałem sobie ciężki zawód. - Nie rozumiem, jak człowiek może chcieć żyć w taki sposób. Zadawać ból, pozwalać się ranić, ryzykować życie - i po co? Żeby tłum opasłych kupców mógł zobaczyć płynącą krew. - Kiedyś sądziłem, że jest w tym coś więcej - odparł łagodnie - ale teraz nie będę się z tobą spierał. To było brutalne i barbarzyńskie zajęcie, ale uwielbiałem je. Dotarli do chaty. Kiedy Angel posilił się, usiadł przy dogasającym ogniu i ściągnął buty. Zerknął na kominek. - Trochę za wcześnie, żeby palić, prawda? - Tak, ale mieliśmy gościa, starego człowieka - wyjaśniła Miriel, sadowiąc się naprzeciw niego. - Było mu zimno. - Stary Ralis? - Tak. Znasz go? - Od lat, a nawet dziesięcioleci wędruje ze swoim towarem między Drenanem a Delnoch. Kiedyś wyrabiał noże, jakich nigdy później nie widziałem. Twój ojciec ma kilka takich. - Przepraszam, że cię uderzyłam - powiedziała nagle. - Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. - Nie pierwszy raz dostałem - odparł, wzruszając ramionami. - Byłaś rozzłoszczona. - Zwykle nie jestem taka... wybuchowa. Chyba trochę się boję. - To dobrze. Zawsze wystrzegałem się nieustraszonych mężczyzn - i kobiet. Łatwo można przy nich zginąć. Przyjmij ode mnie radę, Miriel. Kiedy pojawią się łowcy, nie atakuj ich mieczem. Strzelaj do nich z daleka. - Myślałam, że dobrze posługuję się mieczem. Ojciec zawsze powtarza mi, że jestem lepsza od niego. - Może podczas ćwiczeń, ale nie w walce. Zastanawiasz się nad kolejnymi ruchami, a przez to tracisz szybkość. Szermierka wymaga subtelności oraz bezpośredniego kontaktu ręki z umysłem. Pokażę ci. Sięgnął prawą ręką, podniósł ze sterty drewna długą gałązkę i wstał. - Stań naprzeciw mnie - polecił dziewczynie. Potem, przytrzymując gałązkę kciukiem i palcem wskazującym, rzekł: - Trzymaj tu rękę, dziewczyno, a kiedy puszczę gałązkę, złap ją. Potrafisz? - Oczywiście, to... - Gdy mówiła, rozwarł palce. Miriel błyskawicznie wyciągnęła rękę, lecz jej palce złapały powietrze i gałązka wylądowała u jej stóp. - Nie byłam gotowa! - zaprotestowała dziewczyna. - Spróbuj ponownie. Jeszcze dwukrotnie nie złapała padającego kijka. - I czego to dowodzi? - warknęła. - Czas reakcji, Miriel. Ręka powinna się poruszyć, gdy tylko oczy zauważą ruch gałązki. Tymczasem ty widzisz kijek. Przesyłasz wiadomość do umysłu. Potem dopiero działasz. Do tego czasu gałązka już upada. - A jak inaczej można ją chwycić? - zapytała. - Przecież musisz nakazać ręce, żeby się poruszyła. Potrząsnął głową. - Przekonasz się, że nie. - Pokaż - zażądała. - Co ma ci pokazać? - zapytał Waylander od drzwi. - Chce nauczyć się łapać gałązkę - odparł Angel, powoli się odwracając. - Kopę lat, Caridrisie. Jak się masz? - spytał góral, celując z małej kuszy prosto w serce Angela. - Nie przybyłem tu, aby cię zabić, przyjacielu. Nie pracuję dla Gildii. Przyszedłem cię ostrzec. Waylander skinął głową. - Słyszałem, że zrezygnowałeś z areny. Co teraz robisz? - Sprzedawałem broń myśliwską. Miałem sklepik na rynku, ale skonfiskowano mi go za długi. - Za dziesięć tysięcy sztuk złota mógłbyś go odkupić - rzekł chłodno Waylander. - Rzeczywiście, nawet pięć razy. Jednak, jak ci już powiedziałem, nie pracuję dla Gildii. I nie próbuj nazywać mnie kłamcą! Waylander zdjął oba bełty z kuszy, a potem zwolnił cięciwy. Położywszy kuszę na stole, zwrócił się do poznaczonego bliznami zawodnika. - Wiem, że nie jesteś kłamcą - powiedział. - Ale dlaczego chcesz mnie ostrzec? Nigdy nie byliśmy aż tak zaprzyjaźnieni. Angel wzruszył ramionami. - Myślałem o Danyal. Nie chciałem, żeby owdowiała. Gdzie ona jest? Waylander nie odpowiedział, lecz Angel dostrzegł, że z trudem ukrył udrękę, i krew odpłynęła mu z twarzy. - Możesz zostać na noc - powiedział Waylander. - I dziękuję ci za ostrzeżenie. Po tych słowach wziął kuszę i opuścił chatę. - Moja matka umarła - szepnęła Miriel. - Pięć lat temu. Angel westchnął i opadł na krzesło. - Dobrze ją znałeś? - Dostatecznie dobrze, żeby trochę się w niej podkochiwać. Jak umarła? - Jechała konno. Koń upadł i przygniótł ją. - Po tym wszystkim, przez co przeszła... po tylu bitwach i wojnach... - Potrząsnął głową. - To nie ma sensu, żadnego. Chyba że bogowie mają spaczone poczucie humoru. Pięć lat, mówisz. O bogowie! Musiał ją uwielbiać, skoro został tutaj tak długo. - Owszem. Wciąż ją uwielbia, spędzając zbyt wiele czasu przy jej grobie, mówiąc do niej, jakby nadal mogła go słyszeć. Czasem robi to nawet tutaj. - Teraz rozumiem - rzekł łagodnie Angel. - Co takiego? - Czy to nie oczywiste, Miriel? Ścigają go mordercy - zabójcy, łowcy, nocni myśliwi. Nie zdoła wszystkich pozabijać i dobrze o tym wie. Dlaczego więc został tutaj? - Ty mi to powiedz. - Jest jak stary byk tropiony przez wilki. Wiedząc, że już po nim, szuka wyżyny, a potem staje i czeka, żeby wydać nieprzyjaciołom ostatnią bitwę. - Przecież to do niego nie pasuje. Nie jest stary! Nie jest! Z pewnością się nie podda. - On uważa inaczej. Żył tylko dla Danyal. Nie wiem, może sądzi, że ponownie połączy się z nią po śmierci. Wiem natomiast - i on też - że pozostanie tutaj oznacza śmierć. - Mylisz się - powiedziała Miriel, ale bez przekonania. Rozdział 3 Unosząc się w morzu bólu, Ralis wiedział, że umiera. Ręce miał związane za plecami, skórę na piersi poparzoną i pociętą, nogi połamane. Noże i rozżarzone żelazo pozbawiły go godności, wydzierając z jego gardła okrzyki boleści. Nie pozostało mu nic, oprócz maleńkiej iskierki dumy. Nic im nie powiedział. Oblano go zimną wodą, która ukoiła ból oparzeń. Otworzył oko, to, które mu pozostało. Morak klęczał przy nim, z miłym uśmiechem na urodziwej twarzy. - Mogę uwolnić cię od cierpień, starcze - rzekł. Ralis nie odpowiedział. - Kim on jest dla ciebie? Synem? Siostrzeńcem? Dlaczego dla niego cierpisz? Chodziłeś po tych górach przez pięćdziesiąt... a może sześćdziesiąt lat? On tu jest i ty wiesz gdzie. W końcu i tak go znajdziemy. - A wtedy... zabije... was... wszystkich - wyszeptał Ralis. Morak roześmiał się, a pozostali mu zawtórowali. Ralis poczuł woń palonego ciała na moment przed tym, zanim czaszka zaczęła mu pękać z bólu. Gardło miał suche i obrzmiałe od krzyków, więc wydał tylko urywany jęk. Nagle, w cudowny sposób, ból zelżał i Ralis usłyszał wzywający go głos. Uniósł się i poleciał ku niemu. - Nic im nie powiedziałem, Ojcze! - zawołał triumfalnie. - Nie powiedziałem! - Stary dureń - rzekł Morak, patrząc na nieruchome ciało. - Ruszajmy! - Twardy stary człowiek - mruknął Belash, gdy opuszczali polankę. Morak rzucił się na krępego Nadira. - Straciliśmy przez niego pół dnia - i po co? Gdyby powiedział nam od razu, odszedłby z dziesięcioma albo dwudziestoma sztukami złota. A tak jest żerem dla lisów i wron. Tak, był twardy. Ale też głupi! Czarne jak węgiel oczy Belasha wbiły się w twarz Moraka. - Umarł z honorem - mruknął Nadir. - Czeka go owacyjne powitanie w Sali Bohaterów. Morak wybuchnął śmiechem. - Sala Bohaterów, tak? Musi tam być sporo miejsca, jeśli wpuszczają starych druciarzy. Jakież to historie będzie opowiadał przy stole? O tym, jak sprzedał nóż za podwójną cenę albo jak naprawił garnek? Widzę, że czekają ich naprawdę miłe chwile. - Ludzie najczęściej wyśmiewają to, czego nigdy nie dostąpią - rzekł Belash, maszerując z dłonią na rękojeści miecza. Te słowa popsuły humor Morakowi i na nowo podsyciły jego nienawiść do małego Nadira. Ventryjczyk odwrócił się i stanął twarzą do dziewięciu ludzi, którzy mu towarzyszyli. - Kreeg wyruszył w te góry, ponieważ miał informację, że Waylander jest tutaj. Rozdzielimy się i przeszukamy okolicę. Za trzy dni spotkamy się u podnóża tamtego szczytu na północy, przy rozwidleniu strumienia. Barisie, ty pojedziesz do Kasyry. Rozpytasz o Kreega, z kim przestawał, gdzie pił. Dowiedz się, skąd zdobył tę informację. - Dlaczego ja? - spytał wysoki, płowowłosy mężczyzna. - A co będzie, jeśli znajdziecie go podczas mojej nieobecności? Dostanę moją część? - Każdy otrzyma swoją część - obiecał Morak. - Jeśli znajdziemy go i zabijemy, zanim wrócisz, dopilnuję, żeby złoto czekało na ciebie w Drenanie. Czy mógłbym postąpić inaczej? Jasnowłosy nie wyglądał na przekonanego, ale kiwnął głową i odszedł. Morak obrzucił spojrzeniem pozostałych ośmiu mężczyzn. Wszyscy byli wprawnymi tropicielami i wojownikami, twardymi i pozbawionymi skrupułów. Już wcześniej korzystał z ich usług. Gardził nimi, ale starał się tego nie okazywać. Nikt nie chce, aby obudziło go zębate ostrze, przecinające mu krtań. Największą niechęć budził w nim Belash. Plemieniec był nieustraszony i doskonale posługiwał się nożem oraz łukiem. Na takim polowaniu wart był dziesięciu innych ludzi. Pewnego dnia, myślał Morak z ponurą satysfakcją, pewnego dnia zabiję cię. Wepchnę ci nóż w ten tłusty brzuch i wypruję flaki. Podzieliwszy ludzi na dwuosobowe grupki, wydał im polecenia. - Jeśli natraficie na jakieś ludzkie siedziby, pytajcie o wysokiego mężczyznę i jego córkę. Może używać innego imienia niż Dakeyras, więc szukajcie wdowca, który odpowiada jego rysopisowi. Jeśli go znajdziecie, niczego nie róbcie. Zaczekajcie, aż będziemy wszyscy razem. Rozumiecie? Mężczyźni ponuro pokiwali głowami i odeszli. Na zabójcę Waylandera czekało dziesięć tysięcy raq w złocie, ale pieniądze niewiele znaczyły dla Moraka. Miał dwa razy więcej ulokowane u kupców w Mashrapurze i Ventrii. Liczyły się tylko łowy i trofeum - oraz sława tego, kto zabił legendarnego Waylandera. Poczuł gwałtowny przypływ zadowolenia na myśl o tym wszystkim, co może zrobić, żeby w ostatnich chwilach życia Waylander cierpiał niewymowne męki. Oczywiście, jest dziewczyna. Może ją zgwałcić i zabić na jego oczach. Albo torturować. Albo oddać swoim ludziom, żeby zrobili z nią, co zechcą. Spokojnie, powiedział sobie. Cierpliwości. Najpierw musisz go znaleźć. Zarzuciwszy na ramiona zielony płaszcz, ruszył na poszukiwanie Belasha. Nadir rozbił obóz w osłoniętej kotlince i klęczał na kocu. Dłonie miał złożone w modlitwie, a przed nim leżało kilka starych kości, pożółkłych i porowatych. Morak usiadł po drugiej stronie ogniska. Cóż to za obrzydliwy obyczaj, pomyślał, nosić w woreczku kości ojca. Ci barbarzyńcy! Któż ich zrozumie? Belash zakończył modły i schował kości do mieszka przy boku. - Czy twój ojciec miał ci coś ciekawego do powiedzenia? - spytał Morak, z błyskiem rozbawienia w zielonych oczach. Belash potrząsnął głową. - Nie rozmawiałem z ojcem - rzekł. - On odszedł. Rozmawiałem z Górami Księżyca. - Ach tak, z górami. Czy one wiedzą, gdzie mieszka Waylander? - Wiedzą tylko, gdzie spoczywa każdy wojownik Nadirów. - Mają szczęście - zauważył Morak. - Nie powinieneś drwić z takich rzeczy - ostrzegł Nadir. - W tych górach mieszkają dusze wszystkich Nadirów, obecnych i dawnych. I dzięki nim, jeśli na to zasłużę, znajdę dom tego, który zabił mojego ojca. Pochowam kości ojca w grobie tego człowieka, na jego piersi. Wtedy zawsze będzie służył mojemu ojcu. - Ciekawy pomysł - rzekł Morak, starając się zachować obojętność. - Wy, kol-isha, myślicie, że wiecie wszystko. Uważacie, że świat został stworzony dla waszej przyjemności, ale nie rozumiecie ziemi. Siedzisz tu, wdychasz powietrze, czujesz pod nogami chłodną murawę i niczego nie widzisz. A dlaczego? Ponieważ przez cały czas żyjecie w kamiennych miastach, a tam kamienne mury nie wpuszczają ducha ziemi. Niczego nie widzicie. Niczego nie słyszycie. Niczego nie czujecie. Widzę czyrak, który robi ci się na karku, ty głupi dzikusie, pomyślał Morak. I czuję smród spod twoich pach. A głośno powiedział: - A czymże jest duch tej ziemi? - Jest kobietą - odparł Belash. - Matką. Żywi tych, którzy ją rozumieją, obdarzając ich siłą i dumą. Tak jak tego starca, którego zabiłeś. - I mówi do ciebie? - Nie, ponieważ jestem wrogiem tej ziemi. Ale daje mi znać, że jest tutaj i patrzy na mnie. Nie darzy mnie nienawiścią. Natomiast nienawidzi ciebie. - Dlaczego miałoby tak być? - spytał Morak, nagle czując się nieswojo. - Kobiety zawsze mnie lubiły. - Czyta w twojej duszy, Moraku. I wie, że jest ona pełna mroku. - Przesądy! - warknął Morak. - Nie ma żadnej kobiety. Na tym świecie nie ma żadnej siły oprócz tej, jaka jest na ostrzach tysiąca mieczy. Spójrz na Karnaka. Zlecił zabójstwo wielkiego bohatera Egela, a teraz rządzi zamiast niego i nawet go uwielbiają. Jest największą siłą Drenajów. Czy ta kobieta go kocha? Belash wzruszył ramionami. - Karnak jest wielkim człowiekiem - pomimo swych wad - i walczy za tę ziemię, więc może ona go kocha. I nikt naprawdę nie wie, czy to on zlecił zabójstwo Egela. Ja wiem, pomyślał Morak, wspominając moment, gdy stanął przy łóżku wielkiego człowieka i wbił mu sztylet w prawe oko. Och tak, ja wiem. Dochodziła północ, gdy Waylander wrócił. Angel siedział przy kominku, Miriel spała w pokoju na tyłach. Waylander wsunął sztabę w żelazne obejmy na drzwiach, a potem odpiął od pasa kołczan i położył go na stole, obok hebanowej kuszy. Angel obrzucił go spojrzeniem. Jedynym źródłem światła były migotliwe płomienie ognia na kominku i Waylander wyglądał w ich blasku jak zjawa, otoczona tańczącymi cieniami. W milczeniu zdjął bandolet z czarnej skóry, z trzema nożami do rzucania, a potem odwiązał obie pochwy od przedramion i również umieścił na stole. Kolejne dwa noże wyjął z futerałów ukrytych w sięgających do kolan butach. Wreszcie podszedł do ognia i usiadł naprzeciw byłego gladiatora. Angel oparł się wygodnie, uważnie obserwując wojownika. Dostrzegł jego niepokój. - Widzę, że walczyłeś z Miriel. - Niezbyt długo. - Nie. Ile razy ją obaliłeś? - Dwa. Waylander skinął głową. - Tropy były prawie zatarte. Twoje stopy głębiej odcisnęły się w ziemi i jedne ślady zachodziły na drugie. - Skąd wiesz, że ją przewróciłem? - Ziemia była miękka i znalazłem wgłębienie pozostawione przez jej łokieć. Łatwo ją pokonałeś. - Na arenie zwyciężyłem trzydziestu siedmiu przeciwników. Myślisz, że może mnie pokonać dziewczyna? Waylander pomilczał chwilę. Potem spytał: - Czy była dobra? Angel wzruszył ramionami. - Obroniłaby się przed niedoświadczonym szermierzem, ale nie przeciw takim, jak Morak czy Senta. Zginęłaby w mgnieniu oka. - Jest przecież lepsza ode mnie - rzekł Waylander. - A ze mną nie poszłoby im tak łatwo. - Lepsza od ciebie podczas ćwiczeń - odparł Angel. - Obaj znamy różnicę między taką zabawą, a prawdziwą walką. Jest zbyt spięta. Danyal mówiła mi o próbie, jakiej kiedyś ją poddałeś. Pamiętasz? - Jak mógłbym zapomnieć? - No cóż, gdybyś poddał ją Miriel, nie poradziłaby sobie. Wiesz o tym, prawda? - Może - przyznał Waylander. - Jak mogę jej pomóc? - Nie możesz. - Ale ty mógłbyś. - Owszem. Tylko dlaczego miałbym to zrobić? Waylander dorzucił drewna na węgle i milczał chwilę, gdy pierwsze żółte płomyki zaczęły lizać drewno. Potem spojrzał na Angela. - Jestem bogaty, Caridrisie. Zapłacę ci dziesięć tysięcy w złocie. - Zauważyłem, że nie mieszkasz w pałacu - przypomniał Angel. - Mieszkam tutaj z wyboru. Kupcy doglądają moich interesów. Dam ci list do jednego z nich w Drenanie. Zapłaci ci. - Nawet po twojej śmierci? - Nawet wtedy. - Nie zamierzam walczyć za ciebie - rzekł Angel. - Rozumiesz? Będę nauczycielem twojej córki, ale nic poza tym. - Nie potrzebuję nikogo, żeby za mnie walczył - warknął Waylander. - Ani teraz, ani nigdy. Angel kiwnął głową. - Przyjmuję twoją propozycję. Zostanę i będę ją uczył, ale tylko dopóty, dopóki uznam, że mogę ją czegoś nauczyć. Kiedy nadejdzie dzień - a tak się stanie - że już niczego nie zdołam jej nauczyć, wtedy odejdę. Zgadzasz się? - Tak. Waylander wstał i podszedł do przeciwległej ściany. Angel zobaczył, jak gospodarz naciska płaski kamień, a potem sięga do ukrytego sejfu, Waylander odwrócił się i rzucił mu przez pokój ciężką sakiewkę. - Oto część zapłaty - rzekł. - Ile? - Pięćdziesiąt złotych raq. - Podjąłbym się tego zadania nawet za tyle. Dlaczego chcesz zapłacić mi więcej? - Może sam mi powiesz? - Ustaliłeś taką samą cenę jak nagroda za twoją głowę, żeby nie wystawiać mnie na pokusę. - To prawda, Caridrisie, ale nie cała. - A jaka jest cała prawda? - Danyal lubiła cię - odparł Waylander, wstając. - Nie chciałbym cię zabić. A teraz życzę ci dobrej nocy. Waylander nie mógł zasnąć, leżał nieruchomo, z zamkniętymi oczami, próbując się odprężyć. Jutro znów będzie biegał, ćwicząc siły i wytrzymałość, szykując się na nadejście zabójców. Ucieszył się, że Angel zechciał zostać. Jego towarzystwo przyda się Miriel, a kiedy mordercy w końcu go wytropią, poprosi gladiatora, żeby odprowadził dziewczynę do Drenanu. Tam odziedziczy całe jego bogactwo, znajdzie sobie męża i będzie cieszyć się życiem wolnym od wszelkich niebezpieczeństw. Powoli odprężył się i zaczai śnić. Była przy nim Danyal. Jechali wokół jeziora i słońce świeciło jasno na bezchmurnym niebie. - Ścigajmy się do łąki - zawołała, uderzając piętami boki szarej klaczy. - Nie! - krzyknął w przypływie paniki. Jednak ona już odjechała. Widział, jak koń się potyka i pada, patrzył, jak przetacza się po Danyal, łękiem siodła miażdżąc jej klatkę piersiową. - Nie! - zawołał ponownie, budząc się, zlany potem. Wszędzie było cicho. Ręce mu drżały, kiedy wstał z łóżka i nalał sobie kielich wody. Razem z Danyal przejechali ogarnięte wojną ziemie, zewsząd otoczeni przez wrogów. Polowały na nich wilkołaki, tropili ich Nadirowie, a oni przeżyli. A potem, w czasie pokoju, nad spokojnym jeziorem, Danyal zginęła. Odsuwając od siebie wspomnienia, skupił się na obecnym zagrożeniu i metodach, jakimi powinien się posłużyć. Bał się. Słyszał o tym Moraku. Ten człowiek był sadystą pławiącym się w cudzym bólu - niezrównoważonym, może nawet szalonym oprawcą, który nigdy nie zawodził. Nie znał Belasha, lecz ten był Nadirem, co oznaczało nieustraszonego wojownika. Taka wojownicza rasa jak Nadirowie nie płodziła słabeuszy. Podczas nieustannych wojen plemiennych koczownicy zażarcie walczyli ze sobą i tylko najsilniejsi dożywali pełnoletności. Senta, Courail, Morak, Belash... ilu jeszcze? I kto im zapłacił? Odsunął od siebie ostatnie pytanie. To nie miało żadnego znaczenia. Dowiesz się, kiedy pozabijasz tych myśliwych, powiedział sobie. Kiedy pozabijasz myśliwych... Poczuł ogromne zmęczenie. Z haka w ścianie nad łóżkiem zdjął lampę z brązu i zapalił ją od kawałka drewna z paleniska. Zamigotał żółty płomyczek. Odwiesiwszy lampę, Waylander usiadł na łóżku i spojrzał na swoje dłonie. Ręce śmierci. Dłonie Zabójcy. Jako młody żołnierz walczył po stronie Drenajów z Sathulisami, broniąc wieśniaków i osadników z sentrańskiej równiny. Jednak nie chronił ich dość dobrze, gdyż mały oddziałek bandytów zdołał przedostać się przez góry, aby grabić i mordować. W powrotnej drodze zatrzymali się w jego gospodarstwie, zgwałcili i zamordowali mu żonę oraz zabili jego dzieci. Od tego dnia Dakeyras zmienił się. Odszedł z wojska i ruszył na poszukiwanie morderców. Odnalazłszy ich obóz, zabił dwóch, pozostali uciekli. Wytropił ich jednak i pozabijał, jednego po drugim. Torturował każdego schwytanego, wydobywając z nich informacje o nazwiskach i ewentualnych kryjówkach pozostałych rabusiów. Zajęło mu to kilka lat i podczas tej długiej podróży umarł młody oficer imieniem Dakeyras, a narodziła się bezlitosna maszyna do zabijania, znana jako Waylander. W końcu śmierć i cierpienie przestały mieć jakiekolwiek znaczenie dla cichego łowcy i pewnej nocy w Mashrapurze, kiedy był bez pieniędzy, przyjął zlecenie od bogatego kupca szukającego zemsty na rywalu w interesach. Za czterdzieści sztuk srebra Waylander dokonał pierwszego zabójstwa. Nie próbował usprawiedliwić swego postępowania, nawet przed sobą. Pościg był dla niego najważniejszy, żeby jednak znaleźć zabójców, potrzebował pieniędzy. Ścigał ich dalej, zimny i nieubłagany, samotny i budzący lęk, powtarzając sobie, że kiedy spełni swoją misję, znów stanie się Dakeyrasem. Kiedy ostatni z rabusiów umarł, krzycząc, rozciągnięty nad ogniskiem, Waylander przekonał się, że Dakeyras umarł na zawsze. I nadal kroczył krwawą ścieżką, wprost do piekła, aż do dnia, kiedy zabił króla Drenajów. Konsekwencje tego potwornego czynu ponosił do dziś. Cały kraj pogrążył się w chaosie wojny, a tysiące ludzi zginęło, wiele kobiet owdowiało, a dzieci zostało sierotami. Żółty blask lampy oświetlił przeciwległą ścianę i Waylander westchnął. Usiłował odkupić swoje winy, lecz czyż człowiek może oczekiwać wybaczenia za taką zbrodnię? Wątpił w to, nawet jeśli Źródło zapewniało mu rozgrzeszenie. On sam nigdy sobie nie wybaczył. Może dlatego zginęła Danyal, pomyślał, nie po raz pierwszy. Może zawsze miał nosić brzemię smutku. Napełnił puchar wodą, wypił duszkiem i wrócił do łóżka. Dobry kapłan Dardalion wskazał mu drogę odkupienia, a Danyal odnalazła maleńką iskierkę dawnego Dakeyrasa i roznieciła z niej ogień, przywracając go do życia. Ale teraz ona nie żyła. Pozostała mu tylko Miriel. Czy będzie musiał oglądać i jej śmierć? Miriel nie przeszłaby próby. Tak powiedział Angel i miał rację. Dakeyras wspomniał dzień, kiedy on sam poddał próbie Danyal. W głębi terytorium Nadirów opadli go najemni mordercy, a on ich pozabijał. Danyal zapytała go, jak może zabijać z taką łatwością. Odszedł kilka kroków, pochylił się i podniósł kamyk. - Łap go - rzekł i rzucił jej kamyk. Szybko uniosła rękę i zręcznie go złapała. - To było łatwe, prawda? - Tak - przyznała. - A gdyby były tu Krylla i Miriel, a dwaj mężczyźni trzymali im noże na gardłach i mówili ci, że dziewczynki zginą, jeśli nie złapiesz tego kamyka, czy nadal byłoby tak łatwo go złapać? Przypływ strachu czyni najprostsze z naszych działań skomplikowanymi i trudnymi. Jestem tym, kim jestem, ponieważ - bez względu na konsekwencje - kamyk zawsze pozostaje dla mnie kamykiem. - Możesz mnie tego nauczyć? - Nie mam na to czasu. - Nalegała, więc w końcu powiedział: - Czego obawiasz się teraz najbardziej? - Boję się, że cię utracę. Odszedł kilka kroków i podniósł drugi kamień. Chmury częściowo przesłoniły księżyc i z trudem widziała jego dłoń. - Rzucę ci go - rzekł. - Jeśli go złapiesz, zostaniesz i będę cię uczył. Jeśli nie, wrócisz do Skarty. - Nie, to nie w porządku! Jest zbyt ciemno. - Życie nie jest sprawiedliwe, Danyal. Jeśli się nie zgodzisz, to ja odjadę. - A więc zgadzam się. Bez słowa cisnął kamyk - trudnym rzutem, szybkim i na lewą rękę. Błyskawicznie wyciągnęła rękę i kamyk odbił się od jej dłoni. Zanim upadł, zacisnęła na nim palce, ściskając go jak najcenniejszą nagrodę. Roześmiała się. - Z czego tak się cieszysz? - zapytał. - Zwyciężyłam! - Nie. To było coś innego. - Pokonałam strach? - Nie. - A więc co? Nie rozumiem. - Musisz, jeśli masz się czegoś nauczyć. Nagle uśmiechnęła się. - Już wiem, Waylanderze. - A więc powiedz mi, co zrobiłaś. - Chwyciłam kamyk w świetle księżyca. Waylander westchnął. W pokoju było chłodno, lecz rozgrzewały go wspomnienia. W oddali wilk zawył do księżyca - samotny dźwięk, upiorny i pierwotny. Waylander zasnął. - Ruszasz się z gracją chorej krowy - wypalił Angel, gdy Miriel podniosła się na kolana, usiłując nabrać tchu w obolałe płuca. Ze złością skoczyła na nogi, dźgnęła mieczem w brzuch Angela. Ten zrobił szybki unik, odparował pchnięcie i dłonią uderzył ją za uchem. Miriel runęła twarzą w piach. - Nie, nie, nie! - rzekł Angel. - Gniew należy kontrolować. Teraz odpocznij chwilę. Odszedł od niej i przystanął przy studni. Wyciągnął okute brązem wiadro z wodą i obmył sobie twarz. Miriel powoli wstała, przygnębiona. Do tej pory wierzyła, że umie dobrze posługiwać się mieczem, lepiej niż większość mężczyzn - tak twierdził jej ojciec. Teraz musiała spojrzeć w twarz nieprzyjemnej prawdzie. Chora krowa, rzeczywiście! Podeszła do Angela, siedzącego na cembrowinie studni. Rozebrał się do pasa i ujrzała pajęczynę blizn na jego muskularnym torsie i brzuchu, na grubych przedramionach i potężnych barach. - Otrzymałeś wiele ran. - Co dowodzi, jak zręcznymi szermierzami byli moi przeciwnicy - odparł szorstko. - Dlaczego jesteś zły? Milczał chwilę. Potem nabrał tchu w piersi. - W mieście jest wielu urzędników, administratorów, organizatorów. Bez nich Drenan przestałby istnieć. To wartościowi ludzie. Jeśli jednak zostawisz ich w górach pełnych zwierzyny i jadalnych korzeni, umrą z głodu. Rozumiesz? Umiejętności człowieka zależą od okoliczności, od wyzwań, przed jakimi staje. W porównaniu z większością ludzi byłabyś uważana za niezwykle zręczną. Jesteś szybka i odważna. Ale musisz pamiętać, że ludzie, którzy polują na twojego ojca, są wojownikami. Belash zabiłby cię w dwie... może w trzy sekundy. Morak równie szybko. Senta i Courail nauczyli się wszystkiego na arenie. - Czy mogę im dorównać? Potrząsnął głową. - Raczej nie. W takich ludziach jak oni... czy ja... jest zło. Jesteśmy urodzonymi zabójcami i choć o tym nie mówimy, każdy z nas zna tę niemiłą prawdę. Lubimy walczyć. Lubimy zabijać. Nie sądzę, żebyś mogła im dorównać. Nawet nie powinnaś. - Czy myślisz, że mój ojciec lubi zabijać? - On jest dla mnie zagadką - przyznał Angel. - Pamiętam, jak rozmawiałem o tym z Danyal. Powiedziała, że w nim są dwie istoty: człowiek i demon. W duszy są takie drzwi, których nie wolno otwierać. On znalazł do nich klucz. - Zawsze był dobry dla mnie i dla mojej siostry. - Nie wątpię. Co stało się z Kryllą? - Wyszła za mąż i wyjechała. - Kiedy znałem was jako dzieci, miałyście... pewną moc, dar. Mogłyście rozmawiać ze sobą bez słów. Widziałaś różne rzeczy na odległość. Nadal umiesz to robić? - Nie - odparła, odwracając się. - Kiedy utraciłaś ten dar? - Nie chcę o tym mówić. Jesteś gotowy dalej mnie uczyć? - Oczywiście - odparł. - Za to mi płacą. Podniósł się i stanął przy niej, przesuwając dłońmi po jej ramionach i rękach, naciskając mięśnie, wyszukując bicepsy i mięśnie trójgłowe, trapezowe oraz stawy barkowe. Zaczerwieniła się. - Co robisz? - zapytała, z trudem napotykając jego spojrzenie. - Twoje ramiona nie są dostatecznie silne - powiedział. - Szczególnie z tyłu - dodał, naciskając mięśnie trójgłowe. - Cała twoja siła skupia się w płucach i nogach. I brak ci zmysłu równowagi. Podaj mi rękę. Mówiąc to, chwycił ją za przegub, uniósł ramię i obejrzał jej palce. - Długie - orzekł, jakby mówiąc do siebie. - Za długie. To oznacza, że nie możesz dobrze objąć rękojeści. Wieczorem owiniemy ją rzemieniem. Chodź! Podszedł na skraj lasu i chodził od drzewa do drzewa, oglądając gałęzie. Wreszcie zatrzymał się przed rozłożystym wiązem, którego gruby konar sterczał na wysokości wyciągniętej ręki. - Chcę, żebyś podskoczyła, złapała się tej gałęzi i powoli podciągnęła się tak, żeby dotknąć brodą kory. Potem - wciąż powoli - opuścisz się, aż zawiśniesz na wyprostowanych rękach. Rozumiesz? - Oczywiście! - warknęła. - Nie są to zbyt skomplikowane polecenia. - Zatem zrób to. - Ile razy? - Ile możesz. Chcę poznać granice twoich możliwości. Podskoczyła, chwyciła rękami gałąź i wisiała przez chwilę, poprawiając chwyt. Potem podciągnęła się. - Jak było? - Łatwo! - odparła, opuszczając się. - Jeszcze raz! Za trzecim razem zaczęły ją boleć ramiona. Przy piątym piekły. Za siódmym zdrętwiały tak, że puściła konar i upadła na ziemię. - Żałosne - rzekł Angel. - Jednak nieźle, jak na początek. Jutro rano zaczniesz od siedmiu, ośmiu, jeśli dasz radę. Potem będziesz biegać. Kiedy skończysz, zrobisz następne siedem. Mam nadzieję, że za trzy dni zrobisz to dwanaście razy. - A ile ty robisz? - Co najmniej sto. Zrób to! - Przestań mówić „zrób to"! Czuję się jak piesek. Angel już odchodził i Miriel podążyła za nim przez polankę. - Zaczekaj tu - polecił, a potem podszedł do bocznej ściany chaty, gdzie leżało drzewo na zimę. Wybrał dwa duże pniaki, przyniósł je i ustawił w odległości dwudziestu stóp. - Chcę, żebyś biegała od jednego do drugiego. - Mam biegać od jednego pieńka do drugiego? Po co? Błyskawicznym ruchem uderzył ją dłonią w policzek. - Przestań zadawać głupie pytania i rób, co mówię. - Ty sukinsynu! - wybuchła. - Dotknij mnie jeszcze raz, a zabiję cię! Roześmiał się i potrząsnął głową. - Jeszcze nie. Jeśli jednak będziesz robić, co ci każę, może będziesz w stanie to uczynić. Teraz podejdź do tamtego pniaka. Wciąż pieniąc się ze złości, pomaszerowała do pierwszego pieńka, ścigana przez jego głos. - Podbiegnij do drugiego i pochyl się, dotykając go prawą ręką. Szybko odwróć się i biegnij do pierwszego, żeby dotknąć go lewą dłonią. Nadążasz? Miriel powstrzymała gniewną odpowiedź i zaczęła biegać. Pokonała odległość w kilku susach i musiała wyhamować. Czując się niezręcznie i nieswojo, pochyliła się, trzepnęła dłonią o drewno, a potem obróciła się i pobiegła z powrotem. - Chyba wiesz, o co chodzi - rzekł. - Zrób to dwadzieścia razy. I trochę szybciej. W ciągu trzech godzin wykonała szereg męczących ćwiczeń - biegów, skoków, szermierki, w nieskończoność powtarzając pchnięcia i cięcia. Nie narzekała i nie odzywała się do niego. W ponurym milczeniu wykonywała wszystkie polecenia, aż do południa, kiedy zarządził przerwę. Zmęczona, pomaszerowała do chaty. Bolały ją wszystkie mięśnie. Przywykła do biegania, bólu łydek i pieczenia w płucach. Prawdę mówiąc, nawet lubiła to poczucie wolności, szybkości, siły. Teraz jednak odczuwała ból i zmęczenie w całym ciele. Biodra i brzuch miała posiniaczone i obolałe, ramiona jak z ołowiu, a plecy zupełnie zesztywniałe. Miriel wierzyła w siebie i w swoje umiejętności. Angel podważył to wszystko, najpierw łatwym zwycięstwem odniesionym nad nią w lesie, a teraz męczącymi ćwiczeniami, które obnażyły każdą jej słabość. Nie spała, kiedy Waylander zaproponował pracę byłemu gladiatorowi, i słyszała jego odpowiedź. Miriel sądziła, że wie, co Angel próbuje uzyskać. Chciał ją zmusić do zaniechania treningu, upokorzyć i nakłonić, by sama zrezygnowała. Wtedy zażądałby od ojca zapłaty. A ponieważ Dakeyras był człowiekiem honoru, zapłaciłby mu dziesięć tysięcy. Przekonasz się, że to nie będzie łatwe, obiecała mu w duchu. Będziesz musiał zapracować na te pieniądze, ty wstrętny sukinsynu! Angel był zadowolony z przebiegu ćwiczeń. Miriel spisała się lepiej, niż oczekiwał, niewątpliwie pod wpływem gniewu wywołanego policzkiem. Nie obchodziły go jednak jej motywy. Wystarczy, że wykazywała chęć do walki. Przynajmniej miał się na czym oprzeć. O ile wystarczy mu czasu. Waylander odszedł o świcie. - Wrócę za cztery dni. Może za pięć. Dobrze wykorzystajcie ten czas. - Możesz mi zaufać - powiedział mu Angel. Waylander uśmiechnął się krzywo. - Spróbuj ją powstrzymywać od atakowania następnych przybyszów. Wtedy nic jej nie grozi. Gildia zakazuje przelewu krwi postronnych. Morak nie przejmuje się zakazami, pomyślał Angel, lecz nic nie powiedział, a tymczasem wysoki wojownik ruszył na północ. Godzinę przed zmierzchem Angel zarządził koniec ćwiczeń i był zdziwiony, gdy usłyszał, że Miriel ma jeszcze ochotę trochę pobiegać. Odwaga na pokaz?, zastanawiał się. - Weź miecz - powiedział. - Mam noże. - Nie o to mi chodzi. Chcę, żebyś niosła miecz, trzymając go w ręce. - Muszę się przebiec, żeby rozluźnić mięśnie, rozciągnąć je. Miecz będzie mi przeszkadzał. - Wiem. Jednak zrób to. Usłuchała bez dalszych sprzeciwów. Angel wrócił do chaty i zdjął buty. On też był zmęczony, ale niech go licho, jeśli da coś po sobie poznać. Dwa lata poza areną znacznie osłabiły jego wytrzymałość. Nalał sobie wody i usiadł przed wygasłym kominkiem. Przez miesiąc czy dwa mógłby zrobić coś z tą dziewczyną. Poprawić jej szybkość, skrócić czas reakcji. Biegi na krótkich odcinkach polepszą jej zmysł równowagi, a ćwiczenia ramion i barków zwiększą siłę pchnięć i cięć. Prawdziwy problem stanowiła jej psychika. Rozzłoszczona, była szybka, lecz chaotyczna, łatwy cel dla doświadczonego szermierza. Opanowana, za długo zastanawiała się przed każdą akcją, jej ataki były łatwe do przewidzenia i sparowania. Ostateczny rezultat potyczki w obu wypadkach byłby taki sam. Nie było jej prawie godzinę, kiedy usłyszał lekkie kroki na ubitej glinie podwórza. Spojrzał na nią, gdy weszła do chaty. Tunikę miała mokrą od potu, twarz zaczerwienioną, długie włosy w strąkach. Nadal trzymała w dłoni miecz. - Niosłaś go cały czas? - Tak. Przecież tak kazałeś. - Nie zostawiłaś go na ścieżce i nie podniosłaś w powrotnej drodze? - Nie! - odparła z urazą. Uwierzył jej i zaklął w duchu. - Zawsze robisz to, co ci każą? - Tak - powiedziała z prostotą. - Dlaczego? Rzuciwszy miecz na stół, stanęła przed nim, podparta pod boki. - Czy teraz krytykujesz mnie za to, że cię słucham? Czego ty właściwie chcesz? Westchnął. - Tylko tego, co w tobie najlepsze - a dzisiaj dałaś to z siebie. Zasłużyłaś na odpoczynek. Przygotuję kolację. - Nonsens - powiedziała słodko. - Jesteś stary i wyglądasz na strudzonego. Siedź tutaj, a ja przyniosę ci coś dojedzenia. - Myślałem, że zawarliśmy pokój - rzekł, idąc za nią do kuchni, gdzie wyjęła kawał szynki i zaczęła ją kroić. - To było wczoraj. Zanim postanowiłeś oszukać mojego ojca. Poczerwieniał. - Nigdy w życiu nikogo nie oszukałem. Obróciła się do niego. - Nie? A jak nazwiesz dziesięć tysięcy sztuk złota za kilka dni pracy? - Nie żądałem tyle, sam mi zaproponował. A skoro podsłuchiwałaś - wiem, bo to typowo kobieca cecha - musiałaś słyszeć, że zrobiłbym to za pięćdziesiąt złotych raq. - Chcesz sera do tej szynki? - Tak - i chleba. Słyszałaś, co powiedziałem? - Owszem, ale nie wierzę ci. Próbowałeś zmusić mnie, żebym zrezygnowała. Przyznaj się! - Tak, przyznaję. - A więc nie mamy o czym mówić. Masz tu jedzenie. Kiedy skończysz, umyj talerz. I zrób mi przyjemność: spędź resztę wieczoru w swoim pokoju. Na dziś mam dość twojego towarzystwa. - Szkolenie nie ustaje tylko dlatego, że zaszło słońce - powiedział łagodnie. - Dziś pracowaliśmy nad twoim ciałem. Wieczorem zajmiemy się duszą. Pójdę do mojego pokoju, kiedy będę miał ochotę. Co będziesz jadła? - To samo co ty. - Masz miód? - Nie. - Suszone owoce? - Tak. Dlaczego pytasz? - Zjedz trochę. Dawno temu nauczyłem się, że zmęczony człowiek łatwiej trawi słodycze i ciastka. Będziesz lepiej spała i zbudzisz się wypoczęta. I wypij dużo wody. - Jeszcze coś? - Jeśli coś wymyślę, dam ci znać. A teraz skończmy posiłek i bierzmy się do roboty. Skończywszy posiłek, Angel wygarnął popiół z paleniska, ułożył drewno i skrzesał ogień. Miriel pozostała jeszcze chwilę w kuchni, a potem wyszła przed chatę w noc. Angel był zły na siebie. Żaden z ciebie nauczyciel, myślał. Dziewczyna miała rację - chciał, żeby zrezygnowała. Jednak nie z powodów, o jakie go podejrzewała. Westchnął i przysiadł w kucki, patrząc, jak płomyczki pożerają chrust, czując pierwsze fale ciepła bijącego z kominka. Próbował szkolić tego chłopca, Ranulda, pokazując mu pchnięcia i zastawy potrzebne w nowym zawodzie, ale Ranuld zginął w pierwszej walce, z rozpłatanym brzuchem. Potem był Sorrin, wysoki i atletycznie zbudowany, nieustraszony i szybki. Przetrwał siedem walk - a nawet został ulubieńcem tłumów. Zabił go Senta - obrotem na pięcie i odwrotnym pchnięciem w gardło. Dobry manewr, wspaniale wykonany. Sorrin umarł, zanim zdał sobie z tego sprawę. Tego dnia Angel wycofał się. Walczył z ponurym Vagryjczykiem, którego imienia nie mógł sobie przypomnieć. Przeciwnik był groźny, ale osłabiony niedawno odniesioną raną. Mimo to o mało nie pokonał Angela, raniąc go dwukrotnie. Po walce Angel siedział w ambulatorium dla zawodników, a chirurg zszywał mu rany, podczas gdy na sąsiednim stole leżało zakrwawione ciało Sorrina. Obok niego siedział Senta, któremu przykładano na płytko rozcięty bark bandaż nasączony miodem i winem. - Dobrze go wyuczyłeś - rzekł Senta. - Prawie mnie pokonał. - Nie dość dobrze - odparł Angel. - Czekam z niecierpliwością na spotkanie z jego mistrzem. Angel spojrzał w zuchwałe oczy młodzika, dostrzegł kpiący wyraz jego twarzy, uśmiech, który przypominał szyderczy grymas. - Nie doczekasz się, chłopcze - rzekł. Słowa te paliły mu usta jak kwas. - Jestem za stary i zbyt wolny. To twój dzień. Ciesz się nim. - Porzucasz arenę? - szepnął zdumiony Senta. - Tak. To była moja ostatnia walka. Młodzieniec kiwnął głową, a potem zaklął, gdy sanitariusz zawiązał bandaż na jego ramieniu. - Ty niezguło! - warknął Senta. - Przepraszam, panie! - rzekł tamten, cofając się z lękiem. Senta ponownie popatrzył na Angela. - Myślę, że mądrze czynisz, stary, chociaż osobiście jestem trochę rozczarowany. Jesteś przecież ulubieńcem tłumów, więc mógłbym zdobyć fortunę, pokonując ciebie. Angel dołożył drewna do ognia i wstał. Senta walczył jeszcze tylko rok, a potem wstąpił do Gildii, gdzie zarabiał więcej jako morderca niż jako gladiator. Otworzyły się drzwi i poczuł zimny powiew. Obrócił się i zobaczył Miriel, idącą do jej pokoju. Była naga, jej ciało było mokre po kąpieli w strumieniu. W rękach trzymała swoje odzienie. Zmierzył spojrzeniem jej wąską talię i plecy, długie muskularne nogi i jędrne, krągłe pośladki. Poczuł podniecenie i szybko odwrócił się z powrotem do ognia. Po kilku minutach dołączyła do niego, ubrana w luźną szatę z szarej wełny. - Co chciałeś robić? - zapytała go, sadowiąc się w fotelu naprzeciw niego. - Wiesz, dlaczego cię uderzyłem? - Chciałeś dominować. - Nie. Chciałem cię rozzłościć. Muszę wiedzieć, jak zareagujesz, kiedy krew uderzy ci do głowy. Machinalnie szturchał węgle pogrzebaczem. - Posłuchaj, dziewczyno, nie jestem nauczycielem. Uczyłem tylko dwóch ludzi - młodzieńców, których lubiłem. Obaj zginęli. Jestem... byłem dobrym gladiatorem, ale to wcale nie oznacza, że potrafię przekazać komuś moje umiejętności. Rozumiesz? Milczała, wpatrując się w niego wielkimi, nieruchomymi oczami. - Myślę, że podkochiwałem się w Danyal, i szanuję twojego ojca. Przyszedłem tu ostrzec go, żeby mógł stąd odejść, pojechać do Ventrii lub Gothiru. Owszem, przydałoby mi się to złoto. Jednak nie po nie tu przyszedłem i nie dla niego zgodziłem się zostać. Jeśli mi nie wierzysz, odejdę rano - i nie zażądam zapłaty. Nadal nic nie mówiła. - Nie wiem, co jeszcze mógłbym powiedzieć. -Wzruszył ramionami i usiadł. - Mówiłeś, że mamy coś robić - przypomniała łagodnie. - Z moim umysłem. Co takiego? Rozłożył ręce i wpatrzył się w ogień. - Czy ojciec opowiadał ci kiedyś o próbie, jakiej poddał Danyal? - Nie. Słyszałam jedynie, jak mówiłeś, że nie przeszłabym jej. - Racja. I Angel opowiedział jej o kamyku w blasku księżyca i o sercu wojownika, o umiejętności postawienia wszystkiego na jedną kartę, ale tylko wtedy, gdy ryzyko jest dobrze skalkulowane. - Jak mogę to osiągnąć? - spytała. - Nie wiem - przyznał. - Ci dwaj mężczyźni, których szkoliłeś - czy oni mieli ten dar? - Ranuld sądził, że go ma, ale był spięty podczas pierwszej walki - napięte mięśnie spowolniły jego ruchy. Myślę, że Sorrin go miał, lecz napotkał lepszego od siebie. Trzeba umieć zamknąć tę część wyobraźni, którą podsyca strach. No, wiesz, tę, która ukazuje ci straszliwe rany i gangrenę, tryskającą krew i śmiertelny mrok. Tymczasem umysł musi działać, dostrzegać słabe strony przeciwnika, szukając sposobu przełamania jego obrony. Widziałaś moje blizny. Byłem ranny wiele razy - ale zawsze zwyciężałem. Pokonywałem lepszych, szybszych, silniejszych. Zwyciężałem, ponieważ byłem zbyt uparty, żeby się poddać. Ich pewność siebie słabła i powoli otwierały się okna ich duszy. Zaczynała działać wyobraźnia, a oni wątpili coraz bardziej i przenikał ich strach. Od tej chwili nie miało znaczenia, czy byli lepsi, szybsi czy silniejsi. Rosłem im w oczach, a oni maleli. - Nauczę się - obiecała. - Wątpię, czy można się tego nauczyć. Twój ojciec został Waylanderem, ponieważ jego pierwszą rodzinę wymordowali rabusie, ale nie wierzę, aby ta zbrodnia stworzyła Waylandera. On zawsze tam był, pod maską Dakeyrasa. Rzecz w tym, co kryje się pod maską Miriel? - Zobaczymy - odparła. - A więc chcesz, żebym został? - Tak. Chcę, żebyś został. Jednak odpowiedz mi szczerze na jedno pytanie. - Pytaj. - Czego ty się boisz? - Dlaczego uważasz, że się czegoś boję? - najeżył się. - Wiem, że nie chciałeś zostać, i czuję, że z jednej strony pragniesz mi pomóc, a z drugiej najchętniej byś odszedł. Co to takiego? - Trafne pytanie. Poprzestańmy na tym, że masz rację. Jest coś, czego się boję, ale nie jestem gotowy o tym mówić. Tak jak ty nie jesteś jeszcze w stanie rozmawiać o utracie twojego daru. Skinęła głową. - Jednego - albo kilku - z zabójców nie chciałbyś spotkać. Mam rację? - Musimy pogrubić rękojeść twojego miecza - rzekł. - Utnij kilka pasków rzemienia - cienkich, szerokich na palec. Masz jakiś klej? - Tak. Ojciec robi go z rybich ości i skór. - Najpierw owiń rękojeść, aż będzie dobrze leżała w dłoni. Środkowy palec powinien ledwie dotykać dłoni poniżej kciuka. Kiedy dopasujesz paski, przyklej je. - Nie odpowiedziałeś - przypomniała. - Nie - odparł. - Utnij rzemyki i przyklej je dziś wieczorem. W ten sposób klej zdąży wyschnąć. Zobaczymy się rano. Wstał i przeszedł przez pokój. - Angelu! Stanął z dłonią na klamce. - Tak? - Śpij dobrze. Rozdział 4 Dardalion odwrócił się od okna i spojrzał na dwóch kapłanów stojących przed jego biurkiem. - Ten spór - rzekł - ma wyłącznie intelektualne znaczenie. Poza tym jest nieistotny. - Jak to możliwe, ojcze opacie? - zapytał Magnic. - Przecież chodzi o fundamentalne prawdy naszej wiary? - Muszę zgodzić się z moim bratem - wtrącił Vishna, mierząc opata nieruchomym spojrzeniem czarnych oczu. Dardalion gestem kazał im usiąść i sam zapadł w szeroki, skórzany fotel. Magnic wygląda bardzo młodo w porównaniu z brodatym Vishną, pomyślał. Blada twarz, łagodna i gładka, oraz jasne niesforne kędziory nadawały mu wygląd kilkunastolatka. Vishna, wysoki i posępny, ze starannie rozczesaną i namaszczoną olejkiem czarną brodą, wyglądał na dostatecznie dojrzałego, aby mógł być ojcem Magnica. Tymczasem obaj mieli dopiero po dwadzieścia cztery lata. - Ta dyskusja ma sens tylko dlatego, że dotyczy Źródła - rzekł w końcu Dardalion. - Panteistyczny pogląd, iż Bóg istnieje we wszystkim, w każdym kamieniu i drzewie, jest bardzo interesujący. My wierzymy, że Wszechświat został stworzony przez Źródło w jednym oślepiającym rozbłysku energii. Z Nicości stało się Coś. Czym mogło być to Coś, jak nie ciałem Źródła? Tak argumentują panteiści. Twój punkt widzenia, Magnicu, że Źródło jest czymś osobnym i tym światem włada jedynie Duch Chaosu, również jest dość rozpowszechniony. Źródło, podczas straszliwej wojny z Jego zbuntowanymi aniołami, zrzuciło je na ziemię, aby władały tutaj tak, jak Ono w niebiesiech. Ten argument czyni nasz świat piekłem. Przyznaję, iż czasem spotyka się poważne dowody na poparcie tej tezy. Jednak w trakcie wszystkich tych sporów usiłujemy wyobrazić sobie niewyobrażalne, w czym leży poważne niebezpieczeństwo. Źródło Wszechrzeczy jest niepojęte. Jego działania są ponadczasowe i tak dalece przekraczają nasze zdolności pojmowania, że nie znajdujemy w nich sensu. A jednak wciąż próbujemy je zrozumieć. Usiłujemy ograniczyć Jego wielkość, umieścić Je i zamknąć w jakimś konkretnym obszarze. To prowadzi do sporów i rozłamu, niepokoju i dysharmonii. A te są orężem Ducha Chaosu. Dardalion wstał, wyszedł zza biurka i stanął przed kapłanami, kładąc dłonie na ich ramionach. - Najważniejsza jest świadomość Jego istnienia i wiara w Jego sądy. Widzicie, obaj możecie mieć rację i obaj możecie się mylić. Mówimy o Praprzyczynie Wszystkiego, jednej wielkiej prawdzie w oceanie kłamstw. Jak mamy ją osądzać? Z jakiej perspektywy? Jak mrówka widzi słonia? Wszystko, co widzi, to kawałek jego stopy. Czy to jest słoń? Dla mrówki - tak. Bądźcie cierpliwi. Kiedy nadejdzie dzień chwały, objawi się wszystko. Razem odnajdziemy Źródło - tak jak postanowiliśmy. - Ten dzień jest niedaleki - rzekł cicho Vishna. - Niedaleki - przyznał Dardalion. - Jak postępują przygotowania? - Jesteśmy silni - odparł Vishna - ale wciąż mamy problemy z Ekodasem. Dardalion skinął głową. - Przyślijcie go do mnie dziś wieczorem, po medytacjach. - Nie przekonasz go, ojcze opacie - wtrącił nieśmiało Magnic. - Woli opuścić nas, niż walczyć. Nie przezwycięży swego tchórzostwa. - On nie jest tchórzem - rzekł Dardalion, skrywając złość. - Wiem o tym. Kiedyś kroczyłem tą samą drogą, wierzyłem w te same sny. Na zło czasem trzeba odpowiedzieć dobrem. W istocie, jest to najlepszy sposób. Czasem jednak złu trzeba przeciwstawić stal i silne ramię, lecz nie nazywaj nikogo tchórzem dlatego, że usiłuje być wierny swoim ideałom. To umniejsza cię w takim samym stopniu, co obraża jego. Jasnowłosy kapłan zaczerwienił się. - Przepraszam, ojcze opacie. - Teraz oczekuję gościa - rzekł Dardalion. - Vishno, zaczekaj na niego przy frontowej bramie i przyprowadź go prosto do mojego gabinetu. Magnicu, zejdź do piwnicy i przynieś butelkę wina oraz trochę chleba i sera. Obaj kapłani wstali. - Jeszcze jedno - powiedział Dardalion głosem niewiele głośniejszym od szeptu. - Nie podawajcie mu ręki ani nie dotykajcie go. I nie próbujcie czytać w jego myślach. - Czy on jest zły? - spytał Vishna. - Nie, lecz jego wspomnienia spaliłyby was. Teraz idźcie i czekajcie na niego. Dardalion powrócił do okna. Słońce stało wysoko na niebie, oświetlając odległe szczyty Delnoch. Z tego wysoko umieszczonego okna opat dostrzegał szarą linię pierwszego muru fortecy. Powiódł wzrokiem po wierzchołkach kolosalnych gór, ciągnących się z zachodu na wschód, ku odległemu morzu. Nisko płynące obłoki zasłaniały widok, lecz Dardalion wyobraził sobie fortecę Dros Purdol, znów ujrzał tamto okropne oblężenie, usłyszał krzyki umierających. Westchnął. Pod murami Purdol została złamana potęga Vagrii i te straszne miesiące zmieniły historię świata. Zginęli dobrzy ludzie, przeszyci żelaznymi włóczniami... Tam poległo pierwszych Trzydziestu, walczących z demonicznymi siłami Bractwa. Przeżył tylko Dardalion. Zadrżał na wspomnienie bólu wywołanego ciosem włóczni w plecy i samotności, gdy opuściły go dusze jego towarzyszy, ulatując ku wiecznej radości Źródła. Trzydziestu walczyło jedynie na płaszczyźnie astralnej, odmawiając noszenia broni w materialnym świecie. Jakże się mylili! Za jego plecami otworzyły się drzwi i Dardalion zesztywniał. Nagle zaschło mu w ustach. Szybko zamknął bramy swego daru przed falami przemocy, bijącymi od gościa. Powoli odwrócił się. Przybyły był wysokim, barczystym, lecz szczupłym mężczyzną, czarnookim i posępnym. Był ubrany na czarno i nawet okrywająca jego barki krótka kolczuga była pomalowana na czarno. Wzrok Dardaliona przyciągnęła broń gościa: trzy sztylety tkwiące przy bandolecie, noże do rzucania w pochwach przy przedramionach, krótka szabla i kołczan z bełtami do kuszy. Wiedział, że dwa kolejne noże są ukryte w sięgających do kolan butach. Szczególną uwagę zwrócił na najgroźniejszą broń - małą hebanową kuszę, którą mężczyzna trzymał w ręku. - Dzień dobry, Dakeyrasie - rzekł Dardalion głosem, w którym nie było ciepła. - Dzień dobry, Dardalionie. Dobrze wyglądasz. - To wszystko, Vishno - powiedział opat wysokiemu, odzianemu na biało kapłanowi, który skłonił się i odszedł. - Usiądź - zwrócił się Dardalion do gościa, lecz ten nie usłuchał. Ciemnymi oczami omiatał pokój, półki pełne starych ksiąg, szafy pękające od manuskryptów i zwojów, zakurzone dywany i postrzępione aksamitne zasłony przy wysokim, łukowatym oknie. - Studiuję tu księgi - wyjaśnił opat. Otworzyły się drzwi i wszedł Magnic, niosąc tacę z butelką wina, dwoma kromkami razowego chleba i kawałkiem pleśniowego sera. Postawiwszy ją na biurku, jasnowłosy kapłan skłonił się i wyszedł. - Boją się mnie - zauważył Waylander. - Co im powiedziałeś? - Powiedziałem, żeby cię nie dotykali. Waylander zachichotał. - Nie zmieniłeś się, co? Nadal ten sam nadęty, pompatyczny kapłan. - Wzruszył ramionami. - Cóż, to twoja sprawa. Nie przyszedłem tu, żeby cię krytykować. Przychodzę po informację. - Niczego nie mogę ci powiedzieć. - Nie wiesz przecież, o co zamierzam zapytać. A może wiesz? - Chcesz wiedzieć, kto i dlaczego opłacił zabójców. - To tylko część pytania. - Co jeszcze? - zapytał Dardalion, napełniając dwa puchary winem i podając jeden gościowi. Waylander przyjął puchar, biorąc go lewą ręką, wysączył zawartość i odstawił na blat biurka, zapominając o nim. Z dziedzińca na dole dobiegał szczęk kling. Waylander podszedł do okna i wyjrzał. - Uczysz swoich kapłanów walczyć? Naprawdę mnie zadziwiasz, Dardalionie. Myślałem, że jesteś przeciwnikiem przemocy. - Jestem przeciwny przemocy zła. Co jeszcze chcesz wiedzieć? - Nie miałem wieści od Krylli, od kiedy wyjechała. Mógłbyś... użyć swego daru i powiedzieć mi, czy wszystko u niej w porządku. - Nie. - To wszystko? Zwyczajne „nie" - i żadnego wyjaśnienia? - Niczego nie muszę ci wyjaśniać. Nic ci nie jestem winien. - To prawda - rzekł zimno Waylander. - Uratowałem ci życie, nie raz, a wiele razy, ale niczego nie jesteś mi winien. Niech tak będzie, kapłanie. Oto wspaniały przykład głęboko religijnego postępowania. Dardalion poczerwieniał. - We wszystkim, co zrobiłeś, miałeś własny cel. Wykorzystałem moją moc, aby cię chronić. Patrzyłem, jak w tym czasie umierali moi uczniowie. Och tak, jeden raz w życiu zrobiłeś dobry uczynek. To twoja sprawa! Nie potrzebujesz mnie, Waylanderze. Nigdy nie potrzebowałeś. Twoje życie jest drwiną ze wszystkiego, w co wierzę. Czy potrafisz to zrozumieć? Twoja dusza jest jak płonąca pochodnia czarnego światła i muszę zebrać wszystkie siły, aby stać w tym samym pokoju co ty, wyłączając mój dar, aby nie skalał mnie ten blask. - Gadasz, jakby świnia pierdziała, a twoje słowa pachną równie dobrze - warknął Waylander. - Skalać cię? Myślisz, że nie widzę, co tutaj robicie? Macie zbroje robione w Kasyrze i hełmy z runicznymi znakami. Noże, łuki, miecze. Kapłani-wojownicy: czy nie ma w tym sprzeczności, Dardalionie? Moja przemoc jest przynajmniej uczciwa. Walczę, aby pozostać przy życiu. Nie zabijam już za pieniądze. Mam córkę, którą próbuję ochronić. Czym ty wytłumaczysz fakt, że uczysz kapłanów zabijać? - I tak byś nie zrozumiał! - syknął opat, czując, że serce bije mu coraz szybciej i ogarnia go gniew. - Znów masz rację, Dardalionie. Nie rozumiem. Ale przecież ja nie jestem religijny. Kiedyś służyłem Źródłu, lecz potem ono odepchnęło mnie. To mu nie wystarczyło, bo jeszcze zabiło mi żonę. Teraz widzę jego - opata, tak? - bawiącego się w żołnierza. Nie, nie rozumiem tego. Ale rozumiem, czym jest przyjaźń. Ja umarłbym za tych, których kocham, a gdybym miał taki dar jak twój, nie odmówiłbym go im. Bogowie, człowieku, nie odmówiłbym go nawet temu, kogo nie lubię. Nie dodawszy ani słowa więcej, odziany na czarno wojownik wyszedł z komnaty. Dardalion opadł na fotel, usiłując zachować spokój. Przez jakiś czas modlił się. Potem medytował i znów się modlił. Wreszcie otworzył oczy. - Chciałbym móc ci powiedzieć, przyjacielu - szepnął. - Byłoby to jednak dla ciebie zbyt bolesne. Zamknął oczy i pozwolił swej duszy ulecieć. Przepływając przez ciało i kości, jakby cały był wodą, uniósł się jak pływak ku powierzchni. Wzleciawszy wysoko nad świątynię, spojrzał w dół na szare zamczysko i wysokie wzgórze, na którym stało. Ujrzał miasto rozrzucone u podnóża, wąskie uliczki, rozległy rynek, a za nim niedźwiedzią jamę, zbroczoną krwią. Oczami duszy szukał człowieka, który był jego przyjacielem. Ten żwawym krokiem szedł krętą ścieżką w stronę lasu. Dardalion czuł jego żal i gniew. Nawet wolność niebios nie zdołała ukoić smutku, który ogarnął opata. - Mogłeś mu powiedzieć - szepnął w jego umyśle głos Vishny. - Równowaga jest zbyt chwiejna. - A więc on jest tak ważny? - Sam w sobie? Nie - odparł Dardalion - lecz wiem, że to, co teraz zrobi, zmieni przyszłość narodów. I nie mogę - nie wolno mi - nim kierować. - Co zrobi, kiedy dowie się prawdy? Dardalion wzruszył ramionami. - To, co robi zawsze, Vishno. Poszuka kogoś, kogo powinien zabić. Takie ma zasady - nieugięte jak żelazo. Wiesz, to nie jest zły człowiek, ale bezkompromisowy. Królowie wierzą, że to ich wola zmienia bieg zdarzeń. Mylą się. We wszystkich wielkich wydarzeniach uczestniczą tacy ludzie jak Waylander. Historia może o nich nie wspomina, ale tak jest. Uśmiechnął się. - Zapytaj, kto wygrał wojnę z Vagrią, a każde dziecko powie ci, że Karnak. Tymczasem to Waylander odzyskał Zbroję z Brązu. Waylander zabił nieprzyjacielskiego generała Kaema. - On ma moc - przyznał Vishna. - Czułem to. - To najniebezpieczniejszy człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Obawiam się, że ci, którzy na niego polują, niebawem przekonają się o tym. Waylander z trudem hamował złość, idąc krętą ścieżką w kierunku lasu. Przystanął i usiadł na skraju ścieżki. Gniew zaślepia, powiedział sobie. Gniew przytępia zmysły! Odetchnął powoli, głęboko. A czego się spodziewałeś? Czegoś więcej niż dostałem. Doprowadzało go to do furii, bo kochał tego kapłana. I podziwiał go - jego delikatność, niewyczerpaną cierpliwość i wyrozumiałość. Co cię tak odmieniło, Dardalionie, zastanawiał się teraz. Znał odpowiedź i ta leżała mu na sercu ciężarem, jaki wywołuje tylko poczucie winy. Przed dziesięcioma laty znalazł młodego Dardaliona torturowanego przez rabusiów. Wbrew zdrowemu rozsądkowi uratował go i przez to wmieszał się w wojnę vagryjską, pomógł Danyal i dzieciom, włączył się w poszukiwania Zbroi z Brązu, walkę z wilkołakami i demonicznymi wojownikami. Kapłan zmienił jego życie. Dardalion był wtedy czystym wyznawcą Źródła, który nie jadał mięsa i nie umiał walczyć, nawet w obronie własnego życia. Nie potrafił nawet nienawidzić ludzi, którzy go torturowali, ani straszliwego wroga, który zalał kraj, niosąc śmierć i pożogę tysiącom. Waylander zmienił go. Kiedy kapłan zapadł w trans, a jego duch unosił się w Otchłani, Waylander skaleczył się w rękę i przytrzymał ją nad głową Dardaliona. Krew oblała policzek kapłana, zbroczyła jego skórę i wargi, wpłynęła do ust. Nieprzytomny Dardalion zareagował gwałtownie - jego ciałem wstrząsnął gwałtowny skurcz. I zabił demona, który go prześladował. Aby uratować mu życie, Waylander splamił duszę kapłana. - Ty też mnie splamiłeś - szepnął Waylander. - Obdarzyłeś mnie swoją czystością. Rozświetliłeś mroczne głębie. Ze znużeniem podniósł się z ziemi. Z miejsca, gdzie stał, widział miasto w dole, kościółek o rzut kamieniem od krwawej niedźwiedziej jamy, domy i stajnie z bali. Nie miał ochoty tam zachodzić. Na południu był dom, na południu czekała Danyal, milcząca wśród kwiecia i migoczących wodospadów. Znalazłszy się pod osłoną drzew, odprężył się trochę, czując wokół siebie ten powolny, odwieczny puls lasu. Jakie znaczenie miały ludzkie nadzieje dla tych drzew? Ich dusze były wieczne, zrodzone w liściach, opadały na ziemię, mieszały się z nią, odżywiały drzewo, ponownie stawały się liśćmi. Nieskończony, bierny cykl powtarzanych przez wieki narodzin. Żadnych morderstw, żadnego poczucia winy. On czuł ciężar swojej broni i pożałował, że nie może cisnąć jej w krzaki i powędrować nago przez las, czując pod nogami miękką ziemię, a na plecach ciepłe promienie słońca. Opodal usłyszał krzyk bólu, a po nim potok przekleństw. Z nożem w garści szybko rozchylił kępę krzaków i ujrzał czterech mężczyzn, stojących przed wylotem płytkiej jaskini, znajdującej się pięćdziesiąt kroków dalej, u stóp niewielkiego pagórka. Trzej mieli drewniane pałki, czwarty krótki miecz. Nawet z tej odległości Waylander dostrzegł płaty rdzy na ostrzu. - Ten drań o mało nie odgryzł mi ręki - narzekał krępy łysawy mężczyzna. Krew ciekła mu ze skaleczonego przedramienia. - Potrzebny nam łuk albo włócznie - rzekł drugi. - Zostawmy go. To demon - powiedział trzeci, cofając się. - A zresztą i tak zdycha. Jeden po drugim cofali się od wylotu jaskini, ale ostatni przystanął i cisnął kamieniem w ciemny otwór. Odpowiedział mu głuchy ryk i z jaskini wyłonił się ogromny pies, z kłami ociekającymi krwią. Mężczyźni wpadli w panikę i rzucili się do ucieczki. Pierwszy z nich, wysoki łysol ze zranionym ramieniem, dostrzegł Waylandera i przystanął. - Nie schodź tam, przyjacielu - poradził. - Ten pies to morderca. - Wściekły? - Nie. Wytresowany do walk. Dziś rano szczuto niedźwiedzia. Diabelnie ładna walka! Jeden z psów Jezela uciekł. Co gorsza, to na pół wilk. Kiedy wyrzucaliśmy ciała, myśleliśmy, że niedźwiedź zabił go, ale myliliśmy się. Nagle wstał i rozszarpał gardło Jezelowi. To było straszne. Straszne. Potem uciekł. Bogowie wiedzą, jak mu się udało. Był przecież poszarpany przez niedźwiedzia. - Mało który pies rzuca się do gardła swemu panu - zauważył Waylander. - Psy bojowe mogą - rzekł drugi z mężczyzn, wysoki i chudy jak szkielet. - To przez szkolenie: bicie, głodzenie i tak dalej. Jezel jest... był... cholernie dobrym trenerem. Najlepszym. - Dzięki za ostrzeżenie - powiedział Waylander. - Nie ma za co - odparł chudzielec. - Szukasz noclegu? Jestem właścicielem gospody. Mamy dobry pokój. - Dzięki, nie. Nie mam pieniędzy. Zainteresowanie tamtego natychmiast wygasło; ze zdawkowym uśmiechem minął Waylandera i wraz z innymi pomaszerował w kierunku miasta. Waylander przeniósł spojrzenie na psa, który bezsilnie opadł w trawę i teraz leżał na prawym boku, ciężko dysząc i mocno robiąc okrwawionymi bokami. Waylander powoli zszedł po zboczu i zatrzymał się dziesięć stóp od rannego zwierzęcia. Z daleka widział, że odniosło wiele ran, a jego szare boki nosiły ślady innych, starych szram od pazurów, kłów i bata. Pies spoglądał na niego złowrogo, ale nie miał już sił, więc z jego gardła wydobył się tylko cichy pomruk, gdy Waylander podszedł i stanął przy nim. - Możesz już przestać - powiedział Waylander, łagodnie gładząc szary łeb. Sądząc po zadrapaniach i ranach, pies co najmniej trzykrotnie atakował niedźwiedzia. Krew sączyła się z czterech równoległych ran na boku, gdzie rozdarta skóra odsłaniała mięśnie i kości. Sądząc po rozmiarach zadrapań, niedźwiedź musiał być naprawdę duży. Waylander schował nóż do pochwy i obejrzał rany. Zobaczył postrzępione mięśnie, ale nie znalazł połamanych kości. Pies ponownie cicho warknął, z wysiłkiem obrócił łeb i próbował wstać, gdy Waylander naciągnął na miejsce płat rozerwanej skóry. - Leż, spokojnie - powiedział. - Zobaczymy, co się da zrobić. Ze skórzanego mieszka przy pasie Waylander wyjął długą igłę i cienką nić, po czym zszył ranę, usiłując zatamować płynącą krew. W końcu, zadowolony, położył dłoń na głowie psa i podrapał go za uszami. - Spróbuj wstać - powiedział cicho, uspokajająco. - Muszę obejrzeć twój lewy bok. No już. Wstańże! Pies spróbował się podnieść, ale zaraz osunął się na ziemię, wywieszając jęzor z rozdziawionej paszczy. Waylander wstał, podszedł do zwalonego drzewa i odciął z pnia długi pas kory, z którego uformował płytką miskę. W pobliżu płynął strumyczek, w którym napełnił naczynie i zaniósł je pokiereszowanemu psu, podtykając mu pod nos. Nozdrza zwierzęcia zadrżały i znów spróbował wstać. Waylander chwycił go i pomógł mu się podnieść. Pies powoli opuścił łeb i jęzorem zaczął chłeptać wodę. - Dobrze - rzekł Waylander. - Dobrze. Nie spiesz się. Na lewym boku zauważył jeszcze cztery szarpane rany, ale te były oblepione kurzem i ziemią, co przynajmniej powstrzymało upływ krwi. Skończywszy pić, wyczerpany pies opadł na ziemię i złożył łeb na przednich łapach. Waylander usiadł przy zwierzęciu, które spoglądało na niego nieruchomymi ślepiami. Zauważył liczne szramy, stare i nowe, znaczące jego boki i łeb. Prawe ucho zostało rozszarpane kilka lat wcześniej, a od łopatki do pierwszego stawu prawej łapy biegła długa, szeroka blizna. - Na bogów, ale z ciebie wojownik - rzekł z podziwem mężczyzna. - I nie jesteś już młody. Ile masz lat? Osiem? Dziesięć? No, ci tchórze pomylili się. Nie umrzesz, prawda? Nie dasz im tej satysfakcji, no nie? Sięgnąwszy za koszulę, wyjął kawałek wędzonego mięsa, owiniętego w płótno. - Miało mi wystarczyć na dwa dni - powiedział - ale przez jakiś czas mogę obejść się bez posiłku. A nie jestem pewien, czy ty też. Odwinął płótno, wyjął nóż i uciął plaster mięsa, po czym położył je przed psem. Ten tylko powąchał poczęstunek, a potem zmierzył człowieka brązowymi ślepiami. - Jedz, idioto - zachęcił Waylander, podnosząc mięso i wtykając mu je do pyska. Pies chwycił je zębami i z wysiłkiem zaczął żuć. Powoli, w ciągu kilku godzin, nakarmił ranne zwierzę resztą mięsa. Potem, kiedy zapadał zmierzch, opatrzył mu pozostałe rany. Większość zdążyła się już zasklepić, chociaż z najgłębszego rozcięcia na prawym boku wciąż sączyła się cienka strużka krwi. - Nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić - powiedział Waylander, wstając. - Powodzenia. Na twoim miejscu nie zostawałbym tu zbyt długo. Ci durnie mogą tutaj wrócić i przyprowadzić ze sobą łucznika. Nie oglądając się za siebie, zostawił psa i znów zagłębił się w las. Księżyc stał już wysoko na niebie, gdy znalazł odpowiednie miejsce na obozowisko - osłoniętą jaskinię, w której mógł rozpalić ognisko. Siedział przy nim do późnej nocy, owinięty płaszczem. Zrobił dla psa wszystko, co mógł, ale zwierzę miało niewielkie szansę przeżycia. Będzie musiało zdobyć pożywienie, a w tym stanie nie zdoła daleko ujść. Gdyby było silniejsze, mógłby zabrać je ze sobą, do chaty. Miriel byłaby zachwycona. Przypomniał sobie osieroconego liska, któremu matkowała jako dziecko. Jak go nazwała? Błękit. No właśnie. Prawie przez rok lis chował się w chacie. Potem, pewnego dnia, po prostu poszedł sobie i nie wrócił. Miriel miała wtedy dwanaście lat. To było niedługo przed tym... Wspomnienie padającego konia, toczącego się po ziemi, okropny krzyk... Waylander zaniknął oczy, odpychając wspomnienia, skupiając się na obrazie małej Miriel karmiącej liska chlebem namoczonym w ciepłym mleku. Tuż przed świtem usłyszał jakiś szelest przy wejściu do jaskini. Zerwał się na równe nogi, chwytając szablę. Szary wilczarz, kusztykając, wszedł do środka i przysiadł u jego stóp. Waylander zachichotał i schował szablę do pochwy. Przykucnął i wyciągnął rękę, żeby pogłaskać psa. Ten odpowiedział głuchym, ostrzegawczym warknięciem i obnażył kły. - Wielkie nieba, podobasz mi się, psie - rzekł Waylander. - Jesteś podobny do mnie. Miriel przyglądała się, jak wojownik ćwiczy. Muskularnymi rękami obejmował gałąź, a jego tors spływał potem. - Widzisz - powiedział, podciągając się bez trudu - ten ruch musi być płynny, stopy złączone. Dotknij brodą drzewa, a potem opuść się, byle nie za szybko. Odpręż się. Pozwól błądzić myślom. Mówił spokojnie, a jego ruchy nie zdradzały wysiłku. Był mocniej zbudowany niż jej ojciec. Ramiona i barki oplatały mu potężne węzły mięśni i zauważyła strużkę potu spływającego mu po żebrach. Jak strumień płynący po górach i dolinach ciała. Słońce lśniło na jego zbrązowiałej skórze, a białe blizny na torsie i ramionach były jak ozdoby z kości słoniowej. Powiodła spojrzeniem po jego twarzy, złamanym nosie, rozbitych i zdeformowanych ustach, zniekształconych uszach. Uderzający kontrast. Jego ciało było takie piękne. Tymczasem twarz... Zeskoczył na ziemię i uśmiechnął się. - Kiedyś mogłem zrobić sto, ale pięćdziesiąt to też nieźle. Jak uważasz? Zaskoczona, zaczerwieniła się. - W twoim wykonaniu wydaje się to takie proste - powiedziała, unikając jego spojrzenia. Przez te trzy dni, od kiedy zaczął ją szkolić, raz udało jej się wycisnąć piętnaście. Wzruszył ramionami. - Ty też do tego dojdziesz, Miriel. Musisz tylko więcej ćwiczyć. Przeszedł obok niej, podniósł ręcznik i zarzucił go sobie na ramię. - Co się stało z twoją żoną? - zapytała nagle. - Którą? - A ile ich miałeś? - Trzy. - To chyba lekka przesada, no nie? - warknęła. Zachichotał. - Teraz też tak myślę - przyznał. - Co z tą pierwszą? Westchnął. - Istna diablica. Wielkie nieba, ależ ona umiała się bić. Była w połowie demonem - i to była jej delikatniejsza połowa. Tylko bogowie wiedzą, skąd wzięło się drugie pół. Przysięgała, że jej ojciec był Drenajem, ale ani przez chwilę w to nie wierzyłem. Spędziliśmy razem przyjemne chwile. Naprawdę wspaniałe. - Umarła? Kiwnął głową. - Podczas zarazy. Wiesz, walczyła z nią. Zeszła jej opuchlizna, nabrała kolorów. Zaczęły jej nawet odrastać włosy. Potem przeziębiła się i nie miała już sił. Umarła w nocy. Spokojnie. - Byłeś wtedy gladiatorem? - Nie. Prowadziłem kupieckie księgi. - Nie wierzę! Jak się poznaliście? - Tańczyła w tawernie. Pewnej nocy ktoś złapał ją za nogę. Kopnęła go w twarz. Sięgnął po sztylet. Powstrzymałem go. - Tak po prostu? Byłeś przecież księgowym? - Nie osądzaj niczyjej odwagi ani umiejętności po zawodzie, jaki wykonuje - rzekł. - Znałem kiedyś lekarza, który z czterdziestu kroków trafiał strzałą w złoty pierścień. I sprzątacza ulic z Drenanu, który kiedyś odparł atak dwudziestu sathulijskich wojowników, zabijając trzech, a potem zaniósł do obozu rannego oficera. Oceniaj człowieka po jego czynach, nie profesji. A teraz wracajmy do pracy. - A co z pozostałymi żonami? - Nie masz już ochoty ćwiczyć, co? W porządku. Hmm, co mogę powiedzieć ci o Kalii? Ona też była tancerką. Pracowała w południowej dzielnicy Drenanu. Ventryjka. Słodka - ale miała pewną słabość. Kochała mężczyzn. Nie umiała powiedzieć nie. To małżeństwo trwało tylko osiem miesięcy. Uciekła z pewnym kupcem z Mashrapuru. Ostatnia była Voria. Starsza ode mnie, ale niewiele. Byłem wtedy młodym gladiatorem, a ona patronką Szóstej Areny. Polubiła mnie i obsypywała prezentami. Muszę przyznać, że poślubiłem ją dla pieniędzy, ale nauczyłem się kochać ją, na swój sposób. - Ona też umarła? - Nie. Przyłapała mnie z dwiema pokojówkami i wyrzuciła. Zmieniła moje życie w piekło. Przez trzy lata usiłowała mnie zabić na arenie. Raz zaprawiła mi wino środkiem usypiającym. Ledwie trzymałem się na nogach, kiedy stanąłem do walki. Potem wynajęła dwóch zabójców. Musiałem na jakiś czas opuścić Drenan. Walczyłem w Yagrii, Gothirze, nawet w Mashrapurze. - Nadal cię nienawidzi? Pokręcił głową. - Nie. Poślubiła młodego szlachcica, a potem umarła nagle, pozostawiając mu wszystkie pieniądze. Wypadła z okna. Mówili, że to był wypadek, ale rozmawiałem ze służącą, która twierdziła, że tuż przedtem słyszała, jak okropnie kłóciła się z mężem. - Myślisz, że ją zabił? - Jestem tego pewien. - I teraz żyje sobie spokojnie, ciesząc się jej majątkiem? - Niestety, dwa dni później wypadł z tego samego okna. Skręcił sobie kark. - Miałeś z tym coś wspólnego? - Ja? Dlaczego tak sądzisz? A teraz do roboty, jeśli łaska. Może spróbujemy walki na miecze. Miriel sięgnęła po miecz, lecz w tej samej chwili dostrzegła jakiś ruch w krzakach na północ od chaty. Z początku pomyślała, że to wraca ojciec, gdyż pierwszy z mężczyzn, którzy znaleźli się w zasięgu wzroku, był odziany na czarno. Ale miał łuk i czarną brodę. Za nim szedł niższy, krępy kompan w kubraku z jasnobrązowej skóry. -- Rób to, co ja - szepnął Angel - i nic nie mów, nawet jeśli będą cię o coś pytać. Odwrócił się i czekał na nadchodzących. - Dzień dobry - powiedział odziany w czerń łucznik. - Dzień dobry, przyjacielu. Polowanie? - Tak. Zamierzamy ustrzelić jelenia. - Na południe stąd jest ich mnóstwo. Także dzików, jeśli lubicie mięso. - Ładna chata. Twoja? - Tak - odparł Angel. Tamten pokiwał głową. - A więc ty jesteś Dakeyras? - Zgadza się. To moja córka, Moriae. Skąd o nas wiecie? - Spotkaliśmy w górach jakichś ludzi. Mówili, że masz tu chatę. - A więc przyszliście z wizytą? - Niezupełnie. Myślałem, że możesz być moim starym znajomym. On też nazywał się Dakeyras, ale był od ciebie wyższy i ciemnowłosy. - To popularne imię. Jeśli ustrzelicie jelenia, kupię od was trochę mięsa. Z nadejściem zimy będzie trudno o zwierzynę. -- Będę o tym pamiętał - obiecał łucznik. Obaj mężczyźni odeszli na południe. Angel obserwował ich, aż zniknęli mu z oczu. - Zabójcy? - spytała Miriel. - Tropiciele, łowcy. Zatrudnia ich Senta lub Morak. - Ryzykowałeś, podając się za Dakeyrasa. - Raczej nie - odparł. - Na pewno podano im rysopis Waylandera, a ja na pewno do niego nie pasuję. -A gdyby go nie znali i zaatakowali cię? - Musiałbym ich zabić. No, do roboty. Kesa Khan ponuro spoglądał w zielone płomienie czarnymi jak węgle, nieruchomymi oczami. Odkaszlnął i splunął w ogień, z nieprzeniknioną miną i łomoczącym sercem - Cóż widzisz, szamanie? - spytał Anshi Chen. Chudy szaman machnął ręką, nakazując mu milczeć, i mocno zbudowany wódz usłuchał. Miał na swe rozkazy trzysta szabel, ale lękał się tego człowieczka jak niczego innego, bardziej niż śmierci. Kesa Khan widział już wszystko, co chciał zobaczyć, lecz jego skośne oczy nadal nie odrywały się od tańczących płomieni. Sięgnąwszy chudą ręką do jednego z czterech stojących przed nim glinianych garnków, wziął szczyptę żółtego proszku i cisnął go w ogień. Buchnęły pomarańczowe i żółte płomienie, a cienie zaczęły pląsać i skakać po ścianach jaskini, jak demony. Anshi Chen odchrząknął i głośno pociągnął nosem, nerwowo zerkając na boki czarnymi oczami Nadira. Kęsa posłał mu nikły uśmieszek. - We śnie widziałem smoka - oznajmił złowieszczym szeptem. Krew odpłynęła z twarzy Anshiego. - A więc to koniec? Wszyscy zginiemy? - Może - przytaknął Kęsa, rozbawiony jego przestrachem. - Co mamy robić? - To, co zawsze robią Nadirowie. Będziemy walczyć. - Gothirowie mają tysiące wojowników, dobre zbroje, stalowe miecze, które się nie tępią. Łuczników. Kopijników. Jak możemy z nimi walczyć? Kęsa potrząsnął głową. - Ja nie jestem wodzem Wilków, lecz ty. - Ale ty potrafisz czytać w sercach naszych wrogów! Możesz posłać demony, żeby rozszarpały im brzuchy. A może Zhu Chao jest potężniejszy niż Kesa Khan? Na moment zapadła cisza, a potem Anshi Chen pochylił się i skłonił przed szamanem. - Wybacz mi, Kesa. Mówiłem w gniewie. Szaman dostojnie pokiwał głową. - Wiem. Jest jednak prawda w twoim gniewie. Zhu Chao jest potężniejszy. Może przyzwać na pomoc wiele dusz. Imperator ma tysiąc niewolników i wiele serc złożono w ofierze na ołtarzu Mrocznych Bogów. A co ja mam? Obrócił się i wskazał na trzy martwe kury. Zaśmiał się. - Z ich pomocą niewiele przywołam demonów, Anshi Chenie. - Moglibyśmy napaść na Zielone Małpy, porwać ich dzieci - zaproponował Anshi. - Nie! Nie poświęcę młodych Nadirów. - Przecież to wrogowie. - Dziś może są wrogami, lecz pewnego dnia wszyscy Nadirowie zjednoczą się - tak jest napisane. Taką wiadomość Zhu Chao przekazał imperatorowi. Dlatego we śnie ukazał mi się smok. - A więc nie możesz nam pomóc? - Nie bądź głupcem, Anshi Chenie. Już wam pomagam! Niebawem ruszą na nas Gothirowie. Musimy przygotować się na ten dzień. Zimowy obóz rozbijemy opodal Gór Księżycowych, abyśmy mieli gdzie się schronić. - Góry? - szepnął Anshi. - Przecież demony... - To - albo śmierć. Twoich żon i dzieci oraz dzieci twoich dzieci. - Dlaczego nie uciec na południe? Moglibyśmy odjechać setki staj od Gulgothiru. Zmieszać się z innymi szczepami. Jak by nas znaleźli? - Znalazłby was Zhu Chao - rzekł Kesa. - Bądź silny, wodzu. Wśród nas zrodzi się przywódca Nadirów, na którego czekamy. Rozumiesz? Zjednoczyciel! On zakończy rządy Gothirów. On da nam świat. - Czy ja tego dożyję? Kesa potrząsnął głową. - Ja także nie - powiedział wodzowi. - Stanie się, jak mówisz - obiecał Anshi. - Przeniosę nasz obóz. - I poślij po Belasha. - Nie wiem, gdzie on jest. - Na południe od tej nowej fortecy Drenajów, w górach, które nazywają Skeln. Poślij Shię, żeby go sprowadziła. - Belash nie przepada za mną, szamanie. Wiesz o tym. - Wiem o wielu rzeczach, Anshi. Wiem, że w nadchodzących dniach będziemy polegali na twych trzeźwych sądach i umiejętnościach. Jesteś znany i szanowany jako Sprytny Lis. Wiem także, że będziemy potrzebowali siły Belasha, Białego Tygrysa Nocy. On sprowadzi nam jeszcze kogoś: Smoczy Cień. Ekodas przystanął przed gabinetem opata, zbierając myśli. Lubił klasztorne życie, spokój i braterstwo, godziny nauki i medytacji, a nawet ćwiczenia fizyczne - biegi, łucznictwo, szermierkę. Pod każdym względem czuł się częścią Trzydziestu. Prócz jednego. Zapukał i nacisnął klamkę. Komnatę oświetlał złocisty blask trzech szklanych lamp i w ich świetle ujrzał Dardaliona, siedzącego za biurkiem, ślęczącego nad mapą z koziej skóry. Opat podniósł głowę. W tym łagodnym oświetleniu wyglądał młodziej, a srebrne nitki w jego włosach lśniły jak złote. - Witaj, chłopcze. Wejdź i usiądź. - Ekodas skłonił się i podszedł do krzesła. - Będziemy dzielić myśli, czy też chcesz rozmawiać? - zapytał Dardalion. - Rozmawiać, panie. - Bardzo dobrze. Vishna i Magnic mówią, że wciąż jesteś niespokojny. - Nie jestem niespokojny, ojcze. Wiem swoje. - Nie uważasz, że to arogancja? - Nie. Wierzę tylko w to, w co ty sam wierzyłeś przed spotkaniem z tym zabójcą, Waylanderem. Czyżbyś wtedy się mylił? - Wówczas tak nie sądziłem - odparł Dardalion. - Teraz jednak nie uważam już, że do Źródła wiedzie tylko jedna droga. Egel był wizjonerem i bardzo religijnym człowiekiem. Trzy razy dziennie modlił się o objawienie. A jednak był także żołnierzem i dzięki niemu - ach, a także Karnakowi - ziemie Drenajów zostały uratowane od zagłady. Teraz nie żyje. Czy sądzisz, że Źródło nie zechce wpuścić jego duszy do raju? - Nie znam odpowiedzi na to pytanie - odparł młodzieniec - ale wiem, że uczono mnie, iż największym darem Źródła jest miłość. Umiłowanie wszelkiego istnienia, wszelkich Jego tworów. Teraz mówisz, że oczekujesz po mnie, że chwycę miecz i zacznę odbierać życie. To nie może być słuszne. Dardalion pochylił się, oparł łokcie na blacie biurka i złączył dłonie, jakby w modlitwie. - Czy akceptujesz fakt, że Źródło stworzyło lwa? - Oczywiście. - A jelenia? - Tak - i lew zabija jelenia. Wiem o tym. Nie rozumiem, ale akceptuję ten fakt. - Odczuwam potrzebę latania - rzekł Dardalion. - Przyłącz się do mnie. Opat zamknął oczy. Ekodas wygodniej rozsiadł się na krześle, położył ręce na wyściełanych oparciach i zrobił głęboki wdech. Dardalion uwalniał swego ducha niemal bez wysiłku, lecz Ekodasowi przychodziło to z ogromnym trudem, jakby jego dusza niezliczonymi haczykami trzymała się ciała. Przypomniał sobie lekcje, które pobierał przez ostatnie dziesięć lat, powtarzając mantry i oczyszczając umysł. Gołąb w świątyni, otwarte drzwi, złocisty krąg na niebieskim polu, rozpostarte skrzydła w pozłacanej klatce, zerwane okowy na świątynnej posadzce. Poczuł, jak jego duch uwalnia się od ciała, jakby pływał w ciepłych wodach macicy. Był tu bezpieczny, zadowolony. Powoli odzyskiwał czucie, twarde drewno krzesła uciskało mu kręgosłup, chłód posadzki ziębił stopy przez podeszwy sandałów. Nie, nie, skarcił się. Gubisz to! Ponownie skoncentrował się. Ale nie zdołał polecieć. W myślach usłyszał głos Dardaliona: - Weź mnie za rękę, Ekodasie. W złocistym, ciepłym blasku Ekodas przyjął podaną dłoń. Natychmiast wyzwolił się i jego duch opuścił ciało, śmignął przez świątynię z kamienia i wzleciał wysoko w nocne niebo nad ziemią Drenajów. - Dlaczego przychodzi mi to z takim trudem? - zapytał opata. Dardalion, znów młody, o gładkiej twarzy, sięgnął i dotknął ramienia ucznia. - Wątpliwości są lękami, mój chłopcze. I sny o ciele. Drobne przewiny, nieistotne, lecz kłopotliwe. - Dokąd zmierzamy, ojcze? - Lec za mną i patrz. Polecieli na wschód, nad lśniącym, rozgwieżdżonym Morzem Ventryjskim. Szalał na nim sztorm i daleko w dole mała trirema walczyła z żywiołem, wielkie fale omywały jej płaski pokład. Ekodas dostrzegł zmywanego za burtę marynarza, zobaczył, jak przykrywają go fale, ujrzał, jak jasna iskierka duszy unosi się i znika. Ziemię w dole spowijał mrok. Góry i równiny Ventrii ciągnęły się daleko na wschód, podczas gdy na wybrzeżu jasno oświetlone miasta i porty świeciły jak klejnoty na czarnym płaszczu. Dardalion opadał coraz niżej i niżej... Obaj kapłani unosili się kilkaset stóp w powietrzu i Ekodas ujrzał tuziny zakotwiczonych statków, usłyszał stukot młotków płatnerzy w mieście. - Ventryjska flota wojenna -- wyjaśnił Dardalion. - Wypłynie za tydzień. Zaatakują Purdol, Erekban i Lentrum, gdzie wylądują armie, które najadą Drenajów. Wojna i zniszczenie. Poleciał dalej, za wysokie góry, aż opadł nad marmurowe miasto, z domami regularnie rozmieszczonymi wzdłuż szerokich alei i zatłoczonych ulic. Na najwyższym wzgórzu stał pałac, otoczony wysokimi murami obsadzonymi przez liczne straże w inkrustowanych złotem, srebrno-białych zbrojach. Dardalion wleciał do pałacu, przez ściany i kotary z jedwabiu oraz aksamitu, aż w końcu dotarł do sypialni, w której spał czarnobrody mężczyzna. Nad nim unosił się jego duch, bezkształtny i ledwie widoczny, nieświadomy niczego. - Moglibyśmy teraz zapobiec wojnie - rzekł Dardalion i w jego dłoni pojawił się srebrzysty miecz. - Mógłbym zabić duszę tego mężczyzny. Ocaliłbym tysiące drenajskich wieśniaków i żołnierzy, kobiet i dzieci. - Nie! - wykrzyknął Ekodas, szybko stając między opatem a bezkształtnym duchem ventryjskiego króla. - Myślisz, że bym to zrobił? - spytał ze smutkiem Dardalion. - Ja... przepraszam, ojcze. Zobaczyłem miecz i... - Zamilkł. - Nie jestem mordercą, Ekodasie. I nie znam woli Źródła. Żaden człowiek jej nie zna. I żaden nie pozna, chociaż wielu przyznaje się do takiej wiedzy. Weź mnie za rękę, synu. Ściany pałacu zniknęły i z niewiarygodną szybkością oba duchy ponownie przeleciały nad morzem, tym razem kierując się na południowy wschód. Barwy migały w oczach Ekodasowi i gdyby nie mocny uścisk dłoni Dardaliona, zgubiłby się w wirujących światłach. Zwolnili i Ekodas zamrugał, próbując zebrać myśli. Pod nimi było kolejne miasto i nowe pałace z marmuru. Ogromny amfiteatr na zachodzie i potężny stadion do wyścigów rydwanów świadczyły, że jest to Gulgothir, stolica imperium Gothiru. - Co mamy tu zobaczyć, ojcze? - zapytał Ekodas. - Dwóch ludzi - odparł Dardalion. - Przekroczyliśmy wrota czasu, żeby tu dotrzeć. Rozmowa, której będziesz świadkiem, miała miejsce pięć dni temu. Nadal trzymając dłoń młodego kapłana, Dardalion przeleciał nad wysokimi murami pałacu i zatrzymał się w wąskiej komnacie za salą tronową. Imperator Gothiru siedział na jedwabnym dywanie. Był młodym człowiekiem, niespełna dwudziestoletnim, o dużych, wybałuszonych oczach i cofniętej brodzie, częściowo porośniętej rzadkim zarostem. Przed nim, usadowiony na niskim stołku, siedział drugi mężczyzna, odziany w długą szatę z błyszczącego jedwabiu, przetykanego srebrem. Czarne i wybrylantynowane włosy przylegały mu do czaszki, a niezwykle długie bokobrody opadały do ramion. Miał skośne oczy, szerokie brwi i niezwykle cienkie wargi. - Powiadasz, że imperium jest w niebezpieczeństwie, Zhu Chao - przemówił imperator głębokim, silnym i dźwięcznym głosem, zadającym kłam niepozornemu wyglądowi. - Tak jest, panie. Jeśli nie podejmiesz odpowiednich kroków, twoi potomkowie zostaną strąceni z tronu, a miasta podbite. Widziałem złe znaki. Nadirowie czekają tylko na dzień Zjednoczyciela. A on pojawi się wśród Wilków. - Jak mogę temu zapobiec? - Jeśli wilki zabijają komuś owce, on zabija wilki. - Mówisz o całym szczepie Nadirów. - Istotnie, panie. Ośmiuset czterdziestu czterech dzikusów. Oni nie są ludźmi w naszym rozumieniu tego słowa. Ich życie nie ma żadnego znaczenia, lecz ich synowie mogą ujrzeć koniec naszej cywilizacji. Imperator skinął głową. - Trzeba czasu, żeby zebrać ludzi do wykonania takiego zadania. Jak wiesz, Ventryjczycy wkrótce najadą ziemie Drenajów, a ja mam w związku z tym moje własne plany. - Rozumiem to, panie. Chcesz ponownie wcielić sentrańską równinę do Gothiru, co jest słuszne i sprawiedliwe, lecz wymaga najwyżej dziesięciu tysięcy ludzi. Masz pod swymi rozkazami dziesięć razy tyle wojska. - I potrzebuję go, czarodzieju. Zawsze znajdą się tacy, którzy usiłują obalić monarchów. Mogę przydzielić ci pięć tysięcy żołnierzy. W ciągu miesiąca dokonasz masakry, której się domagasz. - Źle mnie oceniasz, panie - tłumaczył Zhu Chao, nisko kłaniając się i uniżenie rozkładając ręce. - Mam na myśli tylko przyszłe dobro Gothiru. - Och, wierzę w twoją przepowiednię, czarodzieju. Inni czarownicy i kilku szamanów opowiadają mi podobne historie, chociaż żaden nie mówił, o jakie plemię chodzi. Mam jednak inne powody, aby chcieć zagłady Wilków, inaczej musiałbyś podać mi, o którego dokładnie z nich chodzi. Wtedy zadanie byłoby znacznie prostsze: jeden cios nożem w nocy. Nie bierz mnie za głupca, Zhu Chao. Masz własne powody, dla których chcesz zabić ich wszystkich. - Jesteś wszechmocny, panie, i wszechwiedzący -- szepnął czarodziej, padając na kolana i dotykając czołem posadzki. - Nie, nie jestem. I ta świadomość jest moją siłą. Jednak spełnię twoją prośbę. Byłeś mi wiernym sługą i nigdy mnie nie zawiodłeś. I jak sam mówisz, to tylko Nadirowie. Ta misja zahartuje żołnierzy, przygotuje ich przed atakiem na Drenan. Rozumiem, że poślesz z nimi twoje Bractwo? - Oczywiście, panie. Będą potrzebni, aby pokonać złe moce Kesy Khana. Wszystko zniknęło i Ekodas znów znalazł się w swoim ciele. Otworzył oczy i zobaczył spoglądającego na niego Dardaliona. - Miałem się czegoś nauczyć, ojcze opacie? Widziałem tylko złych ludzi, dumnych i bezlitosnych. Świat jest nimi zapełniony. - Tak - potwierdził Dardalion. - I gdybyśmy przez całe życie przemierzali ziemię i zabijali ich, pod koniec byłoby ich więcej niż na początku. - Przecież to ja doszedłem do tego wniosku, ojcze - zdziwił się Ekodas. - Właśnie. Musisz to rozważyć. Rozumiem twoje racje i akceptuję przesłanki, z jakich wynikają, a jednak nadal wierzę w sprawę Trzydziestu. Wciąż wierzę, że musimy być Świątynią Mieczy. Chciałbym, Ekodasie, żebyś poprowadził jutrzejszą dyskusję. Ja przedstawię twoje argumenty, jakby były moimi. Ty przedstawisz moje. - Przecież... to nie ma sensu, ojcze. Nawet nie rozumiem twoich racji. - Postaraj się najlepiej, jak umiesz. Przeprowadzimy jawne głosowanie. Od jego wyniku zależeć będzie przyszłość Trzydziestu. Postaram się przekonać braci do twoich racji. Ty musisz zrobić to samo z moimi. Jeśli wygram, miecze i zbroje wrócą do magazynów, a my poprzestaniemy na modlitwach. Jeżeli ty wygrasz, będziemy czekać, aż Źródło poprowadzi nas ku naszemu przeznaczeniu. - Dlaczego nie mogę bronić moich przekonań? - Sądzisz, że ja nie oddam im sprawiedliwości? - Nie, oczywiście, że nie, ale... - A więc postanowione. Rozdział 5 Morak z rosnącym zniecierpliwieniem wysłuchiwał meldunków wracających zwiadowców. Nigdzie nie znaleziono śladu Waylandera, a Dakeyras okazał się łysawym rudzielcem o twarzy wyglądającej tak, jakby przebiegło po niej stado dzikich osłów. Nienawidzę lasów, myślał, siedząc oparty plecami o wierzbę, ciasno owinięty zielonym płaszczem. Nienawidzę odoru pleśni, zimnych wiatrów, błota i śluzu. Zerknął na Belasha, który siedział z dala od pozostałych i miarowymi ruchami ostrzył nóż. Zgrzyt ostrza na osełce jeszcze pogarszał kiepski nastrój Moraka. - Cóż, ktoś zabił Kreega - przypomniał w końcu. - Ktoś wpakował mu w oko nóż lub strzałę. Nikt się nie odezwał. Poprzedniego dnia znaleźli ciało, zaplątane w trzcinach rzeki Earis. - Może rabusie - rzekł Wardal, wysoki chudy łucznik z lasu Graven, daleko na południu. - Rabusie? - prychnął Morak. - Akurat! Miewałem wszy, które miały więcej oleju w głowach niż ty! Gdyby to byli rabusie, to nie sądzisz, że taki wojownik jak Kreeg odniósłby więcej ran? Myślisz, że nie walczyłby jak szatan? Ktoś bardzo sprawnie wpakował mu strzałę w oko. Utalentowany człowiek został zabity - domyślam się więc, że zabił go ktoś lepszy od niego. Czy coś ci to mówi? - Myślisz, że to był Waylander - mruknął Wardal. - Wykazujesz wiele wyobraźni. Gratuluję. Pytanie tylko, gdzie on jest, do diabła? - Dlaczego odnalezienie go miałoby być łatwe? - wtrącił nagle Belash. - On wie, że tu jesteśmy. - A jakiż to potężny przebłysk intuicji podsunął ci taki wniosek? - Zabił Kreega. Wie. Morak poczuł chłodne tchnienie wiatru i zadrżał. - Wardalu, ty i Tharic obejmiecie pierwszą wartę. - Na co mamy uważać? - spytał Tharic. Morak zamknął oczy i westchnął. - Cóż - rzekł w końcu - możecie pilnować, czy ogromne stado słoni nie tratuje, naszych zapasów. Jednak na waszym miejscu rozglądałbym się za wysokim mężczyzną w czerni, który zręcznie wbija w oczy różne ostre przedmioty. W tym momencie z zarośli wyłoniła się jakaś wysoka postać. Serce Moraka na moment przestało bić, ale zaraz rozpoznał Barisa. - Powinieneś zawołać „hej tam, w obozie!" - zauważył. - Coś długo cię nie było. Jasnowłosy usiadł przy ognisku. - Kasyra to spore miasto, ale odnalazłem dziwkę, z którą żył Kreeg. Powiedziała mu o mężczyźnie imieniem Dakeyras, który mieszka opodal. Opisała mi gdzie. - To nie ten człowiek - stwierdził Morak. - Wandal i Tharic już go widzieli. Co jeszcze odkryłeś? - Nic ciekawego - odparł Baris, wyciągając z sakwy u boku resztki chleba. - A przy okazji, od jak dawna Angel należy do Gildii? - Angel? Nic o tym nie wiem - zdziwił się Morak. - Dlaczego? - Mniej więcej przed tygodniem był w Kasyrze. Rozpoznał go karczmarz. Senta też tam jest. Kazał ci powiedzieć, że kiedy znajdzie twojego trupa, wyprawi ci porządny pogrzeb. Morak nie słuchał go. Roześmiał się i potrząsnął głową. - Wardalu, chodziłeś kiedyś na walki gladiatorów? - Pewnie. Widziałem, jak walczył Senta. Pokonał Vagryjczyka zwanego... zwanego... - Nieważne. Widziałeś kiedyś Angela? - Och, tak. Twardy gość. Raz postawiłem na niego i wygrałem. - A pamiętasz jego twarz? - Był rudy, no nie? - Właśnie, tępaku. Rudy. Z taką twarzą, że nie poznałaby go rodzona matka. Zastanawiam się, czy jakaś wątła myśl usiłuje przedrzeć się przez tę twardą kość, która uchodzi za twój mózg? Jeśli tak, to podziel się nią z nami. Wardal prychnął. - Ten człowiek przy chacie! - Mężczyzna, który podał się za Dakeyrasa - powiedział Morak. - To była ta chata, tylko nie ten człowiek. Jutro możesz tam wrócić. Weź Barisa i Tharica. Nie, to może nie wystarczyć. Zabierz też Jonasa i Seerisa. Zabijecie Angela i przyprowadzicie tu dziewczynę. - To gladiator - przypomniał Jonas, krzepki łysawy wojownik z rozwidloną brodą. - Nie powiedziałem, że macie z nim walczyć - syknął Morak. - Kazałem wam go zabić. - Nie było mowy o żadnych gladiatorach - upierał się Jonas. - Mówiłeś o tropieniu. Szukaniu Dakeyrasa. Ja też widziałem, jak walczy Angel. Nie można go powstrzymać, prawda? Można go dźgać, ciąć, walić... a on nadal naciera. - Tak, tak, tak! Jestem pewien, że z przyjemnością dowie się, że należysz do jego największych wielbicieli. Pamiętajcie, że jest już stary. Wycofał się. Po prostu podejdziecie, zajmiecie go rozmową, a potem zabijecie. Jeśli to wydaje ci się za trudne, to wracaj do Kasyry - i pożegnaj się z myślą o udziale w tych dziesięciu tysiącach sztuk złota. - Dlaczego ty go nie zabijesz? - zapytał Jonas. - Ty tu jesteś szermierzem. - Czyżbyś sugerował, że się go boję? - spytał Morak złowieszczo cichym tonem. - Nie, wcale nie - poczerwieniał Jonas. - Wszyscy wiemy, że jesteś... zręcznym szermierzem. Tylko się zastanawiałem, nic więcej. - Widziałeś kiedyś, jak poluje szlachta? - Oczywiście. - Zauważyłeś, że kiedy ścigają niedźwiedzia, biorą ze sobą psy? Zapytany ponuro kiwnął głową. - Dobrze - ciągnął Morak. - A więc wbij to sobie do tej tępej makówki: ja jestem polującym szlachcicem, a wy moimi psami. Czy to jasne? To nie wy płacicie za zabicie Angela. Ja płacę wam. - Pewnie, zawsze możemy go ustrzelić z daleka - powiedział Jonas. - Wardal całkiem nieźle posługuje się łukiem. - Świetnie - mruknął Morak. - Jeśli wam się uda. Dziewczynę macie mi przyprowadzić całą i zdrową. Rozumiecie? Ona jest kluczem do Waylandera. - To wbrew prawom Gildii - przypomniał Belash. - Nie wolno wykorzystywać postronnych... - Znam prawa Gildii! - warknął Morak. - I jeśli zechcę lekcji dobrego wychowania, na pewno się do ciebie zgłoszę. W końcu Nadirowie są dobrze znani ze ścisłego przestrzegania reguł cywilizowanego zachowania. - Wiem, czego chcesz od tej dziewczyny - rzekł Belash. - Wcale nie chodzi ci o jej ojca. - Człowiek ma prawo do pewnych przyjemności, Belashu. A kobiety potrafią uprzyjemnić życie. Nadir skinął głową. - Znałem paru ludzi, którzy lubili te same... przyjemności, co ty. Kiedy my, Nadirowie, chwytamy takich, ucinamy im dłonie i stopy, po czym przywiązujemy do mrowiska. Jednak, jak powiadasz, my nie rozumiemy cywilizowanych ludzi. Twarz była olbrzymia i biała jak rybi brzuch, oczodoły puste, powieki jak kły, opadające z trzaskiem. Usta bez warg, język ogromny i usiany drobnymi otworkami. Miriel chwyciła Kryllę za rękę i obie próbowały uciec... lecz demon był szybszy i silniejszy. Pokryta łuską łapa zacisnęła się na ramieniu Miriel, parząc ją swym dotykiem. - Przyprowadź je do mnie! - rozległ się cichy głos i Miriel ujrzała stojącego opodal mężczyznę. Jego twarz również była biała, a skóra okryta piękną łuską jak u węża-albinosa. Jednak nie było w nim niczego pięknego. Krylla zaczęła płakać. Trzymający je potwór pochylił się nad dziećmi, okropną paszczą dotykając twarzy Miriel. Poczuła ból, straszliwy ból. I krzyknęła. Krzyknęła... - Obudź się, dziewczyno - powiedział demon, ponownie chwytając ją za ramię. Błyskawicznie wyciągnęła rękę, usiłując wydrapać mu oczy, ale złapał ją za przegub. - Przestań. To ja, Angel! Szeroko otworzyła oczy i zobaczyła sufit chaty, księżycowy blask sączący się przez cienkie jak ostrza noży szpary w okiennicach, poczuła szorstki koc na nagim ciele. Zadrżała i odsunęła się. Pogładził ją po czole, odgarniając zlepione potem włosy. - To tylko sen, dziewczyno. Tylko sen - szepnął. Przez moment nic nie mówiła, próbując pozbierać myśli. Zaschło jej w ustach, więc usiadła i sięgnęła po stojący obok łóżka kielich z wodą. - Miałam zły sen. Taki jak zawsze - powiedziała między kolejnymi łykami. - Ktoś ścigał mnie i Kryllę w jakimś ciemnym, okropnym miejscu. Doliny bez drzew, niebo bez słońca i księżyca, szare pustkowie. - Zadrżała. - Schwytały nas demony i straszni ludzie... - Sen minął - uspokajał. - Już się zbudziłaś. - On nigdy nie mija. Teraz jest snem - ale wtedy nim nie był. Znów zadrżała, a on wyciągnął rękę i przyciągnął ją do siebie, objął i łagodnie poklepał jej dłoń. Oparła głowę na jego ramieniu i poczuła się bezpiecznie. Wspomnienie chłodu Otchłani było wciąż żywe w jej pamięci, a ciepło jego ciała pomagało o nim zapomnieć. - Opowiedz mi o tym. - To było po śmierci mamy. Bałyśmy się, Krylla i ja. Ojciec dziwnie się zachowywał, krzyczał i płakał. Nic nie wiedziałyśmy o pijanych mężczyznach. Okropnie przerażał nas widok potykającego się i padającego ojca. Siedziałyśmy z Kryllą w naszym pokoju, trzymając się za ręce. Ulatywałyśmy duchem wysoko pod niebo. Wtedy byłyśmy wolne. Bezpieczne - tak sądziłyśmy. Jednak pewnej nocy, kiedy bawiłyśmy się pod gwiazdami, poczułyśmy, że nie jesteśmy same. Wokół były inne duchy. Próbowały nas złapać, więc umknęłyśmy. Uciekałyśmy tak szybko i byłyśmy tak przerażone, że nie miałyśmy pojęcia, gdzie jesteśmy. Niebo było szare, a ziemia pusta. Potem przyszły demony. Przywołane przez ludzi. - I uciekłyście im. - Tak. Nie. Pojawił się inny człowiek, w srebrnej zbroi. Znałyśmy go. Walczył z demonami, pozabijał je i zaprowadził nas do domu. Był naszym przyjacielem. Teraz już nie pojawia się w moich snach. - Połóż się - rzekł Angel. - Prześpij się trochę. - Nie. Nie chcę znów przeżyć tego koszmaru. Angel uniósł wełniany koc i położył się koło niej, opierając jej głowę na swoim ramieniu. - Żadnych demonów, Miriel. A w razie czego będę tu przy tobie, żeby przyprowadzić cię z powrotem. Okrył ich oboje kocem i leżał bez ruchu. Czuła powolne, miarowe bicie jego serca i zamknęła oczy. Spała niewiele dłużej niż godzinę, ale obudziła się wypoczęta. Angel spał cicho obok niej. Słabe światło przedświtu łagodziło jego brzydotę i spróbowała przypomnieć sobie, jak wyglądał przed laty, kiedy przyniósł jej sukienkę. Okazało się to prawie niemożliwe. Trzymała rękę na jego piersi, więc teraz powoli cofnęła ją, czując gładką skórę i węzły twardych mięśni brzucha. Nie obudził się, a Miriel nagle boleśnie zdała sobie sprawę ze swej nagości. Opuściła dłoń i czubkami palców dotknęła kręconych włosów poniżej jego pępka. Poruszył się. Znieruchomiała, czując, jak mocno bije jej serce. Poczuła lęk, cudowny lęk. Byli wiejscy chłopcy, którzy budzili w niej dziwne tęsknoty, sprawiali, że marzyła o zakazanych uciechach. Ale jeszcze nigdy nie czuła czegoś takiego, obawy pomieszanej z namiętnością. Nigdy tak boleśnie nie uświadamiała sobie, czego pożąda. Czego potrzebuje. On spał głębokim snem. Jej ręka zsunęła się, palce zaczęły go pieścić, krążyć, czuła, jak sztywnieje i nabrzmiewa. W tej samej chwili targnęło nią zwątpienie i nagły strach. A jeśli on otworzy oczy? Może rozgniewać się na nią, uznać ją za dziwkę. Którą jestem, pomyślała z nagłym obrzydzeniem. Puściła go i wyskoczyła z łóżka. Kąpała się poprzedniego wieczoru, lecz teraz lodowato zimna kąpiel wydawała się nie tylko przyjemna, ale wręcz konieczna. Poruszając się ostrożnie, żeby go nie obudzić, otworzyła drzwi sypialni i przeszła przez pozostałe pomieszczenia. Podniósłszy sztabę, otworzyła główne drzwi i wyszła na oblaną słońcem polankę przed chatą. Drzewa i krzewy były jeszcze wysrebrzone szronem, jesienne słońce słabo grzało jej skórę. Jak mogłam tak się zachować, rozmyślała, idąc do strumienia. Miriel często marzyła o kochanku, ale nigdy w jej fantazjach nie był taki brzydki. Ani tak stary. Wiedziała, że nie zakochała się w byłym gladiatorze. Nie, właśnie dlatego postąpiłaś jak dziwka. Chciałaś parzyć się jak zwierzę. Dotarłszy do strumienia, usiadła na trawie i włożyła nogi do wody. Na powierzchni płynęły drobniutkie, spływające ze szczytów gór kawałki lodu; wyglądały jak zamrożone lilie. Było zimno. Usłyszała jakiś szmer za plecami, ale - pogrążona w myślach - nie zareagowała dostatecznie szybko i kiedy zerwała się z ziemi, czyjeś ręce złapały ją za ramiona i rzuciły na trawę. Mocno uderzyła łokciem w tył i trafiła napastnika w brzuch, jęknął z bólu i osunął się na nią. Nozdrza wypełnił jej odór dymu, wyprawionej skóry i potu, a brodata szczęka dotknęła jej policzka. Wykręciła się i nasadą dłoni uderzyła go w nos, strącając mężczyznę z siebie. Poderwała się i chciała uciec, ale złapał ją za kostkę, a z ukrycia wyskoczył drugi przeciwnik. Pięść Miriel trafiła go w szczękę, ale wpadł na nią siłą rozpędu i przewrócił, przyciskając do ziemi. - Prawdziwa kocica - mruknął drugi, wysoki i jasnowłosy. - Nic ci się nie stało, Jonasie? Pierwszy mężczyzna dźwignął się z ziemi. Krew płynęła mu z nosa i plamiła czarną brodę. - Przytrzymaj ją, Barisie. Mam tu broń, która ją poskromi. Łysawy wojownik zaczął rozpinać spodnie, podchodząc do Miriel. - Słyszałeś, co powiedział Morak. Nie mamy robić jej krzywdy - zaprotestował Baris. - Jeszcze nie widziałem kobiety, która by sobie tego żałowała - odparł Jonas. Miriel, przytrzymywana za ramiona, wyprężyła się i z całej siły kopnęła go między nogi. Jonas jęknął i osunął się na kolana. Baris uderzył ją w twarz, chwycił za włosy i poderwał na nogi. - Nie rezygnujesz, co? - warknął i uderzył ją ponownie, tym razem grzbietem ręki. Miriel opadła na niego. - Tak lepiej - powiedział. Gwałtownie poderwała głowę, uderzając go w brodę. Zatoczył się i wyrwawszy zza pasa nóż, zamachnął się do rzutu. Miriel, na pół ogłuszona, rzuciła się na ziemię i przetoczyła po niej. W następnej chwili biegła w kierunku chaty. Następny mężczyzna zastąpił jej drogę, ale ominęła go i prawie dobiegła do polanki, kiedy wyrzucony z procy kamień uderzył ją w skroń. Upadła na kolana i próbowała się czołgać, lecz tupot nóg za plecami powiedział jej, że to już koniec. Bolała ją głowa i powoli traciła przytomność. Potem usłyszała głos Angela. - Pora umierać, chłopcy. Miriel ocknęła się we własnym łóżku. Na czole miała zimny okład i okropnie bolała ją głowa. Spróbowała usiąść, ale świat zawirował jej w oczach, a potem poczuła mdłości. - Leż spokojnie - polecił Angel. - Paskudnie oberwałaś. Masz guza wielkości gęsiego jaja. - Pozabijałeś ich? - szepnęła. - Nie. Jeszcze nigdy nie widziałem tak szybko uciekających ludzi. Tylko się za nimi zakurzyło. Miałem wrażenie, że wiedzą, kim jestem. To było bardzo budujące. Miriel zamknęła oczy. - Nie mów mojemu ojcu, że wyszłam bez broni. - Nie powiem, ale postąpiłaś głupio. O czym myślałaś? O śnie? - Nie, nie o śnie. Ja tylko... postąpiłam głupio, tak jak mówisz. - Tylko ten mężczyzna nie popełnia błędów, który nic nie robi - stwierdził. - Nie jestem mężczyzną! - Zauważyłem. Jestem pewien, że to dotyczy również kobiet. Dwaj z nich krwawili, więc domyślam się, że zdrowo im przyłożyłaś, zanim cię pokonali. Dobra robota, Miriel. - Po raz pierwszy mnie chwalisz. Uważaj. Może mi to uderzyć do głowy. Poklepał jej dłoń. - Potrafię być złośliwym sukinsynem, wiem. A ty jesteś dobrą dziewczyną - twardą, silną, wytrwałą. Nie chcę cię załamywać - ale nie chcę też, żeby ktoś cię skrzywdził. A znam tylko jeden sposób, żeby cię nauczyć. I nie jestem pewien, czy potrafię. Próbowała uśmiechnąć się, ale ból narastał i zaczęła zasypiać. - Dziękuję - zdołała jeszcze powiedzieć. - Dziękuję za to, że tam byłeś. Z okna swego gabinetu Dardalion zobaczył oddział lansjerów powoli nadjeżdżający krętą drogą. Dwudziestu pięciu mężczyzn w srebrnych zbrojach i szkarłatnych płaszczach, na czarnych jak węgiel rumakach, których boki osłonięto kolczugami. Na czele jechał człowiek, którego Dardalion dobrze znał. Na tle szczupłych jeźdźców eskorty Karnak mógłby wyglądać zabawnie - gruby i odziany w jaskrawe szaty: czerwony płaszcz, pomarańczową koszulę, zielone spodnie, niebieskie pończochy i czarne buty do konnej jazdy, nabijane srebrem. Jednak nikt nie śmiał się z tego ekscentrycznego stroju. Nosił go bowiem bohater Dros Purdol, zbawca Drenajów. Karnak Jednooki. Jego siła fizyczna była legendarna, ale nikła w porównaniu z potęgą osobowości. Jednym przemówieniem potrafił zmienić gromadkę wieśniaków w zaciętych żołnierzy, którzy powstrzymają wrogą armię. Uśmiech Dardaliona przygasł. Tak, a nawet umrzeć za niego i dla niego, co też robili - tysiącami. Nadal tak było. Vishna wszedł do gabinetu i jego duchowy głos przemówił w umyśle Dardaliona. - Czy ich przybycie przesunie termin narady, ojcze? - Nie. - Czy jest rozsądne, aby Ekodas dowodził słuszności sprawy? - A czy sprawa jest słuszna? - odparł Dardalion na głos i odwrócił się, stając twarzą w twarz z ciemnobrodym gothiryjskim szlachcicem. - Zawsze tak mnie uczyłeś. - Zobaczymy, chłopcze. Teraz zejdź na dół i przyprowadź do mnie lorda Karnaka. I dopilnuj, żeby jego ludzi nakarmiono, a konie opatrzono. Przyjechali z daleka. - Tak, ojcze. Dardalion wrócił do okna, ale nie dostrzegał odległych gór ani burzowych chmur zbierających się na północy. Znów widział chatę na zboczu góry, dwoje przestraszonych dzieci i mężczyzn, którzy przyszli je zabić. W dłoniach czuł ciężar śmiercionośnej broni. Westchnął. Słuszna sprawa? Tylko Źródło to wie. Na spiralnych schodach wiodących do komnaty usłyszał grzmiący śmiech i poczuł fizyczną obecność Karnaka, zanim ten przekroczył próg gabinetu. - Bogowie, miło cię widzieć, stary! - huknął Karnak, krocząc przez pokój i kładąc wielką dłoń na ramieniu kapłana. Przybyły uśmiechał się szeroko i szczerze. Dardalion odpowiedział uśmiechem. - Ciebie również, mój panie. Widzę, że twój ubiór jest barwny jak zawsze. - Podoba ci się? Płaszcz jest z Mashrapuru, a koszula z małej tkalni w Drenanie. - Dobrze ci w niej. - Na niebiosa, jesteś kiepskim kłamcą, Dardalionie! Sądzę, że twoja dusza spłonie za to w ogniu piekielnym. A teraz siadaj i porozmawiajmy o ważniejszych sprawach. Przywódca Drenajów obszedł biurko, by zająć fotel Dardaliona, pozostawiając szczupłemu opatowi miejsce naprzeciw siebie. Karnak odpiął pas z mieczem, położył go na podłodze i opuścił ogromne cielsko na fotel. - Cholernie niewygodny mebel - stwierdził. - No cóż, na czym stanęliśmy? Ach tak! Co możesz mi powiedzieć o Ventryjczykach? - Wypłyną w ciągu tygodnia i wylądują w Purdol, Erekbanie oraz przy ujściu Earis. - Ile statków? - Ponad czterysta. - Aż tyle, tak? Pewnie nie zamierzasz wzniecić burzy, żeby potopić drani? - Nawet gdybym mógł - a nie mogę - odmówiłbym spełnienia takiego żądania. - Oczywiście - rzekł Karnak z szerokim uśmiechem. - Miłość, pokój, Źródło, moralność i tak dalej. Są jednak tacy, którzy zrobiliby to, prawda? - Tak powiadają - przyznał Dardalion - między Nadirami i Chiatze. Ventryjczycy jednak mają własnych czarodziejów, panie. Nie wątpię, że ci składają ofiary i rzucają zaklęcia, aby zapewnić sobie sprzyjającą pogodę. - Nie obchodzą mnie ich problemy - warknął Karnak. - Mógłbyś znaleźć dla mnie zaklinacza demonów? Teraz zaśmiał się Dardalion. - Jesteś niesamowity, milordzie. Potraktuję to żądanie jako żart. - Którym, oczywiście, nie było. Mimo to rozumiem twój punkt widzenia. Mów teraz, co z Gothirem? - Doszli do porozumienia z plemionami Sathulisów, którzy bez przeszkód pozwolą przejść ich armii i zająć sentrańską równinę. Wyląduje tam prawie dziesięć tysięcy ludzi. - Wiedziałem! - warknął Karnak z rosnącą irytacją. - Które legiony? - Pierwszy, Drugi i Piąty. Oraz dwa legiony najemników sformowane z vagryjskich uchodźców. - Cudownie. Drugi i Piąty mnie nie niepokoją - nasi szpiedzy donoszą, że te oddziały składają się głównie z surowych, niezdyscyplinowanych rekrutów. Pierwszy jednak to najlepszy legion imperatora, a Vagryjczycy walczą jak oszalałe z bólu tygrysy. Mimo wszystko mam jeszcze tydzień, jak powiadasz. Przez ten czas wiele może się zdarzyć. Zobaczymy. Powiedz mi o przywódcy Sathulisów. Karnak wypytywał Dardaliona przez ponad godzinę, aż wreszcie - zadowolony - wstał z fotela. Dardalion powstrzymał go gestem uniesionej dłoni. - Mamy do omówienia jeszcze jedną sprawę, milordzie. - Mamy? - Tak. Waylandera. Twarz Karnaka pociemniała. - To nie twoja sprawa, kapłanie. Nie życzę sobie, żebyś mnie szpiegował. - To mój przyjaciel, Karnaku. A ty kazałeś go zabić. - To sprawy państwowe, Dardalionie. Do licha, człowieku, on zabił króla. Od lat wyznaczono nagrodę za jego głowę. - Lecz nie dlatego wynająłeś Gildię, milordzie. Znam powód i uważam, że to głupota. Gorsza głupota niż przypuszczasz. - Naprawdę? Wyjaśnij mi to. - Dwa lata temu, kiedy skarbiec był pusty i obawiałeś się rebelii, otrzymałeś dotację od kupca z Mashrapuru, niejakiego Gamaliana. Sto tysięcy sztuk złota. Ono cię uratowało. Zgadza się? - I co z tego? - Pieniądze przysłał ci Waylander. Również w tym roku osiemdziesiąt tysięcy raq w złocie, przekazane przez kupca Perlisisa, pochodziło od Waylandera. Pomagał ci od lat. Bez niego byłbyś skończony. Karnak zaklął i opadł na fotel, przesuwając szeroką dłonią po twarzy. - Nie mam wyboru, Dardalionie. Nie widzisz tego? Myślisz, że chcę jego śmierci? Myślisz, że da mi to satysfakcję? - Jestem pewny, że nie. Ale każąc na niego polować, wyzwoliłeś w nim straszliwą siłę. Mieszkał spokojnie w górach, opłakując żonę. Nie był już Waylanderem Zabójcą, nie był człowiekiem budzącym lęk, tymczasem z każdym dniem znów nim się staje. I wkrótce zechce wytropić człowieka, który wyznaczył cenę za jego głowę. - Wolę to niż cokolwiek innego - rzekł ze znużeniem Karnak. - Słyszę, co mówisz, kapłanie i pomyślę o tym. - Odwołaj ich, Karnaku - poprosił Dardalion. - Waylander to siła, jak żadna inna, niemal pierwotna, jak huragan. Jest tylko człowiekiem, ale nie można go powstrzymać. - Śmierć może powstrzymać każdego - spierał się Karnak. - Pamiętaj o tym, milordzie - poradził mu Dardalion. To pies odnalazł szczątki starego druciarza. Waylander szedł ostrożnie przez las, kiedy pies uniósł łeb i zaczął węszyć. Potem skręcił w lewo. Waylander poszedł za nim i znalazł zwierzę odrywające gnijące mięso z nogi starego. Pies nie był pierwszym zwierzęciem, które znalazło ciało. Zwłoki już były paskudnie pokiereszowane. Waylander nie próbował odwołać psa. Kiedyś taka scena budziłaby w nim obrzydzenie, lecz od tamtej pory widział zbyt wiele śmierci; jego wspomnienia były usiane trupami. Pamiętał, jak szedł z ojcem przez las opodal ich domu w dolinie i natknęli się na martwego jastrzębia. Wtedy zasmucił go ten widok. - To nie jest ptak - rzekł mu ojciec. - To tylko płaszcz, który on nosił. Wskazał na niebo. - Tam jest jastrząb, Dakeyrasie. Leci ku słońcu. Stary Raiis zginął. To, co z niego pozostało, miało paść łupem padlinożerców, ale ten widok i tak obudził zimny gniew Waylandera. Druciarz był nieszkodliwy i zawsze podróżował bez broni. Nie powinni byli go tak męczyć. Morak był jednak okrutny. Uwielbiał zadawać ból. Ślady łatwo było odczytać. Waylander zostawił posilającego się psa i ruszył za mordercami. Idąc, przyglądał się tropom. Grupa liczyła jedenastu ludzi, którzy niebawem się rozdzielili. Przyklęknął i zbadał ślad. Tutaj naradzali się. Jeden z nich (Morak?) przemawiał do pozostałych, a potem podzielili się na dwuosobowe grupki i rozeszli. Pojedynczy trop wiódł na wschód, zapewne do Kasyry. Reszta poszła w różne strony. Przeczesywali okolicę, co oznaczało, że nie wiedzieli o chacie. Starzec nic im nie powiedział. Rozpoznawszy ślady Moraka - buty z wysokimi obcasami i wąskimi czubkami - postanowił iść za Ventryjczykiem. Morak nie będzie krążył po lesie. Znajdzie jakieś miejsce, gdzie zaczeka na tamtych. Waylander ruszył naprzód, zachowując ostrożność, często przystając, aby obejrzeć linię drzew lub szczyty pagórków, i zawsze trzymając się w ukryciu. Przez zmrokiem przystanął i naładował kuszę. Przed sobą widział wąską ścieżkę, wijącą się ku górze. Wiatr zmienił się i Waylander wyczuł dym, napływający z południowego zachodu. Przykucnąwszy przy dużym powykręcanym dębie, zatopiony w ponurych rozmyślaniach czekał, aż zajdzie słońce. Ci ludzie przyszli tu, żeby go zabić. To mógł zrozumieć - to był ich zawód. Ale torturując i mordując starego człowieka, wzniecili zimny płomień gniewu w sercu Waylandera. Zapłacą za ten czyn. Drogo zapłacą. Puszczyk poszybował w noc, szukając gryzoni, a szary lis przemknął ścieżką tuż przed zaczajonym człowiekiem. Waylander nie poruszył się i lis zignorował go. Powoli zaszło słońce i noc zmieniła osobowość lasu. Szept wiatru zmienił się w złowieszczy syk żmii, drzewa stały nagie i groźne, a wschodzący księżyc wyglądał jak wygięty sathulijski jatagan. Księżyc zabójców. Waylander podniósł się z ziemi, zdjął płaszcz, zwinął go i położył na głazie. Potem bezszelestnie naszył po stoku, z kuszą w dłoni. Pod wysoką sosną siedział wartownik. Aby nikt go nie zaskoczył, rozsypał wokół szeroki krąg suchych gałązek, a teraz siedział na zwalonym pniu, z mieczem w dłoni. Miał jasne włosy, prawie srebrne w świetle księżyca. Waylander położył kuszę na ziemi i zaszedł go od tyłu, delikatnie odgarniając cienkie patyki obutymi w miękkie buty nogami. Lewą ręką złapał mężczyznę za włosy, odchylając mu głowę w tył. Szybko przesunął czarnym ostrzem, przecinając tętnicę szyjną i struny głosowe. Wartownik próbował się wyrwać, ale krew tryskała mu z szyi i po kilku sekundach znieruchomiał. Waylander złożył jego ciało na ziemi i wrócił po swoją kuszę. Obozowisko znajdowało się jakieś trzydzieści kroków na północ, gdzie widział grupkę mężczyzn siedzących wokół ogniska. Podszedł bliżej i policzył. Siedmiu. Brakowało trzech. Cicho okrążył obóz, znajdując jeszcze dwóch wartowników. Obaj zginęli, zanim choćby zdali sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Podchodząc do ogniska, Waylander zastanawiał się, kim jest brakujący mężczyzna. Czy to ten, którego posłano do Kasyry? A może nie zauważył jednego strażnika? Przyjrzał się grupce przy ognisku. Był tam Morak, siedzący po przeciwnej stronie, otulony zielonym płaszczem. A kogo brakowało? Belasha! Nadyryjskiego nożownika. Nisko pochylony, Waylander wszedł w gęsty las i pochyliwszy się, wysmarował sobie twarz błotem. Odzienie miał czarne, więc wtapiał się w mrok. Gdzie, do licha, podział się ten Nadir? Zamknął oczy, wsłuchując się w ciche odgłosy lasu. Nic. Potem uśmiechnął się. Po co martwić się czymś, na co nie masz żadnego wpływu, pomyślał. Niech Belash martwi się o mnie! Opuścił kryjówkę i ruszył w kierunku obozu. Czas zrobić małe zamieszanie. Na północ od obozowiska rosła kępa niskich krzaków. Opadłszy na czworaki, Waylander podszedł tam, po czym wstał z wycelowaną kuszą. Pierwszy bełt przebił skroń mężczyzny, drugi wbił się w serce brodatego wojownika, który zerwał się na równe nogi. Waylander uskoczył i pobiegł na południe, po czym przeciął stok i znów przeszedł na północ, podchodząc do obozu z przeciwnej strony. Tak jak przypuszczał, nie było tam nikogo, oprócz ciał dwóch zabitych. Powtórnie naładował kuszę, usiadł w cieniu i czekał. Niebawem usłyszał szmer po lewej stronie. Uśmiechnął się i położył na brzuchu. - Widziałeś go? - szepnął Waylander. - Nie - usłyszał w pobliżu odpowiedź. Natychmiast posłał w tym kierunku dwa pociski. Głuche stuknięcie uderzających w cel bełtów poprzedziło jęk i łomot padającego ciała. Głupiec!, pomyślał Waylander, cofając się w krzaki. Księżyc zniknął za grubą warstwą chmur. W lesie zapadła głęboka ciemność. Waylander przyczaił się, czekając i nasłuchując. Wyjął z kołczana dwie krótkie strzały i zaczekał, aż nocny wiatr zaszeleści liśćmi nad jego głową, zanim napiął cięciwy i naładował broń. Leśne odgłosy zagłuszyły cichy stuk nakładanych bełtów. Postrzelony przez niego człowiek krzyczał z bólu, błagając o pomoc. Nikt z nią nie przybywał. Waylander wszedł jeszcze głębiej w las. Uciekli, czy też tropili go? Nadir nie ucieknie. Morak? Kto wie, jakie myśli kłębią się pod czaszką takiego sadysty. Po lewej dostrzegł stary wiąz z rozwidlonym pniem. Waylander zerknął w niebo. Księżyc wciąż był za chmurami, lecz te zaczynały się już rozchodzić. Podszedł do pnia, sięgnął lewą ręką i zwinnie podciągnął się na najniższą gałąź, po czym wdrapał się dwadzieścia stóp wyżej. Księżyc wyjrzał zza chmur i Waylander zerknął w dół. Las pod nim był oblany upiornym blaskiem. Spojrzał na krzaki. Za kępą kolcolistu czaił się jeden mężczyzna. Drugi był niedaleko. Ten trzymał długi vagryjski łuk ze strzałą nałożoną na cięciwę. Odłożywszy kuszę, Waylander przeszedł na drugą stronę pnia i poszukał pozostałych, ale nikogo więcej nie zauważył. Wróciwszy na poprzednie miejsce, przez jakiś czas obserwował obu mężczyzn. Żaden nie poruszył się, jedynie czasem trwożliwie rozglądali się wokół. I żaden nie próbował porozumieć się z drugim. Waylander zastanawiał się, czy wiedzą o swojej obecności. Sięgnąwszy do sakiewki, wyjął duży, trójkątny miedziak i rzucił nim w kępę krzaków opodal pierwszego zabójcy. Ten zaklął i rzucił się w tym kierunku. Drugi mężczyzna natychmiast obrócił się i posłał strzałę, która przeszyła prawe ramię kolegi. - Ty przeklęty idioto! - krzyknął ranny. - Przykro mi! - odparł łucznik, opuszczając łuk i spiesznie podchodząc do kamrata. - Czy mocno oberwałeś? Waylander cicho zeskoczył na ziemię z drugiej strony pnia. - Do licha, prawie mnie zabiłeś! - narzekał pierwszy z mężczyzn. - Błąd - rzekł Waylander. - On cię zabił. Bełt przebił czaszkę mężczyzny, tuż nad nasadą nosa. Łucznik rzucił się w prawo, szukając osłony, ale druga strzała Waylandera przeszyła mu szyję. Strzała przeleciała Waylanderowi nad uchem i wbiła się w pień prastarego wiązu. Pochylił się, przebiegł kilka kroków, skrył się za pniem zwalonego drzewa i przeczołgał się w gęste zarośla porastające stromy stok. Zostało trzech. A jednym z nich był Nadir! Z mieczem w ręku Morak krył się za wielkim głazem, wsłuchując się w każdy szmer. Był sam i bał się śmierci. Ilu już nie żyło? Ten człowiek to demon! Rękojeść broni była śliska od potu, więc otarł ją o płaszcz. Jego odzienie było brudne, a dłonie oblepione błotem. To nie miejsce, w jakim powinien ginąć szlachcic - w brudzie, wśród robactwa i gnijących liści. Już nieraz walczył ostrze w ostrze i wiedział, że nie jest tchórzem, lecz ciemność lasu, syk wiatru, złowrogi szelest liści oraz ponura świadomość tego, że Waylander nadchodzi jak cień śmierci, doprowadzały go do szaleństwa. Jakiś szmer za plecami przyprawił go niemal o atak serca. Obrócił się, usiłując podnieść miecz, ale potężna dłoń Belasha chwyciła go za przegub. - Chodź za mną - szepnął Nadir, zapadając z powrotem w chaszcze. Morak usłuchał go z wielką chęcią i obaj poczołgali się na południe. Belash sprowadził go w dół stoku, gdzie na kamieniu leżał płaszcz Waylandera. - Wróci tutaj - powiedział Belash ściszonym głosem. Morak zauważył, że Nadir trzyma krótki łuk z vagryjskiego rogu, a na plecach ma kołczan ze strzałami. - Co z pozostałymi? - zapytał. - Nie żyją - wszyscy oprócz Jonasa. Ten wypuścił strzałę, ale nie trafił Waylandera. Potem rzucił łuk i uciekł. - Tchórzliwy śmieć! Belash uśmiechnął się. - Więcej zostanie dla nas, no nie? - Nie sądziłem, że interesują cię pieniądze. Myślałem, że robisz to dla wprawy. No, wiesz, kości ojców i tak dalej. - Nie ma czasu na pogawędki, Moraku. Siadaj tu i odpoczywaj. Będę w pobliżu. - Mam tu usiąść? Zobaczy mnie. - Oczywiście. Ma małą kuszę - podejdzie blisko. Wtedy go zabiję. Morak paskudnie zaklął. - A jeśli podkradnie się i wypuści strzałę, zanim go zobaczysz? - Wtedy umrzesz. - Masz dziwne poczucie humoru. Dlaczego sam tu nie siądziesz? A ja wezmę łuk. - Jak sobie życzysz - odparł z pogardą Belash i z rozbawieniem spojrzał na niego czarnymi oczami. Podał Morakowi broń, założył ręce na piersi i usiadł, spoglądając na południe. Morak schował się w zaroślach i nałożył strzałę na cięciwę. Księżyc oblewał upiornym blaskiem polankę, na której czekał Belash. Morak zadrżał. A jeśli Waylander nadejdzie z innej strony? A jeśli już teraz podkrada się do nich przez las? Morak obrócił głowę, ale niczego nie dostrzegł. Kto mógłby zobaczyć cokolwiek w tych przeklętych ciemnościach? Plan Nadira był prosty, zrodzony przez nieskomplikowany umysł. Tymczasem nie mieli do czynienia z prostakiem. Jeśli zostanie tutaj, może zginąć. Ten plan nie dawał żadnej pewności. Jeśli jednak opuści Nadira, Belash poczuje się zdradzony. I jeżeli przeżyje, może zechce się zemścić. Morak zastanawiał się, czy zaryzykować i ukradkiem wymknąć się stąd, lecz Belash był bardzo wprawnym tropicielem. Usłyszy go - i natychmiast ruszy w pościg. A może wpakować mu strzałę w plecy? Nie. Nadir był wytrzymały. Co się stanie, jeśli nie zabije go od razu? Morak wiedział, że pokonałby go w walce na miecze, lecz niesamowicie silny Nadir mógłby podejść dostatecznie blisko, żeby posłużyć się tym paskudnym sztyletem... Nie miał ochoty ryzykować. Myśl, człowieku! Upuściwszy łuk, Morak obmacał miękką ziemię, aż znalazł spory kamień, wielkości pięści. Oto odpowiedź. Wstał i wrócił na polankę. Belash obejrzał się. - Co się stało? - zapytał. - Mam inny plan. - Tak? - Czy to on? - syknął Morak, wskazując na północ. Belash obejrzał się. - Gdzie? Kamień uderzył go w głowę. Belash zachwiał się. Morak uderzył go jeszcze raz. I jeszcze. Nadir osunął się na ziemię. Morak upuścił kamień i sięgnął po sztylet. Zawsze lepiej mieć pewność. Nagle usłyszał szmer w zaroślach. Odwrócił się i uciekł, gnając ile sił ścieżką. Nie widział szarego psa, który wyłonił się z krzaków. Belash wynurzył się z ciemności ku bolesnemu przebudzeniu. Leżał twarzą na miękkiej ziemi i pękała mu głowa. Usiłował wstać, ale ogarnęła go fala mdłości. Sięgnął ręką i dotknął karku. Krew zaczęła krzepnąć. Sięgnął ręką do pasa. Nóż nadal tkwił w pochwie. Przez chwilę usiłował przypomnieć sobie, co się stało. Czy zaatakował ich Waylander? Nie. Byłbym już martwy. Miał sucho w ustach. Coś zimnego dotknęło jego twarzy. Obrócił głowę i spojrzał prosto w złowrogie ślepia ogromnego, poznaczonego bliznami psa. Belash leżał nieruchomo, tylko jego ręka powoli sunęła w kierunku noża. - To nie byłoby rozsądne - powiedział zimny głos. Z początku Nadir pomyślał, że przemówił do niego pies. Piekielny pies, który przyszedł po jego duszę? - Do nogi, psie! - ponownie odezwał się głos. Pies odszedł. Belash z trudem uklęknął i zobaczył czarno odzianą postać, siedzącą na głazie. Mężczyzna miał przy pasie kuszę i kilka noży. - Jak udało ci się mnie zaskoczyć? - zapytał Belash. - To nie ja. Twój przyjaciel Morak uderzył cię w głowę. Belash spróbował wstać, ale nogi ugięły się i znów osunął się na ziemię. Powoli przetoczył się na plecy i chwyciwszy wystający korzeń obalonego drzewa, zdołał usiąść. - Dlaczego jeszcze żyję? - Intrygujesz mnie - powiedział mu tamten. Zaiste, niezbadane są drogi mieszkańców południa, pomyślał Belash, opierając głowę o szorstką korę drzewa. - Nie zabrałeś mi broni. Dlaczego? - Nie widziałem powodu. - Uważasz, że jestem tak niegroźnym przeciwnikiem, że nie musisz się mnie obawiać? Mężczyzna zachichotał. - Jeszcze nigdy nie spotkałem Nadira, którego można by uznać za niegroźnego przeciwnika, ale widziałem wiele ran głowy, a ta osłabi cię na kilka dni, jeśli nie na dłużej. Belash nie odpowiedział. Zebrał siły i z trudem wstał, po czym usiadł na zwalonym drzewie. Kręciło mu się w głowie, ale wolał siedzieć, niż leżeć. Znajdował się zaledwie trzy kroki od Waylandera i zastanawiał się, czy zdoła wyrwać nóż i dopaść wroga. Mało prawdopodobne, ale to była jedyna szansa uratowania życia. - Nawet o tym nie myśl - rzekł łagodnie Waylander. - Czytasz w myślach? - Nie muszę tego robić, żeby zrozumieć, co dzieje się w głowie Nadira, kiedy chodzi o walkę. Nie zdołałbyś - uwierz mi. Jesteś Notasem? Belash zdziwił się. Niewielu południowców pojmowało skomplikowane zasady rządzące nadyryjskimi plemionami i ich strukturę. Notas nie należał do żadnego szczepu, był wygnańcem. - Nie. Należę do Wilków. - Daleko odszedłeś od Gór Księżycowych. - Bywałeś wśród mojego ludu? - Wielokrotnie. Zarówno jako wróg, jak i przyjaciel. - Jakie imię nadali ci Nadirowie? Mężczyzna uśmiechnął się. - Nazywali mnie Złodziejem Dusz. A stary wódz Notasów nazwał mnie kiedyś Mulim Łbem. Belash kiwnął głową. - Jeździłeś z olbrzymem zwanym Lodowe Oczy. Śpiewają o was pieśni - mroczne pieśni, o mrocznych czynach. - Mówią prawdę - przyznał mężczyzna. - I co teraz? - Jeszcze nie zdecydowałem. Zabiorę cię do mojego domu. Możesz tam odpocząć. - Dlaczego sądzisz, że nie zabiję cię, kiedy wrócę do sił? - Gildia nie przyjmuje Nadirów. Zatem płacił ci Morak. Sądząc po guzie na twojej głowie, jestem pewien, że Morak wypowiedział ci umowę o pracę. Cóż zyskałbyś, zabijając mnie? - Nic - przyznał Belash. Oprócz sławy człowieka, który zabił Złodzieja Dusz. A Góra też łaskawie spojrzałaby na tego, kto pomścił kradzież skarbu. Może jednak zdołam się zemścić, pomyślał. Waylander wstał. - Możesz iść? - Tak. - To chodź za mną. Wysoki mężczyzna ruszył naprzód, jego plecy stanowiły zachęcający cel. Jeszcze nie, pomyślał Belash. Najpierw niech odzyskam siły. Rozdział 6 Stół miał czterdzieści stóp długości i trzy stopy szerokości, a kiedyś był nakryty cienkim płótnem, złotymi talerzami i pucharami. Na nakryciach podawano najwyśmienitsze potrawy, a szlachta złotymi nożami odkrawała kawały mięsiwa. Teraz nie było płóciennych obrusów, naczynia były cynowe, a kielichy gliniane. Na talerzach leżał chleb i ser, w pucharach stała źródlana woda. Przy stole siedziało dwudziestu ośmiu kapłanów w białych szatach. Za każdym z nich, lśniąc w świetle lamp, wisiała zbroja, srebrzysty hełm, błyszczący kirys i pochwa z mieczem. A przy każdej zbroi leżała długa drewniana laska. Ekodas siedział u szczytu stołu, obok niego Dardalion. - Pozwól mi przedstawić moje racje - poprosił Ekodas. - Nie, mój synu. Obiecuję ci, że oddam im sprawiedliwość. - Nie wątpię, panie. Ja jednak nie zdołam oddać jej twoim racjom. - Zrób, co możesz, Ekodasie. Nikt nie może żądać więcej. Dardalion podniósł palec do ust i zamknął oczy. Natychmiast wszyscy kapłani pochylili głowy i zjednoczyli się. Ekodas poczuł, że się unosi. Żadnego dźwięku, obrazu, uczucia. Tylko ciepło. Czuł Vishnę, Magnica, Palistę, Seresa... Wszyscy unosili się wokół niego. - Jesteśmy Jednym - mówił rytmicznie Dardalion. - Jesteśmy Jednym - powtórzyło Trzydziestu. I zaintonowali modlitwę, wielki hymn do Źródła, śpiewany w myślach w języku nie znanym żadnemu z nich, nawet Dardalionowi. Słowa były niezgłębione, lecz wrażenia, jakie budziły, graniczyły z magią, wypełniały dusze światłem. Ekodas wrócił do czasów dzieciństwa, znów ujrzał tego wysokiego, niezgrabnego, ciemnowłosego podrostka o niebieskich oczach, siejącego i zbierającego plony. To były dobre dni, chociaż wtedy o tym nie wiedział. Odpychany przez innych wiejskich chłopców, nie miał przyjaciół i nikt nie dzielił jego małych radości ani odkryć. Teraz jednak, kiedy unosił się z hymnem, widział miłość, jaką darzyli go rodzice, chociaż obawiali się jego daru. Czuł ciepłe uściski matki i stwardniałą dłoń ojca, wichrzącą mu czuprynę. A taka była moc hymnu, że widział nawet, nie czując nienawiści, jak vagryjscy żołnierze napadli na jego dom, dostrzegł cios topora, który rozbryzgał mózg ojca po podłodze, i pchnięcie noża, które pozbawiło życia matkę. Był w stodole, kiedy nadjechali Vagryjczycy. Rodzice zostali zabici w pierwszych minutach napadu. Ekodas zeskoczył ze sterty siana i pobiegł w kierunku żołnierzy. Jeden z nich odwrócił się i machnął mieczem. Ostrze przecięło ramię i szyję chłopca, ale ześlizgnęło się, rozcinając mu czoło. Kiedy ocknął się, był jedynym żywym Drenajem w promieniu wielu mil. Vagryjczycy zarżnęli nawet zwierzęta. Wszystkie budynki płonęły i nad okolicą wisiała wielka chmura dymu. Trzy dni po napadzie poszedł do odległej o dwie mile wioski. Wszędzie leżały trupy, dym już rozwiał wiatr, a na niebie krążyły stada wron. Pozbierał resztki żywności: nadpalony kawałek szynki, woreczek płatków owsianych. Znalazł łopatę, zaniósł ją do rodzinnego domu i wykopał głęboki grób, w którym pochował rodziców. Przez rok żył samotnie, zbierając zboże, jadalne korzonki i kwiaty, z których gotował sobie polewkę. Przez ten rok nie widział żadnego żywego człowieka. W dzień pracował. W nocy śnił, śnił o lataniu pod niebem, unosił się nad górami w czystym blasku gwiazd. Piękne sny! Pewnej nocy pojawił się przed nim jakiś czarny kształt. To była twarz mężczyzny o czarnych, wybrylantynowanych włosach oblepiających czaszkę i długich trefionych bokobrodach zwisających poniżej brody. - Skąd się wziąłeś, chłopcze? - spytał mężczyzna. Ekodas przestraszył się. Cofnął się, ale twarz nabrzmiała i pojawiła się reszta ciała, wyciągając do niego długie ręce. Były pokryte łuską i szponiaste, więc Ekodas uciekł. Pojawiły się inne czarne kształty, prawie jak wrony nad wioską, i wołały do niego. Daleko w dole dostrzegł szałas, który zbudował sobie z niedopalonych belek stodoły. Poleciał w dół, w dół, wracając do ciała i gwałtownie budząc się, z sercem walącym jak młotem. Był pewien, że w ułamku chwili między snem a przebudzeniem słyszał triumfalny śmiech. Dwa dni później pojawił się wędrowiec, szczupły mężczyzna o łagodnej twarzy. Szedł powoli, a kiedy usiadł, skrzywił się z bólu, gdyż na plecach miał świeżo zszytą ranę. - Dzień dobry, Ekodasie - rzekł. - Jestem Dardalion. Musisz natychmiast opuścić to miejsce. - Dlaczego? To mój dom. - Myślę, że wiesz dlaczego. Zhu Chao dostrzegł twoją szybującą duszę. Przyśle tu ludzi, żeby przyprowadzili cię do niego. - Dlaczego miałbym ci ufać? Mężczyzna uśmiechnął się i wyciągnął rękę. - Masz talent, dar Źródła. Dotknij mnie. Znajdź, jeśli potrafisz, choć iskrę zła. Ekodas uścisnął dłoń i w mgnieniu oka przepłynęły przez niego wspomnienia Dardaliona: oblężenie Purdol, walki z bractwem, podróż z Waylanderem, okropne wspomnienia rozlewu krwi i śmierci. - Pójdę z tobą, panie. - Nie będziesz sam, chłopcze. Jest już dziewięciu takich jak ty. Będzie więcej. - Ilu? - Trzydziestu. Hymn-modlitwa skończył się. Ekodas poczuł chłód samotności, świadomość ciała i kości, chłodnego podmuchu z otwartego okna, owiewającego mu bose nogi. Zadrżał i otworzył oczy. Dardalion wstał. Ekodas spojrzał na wąską, ascetyczną twarz opata. - Moi bracia - rzekł Dardalion - za wami czekają zbroje Trzydziestu. Obok nich laski kapłanów Źródła. Dzisiaj zdecydujemy o naszym przeznaczeniu. Czy mamy nosić zbroje i szukać Źródła w śmiertelnej walce z siłami zła, czy też żyć w odosobnieniu, w pokoju i harmonii? Dziś ja opowiem się za tym drugim. Ekodas przemówi za pierwszym rozwiązaniem. Pod koniec każdy z was wstanie i podejmie decyzję. Weźmie laskę lub zbroję. Niechaj prowadzi nas Źródło. Zamilkł na dłuższą chwilę, a potem zaczął mówić o potędze miłości i zmianach, jakie wywołuje w ludzkich sercach. Mówił o nikczemności nienawiści, chciwości i żądzy, podkreślając z naciskiem głupotę tych, którzy sądzą, że miecze i lance mogą wyplenić zło. Mówił o wściekłości i demonach czyhających na ludzkie dusze, demonach z ognistymi biczami, które potrafią nakłonić dobrych ludzi do gwałtów i mordów. Ekodas słuchał z rosnącym zdumieniem. Opat przedstawiał wszystkie jego argumenty i ubarwiał swoją wypowiedź. - Miłość - ciągnął Dardalion - potrafi koić rany zadane przez nienawiść. Miłość może zmazać żądzę i chciwość. Przez nią zły człowiek może opamiętać się i znaleźć odkupienie. Źródło nikogo nie odpycha. Każdy z nas został pobłogosławiony przez Źródło. Mamy dar. Umiemy czytać w myślach, szybować w przestrzeni. Niektórzy umieją leczyć rany dotknięciem. Jesteśmy utalentowani. Moglibyśmy wyruszyć w świat i nieść miłość. Przed wieloma laty znalazłem się w okropnej sytuacji. Czarne Bractwo rosło w siłę, szukało uzdolnionych dzieci, przeciągało je na stronę zła. Opornych składano w ofierze siłom ciemności. Wtedy postanowiłem, że ja też zacznę szukać utalentowanych, uczyć ich, formować nowych Trzydziestu, którzy przeciwstawią się złu. Czyniąc tak, napotkałem dwie siostry, ofiary tragedii. Mieszkały z pewnym wdowcem, silnym człowiekiem, nieustraszonym i śmiertelnie niebezpiecznym. Błądziły po bezdrożach Otchłani, ścigane przez demony i dwóch członków Bractwa. Odpędziłem ich i uratowałem dusze tych dzieci, po czym zaprowadziłem je do domu. A potem wróciłem do mego ciała i pojechałem do ich chaty. Bractwo wiedziało, gdzie ich szukać, więc pojechałem ostrzec ich ojca. Jednak kiedy tam przybyłem, był nieprzytomny, ożłopawszy się wcześniej mocnego wina, w którym usiłował utopić żal po śmierci żony. Dzieci były same. Dotarłszy do chaty, miałem świadomość, że dwaj mordercy są już blisko. Czułem żądzę krwi i przemocy, unoszącą się wokół nich jak czerwona mgła. Nie było gdzie się ukryć. Nie było gdzie uciec. Wówczas zrobiłem coś, czego zawsze żałowałem. Wziąłem kuszę nieprzytomnego mężczyzny i naładowałem ją. Potem wyszedłem z chaty i czekałem na zabójców. Podczas wojen yagryjskich zabijałem mieczem, ale poprzysiągłem nigdy więcej nie odbierać życia. Czekając, modliłem się, żeby uciekli na widok kuszy. Jednak oni jechali dalej i śmiali się, ponieważ poznali mnie. Byłem kapłanem Źródła, głosicielem miłości. Drwili ze mnie i sięgnęli po miecze. Kusza, którą trzymałem, zabiła wielu ludzi i w swym hebanowym łożu kryła moc, straszliwą moc. Tamci jechali na mnie. Uniosłem rękę. Poleciał pierwszy bełt. Pierwszy z nich umarł. Drugi odwrócił się, żeby uciec. Bez namysłu strzeliłem mu w kark. Miałem ochotę skakać z radości. Uratowałem dzieci. Potem zrozumiałem potworność mojego czynu i upadłem na kolana, odrzucając kuszę. W Dros Purdol pierwszych Trzydziestu walczyło z demonami i siłami zła. Jednak żaden z nich - oprócz mnie - nie użył broni przeciw ludziom. I umarli, nie stawiając oporu, kiedy nieprzyjaciel wdarł się na mury. Tymczasem ja, w jednej chwili, zdradziłem wszystko, o co walczyli. Nie tylko odebrałem życie, ale pozbawiłem dwóch ludzi jakiejkolwiek szansy odkupienia. Wróciłem do dzieci i wziąłem je w ramiona. Mój duch popłynął ku nim, zamykając drzwi ich talentu, pozbawiając je daru Źródła, żeby Bractwo nie zdołało ich znaleźć. Położyłem je do łóżek i ukołysałem do snu. Potem zabrałem ciała z polanki i pochowałem w płytkim grobie. Dręczy mnie wspomnienie tego dnia i w każdej chwili mego życia o tym myślę. Nie chcę, abyście i wy doznawali takich cierpień. A najpewniejszym sposobem uniknięcia ich będzie wybranie drewnianej laski. Dardalion usiadł i Ekodas zauważył, że opatowi drżały dłonie. Młody kapłan wstał, głęboko zaczerpnął powietrza i rzekł: - Bracia, zgadzam się z każdym słowem wypowiedzianym przez opata. Jednak to wcale nie oznacza, że ma rację. Mówił o miłości rodzącej miłość i nienawiści, która rodzi nienawiść. Wszyscy zgadzamy się z tym i gdybyśmy tylko o tym mieli dyskutować, nie miałbym nic do powiedzenia. Ta sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana. Poproszono mnie o zaprezentowanie argumentów, z którymi się nie zgadzam. Czy Ekodas ma rację, a jego argumenty są słuszne? Czy też jest odwrotnie? Skąd mogę wiedzieć? Czy może to wiedzieć ktokolwiek z nas? Tak więc spójrzmy na to z szerszej perspektywy. Siedzimy tu bezpieczni w kręgu mieczy trzymanych przez innych ludzi. Rekrutów w Delnoch, lansjerów na przełęczy Skeln, piechoty w Erekbanie. Oni wszyscy są gotowi walczyć i pewnie nawet zginąć, aby bronić swoich rodzin, ziemi i - tak - nas wszystkich. Czy są źli? Czy Źródło odmówi im daru wieczności? Mam nadzieję, że nie. Ten świat został stworzony przez Źródło - wszystko, co żyje - każde zwierzę, każdy owad, roślina i drzewo. Każde życie pociąga za sobą śmierć. Tak dzieje się wszędzie. Rosnąca róża zabiera światło innym, mniejszym roślinom, niszcząc je. Aby przeżył lew, musi umrzeć jeleń. Świat to nieustanna walka. Siedzimy tu teraz bezpieczni. A dlaczego? Ponieważ składamy odpowiedzialność - i grzech - na barki innych. Zamilkł i spojrzał na zasłuchanych kapłanów: na dumnego Vishnę, dawnego szlachcica z Gothiru, zapalczywego Magnica, w którego oczach widział zdziwienie, na szczupłego Palistę, który spoglądał nań z ponurym rozbawieniem. Ekodas uśmiechnął się. - Tak, moi bracia, gdyby chodziło tylko o to, czy mamy zostać kapłanami-wojownikami, łatwo byłoby mnożyć moralne zastrzeżenia. Ale tak nie jest. Zebraliśmy się tutaj, ponieważ Czarne Bractwo znów gnębi świat, gotowe nieść chaos i rozpacz tej ziemi i innym krainom. A wiemy, dzięki wspomnieniom ojca opata, do czego są zdolni ci ludzie. Wiemy, że zwyczajny wojownik nie zdoła oprzeć się ich demonicznej sile. Znów przerwał i upił łyk wody z glinianej czarki. - Opat opowiedział nam, jak zabił ludzi, którzy przyszli po dzieci. Czy miał inne wyjście? Miał poświęcić dwoje niewinnych dzieciątek? Czemu miałoby to służyć? Co się zaś tyczy tych dwóch ludzi i ich odkupienia... Tylko Źródło wie, dokąd podążyły ich dusze i jakie mieli szansę zbawienia. Nie, opat może żałować tylko jednego z owego strasznego dnia - radości z ich śmierci. To jest najważniejszy punkt naszej dyskusji. Jako kapłani-wojownicy musimy walczyć - jeśli będziemy walczyć - bez nienawiści. Musimy być obrońcami Światła. Stworzony przez Źródło świat jest w delikatnej równowadze i jeśli szala zła przeważa nad dobrem, cóż powinniśmy uczynić? Zostaliśmy obdarowani przez Źródło darami, które pozwalają nam stawić czoło Bractwu. Czy mamy je odrzucić? Wielu ludzi wybrałoby takie wyjście. Wielu kapłanów ruszyłoby - i wyruszy - w świat, niosąc słowa miłości. Lecz gdzież są Wojownicy Światła, którzy mogą stawić czoło Bractwu? Gdzie Rycerze Źródła, którzy potrafią złamać moc złych zaklęć? - Rozłożył ręce. - Gdzież, jak nie tu? Żaden z nas nie ma pewności, że wybrana przez nas droga jest słuszna. Róże także oceniamy dopiero po kwiecie i zapachu. Bractwo chce rządzić i w tym celu chce rozpocząć nowy wiek krwi. My chcemy widzieć ludzi żyjących w pokoju i harmonii, patrzeć, jak się kochają, płodzą synów i córki, siadają wieczorami i oglądają zachody słońca w przekonaniu, iż nie grozi im zło. Wiemy, gdzie kryje się to zło i - mając czyste serca - powinniśmy mu się przeciwstawić. Jeśli da się je zwalczyć miłością, niech tak się stanie. Jeżeli jednak przyjdzie, siejąc zniszczenie i śmierć, powinniśmy powitać je z tarczą i mieczem. Takie jest nasze powołanie, ponieważ jesteśmy Trzydziestoma! Usiadł i zamknął oczy, wzburzony, mając zamęt w myślach. - Pomódlmy się - rzekł Dardalion - a potem niech każdy z nas wybierze swoją ścieżkę. Na kilka minut zapadło milczenie, a potem Ekodas zobaczył, jak Vishna wstaje i bierze srebrzysty miecz, kładąc go przed sobą na stole. Magnic poszedł za jego przykładem - zgrzyt ostrza o stalową pochwę przerwał ciszę. Jeden po drugim kapłani wyciągali miecze, aż pozostali tylko Dardalion i Ekodas. Opat czekał. Ekodas uśmiechnął się. Wstał, patrząc w spokojne oczy opata. - Chciałeś mnie podejść, ojcze? - przesłał mu pytanie. - Nie, mój synu. A czy ty przekonałeś siebie? - Nie, Dardalionie. Nadal wierzę, że zwalczanie zła jego własną bronią jest błędem i rodzi jedynie większą nienawiść oraz śmierć. - Dlaczego więc z taką mocą przedstawiłeś moje racje? - Ponieważ mnie prosiłeś. A zawdzięczam ci wszystko. - Zatem weź laskę, mój synu. - Za późno na to, ojcze. Ekodas wyciągnął rękę i zacisnął palce na rękojeści srebrzystego miecza. Ostrze syknęło w powietrzu, lśniąc światłem licznych lamp. - Jesteśmy Jednym! - wykrzyknął Vishna. I trzydzieści mieczy uniosło się w górę, lśniąc jak pochodnie. Karnak kroczył wzdłuż szeregów wiwatujących żołnierzy, uśmiechając się i machając ręką. Trzykrotnie zatrzymał się, żeby zamienić kilka słów z żołnierzami, których nazwiska pamiętał. Ten zwyczaj zapewniał mu popularność, o czym dobrze wiedział. Za nim szli dwaj generałowie z jego sztabu. Gan Asten, niskiej rangi oficer, awansowany przez Karnaka w czasie wojny domowej, był teraz jednym z najpotężniejszych generałów drenajskiej armii. Za nim szedł Dun Galen, formalnie adiutant Karnaka, lecz w rzeczywistości człowiek, który kierował szpiegowską siatką, pozwalającą im obu utrzymać się przy władzy. Karnak dotarł do końca szeregu i pochylił się, wchodząc do namiotu. Asten i Galen weszli za nim. Dwaj strażnicy skrzyżowali lance na znak, że nie wolno przeszkadzać Lordowi Protektorowi, a żołnierze rozeszli się do swoich ognisk. Kiedy Karnak znalazł się w środku, uśmiech zniknął z jego twarzy. - Gdzie on jest, do diabła? - warknął. - Był w pałacu i kilkakrotnie wspominał strażnikom, że zamierza odwiedzić przyjaciół. Wtedy widzieli go ostatni raz. Później, kiedy przeszukano jego pokój, stwierdzono, że zabrał kilka zmian odzieży, a także złoto skradzione z sejfu Varacheka - około dwustu raq. Od tego czasu nikt go nie widział. - Żył w strachu przed Waylanderem - rzekł Asten. – Bał się każdego szmeru w nocy, każdego trzaśnięcia okiennicy. - Waylander jest martwy! - ryknął Karnak. - Czy on nie może zaufać memu słowu? Na jaja Shemaka, przecież to tylko jeden człowiek. Jeden! - I nadal żyje - przypomniał Asten. - Nie przypominaj mi! - wybuchnął Karnak. - Wiem, że odradzałeś mi angażowanie Gildii, ale jak, na wszystkich świętych, wpakowaliśmy się w to bagno? Jakaś dziewczyna umiera - w wypadku. I kosztuje mnie to prawie dwadzieścia tysięcy sztuk złota - na co mnie nie stać - a moi ludzie biegają jak stado przestraszonych królików! - Tropi go oddział lansjerów, panie - rzekł odziany na czarno Galen. - Schwytają go. - Uwierzę w to, stary, kiedy zobaczę - mruknął Karnak. - Gildia okazała się rozczarowaniem - przypomniał cicho Asten. Karnak wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Cóż, kiedy skończy się wojna, zlikwiduję Gildię i odzyskam pieniądze. To jedna z korzyści władzy. Jego uśmiech przygasł. - Trzy żony, tuziny chętnych kobiet i co dostaję? Bodalena. Cóż złego zrobiłem, żeby zasłużyć na takiego syna, Astenie? Gan Asten rozsądnie nie odezwał się, lecz Galen szybko wtrącił: - Jest bardzo utalentowany. Cieszy się popularnością. Jest po prostu młody i uparty. Na pewno nie chciał śmierci tej dziewczyny. To była tylko zabawa, młodzieńcy gonili dziewuchę. - Aż upadła i skręciła sobie kark - mruknął Asten i twarzą bez wyrazu. - Zwyczajny wypadek! - warknął Galen, obrzucając go morderczyni spojrzeniem. - To nie był wypadek, kiedy zabili jej męża. - Rzucił się na nich z mieczem. Bronili się. Czegóż innego można oczekiwać od drenajskich szlachciców? - Nie znam się na szlacheckich obyczajach, Galenie. Mój ojciec był wieśniakiem. Chciałbym jednak, żebyś wyrażał się ściśle. Kiedy pijani młodzi szlachcice zabierają się do gwałcenia, nikogo nie powinno dziwić, jeśli kończy się to morderstwem. - Dość tego - przerwał Kamak. - Co się stało, to się nie odstanie. Uciąłbym sobie prawą rękę, żeby ta dziewczyna ożyła - ale to niemożliwe. Żyje jednak jej opiekun. Żaden z was nie zna Waylandera. Ja go znam. Nie chcielibyście, żeby polował na was - albo na waszych synów. - Jak sam powiedziałeś, panie, to tylko jeden człowiek - rzekł Galen nieco spokojniejszym, lecz nadal złowrogim tonem. - A Bodalen jest poza granicami królestwa. Karnak usiadł na obciągniętym brezentem stołku. - Wiecie, lubiłem Waylandera - powiedział cicho. - Bardzo mi pomógł. Zachichotał. - Pojechał na ziemie Nadirów i pokonał plemieńców, demoniczne bestie i vagryjskie Bractwo. Zdumiewające! - Zerknął na Galena. - Musi umrzeć. Nie mogę pozwolić, żeby zabił mojego syna. - Możesz na mnie liczyć, panie - odparł Galen, kłaniając się nisko. Karnak obrócił się do Astena. - Co z tą wiedźmą, Hewlą? - Nie użyje swoich mocy przeciw Waylanderowi - odparł generał. - Dlaczego? - Nie chciała mi wyjaśnić. Ale powiedziała, że mogłaby zesłać burzę na ventryjskie statki. Zrezygnowałem z jej usług. - Tak? - wybuchnął Karnak, zrywając się ze stołka. - A to dlaczego? Lepiej podaj mi piekielnie dobry powód, Astenie. - Żądała ofiary z setki dzieci. Wspominała o cenie za asystę demonów. Karnak zaklął. - Jeśli przegramy, zginie znacznie więcej niż setka dzieci. Prędzej dziesięć tysięcy. - Chcesz, żebym do niej wrócił? - Oczywiście, że nie chcę! Do licha, dlaczego wróg zawsze dysponuje większymi siłami? Założę się, że król Vagrii bez wahania poświęciłby kilka bachorów. - Moglibyśmy oddać jej schwytane dzieci Sathulisów - podsunął Galen. - Poprowadzić szybki wypad w góry. W końcu sprzymierzyli się z Gothirem przeciw nam. Karnak potrząsnął głową. - To tylko popsułoby mi reputację i zwróciło ludzi przeciwko mnie. Takich rzeczy nie uda się utrzymać w sekrecie. Nie, przyjaciele, myślę, że musimy polegać na dzielnych sercach i ostrych mieczach. Oraz na szczęściu, nie zapominajcie o tym! A tymczasem odnajdźcie Bodalena. - Zapewne wierzy, że w ukryciu jest bezpieczny - rzekł Asten. - Znajdźcie go i przekonajcie, że tak nie jest - rozkazał Karnak. Waylander dołożył drew do ognia i usiadł pod głazem, obserwując śpiącego Nadira. Belash usiłował dotrzymać mu kroku, ale kilkakrotnie upadł na szlaku, wymiotując. Uderzenia w głowę osłabiły wojownika i Waylander pomógł mu ułożyć się w płytkim zagłębieniu. - Możesz mieć pękniętą czaszkę - powiedział, gdy Nadir leżał, dygocząc, przy ognisku. - Nie. - Nie jesteś z kamienia, Belashu. - Jutro będę silny - obiecał Nadir. W gasnącym blasku słońca jego twarz była szara, a pod skośnymi oczami widniały ciemne sińce. Waylander dotknął jego szyi. Puls był mocny, ale nieregularny. - Spij - powiedział, okrywając go płaszczem. Płomienie chciwie lizały chrust i Waylander wyciągnął ręce, grzejąc je nad ogniskiem. Pies leżał obok, z łbem złożonym na potężnych łapach. Waylander machinalnie podrapał go za poszarpanymi uszami. Z gardzieli psa wydobył się głuchy pomruk. - Cicho - powiedział z uśmiechem Waylander. - Wiem, że to lubisz, więc przestań narzekać. Spojrzał na śpiącego Nadira. Powinienem cię zabić, pomyślał mimochodem, ale wcale nie żałował, że pozwolił mu żyć. Belash miał w sobie coś, co dotknęło jakiejś czułej struny w jego duszy. Kątem oka Waylander dostrzegł jakiś cień i spojrzał w lewo. Przy ognisku siedziała zakapturzona starucha. Jej twarz była potwornie brzydka i pomarszczona, zęby popsute, nos bulwiasty i usiany niebieskimi żyłkami, oczy załzawione i żółte. - Cicho się poruszasz, Hewlo - szepnął Waylander. - Nie, wcale nie. Ruszam się jak stary strach na wróble, a moje stawy chrzęszczą jak suche gałęzie. - Nie słyszałem cię. - To dlatego, że mnie tu nie ma, dziecko - powiedziała mu, wyciągając rękę i wpychając ją w płomienie, które tańczyły i migotały przez nagle przezroczystą skórę i kości. - Siedzę przy moim ognisku, w mojej chacie. - Czego ode mnie chcesz? W jej oczach błysnęło rozbawienie, a jej wargi ułożyły się w coś, co przypominało uśmiech. - Moje czary nie robią na tobie wrażenia? Okropne. Nie masz pojęcia, jakiego skupienia wymagało stworzenie tego wizerunku. A czy twoje oczy szeroko otwierają się z podziwu? Czy szczęka opada ci ze zdziwienia? Nie. Pytasz, czego chcę. Dlaczego sądzisz, że czegoś od ciebie chcę, dziecko? Może po prostu mam ochotę na czyjeś towarzystwo. - Niepodobna - odparł z krzywym uśmiechem. - Ale i tak jesteś mile widziana. Dobrze się czujesz? - Kiedy ktoś ma czterysta dziesięć lat, to czysto retoryczne pytanie. Nie czułam się dobrze, od kiedy dziadek starego króla był dzieckiem. Po prostu jestem zbyt uparta, żeby umrzeć. Zerknęła na śpiącego Nadira. - Śni mu się, że cię zabija. Wzruszył ramionami. - Jego sny to jego sprawa. - Jesteś dziwnym człowiekiem, Waylanderze. A jednak ten pies cię lubi. Zachichotał. - Lepszy z niego przyjaciel niż większość ludzi. - Tak. - Starucha umilkła, lecz nie odrywała oczu od odzianego na czarno wojownika. - Zawsze lubiłam cię, dziecko - powiedziała łagodnie. - Nigdy się mnie nie bałeś. Z przykrością usłyszałam o śmierci twojej pani. Odwrócił wzrok. - Życie toczy się dalej - powiedział. - Istotnie. Morak wróci. Nie jest tchórzem, tylko lubi mieć pewność. A Senta właśnie dochodzi do twojej chaty. Co zrobisz? - A jak myślisz? - Będziesz walczył z nimi, aż cię zabiją. Nie jest to najsubtelniejszy z planów, prawda? - Nigdy nie grzeszyłem subtelnością. - Bzdura. Po prostu zawsze byłeś trochę zakochany w śmierci. Może byłoby ci łatwiej, gdybyś wiedział, dlaczego na ciebie polują? - Czy to ma jakieś znaczenie? - Nie dowiesz się, dopóki ci nie powiem! - warknęła. - Więc mów. - Karnak ma syna, Bodalena. Ten sprzymierzył się z Bractwem. Razem z przyjaciółmi przejeżdżał obok pewnej wioski na południe od Drenanu. Zobaczyli młodą kobietę zbierającą zioła. Byli pijani, a ona obudziła w nich żądzę. Zaczęli ją gonić. Stawiła im opór, złamała jednemu z nich szczękę. Potem uciekła. Bodalen pobiegł za nią. Uciekając, obejrzała się, straciła równowagę i upadła. Przeleciała przez skraj urwiska. Złamała sobie kark. Wtedy nadszedł jej mąż. Był nie uzbrojony. Tamci zabili go i zostawili obok jej ciała. Rozumiesz, co mówię? - Słyszę, ale nie wiem, co to ma wspólnego ze mną - odparł. - Zauważono ich, jak stamtąd odjeżdżali, i Bodalen stanął przed sądem. Został skazany na rok wygnania i Karnak zapłacił fortunę w złocie ojcu zabitego mężczyzny. Waylanderowi zaschło w ustach. - Jaka to była wioska? - Adderbridge. - Chcesz mi powiedzieć, że zabili moją Kryllę! - syknął Waylander. - Tak. Karnak dowiedział się, że byłeś jej opiekunem. Boi się, że zaczniesz szukać Bodalena. Dlatego tropi cię Gildia. Waylanderowi kręciło się w głowie i spoglądał w mrok niewidzącymi oczami. Wspomnienia przynosiły mu echa przeszłości: Krylla i Miriel pluskające się w strumyku obok chaty, śmiejące się i piszczące w słońcu, łzy Kryli i, gdy padła jej ulubiona gąska, jej szczęście, kiedy przyjęła oświadczyny Nualina, wesele i tańce. Ujrzał jej uśmiechniętą twarz, bliźniaczo podobną do Miriel, tylko o ustach bardziej skorych do uśmiechu i zachowaniu podbijającym każde serce. Z najwyższym trudem odepchnął od siebie te wspomnienia i skierował zimne spojrzenie na wiedźmę. - Po co tu przyszłaś, Hewlo? - zapytał lodowatym tonem. - Już ci mówiłam. Lubię cię. Zawsze cię lubiłam. - To może być prawdą albo nie. Pytam zatem jeszcze raz: po co tu przyszłaś? - Hmm, podziwiam cię, dziecko. Nie można cię oszukać, prawda? - Jej oczy złośliwie błysnęły w blasku ogniska. - Taak, tu chodzi o coś więcej niż o Bodalena. - Wcale w to nie wątpiłem. - Słyszałeś o Zhu Chao? Waylander pokręcił głową. - To Nadir? - Nie. Chiatze. Praktykuje czarną magię. Nic szczególnego, chociaż zapewne uważa się za czarodzieja. Jest młody - jeszcze przed sześćdziesiątką, a jednak już potrafi przywoływać na pomoc demony. Odbudował Bractwo i - tylko formalnie - służy imperium Gothiru. - A Bodalen? - Syn Karnaka go podziwia. Za nadchodzącą wojną kryje się Bractwo. Przeniknęli do wielu szlacheckich domów w Gothirze, Ventrii i nie tylko. Chcą rządzić i może im się to udać - kto wie? - Chcesz, żebym zabił Zhu Chao. - Dobrze powiedziane. Tak, chcę, żeby umarł. - Nie jestem już zabójcą, Hewlo. Gdyby ten człowiek ci groził, rozprawiłbym się z nim, ale nie będę na niego polował. - Jednak zapolujesz na Bodalena - szepnęła. - Och, tak. Znajdę go. I wymierzę sprawiedliwą karę. - Doskonale. Znajdziesz go przy Zhu Chao - powiedziała. - A jeśli ten mały czarodziej przypadkiem oberwie jedną z twoich strzał, niech tak się stanie. - Jest w Gulgothirze? - Istotnie. Pewnie uważa, że jest tam bezpieczny. No cóż, teraz cię opuszczę. W moim wieku trudno utrzymać taki czar. Nie odpowiedział. Pokręciła głową. - Nawet nie podziękujesz starej Hewli? - Dlaczego miałbym ci dziękować? - odrzekł. - Przyniosłaś mi tylko ból. - Nie, nie, dziecko. Uratowałam ci życie. Wejrzyj w siebie. Już nie chcesz siedzieć tu i umrzeć przy twej ślicznej Danyal. Nie. Wilk powrócił. Waylander znów żyje. Gniewne słowa cisnęły mu się do ust. Lecz Hewla już zniknęła. Rozdział 7 Miriel cały czas bolała głowa, lecz przeszywający ból z poprzedniego wieczoru zmienił się teraz w tępe pulsowanie. Wstała i ubrała się, po czym wyszła z chaty na polankę, gdzie Angel rąbał drzewo. Rozebrany do pasa, wprawnie machał toporem o długim trzonku, zręcznie rozłupując drwa. Na jej widok przerwał pracę i z trzaskiem wbił topór w pieniek, wziął koszulę i pomaszerował na spotkanie dziewczyny. - Jak się dziś czujesz? - zapytał. - Jestem gotowa - odpowiedziała. Potrząsnął głową. - Myślę, że dziś rano powinnaś odpocząć. Jesteś jeszcze blada. Powietrze było chłodne, więc zadygotała. - Oni wrócą - powiedziała. Wzruszył ramionami. - Nic nie możemy na to poradzić, Miriel. - Tylko czekać? - Właśnie. - Nie wygląda na to, żebyś tym się przejmował. - Och, wprost przeciwnie. Tylko już dawno nauczyłem się, że nie ma sensu martwić się o to, na co nie mamy wpływu. Pewnie moglibyśmy uciec, ale dokąd? Nie wiemy, gdzie oni są, więc moglibyśmy wpaść prosto na nich. Tutaj przynajmniej mamy nad nimi przewagę znajomości terenu. I tutaj wróci twój ojciec. Dlatego zaczekamy. - Mogłabym ich wytropić. Pokręcił głową. - Nie było wśród nich Moraka ani Belasha. Nie chciałbym tropić żadnego z nich. Wystawią straże na wzgórzach lub wysoko na drzewach. Zauważą nas. Nie, poczekamy na Waylandera. - Nie lubię siedzieć bezczynnie. - Wiem - powiedział, podchodząc do niej i kładąc dłoń na jej ramieniu. - To zawsze jest najtrudniejsze. Tak samo było, kiedy czekałem, aż wezwą mnie na arenę. Słyszałem szczęk kling, czułem zapach piasku i trocin. Zawsze było mi niedobrze. Miriel zmrużyła oczy. - Ktoś nadchodzi - oznajmiła. Obrócił się, lecz nikogo nie dostrzegł. - Gdzie? - Wskazała na południe, gdzie stado gołębi poderwało się z wysokiej sosny. - To może być twój ojciec. - Może - przytaknęła, odwróciła się na pięcie i poszła do chaty. Angel został tam, gdzie był, jedną ręką opierając się o poręcz, a drugą trzymając na obciągniętej skórą rękojeści krótkiego miecza. Miriel wróciła do niego. U pasa miała przypięty miecz, a na ramieniu bandolet z nożami do rzucania. Na skraju polanki pojawił się wysoki mężczyzna, zauważył ich i zaczął schodzić po stoku. Słońce lśniło w złotych puklach jego włosów. Porusza się ze zwierzęcą gracją, arogancko, jak władca po swym królestwie, pomyślała gniewnie Miriel. Nowo przybyły miał na sobie kosztowną kurtę z jeleniej skóry, gęsto obszytą frędzlami. Nosił dwa miecze - krótkie ostrza w pochwach z czarnej skóry nabijanej srebrem. Ciemnobrązowe spodnie miał wepchnięte do brązowych kawaleryjskich butów sięgających do połowy ud, z wywiniętymi cholewami ukazującymi kremowe jedwabne podbicie. Podszedłszy bliżej, skłonił się Miriel, dwornie machając ręką. - Dzień dobry, Miriel. - Czy ja cię znam? - Jeszcze nie i jest to wyłącznie moja strata. - Mówiąc, uśmiechał się i Miriel poczuła, że oblała się rumieńcem. - Ach, Angel - rzekł przybysz, jakby dopiero teraz zauważył gladiatora. - Księżniczka i troll... mam wrażenie, że wszedłem prosto w baśń. - Naprawdę? - odparował Angel. - Bo kiedy ja cię widzę, mam wrażenie, że wszedłem w coś znacznie mniej przyjemnego. Tamten zachichotał ze szczerą uciechą. - Naprawdę brakowało mi cię, stary. Od kiedy opuściłeś arenę, nie było już tak, jak dawniej. Jak tam twój... sklep? - Straciłem go, jak dobrze wiesz. - Tak, chyba ktoś mi o tym wspominał. Oczywiście, dowiedziałem się o tym z przykrością. No co, nikt nie zaproponuje mi śniadania? Przeszedłem kawał drogi z Kasyry. - Co to za błazen? - spytała Miriel. - Och tak, przedstaw nas, Angelu, bądź tak miły. - To Senta, jeden z najemnych zabójców, wysłanych, żeby zamordować twojego ojca. - Łagodnie powiedziane - rzekł Senta. - Chciałbym jednak przypomnieć, że nie jestem łucznikiem ani zabójcą mordującym z zasadzki. Jestem szermierzem, pani, zapewne najlepszym w tym kraju. Miriel zacisnęła dłoń na rękojeści miecza, lecz Angel chwycił ją za ramię. - On może jest próżny i zarozumiały, ale ma całkowitą rację - rzekł Angel, patrząc w oczy Sencie. - Rzeczywiście jest świetnym szermierzem. Dlatego uspokój się, dobrze? Przygotuj coś do jedzenia, Miriel. - Jemu? Nie. - Zaufaj mi - rzekł łagodnie - i zrób, co mówię. Miriel spojrzała mu w oczy. - Chcesz tego? - Tak - odparł po prostu. Drżały jej ręce, gdy kroiła zimne mięso. Była zmieszana, zbita z tropu. Angel był bardzo silny i wiedziała, że nie jest tchórzem. Dlaczego więc chciał zaspokajać zachcianki tego człowieka? Czyżby się bał? Kiedy wróciła, obaj siedzieli przy stole. Senta wstał na jej widok. - Naprawdę jesteś zjawiskiem! Jej odpowiedź była krótka i niecenzuralna. Senta szeroko otworzył oczy. - Takie słowa w ustach damy? Wściekła i zmieszana, Miriel postawiła tacę z jedzeniem i powstrzymała gniewną odpowiedź. - Widziałeś ostatnio Moraka? - zapytał Angel, przełamując chleb i podając kawałek Sencie. - Jeszcze nie, ale przesłałem mu wiadomość. Jest z nim Belash, wiesz? - To mnie nie dziwi. Natomiast zaskoczyło mnie, że nie podróżujesz razem z Morakiem - odparł Angel. - Pasujecie do siebie - takie same miłe uśmiechy, identyczne poczucie humoru. - I na tym kończy się podobieństwo - stwierdził Senta. - Jego serce jest zgniłe, Angelu, a pragnienia chore. Boli mnie, że porównujesz mnie do niego. Zerknął na Miriel. - Bardzo dobry chleb. Moje wyrazy uznania. Miriel zignorowała go, ale zdawał się tego nie zauważać. - Ładna okolica - ciągnął. - Blisko morza, a jednak wolna od ludzi i hałasu. Pewnego dnia muszę znaleźć sobie dom w tych górach. - Rozejrzał się wokół. - Solidnie zbudowany. Z miłością i troską. Jego spojrzenie przywarło do wiszącej na ścianie broni. - To kusza Kreega, prawda? No, no! Jego dziewka tęskni za nim w Kasyrze. Coś mi mówi, że do niej nie wróci. - Był taki jak ty - powiedziała cicho Miriel. - Też myślał, że pójdzie mu łatwo, lecz kiedy stanie się przed Waylanderem, łatwo można tylko umrzeć. Senta roześmiał się. - Każdy kiedyś umrze, piękna. Każdy. Jeśli on dobrze włada mieczem, może nawet będę to ja. Teraz zaśmiał się Angel. - Dziwny z ciebie człowiek, Sento. Dlaczego uważasz, że Waylander będzie się z tobą pojedynkował? Nawet go nie zobaczysz. Poczujesz tylko strzałę, która przeszyje ci serce. A i tego nie będziesz długo czuł. - To rzeczywiście nie byłoby zabawne - odparł Senta, a jego uśmiech przygasł. - Nie sądzę, aby on uważał to za zabawę - powiedział Angel. - Co za rozczarowanie. Może źle go osądziłem. Z tego, co słyszałem, nie wydaje się tchórzem. - Wzruszył ramionami. - Jednak w takich opowieściach zwykle jest sporo przesady, prawda? - Masz dziwny pogląd na tchórzostwo - powiedziała Miriel. - Kiedy wąż wślizgnie ci się do domu, nie kładziesz się na brzuchu, żeby go ugryźć. Rozdeptujesz mu łeb, a potem wyrzucasz ścierwo w krzaki. Nie walczy się z robactwem tak, jak z równym sobie przeciwnikiem! Senta powoli i teatralnie zaklaskał, lecz w jego niebieskich oczach błysnął gniew. - Dokończ śniadanie - rzekł łagodnie Angel. - A potem pewnie mam odejść? - spytał Senta, odkrawając sobie porcję mięsa, nabijając ją na nóż i podnosząc do ust. - Nie, Sento. Potem umrzesz. Nóż zawisł w powietrzu. Senta potrząsnął głową. - Nie płacą mi za zabicie ciebie, stary. - To i dobrze. Nie zdołałbyś odebrać nagrody. Zaczekam na ciebie na zewnątrz. Były gladiator wstał i opuścił pokój. Senta zerknął na Miriel. - Dobre śniadanie. Mogę zostać na obiad? - Nie zabijaj go! - Co? - Senta wyglądał na szczerze zdziwionego. - Nie mam wyboru, piękna. Wyzwał mnie. Zapatrzył się na nią. - Czy ty i on?... Nie, jasne, że nie. - Wstał. - Przykro mi. Naprawdę. Lubię tego starego. - Wcale nie jest taki stary. - Ma dwa razy tyle lat co ja, Miriel, więc jako szermierz jest starszy niż te góry. - Jeśli go zabijesz, będziesz musiał zabić i mnie. Dopadnę cię. Przysięgam. Senta westchnął i skłonił się. W jego oczach nie było drwiny. Obrócił się na pięcie i wyszedł na zewnątrz. Angel stał trzydzieści stóp od drzwi, z mieczem w dłoni. - Zasady jak na arenie? - Jak chcesz. - Jesteś pewny, Angel? Nie musimy walczyć. Przecież wiesz, że przegrasz. - Nie gadaj, chłopcze, tylko pokaż, co umiesz! Senta dobył szabli i ruszył. Waylander wyszedł spomiędzy drzew i zobaczył krążących wokół siebie szermierzy. - Hej, Angelu! - zawołał. Dwaj wojownicy znieruchomieli, patrząc na niego, gdy schodził po zboczu, a krępy Nadir za nim. Z opisu podanego przez Ralisa Waylander domyślił się, że nieznajomy to Senta. - Zostaw go mnie! - powiedział Angel, gdy gospodarz podszedł bliżej. - Nikomu nie pozwalam walczyć za mnie - odparł Waylander, nie odrywając oczu od Senty. Dostrzegł jego wyniosłą pozę i pełen wyższości uśmiech. Nie było w nim lęku, tylko pewność siebie, granicząca z arogancją. Waylander podszedł bliżej. Nadal nie dobywał broni i dostrzegł, że Senta zerknął na pochwę z mieczem. - Polujesz na mnie? - zapytał Waylander, podchodząc jeszcze bliżej. Dzieliło ich już tylko kilka kroków. - Płaci mi Gildia - odparł Senta, cofając się o krok. Waylander szedł dalej. Senta napiął mięśnie, gdyż przeciwnik stanął tuż przed nim. - Reguły takie, jak na arenie? - zapytał zabójca. Waylander uśmiechnął się. Nagle uderzył głową, trafiając jasnowłosego zabójcę w nos. Senta zatoczył się. Waylander zrobił krok i łokciem uderzył go w szczękę. Jego przeciwnik runął na ziemię i miecz wypadł mu z ręki. Waylander chwycił go za długie, jasne włosy i szarpnięciem poderwał na kolana. - Ja się nie pojedynkuję - rzekł, wyjmując zza pasa ostry jak brzytwa nóż. - Nie zabijaj go! - krzyknął Angel. - Jak chcesz - odparł Waylander, wypuszczając półprzytomnego szermierza. Senta osunął się na ziemię. Waylander wepchnął nóż do pochwy i poszedł do chaty. - Witaj, ojcze - powiedziała Miriel, rzucając mu się w ramiona. Objął ją i uścisnął, wtulając twarz w jej włosy. - Musimy stąd odejść - szepnął drżącym głosem. - Ruszamy na północ. - Co się stało? - zapytała. Potrząsnął głową. - Porozmawiamy o tym później. Przygotuj dwa pakunki - jedzenie na trzy dni, zimową odzież. Wiesz, co będzie potrzebne. - Kiwnęła głową i spojrzała mu przez ramię. Obejrzał się i zobaczył stojącego w progu Nadira. - Spotkaliśmy się w górach. To jest Belash. - Przecież on... - Tak było. Jednak Morak zdradził go. Zostawił go na śmierć. - Waylander machnięciem ręki zaprosił go do środka. - To moja córka, Miriel. Twarz Belasha nie zmieniła wyrazu, tylko jego oczy przywarły do broni, którą nosiła dziewczyna. Nadir nic nie powiedział, pomaszerował do kuchni, gdzie chwycił kawał chleba i sera. - Ufasz mu? - szepnęła Miriel. - Oczywiście, że nie. Ale przyda nam się tam, dokąd pójdziemy. - W Gothirze? - Tak. - Dlaczego zmieniłeś zdanie? - Tam jest człowiek, którego muszę znaleźć. A teraz przygotuj pakunki. Ruszyła, by to zrobić, ale jeszcze obejrzała się na niego. - Dlaczego oszczędziłeś Sentę? Wzruszył ramionami. - Prosił o to Angel. - To żaden powód. - Równie dobry jak każdy. Miriel odeszła. Waylander podszedł do wygasłego kominka i usiadł w szerokim, skórzanym fotelu. Wszedł Angel, podtrzymując Sentę. Krew leciała młodzieńcowi z nosa, oczy miał podpuchnięte i przymknięte. Angel posadził go na ławie przy stole. Senta osunął się, plamiąc krwią blat. Angel znalazł ścierkę i podał mu, a on przycisnął ją do nosa. Angel podszedł do Waylandera i szepnął: - Dlaczego Belash wciąż jest wśród żywych? - Kaprys - odparł Waylander. - Takie kaprysy mogą cię zabić. To nie są ludzie, ale dzikusy spłodzone przez demony. Uważam, że popełniasz błąd. - Zdarzało mi się to już nieraz. Czas pokaże. - Stanął obok Senty. - Połóż się na ławie - rozkazał. - W ten sposób krwotok szybciej ustanie. - Dzięki za troskę - wymamrotał ochryple szermierz. Waylander usiadł przy nim. - Dam ci radę. Nie wyzywaj mnie ponownie. Senta upuścił zakrwawioną szmatę i głośno wciągnął nosem powietrze. - Dałeś mi dobrą lekcję - powiedział z wymuszonym uśmiechem. - Nie zapomnę jej. Waylander wstał i opuścił chatę. Angel poszedł za nim. - Nie zapytałeś, dlaczego chcę pozostawić go przy życiu. - Nie obchodzi mnie to - odrzekł Waylander, klękając i klepiąc po karku psa, który wyciągnął się w cieniu. Pies warknął i wygiął kark. Waylander podrapał go po pysku. - To nieważne, Angelu. - Dla mnie tak. Jestem twoim dłużnikiem. - Jakie postępy robi Miriel? - Coraz większe. I nie chcę twoich dziesięciu tysięcy. Waylander wzruszył ramionami. - Weź je. Nie zubożeję. - Nie o to chodzi, do licha! - Czemu się złościsz? - Dokąd pójdziecie? - Na północ. - Mogę iść z wami? - Dlaczego? - zapytał Waylander, szczerze zdziwiony. - Nie mam dokąd pójść. I nadal muszę szkolić Miriel. Waylander skinął głową i milczał przez dłuższą chwilę. - Czy między wami coś zaszło, kiedy mnie nie było? Angel poczerwieniał. - Nic! Bogowie, człowieku, moje buty są starsze od niej! - Mogłaby trafić gorzej, Angelu. Muszę znaleźć jej męża. - Nie będziesz długo szukał. To wspaniała dziewczyna i pewnie chciałbyś wiedzieć, że jest równie bezpieczna jak jej siostra. - Jej siostra nie żyje - rzekł Waylander, usiłując zachować spokój, głosem ledwie głośniejszym od szeptu. Znów ujrzał twarz Krylli i poczuł wzbierającą w nim wściekłość. - Dlatego na mnie polują - ciągnął. - Zabił ją syn Karnaka. Lord Protektor opłacił zabójców, ponieważ obawia się, że zapoluję na jego chłopaka. - Litościwi bogowie! Nie wiedziałem, że chodziło o Kryllę - powiedział Angel. - Odbył się proces, ale nawet nie padło imię ofiary. Bodalena skazano na rok wygnania. - Rzeczywiście, surowa kara. - Chyba nie będziesz go ścigał? Waylander odetchnął głęboko, opanowując gniew. - Ruszam na północ - odparł. - Do Gulgothiru. - Chyba mądrze robisz - przyznał Angel. - Nie możesz walczyć z całą drenajską armia.. Zaskoczyłeś mnie - myślałem, że przedłożysz zemstę ponad wszystko inne. - Może złagodniałem z wiekiem. Angel roześmiał się. - Nie wyglądałeś na łagodnego, kiedy rozłożyłeś Sentę. I gdzie, do wszystkich diabłów, znalazłeś tego psa? To najpaskudniejsza bestia, jaką widziałem w życiu. Spójrz na te blizny! - Pies na niedźwiedzie - wyjaśnił Waylander. - Na emeryturze - tak jak ty. Senta, ze spuchniętym nosem i zaschniętą w nozdrzach krwią, wyszedł z chaty w tej samej chwili, gdy Angel pochylił się, żeby pogłaskać psa. -Wiesz co, Angelu - powiedział szermierz – widzę uderzające podobieństwo. Gdyby nagle pojawiła się tu twoja matka, nie wiedziałaby, którego z was zaprosić na obiad. - Z tym nosem wyglądasz znacznie lepiej - odciął się Angel - szczególnie kiedy krwawi. Odwrócił się i wyciągnął rękę do psa. Ten pokazał kły i warknął. Angel cofnął rękę i wstał. Senta pociągnął nosem i splunął krwią, po czym przeszedł obok nich i podniósł leżącą w kurzu szablę. Z bronią w ręku wrócił do Waylandera. - Litość to rzadkie zwierzę - powiedział. - Uważasz, że to rozsądnie pozwolić mi żyć? - Jeśli okaże się, że popełniłem błąd, zabiję cię - powiedział mu Waylander. - Jesteś niezwykłym człowiekiem. Skąd wiedziałeś, że cię nie wypatroszę, kiedy do mnie podszedłeś? Zapytany wzruszył ramionami. - Nie wiedziałem. Szermierz skinął głową. - Chyba pójdę z wami - rzekł. - Słyszałem, jak mówiłeś Angelowi, że wyruszasz na północ. Zawsze chciałem wrócić do Gothiru. Spędziłem tam kilka miłych chwil. - Może nie życzę sobie twego towarzystwa. - Rozumiem, że może tak być. Ale powiedziałeś Angelowi coś, co bardzo mnie zainteresowało. - Słucham. - Szukasz męża dla Miriel. - Wiesz, gdzie mógłbym go znaleźć? - Bardzo śmieszne. Jestem bogaty i - mimo twoich starań - całkiem przystojny. A mój ojciec wciąż gani mnie, że nie daję mu wnuka. Chętnie zdejmę ci ją z karku. - Na jaja Shemaka, ależ masz tupet! - wybuchnął Angel. - Lubię ludzi, którzy mają tupet - rzekł Waylander. - Przemyślę to. - Chyba nie mówisz poważnie! - wykrzyknął Angel. - Kilka minut temu ten człowiek próbował zabić cię dla pieniędzy. To płatny zabójca. - Co, oczywiście, stawia mnie na niższej pozycji społecznej od zabójcy z areny - zauważył Senta. - To szaleństwo! - mruknął Angel i wrócił do chaty. Senta schował szablę do pochwy. - Dlaczego idziemy na północ? - Muszę znaleźć kogoś w Gulgothirze. Miriel przyniosła Sencie miskę z ciepłą wodą i kawałek czystej szmaty. Nie słyszała jego rozmowy z ojcem, ale zauważyła, że znów ma u boku szablę. Jasnowłosy wojownik spojrzał na nią podbitymi oczami. Uśmiechnął się. - Miłosierdzie dla rannego bohatera? - Nie jesteś bohaterem - powiedziała, zamaczając szmatę w wodzie i delikatnie zmywając mu krew z twarzy. Wyciągnął rękę i przytrzymał jej dłoń. - Rozdeptał mnie, ale nie cisnął trupa między drzewa. - Powinieneś być mu za to wdzięczny - odrzekła, zabierając rękę. - Interesujący człowiek. Dobrze mnie wyczuł. Wiedział, że nie zabiję go, dopóki nie wyciągnie broni. - I co teraz zrobisz? Roześmiał się i skrzywił, gdy zabolał go złamany nos. - Wstąpię do klasztoru i poświęcę resztę życia dobrym uczynkom. - Pytam poważnie. - Bo jesteś poważną kobietą, piękna. Zbyt poważną. Często się śmiejesz? Umiesz tańczyć? Umawiasz się z młodymi ludźmi? - To nie twoja sprawa! I przestań nazywać mnie piękną. Nie lubię tego. - Lubisz. Tylko wprawia cię to w zakłopotanie. - Nadal zamierzasz zabić mojego ojca? - Nie. - Mam w to uwierzyć? - Możesz wierzyć lub nie, piękna. Ile masz lat? - W przyszłym roku skończę osiemnaście. - Jesteś dziewicą? - Tego nigdy się nie dowiesz! - odpaliła. Zabrała miskę i wróciła do kuchni, gdzie nadal posilał się Belash. Spałaszował już większą część szynki i połowę sera. - Czy to twój pierwszy posiłek od miesiąca? - warknęła. Nadir popatrzył na nią z kamienną twarzą. - Przynieś mi wody - rozkazał. - Sam sobie przynieś, ptasi móżdżku! Poczerwieniał i zaczął podnosić się od stołu. Miriel chwyciła sztylet. - Jeden ruch, ty nadyryjski zjadaczu psów, a śniadanie, które zjadłeś, znajdzie się na podłodze! Belash wyszczerzył zęby w uśmiechu, podszedł do glinianego dzbana i napełnił sobie kubek. - Co cię tak bawi? - spytała. - Wy, kol-isha - odparł Belash, wyjmując swój nóż i odkrawając od kości ostatni kawał szynki. Potrząsnął głową i zachichotał. - Co z nami? - Gdzie twoje dzieci? - odparł Belash. - Gdzie twój mężczyzna? Dlaczego szykujesz się na wojnę? Noże i miecz - co za głupota. - Sądzisz, że kobieta nie może posługiwać się bronią? - Oczywiście, że może. Powinnaś zobaczyć moją Shię - z nożem, mieczem, toporem. Przecież to nienaturalne. Wojna jest dla mężczyzn, dla honoru i sławy. - I śmierci - przypomniała. - Oczywiście. Dlatego należy chronić kobiety. Muszą rodzić wiele dzieci, które zastąpią zabitych wojowników. - Może byłoby lepiej skończyć z wojnami. - Phi! Nie ma sensu rozmawiać z kobietami. One niczego nie rozumieją. Miriel zrobiła głęboki wdech, ale powstrzymała się od dalszej kłótni. Pozostawiając Nadira przy nie kończącym się śniadaniu, poszła do swojego pokoju i zaczęła się pakować. Rozdział 8 Hewla opadła na wiklinowy fotel i skrzywiła się, gdy zabolało ją schorowane biodro. Ogień dogasał, więc powoli pochyliła się, żeby położyć polano na rozżarzone węgle. Kiedyś jej ogniska nie potrzebowały opału i nie musiała chodzić po lesie, zbierając gałęzie i patyki. - Przeklinam cię, Zhu Chao - szepnęła. Te słowa tylko jeszcze bardziej ją rozzłościły, gdyż takiemu przekleństwu powinien towarzyszyć łopot skrzydeł demonów i przeraźliwe wrzaski Vanshii, lecących po ofiarę. Jak mogłaś być tak głupia?, zadała sobie pytanie. Byłam samotna. Tak, ale teraz wciąż jesteś samotna, a w dodatku straciłaś grimoiry. Zadrżała i dorzuciła kolejny konar do ognia, który łapczywie go pożarł. Pocieszała się myślą, że Księga Magicznego Ognia będzie bezużyteczna dla Zhu Chao. Zawartym w niej zaklęciom Hewla zawdzięczała życie, na długo po tym, jak powinna obrócić się w proch. One koiły ból jej powykręcanych stawów. Sześć ksiąg Moray Sena. Bezcennych. Wspominała dzień, w którym pokazała mu je, otworzywszy skrytkę za kominkiem. Wtedy wierzyła w niego, tego młodego Chiatze. Kochała go. Zadrżała na tę myśl. Stara idiotka. Zabrał podręczniki magii, z powodu których knuła tyle lat, zabijała, zaprzedała swoją duszę. Teraz wzywała ją Otchłań. Waylander go zabije, pomyślała z ponurą satysfakcją. W pokoju zrobiło się cieplej i Hewla w końcu poczuła się trochę lepiej. Jednak zaraz lodowaty podmuch owiał jej plecy. Starucha odwróciła się. Przeciwległa ściana lśniła i wiał przez nią zimny, lodowaty wiatr, rozrzucając zwoje i papiery. Gliniany kubek na stole poruszył się i spadł, potoczył się po podłodze i pękł. Wiatr nasilał się. Szal spadł z ramion Hewli i upadł w ogień, a stara walczyła z demonicznym wichrem. Ze ściany wyłonił się ciemny kształt, obramowany lodowymi płomykami. Hewla uniosła dłoń i jaskrawe światło trysnęło z jej palców, otaczając demona. Wiatr ucichł, lecz poczuła, jak pierwotna moc demona odpycha jej blask. Demon wyciągnął szponiastą łapę. Buchnęły płomienie i demon wycofał się. Opodal pojawiła się jakaś postać. Hewla rozpoznała Zhu Chao. - Przyprowadziłem ci starego znajomego, Hewlo - rzekł. - Zgnij w piekle! - syknęła. Zaśmiał się. - Widzę, że zachowałaś jeszcze trochę mocy. Powiedz mi, wiedźmo, jak długo zdołasz utrzymać go z daleka? - Czego ode mnie chcesz? - Nie mogę użyć pierwszego z Pięciu Zaklęć. W księgach czegoś brakuje. Powiedz mi to, a przeżyjesz. Szponiastą łapa ponownie przedarła się przez blask. Płomienie otoczyły ją, lecz już nie tak silne jak przedtem. Strach rósł w sercu Hewli i gdyby wierzyła w obietnicę Zhu Chao, może powiedziałaby mu to, co chciał wiedzieć. Ale nie ufała mu. - Brakuje tego, czego nigdy nie znajdziesz - odwagi! - powiedziała. - Zestarzejesz się i twoja moc osłabnie. A kiedy umrzesz, twoja dusza z wrzaskiem poleci w Otchłań. - Głupia stara wrono - szepnął. - Wszystkie księgi mówią o Górach Księżycowych. Tam leży odpowiedź. I znajdę ją. Szpony rozerwały blask, który rozszedł się jak rozdarta kurtyna. Mroczny kształt wtargnął do komnaty. Hewla błyskawicznie wyrwała mały sztylet z pochewki u pasa. - Będę czekała na ciebie w Otchłani - obiecała. Przyłożyła ostrze sztyletu pod lewą pierś i nacisnęła. Senta siedział spokojnie pod cembrowiną studni, z daleka obserwując Miriel i Waylandera. Mężczyzna trzymał dłoń na ramieniu dziewczyny. Ona pochylała głowę. Senta bez trudu domyślił się, o czym rozmawiali. Słyszał, jak Waylander mówił Angelowi o śmierci siostry Miriel. Senta odwrócił wzrok. Złamany nos wbijał mu sztylety bólu pod czaszkę i wywoływał mdłości. Przez cztery lata walk na arenie nigdy tak nie cierpiał. Lekkie skaleczenia i skręcona w kostce noga to wszystkie obrażenia, jakie odniósł. Jednak tamte walki toczyły się zgodnie z regułami. Z takim przeciwnikiem, jak Waylander, nie było żadnych reguł. Tylko przetrwanie. Mimo bólu Senta czuł ulgę. Nie wątpił, że zabiłby starego w pojedynku, chociaż wtedy musiałby jeszcze zmierzyć się z Angelem. A przykro byłoby mu zabijać starego gladiatora. Co więcej, to przekreśliłoby wszelkie jego szansę u Miriel. Miriel... Kiedy tylko ją zobaczył, przeszedł go dreszcz - i nadal nie wiedział dlaczego. Szlachcianka Gilaray miała piękniejszą twarz. Nexiar była o wiele zgrabniejsza. Złote włosy i olśniewający uśmiech Suri były znacznie bardziej podniecające. A jednak ta dziewczyna z gór miała w sobie coś, co rozpalało jego zmysły. Tylko co? I dlaczego małżeństwo? Ledwie mógł uwierzyć, że powiedział coś takiego. Czy przywykłaby do życia w mieście? Znów skupił na niej myśli, wyobrażając ją sobie w sukni z perłowej satyny, z perłami wpiętymi w czarne włosy. Zachichotał. - Co cię tak bawi? - zapytał Angel, podchodząc do siedzącego. - Wyobraziłem sobie Miriel na balu Lorda Protektora, w powłóczystej sukni i z nożami przypiętymi do ramion. - Ona jest zbyt dobra dla takich jak ty, Sento. O wiele za dobra. - To zależy, jak się na to spojrzy. Wolałbyś widzieć ją za pługiem, przedwcześnie podstarzałą, z piersiami obwisłymi jak dwaj wisielcy? - Nie - przyznał Angel - ale chciałbym zobaczyć ją u boku człowieka, który ją kocha. Ona nie jest taka jak Nexiar czy inne. Jest jak źrebak - szybka, smukła, nieokiełznana. Senta skinął głową. - Jesteś bardzo spostrzegawczy, przyjacielu. Zaskakujesz mnie. - Czasem sam się zaskakuję. Tak jak wtedy, kiedy poprosiłem Waylandera, żeby darował ci życie. Już tego żałuję. - Nie, wcale nie - stwierdził Senta z miłym uśmiechem. Angel odpowiedział niecenzuralnym słowem i usiadł obok szermierza. - Dlaczego mówiłeś o małżeństwie? - Myślisz, że powinienem raczej zasugerować pospieszne parzenie się w krzakach? - To byłoby uczciwsze. - Nie sądzę - rzekł łagodnie Senta. Zdał sobie sprawę, że Angel patrzy na niego ze zdziwieniem, i zaczerwienił się. - No, no - rzekł Angel. - Że też dożyłem chwili, gdy wielki Senta wpadł po same uszy. Co powiedzieliby w Drenanie? Senta roześmiał się. - Nic. Ocean łez zatopiłby całe miasto. - Myślałem, że chcesz ożenić się z Nexiar. A może z Suri? - Piękne dziewczyny - zgodził się Senta. - Nexiar zabiłaby cię. Mnie o mało nie zabiła. - Słyszałem, że kiedyś byliście ze sobą. Czy to prawda, że tak odpychała ją twoja brzydota, że kazała ci nosić w łóżku hełm? Angel uśmiechnął się. - Prawie. Kazała mi zrobić atłasową maskę. - No tak. Lubię cię, Angelu. Zawsze cię lubiłem. Dlaczego poprosiłeś, żeby mnie oszczędził? - Dlaczego nie zabiłeś go, kiedy do ciebie podchodził? Senta wzruszył ramionami. - Mój pradziadek był kompletnym idiotą. Ojciec jest przekonany, że wdałem się w niego. Chyba ma rację. - Odpowiedz na pytanie, do licha! - Nie miał broni w ręku. Nigdy nie zabiłem nie uzbrojonego człowieka. To nie w moim stylu. Czy to ci wystarczy? - Owszem - potwierdził Angel. Podniósł głowę, rozdymając nozdrza. Bez słowa wrócił do chaty i po chwili wyłonił się z mieczem u pasa. Senta usłyszał tupot końskich kopyt i sprawdził, czy szable gładko wychodzą z pochew, ale nie ruszył się od studni. Belash pojawił się w drzwiach chaty, z nożem w prawej i osełką w lewej ręce. Waylander powiedział coś do Miriel, która zniknęła w chacie, a potem zdjął z zaczepu przy pasie podwójną kuszę, szybko napiął cięciwy i nałożył strzały. Pojawił się pierwszy jeździec. Nosił zakrywający całą twarz hełm z lśniącego czarnego metalu, czarny napierśnik i krwawoczerwony płaszcz. Za nim jechało siedmiu identycznych wojowników, każdy na czarnym rumaku, mierzącym co najmniej szesnaście piędzi w kłębie. Senta wstał i podszedł do Waylandera oraz pozostałych. Jeźdźcy ściągnęli wodze przed chatą, otaczając półkolem czekających mężczyzn. Nikt nie odezwał się słowem i Senta, patrząc na czarnych rycerzy, poczuł zimny dreszcz przebiegający mu po plecach. Przez wąskie prostokątne szpary w czarnych hełmach widać było tylko ich oczy. Wszystkie były takie same - zimne, czujne, pewne siebie. W końcu jeden z nich przemówił. Senta nie wiedział który, gdyż głos był stłumiony przez hełm. - Który z was to Dakeyras? - Ja - odparł Waylander, zwracając się do jeźdźca stojącego tuż przed nim. - Mistrz skazał cię na śmierć. Nieodwołalnie. Okrytą czarną rękawicą dłonią rycerz chwycił rękojeść miecza i powoli wyciągnął ostrze z pochwy. Waylander zaczął unosić kuszę, lecz jego ręka zamarła, z bronią wciąż skierowaną w ziemię. Senta patrzył na niego ze zdumieniem i widział, jak zabójca kurczowo porusza mięśniami szczęk, czerwieniejąc z wysiłku. Senta chwycił za szablę i zamierzał zaatakować jeźdźców, lecz zaledwie wydobył broń, jeden z jeźdźców spojrzał na niego. Szermierz poczuł jego wzrok, jak strumień lodowatej wody. Zamarł, unieruchomiony tym spojrzeniem, i szabla obwisła mu w dłoni. Czarni rycerze zsiedli z koni i Senta usłyszał świst wyciąganej z pochew stali. Coś potoczyło się po ziemi obok jego nóg. Była to osełka, którą trzymał Belash. Usiłował poruszyć się, ale miał ramiona jak z kamienia. I zobaczył czarne ostrze mierzące w jego krtań. W chacie Miriel zdjęła ze ściany kuszę Kreega, otworzyła kołowrotek i szybko obróciła nim, naciągając cięciwę na mosiężny zaczep. Wybrała bełt, wcisnęła go w łoże i skoczyła do drzwi. Wysoki rycerz stanął w progu, zasłaniając światło. Zamarła na moment. Potem podniosła kuszę. - Nie - szepnął złowrogi głos w jej umyśle. Nagle całe jej ciało zapadło w okropny letarg i miała wrażenie, że strumień ciepłej, czarnej wody zalewa jej umysł, porywając duszę i pozbawiając wspomnień. Niósł ze sobą niemal mile widziany koniec obaw i trosk, pragnienie śmierci. Nagle, w głębi jej myśli, rozbłysło jasne światło, powstrzymując czarną falę rozpaczy. Na tle tego blasku ujrzała sylwetkę srebrzystego wojownika, który ocalił ją, kiedy była dzieckiem. - Walcz z nimi! - rozkazał. - Walcz z nimi, Miriel! Otworzyłem drzwi twego daru! Poszukaj go! I żyj! Zamrugała i próbowała wycelować kuszę, ale ta była ciężka, taka ciężka... Czarny rycerz wszedł do chaty. - Oddaj mi broń - powiedział głosem stłumionym przez hełm. - A ja dam ci radość, o jakiej nawet nie marzyłaś. Gdy podchodził, Miriel dostrzegła klęczącego na polance Waylandera i czarne ostrze uniesione nad jego głową. - Nie! - krzyknęła. Kusza sama podskoczyła do jej ramienia. Dziewczyna nacisnęła mosiężny spust. Bełt śmignął w powietrzu, wbijając się w czarny hełm aż po brzechwę. Czarny rycerz runął na twarz. Na zewnątrz Waylander, nagle uwolniony od zaklęcia, uchylił się przed spadającym ostrzem. Przetoczył się przez lewe ramię i puścił pierwszą ze strzał. Trafiła rycerza w lewą pachę i dotarła do płuc. Padł na niego czarny cień. Waylander ponownie przetoczył się po ziemi, ale nie dość szybko. Czarny miecz mierzył w jego twarz. Pies przeskoczył przez trupa i zacisnął szczęki na ręce napastnika. Belash odbił się i obiema nogami uderzył rycerza w pierś, zbijając go z nóg. Nadir wylądował na ziemi i rzucił się na leżącego, wbijając mu nóż pod zapinkę hełmu. Wściekłe warczenie psa wystraszyło konie. Stanęły dęba i wszystkie - prócz jednego - pierzchnęły. Uwolniony od zaklęcia Senta uniósł szablę, w ostatniej chwili parując cios wymierzony w szyję. Odbił drugie cięcie i wyginając przegub, odpowiedział ciosem, który trafił w okryty stalową kolczugą kark rycerza. Senta uderzył barkiem, zbijając przeciwnika z nóg. Zaatakował go drugi napastnik, lecz tym razem Senta uchylił się i wbił mu ostrze szabli pod krawędź hełmu, przebijając miękką skórę pod brodą i przełyk. Rycerz padł. Senta stracił szablę i wyjął drugą. Angel, plecami oparty o ścianę chaty, walczył z dwoma napastnikami, rozpaczliwie zastawiając się i odbijając ciosy. Waylander posłał strzałę w udo pierwszego z nich. Trafiony jęknął z bólu i zachwiał się. Miecz Angela spadł na jego hełm, przecinając zapięcie. Hełm potoczył się po ziemi. Ostrze Waylandera rozpłatało czaszkę rycerza. Angel uchylił się przed atakiem drugiego, złapał go za rękę i cisnął nim o ścianę. Potem dopadł go, oburącz chwycił za hełm i gwałtownie szarpnął do tyłu i w bok. Kręgosłup rycerza pękł z obrzydliwym trzaskiem. - Uważaj! - krzyknął Senta. Waylander opadł na jedno kolano. Spadające ostrze przecięło powietrze nad jego głową. Waylander rzucił się w tył, całym ciałem uderzając w napastnika i zbijając go z nóg. Senta doskoczył do powalonego. Ten zerwał się na równe nogi i zaatakował go. Senta uchylił się i łokciem uderzył w hełm. Rycerz zachwiał się. Senta pochylił się i kopnął, trafiając butem pod kolano wroga i łamiąc mu nogę. Napastnik zawył z bólu i upadł. Belash rzucił się na niego, zadarł kolczugę osłaniającą kark leżącego i wbił mu nóż w gardło. Miriel wyszła z chaty, trzymając naładowaną ponownie kuszę. Ostatni rycerz podbiegł do jedynego konia, który nie uciekł. Próbował dosiąść wierzchowca, chwytając się łęku. Koń stanął dęba i pomknął, ciągnąc za sobą rycerza. Pies skoczył za nimi. Miriel podrzuciła kuszę do ramienia i wycelowała. Bełl świsnął w powietrzu, błysnął nad polanką i trafił w hełm rycerza. Ten jeszcze przez kilka sekund trzymał się siodła, lecz gdy wierzchowiec dotarł do stoku, trafiony puścił łęk i runął na ziemię. Natychmiast dopadł go pies, szarpiąc kłami gardło trupa, nie zdołał jednak przebić stalowej kolczugi. Waylander zawołał psa, a ten wrócił na polanę i stanął przy nim, tuląc się do jego nóg. Powoli unoszący się w powietrzu kurz zaczął opadać. Jeden rycerz jęknął, lecz Belash dopadł go, zerwał mu hełm i poderżnął gardło. Inny - pierwszy z tych, którzy zaatakowali Sentę - zerwał się i pobiegł w kierunku drzew. Pies ruszył za nim w pościg, ale Waylander odwołał go i zwierzę zatrzymało się, spoglądając na swego pana. Miriel powoli obróciła kołowrót kuszy i z naciągniętą cięciwą wróciła do chaty po nowy bełt. - Ucieknie! - zawołał Senta. - Nie sądzę - powiedział spokojnie Waylander. Miriel wróciła i podała kuszę Waylanderowi. Ten potrząsnął głową. Rycerz dotarł już do wzniesienia i zaczął gramolić się po zboczu. - Pamiętaj o tym, że strzelasz w górę - przypomniał Waylander. Miriel kiwnęła głową. Przyłożyła kuszę do ramienia i prawie, nie celując, wypuściła strzałę. Trafiła rycerza w plecy. Wyprężył się i potoczył po stoku. Belash podbiegł do niego z zakrwawionym nożem w dłoni, zerwał mu z głowy hełm i zamierzył się do ciosu. - Nie żyje! - zawołał. - Dobra robota - orzekł Waylander. - Do diabła, co to za jedni? - spytał Angel. - Bractwo - wyjaśnił mu Waylander. - Już kiedyś na mnie polowali. Rycerze-czarownicy. Belash wrócił do pozostałych. Zerknął na Miriel. - Piekielnie dobry strzał - rzekł. - Jak na kol-ishę - dodał po chwili. - Złapię konie. Wepchnął nóż do pochwy i odszedł na południe. Miriel upuściła kuszę i potarła oczy. Wszędzie wokół słyszała brzęczenie rozzłoszczonych owadów, ale nie mogła ich dostrzec. Usiłowała skoncentrować się na dźwiękach, rozróżnić je. - ... zrób to... czarownica... moc... Bractwo... Kai... ból... ucieczka... Durmast... Danyal... Zrozumiała, że słyszy fragmenty myśli tych, którzy stali wokół niej. Belash uważał ją za nawiedzoną, Waylander wspominał swoją poprzednią walkę z Bractwem, kiedy olbrzymi Durmast zginął, idąc mu z pomocą. Senta gapił się na nią pożądliwie. Angel stanął za jej plecami i poczuła promieniujące od niego ciepło i czułość, silne i trwałe. - Nie przejmuj się. Nie jestem ranna - powiedziała. Wyczuła jego zmieszanie i odwróciła się do niego. - Pamiętasz mój dar, Angelu? - Tak. - Odzyskałam go. - Masz potężnych wrogów - rzekł Senta, gdy Waylander wyrywał bełty z ciał dwóch zastrzelonych rycerzy. - Wciąż żyję - przypomniał Waylander, mijając go i wchodząc do chaty, gdzie opadł na skórzany fotel. Bolała go głowa, więc potarł oczy. Nie pomogło. Miriel podeszła do niego. - Pozwól, że ci pomogę - powiedziała łagodnie. Położyła dłoń na jego karku. Ból natychmiast ustąpił. Westchnął i czarnymi oczami napotkał jej spojrzenie. - Uratowałaś nas. Przełamałaś ich zaklęcie. - Wpadli w panikę, kiedy zabiłam przywódcę - odparła. Uklękła przed nim, kładąc dłonie na jego kolanach. - Dlaczego mnie okłamałeś? - zapytała. - W czym? - odparł, odwracając wzrok. - Powiedziałeś, że pójdziemy na północ, żeby uciec przed zabójcami. - Tak jest. - Nie. Szukasz Bodalena. Hewla powiedziała ci, gdzie go znaleźć. - Co jeszcze wiesz? - zapytał ze znużeniem. - Zbyt wiele. Westchnął. - Odzyskałaś dar. Myślałem, że utraciłaś go na zawsze. - Oddał mi go człowiek, który go ukradł. Pamiętasz, jak mama umarła i zacząłeś pić mocne wino? I jak obudziłeś się pewnego ranka, i znalazłeś ślady krwi na polance oraz płytki grób z dwoma ciałami? Myślałeś, że zabiłeś ich po pijanemu. Nic nie pamiętałeś. Pytałeś o to Kryllę i mnie. Powiedziałyśmy, że nie wiemy. I nie wiedziałyśmy. To był twój przyjaciel, Dardalion. Dwaj mężczyźni przyszli, żeby nas schwytać, może zabić, ponieważ miałyśmy dar. Dardalion powstrzymał ich - zastrzelił ich z twojej kuszy. - Przysiągł, że już nie będzie zabijał - szepnął Waylander. - Nie miał wyboru. Byłeś pijany i nieprzytomny, a twoja broń tak silnie emanowała śmiercią i przemocą, że chwiał się na nogach. Waylander zwiesił głowę, nie chcąc tego słuchać, ale nie mogąc jej powstrzymać. - Odebrał nam dar. A także wspomnienia o demonach i człowieku, który próbował pochwycić nasze dusze. Zrobił to, żeby nas chronić. - A teraz przypomniałaś sobie wszystko? - Tak. - Robiłem, co mogłem, Miriel. Nie czytaj moich myśli... mojego życia. - Za późno. Kiwnął głową i wstał. - A więc nie gardź mną za bardzo. - Och, ojcze! - Objęła go i uścisnęła. - Jakże mogłabym tobą gardzić? Kocham cię. Zawsze cię kochałam. Poczuł głęboką ulgę, zamknął oczy i przytulił ją do siebie. - Chciałem, żebyś była szczęśliwa - jak Krylla. Pragnąłem dla ciebie dobrego życia. - Wiodłam dobre życie. I byłam szczęśliwa - powiedziała. Cofnęła się i uśmiechnęła, po czym podniosła rękę i pogłaskała go po policzku. - Juki spakowane, więc powinniśmy ruszać. Zamknęła oczy. - Belash znalazł konie i zaraz tu będzie. Położywszy dłonie na jej ramionach, znów przycisnął ją do piersi. - Powinnaś pojechać na południe z Angelem - rzekł. - Mam pieniądze w Drenanie. Potrząsnęła głową. - Będę ci potrzebna. - Nie chcę, żeby... stała ci się krzywda. - Każdy kiedyś umrze, ojcze - powiedziała. - Jednak to nie jest już prywatna wojna między tobą a Karnakiem. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek taką była. - Zatem o co chodzi? - Jeszcze nie wiem, ale to nie Karnak posłał Bractwo. Kiedy zabijałam ostatniego rycerza, w jego umyśle ujrzałam pewien obraz. Myślał o wysokim mężczyźnie z czarnymi włosami, przylepionymi do czaszki. Skośne oczy, długie purpurowe szaty. To on ich przysłał. To ten sam człowiek, który próbował skrzywdzić Kryllę i mnie; on wezwał demony. - Skąd przybyli ci czarni rycerze? - Z Dros Delnoch, a przedtem z Gulgothiru. - A więc tam znajdziemy odpowiedź - rzekł. - Tak - potwierdziła ze smutkiem. Angel obserwował Nadira prowadzącego pięć koni przez polankę. Wstrętny mały dzikus!, pomyślał. Wszystko w Belashu denerwowało go: skośne i puste oczy, okrutne wargi, barbarzyński sposób zabijania. Jego widok budził w Angelu dreszcze. Zerknął na północ, ku odległym górom. Za nimi ci Nadirowie mnożyli się jak wszy i wiedli krótki, pełen przemocy żywot, tocząc jedną krwawą wojnę za drugą. Nie było żadnych nadyryjskich poetów, artystów ani rzeźbiarzy. I nigdy nie będzie! Co za paskudny naród, pomyślał Angel. - Dobrze posługuje się nożem - zauważył Senta. - Przeklęty Nadir - mruknął Angel. - Myślałem, że twoja pierwsza żona była pół-Nadirką? - Nic podobnego! - warknął Angel. - Była... Chiatze. Oni są inni. Nadirowie to nie ludzie, lecz diabły, co do jednego. - Umieją walczyć. - Mówmy o czym innym! Senta zachichotał. - Skąd wiedziałeś, że nadjeżdżają? Odszedłeś i wziąłeś swój miecz z chaty. Angel zmarszczył brwi, a potem uśmiechnął się, odzyskując humor. - Wyczułem smród końskiego gówna - wiatr wiał z południa. Pomyślałem, że to mogą być następni zabójcy. Wolałbym, żeby tak było. Na jaja Shemaka, ale się przeraziłem, kiedy rzucili na mnie ten czar. Nadal nie mogę dojść do siebie. Stać i nie móc się ruszyć, kiedy tamten podchodzi do mnie z mieczem. .. - Zadrżał. - To było jak w najgorszym koszmarze. - Ja też nie chciałbym przeżyć tego ponownie - przyznał Senta. - Waylander powiedział, że to członkowie Bractwa. Myślałem, że wytępiono ich podczas wojen vagryjskich. Angel powiódł spojrzeniem po ciałach. - Cóż, najwidoczniej nie. - Co o nich wiesz? - Piekielnie mało. Legendy wspominają o czarowniku, który założył Bractwo, ale nie pamiętam jego imienia ani gdzie to się zaczęło. Chyba w Ventrii. A może gdzieś dalej na wschodzie? Przez jakiś czas nazywano ich Rycerzami Krwi, ze względu na składane ofiary. A może Szkarłatnymi Rycerzami? - Daj spokój, Angel. Poprzestańmy na „piekielnie mało". - Nigdy nie lubiłem historii. Podszedł do nich Belash. - To Rycerze Krwi - powiedział. - Pierwsza z ich świątyń została zbudowana w Chiatze trzysta lat temu, przez czarodzieja imieniem Zhi Zhen. Stali się bardzo potężni i próbowali obalić imperatora. Po wielu bitwach Zhi Zhen został schwytany i nabity na złoty pal. Cel, który mu przyświecał, nie zginął. Wręcz przeciwnie, rozprzestrzenił się. Vagryjski generał Kaem wykorzystał kapłanów Bractwa przy oblężeniu Purdol. Teraz ponownie odrodzili się w Gothirze, pod przywództwem czarodzieja Zhu Chao. - Jesteś dobrze poinformowany - rzekł Senta. - Jeden z nich zabił mojego ojca. - A więc nie wszyscy są źli - powiedział Angel. Belash patrzył na niego przez chwilę z nieprzeniknioną miną, nie odrywając czarnych oczu od twarzy Angela. Potem powoli skinął głową i odszedł. - Nie powinieneś tego mówić - skarcił Angela Senta. - Nie lubię go. - To nie usprawiedliwia złych manier. Obrażaj żywych, nie umarłych. - Mówię, co myślę - wymamrotał Angel, ale wiedział, że Senta ma rację. Zniewaga pozostawiła mu w ustach paskudny smak. - Dlaczego tak ich nienawidzisz? - Byłem świadkiem masakry. Sześćdziesiąt mil od przełęczy Delnoch. Podróżowaliśmy z ojcem z Namibu. W górach zobaczyliśmy, jak Nadirowie napadli na karawanę wozów. Nigdy tego nie zapomnę. Torturowali jeńców długo w noc. Wymknęliśmy się, ale wciąż słyszeliśmy ich krzyki. Do dziś je słyszę. - Przez jakiś czas mieszkałem w Gulgothirze – powiedział Senta. - Mam tam krewnych i często jeździliśmy na polowania. Pewnego dnia, w środku lata, myśliwi napotkali trzech nadyryjskich chłopców, idących wzdłuż strumienia. Prowadzący polowanie zawołał coś i jeźdźcy pomknęli galopem, nadziewając dwóch chłopców na włócznie. Trzeci zaczął uciekać. Ścigano go i zraniono kilka razy, ale tak, żeby nie upadł i mógł dalej uciekać. W końcu runął na ziemię, wyczerpany i chyba umierający. Myśliwi, sami gothiryjscy szlachcice, zeskoczyli z koni i posiekali go na kawałki. Potem obcięli mu uszy jako trofeum. - Jaki jest morał tej opowieści? - zapytał Angel. - Dzikość rodzi dzikość - odparł Senta. - To dzisiejsze kazanie, tak? - Wielkie nieba, jesteś dziś w kiepskim nastroju, Angelu. Chyba zostawię cię, żebyś cieszył się nim sam. Angel milczał, a Senta wrócił do chaty. Wkrótce ruszą na północ. Na ziemie Nadirów. Angelowi zaschło w ustach i zimny strach skręcił mu wnętrzności. Rozdział 9 Ekodas kochał las, majestatyczne drzewa żyjące w cichym braterstwie, rośliny i kwiaty pokrywające ziemię, ich piękno zrodzone z wiecznego życia. Kiedy świat był młody, a ziemia jeszcze ciepła, pierwsze drzewa już tu rosły, żyjąc, oddychając. A ich potomkowie wciąż tu byli, nieustannie obserwując krótkie, przelotne życie ludzi. Młody kapłan, w białych szatach zachlapanych teraz błotem, stanął przy olbrzymim dębie i wyciągnąwszy rękę, oparł dłoń o szorstką korę. Zamknął oczy. Drzewo nie miało serca, którego bicie mógłby usłyszeć, a jednak w jego pniu leniwie pulsowało życie, powoli przepływając z żywicą przez kapilary, rozchodząc się z przyrostem drewna. Tutaj Ekodas znajdował spokój. Poszedł dalej, otwierając umysł na dźwięki lasu, szczebiot ptaków, szelesty małych zwierząt w poszyciu. Czuł bicie serca lisa ukrytego w pobliżu i piżmowy odór futra starego borsuka. Przystanął. I uśmiechnął się. Lis i borsuk mieszkały w jednej jamie. Zahukała sowa. Ekodas spojrzał w niebo. Światło gasło, słońce zanurzało się w ocean. Skręcił i rozpoczął długą wspinaczkę ku świątyni. Przypomniał sobie naradę i westchnął, żałując słabości, która kazała mu zdradzić własne zasady. W głębi serca wiedział, że sam Dardalion nie był pewny ścieżki, którą teraz kroczyli. Opat prawie chciał uwolnić się od przeznaczenia, ku któremu od tak dawna zmierzał. Prawie. A jednak, gdyby tamtego dnia zwyciężyła miłość, wtedy wszystkie wysiłki Dardaliona okazałyby się daremne. Okropna strata czasu i daru. Nie mogłem ci tego zrobić, Dardalionie, pomyślał Ekodas. Nie mogłem wyszydzić celu twego życia. Młody kapłan głęboko odetchnął, jeszcze raz wchłaniając spokój lasu. Zamiast tego poczuł ostre, bolesne ukłucie. Gniew. Lęk. Podniecenie. Żądza. Używając daru, rozejrzał się wśród drzew. Wyczuł dwóch mężczyzn i... tak, i kobietę. Przecisnąwszy się przez krzaki z boku dróżki, przeciął stok wzgórza, aż natrafił na jelenią ścieżkę, wiodącą do głębokiej kotlinki. Usłyszał męski głos. - Bądź rozsądna, kobieto. Nie zrobimy ci krzywdy. Nawet zapłacimy! Przerwał mu drugi głos, ochrypły i gtoźny. - Dość gadania! Bierz tę sukę! Ekodas minął ostatni zakręt i zobaczył dwóch mężczyzn, myśliwych, sądząc po ekwipunku, z nożami w rękach stojących przed młodą Nadirką. Ona też trzymała nóż i czekała, oparta plecami o skałę. - Dobry wieczór, przyjaciele - powiedział Ekodas. Pierwszy z mężczyzn, wysoki i szczupły, w zielonej tunice z samodziału oraz brązowych spodniach i butach, gwałtownie obrócił się do nadchodzącego. Był młody i miał jasne włosy zawiązane w kucyk. - To nie miejsce dla kapłana - rzekł. Ekodas podszedł bliżej i stanął tuż przed nim. - Las to cudowne miejsce do medytacji, bracie. Wyczuł zmieszanie tamtego. Nie było w nim wiele zła, lecz żądza zaćmiewała mu rozum. Pragnął tej kobiety, więc w jego umyśle roiły się erotyczne myśli i obrazy. Drugi mężczyzna wysunął się naprzód. Był niższy i mocniej zbudowany, miał małe i okrągłe oczka. - Wracaj, skąd przyszedłeś! - rozkazał. - Tacy jak ty nie będą mi rozkazywać! - To, co zamierzacie zrobić, jest złe - odparł łagodnie Ekodas. - Nie mogę na to pozwolić. Jeśli pójdziecie dalej tym parowem, znajdziecie drogę do Estri. To mała wioska, w której - o ile wiem -jest kobieta, która darzy specjalnymi względami mężczyzn z pieniędzmi. - Wiem, gdzie jest Estri - syknął drugi mężczyzna. - I kiedy zechcę twoich zasranych rad, to sam ci powiem. Wiesz, co to jest? Podsunął Ekodasowi pod nos ostrze noża. - Wiem, co to takiego, bracie. Po co mi go pokazujesz? - Jesteś przygłupi czy co? Pierwszy mężczyzna chwycił go za rękę. - Daj spokój, Caan. To nieważne. - Dla mnie tak. Chcę mieć tę kobietę. - Nie możesz zabić kapłana! - No to patrz! Mężczyzna zamachnął się. Ekodas uchylił się, złapał go za przegub, wykręcił w górę i w tył. Szybkim kopnięciem podciął nogę nożownika w kolanie. Przeciwnik zwiotczał. Ekodas puścił go i mężczyzna upadł na ziemię. - Nie chcę zrobić ci krzywdy - rzekł Ekodas. Tamten podniósł się z ziemi i zaatakował. Ekodas sparował cios i trzasnął łokciem w szczękę napastnika. Mężczyzna runął jak długi, tracąc przytomność. Ekodas zwrócił się do pierwszego. - Zabierz swojego przyjaciela do Estri - poradził. - A kiedy tam dotrzecie, rozstań się z nim. Budzi w tobie wszystko, co najgorsze. Minąwszy młodzieńca, podszedł do kobiety. - Witaj, siostro. Jeśli pójdziesz ze mną, zaprowadzę cię tam, gdzie znajdziesz bezpieczny nocleg. To świątynia i posłania są twarde, ale możesz tam spać mocno i bez obawy. - Śpię bez obawy wszędzie, gdzie chcę - odparła. - Ale pójdę z tobą. Jej oczy były czarne i piękne, skóra jasna, a jednocześnie lekko złotawa. Wargi pełne, usta szerokie. Ekodas nagle przypomniał sobie obrazy widziane w umyśle myśliwego. Zaczerwienił się i rozpoczął długą wspinaczkę. - Dobrze walczysz - powiedziała, zrównując się z nim. Nóż schowała do pochwy z koziej skóry, a na plecy zarzuciła niewielki pakunek. - Przybyłaś z daleka, siostro? - Nie jestem twoją siostrą - przypomniała. - Wszystkie kobiety są moimi siostrami. Wszyscy mężczyźni to moi bracia. Jestem kapłanem Źródła. - Twój brat na dole ma złamaną szczękę. - Żałuję tego. - Ja nie. Zabiłabym go. - Nazywam się Ekodas - rzekł, wyciągając dłoń. Zignorowała ją i poszła dalej. - Ja jestem Shia. Krętą ścieżką dotarli do świątyni i dziewczyna spojrzała na wysokie kamienne mury. - To forteca. - Kiedyś nią była. Teraz to miejsce modlitwy. - Ale nadal forteca. Otwarto bramę i Ekodas wprowadził dziewczynę do środka. Vishna i kilku innych kapłanów czerpało wodę ze studni. Shia przystanęła i popatrzyła na nich. - Nie macie kobiet do tej pracy? - zapytała Ekodasa. - Tutaj nie ma kobiet. Mówiłem ci, jesteśmy kapłanami. - A kapłani nie mają kobiet? - Właśnie tak. - Tylko siostry? - Tak. - Wasze plemię nie przetrwa długo - powiedziała z cichym gardłowym chichotem. Krzyki ucichły i z ust niewolnika wydobyło się chrapliwe przedśmiertne rzężenie. Ramiona mu zwiotczały i obwisł w łańcuchach, kopiąc nogami. Zhu Chao przeciął mu nożem klatkę piersiową, rozcinając arterię, dotarł do serca i wyrwał je. Zaniósł krwawy ochłap na środek kręgu, ostrożnie przestępując przez nakreślone kredą linie na posadzce, omijając świece i złote druciki, które łączyły kielich z kryształem. Złożywszy serce w kielichu, cofnął się, stawiając stopy w bliźniaczych kręgach Shemaka. Czwarty Grimoir leżał otwarty na pulpicie z brązu. Zhu Chao przewrócił stronicę i zaczął czytać na głos w języku od tysięcy lat zapomnianym przez ludzi. Powietrze wokół niego zaczęło trzaskać i płomienie pobiegły po złotych drutach, otaczając kielich ognistym pierścieniem. Serce wydęło się i popłynął z niego czarny dym, tworząc jakąś postać. Pojawiły się szerokie bary i ogromna głowa z przepastną gardzielą. Powieki zadrżały i uniosły się, odsłaniając żółte i skośne oczy. Z barków wyrosły ramiona, długie i muskularne. - Czego ode mnie chcesz? - zapytał stwór. - Śmierci - odparł Zhu Chao. - Kesy Khana? - Właśnie. Stwór z dymu wydał dziwny dźwięk - głuchy, wulkaniczny syk, który Zhu Chao wziął za śmiech. - On także pragnie twojej śmierci - rzekł demon. - A czy może zapłacić cierpieniem i krwią? - odparł Zhu Chao, czując, że pot oblewa mu czoło i trzęsą mu się ręce. - Dobrze służył mojemu panu. - Tak jak ja. - Istotnie. Ale nie spełnię twojej prośby. - Dlaczego? - Spójrz na swoją linię życia, Zhu Chao. Dym rozwiał się, jakby zimny wicher przeleciał przez komnatę. Kielich był pusty, serce zniknęło bez śladu. Zhu Chao spojrzał tam, gdzie jeszcze przed chwilą wisiało ciało młodego niewolnika. Ono też zniknęło. Czarownik chwiejnym krokiem opuścił krąg, nie dbając już o kredowe linie, które rozdeptywał i rozsmarowywał obutymi w sandały stopami. Podniósłszy Trzeci Grimoir, zaniósł go na obciągnięte skórą biurko i zaczął kartkować. Potrzebne mu zaklęcie było drobne i nie wymagało ofiary krwi. Wymówił słowa i nakreślił w powietrzu wzór. Jego palec pozostawiał lśniącą linię, jak pajęczynę. W końcu, zadowolony, wskazał kilka punktów przecięcia. Przy każdym pojawiły się małe kule - kilka niebieskich, inne zielone, jedna złota i dwie czarne. Zhu Chao głęboko wciągnął powietrze i oddał się całkowitemu skupieniu. Pajęczyna zaczęła unosić się i poruszać, kule wirowały, okrążając złotą kulę w środku. Czarownik wziął gęsie pióro i zanurzył je w kałamarzu. Znalazł duży kawałek papirusu i zaczął pisać, raz po raz zerkając na zawieszoną w powietrzu siatkę. Po godzinie zapełnił stronicę symbolami. Zmęczony, potarł oczy i przeciągnął się. Wirująca pajęczyna znikła. Wziął papirus, wrócił do kielicha, wypowiedział Sześć Słów Mocy i upuścił kartę do złotego naczynia. Buchnęły płomienie, tworząc płonącą kulę, która uniosła się i zawisła w powietrzu na wysokości jego twarzy. Kula rozciągnęła się i spłaszczyła, płomienie przygasły i Zhu Chao ujrzał mężczyznę w czerni, kroczącego po murach jego pałacu. Mężczyzna trzymał w dłoni małą kuszę. Obraz zamigotał i zmienił się. Pojawiła się starożytna forteca o wysokich blankach i stożkowatych basztach. Przed nią zebrała się armia, z drabinami i linami. Na murach, na najwyższej baszcie, stał Kesa Khan. Obok niego była jakaś kobieta, również odziana na czarno. Obraz zamigotał i Zhu Chao zobaczył smoka, krążącego wysoko po niebie, nad twierdzą. Potem stwór skręcił i poleciał prosto nad Gulgothir, przelatując jak strzała nad spokojnymi domostwami i zmierzając prosto do pałacu Zhu Chao. Jego cień padał na ziemię jak ślad demona, pogrążając w mroku ściany pałacu i dziedziniec. Potem zamarł na bruku, czarniejszy od nocy, powstał i zmienił się w człowieka. Tego samego mężczyznę z kuszą w ręku. Obraz przybladł, znowu zawirował i Zhu Chao ujrzał chatę w górach. Ten mężczyzna znów tam był - a wokół leżało dziewięć ciał. Czarownik był wstrząśnięty. Jak Waylander zdołał pokonać jego rycerzy? Przecież nie znał zaklęć. Strach rósł w sercu Zhu Chao. Smok ze snu poleciał do jego pałacu, zapowiadając śmierć i klęskę. Nie moją, myślał rozpaczliwie Zhu Chao, walcząc z przerażeniem. Nie, nie moją! Zapomniawszy o zmęczeniu, pobiegł krętymi schodami do komnaty na górze. Bodalen był tam - leżał na kanapie, trzymając obute stopy na stoliku ze srebrnym blatem. - Nie powiedziałeś mi wszystkiego o Waylanderze - zawołał czarownik. Bodalen zerwał się na równe nogi. Był wysokim, barczystym mężczyzną o kwadratowej szczęce, niebieskich oczach pod gęstymi brwiami, dużych ustach i pełnych wargach. Wyglądał jak młody Karnak i miał równie donośny głos. - On jest tylko zabójcą - nikim więcej. - Ten zabójca zabił dziewięciu moich rycerzy. Rozumiesz? Ludzi, którzy posiadali ogromną moc. Bodalen oblizał wargi. - Nie potrafię tego wyjaśnić, milordzie. Mój ojciec często o nim mówił. Nic nie wspominał o magii. Zhu Chao zamilkł. Jaki inny powód miałby Waylander, żeby przychodzić do tego pałacu, jeśli nie ten, aby zabić Bodalena? Jeśli syna Karnaka tutaj nie będzie... Uśmiechnął się do młodego Drenaja. - On nam nie przeszkodzi - powiedział. - Jest coś, co możesz dla mnie zrobić, mój chłopcze. - Chętnie, milordzie. - Chcę, żebyś pojechał w Góry Księżycowe. Dam ci mapę, która cię poprowadzi. Jest tam prastara forteca, przedziwne miejsce. Pod nią są liczne tunele i komnaty pełne złota oraz drogich kamieni - tak powiadają. Weź dziesięciu ludzi, mnóstwo prowiantu i pojedź do tej fortecy. Znajdź sobie kryjówkę w podziemiach. W ciągu kilku następnych tygodni przybędzie tam Kesa Khan. Kiedy się pojawi, wyjdziesz z ukrycia i zabijesz go. - Będzie przy nim wielu nadyryjskich wojowników - zaprotestował młodzieniec. Zhu Chao odpowiedział mu nikłym uśmiechem. - Życie niesie wiele niebezpieczeństw, Bodalenie, a dzielny człowiek może je przezwyciężyć. Rad byłbym, gdybyś zgodził się podjąć tej misji. - Wiesz, że oddałbym życie dla sprawy, milordzie. Po prostu... - Tak, tak - uciął Zhu Chao. - Rozumiem. Urodziłeś się podobny do ojca, lecz nie masz ani odrobiny jego odwagi. No cóż, wiedz jedno, Bodalenie: u jego boku byłeś mi wielce pomocny. Tutaj, jako zbieg, jesteś bezużyteczny. Nie popełnij błędu i nie zawiedź mnie. Bodalen zbladł. - Oczywiście, milordzie. Ja... ja... będę szczęśliwy, mogąc. . mapa, powiedziałeś? - Dostaniesz mapę i dziesięciu zaufanych ludzi. Bardzo zaufanych. A jeśli ci się powiedzie, Bodalenie, otrzymasz nagrodę przewyższającą twe oczekiwania. Zostaniesz królem wszystkich Drenajów. Bodalen skinął głową i uśmiechnął się. - Będę ci wiernie służył, milordzie. I mylisz się: nie brak mi odwagi. Udowodnię ci to. - Oczywiście, mój chłopcze. Wybacz mi, mówiłem w gniewie. Teraz idź i przygotuj się do podróży. Ekodas poprowadził Shię przez jadalnię i dalej przez drugie i trzecie piętro pod gabinet Dardaliona. Młody kapłan zapukał do drzwi. - Wejść! - zawołał opat. Ekodas otworzył drzwi i wpuścił młodą Nadirkę do komnaty. Dardalion wstał i skłonił się. - Witaj, moja droga. Przykro mi, że twoja wizyta w kraju Drenajow miała tak niefortunny początek. - Czy powiedziałam, że był niefortunny? - odparła Shia, podchodząc i rozglądając się po gabinecie, błądząc kpiącym spojrzeniem po półkach uginających się pod ciężarem ksiąg i otwartych szafach pełnych zwojów, pergaminów i rękopisów. - Umiesz czytać? - zapytał Dardalion. Potrząsnęła głową. - Dlaczego miałabym umieć? - Aby zrozumieć nasze potrzeby i pragnienia, musimy najpierw pojąć potrzeby i pragnienia naszych przodków. - Nie sądzę, aby tak było - odpowiedziała. - Pragnienia naszych przodków są oczywiste - dlatego jesteśmy. I nie zmieniają się, dlatego mamy dzieci. - Myślisz, że historia niczego nie może nas nauczyć? - spytał Ekodas. - Historia tak - przyznała - ale to nie jest historia, tylko książki. Ty jesteś tu przywódcą? - zapytała, zwracając się do Dardaiiona. - Jestem opatem. Kapłani, których widziałaś, są moimi współwyznawcami. - On dobrze walczy - powiedziała, uśmiechając się i wskazując na Ekodasa. - Nie powinien być tutaj, między klechami. - W twoich ustach to brzmi jak zniewaga - oskarżył ją Ekodas, czerwieniąc się. - Jeśli czujesz się znieważony, to widocznie tak jest - powiedziała. Dardalion zachichotał i wyszedł zza biurka. - Jesteś tu mile widziana, Shio, córko Nosty Vrena. Rano powiemy ci, jak możesz znaleźć twego brata, Belasha. Jej czarne oczy roziskrzyły się i parsknęła śmiechem. - Twoja moc nie zaskoczyła mnie, Srebrnowłosy. Wiem, że jesteś mistykiem. - Skąd? - dociekał Ekodas. Dardalion stanął przy zdziwionym kapłanie i położył dłoń na jego ramieniu. - Jakże inaczej mógłbym wiedzieć o tym... niepokojącym, jak powiedziałem, ataku - wyjaśnił mu. - Masz bystry umysł, Shio. I jesteś dzielną kobietą. Wzruszyła ramionami. - Nie musisz mi mówić, kim jestem. Jednak przyjemnie mi słyszeć taki komplement. Teraz chciałabym się przespać. Kapłan-wojownik zaproponował mi nocleg. - Ekodasie, zaprowadź naszego gościa do zachodniego skrzydła. Kazałem napalić w dormitorium od południowej strony. - Obrócił się do dziewczyny i ponownie skłonił głowę. - Przyjemnych snów, młoda damo. - Może takie będą, a może nie - odparła z lekką kpiną w głosie. - Czy twój człowiek może spać ze mną? - Obawiam się, że nie - powiedział Dardalion. - Tutaj obowiązuje celibat. Z niedowierzaniem potrząsnęła głową. - Dlaczego ludzie bawią się w takie rzeczy? - zapytała. - Brak miłości powoduje choroby brzucha i krzyża. I bóle głowy. - Pomimo to - rzekł Dardalion, z trudem powstrzymując śmiech - ufamy, iż to wynosi siły ducha na wyżyny rzadko znajdowane w ziemskich przyjemnościach. - Wiesz to na pewno czy tylko z ksiąg? - Tylko z ksiąg - przyznał. - Jednak wiara jest nierozłączną częścią naszego życia. Spij dobrze. Ekodas, czerwony jak piwonia, poprowadził Nadirkę zachodnim korytarzem, a jego zmieszanie pogłębiał serdeczny śmiech opata, odbijający się echem w klasztorze. Pokój był mały, lecz na kominku płonął ogień, a na wąskim łóżku położono czyste koce. - Mam nadzieję, że będzie ci tu wygodnie - rzekł. - Obudzę cię rano i przyniosę śniadanie: chleb z serem oraz sok z jabłek. - Czy miewasz sny, klecho? - Tak. Często. - Śnij o mnie - powiedziała. Rozdział 10 Rozbili obóz w osłoniętej leśnej kotlince i rozpalili ognisko, otoczone kręgiem kamieni. Senta, Angel i Belash spali, a Waylander pełnił trzecią wartę. Siedział na szczycie pagórka, plecami oparty o drzewo, a czarny płaszcz stapiał się z mrokiem nocy. Obok niego wyciągnął się pies, którego nazwał Szramą. Miriel leżała owinięta płaszczem, plecami do ognia. Było jej ciepło w ramiona, ale zimno w nogi. Jesień nadchodziła szybko i w powietrzu unosił się już zapach śniegu. Dziewczyna nie mogła zasnąć. Całą drogę od chaty przejechali w niemal całkowitym milczeniu, lecz Miriel wnikała w myśli każdego z jeźdźców. Belash rozmyślał o domu i zemście, a ilekroć wspominał Waylandera, wyobrażał sobie lśniący nóż. Angel miał wątpliwości. Nie chciał jechać na północ, ale też nie chciał ich opuszczać. Jego myśli o Miriel były równie skomplikowane. Na przemian lubił ją, czuł ojcowski sentyment lub pożądanie. Senta nie miał żadnych wątpliwości. Jego myśli były pełne erotycznych obrazów, które zarówno podniecały, jak i przerażały dziewczynę. Waylandera zostawiła w spokoju, obawiając się świeżo odkrytych mroków jego duszy. Usiadła, podłożyła kilka drewek do ognia, a potem zmieniła pozycję tak, by jej nogi i stopy grzały się w cieple ogniska. W myślach usłyszała czyjś głos, tak słaby, że z początku wydał jej się tylko przywidzeniem. Znów się odezwał, ale nie zdołała rozróżnić słów. Wykorzystując swój dar, skupiła się na tym szepcie. Nadal nic. Denerwujące. Położyła się, zamknęła oczy i duch uleciał z jej ciała. Teraz szept był wyraźniejszy, ale wciąż zdawał się dobiegać z wielkiej odległości. - Kim jesteś? - zapytała. - Zaufaj mi! - Nie. - Od twego zaufania zależy życie wielu kobiet, dzieci, starców. - Pokaż się! - nakazała. - Nie mogę - odległość jest zbyt wielka, a moje siły za słabe. - Czego ode mnie chcesz? - Wróć do swego ciała i obudź Belasha. Każ mu wyciągnąć lewą rękę nad ogniskiem i zaciąć się w dłoń. Niech krew spadnie na płomienie. Powiedz mu, że to rozkaz Kesy Khana. - A co potem? - Potem przyjdę i porozmawiamy. - Czyje życie od tego zależy? - zapytała i natychmiast wyczuła jego wzburzenie. - Nie mogę dłużej rozmawiać. Zrób to zaraz albo więź zostanie przerwana. Jestem już wyczerpany. Miriel wróciła do swego ciała, wstała i podeszła do Belasha. Kiedy podchodziła, Nadir zerwał się z nożem w ręce, mierząc ją czujnym spojrzeniem. Przekazała mu wiadomość od Kesy Khana, spodziewając się pytań albo wątpliwości. Jednak Nadir natychmiast podszedł do ogniska i przeciągnął nożem po dłoni. Krew pociekła z rany, pryskając na płomienie. W myślach usłyszała grzmiący głos Kesy Khana i zachwiała się. - Teraz możecie przyjść do mnie. - Czy mogę ufać temu Kesie Khanowi? - spytała Belasha. - A powiedział, że możesz? - Tak. - Zatem posłuchaj go - poradził Nadir. Miriel nie ograniczyła się do słuchania słów, ale obejrzała kryjące się pod nimi obrazy. Belash obawiał się Kesy Khana, ale niewątpliwie również podziwiał go i powierzyłby mu życie. Miriel położyła się i pozwoliła ulecieć swej duszy. Natychmiast znalazła się w zdumiewającym labiryncie świateł i barw. Oszołomiona, straciła kontrolę nad lotem, spadając przez tysiące jaskrawych tęcz, w ciemność głębszą od śmierci. Zanim strach przeszedł w panikę, mrok ustąpił i znalazła się w pobliżu wioski nad jeziorem. Stały tam domy, mało przytulne, lecz dające schronienie przed zimowymi wichrami i śniegiem. Nad wodą bawiły się dzieci. Poznała siebie i Kryllę. Obok nich, na odwróconej do góry dnem łodzi, siedział mężczyzna, wysoki i szczupły, o dużych jasnych oczach i kręconych włosach. Miriel ścisnęło się serce i po raz pierwszy od dwunastu lat przypomniała sobie twarz prawdziwego ojca. Było to w zimie tuż przed najazdem Vagryjczyków, zanim jej rodzice i wszyscy przyjaciele zostali wymordowani. Cudowne dni, pełne spokoju i radości. - Podoba ci się to złudzenie? - zapytał siedzący obok niej, chudy starzec. - Tak - powiedziała mu. - Bardzo. Spojrzała na niego. Miał najwyżej cztery i pół stopy wzrostu, a cienkie żebra sterczały mu spod napiętej skóry na piersiach. Jego głowa była za duża w stosunku do ciała, a rzadkie siwe włosy opadały mu na ramiona. Brakowało mu dwóch przednich zębów, przez co jego głos brzmiał dziwnie złowieszczo. Nosił postrzępione spodnie i sięgające kolan buty, powiązane czarnymi rzemieniami. - Jestem Kesa Khan. - Nic mi to nie mówi. - Będzie - zapewnił. - Mamy wspólnego wroga. Zhu Chao. Niemal wypluł to imię. - Nie znam go. - Posłał czarnych rycerzy, żeby zabili twego ojca, tak samo jak wysyła gothiryjską armię, żeby zgładziła mój lud. Znasz go, Miriel. Patrz. Wszystko zamigotało i wioska zniknęła. Siedzieli na wysokim murze, otaczającym ogród. Siedział w nim jakiś mężczyzna w ciemnych szatach, z włosami przyklejonymi brylantyną do czaszki oraz trefionymi bokobrodami, sięgającymi do ramion. Miriel patrzyła jak urzeczona. To był ten pokryty łuską prześladowca, który pięć lat temu próbował schwytać ją i Kryllę, zanim ocalił je srebrzysty rycerz. Teraz jednak nie miał łusek. Był po prostu człowiekiem siedzącym w ogrodzie. - Nie daj się zwieść - ostrzegł Kesa Khan. - Patrzysz na zło. - Dlaczego on chce zabić... mojego ojca? Zająknęła się, gdyż w oczach jeszcze miała obraz prawdziwego ojca. - Służy mu Bodalen. Sądził, że wytropienie i zabicie Waylandera będzie proste. Wtedy mógłby posłać Bodalena z powrotem do Drenanu i czekać, aż syn zdradzi ojca. Starzec zachichotał, sucho i nieprzyjemnie. - Powinien znać Waylandera tak dobrze, jak ja. Ha! Kiedyś próbowałem go zabić. Posłałem za nim sześć piekielnych bestii i dwudziestu niezwykle zręcznych łowców. Żaden nie wrócił. Waylander ma dar zadawania śmierci. - Jesteś nieprzyjacielem mojego ojca? - Już nie! - zapewnił. - Teraz chciałbym być jego przyjacielem. - Dlaczego? - Ponieważ mojemu ludowi grozi zguba. Nie masz pojęcia, jak to jest żyć pod panowaniem Gothiru. Nie mamy żadnych praw. Można nas tępić jak robactwo. Nikt się za nami nie ujmie - i już to jest wystarczająco okropne. Teraz jednak Zhu Chao przekonał imperatora, że mój szczep - najstarszy odłam mego ludu - trzeba wyplenić. Wymordować! Wkrótce poślą na nas żołnierzy. - W jaki sposób mój ojciec może wam pomóc? To tylko jeden człowiek. - On jest Smoczym Cieniem, nadzieją mego ludu. I ma przy sobie Białego Tygrysa Nocy i starego Niepokonanego. Jest też Senta. A co więcej, jesteś ty. - To nadal tylko pięcioro. Nie jesteśmy armią. - Zobaczymy. Poproś Waylandera, żeby przybył w Góry Księżycowe. Poproś go, żeby nam pomógł. - Dlaczego miałby to zrobić? Próbowałeś go zabić. - Powiedz mu, że tamci mają dziesięciokrotną przewagę. Powiedz, że jesteśmy zgubieni. Powiedz, że zginie przeszło dwieście dzieci. - Nie rozumiesz... przecież to nie jego dzieci. Prosisz, żeby zaryzykował życie dla ludzi, których nie zna. Dlaczego miałby to zrobić? - Nie mogę na to odpowiedzieć, Miriel. Po prostu przekaż mu moje słowa. Kolory ponownie zawirowały i Miriel poczuła mdłości, gdy jej duch błyskawicznie wrócił do ciała. Obok czekał Waylander, a słońce stało wysoko na niebie. Waylander z ulgą zobaczył, że Miriel otworzyła oczy. Pogłaskał ją po głowie. - Co się stało? - zapytał. Chwyciwszy jego rękę, usiadła. Pulsowało jej w skroniach i zaschło w ustach. - Wody - wychrypiała. Wyciągnąwszy korek, Angel podał jej skórzany bukłak, z którego napiła się chciwie. - Musimy porozmawiać - powiedziała do Waylandera. - Sami. Angel, Belash i Senta odeszli, a ona opowiedziała Waylanderowi o spotkaniu z Kesą Khanem. Słuchał w milczeniu, aż skończyła. - Uwierzyłaś mu? - Tak. Nie wyjawił mi wszystkiego, co wiedział, ale mówił prawdę. A przynajmniej on uważał, że to prawda. Jego ludowi grozi zagłada. - Co miał na myśli, nazywając mnie Smoczym Cieniem? - Nie wiem. Pojedziesz? Uśmiechnął się. - Uważasz, że powinienem? Odwróciła wzrok. - Kiedy byłyśmy małe, Krylla i ja, uwielbiałyśmy słuchać opowieści mamy... Danyal. No, wiesz, o bohaterach przebywających morza, aby ocalić księżniczki. -Uśmiechnęła się. - Czułyśmy się jak księżniczki, ponieważ ty nas ocaliłeś. Byłeś człowiekiem, który pomógł uratować Drenajów. Kochałyśmy cię za to. - Nie zrobiłem tego dla Drenajów - odparł - ale dla siebie. - Teraz to wiem - powiedziała. - I nie zamierzam cię namawiać. Wiem, że umarłbyś za mnie, tak samo, jak zaryzykowałbyś wszystko dla mamy i Krylli. I wiem, dlaczego zmierzasz na północ. Chcesz zemsty. - Jestem tym, kim jestem, Miriel. - Zawsze byłeś lepszy, niż sądziłeś - stwierdziła, wyciągając rękę i gładząc go po twarzy. - I cokolwiek postanowisz, nie będę cię potępiać. Kiwnął głową. - A dokąd ty chcesz jechać? - Z tobą - odparła po prostu. - Powtórz mi jeszcze raz, co powiedział. Ponownie przekazała mu słowa Kesy Khana. - Sprytny staruch - rzekł Waylander. - Zgadzam się. Tylko dlaczego tak uważasz? - Dzieci. Chciał, żebym wiedział o dzieciach. Zbyt dobrze mnie zna. Wielkie nieba, jak ja nienawidzę czarowników! Waylander głęboko zaczerpnął powietrza. I znów ujrzał kwiaty wokół twarzyczki martwego synka. Ile teraz miałby lat? Byłby trochę starszy od Senty, prawda? Pomyślał o Bodalenie. I Karnaku. Senta, Belash i Angel stali przy spętanych wierzchowcach. Przywołał ich i poprosił Miriel, żeby po raz trzeci opowiedziała o spotkaniu z czarownikiem. - Chyba uważa nas za wariatów - rzekł Angel, gdy skończyła. - Nie - powiedział łagodnie Senta - za dobrze nas zna. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Och, daj spokój, Angelu, czy nie pociąga cię takie ryzyko? - spytał z uśmiechem Senta. - Nie, wcale. Zostawiam takie idiotyzmy takim młodzikom jak ty. Przemów mu do rozumu, Dakeyrasie. - Możecie jechać, dokąd chcecie - powiedział Waylander. - Nic was tu nie trzyma. - Ale ty nie pojedziesz w Góry Księżycowe? - Pojadę. - Jak zapobiegniesz rzezi? Nadjedziesz na białym rumaku i stawisz czoło całej gothiryjskiej armii? Powiesz im, że jesteś Waylanderem Zabójcą i nie pozwolisz im zarżnąć paru Nadirów? - Jak już powiedziałem, możecie jechać dokąd chcecie - powtórzył Waylander. - A co z Miriel? - zapytał Angel. - Miriel potrafi mówić za siebie - powiedziała. - Jadę w Góry Księżycowe. - Powiedzcie mi - poprosił Angel. - Dlaczego to robicie? Waylander milczał przez chwilę. Potem wzruszył ramionami. - Nie lubię rzezi - rzekł. Vishna mówił spokojnie, ale Dardalion wyczuł napięcie w głosie kapłana. - Nie rozumiem, skąd możemy mieć pewność, że tę kobietę przysłało Źródło. Wszyscy zgodziliśmy się ryzykować życie w walce ze złem. Nie mam zastrzeżeń do tej decyzji. Obrona murów Purdol przed Ventryjczykami pozwoliłaby Karnakowi utrzymać Drenan, moglibyśmy też pomóc generałowi w Delnoch. Jednak jechać w stepy i ryzykować życie dla małego szczepu Nadirów?... - Potrząsnął głową. - Czemu to miałoby służyć, ojcze? Dardalion nie odpowiedział, tylko odwrócił się do pozostałych: jasnowłosego Magnica, szczupłego Palisty i milczącego, ostrożnego Ekodasa. - A jak ty uważasz, bracie? - spytał Magnica. - Zgadzam się z Vishną. Cóż Nadirowie ofiarowali temu światu? Nic. Nie stworzyli żadnej kultury czy filozofii, umieją tylko toczyć wojny. Nie ma sensu umierać za nich. - I młody kapłan wzruszył ramionami. - Wykonam jednak twoje rozkazy, ojcze opacie. Dardalion skinął na Palistę. - A ty, mój chłopcze? - To trudne pytanie - odparł Palista głębokim głosem, nie pasującym do tak niepozornej postury. - Wydaje mi się, iż odpowiedź zależy od tego, co sądzimy o przybyciu tej kobiety. Jeśli przywiodło ją do nas Źródło, wtedy wybór jest łatwy. Jeżeli nie... - Rozłożył ręce. Przemówił Ekodas. - Zgadzam się z Palistą. Przybycie tej kobiety jest najważniejsze. Chociaż szanuję Vishnę i Magnica, uważam, że użyty przez nich argument jest niesłuszny. Kto dał nam prawo osądzać wartość Nadirów? Jeśli nasze działania mogą ocalić choć jedno życie, tylko Źródło zna jego wartość. Uratowany, jego syn czy wnuk, może w przyszłości stać się nadyryjskim prorokiem. Skąd możemy to wiedzieć? Tylko czy tą kobietą kieruje Źródło? O nic nas nie prosiła. Może to jest odpowiedź? - Rozumiem - rzekł Dardalion. - Uważasz, że powinna mieć widzenie, na przykład we śnie, i poprosić nas o pomoc? - Często zdarzały się takie przypadki - powiedział Ekodas. - Gdyby tak miało być, na czym polegałaby wiara? - odparł opat. - Nie rozumiem, ojcze. - Mój drogi Ekodasie, mówimy o wierze. Po cóż byłaby nam wiara, gdybyśmy mieli dowód? - Oto kolejny kulawy argument - wtrącił Palista. - W ten sposób nie moglibyśmy uwierzyć nikomu, kto przyszedłby tu, twierdząc, że przysłało go Źródło. Dardalion roześmiał się w głos. - Wspaniale, mój drogi Palisto! Jednak teraz popadamy z jednej skrajności w drugą. Twierdzę, że zawsze należy uwzględnić element wiary. Nie dowód, lecz wiara. Gdyby Nadirka przyszła i powiedziała, że kieruje nią Źródło, czytalibyśmy w jej myślach i poznali prawdę. Wtedy nie byłoby mowy o wierze. Działalibyśmy, znając prawdę. Zamiast tego, modliliśmy się o jakiś znak. Dokąd powinno pojechać Trzydziestu? I jakąż otrzymaliśmy odpowiedź? Ekodas uratował nadyryjską kobietę. Po co tu przybyła? Odnaleźć brata i sprowadzić go do domu, żeby pomógł im bronić się przed straszliwym wrogiem. Kim jest ten wróg? To Zhu Chao, człowiek, którego złe uczynki skłoniły mnie do zebrania Trzydziestu. Czy te fakty nic wam nie mówią? Czy nie czujecie zbiegających się nici przeznaczenia? - To dla mnie trudne - westchnął Vishna. - Jestem jedynym Gothirem pośród Trzydziestu. Moja rodzina i przyjaciele zajmują wysokie stanowiska na dworze imperatora. Bardzo możliwe, że wyruszą na tych Nadirów. Nie sprawia mi przyjemności myśl, że może będę musiał użyć miecza przeciw nim. - Rozumiem cię - rzekł Dardalion. - Ale ja wierzę, że Shia została przysłana do nas i wzywają nas Góry Księżycowe. Cóż więcej mogę powiedzieć? - Myślę, że powinniśmy się pomodlić i czekać na następny znak - stwierdził Ekodas. Pozostali skinęli głowami. - Wiara jest najważniejsza - dodał Vishna - ale musimy otrzymać jeszcze jakiś znak. - Niepodobna, aby objawił nam się ognistymi literami na niebie - rzekł łagodnie Dardalion. - Mimo to - wtrącił Ekodas - jeśli naszym przeznaczeniem jest umrzeć w ziemi Nadirów, Źródło poprowadzi nas tam. Dardalion po kolei spojrzał im w twarze, a potem wstał. - Bardzo dobrze, moi bracia, zaczekamy. I będziemy się modlić. Ekodas spał niezbyt dobrze. Słowa Shii dręczyły go jak klątwa. Naprawdę śnił o niej i często się budził, z ciałem spiętym od tłumionej żądzy. Próbował się modlić, a kiedy nie zdołał, powtarzał najdłuższe, najbardziej skomplikowane mantry. Na chwilę udało mu się skupić. Potem wyobraził sobie jej gładkie jak kość słoniowa złotawe ciało, jej migdałowe oczy... Godzinę przed świtem wstał cicho z łóżka, poruszając się ostrożnie, aby nie zbudzić pięciu innych braci, z którymi dzielił małe dormitorium. Wyjąwszy czystą białą szatę z komody przy łóżku, szybko ubrał się i zszedł do kuchni. Gruby Merlon już tam był, zdejmując zgrzebne płótna z kilku dużych gomółek sera. Na drugim końcu Glendrin pilnował wypieku i w pomieszczeniu unosił się zapach świeżego chleba. - Wcześnie wstałeś - zauważył Merlon na widok wchodzącego. - Nie mogłem spać - przyznał Ekodas. - A ja chętnie zdrzemnąłbym się jeszcze godzinkę - rzekł z nadzieją Merlon. - Oczywiście - powiedział mu Ekodas. - Zastąpię cię. - Odmówię za ciebie dziesięć pacierzy, Ekodasie - rozpromienił się Merlon, obejmując go i klepiąc po plecach. Był postawnym mężczyzną, łysawym mimo zaledwie dwudziestu sześciu lat, o ogromnej sile. Inni kapłani kpili z jego nienasyconego apetytu, ale oprócz brzucha niewiele było na nim tłuszczu i Ekodas miał wrażenie, że Merlon zaraz zmiażdży go w uścisku. - Dość, Merlonie!-jęknął. - Zobaczymy się przy śniadaniu - ziewnął Merlon i pomknął do sypialni. Glendrin zerknął na przybyłego. - Podaj mi tacę i kij, Ekodasie! - zawołał, podnosząc zasuwkę drzwiczek pieca. Rozdwojony kij wisiał na hakach wbitych w przeciwległą ścianę. Ekodas zdjął go, przymocował do metalowej tacy i podał to narzędzie Glendrinowi. Osłaniając dłonie szmatą, Glendrin szeroko otworzył drzwiczki i wepchnął szuflę do środka, wsuwając ją pod złociste bochenki. Wyjął je, a Ekodas, nałożywszy rękawice z białej wełny, zdjął chleby z tacy i umieścił je na długim kuchennym stole. Było ich dwanaście i Ekodas miał wrażenie, że nie jadł od tygodnia. - Merlon ubił masło - rzekł Glendrin, siadając przy stole. Założę się, że połowę zjadł. - Masz mąkę na brodzie - zauważył Ekodas. - Wyglądasz, jakbyś się przedwcześnie postarzał. Glendrin roześmiał się i przeciągnął dłonią po rudej brodzie w kształcie trójzębu. - Myślisz, że ta kobieta została tu przysłana? - zapytał. Ekodas wzruszył ramionami. - Jeżeli tak, to pewnie po to, żeby mnie dręczyć. Glendrin zachichotał. - Będą ci potrzebne te modlitwy Merlona - powiedział, grożąc palcem przyjacielowi. - Nieczyste myśli to grzech! - A ty jak sobie z nimi radzisz? Uśmiech Glendrina przygasł. - Wcale - przyznał. - No, do roboty. Razem przygotowali ser, nabrali świeżej wody ze studni i zanieśli jadło do jadalni, gdzie rozstawili talerze, dzbany oraz puchary i rozłożyli sztućce. Potem Ekodas przygotował tacę z chlebem i serem dla Shii, czując rosnące podniecenie na myśl o ponownym spotkaniu z dziewczyną. - Nie mogę znaleźć soku z jabłek - powiedział do Glendrina. - Skończył się wczoraj. - Obiecałem go jej. Glendrin pokręcił głową. - A więc pewnie będzie tobą gardziła do końca życia - rzekł rudobrody kapłan. - Dureń! - odparł Ekodas, stawiając na tacy gliniany kubek i dzbanek z wodą. - Nie zabaw u niej za długo - poradził Glendrin. Ekodas nie odpowiedział. Opuściwszy rozgrzaną kuchnię, wdrapał się na kamienne schody i dotarł do pokoju Shii. Ustawiwszy tacę na lewym ramieniu, otworzył drzwi. Nadirka spała na podłodze przed wygasłym kominkiem, z głową opartą na łokciu i podkulonymi nogami. Jej ciało oblewały ostatnie promienie księżyca. - Dzień dobry - rzekł Ekodas. Cicho jęknęła, przeciągnęła się i usiadła. Rozpuszczone włosy, czarne i lśniące, opadły jej na ramiona. - Przyniosłem ci śniadanie. - Czy śniłeś o mnie? - zapytała głosem ochrypłym od snu. - Nie ma soku jabłkowego - powiedział jej. - Ale woda jest czysta i zimna. - A więc śniłeś, klecho. Czy to były dobre sny? - Nie powinnaś mówić w ten sposób do kapłana - skarcił ją. Roześmiała się, a Ekodas poczerwieniał. - Wy, kol-isha, jesteście dziwnymi ludźmi. Zwinnie wstała i podeszła do łóżka, po czym usiadła na nim, krzyżując nogi. Wzięła kromkę chleba, ułamała kawałek i skosztowała. - Za mało soli - orzekła. Nalał wodę do kubka i podał jej. Wyciągnęła rękę i przesunęła palcami po jego dłoni. - Miękkie dłonie - szepnęła. - Miękka skóra jak u dziecka. Potem wzięła kubek i zaczęła pić. - Dlaczego tu przyszłaś? - Ty mnie przyprowadziłeś - odparła, wkładając palec do miseczki z masłem i oblizując go. - Zostałaś przysłana? - Tak. Przez mojego szamana, Kesę Khana. Mam przyprowadzić brata. Przecież wiesz. - Tak, ale zastanawiałem się... - Nad czym? - Ach, nieważne. Jedz śniadanie. Opat chce się z tobą widzieć, zanim odejdziesz. Powie ci, gdzie znajdziesz Belasha. - Mamy czas, kapłanie - szepnęła, wyciągając rękę i ujmując jego dłoń. Wyrwał ją. - Proszę, nie mów tak - poprosił. - Jesteś... niepokojąca. - Pragniesz mnie. Temu stwierdzeniu towarzyszył uśmiech. Ekodas zamknął na chwilę oczy, usiłując zebrać myśli. - Tak. Wierzę jednak, że samo w sobie nie jest to grzechem. - Grzechem? - Złym uczynkiem... jak zbrodnia. - Tak jak kradzież kucyka bratu? - Tak, właśnie. To byłby grzech. Każda kradzież, kłamstwo lub zły uczynek jest grzechem. Powoli pokiwała głową. - A więc dlaczego miłość jest grzechem? Gdzie tu kradzież? Kłamstwo? Zło? - Nie muszą to być tylko takie postępki - powiedział, zaczynając się jąkać. - Także złamanie reguł lub przysiąg. Każdy z nas złożył śluby Źródłu. Złamałbym tę obietnicę. - Czy twój bóg prosił cię, żebyś złożył ten ślub? - Nie, ale... - A więc kto? Rozłożył ręce. - To część naszych tradycji. Rozumiesz? Reguły ustanowione przed wiekami przez świętych mężów. - Ach, zatem tak głoszą księgi. - Właśnie. - My nie mamy ksiąg - powiedziała trzeźwo. - Dlatego żyjemy i śmiejemy się, kochamy i walczymy. Nie znamy chorób brzucha, bólów głowy, złych snów. Nasz bóg przemawia do nas z ziemi, nie z ksiąg. - To ten sam bóg - zapewnił ją. Potrząsnęła głową. - Nie, kapłanie, nie sądzę. Nasz bóg jest silny. - Czy ocali wasz lud przed Gothirami? - warknął Ekodas, zanim zdołał się powstrzymać. - Przepraszam! To głupie pytanie. Wybacz mi, proszę. - Nie ma czego wybaczać, gdyż niczego nie rozumiesz, Ekodasie. Nasz bóg jest ziemią, a ziemia czyni nas silnymi. Będziemy walczyć. I albo zwyciężymy, albo zginiemy. Dla ziemi nie ma znaczenia, czy wygramy czy nie, gdyż żywi czy martwi stanowimy z nią jedność. Nadirowie są ziemią. - Możecie zwyciężyć? - zapytał łagodnie. - Będzie ci przykro, kiedy zginę? - odparowała. - Tak - odparł bez wahania. Zwinnie zerwała się z łóżka i podeszła bliżej. Objęła go i dotknęła wargami policzka. - Ty głuptasie - szepnęła. Potem puściła go. - Dlaczego jestem głupi? - Zaprowadź mnie do opata. Chcę już odejść. Waylander ściągnął wodze czarnego rumaka i zsiadł z konia, po czym przeszedł kilka kroków na szczyt pagórka, gdzie położył się na brzuchu i spojrzał na linię wzgórz, które ciągnęły się z zachodu na wschód, przez wielką sentrańską równinę. Szrama cicho przydreptał za nim i wyciągnął się obok. Na północ wiodły trzy drogi. Którą z nich powinni wybrać? Na północny wschód leżała przełęcz Delnoch i nowa forteca, otoczona sześcioma murami. Była to najkrótsza droga do Gulgothiru i Gór Księżycowych, lecz czy dowodzący tam oficer dostał rozkaz pojmania Waylandera? Westchnął i przeniósł spojrzenie na północ, ku wysokim przełęczom zamieszkanym przez Sathulisów, odwiecznych wrogów Drenajów. Żadne wozy nie przejeżdżały przez ich ziemie, żadne karawany, żadni wędrowcy. Zajadli wojownicy, Sathulisi, żyli w całkowitej izolacji zarówno od cywilizacji drenajskiej, jak i gothiryjskiej. I wreszcie było też Dros Purdol, portowa forteca daleko na wschodzie. Za nią rozpościerała się wielka pustynia Namib. Waylander przemierzył ją już kiedyś. Dwukrotnie. Nie miał ochoty robić tego po raz trzeci. Nie. Trzeba będzie zaryzykować w Delnoch. Już miał się wycofać, gdy na wschodzie dostrzegł błysk światła. Pozostawszy na miejscu, skupił spojrzenie na odległej linii drzew. Wyłoniła się spomiędzy nich kolumna jeźdźców, z lancami postawionymi na sztorc. Słońce odbijało się w ich wypolerowanych żelaznych hełmach i orężu. Około trzydziestu lansjerów podążało niespiesznie, oszczędzając siły wierzchowców. Waylander wycofał się ze szczytu pagórka i wrócił do towarzyszy. Szrama nie odstępował go na krok. - Zaczekamy tu godzinę - powiedział Waylander - a potem ruszymy do Delnoch. - Widziałeś coś? - zapytał Angel. - Lansjerów. Jadą do fortecy. - Sądzisz, że mogą nas szukać? - spytał Senta. Waylander wzruszył ramionami. - Kto wie? Karnak pragnie mojej śmierci. Do tej pory każdy oddział w promieniu pięćdziesięciu mil otrzymał mój rysopis. Miriel wstała i pomaszerowała na pagórek, gdzie schowała się za krzewem kolcolistu i obserwowała lansjerów. Przez kilka minut trwała tak bez ruchu, a potem wróciła do towarzyszy. - Ich oficerem jest Dun Egan - powiedziała Waylanderowi. - Jest zmęczony i głodny i myśli o kobiecie z tawerny przy drugim murze. Owszem, ma twój rysopis. Dwudziestu jego ludzi jedzie na południowy zachód, szukając nas. Mają rozkaz cię schwytać. - I co teraz? - zapytał Angel. Waylander miał ponurą minę. - Przez góry - rzekł w końcu. - Sathulisi to dzielni wojownicy i nie lubią obcych - przypomniał Senta. - Już tamtędy przejeżdżałem. Żeby mnie zabić, najpierw muszą mnie złapać. - Zamierzasz jechać sam? - zapytała łagodnie Miriel. - Tak będzie najlepiej - odparł. - Ty i pozostali pojedziecie przez Delnoch. Znajdę was po drugiej stronie gór. - Nie. Powinniśmy trzymać się razem. Mój dar zapewniłby nam bezpieczeństwo. - Ma rację - zauważył Angel. - Być może - przyznał Waylander - ale pięciu jeźdźców wzbija więcej kurzu niż jeden. Pięć koni robi więcej hałasu niż jeden. A górskie przełęcze odbijają echem każdy dźwięk. Spadający kamień można czasem usłyszeć pół mili dalej. Nie. Pojadę sam. Miriel chciała coś rzec, ale przyłożył jej palec do ust. - Dość sporów, Miriel - powiedział z uśmiechem. - Polowałem samotnie przez większą część mego życia. Sam najlepiej sobie radzę. Jedźcie do Delnoch, a minąwszy fortecę, kierujcie się na północ. Znajdę was. - Będę z tobą - szepnęła, nachylając się i całując go w policzek. - Zawsze - przytaknął. Waylander podszedł do swego rumaka, wskoczył na siodło i uderzył piętami boki wierzchowca. Pies biegł obok niego, gdy czarno odziany jeździec wjechał na szczyt pagórka. Lansjerzy byli już tylko czarnymi punkcikami w oddali i Waylander nie poświęcił im ani jednej myśli, gdy skręcił w kierunku wyniosłych gór Delnoch. Sam. Był w świetnym humorze. Bardzo kochał Miriel, teraz jednak poczuł ogromną ulgę, uwolniwszy się od towarzyszy. Zerknął na psa i zachichotał. - Niezupełnie sam, co, Szramo? Pies przechylił łeb i biegł dalej, węsząc i szukając tropu królika. Waylander odetchnął. Powietrze było świeże i chłodne, nawiewane znad ośnieżonych szczytów. Sathulisi będą teraz gromadzili zimowe zapasy, więc nie będą myśleć o napadach i wojaczce. Zachowując ostrożność i przy odrobinie szczęścia, powinien niepostrzeżenie przejechać przez wysokie przełęcze i dudniące echem kaniony. Odrobina szczęścia? Pomyślał o czekającej go drodze - wąskich, oblodzonych szlakach, zdradliwych zboczach, zamarzniętych strumieniach - królestwie wilka, niedźwiedzia i górskiego lwa. Poczuł ukłucie lęku - i roześmiał się w głos. W przypływie lęku serce uderzyło mu mocniej, krew żywiej popłynęła w żyłach, naprężyły się mięśnie torsu i ramion. Słusznie czy nie, wiedział, że do tego był zrodzony - do samotnej jazdy na spotkanie niebezpieczeństwa, otoczony przez wrogów. Czym był bowiem strach, jeśli nie winem życia, którego smak na nowo dodawał mu barw. Przez pięć lat byłem martwy, uświadomił sobie. Żywy trup, chociaż nie miałem o tym pojęcia. Pomyślał o Danyal i przypomniał sobie radości wspólnego życia, po raz pierwszy nie czując ostrego bólu z powodu jej śmierci. Góry czekały, szare i groźne. A on jechał dalej. Miriel siedziała w milczeniu w ogródku przed karczmą, patrząc na olbrzymie ściany Dros Delnoch. Podróż do fortecy minęła bez żadnych niezwykłych wydarzeń, pominąwszy kłótnię między Angelem a Belashem. Z początku Miriel trudno było zrozumieć nienawiść trawiącą gladiatora, a potem skorzystała ze swego daru. Wzdrygnęła się na to wspomnienie i pomyślała o czymś innym. Jej ojciec podróżował teraz przez ziemie Sathulisów. Ten dziki i niezależny lud trzysta lat wcześniej przywędrował tu z ventryjskich pustyń, przebył morze i osiadł w górach Delnoch. Niewiele wiedziała o ich historii oprócz tego, że wierzyli w słowa starożytnego proroka i za swoją wiarę zostali wygnani z ojczystego kraju. Byli samotnikami, twardymi i zażartymi w walce, a z Drenajami toczyli nieustanne wojny. Westchnęła. Wiedziała, że Waylander nie zdoła przekroczyć ich ziemi bez walki i modliła się, żeby przejechał bezpiecznie. Za trzema budynkami karczmy, na zwężeniu przełęczy Delnoch, wznosił się prastary zamek. Chociaż wysoki i mocny, wydawał się maleńki w porównaniu z nową fortecą, która teraz wypełniała dolinę. Miriel spoglądała na ogromną budowlę o zębatych blankach ze wzmocnionego granitu, masywnych basztach i wieżyczkach. - Nazywają ją „Szaleństwem Egela" - rzekł Angel, podchodząc do niej i podając jej puchar rozcieńczonego wina. Senta i Belash wyszli za nim z karczmy i usiedli na trawie obok Miriel. - Każdy mur ma ponad sześćdziesiąt stóp wysokości, a koszary mogą pomieścić trzydzieści tysięcy ludzi. Niektóre budynki nigdy nie były używane. I nie będą. - Nigdy nie widziałam czegoś takiego - szepnęła. - Wartownicy na pierwszym murze wydają się mali jak owady. - Potworne marnotrawstwo pieniędzy - rzekł Senta. - Dwadzieścia tysięcy robotników, tysiąc kamieniarzy, pięćdziesięciu architektów, setki cieśli. I wszystko z powodu snu. - Snu? - zdziwiła się Miriel. Senta zachichotał i spojrzał na Belasha. - Tak. Egel mówił, że miał wizję, w której Belash i jego bracia, całe morze wojowników, ruszają na Drenajów. Stąd ta ogromna budowla. - Została zbudowana, żeby powstrzymać Nadirów? - spytała z niedowierzaniem Miriei. - Zgadza się - rzekł Senta. - Sześć murów i kasztel. Największa forteca na świecie, aby odstraszyć najmniej licznego wroga. Żaden z nadyryjskich szczepów nie liczy więcej niż tysiąc wojowników. - Jednak jest więcej niż tysiąc szczepów - przypomniał Belash. - Zjednoczyciel połączy je wszystkie. Będzie jeden naród. Jeden król. - To marzenie wszystkich biednych ludów - odparł Senta. - Nadirowie nigdy się nie zjednoczą. Nienawidzą się tak samo - jeśli nie bardziej - jak nienawidzą nas. Zawsze toczą wojny. I nie biorą jeńców. - To nieprawda - syknął Angel. - Biorą jeńców – żeby zamęczyć ich na śmierć. Mężczyzn, kobiety, dzieci. To najbardziej godna pogardy rasa. - Żaden prawdziwy Nadir nie torturuje dzieci – rzekł Belash i jego czarne oczy rozbłysły gniewem. - Zabijają je szybko. - Wiem, co widziałem! - warknął Angel. - I nie próbuj nazywać mnie kłamcą! W dłoni Belasha błysnął nóż. Palce Angela zacisnęły się na rękojeści miecza. Miriel stanęła między nimi. - Nie będziemy walczyć między sobą - powiedziała, kładąc dłoń na ramieniu Angela. - Źli ludzie są w każdej z ras, ale tylko głupiec obwinia cały naród. - Nie widziałaś tego, co ja! - Widziałam - odparła cicho. - Przewrócone wozy, plądrowanie i zabójstwa. I widziałam, jak ojciec obejmował cię ramieniem, zasłaniając ci oczy płaszczem. To był okropny dzień, Angelu, ale musisz o nim zapomnieć. To wspomnienie zatruwa ci duszę. - Trzymaj się z daleka od moich myśli! - krzyknął, strząsnął jej rękę z ramienia i poszedł w kierunku karczmy. - Nosi w duszy demony - rzekł Belash. - Wszyscy je nosimy - dodał Senta. Miriel westchnęła. - Miał zaledwie dziewięć lat, kiedy widział ten napad, i do tej pory słyszy krzyki mordowanych. Jednak nie dostrzega prawdy - może nigdy jej nie rozumiał. Płaszcz ojca zasłaniał najgorsze sceny i Angel nie pamięta, że w napadzie brali udział inni ludzie, nie będący Nadirami. Nosili czarne płaszcze i broń z czarnej stali. - Rycerze Krwi - rzekł Belash. Miriel skinęła głową. - Tak sądzę. Belash wstał. - Pójdę popatrzeć na fortecę. Chcę zobaczyć te mury, które powstały za przyczyną mego ludu. Odszedł, a Senta przysunął się do Miriel. - Jak miło, że jesteśmy sami - rzekł. - Wyobrażasz mnie sobie na łożu, w satynowej pościeli. To mnie złości. Uśmiechnął się. - Nieładnie czytać czyjeś myśli. - Nie przejmujesz się tym, że wiem, o czym myślisz? - Wcale. Nie mam się czego wstydzić. Jesteś piękną kobietą. Żaden mężczyzna nie wysiedzi przy tobie dłużej, nie myśląc o satynowej pościeli, miękkiej trawie lub pachnącym sianie. - Życie to coś więcej niż chuć! - powiedziała mu, zdając sobie sprawę z tego, że oblała się rumieńcem. - Skąd możesz wiedzieć, piękna? Nie masz doświadczenia w takich sprawach. - Nigdy cię nie poślubię. - Nie odrzucaj mnie pochopnie, piękna. Jak możesz mnie osądzać? Przecież jeszcze mnie nie znasz. - Znam cię wystarczająco dobrze. - Nonsens. Weź mnie za rękę. - Ujął jej przegub i przesunął palcami po jej dłoni. - Daj spokój moim myślom. Poczuj mój dotyk. Czy nie jest delikatny? Czy nie jest przyjemny? Wyrwała rękę. - Nie, nie jest! - Aha! Teraz kłamiesz, piękna. Może nie mam twojego daru, ale wiem, co czujesz. To na pewno nie było dla ciebie przykre. - Twoja arogancja jest równie wielka jak te mury - prychnęła. - Owszem - przyznał. - I nie bez powodu. Jestem bardzo utalentowany. - Jesteś pyszałkiem i nie widzisz niczego, prócz twoich pragnień. Powiedz, Sento, cóż mi chcesz zaofiarować? Tylko proszę, żadnych sypialnianych przechwałek. - Tak ładnie wymawiasz moje imię. - Odpowiedz na moje pytanie, do licha! I pamiętaj, że będę wiedziała, jeśli skłamiesz. Uśmiechnął się do niej - Jesteś dla mnie stworzona - powiedział - tak samo, jak ja dla ciebie. Co mogę ci zaofiarować? Wszystko, co mam, piękna - szepnął, nie odrywając od niej oczu. - I wszystko, co kiedykolwiek będę miał. Milczała przez chwilę. - Wiem, że wierzysz w te słowa - powiedziała w końcu. - Jednak nie wierzę, że masz siłę przy nich wytrwać. - Możesz mieć rację - przyznał. - Byłeś gotowy zabić Angela i mojego ojca. Myślisz, że mogę ci to wybaczyć? - Mam nadzieję - odparł. Przez moment dostrzegła w jego myślach coś, co usiłował ukryć. Zdziwiła się. - Wcale nie zamierzałeś zabić Angela! Byłeś gotów umrzeć. Jego uśmiech przygasł i Senta wzruszył ramionami. - Prosiłaś, żebym go oszczędził, piękna. Pomyślałem, że go kochasz. - Przecież nawet mnie nie znałeś - nadal mnie nie znasz. Jak mogłeś poświęcić dla mnie życie? - Nie przejmuj się tak. Lubię starego. I próbowałbym go rozbroić, może zranić. - Zabiłby cię. - Byłoby ci przykro? - Nie - nie wtedy. - A teraz? - Nie wiem... tak. Jednak nie dlatego, że cię kocham. Miałeś wiele kobiet i wszystkim mówiłeś, że je kochasz. Umarłbyś dla nich? - Może. Zawsze byłem romantykiem. Jednak z tobą jest inaczej. Wiem. - Nie wierzę, że miłość może spaść tak nagle. - Miłość to dziwne zwierzę, Miriel. Czasem wyskakuje z ukrycia i uderza jak rzucona włócznia. A czasami podkrada się do ciebie, powoli i zręcznie. - Jak zabójca? - Właśnie - przytaknął z olśniewającym uśmiechem. Rozdział 11 Jahunda nałożył strzałę na cięciwę i czekał, aż jeździec wyjedzie spomiędzy drzew. Zmarzły mu palce, lecz krew żywo krążyła mu w żyłach, rozgrzana polowaniem. Drenaj ostrożnie wybierał drogę, unikając szerokich, uczęszczanych szlaków i trzymając się jelenich ścieżek. Mimo to Jahunda zobaczył go, gdyż wódz kazał mu obserwować południowe szlaki ze szczytu Chasica, a nikt nie zdoła wjechać tędy niepostrzeżenie z równiny sentrańskiej na ziemie Sathulisów. Takie zadanie to wielki zaszczyt - szczególnie dla czternastolatka, który jeszcze nie zabił żadnego wroga. Jednak wódz wiedział, że pewnego dnia zostanę wielkim wojownikiem i myśliwym, pomyślał Jahunda. Dlatego wyznaczył mi to zadanie. Jahunda wysłał sygnał dymny i zszedł z wierzchołka, ostrożnie zajął pozycję i czekał w zasadzce. Ale Drenaj skręcił w prawo, zmierzając prosto na przełęcz. Przełożywszy łuk przez ramię, Jahunda pobiegł na kolejne stanowisko, wysoko nad jelenią ścieżką. Drenaj musi na nią wyjechać. Starannie wybrał strzałę. Miał nadzieję, że zdąży zabić jeźdźca, zanim nadjadą inni. Wtedy koń, zgodnie z prawem, będzie należał do niego, a wyglądał na piękne zwierzę. Zamknął oczy i nasłuchiwał cichego stukotu kopyt na śniegu. Pod białym burnusem spływał potem, a ze strachu zaschło mu w ustach. Ten Drenaj nie był kupcem. Był ostrożnym człowiekiem, który wiedział, dokąd jedzie i co mu grozi. Fakt, że w ogóle tędy jechał, najlepiej świadczył o jego odwadze i pewności siebie. Jahunda z niepokojem myślał o tym, że może nie uśmiercić go pierwszą strzałą. Spośród okrytych śniegiem drzew nie dochodził żaden dźwięk. Jahunda zaryzykował i wyjrzał zza głazu. Nic. A przecież ten człowiek musiał być gdzieś blisko. Nie było innej drogi. Młodzieniec cal po calu przeczołgał się w lewo i wychylił zza skały. Nadal nic. Może jeździec zawrócił. Chłopiec nie wiedział, co robić. Może Drenaj załatwia się wśród drzew, powiedział sobie. Daj mu czas! Serce biło mu coraz mocniej i daremnie próbował się uspokoić. Taki wspaniały koń! Mógłby go sprzedać i kupić Shorze jedwabny szal albo jeden z tych naramienników z błękitnymi kamieniami, które Zaris sprzedawał za tak wygórowaną cenę. Och, jak pokochałaby go Shora, gdyby przybył do domu jej ojca, przynosząc takie cenne podarki. Byłby uznanym wojownikiem, łowcą, obrońcą ziemi. Nie miałoby znaczenia, że jeszcze nie rośnie mu broda. Usłyszał tętent kopyt i przełknął ślinę. Zaczekaj! Bądź cierpliwy. Napiął cięciwę i spojrzał na słońce. Rzuci cień na prawo od jeźdźca, więc ukryty za głazem Jahunda będzie mógł wybrać odpowiednią chwilę do ataku. Oblizał wargi i czekał, aż pojawi się cień rumaka. Gdy wyłonił się zza głazu, chłopiec zerwał się na równe nogi, napinając łuk. Siodło było puste. Jeździec zniknął. Jahunda zamrugał oczami. Coś uderzyło go w tył głowy i upadł na kolana. Łuk wypadł mu z rąk. Umieram!, pomyślał i ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, była piękna twarz Shory. Silne ręce potrząsały nim i powoli odzyskał przytomność. - Co się stało, chłopcze? - zapytał Jitsan, pierwszy zwiadowca wodza Sathulisów. Próbował wyjaśnić, lecz wtedy podszedł do nich inny łowca i położył dłoń na ramieniu Jitsana. - Drenaj posłał swego konia, a sam zaszedł chłopca od tyłu i ogłuszył go. Kieruje się ku przełęczy Senac. - Możesz iść? - spytał Jitsan Jahundę. - Chyba tak. - To idź do domu, dziecko. - Jestem zawstydzony - rzekł Jahunda, spuszczając głowę. - Jesteś żywy - odparł Jitsan, wstając i szybko odchodząc. Sześciu myśliwych ruszyło za nim. Nie będzie konia dla młodego Sathulisa. Ani naramiennika. Ani szala dla Shory. Westchnął i podniósł łuk. Waylander zsiadł z konia i zaczął prowadzić go po stromym zboczu. Szrama truchtał obok - nie podobał mu się ten zimny śnieg pod łapami. - Będzie gorzej - powiedział mężczyzna. Dostrzegł sygnał dymny i z ponurym rozbawieniem obserwował dalsze poczynania młodego wartownika Sathulisów. Chłopiec nie mógł mieć więcej jak czternaście lat. Niezręczny i niedoświadczony, za szybko pobiegł do pierwszej kryjówki, zostawiając łatwo widoczne ślady wiodące do głazu, za którym czekał. Kiedyś Waylander zabiłby go. - Robisz się miękki - zganił się. Jednak nie żałował tego uczynku. Przystanął na grzbiecie zbocza i osłaniając dłonią oczy przed blaskiem śniegu, poszukał drogi na przełęcz Senac. Minęło dwanaście lat od czasu, kiedy tędy jechał, a ponadto wtedy było lato i na stokach gór zieleniła się trawa. Wiatr wdzierał mu się pod kubrak, więc Waylander odwiązał przytroczony do siodła płaszcz z futrzanym podbiciem i zarzucił go na ramiona, spinając broszą z brązu i zawiązując rzemienie. Popatrzył na przebyty szlak, po czym poszedł dalej, prowadząc wierzchowca za uzdę. Szlak był wąski, schodził zakosami po ośnieżonym piarżysku ku długiej, krętej półce skalnej, szerokiej najwyżej na cztery stopy. Na prawo była skała, a na lewo zapierająca dech w piersi przepaść, opadająca na leżące czterysta metrów niżej dno doliny. Nawet latem ta droga była dość ryzykowna, ale teraz, oblodzona i zdradliwa... Chyba oszalałeś, powiedział sobie. Ruszył naprzód, ale rumak opierał się. Wiatr ze świstem przelatywał po skale i koń nie miał ochoty na takie zabawy. - No, dalej! - zachęcał Waylander, ciągnąc za uzdę. Jednak rumak nie ruszył się. Stojący za nim Szrama wydał głuchy, groźny pomruk. Wierzchowiec skoczył naprzód, o mało nie strącając Waylandera z półki. Zabójca zachwiał się na krawędzi przepaści, ale zdołał utrzymać równowagę. Półka wiła się wokół góry przez prawie ćwierć mili, aż - za kolejnym zakrętem - dochodziła do stromego piarżystego zbocza, schodzącego w dolinę. Waylander zaczerpnął tchu w piersi i już miał wejść na stok, gdy Szrama znów warknął. Koń rzucił się naprzód, wyrywając wodze z dłoni Waylandera. Wierzchowiec wylądował na piargu i potoczył się po zboczu. Strzała świsnęła nad głową zabójcy. Ten błyskawicznie odwrócił się i wyrwał zza pasa dwa noże. Szrama skoczył na spotkanie pierwszego Sathulisa, który wyłonił się zza zakrętu za ich plecami. Wielkie szczęki psa kłapnęły o włos od twarzy wojownika. Upuszczając łuk, zaatakowany Sathulis odskoczył, wpadając na idącego za nim współplemieńca, który z przeraźliwym krzykiem runął w przepaść. Szrama rzucił się na pierwszego, wbijając mu kły w przedramię. Waylander przycisnął się do skały, gdy zza zakrętu wyłonił się kolejny Sathulis i uniósł jatagan, mierząc w łeb psa. Ręka Waylandera opadła, czarne ostrze śmignęło w powietrzu i wbiło się między żebra wojownika. Ten z jękiem wypuścił broń, osunął się na kolana i runął twarzą w śnieg. - Do nogi. Szramo! - zawołał Waylander. Pies jeszcze przez chwilę tarmosił i szarpał pierwszego Sathulisa, ale zawołany powtórnie, puścił go i wycofał się. Odpiąwszy od pasa kuszę Waylander załadował ją i czekał. Mężczyzna z rozszarpanym ramieniem leżał na skraju przepaści i rzęził. Drugi wojownik nie żył. - Kto wami dowodzi? - zawołał Waylander kulejącym sathulijskim. - Jitsan - padła odpowiedź. - I mówię twoim językiem lepiej niż ty naszym. - Chcesz się założyć? - O co? - O to, jak długo pożyje twój przyjaciel, jeśli po niego nie wyjdziecie i nie opatrzycie mu ran. - Mów jasno, Drenaju! - Przechodzę tędy. Nie jestem zagrożeniem dla Sathulisów. Daj mi słowo, że przestaniecie mnie ścigać, a zaraz odejdę. Możesz uratować przyjaciela. Jeśli nie, zaczekam. Będziemy walczyć. I on umrze. - Jeśli tu zostaniesz, umrzesz! - zawołał Jitsan. - Pomimo to - odparł Waylander. Ranny mężczyzna jęknął i próbował stoczyć się z półki ku pewnej śmierci na kamieniach u stóp urwiska. Był dzielnym człowiekiem i Waylandera ogarnął podziw dla niego. Kiedy Jitsan zawołał coś po sathulijsku, wojownik przestał się poruszać. - Bardzo dobrze, Drenaju, masz moje słowo. Jitsan wyszedł na półkę. Jego miecz spoczywał w pochwie. Waylander zdjął bełty z kuszy i spuścił cięciwy. - Chodźmy, psie - powiedział i skoczył na piarg, ześlizgując się po zboczu. Szrama natychmiast poszedł w jego ślady, tocząc się i ślizgając obok pana. Waylander źle ocenił szybkość zjazdu. Natrafiwszy na ukryty pod śniegiem głaz, wyleciał w powietrze i wypuścił z ręki kuszę. Rozluźnił mięśnie i zwinął się w kłębek, modląc się, by nie uderzyć w drzewo lub skałę. W końcu zatrzymał się, wpadłszy w głęboką zaspę. Był posiniaczony i poobijany, ponadto dwa noże wypadły mu z pochew. To dziwne, ale nadal miał miecz u boku. Usiadł. Zakręciło mu się w głowie i poczuł mdłości. Kiedy ustąpiły, zdołał uklęknąć. Nie tylko stracił dwa noże, miał także pusty kołczan, podarte spodnie, a prawe udo rozcięte i zakrwawione. Opodal leżał koń, ze skręconym karkiem. Waylander odetchnął głęboko, przeciągle, obmacując palcami potłuczone żebra. Żadnych złamań. Szrama podszedł do niego i polizał go po twarzy. Szwy na psim boku pękły i z rany sączyła się cienka strużka krwi. - No cóż, udało nam się - rzekł Waylander. Wstał - powoli i ostrożnie. Kilka bełtów do kuszy i jeden z noży leżały w pobliżu, tuż przy martwym rumaku. Pozbierawszy je, rozejrzał się za drugim nożem, ale nie mógł go znaleźć. Szrama wbiegł na zbocze i wrócił z kuszą w zębach. Po ponownych poszukiwaniach Waylander odzyskał łącznie dwanaście bełtów i jeden nóż. Rana na nodze nie była głęboka i nie wymagała szycia, ale owinął ją bandażem wyjętym z juków, a potem przysiadł na wystającym kamieniu i podzielił się z psem suszonym mięsem. Wysoko w górze zobaczył sygnał dymny. Wyciągnął rękę i pogłaskał Szramę po łbie. - Nie można ufać Sathulisom - powiedział. Pies obrócił łeb i polizał jego dłoń. Waylander wstał i rozejrzał się po dolinie. Wszędzie zalegał głęboki śnieg, ale droga na przełęcz Senac stała przed nimi otworem. Odpiął od siodła worek z prowiantem i ruszył na północ. Sześciuset wojowników w czarnych płaszczach powoli weszło do olbrzymiej sali, formując dwadzieścia szeregów przed podium, na którym stał Zhu Chao i sześciu jego kapitanów. Czerwone lampy rzucały wokół szkarłatny blask, a pod łukowatym sklepieniem migotały cienie. Było cicho. Zhu Chao szeroko rozłożył ręce i luźna szata spłynęła mu z ramion jak skrzydła demona. - Nasz dzień nadszedł, towarzysze! - krzyknął. - Jutro Ventryjczycy zaatakują Purdol i przełęcz Skeln. Wojska Gothiru ruszą na sentrańską równinę. A pięć tysięcy żołnierzy zetrze z powierzchni ziemi nadyryjskie wilki, przynosząc nam skarby Kar-Barzac. W ciągu miesiąca Bractwo będzie władać wszystkimi trzema narodami. Uzyskamy władzę, na jaką zasługuje nasza potęga i wiara. Nadchodzą dni krwi! Dni, kiedy jedynym prawem będzie to, czego my chcemy, czego żądamy! Szeregi rycerzy odpowiedziały ogłuszającym okrzykiem, lecz uciszył ich machnięciem ręki. - Mówimy o władzy, towarzysze. Starsze rasy nie doceniały potęgi, jaką dysponowały. Ich miasta pochłonęły oceany i ich cywilizacja prawie całkowicie zaginęła. Jest jednak jeden ośrodek ich mocy, wymieniany we wszystkich księgach. W Górach Księżycowych znajduje się prastara cytadela Kar-Barzac. W niej wciąż trwa tajemna moc Starszych i znajdziemy w niej nie tylko narzędzie naszej władzy, ale i sekret nieśmiertelności. Wygrajmy tę wojnę, a będziemy żyć wiecznie, spełnią się nasze marzenia, zaspokoją żądze, ziszczą nasze sny. Tym razem pozwolił im wznieść owacje i stał z założonymi rękami, napawając się ich podziwem. Stopniowo ucichli. Zhu Chao ponownie przemówił. - Tym, którzy zostali wybrani, by jechać przeciwko Wilkom, powiem tak: zabijcie ich wszystkich, ich dziwki i bękartów. Nikogo nie oszczędzajcie. Spalcie ich trupy i zetrzyjcie kości na proch. Niechaj staną się prochem historii! Gdy ucichły wiwaty, zszedł z podium i zniknął w małych drzwiach. W asyście swoich kapitanów dotarł do komnat w zachodnim skrzydle pałacu. Tam wyciągnął się na kanapie i gestem kazał im usiąść. - Plany gotowe? - zapytał pierwszego oficera, Innicasa, barczystego albinosa po czterdziestce, z rozwidloną białą brodą i szeroką blizną na czole. Kapitan miał trefione włosy i zimny błysk w różowych oczach. - Tak, milordzie. Galen dostarczy nam Karnaka. Przekonał go, żeby spotkał się z wodzem Sathulisów. Zostanie pojmany i przywieziony do Gulgothiru. Powiedz mi tylko, panie, do czego on jest nam potrzebny'? Dlaczego po prostu nie poderżnąć mu gardła i po krzyku? Zhu Chao uśmiechnął się. - Ludzie tacy jak Karnak to rzadkość. Mają siłę, pierwotną moc. Będzie cennym darem dla Shemaka, tak samo jak imperator. Dwaj władcy pod ofiarnym nożem. Kiedy naszemu panu złożono taką ofiarę? A ja ucieszę oczy, patrząc, jak obaj błagają o darowanie życia. - A kapłani Źródła? - zapytał inny oficer, chudy mężczyzna o rzednących siwych włosach, sięgających ramion. - Dardalion i jego banda błaznów? - Zhu Chao roześmiał się. - Dziś w nocy, Casto, weź sześćdziesięciu ludzi. Zniszcz ich dusze we śnie. - Martwi mnie ten Waylander, milordzie - powiedział Innicas. - Czy on przed laty nie był sprzymierzeńcem Dardaliona? - To morderca. Nic poza tym. On nie rozumie sił duchowych. - Zabił dziewięciu naszych rycerzy - przypomniał Casta. - Ma córkę, Miriel. To ona ma dar. I jest z nim dwóch gladiatorów - Senta i Angel. A także ten renegat Belash. Atak nastąpił w niefortunnym momencie, ale następnego nie przeżyją - obiecuję wam. - Z całym szacunkiem, panie, ale ten Waylander wykazuje niezwykły talent do wychodzenia cało z opresji - zauważył Innicas. - Czy wiemy, gdzie teraz jest? - W tej chwili ścigają go Sathulisi. Jest ranny, samotny - nie licząc nędznego kundla - ma mało żywności i wody. A pościg depcze mu po piętach. Zobaczymy, czy tym razem pomogą mu jego umiejętności. - A dziewczyna? - spytał siwowłosy Casta. - Jest w Dros Delnoch. Dołączy do Kesy Khana. Będzie w Kar-Barzac. - Chcesz ją żywą? - spytał Melchidak. - Ona nie jest ważna - odparł Zhu Chao. - Możecie ją oddać ludziom. Niech się zabawią. Potem złóżcie ją w ofierze panu. - Mówiłeś, milordzie, o potędze Starszych i nieśmiertelności - rzekł Casta. - Co nas czeka w Kar-Barzac? Zhu Chao uśmiechnął się. - Po kolei, Casto. Kiedy wybijecie nadyryjskie wilki, pokażę wam Komnatę Kryształu. Ekodas leżał na pryczy, nasłuchując odgłosów nocy: łopotu nietoperzych skrzydeł za otwartym oknem, złowieszczego świstu wiatru. Było zimno i cienki koc nie zapewniał potrzebnego ciepła. Na następnym łóżku chrapał Duris. Ekodas nie spał, rozmyślając o tej Nadirce, Shii. Zastanawiał się, gdzie ona teraz jest i czy odnalazła brata. Westchnął i otworzył oczy. Księżyc rzucał gęste cienie pod belkami pułapu, gdzie trzepotała się nocna ćma. Ponownie zamknąwszy oczy, Ekodas poszukał wyzwolenia w locie. Jak zwykle było to trudne, lecz w końcu uwolnił się od ciała i poszybował w górę, spoglądając na uśpionych braci. Przelatując nad świątynią, widział lśniący na bezchmurnym niebie księżyc, który oblewał całą okolicę swym upiornym blaskiem. - Jesteś niespokojny, bracie? - zapytał Magnic, stając przy Ekodasie. - Tak. - Ja także. Tutaj jest cicho i uwolniliśmy się z pęt ciała. Mówił prawdę i Ekodas rozumiał go. Oglądany oczami duszy świat był zupełnie inny: spokojny i piękny, odwieczny i niemal nierealny. - Dobrze przemawiałeś, Ekodasie. Zadziwiłeś mnie. - Sam siebie zadziwiłem - przyznał. - Chociaż, jak niewątpliwie wiesz, nie w pełni przekonują mnie moje własne argumenty. - Sądzę, że nikt z nas nie jest całkiem pewny - powiedział łagodnie Magnic - lecz musimy zachować równowagę. Bez niej nie ma harmonii. Obawiam się Bractwa, gardzę i nienawidzę wszystkiego, co ono reprezentuje. Wiesz dlaczego? - Powiedz mi. - Ponieważ sam tęsknię za takimi przyjemnościami. W głębi duszy rozumiem powab zła, Ekodasie. Jesteśmy potężniejsi od przeciętnych ludzi. Nasz dar mógłby przynieść nam sławę, bogactwa i wszelkie przyjemności znane człowiekowi. I czasami zdaję sobie sprawę z tego, że pragnę tych rzeczy. - Nie wiń się za takie pragnienia - powiedział Ekodas. - One leżą w ludzkiej naturze. Grzeszymy tylko wtedy, jeśli im ulegamy. - Wiem o tym, ale właśnie dlatego nie mogłem wziąć laski. Nigdy nie mógłbym być kapłanem miłości, nigdy. I kiedyś uległbym moim żądzom. Dlatego wybrałem Trzydziestu. Nie ma dla mnie przyszłości poza Źródłem. Z tobą jest inaczej, przyjacielu. Ty jesteś silny. Tak jak kiedyś Dardalion. - Uważałeś mnie za tchórza - przypomniał Ekodas. Magnic uśmiechnął się. - Owszem, ale widziałem tylko własny brak odwagi i przypisywałem go tobie. - Westchnął. -Teraz, kiedy obraliśmy już drogę, widzę wszystko inaczej. A teraz muszę wrócić i dalej pełnić straż. Magnic zniknął i Ekodas został sam pośród nocnego nieba. Świątynia w dole była szara i groźna, jej wieżyczki unosiły się ku niebu jak pięści. - Nadal jest fortecą - powiedziała Shia. I tak było. Tak jak i my, uświadomił sobie Ekodas. Silni modlitwą i wiarą. To była krzepiąca myśl, gdyż forteca, choćby broniło jej nie wiadomo ile włóczni, mieczów i strzał, nigdy nie była bronią zaczepną. Poleciał wyżej i na północ, przez rzadkie mgliste chmury tworzące się nad górami. W dole na przełęczy rozsiadła się potężna forteca Dros Delnoch. Spłynął w dół. Na ostatnim murze ujrzał wysoką, ciemnowłosą kobietę, siedzącą obok przystojnego złotowłosego mężczyzny. Ten chciał chwycić ją za rękę, ale cofnęła ją i odwróciła głowę, patrząc na Ekodasa. - Kim jesteś'? - zapytała i jej duchowy głos zahuczał jak grom. Ekodas był zdumiony i zarazem zaniepokojony. Szybko odleciał jak najdalej od fortecy. Co za siła! Zakręciło mu się w głowie. W tym momencie usłyszał przeraźliwy krzyk i urywany jęk bólu. Ekodas popędził w kierunku świątyni. Obok niego pojawił się jakiś człowiek z ognistym mieczem w dłoni. Ekodas zrobił unik i miecz przeciął powietrze. Kapłan zareagował instynktownie. W tym ułamku sekundy długie lata szkolenia i cierpliwe nauki Dardaliona uratowały mu życie. - W duchowej postaci - mówił Dardalion - jesteśmy nadzy i bezbronni. Jednak nauczę was osłaniać się pancerzem wiary, tworzyć miecze z odwagi i tarcze z przekonań. Wtedy stawicie czoło demonom ciemności i ludziom, którzy chcą być im podobni. Ekodas uzbroił się w lśniący napierśnik ze srebra, a na jego lewym przedramieniu pojawiła się lśniąca tarcza. Następny cios odbił własnym srebrzystym mieczem. Jego przeciwnika chronił czarny pancerz i hełm. Ekodas sparował pchnięcie i ciął ostrzem w kark wroga. Świetlista klinga przeszyła czarną zbroję jak promień słońca burzową chmurę. Nie było krwi. Przeciwnik nie krzyknął z bólu. Po prostu zniknął bez śladu. Ale Ekodas wiedział, że gdzieś tam serce wroga przestało bić i zostało tylko nieruchome ciało, świadectwo bitwy pod gwiazdami. Poleciał do świątyni. - Dardalionie! - przesłał myśl, najsilniej jak potrafił. - Dardalionie! Wokół niego pojawili się trzej przeciwnicy. Pierwszego zabił cięciem w brzuch. Srebrny miecz ze straszliwą łatwością przeszedł przez czarną zbroję. Drugiego trafił w głowę. Trzeci wyrósł tuż nad nim, unosząc miecz do ciosu. Vishna pojawił się tuż za przeciwnikiem i wbił mu miecz w plecy. Nad świątynią ukazali się kolejni wojownicy i Trzydziestu zwarło szeregi. Srebro uderzało w czerń, miecze światła w ogniste ostrza. Ekodas walczył dalej, jego miecz zataczał świetliste łuki białego światła, tnąc wrogów. Obok niego Vishna walczył z kontrolowaną furią. Wokół w przeraźliwej ciszy szalała bitwa. A potem skończyła się. Znużony, jak jeszcze nigdy w życiu, Ekodas wrócił do swego ciała i usiadł. Dotknął Durica, ale ten nie żył. Podobnie jak Branic na łóżku pod ścianą. Ekodas chwiejnym krokiem wyszedł z komnaty i ruszył do jadalni. Jeden po drugim przybyli tam pozostali kapłani. Dwudziestu trzech z Trzydziestu przeżyło atak i Ekodas zaglądał im w twarze, szukając tych, którzy byli mu najbliżsi. Glendrin przeżył. Vishna też. Nie było Magnica. Wydawało się, iż zaledwie przed chwilą rozmawiał z jasnowłosym księdzem o życiu i pragnieniach. Teraz tamten był tylko ciałem do pogrzebania i już nigdy - na tym świecie - z nikim nie porozmawia. Przytłoczony brzemieniem smutku, Ekodas osunął się na ławę, opierając łokcie na stole. Vishna stanął przy nim i położył mu dłoń na ramieniu. - Twoje ostrzeżenie uratowało nas, Ekodasie - rzekł. - Moje? - Ty zbudziłeś Dardaliona. On zwołał Zgromadzenie. Zanim Ekodas zdołał odpowiedzieć, Dardalion przemówił z przeciwległego końca sali. - Moi bracia, czas pomodlić się za dusze naszych przyjaciół. Wymienił ich imiona, jedno po drugim, i popłynęło przy tym wiele łez. - Oni teraz są u Źródła, błogosławieni. My pozostaliśmy tutaj. Kilka dni temu prosiliśmy o kolejny znak. Myślę, że właśnie go otrzymaliśmy. Bractwo zamierza uderzyć na Nadirów. Uważam, że powinniśmy czekać na ich przybycie w Górach Księżycowych. Takie jest moje zdanie. Jak uważa Trzydziestu? Ekodas wstał. - W Góry Księżycowe - rzekł. Vishna powtorzył jego słowa, tak samo jak Glendrin, Palista, gruby Merlon i wszyscy pozostali kapłani. - Zatem jutro ruszamy - rzekł Dardalion. - A teraz przygotujmy ciała naszych przyjaciół do pochówku. Rozdział 12 Angelowi pękała głowa i jeszcze nie ochłonął z gniewu, gdy Miriel płaciła grzywnę podoficerowi żandarmerii. - Nie chcemy tu awanturników - powiedział do niej żandarm. - Tylko swojej reputacji zawdzięcza, że nie otrzymał chłosty, na jaką zasłużył. - Dzisiaj opuszczamy Delnoch - powiedziała, uśmiechając się słodko, gdy przeliczał dwadzieścia srebrnych monet. - Za kogo on się uważa? - narzekał żołnierz. - Dlaczego nie zapytasz mnie, ty arogancki skurwysynu? - wybuchnął Angel, ściskając kraty celi. - Widzisz? - powiedział podoficer, kręcąc głową. - Zazwyczaj nie jest taki kłótliwy - odparła Miriel, rzucając ostrzegawcze spojrzenie byłemu gladiatorowi. - Uważam, że należało go wychłostać - wtrącił Senta z szerokim uśmiechem. - Co za bajzel. Karczma wygląda tak, jakby przeszedł przez nią huragan. To niedopuszczalne. Angel tylko zmierzył go gniewnym wzrokiem. Podoficer żandarmerii wstał i zdjął spory pęk kluczy z haka przy drzwiach. - Ma zaraz opuścić Delnoch. Niezwłocznie. Osiodłaliście konie? - Tak - potwierdziła Miriel. - To dobrze. Otworzył drzwi i Angel wyszedł z celi. Jedno oko miał podbite i zapuchnięte, a dolną wargę rozciętą. - Powiedziałbym, że wyglądasz teraz znacznie lepiej - rzekł Senta. Angel przecisnął się obok niego i wyszedł na zewnątrz. Belash czekał przy koniach. Obrzucił gladiatora nieprzeniknionym spojrzeniem. - Nic nie mów! - ostrzegł go Angel, szarpnięciem rozwiązał przymocowane do poręczy wodze i dosiadł konia. Miriel i Senta wyszli z budynku, a za nimi żandarm. - Macie natychmiast wyjechać - przypomniał. Miriel wskoczyła na rumaka i poprowadziła towarzyszy do bramy w piątym murze. Wartownicy obejrzeli uzyskane przez nią przepustki, a potem przepuścili ich przez otwartą przestrzeń do następnego tunelu, i kolejnego. W końcu cała grupka wyjechała na przełęcz. Senta zrównał wierzchowca z rumakiem Angela. - Jak się czujesz? - zapytał. - Czemu nie pójdziesz... - Angel nie dokończył, gdyż podjechała do nich Miriel. - Co się stało, Angelu? - Dlaczego nie przeczytasz moich myśli? - warknął. - Nie zrobię tego - odparła. - Ty i Senta mieliście rację - to było nieuprzejme. Obiecuję, że więcej tego nie zrobię. A teraz powiedz mi, jak zaczęła się ta awantura. - Zwykła bijatyka - wzruszył ramionami. - Nie ma o czym mówić. Miriel zwróciła się do Belasha. - Byłeś przy tym? Nadir kiwnął głową. - Tak. Jakiś mężczyzna zapytał starego Niepokonanego, jak to jest, kiedy krowa rozdepcze ci twarz. - Tak? I co dalej? - Angel odpowiedział: „Właśnie tak!", a potem dał mu w nos. Belash zilustrował cios gestem. Głośny śmiech Senty odbił się echem na przełęczy. - Nie ma się z czego śmiać - skarciła go Miriel. - Ten mężczyzna ma złamany nos, a tamci dwaj połamane ręce. Jeden nawet złamał sobie nogę. - To ten, którego wyrzucił przez okno - wyjaśnił Belash. - A nawet nie było otwarte. - Dlaczego tak się wściekłeś? - zapytała Angela. - Przy chacie byłeś taki... taki opanowany. Odprężył się i przygarbił. - To było przedtem - powiedział, po czym spiął konia i pojechał naprzód. Senta zerknął na Miriel. - Niewiele widzisz bez twego daru, prawda? - zauważył, popędzając konia do truchtu i ponownie zrównując się z Angelem. - Co znowu? - spytał gladiator. - Załatwiłeś sześciu ludzi gołymi rękami. To robi wrażenie, Angelu. - Szykujesz jakiś żart? - Nie. Żałuję, że nie widziałem tej walki. - Nie było na co patrzeć. Banda mieszczuchów. Mięczaki. - Rad jestem, że postanowiłeś zostać z nami. Brakowałoby mi twojego towarzystwa. - Mnie twojego nie. - Och tak, brakowałoby. Powiedz mi, od jak dawna ją kochasz? - A cóż to za głupie pytanie! - wybuchnął Angel. - Na jaja Shemaka, Sento, spójrz na mnie! Jestem prawie tak stary, jak jej ojciec, a moja twarz kwasi mleko. Nie, lepiej będzie jej z młodszym mężczyzną. Nawet z tobą, oby mi język sczerniał za te słowa! Senta już miał coś powiedzieć, gdy dostrzegł jeźdźca wyłaniającego się zza skał po lewej. Była to młoda Nadirka o kruczoczarnych włosach, w kaftanie z koziej skóry i brązowych spodniach. Belash przegalopował obok nich i zeskoczył z siodła. Kobieta zsiadła z konia i uścisnęła Nadira. Miriel, Senta i Angel czekali w milczeniu, gdy tych dwoje rozmawiało w swoim języku. Potem Belash podprowadził dziewczynę do czekającej trójki. - To Shia, moja siostra. Przysłano ją po mnie - rzekł. - Miło mi cię spotkać - powiedział Senta. - Dlaczego? Nie znasz mnie. - To zwyczajowe powitanie - wyjaśnił. - Aha. Jaka jest zwyczajowa odpowiedź? - To zależy od okoliczności - odparł Senta. - A to jest Miriel. Shia zerknęła na rosłą góralkę, na noże przy czarnym bandolecie i szablę u boku. - Co za dziwni ludzie - powiedziała. - Mężczyźni postępujący jak kobiety i kobiety uzbrojone jak mężczyźni. To naprawdę niepojęte. - A to jest Angel. - A tak - powiedziała. - Stary Niepokonany. Miło mi cię spotkać. Angel potrząsnął głową i mruknął coś pod nosem. Spiął rumaka i pojechał ku przełęczy. - Czy pozdrowiłam go niewłaściwie? - zapytała Shia Sentę. - Ma dziś zły dzień - wyjaśnił szermierz. Bodalen próbował sobie wmawiać, że to zimny wiatr spadający ze świstem z grani Gór Księżycowych wywołuje zimne dreszcze, ale wiedział, że sam się oszukuje. Po siedmiu dniach jazdy z Gulgothiru w głąb terytorium Nadirów ledwie panował nad strachem. Trzykrotnie napotykali małe skupiska namiotów i mijali je nie niepokojeni, lecz umysł Bodalena dręczyły wizje okrutnych tortur i okaleczeń. Słyszał wiele historii o Nadirach i na samą myśl o tym, że są tak blisko, ogarniał go strach. Co ja tu robię?, zadawał sobie pytanie. Jadę w głąb wrogiego kraju z takimi śmieciami jak Gracus i jego ludzie. To twoja wina, ojcze. Wciąż mnie do czegoś zmuszałeś, zachęcałeś, popychałeś! Nie jestem taki jak ty. Nigdy nie byłem i nie chcę być! To ty uczyniłeś mnie takim, jaki jestem. Wspomniał dzień, kiedy przyszedł do niego Galen, przynosząc oczyszczone liście lorassium. Z przyjemnością przypomniał sobie ich smak na języku, gorzki i odrętwiający. I ten cudowny dreszcz, który przeszył jego ciało. Wszystkie obawy zniknęły, a marzenia urosły. Bezgraniczna uciecha dla zmysłów. Och, tak. Wspomnienia późniejszych orgii podniecały go jeszcze teraz, gdy jego koń wlókł się górskim szlakiem. Namiętność i śmiałe eksperymenty z bólem zadawanym chętnym - i niechętnym - partnerkom, bicze i błagalne okrzyki. Potem Galen przedstawił go Zhu Chao. I zaczęły się obietnice. Kiedy Karnak - ten nadęty, egoistyczny tyran - umrze, Bodalen będzie władał Drenajami. Wtedy wypełni pałac konkubinami i niewolnikami. Będzie wiódł przyjemne życie, bez żadnych ograniczeń. Jaką cenę przyjdzie mu teraz zapłacić za spełnienie tych obietnic? Zadrżał i obróciwszy się, tuż za sobą zobaczył śniadego Gracusa i pozostałych jeźdźców, jadących w milczeniu. - Jesteśmy prawie na miejscu, lordzie Bodalenie - rzekł bez uśmiechu Gracus. Bodalen skinął głową, lecz nie odpowiedział. Wiedział, że brakuje mu odwagi ojca, ale na pewno dorównywał mu inteligencją. Zhu Chao nie uważał go już za ważną osobę. Wykorzystywał go jako zabójcę. Kiedy wszystko zaczęło się psuć? Oblizał wargi. Łatwo znalazł odpowiedź. Kiedy zginęła ta przeklęta dziewczyna. Córka Waylandera. Cóż za przeklęty kaprys losu! Koń dotarł na grań i Bodalen spojrzał w dół, na zieloną dolinę ze skrzącymi się strumieniami. Miała jakieś dwie mile szerokości i chyba cztery długości, a na jej środku wznosiła się prastara forteca z czterema basztami i zwodzonym mostem. Bodalen zamrugał i przetarł oczy. Wieże były pochyłe i powykrzywiane, mury nierówne, jakby ziemia zapadła się pod budowlą. A jednak twierdza nadal stała. Podjechał do niego Gracus. - Kar-Barzac - oznajmił. - Wygląda, jakby zbudował ją pijany - zauważył Bodalen. Gracus obojętnie wzruszył ramionami. - Tam znajdziemy schronienie - odparł. Jedenastu jeźdźców powoli zjechało w dolinę. Bodalen nie mógł oderwać oczu od cytadeli. Okna i otwory strzelnicze nie były prostokątne, lecz powyginane, każde na innej wysokości, niektóre spłaszczone, inne wydłużone. - Chyba kiedyś takie nie były? - zapytał Gracusa. Jedna z wież pochylała się pod nieprawdopodobnym kątem, lecz ogromne kamienie nie nosiły śladu pęknięć. Kiedy podjechali bliżej, Bodalen przypomniał sobie, jak będąc dzieckiem, zwiedzał zbrojownię. Karnak pokazał mu wielki piec. Wrzucono do ognia żelazny hełm i chłopiec obserwował, jak powoli się topi. Kar-Barzac był jak ten hełm. Przejechali przez dolinę i Gracus wskazał na pobliskie drzewo. Rozdwojony pień owinął się wokół siebie, tworząc przedziwny węzeł. Jego liście były ostre i wydłużone, pięciopalczaste i czerwone jak krew. Bodalen nigdy nie widział takiego drzewa. Podjeżdżając do fortecy, zobaczyli nadjedzone ścierwo muflona. Gracus podjechał do niego. Bodalen poszedł w jego ślady. Muflonowi brakowało oczu, ale miał częściowo nietknięty łeb i rozchylony pysk. - Na krew Missaela! - szepnął Bodalen. Zwierzę miało krótkie, ostre kły. - Ta dolina jest zaczarowana! - rzekł jeden z jeźdźców. - Milczeć! - ryknął Gracus, zsiadając z konia. Klęknął przy ścierwie. - Wygląda jak napoczęte przez szczury - rzekł. - Ślady ugryzień są małe. Wstał i wskoczył na konia. Bodalen czuł narastający niepokój. Wszystko w tej dolinie wyglądało nienaturalnie. Pot spływał mu po plecach. Zerknął na Gracusa i na jego czole też dostrzegł kropelki potu. - To ze strachu czy też zrobiło się gorąco? - zapytał. - Jest gorąco - odparł Gracus. - Często tak bywa w górskich dolinach. - Chyba nie jest aż tak gorąco, co? - Chodźmy do zamku - rzekł Gracus. Jeden koń zarżał i stanął dęba, zrzucając jeźdźca. Natychmiast z wysokiej trawy wyskoczyła chmara szczuropodobnych stworzeń, opadając leżącego i pokrywając go dywanem szarego, pasiastego futra. Krew trysnęła z tuzina ran. Gracus zaklął i popędził konia do galopu. Bodalen pognał za nim. Nikt się nie odwrócił. Zamajaczyły przed nimi wrota zrujnowanej fortecy i dziesięciu pozostałych jeźdźców galopem wpadło na dziedziniec. On też był nierówny, ale bez szczelin czy pęknięć w marmurze. Bodalen zeskoczył z siodła i wbiegł na kręte schody, szybko wspinając się na krzywe blanki. Na dnie doliny nic się nie poruszało, oprócz szarego kopczyka futra w miejscu, gdzie leżał koń i jeździec. - Nie możemy tu zostać! - powiedział Bodalen, gdy dołączył do niego Gracus. - Tak kazał mistrz. Koniec dyskusji. - Co to za stwory? - Nie mam pojęcia. Jakiś rodzaj małych kotów. - Koty tak nie polują - upierał się Bodalen. - Szczury! Koty! Co za różnica? Mistrz kazał nam ukryć się tutaj i zabić Kesę Khana. Tak zrobimy. - A co jeśli te stworzenia żyją w podziemiach zamku? Co wtedy, Gracusie? - Wtedy zginiemy - odparł wojownik z ponurym uśmiechem. - Tak więc miejmy nadzieję, że ich tu nie ma. Waylander położył się na brzuchu, częściowo przykrywszy siebie i Szramę płaszczem, odwróconym tak, że kożuch podbicia zlewał się kolorem ze śniegiem. Wyciągnął prawą rękę i poklepał psa po łbie. - Leż cicho - szepnął. - Od tego zależy nasze życie. Nie dalej niż sześćdziesiąt kroków od szlaku siedmiu sathulijskich wojowników oglądało ślady w śniegu. Rozcięcie na nodze Waylandera goiło się szybko, ale dokuczała mu rana na prawym ramieniu. Prawie zaskoczyli go dwa dni wcześniej, zastawiając zasadzkę na wąskiej przełęczy. Czterej Sathulisi zginęli w czasie ataku, a piąty został śmiertelnie ranny, obficie krwawiąc z rozciętej arterii w pachwinie. Szrama zabił dwóch, ale gdyby nie nagła zmiana wiatru, który ostrzegł psa, Waylander byłby już martwy. Teraz bolało go ramię i z rany wciąż sączyła się krew. Rana była za wysoko, żeby mógł ją zaszyć, i zbyt blisko barku, żeby owinąć ją bandażem. W gardle Szramy narastał głuchy warkot, ale zabójca poklepał go, szepcząc uspokajające słowa. Siedmiu Sathulisów usiłowało odczytać ślady wiodące na wzgórze. Waylander odgadł, co sobie myśleli. Ślady człowieka wiodły na północ, ale tropy psa biegły zarówno w górę, jak i w dół pagórka. Sathulisi nie wiedzieli, co o tym myśleć. Na szczycie szlak zwężał się, a ogromny głaz otoczony drzewami tworzył doskonałą kryjówkę. Żaden z wojowników nie chciał podchodzić zboczem, obawiając się ukrytego kusznika. Waylander nie słyszał ich rozmowy, ale widział, jak dwaj z nich żywo gestykulują, wskazując na wschód. Zaryzykował i ostrożnie wszedł na szczyt, po czym wycofał się tyłem po własnych śladach. Potem podniósł Szramę i rzucił go w zaspę po lewej stronie szlaku. Tam długa gałąź zwieszała się nad stokiem i Waylander podskoczył, uwiesił się na niej, po czym przemieścił się na rękach i opadł w śnieg koło pnia. Potem przyczaił się razem z psem i czekał na Sathulisów. Był zziębnięty i przemoczony. Odwrócony na drugą stronę płaszcz czynił go prawie niewidocznym na śniegu, ale też pozbawiał ciepłego kożucha i Waylander zaczął trząść się z zimna. Sathulisi zakończyli dyskusję. Trzej mężczyźni ruszyli w górę zbocza, dwaj skierowali się na prawo od szlaku, a dwaj na lewo. Waylander wycelował kuszę i skrzywił się - z rany na ramieniu znów popłynęła krew. Cicho wycofał się, korzystając z osłony pokrytych śniegiem krzaków, potem przeciął stok i dotarł do sterty drzew, leżących na zboczu pagórka. Szrama przydreptał za nim, z wywieszonym jęzorem. W polu widzenia pojawili się dwaj Sathulisi. Obaj trzymali krótkie myśliwskie łuki z naciągniętymi cięciwami. Waylander położył dłoń na karku Szramy, delikatnie przyciskając go do ziemi. - Cicho! Odziani na biało wojownicy doszli do sterty drzew. Waylander wstał z wycelowaną kuszą. Pierwszy bełt przeszył skroń idącego z przodu wojownika. Trafiony padł, nie wydawszy jęku. Drugi odwrócił się, upuścił łuk i wyciągnął jatagan. - Stań jak mężczyzna, ostrze w ostrze! - zażądał. - Nie - odparł Waylander. Drugi bełt przebił płaszcz Sathulisa i sięgnął serca. Wojownik otworzył usta. Broń wypadła mu z ręki. Zrobił dwa chwiejne kroki w kierunku Waylandera i runął twarzą w śnieg. Odzyskawszy bełty, Waylander zdjął białe szaty z pierwszego, a burnus z drugiego zabitego. Po chwili zmienił się w sathulijskiego wojownika. Szrama podszedł i stanął przy nim, przechylając łeb i węsząc. - To wciąż ja - powiedział mu zabójca, klękając i wyciągając rękę. Szrama ostrożnie przysunął się i obwąchał mu dłoń. Uspokojony, przysiadł na zadzie. Waylander poklepał go po łbie. - Czas ruszać - rzekł. Powtórnie naładował kuszę i ostrożnie przeciął zbocze. Do tej pory pozostali myśliwi na pewno dotarli do końca śladów i teraz przegrupowywali się, obmyślając nową strategię. Za chwilę zorientują się, że brakuje im dwóch towarzyszy, a Waylander znalazł się za ich plecami. Będą mieli dwa wyjścia: czekać, aż do nich podejdzie, albo kontynuować łowy. Waylander walczył już z Sathulisami, zarówno jako żołnierz dowodzący oddziałem zbrojnych, jak i samotny wędrowiec. Byli cierpliwi, a także bezlitośni i odważni. Jednak nie sądził, aby na niego czekali. Ufając swojej przewadze liczebnej, spróbują odnaleźć brakujących kompanów, a potem ruszą za nim. Tak więc, ponieważ nie mógł zatrzeć swoich śladów, musiał je pogmatwać. Dotarłszy na szczyt wzgórza, bezszelestnie poruszał się w obsypanym śniegiem, sosnowym lesie. Panowała tu głucha cisza, przerywana tylko łagodnymi westchnieniami górskiego wietrzyku i sporadycznym trzeszczeniem gałęzi pod ciężarem śniegu. Głęboko wciągnąwszy powietrze, powoli wypuścił je nosem, a potem wstał i zatoczył szeroki łuk na wschód, aż dotarł na sam szczyt pagórka, nieco powyżej miejsca, gdzie wcześniej przyczaił się, daremnie oczekując na dwóch Sathulisów. Przyklęknąwszy za głazem, spojrzał na leżące ciała. Trupy nadal tam leżały, ale zostały obrócone na plecy, miały ramiona skrzyżowane na piersiach i jatagany w dłoniach. - Zaczekaj tu, Szramo - powiedział do psa i podszedł na skraj zbocza. Pies potruchtał za nim. Jeszcze dwukrotnie wydawał psu rozkaz. W końcu poddał się. - Trzeba cię wyszkolić, ty paskudny sukinsynu. Waylander ostrożnie zszedł do linii drzew, aż dotarł do śladów, które pozostawił niecałą godzinę wcześniej. Teraz nakładały się na nie ślady stóp łowców. Waylander uśmiechnął się. Trop tworzył teraz wielki krąg, bez początku i końca. Przywoławszy psa, klęknął i stękając, wziął Szramę na ręce. - Jesteś kłopotliwym sprzymierzeńcem! - mruknął. Cal po calu cofał się tyłem wzdłuż linii drzew, aż dotarł do pnia największego z leżących tam drzew, którego oproszone śniegiem korzenie bezsilnie sterczały w niebo. Przeskoczył na drugą stronę pnia i przez gęste krzaki, zasłaniające ślady stóp, podszedł w górę stoku, gdzie położył się i czekał. Nadchodził zmrok, gdy pierwszy z tropicieli pojawił się w polu widzenia. Waylander przyczaił się za głazem, aż usłyszał, jak ślizgają się, schodząc po stoku. Na dole, przy ciałach, zaczęli się kłócić. Nie rozumiał treści sporu, lecz co najmniej raz padło sathulijskie słowo oznaczające krąg. Byli źli i zmęczeni, a jeden z nich usiadł na pniu drzewa, rzucając łuk w śnieg. Waylander obserwował ich beznamiętnie. Znów mieli dwa wyjścia: albo pójdą dalej po śladach na południe, zataczając krąg, albo cofną się po swoich śladach na zbocze. Jeżeli pójdą na południe, zaryzykuje i ruszy dolinami w kierunku Gothiru. Jeśli skierują się na północ, będzie musiał ich zabić. Rozmawiali prawie przez godzinę. Zaczęło robić się ciemno. Wojownik, który rzucił łuk, odgarnął śnieg i rozpalił ognisko. Pozostali przysiedli wokół niego. Kiedy buchnęły płomienie, wrzucili w nie mokre igliwie i gęsty jak olej dym uniósł się w ciemniejące niebo. Waylander zaklął i zszedł z wierzchołka. - Wzywają posiłki - rzekł do psa. - Tylko skąd - z północy czy z południa? A może z obu stron? Szrama przechylił łeb i polizał jego dłoń. - Musimy zaryzykować i ruszać. Wstał i cicho poszedł na południe, a pies z nim. - To bez sensu - rzekł Asten drżącym głosem, chociaż usiłował zachować spokój. Karnak zachichotał i poklepał rozgniewanego generała po ramieniu. - Za bardzo się przejmujesz, stary. Widzisz, Gothirowie są gotowi uderzyć na nas, gdy tylko wylądują Ventryjczycy. Nie zamierzają ryzykować ataku na Delnoch - zawarli pakt z wodzem Sathulisów. No cóż, ja też mogę zawrzeć z nim umowę. A jeśli powstrzymamy Gothirów, wtedy będziemy mogli rzucić wszystkie siły przeciw Ventryjczykom i rozbić ich w jednej bitwie. - Wszystko dobrze, Karnaku, ale dlaczego osobiście musisz jechać do kraju Sathulisów? To szaleństwo! - Galen zapewnia, że przejedziemy bezpiecznie. - Phi! - prychnął Asten. - Nie uwierzyłbym temu dwunogiemu wężowi, nawet gdyby powiedział mi, że słońce świeci w lecie. Dlaczego nie chcesz tego zrozumieć? - Co mam zrozumieć? - odparł Karnak. - Że ty i on nie jesteście przyjaciółmi od serca? To nie ma znaczenia. Ty jesteś dobrym dowódcą, a jego przewrotność i dwulicowość jest nieoceniona. Moi oficerowie nie muszą się lubić, Astenie, lecz twoja niechęć wpływa na trafność twoich sądów. Asten poczerwieniał i głęboko odetchnął, zanim odpowiedział. - Jak powiedziałeś, jestem dobrym dowódcą - bez fałszywej skromności - ale nie jestem i nigdy nie będę charyzmatycznym przywódcą. Nie potrafię budzić w ludziach takiego zapału, jak ty. Jesteś dla nas bardzo ważny, a teraz zamierzasz ruszyć do kraju Sathulisów zaledwie z dwudziestoma ludźmi! Oni nienawidzą nas, Karnaku - a ciebie najbardziej. Przed wojną vagryjską poprowadziłeś na ich terytorium dwa legiony i rozbiłeś ich armię. Na zęby Kashti, człowieku, zabiłeś ojca obecnego wodza! - Dawne dzieje! - uciął Karnak. - To rasa wojowników. Rozumieją sens walki. - Ryzyko jest zbyt wielkie - rzekł ze znużeniem Asten, wiedząc, że przegrał. Karnak uśmiechnął się. - Ryzyko? Bogowie, człowieku, przecież dla niego żyję! Aby spojrzeć w oko bestii, poczuć na twarzy jej cuchnący oddech. Kim jesteśmy, jeśli nie stawiamy czoła niebezpieczeństwom? Kruchym ciałem, które żyje tylko po to, aby zestarzeć się i umrzeć. Pojadę w te góry z dwudziestoma ludźmi, przycisnę wodza Sathulisów w jego komyszy i przekonam go. Gothirowie nie dotrą na sentrańską równinę i Drenajowie będą bezpieczni. Czy nie warto zaryzykować? - Pewnie - wybuchnął Asten. - Chętnie podjąłbym takie ryzyko. Jednak Drenajowie mogą stracić starego Astena, syna wieśniaka. Jest wielu zdolnych oficerów, mogących zająć jego miejsce. Tylko kto zajmie twoje, kiedy Sathulisi zdradzą cię i przybiją twoją głowę do bramy pałacu? Karnak milczał przez chwilę. - Jeśli zginę... - powiedział cicho - ty dasz nam zwycięstwo, Astenie. Jesteś urodzonym zwycięzcą, stary. Ludzie o tym wiedzą. - Powiem ci coś, Karnaku. Jeśli z jakiegoś powodu Galen wróci bez ciebie, zamierzam poderżnąć mu gardło. Karnak zachichotał. - Zrób to - rzekł z bladym uśmiechem. - Zrób! Rozdział 13 Czarne i szare sępy o wzdętych brzuchach podskakiwały na równinie. Kilka nadal walczyło o trupy leżące wokół zniszczonych namiotów. Wrony zleciały się również, wpychając się między sępy, ostrymi dziobami szarpiąc nie stawiające oporu ciała. Z płonących namiotów unosiły się spirale dymu, tworząc siwy obłok wiszący nad pobojowiskiem. Angel skierował swego rumaka na równinę. Najbliższe obżarte sępy rozpierzchły się niechętnie, inne zignorowały nowo przybyłych. Belash i Shia jechali obok Angela. - Byli ze szczepu Zielonej Małpy - rzekł Belash. - Nie z Wilków. Zeskoczywszy z siodła, kroczył między zwłokami. Angel nie zsiadł z konia. Z lewej strony zobaczył mały krąg ciał. Mężczyźni leżeli na zewnątrz, kobiety i dzieci w środku. Widocznie wojownicy do końca bronili swoich rodzin. Jedna z kobiet zasłoniła dziecko własnym ciałem, ale stercząca z jej pleców lanca przebiła i ją, i niemowlę. - Ponad stu zabitych - ocenił Senta. Angel kiwnął głową. Po prawej leżały ciałka pięciorga dzieci, rzucone obok wozu, o który rozbito ich główki. Krew plamiła krawędź koła, więc było aż nazbyt oczywiste, w jaki sposób je zabito. Belash podszedł do siedzącego na koniu Angela. - Ponad tysiąc żołnierzy - rzekł. - Kierują się w stronę gór. - Bezsensowna rzeź - szepnął Angel. - Tak - potwierdził Belash. - A więc nie wszyscy są źli, co? Angel poczuł palące ukłucie wstydu, słysząc swoje własne słowa, ale nic nie odpowiedział i szarpnął wodze, poganiając konia galopem na pagórek, gdzie czekała Miriel. Miała twarz szarą jak popiół, a zbielałymi palcami ściskała łęk siodła. - Czuję ich ból - jęknęła. - Czuję, Angelu. Nie mogę ich uciszyć! - A więc nie próbuj - poradził. Westchnęła i z oczu popłynęły jej wielkie łzy, spływając po policzkach. Angel zsiadł z konia, zdjął dziewczynę z siodła i przytulił jej wstrząsane szlochem ciało. - To wszystko jest w tej ziemi - powiedziała. - Wszystkie wspomnienia. Wsiąkły z krwią. Ta ziemia wie. Pogłaskał ją po głowie. - Ona nieraz widziała przelew krwi, Miriel. A oni nie czują już bólu. - Co za ludzie mogli zrobić coś takiego? - wybuchła, gdy gniew zagłuszył smutek. Angel nie znalazł na to odpowiedzi. Rozumiał, że można zabić wroga w walce, ale chwycić dziecko za nóżki i... Zadrżał. To przechodziło wszelkie pojęcie. Belash, Shia i Senta wjechali na pagórek. Miriel otarła oczy i spojrzała na Belasha. - Żołnierze są między nami a górami - powiedziała. - To twój kraj. Co radzisz? - Są ścieżki, których nie znajdą - odparł. - Poprowadzę was, jeśli nadal chcecie jechać. - A dlaczego nie? - odparła. - Tam, dokąd jedziemy, nie będzie czasu na łzy, kobieto. Tylko na miecze i prawe serca. Uśmiechnęła się do niego zimno i dosiadła wierzchowca. - Prowadź, Belashu. Pojedziemy za tobą. - Dlaczego to robicie? - zapytała Shia. - To nie wasi ludzie, a stary Niepokonany nienawidzi Nadirów. Powiedz więc dlaczego. - Ponieważ prosił mnie Kesa Khan - powiedziała Miriel. - Mogę przyjąć to wyjaśnienie - mruknęła po chwili dziewczyna. - A co z wami? - spytała, spoglądając na Angela i Sentę. Senta zaśmiał się i wyciągnął miecz. - To ostrze - rzekł - zrobił specjalnie dla mnie mistrz - płatnerz. Dał mi je w darze. Przyszedł do mnie pewnego dnia i sprezentował mi je. Żaden człowiek nie pokonał mnie w walce na miecze. Jestem z tego dumny. I wiesz co, nie pytałem tego mistrza o jakość stali ani ile godzin poświęcił na jego wykucie. Po prostu przyjąłem dar i podziękowałem mu. Rozumiesz? - Nie - odparła. - Co to ma wspólnego z moim pytaniem? - Uczyć rybę matematyki - mruknął Senta, potrząsając głową. Angel pchnął swego rumaka naprzód i nachylił się do Shii. - Ujmijmy to tak, młoda damo. On i ja jesteśmy najlepszymi szermierzami, jakich kiedykolwiek zobaczysz, a to, dlaczego tu jesteśmy, to nie twój cholerny interes! Shia poważnie skinęła głową. - To prawda - przyznała bez cienia urazy w głosie. Senta ryknął śmiechem. - Powinieneś zostać dyplomatą, Angelu! Gladiator mruknął coś pod nosem. Belash wiódł ich na wschód, ku odległym górom. Miriel jechała obok Shii, Angel i Senta zamykali pochód. Nad szczytami zawisły czarne chmury i połamana włócznia błyskawicy przeszyła niebo. Niemal natychmiast rozległ się grzmot. - Góry się gniewają - powiedział Miriel Belash. - Ja też - odparła. Porywisty wschodni wiatr gnał ściany deszczu po pustej, jałowej ziemi i niebawem jeźdźcy skulili się w siodłach, przemoczeni do suchej nitki. Jechali tak przez kilka godzin, aż w końcu zamajaczyły przed nimi strome ściany Gór Księżycowych. Deszcz ustał i Belash skręcił na południe, spoglądając na wyniosłe szczyty oraz otwarte stepy na północy. Nie dostrzegli żołnierzy, ale teraz, kiedy chmury się rozeszły, w oddali zauważyli dym wielu ognisk, bijący w górę i stapiający się z szarym niebem. - Oto sekretne przejście - rzekł Belash, wskazując na skałę. - Tu nie ma żadnej drogi - powiedział Angel, patrząc na czarną, bazaltową ścianę. Tymczasem Belash wjechał na piarżystą skarpę - i zniknął. Angel zamrugał oczami. - Na jaja Shemaka! - szepnął. Miriel popędziła wierzchowca na zbocze, a pozostali poszli w jej ślady. W skalnej ścianie była szeroka szczelina, mająca prawie cztery stopy szerokości, zupełnie niewidoczna z zewnątrz i wiodąca do lśniącego tunelu. Miriel wjechała tam, a Angel za nią. Jadąc, niemal dotykali udami ścian po obu stronach, a kilkakrotnie musieli podnosić nogi na siodła, żeby przecisnąć się przez zwężenia. Ściany zdawały się zaciskać wokół nich i Angel poczuł, że serce zaczyna mu bić mocniej. Nad ich głowami zalegały ogromne głazy, które spadły z góry i zaklinowały się w wąwozie. - Gdyby usiadł na tym motyl, wszystko runęłoby nam na głowy - zauważył Senta. Jego głos odbił się echem od skał. W górze zatrzeszczało i między głazami osypał się czarny pył. - Nie rozmawiać! - szepnęła Shia. Podążali dalej, aż w końcu wyjechali na szeroki taras nad rozległym kraterem. Stało w nim ponad sto namiotów. Belash ubódł piętami konia i pogalopował po stoku. - Chyba jesteśmy w domu - rzekł Senta. Angel widział z wysoka bezkresne stepy za górami, brązowe i jałowe, wielkie fałdy pagórków, jak okiem sięgnąć ciągnące się w dal. To była niegościnna, sucha ziemia, a jednak, gdy słońce wyjrzało zza chmur, Angel dostrzegł jej piękno, przemawiające do jego serca wojownika. Było to piękno stalowego ostrza, silne i bezkompromisowe. Nie znalazłby tam pól czy łąk, srebrnych strumieni. Nawet wzgórza były wysokie, o ostrych wierzchołkach. I głos tej ziemi przemawiał do gladiatora. Bądź silny lub giń, mówił. Wokół niego góry wznosiły się jak nierówna czarna korona, a namioty Nadirów wyglądały krucho, niemal nierealnie na tle ich odwiecznej potęgi. Angel zadrżał. Senta miał rację. Byli w domu. Altharin był wściekły. Był zły, od kiedy imperator wydał mu ten rozkaz. Jakaż chwała w tępieniu robactwa? I po co? Za kilka dni główne siły przejdą przez kraj Sathulisów, aby uderzyć na Drenan. Zaleją sentrańską równinę i zetrą się z Drenajami miecz z mieczem, lanca z lancą. Tylko nie on. Nie Altharin. Spojrzał na posępne czarne szczyty i mocniej otulił swe szczupłe ciało płaszczem podbitym futrem. Co za miejsce! Bazaltowe skały, poszarpane i ostre. Konie nie mogły po nich jechać - kawałki lawy cięły ich kopyta na strzępy. A piesi dopiero po długiej, zapierającej dech w piersi wspinaczce mogli dosięgnąć wroga. Zerknął w lewo, gdzie rozstawiono szpitalne namioty. Już miał osiemdziesięciu siedmiu zabitych, w ciągu zaledwie pięciu dni. Odwrócił się i pomaszerował do swojego namiotu, gdzie na żelaznym palenisku płonęły rozżarzone węgle. Zdjął płaszcz i rzucił go na krzesło z brezentowym oparciem. Ordynans Becca nisko skłonił się dowódcy. - Grzane wino, panie? - Nie. Poślij po Powisa. Sługa wybiegł z namiotu. Altharin podejrzewał, że to zadanie nie będzie tak łatwe, jak sądził imperator. Otoczyć i zlikwidować kilkuset Nadirów, a potem dołączyć do reszty sił w południowym obozie. Altharin potrząsnął głową. Pierwszy atak był udany. Nadirowie z plemienia Zielonych Małp siedzieli i patrzyli na nadjeżdżających gothiryjskich lansjerów. Dopiero kiedy ci zaczęli zabijać, zrozumieli, co ich czeka. Kiedy jednak zwiadowcy dotarli do obozowiska Wilków, znaleźli pusty obóz i ślady wiodące w te przeklęte góry. Altharin westchnął. Jutro przybędzie Bractwo i każdy jego ruch będzie obserwowany, będą składane doniesienia, działania kwestionowane, a strategia podważana. Nie zdołam tu zwyciężyć, pomyślał. Zasłona przy wejściu do namiotu odchyliła się i do środka wszedł Powis. - Wzywałeś mnie, panie? Altharin skinął głową. - Odebrałeś raporty? - Nie wszystkie, panie - odparł młodzieniec. - Bernas jest u chirurgów. Ma paskudnie rozciętą twarz i ramię. A Gallis nadal jest na górze, usiłuje przedrzeć się na północ. - Czego dowiedziałeś się od pozostałych? - No cóż, panie, znaleźliśmy tylko trzy drogi wiodące w głąb gór. Wszystkie są bronione przez łuczników i szermierzy. Pierwsze przejście jest wąskie i tylko dwóch ludzi może posuwać się nim jednocześnie. To czyni ich łatwym celem nie tylko dla strzał, ale zrzucanych z góry głazów. Drugie znajduje się około trzystu kroków na północ. Jest dość szerokie, ale Nadirowie usypali w nim zaporę ze skał i głazów, tworząc prymitywny, lecz skuteczny mur. Dziś rano straciliśmy tam czternastu ludzi. Ostatnim przejściem próbuje przedrzeć się Gallis. Ma trzystu ludzi. Nie wiem, co zdołał zdziałać. - Straty? - warknął Altharin. - Dzisiaj dwudziestu jeden zabitych, nieco ponad czterdziestu rannych. - Straty wroga? - Trudno powiedzieć, panie. - Młodzieniec wzruszył ramionami. - W takich sprawach ludzie lubią przesadzać. Twierdzą, że zabili stu Nadirów. Sądzę, że można mówić o pięćdziesięciu, a może zaledwie dwudziestu kilku. Ordynans Becca wszedł do namiotu i skłonił się. - Wraca lord Gallis, panie. - Przyślij go do mnie - rozkazał Altharin. Po chwili do namiotu wszedł wysoki, barczysty mężczyzna. Miał około czterdziestu lat, ciemne oczy i brodę, twarz zlaną potem i usmarowaną czarnym wulkanicznym kurzem. Jego szary płaszcz był pocięty i ubłocony, a zdobiony żelazny napierśnik nosił ślady uderzeń. - Złóż raport, kuzynie - rzekł Altharin. Gallis odchrząknął, zdjął żelazny hełm z białym pióropuszem i podszedł do składanego stołu, na którym stał dzban z winem i kilka miedzianych lub srebrnych pucharków. - Pozwolisz? - wychrypiał. - Oczywiście. Oficer napełnił puchar i opróżnił go jednym haustem. - Ten przeklęty pył włazi wszędzie - rzekł. Nabrał tchu. - Straciliśmy czterdziestu czterech ludzi. Przejście jest wąskie przy wylocie, ale potem rozszerza się. Wdarliśmy się zaledwie na dwieście kroków w głąb wąwozu. Potarł oczy, rozsmarowując czarny pył na czole. - Stawiali silny opór, ale myślałem, że przejdziemy... Potrząsnął głową. - Potem, w przewężeniu, zaatakowali renegaci. - Renegaci? - zdziwił się Altharin. - Tak, kuzynie. Drenajscy albo gothiryjscy odszczepieńcy. Dwaj szermierze, niewiarygodnie zręczni. A za nimi, trochę wyżej i na prawo, stała młoda kobieta z łukiem. Była ubrana na czarno. Każda jej strzała trafiała w cel. Ona i szermierze zabili w tym jednym miejscu piętnastu moich ludzi. A z góry, z obu stron, Nadirowie zrzucali na nas kamienie i głazy. Kazałem ludziom wycofać się i przygotować drugi atak. Wtedy Jarvika poniosły nerwy, pobiegł ku szermierzom i wyzwał ich. Próbowałem go zatrzymać. Gallis wzruszył ramionami. - Zabili go? - Tak, kuzynie. Wolałbym, żeby go od razu zastrzelili. Tymczasem jeden z tych szermierzy, najpaskudniejszy człowiek, jakiego widziałem w życiu, wyszedł mu naprzeciw i przyjął wyzwanie. - Nie mów mi, że w pojedynkę pokonał Jarvika? - Właśnie ci to mówię, kuzynie. Jarvik zranił go, ale nie zdołał go powstrzymać. - Nie do wiary! - wtrącił Powis. - Przecież Jarvik na wiosnę zwyciężył w turnieju Srebrnej Szabli! - Uwierz mi, chłopcze - warknął Gallis. Odwróciwszy się do Altharina, ponownie potrząsnął głową. - Nikt już nie miał ochoty kontynuować ataku. Zostawiłem tam setkę ludzi, żeby trzymali pozycję, a resztę przyprowadziłem do obozu. Altharin zaklął, a potem podszedł do drugiego rozkładanego stołu, na którym leżały mapy. - To słabo poznany teren - rzekł - ale wiemy, że w tych górach jest niewiele miejsc, gdzie można zaopatrzyć się w żywność, szczególnie w zimie. Moglibyśmy wziąć ich głodem, ale nie takie są rozkazy imperatora. Jakieś propozycje, panowie? Gallis wzruszył ramionami. - Dysponujemy przewagą liczebną, która w końcu zapewni nam zwycięstwo. Musimy tylko atakować na wszystkich trzech frontach. W końcu przebijemy się. - Ilu stracimy? - zapytał Altharin. - Setki - przyznał Gallis. - I jak to będzie wyglądało w Gulgothirze? Imperator uważa to za krótką, karną ekspedycję. A wszyscy wiemy, kto przybędzie tu jutro. - Poślij tam Bractwo, kiedy tu przybędzie - powiedział Gallis. - Zobaczymy, co zdziałają swoimi czarami. - Żałuję, ale nie mam żadnej kontroli nad Bractwem. Wiem tylko, że stawką jest nasza reputacja i przyszłość. - Zgadzam się z tym, kuzynie. Każę atakować przez całą noc. - Przestań marudzić - powiedział Senta, gdy wygięta igła jeszcze raz wbiła się w ciało na ramieniu Angela, zszywając rozcięty płat skóry. - Bawi cię to, ty draniu! - warknął Angel. - Ależ skądże! - zachichotał Senta. - Tylko jak mogłeś pozwolić, żeby taki gothiryjski wieśniak dosięgnął cię odwrotnym pchnięciem! - Był dobry, niech to szlag! - Ruszał się z wdziękiem chorej krowy. Powinieneś się wstydzić, stary. Senta założył kilka ostatnich szwów i odgryzł nitkę. - Gotowe. Jesteś jak nowy. Angel zerknął na ranę. - Powinieneś być szwaczką - mruknął. - To tylko jeden z moich talentów - odparł Senta, wstając, wychodząc z jaskini i spoglądając w dół. W oddali słyszał krzyki rannych i szczęk oręża. Na czystym niebie stały jasne gwiazdy, a zimny wiatr świstał na szczytach i turniach. - Nie utrzymamy się tutaj - powiedział, gdy Angel stanął przy nim. - Na razie idzie nam niezgorzej. Senta pokiwał głową. - Jest ich zbyt wielu. Ponadto Nadirowie za bardzo liczą na zaporę w centralnym przejściu. Kiedy żołnierze przedrą się tamtędy.. . - Rozłożył ręce. Dwie Nadirki przeszły po otwartej przestrzeni, niosąc miski z rozgniecionym serem. Przystanęły przed Drenajami i odwracając oczy, położyły naczynia u ich stóp, po czym zniknęły równie bezgłośnie, jak się pojawiły. - Jesteśmy tu naprawdę mile widziani, co? - zauważył Senta. Angel wzruszył ramionami. W gigantycznym kraterze stało ponad sto namiotów i obaj widzieli z wysoka nadyryjskie dzieci bawiące się w blasku księżyca, biegające i wzbijające tumany czarnego wulkanicznego pyłu. Po lewej stronie kobiety długim szeregiem wchodziły do jaskiń, niosąc drewniane wiadra, którymi będą czerpać wodę z artezyjskich źródeł pod górą. - Gdzie uderzą jutro? - spytał Angel, siadając plecami do skały. - Myślę, że na mur - rzekł Senta. - Pozostałe dwa przejścia łatwo obronić. Zaatakują mur. Na prawo poruszył się jakiś cień. Senta zachichotał. - On wrócił, Angelu. Gladiator zaklął i obejrzał się. Mały, może dziewięcioletni chłopczyk przysiadł w kucki i obserwował ich. - Wynocha! - ryknął gladiator, ale dzieciak zignorował go. - Nienawidzę, jak się tak gapi - warknął Angel. Chłopczyk był chudy jak szkielet i miał podarte ubranie. Nosił stary kaftan z koziej skóry, z której już dawno wypadła większość włosów, oraz parę skórzanych spodni, podartych na kolanach i wystrzępionych na siedzeniu. Oczy miał skośne i czarne, patrzące śmiało na obu mężczyzn. Angel starał się nie zwracać na niego uwagi. Podniósł miskę z serem i zaczął jeść palcami. - Końskie gówno byłoby lepsze - orzekł. - Ma specyficzny smak - przyznał Senta. - Niech mnie szlag, jeśli to zjem. - Odwrócił się do chłopca. - Chcesz trochę? Mały nie poruszył się. Angel pokazał mu miskę. Chłopczyk oblizał wargi, ale pozostał na swoim miejscu. Angel pokręcił głową. - Czego on chce? - mruknął, stawiając miskę na ziemi. - Nie mam pojęcia, ale najwyraźniej jest tobą zafascynowany. Dzisiaj chodził za tobą, naśladując twój chód. To było naprawdę zabawne. Wcześniej tego nie zauważyłem, ale chodzisz jak marynarz. No, wiesz, rozkołysanym krokiem. - Mam jeszcze jakieś nawyki, które chciałbyś skrytykować? - Zbyt wiele, aby je wymienić. Angel wstał i przeciągnął się. Chłopczyk natychmiast poszedł w jego ślady. - Przestań! - rzekł Angel, pochylając się nad nim i biorąc pod boki. Mały stanął w tej samej pozie. Senta wybuchnął śmiechem. - Idę się przespać - powiedział Angel, odwracając się plecami do chłopca i wchodząc z powrotem do jaskini. Senta pozostał na swoim miejscu, nasłuchując odgłosów bitwy. Chłopiec przysunął się bliżej, porwał miskę i umknął z nią w kąt. Senta zdrzemnął się chwilę, a kiedy usłyszał czyjeś kroki na zboczu, natychmiast się przebudził. Do jaskini wszedł Belash. - Wycofali się - powiedział, przysiadając obok szermierza. - Myślę, że nie wrócą do rana. Senta zerknął tam, gdzie przedtem siedział chłopiec, ale zobaczył tylko pustą miskę. - Zabiliśmy wielu - rzekł Belash z ponurą satysfakcją. - Za mało. Musi ich być co najmniej trzy tysiące. - Znacznie więcej - przytaknął Belash. - I nadchodzą następni. Zabicie wszystkich zajmie nam sporo czasu. - Wieczny optymista. - Uważasz, że nie zdołamy zwyciężyć? Nie rozumiesz Nadirów. Jesteśmy urodzonymi wojownikami. - Nie wątpię w umiejętności twoich ludzi. Belashu. Jednak to miejsce jest nie do obrony. Ilu wojowników możesz zebrać? - Rano było ich trzystu siedemdziesięciu... trzech - dodał po namyśle. - A wieczorem? - Straciliśmy najwyżej piętnastu. - Rannych? - Trzydziestu... ale niektórzy z nich mogą jeszcze walczyć. - Ilu ich zostanie po kolejnych czterech dniach? Belash ponuro pokiwał głową. - Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Możemy wytrzymać jeszcze osiem... może dziesięć dni. Ale i tak zabijemy wielu. - Nie oto chodzi, przyjacielu. Musimy stworzyć drugą linię obrony. Może w głębi gór. - Nie ma gdzie. - Kiedy tu jechaliśmy, na zachodzie widziałem dolinę. Dokąd ona wiedzie? - Nie możemy tam jechać. To miejsce pełne zła i śmierci. Wolę umrzeć tutaj, uczciwie i z honorem. - To godne szacunku, Belashu. Ja jednak wolałbym na razie nie umierać. - Nie musisz tu zostawać - przypomniał Nadir. - Prawda - przyznał Senta - ale, jak często powiada mój ojciec, w naszej rodzinie głupota jest dziedziczna. Wysoko nad górami, połączona z duchem Kesy Khana Miriel unosiła się pod gwiazdami. Pod nią, na oblanej blaskiem księżyca równinie, stały namioty Gothirów, rozstawione w pięciu rzędach po dwadzieścia, prostokątne i w równych odstępach. Na południu w prowizorycznej zagrodzie zamknięto konie, a na wschodzie wykopano latrynę - dół o długości dokładnie trzydziestu stóp. Sto obozowych ognisk płonęło jasnym płomieniem, a wokół obozu krążyły warty. - Metodyczni ludzie - nadleciał głos Kesy Khana. - Uważają się za cywilizowanych, ponieważ umieją stawiać wysokie zamki i z geometryczną precyzją rozbijać namioty, ale stąd możesz dostrzec prawdę. Mrówki też tak budują. Czy są cywilizowane? Miriel nie odpowiedziała. Z tej wysokości widziała zarówno małe obozowisko Nadirów, jak i potężny obóz gothiryjskich najeźdźców. Był to przygnębiający widok. Usłyszała śmiech Kesy Khana. - Nigdy nie poddawaj się rozpaczy, Miriel. To najlepsza broń wroga. Spójrz na nich. Nawet stąd wyczujesz ich próżność. - Czy możemy ich pokonać? - Oczywiście! - odparł. - Jest nas miliony, a ich tylko garstka. Kiedy przyjdzie Zjednoczyciel, zostaną zdmuchnięci jak źdźbła trawy. - Mówię o chwili obecnej. - Ach, niecierpliwa młodości! Zobaczmy, co możemy zrobić. Gwiazdy zawirowały i Miriel stwierdziła, że spogląda na małe ognisko w płytkiej jaskini na zboczu góry. Ujrzała Waylandera siedzącego przy ognisku i wyciągniętego przy nim psa. Waylander wyglądał na znużonego i wyczuła jego myśli. Ścigano go, ale wymknął się ścigającym, zabijając kilku. Teraz wydostał się już z ziemi Sathulisów i zamierzał ukraść konia w gothiryjskim mieście, trzy staje na północ. - Silny człowiek - rzekł Kesa. - Smoczy Cień. - Jest zmęczony - powiedziała Miriel, żałując, że nie może wyciągnąć rąk i objąć tego samotnego mężczyzny przy ognisku. Przenieśli się do kamiennego miasta w górach, do głębokiego lochu, gdzie olbrzymi mężczyzna był przykuty do zimnej, wilgotnej ściany. - Galen, ty zdradziecki kundlu - powiedział więzień. Wysoki, chudy wojownik w czerwonym płaszczu drenajskiego lansjera podszedł do niego, chwycił go za włosy i odchylił głowę w tył. - Ciesz się tymi zniewagami, skurwysynu! Twój czas się skończył i pozostały ci tylko obelgi. I tak nic ci to nie da: jutro pojedziesz w łańcuchach do Gulgothiru. - Dopadnę cię, draniu! - zaklął więzień. - Nie powstrzymają mnie! Chudy wojownik zaśmiał się, a potem zacisnął pięść i trzykrotnie uderzył bezbronnego więźnia w twarz, rozcinając mu wargę. Krew popłynęła po brodzie mężczyzny, który jedynym okiem przeszył żołnierza w czerwonym płaszczu. - Pewnie powiesz Astenowi, że zostaliśmy zdradzeni, ale udało ci się uciec? - Tak. Potem, kiedy nadejdzie czas, zabiję wieśniaka. I Bractwo będzie władać w Drenanie. Jak ci się to podoba? - To powinno być ciekawe spotkanie. Chciałbym zobaczyć, jak wyjaśnisz Astenowi, że zostałem pojmany. - Och, opowiem to jak należy. Opiszę twoją bezgraniczną odwagę i bohaterską śmierć. Łzy popłyną mu z oczu. - Zgnij w piekle! - powiedział więzień. Miriel wyczuła obecność Kęsy Khana i głos starego szamana, szepczący jej do ucha. - Wiesz, kto to jest? - Nie. - Patrzysz na Karnaka Jednookiego, Lorda Protektora Drenajów. Teraz, skuty w sathulijskim lochu, nie wygląda na potężnego. Czujesz jego emocje? Miriel skupiła się i poczuła ciepły strumień Karnakowego gniewu. - Tak, czuję. Wyobraża sobie, jak jego prześladowcę zabija rudowłosy żołnierz. - Tak. Jednak jest coś jeszcze, dziewczyno. W Karnaku nie ma rozpaczy, prawda? Tylko gniew i paląca żądza zemsty. Jego próżność jest olbrzymia, lecz jego siła też. Nie boi się łańcuchów ani otaczających go nieprzyjaciół. Już robi plany, ma nadzieje. Takiego człowieka nie można lekceważyć. - Jest więźniem, bezbronnym i bezsilnym. Co może zrobić? - Wracajmy w góry. Jestem zmęczony. A jutro pojawi się prawdziwy wróg. Musimy być gotowi stawić czoło złu, które wyzwoli. W mgnieniu oka wszystko zniknęło, a Miriel otworzyła oczy i usiadła. W jaskini płonął nikły ogień. Kesa Khan dołożył drew do dogasającego ogniska i przeciągnął się, aż zatrzeszczało mu w krzyżu. - Och! Starość nie radość - rzekł. - Cóż to za zło, o którym mówiłeś? - spytała Miriel. - Za chwilę, za chwilę! Jestem stary, dziecko, więc potrzebuję trochę czasu, żeby wrócić duchem do ciała. Daj mi zebrać myśli. Mów do mnie! Spojrzała na wychudłego starca. - O czym mam mówić? - O czymkolwiek! - warknął. - O życiu, miłości, snach. Powiedz, z którym z nich dwóch chcesz iść do łóżka! Miriel poczerwieniała. - Takie myśli nie nadają się do luźnych pogawędek - skarciła go. Zachichotał i przeszył ją spojrzeniem. - Głupia dziewucho! Nie możesz się zdecydować. Młody jest zabawny i przystojny, ale wiesz, że jego miłość jest niestała. Starszy jest jak dąb, silny i wytrzymały, uważasz jednak, że jego miłości brakowałoby emocji. - Jeśli znasz już moje myśli, dlaczego mnie pytasz? - Bo mnie to bawi. Chcesz mojej rady? - Nie. - Dobrze. Lubię kobiety, które myślą samodzielnie. Prychnął i sięgnął po jeden z wielu glinianych garnków stojących przy ognisku, zanurzając w nim palec i nagarniając nim do ust szarawy proszek. Zamknął oczy i westchnął. - Tak... tak... - Nabrał tchu i otworzył oczy. Miriel pochyliła się ku niemu. Tęczówki prawie całkiem zniknęły i źrenice zmieniły barwę z ciemnobrązowej w jasnoniebieską. - Jestem Kesą Khanem - szepnął, wyraźniejszym i przyjaźniejszym głosem. - A także Lao Shinem, duchem gór. I Wu Deyangiem, Podróżnikiem. Jestem Tym, Który Widzi Wszystko. - Ten proszek to narkotyk? - zapytała Miriel. - Oczywiście. Otwiera drzwi światów. Teraz posłuchaj mnie, drenajska dziewczyno. Jesteś dzielna, to nie podlega dyskusji. Jednak jutro martwi znów będą kroczyć po ziemi. Czy masz odwagę stawić im czoło? Oblizała wargi. - Jestem tu, żeby ci pomóc - odparła. - Doskonale. Bez zbytecznej brawury. Pokażę ci, jak masz się uzbroić. Nauczę cię używać broni, jakiej będziesz potrzebowała. Ale najsilniejszą z nich jest odwaga w twoim sercu. Miejmy nadzieję, że Smoczy Cień dobrze cię nauczył, bo jeśli nie, nie będziesz dzieliła łoża z żadnym z tych dzielnych wojowników. Twoja dusza na zawsze będzie przemierzać szare ścieżki. - Dobrze mnie nauczył - powiedziała Miriel. - Zobaczymy. Pies biegł przed nim, gdy Waylander ruszył usianą głazami równiną. Rosło tu niewiele drzew, a teren powoli opadał ku wiosce z białych kamieni, stojącej nad brzegiem rzeki. Na północ od wsi było ogrodzone pastwisko dla koni, a na południowym krańcu owce skubały ostatnią jesienną trawę. Osiedle było małe i bez obronnych murów - najlepszy dowód długotrwałej zażyłości Gothirów i Sathulisów. Tutaj nie było napadów. Waylander uznał za dziwny fakt, że Gothirowie mogli tak dobrze traktować Sathulisów, a tak źle Nadirów. Te plemiona nomadów nadciągnęły z północy i ze wschodu. Oba były wojowniczymi rasami, wyznającymi innych bogów niż Gothirowie, którzy jednak spoglądali na nie w krańcowo różny sposób. Sathulisi z gothiryjskich opowieści byli dumni, inteligentni i honorowi. Nadirowie wprost przeciwnie - nędzni, podstępni i zdradzieccy. Waylander przez całe swe dorosłe życie wędrował pośród tych plemion, lecz nie znalazł żadnego dowodu potwierdzającego punkt widzenia Gothirów. Może chodziło o ogromną liczbę Nadirów przemierzających stepy. Sathulisi nie stanowili żadnego zagrożenia, podczas gdy miliony Nadirów mogły kiedyś stać się groźnym przeciwnikiem. Zbył te rozważania wzruszeniem ramion i rozejrzał się za psem. Nigdzie go nie dostrzegł. Rozejrzał się po stokach. Wokół leżało mnóstwo głazów i pies pewnie rozkopywał jakąś króliczą norę. Waylander uśmiechnął się i poszedł dalej. Było zimno, słabe promyki słońca nie odpędzały zimnych podmuchów wiatru. Otulił się podbitym kożuszkiem płaszczem. Sathulisi będą pamiętać ten pościg, śpiewając pożegnalne pieśni o łowcach, którzy nie powrócą. Pomyślał o chłopcu, który próbował ustrzelić go z zasadzki. Był rad, że nie zabił smarkacza. Co do innych, no cóż, sami dokonali wyboru i wcale ich nie żałował. Widział kręcących się po wiosce ludzi: wchodzącego na pagórek pasterza z długim kosturem i psem u boku, kilka kobiet przy głównej studni, z której czerpały wiadrami wodę, dzieci bawiące się przy pastwisku dla koni. Wszędzie panował spokój. Poszedł dalej, krętą ścieżką biegnącą między dwoma głazami, sterczącymi na zboczu. W oddali zarżał koń. Waylander przystanął. Dźwięk dochodził ze wschodu. Odwrócił się i popatrzył na rzadkie kępy drzew. Rosły tam krzaki, więc nie mógł dostrzec konia. Odrzucił połę płaszcza, odpiął kuszę, napiął ją i nałożył dwa bełty. Nie ma się już czego obawiać, uspokajał się. Sathulisi nie zapuszczą się tak daleko na północ. Coś go jednak niepokoiło. Gdzie Szrama? Poruszając się ostrożniej, podszedł do głazów. Wyskoczyła zza nich jakaś postać w zielonym płaszczu łopoczącym na wietrze, z napiętym łukiem w dłoniach. Gdy strzała opuściła cięciwę, Waylander rzucił się w prawo i pocisk przeleciał mu nad uchem. Uderzył ramieniem o ziemię i mimowolnie zacisnął palce, wypuszczając oba bełty, które wbiły się w miękką ziemię zbocza. Zerwał się na równe nogi i wyciągnął szablę. Mężczyzna w zielonym płaszczu odrzucił łuk i sięgnął po swoją szablę. - Tak powinno być, ostrze w ostrze - rzekł z uśmiechem. Waylander rozwiązał rzemienie płaszcza, pozwalając mu opaść na ziemię. - Ty pewnie jesteś Morak - rzekł spokojnie. - Jak miło być znanym - odparł szermierz, podchodząc do czekającego Waylandera. - O ile wiem, nie jesteś najlepszy w szabli, więc udzielę ci krótkiej lekcji, zanim cię zabiję. Waylander skoczył do ataku. Morak zablokował cios i skontrował. Brzęk stali niósł się po zboczu, ostrza migotały w słońcu. Morak zręcznie parował każdy atak, a w pewnej chwili jego ostrze lekko skaleczyło Waylandera w policzek. Waylander odpowiedział morderczym cięciem w brzuch Moraka. Odziany na zielono szermierz zręcznie się uchylił. - Powiedziałbym, że jesteś lepszy, niż sądziłem - powiedział. - Masz świetną postawę, ale jesteś trochę sztywny w krzyżu. To spowalnia atak. Waylander zamachnął się i nóż o czarnym ostrzu śmignął w kierunku gardła Moraka. Morderca zasłonił się szablą, odbijając nóż, który z brzękiem uderzył o kamienie. - Bardzo dobrze - powiedział Morak. - Teraz jednak napotkałeś mistrza, Waylanderze! - Gdzie mój pies? - Twój pies? Coś podobnego! Stoisz w obliczu śmierci i przejmujesz się jakimś zapchlonym kundlem? Zabiłem go, oczywiście. Waylander nic nie powiedział. Cofając się na równiejszy grunt, obserwował nacierającego szermierza. Morak uśmiechał się, lecz ten uśmiech nie sięgał jego błyszczących zielonych oczu. - Zabiję cię niezwykle powoli - rzekł. - Kilka ran tu i ówdzie. Kiedy stracisz trochę krwi, opuszczą cię siły. Czy będziesz mnie błagał o życie? - Wątpię - rzekł Waylander. - Wszyscy to robią, wiesz? Nawet najsilniejsi. To zależy tylko od tego, gdzie się wepchnie nóż. Morak skoczył. Waylander sparował pchnięcie, znów zadźwięczały ostrza. Na przedramieniu Waylandera pojawiła się druga płytka rana. Morak zaśmiał się. - Nie boisz się - jeszcze nie. To lubię. Co się stało z tą twoją córką? Na nieba, zabawię się z nią. Długie nogi, jędrne ciało. Sprawię, że będzie piszczała. A potem rozpłatam ją od głowy do brzucha! Waylander cofnął się i nie odpowiedział. - Dobrze! Dobrze! Nie zdołam cię rozzłościć. Rzadka cecha! Z przyjemnością znajdę twój słaby punkt, Waylanderze. Czy nastąpi to wtedy, kiedy obetnę ci palce? A może kiedy twoja męskość zacznie skwierczeć w ogniu? Znów skoczył i jego ostrze odcięło kawałek koszuli Waylandera, tuż nad lewym biodrem. Waylander rzucił się naprzód, uderzając barkiem w twarz mordercy. Morak runął na ziemię, ale zerwał się, zanim Waylander zdążył przeszyć go szablą. Znów zabrzęczała stal. Waylander wymierzył pchnięcie w głowę Moraka, lecz ten uchylił się, zablokował cios i odpowiedział cięciem, które o włos minęło szyję Waylandera. Ten cofał się w kierunku głazów. Morak atakował, spychając przeciwnika w dół ścieżki. Obaj pomimo chłodu pocili się obficie. - Jesteś niezłym przeciwnikiem - powiedział Morak. - Nie spodziewałem się takiego oporu. Waylander skoczył. Morak odparował, a potem zaatakował niewiarygodnie szybką serią pchnięć i cięć, które Waylander odbijał z najwyższym trudem. Dwukrotnie szabla Moraka przecięła koszulę Waylandera, lecz ostrze odbiło się od stalowej kolczugi. Jednak starszy mężczyzna zaczął odczuwać zmęczenie i Morak wiedział o tym. Cofnął się. - Może chcesz chwilę odpocząć i złapać oddech? - zapytał z drwiącym uśmiechem. - Jak mnie znalazłeś? - spytał Waylander, zadowolony z przerwy. - Mam przyjaciół wśród Sathulisów. Po naszym... niefortunnym spotkaniu w górach przyjechałem tutaj, żeby zebrać wojowników. Byłem u wodza Sathulisów, kiedy przyszły wieści o polowaniu. Wodzowi Sathulisów bardzo zależało na twojej śmierci. Uważa twoją podróż przez jego ziemię za zniewagę dla ich plemiennej dumy. Posłałby więcej ludzi, ale w tym momencie ma inne sprawy na głowie. Zapłacił więc mi za tę usługę. Nawiasem mówiąc, chcesz wiedzieć, kto opłacił Gildię? - Już wiem - odparł Waylander. - Och, co za rozczarowanie. Jestem z natury dobroduszny, więc przekażę ci dobre wieści, zanim cię zabiję. W tej chwili drenajski Lord Protektor siedzi w łańcuchach w lochu Sathulisów i niebawem zostanie dostarczony imperatorowi Gothiru. - Niemożliwe! - Wcale nie. Doradzono mu, żeby spotkał się z wodzem Sathulisów i namówił go, by nie przepuszczał gothiryjskich oddziałów. Podróżował z niewielkim oddziałem lojalnych żołnierzy i jednym, raczej nielojalnym, oficerem. Jego ludzie zostali wybici, a Karnak wzięty do niewoli. Widziałem go na własne oczy. To było zabawne. Komiczny facet - proponował mi fortunę za pomoc w ucieczce. - Widocznie słabo cię zna - rzekł Waylander. - Wprost przeciwnie. Pracowałem już dla niego - wielokrotnie. Zapłacił mi za zabicie Egela. - Nie wierzę! - Ależ wierzysz - widzę to w twoich oczach. No cóż, złapałeś oddech? Dobrze. Wytoczmy trochę krwi! Morak natarł. Waylander zablokował pchnięcie, ale musiał się cofnąć za sterczące głazy. Morak zaśmiał się. - Koniec lekcji - powiedział. - Czas zacząć zabawę. Za jego plecami poruszył się czarny cień i Waylander zobaczył Szramę, z trudem wlokącego się na przednich łapach - tylne miał zupełnie bezwładne. Strzała przeszyła mu bok i z ogromnych szczęk ciekła krew. Waylander odsunął się w lewo. Morak odszedł w prawo. Nie zauważył zdychającego psa. Waylander skoczył do ataku, kierując zabójcze cięcie w twarz Moraka. Morderca cofnął się o krok... i potężne szczęki Szramy zacisnęły się na jego prawej łydce. Kły przebiły skórę, mięśnie i ścięgna. Morak wrzasnął z bólu. Waylander doskoczył i wbił szablę w brzuch mordercy, kierując ostrze w płuca. - To za starca, którego torturowałeś! - syknął. Obrócił ostrze i wyrwał je, rozpruwając brzuch mordercy. - A to za mojego psa! Morak osunął się na kolana. - Nie! - jęknął. Potem runął na murawę. Kopnięciem odrzuciwszy szablę przeciwnika, Waylander klęknął obok psa, gładząc go po łbie. Nic nie mógł zrobić, żeby uratować życie zwierzęciu. Strzała przebiła kręgosłup. Jednak siedział przy psie, trzymając jego głowę na kolanach i przemawiając do niego łagodnie, uspokajająco, aż drżący oddech ucichł i zupełnie ustał. Waylander wstał, podniósł kuszę i ruszył ku kępie drzew, w której Morak ukrył swego konia. Rozdział 14 Mur był toporny, ale spojony zaprawą, w skład której wchodził wulkaniczny pył z gór. Ta nadawała mu twardość granitu. Nacierający z południa wróg napotykał budowlę wysoką na dziesięć stóp, podczas gdy po stronie obrońców biegł występ, pozwalający im wychylać się i słać chmury strzał w szeregi atakujących, a potem chować się przed strzałami nieprzyjacielskich łuczników. Na razie mur wytrzymał. Gothirowie w kilku miejscach podtoczyli kamienie do jego podnóża, próbując w ten sposób wspiąć się na górę, a później żołnierze idący w pierwszych szeregach nieśli prowizoryczne drabiny. Inni używali zakończonych hakami lin, lecz obrońcy walczyli zawzięcie, siekąc i zabijając każdego, kto dotarł na górę. Raz Gothirom prawie udało się zdobyć przyczółek, gdy sześciu żołnierzy wdarło się na mur, ale Angel, Senta i Belash natychmiast skoczyli im na spotkanie i gothiryjscy wojownicy zginęli w mgnieniu oka. Gothirowie atakowali raz po raz, fala za falą, usiłując pokonać Nadirów przewagą liczebną. Nie zdołali. Na razie. Teraz jednak coś się zmieniło i każdy z obrońców poczuł przeraźliwy strach. Angel doświadczył go pierwszy - jak zimny sopel w brzuchu. Ręce zaczęły mu drżeć. Nadyryjski wojownik obok niego upuścił miecz i wydał głuchy, jękliwy skowyt. Angel zerknął na Sentę. Szermierz wychylił się przez mur i patrzył w głąb wąwozu. Gothirowie wycofali się tak daleko, że zupełnie zniknęli im z oczu. Z początku pięćdziesięciu nadyryjskich wojowników na murze wiwatowało i pokrzykiwało. Teraz jednak w szeregach obrońców zapadła niezręczna cisza. Angel zadrżał. Czarne ściany wąwozu wznosiły się wokół i miał wrażenie, że stoi w rozdziawionej paszczy jakiegoś ogromnego potwora. Drżał coraz bardziej. Próbował wepchnąć miecz do pochwy, ale nie trafił. Zaklął i położył broń na murze. Trzej nadyryjscy wojownicy odwrócili się i zaczęli uciekać, porzucając oręż. Belash ryknął na nich. Uciekający stanęli i zawrócili z głupimi minami. Strach jednak narastał. Angel podszedł do Senty. Nogi uginały się pod nim i musiał przytrzymać się muru. - Co się dzieje, do diabła? - zapytał Sentę. Tamten nie odpowiedział. Miał pobladłą twarz i szeroko otwarte oczy. U wylotu wąwozu dostrzegli jakiś ruch. Angel obrócił się i ujrzał szereg odzianych na czarno ludzi w czarnych zbrojach, zmierzających w kierunku muru. - Rycerze Krwi! - szepnął Senta drżącym głosem. Nadir obok nich krzyknął i cofnął się, popuszczając mocz, który splamił mu spodnie. Angel zobaczył, jak Belash wsuwa miecz do pochwy i wyrywa łuk z ręki wojownika. Nałożywszy strzałę na cięciwę, krępy Nadir wspiął się na mur i napiął łuk. Angel usłyszał, jak Belash jęczy i się powoli odwraca. Angel rzucił się na Sentę i zwalił go z nóg. W tej samej chwili strzała ze świstem przeleciała nad nimi i wbiła się w ramię skulonego obok wojownika. Rycerze Krwi nacierali w milczeniu. Nadirowie najwidoczniej nie byli w stanie ich powstrzymać. Angel podniósł się z ziemi i chwycił miecz. Drżał tak silnie, że wiedział, iż nie będzie w stanie go użyć. Obrońcy zaczęli się wycofywać - nawet Belash. Nagle za nimi pojawił się niski człowiek w łachmanach, a obok niego Miriel. Mężczyzna był chudy i stary, ale Angel poczuł nagły przypływ nadziei, zagłuszający strach, rozpalający krew. Nadirowie przystanęli. Mały szaman podbiegł do muru i zręcznie wspiął się na górę. Rycerze Krwi znajdowali się niecałe dwadzieścia kroków od niego. Kesa Khan podniósł ręce i z jednej jego dłoni do drugiej przeskoczył niebieski płomień. Angel poczuł, jak opuszcza go strach, zastąpiony palącym gniewem. Szaman wyciągnął ramiona, kierując kościste palce ku maszerującym rycerzom w czarnych płaszczach. Błękitny ogień przeszył szereg nacierających, przecinając napierśniki i hełmy. Napastnik idący w środku zachwiał się. Błękitny ogień przybrał czerwoną barwę, gdy w płomieniach stanęły włosy, płaszcze i spodnie rycerzy. Szereg nacierających pękł, gdy napastnicy usiłowali zdusić jęzory płomieni liżące ich odzież. Nadirowie wrócili na mur, chwycili łuki oraz włócznie i zaczęli słać pocisk za pociskiem w kłębowisko. Rycerze Krwi rzucili się do ucieczki. Mały Nadir zeskoczył z muru i odszedł bez słowa. Miriel podeszła do Angela. - Powinieneś usiąść. Twoja twarz jest biała jak śnieg. - Jeszcze nigdy tak się nie bałem - przyznał. - Ale nie uciekłeś - przypomniała. Ignorując komplement, spojrzał w ślad za nadyryjskim szamanem. - Rozumiem, że to Kesa Khan. Nie traci czasu na rozmowy, prawda? Uśmiechnęła się. - To twardy starzec, ale jest wyczerpany. Zaklęcie nadwerężyło jego siły bardziej, niż sobie wyobrażasz. Dołączył do nich Senta. - Nie utrzymamy się tutaj - rzekł. - Dziś rano dwukrotnie o mało się nie przedarli. Tylko Źródło wie, jak zdołaliśmy ich odeprzeć. Jeden z obrońców zawołał coś. Senta odwrócił się i zobaczył setki gothiryjskich wojowników nacierających wąwozem. Wyciągając miecz, biegiem wrócił na mur. - Ma rację - stwierdził Angel. - Porozmawiaj ze starym! Musimy znaleźć inne miejsce. Potem i on pobiegł do obrońców. Bodalen zszedł za niosącym pochodnię Gracusem głęboko w trzewia zamku, nie kończącymi się korytarzami i metalowymi schodami. Wszystko tu było poskręcane, niesamowite, a w powietrzu rozchodził się cichy szum, od którego bolała go głowa. Za rosłym Drenajem szło jeszcze ośmiu wojowników Bractwa, ponurych i milczących. Dziewiąty zabrał konie w góry, pozbawiając Bodalena jakiejkolwiek szansy na ucieczkę z tego zaczarowanego miejsca. Schodzili coraz niżej, mijając kolejne piętra, i szum stawał się coraz głośniejszy. Ściany tu były nie z kamienia, lecz z gładkiego błyszczącego metalu, miejscami wybrzuszonego i popękanego. W szczelinach widać było druty z miedzi i żelaza, złota i srebra, powiązane i poskręcane. Bodalen nienawidził tego zamku i tajemnic, jakie mógł skrywać. Mimo strachu jednak był coraz bardziej zafascynowany. Na jednym z pięter napotkali stalowe drzwi, które Gracus otworzył z pomocą dwóch ludzi. Za nimi znajdował się niewielki pokój. Nie było w nim mebli, a jedną ze ścian zdobił ornament podobny do ołtarza: dwanaście okrągłych kamieni osadzonych w mosiądzu, na każdym wyryty jakiś niezrozumiały symbol. Poza tym ornamentem nie było tam niczego ciekawego i wojownicy ruszyli dalej, szukając schodów. W końcu dotarli do wielkiej sali, oświetlonej jakby słonecznym blaskiem, jasnym i wesołym. A przecież nie było w niej okien i Bodalen wiedział, że znajdują się setki stóp pod ziemią. Gracus upuścił kapiącą pochodnię na metalową podłogę i rozejrzał się wokół. Stały tam stoły i krzesła, wszystkie z metalu, oraz ogromne żelazne szafy, obficie wysadzane kamieniami, które skrzyły się i migotały. Wokół sali ciągnęły się tafle z matowego szkła, które płonęły białym światłem. Gracus wyjął miecz i uderzył w jedną z nich. Rozprysnęła się, sypiąc kawałkami na podłogę. Za taflą był długi lśniący cylinder. Drugi wojownik podszedł do niego i dźgnął mieczem. Coś błysnęło, rycerz przeleciał dwadzieścia stóp w powietrzu i runął na podłogę. Część świateł zamigotała i zgasła. Gracus podbiegł do leżącego i klęknął przy nim. - Nie żyje - powiedział, wstając i odwracając się do pozostałych. - Niczego nie dotykajcie. Zaczekamy na mistrza. Te zaklęcia są zbyt potężne, abyśmy zdołali je zrozumieć. Szum był teraz tak głośny, że Bodalenowi kręciło się w głowie. Przeszedł przez salę do otwartych drzwi. Za nimi ujrzał ogromny kryształ o średnicy prawie trzech stóp, unoszący się między dwoma złotymi misami. Wokół wirującego kamienia migotały maleńkie błyskawice. Bodalen wszedł do komnaty. Jej ściany były ze złota, oprócz najdalszej, częściowo odsłoniętej i ukazującej granitowe bloki, popękane i zdeformowane. Jednak to nie widok kryształu ani ścian ze złota sprawił, że zaparło mu dech w piersi. - Gracusie! - zawołał. Rycerz Bractwa wszedł do komnaty i spojrzał na ogromny szkielet leżący pod przeciwległą ścianą. - Cóż to takiego, na wszystkie moce piekieł? - szepnął Bodalen. Gracus potrząsnął głową. - Wiem tylko, że pochodzi z piekieł - odparł, klękając przy dwóch czaszkach, wodząc palcami po bliźniaczych kręgosłupach wiodących do potężnych ramion. Bestia, czymkolwiek była, miała trzy ramiona, z których jedno wyrastało spod ogromnych żeber. Jeden z rycerzy próbował podnieść jej kość udową, ale przytrzymywały ją zbutwiałe ścięgna. - Nawet nie mogę jej objąć rękami - powiedział. - To stworzenie musiało mierzyć dwanaście stóp, a może i więcej. Bodalen zerknął na drzwi, które miały najwyżej trzy stopy szerokości i sześć wysokości. - Jak się tu dostało? - zapytał. Gracus podszedł do drzwi. Głębokie wyrwy w metalu wokół framugi odsłaniały kamień. - Nie wiem, jak się tu dostało - stwierdził cicho Gracus - ale poszarpało sobie palce do kości, próbując stąd wyjść. Musi tu być inne wejście. Ukryte. Przez jakiś czas obmacywali ściany, szukając zamaskowanych drzwi. Nie znaleźli. Bodalen poczuł ogromne znużenie, a głowa zaczęła boleć go jeszcze bardziej. Ruszył do drzwi, lecz nogi ugięły się pod nim i upadł na podłogę. Zanim obezwładniło go zmęczenie, ujrzał jeszcze, jak Gracus osuwa się na kolana przed wirującym kryształem. - Musimy... uciekać... - wymamrotał Bodalen, usiłując czołgać się po złotej podłodze. Po chwili oczy same mu się zamknęły i zapadł w głęboki sen, początkowo pozbawiony majaków. Powoli odzyskał świadomość. Widział chatę przy strumieniu, za nią pole pszenicy, a jeszcze dalej góry, zasnute niebieskawą mgiełką. Jakiś człowiek szedł za zaprzęgiem mułów. Orał pole. Ojciec. Nie, nie ojciec. Moim ojcem jest Karnak. On nigdy w życiu nie orał. Ojciec. Niepokój ogarnął go jak mgła, skłębiona, nierzeczywista. Spojrzał na słońce, lecz nie było słońca, tylko wirujący na niebie kryształ, szumiący jak tysiąc pszczół. Człowiek z pługiem obrócił się do niego. - Nie leń się przez cały dzień, Gracusie! - powiedział. Gracusie? Nie jestem Gracusem. Ja śnię. Właśnie! To sen. Obudź się. Poczuł, jak budzi się ze snu, wyczuł ciało i mięśnie. Spróbował poruszyć ręką, lecz wydawała się przykuta, spętana. Otworzył oczy. Gracus leżał obok. Bardzo blisko. Pewnie leży na mojej ręce, pomyślał Bodalen. Usiłował obrócić się na bok, lecz Gracus przetoczył się razem z nim, z odchyloną głową i otwartymi ustami. Bodalen usiłował wstać. Z prawej strony przyciskał go jakiś ciężar. Odwrócił głowę. Leżał tam inny mężczyzna. Nie miał głowy. Leżę na jego głowie, pomyślał Bodalen i poczuł paniczny strach. Usiadł. Ciało po prawej uniosło się razem z nim. Bodalen wrzasnął. Bezgłowe zwłoki były jego częścią, ramiona łączyły się z jego ciałem. Słodkie niebiosa! Uspokój się, powiedział sobie. To tylko sen. Sen. Jego lewa ręka zniknęła, złączona i stopiona z ramieniem Gracusa. Chciał ją wyrwać, lecz bezwładne ciało rycerza Bractwa tylko przysunęło się bliżej. Ich nogi zetknęły się - i złączyły. Kryształ wciąż wirował. Po drugiej stronie komnaty Bodalen ujrzał ciała innych rycerzy, stapiające się ze sobą, wijące jakby w jakiejś cichej, wyuzdanej orgii. Między nimi, na złotej podłodze, leżał olbrzymi szkielet. Bodalen znów wrzasnął. I stracił przytomność. Obudziła się, niczego nie pamiętając, ale rozciągnęła potężne mięśnie i przetoczyła się na brzuch, po czym stanęła na trzech nogach, uderzając głowami o złoty sufit. Natychmiast wpadła we wściekłość i gniewnie ryknęła jedną z paszcz. Druga pozostała milcząca, patrząc szarymi ślepiami na światło kryształu. Dwie inne bestie nadal spały. Kryształ wirował, a między złotymi misami tańczyły błękitne płomyki. Bestia podeszła tam, wyciągając trzy łapy. Gruby paluch dotknął migoczącego, niebieskiego ognia. Ból przeszył kończynę i ogromne ciało bestii. Teraz ryknęły oba łby. Jedno ramię uderzyło kryształ, strącając go, aż potoczył się pod przeciwległą ścianę. Błękitne płomyki znikły. I wszystkie światła zamigotały i zgasły. Mrok był miły, uspokajający. Bestia opadła na podłogę. Była głodna. Z następnej komnaty dochodziła woń spalonego mięsa. Podeszła do drzwi i ujrzała jakieś małe stworzenie leżące na podłodze. Zwłoki były częściowo okryte skórami i metalem. Mięso było jeszcze świeże i głód bestii tym bardziej się wzmógł. Próbowała tam podejść, lecz jej wielkie ciało nie mogło przecisnąć się przez drzwi. Podniósłszy się, zaczęła szarpać odsłonięte kamienne bloki nad metalowa framugą. Dołączyły do niej pozostałe bestie, równie silne. Wielkie głazy powoli zaczęły pękać i ustępować. Kesa Khan otworzył oczy i uśmiechnął się. Obserwująca go Miriel zobaczyła triumfalny błysk w jego oczach. - Możemy ruszać - powiedział ze śmiechem. - Mamy otwartą drogę. - Przecież mówiłeś, że nie ma dokąd iść! - Bo nie było. Teraz jest. Do fortecy - bardzo starej. Nazywają ją Kar-Barzac. Wyruszymy jutro. - O wielu rzeczach nie mówisz mi - poskarżyła się. - O wielu rzeczach nie musisz wiedzieć. Odpocznij, Miriel, musisz nabrać sił. Idź do przyjaciół. Zostaw mnie. Zawołam cię, kiedy nadejdzie czas. Miriel chciała wypytywać go dalej, lecz szaman znów zamknął oczy i usiadł z założonymi rękami przy ognisku. Wstała i poszła w noc. Senta spał, gdy dotarła do niewielkiej jaskini, ale Angel siedział pod gwiazdami, nasłuchując odległych odgłosów bitwy, nadlatujących z przełęczy. Obok niego siedział mały chłopczyk. Miriel uśmiechnęła się. Obie, siedzące dwadzieścia stóp od siebie, postacie przybrały identyczne pozy. Obaj siedzieli ze skrzyżowanymi nogami. Gladiator ostrzył osełką miecz, chłopczyk naśladował jego ruchy, trzymając patyk i kamień. - Widzę, że zaprzyjaźniliście się - powiedziała Miriel. Angel odpowiedział niezrozumiałym mruknięciem. Miriel usiadła przy nim. - Kim on jest? - Skąd mam wiedzieć? Nic nie mówi. Tylko gestykuluje. Miriel użyła daru, a potem wycofała się. - Jest zupełnie głuchy - powiedziała. - To sierota. Angel westchnął. - Wolałbym tego nie wiedzieć - rzekł, wkładając miecz do pochwy. Dzieciak wepchnął drewniany mieczyk za pas. Miriel wyciągnęła rękę i pogłaskała gladiatora po twarzy. - Jesteś dobrym człowiekiem, Angelu. To oznacza, że nie potrafisz naprawdę nienawidzić. Chwycił ją za przegub i przytrzymał. - Nie powinnaś mnie dotykać - powiedział cicho. - Mężczyzna dla ciebie leży tam. Młody. Przystojny. Z obrzydliwie gładką skórą, bez blizn. - Kiedy nadejdzie czas, sama wybiorę sobie mężczyznę - powiedziała mu. - Nie jestem drenajską szlachcianką, której małżeństwo przynosi pokój walczącym frakcjom. I nie muszę przejmować się posagiem. Poślubię mężczyznę, którego lubię i szanuję. - Nie wspomniałaś o miłości - przypomniał. - Wiele o niej słyszałam, Angelu, ale nie wiem, co to takiego. Kocham ojca. Kocham ciebie. Kochałam moją siostrę i matkę. Jedno słowo. Różne uczucia. Czy mówimy o pożądaniu? - Częściowo - przyznał. - I nie ma w tym niczego złego, chociaż wielu uważa inaczej. Ale jest w tym coś więcej. Kiedyś miałem romans z pewną ciemnowłosą kobietą. Niewiarygodne. W łóżku wzbudzała we mnie większą namiętność niż każda z moich żon. Mimo to nie zostałem z nią. Widzisz, nie kochałem jej. Adorowałem ją, ale nie kochałem. - Znowu to słowo! - skarciła go Miriel. Zachichotał. - Wiem. W ten sposób opisujemy kogoś, kto jest twoim przyjacielem, kochanką, siostrą, a czasem nawet matką. Ktoś, kto budzi twój podziw, szacunek i namiętność. A kiedy cały świat odwraca się od ciebie, nadal stoi u twego boku. Potrzebny ci ktoś taki, Miriel. Puścił jej dłoń i spojrzał przed siebie. Nachyliła się do niego. - A co z tobą, Angelu? Czy ty byłbyś mi przyjacielem, kochankiem, bratem i ojcem? Odwrócił do niej poznaczoną bliznami twarz. - Tak, byłbym. - Wahał się i wyczuła jego niezdecydowanie. W końcu uśmiechnął się, podniósł jej dłoń do ust i ucałował. - Moje buty są starsze niż ty, Miriel. Teraz może uważasz, że to żadna różnica, ale tak nie jest. Potrzebujesz mężczyzny, który będzie starzał się z tobą, a nie przy tobie. - Westchnął. - Ciężko mi to przyznać. - Nie jesteś stary - zaprotestowała. - Nie lubisz Senty? - odparował. Odwróciła wzrok. - Fascynuje mnie... ale i przeraża. - To dobrze - rzekł. - Takie powinno być życie. Ja jestem jak stary fotel. Wygodny. Taka dziewczyna jak ty potrzebuje czegoś więcej. Daj mu szansę. Jest w nim wiele dobrego. - Dlaczego tak bardzo go lubisz? Uśmiechnął się. - Znałem jego matkę. Dawno temu. Zanim się urodził. - Chcesz powiedzieć?... - Nie mam pojęcia, ale to możliwe. Na pewno nie jest podobny do jej męża. Ale zatrzymaj to dla siebie. Dobrze? - I mimo to walczyłbyś z nim wtedy, przy chacie? Z powagą pokiwał głową. - Nie zwyciężyłbym. On jest bardzo dobry. Najlepszy, jakiego widziałem. Nagle roześmiała się. - Co cię tak bawi? - zapytał. - Wcale nie zamierzał cię zabić. Czytałam jego myśli. Chciał cię rozbroić lub zranić. - Popełniłby poważny błąd. Zajrzała mu w oczy i jej uśmiech przygasł. - Przecież mógłbyś zabić swojego syna! - Wiem. Niezbyt budujące, prawda? Jestem wojownikiem, Miriel. Kiedy do głosu dochodzą miecze, nie ma miejsca na uczucia. Tylko przetrwanie lub śmierć. Zerknął na nadyryjskiego chłopca, który spał teraz pod skałą, trzymając głowę na chudych ramionkach, podciągnąwszy kolana do brzucha. Angel cicho wstał, podszedł do niego i nakrył go swoim płaszczem. Potem wrócił do Miriel. - Co planuje stary? - Nie wiem, ale jutro odejdziemy stąd. Do starej fortecy w górach. - To dobra wiadomość. Tutaj nie utrzymalibyśmy się długo. Powinnaś trochę się przespać. - Nie mogę. Wkrótce będę mu potrzebna. - Do czego? - Aby spotkać się z martwymi. Kesa Khan siedział przy ognisku, a jego stare ciało dygotało, gdy nocny wiatr rozdmuchiwał płomienie. Nie czuł już zmęczenia, ale śmiertelne znużenie. Wszystko było takie skomplikowane, trzeba połączyć ze sobą tyle linii przeznaczenia. Dlaczego, pomyślał, nie zdarzyło się to, kiedy byłem młody i w pełni sił? Dlaczego teraz, kiedy jestem stary, zmęczony i jedną nogą w grobie? Bogowie to naprawdę kapryśne bestie. W jego umyśle kłębiły się plany, pomysły, strategie. A każda zależała od powodzenia drugiej. Tysiącmilowa podróż zaczyna się od jednego kroku, powiedział sobie. Skup się tylko na tym pierwszym. Nadejdą demony, a z nimi dusze umarłych. Jak najlepiej z nimi walczyć? Drenajska kobieta była silna, silniejsza niż sądziła, ale sama nie mogła zagwarantować sukcesu. Zamknąwszy oczy, myślami wezwał Miriel. Nadchodził czas. Wyciągnął rękę do glinianego garnka z szarym proszkiem, lecz zaraz cofnął ją. I tak zażył już za dużo. A przecież bogowie lubią zuchwałych! Zanurzył więc palec w garnku i włożył małą porcję proszku do ust. Serce zaczęło mu bić mocniej i poczuł, że nabiera sił. Ognisko zapłonęło żółtym, złotym, a potem purpurowym płomieniem, a cienie na ścianach poczęły tańczyć, wirując i krążąc. Drenajska kobieta weszła do jaskini. O rany, jaka ona jest brzydka, pomyślał. Wysoka i żylasta. Nawet za młodu nie uznałby jej za atrakcyjną. Za nią wszedł wojownik o poznaczonej bliznami twarzy. Kesa Khan zmierzył go spojrzeniem czarnych oczu. - To nie miejsce dla tych, którzy nie mają mocy - rzekł szaman. - Mówiłam mu - mruknęła Miriel, sadowiąc się naprzeciw niego - ale i tak przyszedł. - Powiedziała, że ma spotkać się z demonami i żywymi trupami. Czy można je zabić mieczem? - zapytał Angel. - Nie - odrzekł szaman. - A może gołymi rękami? - Nie. - Zatem jak Miriel ma z nimi walczyć? - Odwagą i darem. - A więc zostanę przy niej. Jeszcze nikt nie wątpił w moją odwagę. - Jesteś potrzebny tutaj, na murze, aby odpierać wroga. Popełniłbym głupstwo, pozwalając ci wejść do Otchłani. - Nie będziesz mi rozkazywał! - wybuchnął Angel. - Jestem tu z jej powodu. Jeśli ona umrze, odejdę. Wy mnie nie obchodzicie, zawszeni barbarzyńcy! Rozumiesz? A więc jeśli grozi jej niebezpieczeństwo, idę z nią. Kesa Khan przymknął powieki, obserwując uważnie rosłego Drenaja. Jak ja ich nienawidzę, pomyślał. Ich niedbałej arogancji, potwornego zadufania. Spojrzał w niebieskie oczy Angela i pozwolił, aby wojownik poczuł jego nienawiść. Angel uśmiechnął się i skinął głową. Kesa Khan wstał. - Jak sobie życzysz, Niepokonany. Wyruszysz w podróż z tą kobietą. - Dobrze - powiedział gladiator, siadając obok Miriel. - Nie - zaprzeczyła. - To niemądre. Jeśli mam walczyć, nie mogę opiekować się Angelem. - Mną nie trzeba się opiekować! - zaprotestował. - Siedź cicho! - warknęła. - Nie masz pojęcia o tej podróży, jej niebezpieczeństwach ani o tym, jak się przed nimi uchronić. Będziesz bezbronny jak dziecko. A ja nie będę miała czasu, żeby trzymać cię przy piersi! Poczerwieniał i zerwał się z ziemi. Kesa Khan powstrzymał go gestem. - Nie, nie! - rzekł. - Chyba źle oceniasz sytuację, Miriel, podobnie jak ja z początku. Otchłań to okropne miejsce, ale nie można pochopnie rezygnować z pomocy odważnego człowieka. Poślę was oboje. I dam staremu Niepokonanemu oręż, którym umie się posłużyć. - A gdzie ty będziesz? - Zaczekam tutaj, ale będę z wami w kontakcie. - Przecież demony na pewno tu przyjdą? - Nie. One nie będą polować na mnie. Nie rozumiesz? Właśnie dlatego cię potrzebowałem. Będą szukać twojego ojca. Zhu Chao wie, że on stanowi dla niego ogromne zagrożenie. Próbował zabić go na tym świecie i nie zdołał. Teraz zechce zwabić jego duszę w Otchłań. Musimy go obronić. - On też nie ma daru - powiedziała Miriel, czując rosnący lęk. - Mylisz się - szepnął Kesa Khan. - On ma największy z darów. Wie, jak przeżyć. Rozdział 15 Kasai i jego ludzie polowali już od ponad trzech godzin, kiedy ujrzeli południowca na ogromnym kasztanowym ogierze. Kasai ściągnął wodze swojego rumaka. Ten był ładnym zwierzęciem, czternaście piędzi w kłębie, lecz wierzchowiec południowca miał ich szesnaście lub więcej. Kuzyn Kasaja, Chulai, podjechał i stanął obok. - Zabijemy go? - zapytał. - Zaczekaj - rozkazał Kasai, przyglądając się nadjeżdżającemu. Mężczyzna był odziany na czarno, a na ramionach nosił także czarny, podbity futrem płaszcz. Na twarzy miał zaschniętą krew. Zauważył ich i skierował konia ku grupce wojowników. Kasai nie dostrzegł u przybysza nawet cienia strachu. - Ładny koń - powiedział, gdy mężczyzna ściągnął wodze. - Lepszy niż człowiek, który na nim jeździł - powiedział przybysz, ciemnymi oczami mierząc grupkę wojowników. Wyglądał na rozbawionego, co rozzłościło Kasaja. - Dla takiego konia warto zabić - rzekł znacząco, kładąc dłoń na rękojeści miecza. - To prawda - przyznał jeździec. - Musisz jednak zadać sobie pytanie, czy warto dla niego zginąć. - Jest nas pięciu, a ty jeden. - Błąd. Jeden na jednego. Ty i ja. Bo jeśli zacznie się walka, zabiję cię w mgnieniu oka. Nieznajomy wypowiedział te słowa z chłodnym przekonaniem, które zmroziło Kasaja jak zimowy wiatr. - Dlaczego lekceważysz moich braci? - zapytał Kasai, usiłując przypomnieć swoim ludziom, że mają przewagę liczebną. Jeździec roześmiał się i spojrzał na pozostałych wojowników. - Nigdy nie lekceważę żadnego Nadira. Zbyt często walczyłem z wami w przeszłości. Teraz wygląda na to, że masz dwa wyjścia: będziemy walczyć albo pojedziemy do waszego obozu i zjemy coś. - Pozwól nam go zabić - rzekł Chulai w mowie Nadirów. - Byłaby to twoja ostatnia chwila, gównojadzie - rzekł jeździec płynnym nadyryjskim. Chulai sięgnął po miecz, ale Kasai powstrzymał go. - Skąd znasz nasz język? - zapytał. - Jemy czy walczymy? - odparł mężczyzna. - Jemy. Proponujemy ci gościnę namiotu. A teraz powiedz, skąd znasz naszą mowę? - Przez wiele lat wędrowałem pośród Nadirów, zarówno jako przyjaciel, jak i wróg. Nazywam się Waylander, chociaż lud namiotów nadał mi różne imiona. Kasai kiwnął głową. - Słyszałem o tobie, Muli Łbie -jesteś potężnym wojownikiem. Jedź za mną, a najesz się do syta. Kasai uderzył kucyka piętami i pogalopował na północ. Chulai obrzucił Drenaja morderczym spojrzeniem i poszedł w jego ślady. Dwie godziny później siedzieli wokół płonącego ogniska w wysokim namiocie z kozich skór. Waylander siedział ze skrzyżowanymi nogami na dywanie, Kasai przed nim. Obaj jedli ser ze wspólnej miski i popijali mocny trunek z glinianego kubka. - Co cię sprowadza na stepy, Muli Łbie? - Szukam Kesy Khana z Wilków. Kasai skinął głową. - Już dawno powinien umrzeć. Waylander zachichotał. - Nie przybyłem go zabić, ale pomóc mu! - Niemożliwe! - A jednak. Jest z nim moja córka i moi przyjaciele - a przynajmniej mam taką nadzieję. Kasai był zdumiony. - Dlaczego? Czym są dla ciebie Wilki? Do tej pory mówi się o magii Kesy Khana i wilkołakach, które posłał twoim śladem. Dlaczego miałbyś mu pomagać? - Wróg mego wroga jest moim przyjacielem - odparł Waylander. - Jest pewien człowiek, który służy imperatorowi. To mój wróg, którego chcę ujrzeć martwym. - Zhu Chao! Niechaj bogowie przeklną jego duszę aż po kres gwiazd! Tak, to dobry wróg, ten czarownik. Jednak przybywasz za późno, żeby pomóc Wilkom. Gothirowie już zaczęli atak na ich górską siedzibę. Nie przedostaniesz się. - Znajdę jakąś drogę. Kasai pokiwał głową, wysączył resztę trunku z kubka i na nowo napełnił go ze stojącego obok dzbanka. Podał pucharek Waylanderowi, który upił łyk. - Moi ludzie to Wysokie Włócznie. Jesteśmy wrogami Wilków. Od wieków - i jeszcze dłużej. Jednak nie chcę, żeby zniszczyli ich Gothirowie. To ja chcę być tym, który wbije miecz w Anshi Chena. Sam chcę obciąć głowę Belashowi. I wyrwać serce Kesie Khanowi. Takie przyjemności nie są dla okrągłookich świń z kamiennych chlewów. - Ilu masz ludzi? - Wojowników? Sześciuset. - Może mógłbyś pomóc Wilkom. - Phi! Język by mi sczerniał, a moi przodkowie obróciliby się do mnie plecami, kiedy wejdę w Dolinę Spoczynku. Nie, nie pomogę im, ale pomogę tobie. Dam ci żywność i - jeśli chcesz - przewodnika. W góry wiodą także inne drogi. - Dziękuję ci, Kasaju. - Nie ma za co. Jeżeli znajdziesz Kesę Khana, przekaż mu moje słowa. - Zrobię to. Powiedz mi, czy marzysz o dniu, kiedy nadejdzie Zjednoczyciel? - Oczywiście. Który Nadir o tym nie marzy? - I jak go sobie wyobrażasz? - On na pewno będzie wywodził się z Wysokich Włóczni. - A w jaki sposób zjednoczy Nadirów? Kasai uśmiechnął się. - No cóż, najpierw zetrze z powierzchni ziemi Wilki i inne zdradzieckie plemiona. - A gdyby Zjednoczyciel nie wywodził się z Wysokich Włóczni. Gdyby pochodził z Wilków? - Niemożliwe. - Będzie musiał być niezwykłym człowiekiem - rzekł Waylander. - Wypijmy za to - powiedział Kasai, podając mu kubek. Owinięty płaszczem, złożywszy głowę na siodle, Waylander leżał na dywanie, słuchając świstu nocnego wiatru przed namiotem. Po drugiej stronie paleniska spał Kasai, mając po bokach obie żony i dzieci. Waylander był zmęczony, ale nie mógł zasnąć. Obróciwszy się na plecy, spoglądał na powoli unoszący się przez dziurę w dachu namiotu dym, porywany przez wiatr. Wysoko na nocnym niebie widział trzy gwiazdy. Zamknął oczy. I przypomniał sobie dzień, kiedy walczył w obronie Zbroi z Brązu. Nadirowie zaatakowali go, lecz pozabijał ich. Potem ruszyła na niego ostatnia z bestii. Dwa bełty w mózg zakończyły jej życie. Ranny i osamotniony, wyczołgał się z jaskini - i zobaczył rycerzy Bractwa. Tych nie mógł pokonać, ale olbrzymi, podstępny Durmast przybył, aby go ocalić i oddał życie za człowieka, którego zamierzał zdradzić. Waylander westchnął. Tylu zabitych. Durmast, Gellan, Danyal, Krylla... I wieczne wojny - najazdy i bitwy, klęski i rozpacz. Kiedy to się kończy?, pomyślał. Ze śmiercią? A może walka trwa nadal? Kasai zaczął chrapać. Waylander usłyszał, jak mruknął coś, gdy któraś z żon szturchnęła go łokciem. Otworzył oczy i spojrzał przed siebie. Ogień na palenisku dogasał, wypełniając wnętrze czerwoną poświatą. Kasai miał rodzinę. Złożył dar przyszłości. Był kochany. Waylander obrócił się na bok, plecami do nadyryjskiego wodza. Znów próbował zasnąć, lecz tym razem ujrzał Dardaliona, przywiązanego do drzewa, poranionego i zakrwawionego, otoczonego przez śmiejących się i drwiących z niego mężczyzn. Ten dzień zmienił cały świat Waylandera. Uratował kapłana i został wciągnięty w odwieczną walkę światła z ciemnością, harmonii z chaosem. I spotkał Danyal. Jęknął i znów obrócił się na plecy, cały obolały. Przestań roztrząsać przeszłość, powiedział sobie. Myśl o jutrze. Tylko o jutrze. Znajdzie drogę w głąb Gór Księżycowych. Stanie u boku Miriel i Angela, żeby robić to, co potrafi najlepiej. Walczyć. Będzie zabijać. Sen spadł nań niespodzianie i jego dusza uleciała w ciemność. Ściany były oślizłe, a korytarz ciemny i ciasny. Waylander zamrugał oczami i usiłował przypomnieć sobie, skąd się tu wziął. Tak trudno było mu się skupić. Szukał tu czegoś? Kogoś? Nie było okien ani drzwi, tylko nie kończący się tunel. Zimna woda, w której brodził, przesiąkała mu przez buty. Zabłądziłem, pomyślał. Nie dostrzegł żadnego źródła światła, a jednak wszystko widział. Schody. Muszę poszukać schodów. Ogarnął go strach, ale gwałtownie odepchnął go od siebie. Uspokój się! Myśl! Szedł dalej. Coś białego na odległej ścianie przykuło jego wzrok. Jakaś nisza. Rozpryskując wodę, przeszedł przez płynącą wodę i zobaczył kościotrupa, przykutego zardzewiałymi łańcuchami do ściany. Ścięgna i wiązadła jeszcze nie przegniły, więc szkielet był cały, oprócz lewej nogi, która odłamała się w kolanie. Coś poruszyło się w klatce piersiowej i Waylander zobaczył, że dwa szczury uwiły sobie w niej gniazdo. - Witaj - rzekł głos. Waylander cofnął się o krok, zaskoczony. Czaszka zmieniła się w głowę o urodziwej twarzy, okolonej złotymi włosami. Uśmiechnęła się do niego. Serce Waylandera zaczęło bić mocniej i sięgnął po swoją kuszę. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że nie ma broni. - Witaj w moim domu - powiedziała urodziwa twarz. - Ja śnię! - Być może - przytaknęła głowa. Szczur przecisnął się między żebrami szkieletu i przeskoczył na pobliską kamienną półkę. - Co to za miejsce? Głowa zaśmiała się, aż echo poszło po tunelu. - No, niech pomyślę... Czy to wygląda na raj? - Nie. - No to musimy być gdzie indziej. Jednak nie ma co narzekać, prawda? Miło mieć gościa po tak długim czasie. Oczywiście, szczury dotrzymują mi towarzystwa, ale ich zdolność konwersacji jest mocno ograniczona. - Jak się stąd wydostać? Na twarzy zjawy pojawił się uśmiech i Waylander zobaczył, że szerzej otworzyła oczy, w których dostrzegł triumfalny błysk. Waylander obrócił się na pięcie. Miecz śmignął ku jego gardłu. Uskoczywszy, uderzył pięścią w twarz zjawy. Napastnik runął w wodę, ale zaraz podniósł się. Wyglądał jak człowiek, tylko skórę miał pokrytą łuską, a oczy olbrzymie i osadzone po bokach głowy, jak ryba. Nie miał nosa, tylko dwie szczeliny i usta w kształcie odwróconej litery V, bezwargie i ze sterczącymi kłami. Stwór skoczył do ataku. Waylander wyciągnął rękę, zacisnął dłoń na jednym z żeber szkieletu i odłamał je. Miecz opadł. Waylander uchylił się i wbił ułamane żebro w pierś stwora. Ten wypuścił miecz i zawył przeraźliwie. Potem zniknął. Waylander podniósł miecz i odwrócił się do szkieletu. Urodziwa twarz znikła. Zbutwiała czaszka opadła z ramion i potoczyła się w mętną wodę. Z bronią w ręku Waylander poszedł dalej. Tunel poszerzył się i pod kamiennym łukiem prowadził do schodów. Na pierwszym stopniu siedział starzec. Jego szaty były zetlałe, pokryte pajęczynami i pleśnią. W dłoniach trzymał kryształową kulę, z której sączyło się białe światło. Waylander podszedł do niego. - Oto twoja dusza - rzekł starzec, podnosząc kryształ. - Jeśli go upuszczę, rozbiję lub zmiażdżę, nigdy się stąd nie wydostaniesz. Przez wieczność będziesz przemierzał te korytarze. Wracaj zatem, skąd przyszedłeś. - Chcę wejść po tych schodach, starcze. Odsuń się. - Zrób jeden krok, a twoja dusza będzie potępiona! - ostrzegł staruch, wysoko podnosząc kryształową kulę. Waylander doskoczył i ciął mieczem kryształ, aż błyszczące kawałki posypały się w wodę. Stary cofnął się. - Skąd wiedziałeś? - jęknął. - Moja dusza to moja sprawa - odparł Waylander. Starzec zniknął. Schody kusiły. Powoli ruszył naprzód. Ściany klatki schodowej lśniły zielonkawym blaskiem, stopnie błyszczały jak naoliwione. Zaczerpnął tchu i wszedł na pierwszy stopień. Potem na drugi. Ze ścian wyrosły ręce, wyciągając ku niemu szponiaste palce i pazury. Miecz błysnął, przecinając pokryty łuską przegub. Palce chwyciły go za czarny skórzany kubrak. Wyrwał się i ruszył w górę po schodach, wyrąbując sobie drogę przez wyciągnięte, chwytające ramiona. Na szczycie schodów był kwadratowy podest. Tam zobaczył dwoje drzwi - jedne złote i uchylone, drugie strzeżone przez trójgłową żmiję, której sploty zagradzały wejście. Uchylone drzwi ukazywały smugę słońca, ciepłą i zapraszającą do wejścia. Waylander zignorował je, nie odrywając oczu od żmii. Rozdziawiała paszcze, ukazując pary kłów, długich na stopę. Jad spływał z nich na posadzkę podestu, pieniąc się i sycząc. W uchylonych drzwiach pojawiła się jakaś świetlista postać. - Chodź tędy. Szybko! - powiedział przyjaźnie mężczyzna o siwych włosach i niebieskich oczach. - Chodź ku światłu! Waylander podszedł do niego, lecz nagle chwycił go za szatę i cisnął w kierunku żmii. Dwa łby śmignęły naprzód. Pierwszy zacisnął się na ramieniu mężczyzny, drugi wbił mu kły w nogę. Wrzaski ofiary rozdarły powietrze. Gdy Waylander przeskakiwał przez leżącego, trzeci łeb śmignął w kierunku zabójcy. Natychmiast ciął mieczem, trafiając gada w oko. Z rany trysnęła czarna krew i łeb cofnął się. Waylander uderzył barkiem w drzwi, które ustąpiły. Wpadł do przestronnej komnaty, zerwał się na równe nogi i zobaczył czekającego nań mężczyznę z mieczem w dłoni. Był nim Morak. - Teraz nie uratuje cię zdychający pies! - rzekł nieżywy morderca. - Nie potrzebuję pomocy, żeby poradzić sobie z takimi jak ty - powiedział mu Waylander. - Wtedy byłeś nikim. Teraz jesteś niczym. Morak skrzywił się i rzucił do ataku. Waylander odskoczył, sparował pchnięcie i zripostował, niemal przecinając Morakowi szyję. Morderca zatoczył się, lecz zaraz stanął prosto, tylko głowa opadła mu na ramię. - Jak chcesz zabić martwego? - zadrwił i zaatakował ponownie. Waylander znów sparował cios i uderzył w to samo miejsce. Głowa potoczyła się po podłodze, lecz ciało nacierało dalej. Waylander odbił dwa pchnięcia, tnąc ostrzem otwartą już klatkę piersiową. To nie powstrzymało przeciwnika. W powietrzu rozległ się śmiech. - Zaczynasz się bać? - Głos Moraka przetoczył się echem po sali, wypełniając ją potokiem przekleństw. Waylander uchylił się przed ciosem, doskoczył do głowy i chwycił ją za włosy. Zamachnął się i cisnął nią przez uchylone drzwi. Odbiła się i przeleciała przez szparę. Żmija skoczyła, zaciskając ogromną paszczę. Krzyki urwały się jak ucięte nożem. Bezgłowe ciało upadło na podłogę. Waylander obrócił się na pięcie, czekając na kolejny atak. - Skąd wiedziałeś, które drzwi wybrać? - zapytał inny głos. - To nie było trudne - odparł, trzymając broń w pogotowiu. - Tak, rozumiem. Słońce i ta biała szata były trochę zbyt ostentacyjne. Nie popełnię więcej tego błędu. Muszę powiedzieć, że Morak mnie rozczarował. Żywy sprawił ci więcej kłopotu. - Wtedy miał o co walczyć - odparł Waylander. - Kim jesteś? Pokaż się! - Oczywiście, jakże to niegrzecznie z mojej strony. Na drugim końcu sali pojawił się wysoki mężczyzna w purpurowej szacie. Czarne włosy oblepiały mu czaszkę, a trefione bokobrody opadały aż na wąskie ramiona. - Jestem Zhu Chao. - Słyszałem już to imię. - Oczywiście. Cóż, zobaczmy, co możemy wyczarować dla twojej przyjemności. Może coś z twojej przeszłości? Zhu Chao wyciągnął rękę, wskazując nią miejsce na środku sali. Trysnął czarny dym, z którego wyłoniła się ponadośmiostopowa bestia. Miała wilczy łeb, a ciało olbrzyma. - Jaka szkoda, że nie masz przy sobie tej małej kuszy - rzekł Zhu Chao. Waylander cofał się przed nadchodzącym zwierzęciem, które mierzyło go przekrwionymi ślepiami. Nagle srebrna strzała śmignęła w powietrzu, przeszywając kark stwora. W ślad za nią poleciała druga, wbijając się w szeroką pierś. Bestia opadła na kolana, a potem runęła jak długa na posadzkę. Waylander obrócił się na pięcie. W drzwiach stała Miriel z łukiem w ręce, a obok niej Angel, który zamierzał do niego podbiec. - Cofnij się! - rozkazał Waylander, unosząc miecz. - Co się z tobą dzieje, do diabła? - zapytał Angel. - W tym miejscu nic nie jest tym, czym się zdaje - powiedział mu Waylander. - Nie dam się omamić demonowi tylko dlatego, że wygląda jak przyjaciel. Miriel podeszła bliżej. - Sądź po czynach, ojcze - powiedziała. W dłoni Waylandera pojawiła się kusza, a u pasa pełny kołczan strzał. - Skąd się tu wzięliście? - zapytał podejrzliwie. - Przysłał nas Kesa Khan. A teraz wynośmy się stąd. Naładowawszy kuszę, Waylander odwrócił się do Zhu Chao. Czarodziej zniknął. Po obu stronach sali znajdowały się drzwi. Miriel podbiegła do najbliższych, lecz Waylander zawołał ją. - Co to za miejsce? - zapytał. - Istnieje tylko w Otchłani. Ten zamek stworzył Zhu Chao, jako pułapkę na ciebie. Musimy wydostać się stąd, poza zasięg jego mocy. Ponownie ruszyła do drzwi, lecz złapał ją za ramię i w jego czarnych oczach błysnął gniew. - Stań i pomyśl! - warknął. - To jego twór, więc żadne z drzwi nie wiodą ku wolności. Za nimi czeka tylko nowe niebezpieczeństwo. - Co proponujesz? - zapytał Angel. - Mamy tu czekać? - Właśnie. Jego siły nie są niewyczerpane. Zaczekamy i będziemy walczyć. Zabijemy wszystko, co się zjawi. - Nie - upierała się Miriel. - Nie masz pojęcia, co mieszka w Otchłani. Demony, potwory, duchy - stwory wcielonego zła. Kesa Khan ostrzegał mnie przed nimi. - Gdyby Zhu Chao miał moc przywoływania takich stworów, już byłbym martwy - odparł łagodnie Waylander. - Jakiekolwiek przygotował dla nas niespodzianki, czekają one za tymi drzwiami. Możemy iść lub zostać. Nie ma innego wyjścia. Tutaj mamy trochę miejsca. Opowiedz mi o Otchłani - rozkazał Miriel. - To miejsce ducha - powiedziała - i wędrówki. To wielka pustka pomiędzy tym, co było, a tym, co jest. - Nic tu nie jest realne? - Jest i nie jest. - Ta kusza nie jest z hebanu i stali? - Nie. Jest z ducha - twojego ducha. To przedłużenie twojej woli. - A więc nie muszę jej ładować? - Ja... nie wiem. Waylander wycelował i nacisnął oba spusty. Dwa bełty przeleciały przez salę i uderzyły w czarne drzwi. Popatrzył na broń, na luźne cięciwy. Znów uniósł kuszę. Kolejne dwie strzały przeszyły powietrze. - Dobrze - rzekł. - Teraz mogą przyjść. Chcę też mieć moje noże. Na jego piersi pojawił się bandolet i zwisające zeń trzy pochwy z nożami. Potem zmaterializowała się kolczuga, nie czarna, lecz srebrzysta. - A co z tobą, Angelu? - spytał z szerokim uśmiechem. - Czego chcesz? Gladiator uśmiechnął się także. - Dwa złociste miecze i zbroję wysadzaną klejnotami. - Będziesz je miał. Pojawił się złoty hełm z białym pióropuszem, biegnącym od czoła do nasady karku. A także napierśnik i naramienniki, skrzące się od rubinów i diamentów. U jego boku zabłysły dwie pochwy z mieczami. Wszystkie drzwi po obu stronach sali otworzyły się i stado cieni skoczyło na czekających wojowników. - I będę miał światło! - wrzasnął Waylander. Sklepienie zniknęło i słoneczny blask zalał salę, oświetlając czarną hordę, która zniknęła jak mgiełka na porannym wietrze. Potem nad ich głowami utworzyła się czarna chmura, zasłaniając światło, i wokół zasyczał zimny głos: - Szybko się uczysz, Waylanderze, ale brak ci umiejętności, aby stawić mi czoło. Zanim głos przebrzmiał, pojawiło się dziewięciu rycerzy w czarnych zbrojach, z wydłużonymi trójkątnymi tarczami na ramionach i długimi mieczami w dłoniach. Waylander posłał dwa pociski pierwszemu z nich. Uderzyły w tarczę. Miriel wypuściła strzałę, ale i ona odbiła się od puklerza. Rycerze parli naprzód. - Co robimy? - szepnął Angel, dobywając obu mieczy. Waylander wycelował kuszę nad głowami nadchodzących wojowników i wystrzelił. Bełt przeleciał nad nimi i zawrócił, wbijając się w plecy najbliższego. - Tutaj wszystko jest możliwe - rzekł Waylander. - Użyjcie waszych myśli! Rycerze rzucili się naprzód, trzymając przed sobą tarcze. Na ramieniu Waylandera pojawił się biały puklerz, a jego kusza zmieniła się w świetlny miecz. Skoczył naprzód, uderzył tarczą pierwszego rycerza, zbijając go z nóg, po czym wskoczył w powstałą wyrwę, tnąc ostrzem w lewo i przecinając żebra najbliższemu wojownikowi. Angel przebiegł dwa kroki i rzuciwszy się na podłogę, runął pod nogi nacierających rycerzy. Zwalił z nóg trzech - ich tarcze z brzękiem uderzyły o posadzkę. Zerwał się i zabił dwóch; jednego cięciem w brzuch, a drugiego odwrotnym pchnięciem w gardło. Miriel zabiła trzeciego, posławszy mu strzałę w oko. Teraz rycerze natarli na Miriel. Natychmiast jej łuk zmienił się w lśniącą szablę. Uchyliwszy się przed zamaszystym cięciem, podskoczyła i kopnęła w szczękę pierwszego napastnika. Odleciał w tył. Miecz drugiego śmignął ku jej twarzy. Zrobiła unik i odpowiedziała morderczym cięciem, które rozdarło kolczugę na szyi rycerza. Kiedy upadł, wbiła mu ostrze w plecy. Trzej pozostali rycerze cofnęli się. Angel ruszył na nich. - Nie! - zawołał Waylander. - Zostaw ich! Angel wycofał się do Waylandera i Miriel. - Nie umiem czarować - mruknął. - Nie będziesz musiał - powiedział Waylander, wskazując na znikające ściany zamku. - Już po wszystkim. W mgnieniu oka znaleźli się na szerokiej polnej drodze, a zamek pozostał tylko wspomnieniem. - Ryzykowałaś dla mnie życie, Miriel - powiedział Waylander, biorąc córkę w ramiona. - Poszłaś dla mnie do piekła. Nie zapomnę tego, dopóki żyję. Puściwszy ją, zwrócił się do Angela. - Ty także, przyjacielu. Jak mam ci dziękować? - Na początek możesz powiedzieć Miriel, żeby mnie stąd zabrała - odparł gladiator, nerwowo spoglądając na szare jak popiół niebo i nagie wzgórza. Waylander zaśmiał się. - Niech tak będzie. Jak mamy się stąd wydostać, Miriel? Stanęła przy nim i dłońmi zasłoniła mu oczy. - Pomyśl o twoim ciele, gdzie teraz śpi. Potem odpręż się, jakbyś zasypiał. Bardzo szybko zobaczymy cię w górach. Chwycił ją za ręce i odjął jej dłonie od swoich oczu. - Nie przyjadę w góry - powiedział łagodnie. - Co chcesz powiedzieć? - Byłbym tam tylko jeszcze jednym szermierzem. Muszę udać się tam, gdzie moje zdolności przydadzą się najbardziej. - Chyba nie do Gulgothiru? - jęknęła. - Tak. Za tym wszystkim stoi Zhu Chao. Kiedy on zginie, może skończy się wojna. - Och, ojcze, przecież to czarodziej! I będzie strzeżony. Co gorsza, on wie, że przyjdziesz - dlatego zastawił tę pułapkę. Będzie na ciebie czekał. Jak może ci się udać? - Mówisz do Waylandera Zabójcy - rzekł Angel. - Jak mogłoby mu się nie udać? - Co za dureń! - rechotał Kesa Khan, który zerwał się z ziemi i krążył po jaskini, zapomniawszy o zmęczeniu. Miriel popatrzyła na niego ze zdumieniem. Angel tylko potrząsnął głową. - I pomyśleć - ciągnął szaman - że próbował zabić Waylandera w bezpośrednim starciu. Coś wspaniałego! To jakby ktoś chciał udusić lwa, wpychając głowę do jego paszczy! Doskonale! - O czym ty mówisz? - zapytała Miriel. Kesa Khan westchnął i usiadł przy ognisku. - Jesteś jego córką i nie rozumiesz tego? On jest jak ogień. Pozostawiony samemu sobie wypali się do czerwonych węgli. Jednak atakowanie go to jak dorzucanie chrustu do ognia. Możesz to zrozumieć? Spójrz! Kesa Khan machnął ręką nad płomieniami, które spłaszczyły się, tworząc ogniste lustro. W nim ujrzeli Waylandera, powoli idącego przez tunel Otchłani, gdzie mętna woda omywała mu buty. - Wtedy obawiał się, gdyż nie widział wroga, tylko ciemność. Był zagubiony. Bez wspomnień. Bez broni. Patrzyli, jak maleńka postać dochodzi do szkieletu i materializuje się pokryta złotymi kędziorami głowa. - Patrzcie uważnie! - rozkazał Kesa Khan. Pokryty łuską stwór wyrósł za plecami Waylandera, który chwycił kość żebrową i wbił ją w pierś napastnika. - Teraz - rzekł szaman - ma już miecz. Ma cel. Wszędzie wokół niego są wrogowie. Może użyć swego daru. Patrzcie, jak się porusza - jak wilk. Patrzyli w milczeniu, jak maleńka postać zniszczyła kulę i wyrąbała sobie drogę po schodach. - To mi się podobało - chichotał szaman, gdy Waylander cisnął biało odzianego kapłana w paszczę żmii. - On wiedział, rozumiecie? W mroku, otoczony przez nieprzyjaciół, nie oczekiwał wybawienia. Wybrał strzeżone drzwi. Och, to było doskonałe. W jego żyłach musi płynąć nadyryjska krew! I wezwał słońce do Otchłani! Pięknie. Wspaniale! Zhu Chao musi trząść się ze strachu. Na wszystkich bogów, ja na jego miejscu na pewno bym drżał. - Nie wiem, czy on drży - powiedziała Miriel - ale wiem, że ojciec jedzie do Gulgothiru. A tam nie zdoła ściągnąć słońca. Zhu Chao otoczy się zbrojnymi strażami i będzie na niego czekał. - Będzie tak, jak zechcą bogowie - rzekł Kesa Khan, machając ręką. Znowu buchnęły płomienie. - Jutro musimy przeprowadzić kobiety i dzieci do Kar-Barzac. Posłałem wiadomość do Anshi Chena. Pozostawi niewielki oddział, który będzie strzec przejścia. Pięćdziesięciu ludzi pozostanie tam aż do zmroku, broniąc muru. To powinno wystarczyć. - Co z moim ojcem? - nalegała Miriel. - Jego los spoczywa w rękach bogów - odparł Kesa Khan. - Przeżyje lub zginie. Nic nie możemy zrobić. - Zhu Chao odnajdzie go za pomocą magii - przypomniała Miriel. - Możesz go osłonić? - Nie, nie mam takiej mocy. W dolinie Kar-Barzac mieszkają straszliwe bestie. Potrzebuję wszystkich moich sił, żeby przegonić je w góry i utorować memu ludowi drogę do fortecy. - A więc jakie szansę będzie miał mój ojciec? - Zobaczymy. Nie doceniasz go. - Musi być coś, co możemy zrobić! - Tak, pewnie. Będziemy walczyć. Sprawimy, że Zhu Chao skupi wszystkie siły na Kar-Barzac. Tam jest to, czego on chce. W tym starym zamczysku są jego sny. - Jak to? - zdziwił się Angel. - Zbudowali je Starsi. Rzucili tam potężne zaklęcia, tworząc żywe demony znane pod nazwą Zespolonych, aby toczyły ich wojny. Połączyli człowieka ze zwierzęciem - to była niesamowicie silna magia. Tak wielka, że w końcu zniszczyła ich, ale w Kar-Barzac przetrwała i emanuje nadal. Sami zobaczycie. Zmieniła całą dolinę: są tam zdeformowane drzewa, drapieżne owce i kozy. Widziałem nawet królika, który miał kły. W tej dolinie nic nie przetrwa nie zmienione, wszystko zostaje zniekształcone. Nawet sam zamek wygląda okropnie. Granitowe głazy zmieniły kształt, jakby był z gliny. - A więc czemu tam idziemy, do diabła? - spytał Angel. Kesa Khan uśmiechnął się, a jego czarne oczy zabłysły. - Ktoś był tak miły i zdjął czar - odparł i zapatrzył się w ogień. - Nie mówisz nam wszystkiego - rzekła Miriel. - Nawet o wielu sprawach - przyznał szaman. - Bo o wielu nie musicie wiedzieć. Nasi wrogowie dotarli do Kar-Barzac przed nami. Usunęli źródło magii - i zginęli przy tym. Teraz jest tam bezpiecznie. Obronimy mury twierdzy, a wtedy ród Zjednoczyciela przetrwa. - Jak długo możemy utrzymać tę fortecę? - spytał Angel. - Zobaczymy - odpowiedział Kesa Khan - ale teraz muszę wypędzić bestie z doliny. Zostawcie mnie. Rozdział 16 Obraz Zhu Chao unosił się przed Altharinem. Generał stał w swoim namiocie, obok stał jego adiutant Powis, a po lewej kapitan Bractwa, albinos Innicas. - Zawiodłeś imperatora - rzekł Zhu Chao. - Wyznaczył ci proste zadanie, a ty okazałeś się nieudolny. Miałeś zabić kilku Nadirów, lecz nie potrafiłeś wykonać rozkazu. - Tych kilku Nadirów - odparł chłodno Altharin - obsadziło trzy wąskie przejścia. Straciłem ponad dwustu ludzi, próbując się przedrzeć, a twoje słynne Bractwo też nie odniosło sukcesu. Jeden starzec odparł ich atak. - Ośmielasz się krytykować Bractwo? - syknął Zhu Chao. - Jesteś bardziej niż nieudolny. Jesteś zdrajcą! - Służę imperatorowi, a nie tobie, ty nadęty... Generał jęknął i osunął się w ramiona Powisa. Spomiędzy żeber wystawała mu długa rękojeść noża. Zaszokowany Powis położył umierającego generała na podłodze. Spojrzał na odzianego w białą szatę Innicasa. - Zabiłeś go! - szepnął. Altharin usiłował coś powiedzieć, lecz krew popłynęła mu z ust i głowa opadła na bok. Innicas pochylił się i wyrwał nóż, po czym otarł go o jedwabną tunikę generała. Powis wstał. Trzęsły mu się ręce. - Nie rób niczego pochopnie, chłopcze! - powiedział Zhu Chao. - Sam imperator wydał rozkaz, żeby go zabić. Idź i sprowadź Gallisa. Powiedz mu, że imperator go awansował. Powis cofnął się i spojrzał na leżące na podłodze ciało. - No już! - rozkazał Innicas. Powis, potykając się, wypadł z namiotu. - Panie, trzydzieści mil na północ jest inne przejście - powiedział Innicas. - Weź setkę ludzi, najlepszych, jakich mamy. Nadirowie spróbują dotrzeć do Kar-Barzac. Przechwyćcie ich w dolinie. Będą jechali w rozciągniętym szyku, więc kiedy jedni wjadą już do fortecy, inni pozostaną jako tylna straż. Kobiety i dzieci będą w kolumnie na otwartej przestrzeni. Zniszcz ich! Zobaczymy, jak walczą Nadirowie, kiedy nie ma już o co walczyć. - Będzie tak, jak każesz, panie - skłonił się Innicas. - Porozumiałeś się z Gracusem i innymi? - Nie, panie. Ale Zamon czeka w górach z ich końmi. Mówił, że dotarli bezpiecznie. Zamierzają zejść do podziemi. Może magia Kar-Barzac nie pozwala nam się porozumieć. - Są tam, a tylko to się liczy - rzekł Zhu Chao. - Wszystko przebiega tak, jak zaplanowaliśmy. Ventryjczycy wylądowali na południu. Drenajowie, bez Karnaka, cofają się w rozsypce. Nasze oddziały czekają, by najechać sentrańską równinę. Nasze plany na przyszłość w znacznej mierze zależą od wydarzeń w Kar-Barzac. Nie zawiedź mnie, Innicasie! - Możesz na mnie polegać, milordzie. - Niech tak będzie. Gothirowie, wlokąc i taszcząc swoich rannych, wycofali się, gdy słońce zapadało za horyzont. Senta osunął się na ziemię, Belash obok niego. - Z przykrością przyznaję, że zaczynam odczuwać zmęczenie - powiedział szermierz. - I ja także - przytaknął Belash. Oparł głowę o czarny kamień muru. - Dzisiejsze ataki były zacieklejsze. Potarł zmęczone oczy. - Wycofamy się za dwie godziny. - Jak daleko jest do fortecy? - Będziemy w dolinie przed świtem - odparł ponuro Nadir. - Nie pałasz entuzjazmem, przyjacielu. - To bardzo złe miejsce. - Belash otworzył mieszek przy pasie i wyjął kości, które przytrzymał w dłoniach. Westchnął. - Myślę, że Belash tam umrze - oznajmił. - Co to jest? - zapytał Senta, zmieniając temat. - Prawa dłoń mojego ojca. Został zabity, dawno temu, a jeszcze go nie pomściłem. - Co się stało? - Miał kuce do sprzedania i pojechał na targ do Namibu. Daleka droga. Wybrał się z moim bratem i Anshi Chenem. Tylko Anshi przeżył napad. Był ze stadem i kiedy rabusie zaatakowali, Anshi uciekł. - To dlatego żywisz do niego urazę? Ponieważ stchórzył? - On nie jest tchórzem! - warknął Belash. - Rabusiów było zbyt wielu i nie było sensu walczyć. Anshi i ja kochaliśmy tę samą kobietę. Wybrała jego. On jest dobrym wodzem, oby mi język sczerniał, że to mówię. Próbowałem wytropić rabusiów. Znalazłem ciało mego ojca, zebrałem te kości i pochowałem resztę. Ślady były zbyt stare. Anshi widział, jak zginął mój ojciec. Widział człowieka, który zadał mu śmiertelny cios. Opisał mi go. Od tej pory żyję nadzieją, że go znajdę - to białowłosy wojownik o oczach barwy krwi. - Masz jeszcze czas - rzekł Senta. - Może. Belash podniósł się z ziemi i odszedł wzdłuż muru, rozmawiając z obrońcami, klękając przy rannych i umierających. Senta wyciągnął się na plecach, z rękami pod głową, obserwując pojawiające się na ciemniejącym niebie gwiazdy. Powietrze było świeże i chłodne, obmurowane kamienie prawie miękkie. Zamknął oczy. Kiedy znów je otworzył, obok niego siedziała Miriel. Uśmiechnął się. - Spałem - rzekł. - Śniłem o tobie. - Na pewno coś nieprzyzwoitego. Usiadł i przeciągnął się. - Nie. Siedzieliśmy na łące przy strumieniu, pod gałęziami wierzby. Trzymaliśmy się za ręce. O tak. Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń, podnosząc ją do ust. - Nigdy nie rezygnujesz, prawda? - powiedziała, zabierając mu ją. - Nigdy! Dlaczego mnie nie pocałujesz, piękna? Tylko raz. Żeby przekonać się, czy ci się spodoba. - Nie. - Ranisz mnie do żywego. - Myślę, że jakoś to przeżyjesz. - Boisz się, prawda? Boisz się dawać. Boisz się żyć. Zeszłej nocy słyszałem twoją rozmowę z Angelem, kiedy mu się ofiarowałaś. To był błąd, piękna, i Angel miał rację, że nie skorzystał z propozycji. Postąpił jak wariat, ale miał rację. Czego się boisz? - Nie chcę o tym rozmawiać - odparła Miriel, wstając. Wyciągnął rękę i lekko dotknął jej ramienia. - Porozmawiaj ze mną - rzekł łagodnie. - Dlaczego? - szepnęła. - Ponieważ zależy mi na tym. Usiadła z powrotem i przez chwilę nic nie mówiła. Nie nalegał, tylko czekał w milczeniu. W końcu przemówiła. - Jeśli kogoś kochasz, otwierasz wszystkie drzwi swego serca. Wpuszczasz go. Kiedy umiera, nie masz jak się bronić. Widziałam ból ojca, kiedy... kiedy zginęła matka. Nie chcę takiego bólu. Nigdy. - Nie zdołasz go uniknąć, Miriel. Nikt nie zdoła. Jesteśmy jak pory roku - rośniemy na wiosnę, dojrzewamy w lecie, więdniemy na jesieni i umieramy w zimie. Mimo to nie możemy mówić: „Nie będę sadził kwiatów, ponieważ zwiędną jesienią". Czymże jest życie bez miłości? Wieczną zimą. Mrozem i śniegiem. To nie dla ciebie, piękna. Uwierz mi. Dłonią dotknął jej włosów i nachylił się, dotykając wargami jej policzka. Powoli odwróciła głowę i ich usta zetknęły się. Strzała przeleciała nad murem, a w wąwozie zadudnił echem tupot biegnących nóg. - Ci Gothirowie nie wiedzą, kiedy przestać - zauważył, wstając i wyjmując miecz. Stojąc na skraju doliny, patrząc na skąpane w blasku księżyca trawy i łagodne pagórki, Angel czuł niepokój. W oddali widział wieże i mury Kar-Barzac, nad rozległym jeziorem barwy starego żelaza. Nadyryjskie kobiety i dzieci długim, przerywanym szeregiem schodziły w dolinę. Wiele z nich ciągnęło wózki z całym ich dobytkiem. Angel powiódł spojrzeniem po wyniosłych górach otaczających dolinę, po niedostępnych szczytach. Znajdowali się teraz na otwartej przestrzeni. Myślał o obrońcach trzech przejść i modlił się, żeby wytrwali. Gdyby Gothirowie przedarli się przez któreś z nich... Odepchnął od siebie podsuwane przez wyobraźnię obrazy rzezi. Większość nadyryjskich wojowników wjechała do fortecy, natomiast pozostali obsadzili przejścia. Zaledwie trzydziestu jechało z kobietami i dziećmi, eskortując je do Kar-Barzac. Angel wskoczył na konia i zjechał ze wzgórza. Poprawił mu się humor na widok niemego nadyryjskiego chłopca maszerującego obok wyładowanego wózka. Mały miał na ramionach płaszcz Angela, a w prawej rączce wystrugany z patyka miecz. Płaszcz wlókł się w kurzu. Angel podjechał do chłopca, pochylił się, podniósł go i posadził za sobą. Mały uśmiechnął się i zamachał drewnianym mieczykiem. Uderzywszy konia piętami, Angel pogalopował na początek karawany, gdzie Belash jechał obok wojennego wodza Nadirów, Anshi Chena. Obaj wojownicy byli pogrążeni w rozmowie. Anshi spojrzał na podjeżdżającego Angela. Był krępym, łekko otyłym mężczyzną i w jego czarnych oczach Drenaj dostrzegł jedynie wrogość. - Poruszamy się zbyt wolno - rzekł Angel. - Wkrótce nadejdzie świt. Belash skinął głową. - Racja, ale mamy wielu starych ludzi. Nie mogą iść szybciej. - Mogliby, gdyby zostawili te wózki. Anshi Chen prychnął, odchrząknął i splunął. - Ten dobytek to całe ich życie - rzekł. - Ty tego nie zrozumiesz, Drenaju, gdyż twoja ziemia jest krainą obfitości. Każdy z tych wózków mieści więcej, niż widzisz. Dla ciebie lampa z brązu to tylko źródło światła, lecz mógł ją wykonać pradziad sto lat temu, dlatego każdy przedmiot ma wartość większą, niż sądzisz. Pozostawienie ich byłoby jak nóż wbity w duszę rodziny. - Nie martwi mnie nóż wbity w duszę - odparł Angel - ale w plecy. Cóż, w końcu to wasza wojna. Obrócił konia i pojechał z powrotem wzdłuż szeregu. Ponad trzysta osób szło dnem doliny i oceniał, że miną jeszcze co najmniej dwie godziny, zanim ostatni z nich dotrą do fortecy. Pomyślał o Sencie i Miriel broniących muru, o Waylanderze samotnie zmierzającym do Gulgothiru. Gwiazdy gasły, niebo pojaśniało. Jego niepokój rósł. Białowłosy Innicas wyszedł z cienia rzucanego przez głaz i podszedł do pozostałych rycerzy. - Teraz - powiedział do nich - nadeszła odpowiednia chwila. Chwyciwszy wodze czarnego ogiera, wskoczył na siodło, wyjmując z pochwy u boku czarny miecz. Stu wojowników dosiadło wierzchowców i oczekiwało na rozkaz. Innicas zamknął oczy, szukając Wspólnoty Krwi. Czuł ich dusze, smakował ich gniew i namiętność, gorycz i żądze. - Niechaj nie przeżyje ani jeden Nadir - szepnął. - Zabić wszystkich. W darze dla Pana Wszystkich Żądz. Niech będzie ból. Niech będzie strach i wściekłość. Niech będzie rozpacz! Dusze czarnych rycerzy trzepotały w jego myślach jak nocne ćmy, krążące wokół ciemnego światła jego nienawiści. - Czego potrzebujemy? - zapytał je. - Krwi i śmierci - padła odpowiedź, sycząc w jego mózgu jak gniazdo żmij. - Krwi i śmierci - przytaknął. - Niech rośnie magia. Niech strach jak potok ogarnie naszych wrogów, wartkim prądem rwąc ich odwagę. Zaklęcie popłynęło jak niewidoczna mgła, przepływając nad głazem i zboczem ku dolinie, rosnąc i pęczniejąc. Stu Rycerzy Krwi zakończyło rytuał i wyjechało z kryjówki, rozwijając szyk, trzymając miecze w dłoniach. Angel poczuł zimne dotknięcie strachu i wrócił myślą do tego dnia przy chacie, kiedy po raz pierwszy spotkał rycerzy Bractwa. Ściągnąwszy wodze, obrócił wierzchowca na południe i ujrzał sylwetki wrogów na tle nieba, ich łopoczące na wietrze płaszcze i uniesione miecze. Belash dostrzegł ich w tej samej chwili i zawołał coś do Anshi Chena. Gdy spadło na nich zaklęcie, kobiety i dzieci zaczęły uciekać z wrzaskiem, rozbiegając się po całym dnie doliny. Niektóre rzuciły się na ziemię, zakrywając głowy rękami. Inne tylko stały, skamieniałe ze strachu. Shia szła w środku kolumny, kiedy zaczął się atak. Drżącymi rękami zdjęła z ramienia łuk i niezgrabnie nałożyła strzałę na cięciwę. Angel poczuł, jak niemy chłopczyk obejmuje go rękami. Obróciwszy się w siodle, chwycił chłopca i postawił go na ziemi obok wózka. Dziecko spojrzało na niego szeroko otwartymi, przestraszonymi oczami. Angel wyjął miecz i uśmiechnął się do małego. Chłopczyk wyjął zza pasa drewniany mieczyk i pomachał nim w powietrzu. - Dzielny malec! - rzekł Angel. Trzydziestu nadyryjskich jeźdźców przygalopowało do czekającego Belasha i Anshi Chena. Angel dołączył do nich. - Wzbudzany przez ich zaklęcie strach ustąpi, kiedy zacznie się walka! - rzekł Angel. - Wierzcie mi! - Jest ich zbyt wielu - rzekł drżącym głosem Anshi Chen. - Wkrótce będzie ich mniej - warknął Angel. - Za mną! Popędził konia do galopu, runął ku atakującym. Bractwo gnało naprzód i łomot kopyt ich wierzchowców odbijał się echem w dolinie, jak huk bębnów. Angel poczuł gniew. Za nim były kobiety i dzieci, więc jeśli - co bardzo prawdopodobne - Bractwo przedrze się przez linię obrony, nie chciał pozostać przy życiu, żeby widzieć rzeź. Nie oglądał się, czy Nadirowie jadą za nim. Nie dbał o to. Wpadł w szał bitewny. Czarny szereg zbliżał się, a Angel skierował rumaka w jego środek. Belash zrównał się z gladiatorem, wznosząc nadyryjski okrzyk wojenny. Trzej jeźdźcy runęli na Angela. Uchyliwszy się przed zamaszystym cięciem, uderzył mieczem w hełm drugiego rycerza. Ten wyleciał z siodła jak z procy. Koń Belasha upadł, ale Nadir wyjął nogi ze strzemion i zaraz się podniósł. Ostrze miecza otarło się Aniel jego ramię. Podskoczył i ściągnął jeźdźca z siodła, wbijając mu nóż w brzuch. Mały klin nadyryjskich wojowników został całkowicie otoczony i skrzydła szeregu rycerzy Bractwa, w liczbie około czterdziestu ludzi, ruszyły w kierunku kobiet i dzieci. Shia widziała, jak nadjeżdżają, i poczuła obezwładniający strach, ale napięła cięciwę łuku. Pierwsza strzała przeszyła kark jadącego na czele wierzchowca. Upadł i potoczył się po ziemi, zrzucając jeźdźca i wywracając dwa sąsiednie konie. Inni rycerze skręcili na boki, żeby uniknąć zderzenia. Druga strzała przeszyła kark jednego z nich. Przez moment chwiał się w siodle, poczym runął na ziemię. Shia nałożyła trzecią strzałę - a wtedy usłyszała tętent kopyt za plecami! Tak blisko! Błyskawicznie obróciła się i ujrzała tuzin jeźdźców w srebrzystych zbrojach i rozwianych białych płaszczach. Galopem minęli grupki uciekających kobiet i dzieci, po czym runęli na Bractwo. Shia nie mogła uwierzyć własnym oczom. Pojawili się znikąd jak srebrne zjawy, a wszechobecny strach topniał z każdą chwilą jak lód w promieniach słońca. Na drugim końcu pola Angel wyrąbał sobie drogę i zobaczył, jak biali rycerze uderzają na Bractwo. W radosnym uniesieniu zawrócił rumaka i znów wpadł w sam gąszcz bitwy. Wokół szczękała stal, lecz on nie zważał na niebezpieczeństwo. Padł mu koń i Angel runął na ziemię, a końskie kopyto otarło się o jego skroń. Wypuścił z ręki miecz, ale zaraz zerwał się na równe nogi. Zanurkował pod ramię atakującego go napastnika i z całej siły uderzył barkiem w koński bok. Zwierzę straciło równowagę i upadło, przygniatając jeźdźca. Angel przeskoczył przez rumaka. Rycerz usiłował wstać, gdy but Angela z trzaskiem uderzył w jego hełm. Pękło zapięcie i hełm potoczył się po ziemi. Rycerz daremnie usiłował pchnąć atakującego, który rąbnął go pięścią w twarz i chwycił rękami za gardło. Upuściwszy miecz, rycerz usiłował rozerwać chwyt, ale opuściły go siły. Angel puścił trupa i podniósł jego miecz. Anshi Chen ciął w kark napastnika, lecz ten zablokował cios. Odbite ostrze uderzyło w bok hełmu i zerwało przyłbicę, która zawisła jak przetrącone ptasie skrzydło. Anshi rozpoznał albinosa. - Belashu! - krzyknął. - Belashu, to on! Innicas pchnął, wbijając miecz w brzuch Nadira. Słysząc krzyk, Belash odwrócił się i zobaczył, jak Innicas zabija wodza. Oszalały z nienawiści wojownik wydał przeraźliwy okrzyk. Obok niego zarżał koń. Belash skoczył na jego jeźdźca i ściągnął go z siodła. Nie zatrzymując się, żeby zabić przeciwnika, Belash chwycił łęk siodła i wskoczył na koński grzbiet. Innicas zobaczył go, poczuł jego wściekłość i pospiesznie spojrzał na pole bitwy. Bractwo było rozbite. Wpadł w panikę. Gwałtownym kopniakiem popędził rumaka do galopu, kierując się na południe, ku niewidocznej przełęczy. Belash pognał za nim, nisko pochylony nad karkiem ogiera, żeby stawiać jak najmniejszy opór powietrzu. Innicas, w pełnej zbroi, był cięższy i jego rumak zmęczył się, wbiegając na zbocze. Obejrzał się. Nadir był coraz bliżej. Ogier rycerza, niemal zupełnie wyczerpany, potknął się na kamieniach i prawie upadł. Innicas zeskoczył z siodła. Belash wjechał na niego. Ogier uderzył barkiem rycerza, zbijając go z nóg. Belash ściągnął wodze i zwinnie zeskoczył na piarg. - Zabiłeś mojego ojca - rzekł. - Teraz na zawsze będziesz mu służył. Innicas, z mieczem w dłoni, spojrzał na krępego Nadira. Wojownik był bez zbroi i miał tylko krótką szablę. Albinosowi wróciła odwaga. - Nie zdołasz mi sprostać, robaku! - prychnął. - Posiekam cię na kawałeczki! Belash zaatakował, lecz Innicas zablokował cios i morderczym uderzeniem wbił swe czarne ostrze w bok Nadira, pod żebra. Belash upuścił swoją szablę i resztkami sił sięgnął po zakrzywiony sztylet. Innicas usiłował wyrwać miecz. Belash lewą ręką chwycił jego hełm, złapał za zerwaną przyłbicę. Innicas poczuł, że przeciwnik nieubłaganie przyciąga go do siebie. - Nie! - krzyknął rycerz. Nóż Belasha wbił się w lewe oko Innicasa, dochodząc do mózgu. Obaj upadli. Innicas zadrgał i znieruchomiał. Belash drżącymi palcami otworzył zakrwawiony mieszek u boku i wysypał kości palców na pierś zabitego rycerza. - Ojcze - szepnął i krew popłynęła mu z ust. - Ojcze... Ogarnięty paniką Innicas źle ocenił sytuację. Chociaż przybycie białych rycerzy zaskoczyło ich, Bractwo nadal miało przewagę liczebną. Pozostało już tylko siedmiu nadyryjskich wojowników i chociaż dołączyło do nich dwudziestu odzianych na biało rycerzy, na każdego przypadało więcej niż dwóch wrogów. Angel, krwawiąc z kilku ran, czuł, że szala bitwy przechyla się na niekorzyść Bractwa. Ich przywódca uciekł, a atak białych rycerzy zbił ich z tropu. Wiedział jednak, że mogą jeszcze zwyciężyć. Po moim trupie, pomyślał. Miecz śmignął ku jego twarzy i płazem uderzył go w brodę. Angel upadł. Wokół końskie kopyta deptały ziemię. Podniósł się, chwycił obutą nogę tkwiącą w strzemieniu i zwalił jeźdźca na ziemię. Chwyciwszy łęk siodia, próbował dosiąść konia, ale ten stanął dęba, zrzucając go na ziemię. Klnąc, Angel podniósł swój miecz. Zablokował nim opadające ostrze i kiedy napastnik minął go w pędzie, złapał go za płaszcz i ściągnął z siodła. Rycerz z łoskotem uderzył o ziemię. Angel wepchnął ostrze miecza między przyłbicę a hełm, po czym pchnął z całej siły, wbijając ostrze w czaszkę wroga. Miecz pękł. Angel zaklął. Opodal leżał czyjś miecz. Przemykając między nogami koni, Angel sięgnął po broń i padł twarzą w trawę, kopnięty kopytem w głowę. Gdy ocknął się, wokół było cicho i okropnie bolała go głowa. - Wygląda na to, że już zawsze będę zszywał ci rany - rzekł Senta. Angel zamrugał i próbował skupić wzrok na suficie nad głową. Ten był dziwacznie przekrzywiony, a okno pod nim też miało niezwykły kształt. - Coś jest nie tak z moimi oczami - wymamrotał. - Nie. To ta forteca - Kar-Barzac. Kesa Khan mówi, że zmieniły ją wieki magii. Angel spróbował wstać, ale zakręciło mu się w głowie i upadł na posłanie. - Co się stało? -jęknął. - Przybyłem i uratowałem cię. - Pewnie w pojedynkę. - Prawie. Zaczekaliśmy do północy, a potem, kiedy Gothirowie cofnęli się po raz piąty, pobiegliśmy do koni. Zostało nas tylko trzydziestu, ale i tego wystarczyło, aby Bractwo uciekło z pola bitwy. - Nie pamiętam tego - rzekł Angel. - Prawdę mówiąc, mam zamęt w głowie. Chyba pamiętam duchy w białych zbrojach, jadące nam na pomoc. - Kapłani - wyjaśnił Senta. - Kapłani Źródła. - W zbrojach? - To niezwykły porządek. Nazywają się Trzydziestoma, chociaż zostało ich już tylko jedenastu. Prowadzi ich opat imieniem Dardalion. - On był w Purdol. Pomagał Karnakowi. Podnieś mnie! - Powinieneś leżeć. Straciłeś sporo krwi. - Dzięki za troskę, mamusiu. A teraz pomóż mi, niech cię szlag! - Jak chcesz, stary durniu. - Senta wsunął dłoń pod bark Angela i pomógł mu usiąść. Gladiator poczuł mdłości, ale opanował je i zrobił głęboki wdech. - Myślałem, że już po nas. Gdzie Miriel? - Bezpieczna. Jest z Dardalionem i Kesą Khanem. - AGothirowie? - Obozują wokół fortecy, Angelu. Otrzymali posiłki. W dolinie musi ich być siedem, osiem tysięcy. - Cudownie. Czy są jakieś dobre wieści? - Żadna nie przychodzi mi do głowy, ale masz gościa. Czarujący chłopak. Teraz siedzi na korytarzu, ale zaraz go tu przyślę. Znalazłem go siedzącego przy tym, co uznałem za twoje zwłoki. Płakał. To było bardzo wzruszające. Łzy stanęły mi w oczach, mówię ci. Angel zaklął. Senta zachichotał. - Wiedziałem, że nie zginąłeś, Angelu. Jesteś zbyt uparty, żeby umrzeć. - Ilu straciliśmy? Uśmiech Senty przygasł. - Belash nie żyje, Anshi Chen także. Zostało około trzystu wojowników, ale wielu z nich to niedoświadczeni młodzieńcy. Nie sądzę, żebyśmy utrzymali się długo. - Jeszcze nie atakowali? - Nie. Są zajęci ścinaniem drzew, robieniem drabin i tak dalej. Angel położył się i zamknął oczy. - Niech tylko dadzą mi dzień czy dwa. Wtedy będę jak nowy. Wiesz, że szybko wracam do formy, Sento. - W takim razie nie zaczniemy wojny bez ciebie. Senta znalazł Miriel na blankach, opartą o krzywy mur i spoglądającą na obozowe ognie nieprzyjaciela. W pobliżu stali nadyryjscy wojownicy, ostrząc broń. Szermierz minął ich i stanął przed wysoką góralką. - Angelowi nic nie będzie - rzekł. - Kilka skaleczeń i spory guz na tej jego grubej czaszce. Czasem myślę, że gdyby cały świat zginął w ogniu i powodzi, on wyszedłby z tego z osmalonymi włosami i w mokrych butach. Uśmiechnęła się. - Wydaje się po prostu niezniszczalny. - Chodź i zobacz, co znalazłem - zachęcił Senta, podchodząc do schodów, które wiodły do wąskiego korytarza i szeregu komnat. Zniekształcone okna wyglądały jak otwarte do krzyku usta, ściany były wypaczone. Wielka sypialnia była zupełnie pusta, tylko na środku stało piękne złote łoże, prostokątne i solidne. Leżały na nim jedwabne poduszki i kołdra z gęsiego puchu. - Jak takie łoże przetrwało w tak zniekształconej kamiennej fortecy? - zapytała dziewczyna. Szermierz wzruszył ramionami. - Są tu i inne przedmioty ze złota, których nie dotknął czar. Na dole znalazłem dwa złote puchary, pięknie rzeźbione. Ruszyła w kierunku łóżka, a potem skręciła do pierwszego z trzech okien. Było z niego widać całą dolinę. - Nadjeżdża kolejna kolumna kawalerii - oznajmiła. - Nie obchodzi mnie kawaleria. Obróciła się do niego, plecami do okna, oblewając się rumieńcem. - Myślisz, że pójdę z tobą do łóżka? - Myślę, że powinnaś poważnie rozważyć taką możliwość -powiedział z szerokim uśmiechem. - Nie kocham cię, Sento. - Tego jeszcze nie wiesz - rzekł rozsądnie. - Teraz możesz się przekonać. - Myślisz, że miłość może powstać z lędźwi? Roześmiał się. - Moja zawsze powstawała - przynajmniej dotychczas. Potrząsnął głową i spoważniał. - Boisz się, piękna. Boisz się życia. No cóż, jesteśmy tutaj, uwięzieni w tej zrujnowanej fortecy, mając przed sobą zaledwie kilka dni życia. Nie ma czasu obawiać się żyć. Jesteś mi winna co najmniej pocałunek. Gothirowie pozbawili mnie ostatniego. - Jeden pocałunek, to wszystko - obiecała, podchodząc do niego. Wpadła mu w ramiona. Sięgnął i wsunął palce w jej długie czarne włosy, odgarniając je z jej twarzy, gładząc wystające kości policzkowe i nasadę karku. Czuł, jak bije mu serce, gdy całował jej czoło i policzek. Odchyliła głowę, muskając wargami skórę. Ich usta spotkały się i poczuł, jak przywiera do niego całym ciałem. Jej usta były słodkie i ciepłe, budziły w nim namiętność. Jednak nie próbował pociągnąć jej na łoże. Przesunął dłońmi po jej plecach, zatrzymując je na wiotkiej kibici, czując wypukłość bioder. Całował szyję i ramię, rozkoszując się zapachem jej skóry. Miała na sobie skórzaną tunikę, związaną z przodu cienkimi rzemykami. Powoli przesunął dłoń na jej piersi, chwytając palcami pierwszy rzemyczek. - Nie - powiedziała, odsuwając się od niego. Przełykając rozczarowanie, głęboko odetchnął. Uśmiechnęła się. - Sama to zrobię. Rozpięła pas, zdjęła tunikę przez głowę i stanęła przed nim naga. Sycił wzrok widokiem jej opalonych nóg, płaskiego brzucha, stromych i pełnych piersi. - Jesteś zjawiskiem, piękna. Co do tego nie mam wątpliwości. Zrobił krok ku niej, ale powstrzymała go gestem. - A co z tobą? - spytała. - Czy ja nie będę miała okazji cię podziwiać? - Będziesz - odparł, zdejmując koszulę i rozpinając pas. Potknął się, ściągając spodnie, a ona wybuchnęła zaraźliwym śmiechem. - Można by pomyśleć, że jeszcze nigdy ich nie zdejmowałeś. Wziął ją za rękę i delikatnie pociągnął na łóżko. Kiedy na nie upadli, z pościeli uniosła się chmura kurzu, aż zaczął kaszleć. - Ale romantycznie - zachichotała Miriel. Roześmiał się razem z nią, a potem przez dłuższą chwilę leżeli spokojnie, patrząc sobie w oczy. Prawą dłonią gładził jej ramię, przesuwając ją, aż dotknął przedramieniem sutka. Zamknęła oczy i przywarła do Senty. Jego dłoń sunęła dalej, po płaskim brzuchu i udzie. Rozchylił jej zaciśnięte uda. Znów ją pocałował. Objęła ramieniem jego szyję, przyciągając do siebie w namiętnym uścisku. - Powoli, piękna - szepnął. - Nie musimy się spieszyć. Nic dobrego nie powstaje w pośpiechu. A chcę, żeby ten pierwszy raz był nadzwyczajny. Jęknęła, gdy jego dłoń delikatnie nacisnęła jej wzgórek łonowy i pieściła ją niespiesznie przez dłuższy czas. Zaczęła oddychać szybciej, a jej ciałem wstrząsały łagodne dreszcze. Krzyknęła. W końcu uniósł się nad nią, unosząc jej długie nogi i kierując się w nią. Znów ją pocałował, a potem wszedł w nią, dając ujście długo hamowanej namiętności. Usiłował poruszać się wolno, lecz jego potrzeby okazały się silniejsze od woli i kiedy Miriel znów wydała szereg miarowych, cichych jęków, poddał się im. W spazmie rozkoszy mocno przycisnął ją do siebie. Potem jęknął i znieruchomiał. Westchnął i rozluźnił mięśnie, leżąc na niej, czując mocne bicie obojga ich serc. - Och - szepnęła. - Czy to była miłość? - Na wszystkich bogów, taką mam nadzieję, piękna - odparł, przetaczając się na plecy. - Bo jeszcze nic w życiu nie sprawiło mi tyle przyjemności. Podparłszy się na łokciu, spojrzała mu w twarz. - To było... cudowne. Zróbmy to jeszcze raz! - Za chwilę, Miriel - odparł. - Jak długą? Zachichotał i wziął ją w objęcia. - Niedługą. Obiecuję ci! Rozdział 17 Dardalion otworzył oczy i poczuł ciężar srebrnej zbroi. Jego duch powrócił do ciała. W komnacie było zimno, chociaż na kominku płonął ogień. - Nie zaatakują dzisiaj, a może i nie jutro - powiedział Kesie Khanowi. - Ich generał Gallis jest ostrożnym człowiekiem. Posłał oddziały do lasu, żeby ścinały drzewa i robiły drabiny. Szykuje jeden zmasowany atak, który przełamie naszą obronę. Mały szaman pokiwał głową. - Przetrzymamy jeden, może dwa ataki. Potem... - Rozłożył ręce. Dardalion wstał ze złotego krzesła i podszedł do kominka, wyciągając ręce do ognia i rozkoszując się ciepłem. - Jeśli czegoś nie rozumiem - tak samo jak ten gothiryjski generał - to powodu, dla którego imperator wybrał takie rozwiązanie. Nadejściu Zjednoczyciela nie da się zapobiec. Jest napisane, że Nadirowie powstaną. Nie zdoła w ten sposób zmienić przyszłości. - To nie imperator, lecz Zhu Chao pragnie naszej zguby - rzekł Kesa Khan i uśmiechnął się sucho. - Kierują nim dwie pobudki: nienawiść do Wilków i żądza władzy. - Dlaczego tak was nienawidzi? W oczach Kesy Khana pojawił się błysk, a na jego ustach okrutny uśmiech. - Przed wieloma laty przyszedł do mnie, usiłując zrozumieć naturę magii. To Chiatze i studiował czarną magię oraz rodowód Rycerzy Krwi. Odprawiłem go. Był sprytny, ale brakowało mu odwagi. - I za to cię nienawidzi? - Nie, nie tylko za to. Zakradł się do mojej jaskini i przyłapałem go na próbie kradzieży... - szaman przymknął oczy - ...pewnych wartościowych przedmiotów. Pochwycili go moi strażnicy. Chcieli go zabić, ale postanowiłem być litościwy. Tylko uciąłem mu coś, żeby mnie zapamiętał. Wciąż żyje, ale nie może dawać życia. Rozumiesz? - Aż za dobrze - odparł chłodno Dardalion. - Nie osądzaj mnie, kapłanie - warknął Kesa Khan. - Nie mnie sądzić. Posiałeś ziarno nienawiści, a teraz zbierasz plon. - Ba, to nie takie proste - rzekł szaman. - On zawsze był zły. Powinienem go zabić. Mogę jednak znieść jego nienawiść. Ta forteca oraz to, co kryje, to drugie z jego pragnień. Jest tu więcej magii, niż ten świat widział przez dziesięć tysiącleci. Zhu Chao pragnie jej... potrzebuje. Bardzo dawno temu Starsi dokonywali cudów. Nauczyli się, jak stapiać ciała. Człowiekowi, który stracił nogę, wyrastała nowa. Przeżarte rakiem organy bez użycia noża wymieniali na nowe. Regenerowali i odmładzali ciała. Oto sekret ich nieśmiertelności. Ta silą kryła się w olbrzymim krysztale, zamkniętym w pomieszczeniu ze szczerego złota. Promieniował tą siłą, którą uwięzić mogło jedynie złoto oraz - w nieco mniejszym stopniu - ołów. Widziałeś dolinę? - Tak - odparł Dardalion. - Szaleństwo natury. - Przed pięćdziesięciu laty przybyła tu grupka rabusiów. Znaleźli komnatę z kryształem i zdarli złoto ze ścian, a także to, które go osłaniało. Zaśmiał się. - To nie było rozsądne. - Co się z nimi stało? Dlaczego nie ukradli kryształu? - Zabiła ich moc, którą wyzwolili. Starsi umieli nad nią zapanować, pokierować w odpowiedni sposób. Bez tej wiedzy stała się tylko niebezpieczną, silną, nieprzewidywalną magią. - Nie czuję emanującej z niej siły. - Nie, ponieważ Zhu Chao posłał tam swoich ludzi. Oni poruszyli kryształ. Teraz leży na złotej podłodze mniej więcej dwieście stóp pod nami. - Czy ci ludzie także zginęli? - Chyba można to nazwać swego rodzaju śmiercią. Patrząc w złośliwe oczka szamana, Dardalion poczuł zimny dreszcz, przebiegający po plecach. - O czym mi nie mówisz, szamanie? Co przede mną ukrywasz? - Nie bądź niecierpliwy, kapłanie. Dowiesz się wszystkiego. Na razie sytuacja jest niezwykle delikatna. Nie zdołamy zwyciężyć siłą ani podstępem - musimy zdać się na niepojęte. Na przykład, weźmy twego przyjaciela Waylandera. On teraz poluje na Zhu Chao, ale czy potrafi wejść do jego pałacu, ominąć setki strażników i pokonać czary rzucane przez czarnoksiężnika? Kto wie? Czy zdołamy się tu utrzymać? A jeśli nie, to czy znajdziemy jakąś drogę ucieczki? A może powinniśmy wykorzystać moc kryształu? - Znasz odpowiedź na ostatnie pytanie, szamanie? Nie. Inaczej przybyłbyś tu już przed laty. Nikt nie wie, co zgubiło Starszych, ale wiadomo, że tam, gdzie niegdyś wznosiły się potężne miasta, dziś pozostały pustynie. Wszystko, co o nich wiemy, świadczy o upadku i chciwości, złych uczynkach i straszliwym orężu. Nawet twoja łotrowska natura wzdraga się przed ich złem. Czy nie tak? Kesa Khan skinął głowa,. - Kroczyłem ścieżkami czasu, kapłanie. Wiem, co ich zgubiło. Owszem, nie chcę powrotu ich okropnych metod. Gwałcili ziemię i żyli jak królowie, psując rzeki i jeziora, lasy, a nawet powietrze, którym oddychali. Wiedzieli wszystko i niczego nie rozumieli. I dlatego zostali zniszczeni. - Jednak tutaj pozostała ich spuścizna - rzekł cicho Dardalion. - Tu oraz w innych kryjówkach, jeszcze nie odnalezionych. Dardalion klęknął przy ogniu i dołożył doń kilka drew. - Cokolwiek się stanie, musimy zniszczyć ten kryształ. On nie może wpaść w ręce Zhu Chao. Kesa Khan skinął głową. - Kiedy nadejdzie czas, poszukamy go. - Dlaczego nie teraz? - Zaufaj mi, Dardalionie. Jestem od ciebie o wiele starszy i kroczyłem ścieżkami, które spaliłyby twoją duszę na popiół. Jeszcze nie czas. - Cóż mam więc robić? - Znajdź jakieś spokojne miejsce i poślij duszę na poszukiwanie Waylandera. Osłoń go - tak jak kiedyś - przed czarami Zhu Chao. Daj mu szansę zabić tego potwora. Na blankach najwyższej wieży siedział Vishna, a obok niego Ekodas. Brodaty gothiryjski szlachcic westchnął. - Tam mogą być moi bracia - rzekł. - Módlmy się, żeby tak nie było - rzekł Ekodas. - Sądzę, że myliliśmy się - powiedział cicho Vishna - a ty miałeś rację. W ten sposób nie można służyć Źródłu. Podczas wczorajszego ataku zabiłem dwóch ludzi. Wiem, że było w nich zło, ale poczułem się pomniejszony przez ten czyn. Nie wierzę już, by Źródło chciało, abyśmy zabijali. Ekodas wyciągnął rękę i położył dłoń na ramieniu przyjaciela. - Nie wiem, czego chce Źródło, Vishno. Wiem tylko, że wczoraj obroniliśmy kolumnę kobiet i dzieci. I nie żałuję tego, chociaż bardzo mi przykro z powodu tego, że musieliśmy zabijać. - A dlaczego tu przybyliśmy? - zawołał Vishna. - Zapewnić narodziny dziecka, które kiedyś zniszczy wszystko, co moja rodzina budowała przez pokolenia? To szaleństwo! Ekodas wzruszył ramionami. - Miejmy nadzieję, że jest w tym jakiś głębszy cel. Na razie musi nam wystarczyć to, że pokrzyżujemy plany Bractwa. Vishna potrząsnął głową. - Pozostało nas zaledwie jedenastu. Sądzisz, że zdołamy odnieść jakieś istotne zwycięstwo? - Może. Dlaczego nie zwrócisz się do Dardaliona? Pomódlcie się razem. To ci pomoże. - Nie. Nie tym razem, bracie - odrzekł ze smutkiem Vishna. - Podążałem za nim przez całe dorosłe życie i poznałem ogromną radość braterstwa - z nim i z wami wszystkimi. Do tej pory nigdy nie zwątpiłem. Jednak ten problem muszę rozwiązać sam. - Mogę ci tylko rzec, przyjacielu, że lepiej jest wątpić. Wydaje mi się, że większość problemów tego świata tworzą ludzie, którzy są zbyt pewni siebie - zawsze wiedzą, co jest słuszne. Bractwo wybrało drogę bólu i cierpienia. Oczywiście, cudzego. Przyjechali do tej doliny zabijać kobiety i dzieci. Pamiętaj o tym! Vishna pokiwał głową. - Zapewne masz rację, Ekodasie. Tylko co, jeśli jeden z moich braci wedrze się z mieczem w dłoni na mury? Co zrobię? On wykonuje rozkazy imperatora, jak każdy dobry żołnierz. Mam go zabić? Zrzucić z muru? - Nie wiem - odparł Ekodas. - Zagraża nam wystarczająco dużo rzeczywistych niebezpieczeństw, więc nie powinniśmy wymyślać nowych. - Chcę zostać sam, przyjacielu. Bez urazy, ale proszę cię, odejdź. - Nie uraziłeś mnie, Vishno. Niechaj medytacje przyniosą ci spokój duszy. Ekodas odwrócił się, pochylił głowę, przechodząc przez kruszejące drzwi, i zszedł po krętych schodach. Dotarł do wąskiego korytarza, prowadzącego do długiej sali. W niej gruby Merlon pomagał nadyryjskim kobietom przygotować posiłek dla wojowników. Ekodas zauważył w pobliżu ugniatającą ciasto Shię. Podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego. - Jak się masz, młoda damo? - Mam się dobrze, kapłanie. Twoje przybycie było bardzo przyjemną niespodzianką. - Myślałem, że nie zdążymy na czas. Najpierw pojechaliśmy na zachód, do Vagrii, a potem na południe, żeby ominąć Gothirów. To była długa podróż. - A teraz jesteś tutaj. Ze mną. - Z przykrością usłyszałem o śmierci twego brata - rzekł pospiesznie, gdy wstała od stołu. - Dlaczego? Znałeś go? - Nie. Ale tobie musiało to sprawić ból. Dlatego mi przykro. Wyszła zza stołu i podeszła do niego. - Boleję nad jego śmiercią, ale to tylko moja sprawa. Jestem też dumna, gdyż zabity przez niego rycerz był tym, który zabił naszego ojca. Dziękuję za to bogom. Belash jest teraz w Sali Bohaterów. Ma wokół siebie wiele pięknych panien i kubek pełny przedniego wina. Może jadać dobre mięsiwa i wybierać w setce koni, jeśli zechce wybrać się na przejażdżkę. Boli mnie tylko to, że już nigdy go nie zobaczę. Cieszę się jednak jego szczęściem. Ekodas nie zdołał znaleźć na to odpowiedzi, więc skłonił się i chciał odejść. - Wyglądasz teraz jak mężczyzna - powiedziała z aprobatą Shia. - I walczysz jak wojownik. Widziałam, jak zabiłeś trzech i okaleczyłeś czwartego. Skrzywił się i szybko wyszedł z sali. Poszła za nim na galerię biegnącą nad dziedzińcem. Gwiazdy jasno świeciły. Ekodas odetchnął zimnym powietrzem. - Obraziłam cię? - zapytała. - Nie. Po prostu... nie lubię zabijać. Nie sprawia mi radości okaleczenie człowieka. - Nie przejmuj się. To ja poderżnęłam mu gardło. - Ta wiadomość niezbyt podnosi mnie na duchu. - Przecież to nasi wrogowie - powiedziała, jakby miała do czynienia z tępakiem. - Co innego można zrobić? - Nie znam odpowiedzi, Shio. Mam tylko pytania, na które nikt nie może mi odpowiedzieć. - Ja mogę - odparła ożywionym tonem. Usiadł na murze i spojrzał na jej oblaną blaskiem księżyca twarz. - Jesteś taka pewna siebie. Dlaczego? - Wiem, co wiem, Ekodasie. Zadaj mi jedno z tych pytań. - Nienawidzę zabijać. Czemu więc podczas wczorajszej bitwy czułem radość przy każdym uderzeniu mieczem? - Myślałam, że zadasz mi trudniejsze pytanie - skarciła go. - Duch i ciało, Ekodasie. Duch jest nieśmiertelny. Kocha światło, podziwia piękno myśli i czynów. I ma wieczność, którą może się cieszyć, czas, przez który może rozmyślać. Tymczasem ciało to mrok. Gdyż ciało wie, że nie pożyje długo. W porównaniu z czasem ducha, życie ciała jest jak rozbłysk błyskawicy. Ma mało czasu, by zaznać przyjemności, posmakować rozkoszy życia: żądzy, chciwości, zawiści. Chce doświadczyć wszystkiego i nie dba o nic prócz egzystencji. To, co czułeś, to była radość ciała. Nic więcej. Przecież to nie powód, abyś nienawidził sam siebie. Zaśmiała się głębokim gardłowym śmiechem, który rozpalał krew. - Co cię tak bawi? - Powinieneś współczuć tej części, która jest twoim ciałem, Ekodasie. Cóż bowiem ofiarowałeś mu podczas jego krótkiej egzystencji? Dobre jadło? Nie. Mocne wino? Tańce? Żądzę w świetle księżyca? - Roześmiała się. - Nic dziwnego, że czerpie tyle przyjemności z walki, prawda? - Jesteś prowokującą kobietą. - Dziękuję. Podniecam cię? - Tak. - Ale walczysz z tym? - Muszę. Taką drogę życia wybrałem. - Czy wierzysz, że duch jest wieczny? - Oczywiście. - A więc nie bądź samolubny, Ekodasie. Czyż ciało nie zasługuje na słoneczny dzień? Spójrz na moje usta. Czy nie są pełne i obiecujące? I czyż moje ciało nie jest twarde tam, gdzie powinno, a zarazem miękkie tam, gdzie trzeba? Zaschło mu w ustach i uświadomił sobie, że podeszła bardzo blisko. Wstał i wyciągnął ręce, zatrzymując ją. - Dlaczego mnie dręczysz, młoda damo? Wiesz, że nie mogę dać ci tego, czego pragniesz. - A dałbyś, gdybyś mógł? - Tak - przyznał. - My też mamy kapłanów - powiedziała. - Jednym z nich jest Kesa Khan. On też powstrzymuje się od miłości, ale czyni to z wyboru. Nie uważa tego za zło. Czy wierzysz, że stworzyli nas bogowie? - Tak, Źródło. - A czy oni... Ono, jeśli wolisz... nie kazali mężczyznom i kobietom pragnąć się nawzajem? - Wiem, do czego zmierzasz, ale pozwól, że ci powiem: Źródłu można służyć na wiele sposobów. Niektórzy żenią się i płodzą dzieci. Inni wybierają odmienną drogę. W tym, co powiedziałaś o ciele, jest wiele sensu, lecz kiedy powstrzymujemy żądze ciała, duch staje się silniejszy. W mojej duchowej postaci mogę latać w powietrzu. Czytać w myślach. Leczyć chorych, usuwać zrakowaciałe tkanki. Rozumiesz? Mogę to czynić, ponieważ pobłogosławiło mnie Źródło. A także dlatego, że odmawiam sobie ziemskich przyjemności. - Miałeś kiedyś kobietę? - spytała. - Nie. - Co twoje Źródło sądzi o zabijaniu? Uśmiechnął się żałośnie. - Jego kapłani ślubują kochać wszystkie żywe stworzenia i żadnemu nie czynić krzywdy. - A więc złamaliście jeden z Jego nakazów? - Tak uważam. - Czy kochanie jest większym grzechem od zabijania? - Oczywiście, że nie. - A przecież nadal masz twój dar? - Tak, mam. - Przemyśl to, Ekodasie - powiedziała ze słodkim uśmiechem. Potem odwróciła się na pięcie i wróciła do sali. Śmierć Belasha i Anshi Chena pozostawiła Nadirów bez wodza i w fortecy panował teraz nastrój przygnębienia i fatalizmu. Nadirowie toczyli wojny na końskich grzbietach i otwartej przestrzeni, więc mimo wątpliwej osłony, jaką dawała dziwna cytadela, nie czuli się dobrze na powykrzywianych murach Kar-Barzac. Z niepokojem spoglądali na srebrnych rycerzy, rzadko odzywali się do Senty i Miriel. Angel był inny. Nie skrywana niechęć, jaką do nich żywił, dawała mu siłę, którą mogli zrozumieć. Nie traktował ich z wyższością ani protekcjonalnie. Obopólna niechęć i szacunek stały się spoiwem łączącym pozostałych wojowników z byłym gladiatorem. Podzielił ich na grupki broniące poszczególnych odcinków muru, każąc im zgromadzić kamienie i gruz do obrzucania atakujących nieprzyjaciół. Wybrał dowódców, wydał rozkazy i podbudował ich morale zdawkowymi zniewagami oraz rubasznymi żartami. A jego nie skrywana pogarda dla gothiryjskich żołnierzy pomagała koczownikom przezwyciężyć lęk. Gdy słońce wstało trzeciego dnia oblężenia, zebrał wokół siebie dowódców i przysiadł między nimi, na blankach. - No cóż, żaden z was, obdartusy, nie widział oblężenia, więc muszę wam o tym opowiedzieć. Przyniosą tu pnie ściętych drzew i oprą je o mur, jako drabiny. Potem zaczną piąć się do góry po kikutach uciętych konarów. Nie próbujcie odpychać tych drabin od muru. Ciężar drzewa i zbrojnych sprawi, że będzie to niemożliwe. Spychajcie je na prawo lub lewo. Użyjcie drzewc włóczni albo zarzucajcie pętle na czubki drzew. Strącajcie je. Mamy prawie trzystu ludzi do obrony tych murów, ale potrzebujemy odwodów, gotowych przybiec i załatać wszystkie wyrwy, jakie pojawią się w szeregach obrońców. Ty, Subaju! - rzekł, wskazując na niskiego, barczystego plemieńca z poszarpaną blizną na policzku - wybierz czterdziestu ludzi i trzymaj ich na uboczu. Czekajcie na dziedzińcu i obserwujcie mury. Jeśli wróg przerwie gdzieś nasze szeregi, natychmiast wzmocnijcie je. - Będzie, jak każesz - mruknął koczownik. - Lepiej, żeby tak było, inaczej wyrwę ci rękę i zatłukę cię jej mokrym końcem. Wojownicy roześmiali się. Angel wstał. - A teraz, chodźcie za mną do bramy. Wrota już dawno przegniły, ale Nadirowie zdołali opuścić kratę - prawie dwie tony zardzewiałego żelastwa - zamykając wejście. Poustawiano przed nim przewrócone wozy i wózki, a opodal stało w pogotowiu trzydziestu łuczników. Angel podszedł do portalu. - Spróbują podnieść kratę. Nie zdołają, bo jest zablokowana od góry. Jest jednak mocno przerdzewiała, więc przyniosą młoty i piły, żeby ją przeciąć. Hej ty, jak masz na imię? - Ile razy będziesz mnie jeszcze pytał, brzydalu? - odparł Nadir, śniady mężczyzna z haczykowatym nosem, wyższy niż przeciętny koczownik. Angel podejrzewał, że to mieszaniec. - Wy wszyscy, oberwańcy, wyglądacie dla mnie tak samo - rzekł Angel. - Powiedz mi jeszcze raz. - Orsa Khan. - No cóż, Orso Khanie, chcę, żebyś dowodził tu obroną. Kiedy tamci się przedrą - bo w końcu im się to uda - podpalisz wozy. I zatrzymasz ich tak długo, żeby obrońcy zdążyli zejść z murów. - Nie przedrą się tędy, dopóki żyję - obiecał Orsa. - Oto właściwe nastawienie, chłopie! - powiedział Angel. - No, są jakieś pytania? - A o co jeszcze mamy pytać? - odparł Borsai, młody szesnastoletni wojownik, któremu jeszcze nie sypnął się zarost. - Oni przyjdą, a my będziemy ich zabijać, aż odejdą. Czyż nie? - To brzmi całkiem sensownie - przyznał Angel. - Jeszcze jedno: kiedy niektórzy z nich wejdą na mury - a tak się stanie - nie dźgajcie w ich głowy. Tnijcie po rękach, kiedy spróbują się czegoś chwycić. Będą nosili rękawice, ale dobra stal je przetnie. Spadając, pewnie strącą jeszcze dwóch lub trzech innych. A spadną z wysoka, chłopcy. I na pewno nie wstaną. Pozostawiwszy wojowników ich obowiązkom, Angel obszedł mury. Zdaniem Trzydziestu, Gothirowie najpierw zaatakują południową ścianę przy bramie, przypuszczając zmasowany atak, żeby przełamać obronę. Dlatego zgromadził tam główne siły, pozostałe mury obsadzając zaledwie pięćdziesięcioma ludźmi. Chciał uzbroić niektóre z młodszych kobiet, lecz Nadirowie nie zgodzili się. Wojna jest dla mężczyzn, powiedzieli mu. Nie spierał się. I tak wkrótce zmienią zdanie. Idąc przez dziedziniec, ujrzał Miriel i Sentę. Poczuł gniew, gdyż widział po nich, po sposobie, w jaki tuliła się do szermierza, że zostali kochankami. Na myśl o tym ścisnęło go w gardle, ale przywołał uśmiech na wargi. - Czeka nas zimny dzień - rzekł, wskazując na ciemne chmury zbierające się nad szczytami. - Powiedziałbym, że Gothirowie postarają się, żeby był gorący - przypomniał Senta, obejmując ramieniem Miriel. Uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek. Angel patrzył na nich, na tę wysoką góralkę o promiennym uśmiechu i na przystojnego szermierza, złotowłosego i młodego, odzianego teraz w kaftan z jeleniej skóry, lśniący żelazny napierśnik i brązowe skórzane spodnie. Patrząc na nich, czuł się stary, a brzemię lat i rozczarowań ciążyło mu jak ołowiane okowy. Jego skórzana tunika była postrzępiona i podarta, spodnie brudne, a ból ran dokuczał mu tylko trochę mniej niż ból w sercu. Zostawił ich i ruszył w kierunku kasztelu, wiedząc, że nie zauważyli jego odejścia. Zobaczył niemowę siedzącego na schodach, z drewnianym mieczem wepchniętym za pas. Angel uśmiechnął się i klasnął w dłonie. Chłopiec powtórzył ten gest i wstał z uśmiechem. - Chcesz coś zjeść, chłopcze? - zapytał gladiator, podnosząc palce do ust i imitując przeżuwanie. Chłopczyk kiwnął głową i Angel poprowadził go do sali, gdzie na kominkach płonął ogień. Gruby rycerz w skórzanym fartuchu mieszał zupę w garnku. Zerknął na dzieciaka. - Powinien trochę przytyć - zauważył z uśmiechem i rozwichrzył czuprynę małego. - Nie aż tak, jak ty, bracie - odparł Angel. - To dziwne - wyznał rycerz - ale wystarczy, że spojrzę na ciasto, a już przybieram na wadze. Posadziwszy chłopca przy stole, nalał mu zupy do miski i z nie skrywaną przyjemnością patrzył, jak mały je. - Powinieneś poprosić Ekodasa, żeby obejrzał tego chłopca - powiedział cicho rycerz. - On ma prawdziwy dar uzdrawiania. Wiesz, ten chłopak nie zawsze był głuchy. Stracił słuch jako dziecko. A jego struny głosowe są w porządku. Po prostu nic nie słyszy, więc nie potrafi wydać dźwięku. - Skąd wiesz? - To dar grubasów, chudzielcu - zachichotał rycerz. - Mam na imię Merlon. - Angel - odparł były gladiator, wyciągając rękę. Zaskoczył go silny uścisk dłoni Merlona i szybko zmienił opinię o kapłanie. - Zdaje się, że jesteś bardziej umięśniony niż tłusty - stwierdził. - Zostałem obdarzony siłą dorównującą mojemu apetytowi - odrzekł Merlon. Kiedy Angel siedział i rozmawiał z kapłanem, chłopiec zjadł trzy miski zupy i pół bochenka chleba. Podeszła do nich Shia i usiadła na ławie obok Angela. - Mówiłam ci, że nie pozwolą nam walczyć -- powiedziała z gniewnym błyskiem w oku. Angel uśmiechnął się. - Mówiłaś. Ale to się zmieni, jeśli nie jutro, to pojutrze, gdy tylko tamci przypuszczą atak ze wszystkich stron. Nie mamy tylu ludzi, żeby ich powstrzymać. Postaraj się, żeby kobiety dostały broń... niepotrzebną innym. - Przez niepotrzebną rozumiesz broń zabitych? - Właśnie - przyznał. - I nie tylko oręż, ale napierśniki, hełmy, naramienniki. Wszystko, co osłania. W tym momencie do sali wpadła młoda Nadirka. - Nadchodzą! Nadchodzą! - krzyknęła. - Zaczęło się - powiedział Merlon, zdejmując fartuch i przechodząc na drugi koniec sali, gdzie przy kominku leżał jego napierśnik, hełm oraz miecz. Miriel stała na lewym odcinku muru, prawie w narożniku, a nad nią wznosiła się dziwacznie przekrzywiona wieżyczka. Na widok nadciągających Gothirów dziewczynie zaschło w ustach i zapomniała o podmuchach mroźnego wiatru. Uzbrojeni po zęby wojownicy nieśli dwadzieścia drzew, ściętych i ociosanych z gałęzi. Za nimi maszerowało dwa tysiące piechoty uzbrojonej w krótkie miecze i tarcze. Miriel zerknęła w prawo. Na środku muru stał Angel, posępny i potężny, jeszcze nie wydobywszy miecza. Dalsze miejsce zajmował Senta z szerokim uśmiechem na ustach i oczami błyszczącymi z podniecenia na myśl o nadchodzącej bitwie. Zadrżała, ale nie z zimna. Ponad tysiąc ludzi niosło drzewa i tupot ich nóg niósł się po dolinie gromowym echem. Dwaj Nadirowie obok Miriel podnieśli głazy, kładąc je na blankach. Łucznicy słali pociski w szeregi atakujących, lecz nie zadawali poważniejszych strat opancerzonym napastnikom. Miriel dostrzegła jednak, że tuzin żołnierzy chwieje się lub pada, gdy żelazne groty trafiły w nie osłonięte ramiona lub uda. Pierwszy pień uniósł się i z łoskotem opadł na mur. Nadirowie zarzucili nań pętlę i zaczęli ciągnąć. - Zaczekajcie, aż będą na nim ludzie! - ryknął Angel. Kolejne pnie uderzyły o blanki. Fragment muru odłamał się i jeden Nadir z krzykiem spadł na dziedziniec, czterdzieści stóp niżej. Miriel obróciła się i zobaczyła, że usiłował wstać, ale miał strzaskaną nogę. Kobiety podbiegły do niego, dźwignęły z ziemi i zaniosły do kasztelu. Nałożywszy strzałę na cięciwę, Miriel wychyliła się za krawędź muru. Tysiące zbrojnych gramoliło się na prowizoryczne drabiny, używając kikutów uciętych gałęzi jako oparcia dla rąk i nóg. Wycelowała i posłała strzałę w skroń żołnierza, który już dotarł na górę. Runął w tył, pociągając za sobą idącego za nim towarzysza. Angel podniósł duży głaz i cisnął go. Pocisk uderzył w tarczę napastnika, miażdżąc mu rękę i bark. Trafiony jakimś cudem zdołał się utrzymać, ale głaz uderzył mężczyznę stojącego niżej, zrzucając go z drzewa. Deszcz kamieni i głazów posypał się na atakujących, lecz ci parli dalej i tuzin ich dotarł na szczyt muru. Senta doskoczył i przeszył mieczem gardło pierwszego napastnika, który wszedł na mur. Miriel rzuciła łuk i złapała linę, którą Nadirowie zarzucili na pierwsze drzewo. - Pomóżcie mi! - zawołała do najbliższych wojowników. Trzej z nich usłyszeli jej wołanie i przybiegli z pomocą. Razem pociągnęli za linę i w chwili, gdy pojawił się pierwszy Gothir, przesunęli czubek drzewa dwie stopy w prawo. Obciążone drewno zatrzeszczało i ześlizgnęło się po murze. Jakiś żołnierz usiłował wskoczyć na blanki, ale nie zdołał i z wrzaskiem runął w dół. Pień wpadł na drugą prowizoryczną drabinę i na moment znieruchomiał. Potem oba zaczęły się osuwać. 282 - Puśćcie linę! - krzyknęła Miriel, gdy przeciążone pnie spadły. Sznur, trzaskając jak bat, z sykiem zniknął za krawędzią muru. Spadające drabiny uderzyły w trzecią, strącając i ją. Miriel podbiegła do Senty. - Drabiny stoją za blisko siebie! - zawołała. - Przesuńcie jedną, a strącicie jeszcze dwie, a może nawet trzy. Popatrzył i skinął głową. Podniósł jedną z leżących na galerii lin i przygotował pętlę. Podczas gdy Nadirowie odpierali nacierających Gothirów, Senta zarzucił linę na najbliższe drzewo i zaczął ciągnąć. Nie ruszyło się. Miriel usiłowała mu pomóc, ale bez powodzenia. Angel dostrzegł to i posłał im czterech ludzi do pomocy. Gothirowie zaczęli już wdzierać się na mury i jeden z nich zaatakował Sentę. Szermierz w ostatniej chwili dostrzegł napastnika, ale zdążył puścić linę i kopnąć go w kolano. Wojownik upadł. Chwyciwszy miecz, Senta zadał silny cios w hełm żołnierza. Gothir usiłował wstać. Senta uderzył go barkiem, zrzucając z muru na kamienie dziedzińca. Miriel i czterej Nadirowie usiłowali zepchnąć drzewo, lecz to zaklinowało się między występami muru. Angel podniósł porzucony przez kogoś topór, zanurkował pod napiętą liną i z całej siły uderzył w kruszejący granit. Jeszcze dwukrotnie powtórzył cios. Kamień poruszył się. Angel położył się na plecach i kopnął weń obiema nogami. Granitowy blok runął. Drzewo osunęło się w bok, uderzyło w następny występ muru i złamało się. Ciągnący polecieli do tyłu, a Miriel - wciąż trzymając sznur - stoczyła się z galerii. Angel zobaczył spadającą i skoczył ku wijącej się jak wąż linie. Szorstkie konopie zdarły mu skórę z palców, a ciężar dziewczyny zaczął ściągać go w dół. Mimo to trzymał ją dalej, nie zważając na ból i niebezpieczeństwo. Już prawie spadał, gdy jeden z nadyryjskich wojowników doskoczył i przygniótł go do kamieni. Potem Senta złapał Angela za nogi. Miriel wisiała piętnaście stóp niżej. Teraz wspięła się po linie i zaczepiła nogą o krawędź. Jakiś Nadir pomógł jej wejść. Angel z trudem stanął na nogi. Krew ciekła mu z poranionych dłoni. Strącone drzewo obaliło siedem innych, zabijając ponad stu żołnierzy. Obawiając się podobnego losu, pozostali Gothirowie wycofali się i umknęli poza zasięg strzał. Nadirowie radośnie pozrzucali pozostałe pnie. Subai, zostawiwszy oddział stojący w odwodzie, wspiął się na blanki, stanął plecami do Gothirów, spuścił spodnie i pokazał wrogom pośladki. Nadirowie zawyli z uciechy. Orsa Khan, rosły mieszaniec, uniósł miecz nad głowę i zaintonował pieśń. Pozostali Nadirowie podjęli ją i chór głosów odprowadzał niczego nie pojmujących Gothirów. - Co oni śpiewają? - zapytał Angel. - To ostatnia zwrotka bojowej pieśni Wilków - rzekł Senta. - Nie potrafię jej przełożyć, nie gubiąc rymu, ale brzmi mniej więcej tak: Jesteśmy Nadirami, Dziećmi młodości, Rozlewem krwi, Ciosem topora, Niepokonani. - Nie widzę u nich wielu toporów - zaprotestował Angel. - Jak zawsze poeta - powiedział ze śmiechem Senta. - Lepiej idź, niech ci zabandażują dłonie. Za chwilę będzie tu pełno twojej krwi. Rozdział 18 Upływ lat i słabnące siły były dla Kesy Khana powodem nieustannej irytacji. Jako młody człowiek, w pełni sił, próbował opanować arkana sztuki przyzywania demonów, kroczyć po mglistych ścieżkach, badając przeszłość i przyszłość. Wtedy jednak nie posiadał dostatecznych umiejętności potrzebnych do takich duchowych misji. Teraz, kiedy jego umysł pękał od wiedzy, stare ciało nie mogło zaspokoić jego pragnień. Chociaż ubolewał nad tą okrutną niesprawiedliwością losu, jednocześnie bawiła go absurdalność ludzkiej egzystencji. Podsycił ogień, nie na kominku, lecz na starym kotlarzu, który ustawił na kamiennej podłodze niewielkiej komnaty w wieży kasztelu. Wokół stały jego cenne gliniane garnki i z jednego z nich wyjął garstkę zielonego proszku, który sypnął na tańczące płomienie. Natychmiast pojawił się w nich obraz Waylandera, przekraczającego bramę Gulgothiru. Zabójca był przebrany za sathulijskiego kupca w powiewnych szatach z szarej wełny i w burnusie przepasanym sznurem z końskiego włosia. Zgięty pod wielkim tobołkiem, powłóczył nogami jak cierpiący na reumatyzm starzec. Kesa Khan uśmiechnął się. - Nie oszukasz Zhu Chao, ale nikt inny cię nie rozpozna - orzekł. Obraz znikł za wcześnie. Kesa Khan zaklął i pomyślał o krysztale, leżącym na złotej podłodze w podziemiach zamku. Mając go, znów byłby młody. Mógłby przetrwać wieki, towarzyszyć Zjednoczycielowi. - Ba! - rzekł na głos. - Gdyby tak miało być, czyż nie ujrzałbym się w jednej z tych przyszłości? Nie łudź się, starcze. Śmierć jest blisko. Zrobiłeś, co mogłeś, dla przyszłości twego ludu. Nie masz powodu niczego żałować. Niczego. - Niewielu może to powiedzieć - usłyszał głos Dardaliona. - Niewielu żyło tylko jedną ideą, tak jak ja - odparł Kesa Khan. Spojrzał na drzwi, w których stał opat. - Wejdź, kapłanie. Jest przeciąg, a moje kości nie są już tak młode, jak niegdyś. W komnacie nie było żadnych mebli i Dardalion usiadł ze skrzyżowanymi nogami na dywanie. - Czemu zawdzięczam przyjemność twego towarzystwa? - zapytał stary szaman. - Jesteś chytrym człowiekiem, Keso Khanie, i brak mi twojego sprytu. Jednak ja także mam moc. I ja również kroczyłem mglistymi ścieżkami od czasu naszej ostatniej rozmowy. Ja też widziałem Zjednoczyciela, o którym marzysz. W oczach szamana pojawił się złośliwy błysk. - Tylko jednego? Są ich setki. - Nie - odparł Dardalion. - Są ich tysiące. Ogromna pajęczyna możliwych przyszłości. Większość spośród nich nie interesowała mnie. Podążyłem ścieżką, która zaprowadziła mnie do Kar-Barzac i dziecka, które zostanie tu poczęte. To dziewczynka. Piękna dziewczynka, która poślubi młodego wodza. Ich syn będzie potężny, a wnuk jeszcze potężniejszy. Kesa Khan zadrżał. - Zobaczyłeś to wszystko w jeden dzień? Mnie zajęło to pięćdziesiąt lat. - Miałem do przejścia o pięćdziesiąt lat mniej. - Co jeszcze widziałeś? - A co chcesz wiedzieć? Kesa Khan przygryzł wargę i milczał chwilę. - Wiem wszystko - skłamał, wzruszając ramionami. - To dla mnie nic nowego. Znalazłeś Waylandera? - Tak. Wszedł w przebraniu do Gulgothiru. Dwaj moi kapłani obserwują go, gotowi zdjąć każdy rzucony na niego czar. Kesa Khan skinął głową. - Już prawie czas zabrać kryształ - powiedział, spoglądając w migoczący ogień. - Powinien zostać zniszczony - poradził Dardalion. - Jak sobie życzysz. Powinieneś posłać jednego z twoich ludzi - kapłana, który nie ulegnie jego władzy. Masz takiego? - Nie ulegnie? - Tak. Nawet uśpiony. Ten kryształ ma ogromną moc. Potrafi rozpalić zmysły, jak mocny trunek odbierający rozum. Człowiek, którego wyślesz, musi panować nad swoimi... powiedzmy, namiętnościami. Każda jego słabość zostanie stokrotnie spotęgowana. Nie poślę z taką misją żadnego Nadira. - Jak wiesz, pośród moich kapłanów jest jeden, który ma dość siły, aby przezwyciężyć takie zło - rzekł Dardalion. Nachylił się do chudego szamana. - Powiedz mi jednak, Keso Khanie, co jeszcze tam jest? - Nie skorzystałeś z twojej mocy, żeby się dowiedzieć? - odparł wychudły Nadir, nie potrafiąc ukryć szyderczego grymasu, który wykrzywił mu twarz. - Duch nie może przeniknąć na dolne poziomy. Jest tam siła wielokrotnie większa od każdej, jaką dotychczas napotkałem. Ty jednak wiesz o tym, starcze - i wiesz znacznie więcej. Nie oczekuję od ciebie wdzięczności - jest dla mnie bez znaczenia. Nie przybyliśmy tu dla ciebie. Żądam jednak odrobiny uczciwości. - Żądaj sobie, czego chcesz, Drenaju. Niczego nie jestem ci winien! Chcesz tego kryształu, to go sobie znajdź. Dardalion westchnął. - Bardzo dobrze, tak też zrobię. Nie wyślę tam Ekodasa. Sam pójdę. - Kryształ cię zniszczy! - Możliwe. - Jesteś głupcem, Dardalionie. Ekodas jest znacznie silniejszy od ciebie. Wiesz o tym. Opat uśmiechnął się. - Tak, wiem. - Uśmiech zgasł i opat spojrzał twardo na szamana. - Dość udawania. Potrzebujesz Ekodasa. Bez niego twoje marzenia obrócą się w proch. Widziałem przyszłość, Keso Khanie. Widziałem więcej, niż sądzisz. Wszystko tutaj jest w stanie chwiejnej równowagi. Jeden zły ruch i wszystkie twoje nadzieje rozwieją się. Szaman westchnął i dołożył drew do ognia. - Niewiele się różnimy, ty i ja. To dobrze, powiem ci zatem wszystko, co chcesz wiedzieć. Ale to Ekodas musi pokonać zło. Zgadzasz się? - Porozmawiajmy, a potem zdecyduję. - Przyjmuję tę propozycję, Drenaju. - Kesa Khan odetchnął.- Pytaj. - Jakie niebezpieczeństwa czyhają na dolnych poziomach? Szaman wzruszył ramionami. - Skąd mam wiedzieć? Jak sam mówisz, duch nie może tam przeniknąć. - Kogo posłałbyś z Ekodasem? - spytał cicho Dardalion. - Drenajską kobietę i jej kochanka. Dardalion dostrzegł błysk w oczach szamana. - Twoja nienawiść jest zbyt widoczna, starcze. Teraz potrzebujesz nas, ale życzysz nam wszystkim śmierci. Szczególnie tej kobiecie. Dlaczego? - Phi, ona nie ma żadnego znaczenia! - Znowu kłamiesz! - warknął Dardalion. - Jeszcze porozmawiamy, Keso Khanie. - Poślesz Ekodasa? Dardalion milczał chwilę. Potem kiwnął głową. - Jednak nie z pobudek - rzekł - jakie mi przypisujesz. Opat wstał i opuścił komnatę. Szaman z trudem opanował gniew i pozostał przy ognisku. Co jeszcze wiedział ten Drenaj? Co powiedział o Zjednoczycielu? Kesa Khan przywołał z pamięci jego słowa: „Ogromna pajęczyna możliwych przyszłości. Większość spośród nich nie interesowała mnie. Podążyłem ścieżką, która zaprowadziła mnie do Kar-Barzac i dziecka, które zostanie tu poczęte. To dziewczynka. Piękna dziewczynka, która poślubi młodego wodza. Ich syn będzie potężny, a wnuk jeszcze potężniejszy". Czy wiedział, kim będzie ten młody wódz? Gdzie można go znaleźć? Kesa Khan zaklął pod nosem i pożałował, że nie ma siły, żeby znów powędrować mglistymi ścieżkami. Czuł, jak serce bije mu w klatce piersiowej, trzepocząc słabo jak umierający wróbel. Zmrużył czarne oczy. Nie miał wyboru. Musi przeprowadzić swój plan. Niech Drenaj zniszczy kryształ - ten nie ma znaczenia dla przyszłości Nadirów. Natomiast ważne jest, aby to Ekodas wszedł do złotej komnaty, a z nim ta kobieta, Miriel. Poczuł przelotne ukłucie żalu. Była silną kobietą, dumną i wrażliwą. Szkoda, przyznał w duchu, że ona musi umrzeć. Angel spojrzał na gładką skórę dłoni, na których nie pozostał żaden ślad otarć, a potem na młodego kapłana. - Nie ma śladu - rzekł. - Żadnych szram czy blizn! Kapłan uśmiechnął się ze znużeniem. - Ja tylko przyspieszyłem proces gojenia. Ponadto usunąłem ci niewielką narośl z płuca. - Rak? - szepnął Angel, czując, jak strach podchodzi mu do gardła. - Tak, ale już go nie ma. - Nie czułem bólu. - I nie czułbyś jeszcze przez długi czas. - A więc uratowałeś mi życie? Na wszystkich bogów, kapłanie, nie wiem, co powiedzieć. Nazywam się Angel. Wyciągnął świeżo wygojoną dłoń. Kapłan uścisnął ją. - Ekodas. Jak wygląda sytuacja? - Trzymamy się. Nie będą już próbowali wspiąć się na mury. Następnym razem zaatakują bramę. Ekodas skinął głową. - Masz rację. Jednak nie wcześniej niż jutro. Odpocznij trochę, Angelu. Nie jesteś już młody i twoje ciało jest bardzo zmęczone. Kapłan zerknął mu przez ramię. - Ten chłopiec jest z tobą? Angel obejrzał się. Chłopczyk stał opodal, w zielonym płaszczu Angela zarzuconym na ramiona. - Tak. Twój gruby przyjaciel - Merlon - sugerował, żebym poprosił cię, abyś obejrzał małego. Jest głuchy. - Jestem bardzo zmęczony. Moja moc nie jest niewyczerpana. - To może innym razem - rzekł Angel, wstając. - Nie - zmienił zdanie Ekodas. - Zbadam go teraz. Angel skinął na chłopca, lecz ten cofnął się, gdy kapłan wyciągnął do niego ręce. Ekodas zamknął oczy. Dzieciak natychmiast osunął się w ramiona Angela i zapadł w głęboki sen. - Co zrobiłeś? - Nic mu się nie stanie. Będzie spał, dopóki go nie obudzę. Ekodas położył dłonie na uszach chłopca i stał bez ruchu przez kilka minut. Potem cofnął się i usiadł naprzeciw gladiatora. - Kiedy był mały, przeszedł bardzo poważną infekcję. Nie leczona, objęła aparat słuchowy. Zniszczyła mu bębenki, tak że nie mogły przenosić drgań do mózgu. Rozumiesz? - Ani słowa - przyznał Angel. - Możesz go uleczyć? - Już to zrobiłem - odparł Ekodas. - Musisz zostać przy nim przez chwilę. Będzie wystraszony. Każdy dźwięk będzie dla niego nowy. Angel patrzył w ślad za odchodzącym kapłanem. Chłopiec poruszył się i otworzył oczy. - Czujesz się lepiej? - zapytał Angel. Chłopczyk zesztywniał i w jego oczach pojawił się strach. Angel uśmiechnął się i wskazał na swoje ucho. - Odzyskałeś słuch. Za plecami dziecka przeszła jedna z nadyryjskich kobiet. Chłopiec okręcił się i spojrzał na jej stopy, cicho sunące po kamiennej podłodze. Angel dotknął jego ramienia, a potem zaczął rytmicznie postukiwać w blat stołu, przy którym siedzieli. Chłopczyk zeskoczył mu z kolan i wybiegł z sali. - Ale z ciebie nauczyciel - mruknął Angel. Poczuł zmęczenie. Wstał i przeszedł przez salę do małej pustej komnaty, z której odchodził wąski korytarz. Nie było tu żadnych mebli, więc Angel położył się na kamiennej posadzce i podłożył sobie ramię pod głowę. I spał bez żadnych snów. Obudziła go Miriel. Przyniosła mu miskę cienkiej zupki i kromkę chleba. - Jak twoje dłonie? - zapytała. - Wygojone - odrzekł, pokazując je. - Przez jednego z kapłanów - Ekodasa. On ma rzadki dar. Skinęła głową. - Spotkałam go przed chwilą. Wziął od niej zupę i zaczął jeść. Miriel w milczeniu usiadła przy nim. Była zamyślona i machinalnie skubała kosmyk włosów na skroni. - Co się stało? - Nic. - Kłamstwo nie pasuje do ciebie, Miriel. Czy nie jesteśmy przyjaciółmi? Kiwnęła głową, ale nie patrzyła mu w oczy. - Jestem zawstydzona - powiedziała po chwili, głosem ledwie głośniejszym od szeptu. - Wokół umierają ludzie. Codziennie. Tymczasem ja nigdy nie byłam szczęśliwsza. Nawet na murach, kiedy nacierali Gothirowie, czułam się żywa, jak jeszcze nigdy dotąd. Czułam zapach powietrza - tak słodkiego i zimnego. A Senta... Zaczerwieniła się i odwróciła wzrok. - Wiem - rzekł. - Byłem zakochany. - To brzmi głupio, ale jakaś część mnie nie chce, żeby to się skończyło. Wiesz, o czym mówię? - Wszystko kiedyś się kończy - odparł z westchnieniem. - W pewien dziwny sposób właśnie to czyni życie tak pięknym. Znałem kiedyś artystę, który rzeźbił kwiaty ze szkła - słynne rzeźby. Pewnej nocy, kiedy piliśmy w małej karczmie, wyznał mi, że nigdy nie stworzył niczego równie pięknego jak prawdziwa róża. I był przekonany, że nigdy nie stworzy. Gdyż sekret piękna polega na tym, że ono umiera. - Ja nie chcę umrzeć. Nigdy. Roześmiał się. - Znam to uczucie, dziewczyno. Na jaja Shemaka! Jesteś młoda, jeszcze przed dwudziestką. Czerp z życia wszystkie przyjemności, smakuj je, potrzymaj na języku. I nie trać czasu na rozmyślania o końcu. Moja pierwsza żona była prawdziwą jędzą. Podziwiałem ją, ale walczyliśmy jak tygrysy. Kiedy umarła, byłem nieszczęśliwy, ale nawet gdybym mógł, nie chciałbym żyć inaczej. Spędziłem z nią wspaniałe lata. Uśmiechnęła się bezradnie. - Nie chcę cierpieć tak, jak mój ojciec. Wiem, że to brzmi żałośnie. - Nie ma w tym niczego żałosnego. Gdzie twój mężczyzna? - Szykuje pochodnie. - Po co? - Kesa Khan poprosił mnie, żebyśmy zaprowadzili Ekodasa do podziemi. Mamy znaleźć kryształ. - Pójdę z wami. - Nie - powiedziała stanowczo, gdy zaczął wstawać. - Ekodas twierdzi, że jesteś bardziej znużony, niż przyznajesz. Nie nadajesz się do spacerów po ciemku. - To może być niebezpieczne. - Kesa Khan mówi, że nie. Teraz odpocznij. Wrócimy za kilka godzin. Dla kupca Matze Chai sen był najcenniejszym skarbem. Co noc, niezależnie od tego, jakie troski przynosił mu jego zawód, przesypiał spokojnie dokładnie cztery godziny. Matze Chai uważał, że ten wypoczynek pozwala mu zachować bystrość umysłu podczas transakcji z podstępnymi gothiryjskimi handlarzami i chytrymi szlachcicami. Dlatego zdziwił się, kiedy - zbudzony przez swego sługę Luo - zauważył, że jeszcze nie świta, a przez okno balkonu widać nocne niebo i gwiazdy. - Przepraszam, panie - szepnął Luo, kłaniając się i wijąc w blasku księżyca - ale jakiś człowiek chce się z tobą widzieć. Matze Chai doskonale zrozumiał jego słowa. Żaden zwyczajny człowiek nie zdołałby nakłonić Luo, żeby zakłócił panu odpoczynek. I żaden ze znajomych Matze nie wzbudziłby w służącym takiego przerażenia. Usiadł i zdjął jedwabną siateczkę, która przykrywała jego nawoskowane i lśniące włosy. - Zapal lampę lub dwie, Luo - polecił łagodnie. - Tak, panie. Przepraszam, panie, ale on nalegał, żeby cię obudzić. - Oczywiście. Nie myśl już o tym. Zrobiłeś to, co powinieneś. Podaj mi grzebień. Luo zapalił dwie lampy i postawił je na biurku obok łóżka. Potem przyniósł lustro z brązu i grzebień z kości słoniowej. Matze Chai odchylił głowę, a Luo starannie rozczesał mu długą brodę, rozdzielając ją na dwie połowy i zręcznie związując. - Gdzie zostawiłeś tego człowieka? - zapytał kupiec. - W bibliotece, mistrzu. Poprosił o szklankę wody. - Ach, wody! - Matze Chai uśmiechnął się. - Sam się ubiorę. Bądź dobrym chłopcem i pójdź do mojego gabinetu. W trzeciej szafce od okna do ogrodu znajdziesz kilka zwojów papieru i papirusu, owiniętych, o ile pamiętam, w czerwony pergamin i związanych niebieską tasiemką. Jak najszybciej przynieś je do biblioteki. - Czy mam wezwać straże, panie? - W jakim celu? - zdziwił się Matze Chai. - Jesteśmy w niebezpieczeństwie? - To twardy i gwałtowny człowiek. Znam się na tym. - Świat jest pełen twardych i gwałtownych ludzi. A mimo to jestem bogaty i bezpieczny. Nie przejmuj się, Luo. Rób, co ci mówię. - Tak, panie. Czerwony pergamin. Trzecia szafka od okna. - Owiązany niebieską tasiemką - przypomniał Matze Chai. Luo skłonił się i wycofał z komnaty. Kupiec przeciągnął się i wstał, po czym podszedł do szafy i wyjął luźną togę z błyszczącego szkarłatu, którą przewiązał szarfą ze złotogłowiu. W papuciach z najmiększego aksamitu zszedł po krętych schodach do długiego, wyłożonego grubym dywanem przedpokoju, a potem do biblioteki. Jego gość siedział na pokrytej jedwabiem sofie. Zdjął brudne szaty i burnus Sathulisa, a jego odzienie z czarnej skóry było zakurzone i nosiło ślady podróży. Obok położył małą czarną kuszę. - Witaj w moim domu, Dakeyrasie - rzekł Matze Chai z szerokim uśmiechem. Mężczyzna odpowiedział uśmiechem. - Widzę, że dobrze inwestujesz moje pieniądze, sądząc po antykach, jakie tu widzę. - Twój majątek jest bezpieczny i bardzo szybko rośnie - zapewnił Matze Chai. Usiadł na sofie naprzeciw gościa, uprzednio podniósłszy dwoma palcami śmierdzącą sathulijską szatę i rzuciwszy ją na podłogę. - Rozumiem, że podróżujesz w przebraniu. - Czasem tak jest lepiej - przyznał przybysz. Pojawił się Luo, niosąc papiery. - Połóż je na stole - polecił kupiec. - Och... i zabierz to - dodał, czubkiem kapcia trącając leżące na podłodze szaty. - Przygotuj gorącą i wonną kąpiel w gościnnym pokoju na dole. Poślij po Ru Lai i powiedz jej, że jest tu gość, który będzie potrzebował masażu. - Tak, panie - odparł Luo, podnosząc strój Sathulisa i wycofując się z pokoju. - Cóż, Dakeyrasie, chciałbyś przejrzeć rachunki? Mężczyzna uśmiechnął się. - Zawsze uprzedzasz moje myśli, Matze. Skąd wiedziałeś, że to ja? - Gość o północy, który przestraszył Luo i poprosił o szklankę wody? Któż inny mógłby to być? Słyszałem, że znów wyznaczono nagrodę za twoją głowę. Kogo tym razem rozdrażniłeś? - Prawie wszystkich. Ale to Karnak opłacił zabójców. - A więc pewnie ucieszy cię wiadomość, że obecnie gnije w lochach Gulgothiru. - Tak słyszałem. Jakie jeszcze masz wieści? - Cena jedwabiu rośnie. Przypraw też. Zainwestowałeś w oba te towary. - Nie mówię o handlu, Matze. Jakie wieści z Drenaju? - Ventryjczycy odnieśli kilka sukcesów. Zaatakowali Skeln, ale zostali odepchnięci do Erekbanu. Jednak bez Karnaka Drenajowie przegrają wojnę. Na razie nic specjalnego się nie dzieje. Ventryjczycy trzymają zdobyty przyczółek, a gothiryjskie siły obozują w górach Delnoch. Chwilowo nie prowadzą żadnych działań zaczepnych. Nikt nie wie dlaczego. - Mógłbym zgadywać - rzekł nowo przybyły. - We wszystkich trzech obozach są rycerze Bractwa. Myślę, że chodzi tu o coś znacznie poważniejszego. Matze skinął głową. - Możesz mieć rację, Dakeyrasie. W ciągu ostatnich miesięcy Zhu Chao stal się bardzo wpływowym człowiekiem: zaledwie wczoraj wydano dekret z królewską pieczęcią, ale z jego podpisem. Niespokojne czasy. Ale to nie powinno wpłynąć na interesy. W czym mogę ci pomóc? - Mam w Gulgothirze wroga, który pragnie mojej śmierci. - A więc zabij go i już. - Zamierzam, wcześniej jednak potrzebuję pewnych informacji. - W Gulgothirze wszystko można kupić, przyjacielu. Wiesz przecież. Kim jest ten... nierozsądny człowiek? - Twój rodak, Matze Chai. Już o nim mówiliśmy. Ma tutaj pałac i należy do otoczenia imperatora. Matze Chai nerwowo oblizał wargi. - Mam nadzieję, że to tylko kiepski żart? - Przybysz pokręcił głową. - Zdajesz sobie sprawę, że jego dom jest strzeżony przez ludzi i demony, a on sam posiada wielką moc? Może nawet teraz nas obserwuje. - Taak, być może. Jednak nic na to nie mogę poradzić. - Czego potrzebujesz? - Potrzebny mi plan pałacu oraz rozmieszczenia straży. Matze westchnął. - Wiele żądasz, mój przyjacielu. Jeśli ci pomogę i zostaniesz pojmany - i będziesz zeznawał - moje życie nie będzie warte funta kłaków. - Istotnie. - Dwadzieścia pięć tysięcy raq - rzekł Matze. - Drenajskich czy gothiryjskich? - odparł przybysz. - Gothiryjskich. W ostatnich miesiącach drenajski pieniądz bardzo stracił na wartości. - To prawie tyle, ile u ciebie zdeponowałem. - Nie, przyjacielu, to dokładnie tyle, ile u mnie zdeponowałeś. - Wysoko cenisz swoją przyjaźń, Matze Chai. - Znam człowieka, który był kiedyś członkiem Bractwa, ale zbyt uzależnił się od lorassium. To były kapitan gwardii Zhu Chao. I dwóch innych, którzy niegdyś mu służyli i mogą dostarczyć nam informacje o jego zwyczajach. - Poślij po nich rano - powiedział Waylander, wstając. - A teraz skorzystam z kąpieli i masażu. Ach, jeszcze jedno. Zanim tu przyszedłem, odwiedziłem innego kupca, który prowadzi moje interesy. Zostawiłem mu zapieczętowane instrukcje. Jeśli nie odbiorę ich do jutra w południe, otworzy list i wykona zawarte w nim polecenia. - Rozumiem - rzekł Matze z krzywym uśmiechem - że mówimy o kontrakcie na moją głowę? - Zawsze cię lubiłem, Matze. Masz bystry umysł. - To świadczy o niejakim braku zaufania - powiedział rozgniewany kupiec. - Ufam ci w interesach, przyjacielu. To ci powinno wystarczyć. W nocy Gothirowie atakowali trzykrotnie, dwa razy próbując wspiąć się na mury, a za trzecim szturmując bramę. Nadirowie posyłali napastnikom chmury strzał, lecz bez rezultatu. Setki żołnierzy zebrało się przed zardzewiałą kratą, osłaniając tarczami kompanów, którzy rąbali i piłowali metalowe sztaby. Orsa Khan, wysoki mieszaniec, rzucił lampę naftową na barykadę z wozów i wózków. Po chwili zajęła się ogniem. W bramie buchnęły kłęby czarnego dymu, rozpędzając atakujących. Na murach Dardalion i pozostali kapłani walczyli u boku Nadirów, odpierając wroga. Przed świtem ataki ustały i Dardalion wrócił do wielkiej sali, pozostawiając na blankach Vishnę oraz innych. Próbował połączyć się z Ekodasem, ale nie zdołał przebić ściany emanującej spod zamku mocy. Znalazł Kesę Khana w jego pokoju w wieży. Stary szaman stał przy wykrzywionym oknie, spoglądając na dolinę. - Mamy najwyżej trzy dni - rzekł Dardalion. Kesa Khan wzruszył ramionami. - Przez trzy dni wiele może się zdarzyć, Drenaju. Dardalion odpiął srebrny napierśnik i odstawił go na bok. Zdjął hełm i usiadł na dywanie przy kotlarzu. Kesa Khan dołączył do niego. - Jesteś zmęczony, kapłanie. - Jestem - przyznał Dardalion. - Znużyła mnie wędrówka po ścieżkach przyszłości. - Jak i mnie, wielokrotnie. Jednak warto było zobaczyć dni Ulryka. - Ulryka? - Zjednoczyciela. - Ach, tak, Pierwszego Zjednoczyciela. Obawiam się, że nie poświęciłem mu wiele czasu. Bardziej interesował mnie Drugi. Niezwykły człowiek, nie sądzisz? Pomimo mieszanej krwi i wewnętrznych rozterek zjednoczył Nadirów i zrobił wszystko, co nie udało się Ulrykowi. Kesa Khan milczał przez chwilę. - Możesz pokazać mi tego człowieka? Dardalion zmrużył oczy. - Przecież widziałeś go? To Zjednoczyciel, o którym mówiłeś. - Nie, to nie ten. Dardalion westchnął. - Chwyć moją dłoń i podziel moje wspomnienia. Szaman wyciągnął rękę i mocno uścisnął dłoń Dardaliona. Zadrżał i zawirowało mu w głowie. Dardalion skupił się i razem zobaczyli, jak UIryk dochodzi do władzy, jednoczy szczepy, plądruje Gulgothir i po raz pierwszy oblega Dros Delnoch. Patrzyli, jak Książę z Brązu odpiera atak nadyryjskiej jazdy i podpisuje traktat pokojowy na honorowych warunkach: poparty małżeństwem syna Księcia i jednej z córek Ulryka. Widzieli narodziny dziecka, Tenaki Khana, Księcia Cieni, Króla za Bramą. Dardalion czuł rosnącą dumę Kesy Khana, a potem jego rozpacz. Łącząca ich więź zerwała się tak nagle, że Drenaj jęknął. Otworzył oczy i ujrzał lęk na twarzy Kesy Khana. - Co? Co się stało? - Ta kobieta, Miriel. Z niej wywodzi się ród, który da początek Księciu z Brązu? - Tak. Myślałem, że o tym wiesz! Przecież wiedziałeś, że dziecko zostanie poczęte tutaj. - Ale nie jej, Drenaju! Nie wiedziałem o niej! Ród Ulryka także zaczyna się tutaj. - A więc? Kesa Khan ciężko dyszał, a jego twarz wykrzywił strach. - Ja... ja... sądziłem, że to UIryk będzieZjednoczycielem. A potomkowie Miriel będą chcieli go powstrzymać. Ja... ona... - Mów, starcze! - Kryształu pilnowały straszliwe bestie. Było ich trzy, ale z głodu zwróciły się przeciwko sobie. Teraz pozostała tylko jedna. Przybyli tu przysłani przez Zhu Chao ludzie, którzy mieli mnie zabić. Jednym z nich był syn Kamaka, Bodalen. Kryształ połączył ich. - A więc umiałeś przeniknąć ścianę tej mocy! Co knułeś? - wybuchnął Dardalion. - Dziewczyna niechybnie zginie! - powiedział szaman, blady i przerażony. - Zniszczyłem ród Zjednoczyciela. - Jeszcze nie - odparł Dardalion, zrywając się na równe nogi. Kesa Khan doskoczył do niego i złapał go za ramię. - Nie rozumiesz! Zawarłem układ z Shemakiem. Ona umrze. Nic tego nie zmieni. Dardalion wyrwał się z uścisku Kesy Khana. - Wszystko można zmienić. I żaden demon mnie nie powstrzyma! - Zapobiegłbym temu, gdybym mógł - zaskomlił szaman. - Zjednoczyciel jest dla mnie wszystkim! Jednak demon żąda ofiary. Nie zdołasz go powstrzymać! Dardalion wybiegł z komnaty, zbiegł po krętych schodach do sali i do klatki schodowej wiodącej do podziemi. Już wchodził w mroczne wnętrze, kiedy Vishna wezwał go z murów. - Bractwo atakuje, bracie. Potrzebujemy cię! - Nie mogę! - Bez ciebie jesteśmy zgubieni! Twierdza padnie! Dardalion zawrócił od progu. Miał zamęt w myślach. Jeśli opuści posterunek, zginą setki kobiet i dzieci. Jeżeli tego nie zrobi, Miriel będzie zgubiona. Osunął się na kolana, rozpaczliwie usiłując się pomodlić, lecz jego umysł pogrążył się w chaosie. Czyjaś dłoń dotknęła jego ramienia. Podniósł głowę. Ujrzał pooraną bliznami, brzydką twarz gladiatora. - Źle się czujesz? - zapytał Angel. Dardalion wstał i odetchnął. Potem powiedział o wszystkim gladiatorowi. Ten wysłuchał go w ponurym milczeniu. - Śmierć, powiadasz? Chyba niekoniecznie musi to być śmierć Miriel? - Nie wiem. Muszę wracać na mury. Nie mogę tam iść. - Ale ja mogę - rzekł Angel wyciągając miecz. Rozdział 19 Zhu Chao stał na balkonie, opierając się o złoconą poręcz i patrząc na mury swego pałacu. Nie były zwieńczone wulgarnymi blankami, lecz misternie rzeźbione, jak przystało szlachcicowi Chiatze. W ogrodach pod nimi rosły wonne kwiaty i drzewa, wśród których wiły się ścieżki, szemrały sztuczne strumyki i lśniły stawki. Był to cichy, piękny zakątek. I był bezpieczny. Dwudziestu ludzi uzbrojonych w łuki i miecze pilnowało murów, podczas gdy czterech innych - bystrookich i czujnych - obsadziło cztery wieżyczki na rogach. Brama została zamknięta, a ogrodu pilnowało sześć groźnych psów. Widział jednego z nich, leżącego obok ścieżki. Czarna sierść czyniła zwierzę prawie niewidocznym. Jestem bezpieczny, pomyślał Zhu Chao. Nic nie może mi się stać. Dlaczego więc tak się boję? Zadrżał i mocniej otulił chude ciało wełnianym płaszczem z futrzanym podbiciem. W Kar-Barzac nie powiodło mu się. Kesa Khan nadal żył, a Nadirowie bronili murów jak nawiedzeni. Innicas zginął, a jego rycerzy wybito prawie do nogi. Galen został niespodziewanie zabity zaraz po powrocie do obozu drenajskiej armii. Wszedł do namiotu generała Astena i opowiedział mu o tragicznych wydarzeniach, w których poległ Karnak. Asten spokojnie wysłuchał go, a potem wstał i podszedł do wojownika Bractwa. Nagle złapał Galena za włosy i odgiął mu głowę w tył. Błysnęło ostrze. Z gardła Galena trysnęła krew. Zhu Chao widział, jak umierający wojownik pada na ziemię, a barczysty generał spogląda nań nieprzeniknionym wzrokiem. Zhu Chao zadrżał. Wszystko szło nie tak. I gdzie jest Waylander? Trzykrotnie rzucał zaklęcie. I trzy razy poszukiwania nie przyniosły rezultatu. Jednak dziś wieczorem wszystko pójdzie dobrze, powtarzał sobie. Sam środek zimy i tak wielka ofiara. Wstąpi we mnie moc i mój będzie dar Chaosu. Wtedy zażądam śmierci Kesy Khana. Jutro zginie król Ventryjczyków. Jego oddziały poproszą Bractwo, aby nimi dowodziło, a drenajscy żołnierze uczynią to samo. Galen nie był wśród nich jedynym wiernym rycerzem. Asten umrze, tak samo jak imperator. Trzy imperia będą moje. Nie dla mnie nędzne tytuły króla czy imperatora. Mając kryształ, będę boskim Zhu Chao, panem wszystkiego, królem królów. Ta myśl sprawiła mu przyjemność. Zerknął na najbliższy mur, obserwując żołnierzy maszerujących po galerii. Silni ludzie. Zaufani. Lojalni. Jestem bezpieczny, powiedział sobie jeszcze raz. Zerknął na wieżyczkę po lewej stronie. Pilnujący jej żołnierz siedział, plecami oparty o mur. Spał! Zhu Chao zawrzał gniewem. Przesłał mu myślą rozkaz, ale wartownik nie poruszył się. Czarownik wezwał w myślach Castę, kapitana gwardii. - Tak, panie - usłyszał odpowiedź. - Wartownik na wschodniej wieży. Zaprowadź go na dziedziniec i wychłoszcz. On śpi. - Rozkaz, panie. Bezpieczny? Jak może czuć się bezpieczny, skoro pilnują go tacy durnie? - Casta. - Tak, panie. - Kiedy go wychłoszczesz, poderżnij mu gardło. Odwróciwszy się na pięcie, Zhu Chao wrócił do swoich apartamentów, zupełnie straciwszy dobry humor. Miał ochotę napić się wina, ale zrezygnował. Składając dzisiaj ofiarę, nie może popełnić żadnego błędu. Pomyślał o skutym Karnaku i zakrzywionym ofiarnym nożu, powoli rozcinającym pierś Drenaja. Nastrój mu się poprawił. Po raz ostatni komuś służę, pomyślał. Od jutra rana będę panem trzech imperiów. Nie, nie wcześniej, aż będziesz miał kryształ. Gdyż dopiero z nim posiądziesz sekret nieśmiertelności. Dopiero wtedy znów będziesz cały. Zadrgały mu mięśnie szczęk, kiedy ponownie wspomniał płonący ogień i ostry nóż w ręku Kesy Khana. Nienawiść ścisnęła mu gardło, a wstyd palił wargi jak kwas. - Będziesz patrzył, jak twój lud ginie, Keso Khanie - syknął. - Każdy mężczyzna, kobieta, dziecko. I będziesz wiedział, kogo za to winić. Oto cena tego, co mi odebrałeś! Targnęło nim wspomnienie doznanego bólu i pamięć miesięcy cierpień po okrutnym okaleczeniu. Kryształ wszystko zmieni. Tak stało w Trzecim Grimoirze. Przyniesiono do tej komnaty starożytnego rycerza z ramieniem uciętym ostrzem świetlnego miecza. Położono go na łożu i wyzwolono moc kryształu. Po dwóch dniach rycerzowi odrosła kończyna. Jeszcze lepiej, bo według Czwartego Grimoira, przywódcy Starszych Ras zmieniali się pod wpływem kryształu, a ich ciała znowu stawały się młode. Zhu Chao zaschło w gardle i tym razem pozwolił sobie na mały kielich wina. - Panie! Panie! - przesłał mu myśl Casta, wyraźnie przestraszony. - Co się stało? - Ten strażnik nie żyje, panie! Bełt przeszył mu serce. A na wieżyczce jest ślad zarzuconego haka. - On tu jest! - wrzasnął na głos Zhu Chao. - Waylander jest tutaj! - Nie słyszę cię, panie - przekazał Casta. Zhu Chao usiłował zachować zimną krew. - Ściągnij ludzi z murów. Przeszukajcie ogrody. Znajdźcie go! Kapiąca żywicą pochodnia rzucała niesamowite cienie na powyginane ściany klatki schodowej, a czarny dym drażnił nozdrza Angela, gdy schodził po schodach. Bał się, jak jeszcze nigdy w życiu. Bał się śmierci. Nie własnej - na to był przygotowany. Przerażała go myśl o Miriel i potworze, o jej zmasakrowanym młodym ciele, oczach nieruchomo wpatrzonych w pustkę. Przełknął ślinę i poszedł dalej. Nie mógł tracić czasu na powolne skradanie się, więc zbiegał pędem, po dwa stopnie naraz. Dardalion powiedział, że kryształ jest sześć poziomów niżej, ale bestia mogła czaić się wszędzie. Angel odchrząknął i splunął, daremnie usiłując zwilżyć wyschnięte usta. Modlił się do wszystkich bogów, którzy mogli go słuchać, bogów Mroku czy Światła, czy czegokolwiek innego. Pozwólcie jej żyć! Weźcie mnie zamiast niej. Żyłem długo i dobrze. Potknął się i uderzył o ścianę, aż iskry trysnęły z pochodni, parząc go w ramię. - Uważaj, głupcze! - mruknął pod nosem, a te słowa odbiły się echem w pustych korytarzach. Dokąd teraz, zastanawiał się, gdy schody doprowadziły go do długiej, szerokiej sali. Z matowych tafli na ścianach sączyło się słabe światło. Angel rozejrzał się wokół. Wszystko tu było metalowe - ściany, sufit, podłoga. Lśniący i wolny od rdzy metal był wszędzie pogięty i porozdzierany, jak zbutwiałe płótno. Angel zadrżał. W lochach było zimno i wilgotno, aż ziąb ciągnął po kościach. Ekodas przypomniał mu, jak bardzo jest zmęczony, i tak też się teraz czuł. Kończyny miał jak z ołowiu i opadł z sił. Nabrawszy tchu w piersi, pomyślał o Miriel i ruszył dalej. Przed nim zamajaczyło szerokie, łukowate przejście. Wszedł w nie z uniesionym mieczem. Za plecami usłyszał jakiś szmer. Obrócił się, wymierzając cios. W ostatniej chwili zmienił kierunek uderzenia - tak że ostrze o włos minęło chłopca w zielonym płaszczu. - Na jaja Shemaka, chłopcze! Mogłem cię zabić! Chłopiec oparł się plecami o ścianę. Wargi mu drżały, oczy miał szeroko otwarte i wystraszone. Angel wepchnął miecz do pochwy i z trudem uśmiechnął się. - Szedłeś za mną, co? - rzekł, wyciągając rękę i przyciągając do siebie małego. - No dobrze, nic się nie stało, prawda? Przyklęknął obok chłopca. - Ty weź pochodnię - powiedział, podając mu ją. Prawdę mówiąc, już nie potrzebował światła, gdyż tafle rozjaśniały salę upiornym blaskiem. Wokół stały metalowe łóżka z przegniłymi materacami. Angel wyprostował się i znów wyjął miecz. Skinąwszy na chłopca, wszedł w korytarz, szukając schodów. Mimo niebezpieczeństwa cieszył się, że ma towarzystwo. Cisza tych nie kończących się korytarzy działała mu na nerwy. - Trzymaj się blisko mnie - szepnął. - Stary Angel zajmie się tobą. Nie rozumiejąc, chłopczyk mimo to kiwnął głową i uśmiechnął się do gladiatora. - Czy wiesz, gdzie jesteśmy? - Senta zapytał Ekodasa, gdy odziany w srebrny pancerz kapłan minął kolejny zakręt w labiryncie tuneli na siódmym poziomie. - Sądzę, że jesteśmy blisko - odparł Ekodas, a jego twarz była upiornie blada w nikłym żółtym świetle. Senta zauważył pot na jego czole. - Dobrze się czujesz, kapłanie? - Czuję kryształ. Przez niego mam mdłości. Senta obrócił się do Miriel. - Zabierasz mnie do naprawdę romantycznych miejsc - rzekł, obejmując ją ramieniem i całując w policzek. - Wulkaniczne jaskinie, zaczarowane zamki, a teraz wycieczka po ciemku sto mil pod ziemię. - Najwyżej trzysta stóp - poprawił Ekodas. - Użyłem poetyckiej przenośni - warknął Senta. Miriel zaśmiała się. - Nie musiałeś tu przychodzić - przypomniała. - I stracić taką zabawę? - zawołał z udawanym zdumieniem. - Który mężczyzna odmówiłby spaceru w ciemności z piękną dziewczyną? - I kapłanem - dodała. - To drobny kłopot, przyznaję. - Bądźcie cicho! - syknął Ekodas. Szczerze zdziwiony, Senta już miał rzucić jakąś gniewną odpowiedź, gdy zobaczył, że Ekodas pilnie nasłuchuje i uważnie wpatruje się w mrok na końcu korytarza. - Co się stało? - szepnęła Miriel. - Chyba słyszałem coś - jakby dyszenie. Nie wiem, pewnie zdawało mi się. - Niemożliwe, żeby cokolwiek tu żyło - powiedziała Miriel. - Nie ma tu co jeść. - Nie mogę użyć tu mego daru - rzekł Ekodas, ocierając pot z czoła. - Czuję się taki... bezsilny. Jakbym nagle oślepł. - Na szczęście nie potrzebujesz tu twego daru - stwierdził Senta, wciąż rozzłoszczony uwagą kapłana. - To nie jest naj... Urwał w pół słowa, gdyż i on usłyszał teraz ciężkie dyszenie. W milczeniu wyjął miecz. - To może być jakiś odgłos ziemi - szepnęła Miriel. - No, wiecie, jak wiatr świszczący w skalnej szczelinie. - Na tej głębokości nie ma wiatru - stwierdził Senta. Ostrożnie poszli dalej, aż dotarli do długiej sali, pełnej metalowych szafek. Większość świecących tafli zgasła, lecz dwie wciąż rzucały blade światło na żelazną podłogę. Miriel zauważyła coś pod przewróconym stołem. - Senta - powiedziała cicho. - Tam! Szermierz przeszedł przez komnatę i klęknął. Wstał i wrócił do Ekodasa i Miriel. - To ludzka noga - rzekł. - A raczej to, co z niej zostało. I wierzcie mi, lepiej nie wiedzieć, jak duże są ślady ugryzień. - Kesa Khan powiedział, że nie ma tu żadnego niebezpieczeństwa - wtrąciła Miriel. - Może o nim nie wiedział - podsunął Ekodas. - Kryształ znajduje się za tym przejściem. Pozwólcie, że znajdę go i zniszczę, a potem odejdziemy najszybciej, jak się da. - Jeśli znikniemy stąd w magicznym rozbłysku, i tak nie będzie to dość szybko - powiedział Senta. Kapłan nie uśmiechnął się, ale przeszedł przez resztki drzwi. - Spójrz na to - powiedział do Miriel Senta. - Kamień wokół drzwi został wyrwany. Wiesz co, możesz uznać mnie za nudziarza, ale w tej chwili wolałbym siedzieć w waszej chacie, grzejąc nogi przy ogniu i czekając, aż przyniesiesz mi puchar wina z korzeniami. Żartobliwy ton nie zdołał skryć niepokoju w jego głosie i kiedy usłyszeli bolesny krzyk Ekodasa, Senta o mało nie upuścił miecza. Miriel pierwsza dopadła przejścia. - Cofnijcie się! - krzyknął Ekodas. -Zostańcie za ścianą. Ta moc jest dla was zbyt potężna! Senta chwycił Miriel za ramię i odciągnął ją od wejścia. - Wiesz co, piękna, nie wstydzę się przyznać, że jestem przestraszony. Nie po raz pierwszy, ale jeszcze nigdy aż tak się nie bałem. - Ja również - przytaknęła. Z drugiego końca sali dobiegło szuranie. - Mam złe przeczucia - szepnął Senta. W polu ich widzenia pojawił się dziwny stwór. Był olbrzymi, miał prawie dwanaście stóp wysokości i Senta ze zgrozą spojrzał na jego dwie głowy. Obie wyglądały groteskowo, gdyż zachowały szczątkowe ślady ludzkich rysów. Z szerokich i wydłużonych pysków sterczały wygięte, ostre kły. Miriel wyjęła miecz i cofnęła się. - Cokolwiek masz zrobić, Ekodasie, zrób to szybko! - krzyknęła. Stwór pochylił się, częściowo opierając ciężar ciała na dwóch olbrzymich ramionach, podkurczając trzy nogi pod wzdętym brzuchem. Senta uznał, że wygląda jak czający się do skoku wielki pająk. Jeden z łbów przechylił się na lewo, stwór otworzył ślepia i spojrzał na Miriel. Z jego groteskowych warg wydobył się jęk, głuchy i pełen udręki. Wargi drugiej paszczy rozchyliły się i przeraźliwy ryk odbił się echem po sali. Stwór poderwał się i jak krab ruszył na nich, pomrukując i wyjąc. Miriel odsunęła się w lewo, Senta w prawo. Bestia zignorowała szermierza i runęła na dziewczynę, przewracając stoły i krzesła. Nie poruszała się szybko, lecz jej cielsko zdawało się wypełniać pomieszczenie. Senta podbiegł i zaatakował szerokie plecy potwora. Jedno z czterech ramion uderzyło go, łamiąc mu żebra. Zachwiał się i prawie upadł. Stwór już dopadał Miriel. Cięła mieczem w potężne ramię, głęboko rozcinając ciało. Wtedy Senta zaatakował ponownie, wbijając ostrze we wzdęty brzuch. Znów uderzyła go ogromna pięść, aż potoczył się po podłodze, wypuszczając broń. Zobaczył, jak Miriel nurkuje pod ramieniem potwora i przewrotem zrywa się na równe nogi. Próbował wstać, ale poczuł przeszywający ból w boku i zrozumiał, że ma kilka złamanych żeber. - Ekodasie! Na wszystko, co święte, pomóż nam! Ekodas klęczał w złotej komnacie, trzymając w dłoniach kryształ i błądząc myślami. Wszystkie drzwi jego umysłu były teraz otwarte, a dźwięki dolatujące z komnaty za jego plecami nie miały dlań żadnego znaczenia. Oczami pamięci widział całe swoje życie, zmarnowane i pełne bezpodstawnych obaw. Świątynne sanktuarium wydawało mu się teraz ponurym więzieniem, pozbawiającym go radości życia. Spoglądał na wielościenny kryształ, widząc swoje stokrotne odbicie, czując, jak jego dusza nabiera siły w kruchym ciele. W mgnieniu oka zobaczył nie tylko walkę w komnacie na zewnątrz, ale także zacięty bój na murach zamku. A także Waylandera, bezszelestnie kroczącego po ciemnych korytarzach pałacu Zhu Chao. Roześmiał się. Jakie to ma znaczenie? Ujrzał Shię, stojącą obok Orsy Khana, i dziurę w kracie, przez którą gramolili się gothiryjscy żołnierze. Bez znaczenia, pomyślał, chociaż poczuł lekką irytację na myśl o tym, że nie będzie już miał okazji nacieszyć się jej ciałem i wspominać zapachu jej włosów i skóry. „Ekodasie! Na wszystko, co święte, pomóż nam!" Na wszystko, co święte! Cóż za zabawny pomysł. Podobnie jak świątynia, Źródło zostało stworzone przez ludzi jako więzienie duszy, nie pozwalające silnym cieszyć się owocami ich władzy. Jestem wolny od takiego balastu, pomyślał. Dardalion mówił, że ten kryształ jest złem. Co za bzdura. Był piękny, doskonały. I czymże jest zło, jak nie nazwą nadawaną przez słabych sile, której nie potrafią pojąć ani opanować? - Teraz rozumiesz - szepnął głos w jego myślach. Ekodas zamknął oczy i zobaczył Zhu Chao, siedzącego za biurkiem w małym gabinecie. - Tak, rozumiem - odparł Ekodas. - Przynieś mi kryształ, a zaznamy takiej mocy, takiej radości! - Dlaczego nie miałbym zatrzymać go dla siebie? Zhu Chao roześmiał się. - Bractwo już czeka, Ekodasie, gotowe objąć rządy. Nawet mając kryształ, potrzebowałbyś lat, żeby zdobyć taką władzę. - Masz rację - przytaknął Ekodas. - Będzie, jak mówisz. - Dobrze. Teraz pokaż mi bitwę, bracie. Ekodas wstał i z kryształem w rękach podszedł do drzwi. Za nimi zobaczył, jak Miriel przetacza się po podłodze, wymykając się atakującej bestii. Senta, jedną ręką trzymając się za bok, chwycił sztylet i chwiejnym krokiem ruszył na potwora. Głupiec. Równie dobrze mógłby próbować zabić igłą wieloryba. Ranny wojownik wbił sztylet w plecy potwora. Ten obrócił się i uderzył go pięścią w kark. Szermierz bez jęku runął na podłogę. Miriel zobaczyła to i krzyknęła. Rzuciła się naprzód i wepchnęła ostrze w jeden z rozdziawionych pysków, wbijając je w to, co powinno być mózgiem. Ekodas zachichotał. On wiedział, że tam nie ma mózgu. Ten - jeśli można go tak nazwać - znajdował się między łbami, w wybrzuszeniu barków. Bestia chwyciła Miriel, unosząc ją w powietrze. Ekodas zastanawiał się, czy rozszarpie dziewczynę na strzępy czy też tylko odgryzie jej głowę. - Nie wie, co robić - rzekł Zhu Chao. - Część jej nadal jest Bodalenem. Poznaje dziewczynę, bliźniaczo podobną do tej, która zginęła w wypadku. Zobacz, jak się zastanawia! Czujesz gniew wzbierający w duszach, które należały do członków Bractwa? - Czuję - potwierdził Ekodas. - Głód, pożądanie, zmieszanie. Zabawne, prawda? W głębi pomieszczenia coś się poruszyło. - Nowa rozrywka - szepnął głos Zhu Chao. - Szkoda, że nie mogę utrzymać czaru i ominie mnie nieuchronne zakończenie. Podzielisz się ze mną tym wspomnieniem w Gulgothirze. Czarownik zniknął z umysłu Ekodasa, a młody kapłan skupił uwagę na gladiatorze, który wpadł do sali. Nie powinieneś tu przychodzić, pomyślał. Jesteś zbyt znużony na takie przygody. Angel usłyszał przeraźliwe krzyki i biegiem wpadł do komnaty. Zobaczył leżącego na podłodze, nieprzytomnego Sentę i atakującego potwora, który złapał Miriel i uniósł ją w powietrze. Odwrócił miecz i trzymając go jak sztylet, zmienił kierunek biegu, wskoczył na metalowy stół i rzucił się na grzbiet bestii. Uderzył weń kolanami i wbił miecz głęboko w ciało stwora, dopychając cios całym ciężarem ciała. Potwór wyprostował się i obrócił. Angel spadł z jego grzbietu. Bestia wciąż trzymała Miriel w ogromnej łapie, lecz teraz rzuciła się na Angela. Ten zerwał się z podłogi, ale potknął się. Chłopczyk podbiegł z płonącą pochodnią i dźgnął nią bestię. Machnęła jednym z ramion, ale malec zręcznie uchylił się i odskoczył. Angel, z oczami rozjarzonymi bitewnym szałem, zobaczył nadciągającą bestię. Zamiast uciec, rzucił się na groteskowego stwora, chwytając miecz Senty, sterczący z wzdętego kałduna. Potężne łapsko chwyciło go za lewe ramię w chwili, gdy zacisnął dłoń na rękojeści. Bestia uniosła go w powietrze, wyrywając przy tym miecz z rany. Trysnęła krew. Angel ciął ostrzem w czoło drugiego łba, rozbijając czaszkę. Pod wpływem straszliwego bólu stwór puścił Miriel. Angel uderzył ponownie. I jeszcze raz. Druga łapa chwyciła go za nogę, ciągnąc w kierunku paszczy i ostrych jak brzytwy kłów. Miriel obróciła się i ujrzała Ekodasa, który mocno trzymał kryształ, opierając się o framugę i obserwując dramat. Podbiegła do niego, wyrwała mu miecz z pochwy i ponownie włączyła się do walki. - Między łopatki - rzucił niedbale Ekodas. - Tam mieści się jego mózg. Widzisz ten garb? Trzymając oburącz miecz, Miriel wymierzyła potężne cięcie w nogę potwora, tuż nad kolanem. Krew trysnęła z rany i bestia zachwiała się, puszczając jedną łapą nogę Angela. Były gladiator ciął w trzymające go ramię. Wielkie paluchy rozprostowały się i Angel upadł na podłogę. Potwór broczył krwią, tryskającą z obu łbów i tuzina ran na ciele. Nadal atakował. Miriel ujrzała, że Angel cofa się, i zrozumiała, że próbuje odciągnąć od niej potwora. Nagle poczuła działanie kryształu, wzmacniające jej dar, potęgujące jej gniew. Jej umysł wypełniły obrazy emanujące z mózgu bestii. Zmieszanie, gniew, głód. Wśród nich migotał jeden obraz. Krylla uciekała przez las, ścigana przez wysokiego, barczystego mężczyznę. Bodalen. Wtedy zrozumiała, że w tym odrażającym cielsku krył się człowiek, który zamordował jej siostrę. Ogromne ramię śmignęło ku niej. Uchyliwszy się przed niezręcznym ciosem, uskoczyła w lewo - i ruszyła na bestię; wyskoczyła w powietrze i odbiwszy się od wielkiego kolana, opadła na grzbiet monstrum. Potwór usiłował ją złapać, ale wspięła się wyżej. Obróciła miecz w dłoniach i stanęła na barkach bestii. - Giń! -wrzasnęła. Ostrze przeszyło sterczący garb. Kiedy przebiło skórę, zdawało się nabierać rozpędu, gdyż pod spodem nie napotkało mięśni, które mogłyby je zatrzymać. Skóra pękła jak dojrzały melon i z rany trysnął mózg. Bestia ostatni raz wyprostowała się, zrzucając Miriel. Potem zachwiała się i padła. Angel podbiegł do leżącej Miriel, chwycił ją i postawił na nogi. - Dzięki Źródłu! Żyjesz! Uścisnął ją, lecz ona zesztywniała i zobaczył, że spoglądała na leżącego Sentę. Wyrwawszy się z jego objęć, podbiegła do nieruchomego szermierza i obróciła go na plecy. Senta jęknął i otworzył oczy. Zauważył Angela i próbował się uśmiechnąć. - Znów jesteś ranny - szepnął. Angel dopiero wtedy poczuł, że krew cieknie mu z rozciętego policzka. Klęknął przy rannym, zauważając krew w kącikach jego ust i nienaturalne ułożenie kończyn. Wyciągnął rękę i delikatnie uścisnął jego palce. Senta nie odpowiedział uściskiem. - Pomogę mu wstać - powiedziała Miriel, ciągnąc szermierza za ramię. - Zostaw go, dziewczyno! - powiedział łagodnie gladiator. Miriel powoli puściła rękę Senty. - Nieciekawe miejsce na zakończenie drogi, co, Angelu? - rzekł Senta. Zakaszlał i krew popłynęła mu z ust, plamiąc brodę. - Mimo to... chyba nie mógłbym... życzyć sobie lepszego towarzystwa. Angel odwrócił się do Ekodasa. - Możesz coś zrobić, kapłanie? - Nic. Ma złamany kark i kręgosłup. A żebra przebiły mu płuco. Kapłan powiedział to spokojnie, prawie obojętnie. Angel ponownie obrócił się do umierającego szermierza. - Że też pozwoliłeś się zabić takiemu stworzeniu - rzekł szorstko. - Powinieneś się wstydzić. - Masz rację - uśmiechnął się Senta i zamknął oczy. - Nie czuję bólu. Tylko spokój. Nagle otworzył oczy i powiedział z przestrachem: - Wyniesiecie mnie stąd, prawda? Nie chcę pozostać tu na wieki. Chciałbym... poczuć słońce... wiesz?... - Sam cię stąd wyniosę. - Miriel!... - Jestem tu - powiedziała drżącym głosem. - Przepraszam... byłem tak... Znów zamknął oczy. I odszedł. - Senta! - krzyknęła. - Nie rób tego! Wstań! Chodź! Stojąc nad nim, ciągnęła go za rękę. Angel podniósł się i objął dziewczynę. - Puść go, księżniczko. Pozwól mu odejść. - Nie mogę! Uścisnął ją mocniej. - Już po wszystkim - rzekł łagodnie. - Już go tu nie ma. Miriel wyrwała mu się. Miała zaciętą minę i groźny błysk w oczach. Odwróciwszy się na pięcie, podeszła do martwej bestii i wyrwała z niej swój miecz. Potem spojrzała na Ekodasa. - Ty draniu! Stałeś tu i nic nie zrobiłeś. Żyłby, gdyby nie ty. - Może - przyznał. - A może nie. - Teraz ty też umrzesz - powiedziała Miriel, rzucając się na niego. Ekodas podniósł rękę. Miriel jęknęła i zatrzymała się tak gwałtownie, jakby wpadła na niewidzialną ścianę. - Uspokój się - rzekł Ekodas. - Ja go nie zabiłem. - Zniszcz ten kryształ, kapłanie - poradził Angel - zanim on zniszczy ciebie. Ekodas uśmiechnął się. - Niczego nie rozumiesz. Jak każdy, kto nie poczuł jego mocy. - Czuję ją - powiedział Angel. - A przynajmniej domyślam się, iż to ten kryształ budzi we mnie chęć zabicia ciebie. - Tak, zapewne masz rację. Na pośledniejsze umysły może mieć właśnie taki wpływ. Powinienem już iść. Wrócić do fortecy. - Nie - mruknął Angel. - Przysłali cię tu ludzie, którzy ci zaufali. Wierzyli, że tylko ty będziesz miał siłę, aby oprzeć się temu... czemuś. Mylili się, prawda? Uległeś mu. - Nonsens. On tylko wzmocnił mój dar. - Niech tak będzie. Zaczekamy na ciebie w fortecy - odparł Angel z głębokim westchnieniem. Zrobił krok naprzód. - Jednak jest jeszcze jedna sprawa... - Tak? Angel odchylił się do tyłu i kopnął, trafiając butem w kryształ i wytrącając go kapłanowi z ręki. Ekodas próbował rąbnąć gladiatora w twarz, ale ten uchylił się przed ciosem i uderzył łokciem. Kapłan zatoczył się. Angel poprawił błyskawicznym lewym sierpowym, który trafił przeciwnika w brodę. Ekodas runął na podłogę i nie wstał. Miriel, uwolniona od rzuconego przez niego czaru, podeszła do nieruchomego ciała. - Zostaw go, dziecko - rzekł Angel. - Nie był sobą. Podszedł do kryształu i poczuł, jak ten sięga do niego swą mocą, obiecując mu siłę, nieśmiertelność i sławę. Zachwiał się. - Daj mi miecz - powiedział do Miriel. Oburącz ująwszy rękojeść, wymierzył straszliwy cios. Kryształ rozprysnął się na jasne, błyszczące kawałki i przez komnatę przeleciał zimny podmuch powietrza. Nie zwracając uwagi na leżącego kapłana, Angel powlókł się do Senty i wziął go na ręce, tak że głowa szermierza oparła się na jego piersi. - Wynieśmy go na słońce - rzekł. Rozdział 20 Zhu Chao drżał i pot spływał mu po policzkach. Usiłował wziąć się w garść, ale puls gwałtownie mu przyspieszył, a serce waliło jak młotem. Nie dostanie mnie, mówił sobie. To tylko jeden człowiek. Mam wielu ludzi. I psy. Tak, tak, psy. Wywęszą go! Usiadł za biurkiem i popatrzył na otwarte drzwi, przed którymi stali dwaj strażnicy z obnażonymi mieczami. Te psy zostały sprowadzone z Chiatze - groźne zwierzęta o masywnych szczękach i potężnych barkach. Psy myśliwskie, używane czasem do polowań na niedźwiedzie. Rozszarpią go na strzępy i ogryzą kości! Czarownik nalał sobie kielich wina, drżącą ręką rozlewając płyn na pergaminy leżące na dębowym blacie biurka. Nie przejął się tym. Teraz nic nie miało znaczenia oprócz tego, żeby przeżyć tę straszliwą noc. - Panie! - przekazał mu myśl Casta. - Tak? - Jeden pies nie żyje. Pozostałe śpią. Przy jednym z nich znaleźliśmy resztki świeżego mięsa. Myślę, że je struł. Panie! Słyszysz mnie? Zhu Chao wpadł w panikę i opuścił go rozsądek. - Panie! Panie! - nalegał Casta, lecz Zhu Chao nie odpowiadał. - Kazałem wszystkim ludziom otoczyć pałac. Zamknęliśmy parter i pilnujemy wszystkich korytarzy. Czarownik wypił wino i nalał sobie drugi puchar. Trunek wzmacniał jego nadwątloną odwagę. - Dobrze - przekazał. Wstał i zachwiał się, chwytając krawędź biurka. Za dużo wina, pojął, wypitego zbyt szybko. Nie szkodzi. To minie. Wziął kilka głębokich oddechów i poczuł, że odzyskuje siły. Pospiesznie przeszedł przez pokój i wyszedł na korytarz. Obaj strażnicy stanęli na baczność. - Za mną - rozkazał i pomaszerował w kierunku klatki schodowej wiodącej do podziemi. Jednemu ze zbrojnych kazał iść przodem, a drugiemu zamykać pochód i trzymać miecz w dłoni. Na dole schodów zaczynał się oświetlony pochodniami tunel. Pod odległą ścianą trzej strażnicy grali w kości. Na widok Zhu Chao zerwali się na równe nogi. - Przyprowadźcie więźniów do wewnętrznego kręgu - rzekł. - Panie! - odezwał się Casta z triumfem w głosie. - Mów. - On nie żyje. Jeden ze strażników zauważył go na dachu. Walczyli. Zabójca zginął i runął na kamienie dziedzińca. - Tak! - ryknął Zhu Chao, potrząsając pięścią w powietrzu. - Przynieście mi jego ciało. Poślę je do piekła! Och, jakże słodkie było w tym momencie życie, gdy w myślach powtarzał sobie te słowa, jak kołysankę: „Waylander nie żyje. Waylander nie żyje!" Pozostawiwszy swoich ludzi na zewnątrz, wszedł do małej komnaty na końcu korytarza, zamykając za sobą drzwi. Z kryjówki pod dębowym biurkiem wyjął Piąty Grimoir i przeczytał dziewiąty rozdział. Zamknąwszy oczy, wymówił słowa zaklęcia i już unosił się nad murami Kar-Barzac. Nie zdołał jednak przeniknąć ściany siły, pulsującej spod fortecy. Potem, równie gwałtownie, jak słońce wychodzące po burzy, ta moc osłabła i znikła. Zhu Chao był wstrząśnięty. Natychmiast posłał swego ducha w głąb labiryntu lochów i ujrzał kapłana Ekodasa, trzymającego kryształ. Czarownik wyczuł potężniejący dar, rosnące ambicje, dręczące go pragnienia. Wyczuwając pokrewną duszę, przemówił do kapłana i kiedy ten obiecał, że przyniesie kryształ do Gulgothiru, Zhu Chao wiedział, że Ekodas mówi prawdę. Z trudem zdołał ukryć rozpierający go triumf i wrócił do pałacu. Waylander nie żył. Kryształ będzie jego. A za chwilę dusze obu władców zostaną ofiarowane Shemakowi. I syn szewca zostanie panem Ziemi! Oddziały Gothirów znów wycofały się, lecz na murach pozostało niewielu obrońców, a do tego bardzo strudzonych. Dardalion przeszedł między Trzydziestoma, przystając przy zwłokach grubego Merlona. Ten zginął przy rozbitej bramie, rzuciwszy się w ciżbę wojowników, napierających przez dziurę w kracie. Dołączył do niego Orsa Khan z tuzinem nadyryjskich wojowników i razem odparli atakujących, ale kiedy Gothirowie czmychnęli do obozu, Merlon osunął się na ziemię, krwawiąc z licznych ran. Po chwili umarł. Dardalion klęknął przy nim. - Byłeś dobrym człowiekiem, przyjacielu - rzekł cicho. - Niechaj przyjmie cię Źródło. Kątem oka dostrzegł wychodzącego z sali Angela, niosącego na rękach ciało szermierza Senty. Dardalion westchnął i wstał. W ślad za gladiatorem wyszła Miriel, a za nią mały chłopiec. Opat podszedł do nich i patrzył w milczeniu, jak Angel składa u jego stóp ciało przyjaciela. Onieśmielony obecnością rycerza w srebrnej zbroi chłopak cofnął się i zniknął w sali. - Gdzie Ekodas? - zapytał w końcu Dardalion. - Żyje - odrzekł Angel. - A kryształ został zniszczony. - Źródłu niech będą dzięki! Nie byłem pewny, czy nawet Ekodas znajdzie w sobie dość siły. Zobaczył, że Miriel chciała coś powiedzieć, ale Angel nie dopuścił jej do głosu. - To był wytwór wielkiego zła - powiedział. W drzwiach stanął Ekodas, mrugając oczami w gasnącym blasku słońca. Dardalion podbiegł do niego. - Dokonałeś tego, synu. Jestem z ciebie dumny. Chciał uściskać kapłana, lecz ten odepchnął go. - Niczego nie dokonałem. Pozwoliłem tylko, żeby zginął człowiek - wyszeptał. - Zostaw mnie, Dardalionie. Chwiejąc się, odszedł. Opat odwrócił się do Miriel. - Opowiedz mi wszystko - poprosił. Miriel westchnęła i powiedziała mu o walce z potworem oraz o śmierci Senty. Mówiła cicho i beznamiętnie, wpatrując się w dal. Dardalion czuł jej smutek i ból. - Tak mi przykro, dziecko. Tak strasznie przykro. - Ludzie wciąż giną podczas wojen - odparła bezbarwnie. Jak we śnie odeszła w kierunku muru. Angel przykrył Sentę płaszczem i wstał. - Chciałbym zabić Kesę Khana - syknął. - Nic by to nie dało - odrzekł Dardalion. - Idź do Miriel. Jest wstrząśnięta i może jej się stać krzywda. - Nie, dopóki żyję - rzekł Angel. - Tylko powiedz mi, opacie, po co to wszystko? Za co on umarł? Proszę, powiedz mi, że to było coś warte. I nie chcę słuchać o Zjednoczycielach. - Nie mam odpowiedzi na wszystkie pytania. Chciałbym je mieć. Żaden człowiek nie wie, do czego zmierza i jakie będą ostateczne rezultaty jego czynów. Powiem ci coś - i mam nadzieję, że zatrzymasz to dla siebie, nikomu o tym nie mówiąc. Ona siedzi tam, na murze. Co widzisz? Angel spojrzał i zobaczył Miriel skąpaną w czerwonym blasku zachodu. - Widzę piękną kobietę, twardą, lecz delikatną, silną, a zarazem czułą. A co powinienem widzieć? - Natomiast ja widzę - szepnął Dardalion - młodą kobietę noszącą ziarno przyszłej wielkości. Ono już teraz rośnie w niej - maleńka iskierka życia powstałego jako owoc miłości. Jednak ta iskra - o ile przetrwa - pewnego dnia buchnie płomieniem. - Ona jest w ciąży. - Tak. To syn Senty. - Nic o tym nie wiedział - rzekł Angel, spoglądając na nakryte płaszczem ciało, leżące na kamieniach. - Ale ty wiesz, Angelu. Wiesz, że ona ma po co żyć. Będzie potrzebowała pomocy. Niewielu mężczyzn ma dość siły, aby wziąć na siebie brzemię cudzego dziecka. - To mi nie przeszkadza, opacie. Kocham ją. - A więc idź do niej, synu. Usiądź przy niej. Podziel jej smutek. Angel skinął głową i odszedł. Dardalion pomaszerował do sali. Chłopiec siedział przy stole, patrząc na swoje ręce. Dardalion usiadł naprzeciw niego. Ich spojrzenia spotkały się i Dardalion uśmiechnął się. Chłopak odpowiedział mu uśmiechem. Kesa Khan zszedł po schodach wiodących na górne piętra. Zobaczył Dardaliona i podszedł do stołu. - Widziałem ją na murze - rzekł. -Jestem... szczęśliwy, że przeżyła. - Jej ukochany zginął - rzekł Dardalion. Szaman wzruszył ramionami. - On nie był ważny. Dardalion powstrzymał gniewną replikę i przeniósł spojrzenie na chłopca. - Mam coś dla ciebie, Keso Khanie - oznajmił, nadal spoglądając na czarnookie dziecko. - Tak? - Młodego wodza, który poślubi córkę Shii. - Wiesz, gdzie go znaleźć? - Siedzisz obok niego - odparł Dardalion, wstając. - To niemowa. Kaleka! - Na wszystko, co święte, szamanie, jak ja tobą gardzę! - ryknął Dardalion. Z trudem opanował się i nachylił do Kesy Khana. - Miał zapalenie ucha i ogłuchł. Niczego nie słysząc, nie nauczył się mówić. Ekodas uzdrowił go. Teraz potrzebuje tylko czasu, cierpliwości i czegoś, czego nie jesteś w stanie pojąć - miłości! Nie dodając ani słowa więcej, Dardalion okręcił się na pięcie i wyszedł z sali. Vishna spotkał go na dziedzińcu. - Znów się zbierają. Trudno będzie ich powstrzymać. Waylander przyczaił się na dachu, obserwując ludzi pochylonych nad leżącym na dole trupem. Strażnik o mało go nie zaskoczył, ale zbyt wolno sięgnął po miecz i rzucony nóż przebił mu gardło, kładąc kres wątpliwościom - i życiu. Waylander szybko zdjął z niego ubranie, a potem ubrał we własne spodnie i kubrak. Zabity był odrobinę niższy od niego, ale czarny napierśnik i hełm dobrze pasowały na Waylandera, chociaż wełniane spodnie sięgały mu tylko do połowy łydki. Wysokie buty zakryły ten defekt. Wprawdzie były za ciasne, lecz wykonane z miękkiej i elastycznej skóry, nie uwierały zbytnio przy chodzeniu. Wychyliwszy się zza okapu, obserwował strażników na dziedzińcu. Chwycił miecz zabitego i trzymając swój w prawej ręce, zawołał: „On jest tu! Na dachu!" Schowawszy się, kilkakrotnie uderzył ostrzem o ostrze, aż ich szczęk poniósł się głośnym echem. Potem trzykrotnie przeciął twarz zabitego, miażdżąc kości i zniekształcając rysy. W końcu, odłożywszy miecze, zrzucił z dachu trupa, który runął na bruk. Odczekał kilka minut, aż żołnierze zaniosą zwłoki do pałacu. Potem nałożył zasłaniający twarz hełm, chwycił zapasową linę i pobiegł na drugi koniec dachu, gdzie przechylił się i spojrzał na okna. Według dostarczonych przez Matze Chai informacji, w tym rogu budynku była klatka schodowa wiodąca na dolne piętra. Przywiązawszy sznur do wystającego słupka, zjechał po linie, minął dwa okna i zatrzymał się przy trzecim. Było otwarte, a w środku nie paliło się światło. Postawił nogę na parapecie i wszedł. Znalazł się w sypialni z wąskim łóżkiem. Ponieważ nie leżała na nim pościel ani koce, Waylander domyślił się, że to nie używany pokój gościnny. Ukrywszy naładowaną kuszę w fałdach czarnego płaszcza, wyszedł na korytarz. Schody były po prawej. Ruszył w ich kierunku. Usłyszał dochodzące stamtąd kroki, ale szedł dalej. Dwaj rycerze wypadli zza zakrętu i biegli w górę. - Kto zabił tego zamachowca? - zapytał pierwszy. Waylander wzruszył ramionami. - Żałuję, ale nie ja - odparł, schodząc. - A kto tam jeszcze jest? - pytał rycerz, chwytając go za ramię. Zabójca obrócił się, unosząc kuszę. - Nikt - odparł i wypuścił bełt, który wpadł w otwarte usta strażnika i wbił się w mózg. Drugi rycerz próbował uciec, ale Waylander ponownie strzelił, trafiając go w kark. Żołnierz runął na schody, był martwy. Naładowawszy kuszę dwoma ostatnimi bełtami, zabójca poszedł dalej. Kiedy zdjęli mu łańcuchy, Karnak naprężył mięśnie, lecz natychmiast ostrze noża dotknęło jego szyi i zrozumiał, że wszelki opór jest beznadziejny. Drenajski generał gniewnym spojrzeniem zmierzył otaczających go ludzi. - Na wszystkich bogów, zapamiętam wasze twarze - obiecał im. Jeden z nich roześmiał się. - Niedługo będziesz je pamiętał. Wywlekli go z lochu i poprowadzili oświetlonym pochodniami korytarzem. W drzwiach ujrzał czekającego Zhu Chao. - Niech cię zaraza, ty żółtoskóry bękarcie! - wrzasnął Karnak. Chiatze nie odpowiedział, tylko odsunął się na bok, kiedy wprowadzano generała do wewnętrznego kręgu. Na kamiennej podłodze widniał nakreślony kredą pentagram, a między świecznikami z matowego żelaza rozpięto złote druty, tworzące sześcioramienną gwiazdę nad kredowymi liniami. Karnaka pchnięto pod ścianę, do której ponownie przykuto go za ręce. Obok ujrzał innego więźnia - wysokiego, szczupłego mężczyznę o arystokratycznych rysach, widocznych mimo sińców i ran. - Znam cię - szepnął Karnak. Mężczyzna skinął głową. - Jestem głupcem, który zaufał Zhu Chao. - Jesteś imperatorem. - Byłem - odparł kwaśno tamten. Westchnął. - Wyhodowałem żmiję... Karnak obrócił głowę w kierunku zbliżającego się Zhu Chao. - Dzisiejszego wieczoru, panowie, będziecie świadkami niezwykłej ofiary. Kiedy mówił te słowa, w jego oczach pojawił się błysk, a na cienkich wargach ślad uśmiechu. - Żałuję, ale nie będziecie dzielili mojej radości, chociaż odegracie główną rolę w tym spektaklu. Pochylił się i położył dłoń na szerokiej piersi Kamaka. - Widzisz, zacznę od tego, że wytnę ci serce i złożę je na złotym ołtarzu. Ten dar sprowadzi sługę Lorda Shemaka. Odwrócił się do imperatora. - W tym momencie zacznie się twoja rola. Ciebie dostarczę całego i demon pożre cię żywcem. - Rób, co chcesz, czarodzieju - warknął imperator. - Tylko nie nudź mnie dłużej. - Zapewniam, że Wasza Wysokość nie będzie się długo nudził. Do komnaty weszli trzej mężczyźni, niosąc okrwawione ciało. Zhu Chao odwrócił się. - Ach - rzekł - oto moja niedoszła nemezis. Przynieście go tu! Rycerze podeszli i złożyli trupa na podłodze. Zhu Chao uśmiechnął się. - Widzicie, jak nędznie wygląda po śmierci, z twarzą porąbaną ostrym mieczem dzielnego rycerza? Widzicie... Zamilkł, gapiąc się na prawą dłoń trupa. Brakowało jej środkowego palca - pozostała po nim tylko biała blizna. Zhu Chao klęknął i podniósł rękę zabitego. Na serdecznym palcu tkwił szczerozłoty pierścień w kształcie zwiniętej żmii. - Głupcy! - syknął Zhu Chao. - To Onfel! Spójrzcie na ten sygnet! Zerwał się na równe nogi i stracił panowanie nad sobą. - Waylander żyje! Jest gdzieś w pałacu. Wynoście się! Wszyscy! Znajdźcie go! Rycerze wybiegli z komnaty. Zhu Chao zatrzasnął za nimi drzwi i zamknął je grubą sztabą. Kamak ryknął śmiechem. - On cię zabije, czarowniku. Już jesteś martwy! - Zamknij ten śmierdzący pysk! - wrzasnął Zhu Chao. - Sam spróbuj mi go zamknąć! Nie wiesz jednak jak? Czym mi zagrozisz? - spytał olbrzymi Drenaj. - Śmiercią? Nie sądzę. Znam człowieka, który cię tropi. Wiem, do czego jest zdolny. Na kości Missaela, sam posłałem za nim ludzi. Najlepszych zabójców, najtęższych szermierzy. A on wciąż żyje. - Już niedługo - odparł czarownik. Okrutny uśmiech wykrzywił mu cienkie wargi. - Ach tak! Wynająłeś zabójców, żeby chronić swego ukochanego Bodalena. Niedawno opowiadał mi o tym. - Widziałeś mojego syna? - Czy widziałem? Och, wiele razy, mój drogi Karnaku. Widzisz, on był mój. Zdradził mi wszystkie twoje plany w zamian za obietnicę, że kiedy cię zabiję, będzie władał Drenajami. - Ty kłamliwy skurwysynu! - wybuchnął generał. - Wcale nie. Zapytaj mojego drugiego gościa, byłego imperatora. On nie ma powodu kłamać. Umrze wraz z tobą. Bodalen był słabeuszem bez kręgosłupa i w końcu stał się dla mnie bezużyteczny. Zhu Chao zaśmiał się piskliwie, aż echo poszło po komnacie. - Nawet gdyby miał siłę dziesięciu ludzi, z trudem wykonałby tę misję. Biedny, głupi, martwy Bodalen. - Martwy? - szepnął Karnak. - Martwy - powtórzył Zhu Chao. - Posłałem go do zaczarowanej fortecy. Wolałbyś nie wiedzieć, co się z nim stało. Dlatego pokażę ci. Czarownik zamknął oczy i Karnakowi zakręciło się w głowie. Nagle ujrzał przed sobą mroczną komnatę, w której jakiś koszmarny stwór walczył z młodą kobietą i gladiatorem Sentą. Zobaczył, jak Senta pada, a drugi wojownik - Angel - atakuje potwora. Potem wszystko zniknęło. - Chciałbym pokazać ci więcej, ale niestety, musiałem wracać - rzekł złośliwie Zhu Chao. - Tym potworem był Bodalen i kilku innych moich ludzi, połączonych przez magię. - Nie wierzę ci. - Przypuszczałem, że nie uwierzysz. Dlatego, Drenaju, pokażę ci jeszcze jedną scenę z Kar-Barzac. Tym razem Karnak jęknął na widok Bodalena i pozostałych wojowników, zasypiających w komnacie kryształu, ich wijące się, stapiające ciała... - Nie! - wrzasnął i szarpnął pętającymi go łańcuchami. - Tak bardzo raduje mnie twoje cierpienie, Drenaju - powiedział Zhu Chao. - A oto drugie źródło twojej udręki. Jutro Galen zabije twego przyjaciela Astena i Drenajami, tak samo jak Gothirami, będzie władać Bractwo. Ventrią także. Trzy imperia będą miały jednego pana. Mnie. - Zapominasz o Waylanderze - warknął Karnak - Na wszystkich bogów, oddałbym duszę, aby być przy tym, kiedy cię zabije. - Nim nadejdzie noc, moja moc będzie tak wielka, że żadne ostrze nie zdoła mnie zranić. Wtedy chętnie powitam tego drenajskiego dzikusa! - Powitaj go teraz - powiedział zimny głos z drugiego końca komnaty. Zhu Chao odwrócił się i mrużąc czarne oczy, spojrzał w cień przy drzwiach. Zza kolumny wyszedł jakiś rycerz i zdjął z głowy hełm. - To niemożliwe! - szepnął Zhu Chao. - Niemożliwe! - Przyszedłem z twoimi ludźmi niosącymi ciało. Ładnie z twojej strony, że zamknąłeś drzwi. Zabójca podszedł bliżej, unosząc kuszę. Zhu Chao uskoczył w lewo, nad złotymi drutami, wpadając w środek pentagramu. Waylander wypuścił bełt, mierząc w kark czarownika, lecz Zhu Chao w ostatniej chwili odwrócił się, podnosząc rękę. Strzała przebiła mu przegub, aż wrzasnął z bólu. Waylander ponownie wycelował. Czarownik szybko schował się za ołtarz i zaczął przywoływać zaklęcia. Wokół ołtarza trysnął czarny dym, z którego uformowała się olbrzymia postać o oczach i włosach z zielonych płomieni. Waylander posłał strzałę w jego szeroką pierś, lecz pocisk przeszedł przez nią i trzasnął w ścianę. Zhu Chao podniósł się i stanął przed demonem. - I co teraz zrobisz, człowieczku! - zadrwił. - Jakimż nędznym orężem spróbujesz się posłużyć? Zabójca nie odpowiedział. Nie miał więcej strzał, więc upuścił kuszę i dobył szabli. - Lordzie Shemaku! - wrzasnął Zhu Chao. - Żądam śmierci tego człowieka! Zjawa o płomiennych oczach rozłożyła potężne ramiona i w komnacie rozległ się jej głos, jak przetaczający się w oddali grom. - Nie rozkazuj mi, człowieku. Możesz tylko prosić o przysługi i opłacać je krwią. Gdzie zapłata? - Tam! - rzekł Zhu Chao, wskazując na skutych więźniów. - Oni wciąż żyją - rzekł demon. - Rytuał nie został dopełniony. - Ofiaruję ci ich siłę, Lordzie, przysięgam! Tylko błagam, podaruj mi życie tego zabójcy, Waylandera! - Większą przyjemność sprawiłoby mi, gdybyś sam go zabił - odparł demon. - Mam obdarzyć cię siłą? - Tak! Tak! - Jak chcesz! Zhu Chao nagle krzyknął z bólu i odchylił głowę w tył. Jego ciało wiło się i rosło, pęczniało, rozciągało się. Szaty opadły, rozerwane węzłami ogromnych mięśni. Targnęły nim skurcze i ze zdeformowanego gardła wydobyły się okropne jęki. Nos i broda wyciągnęły się, a skórę pokryła aksamitna sierść, porastając ośmiostopowe ciało. Otwarty pysk ukazał długie kły, a na końcu długich palców wyrosły szpony. Stwór, w jakiego zmienił się Zhu Chao, potoczył się naprzód, zrywając delikatne złote druty, wywracając czarne świeczniki. Stojący pod ścianą Karnak z całej siły szarpał łańcuchy. Dwa ogniwa rozciągnęły się, ale nie pękły. Drenaj, raz po raz, całym ciężarem ciała rzucał się naprzód. Waylander cofał się przed bestią, a komnatę napełnił śmiech demona. Rycerze Krwi dobijali się do drzwi komnaty, wołając pana. Waylander podbiegł do porzuconego hełmu. Nałożywszy go na głowę, podniósł sztabę blokującą drzwi i odsunął się na bok. Drzwi z trzaskiem uderzyły o ścianę i do środka wpadli trzej rycerze. Jeden z nich runął na kolana tuż przed nacierającą bestię. Wrzasnął i próbował wstać. Potwór złapał go szponiastymi łapami, uniósł w powietrze i rozszarpał gardło. Krew trysnęła na ołtarz. Pozostali dwaj rycerze stanęli jak wryci. - Zabił pana! - krzyknął Waylander. - Chwyćcie miecze! Ale rycerze odwrócili się tylko i uciekli. Bestia skoczyła na Waylandera. Uchyliwszy się przed ciosem szponiastej łapy, ciął w brzuch stwora, lecz ostrze ledwie zadrasnęło skórę. Waylander zrobił przewrót i stanął na nogach. Karnak zdołał wreszcie rozerwać łańcuch przy prawej ręce po czym oburącz chwycił pozostały i zerwał go także. Obracając się na pięcie, zakręcił łańcuchami nad głową i ruszył na potwora Żelazne ogniwa spadły na kark bestii i owinęły się wokół jej szyi Stwór odwrócił się i stanął na tylnych łapach, zwalając generała z nóg. Waylander doskoczył i wbił ostrze w odsłonięty brzuch, wkładając w pchnięcie wszystkie siły i dopychając ostrze całym ciężarem ciała. Straszliwy ryk rozdarł powietrze i szeroki zamach szponiastej łapy rozdarł ramię Waylandera. Zabójca odskoczył. Karnak znów szarpnął łańcuchy, które zacisnęły się na szyi potwora. Ten usiłował odwrócić się i rozszarpać napastnika, lecz Drenaj, mimo swej tuszy, poruszał się zwinnie, napinając łańcuch. Waylander podbiegł do zabitego rycerza i chwycił jego miecz. Trzymając go oburącz, ponownie doskoczył do bestii, uniósł broń nad głowę i ciął w wydłużony łeb. Przy pierwszym uderzeniu ostrze odbiło się od czaszki, lecz Waylander jeszcze dwukrotnie powtórzył cios. Za trzecim razem rozłupał kości i stal wbiła się głęboko w mózg potwora. Ten opadł na cztery łapy, brocząc krwią z pyska i pazurami drąc kamień. Potem zdechł. Demon milczał przez chwilę. - Zapewniłeś mi dobrą zabawę, Waylanderze - rzekł łagodnie. - Jak zawsze. Myślę, że to się nigdy nie zmieni. Dym skłębił się i rozwiał - a demon znikł. Karnak odplątał łańcuchy z szyi martwej bestii i podszedł do Waylandera. - Miło cię widzieć, stary - rzekł z szerokim uśmiechem. - Wszyscy ludzie, których posłałeś, nie żyją - rzekł lodowatym tonem Waylander. - Tylko ty pozostałeś. Karnak skinął głową. - Próbowałem ochronić syna. Nie zamierzam się tłumaczyć. On... zginął. Ty żyjesz. Niech tak pozostanie. - Lubię kończyć sprawy po swojemu - odparł Waylander, omijając olbrzymiego Drenaja i podchodząc do skutego imperatora. - Zawsze słyszałem, że jesteś człowiekiem honoru - powiedział do niego. - I jestem z tego dumny - rzekł imperator. - To dobrze. Rozumiesz, że mam dwa wyjścia, wasza wysokość. Mogę cię zabić lub uwolnić. To drugie ma swoją cenę. - Powiedz jaką, a jeśli tylko będzie to w mojej mocy, zapłacę ją. - Chcę, żebyś powstrzymał atak na Nadirów i wycofał swoje wojsko. - Kim są dla ciebie Nadirowie? - Nic dla mnie nie znaczą, ale jest wśród nich moja córka. Imperator skinął głową. - Będzie, jak chcesz, Waylanderze. A dla siebie czego pragniesz? Zabójca uśmiechnął się ze znużeniem. - Żaden człowiek nie może mi tego dać - odparł. Angel przesunął stół do schodów, wywracając go tak, żeby zasłaniał ich przed wzrokiem nieprzyjacielskich łuczników, a potem przykucnął za nim i rozejrzał się po sali. Jedenastego dnia oblężenia Gothirowie sforsowali kratę w bramie i obrońcy wycofali się do stanowiącego wątpliwe schronienie kasztelu. Starsze kobiety i dzieci ukryły się w podziemiach fortecy, podczas gdy - jak przewidział Angel - młodsze kobiety wzmocniły szeregi obrońców. Pozostało tylko osiemdziesięciu pięciu mężczyzn, a trzynastego dnia oblężenia i ci byli okropnie znużeni. Barykady w drzwiach do kasztelu wytrzymały, lecz Gothirowie wspięli się na mury i weszli przez górne okna, opanowując najwyższe piętra. Raz po raz atakowali z wąskich schodów, najczęściej jednak poprzestawali na zasypywaniu strzałami obrońców w sali na dole Pierzasta strzała wbiła się w wywrócony stół. - Wiem, że tam jesteś, dupku! - krzyknął Angel. Miriel dołączyła do niego. Schudła, oczy miała wpadnięte i szkliste. Od śmierci Senty walczyła jak opętana żądzą śmierci. Angel z najwyższym trudem osłaniał ją i odniósł dwie lekkie rany - w bark i przedramię - kiedy rzucał się na otaczających ją wojowników. - Jesteśmy skończeni - powiedziała. - Barykada nie powstrzyma ich długo. Wzruszył ramionami. Cóż mógł powiedzieć. Miała całkowitą rację. Angel wyczuwał nastrój ponurej rezygnacji, jaki zapanował wśród Nadirów. Miriel usiadła przy nim i oparła głowę na jego ramieniu. Objął ją. - Kochałam go, Angelu - powiedziała głosem niewiele głośniejszym od szeptu. - Powinnam mu powiedzieć, ale nie wiedziałam, dopóki nie odszedł. - Dlatego czujesz się winna? Ponieważ mu tego nie powiedziałaś? - Tak. Zasługiwał na coś więcej. Tak trudno mi pogodzić się z tym, że on nie... Przełknęła ślinę, nie mogąc wypowiedzieć okropnego słowa. Po chwili ciągnęła z wymuszonym uśmiechem: - On tak bardzo kochał życie, prawda? I zawsze był wesoły. Nigdy się nie smucił. - Nigdy - przytaknął Angel. - Cieszył się pełnią życia. Walczył, kochał... - ...i umarł - dodała szybko, powstrzymując łzy. - Tak, umarł. Na jaja Shemaka, wszyscy umrzemy - westchnął Angel, a potem uśmiechnął się. - Ja niczego nie żałuję. Miałem bogate życie. Smuci mnie tylko myśl, że... ty jesteś tutaj. Masz wszystko przed sobą... a raczej powinnaś mieć. Chwyciła go za rękę. -Będziemy razem w Otchłani. Kto wie, jakie tam czekają na nas przygody. I może on... będzie tam na nas czekał! Następna strzała uderzyła w stół, a potem Angel usłyszał tupot nóg na schodach. Zerwał się na równe nogi i chwycił miecz. Gdy Gothirowie nadbiegli, odepchnął stół na bok i skoczył im na spotkanie. Miriel szła za nim. Angel zabił dwóch, Miriel trzeciego i pozostali Gothirowie uciekli. Na schodach pojawił się łucznik. Miriel cisnęła nożem, trafiając go w ramię. Uskoczył za załom muru. Angel wycofał się i ponownie zastawił schody stołem. - No - rzekł z szerokim uśmiechem - wciąż żyjemy. Krocząc przez salę, zauważył Ekodasa, klęczącego przy nieruchomym Dardalionie. Opat wciąż był pogrążony we śnie i Angel przystanął. - Co z nim? - zapytał. - Umiera - odparł Ekodas. - Myślałem, że wygoiłeś jego ranę. - Owszem, ale serce nie wytrzymało. Prawie pękło, a jego ściany są cieńsze niż papirus. Rozmawiali po raz pierwszy od czasu walki z bestią. Ekodas spojrzał na gladiatora, a potem podniósł się. - Przykro mi z powodu tego, co się stało - rzekł. - Ja... ja... - To przez kryształ - przerwał mu Angel. - Wiem. Na mnie działał podobnie. - A jednak zniszczyłeś go. - Nie trzymałem go w rękach. Nie zadręczaj się, kapłanie. - Już nie nazywaj mnie kapłanem. Nie jestem godny. - Nie jestem sędzią, Ekodasie, ale wszyscy mamy słabości. Tacy już jesteśmy. Szczupły kapłan potrząsnął głową. - To bardzo szlachetnie z twojej strony. Ale przecież patrzyłem, jak wasz przyjaciel umierał, i zawierałem pakt ze złem. W tamtej komnacie ukazał mi się Zhu Chao. Wydał mi się... pokrewną duszą. I przez chwilę miałem tak niegodziwe marzenia. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy z tego, że... jest we mnie tyle mroku. Teraz będę kroczył inną drogą. Wzruszył ramionami. - Widzisz, kryształ mnie nie zmienił. Tylko otworzył mi oczy na to, kim jestem. Dardalion poruszył się. - Ekodasie! Młody kapłan klęknął przy opacie i wziął go za rękę. Angel odszedł w kierunku barykady. - Jestem tutaj, przyjacielu! - powiedział Ekodas. - To wszystko... uczyniliśmy... w dobrej wierze, synu. Czuję innych... czekają na mnie. Wezwij do mnie żywych. - Został tylko Vishna. - Ach! Zatem zawołaj go. - Dardalionie, ja... - Chcesz, żebym... zwolnił cię ze ślubów. Wiem. Ta kobieta, Shia - Dardalion zamknął oczy i skurcz bólu wykrzywił mu twarz. -Jesteś wolny, Ekodasie. Możesz ożenić się, żyć... być. - Przykro mi, ojcze. - Nie masz powodu... przepraszać. To ja cię tam posłałem. Znałem twoje przeznaczenie, Ekodasie. Od chwili, gdy ona pojawiła się w świątyni, połączyła was więź. Zaznaj spokoju, Ekodasie... i piękna miłości. Uśmiechnął się słabo. - Wypełniłeś swój obowiązek wobec mnie i innych. A teraz wezwij Vishnę, bo nie pozostało mi już wiele czasu. Ekodas posłał myśl i wysoki, brodaty wojownik przybiegł z końca sali, klękając przy umierającym opacie. - Nie mogę już mówić - szepnął Dardalion. - Połącz ze mną twoje myśli. Vishna zamknął oczy i Ekodas wiedział, że dusze tych dwu złączyły się. Nie próbował im towarzyszyć, tylko cierpliwie czekał, aż skończą. Trzymał Dardaliona za rękę, kiedy ten umarł. Vishna drgnął i jęknął, a potem otworzył ciemne oczy. - Co powiedział? - zapytał Ekodas, puszczając dłoń Dardaliona. - Jeśli przeżyjemy, mam udać się do Ventrii i założyć nową świątynię. Trzydziestu musi trwać. Żałuję, że nie będziesz mi towarzyszył. - Nie mogę, Vishno. Straciłem powołanie. I szczerze mówiąc, nie chcę go odzyskać. Vishna wstał. - Wiesz, w chwili gdy umarł i odleciał ode mnie, poczułem obecność tamtych - Merlona, Palisty, Magnica. Wszyscy czekali na niego. To było cudowne. Naprawdę cudowne. Ekodas spojrzał na twarz martwego Dardaliona, nieruchomą i piękną. - Żegnaj, ojcze - szepnął. Panującą w kasztelu ciszę przerwał odległy dźwięk trąb. - Źródłu niech będą dzięki - powiedział Vishna. - Co to? - Gothirowie wycofują się. Vishna usiadł i zamknął oczy, ulatując duchem z fortecy. Po chwili wrócił. - Przybył posłaniec od imperatora. Oblężenie skończyło się. Już po wszystkim, Ekodasie! Żyjemy! Angel wyjrzał zza barykady na dziedziniec. Gothirowie wycofywali się sprawnie, w milczeniu, trójkami. Angel wepchnął miecz do pochwy i odwrócił się do obrońców. - Myślę, że zwyciężyliśmy, chłopcy! - zawołał. Orsa Khan zeskoczył z barykady i popatrzył w ślad za odchodzącymi żołnierzami. Potem odwrócił się do Angela, uścisnął go i ucałował w oba poorane bliznami policzki. Pozostali Nadirowie doskoczyli do nich, podnieśli go na rękach i zaczęli wiwatować. Obserwująca to Miriel uśmiechnęła się, lecz ten uśmiech zgasł, gdy rozejrzała się po sali. Wszędzie leżeli zabici. Kesa Khan wyszedł z podziemi, prowadząc ze sobą kobiety i dzieci. Stary szaman podszedł do niej. - Twój ojciec zabił Zhu Chao - rzekł, unikając jej spojrzenia. - Zawdzięczamy wam zwycięstwo, Miriel. - Drogo opłacone - powiedziała. - Tak, cena była wysoka. - Za szamanem stał chłopiec, który zszedł do lochów za Angelem. Kesa Khan wyciągnął dłoń i pogłaskał go po głowie. - Mimo wszystko mamy przed sobą przyszłość - powiedział. - Gdyby nie wy, bylibyśmy tylko prochem w górach. Życzę ci szczęścia. Miriel odetchnęła powoli, głęboko. - Nie mogę uwierzyć, że to już koniec. - Koniec?... Tylko tej bitwy. Będą inne. - Nie dla mnie. - Dla ciebie też. Zaglądałem w przyszłość, Miriel. Jesteś dzieckiem bitwy. I tak już pozostanie. - Zobaczymy - odparła, odwracając się do nadchodzącego Angela. Popatrzyła na jego poharataną, pokaleczoną twarz i roziskrzone szare oczy. - Wygląda na to, że jednak zostało nam trochę czasu. - Rzeczywiście - zgodził się. Chwycił małego Nadira i posadził go sobie na ramieniu. Dzieciak zachichotał, uszczęśliwiony, i zamachał drewnianym mieczykiem. - Dobrze radzisz sobie z dziećmi - powiedziała Miriel. - On cię uwielbia. - Odważny szczeniak. Zszedł za mną do podziemi, a potem z pochodnią w ręku skoczył na bestię. Widziałaś to? - Nie. Angel zwrócił się do Kesy Khana. - Kto się nim zajmie? - Ja. Jak własnym synem - odparł szaman. - Dobrze. Może czasem będę was odwiedzał. Trzymam cię za słowo. Postawił chłopca na ziemi i patrzył, jak odchodzi z Kesą Khanem. Malec odwrócił się i pomachał mu mieczem. Angel zachichotał. - I co teraz? - zapytał Miriel. - Jestem w ciąży - powiedziała, spoglądając mu w oczy. - Wiem. Powiedział mi Dardalion. - To mnie przeraża. - Ciebie? Królową bitwy o Kar-Barzac? Nie wierzę. - Nie mam prawa prosić, ale... - Nic nie mów, dziewczyno. Nie trzeba. Stary Angel będzie przy tobie. Zawsze. Jeśli tylko go zechcesz. Mury Dros Delnoch wznosiły się wysoko ku niebu, gdy Waylander ściągnął wodze. Karnak osadził rumaka tuż obok odzianego na czarno zabójcy. - Wojna wzywa - rzekł. - Z pewnością zwyciężysz, generale. Jesteś w tym dobry. Karnak zaśmiał się. - Zapewne tak się stanie. Potem jego uśmiech przygasł. - A co z tobą, Waylanderze? Co będzie z nami? Zabójca wzruszył ramionami. - Cokolwiek zostanie powiedziane, nie zmieni ani na jotę tego, co nastąpi. Znam cię, Karnaku. Nic się nie zmieniłeś. Żyjesz dla władzy i masz dobrą pamięć. Twój syn nie żyje - i nie zapomnisz o tym. Po pewnym czasie zaczniesz obwiniać mnie - albo moich przyjaciół - o jego śmierć. A ja także mam niedobre wspomnienia. Jesteśmy wrogami, ty i ja. I tak już pozostanie. Przywódca Drenajów posłał mu nikły uśmiech. - Nie masz o mnie najlepszego zdania. Mylisz się jednak. Ja chcę zapomnieć o przeszłości. Uratowałeś mi życie - a robiąc to, zapewne zapobiegłeś zagładzie Drenajów. Będę o tym pamiętał. - Może - odparł Waylander, obracając konia i ruszając w kierunku Gór Księżycowych. Epilog Karnak powrócił do Dros Delnoch, zebrał wojska i poprowadził je przeciw Ventryjczykom, rozbijając ich armię w dwóch decydujących bitwach pod Erekbanem oraz Lentrum. Przez dwa następne lata Karnak coraz bardziej obawiał się zamachu na swoje życie, przekonany, że pewnego dnia Waylander przyjdzie go zabić. Wbrew radom Astena ponownie skontaktował się z Gildią, proponując jeszcze wyższą nagrodę za głowę Waylandera. Cała armia tropicieli ruszyła tropem zabójcy, lecz do Drenanu nie dotarły żadne wieści o Waylanderze. Pewnego dnia jednak trzej najlepsi łowcy wrócili z nadgniłą głową owiniętą w brezent oraz małą kuszą z hebanu i brązu. Wypreparowaną czaszkę oraz kuszę wystawiono w muzeum, pod tabliczką z brązu, głoszącą „Waylander Zabójca, człowiek, który zabił Króla". Trzy lata później i pięć po oblężeniu Kar-Barzac kusza została skradziona. W tym samym tygodniu, kiedy Karnak maszerował na czele dorocznej parady zwycięstwa, z tłumu wyszła młoda długowłosa kobieta. W ręku trzymała skradzioną kuszę. Ludzie w tłumie widzieli, że powiedziała coś do Karnaka, zanim go zabiła, pakując mu dwa bełty w pierś. Aleją Królów przygalopował jakiś jeździec, wiodąc zapasowego konia. Kobieta wskoczyła na grzbiet rumaka, zanim straże Karnaka zdążyły ją pochwycić. Oboje zdołali uciec i wokół tego morderstwa powstało wiele teorii. Podobno wynajął ich syn ventryjskiego króla, którego ciało zostało po bitwie pod Erekbanem wrzucone do masowego grobu. A może dziewczyna była jedną z kochanek Karnaka, wściekłą na niego za to, że porzucił ją dla młodszej i ładniejszej. Niektórzy z tłumu przysięgali, że w jeźdźcu rozpoznali Angela, byłego gladiatora. Nikt nie znał kobiety. Karnaka pochowano z honorami. Dwa tysiące żołnierzy maszerowało za wozem, na którym wieziono jego ciało. Aleję Królów wypełniły gęste tłumy i wiele łez polało się za człowiekiem, którego napis na nagrobku nazwał „największym z drenajskich bohaterów". Osiem lat później sprzedano czaszkę Waylandera. Kupił ją na licytacji kupiec z Gothiru, niejaki Matze Chai, działając na zlecenie jednego ze swych klientów, tajemniczego szlachcica mieszkającego w gothiryjskim mieście Namib. Zapytany, dlaczego cudzoziemiec chce zapłacić tak znaczną sumę za czaszkę drenajskiego zabójcy, Matze Chai uśmiechnął się i rozłożył wypielęgnowane ręce. - Chyba pan wie? - nalegał kustosz muzeum. - Zapewniam, że nie mam pojęcia. - Przecież cena... jest kolosalna! - Mój klient jest bardzo bogatym człowiekiem. Przez wiele lat prowadziłem jego interesy. - Czy był przyjacielem Waylandera? - O ile wiem, byli sobie bliscy - przyznał Matze Chai. - I co zrobi z tą czaszką? Wystawi ją na widok publiczny? - Wątpię. Powiedział, że zamierza ją pogrzebać. - Co takiego? - zdumiał się kustosz. - Czterdzieści tysięcy raq tylko po to, żeby ją pochować? - To człowiek, który lubi kończyć sprawy po swojemu - rzekł Matze Chai.