AXEL MUNTHE KSIĘGA Z SAN MICHELE Tytuł oryginału niemieckiego: Das Buch von San Michele Przedmowa Sklasyfikowanie Księgi z San Michele sprawia krytykom trudności. Wcale mnie to nie dziwi. Niektórzy nazywają ją „autobiografią", inni — „wspomnieniami lekarza". Sądzę, że obydwa te określenia nie są trafne. Aby napisać historię mego życia, nie potrzebowałbym na to kilkuset stron, nawet gdybym nie chciał opuścić najsmutniejszych jej rozdziałów. Mogę tylko stwierdzić, że nie miałem zamiaru pisać o sobie, przeciwnie, usilnie starałem się być obiektywnym. Jeżeli mimo to książka niniejsza stała się autobiografią, to sądząc po powodzeniu, jakim się cieszy, można by przypuszczać, iż najprostszą metodą pisania książki o sobie samym jest pisanie jej z myślą, że się pisze o kimś zupełnie innym. Należy tylko siedzieć spokojnie w fotelu, wsłuchiwać się w oddalony gwar ludzkich głosów i oślepłym okiem patrzyć wstecz na swoje życie. Jeszcze lepiej byłoby położyć się w trawie, patrzeć w niebo i nie myśleć o niczym. Wystarczy tak przez chwilę słuchać ciszy, a wnet lasy i pola zaczynają rozbrzmiewać jasnymi ptaszę-cymi głosikami, zjawiają się różne stworzenia opowiadając troski 1 radości swoją własną mową, która staje się nagle zrozumiała. A wsłuchawszy się jeszcze dokładniej w otaczający nas świat można spostrzec, że nawet przedmioty szepcą w swej martwocie: — Nieprawda, żeś samotny! Nieprawda, że umrzesz! Nazywanie mojej książki „wspomnieniami lekarza" wydaje mi się jeszcze bardziej niewłaściwe. Jej wyzywająca bezpośredniość, śmiała prawdomówność, jasność są mało odpowiednie do tak pompatycznego tytułu. Lekarz ma chyba prawo na równi z innymi ludźmi śmiać się niekiedy z samego siebie, zachować pogodę ducha, a nawet wolno mu może czasem drwić z niektórych kolegów, jeżeli gotów jest ponieść tego konsekwencje. Niema on tylko prawa wyśmiewać swych pacjentów. Jeszcze gorzej byłoby, oczywiście, gdybym wraz z nimi płakał; lekarz płaczliwy nie jest lekarzem dobrym. Stary doktor w ogóle powinien się zastanowić, zanim przystąpi do spisywania pamiętników. Na pewno postąpi lepiej, zachowując dla siebie wszystko, co widział i czego się nauczył o życiu i śmierci. Pamiętniki nie są potrzebne, lepiej dać zmarłym spokój, a żywym pozostawić złudzenie. Pewien sławny krytyk nazwał moją opowieść księgą o śmierci. Może miał słuszność. Śmierć rzadko ustępuje z mych myśli: Non nasce in me pensier che non vi sia dentro scolpita la morte pisał Michelangelo do Vasariego. Jakże długo walczyłem z mym posępnym kolegą. Pokonywał mnie często i widziałem, jak kładł kolejno wszystkich, których usiłowałem przed nim obronić. Pisząc tę książkę obserwowałem, jak żyli, cierpieli i umierali. Mogę im jedynie poświęcić wspomnienie. Byli to skromni i prości ludzie, nad ich grobami nie stoją marmurowe krzyże, o wielu z nich zapomniano, jeszcze zanim pomarli. Teraz jest już im dobrze. Stara Maria porta-lettere, która przez trzydzieści lat wchodziła boso po siedmiuset siedemdziesięciu siedmiu fenickich stopniach przynosząc mi listy, roznosi teraz pocztę w niebie; a zacny Pacciale pali spokojnie fajeczkę i spogląda na bezkresne morze, jak niegdyś z pergoli na San Michele. Mój przyjaciel Arcangelo Fusco, zamiatacz ulic z Quartier Montparnasse, zmiata teraz pył gwiaździsty ze złotych flizów nieba. Między dwoma wspaniałymi szeregami kolumn z lapis lazuli chodzi mały monsieur Alphonse, ulubieniec Siostrzyczek Ubogich, ubrany w nowiutki surdut pitts- burskiego milionera; uroczyście kłania się ukochanym cylindrem każdemu spotkanemu świętemu, jak pozdrawiał niegdyś wszystkich przyjaciół przejeżdżając moją Wiktorią po Corso. John, błękit-nooki chłopczyna nie znający ojca, dziecko, które się nigdy nie śmiało, igra teraz wesoło z innymi szczęśliwymi dziećmi w dawnym dziecięcym pokoju Jezuska; nauczył się też wreszcie uśmiechać. Pokój pełen jest kwiatów, przez otwarte okno wlatują i wylatują rozśpiewane ptaki, a od czasu do czasu zagląda do dzieci Madonna bacząc, aby im na niczym nie zbywało. Matka Johna, która go tak pieczołowicie pielęgnowała na Avenue de Villiers, jest jeszcze z nami. Widziałem ją niedawno. Biedna prostytutka Flopette wygląda w swej milutkiej, białej sukni o dziesięć lat młodziej niż wówczas, gdy ją spotkałem w nocnej kawiarni na bulwarze; jest obecnie pokojową u Marii Magdaleny. W skromnym kącie nieba mieści się cmentarz psów. Są tu wszyscy moi przyjaciele; ciała ich spoczywają w miejscach, gdzie je złożyłem: pod cyprysami przy starej wieży; lecz ich wierne serca zostały przyjęte do raju. Święty Roch, mały dobrotliwy patron psów, jest dozorcą cmentarnym, a cierpliwa, stara miss Hall przynosi często kwiaty na grób Tappia. Nawet nicponia Billy'ego, pija- czynę-pawiana, który zapalił trumnę don Giacinta, przyjęto tutaj i dano mu miejsce w ostatnim rzędzie na cmentarzu dla małp, dość odosobnione co prawda, bo święty Piotr, zbadawszy pawiana dokładnie, wziął go w pierwszej chwili za człowieka, gdyż od Billy'ego tak czuć było wódkę! Don Giacinto, najbogatszy kapłan na Capri, który nigdy nie dał solda żebrakowi, smaży się nadal w trumnie, a byłemu rzeznikowi, który rozżarzonymi szpilkami oślepiał przepiórki, diabeł własnoręcznie wykłuł oczy w przystępie zawodowej zazdrości. Pewien krytyk osądził, że w książce mojej znajduje się dość materiału, aby wielu autorów zaopatrzyć na całe życie w tematy do zajmujących nowel. Niechże sobie z niej czerpią do woli; materiał ten nie jest już mi potrzebny. Wykorzystawszy swe literackie zdolności do wystawiania recept, nie zabiorę się teraz do pisania sensacyjnych powieści — za późno zresztą na to. Gdybym pomyślał o tym wcześniej, może nie byłbym dziś tym, czym jestem. Oczywiście, milsze i wygodniejsze jest siedzenie w fotelu i pisanie powieści niż przebijanie się z trudem przez życie i zbieranie do nich materiału. Z pewnością łatwiej opisać choroby i śmierć, niż je zwalczać; przyjemniej jest knuć ponury spisek, niż być przezeń bez ostrzeżenia zaskoczonym. Czemu jednak pisarze sami nie zbierają sobie tematów? Czynią to nader rzadko. Prowadząc uporczywie swych czytelników do dzielnicy ubogich, prawie nigdy nie bywają tam osobiście; specjaliści od chorób i śmierci dają się rzadko namówić na zwiedzenie szpitala, w którym właśnie uśmiercili bohaterkę swej powieści. Poeci i filozofowie, którzy dźwięczną prozą i poezją opiewają śmierć-wybawicielkę, bledną, gdy ujrzą przy sobie tego swego najlepszego przyjaciela. Stara to historia: Leopardi, największy poeta współczesnych Włoch, który od młodzieńczych lat w przepięknych rymach tęsknił do śmierci, pierwszy uciekł przerażony z Neapolu nawiedzonego przez cholerę. Nawet wielki Mon-taigne, którego rozumne medytacje o śmierci wystarczają, aby go uczynić nieśmiertelnym, uciekł jak zając, gdy w Bordeaux wybuchła zaraza. Stary, mrukliwy Schopenhauer, największy współczesny filozof — którego podstawą twierdzeń było zaprzeczenie życia — przerywał każdą rozmowę o śmierci. Przypuszczam, że najkrwawsze książki wojenne zostały napisane przez spokojnych obywateli z dala od dalekonośnych armat. Autorzy, którzy z rozkoszą każą czytelnikom być świadkami seksualnych orgii, bywają zwykle bardzo miernymi wykonawcami takich scen w rzeczywistości. Znam tylko jeden wyjątek od tego prawidła: Guy de Maupas-santa, ale też widziałem, jak zszedł przez to do grobu. Zdaję sobie sprawę, że niektóre sceny w mej książce odbywają się na trudnym do określenia pograniczu rzeczywistości z fantazją, owym niebezpiecznym terenie, na którym rozbiły się niejedne pamiętniki i gdzie nawet Goethe zatracił ścieżkę pisząc Dichtung und Wahrheit. Uczyniłem wszystko, co mogłem, aby za pomocą kilku znanych technicznych sztuczek nadać niektórym epizodom pozór ciekawych opowiadań. Jest to ostatecznie kwestia formy. Byłbym bardzo zadowolony, gdybym wiedział, że mi się to udało. Nie żądam, aby mi stale wierzono. I bez tego dość mam odpowiedzialności. Największym autorem zajmujących historii jest życie. Lecz czyż życie zawsze mówi prawdę? Nie zmienia się ono, nie wpływa nań ani czas, ani los, obojętne jest na ludzkie troski i radości, milczące i tajemnicze jak sfinks. Ale nasz świat, ową scenę z odgrywającą się na niej ustawiczną tragedią, stale zmienia mistrzowska ręka wielkiego reżysera, aby widzowie nie zmęczyli się nudnym melodramatem; treścią jego jest bezsensowna gonitwa za szczęściem, starą zaś i znaną nicią przewodnią — śmierć. Świat, w którym żyliśmy wczoraj, nie był światem dzisiejszym. Niewzruszenie i bez odpoczynku zmierza on przez nieskończoność do zagłady, my zaś idziemy wraz z nim. „Żaden człowiek nie kąpie się dwu krotnie w tej samej rzece" — mówił Heraklit. Jedni z nas pełzają na kolanach, drudzy jadą konno lub autem, inni prześcigają w samolotach gołębie pocztowe. A właściwie do pośpiechu nie ma powodów; możemy być zupełnie pewni, iż osiągniemy cel we właściwym czasie. Tak jest, świat, w którym żyłem za czasów młodości, nie był podobny do dzisiejszego (a przynajmniej tak mi się dziś wydaje). Sądzę, że będzie to zdanie również tych, którzy czytając tę książkę będą szukali przeszłości. Nie ma dziś rozbójników mających imponującą liczbę ośmiu morderstw na sumieniu, którzy zapraszaliby obcego, aby przespał się na ich materacu w zburzonej Mesynie; pod ruinami willi Nerona w Kalabrii nie śpi już snem tysiącletnim granitowy sfinks; wściekłe szczury, które mnie tak przerażały w dzielnicach Neapolu zarażonego cholerą, od dawna już powróciły do swych gniazd w kloakach miejskich z czasów cesarstwa rzymskiego; na Anacapri można dziś pojechać autem, na szczyt Jung-frau prowadzi kolej, a na Matterhorn wspinają się turyści po sznurowych drabinach. W mojej mroźnej ojczyźnie stoją nadal jodły i sosny chroniące pamięć mego dzieciństwa. Wprawdzie poszarpały je burze czasu, lecz ci starzy grenadierzy mają jeszcze mocne pnie, we włosach ich leży śnieg, a szron bieli im brody do chwili, gdy nadejdzie wy-bawicielka, niosąca skostniałym ludzkim duszom świergot ptaków, słonce i radość; anemony budzą się wówczas wśród topniejącego śniegu i wesoło sączących się potoków. Rzeki śpiewają w mym kraju nadal, lecz umilkły dziś harfy wodnic. Nie tańczą już gnomy wśród śpiących kwiatów w czasie letnich nocy. Umarła piękna, błękitnooka pieśń ludowa. W dalekim kraju, gdzie słońce nigdy nie zachodzi, żyją jeszcze Lapończycy i renifery, prowadząc koczownicze, samotne życie. Podczas ostrych zim może i dzisiaj jeszcze za saniami, zdążającymi przez zamarznięte jezioro na pasterkę, pędzi dysząca zgraja zgłodniałych wilków o oczach żarzących się jak węgle. Rycerski, stary niedźwiedź, który niegdyś zastąpił mnie i Ris-tin drogę w Silvagorge, od dawna przeniósł się na polowania do wieczności. Przez spieniony potok, który przepłynąłem z lapońską dziewczyną, przerzucono most kolejowy, a górę, gdzie przebywał stary, jednooki Stało, rozsadzono, aby zbudować tunel. Stado białych reniferów rozproszyło się i srebrne ich dzwonki nie dzwonią już w milczących lasach wokół Forsstuganu. Nie ma też małego ludku, który mieszkał w ciemnościach pod namiotami Lapończyków; nikt nie wie, co się z nim stało. Lapończycy mówią, że gnomy nie przynoszą już dzisiaj pożywienia niedźwiedziom śpiącym w zimowych legowiskach. Dlatego mało ich jest teraz w Laponii. Zaczarowana góra także opustoszała. Ostatnia wiedźma dawno już uleciała Bóg wie dokąd na swym staroświeckim samolocie. Błąkają się jeszcze w pamięci ludzkiej czarnoksiężnicy i ponure narzędzia tortur, a skąpe karły pilnują złota, które czarownica przed ucieczką zdeponowała u bogaczy na wysoki procent i na czas nieograniczony. Leśne boginki i rusałki istnieją jeszcze do dzisiaj. Niektórzy mówią, że mają one postać pięknych dziewcząt o gorących ustach,. błyszczących oczach i białych kobiecych ramionach, że mają ludzkie dusze. Inni utrzymują, że są to właściwie tylko ptaki o bogatym, barwnym upierzeniu; wabią one czarującymi tonami pieśni, które samotnego wędrownika sprowadzają na manowce, coraz dalej i dalej od celu podróży. Jeżeli spotka kto wiedźmę leśną, powinien natychmiast uciec; lecz zginie, jeżeli się odwróci, żeby na nią spojrzeć. Otoczy mu ramionami szyję, spłoszy sen z oczu i wyssie szpik z kręgosłupa, zanim opuści swą ofiarę. Człowiek, który ją napotka, zmienia się zupenie, stroni od wszystkich, chodzi własnymi drogami, a ludzie mówią, że ma źle w głowie. Zdaje mi się, że dziś mniej się spotyka gnomów niż za czasów mojego dzieciństwa, a jednak nie mogę uwierzyć, aby ktokolwiek z osób czytających rozdział o Laponii odważył się zaprzeczyć, że owej nocy w Forsstuganie siedział na stole prawdziwy krasnoludek, ostrożnie ciągnący dewizkę przy moim zegarku. Oczywiście był to krasnoludek najprawdziwszy! A któż inny, jak nie on? Mówię wam, że widziałem go najdokładniej, usiadłszy na łóżku, a było to w chwili, gdy łojówka migotała, bliska zagaśniecia. Stary Lars Anders w Forsstuganie i matka Kerstin dawno już pomarli, ale mały krasnoludek żyje jeszcze gdzieś w dalekiej Laponii. Tylko my, ludzie, umieramy! Mówiono mi, że istnieją tacy, którzy przez całe życie nigdy nie widzieli krasnoludka. Współczuję im głęboko, gdyż wiele stracili! Sądzę, że są chyba krótkowzroczni. Może zepsuli sobie oczy nadmiernym czytaniem w szkole? A może dzieje się to dlatego że dzieci wyglądają dziś tak poważnie i są przemądrzałe, a wyrastają bez myśli i marzeń na zgorzkniałych ludzi nie mających ani spokoju w duszy, ani uczucia w sercach, ani chęci do życia, ani odwagi śmierci. Ludzie dzisiejsi marnują zbyt wiele czasu na wysłuchiwanie słów i myśli innych. Lepiej by czynili słuchając więcej w spokoju i skupieniu własnych myśli. Wiedzę możemy przejmować od innych, lecz mądrości musimy się nauczyć sami. 2ródło jej bierze początek w nas samych, z milczącej głębi naszych samotnych rozmyślań i marzeń. Woda jej jest przezroczysta i zimna jak p, da — lecz smak ma gorzki jak łzy. Axel Munthe Rzym, Villa Svezia Maj 1931 II Przedmowa Przybyłem do Londynu, aby się naturalizować. Poręczycielem moim miał być Henry James, który właśnie uzyskał angielskie obywatelstwo. Civis Britannicus sum — mówił swym głębokim głosem. Wiedział, że poczyniłem wiele kroków, które zawiodły, a stałem się zbyt niezaradny, abym był zdolny pomóc innym. Znał mnie, wiedział, co mnie czeka, i z ręką na mym ramieniu zapytał, jakie mam dalsze zamiary. Odrzekłem, że chciałbym porzucić Francję na zawsze i jak dezerter ukryć się w mej starej wieży, gdzie jest najwłaściwsze dla mnie miejsce. Przy pożegnaniu przypomniał radę, daną mi przed laty podczas pobytu na San Michele, abym napisał książkę o mojej siedzibie na wyspie, którą nazwał najpiękniejszym zakątkiem na ziemi. Dlaczegóż więc nie miałbym napisać tej historii teraz, gdyby mi odwagi starczyło? Któż mógłby opisać San Michele lepiej niż ja, który je zbudowałem własnymi rękami? Któż potrafiłby lepiej opisać owe przepiękne fragmenty marmurów, rozrzucone wokoło po ogrodzie, w którym niegdyś stała willa Tyberiusza? A poza tym dla mnie, tak gorąco interesującego się psychologią, jakże ponętnym studium byłaby posępna postać starego cesarza, którego zmęczone, ciężkie kroki przemierzały mozaikową posadzkę znalezioną przeze mnie pod winnicą. Dla człowieka nie mogącego spać, a pragnącego uciec od nędzy własnego żywota, nie ma nic lepszego niż pisanie książki. Były to jego ostatnie słowa. Nigdy już nie zobaczyłem mego Przyjaciela. Powróciłem więc zawstydzony i przygnębiony do starej wieży, do mej bezpłodnej samotności. W czasie, gdy każdy składa ojczyźnie swe życie w ofierze, chodziłem po ciemnej wieży bez ustanku, niby uwięzione zwierzę, a tymczasem dobiegały mnie wciąż świeże wieści o cierpieniach i bólach. Od czasu do czasu, gdy nieubłagane światło dzienne przestawało dręczyć me oczy, szedłem na San Mi-chele po nowe wiadomości. Znak angielskiego Czerwonego Krzyża powiewa! nad nim, a dzielnych, rannych wojaków uzdrawiało to samo słońce, które wygnało mnie z ukochanego domu. A co się tyczy owych wieści... Czekanie wydaje się nieskończenie długie dla tych, którym nic innego nie pozostaje. Lecz któż z nas miałby odwagę przyznać się do tego, co odczuwali wszyscy, że ć*iężar własnej troski wydawał się lżejszy, gdy wokoło każdy mężczyzna i każda kobieta pogrążeni byli w żałobie, i że rana własnej piersi goiła się prędzej na widok krwi sączącej się z wielu innych ran. Któż mógłby się odważyć na utyskiwanie nad własnym losem, gdy rozstrzygały się losy świata? Któż miałby odwagę jęczeć z bólu, gdy tylu okaleczonych ludzi leżało na noszach, milcząc i zaciskając zęby? Wreszcie burza ucichła. W starej wieży panowała nadal głęboka cisza. Żyłem samotnie ze swym lękiem. Człowiek stworzony został w ten sposób, aby mógł dźwigać swój krzyż; po to dane mu są silne ramiona. A znieść może on wiele, jeżeli zdolny jest znieść samego siebie. Może żyć bez nadziei, radości, książek, nawet bez muzyki, dopóki może iść za biegiem własnych myśli, słuchać śpiewu ptaka za oknem lub głosu morza z oddali. Powiedziano mi nawet w St. Dunstan1, że człowiek potrafi żyć bez światła, lecz ci, którzy o tym mówili, byli bohaterami. Jedynie bez snu człowiek nie może żyć. Gdy przestałem spać, zacząłem pisać niniejszą książkę — wszelkie inne środki uspokajające zawiodły. I powodzenie sprzyjało mi wybitnie. Błogosławiłem Henry'ego Jamesa za jego radę — gdyż zacząłem ostatnio spać o wiele lepiej. Pisanie książki sprawiało mi nawet przyjemność 1 wcale się nie dziwię, że ludzie tyle piszą w ostatnich czasach. . Księgę o San Michele pisałem, niestety, w ciężkich okolicznościach; od razu na początku pracy przeszkodził mi niespodziewany intruz. Usiadł naprzeciw mnie przy biurku i zaczął bardzo chaotycznie przechwalać się swymi przejściami, jakby te głupstwa mogły interesować kogokolwiek poza nim samym. Sposób, w jaki mi bez przerwy opowiadał o różnych swych sprawach, a w których zawsze Schronisko dla ociemniałych podczas wojny. występował jako bohater, był całkiem nieangielski i przeszkadzał mi, gdyż wciąż zmuszony byłem myśleć, że ten młody człowiek tylko samego siebie widzi w kosmosie. Wydawało mi się, że przekonany jest o swym całkowitym rozumieniu starożytnej sztuki, architektury, psychologii, śmierci i życia pozagrobowego. Medycyna musiała być jego ulubioną nauką. Przedstawił mi się jako neurolog i pysznił się — jak tylu innych — że był uczniem Charcota. Niechże Bóg ma w opiece jego pacjentów — pomyślałem sobie. Gdy wymienił nazwisko wielkiego mistrza z Salpetriere, zdawało mi się przez chwilę, że spotkałem już tego młodzieńca kiedyś przed wieloma laty. Lecz natychmiast osądziłem, że to myśl śmieszna: mój gość wyglądał młodo i promieniał radością życia, ja zaś czułem się umęczony i stary. Jego nie kończące się przechwałki i pewna siebie, zbyt głośna hałaśliwość działały mi na nerwy, a co gorsza, zacząłem wkrótce pojmować, że młodzieniec przez cały czas kpił ze mnie w łagodny sposób, jak to bywa w zwyczaju młodych ludzi w stosunku do starszych. Nieledwie przekonywał mnie, iż nie ja, lecz on zbudował San Michele. Mówił, że kocha tę wysepkę i mieszkałby tam zawsze. Powiedziałem mu wreszcie, żeby mi dał spokój, że chcę napisać książkę o San Michele i odmalować w niej owe piękne szczątki marmurów z willi Tyberiusza. — Biedny starcze — rzekł elegant z pobłażliwym uśmiechem — bredzisz! Obawiam się, że nie możesz nawet odczytać swego własnego pisma. Nie opowiadasz wcale o pięknych, marmurowych szczątkach willi Tyberiusza, lecz przez cały czas wydostajesz z mroków zapomnienia drobne i ubogie fragmenty twego własnego złamanego życia. 1. Młodość Wyskoczyłem na brzeg z łodzi, która przywiozła mnie z Sorrento. Chłopcy gromadami bawili się między przewróconymi łodziami i kąpali w przypływie fal swe smukłe, brązowe ciała. Starzy rybacy w czerwonych frygijskich czapkach łatali przed szopami sieci. Po drugiej stronie przystani stało sześć osiodłanych osłów w uprzężach ozdobionych bukietami kwiatów. Przy nich tyleż dziewcząt tańczyło i śpiewało; każda miała w czarnych włosach wpięte srebrne spadella , a na ramionach zarzuconą czerwoną chustkę. Osiołek, który miał mnie zanieść na Capri, nazywał się Rosina, a dziewczynie na imię było Gioia. W jej czarnych oczach paliła się ognista młodość, wargi czerwieniały niby sznur korali na jej szyi, a gdy się śmiała, mocne, białe zęby połyskiwały jak perły. Mówiła, że ma dopiero piętnaście lat, ja zaś powiedziałem sobie skrycie, że jestem dziś młodszy niż kiedykolwiek. Ale Rosina była stara, e antica — mówiła Gioia. Usunąłem się więc z siodła i wijącą się ścieżką zacząłem się wspinać lekkim krokiem do wioski. Przede mną biegła Gioia bosa i ukwiecona jak młoda bachantka, a za mną, pogrążona w głębokiej zadumie, potykała się w swych zgrabnych, czarnych bucikach stara Rosina z pochyloną głową i zwisającymi uszami. Nie miałem czasu na rozmyślania, byłem pełen podziwu i zachwytu, serce przepełniała radość życia, świat wydawał się piękny, a ja miałem osiemnaście lat. Droga wiła się wśród krzaków głogu i kwitnącego mirtu. Gdzieniegdzie wśród pachnących traw kwiaty wznosiły swe wdzięczne główki, aby się nam przyjrzeć. Wielu z nich nigdy nie widziałem w krainie Linne-usza. — Jak się nazywa ten kwiat? — spytałem Gioię. Wyjęła mi go z ręki i popatrzyła na niego z czułością. — Fiore! — odrzekła. — A ten? Spojrzała z tą samą tkliwością. — Fiore! — odparła. — A ten? — Fiore! Bello! Bello! Rwała pachnące mirty, ale nie chciała mi ich dać. Powiedziała, że są dla San Costanza, patrona i obrońcy Capri, który jest cały ze srebra i tyle cudów uczynił. San Costanzo bello! Bello! W długim szeregu zbliżały się do nas dziewczęta niosące na głowach bryły porowatej lawy. Szły dumne, niby orszak kariatyd z Erechteum. Jedna z nich dała mi z uśmiechem pomarańczę. Była to siostra Gioi i wydała mi się jeszcze piękniejsza od niej. Tak, ośmioro rodzeństwa było w domu, a dwoje in paradiso. Ojciec, poławiacz korali, przebywał w „Barbarii". Spójrzcie, jaki piękny sznur korali właśnie przysłał! Che bella collana, bella, bella! — I ty jesteś piękna, Gioia, bella, bella! — Tak — odparła z prostotą. Potknąłem się o jakąś strzaskaną marmurową kolumnę. — Roba di Timberio — objaśniła Gioia. — Timberio cattivo Timberio malocchio , Timberio camorrista — i splunęła na marmur. — Tak — rzekłem mając świeżo w pamięci Tacyta i Swetoniusza. — Timberio cattivo! Skręciliśmy na wiejską drogę i dotarliśmy do piazzy. Przy murze nad brzegiem morza stało kilku marynarzy, przed osterią don Antonia siedziało paru zaspanych mieszkańców Capri, a na stopniach kościoła kilku księży gestykulowało dziko prowadząc ożywioną rozmowę: - Moneta! Moneta! Molto moneta! Gioia podbiegła i pocałowała rękę swego spowiednika, don Giacinta; był on prawdziwym świętym, jakkolwiek na niego nie glądał. Dziewczyna spowiadała się dwa razy w ciągu miesiąca. A ile razy... ja? Nie spowiadałem się w ogóle nigdy... Cattivo! Cattivo! Czy Gioia opowiedziałaby don Giacintowi, że tam, pod cytrynowym drzewem, pocałowałem ją w policzek? Oczywiście nie! Przeszliśmy przez wieś i stanęliśmy przy Punta Tragara. - Muszę natychmiast wejść na szczyt tej skały — powiedziałem wskazując najbardziej stromy wierzchołek z trzech Faraglioni, błyszczących jak ametysty u naszych stóp. Gioia pewna była, że nie potrafiłbym tego dokonać. Jakiś rybak próbował kiedyś zrabować stamtąd jaja mew, ale został zrzucony do morza przez złego ducha, który przebywa tam w postaci błękitnej jaszczurki, błękitnej jak Grota Lazurowa; pilnuje złotego skarbu ukrytego niegdyś przez samego Tyberiusza. Ponad miłą wioską na tle zachodniego nieba wznosił się posępny zarys Monte Solaro, dziko poszarpany i niedostępny. — Muszę się tam zaraz wybrać! — zdecydowałem. Jednak Gioi nie spodobał się ten plan. Stroma ścieżka o siedmiuset siedemdziesięciu siedmiu stopniach, wykuta w skale przez samego „Timberia", prowadzi wprawdzie na samą górę po zboczu, ale w połowie wysokości, w ciemnym wąwozie przebywa straszliwy wilkołak, który pożarł już wielu cristiani Schody prowadzą na Anacapri; ale mieszkają tam jedynie gente di montagna8, ludzie bardzo źli; żaden forestiere9 nigdy tam nie chodzi i ona nigdy tam jeszcze nie była. Lepiej wybrać się do Villa Timberio, do Arco Naturale albo do Grotta Matromania. — Nie, nie mam czasu! — odrzekłem — muszę natychmiast wspiąć się właśnie na tę górę. Mówisz, żeby wrócić na piazzę, gdyż zardzewiałe dzwony starej campanili dzwonią już na południe oznajmiając, że maccheroni są gotowe? Radzisz zjeść cokolwiek pod wielką palmą hotelu Pagano? Więc trzy dania i dowolna ilość wiYia kosztują tylko jednego lira...? Nie, szkoda czasu, muszę natychmiast wspiąć się na tę górę. Mieszkaniec gór. Cudzoziemiec. — Addio, Gioia, bella, bella! Addio, Rosina! — Addio, addio, e presto ritorno! Ach, presto ritorno! — E un pazzo inglese! — usłyszałem ostatnie słowa z pąsowych ust Gioi, gdy bezwiednie poddawszy się losowi, szedłem fenic-kimi stopniami w górę na Anacapri. Po drodze dopędziłem starą kobietę, niosącą na głowie duży kosz pomarańcz. — Buon giorno, signorino. — Postawiwszy koszyk na ziemi, podała mi pomarańczę. Na owocach leżała paczuszka listów i gazet, zawiązana w czerwoną chustkę. Była to stara Maria porta- lettere , przynosząca dwa razy tygodniowo pocztę na Anacapri. Później stała się moją przyjaciółką na całe życie i byłem obecny przy jej śmierci, gdy umierała mając dziewięćdziesiąt pięć lat. Pogrzebała między listami, wybrała największy i poprosiła, abym jej powiedział, czy nie jest on dla Nanniny la cripara , która z takim utęsknieniem czeka na „lettera" od swego męża z Ameryki. Nie, list nie był dla niej. A może ten? Nie, ten jest dla signory Desdemony Vacca. — Signora Desdemona Vacca? — powtórzyła stara niedowierzająco — może ma pan na myśli la moglie delio scarteluzzo ? — rzekła z namysłem. Następny list był do signora Ulissa Desidero. — Myślę, że pan mówi o moim capolimone ? — powiedziała stara Maria — taki sam list dostał przed miesiącem. Następny był dla Gentilissima Signorina Rosina Mazzarella. Zidentyfikowanie tej osoby szło jakoś trudniej. — Czy to la cacciacavallara , czy la zopparella ? Może la capatosta ? La femina antica ? Albo rosinella pane asciutto ? A może la fesseria ? — zastanawiała się druga kobieta, która nas właśnie dogoniła, niosąc na głowie kosz z rybami. Tak, ten list mógł być dla fesseria, gdyby nie był dla tej pane cipolla. Ale nie przyszedł list ani dla Pepinelli ani dla Mariucelli, ani dla Giovanniny, które oczekiwały la lettera z Ameryki. Nie, przykro mi, ale nie mam dla nich nic. Gazety były dla il reverendo parroco don Antonio di Giuseppe i dla il canonico don Natale di Tommaso — o tym stara wiedziała, gdyż byli jedynymi abonentami. Parroco był bardzo uczonym człowiekiem: orientował się zawsze, dla kogo listy były przeznaczone. Ale dzisiaj przebywał w odwiedzinach u arcybiskupa w Sorrento i dlatego Maria poprosiła mnie o przeczytanie adresów. Nie wiedziała, ile ma lat, pamiętała tylko, że rozwoziła pocztę od piętnastego roku życia, odkąd jej matka musiała zaniechać tego zajęcia. Nie umiała oczywiście czytać. Gdy jej opowiedziałem, że przybyłem do Sorrento z rana pocztowym statkiem i że nic od tego czasu nie jadłem, ofiarowała mi jeszcze jedną pomarańczę, którą zjadłem ze skórką; druga kobieta dała mi zaraz ze swego kosza parę frutti di marę, które przyprawiły mnie o szalone pragnienie. Czy na Anacapri jest oberża? Nie, Anarella, żona zakrystiana, da mi dobrego owczego sera i szklankę świetnego wina z winnicy księdza don Dionisia, swego wuja. Wspaniałe wino! Poza tym jest la bella Margherita, o której na pewno słyszałem; ta, której ciotka wyszła za mąż za un lord inglese. Nie, nie wiedziałem o tym, ale bardzo pragnąłbym poznać la bella Margherita. Osiągnęliśmy wreszcie szczyt siedmiuset siedemdziesięciu siedmiu schodków, stając pod łukiem u wejścia. Do skały przytwierdzone były jeszcze ciężkie, żelazne zawiasy dawnego zwodzonego mostu. Znajdowaliśmy się na Anacapri. U naszych stóp leżała cała zatoka neapolitańska: Ischia, Procida, Posillipo porosłe lasami pinii, biała linia Neapolu migocąca w świetle słońca, Wezuwiusz w różowej chmurze dymu, równina Sorrento pod Monte Sant’Angelo i dalekie, pokryte jeszcze śniegiem Apeniny. Wprost nad naszymi głowami wznosiła się uczepiona stromej skały, niby orle gniazdo, mała rozwalona kaplica. Kopuła się zapadła, ale duże bloki muru, ułożone w dziwny deseń niby symetryczna sieć j podpierały kruszące się sklepienie. — Roba di Timberio — objaśniała stara Maria. — Jak się nazywa ta kapliczka? — spytałem gorączkowo. — San Michele. „San Michele! San Michele!" — zabrzmiało mi echem w sercu. Obok kaplicy stał stary człowiek i kopał głębokie bruzdy pod młode winorośle. — Buon giorno, mastro Vincenzo! I winnica, i stojący w pobliżu niej domek należały do niego. Zbudował go własnymi rękami z kamieni i cegieł, z roba di Timberio leżących dookoła w ogrodzie. Maria porta-lettere opowiedziała mu wszystko, co o mnie wiedziała, i mastro Vincenzo zaproponował mi, abym wypił szklankę wina i posiedział w jego ogrodzie. Popatrzyłem na domek, na kaplicę i serce zaczęło mi bić tak silnie, że zaledwie mogłem mówić. — Chcę tam zaraz wejść — rzekłem do Marii. Sądziła jednak, że lepiej będzie, jeśli przedtem pójdę z nią i posilę się nieco, gdyż w przeciwnym razie nic już nie dostanę. Głód i pragnienie skłoniły mnie do pójścia za jej radą, jakkolwiek się wahałem. Skinąłem więc w stronę mastra Vincenza, dając znak, że niedługo do niego powrócę. Ustronnymi drogami doszliśmy wkrótce do jakiejś piazetty. Ecco la bella Margherita! La bella Margherita postawiła na stole w swym ogrodzie butelkę z różowym winem i bukiet kwiatów, po czym oznajmiła, że maccheroni przygotuje za pięć minut. Piękna była jak Flora Tycjana, o wspaniałych rysach i czysto greckim profilu. Przyniosła wkrótce olbrzymi talerz maccheroni i usiadła przy mnie, przyglądając mi się z uśmiechem i ciekawością. — Vino del parroco — powtarzała z dumą, ilekroć napełniała mi szklankę. Wypiłem za zdrowie ii parroca, za zdrowie jej oraz ciemnookiej siostry, la bella Giulia, która nadeszła z pomarańczami zerwanymi w ogrodzie. Rodzice ich nie żyli, brat Andrea był marynarzem i Bóg wie, gdzie teraz przebywał; ale ich ciotka mieszkała we własnej willi na Capri. Chyba mi wiadomo, że wyszła za mąż za „lorda inglese"? Ależ tak, oczywiście, wiem o tym, tylko zapomniałem jej nazwiska. - Lady Grandley — powiedziała la bella Margherita z dumą. Zdobyłem się jeszcze na wypicie za jej pomyślność, a potem ie przypominam sobie nic więcej; pamiętam tylko szafirowe niebo, rubinowe wino proboszcza i złotowłosą, uśmiechniętą Mar-gheritę siedzącą obok mnie. San Michele! — zadźwięczało mi raptem w uszach, San Michele, odezwało się echem głęboko w mym sercu. - Addio, bella Margherita! — Addio e presto ritorno! — Ach, to presto ritorno! Szedłem z powrotem pustymi ulicami, kierując się możliwie najprostszą drogą do celu. Nadeszła właśnie święta godzina sjesty i cała wioska spała. Osamotniona leżała piazza w prażącym słońcu. Kościół był zamknięty i tylko z otwartych na wpół drzwi szkoły gminnej dudnił w ciszy sennie i monotonnie stentorowy głos wielebnego kanonika don Natala. — Io mi ammazo, tui ti ammazzi, egli si ammazza, noi ci ammazziamo, voi vi ammazzate, loro si ammazzano — powtarzało rytmicznym chórem kilkunastu bosych chłopców, przysiadłych wokół swego nauczyciela. Niżej na drodze stała rzymska matrona. Była to Anarella dająca mi przyjacielskie znaki, abym się przybliżył. Dlaczego poszedłem do la bella Margherita, zamiast do niej? Czyżbym nie wiedział, że jej caciavallo to najlepszy ser w całej wsi? A co się tyczy wina, to wiadomo każdemu, że wino proboszcza nie może porównać się z winem wielebnego don Dionisia. — Altro che il vino del parroco! — dodała z wiele znaczącym wzruszeniem ramion. Gdy siedziałem pod jej pergolą przed butelką białego wina don Dionisia, zaświtało mi, że Anarella mogłaby mieć słuszność, chcąc jednak być sprawiedliwym, musiałem wypić całą butelkę, zanim wypowiedziałem ostateczne zdanie. Lecz gdy uśmiechnięta córka Anarelli, Gioconda, nalała mi drugą szklankę ze świeżej butelki, już się zdecydowałem: tak jest, białe wino don Dionisia było świetne! Wyglądało jak płynne słońce i smakowało jak nektar oogow, a Gioconda, gdy napełniała moją pustą szklankę, wyglądała Jak młoda Hebe. Inne niż wino proboszcza! — Altro che ii vino del parroco! Czy ci nie mówiłam — śmiała się Anarella. — E un vino miracoloso! Rzeczywiście sprawiało cuda, gdyż nagle zacząłem mówić po włosku płynnie i z zawrotną szybkością, budząc głośny śmiech matki i córki. Uczułem wielką przyjaźń dla don Dionisia: podobało mi się jego imię i zasmakowało jego wino; powiedziałem, że chciałbym go poznać. Nic łatwiejszego — wieczorem będzie miał kazanie w kościele do figlie di Maria. — Bardzo jest uczony — powiedziała Anarella — umie na pamięć imiona wszystkich męczenników i świętych, był nawet w Rzymie i ucałował rękę papieża. A czy ona sama była w Rzymie? Nie. W Neapolu? Też nie. Raz tylko na Capri w dniu własnego ślubu, ale Gioconda nigdy tam nie była; na Capri przebywają sami gente malamente? Powiedziałem Anarelli, że wiadomo mi wszystko o patronie Capri: wiem, ile uczynił cudów, wiem, że jest piękny i cały z masywnego srebra. Nastąpiło kłopotliwe milczenie. — Tak, oni mówią, że ich Costanzo jest cały ze srebra — rzuciła wreszcie Anarella wzruszając pogardliwie ramionami — ale kto wie, chi lo sa? A co się tyczy jego cudów, to można je policzyć na palcach. SantAntonio, patron Anacapri, uczynił ich więcej niż sto. Altro che San Costanzo! — Uczułem się naraz zupełnie pozyskany dla Sant Antonia i z całego serca chciałem wierzyć w możliwość cudu, który oby mnie sprowadził znów jak najprędzej do tej uroczej wioski. Poczciwa Anarella miała tyle zaufania do jego zdolności cudotwórczych, że stanowczo odmówiła przyjęcia pieniędzy. — Pagherete un'altra volta, zapłaci pan innym razem! — Addio, Anarella, addio, Gioconda! — Arrivederla, presto ritorno, SantAntonio vi benedicta! La Madonna vi accompagni ! Kiedy wróciłem, stary mastro Vincenzo pracował jeszcze w swej winnicy. Ziemia, w której rył głębokie bruzdy pod młode winoroślą, pachniała ożywczo. Niekiedy wydobywał z niej płytę kolorowego marmuru albo kawał czerwonego stiuku i wyrzucał je za mur. — Roba di Timberio — mówił. Usiadłem przy moim przyjacielu na strzaskanej kolumnie z czerwonego granitu. — Era molto duro, trudno ją rozbić — powiedział mastro Vincenzo. U moich stóp grzebała w ziemi kura, szukając robaków, i nagle spostrzegłem tuż przede mną leżącą monetę. Podniosłem ją i od razu poznałem szlachetną głowę Augusta. Divus Augustus Pater. Mam ją dotychczas. Mastro Vincenzo orzekł, że nie jest warta ani jednego baiocco32. Założył sobie sam ten ogród i własnymi rękami zasadził wszystkie te winorośle i figi. — Ciężka to robota — mówił pokazując swe twarde, zrogo-waciałe dłonie — w glebie jest pełno roba di Timberio. Kolumny, kapitele, rozbite posągi i teste di cristiani , zanim zasadził winogrona, musiał kopać głęboko, aby cały ten gruz usunąć. Kolumny rozbił i zrobił z nich schody. Do budowy domu przydały mu się niektóre kawały marmuru. Resztę zrzucił w przepaść. Sprzyjało mu jednak szczęście, bo niespodzianie znalazł pod domem duży podziemny pokój. Miał on ściany czerwone jak ten kawałek marmuru tam pod brzoskwinią, a zamalowane były samymi cristiani tutti spogliati, ballando come dei pazzi , którzy trzymali w rękach kwiaty i winogrona. Zdrapanie tych malowideł i pokrycie cementem ścian kosztowało go wiele dni pracy. Ale na pewno mniejszy to wysiłek niż rozsadzanie skały i budowanie nowej cysterny — mówił mastro Vin- cenzo z przebiegłym uśmiechem. A starzeje się teraz i nie może jak dawniej troszczyć się o winnicę. Syn, który mieszka na stałym lądzie i ma trzy krowy oraz dwanaścioro dzieci, pragnie, aby ojciec sprzedał domek i przeniósł się do niego. Znowu zabiło mi serce. A czy i kaplica również do niego należy? Nie, ona jest niczyja, a ludzie mówią, że mieszkają w niej duchy. Kiedyś, gdy był małym chłopcem, zobaczył razu pewnego chudego mnicha, opartego o balustradę, a kilku marynarzy, którzy późnym wieczorem szli schodami, słyszało jakoby dźwięk dzwonów w kaplicy. Przyczyna zaś wszystkiego, jak objaśniał mastro Vincenzo, była następująca: I gdy stał tutaj pałac „Timberia", kazał on fatto ammazar Gesu il Cristo, zamordować Jezusa Chrystusa, i odtąd jego przeklęta dusza wraca często, prosząc o przebaczenie zakonników pochowanych pod kaplicą. Ludzie opowiadają, że przychodzi nierzadko w postaci wielkiego, czarnego węża. Zakonnicy zostali ammazzati przez rozbójnika, zwanego Barbarossa, który wylądował na wyspie i uprowadził do niewoli wszystkie kobiety szukające schronienia w pałacu. Dlatego pałac nazywa się Castello Barbarossa. Padre Anselmo, pustelnik, człowiek uczony, a poza tym spokrewniony z mastrem Vincenzem, opowiedział mu zarówno o tym, jak i o Anglikach, którzy z kaplicy zrobili twierdzę, a potem zostali ammazzati przez Francuzów. — Patrz — mówił mastro Vincenzo — zobacz i to — dodał podnosząc z ziemi guzik od angielskiego munduru — Francuzi postawili obok kaplicy duże działo — ciągnął swą opowieść — i ostrzeliwali Capri, które było w posiadaniu Anglików. Dobrze zrobili — uśmiechnął się — mieszkańcy Capri to źli ludzie. Później Francuzi zamienili kaplicę na skład prochu. Dlatego dziś jeszcze nazywa się la polveriera. — A teraz pozostała z niej tylko ruina, ale jemu, Vincenzo, bardzo się przydała, bo zabrał z niej prawie wszystkie kamienie do postawienia muru wokół ogrodu. Przeskoczyłem przez obmurowanie i wąską ścieżką poszedłem do kaplicy. Ziemia była do wysokości mężczyzny pokryta zwaliskami zapadłej kopuły, ściany oplatał bluszcz i dzikie caprifolium. Pomiędzy dużymi krzewami mirtu i rozmarynu igrały setki jaszczurek, przystając od czasu do czasu, aby mi się przyjrzeć błyszczącymi oczami; gardła ich pulsowały. Z jakiegoś ciemnego kąta poderwała się bezszelestnym ruchem skrzydeł sowa, a duży, czarny wąż, śpiący w słońcu na mozaikowej posadzce tarasu, rozplatał pomału czarny węzeł swego cielska, zasyczał na mnie i popełznął do kaplicy. Czyżby to był duch ponurego, starego cesarza, odwiedzającego ruiny, gdzie stała niegdyś jego cesarska willa? U moich stóp w całym swym pięknie leżała wyspa. Jakże Tyberiusz mógł być tak okrutny mieszkając w takiej miejscowości, rozmyślałem. Jakże dusza jego mogła być tak posępna wobec promiennej jasności nieba i ziemi! Jak mógł kiedykolwiek opuścić to miejsce i prze nieść się do tamtej willi na zachodniej skale, jeszcze niedostępniej-szej, a noszącej do dziś jego imię; przebywał w niej ostatnie trzy lata swego życia! Ach, zamieszkać w takim zakątku ziemi i tu umrzeć! (Jeżeli śmierć mogłaby w ogóle zwyciężyć urok podobnego życia!) Jakież to śmiałe marzenie przyprawiło moje serce o tak gwałtowne bicie, gdy mastro Vincenzo opowiadał, że jest stary i zmęczony, a syn prosi go, aby dom sprzedał! Jakież to odważne myśli obudziła wybujała fantazja w mym mózgu, gdy starzec mówił, że kaplica do nikogo nie należy! Dlaczego więc nie miałaby stać się moja? Czemu nie miałbym odkupić od mastra Vincenza jego domu, połączyć go z kaplicą latoroślami winogron i alejami cyprysów, odbudować białe loggie spoczywające na kolumnach, upiększyć je marmurowymi postaciami bogów i brązowymi posągami cesarzy...? Zamknąłem oczy, aby zatrzymać przez chwilę te piękne obrazy; rzeczywistość zblak-ta i przeszła w półcień rozmarzenia. Przy mnie stanęła nagle wysoka postać w czerwonym płaszczu. — Wszystko to będzie twoje — rzekł dźwięczny głos, a ręka zakreśliła krąg ponad promieniejącą okolicą — kaplica, ogród, dom i góra z pałacem — wszystko będzie twoje, jeżeli gotów jesteś okupić to odpowiednią ceną. — Kim jesteś? — Jestem nieśmiertelnym geniuszem tych stron. Czas nie ma dla mnie znaczenia. Przed dwoma tysiącami lat stałem u boku innego człowieka, którego los przywiódł tu tak samo, jak przyprowadziło ciebie twoje przeznaczenie. Nie szukał szczęścia jak ty, pragnął tylko spokoju i zapomnienia, a sądził, że znajdzie je na tej cichej wyspie. Powiedziałem mu, jaką za to złoży zapłatę: piętno hańbiące jego imię po wszystkie czasy. Zgodził się i zapłatę uiścił. Przeżył tu jedenaście lat w gronie kilku zaufanych przyjaciół, ludzi o nieposzlakowanym honorze. Dwa razy wybierał się z powrotem — chciał wrócić do pałacu na Palatynie. I dwa razy zabrakło mu odwagi. Nigdy go już Rzym nie zobaczył. Zmarł w drodze powrotnej do domu, w willi swego przyjaciela Lukullusa na tamtym przedgórzu. Ostatnim życzeniem jego było, aby zanieść lektykę na galerę i przewieźć go do domu na wyspę. — Jakiej więc zapłaty żądasz ode mnie? — Poświęcisz ambicję zdobycia głośnego imienia w swym zawodzie. Wyrzekniesz się sławnej przyszłości. — A cóż się wtedy ze mną stanie? — Będziesz człowiekiem „nieudanym", człowiekiem, który I mógłby się stać kimś, a został niczym. — Zabierasz mi wszystko, co jest treścią mego życia. — Mylisz się, daję ci wszystko, dla czego warto żyć. — Czy pozostawisz mi przynajmniej litość? Jeżeli mam zostać j lekarzem, będzie mi nieodzownie potrzebna. — Tak, litość ci pozostawię, jakkolwiek bez niej byłoby ci lepiej. — Czego żądasz więcej? — Zanim umrzesz, zapłacisz jeszcze jedną bardzo wysoką cenę, ale nim nadejdzie czas rozrachunku, oglądać tu będziesz przez długie lata zachód słońca po bezchmurnych dniach szczęścia i wschód księżyca, gdy noce rozjaśnione są gwiazdami i pełne marzeń. — Czy umrę tutaj? — Nie staraj się otrzymać odpowiedzi na to pytanie. Gdyby wiadoma była człowiekowi godzina śmierci, nie zniósłby życia. Położył mi rękę na ramieniu. Lekki dreszcz przebiegł moje ciało. — Raz jeszcze zjawię się przy tobie: jutro po zachodzie słońca; do tego czasu masz wolny wybór. — Nie ma dla mnie wyboru, urlop mój już się kończy, dziś wieczorem muszę wracać do codziennej pracy z dala od tego pięknego kraju. A w ogóle rozważanie nie jest moim zwyczajem. Zgadzam się — zapłacę każdą, choćby najwyższą cenę. Ale jakże mógłbym kupić ten dom, skoro nie posiadam wcale pieniędzy? — Puste masz ręce, ale silne; jesteś zapaleńcem, lecz myślisz trzeźwo, ale wola twoja jest zdrowa. Udadzą ci się zamiary. — Jakże mam sobie dom zbudować? Nie znam się na sztuce budowania. — Ja ci dopomogę. Jaki obrałeś styl? Czemu nie gotycki? Lubię gotyk, jego przyćmione światło i głęboką tajemniczość. — Znajdę styl własny. Nawet ty nie zdołasz nadać mu nazwy. Nie dla mnie średniowieczny półmrok! Mój dom musi być otwarty, niby grecka świątynia, dla wiatru, słońca i szumu morza! Światła, jak najwięcej światła! Światła! — Strzeż się światła! Strzeż się! Zbyt silne światło niedobrze wpływa na ludzkie oczy! — Chcę, aby kolumny z nieoszacowanego marmuru dźwigały loggie i arkady; w ogrodzie niech spoczywają piękne pamiątki z dawno minionych dni; kaplica stanie się cichą przystanią pełną książek, a piękne dzwony niech głoszą Ave Maria po każdym szczęśliwym dniu... — Nie lubię dzwonów. — A tutaj, gdzie stoimy, gdzie u stóp naszych urocza wyspa niby miraż wznosi się z morza, będzie stróżował granitowy sfinks z krainy faraonów. Ale gdzież znajdę to wszystko? — Stoisz na gruncie jednej z will Tyberiusza. Skarby ubiegłych stuleci, które spoczywają pod tą winnicą, pod domem i kapliczką, są nieoszacowane. Stopy cesarza kroczyły po kolorowych flizach marmuru, które, jak widziałeś, stary wieśniak wyrzucił za mur. Freski, przedstawiające roztańczonych faunów i ukwiecone bachantki, zdobiły ściany pałacu. Spójrz — mówił wskazując przezroczystą głębię wody o tysiące stóp pod nami — czy nie opowiedział ci Tacyt, że na wieść o śmierci cesarza wszystkie jego pałace zrzucone zostały do morza? Chciałem natychmiast skoczyć ze skały nadbrzeżnej w przepaść morską, aby poszukać na dnie owych kolumn. — Nie ma powodów do takiego pośpiechu — powstrzymał mnie z uśmiechem — od dwóch tysięcy lat porastają je korale, a fale wbijają je coraz głębiej w piasek. Poczekają, aż nadejdzie czas, gdy się do nich dostaniesz. — A sfinks? Gdzie go mam szukać? — Na samotnej równinie, z dala od dzisiejszego rozgwaru, stała niegdyś willa innego cesarza. Przywiózł on znad brzegów Nilu sfinksa, aby zdobił mu ogród. Dziś z pałacu pozostał jedynie stos gruzów, lecz sfinks drzemie ukryty głęboko w ciemnościach ziemi. Poszukaj, a znajdziesz go. Sprowadzenie go tutaj przypłacisz nieomal życiem, jednak zamiar ci się powiedzie. — Czyżbyś znał przyszłość na równi z przeszłością? — Przeszłość i przyszłość są dla mnie tym samym. Wiadome mi jest wszystko. — Nie zazdroszczę ci tej wiedzy. — Rozważniejsze są słowa twoje, niżby wiek wymagał. Skąd je zaczerpnąłeś? — Nauczyłem się ich dzisiaj. Uczynna ludność tutejsza, nie umiejąca ani pisać, ani czytać, czuje się o wiele szczęśliwsza niż ja, który od dzieciństwa wysilałem oczy, aby zdobyć wiedzę. A wnioskuję z twych słów, że i ty postępowałeś podobnie. Jesteś uczonym, gdyż umiesz na pamięć Tacyta. — Jestem filozofem. — Czy dobrze znasz łacinę? — Jestem doktorem teologii na uniwersytecie w Jenie. — Ach, więc dlatego zdawało mi się, że wyczuwam w twoim głosie lekki akcent niemiecki? Czy znasz Niemcy? — Oczywiście — uśmiechnął się. Spojrzałem na niego uważnie. Sposób bycia i zachowanie zdradzały wielkiego pana. Dopiero teraz spostrzegłem szpadę pod czerwonym płaszczem... Głos jego miał ostry dźwięk, który wydawał mi się znajomy. — Wybacz, sir, ale zdaje mi się, żeśmy się już kiedyś spotkali... w winiarni Auerbacha w Lipsku... Czyż nie jest pan...? Dzwony kościelne na Capri odezwały się na Ave Maria. Spojrzałem w jego stronę — już go nie było. 2. Quartier Latin Quartier Latin. Studencki pokój w Hotel de l'Avenir; wszystkie stoły, krzesła i podłoga zawalone stosami książek; na ścianie wisi wyblakła fotografia Capri. Ranek przepędzony w salach la Salpetriere, w Hótel-Dieu i la Pitie; przechodząc od łóżka do łóżka czyta się rozdział po rozdziale w księdze ludzkiego cierpienia, księdze pisanej krwią i łzami. Popołudnie — w prosektorium lub w salach wykładowych 1'Ecole de Medecine albo w laboratorium Instytutu Pasteura, gdzie wzrok z podziwem wchłania przez mikroskop tajemnice niedostrzegalnego świata owych nieskończenie drobnych istot, które decydują o życiu i śmierci człowieka. Nocne studia w Hotel de l'Avenir. Drogocenne noce ciężkiej pracy, dążącej do zapoznania się z klasycznymi oznakami zaburzeń lub schorzeń, zebranymi i sklasyfikowanymi przez uczonych wszystkich krajów, a tak nieodzowne 1 tak jeszcze niedostateczne dla udoskonalenia wiedzy lekarskiej! Praca, praca, praca! Letnie wakacje: opustoszałe kawiarnie na Boulevard St. Michel, zamknięty wydział medyczny, opuszczone laboratoria i audytoria, prawie puste kliniki. Jedynie cierpienie w salach szpitalnych nie zna wakacji. Brak wszelkich rozrywek, oprócz dorywczego spaceru pod lipami ogrodów luksemburskich lub chciwie wykorzystanej godziny odpoczynku w muzeum Luwru. Nie ma ni kolegi, ani psa, ani choćby dziewczyny. Nie ma już cyganerii Henri Murgera, ale jego Mimi pozostała — nawet bardziej żywotna niż dawniej. Uśmiechnięta, uczepiona ramienia prawie każdego studenta, spaceruje po Boulevard St. Michel w czasie zwykłej godziny aperitifu, a niekiedy łata kurtkę ukochanemu 1 Pierze bieliznę w izdebce na poddaszu, gdy chłopiec przygotowuje si? do egzaminu. Ale ja nie miałem swojej Mimi! O tak, moi szczęśliwi koledzy mogli sobie pozwolić na lekkie ujmowanie życia, spędzanie wieczorów na pustej rozmowie przy kawiarnianych stolikach, mogli sobie pozwolić na śmiech, na używanie, na miłość. Ich ruchliwy mózg rasy łacińskiej pracował o wiele prędzej niż mój; a przy tym na ścianie ich poddaszy nie wisiała zblakła fotografia Capri, dodająca I bodźca do intensywnej pracy; nie czekały też na nich kolumny j ze wspaniałego marmuru, zagrzebane w piaskach pod palazzo al marę . Podczas długich bezsennych nocy, które przesiedziałem w Hotel de l'Avenir z głową pochyloną nad Chorobami systemu nerwowego profesora Charcota albo nad Kliniką Hótel-Dieu Trous-seaux, okropna myśl przebiegała mi często przez mózg; mastro Vincenzo jest przecież stary, cóż więc się stanie, gdyby umarł w czasie, gdy ja siedzę tutaj, lub gdyby komuś innemu sprzedał domek na skale, który ma się stać siedzibą mojej przyszłości? j Lodowaty pot występował mi na czoło, a serce prawie zamierało ze strachu. Wpatrywałem się w zblakły obrazek na ścianie i zdawało mi się, że widok Capri rozpływa się coraz bardziej tajemniczo i zagadkowo, aż wreszcie widziałem jedynie zarys sarkofagu, pod którym spoczywało moje marzenie... Wówczas przecierałem zbolałe oczy i znów zabierałem się z zaciekłością do książki, niby koń wyścigowy dążący do celu z ostrogą wbitą w krwawiący bok. Tak jest, to był wyścig, wyścig o nagrody i wygraną. Koledzy za-! częli stawiać na mnie jak na „faworyta", a nawet profesor o głowie cezara i orlim spojrzeniu widział we mnie człowieka przyszłości. Sądzę, że była to jedyna błędna diagnoza, jaką kiedykolwiek postawił profesor Charcot w ciągu długich lat skrupulatnych obserwacji. Wydawał po nich sąd nieomylny zarówno w salach Salpetriere, jak w swym gabinecie przy Boulevard St. Germain, gromadzącym pacjentów z całego świata. Omyłka profesora kosztowała mnie dużo: przypłaciłem ją bezsennymi nocami i niemal utratą wzroku. Zresztą sprawa ta nie została jeszcze do dzisiaj rozstrzygnięta. Tak niewzruszenie wierzyłem w nieomylność profesora Charcota, jako umysłu światlejszego od któregokolwiek ze współczesnych ludzkich mózgów, że przez krótki okres przekonany byłem, iż ma w stosunku do mnie słuszność. Uniesiony ambicją, aby spełnić jego przepowiednie natężałem do ostateczności wszystkie moce duszy i ciała, bez względu na zmęczenie, brak snu, a nawet na głód; za wszelką cenę pragnąłem wygrać. Zaprzestałem spacerów pod lipami ogrodów luksemburskich oraz wałęsania się po Luwrze. Od rana do późnej nocy wciągałem w płuca zakażone powietrze szpitali i sal wykładowych, od wieczora do rana przebywałem w mym dusznym pokoju w Hotel de l'Avenir, paląc niezliczoną ilość papierosów. Zdawałem egzaminy jeden po drugim, niestety zbyt prędko, aby miały jakąkolwiek wartość. Powodzenie szło za powodzeniem. I praca, praca, praca! Na wiosnę chciałem zdać egzamin doktorski, a we wszystkim, czego dotknęła moja ręka, miałem zawsze niezawodne, zadziwiające, prawie niesamowite szczęście. Poznałem już budowę przedziwnej maszyny zwanej ciałem ludzkim, zrozumiałem harmonijną pracę jego mechanizmu, gdy jest zdrowe, oraz zaburzenia w okresie choroby, a wreszcie załamanie się w chwili śmierci. Obznajomiony byłem prawie ze wszystkimi dolegliwościami przykuwającymi chorych do łóżek w salach szpitalnych. Nauczyłem się władać ostrym nożem chirurga, aby takim samym narzędziem pokonywać owego nieprzejednanego Przeciwnika, który z kosą w ręku obchodzi sale, zawsze gotów do ścięcia ofiary, zawsze obecny o każdej porze dnia i nocy. Zdawać by się mogło nawet, że wybrał sobie na stałe ten stary, ponury szpital kryjący od setek lat tyle cierpień i rozpaczy. Niekiedy wpadał na salę i rzucał się na lewo i prawo, aby w dzikiej wściekłości powalić zarówno starca, jak młodzieńca; niby oszalały dusił wybraną ofiarę pewnym chwytem swej ręki lub zrywał bandaże z otwartej rany, aż spłynęła z niej ostatnia kropla krwi. Niekiedy wchodził na palcach cicho i ukradkiem i łagodnym dotknięciem dłoni przymykał oczy cierpiącego, który po jego odejściu leżał uśmiechnięty. Często nie mogłem nawet dojrzeć nadejścia Przeciwnika, jakkolwiek miałem przeszkadzać mu w działaniu. Jedynie małe dzieci przy piersi matczynej wiedziały o jego obecności; gdy przychodził, zrywały się ze snu z krzykiem przerażenia. Czasem któraś ze starych zakonnic, przebywających całe życie w tych salach, spostrzegła jego zbliżenie się i zdążyła Podać umierającemu krucyfiks. Z początku prawie nie zwracałem na niego uwagi, gdy stał zwycięsko w jednym końcu łóżka, podczas gdy ja w drugim patrzyłem bezradnie na jego ofiarę. Myślałem wówczas tylko o życiu i wiedziałem, że moja działalność kończy się z chwilą, gdy jego się zaczyna. Dotknięty porażką odwracałem twarz od posępnego kolegi. Jednak zaznajomiwszy się z nim bliżej, zacząłem obserwować go coraz uważniej, a im częściej go widywałem, tym bardziej pragnąłem poznać i zrozumieć. Zacząłem pojmować, że ma on swój udział w pracy na równi ze mną, że ma do spełnienia swoje zadanie, jak ja moje, i że jesteśmy kolegami. Toteż z chwilą, kiedy kończyliśmy walkę o życie człowieka, którą on wygrywał, lepiej było spojrzeć mu bez strachu prosto w oczy i zawrzeć przymierze. A przecież nadszedł potem dzień, kiedy sądziłem, że jest on moim jedynym przyjacielem, kiedy tęskniłem do niego i prawie go kochałem, jakkolwiek nigdy nie zwracał na mnie uwagi. Ileż mógłby mnie nauczyć, gdybym tylko potrafił czytać w jego ciemnym obliczu! Jak wielkie luki mógłby wypełnić w mej skąpej wiedzy o ludzkich cierpieniach! Wszak jedynie on znał ostatnie, brakujące rozdziały w medycznych podręcznikach, w których zdawałoby się, że wszystko jest wyjaśnione, wszelkie zagadki mają rozwiązanie, a każde pytanie ma swoją odpowiedź. Ale czemu postępował tak okrutnie? Przecież potrafił być łagodny. Dlaczego porywał jedną ręką tyle młodości i życia, gdy drugą mógł rozdawać tyle szczęścia i spokoju? Czemu zaciśnięcie jego dłoni na szyi jednej ofiary było powolne, a uderzenie na drugą spadało tak raptownie? Dlaczego mocował się długo z życiem dziecka, a pozwalał litościwie ujść we śnie życiu starca? Czy zadanie jego polegało na uderzeniu znienacka, czy też na karaniu? Czy był i sędzią, i katem? Co robił z tymi, których zabił? Czy przestawali istnieć, czy też może tylko spali? Dokąd ich uprowadzał? Czy był samowładcą w królestwie śmierci, czy też wasalem, prostym narzędziem w rękach Pana, o wiele potężniejszego odeń Pana Życia? Zwycięstwo należało dziś do niego, lecz czy było ostateczne? Czy moja rola rzeczywiście kończyła się z chwilą zjawienia się jego? Czy byłem bezczynnym widzem przyglądającym się ostatniej, nierównej walce, widzem bezradnym i nieczułym, gdy on dokonywał dzieła zniszczenia? Miałbym odwracać twarz od oczu błagających o pomoc, gdy siła do wypowiadania słów dawno już znikła? Miałbym wycofać rękę z uścisku drgających palców, zaciśniętych wokół moich, jak czynią tonący, którzy chwytają się źdźbła słomy? Mogłem uważać się za zwyciężonego, ale nie za rozbrojonego, gdyż on rozporządzał napojem wiecznego snu, ja zaś posiadałem środki powierzone mi przez naukę i dobrotliwą matkę--naturę. Jeżeli on podawał powoli swój napój, czemu i ja nie miałbym udzielać swego, który uwalniał od cierpień i przemieniał mękę w spokój dając znieczulenie i sen? Czyż okazywanie pomocy w umieraniu nie było moim posłannictwem wówczas, gdy nie mogłem przywrócić życia? Stara zakonnica powiedziała mi, że popełniam 'śmiertelny grzech. Wszechmogący Bóg w swej niepojętej mądrości postanowił wszystko, a im więcej cierpienia zsyła w godzinie śmierci, tym łaskawszy będzie w dniu Sądu Ostatecznego. Nawet przemiła siostra Filomena patrzyła na mnie karcąco, kiedy jedyny spośród kolegów przychodziłem z zastrzykiem morfiny, gdy stary kapłan odszedł już z sakramentami od łóżka konającego. Tak jest, we wszystkich paryskich szpitalach pracowały jeszcze wtedy owe łagodne, poświęcające się siostry w dużych, białych czepcach zakonu Sw. Wincentego a Paulo. Krucyfiks wisiał jeszcze na ścianie w każdej sali, a kapłan odprawiał mszę co rano przed ołtarzykiem w sali Sw. Klary. Przełożona, ma merę, jak ją wszyscy zwali, obchodziła co wieczór łóżka, gdy przebrzmiało już Ave Maria. Sekularyzacja szpitali nie stała się jeszcze palącym zagadnieniem dnia i nie rozlegał się dziki okrzyk: „Precz z księżmi! Precz z krzyżem! Precz z zakonnicami!" Niestety, wkrótce asystowałem przy ich odejściu, a naprawdę szkoda ich było! Bezsprzecznie miały one swe wady. Bezsprzecznie bardziej przyzwyczajone były do różańca niż do szczotki do paznokci, a chętniej zanurzały palce w wodzie święconej niż w kwasie karbolowym, ówczesnym wszechmocnym środku w naszych salach operacyjnych. Za to myśli ich były jasne i serca czyste; przez całe swe życie oddawały się pracy, nie żądając w zamian niczego więcej niż modlenia się za powierzonych ich opiece. Nawet najbardziej zacięci wrogowie nie odważali S1ę zaprzeczać ich zaparciu się siebie i cierpliwości znoszącej wszystko. Mówiono, że siostry spełniają codzienne swe zajęcia z twarzami smutnymi i niechętnymi, że ich myśli skierowane są bardziej uzdrowieniu duszy niż ciała i że na ustach mają więcej słów rezygnacji niż nadziei. Przeciwnie — wszystkie one, młode czy stare, były bez wyjątku pogodne i szczęśliwe, nieomal wesołe, skore do żartów i do dziecinnego śmiechu. Potrafiły w przedziwny sposób przenosić własne poczucie szczęśliwości na innych. Były też tolerancyjne: wierzących czy niewierzących traktowały jednakowo. Może starały się bardziej pomagać tym ostatnim, nad którymi litowały się, a których przekleństwa i bluźnierstwa zdawały się nigdy ich nie dotykać i nie obrażać ich uczuć. Dla mnie były nieskończenie dobre i przyjazne; wiedziały, że nie wyznawałem ich wiary, że nie spowiadałem się i nie robiłem znaku krzyża przechodząc przed ołtarzykiem. Matka przełożona nieśmiało próbowała z początku nawrócić mnie na swe wyznanie, które skłoniło ją do poświęcenia życia dla innych. Wkrótce jednak dała za wygraną, współczująco kiwając starą głową. Nawet dobrotliwy, sędziwy ksiądz stracił wszelką nadzieję uratowania mnie, gdy powiedziałem, że gotów jestem rozprawiać z nim o możliwości istnienia czyśćca, stanowczo jednak wzbraniam się przed uwierzeniem w piekło; jestem zaś bezwzględnie zdecydowany na aplikowanie konającym pełnej dozy morfiny, jeżeli męczarnie ich wydadzą mi się zbyt okrutne i długie. Starzec był świętym, ale utarczkom słownym nie umiał sprostać i wkrótce daliśmy zupełny spokój tym dyskusjom. Znał życie każdego świętego; właśnie dzięki niemu poznałem przemiłą legendę o św. Klarze, której imieniem nazwano jedną z sal. On również zaznajomił mnie z cudownymi rysami jej ukochanego św. Franciszka z Asyżu, przyjaciela wszystkich stworzeń skromnych i niepozornych ziemi i nieba; później miał się on stać i dla mnie przyjacielem na całe życie. Jednak siostra Filome-i na, młoda i pełna wdzięku w białym odzieniu nowicjuszki-augus-tianki, nauczyła mnie najwięcej, gdyż nauczyła mnie kochać Madonnę, której rysy nosiła. Urocza siostra Filomena! Widziałem, jak w kilka lat później umierała w Neapolu na cholerę. Zapewne poszła żywcem do nieba, a nawet śmierć nie odważyła się jej zeszpecić. W bracie Antonim, który co niedzielę przychodził do szpitala, aby w kapliczce grać na organach — miałem oddanego przyjaciela. W owych dniach była to jedyna okazja do słuchania muzyki, toteż kochając ją ogromnie, rzadko pomijałem te chwile. Nie mogłem widzieć śpiewających sióstr, zebranych wokół ołtarza, do kładnie jednak rozróżniałem wysoki, czysty głos siostry Filome-ny. W przeddzień Bożego Narodzenia brat Antoni silnie się przeziębił. W sali Sw. Klary podawano sobie szeptem od łóżka do łóżka wielką tajemnicę, że po długich układach między matką przełożoną a starym księdzem udzielono mi pozwolenia, abym go zastąpił przy organach i uratował sytuację. Poza tym w owych czasach słuchałem jedynie roztrzęsionej katarynki starego don Gaetana, który dwa razy w tygodniu grał pod moim balkonem w Hotel de l'Avenir. Miserere z Trubadura stanowiło jego numer popisowy, a smętna stara melodia pasowała i do niego, i do jego mało ruchliwej małpki w czerwonej garybaldce, skulonej na wierzchu katarynki. Ah, che la morte ogn'ora ę E tarda nel venir! Odpowiadało to pewnemu biednemu, staremu monsieur Alfredowi, który z manuskryptem swej ostatniej tragedii pod pachą wędrował zaśnieżonymi ulicami w starym paletku podszytym wiatrem. Odpowiednie też było dla moich przyjaciół z ubogiej dzielnicy włoskiej to, że cisnęli się do zgasłego braciero3 nie mając pieniędzy na zakup węgla choćby za pół grosza. Nadeszły dni, kiedy smutna melodia stała się właściwym akompaniamentem i dla moich myśli; siedziałem wówczas nad książkami w Hotel de l'Avenir nie mając odwagi spojrzeć w oczy wstającemu dniu; wszystko wydawało mi się czarne i beznadziejne, a zblakły obraz Capri oddalał się w nieskończoność. Lecz kiedy rzucałem się na łóżko, przymykając zbolałe oczy, św. Antoni czynił cud. Unosiłem się daleko od wszystkich trosk w czarowną krainę marzeń: Gioconda podawała mi z uśmiechem szklankę wina don Dionisia i znów krew napływała burzliwie do mego zmęczonego mózgu. Świat stawał się piękny, byłem młody, gotowy do walki i pewny zwycięstwa. Mastro Vincenzo, wciąż jeszcze zawzięcie pracujący wśród winogron, dawał mi przyjazne znaki, gdy szedłem w górę do kaplicy wąską ścieżką prowadzącą za jego ogrodem. Siedziałem chwilę na tarasie, Patrząc z zachwytem na uroczą wyspę rozłożoną u mych stóp, Ach, śmierć możliwa jest w każdej godzinie, a późna w nadejściu. Piecyk żelazny. i rozmyślałem, jakim sposobem dokonać mam wciągnięcia na szczyt owego sfinksa z czerwonego granitu? Oczywiście nie będzie to drobnostka, ale bezsprzecznie zamiar swój spełnię, spełnię go sam! Addio, piękna Giocondo, addio... Przez okno wpływał świt i z niezadowoleniem spoglądał na marzyciela. Otwierałem oczy, zrywałem się witając go z uśmiechem, chwytałem książkę i siadałem za stołem. Nadeszła wiosna, sypiąca na mój balkon pierwszy kasztanowy okwiat z drzew rozkwitłych na Avenue. Był to sygnał dla mnie. Stawiłem się na egzamin i wkrótce opuściłem Hotel de l'Avenir, mając w kieszeni ciężko zapracowany dyplom. Zostałem najmłodszym doktorem medycyny, jaki kiedykolwiek istniał we Francji. 3. Auenue de Villiers Avenue de Villiers. Dr Munthe przyjmuje od 14 do 15. W dzień i w nocy dźwięczał dzwonek przy drzwiach, przychodziły wezwania do chorych, pilne listy i liczni pacjenci. Telefon, zabójcza broń w rękach próżnujących kobiet, nie rozpoczął jeszcze swej działalności szarpiącej nerwy i niszczącej spokój każdej dobrze zasłużonej godziny odpoczynku. Poczekalnia wypełniała się szybko pacjentami wszelkiego rodzaju, zwłaszcza chorymi na nerwy; przeważała płeć piękna. Niektórzy byli chorzy, nawet ciężko chorzy. Słuchałem uważnie ich słów, badałem najdokładniej z głębokim przeświadczeniem, że pomóc mogę w każdym przypadku. Nie chcę mówić o tych faktach. Może kiedyś i o nich będę mógł opowiedzieć. Niektóre osoby nie były chore i nigdy by się nie rozchorowały, gdyby nie przyszły były do mnie po radę. Inni tylko sobie wmawiali, że są chorzy, ale ci mieli do opowiedzenia najdłuższe historie zaczynające się od babki, ciotki czy teściowej, albo wyjmowali z kieszeni małe kartki z długimi spisami objawów i dolegliwości; le malade au petit papier1, jak mówił o nich Charcot. Wszystko to było dla mnie nowością, gdyż nie miałem doświadczenia poza szpitalami, gdzie nie ma czasu na niedorzeczności. Popełniłem więc niejedną niezręczość. Później, gdy zdobyłem już nieco wiedzy o ludziach, nauczyłem się obchodzić właściwiej z takimi pacjentami, jednak nigdy nie mogliśmy się całkowicie zgodzić ze sobą. Mieszali się, gdy mówiłem, że zdrowo wyglądają i że mają rumieńce, a oddychali z ulgą, gdy dodawałem, że nie podoba mi się ich JCzyk, co rzeczywiście często się zdarzało. W tych przypadkach orzeczenie moje brzmiało: przejedzenie — za dużo ciast i słodyczy Chory z karteczką. w dzień i za obfite kolacje. Prawdopodobnie była to najbardziej trafna z diagnoz, jakie wówczas stawiałem, ale nie znajdowała uznania. Nikt nie chciał słuchać bliższych wyjaśnień, nikt ich sobie nawet nie życzył. Wszyscy woleli mieć stwierdzone appendicitis. Zapalenie ślepej kiszki było wtedy bardzo modne wśród zamożnych osób, szukających dla siebie odpowiedniego cierpienia. Wszystkie nerwowe damy miały owo zapalenie, jeżeli nie naprawdę w brzuchu, to przynajmniej w imaginacji, a czuły się przy tym świetnie; zarówno jak ich doradcy-lekarze. Coraz częściej skłaniałem się ku stwierdzeniu appendicitis i dużą ilość takich przypadków leczyłem z rozmaitym powodzeniem. Kiedy jednak rozeszła się pogłoska, że amerykańscy chirurdzy zapoczątkowali zabiegi usuwania ślepej kiszki w Stanach Zjednoczonych, przypadki tej choroby nagle się zmniejszyły w mojej praktyce zastanawiająco. Zapanowało ogólne poruszenie. — Wyciąć ślepą kiszkę? Moją ślepą kiszkę! — mówiły eleganckie panie, broniąc rozpaczliwie swego wyrostka robaczkowego jak matki swych niemowląt. — A cóż ja bez niej pocznę? — Usuwać ślepą kiszkę? Naszą ślepą kiszkę? — mówili lekarze i posępnie przeglądali listę swych pacjentów. Po czym oburzali się. — Co za pomysł! Pańska ślepa kiszka jest najzdrowsza; jeżeli ją badam dwa razy tygodniowo, mylić się nie mogę. Stanowczo sprzeciwiam się operacji. Appendicitis dogorywało zatem; trzeba było wynaleźć nowe cierpienie, które zaspokoiłoby ogólny popyt. Wiedza medyczna sprostała zadaniu: na rynek rzucona została nowa choroba o świeżej nazwie wartości złota: colitis2. Cierpienie to było przyjemne, bezpieczne przed nożem chirurga, zawsze pod ręką i łatwe do przystosowania w każdym poszczególnym przypadku, zależnie od gustu pacjenta. Nikt nie miał pojęcia, kiedy się zjawiało i kiedy znikało. Wiedziałem, że niektórzy z dalekowzrocznych kolegów wypróbowali je już z powodzeniem, ale mnie jeszcze szczęście nie dopisało. Zdaje mi się, że jedną z ostatnich chorych na appendicitis była L 2 To, co dziś rozumiemy pod nazwą colitis (zapalenie jelita grubego — przyp. red.), było chorobą wówczas nieznaną. Wiele grzechów popełnionych zostało zarówno przez lekarzy, jak przez pacjentów* w imię owego colitis, które rozpoczęło swój triumfalny pochód. Nawet dzisiaj diagnoza bywa często niejasna i niedostateczna (przyp. autora). hrabina, która zwróciła się do mnie rzekomo z polecenia profesora Charcota. Od czasu do czasu przysyłał mi on pacjentów. Oczywiście wysilałem wtedy całą swą wiedzę; w tym przypadku uczyniłbym więc również wszystko, gdyby nawet pani hrabina nie była taka ładna. Jej wielkie, tęskne oczy patrzyły ze źle ukrywanym zawodem na młodego doktora mającego wydać wyrok. Wreszcie oświadczyła, że chciałaby pomówić „z samym panem doktorem", a nie z jego asystentem. Przyzwyczaiłem się już do takiego witania mnie przez nowych pacjentów. Przede wszystkim pani hrabina nie wiedziała, czy ma appendicitis, a „pan doktor" również nie zdawał sobie z tego sprawy. Wkrótce jednak przekonana już była, że jest chora na zapalenie ślepej kiszki, ja zaś nabrałem pewności wręcz przeciwnej. Zirytowała się, gdy z niemądrą szorstkością wypowiedziałem moje zdanie. Zapewniała, iż Charcot mówił, że na pewno uda mi się stwierdzić, co jej jest, i przyjść chorej z pomocą, a tymczasem...! Wybuchnęła płaczem, a mnie zrobiło się jej ogromnie żal. — Więc cóż mi jest? — szlochała wyciągając do mnie ruchem rozpaczy obydwie ręce. — Powiem, jeżeli mi pani przyrzeknie, że zachowa się spokojnie. Przestała płakać. Ocierając ostatnie łzy ze swych wielkich oczu, rzekła odważnie: — Mogę znieść wszystko, przecież przeszłam już tyle. Niech się pan nie boi: nie będę płakała. Więc co mi jest? — Ma pani colitis. Oczy jej stały się jeszcze większe, jeśli to w ogóle było możliwe. — Colitis! Właśnie to samo przypuszczałam. Z pewnością ma pan słuszność. Colitis! A cóż to jest: colitis? Przezornie ominąłem to pytanie, gdyż sam przecież nie wiedziałem nic o tej chorobie, na równi z innymi lekarzami w owych czasach. Powiedziałem więc tylko, że jest to choroba przewlekła i trudna do wyleczenia, i co do tego się nie myliłem. Hrabina uśmiechała się życzliwie. A jej mąż twierdzi stale, że to tylko nerwy! Szkoda więc tracić czasu: może by od razu zacząć kurację? Postanowiono zatem, że dwa razy tygodniowo pani hrabina przychodzić będzie na Avenue de Yilliers. Zjawiła się - już nazajutrz, a choć przyzwyczajony byłem do szybkich zmian u pacjentów, zdziwiłem się do tego stopnia jej zdrowym, świeżym wyglądem i promieniejącą twarzą, że zapytałem o wiek. Właśnie skończyła dwadzieścia ] pięć lat! Wpadła na chwilę, aby się dowiedzieć, czy colitis jest za- I raźliwe. Powiedziałem, że tak, ale zaledwie to wypowiedziałem, ] zdałem sobie sprawę, że to młode stworzenie jest o wiele mądrzej- j sze ode mnie. Zapytała, czy nie zechciałbym powiedzieć hrabiemu, iż na wszelki wypadek byłoby pewniej, gdyby nie spali oboje w tym samym pokoju. Zapewniłem ją, że nie jest to żadnym niebezpie- I czeństwem, lecz jakkolwiek nie mam zaszczytu znać pana hrabiego, przekonany jestem, że się nie zarazi. Choroba ta udziela śię tylko j naturom tak wrażliwym i nerwowym, jak ona. Zapytała, czy rzeczywiście uważam ją za wrażliwą, a wielkie jej oczy niespokojnie błądziły po pokoju. Potwierdziłem swoją opinię, a na pytanie, czy nie mógłbym jej z tego wyleczyć — odpowiedziałem przecząco. Moja najukochańsza Anno! Wyobraź sobie, że mam colitis! Jestem bardzo, bardzo zadowolona, że poleciłaś mi tego Szweda (czy może znam go przez ! profesora Charcota?). W każdym razie powiedziałam mu, że przy- i syta mnie do niego Charcot po to, aby poświęcił mi więcej czasu i uwagi. Masz rację, że jest mądry, chociaż na takiego nie wygląda. Polecam go teraz wszystkim przyjaciołom; sądzę, że dużo mógłby pomóc mojej bratowej, która wciąż jeszcze leży po tym upadku podczas kotyliona. Na pewno ma colitis! Szkoda, moja kochana, że nie zobaczymy się jutro na obiedzie u Josephiny, ale napisałam już do niej, że mam colitis i że nie mogę przyjść w żaden sposób. Gdybyż zechciała odłożyć ten obiad na pojutrze! Tysiące pozdrowień! P. S. Przyszło mi na myśl, że ten Szwed mógłby zbadać Twoją teściową, której tak dokucza głuchota. Oczywiście, markiza nie chce już patrzeć na nowych lekarzy — bo któż by tego pragnął! Ale czy nie można by tak urządzić, aby ten doktor odwiedził ją nieoficjalnie? Wcale nie zdziwiłabym się, gdyby i u niej skonstatował ukryte colitis! P. S. Nic nie miałabym przeciwko zaproszeniu doktora na obiad, jeśli nakłonisz markizę, aby zjadła go z nami, oczywiście a> ścisłym kółku. Wyobraź sobie, że stwierdził moje colitis jedynie przyglądając mi się przez okulary. Zresztą i mój mąż chce go poznać, jakkolwiek nie lubi lekarzy na równi z Twoją teściową. Ale len mu się na pewno spodoba! W tydzień później dostąpiłem niespodziewanego zaszczytu: zaproszono mnie na obiad do willi pani hrabiny na Faubourg St. Germain. Siedziałem przy owdowiałej markizie. Mój orli wzrok spoczywał na niej pełen szacunku, gdy z majestatyczną wyniosłością pochłaniała olbrzymią porcję pasztetu z gęsich wątróbek. Nie powiedziała do mnie ani słowa, a moje nieśmiałe próby nawiązania rozmowy ustały, gdy spostrzegłem, że była głucha jak pień. Po obiedzie zabrał mnie hrabia do palarni. Był to uprzejmy niskiego wzrostu, bardzo tęgi pan, o łagodnych, prawie nieśmiałych rysach, przynajmniej dwa razy starszy od żony, w każdym calu dżentelmen. Podając mi papierosy, zaczął z dużą serdecznością: — Bardzo panu dziękuję za wyleczenie mojej żony z appendi-citis. Nienawidzę po prostu samego tego słowa. Otwarcie się przyznaję, że żywię dużą niechęć do lekarzy. Już tylu próbowało pomóc żonie, a nikomu jeszcze się to nie powiodło. Co prawda muszę stwierdzić, że nie dała żadnemu z nich właściwego czasu do leczenia, gdyż zmieniała jednego po drugim. Ostrzegam, że tak samo postąpi z panem. — Nie jestem tego całkowicie pewien. — Tym lepiej, bo wydaje mi się, że nabrała do pana dużego zaufania, a to bardzo wiele znaczy. — Tak, to oznacza wszystko. — Przyznaję, że z początku nie myślałem o panu zbyt przyjaźnie, ale teraz, kiedyśmy się poznali, chciałbym sprostować pierwsze wrażenie. I zdaje mi się — dodał grzecznie — że jesteśmy na najlepszej drodze ku temu. Ale, ale! Co to jest colitis? Wybawił mnie z zakłopotania dodając z humorem: — Zresztą cokolwiek by to było, nie może być gorsze od ap-pendicitis. Niech pan będzie pewny, że wiem o nim prawie tyle, co pan. Najwidoczniej nie miał wielkich wymagań... Jego szczere i miłe obejście podobało mi się tak bardzo, że pozwoliłem sobie również na pewne zapytanie. L — Nie — odparł lekko zmienionym głosem — a Bóg wie, jak pragnąłbym, abyśmy je mieli. Jesteśmy małżeństwem od pięciu lat, a dotąd nie ma żadnych oznak w tym względzie. Bóg widzi, jak bardzo tego pragnę! Wie pan, w tym oto starym domu urodziliśmy się obaj: i ja, i mój ojciec. Posiadłość wiejska w Touraine należy do nas od trzystu lat, a jestem ostatnim z rodziny. To bardzo przykre. A... czy nie można zaradzić tym przeklętym nerwom? Czy nie ma pan na to jakiejś rady? — Sądzę, że podniecająca atmosfera nie wpływa dodatnio na panią hrabinę. Dlaczego nie wyjadą państwo dla zmiany otoczę- J nia do swego zamku w Touraine? Hrabia się rozpromienił. — My się z panem rozumiemy — powiedział wyciągając do mnie ręce — jest to moim największym pragnieniem! Mam tam gdzie polować, i duże gospodarstwo. W Touraine czuję się szczęśliwy, ale hrabina nudzi się śmiertelnie. Co prawda zamek jest odosobniony, a żona chciałaby codziennie widywać się z przyjaciółmi i wieczorem bywać w teatrze lub przyjmować gości. Nie pojmuję tylko, jak ona wytrzymuje taki tryb życia całymi miesiącami, chociaż się uskarża na zmęczenie. Mnie zmęczyłby na pewno. Obecnie twierdzi, że powinna zostać w Paryżu, aby leczyć swoje colitis (dotąd było appendicitis). Niech pan jednak nie przypuszcza, że jest samolubna, przeciwnie, myśli stale o mnie i namawia mnie, abym sam pojechał do Chateau Rameaux. Wie przecież, jak chętnie tam bywam. Ale jakże mógłbym pozostawić ją w Paryżu, taką młodą i niedoświadczoną! — Ile pani hrabina liczy sobie lat? — Dopiero dwadzieścia dziewięć, ale wygląda o wiele młodziej. — Rzeczywiście, pani hrabina wygląda jak panienka. Hrabia zamilkł na chwilę. — A kiedy pan doktor wyjeżdża na wakacje? — Od trzech lat nie miałem urlopu. — A więc jedna przyczyna więcej, aby w tym roku trochę wypocząć. Czy pan dobrze strzela? — Nie zabijam zwierząt nigdy, jeżeli mogę tego uniknąć. Dlaczego pan pyta? — Ponieważ mam w Chateau Rameaux świetny teren myśliwski, a jestem przekonany, że tydzień gruntownego odpoczynku przydałby się panu doktorowi. Tak przynajmniej twierdzi moja żona; uważa, że pan doktor musi być szalenie przepracowany, i rzeczywiście tak pan wygląda. — Pan hrabia jest bardzo łaskaw, ale czuję się zupełnie dobrze, nie mogę tylko sypiać. — Sypiać! Chętnie udzieliłbym panu nieco mego snu, gdyż śpię więcej, niż potrzeba. Wie pan, wystarczy, żebym przyłożył głowę do poduszki, a zaraz zasypiam i wtedy nic mnie już nie może obudzić. Żona wstaje wcześnie, ale nigdy jej nie słyszę. Służący, który o dziewiątej przynosi kawę, musi mną trząść, żebym się obudził. O, to mi pana naprawdę żal! Ale, ale, czy nie ma pan jakiego środka przeciwko chrapaniu? Sytuacja przedstawiała się zupełnie wyraźnie. Wróciliśmy do salonu, gdzie były panie. Usiadłem przy szanownej markizie, aby udzielić jej swojej nieoficjalnej porady, którą tak zręcznie zaaranżowała hrabina. Po kilku próbach nawiązania rozmowy krzyknąłem w jej aparat do słuchania, że wprawdzie nie ma ona jeszcze colitis, ale z pewnością wkrótce go dostanie, jeżeli nie wyrzeknie się tego pasztetu z gęsich wątróbek. — Czy nie mówiłam? — szepnęła hrabina — czy nie jest mądry? Markiza chciała natychmiast poznać wszelkie objawy colitis i uśmiechała się promiennie, gdy z wolna sączyłem słodką truciznę w jej tubę do słuchania. Gdy zbierałem się do odejścia, straciłem wprawdzie głos, ale zyskałem pacjentkę. W tydzień później na Avenue de Villiers zatrzymała się elegancka kareta i na schody wbiegł służący z bilecikiem spiesznie skreślonym ręką hrabiny, abym natychmiast przyjechał do markizy, która zaniemogła w nocy, a choroba ma wszystkie objawy colitis. Stało się to moim debiutem w paryskich kołach towarzyskich. Colitis ogarnęło cały Paryż, jak pożar trawiący stepy. Musiałem wkrótce zamienić jadalnię na poczekalnię, gdyż w dotychczasowej nie mieścili się wszyscy pacjenci. Nie mogłem nigdy pojąć, skąd ci ludzie mieli tyle czasu, aby tak długo niekiedy całymi godzinami, wyczekiwać na swoją kolejkę. Hrabina bywała regularnie dwa razy w tygodniu, ale niekiedy czuła się tak osłabiona, że musiała poradzić się mnie i w dni i pozostałe. Najwidoczniej colitis odpowiadało jej bardziej niż ap- j pendicitis, gdyż pozbyła się bladej cery, a wielkie oczy promienia- I ły blaskiem młodości. Pewnego dnia, kiedy wyszedłem z pożegnalnej wizyty u markizy, która wyjeżdżała na wieś, zastałem przy moim powozie I panią hrabinę, rozmawiającą z Tomem siedzącym na dużej paczce, I do połowy ukrytej pod kilimem powozu. Hrabina wybierała się do Magazins du Louvre po prezent dla markizy obchodzącej naza-jutrz urodziny, ale nie wiedziała, na co ma się zdecydować. Zaproponowałem kupno psa. — Psa! Co za świetny pomysł! — I przypomniała sobie odwiedziny u markizy, gdy była jeszcze dzieckiem; zastawała ją stale z mopsem na kolanach; był on tak tłusty, że ledwie mógł się ruszać, a jego chrapanie rozlegało się w całym domu. Gdy umarł, ciocia rozpływała się przez długie tygodnie we łzach. Naprawdę, wyśmienity pomysł! Poszliśmy, aż do rogu ulicy Cambon, gdzie mieścił się sklep znanego handlarza psów. Pomiędzy kilkoma kundlami wszelkiego rodzaju siedział pies, którego szukałem: mały, wytworny mops, który rozpaczliwie sapał, jakby chciał zwrócić naszą uwagę na swój smutny los. Krwią nabiegłe oczy błagały o zabranie go spośród pospolitej tłuszczy, między którą dostał się na skutek niepowodzenia i bez własnej winy. Nieomal dusił się ze zdenerwowania, gdy zrozumiał swe szczęście jadąc dorożką do willi na Faubourg St. Germain. Hrabina nadal miała zamiar udać się do Luwru i przymierzyć nowy kapelusz; z początku chciała pójść pieszo, ale nieco później oświadczyła, że weźmie dorożkę, wobec czego zaofiarowałem się odwieźć ją moim powozem. Zawahała się — co powiedzą ludzie ujrzawszy ją w moim powozie? — lecz potem zgodziła się z zadowoleniem. Ale może to nie będzie dla mnie po drodze? Nic nie szkodzi, nie miałem w tej chwili żadnego zajęcia. — Co jest w tej paczce? — spytała z kobiecą ciekawością. Właśnie miałem zamiar raz jeszcze skłamać, gdy Tom, uważając swą rolę stróża kosztownej paczki za skończoną, wskoczył na zwykłe miejsce u mego boku. Papier pękł i na świat wyjrzała głowa lalki. - Po cóż pan, na Boga, wozi lalki? Dla kogo? — Dla dzieci. Nie wiedziała, że mam dzieci i zdawała się być dotknięta zatajeniem przed nią mego prywatnego życia. Ileż mam tych dzieci? Około dwanaściorga. Nic nie pomagało — tajemnica się wyjaśniła. — Niech pani pojedzie ze mną — zaproponowałem odważnie - a powracając wstąpimy do mego przyjaciela, goryla Jacąuesa, w Jardin des Plantes. To będzie po drodze. Najwidoczniej hrabina była dziś w dobrym usposobieniu i chętna do wszelkich wybryków. Twierdziła, że wycieczka zapowiada się wspaniale, ale od Gare Montparnasse zaczęły ogarniać ją wątpliwości i wreszcie już nie mogła zorientować się, gdzie jesteśmy. Jechaliśmy ciemnymi, cuchnącymi dzielnicami, zamieszkałymi przez biedaków. Mnóstwo dzieci w łachmanach bawiło się w brudzie i odpadkach płynących z rynsztoków i ścieków ulicznych. Prawie przed każdym domem siedziała kobieta z niemowlęciem przy piersi, a pozostałe drobne dzieci gromadziły się przy niej wokół węglowego piecyka. — Czyż to jest Paryż? — spytała hrabina rozglądając się z lękiem. — Tak, to Paryż! La Ville Lumiere! A to jest 1'Impasse Rous-selle — dodałem, gdyśmy się zatrzymali w zaułku ciemnym i wilgotnym jak dno studni. Na jedynym krześle, jakie było w domu, siedziała żona Salvatora trzymając na kolanach Petruccia, przedmiot swych trosk i starań. Kręciła polentę na rodzinny obiad, czemu z zajęciem przyglądały się dwie starsze siostrzyczki Petruccia, a najmłodsze dziecko czołgało się po podłodze goniąc małego kota. Powiedziałem kobiecie, że przywiozłem pewną dobrą panią, która chciałaby jej dzieciom coś podarować. Z zakłopotania hrabiny wywnioskowałem, że po raz pierwszy weszła do domu najuboższych. Zaczerwieniła się mocno, gdy podawała lalkę matce Petruccia, gdyż chłopiec sam nie mógł nic utrzymać w zwiędłej rączce; sparaliżowany był od urodzenia. Nie okazał też żadnej radości, gdyż umysł miał równie nieczuły, jak członki ciała, ale matka była przekonana, że lalka bardzo mu się podoba. Następnie każda z sióstr dostała po lalce i obydwie uszczęśliwione uciekły z nimi 2a łóżko, aby w ukryciu bawić się w matkę i dziecko. Tymczasem kobieta wypytywała mnie: jak sądzę, kiedy Sal-vatore wróci ze szpitala? To już prawie sześć tygodni upływa od owego upadku z rusztowania i złamania nogi. Właśnie odwiedziłem go w Hópital Lariboisiere i stwierdziłem, iż stan jego poprawił się o tyle, że prawdopodobnie wkrótce go wypiszą. A jakże sobie ] ona radzi z nowym gospodarzem? Chwała Bogu, bardzo dobrze, j okazał się człowiekiem życzliwym i nawet obiecał jej wstawić 1 piecyk na przyszłą zimę. A czyż nie postąpił ładnie, kazawszy 1 przebić w suficie izdebki okienko? Przecież wiem, jak ciemno było I w pokoiku. — A teraz widzi pan, jak mamy tu wesoło i przyjemnie, siamo I in paradiso — mówiła. A czy to prawda, co opowiadał Arcangelo I Fusco, jakobym powiedział dawnemu gospodarzowi, który wyrzu- I cił ich z mieszkania i zabrał im wszystkie rzeczy, że nadejdzie dla I niego godzina kary za niegodziwość względem biednych ludzi? I I podobno tak strasznie go przekląłem, że w kilka godzin potem J musiał się powiesić? Owszem, prawda, i wcale tego nie żałuję. I Gdyśmy wychodzili, wrócił z pracy, niosąc na ramieniu dużą I szczotkę, mój przyjaciel Arcangelo Fusco, który dzielił pokój I z rodziną Salvatora. Zawodem jego było farę la scopa3, czym trud-1 nili się wówczas w Paryżu prawie wszyscy Włosi. Z radością przed-1 stawiłem go hrabinie; było to największe zadośćuczynienie za nie-1 ocenioną usługę, jaką mi oddał udając się do komisariatu policji! w celu zaświadczenia moich zeznań o śmierci właściciela domu.l Gdyby mi Arcangelo Fusco nie był pomógł, wpadłbym w Bóg wie] jakie nieprzyjemności wskutek samobójczej śmierci tamtego,] tymczasem skończyło się tylko na przykrościach. Niewiele brakowało, abym został zatrzymany jako morderca4. Arcangelo Fusco, zwyczajem Włochów noszący za uchem różę, ofiarował ją z rycerskością południowca pani hrabinie, która zdawała się bardzo za-' dowolona z tego hołdu złożonego jej urokowi i młodości. Zrobiło się za późno na odwiedzenie Jardin des Plantes, wobec czego odwiozłem hrabinę do domu. Była bardzo milcząca, spróbowałem więc nieco ją rozpogodzić opowiadaniem zabawnej historyjki o owej dobroczynnej pani, która przeczytawszy przypadkowo w „Black Wood Magazine" moją powiastkę o lalkach, zaczęła robić je tuzinami dla biednych dzieci. Czy pani hrabina zauważyłaj ¦ Wpadek ten opisałem na innym miejscu (przyp. autora). jak ładnie były niektóre ubrane? Owszem, spostrzegła to. Czy ta pani jest ładna? Tak jest, nawet bardzo. I przebywa w Paryżu? jjie, musiałem jej przeszkodzić w dalszym produkowaniu lalek, bo liczba ich przerastała teraz liczbę moich pacjentów. Wysłałem ją więc dla zmiany klimatu do St. Moritz. Żegnając się z hrabiną przed jej domem, wyraziłem żal, że nie pozostało nam tyle czasu, aby odwiedzić goryla w Jardin des Plantes, jednak sądzę, że nie żałuje swej wycieczki? — Czy żałuję? O nie, przeciwnie, jestem panu bardzo wdzięczna! Ale... ale... tak się wstydzę! — załkała znikając w drzwiach swej willi. 4. Modny lekarz Zostałem raz na zawsze zaproszony na niedzielne obiady do willi na Faubourg St. Germain. Hrabia od dawna przemógł swoją niechęć do lekarzy i był dla mnie niesłychanie uprzejmy. Do szczupłego grona gości zaliczał się jeszcze monsieur 1'abbe i niekiedy kuzyn hrabiny, vicomte Maurice, zachowujący się w stosunku do mnie z prawie wyzywającą obojętnością. Od pierwszego spotkania wydał mi się obrzydliwy i wkrótce zauważyłem, że było to nie tylko moje zdanie. Najwidoczniej hrabia go również nie lubił. Ksiądz był człowiekiem starej daty, światowym i wiedzącym o wiele więcej niż ja o życiu i sercach ludzkich. Z początku | zachowywał się z dużą rezerwą i kiedy jego mądre spojrzenie na | mnie spoczywało, zdawało mi się często, że ma on o wiele więcej ode mnie wiadomości o colitis. Prawie się wstydziłem tego starca; chętnie byłbym porozmawiał z nim szczerze i zagrał w otwarte karty. Nigdy jednak nie nadarzyła się ku temu sposobność i nigdy nie miałem okazji spotkać go samego. Aż pewnego dnia wchodząc do mej jadalni, aby przed rozpoczęciem konsultacji zjeść naprędce śniadanie, ze zdziwieniem zastałem go czekającego na mnie. Oznajmił, że jako dawny przyjaciel rodziny przychodzi z własnej inicjatywy i życzyłby sobie, aby jego odwiedziny pozostały w ta-j jemnicy. — Kuracja pani hrabiny postępuje z bajecznym powodzeniem — zaczął — i wszyscy jesteśmy panu bardzo wdzięczni. Muszę też panu wyrazić uznanie co do leczenia markizy. Właśnie od niej wracam. Jestem jej spowiednikiem i muszę przyznać, że pod każdym względem czuje się ona wprost zadziwiająco lepiej. Ale dzisiaj wybrałem się do pana, aby porozmawiać o panu hrabi. Bardzo się o niego niepokoję, ii file un mauvais coton1. Prawie wcale nie wychodzi, przez całe dnie przesiaduje w pokoju paląc grube cygara, a po obiedzie śpi godzinami. O każdej porze dnia zastaję go śpiącego w fotelu z cygarem w ustach. Na wsi staje się zupełnie innym człowiekiem. Codziennie po mszy wyjeżdża konno, jest rześki, czynny i zajmuje się zarządem swej dużej posiadłości. Jedyna jego tęsknota to zamek w Touraine. Gdyby nie udało się nakłonić hrabiny do wyjazdu z Paryża (czego się obawiam), będzie musiał wyjechać sam. Do pana ma zaufanie, więc gdyby mu pan nakazał opuścić Paryż ze względu na zdrowie, zrobi to na pewno. Chciałem pana właśnie o to poprosić. — Żałuję bardzo, proszę księdza, ale nie mogę tego uczynić. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem i prawie z niedowierzaniem. — Pozwoli pan, że spytam o powód tej odmowy? — Hrabina nie może jeszcze opuścić Paryża, a byłoby rzeczą naturalną, gdyby towarzyszyła hrabiemu. — Dlaczego jej colitis nie mogłoby być leczone na wsi? Mamy tam dobrego lekarza, któremu można zaufać i który niejednokrotnie ją odwiedzał, kiedy miała appendicitis. — A z jakim rezultatem? Nie odpowiedział. — Pozwoli ksiądz, że teraz ja o coś zapytam? Wyobraźmy sobie, że pani hrabina dziś zostanie wyleczona z colitis. Czy udałoby się księdzu przekonać ją wtedy, aby wyjechała z Paryża? — Mówiąc uczciwie: nie. Ale po co takie przypuszczenie? Jeśli pana doktora rozumiem, cierpienie to jest przewlekłe i trudne do wyleczenia? — Mógłbym wyleczyć panią hrabinę w ciągu jednego dnia. Spojrzał na mnie zaskoczony i zdumiony. — Więc na litość boską, dlaczego pan tego nie zrobi? Bierze pan na siebie dużą odpowiedzialność. — Nie byłbym lekarzem, gdybym się obawiał odpowiedzialności. Bądźmy szczerzy. Tak jest, mógłbym wyleczyć panią hrabinę jeszcze dzisiaj. Nie cierpi ona bardziej na colitis niż ksiądz albo ja. Nigdy też nie miała appendicitis. Są to wytwory jej ima-ginacji i nerwów. Gdybym zbyt raptownie usunął jej colitis, moZ nim jest źle. głąby zupełnie stracić równowagę albo uchwyciłaby się czegoś < gorszego, na przykład morfiny lub kochanka. Czy będę jej pomocny — okaże się później, lecz popełniłbym błąd psychologiczny, • gdybym jej teraz poradził wyjazd z Paryża. Najprawdopodobniej sprzeciwiłaby się temu, a gdy raz jeden przeciwstawi się memu j żądaniu, straci do mnie zaufanie. Proszę mi pozostawić jeszcze I dwa tygodnie, a opuści Paryż z własnej woli, tak przynajmniej I sama będzie o tym sądziła. Jest to kwestia taktyki. Popełnilibyśmy | błąd innego rodzaju, gdybyśmy pozwolili hrabiemu wyjechać z Paryża samemu — wiemy o tym obydwaj dobrze, i ja, i ksiądz. I Patrzył na mnie uważnie i milcząco. — Co zaś do markizy, to chętnie przyjmuję pochwałę, jakiej udzielił mi ksiądz, łaskawie uznając moją metodę leczenia. Nie stosowałem środków medycznych, bo nikt nie mógłby jej nimi pomóc. Ludzie głusi cierpią bardzo z powodu swego przymusowego i osamotnienia, zwłaszcza jeżeli nie posiadają żadnych duchowych źródeł pomocy, a przeważnie tak się dzieje. Należy więc ich świadomość odwracać od nieszczęścia, jakie ich spotkało. Jest to jedy- | na droga leczenia. Pani markiza zajęła się teraz swym colitis, j nie myśląc już o głuchocie i ksiądz sam widzi skutki tej terapii. Ja również dość mam już tego colitis, a ponieważ markiza wyjeżdża na wieś, zastąpię jej cierpienie pieskiem, który bardziej pasuje do życia wiejskiego. W drzwiach monsieur 1'abbe odwrócił się raz jeszcze i spojrzał na mnie. — Ile pan sobie liczy lat, doktorze? — Dwadzieścia sześć. — Vous irez loin, mon fils, vous irez loin. O tak, pomyślałem, daleko, daleko od tego poniżającego świata kłamstwa, oszustwa i nieszczerych ludzi... na zaczarowaną wyspę, do Marii porta-lettere, do mastra Vincenza i do Giocondy... aby oczyścić duszę w owym białym domku wysoko na skale. Jak długo jeszcze będę zmuszony marnować czas w tym straszliwym mieście? Kiedy wreszcie św. Antoni uczyni cud? Pewnego dnia znalazłem na moim stole pożegnalny list od markizy. Nie mówiła w nim „żegnam", lecz „do widzenia" i pisała Daleko zajdziesz, mój synu, daleko zajdziesz. z podziękowaniem oraz z wdzięcznością. Koperta zawierała pokaźną sumę. Spoglądając na blady obrazek z Capri, wiszący w rogu pokoju, schowałem pieniądze do kieszeni. Co się stało z sumami, które zarabiałem w owe szczęśliwe dni i uwieńczone powodzeniem? piałem je odkładać na kupno domku mastra Vincenza, ale w rzeczywistości nigdy nie mogłem nic zaoszczędzić. Czy dlatego, że zdobywałem je niezbyt uczciwą drogą?... Ale gdyby to miało być przyczyną, wszyscy lekarze powinni zbankrutować, gdyż postępowaliśmy jednakowo, zarówno profesorowie, jak i moi koledzy, mający tę samą co i ja clientele. Na szczęście miałem też wielu pacjentów innego rodzaju i dzięki nim nie stałem się zupełnym szarlatanem. W owych czasach mało było specjalistów. Musiałem znać się na wszystkim, nawet na chirurgii. Po dwóch latach wysiłków przekonałem się, że nie nadaję się na chirurga, co moi pacjenci stwierdzili w ciągu o wiele krótszego czasu. Uważano mnie za lekarza chorób nerwowych, ale zajmowałem się wszystkim, nawet akurzerią, a widocznie Bóg czuwał nad matką i dzieckiem... Dziwne, że pacjenci tak dobrze czuli się po moich zabiegach. Napoleon, przebiegając swym orlim wzrokiem listę oficerów przedstawionych do awansu na generałów, dopisywał z boku: „Czy ma szczęście?" Tak jest, ja miałem szczęście, zastanawiające, prawie niesamowite szczęście we wszystkim, co poczynałem, i w stosunku do każdego poszczególnego pacjenta. Nie byłem dobrym lekarzem, miałem za sobą zbyt szybkie studia, a za krótką praktykę w szpitalu, lecz bez wątpienia byłem lekarzem cieszącym się powodzeniem. Na czymże polega tajemnica powodzenia? Na wzbudzaniu zaufania. Gdzie się ono rodzi: w głowie czy w sercu? Czy powstaje w wyższych sferach naszej świadomości, czy też jest drzewem poznania złego i dobrego, którego korzenie sięgają w głąb naszego istnienia? Jakimi drogami udziela się innym nasza ufność? Czy staje się widoczna w spojrzeniu, czy też daje się wyczuć w słowach? Nie wiem, lecz zdaję sobie sprawę, że zdobyć jej nie można ani przez czytanie książek, ani przy łóżku chorego. Jest to klejnot magiczny, który jedni przynoszą ze sobą na świat, a którego drudzy nie posiadają. Lekarz obdarzony tą zdolnością mógłby nieomal budzić zmarłych. Inny, który nią nie rozporządza, musi się zgodzić z wezwaniem kolegi na konsylium w najbłahszym przypadku odry. Wkrótce przekonałem się, że dana mi jest owa nieoceniona zdolność bez żadnej mojej zasługi w tym kierunku. Stało się to w czasie właściwym, gdyż znajdowałem się już na drodze do zarozumiałości i zadowolenia z samego siebie. Zdałem sobie raptem i sprawę, jak mało umiem, i coraz częściej zwracałem się o pomoc i radę do matki-natury, starej i mądrej przewodniczki. A w gruncie j rzeczy byłbym się mógł stać dobrym lekarzem, gdybym pozostał przy pracy w szpitalu i przy moich ubogich pacjentach. Lecz w tym ] kierunku straciłem wszelkie widoki, gdyż stałem się „doktorem modnym". Jeżeli spotkacie takiego lekarza, przyjrzyjcie mu się ostrożnie z bezpiecznego oddalenia, zanim oddacie się w jego ręce. I „Modny doktor" może też być dobrym lekarzem, ale w wielu przy- i padkach nim nie jest. Po pierwsze zanadto bywa zajęty, aby wysłuchać cierpliwie waszych skarg; po drugie staje się zazwyczaj snobem, jeżeli nim nie jest z natury. Panią hrabinę zaprosi pierwszą do swego gabinetu, wyróżniając ją z grona innych pacjentów; I dokładniej zbada wątrobę pana hrabiego niż jego służącego; pójdzie raczej na garden party w poselstwie brytyjskim niż do no- j worodka, którego koklusz się pogorszył... Jeżeli serce takiego lekarza nie jest zupełnie zdrowe, to organ ten wykazywać będzie nieomylne znaki przedwczesnego stwardnienia; człowiek taki stanie się nieczułym i obojętnym na cierpienia innych, jak całe żądne użycia środowisko, w którym przebywa. Nie można być dobrym lekarzem nie odczuwając litości. Jako rozmiłowany w problemach psychologicznych, zadawałem sobie niekiedy pytanie po długim dniu pracy: czemu przesiadują tutaj ci naiwni ludzie i czemu godzinami czekają w mojej poczekalni? Dlaczego byli mi tak posłuszni, a często już pod dotknięciem mej ręki czuli polepszenie? I dlaczego nawet konający, niezdolni do wymówienia słowa, wpatrzeni we mnie oczami szeroko rozwartymi ze strachu przed śmiercią, uspokajali się i godzili z losem, gdy kładłem im dłoń na czole? Dlaczego obłąkani w przytułku Ste Annę, pieniący się z wściekłości i ryczący jak dzikie zwierzęta, cichli i pokornieli, gdy odpinałem im kaftan bezpieczeństwa i ujmowałem ich rękę w swoją? Był to jeden z moich sposobów uśmierzania ataków szaleńczych, a znali go wszyscy dozorcy i wielu z moich kolegów. Nawet profesor zwykł był mawiać: — Ce garcon-la a le diable au corps!3 — Miałem 3 Ten chłopiec ma diabła w ciele. zawsze ukryty pociąg do wariatów i chodziłem między furiatami beztrosko jak między przyjaciółmi. Niejednokrotnie ostrzegano mnie, że to się źle skończy, ale ja oczywiście byłem mądrzejszy... I oto pewnego dnia jeden z tych moich najlepszych przyjaciół uderzył mnie w tył głowy młotkiem, który gdzieś potajemnie zdobył. Zemdlonego zaniesiono mnie do sali opatrunkowej. Uderzenie było straszliwe, gdyż mój przyjaciel, z zawodu kowal, znał się na swoim rzemiośle. Obawiano się złamania czaszki, ale był to tylko wstrząs mózgu. Na wiadomość o moim wypadku nasz szef wyraził uwagę: - Ce sacre Suedois a le crane d'un ours, ii faut voir, s'il n'a pas casse le marteau.4 — A może jednak zależne to od głowy, a nie od ręki, powiedziałem sobie, gdy po czterdziestu ośmiu godzinach zamroczenia wróciła mi zdolność myślenia... przez tydzień leżałem z lodem na „niedźwiedziej" czaszce, nie przyjmując odwiedzin i nie czytając. Wtedy właśnie zacząłem się zastanawiać nad tą sprawą, i nawet młot kowala nie zdołał zachwiać mego przekonania, że od dotyku ręki zależne jest niemal wszystko. Dlaczego mogłem włożyć rękę pomiędzy pręty klatki w Menagerie Pezon, gdzie przebywała czarna pantera, a jeżeli w pobliżu nie było nikogo, kto by ją drażnił, wielki kot przewracał się na grzbiet, mruczał z zadowoleniem i trzymając moją rękę pomiędzy łapami, ziewał szeroko rozwartą paszczą? Dlaczego mogłem wbić lancet we wrzód na nodze Leonie i wyciągnąć z niej drzazgę, która przez cały tydzień tak dręczyła ogromną lwicę, że zwierzę chodziło tylko na trzech łapach? Ponieważ miejscowe znieczulenie nie podziałało, Leonie stękała jak dziecko, gdy wyciskałem ropę z łapy. Straciła cierpliwość dopiero przy dezynfekowaniu rany. Jednak w jej stłumionym ryku, podobnym do grzmotu, nie wyczuwało się gniewu, lecz jakby zawód, że nie pozwolono jej wylizać skaleczenia chropowatym językiem. — Panie doktorze — powiedział sławny poskramiacz lwów, kiedy po skończonej operacji opuszczałem menażerię z maleńkim pawianem, którego mi pan Pezon podarował jako honorarium — minął się pan z powołaniem, powinien pan był zostać pogromcą zwierząt. A czy wielki niedźwiedź polarny, Iwan, w Jardin des Plantes nie Wyłaził na mój widok z basenu, aby podejść aż do krat swego J Ten przeklęty Szwed ma łeb niedźwiedzia, trzeba zobaczyć, czy młot się n'e złamał. więzienia? Stał wyprostowany na tylnych łapach, z nosem przysu- I niętym tuż do mego, i po przyjacielsku wyjmował mi ryby z ręki. Dozorca twierdził, że wobec nikogo tak się nie zachowywał. Praw- ] dopodobnie widział we mnie rodzaj swego rodaka. Nie sądźcie, I że chodziło mu o ryby; zdarzało się bowiem, że ich nie miałem, I a jednak stał w tej samej postawie, dopóki byłem przy nim. Jego j błyszczące, czarne oczy patrzyły na mnie uporczywie spod białych rzęs, gdy bez ustanku obwąchiwał moją rękę. Rozmawialiśmy 1 oczywiście po szwedzku, z pewnym akcentem polarnym, który prze- j jąłem od niego. Przekonany jestem, że rozumiał każde słowo, kiedy mówiłem mu stłumionym, monotonnym głosem, jak bardzo mi go żal, i kiedy mu opowiadałem, jak razu pewnego, gdy byłem i jeszcze młodym chłopcem, zobaczyłem dwóch jego krewniaków płynących wśród kry tuż obok łódki, we wspólnej naszej ojczyźnie... A biedny Jacąues, sławny goryl z ogrodu zoologicznego, jedyny wówczas przedstawiciel swego gatunku, schwytany i przywie- i ziony do bezsłonecznej krainy wrogów! Czy nie składał z ufnością swej zrogowaciałej dłoni w moją rękę natychmiast, gdy mnie ujrzał? Czyż nie lubił, kiedy go łagodnie drapałem po plecach? ! Siedział wtedy cichutko, trzymając mnie za rękę, i milczał. Niekiedy oglądał z uwagą moją dłoń, niby znawca chiromancji; zginał przy tym każdy palec oddzielnie, jakby próbował sprawności stawów. Potem, puściwszy moją rękę, przyglądał się uważnie i z uśmiechem własnej, pragnąc chyba powiedzieć, że nie widzi między nimi wielkiej różnicy (w czym miał zupełną słuszność). Najczęściej siedział w kącie klatki, gdzie nie mogli go dojrzeć odwiedzający, i bawił się źdźbłem słomy. Z rzadka używał huśtawki, założonej dla niego przez ludzi w krótkowzrocznym mniemaniu, że weźmie ją za gałąź sykomoru, na której odbywał sjesty za dni wolności.' Spał na niskim posłaniu z bambusowych prętów, podobnym do arabskiego serir; wstawał wcześnie, a zobaczyłem go leżącego dopiero wtedy, gdy zachorował. Dozorcy nauczyli go jeść obiad przy stoliku z serwetką pod brodą. Sporządzono mu nawet nóż i widelec z twardego drzewa, wolał jednak zajadać palcami, jak to do niedawna czynili nasi przodkowie i jak do dzisiaj pożywia się większość ludzi. Ale mleko pił z widocznym zadowoleniem z własnej filiżanki, jak również poranną kawę z dużą ilością cukru. Co praw da wycierał nos w palce, ale tak samo postępowała Laura Petrarki, Maria Stuart i le Roi Soleil. Biedny Jacąues! Byliśmy przyjaciółmi do ostatka. Kwękał od Bożego Narodzenia, kolor jego twarzy stał się popielaty, policzki schudły, a oczy coraz głębiej zapadały w oczodoły. Zrobił się niespokojny i rozdrażniony, zeszczuplał gwałtownie i wkrótce zjawił się suchy, podejrzany kaszel. Mierzyłem mu często temperaturę, ale musiałem postępować bardzo przebiegle, bo usiłował jak dziecko złamać termometr, aby zobaczyć, co się w nim porusza. Pewnego dnia, gdy siedząc na moich kolanach trzymał mnie za rękę, dostał silnego ataku kaszlu i lekkiego krwotoku. Na widok krwi wpadł w przerażenie, jak się to dzieje z większością ludzi w takiej chwili. Widywałem często na wojnie, jak najodważniejsi żołnierze, mogący spokojnie patrzeć na swe otwarte rany, bledli zobaczywszy kilka kropel płynącej, świeżej krwi. Jacąues tracił coraz bardziej apetyt i zaledwie z trudem dawał się namówić do spożycia banana lub figi. Pewnego ranka zastałem go w łóżku. Leżał naciągnąwszy koc na głowę; zupełnie tak samo zachowywali się moi pacjenci w sali Sw. Klary, gdy czuli śmiertelne znużenie i kiedy mieli już wszystkiego dosyć. Widocznie usłyszał moje przyjście, bo wyciągnął łapę spod przykrycia i schwycił mnie za rękę. Nie chciałem go męczyć, siedziałem więc długo przy posłaniu trzymając jego rękę i słuchając rzężenia w gardle oraz nieregularnego oddechu z trudem wydostającego się z płuc. Nagle silny atak kaszlu wstrząsnął całym jego ciałem. Usiadł i ruchem rozpaczy ujął się oburącz za skronie. Wyraz jego twarzy był zmieniony; opadła z niej maska zwierzęcia: ujrzałem przed sobą istotę ludzką w chwili walki ze śmiercią. Jakże bardzo był mi bliski w tej chwili, gdy stracił ów przywilej lekkiej śmierci, jedyny, jaki wszechmocny Bóg nadał zwierzętom, jako wyrównanie za wszystkie męczarnie zadawane im przez ludzi. Agonia jego była okropna; ten sam kat, którego działalność tak często widywałem w sali Sw. Klary, dusił go powoli. Znałem go dobrze — poznałem okrutny uścisk jego ręki. A cóż stało się z biedakiem później? Co zrobiono z moim przyjacielem? Wiem, że jego wycieńczone ciało dostało się do prosektorium, a szkielet o dużej czaszce stoi jeszcze do dziś w Muzeum Dupuytren. Lecz czyż to jest wszystko?... 5. Pacjenci Niedzielnych wizyt na Faubourg St. Germain brak mi było bardzo. Mniej więcej w dwa tygodnie po mojej rozmowie z księ- 1 dżem, hrabina, impulsywna jak zwykle, uczuła nagle chęć zmiany powietrza i postanowiła wyjechać z mężem do zamku w Touraine. Było to dla nas wszystkich niespodzianką, a jedynie monsieur I 1'abbe zdawał się wiedzieć o tym coś niecoś: w ostatnią niedzielę, gdy jedliśmy wspólny obiad, zauważyłem, że mrugał ku mnie chytrze i wesoło swymi starymi oczami. Hrabina przysyłała mi co tydzień sprawozdanie o stanie swego zdrowia, a nawet ksiądz j dawał od czasu do czasu znać o sobie donosząc, że wszystko idzie doskonale. Hrabia znów jeździ z rana konno, nie sypia w dzień i pali o wiele mniej. Hrabina zajęła się muzyką, troszczy się z zapałem o biednych we wsi i nigdy nie skarży się na colitis. L'abbe za-wiadomi! mnie też o markizie, której letnia posiadłość znajdowała się zaledwie o godzinę jazdy powozem. Ona również czuła się bardzo dobrze. Nie przesiadywała już całymi dniami w fotelu, rozmyślając samotnie i ze smutkiem o swej głuchocie, lecz dwa razy dziennie robiła przechadzki z Loulou, który tył zanadto i koniecznie potrzebował ruchu. „Okropny mały potwór — pisał monsieur 1'abbe — przesiaduje na kolanach markizy, sapie i warczy na każdego; już dwa razy ugryzł służącą. Wszyscy go nienawidzą, lecz markiza kocha go namiętnie i wymaga, aby każdy stosował się do jego zachcianek. Wczoraj, akurat podczas spowiedzi markizy, zrobiło mu się nagle niedobrze — wszystko poszło na jej nową suknię, a madame tak się zdenerwowała, że musiałem przerwać święty obrządek. Markiza kazała mi się zapytać, czy pan nie sądzi, że mogłaby się z tego rozwinąć colitis? Niech pan będzie łaskaw coś mu przepisać. Pani markiza jest przekonana, że pan doktor potrafi lepiej niż ktokolwiek inny postawić diagnozę." Nie mijało się to z prawdą, gdyż zacząłem już wówczas uchodzić za dobrego lekarza psów, jakkolwiek nie zajmowałem jeszcze owego wybitnego stanowiska, jakie zdobyłem później, kiedy stałem się najsławniejszym lekarzem w opinii wszystkich amatorów psów, które miałem w swej praktyce. Wiem, że zdania o moich zdolnościach jako lekarza ludzi były bardzo podzielone, ale opinia o mnie jako o lekarzu psów nigdy nie została poważnie zagrożona. Nie jestem tak zarozumiały, abym chciał zataić, iż grał w tym prawdopodobnie rolę brak zawiści ze strony konkurencji, czego doświadczyłem pod dostatkiem w innych gałęziach mego zawodu. Aby być dobrym lekarzem psów, trzeba te zwierzęta nie tylko kochać, ale należy je też rozumieć — tak samo, jak to się dzieje w świecie ludzi, z tą jednak różnicą, że psa łatwiej jest pojąć i... łatwiej go można pokochać! Nie wolno zapominać, że mentalność jednego psa różni się całkowicie od mentalności drugiego. Na przykład przebiegłość i spryt błyskające w ruchliwych oczach foksteriera odzwierciedlają inną żywość duchową niż zrównoważona mądrość w spokojnym spojrzeniu bernarda albo starego owczarka. Inteligencja psów stała się przysłowiowa, ale każdy z nich posiada ją w bardzo różnym stopniu. Można to zauważyć już u szczeniąt, zaledwie otwierających ślepka. Pomiędzy psami znajdują się nawet głupie, jednak odsetek ich jest o wiele mniejszy niż wśród ludzi. W zasadzie łatwo jest psa zrozumieć i nauczyć się czytać w jego myślach. Nie może on ani ukryć czegokolwiek, ani oszukać, ani skłamać, gdyż nie zna mowy. Pies — to święty. Z natury jest szczery i uczciwy. Niekiedy, w rzadkich przypadkach, występują i w psie oznaki dziedzicznych wad, pochodzące od dzikich przodków, którzy musieli uciekać się do chytrości i przebiegłości, aby zwyciężać w walce o byt. Jednak zatracają się one, gdy w pożyciu z nami pies nabiera pewności, iż postępujemy z nim uczciwie i sprawiedliwie. Jeżeli zaś owe właściwości charakteru pozostają, pomimo dobrego traktowania przez nas zwierzęcia (co się zdarza nader rzadko), to pies jest nienormalny, cierpi na morał insanity i należy 80 bezboleśnie zabić. Pies z radością uznaje wyższość pana, którego zdanie jest dla niego najzupełniej miarodajne, lecz jeżeli niektórzy amatorzy psów sądzą, że czuje się on niewolnikiem swego pana, to mylą się zasadniczo. Poddaje mu się dobrowolnie i spodziewa się, że jego własne skromne prawa będą uszanowane. W panu widzi swego władcę, niemal boga i wie, że wprawdzie może niekiedy być j przez to bóstwo ukarany, jeżeli zajdzie potrzeba, lecz zawsze ocze- 1 kuje sprawiedliwości. Wie, że ten władca potrafi czytać w jego ] myślach i że na nic się nie zda chęć ich ukrycia. A czy i pies również 1 umie odgadywać myśli swego bóstwa? Z pewnością! Niech Society 1 of Psychical Research upiera się przy swym twierdzeniu, jednak I przenoszenie myśli z jednego człowieka na drugiego nie zostało dotąd dowiedzione, a pomiędzy człowiekiem i psem notowano ten objaw wielokrotnie. Pies umie nie tylko czytać w myślach swego i pana, ale zdolny jest wyczuwać zmianę w jego nastroju i przewi- 1 dzieć decyzje. Instynktownie wyczuwa, kiedy obecność jego jest I niepożądana, godzinami potrafi leżeć nieruchomo, gdy jego pan ] zatapia się w pracy, jak to zwykle czynią władcy (lub przynaj- I mniej, jak czynić powinni). Ale gdy pan jego bywa smutny lub j stroskany, wtedy pies wie, że przyszedł czas na niego: podchodzi cichutko i składa głowę na jego kolanach. Nie bądź smutny! Nie | przejmuj się tym, że cię wszyscy opuścili! Ja tu jestem przy tobie, I aby ci zastąpić wszystkich twych przyjaciół i walczyć z wszystkimi twoimi wrogami. Chodź, pójdziemy na spacer i zapomnimy o wszystkim! Dziwnie wzrusza obserwowanie psa, gdy jego pan jest chory. Uzbrojony w nieomylny instynkt pies boi się choroby, boi się śmierci. Gdyby nawet przyzwyczajony był od lat do spania w łóżku swe- j go pana, czyni to niechętnie, kiedy ten zachoruje. A jeżeli nawet zrobi to w wyjątkowym przypadku, opuści go, kiedy nadejdzie godzina śmierci i żałośnie skomląc skryje się gdzieś w kąt. Pewnego razu przez zachowanie się psa zostałem ostrzeżony o zbliżaniu się śmierci. A cóż on wie o śmierci? Co najmniej tyle, ile my, a prawdopodobnie więcej. Pisząc te słowa, myślę o pewnej biednej kobiecinie na Anacapri. Była obca we wsi, a umierała powoli na suchoty; konała tak powoli, że kilka kumoszek, które jedna po drugiej odwiedzały chorą, zostawiły ją wreszcie własnemu losowi. Jedyny jej przyjaciel, kundel, stanowiący wyjątek od reguły, którą wyżej podałem, nie opuszczał nigdy miejsca w nogach na jej łóżku. Zresztą było to jedyne miejsce, gdzie mógł leżeć, poza wilgotną glinianą podłogą nędznej lepianki, w której biedna kobieta mieszkała i w której umarła. Pewnego dnia zastałem u niej Salvatora, jedynego z dwunastu kapłanów naszej wioski, który okazywał trochę zainteresowania losem biedaków i chorych. Zapytał mnie, czy nie nadszedł już czas na ostatnie namaszczenie. Kobieta nie wyglądała inaczej niż zazwyczaj, nie miała słabszego pulsu, a nawet powiedziała nam, że w ostatnich dniach czuła się nieco lepiej. — La migliora delia morte — zauważył don Salvatore. Często zastanawiałem się nad zadziwiającą wytrzymałością, z jaką chora czepiała się życia, i powiedziałem księdzu, że pociągnie chyba jeszcze tydzień lub dwa. Zgodziliśmy się więc, że z ostatnim namaszczeniem na razie poczekamy. I nagle, właśnie w chwili gdyśmy mieli opuścić izdebkę, pies zeskoczył raptem z łóżka i z rozpaczliwym wyciem uciekł w kąt pokoju, skomląc żałośnie. Nie dostrzegłem żadnej zmiany w wyglądzie kobiety, ale ze zdumieniem zauważyłem, że puls jej stał się ledwo wyczuwalny. Robiła rozpaczliwe wysiłki, aby coś powiedzieć, ale z początku nie rozumiałem, o co jej chodziło. Szeroko otwartymi oczami patrzyła na mnie i wyciągnęła kilkakrotnie wychudłą rękę wskazując psa. Wreszcie pojąłem, a i ona mnie zrozumiała, kiedy pochyliwszy się nad łóżkiem powiedziałem, że zajmę się psem; skinęła z zadowoleniem głową, zamknęła oczy i spokój śmierci rozlał się na jej twarzy. Jeszcze jedno głębokie westchnienie, kilka kropel krwi spłynęło z warg i nastąpił koniec. Bezpośrednią przyczyną śmierci był najwidoczniej krwotok wewnętrzny. Jakim sposobem pies wiedział o tym wcześniej ode mnie? Gdy wieczorem przyszli ludzie, aby ją odnieść na Campo Santo, on jeden stanowił żałobny orszak swej pani. Nazajutrz powiedział mi stary grabarz Pacciale, który już wówczas był moim wielkim przyjacielem, że pies wciąż jeszcze leży na grobie. Przez cały dzień i następną noc padał deszcz, ale pies nie ruszył się z miejsca. Wieczorem posłałem Pacciala ze smyczą, żeby psa sprowadził na San Michele, ale pies warczał na niego z wściekłością i nie dał się zabrać. Na trzeci dzień poszedłem sam na cmentarz i udało mi się z wielkim trudem przekonać go, aby Poszedł ze mną do domu; znał mnie już zresztą dobrze. Miałem Poprawa przed śmiercią. wówczas w San Michele osiem psów i obawiałem się nieco przyjęcia, jakie zgotują nowemu gościowi. Wszystko jednak poszło gład- ! ko, gdyż mój pawian, Billy, z nie wyjaśnionych powodów poczuł do przybysza ogromną sympatię od pierwszego wejrzenia. Gdy pies oswoił się trochę z otoczeniem, został nieodłącznym przyja- 1 cielem Billy'ego. Wszystkie psy bały się i nienawidziły olbrzymiej małpy panującej niepodzielnie w ogrodzie w San Michele. Nawet ] wielki pies Barbarossa przestał warczeć na nowego towarzysza. Przeżył on jeszcze szczęśliwie dwa lata na San Michele i został pochowany pod bluszczem obok innych psów. Można nauczyć psa prawie wszystkiego przyjacielską zachętą, 1 cierpliwością i smacznym kąskiem w nagrodę za pilność w nauce. I Nigdy nie wolno tracić w stosunku do niego cierpliwości ani poma- ; gać sobie jakąkolwiek przemocą. Kara cielesna stosowana względem psa mądrego staje się po prostu wstydem, spadającym na jego pana, a poza tym jest błędem psychologicznym. Jednakże zgadzam się chętnie, że niegrzeczne młode psiaki na równi z małymi dziećmi mogą od czasu do czasu dostać klapsa, zanim nabiorą rozumu, a zwłaszcza, jeżeli zupełnie nie chcą się nagiąć do zasad dobrego wychowania. Nigdy nie uczyłem moich własnych psów jakichkolwiek sztuk, choć przyznaję, że istnieją okazy, które z wielką przyjemnością popisują się wyuczonymi sztuczkami. Inna jest sprawa z przedstawieniami w cyrku: są one poniżeniem dla każdego inteligentnego zwierzęcia. A jednak tresowane psy dzięki pieniądzom, które zarabiają, bywają na ogół traktowane z większą pieczołowitością i lepiej im się powodzi niż ich dzikim towarzyszom z ogrodu zoologicznego. Pies chory pozwoli na wszystko, nawet na dokonanie na nim bolesnej operacji, ale trzeba mu łagodnie, choć stanowczo, objaśnić konieczność tego zabiegu oraz jego przyczynę. Błędem jest zmuszanie psa do jedzenia, jeżeli żreć nie chce; zrobi to wtedy często przez posłuszeństwo, choćby instynkt radził mu nie dotykać pokarmu, co w wielu przypadkach stałoby się dla niego ratunkiem. Nie należy się przejmować takim brakiem apetytu. Psy oraz malutkie dzieci mogą przez kilka dni, bez szkody dla zdrowia, obejść się bez jedzenia. Pies może okazać bardzo dużo dzielności w wytrzymywaniu bólu, ale pragnie, żeby mu dać do zrozumienia, jak serdecznie z nim współczujemy. Może przekonanie moje uspokoi przyjaciół zwierząt, że wrażliwość psa na ból nie jest taka duża, jak się zazwyczaj przypuszcza. Chorego psa należy przede wszystkim pozostawić w spokoju. Zabieg wykonany przedwcześnie często przeszkadza naturze w jej leczniczym działaniu. Wszystkie zwierzęta pragną być same, kiedy chorują i kiedy umierają. Życie psa jest krótkie i każdy z was na pewno poniósł już kiedyś stratę takiego przyjaciela. A gdy pochowaliście go pod drzewem w ogrodzie, pierwszą waszą myślą i pierwszym słowem było twierdzenie, że nie chcecie już nigdy mieć psa; żaden inny nie zastąpi tego, którego już nie ma, i żaden nie będzie mógł stać się dla was tym, czym był on. A jednak mylicie się: kochamy nie tego jedynego, wybranego psa, ale każdego psa. W gruncie rzeczy one wszystkie są podobne do siebie, gotowe do kochania nas i brania od nas miłości. Są przedstawicielami istot najbardziej godnych kochania, a z punktu widzenia etyki — najdoskonalszymi stworzeniami Boskimi. Jeżeli kochaliście szczerze waszego zmarłego przyjaciela, nie wytrzymacie długo bez nowego, choć i ten umrze młodo, jak wszyscy wybrańcy bogów. A gdy przyjdzie jego ostatnia godzina, przypomnijcie sobie słowa, które wam na tym miejscu podaję. Nie odsyłajcie go do uśpienia ani nie proście lekarza o miękkim sercu, aby wam dał oszałamiający środek, sprowadzający bezbolesną śmierć. Nie jest ona bezbolesną, lecz pełna męczarni. Rozdzierający bywa widok psa, opierającego się działaniu owych gazów i trucizn. Przy zastosowaniu dozy najzupełniej wystarczającej dla zabicia dorosłego człowieka, pies często jeszcze żyje długie chwile, męcząc się psychicznie i fizycznie. Byłem często świadkiem gromadnego uśmiercania psów oraz niejednemu sam odebrałem życie przy zastosowaniu środków usypiających, wiem, jak się ta sprawa przedstawia i nigdy więcej w ten sposób nie postąpię. Najlepiej poproście kogoś, komu ufacie i kto lubi psy, gdyż musi to być zasadą w tym przypadku, ażeby poszedł z waszym starym przyjacielem do parku, dał mu kość i w czasie, gdy zwierzę zajmie się jedzeniem — strzelił mu z rewolweru w ucho. Śmierć tego rodzaju jest szybka i niebo-lesna, a życie gaśnie natychmiast, niby zdmuchnięta świeca. Wiele moich starych psów znalazło w ten sposób śmierć z mej ręki. Leżą pochowane pod cyprysami w Materita, a nad ich grobami stoi starożytna marmurowa kolumna. Spoczywa tu także obcy pies; był on przez dwanaście lat przyjacielem pewnej szlachetnej pani, która będąc matką całego kraju, mego własnego kraju, znajdowała jed nak w swym sercu tyle uczucia, aby przybywając na Capri zawsze I złożyć wiązankę kwiatów na jego mogile. Los chciał, aby te zwierzęta, najbardziej godne naszej miłości, I były zarazem roznosicielami najstraszniejszej ze wszystkich chorób: wścieklizny. Byłem świadkiem początków owej długiej walki I w Instytucie Pasteura pomiędzy wiedzą a tym jej straszliwym 1 nieprzyjacielem; doczekałem się też jej szczęśliwego zakończenia, I uwieńczonego zwycięstwem. Drogo je okupiono. Hekatomby psów I poszły na ofiarę, a zginęło też wiele istnień ludzkich. Odwiedzałem I od czasu do czasu nieszczęśliwe zwierzęta zamknięte w klatkach I w Instytucie Pasteura, chcąc chociaż czymkolwiek ulżyć ich losowi. I Ale widok ten był dla mnie tak okropny, że przez jakiś czas w ogóle 1 nie przestępowałem progów Instytutu. Nie wątpiłem jednak ani I przez chwilę, iż wszystko, co widziałem, miało swój doniosły cel. I Byłem świadkiem niejednego niepowodzenia, widziałem, jak nie- i którzy pacjenci umierali przed zastosowaniem nowego środka lub j też zaraz po nim. Pasteura zwalczali gwałtownie nie tylko różni mało uświadomieni, jakkolwiek dobrotliwi, przyjaciele psów, ale i wielu jego kolegów. Zarzucali mu nawet, że przez nowe serum spowodował śmierć niektórych pacjentów. Pomimo wielu niepowodzeń Pasteur szedł nieustraszenie obraną drogą; kto go jednak widywał w owych czasach, ten wiedział, jak bardzo cierpiał z po-j wodu bólów, które musiał zadawać psom. Był wielkim ich miłośnikiem, a poza tym — człowiekiem o najlepszym sercu. Słyszałem kiedyś, jak mówił, że nie zdobyłby się nigdy na zastrzelenie ptaka. Robił wszystko, co leżało w zakresie możliwości, aby ulżyć cierpieJ niom zwierząt poddawanych doświadczeniom; nawet dozorcę klatek w Villeneuve de 1'Etang, dawniejszego żandarma, wyszukał osobiście, gdyż Pernier znany był jako wielki amator psów. Klatki te mieściły sześćdziesiąt psów, którym zaszczepiono surowicę; przywożono je regularnie do pomieszczeń w starym Lycee Rollainl aby zbadać na nich ukąszenia. Znajdowało się tu czterdzieści wściekłych psów. Obchodzenie się z tymi zwierzętami, pieniącymi się z wściekłości, było bardzo niebezpieczne i często podziwiałem odwagę, jaką wykazywali wszyscy oddani tej pracy. Sam Pasteur nie znał strachu. Razu pewnego widziałem, jak usiłował wziąć próbę śliny wprost ze szczęki wściekłego psa; w szklaną rurkę trzymaną w ustach wessał kilka kropel śmiercionośnej śliny z pył jca szalejącego buldoga. Zwierzę leżało na stole, trzymane przez dwóch asystentów, których ręce chroniły skórzane rękawice. Prawie wszystkie psy znajdujące się w laboratoriach były bezpańskie, schwytane na ulicach Paryża przez policję, ale niektóre miały wygląd pozwalający wnioskować, że przeżywały już lepsze dni. Cierpiały i umierały w ukryciu, jak nieznani żołnierze, biorąc udział w walce ludzkiego rozumu przeciwko chorobie i śmierci. A tuż w bliskości la Bagatelle, na eleganckim cmentarzu założonym przez sir Richarda Wallace'a, leżały pogrzebane setki salonowych i domowych psów; kochające ręce wypisały na białych marmurowych krzyżach, ustawionych na mogiłach, daty tych luksusowych a niepotrzebnych żywotów. W tych czasach zdarzył się ów przerażający wypadek z sześcioma rosyjskimi chłopami, którzy, napadnięci przez zgraję wściekłych wilków, zostali na koszt cara przywiezieni do Instytutu Pasteura. Ręce i twarze mieli okropnie poszarpane i możliwość ich wyleczenia była z góry prawie wykluczona. Poza tym wiedziano już wówczas, iż wścieklizna u wilków bywa o wiele niebezpieczniej-sza niż u psów, a ugryzienia w twarz kończą się niemal zawsze śmiercią. Pasteur wiedział o tym najlepiej i gdyby nie był sobą, na pewno odmówiłby przyjęcia tych chorych na kurację. Umieszczono ich w specjalnym oddziale w Hotel Dieu pod opieką profesora Tillaux, najwybitniejszego i najbardziej humanitarnego paryskiego lekarza w owych czasach. Był on zarazem gorącym entuzjastą Pasteura i jednym z jego najlepszych przyjaciół. Pasteur przychodził osobiście co rano, aby z profesorem Tillaux szczepić surowicę chorym i z dnia na dzień z troską obserwował ich stan. Nikt nie rozumiał ani słowa z ich mowy. Pewnego popołudnia, w dziewięć dni później, próbowałem jednemu z muzyków wlać nieco mleka przez pogryzione gardło. Chłop był olbrzymem, twarz miał zniekształconą do niepoznania. Nagle oczy jego zaświeciły dzikim, straszliwym blaskiem, muskuł szczęk naprężył się, rozwarły się one w raptownym skurczu, jakby usiłując ugryźć, i potworny ryk, jakiego nigdy nie słyszałem ani u ludzi, ani u zwierząt, wyrwał S*C z jego ust okrytych pianą. Próbował z wściekłością wyskoczyć z łóżka i niewiele brakowało, aby mnie powalił na ziemię, gdy usiłowałem go przytrzymać. Jego ramiona, silne niby łapy niedźwiedzia, zamknęły mnie w uścisku jak w kleszczach. Czułem zgniły Ksi?ga z San Michele oddech pieniącej się gardzieli, a zatruta ślina spływała mi na twarz. Schwyciłem go za gardło, opatrunek zsunął się z okropnych ran i kiedy cofnąłem ręce od jego szczęk usiłujących mnie dosięgnąć, obydwie dłonie czerwone miałem od krwi. Konwulsyjne drżenie opanowało całe jego ciało, ramiona zluźniły uścisk i opadły bezsilnie. Chwiejnym krokiem skierowałem się do drzwi, aby poszukać możliwie najsilniejszego środka dezynfekującego. W korytarzu siedziała przy popołudniowej kawie siostra Marta. Z przerażeniem popatrzyła na mnie, ja zaś schwyciłem filiżankę i łapczywie pochłonąłem jej zawartość, gdyż bliski byłem omdlenia. Bogu dzięki nie miałem skaleczeń ani na rękach, ani na twarzy. Z siostrą Martą byłem bardzo zaprzyjaźniony. Dotrzymała danego mi słowa i, o ile wiem, nikt nigdy nie dowiedział się o naszej tajemnicy. A przyczyn do jej ukrycia miałem dosyć. Istniał surowy zakaz zbliżania się kogokolwiek z personelu do owych chorych, jeżeli nie zachodziła konieczna tego potrzeba, a wtedy należało ręce zabezpieczyć grubymi rękawicami. Później sam opowiedziałem profesorowi moją przygodę; przyznałem mu też zupełną słuszność, gdy się gniewał, ale ponieważ miał do mnie słabość, przebaczył mi więc wkrótce znowu, jak to czynił już nieraz przy poprzednich moich wykroczeniach. — Sacre Suedois — mruczał — tu es aussi engrage que le ! moujik2. Chorego, przywiązanego za ręce i nogi do żelaznych prętów łóżka, przeniesiono wieczorem do oddzielnego pawilonu, izolowanego od pozostałych. Nazajutrz przyszedłem z siostrą Martą, aby go odwiedzić. W pokoju było na wpół ciemno. Twarz chłopa okrywały bandaże i mogłem tylko dojrzeć jego oczy. Nigdy nie zapomnę ich wyrazu; przez całe lata prześladowało mnie wspomnienie o nich. Oddech był krótki, nieregularny i przerywany, typowo agonalny — dobrze znany objaw zbliżającej się śmierci. Ochrypłym głosem mówił coś z zawrotną szybkością, a niekiedy krzyk rozpaczy, wyrywający się z jego ust, lub bolesne wycie przyprawiały mnie o dreszcze zgrozy. Przysłuchiwałem się przez jakiś czas potokowi słów i niezrozumiałym dźwiękom, na ogół zduszonym przez potoki śliny, aż wreszcie wydało mi się, jakbym zrozumiał jedno słowo powtarzane niezmęczenie rozpaczliwym tonem: Przeklęty Szwedzie, jesteś równie wściekły, jak ten chłop. — Krestifsia! Krestifsia! Krestifsia! Uważnie obserwowałem jego oczy — dobre, pokorne, błagające oczy. — Przytomny jest — szepnęła mi siostra Marta — i chce czegoś. Chciałabym wiedzieć, co to być może. Słyszy pan? — Krestifsia! Krestifsia! Krestifsia! — powtarzał niezmordowanie. — Niech siostra biegnie po krucyfiks — rzekłem do zakonnicy. Położyliśmy go na łóżku obok chorego. Potok słów natychmiast ustał. Biedak leżał spokojnie, utkwiwszy oczy w krzyżu. Oddech stawał się coraz słabszy. Nagle w ostatnim przemożnym skurczu sprężyły się muskuły olbrzymiego ciała i serce stanęło. Nazajutrz ukazały się u drugiego chłopa nieomylne symptomy wścieklizny, a wkrótce wystąpiły również u trzeciego. W trzy dni później szaleństwo ogarnęło wszystkich. Ich krzyki i wycie słychać było w całym Hotel Dieu, a podobno i na Place Notre Damę. Cały szpital żył w zdenerwowaniu. Nikt nie chciał wejść do zakazanego oddziału, a nawet dzielne siostry miłosierdzia uciekały stamtąd z przerażeniem. Widzę jeszcze białą twarz Pasteura i wyraz bezgranicznego współczucia w jego oczach, gdy w milczeniu chodził od łóżka do łóżka, patrząc na nieszczęśliwców. Wreszcie upadł na krzesło trzymając się bezradnie za głowę. Widząc go co dzień przyzwyczaiłem się do jego wyglądu i nie zauważyłem dotąd, jak bardzo był chory i wyczerpany — jakkolwiek zaledwie dostrzegalne wahania w głosie i lekka niepewność ręki już zdradziły mi jego rzeczywisty stan. Były to pierwsze ostrzegawcze znaki losu, jakiemu niezadługo uległ. Tillaux, którego wezwano wprost od operacji, nadbiegł w fartuchu poplamionym krwią. Podszedł do Pasteura i położył mu rękę na ramieniu. Patrzyli na siebie bez słowa. Dobrotliwe, niebieskie oczy wielkiego chirurga, które widziały już tyle bólu i okropności, ogarnęły spojrzeniem dużą salę i jego twarz zbladła jak chusta. — Nie mogę już więcej... — rzekł złamanym głosem i wy-Padł z pokoju. Tegoż wieczora odbyła się pomiędzy nimi rozmowa. Niewiele osób wie, jaki miała przebieg, a przecież postanowili rzecz najwłaściwszą, przynoszącą chwałę ich imieniu. Nazajutrz cisza nastąpiła w Pawilonie. Beznadziejnie chorym pozwolono w nocy dostąpić łaski szybszej śmierci, kładącej kres ich cierpieniom. Wrażenie! w Paryżu było olbrzymie. Straszliwe sprawozdania opisującej śmierć rosyjskich muzyków wypełniały wszystkie gazety i jeszcze! długo o niczym innym nie mówiono. W następnym tygodniu, o późnej nocnej godzinie zjawił się u mnie z wielkim pośpiechem i ogromnie podniecony mój znajomy,! skandynawski malarz zwierząt. Jego ulubiony pies, olbrzymi! buldog, ugryzł go w rękę. Było to zwierzę o złym wyglądzie, leci w rzeczywistości zupełnie łagodne i przeze mnie również bardzo! kochane. Jego wizerunek, pędzla owego malarza, wystawiony byfl poprzedniego roku w Salonie. Pojechaliśmy natychmiast do pra-1 cowni na Avenue des Termes. Pies zamknięty był w sypialni i mai larz prosił, abym go natychmiast zastrzelił, gdyż on sam na tq| się nie zdobędzie. Zwierzę biegało tam i z powrotem lub z dziki ni warczeniem właziło pod łóżko. W pokoju panowała taka cieml ność, że postanowiłem zaczekać do rana. Schowałem klucz do kieł szeni, wydezynfekowałem i opatrzyłem ranę malarza i dałem ml środek nasenny. Nazajutrz przyjrzałem się psu dokładnie i zdecyl dowałem odłożyć zastrzelenie go jeszcze o jeden dzień, gdyż pomi mo wszystkich objawów nie byłem całkiem pewny, czy zwierzę m rzeczywiście wściekliznę. Fałszywe diagnozy w początkowyc stadiach tej choroby zdarzają się nader często. Nie należy polega^ nawet na klasycznym symptomie, od którego wzięła ona nazwę hydrophobia (wodowstręt). Wściekłe psy nie zawsze unikają wody.l Widziałem często, jak chciwie piły ją z kubła, który wstawiłem im do klatki. Jedynie u ludzi cierpiących na wodowstręt można polegać na tej oznace. Duża liczba (jeżeli nie większość) psów poH dejrzanych o wściekliznę i przez to zabitych cierpiała na innąj względnie niewinną chorobę. Gdyby jednak udowodniono to przed zbadanie zabitego psa (a zdobędzie się na ten eksperyment jeden z dwunastu lekarzy-weterynarzy), to przekonać ugryzionego człoJ wieka, że mu nic nie grozi, jest zadaniem ogromnie trudnymi] Strach przed tą okropną chorobą zostaje, a strach przed wścieklw zną jest równie niebezpieczny jak sama choroba. Najlepszym wyj szybkim, niespokojnym spojrzeniem obrzucając moją twarz. — On jest ulubieńcem uldrowi — powtórzyli wszyscy z bo-jaźnią w oczach. Niemal sam czułem się przestraszony i odruchowo cofnąłem rękę- Turi powiedział, że czas na spoczynek, bo dzień był długi, a nazajutrz miałem o świcie wyjść z obozu. Ułożyliśmy się wokół żarzącego się ogniska i wkrótce ściemniło sie w zadymionym namiocie. Widziałem tylko nad sobą Gwiazdę Polarną patrzącą na mnie przez otwór w dachu, pozostawiony dla odpływu dymu. przez sen poczułem na piersiach ciepły ciężar psa i jego miękki pysk złożony na mej dłoni. Brzask zastał nas wszystkich na nogach; cały obóz poruszony był pożegnaniem ze mną. Rozdzieliłem między mych nowych przyjaciół mile widziane przez nich podarunki w postaci tytoniu i słodyczy, po czym nastąpiły życzenia szczęśliwej podróży. W pomyślnych warunkach powinienem był już nazajutrz być w Forsstu-ganie, najbliższym ludzkim osiedlu wśród pustkowia, bagnisk, wodospadów, jezior i lasów — ojczyzny bezdomnych Lapończyków. Przewodnikiem moim miała być Ristin, szesnastoletnia wnuczka Turiego. Umiała ona parę słów po szwedzku, była już raz w Forsstuganie i miała stamtąd pójść jeszcze dalej, do najbliższej kościelnej wioski, aby znowu uczyć się w lapońskiej szkole. Szła przede mną w długiej, białej tunice ze skóry renifera i w czerwonej wełnianej czapce. Wokół kibici owinęła się szerokim pasem ze skóry, haftowanym niebieskimi i żółtymi nićmi oraz wysadzanym blaszkami i guzami z prawdziwego srebra. U pasa wisiał nóż, woreczek z tytoniem i kubek. Widziałem, że zatknęła, też za niego małą siekierkę do rąbania drzewa. Na nogach miała kamasze z miękkiej, białej skórki reniferowej przytwierdzone do również skórzanych bryczesów. Drobne stopki tkwiły w małych, białych, reniferowych butach, ozdobinych niebieskim haftem. Na plecach dźwigała laukos, tornister z kory brzozowej, zawierający cały JeJ majątek oraz nasz prowiant. Był dwa razy większy od mego Plecaka, ale zdawał się absolutnie jej nie przeszkadzać. Ześlizgiwała się ze stromego zbocza bezszelestnym krokiem zwierzęcia, Przeskakiwała zręcznie iak zaiac obalone pnie drzew lub kałuże w°ay, a niekiedy zgrabnie jak koza jednym skokiem dostawała ^? na stromą skałę, rozglądając się dokoła. U stóp góry natrafi-lv na szeroki strumień; nie zdążyłem zapytać, jakim sposobem przeprawimy się przez niego, gdyż już stała zanurzona po biodra w wodzie. Nie pozostawało mi nic innego, jak pójść w jej ślady i również wejść do lodowato zimnego nurtu. Rozgrzałem się wkrót. 3e, gdy w zadziwiającym tempie wspinaliśmy się na urwisty prze. ciwległy brzeg. Ristin mówiła mało. Zresztą rozumiałem ją słabo. Jej szwedz. ki był tak marny, jak mój lapoński. Rozsiedliśmy się na miękkim mchu, zabierając się do doskonałego posiłku złożonego z placków jęczmiennych, świeżego masła, sera, wędzonego ozora renifera i przepysznej zimnej wody z górskiego strumienia. Piliśmy ją z kubka Ristin. Po czym zapaliwszy fajki, raz jeszcze spróbowaliśmy się porozumieć. — Jak się nazywa ten ptak? — spytałem. — Lahol — uśmiechnęła się Ristin, natychmiast poznawszy miękki gwizd świstaka, który dzieli samotność z Lapończykami i którego lud tutejszy kocha. Z wierzby rozległ się słodki śpiew niebieskiej sikory. — Jilo! Jilo! — zaśmiała się Ristin. Lapończycy wierzą, że niebieska sikora ma dzwonek w gardle i może śpiewać sto rozmaitych piosenek. Wysoko ponad nami, w błękitnym niebie wisiał czarny krzyż. Był to orzeł królewski, który, zawieszony na znieruchomiałych skrzydłach, oglądał swe pustynne królestwo. Od górskiego jeziora nadlatywało dziwaczne wołanie nurka. — Ro-ro-raik! — naśladowała go Ristin — dobra pogoda dziś, dobra pogoda — objaśniała. — A kiedy mówi var luk, var luk, var luk, luk, luk! — to znaczy: znowu deszcz, znowu deszcz! — nauczała mnie poważnie. Leżałem wyciągnięty na mchu, paliłem fajkę i patrzyłem, jak Ristin starannie pakowała swój majątek do tornistra: mały. niebieski szal wełniany, nową parę zgrabnych bucików z renifera. i ładnie wyhaftowane czerwone rękawice, które wkładała do kościoła; wreszcie zapakowała też Biblię. Znów uwagę moją zwrócił piękny kształt drobnej ręki, jaki mają Lapończycy. Spytałem, co ma w pudełku z korzenia brzozowego? Nie mogąc zrozumie jej długiego tłumaczenia po szwedzku, fińsku i lapońsku, podniosłem się i otworzyłem szkatułkę: zawierała garść ziemi. W jaki"1 celu ją niosła? Ristin znowu usiłowała mi coś objaśnić, ale nie mogłem nic ^rozumieć. Zniecierpliwiona potrząsnęła głową i powzięła z pewnością mniemanie, że jestem bardzo głupi. Nagle położyła się jak długa na mchu, zamknęła oczy i znieruchomiała, leżąc cicha j sztywna. Potem wstała i wygrzebawszy spod mchu garść ziemi podała mi ją z wielką powagą. Teraz zrozumiałem, co zawierała brzozowa szkatułka: była to ziemia z pagórka na pustkowiu, gdzie zeszłej zimy pochowano w śniegu Lapończyka. Ristin chciała ją zanieść do księdza, aby zmówił nad nią Ojcze nasz i rozsypał ją na cmentarzu. Załadowaliśmy nasze plecaki i ruszyliśmy dalej. Po tamtej stronie gór okolica zmieniła się zupełnie. Wędrowaliśmy przez nieskończone tundry, zarosłe ostrym sitowiem i krzakami jagód, które przechodząc zrywaliśmy i jedliśmy. Samotna, karłowata brzoza, właściwa górskim urwiskom (betula nana), rosła tu w gajach brzozy srebrzystej, osiki i jesionu, wśród zarośli olszyny, wierzby, jarzębiny i dzikich porzeczek. Wkrótce weszliśmy do gęstego boru, a w kilka godzin później wędrowaliśmy głębokimi wąwozami pomiędzy stromymi skałami porośniętymi mchem. Niebo nad nami jaśniało jeszcze od zachodzącego słońca, ale w dolinach było już prawie ciemno. Ristin rozglądała się wokoło niespokojnie. Najwidoczniej pragnęła przed nocą wydostać się z wąwozu. Nagle stanęła. Usłyszałem trzask łamanej gałęzi i ujrzałem coś ciemnego, wynurzającego się z półmroku w odległości niecałych pięćdziesięciu kroków. — Uciekaj! — szepnęła Ristin z pobladłą twarzą, kładąc drobną rękę na siekierce za pasem. Byłbym to chętnie uczynił, gdybym mógł, ale stałem nieruchomo, obezwładniony kurczem w łydkach. Po chwili ujrzałem go dokładnie. Stał po kolana w gęstwinie czernic z gałązką ulubionych jagód w ogromnym pysku. Prawdopodobnie przerwaliśmy mu wieczerzę. Był niezwykłej wielkości, a sądząc po wyleniałym futrze, musiał to być niedźwiedź bardzo stary, na pewno ten, o którym opowiadał Turi. — Uciekaj — szepnąłem teraz ja do Ristin, chcąc rycersko °słonić jej ucieczkę. Ale okoliczność, iż nie mogłem się ruszyć, znacznie osłabiła wartość tego zamiaru. Ristin nie uciekła; stałem si? natomiast świadkiem niezapomnianego widoku, dla którego warto było zrobić tę długą podróż z Paryża do Laponii. Wszystko mi jedno, czy uwierzycie mojemu opowiadaniu. Z jedną ręką na siekierce Ristin zrobiła kilka kroków w stronę niedźwiedzia, a dru. gą uniosła tunikę, aby mu pokazać szerokie spodnie, jakie noszą kobiety lapońskie. Niedźwiedź spojrzał na nią, wypuścił z pyska gałązkę czarnych jagód, zawęszył głośno, odwrócił się i odszedł w gęstwinę jodeł. — Woli czernice niż mnie — rzekła Ristin, gdyśmy jak najszybszym krokiem poszli dalej. Opowiadała mi, że na wiosnę, gdy matka przyszła po nią do lapońskiej szkółki, spotkały prawie w tym samym miejscu starego niedźwiedzia, który oddalił się natychmiast, gdy matka pokazała mu swe kobiece spodnie. Wydostaliśmy się z wąwozu i sznsmy przez mroczny las po aksamitnym, szarosrebrnym mchu, usianym kwiatami goryczki i żółtokłosu. Nie było ani jasno, ani ciemno; panował dziwny półcień letniej nocy polarnej. Zagadką było dla mego tępego mózgu, jakim sposobem znajdowała Ristin drogę w tym lesie bez dróg i ścieżek. Nagle ukazał się znów nasz przyjaciel potok, lecz zaledwie zdążyłem pochylić głowę nad jego chłodną powierzchnią, gdy znowu odbiegł od nas. Kisun oświadczyła, ze czas na wieczerzę. Z nieprawdopodobną szybkością narąbała trochę drzewa i rozpaliła ognisko pomiędzy dwoma głazami. Zjedliśmy, wypaliliśmy fajki i wkrótce, podłożywszy plecaki pod giowy, zapadliśmy w głęboki sen. Z rana Ristin obudziła mnie podając swą czerwoną czapkę pełną czarnych jagód; nic dziwnego, że stary niedźwiedź tak je lubił: rzadko jadałem równie smaczne śniadanie. Wyruszyliśmy dalej. I znowu spotkaliśmy naszego przyjaciela: potok, wesoło tańczący po pagórkach i kamieniach. Śpiewał zachęcająco, abyśmy zeszli z nim razem nad górskie jezioro; uczyniliśmy zadość jego prośbie nie chcąc, żeby zbłądził sam w półmroku. Niekiedy oddalaliśmy się od niego, ale słyszeliśmy zawsze, choćby z oddali, jego piosenkę. Czasem oczekiwał nas przy stromej skale albo przy leżącym pniu drzewa, a potem jeszcze prędzej biegł naprzód, jakby chcąc odzyskać stracony czas. Wkrótce mogliśmy pozbyć się obawy, że zgubi drogę w półmroku, gdyż noc na szybkich nogach uciekła głębiej w las. Wśród koron jodłowych zajaśniało złote słońce. — Piavi! — rzekła Ristin — słońce wschodzi! Wśród mgły wstającej z dolin u naszych stóp, zabłysło jezioro. Zbliżałem się do niego ze smutnym przeczuciem powtórnej lodowatej kąpieli, lecz omyliłem się, na szczęście. Ristin zatrzymała się przy małej, płaskiej łodzi, zwanej eka, na wpół ukrytej pod zielonym pniem sosny. Nie była czyjąś własnością, lecz należała do wszystkich. Lapończycy używali jej, gdy odwiedzali kościelną wieś, aby wymienić skóry reniferów na kawę, cukier i tytoń, owe trzy artykuły luksusowe w ich życiu. Woda w jeziorze miała barwę kobaltu, piękniejszą niż szafir Lazurowej Groty na Capri, a tak przezroczystą, że zdawało mi się, iż mogę dojrzeć ową wyrwę w dnie, wybitą przez rozgniewanego Stalą. Pośrodku jeziora spotkaliśmy dwóch dystyngowanych podróżnych, którzy płynęli obok siebie, a dumne ich rogi wystawały wysoko ponad wodę. Na szczęście wzięli mnie za Lapończyka i mogliśmy zbliżyć się do nich na tyle, że zobaczyłem piękne, łagodne oczy, skierowane na nas bez strachu. Coś niesłychanie dziwnego widnieje w spojrzeniu zarówno łosia, jak renifera: zwierzęta te zdają się spoglądać wprost w oczy człowiekowi, niezależnie od kąta, pod którym się na nie patrzy. Wspięliśmy się szybko na stromy brzeg i ruszyliśmy znowu przez rozległe przestrzenie bagna, mając słońce za jedynego przewodnika. Próba, aby objaśnić Ristin zasadę posługiwania się kieszonkowym kompasem, spełzła na niczym, a wreszcie i ja również przestałem na niego spoglądać, ufając na wpół zwierzęcemu instynktowi dziewczyny. Spieszyła się widocznie, a wkrótce zaczęło mi się zdawać, iż nie była pewna drogi. Od czasu do czasu rzucała się pędem w którymś kierunku, zatrzymywała się raptownie, chwytając wiatr w drgające nozdrza, i pędziła w ten sam sposób w inną stronę. Niekiedy schylała się węsząc przy ziemi jak pies. — Rog! — powiedziała wskazując nisko wiszącą chmurę, która z nieprawdopodobną szybkością zbliżała się ku nam tuż po-nad bagnami. Rzeczywiście była to mgła. W chwilę potem znaleźliśmy się w jej gęstym welonie, nieprzeniknionym jak listopadowa mgła londyńska. Musieliśmy wziąć się za ręce, aby nie zgubić siebie z oczu. Brnęliśmy w ten sposób naprzód przez godzinę czy dwie, zanurzeni po kolana w lodowatej wodzie. Wreszcie Ristin wyznała, 2e zabłądziła i że musimy poczekać, aż mgła przejdzie... Jak długo to może potrwać? Nie wiedziała; może dzień i noc, a może godzinę, zależnie od wiatru. Było to jedno z najcięższych moich przeżyć Zdawałem sobie dobrze sprawę, że dla nas, wyekwipowanych nader skromnie, mgła na niezmierzonych bagniskach jest o wiele niebezpieczniejsza niż spotkanie z niedźwiedziem w wąwozie. Wiedziałem też, że pozostało nam tylko czekanie na miejscu, gdzieśmy się zatrzymali. Przez długie godziny siedzieliśmy na plecakach, a mgła oblepiła nam skórę jak mokra, zimna chusta. Szczy. tem nieszczęścia w tym położeniu stał się moment, gdy chcąc zapalić fajkę, sięgnąłem do kieszeni i znalazłem w niej pełno wody. Patrzyłem jeszcze w ponurym zamyśleniu na rozmokłe Dudełko zapałek, gdy Ristin już zdołała rozniecić ogień hubką i zapaliła fajkę. Ponownie przekonałem się o porażce cywilizacji, kiedy chcąc włożyć suche skarpetki ujrzałem, iż mój nieprzemakalny plecak z najlepszej fabryki w Londynie całkowicie przemókł, wszystkie zaś rzeczy dziewczyny pozostały suche jak siano, w jej laukos domowego wyrobu z brzozowej kory. Czekaliśmy właśnie na zagotowanie się wody, aby zaparzyć filiżankę kawy, bardzo w tej chwili wskazanej, gdy podmuch wiatru zgasił płomień mojej spirytusowej maszynki. Ristin zerwała się i kazała mi natychmiast przypasać plecak. W niespełna minutę powiał nam w twarz silny wiatr i zasłona mgły szybko popłynęła w górę. Głęboko w dolinie pod nami ujrzeliśmy strumień połyskujący w słońcu jak miecz. Na jego przeciwległym brzegu, jak daleko okiem sięgnąć, rozciągał się ciemny bór. Ristin podniosła rękę, wskazując słup dymu unoszący sif ponad wierzchołkami drzew. — Forsstugan! — rzekła. Pobiegła w dół po zboczu i bez wahania zanurzyła się aż do ramion w rzece. Poszedłem za jej przykładem. Wkrótce straciliśmy grunt pod nogami i popłynęliśmy jak owe łosie spotkane w górskim jeziorze. Po półgodzinnym marszu przez las, wyszliśmy na polanę stworzoną rękami ludzkimi. Duży pies lapoński rzucił się ku nam ze złowrogim szczekaniem. Obwąchawszy nas dokładnie, ucieszył się najwidoczniej ze spotkania i machając ogonem pobiegł naprzód wskazując drogęLars Anders z Forsstuganu stał przed swym czerwonym domem. Odziany był w długi, barani kożuch i drewniane buty. Mierzył sześć stóp i sześć cali. — Witam cię w lesie — powiedział — skąd przybywasz? Dlaczego nie kazałeś tej lapońskiej dziewczynie przepłynąć samej po moją łódź dla ciebie? Dorzuć polano do ognia, Kerstin! — zawo-}ał ku żonie — przepłynęli we dwoje przez rzekę i muszą wysuszyć ubrania. Usiedliśmy z Ristin na niskiej ławie przy ogniu. — Zmókł jak wydra — powiedziała matka Kerstin pomagając mi ściągnąć pończochy, spodnie, sweter i flanelową koszulę, które rozwiesiła na sznurze pod sufitem. Ristin zdjęła już spódnicę, kamasze, bryczesy i wełnianą kamizelkę; koszuli nie miała. Siedzieliśmy obok siebie na drewnianej ławie przed płonącym ogniskiem, oboje nadzy, jak nas Pan Bóg stworzył. Starzy słusznie uważali to za zupełnie naturalne. W godzinę później obszedłem moją nową kwaterę, ubrany w długi, czarny niedzielny surdut Larsa z samodziałowego sukna i w jego drewniane buty. Ristin siedziała przed ogniem w kuchni, gdzie matka Kerstin zajęta była pieczeniem chleba. Obcy, który z jakimś Lapończykiem z Finlandii przechodził tędy wczoraj, zjadł wszystek chleb, jaki się znalazł w domu. Syn Larsa piłował drzewo daleko na tamtym brzegu jeziora, mogłem więc spać w jego komorze nad oborą. Starzy wyrazili nadzieję, że chyba nic nie mam przeciwko zapachowi krów? Nie, absolutnie, bardzo go lubię. Stary Lars powiedział, że pójdzie do herbry2, aby przynieść dla mnie skóry baranie na łóżko. — Przydadzą ci się na pewno — dodał — bo noce są już zimne. Skład zbudowany był na czterech palach z mocnych pni wysokości mężczyzny, uniemożliwiających w ten sposób wizyty czworonożnych gości podczas obfitych śniegów zimowych. Herbra była pełna odzienia i futer rozwieszonych porządnie na jelenich rogach wzdłuż ścian. Wisiał więc wilczy kożuch Larsa, zimowe futro jego żony i kilka innych skór wilczych. Na podłodze leżało nakrycie na nogi do sań: wspaniała skóra niedźwiedzia. Na jednym Skład. z kołków rozwieszono ślubny strój matki Kerstin: połyskujący kolorami jedwabny kaftan, haftowany prześlicznie srebrem, długa zielona wełniana spódnica, futrzany kołnierz z wiewiórek, czepiec ozdobiony starymi koronkami i czerwony skórzany pas ze sprzączkami z prawdziwego srebra. Gdy zeszliśmy z drabiny, przypomniałem Larsowi, że zapomniał zamknąć drzwi. — To nic nie szkodzi — odpowiedział — wilki, lisy i łasice nie troszczą się o ubrania, a niczego jadalnego w składziku nie ma. — Po przechadzce w lesie, zasiadłem przed domem do wybornej wieczerzy złożonej z pstrągów lapońskich, najlepszych na świecie, domowego chleba, wyjętego wprost z pieca, świeżego sera i piwa własnego warzenia. Chciałem zawołać Ristin, aby jadła z nami, ale najwidoczniej uchybiało to etykiecie. Miała jeść w kuchni razem z wnukami. Starzy siedzieli przy mnie oboje i patrzyli, jak się posilam. — Czyś widział króla? — Nie, nie przeszedłem przez Szwecję, ale przez zupełnie inny kraj; jestem z innego miasta, o wiele większego od Sztokholmu. Lars nie wiedział, że w ogóle istnieje miasto większe...! Powiedziałem starej Kerstin, że jej strój weselny jest przepiękny; uśmiechnęła się mówiąc, że już jej matka brała w nim ślub, a Bóg raczy wiedzieć, ile to lat temu było? — Ale chyba nie zostawiacie herbry otwartej na noc? — Dlaczegóż by nie? — spytał Lars — nie ma tam nic do jedzenia, a powiedziałem ci już, że wilki i lisy nie zabiorą nam odzieży. — Ale może to uczynić ktoś inny. Skład leży odosobniony w lesie, oddalony o wiele setek metrów od domu. Chociażby futro niedźwiedzie warte jest dużo pieniędzy, a każdy antykwariusz w Sztokholmie chętnie zapłaciłby kilkaset talarów za ślubną suknię twojej żony. Oboje spojrzeli na mnie ze zdziwieniem. — Ale powiedziałem ci przecież, że ja sam zastrzeliłem niedźwiedzia i wilka. I czy nie rozumiesz, że ta suknia to ślubny strój mojej żony i że odziedziczyła go po swojej matce? Nie pojmujesz, że dopóki żyjemy, wszystko należy do nas, a kiedy umrzemy — dostanie to nasz syn? Któż mógłby nam coś zabrać? O czym myślisz? Stary Lars i matka Kerstin spoglądali na mnie prawie z gniewem. Nagle Lars podrapał się po głowie i błysk zrozumienia zajaśniał w jego starych oczach. — Ach, teraz wiem, o co mu chodzi — uśmiechnął się chytrze — on ma na myśli tych łotrów, których nazywają złodziejami! Zapytałem Larsa o jezioro Siva. Czy prawdą jest, co opowiadał mi Turi, że wielki Stało wybił dziurę w dnie i wypłoszył wszystkie ryby? Tak, to prawda; w jeziorze tym nie ma ani jednej ryby, a przecież w innych roi się od nich. Jednak nie można powiedzieć z całą pewnością, czy to sprawka olbrzyma Stalą. Lapończycy są zabobonni i ciemni, a nawet nie wyznają religii chrześcijańskiej. Nikt też nie wie, skąd pochodzą. Ich mowa różni się od wszelkich innych na całym świecie. — A czy po tamtej stronie rzeki istnieją jeszcze olbrzymy albo gnomy? — Za dawnych czasów na pewno były — odrzekł Lars. — Jako mały chłopiec słyszałem dużo o pewnym gnomie mieszkającym tam, na górze. Był bardzo bogaty. Miał setki szpetnych karłów, pilnujących jego skarbów we wnętrzu gór, i tysiące śnieżnobiałych wołów ze srebrnymi dzwonkami u szyi. Teraz, gdy król zaczął rozsadzać góry w poszukiwaniu rudy żelaznej i kiedy zbudowano kolej, nie słyszy się już o gnomach. Ale Skogsra, wiedźma leśna, naturalnie jeszcze żyje i próbuje omamić ludzi, aby ich zwabić głębiej w las, gdzie potem muszą się błąkać. Czasem woła głosem ptasim, a niekiedy miękkim kobiecym. Wielu ludzi mówi, że jest to prawdziwa kobieta, bardzo piękna i bardzo zła. ueżeli spotkasz ją w lesie, uciekaj czym prędzej, a nie odwracaj głowy chcąc ją zobaczyć, gdyż byłbyś zgubiony. Nie siedź też nigdy podczas pełni w lesie pod drzewem: przyjdzie wówczas, siądzie obok i otoczy cię ramieniem niby kobieta pragnąca miłości mężczyzny. Nie chodzi jej jednak o to, gdyż pragnie tylko wyssać krew z twego serca. — A czy nie ma ona przypadkiem wielkich, ciemnych oczu...? — spytałem zmieszany. Tego Lars Anders nie wiedział, gdyż nigdy jej nie widział, ale brat żony ujrzał ją kiedyś w lesie podczas księżycowej nocy. Przestał potem zupełnie sypiać i popsuło mu się w głowie. — A czy są tu może w pobliżu krasnoludki? — Tak, całe gromady karzełków krążą z zapadnięciem zmroku. Mały krasnoludek mieszka nawet w oborze i wnuczęta widują go często. Zachowuje się bardzo przyjaźnie, jeżeli mu dają spokój i jeżeli stawiają mu w zwykłym kącie miseczkę z owsianą kaszą. Nie należy tylko, broń Boże, kpić z niego. Pewnego razu przybył na jedną noc do Forsstuganu inżynier kolejowy, który miał budować most na rzece. Upił się i plunął w miskę z owsianą kaszą mówiąc, że klnie się na wszystko, że krasnoludki w ogóle nie istnieją. A kiedy wracał wieczorem przez zamarznięte jezioro, koń, który go wiózł, pośliznął się i upadł na lodzie, a wilki go rozszarpały. Z rana ludzie idący z kościoła znaleźli owego inżyniera: siedział w saniach zmarznięty. Dwa wilki leżały zastrzelone; gdyby nie strzelba, byłyby pożarły i jego. — Jak daleko jest od Forsstuganu do najbliższego osiedla? — Osiem godzin jazdy przez las na dobrym koniu. — Przed godziną, kiedy chodziłem po lesie, słyszałem dzwonki krów. Musi być dużo bydła w okolicy? Lars Anders wypluł tytoń. — Zdaje ci się — rzekł krótko — w lasach nie ma stad, chyba w odległości wielu setek kilometrów. A nasze własne cztery krowy stoją w oborze. Upierałem się jednak, że wyraźnie słyszałem dzwonki krów daleko w lesie i że nawet zastanowił mnie ich piękny dźwięk, jakby były ze srebra. Lars i Kerstin spojrzeli na siebie z niepokojem, ale nic nie powiedzieli. Życzyłem im dobrej nocy i poszedłem do komórki nad oborą. Przed moim oknem stał ciemny, milczący las. Zapaliłem świeczkę i położyłem się na owczych skórach zmęczony i śpiący po całodziennej wędrówce. Chwilę przysłuchiwałem się przeżuwaniu śpiących krów i przez sekundę zdawało mi się, że słyszę wołanie sowy z odległego boru. Zapatrzyłem się w łojówkę, której łagodne światło padało na stół. Wpatrywałem się w nie; nastrajało przyjemnie, od czasu bowiem dzieciństwa nie widziałem już takiego światła. Podczas gdy oczy same się przymykały, zdawało mi się, że widzę chłopca brnącego w głębokim śniegu do szkoły w mroźny poranek zimowy. Na plecach miał przypasany tornister, a w ręku niósł taką samą świecę jak ta oto na stole. Każdy chłopiec musiał wówczas przynosić łojówkę, którą zapalano w szkole na jego pulpicie. Jedni przynosili grube, inni — cienkie, ie właśnie jak ta dzisiejsza. Pochodziłem z bogatego domu j na moim pulpicie była gruba świeca; ale obok mnie paliła się najcieńsza świeczka z całej klasy, bo matka chłopca siedzącego przy mnie była biedna. Ja jednak nie zdałem egzaminu na Boże Narodzenie, za to tamten został pierwszym uczniem, gdyż miał więcej ode mnie światła w głowie... Zdawało mi się, że usłyszałem szmer na stole. Widocznie spa-jem przez chwilę, bo świeczka już migała bliska zgaśnięcia. Zobaczyłem jednak zupełnie wyraźnie człowieczka wielkości mojej dłoni siedzącego ze skrzyżowanymi nogami na stole i ostrożnie ciągnącego ku sobie moją dewizkę; przekrzywiał przy tym na bok starą, siwą głowę, aby usłyszeć, jak chodzi repetier. Tak był nim zajęty, że nie spostrzegł, iż usiadłem na łóżku. Nagle ujrzał mnie, rzucił dewizkę, zwinnie jak marynarz ześliznął się po nodze od stołu i pobiegł do drzwi z szybkością, na jaką mu pozwalały maleńkie nóżki. — Nie bój się, krasnoludku — rzekłem — przecież to ja jestem. Nie uciekaj, a pokażę ci chętnie, co się mieści w złotej szkatułce, która cię tak interesuje. Znajduje się w niej dzwonek, który dzwoni jak w niedzielę w kościele. Zatrzymał się i popatrzył na mnie małymi, poczciwymi oczkami. — Nie pojmuję tego — rzekł wreszcie — czułem wyraźnie zapach dziecka w tej izdebce, bo w przeciwnym razie nie byłbym tu wszedł, ale ty wyglądasz na dorosłego. No, czy kto widział coś podobnego... — zawołał gramoląc się na krzesło stojące przy Józku — co za niesłychane szczęście, że cię spotykam w tej okolicy oddalonej od świata. Jesteś zupełnie takim samym dzieckiem jak wówczas, gdy widziałem cię ostatnio w dziecinnym pokoju w waszym starym domu, inaczej nie byłbyś mógł mnie dojrzeć, kiedy siedziałem tam na stole. Czy mnie nie poznajesz? Przecież to ja Przychodziłem co noc, gdy cały dom spał, aby cię utulić i spłoszyć wszelkie troski dnia. To mnie przecież przynosiłeś zawsze kawał urodzinowego ciasta oraz dużo orzechów i słodyczy z choinki. Nigdy nie zapomniałeś postawić dla mnie miseczki z owsianą Kaszą. Dlaczego opuściłeś twoje rodzinne strony tam daleko, wsród wielkich lasów? Dawniej śmiałeś się zawsze, czemu wyglądasz teraz tak poważnie? — Nie mam spokoju w myślach, nie mogę nigdzie pozostawać długo, nie mogę zapomnieć, nie mogę spać. — Zupełnie jak twój ojciec! Jakże często widywałem go chodzącego przez całą noc tam i z powrotem po pokoju! — Opowiedz mi o moim ojcu, zaledwie go pamiętam. — Twój ojciec był dziwnym człowiekiem, posępnym i milczącym. Dobry był dla ubogich i dla zwierząt, ale otoczeniu wydawał się nieraz twardy. Bił cię często, ale też byłeś nieznośnym dzieckiem. Nikogo nie słuchałeś i zdawać by się mogło, że nie kochasz nikogo, ani ojca, ani matki, ani brata, ani siostry, ani w ogóle kogokolwiek. Chociaż, prawda, kochałeś twą mamkę! Przypominasz sobie Lenę? Nikt jej nie cierpiał i wszyscy się jej bali. Wzięto ją z konieczności, gdyż matka nie mogła cię karmić. Nie wiedziano, skąd pochodziła. Skóra jej była ciemna jak tej Laponki, która cię tu wczoraj przyprowadziła, ale Lena była o wiele wyższa od Lapończyków. Gdy dawała ci pierś, śpiewała coś w obcym języku, a karmiła cię, dopóki nie skończyłeś dwóch lat. Nikt, nawet twoja matka, nie odważył się do niej zbliżyć, warczała bowiem jak rozgniewana wilczyca, jeżeli ktoś chciał wziąć ciebie z jej ramion. Wreszcie oddalono ją, ale wróciła w nocy i próbowała cię ukraść. Twoja matka tak się przeraziła, że wzięła ją z powrotem. Mamka przynosiła ci rozmaite zwierzęta do zabawy: nietoperze, wiewiórki, jeże, szczury, węże, sowy i kruki. Widziałem na własne oczy, jak przegryzła szyję kruka, aby kilka kropel jego krwi wmieszać ci do mleka. Pewnego dnia, gdy miałeś już cztery lata, przybył sędzia ff dwoma krajowymi żandarmami, którzy ją zakuli w kajdany i zabrali. Opowiadano, że miało to jakiś związek z jej własnym dzieckiem. Cały dom się cieszył, a tylko ty przez długie dni odchodziłeś od zmysłów. Najwięcej trosk miałeś z tymi zwierzętami. W pokoju roiło się od nich, a były najróżnorodniejsze. Leżały nawet z tobą w łóżku, gdy spałeś. Pamiętasz, jak cię bezlitośnie zbito za leżenie na jajkach? Próbowałeś wysiedzieć w łóżku każde jajo ptasie, które znalazłeś, a że małe dziecko nie może przy tym, oczywiście, długo czuwać, co dzień więc z rana twoje łóżko pełne był° rozduszonych jaj i co dzień dostawałeś cięgi, które nie pomagały-Czy przypominasz sobie wieczór, gdy rodzice wrócili późno z zabawy i zastali twą siostrę siedzącą w nocnej koszuli na stole? Skuliła się pod parasolem i krzyczała z przerażenia: wszystkie zwierzęta uciekły z twego pokoju, a nietoperz zaplątał się we włosy małej. Węże, ropuchy i szczury łaziły po podłodze, a w twoim łóżku znaleziono cały miot młodych myszek. Ojciec sprawił ci straszliwe lanie, a wtedy skoczyłeś na niego i ugryzłeś go w rękę. Swego własnego ojca! Nazajutrz wykradłeś się o świcie z domu, ale przedtem włamałeś się nocą do spiżarni, aby napełnić plecak wszelkimi produktami spożywczymi, jakie zdołałeś zebrać. Rozbiłeś też skarbonkę twej siostry i zrabowałeś jej oszczędności, gdyż ty sam nigdy nic przecież nie oszczędzałeś. Przez cały następny dzień i noc szukali cię wszyscy. Wreszcie ojciec, który pojechał do wsi, aby zawiadomić policję, znalazł cię na brzegu drogi, spokojnie śpiącego w śniegu; twój pies zaszczekał, kiedy ojciec przejeżdżał. Słyszałem, jak jego koń opowiadał w stajni innym koniom, że ojciec bez słowa wziął cię na siodło, zabrał do domu i na dwie doby zamknął w ciemnym pokoju o chlebie i wodzie. Trzeciego dnia zaprowadzono cię do niego; zapytał, czemu uciekłeś z domu? Odpowiedziałeś, że nikt ciebie tu nie rozumie i że chcesz wywędrować do Ameryki. A czy żałujesz, żeś go ugryzł w rękę? Nie! — odrzekłeś. Nazajutrz wysłano cię do szkoły w mieście i pozwolono przyjechać do domu dopiero na Boże Narodzenie. W święta pojechaliście wszyscy o czwartej z rana do kościoła. Po drodze przez zamarznięte jezioro pędziło za saniami całe stado wilków. Zima była bardzo surowa, a wilki wygłodniałe. W kościele płonęło całe morze świateł i dwie duże choinki jarzyły się przy wielkim ołtarzu. Wierni podnieśli się z miejsc i zaśpiewali kolędę. Gdy pieśń przebrzmiała, powiedziałeś ojcu, że żałujesz, iż ugryzłeś go w rękę, a on pogłaskał cię po głowie. W drodze powrotnej przez jezioro usiłowałeś wyskoczyć z sań. Mówiłeś, że chesz pójść za wilkami i zobaczyć, gdzie mieszkają. Po południu zginąłeś znowu i na próżno szukano cię przez całą noc. Z rana leśniczy znalazł cię śpiącego pod dużą jodłą. Wokoło drzewa pełno było wilczych śladów, a leśniczy twierdził, że te dzikie bestie chyba cudem cię nie rozszarpały. Jednak najgorsza rzecz stała się podczas letnich wakacji, gdy służąca znalazła pod twoim łóżkiem trupią czaszkę, ludzką czaszkę z wiszącym jeszcze z tyłu kosmykiem rudych włosów. Matka zemdlała, a ojciec zbił cię jak nigdy jeszcze dotąd, P° czym znów zamknięto cię w ciemnicy o chlebie i wodzie. Okaza ło się, że pojechałeś w nocy na twym kucu na cmentarz wiejski i włamałeś się do trupiarni. Ze stosu kości leżących w piwnicy ukradłeś czaszkę. Proboszcz, niegdyś przełożony męskiej szkoły, powiedział twemu ojcu,«że jest to wypadek niesłychany, aby dziesięcioletni chłopiec mógł popełnić tak okropny grzech przeciwko Bogu i ludziom. Matka, która była bardzo pobożna, nigdy tego nie przebolała. Zdawało się, że nieomal obawia się o ciebie, a bała się nie tylko ona. Mówiła, że nie może pojąć, jakim sposobem urodziła takiego potwora, a ojciec powiedział, że chyba nie on dał ci życie, ale sam diabeł cię spłodził. Stara gospodyni twierdziła, że wszystkiemu winna jest mamka, która cię zaczarowała wmieszawszy coś do twego mleka i zawiesiwszy wilczą łapę na szyi. — Czy to prawda, co mi opowiadasz o moim dzieciństwie? Byłem widać rzeczywiście dziwnym dzieckiem. — Moje każde słowo jest prawdziwe — odparł gnom — ale nie odpowiadam za to, co ty mówisz innym ludziom. Widocznie mieszasz rzeczywistość ze snem jak wszystkie dzieci. — Ale nie jestem dzieckiem! W przyszłym miesiącu skończę dwadzieścia siedem lat! — Jesteś jednak dużym dzieckiem, gdyż nie byłbyś mnie zobaczył; tylko dzieci widzą krasnoludki. — Ile masz lat, mały człowieczku? — Sześćset. Wiem to przypadkowo, gdyż urodziłem się tegoż roku, co stara jodła przed twym oknem, wiesz, ta, na której sowa miała gniazdo. Twój ojciec zawsze twierdził, że jest to najstarsze drzewo w całym lesie. A pamiętasz tę wielką sowę? Przypominasz sobie, jak siedziała i przez okno przyglądała ci się okrągłymi . ślepiami? — Czy jesteś żonaty? — Nie. Jeszcze jestem wolny — odrzekł krasnoludek — a ty? — Dotąd nie, ale... — Daj lepiej spokój! Mój ojciec zawsze nam mówił, że małżeństwo jest przedsięwzięciem bardzo ryzykownym, a stare przysłowie powiada, że nigdy się nie jest za ostrożnym przy wyborze teściowej. — Sześćset lat! Naprawdę? Nie wyglądasz na to! Nigdy bym nie przypuszczał widząc, jak ześliznąłeś się ze stołu i pędziłeś po podłodze, gdyś mnie spostrzegł. — Dziękuję, nogi jeszcze mi służą, tylko oczy troszkę się i niewiele widzę w dzień; mam też dziwne szumy w uszach od czasu, gdy wy, ludzie, zaczęliście to okropne rozsadzanie skał wokoło. Niektóre krasnoludki twierdzą, że chcecie gnomom odebrać jCh złoto i żelazo, inne sądzą, że przebijacie otwór dla tego wielkiego, żółtego smoka, z dwoma czarnymi psami na grzbiecie, który pełza drogą przez lasy, pola i strumienie, a z pyska bucha mu dym i ogień. Boimy się go wszyscy: zwierzęta w lasach i polach, ptaki pod niebem i ryby w rzekach i jeziorach; gnomy, zamieszkałe głęboko we wnętrzu gór, w przerażeniu uciekają przed nim na północ. Co się stanie z nami, krasnoludkami? Co poczną dzieci, jeżeli nie będziemy przebywali w dziecinnych pokojach, aby bajkami ukołysać malców do snu i czuwać nad śpiącymi? Kto się zatroszczy o konie w stajniach, kto będzie na nie uważał, aby się nie pośliznęły na lodzie i nie połamały nóg? Kto przyjdzie budzić krowy i kto im pomoże w pielęgnowaniu nowo narodzonych cielątek? Muszę ci powiedzieć, że czasy są ciężkie i że coś się psuje w waszym świecie — nigdzie nie ma spokoju! Ciągły łoskot i zgiełk działają mi na nerwy. Ale nie mogę już tu dłużej pozostać z tobą. Sowy są śpiące, wszystko, co łazi po lasach, udaje się na spoczynek, wiewiórki łuskają już szyszki jodłowe i wkrótce zapieje kogut, a niedługo znów się zacznie straszliwe rozsadzanie gór po tamtej stronie jeziora. Mówię ci, że nie mogę już tego wytrzymać. Jest to moja ostatnia noc tutaj i muszę cię opuścić! Zanim słońce wzejdzie, chciałbym się znaleźć w Kebnekajse. — Ale to o setki kilometrów na północ! Jakże ty, na Boga, dostaniesz się tam na swych krótkich nóżkach? — Sądzę, że któryś z żurawi lub dzika kaczka zaniesie mnie na skrzydłach. Zbierają się tam teraz przed wielką podróżą do krainy, gdzie nie ma zimy. W najgorszym wypadku pojadę konno na grzbiecie niedźwiedzia albo wilka, gdyż te zwierzęta lubią krasnoludki. Trzeba mi iść. — Nie odchodź, zostań jeszcze chwilkę! Pokażę ci, co zawiera złota szkatułka, która tak cię zajmowała. — A co w niej chowasz? Jakieś stworzenie? Zdawało mi się, *e słyszę wewnątrz bicie serca? — To serce czasu. — Czasu? A co to jest czas? - - spytał krasnoludek. — Nie mogę ci tego powiedzieć i nikt ci tego nie objaśni. Ludzie sądzą, że składa się z trzech różnych okresów: przeszłości teraźniejszości i przyszłości. — Czy zawsze nosisz przy sobie to złote pudełeczko? — Tak. Ono nie śpi nigdy ani nie odpoczywa, i nigdy nie przestaje powtarzać mi tego samego słowa. — A rozumiesz, co ono mówi? — Niestety, za dobrze! Przypomina mi co sekundę, co minu-tę, co godzinę, w dzień i w nocy, że się starzeję i że muszę umrzeć! Powiedz mi, zanim odejdziesz, mały człowieczku, czy boisz się śmierci? — Jak to? A co to jest? — Czy odczuwasz strach przed dniem, w którym ustanie bicie twego serca, rozpadną się kółka i sprężyny twego organizmu, myśli staną, a życie zgaśnie jak to słabe światełko łojówki na stole. — Kto wbił ci w głowę takie głupstwa? Nie słuchaj głosu złotego pudełeczka i tego głupiego gadania o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości! Czyż nie pojmujesz, że to jest to samo? Nie rozumiesz, że cię ktoś wyśmiewa w tej złotej szkatułce? Na twym miejscu rzuciłbym ją do rzeki, aby utopić zamkniętego w niej złego ducha. Nie wierz ani jednemu słowu, które on mówi. On kłamie! Pozostaniesz zawsze dzieckiem, nie zestarzejesz się nigdy i nigdy nie umrzesz. Jedynie ułożysz się na chwilę do snu! Niedługo wzejdzie słońce ponad wierzchołkami jodeł i nowy dzień zajrzy do okna, a wtedy lepiej będziesz widział niż przy świetle łojówki. Muszę już iść. Bądź zdrów, marzycielu, było to miłe spotkanie. — O tak, bardzo, bardzo miłe, krasnoludku! Zsunął się z krzesła i zakłapał po podłodze drewnianymi chodaczkami. Szukając w kieszeniach klucza od domu wybuchnął nagle tak głośnym śmiechem, iż musiał się schwycić za brzuch. — Śmierć! — śmiał się jak szalony. — Śmierć! Coś podobnego! Nigdy w życiu nie słyszałem niczego równie głupiego! Cóż za krótkowzroczni głupcy z tych dużych małp w porównaniu z nami, małymi krasnoludkami! Śmierć! Na króla gnomów! Jeszcze nigdy nie słyszałem podobnego głupstwa. Gdy obudziwszy się z rana spojrzałem w okno, ziemia pokryta była świeżym śniegiem. Wysoko w górze usłyszałem łopot skrzydeł i krzyk dzikich kaczek. Szczęśliwej podróży, mały krasnoludku! Zasiadłem do śniadania; dostałem miskę owsianej kaszki, świeżo udojonego mleka i filiżankę wybornej kawy. Stary Lars powiedział, że w nocy wstawał dwukrotnie, gdyż lapoński pies bez ustanku niespokojnie warczał, jakby coś widział lub słyszał. On sam miał takie wrażenie, że widzi ciemny zarys czegoś, co mogło wyglądać na wilka krążącego wokoło domu. Przez chwilę zdawało mu się, że słyszy głosy dochodzące z obory, ale uspokoił się, gdy się przekonał, że to ja mówiłem przez sen. Kury gdakały też przez całą noc. — Patrz! — powiedział wskazując na świeżym śniegu ślad prowadzący pod moje okno. — Co najmniej trzy sztuki! Mieszkam tu przeszło trzydzieści lat, ale nigdy nie odkryłem wilczych tropów tak blisko domu. A to? — i wskazał inny ślad wielkości stopy ludzkiej — widzisz? Zdawało mi się, że śnię, gdy spostrzegłem ten trop po raz pierwszy. Nie nazywam się Lars Anders, jeżeli tej nocy nie przyszedł tu niedźwiedź. A oto ślad jego młodego. Już przeszło dziesięć lat, kiedy zastrzeliłem w tych lasach niedźwiedzia! A czy słyszysz te szelesty na dużej jodle przy oborze? Siedzi tam chyba z kilkadziesiąt tych zwierzątek! Jak długo żyję, nie widziałem tylu wiewiórek na jednym drzewie! Słyszałeś też może przez całą noc wołanie sowy z lasu i krzyk nurka z jeziora? A kozodój również krążył o świcie wokoło domu, czy słyszałeś? Nic nie rozumiem, przecież w naszym lesie jest zawsze w nocy cicho jak w grobie! Dlaczego przyszły tutaj te wszystkie zwierzęta? Oboje z żoną nie zmrużyliśmy oka przez całą noc. Kerstin mówi, że to Laponka zaczarowała dom, ale dziewczyna twierdzi, iż zeszłego lata została w Rukne ochrzczona. Z tymi Lapończykami nigdy nic nie wiadomo; wszyscy są czarownikami i znają się na sztukach diabelskich. Na wszelki wypadek o świcie ją wysłałem. Chodzi bardzo szybko i przed zachodem słońca będzie już w swej lapońskiej szkole. A kiedy ty chcesz odejść? Odrzekłem, że się nie spieszę i zatrzymałbym się tu chętnie Przez kilka dni, gdyż bardzo mi się podoba w Forsstuganie. Tak, ale syn ich wraca dziś wieczorem z piłowania drzewa, a wtedy nie będzie dla mnie wolnego pokoju do spania. Nic nie szkodzi, odparłem, mógłbym spać w stodole, lubię zapach siana, kecz plan ten zdawał się nie znajdować uznania ani w oczach Larsa, ani starej Kerstin. Miałem wrażenie, że chcieli mnie się pozbyć jak najprędzej; nie zwracali się do mnie ani słowem i można by}0 sądzić, że się mnie obawiają. Spytałem o obcego przybysza, który zjawił się tu przed dworna dniami i zjadł im wszystek chleb. Nie mówił ani słowa po szwedzku, odrzekł Lars Anders, a Lapończyk z Finlandii, który niósł jeg0 przybory do połowu ryb, powiedział, że zabłądzili. Byli na wpój żywi z głodu i zjedli wszystko, co znalazło się w domu. Lars pokazał mi monetę. Obcy pan nalegał, aby mu pozwolili obdarować nią wnuczęta. Czyżby naprawdę była z prawdziwego złota? Był to angielski suweren! Na podłodze pod oknem leżał „Times", adresowany do sir Johna Scotta. Otworzyłem go i przeczytałem nagłówek, wydrukowany olbrzymimi literami: WYBUCH STRASZLIWEJ EPIDEMII CHOLERY W NEAPOLU! PRZESZŁO 1000 WYPADKÓW ZACHOROWAŃ W CIĄGU JEDNEGO DNIA! W godzinę później Pelle, wnuk starego Larsa, stał przed drzwiami domu z małym, kosmatym norweskim konikiem. Lars nie miał słów oburzenia, kiedy chciałem mu zapłacić przynajmniej za zapasy do plecaka. Powtarzał, że jeszcze nigdy nie słyszał czegoś podobnego! A o drogę mogę być spokojny, bo Pelle zna kierunek zupełnie dobrze. Podróż o tej porze roku jest łatwa i przyjemna. Osiem godzin trzeba jechać przez las do Rukne, potem trzy — łodzią Lissa Jocuma w dół rzekif dalej sześć — przez góry aż do cmentarza i dwie przez jezioro do Losso Jarvi, skąd jest osiem godzin dobrej drogi do nowej stacji kolejowej. Wprawdzie nie kursują jeszcze pociągi pasażerskie, ale maszynista z pewnością pozwoli mi stać na lokomotywie przez te dwieście mil, dzielących mnie od stacji pociągów osobowych. Miał słuszność stary Lars: podróż okazała się przyjemna i łatwa, a w każdym razie tak mi się wtedy zdawało. Czy podobałaby mi się dzisiaj? Podróż przez całą środkową Europę niewygodnymi pociągami owych czasów, a przebyta prawie bez snu, była dla mnie wtedy miła i wygodna. Z Laponii do Neapolu. Sprawdźcie tę odległość na mapie. 8 Neapol Jeżeli czytelnik miałby chęć dowiedzieć się szczegółów o moim pobycie w Neapolu, mógłby przejrzeć Letters from a Mourning City, jeżeli uda mu się znaleźć egzemplarz; małe jest tego prawdopodobieństwo, bowiem książeczka ta dawno została wyczerpana i poszła w zapomnienie. Ja sam właśnie czytałem z zainteresowaniem owe Listy z Neapolu, jak je nazwano pierwotnie w Szwecji. Dzisiaj nie mógłbym już pisać takiej książki, choćby nawet chodziło o cenę całego życia. Rozpęd i brawura na wskroś młodzieńcza biją z tych listów, a ton ich jest niesłychanie pewny siebie (żeby nie powiedzieć: zarozumiały!). Najwidoczniej byłem bardzo z siebie zadowolony, pędząc z Laponii do Neapolu wówczas, gdy inni go opuszczali. Sprawozdania z mojej działalności dniem i nocą w zagrożonych i zawszonych dzielnicach ubogich, o pożywianiu się jedynie zgniłymi owocami i spaniu w brudnej locandzie1 brzmią dość pyszałkowato. Wszystko to jednak jest prawdą i niczemu nie zaprzeczę. Opowieści z czasów epidemii cholery w Neapolu odmalowały trafnie obrazy widziane wówczas oczami młodzieńca. Niezupełnie ścisły jest natomiast opis dotyczący mnie samego. Miałem czelność napisać, że nie obawiałem się ani cholery, ani śmierci. Było to kłamstwo. Bałem się jednego i drugiego straszliwie od początku wybuchu zarazy, aż do jej wygaśnięcia. W pierwszym liście opowiadam, jak na wpół zemdlony od zapachu karbolu wysiadłem późnym wieczorem z pustego pociągu na opuszczonej piazzy; jak spotykałem na ulicach długie szeregi taczek i omnibusów, pełne trupów, które wieziono na cmentarz dla zmarłych Skromny zajazd. na cholerę; jak spędziłem noc pomiędzy umierającymi w nędznej dzielnicy zamieszkałej przez najuboższą ludność. Jednak nie ma nigdzie wzmianki o tym, że w kilka godzin po przyjeździe znalazłem się znowu na dworcu, wypatrując gorączkowo najbliższego pociągu do Rzymu, do Kalabrii albo do Abruzzi — dokądkolwiek, byle dalej, dalej, aby się tylko wydostać z tego piekła! Gdyby by} dnia tego odszedł z Neapolu jeszcze jeden pociąg, nie istniałyby Letters from a Mourning City. Tymczasem najbliższy pociąg miał odejść dopiero późnym wieczorem nazajutrz i wszelkie połączenie z zarażonym miastem było prawie zupełnie przerwane. Nie pozostawało mi nic innego, jak o wschodzie słońca wskoczyć do morza przy Santa Lucia i wrócić potem do dzielnicy ubogich, wprawdzie z ochłodzoną głową, ale drżąc ze strachu. Po południu przyjęto moje podanie o gotowości do pracy w szpitalu dla chorych na cholerę pod wezwaniem Sw. Magdaleny. Po dwóch dniach nie stawiłem się w nim, gdyż pojąłem, że moje miejsce nie jest przy umierających w Santa Maddalena, ale przy konających w dzielnicy biedaków. O ileż lżej byłoby zarówno mnie, jak im, gdyby ich walka ze śmiercią nie trwała tak długo i nie obfitowała w tak przerażające momenty. Godzinami, a nieraz całymi dniami, leżeli w stadium algidum, zimni jak trupy, z oczami w słup i otwartymi ustami. Zdawać by się mogło, że już zmarli, a jednak jeszcze żyli. Czy odczuwali i pojmowali cokolwiek? Łyżeczka laudanum, spiesznie wlana przez ochotnika z Białego Krzyża w usta chorych mogących jeszcze łykać, stawała się dla nich łaską. Może przyspieszało to ich koniec, zanim żołnierze i na wpół pijani beccamorti2 przyszli w nocy, aby wszystkie trupy wrzucić razem do wielkiego dołu na campo santo dei collerosi3. Iluż żyjących zostało w ten sposób pogrzebanych? Sądzę, że setki. Podobni byli do siebie tak łudząco, że ja również nie potrafiłbym często orzec, czy byli umarli, czy żywi. A czasu nie należało tracić, bo w każdej dzielnicy czekało wielu zmarłych i surowe rozporządzenia nakazywały wszystkie trupy grzebać tej samej nocy. 2 Stary neapolitański zwyczaj wymaga, aby trupy zabierane były przez ludzi z zasłoniętymi twarzami. Strój ten datuje się od czasów epidemii, co miało zabezpieczyć od zarazy. Należą oni do specjalnych bractw zw. beccamorti. 3 Cmentarz dla zmarłych na cholerę. Wkrótce gdy zaraza osiągnęła najwyższy punkt nasilenia, nie miałem już powodów do skarżenia się na zbyt długo przeciągającą się agonię umierających. Niektórzy padali na ulicy jak rażeni piorunem; zabierała ich policja i odwoziła do szpitala, gdzie po kilku godzinach umierali. Stangreta, który w najlepszym humorze zawiózł mnie z rana do więzienia w Granatello przy Portici, a później miał mnie odwieźć z powrotem do Neapolu, zastałem wieczorem w dorożce martwego. Nikt z Portici nie chciał ani się nim zająć, ani pomóc mi w wyładowaniu go z dorożki. Musiałem sam wsiąść na kozioł i zawieźć go do Neapolu. Podczas jazdy dwukrotnie wypadł z carozelli. W mieście również nikt nie chciał o nim słyszeć i nie pozostawało mi nic innego, jak pojechać na cmentarz, aby go pogrzebać. Wieczorem wracałem do locandy tak wyczerpany, że w ubraniu i nawet nie umyty rzucałem się na łóżko. Cóż by zresztą pomogło mycie się w brudnej wodzie albo dezynfekowanie siebie, gdy absolutnie wszystko dookoła było zakażone: moje jedzenie, woda do picia, łóżko, w którym spałem, nawet powietrze, którym oddychałem. Często ogarniał mnie taki strach, że bałem się położyć do łóżka lub pozostawać samotnie w pokoju. Wypadałem wtedy na ulicę, aby resite nocy przebyć w kościele. Santa Maria del Car-mine stała się moją ulubioną nocną kwaterą; najlepszym snem "w moim życiu spałem na ławce w lewej nawie tego starego kościoła. Zresztą było ich do spania pod dostatkiem, jeżeli zabrakło mi odwagi, aby pójść do domu. Setki zarówno kościołów, jak kaplic Neapolu przez całe noce stały otworem jarząc się od błagalnych świec. Mnóstwo Madonn i świętych pracowało w dzień i w nocy, odwiedzając umierających w swoich dzielnicach. Biada tym, którzy zjawili się w innym okręgu. Nawet czcigodną Madonnę delia Colera, która uratowała miasto podczas okropnej zarazy w roku 1834, wygwizdano przed kilkoma dniami w Bianchi Nuovi! Ale bałem się nie tylko cholery. Żyłem też stale w śmiertelnym strachu przed szczurami. Czuły się one tak zadomowione w tych tondaci bassi i w sotterranei4 w dzielnicy ubogich, jak owe nędzne postacie ludzkie, które tam żyły i umierały. Muszę przyznać, że zwierzęta te zachowywały się dość niewinnie i nie robiły szkód W norach i piwnicach. Michale (przynajmniej żyjącym). Zajmowały się oczyszczaniem ulic, co należało wyłącznie do nich od czasów rzymskich, a były przy tym jedynymi członkami gminy, którym ten urząd sam się opłacał. Oswojone były jak koty i prawie tak duże jak one. Pewnego dnia przyszedłem do starej kobiety, z której pozostała tylko skóra i kości; leżała na wpół naga na zgniłym sienniku w ciemnej norze. Powiedziano mi, że jest to vavama, babka. Leżała tak sparaliżowana od lat i zupełnie ślepa. Na brudnej podłodze przed nią siedziało półkolem na tylnych łapkach kilka olbrzymich szczurów, żrących pokarm niemożliwy do opisania. Patrzyły na mnie spokojnie, z zainteresowaniem, niemal z sympatią, i nawet się nie poruszyły, a tylko stara wyciągnęła kościste ramię krzycząc ochryple: — Pa-ne! pane! Kiedy jednak urząd sanitarny uczynił bezcelową próbę zdezynfekowania kloak, położenie zmieniło się nagle, a mój strach przeszedł w przerażenie: powódź szczurów, których miliony żyły dotąd zupełnie bezpiecznie od czasów rzymskich, zalała dolną część miasta. Oszalałe od gazów siarczanych i kwasu karbolowego pędziły ulicami jak wściekłe psy. Nigdy przedtem nie widziałem podobnych okazów. Były zupełnie łyse, miały dziwne, długie, czerwone ogony, oczy płonące i nabiegłe krwią, a zęby spiczaste, czarne i długie jak łasice. Gdy je uderzano, odwracały się rozwścieczone i uczepiały się kija, jak to czynią rozzłoszczone buldogi. Nigdy w życiu nie bałem się żadnego zwierzęcia tak jak owych szczurów; z pewnością były wściekłe. Cała dzielnica Basso Porto żyła w przerażeniu. Przeszło setkę okropnie pogryzionych mężczyzn, kobiet i dzieci umieszczono w szpitalu Pellegrini w pierwszym dniu akcji oczyszczania miasta. Kilkoro małych dzieci dosłownie zagryzły na śmierć i pożarły. Nie zapomnę nigdy obrazu nędzy i grozy w fondaco w Vicolo delia Duchessa. Pomieszczenie, a nazwać by je należało raczej piekłem, było prawie ciemne, tylko przed Madonną paliła się lampka oliwna. Ojciec umarł już przed dwoma dniami, ale zwłoki leżały jeszcze pod stosem łachmanów. Zwyczajem przyjętym w dzielnicy biedaków, rodzinie udało się ukryć je przed policją, która miała obowiązek natychmiast odwozić trupy na cmentarz. Siedziałem na ziemi przy córce zmarłego i odpędzałem szczury kijem. Dziewczyna była już zimna, ale jeszcze przytomna. Słyszałem bez uStanku, jak szczury gryzły trupa jej ojca. Wreszcie tak mnie to zdenerwowało, że ustawiłem zmarłego w kącie, niby zegar stojący, ^le szczury zaczęły wkrótce z chciwością ogryzać jego nogi i uda. Uciekłem z przerażenia, nie mogłem dłużej znieść tej okropności. Farmacia di San Gennaro stanowiła przystań dla mnie, gdy zabrakło mi odwagi, aby pozostać samemu. Nie zamykano jej ani w dzień, ani w nocy. Don Bartolo czuwał zawsze i ważył przeróżne mikstury oraz cudowne leki; czerpał do nich środki z szeregu majo-likowych waz pochodzących z siedemnastego wieku, a zaopatrzonych w medykamenty o łacińskich nazwach, z których większej części nie znałem. Kilka dużych, szklanych słojów z wężami i embrionem w spirytusie ozdabiało półkę na ścianie. Przed relikwiarzem ze szczątkami San Gennara, patrona Neapolu, paliła się poświęcona lampka, a u sufitu wśród pajęczyn wisiał zabalsamowany kot o dwóch głowach. Specjalnością apteki don Bartola była sławna mieszanina przeciwko cholerze. Na butelce widniał z jednej strony wizerunek San Gennara, a z drugiej — trupia czaszka z napisem Morte alla colera! Recepta była tajemnicą rodzinną, przechodzącą z ojca na syna od czasu zarazy w 1834 roku, kiedy środek ten uratował przy pomocy San Gennara całe miasto. Drugą specjalność stanowił tajemniczy płyn we flaszeczce, na której wyrysowano serce przebite strzałą Kupidyna, a zawierające filtro d'amore5. Jak słyszałem, napój ten, będący również tajemnicą rodzinną, miał duże powodzenie. Większa część klienteli don Bartola pochodziła z klasztorów i kościołów położonych przy tej samej ulicy. Na krzesłach przy kasie siedziało w aptece zawsze kilku księży, zakonników lub frati, rozmawiających z ożywieniem o wypadkach dnia, o najnowszych cudach tego lub tamtego świętego albo o skuteczności modłów do przełożonych Madonn: del Carmine, dell'Aiuto, delia Buona Morte, delia Colera, 1'Addolorata, la Egi-ziaca. Rzadko, niezmiernie rzadko wymawiano imię Boga, imienia zaś Jego Syna nie słyszałem z ich ust nigdy. Pewnego razu odważyłem się staremu, obdartemu braciszkowi, który był moim przyjacielem, wyrazić zdziwienie, że w ich dyskusjach nigdy nie bywa wymawiane imię Chrystusa. Starzec nie robił tajemnicy ze swego osobistego przekonania i wyjaśnił mi, że Chrystus zawdzięcza swą Napój miłosny. glorię tylko tej okoliczności, że miał za matkę Madonnę. O ile wiadomo, nie uratował On nikogo od cholery. Jego Święta Matka wypłakała oczy z Jego powodu, a cóż On dla Niej uczynił? — Kobieto — powiedział — kobieto, cóż mam wspólnego z tobą? -_ Perció ha finito małe! Dlatego też źle skończył. Z nadejściem soboty wymieniano w tych rozmowach coraz rzadziej imiona różnych świętych oraz rozmaitych Madonn. W piątek wieczorem aptekę wypełniali księża, którzy żywo gestykulując omawiali szansę jutrzejszej loterii. Trentaąuattro, sessantanove, ąuarantatre, diciasette! Don Antonio miał sen, że ciotka jego nagle umarła i zapisała mu pięć tysięcy lirów, a więc: nagła śmierć — czterdzieści dziewięć, pieniądze — siedemdziesiąt! Don Onorato wypytał grubasa na via Forcella i pewny był teraz swej stawki: dziewięć, trzydzieści dziewięć, dwadzieścia! Kotka don Bartola urodziła w nocy siedmioro młodych, z czego należało wróżyć: siedem, szesnaście, sześćdziesiąt cztery! Don Dionisio przeczytał właśnie w „Pungolo", że jakiś skrytobójca zasztyletował golibrodę na ulicy Immacolatel-la: golibroda — dwadzieścia jeden, nóż — czterdzieści jeden. Don Pasąuale zdobył swe liczby od cmentarnego stróża, który je najwyraźniej usłyszał z któregoś grobu: ii morto che parła, umarły mówiący: czterdzieści osiem! W aptece di San Gennaro poznałem się z doktorem Villari. Don Bartolo opowiedział mi, że przybył on do Neapolu przed dwoma laty, jako asystent starego doktora Rispu, najznakomitszego lekarza wszystkich klasztorów i kongregacji w całej dzielnicy, który po śmierci zostawił młodemu asystentowi swą ogromną praktykę. Od razu nabrałem dla swego kolegi dużej sympatii i cieszyłem się zawsze, ilekroć go spotkałem. Był to wyjątkowo piękny mężczyzna, o wytwornych i spokojnych manierach, różniący się zupełnie od zwykłego typu neapolitańczyka. Pochodził z Abruzzi. Dowiedziałem się od niego o klasztorze Sepolte Vive6, ponurym, starym budynku położonym w rogu ulicy, zaopatrzonym w małe, gotyckie okna i dużą, ciężką bramę żelazną, posępnym i cichym jak grób. Czy prawdą jest, iż przez tę bramę, która nigdy dotąd żadnej żywej istoty nie wypuściła, zakonnice dostawały sie owinięte w całuny i złożone w trumnach? 6 Żywcem pogrzebanych. O tak, to prawda; mniszki te nie miały żadnego kontaktu ze światem poza murami. Gdy lekarz z racji swego zawodu przybywał do klasztoru, musiał iść za starą zakonnicą, która dzwonkiem dawała znać mniszkom, aby się zamknęły w swych celach. A czy to prawda, co mi mówił padre Anselmo, że w ogrodzie klasztornym znajduje się wiele starożytnych skarbów z marmuru? Tak jest, doktor widział wiele porozrzucanych odłamków, a słyszał, że budynek stoi na gruzach starożytnej świątyni. Mój kolega chętnie rozmawiał ze mną i zwierzał się, że nie ma w Neapolu przyjaciół. On również, jak jego rodacy, nienawidził neapolitańczyków i gardził nimi. A teraz po tym, co widział podczas cholery, brzydził się nimi jeszcze bardziej. Z trudem nie poddawał się wrażeniu, iż Bóg zesłał karę na to przeklęte miasto. Sodoma i Gomora były niczym w porównaniu z Neapolem. Czyż nie widziałem, co się działo w dzielnicach ubogich, zarówno na ulicach, jak w zarażonych domach? Nawet v kościołach modlono się do jednego świętego, a przeklinano drugiego. Jaki szał rozpusty ogarnął cały Neapol! Wszędzie, nawet w obliczu śmierci, panował grzech i występek. Kobiety bywały tak często napadane, że nie odważały się opuszczać swych domów. Doktor zdawał się nie odczuwać strachu przed cholerą i był zupełnie spokojny mówiąc, że Madonna go strzeże. Jakże zazdrościłem mu tej wiary! Wskazywał dwa małe me-dalioniki, które w dniu wybuchu zarazy żona zawiesiła mu na szyi. Na jednym była Madonna del Carmine, a na drugim — Santa Lucia, której imię nosiła jego żona. Nie rozstawała się ona z tym medalionem od dzieciństwa. Powiedziałem, że znam św. Łucję dobrze i wiem, że jest ona opiekunką oczu. Często pragnąłem postawić świecę przed jej relikwiami. — Wszak od lat żyję w obawie utraty wzroku. Doktor odparł, że poprosi żonę, aby polecała mnie świętej w swych modlitwach. Santa Lucia również była niewidoma, a tyle światła zesłała innym oślepłym oczom! Powiedział, że żona jego przesiaduje całymi dniami przy oknie czekając na powrót męża. Nie ma ona nikogo na świecie, oprócz niego, który ją poślubił wbrew woli rodziców. Chciał wywieźć ją z zapowietrzonego miasta, ale wzbraniała się przed opuszczeniem męża. Spytałem, czy doktor nie boi się śmierci? O siebie się nie boi, odrzekł, ale chodzi mu o żonę. Gdybyż przynajmniej śmierć na cho lerę nie była tak wstrętna! Już lepiej dostać się od razu na tarz, niż być oglądanym w tym stanie przez kochające oczy! — Ale wszystko skończy się dla pana najpomyślniej! — rze. kłem — przecież ma pan kogoś, kto się za pana modli, ja nie mam nikogo... Przez jego piękną twarz przesunął się cień. — Czy przyrzeka mi pan, że w razie, gdyby... — Nie mówmy o śmierci — przerwałem mu wzdrygnąwszy się. Mała osteria dell'Allegria za Piazza Mercato była jednym z moich najulubieńszych miejsc odpoczynku. Jedzenie podawano w niej ohydne, ale wino wspaniałe i litr kosztował sześć soldów, toteż piłem go dużo. Często spędzałem tu pół nocy, gdy nie miałem odwagi pójść do domu. Nocny kelner, Cezare, stał się wkrótce moim przyjacielem. Po trzecim przypadku cholery w locandzie, gdzie mieszkałem, przeprowadziłem się do pustego pokoju w jego domu. Nowa kwatera była równie brudna, jak locanda, ale Cezare miał słuszność, że przynajmniej mieszkało się „in compagna"! 2ona jego już nie żyła, a córka, Mariuccia, cieszyła się pełnią życia. Wprawdzie liczyła dopiero piętnaście lat, ale rozkwitła już zupełnie, miała czarne oczy i purpurowe usta. Przypominała małą Wenus z muzeum na Kapitolu. Prała moją bieliznę, gotowała macche-roni i, jeżeli nie zapomniała, słała mi łóżko. Nigdy dotąd nie widziała forestiere. Ciągle zjawiała się w moim pokoju przynosząc bądź winogrona, bądź plaster arbuza, bądź talerz fig. A jeżeli nie miała mi nic do ofiarowania, wyjmowała czerwoną różę, ze swych ciemnych włosów i podawała mi ją z czarującym, kuszącym uśmiechem, a błyszczące oczy pytały, czy nie chciałbym też przyjąć purpurowych ust...? Przez cały dzień śpiewała w kuchni przeraźliwie donośnym głosem: — Amore! Amore! — W nocy słyszałem przez cienką ściankę, jak się rzucała na łóżku. Skarżyła się, że nie może zasnąć i boi się dormire solą. Czy ja również nie obawiałem się dormire solo? — Dormite, signorino? — szeptała ze swego łóżka. Nie, nie spałem, leżałem bezsennie i jak ona nie miałem chęci dormire solo. Jakiż to nowy lęk kazał memu sercu bić podnieconym rytmem i płynąć szybciej krwi w żyłach? Dlaczego nie dostrzegłem dotąd siedząc na wpół śpiący w bocznej nawie w Santa Maria del Carmi-ne, ile pięknych dziewcząt w czarnych mantylkach klęczało wokół mnie na marmurowej posadzce i pomiędzy modlitwą a śpiewem posyłało mi skrycie uśmiechy? Jakże się to działo, że całymi tygodniami mijałem codziennie fruttivendola' na rogu ulicy i nigdy nie przystawałem, aby pogawędzić z Naniną, jej piękną córką o policzkach różowych jak brzoskwinie, które sprzedawała. Dlaczego nie odkryłem dotąd, że fioraia8 na Piazza Mercato uśmiechała się czarownym uśmiechem Primavery Botticellego? Czyż nie pojmowałem, że podczas wszystkich wieczorów spędzonych w os-terii dell'Allegria uderzało mi do głowy nie wino di Gragnano, ale błyski w oczach Carmeli? Dlaczego słyszałem tylko jęki konających i pogrzebowe bicie dzwonów kościelnych, gdy na wszystkich ulicach rozlegał się śmiech i pieśni miłosne, a pod sklepieniem każdych drzwi szeptała dziewczyna ze swym amoroso? O Mari', O Mari', ąuanto sonno ho perso per te Fammi dormire Abbracciato un poco con te9. śpiewał jakiś chłopiec pod oknem Mariucci. O Carme! O Carme! — śpiewał inny przed osterią. Vorrei baciare i tuoi capelli neri10 — rozlegało się na Piazza Mercato. Vorrei baciare tuoi capelli neri — dźwięczało mi w uszach, gdy leżałem w łóżku i starałem się usłyszeć oddech Mariucci śpiącej za przegrodą. Co się ze mną działo? Czy zaczarowała mnie jakaś strega1,1? A może jedna z tych dziewcząt wlała mi do wina kilka kropel napoju miłosnego don Bartola? Co się stało z tymi ludźmi wokoło? Czy upili się młodym winem, czy też w obliczu śmierci ogarnęło ich szaleństwo zmysłów? Morto la colera, evviva la gioia! Sprzedawczyni owoców. Kwiaciarka. 9 Mario, ile snu straciłem przez ciebie. Pozwól mi spać w uścisku twoich ramion. 1 Chciałbym całować twe czarne włosy. " Strzyga, czarownica. 2 Śmierć cholerze, niech żyje wesołość! Bliski uśnięcia siedziałem przy winie na swoim zwykłym miejscu za stołem w osterii. Północ już minęła. Czekałem na Cezara, aż skończy zajęcia, aby pójść z nim razem do domu, gdy nadbiegł chłopiec i podał mi kartkę. „Przyjdź zaraz" — skreślono na niej ledwie widocznym pismem. W pięć minut później zatrzymaliśmy się przed potężną żelazną bramą klasztoru Sepolte Vive. Wpuściła mnie stara zakonnica i dźwięcząc dzwonkiem poprowadziła przez ogród. Przy końcu niezmiernie długiego korytarza inna mniszka podniosła do mej twarzy latarnię, zanim otworzyła drzwi do słabo oświetlonej celi. Na podłodze leżał na sienniku doktor Villari. Zaledwie go poznałem. Padre Anselmo właśnie udzielał mu ostatnich sakramentów. Doktor znajdował się już w stadium algidum, ciało było zimne, ale poznałem po jego oczach, że jeszcze jest przytomny. Z przerażeniem patrzyłem na te niegdyś piękne rysy: to, co widziałem teraz przed sobą, to nie był mój przyjaciel, lecz uosobienie okropnej śmierci budzącej grozę. Kilkakrotnie wyciągał ku mnie ręce, i blada twarz drgała z rozpaczliwego wysiłku, aby przemówić. Wykrzywione wargi tchnęły wreszcie wyraźnie: -— Specchio! — Po chwili zakonnica przyniosła małe lusterko, które przysunęła mu do na wpół przymkniętych oczu. Potrząsnął kilka razy głową. Był to ostatni znak jego życia: po godzinie serce przestało bić. Przed bramą zatrzymały się taczki po zwłoki dwóch zakonnic, które umarły tegoż dnia. Ode mnie zależało, czy braciszkowie mają zabrać również ciało doktora, czy też pozostawić je do następnego wieczora. Byliby mi uwierzyli, gdybym orzekł, że doktor jeszcze żyje, nie zmienił się bowiem zupełnie od mego przyjścia. Ale nie powiedziałem nic... W dwie godziny później ciało jego wrzucono z setką innych do wspólnego grobu na cmentarzu, Zrozumiałem jego wolę, gdy wyciągnął ku mnie ręce i potrząsnął głową, kiedy mu podsunąłem lusterko: żona jego nie miała zobaczyć nigdy widoku, który on oglądał w tej chwili. Na mnie spadł ciężki obowiązek pójścia do niej, gdy skończy się wszystko, i zawiadomienia jej o śmierci męża. Stanąwszy przed domem, gdzie mieszkali, ujrzałem przy oknie bladą twarz młodej kobiety, jeszcze prawie dziecka. Cofnęła się w przerażeniu, gdy otworzyłem drzwi. — Więc pan jest obcym lekarzem, o którym mi tyle mąż opowiadał? Dotąd nie wrócił do domu, a stałam przy oknie przez całą noc. Gdzie on jest? Zarzuciwszy mantylkę pospieszyła d,o drzwi. — Proszę mnie do niego zaprowadzić, zaraz, natychmiast, muszę go zobaczyć! Zatrzymałem ją słowami, że chciałbym przedtem z nią pomówić. Mąż zachorował w klasztorze Sepolte Vive, a że cały ten budynek jest zarażony, więc pójść tam nie można. Powinna myśleć 0 dziecku, któremu ma dać życie. — Proszę mi pomóc zejść ze schodów — zaszlochała — czemu mi pan nie pomaga? Nagle wydała przenikliwy okrzyk i na wpół zemdlona upadła na krzesło. — To nieprawda! On nie umarł! Czemu pan nic nie mówi? Kłamco! On nie mógł umrzeć beze mnie! Rzuciła się ponownie do drzwi. — Muszę go zobaczyć, muszę! Powstrzymałem ją znowu. — Nie może go pani zobaczyć, już go tam nie ma... Skoczyła ku mnie jak zranione zwierzę. — Nie mieli prawa zabrać go, dopóki go nie zobaczyłam! — krzyczała oszalała z rozpaczy i wściekłości. — On był światłem •moich oczu! Zabrali mi moje światło! Kłamco! Morderco! O święta Łucjo, zabierz mu wzrok, niech oślepnie, jak oślepił mnie! Wykłuj mu oczy, jak wykłułaś swoje własne! Do pokoju wpadła stara służąca i rzuciła się na mnie z wyciągniętymi rękami, jakby mi chciała rozszarpać twarz. — Święta Łucjo, oślep go, zabierz mu wzrok, oślep go! —krzyczała przenikliwym głosem. — Potess'essere ciecato, potess'essere ciecato! — krzyczała jeszcze za mną, gdy zataczając się schodziłem ze schodów. Straszliwe przekleństwo, najstraszliwsze, jakie można mi było rzucić w twarz, dźwięczało przez całą noc w mych uszach. Nie odważyłem się pójść do domu, wzdrygając się na myśl o ciemnym pokoju. Przesiedziałem resztę nocy w Santa Maria del Carmine 1 myślałem, że dzień nigdy już chyba nie nadejdzie. Kiedy przy-wlokłem się z rana do apteki San Gennara, aby wypić jak zwykle łyk eliksiru don Bartola (specyfiku również niezwykle skuteczne-go), padre Anselmo przyniósł wiadomość, że natychmiast muszę znowu pójść do klasztoru. Nowe trzy przypadki cholery wywołały w nim panikę. Padre Anselmo powiedział mi, że po długiej naradzie między przełożoną a nim postanowiono poprosić mnie na miej. sce zmarłego mego kolegi, gdyż innego lekarza nie można był0 w mieście zdobyć. Przerażone mniszki biegały tam i z powrotem po korytarzach; niektóre modliły się i śpiewały. Trzy chore zakonnice leżały w swych celach na materacach. Jedna z nich umarła tegoż wieczora. Z rana zachorowała stara mniszka, która mi asystowała przy zabiegach. Zastąpiła ją młoda zakonnica, którą zauważyłem już przy pierwszej wizycie; trudno było jej nie dostrzec, gdyż uderzała młodością i rzadką urodą. Nie odzywała się do mnie ani słowem i nawet nie odpowiedziała, kiedy zapytałem ją o imię, a dowiedziałem się dopiero od ojca Anselma, że nazywała się Urszula, suora Ursula. W ciągu dnia poprosiłem o rozmowę z przeoryszą i suora Ursula zaprowadziła mnie do jej celi. Stara kobieta popatrzyła na mnie zimnymi, przenikliwymi oczami, surowa i badawcza jak sędzia. Twarz jej była niewzruszona i kamienna, jakby wykuta w marmurze, a wąskie wargi zdawały się nie znać uśmiechu. Powiedziałem jej, że klasztor jest zarażony, warunki sanitarne są karygodne, woda w studni ogrodowej — zakażona i że cały klasztor powinien być ewakuowany, w przeciwnym razie wszystkie zakonnice wymrą na cholerę. W odpowiedzi oświadczyła, że jest to niemożliwe, gdyż żądanie moje sprzeciwia się regułom zakonu; żadnej zakonnicy wstępującej w te progi nie wolno opuścić klasztoru za życia. Muszą więc pozostać na miejscu, ale znajdują się przecież pod opieką Madonny i San Gennara. Przez kilka tych niezapomnianych a okropnych dni nie opuszczałem klasztoru zupełnie, z wyjątkiem jednych, krótkich odwiedzin w aptece San Gennara, gdzie wpadłem, aby wypić większą porcję wzmacniającego eliksiru don Bartola. Poprosiłem padre Anselmo o wino i wkrótce zacząłem pić dużo, może zbyt dużo. Nie spałem wcale i nie odczuwałem potrzeby snu. Sądzę, że nie mógłbym zasnąć, gdybym nawet miał ku temu sposobność. Strach i niezliczone ilości czarnej kawy wprawiły mój system nerwowy w stan podniecenia wykluczający wszelkie zmęczenie. Jedynym odpoczynkiem były chwile, gdy wykradałem się do klasztornego ogrodu, gdzie siadałem na starej, marmurowej ławce pod cyprysami, paląc niezliczoną ilość papierosów. Odłamki starożytnych marmurów leżały dookoła, porozrzucane w ogrodzie, a za studnię służył dawniejszy cippo — rzymski ołtarz. Stoi on teraz w podwórzu na San Michele. Tuż u moich stóp leżał okaleczony faun z rosso antico, a na wpół ukryty między cyprysami stał mały Eros na kolumnie z afrykańskiego marmuru. Kilkakrotnie zastałem na ławce siostrę Urszulę. Twierdziła, że musi od czasu do czasu odetchnąć świeżym powietrzem, aby nie zemdleć z powodu odoru przenikającego cały dom. Razu pewnego przyniosła mi kawę i stała przede mną czekając na filiżankę; piłem jak najbardziej powoli, aby musiała trochę dłużej zostać ze mną. Zdawało mi się, że przemogła już nieco swoją nieśmiałość i że nie brała mi za złe, gdy ociągając się podawałem jej z wolna filiżankę. Zmęczone moje oczy odpoczywały patrząc na nią, a raczej rozkoszowały się jej widokiem, gdyż była rzeczywiście bardzo piękna. Czy rozumiała, co jej mówiło moje spojrzenie, gdy usta nie śmiały powiedzieć: „Młody jestem, a ty taka piękna!" W niektórych momentach prawie mogłem przypuszczać, że mnie rozumie... Zapytałem, czemu się tu znalazła, czemu pogrzebała młode życie w Sepolte Vive? Czy nie wie, że z dala od tego przybytku strachu i śmierci świat jest tak piękny, a życie płynie pełne radości? — Czy siostra wie, co to za chłopiec? — rzekłem wskazując na małego Erosa pod cyprysami. Sądziła, że to angelo. — Nie, to bóg, największy bóg wśród innych bogów, a może i najstarszy z nich. Panował nad Olimpem, jak i dzisiaj jeszcze panuje nad naszym światem. Wasz klasztor stoi na ruinach starej świątyni, która zniszczona przez czas i ręce ludzkie, rozpadła się w proch i pozostały z niej jedynie szczątki murów. Ale ten chłopiec został; stoi na swym dawnym miejscu, gotowy do naciągnięcia łuku i trzyma w ręce kołczan ze strzałami. Nie ulegnie zniszczeniu, gdyż jest nieśmiertelny. Starożytni nazywali go Erosem, jest on bogiem miłości. Zaledwie wyrzekłem te bezecne słowa, gdy dzwon zaczął wzywać zakonnice na wieczorne modły. Przeżegnała się i pospiesznie wyszła z ogrodu. W tejże chwili nadbiegła inna siostra prosząc mnie do przeoryszy, która zemdlała w kaplicy. Właśnie zaniosły ją do celi. Chora popatrzyła na mnie swymi strasznymi oczami i ruchem ręki wskazała krucyfiks wiszący na ścianie. Ksiądz udzielił jej właśnie ostatnich sakramentów. Nie odzyskała już przytomności, bicie serca stawało się coraz słabsze i agonia zbliżała się szybko. Leżała tak przez cały dzień z zamkniętymi oczami, z krucyfiksem na piersiach i różańcem w z wolna chłodniejących rękach. Kilka razy zdawało mi się, że wyczułem słabe bicie serca, ale wkrótce nic już nie mogłem usłyszeć. Patrzyłem na zimne, okrutne oblicze starej przeoryszy, które nawet pod wpływem śmierci nie złagodniało. Uczułem nieomal ulgę, że oczy te już się zamknęły — coś w jej spojrzeniu napawało mnie lękiem. Spojrzałem na towarzyszącą mi młodą zakonnicę. — Nie mogę tu już dłużej pozostać — rzekłem z trudem. — Nie spałem od czasu, gdy tu przybyłem, mam zawrót głowy, przestałem być sobą, nie wiem, co robię, boję się... boję się samego siebie... boję się ciebie... boję się też... Nie miałem czasu dokończyć ani ona cofnąć się: ramiona moje oplotły ją i poczułem bicie jej serca na swoim. — Pięta! — tchnęła szeptem. I nagle, wskazawszy mi ręką na łóżko, z okrzykiem przerażenia wypadła z pokoju. Oczy starej przeoryszy patrzyły wprost na mnie — szeroko otwarte, groźne i straszne. Schyliłem się nad posłaniem i zdawało mi się, że słyszę słabiutkie drganie jej serca. Umarła, czy jeszcze żyje? Czy przerażające oczy mogły widzieć? Czy zobaczyły...? Czy wargi te przemówią kiedykolwiek? Nie mogłem znieść dłużej tego spojrzenia, naciągnąłem prześcieradło na okropną twarz i wybiegłem z celi. Po chwili uciekłem z Sepolte Vive, aby nigdy już do niego nie powrócić. Nazajutrz, idąc przez Strada Piliero, upadłem. Gdy przyszedłem do siebie, znalazłem się w carozelli, a naprzeciw mnie sie dział trzęsący się ze strachu policjant. Jechaliśmy do Santa Mad- dalena. Opowiedziałem na innym miejscu, jak się owa jazda skończyła; w trzy tygodnie później opuściłem Neapol, udając się we wspaniałą podróż przez zatokę najlepszą żaglówką, jaka była w Sorrento, w towarzystwie kilkunastu rybaków z Capri (przez cały jeden niezapomniany dzień staliśmy przed portem obok Capri, dokąd nas nie wpuszczono z powodu kwarantanny). W Letters from a Mourning City nie zdałem przezornie sprawy ze zdarzeń w klasztorze Sepolte Vive. Nie odważyłem się nigdy nikomu o nich wpomnieć, nawet swemu staremu przyjacielowi, doktorowi Norstrómowi, wiernemu kronikarzowi moich grzechów młodości. Wspomnienie haniebnego postępku prześladowało mnie przez długie lata. Im częściej nad nim rozmyślałem, tym bardziej stawał mi się niepojęty. Co to się wówczas stało? Jaka obca siła pozbawiła mnie panowania nad zmysłami, które wprawdzie zawsze miałem silnie rozwinięte, ale nigdy nie tłumiły mego rozumu. Nie byłem w Neapolu nowicjuszem i dawniej nieraz już rozmawiałem z ognistymi dziewczętami Południa, śmiałem się z nimi i gawędziłem. W niejeden letni wieczór na Capri tańczyłem też z nimi tarantelę. Ostatecznie zdarzało się, iż ukradłem jednego czy drugiego całusa, ale zawsze pozostawałem kapitanem okrętu, mającym absolutną możność zapobiegania najmniejszej oznace niekar-ności wśród załogi. Za czasów studenckich w Quartier Latin omal nie zakochałem się w soeur Philomene, pięknej siostrze z sali Sw. Klary; ale odważyłem się jedynie na nieśmiałe wyciągnięcie ręki przy ostatecznym pożegnaniu szpitala, a ona nawet jej nie dotknęła. Teraz zaś, w Neapolu, miałem chęć zamknąć w ramionach każdą dziewczynę, którą spotkałem, i byłbym to z pewnością uczynił, gdybym nie był zemdlał na Strada Piliero tegoż dnia, kiedy pocałowałem zakonnicę przy łożu jej umierającej przeoryszy. Gdy z odległości wielu lat wracam myślą do owych dni w Neapolu, nie mogę zarówno dziś, jak wówczas, wybaczyć sobie tego Postępku, ale do pewnego stopnia jestem w stanie wyjaśnić go dzisiaj. Podczas lat, kiedy byłem świadkiem zmagania się Życia ze Śmiercią, nie na próżno obserwowałem obu tych przeciwników. Śmierć na salach chorych wydawała mi się w porównaniu z tym, co ujrzałem później, tylko zapasami pomiędzy siłaczami, igraszką dziecięcą. W Neapolu widziałem, jak dusiła w moich oczach przeszło tysiąc osób dziennie. Widziałem, jak w przeciągu jednej minuty pogrzebała w Mesynie ponad sto tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci pod zawalającymi się domami. A potem, mając ręce zakrwawione po łokcie, oglądałem ją pod Verdun, jak mordowała czterysta tysięcy istnień i kładła pokotem kwiat całej armii na równinach Flandrii i nad Sommą. Dopiero od czasu, gdy ujrzałem, jakie zastępy potrafiła zmóc, zacząłem pojmować sposób jej walki. Jest to studium fascynujące, pełne tajemnic i paradoksów. Z początku wydaje się wszystko przerażającym chaosem, bezsensownym mordowaniem, nieładem i ślepym przypadkiem. Oto w tej chwili Życie zdaje się pędzić, zwycięsko potrząsając bronią, aby w następnej cofnąć się przed tryumfującą Śmiercią. Ale w rzeczywistości jest inaczej. Walka reguluje troskliwie niezmienne prawo równowagi pomiędzy Śmiercią a Życiem. Gdy równowaga ta zostaje zakłócona przez gromadne wymieranie ludzi w czasie zarazy, trzęsienia ziemi lub podczas wojny, czujna natura dążąc do wyrównania szali powołuje natychmiast do życia nowe istnienia, aby zajęły miejsce poległych. Mężczyźni i kobiety, znalazłszy się we władzy niezwyciężonych sił natury, padają sobie w ramiona oślepieni przez żądzę. I nieświadomi są wówczas, że śmierć stoi u ich wezgłowia trzymając w jednej ręce napój miłości, w drugiej zaś kielich wiecznego snu. O Śmierci, rozdawczyni życia i jego niszczycielko, początku i końcu wszechrzeczy! 9 W Paryżu Nieobecność moja w Paryżu przeciągała się, zamiast kilku tygodni — trzy miesiące i przekonany byłem, że wielu moich pacjentów pozostanie przy doktorze Norstrómie, który mnie zastępował. Myliłem się jednak; powrócili wszyscy, jedni zdrowsi, inni bardziej chorzy; jednogłośnie wydawali nader życzliwe sądy o moim koledze, nie szczędząc jednak przy tym słów uznania dla mnie. Nie czułbym się pokrzywdzony, gdyby zostali u mego przyjaciela: praktykę wyrobiłem sobie już olbrzymią, a widziałem, że jego zmniejsza się z dnia na dzień. Zmuszony był nawet przenieść się z Boulevard Haussmann do skromniejszego mieszkania na rue Pigalle. Norstróm zawsze dotrzymywał mi przyjaźni i nieraz wydobywał mnie z tarapatów. Na początku mej kariery, gdy nie miałem jeszcze dość wprawy jako chirurg, gotów był stale do przyjęcia na swoją odpowiedzialność części moich błędów. Przypominam sobie na przykład wypadek z baronem B. Sądzę, że powinienem tę historię opowiedzieć, aby czytelnik pojął, jakim człowiekiem był mój przyjaciel. Baron B., jeden z najstarszych członków kolonii szwedzkiej, zawsze nieco cierpiący, leczył się od kilku lat u Norstróma. Pewnego dnia, ulegając zwykłej swej nieszczęsnej niepewności, doktor zaproponował wezwanie mnie na konsylium. Baron powziął od razu do mnie sympatię; nowy lekarz wydaje się zawsze dobry, dopóki nie przekonamy się, że jest inaczej. Norstróm radził natychmiastową operację, której się sprzeciwiłem. Po konsylium baron napisał mi, że ma już dość ponurej miny Norstróma 1 Prosi mnie o zaliczenie go w poczet moich pacjentów. Odmówiłem oczywiście, ale Norstróm nalegał, abym zajął się leczeniem barona, którego stan poprawiał się tak widocznie, że wszyscy mi winszowali. Po miesiącu zorientowałem się, iż przyjaciel mój postawił diagnozę trafną, ale na operację jest już za późno. Baron był stracony. Napisałem więc do jego siostrzeńca, mieszkającego w Sztokholmie, żeby przyjechał i zabrał wuja, aby chory mógł umrzeć wśród swoich. Z wielkim trudem namówiłem starego pana do wyjazdu; nie chciał rozstać się ze mną utrzymując, że znalazł we mnie jedynego lekarza, który się poznał na jego chorobie. W kilka miesięcy później otrzymałem wiadomość od jego siostrzeńca, że wuj zapisał mi w testamencie bardzo kosztowny złoty repetier na pamiątkę wszystkiego, co dla niego uczyniłem. Często dziś słucham bicia tego zegarka przypominającego mi, co to znaczy nazwisko modnego lekarza! W ostatnich czasach, po wypadku z baronem, między mną a Norstrómem coś się zmieniło. Coraz częściej, za często wzywali mnie na konsylia jego pacjenci. Pewnego dnia obecny byłem przy dość niespodziewanej śmierci jednego z najbardziej znanych członków kolonii szwedzkiej. Norstróm nie mógł się z tego powodu uspokoić. Aby go trochę pocieszyć, zaprosiłem mojego przyjaciela na obiad do Cafe de la Regence. — Gdybyś mógł wyjawić mi tajemnicę twego powodzenia, a moich niepowodzeń! — mówił patrząc na mnie posępnie ponad butelką wina St. Julien. — Przede wszystkim jest to kwestia szczęścia — odrzekłem — ale różnimy się także temperamentem; podczas gdy ja fortunę chwytam przemocą, ty siedzisz sobie spokojnie z rękoma w kieszeniach i pozwalasz bogince przelatywać obok siebie. Przekonany jestem, że o wiele więcej niż ja wiesz o ludzkim ciele, zarówno zdrowym, jak chorym, ale jakkolwiek jesteś dwa razy starszy ode mnie, ja wiem może więcej o duszy człowieka. Dlaczego powiedziałeś owemu rosyjskiemu profesorowi, którego do ciebie posłałem, że ma anginę pectoris? Po co objaśniałeś mu wszystkie objawy tej strasznej choroby? — Chciał wiedzieć prawdę, musiałem więc ją wyjawić, gi w przeciwnym razie nie byłby mi posłuszny w leczeniu. — A ja mu nic o tym nie mówiłem, mimo to słuchał mnie. Kłamał mówiąc, że pragnie wiedzieć wszystko, bo śmierci się nie boi. Nikt nie chce wiedzieć naprawdę, czy jest ciężko chory, i ku słusznie boi się śmierci. Toteż stan chorego znacznie się pogort gdyż strach paraliżuje mu życie, a to jest twoja wina. — Stale mówisz o nerwach i duszy, jak gdyby ciało nie składało się z niczego więcej! Przyczyną anginy pectoris jest arterio-skleroza naczyń wieńcowych. — Zapytajże profesora Hucharda, co zdarzyło się w tym tygodniu w klinice, kiedy demonstrował nam przypadek anginy pectoris. Kobieta dostała nagle tak okropnego ataku, że nawet profesor sądził, iż skończy się śmiercią. Poprosiłem, żeby mi pozwolił usunąć atak przez psychiczne oddziaływanie na chorą; powiedział, że będzie to na pewno bezskuteczne, ale się zgodził. Położyłem pacjentce rękę na czole i uspokoiłem ją mówiąc, że atak zaraz minie; po chwili znikł z jej oczu wyraz przerażenia, zaczerpnęła głęboko oddech i oświadczyła, że czuje się lepiej. Powiesz, oczywiście, że zaszedł tu wypadek pseudoanginy, ale mogę ci dowieść, że się mylisz. Po czterech dniach miała pozornie taki sam atak, a umarła w niespełna pięć minut. Zawsze starasz się objaśniać swym pacjentom sprawy, których sam dobrze nie potrafisz wytłumaczyć. Zapominasz, że to wszystko polega na wierze, a nie na wiedzy. Weźmy na przykład wiarę w Boga: Kościół katolicki nigdy jej dokładnie nie wyjaśnia, a jednak jest największą potęgą na świecie — protestancki zaś, który usiłuje wszystko wyjaśnić, rozpada się w gruzy. Im mniej twoi pacjenci dowiedzą się prawdy, tym lepiej dla nich. Natura nie miała nigdy zamiaru poddawać -pracy ciała kontroli naszej świadomości, postępujesz więc wbrew jej woli, doprowadzając chorych do rozmyślań nad ich cierpieniami. Nakaż im, aby robili to czy tamto, jeżeli chcą wyzdrowieć, niech zażywają ten czy inny środek, a gdyby nie chcieli być ci posłuszni, niechże pójdą do innego lekarza. Odwiedzaj ich w wypadkach tylko nieodzownych i nie opowiadaj im za dużo, gdyż przejrzawszy lekarza, wkrótce zdadzą sobie sprawę, jak niewiele umiemy. Lekarze i książęta powinni, w miarę możności, jak najczęściej przebywać w cieniu, ochraniając tym swój prestiż; najlepiej prezentujemy się w świetle przyćmionym. Weź na przykład rodzinę lekarza: tam również w wypadku choroby wzywają innego doktora. Leczę obecnie w tajemnicy żonę sławnego paryskiego lekarza, przed dwoma dniami pokazała mi jego przepis pytając, °zy sądzę, że w ogóle mógłby jej pomóc... — Zawsze jesteś otoczony kobietami! Gdybyż darzyły mnie one taką sympatią, jaką najwidoczniej ty się u nich cieszysz. Nawet moja stara kucharka zakochana jest w tobie od czasu, gdyś ją wyleczył z półpaśca. — Dałby Bóg, aby mnie przestały lubić! Z rozkoszą odesłałbym do ciebie wszystkie te nerwowe baby. Wiem, że im przeważnie zawdzięczam opinię tak zwanego lekarza modnego, ale wierz xn[t one są plagą, a często po prostu niebezpieczeństwem. Mówisz, że chciałbyś aby cię kobiety lubiły; nie dawaj więcej im tego poznać po sobie, nie zwracaj na nie specjalnej uwagi i nie pozwalaj, aby według swych kaprysów powodowały tobą. Kobiety, jakkolwiek zdawałoby się, że o tym nie wiedzą, wolą same być posłuszne, zamiast zmuszać do uległości innych. Udają, że równe są mężczyźnie, ale doskonale wiedzą, iż tak nie jest; a zresztą dzieje się to z dobrym dla nich wynikiem, gdyż nie lubilibyśmy ich tak bardzo, gdyby były nam równe. W ogóle mam o kobietach zdanie o wiele lepsze niż o mężczyznach, ale im tego nie mówię. Mają one o wiele więcej dzielności, a cierpią i umierają z większą wytrzymałością niż my; przy tym więcej od nas mają współczucia i mniej są próżne. Ich instynkt prowadzi je na ogół pewniej przez życie, niż nas wiedzie rozum, i dzięki temu nie tak często stają się głupcami. Miłość znaczy w życiu kobiety o wiele więcej niż w życiu mężczyzny: stanowi dla niej wszystko. Miłość jest dla kobiety rzadziej, niż mężczyźni sądzą, sprawą zmysłów. Kobieta może się zakochać w człowieku brzydkim, nawet starym, jeżeli uda mu się obudzić w niej wyobraźnię; natomiast mężczyzna nie potrafi zakochać się w kobiecie nie działającej mu na zmysły, które wbrew zamiarom natury działają u współczesnego mężczyzny dłużej niż jego seksualne zdolności. Dlatego granice wieku dla zakochania się nie istnieją. Richelieu uchodził jeszcze w osiemdziesiątym roku życia za pociągającego, chociaż mógł się zaledwie utrzymać na nogach, a Goethe miał lat osiemdziesiąt, gdy zakochał się w Ulryce von Levetzow. Miłość trwa krótko jak życie kwiatka. U mężczyzny umiera ona śmiercią naturalną w małżeństwie, u kobiety żyje często aż do końca przyjąwszy formę macierzyńskiej tkliwości dla upadłego bohatera jej marzeń. Kobiety nie mogą zrozumieć, że mężczyzna jest z natury poligamiczny. Jakkolwiek jest poskromiony i poddaje się naszemu kodeksowi socjalnej moralności, jednak jego niezniszczalny instynkt śpi tylko. Mężczyzna pozostanie zawsze zwierzęciem, jakim go Pan Bóg stworzył, i zawsze bę T gotów, aby kontynuować bez niepotrzebnych przerw business aS usual. Kobiety nie odznaczają się mniejszą mądrością niż mężczyźni, przeciwnie, może nawet są mądrzejsze od nich, ale mądrość ta jest innego rodzaju. Nie można pominąć faktu, że mózg męski więcej waży niż kobiecy. Zwoje mózgowe, które można stwierdzić już o noworodka, różnią się zupełnie u obydwóch płci. Różnice anatomiczne występują jeszcze dokładniej, gdy porównamy płaty potylicowe w obydwóch mózgach. Husche przypisuje ich pseudo-atrofii w mózgu kobiecym wielkie znaczenie psychiczne. Prawo różnicy płci jest niezmiennym prawem natury, które powtarza się wszędzie i zaznacza się zazwyczaj silniej u typów wyższego rzędu. Istnieje pogląd, że zjawisko to uzależnione jest od tego, iż mężczyźni zagarnęli prawo do rozwoju duchowego na wyłączność swej płci, a kobiety nigdy się nim nie cieszyły. Czyż naprawdę? Nawet w Atenach nie uważano kobiety za istotę niższą od mężczyzny i każda gałąź wiedzy była jej dostępna. Plemiona jońskie i do-ryckie przyznawały jej zawsze swobodę działania, a u Lacedemoń-czyków rozrosła się ona nawet zanadto. Podczas całego trwania państwa rzymskiego, a więc w czasie czterystu lat wysokiej kultury, zażywały kobiety dużej wolności. Wystarczy przypomnieć, że miały prawo rozporządzania swym majątkiem. W średniowieczu wykształcenie kobiet przewyższało wiedzę mężczyzn. Rycerze lepiej władali mieczem niż piórem; mnisi zajmowali się nauką, ale istniało też mnóstwo żeńskich klasztorów, gdzie wiedza dostępna była w takiej samej mierze dla zakonnic. A spójrz na nasz zawód, w którym kobiety nie są nowicj uszkami. Już w szkole w Salerno kobiety były profesorami; Luise Bourgeois — lekarka Marii Medici, małżonki Henryka IV, napisała nieudolną książkę 0 sztuce akuszeryjnej; Marguerite la Marche była starszą akuszer-ką w Hotel Dieu już w roku 1677. Madame la Chapelle i madame Boivin napisały o chorobach kobiecych dużą liczbę książek (zresztą bardzo niedokładnych i bezwartościowych). W siedemnastym 1 osiemnastym stuleciu istniało mnóstwo kobiet-profesorów na katedrach sławnych włoskich uniwersytetów: w Bolonii, Pavii, Ferrarze i Neapolu. Nic nie uczyniły, aby pogłębić swą wiedzę sPecjalną. Akuszeria i ginekologia dlatego właśnie stały tak beznadziejnie długo w tym samym punkcie rozwoju, iż spoczywały przez całe lata w rękach kobiecych. Rozwinęły się dopiero z chwila przejęcia tej gałęzi wiedzy przez mężczyzn. Dzisiaj żadna kobiety nie pozostanie pod opieką lekarza swej płci, jeżeli życiu jej lub jeździecka grozi niebezpieczeństwo. A pomyśl o muzyce! Wszystkie damy w czasach renesansu grywały na lutni, a późniejszych wiekach na harfie i klawikordzie. Przez całe ubiegłe stulecia dziewczęta wyższych klas społecznych zawzięcie dręczyły fortepiany, ale nie znam dotąd ani jednego pierwszorzędnego utworu skomponowanego przez kobietę, jak również nie znam kobiety, która by umiała tak zagrać adagio sostenuto Beethovena, opus 106, jak pragnąłbym je usłyszeć. Nie ma też młodej damy, która nie zajmowałaby się malarstwem, lecz, o ile wiem, żadna galeria w Europie nie posiada płótna pierwszorzędnej wartości podpisanego przez kobietę, z wyjątkiem może Róży Bonheur, która musiała się golić i chodziła w męskim ubraniu. Jednym z największych poetów wszystkich czasów była kobieta. Z wieńca kwiatów, strojącego skronie tej czarodziejki, pozostało zaledwie kilka płatków różanych, które tchną jeszcze zapachem wiecznej wiosny. Czyż śpiew syreni z odległych helleńskich wybrzeży nie budzi w nas zawsze echa nieśmiertelnej radości i smutku? Urocza Safo, czy głos twój jeszcze kiedyś usłyszę? Kto wie, czy nie śpiewasz nadal w jakimś pogrzebanym urywku antologii, którą pokrywa lawa Herculanum. — Nie chcę już słyszeć o twojej Safo — burknął Norstróm. — Najzupełniej wystarcza mi to, co wiem o niej i o jej wielbicielach! Nie chcę także nic więcej słyszeć o kobietach. Wino uderzyło ci do głowy i naopowiadałeś mi mnóstwo nonsensów. Chodźmy do domu! Idąc dalej bulwarem, przyjaciel mój uczuł nagle chęć wypicia szklanki piwa. Usiedliśmy więc przy stoliku przed kawiarnią. — Bonsoir, cheri! — zawołała niespodzianie w stronę Nor-stróma jakaś dama od sąsiedniego stolika — czy nie zechciałbyś i mnie zaprosić na szklaneczkę? Nie jadłam kolacji. Norstróm opryskliwie odburknął, żeby mu dała spokój. — Bonsoir, Cloe! — rzekłem — jak się miewa Flopette? — Pracuje w bocznych ulicach. Na bulwarach nie może się pokazywać przed północą. T Podczas jej słów zjawiła się Flopette i usiadła obok swej ko-jeżanki po fachu. — Znowu piłaś, Flopette — powiedziałem — czy chcesz zmar-nować się do reszty? — Tak — odparła ochrypłym głosem — tam nie może być gorzej niż tutaj. — Nie bardzo jesteś wybredny w wyborze znajomości — zgromił mnie Norstróm, patrząc ze wstrętem na obydwie prostytutki. — Miewałem już gorsze — odrzekłem — a poza tym jestem ich lekarzem. Obydwie mają syfilis, a reszty dopełni pociąg do absyntu. Wkrótce skończą w St. Lazare albo w rynsztoku. Przynajmniej nie udają, że są czymś lepszym niż w rzeczywistości. Nie zapominaj, że tym, czym są dzisiaj, stały się dzięki mężczyźnie, a inny czeka na najbliższym rogu ulicy, aby odebrać im pieniądze, które my dajemy tym kobietom. Te dziewczęta nie są tak złe, jak sądzisz: do ostatka pozostają kobietami mającymi wprawdzie wszystkie wady swej płci, ale niejedną też jej zaletę, której często nie zatracają, choćby spadły najniżej. Dziwnie brzmi twierdzenie, że zdolne są one do miłości w najwyższym zrozumieniu tego słowa, a nie można sobie wówczas wyobrazić bardziej wzruszającego widoku. Kiedyś zakochała się we mnie prostytutka i stała się tak płochliwa i nieśmiała, jak młoda dziewczyna, a nawet czerwieniła się pod warstwą różu. I to nieszczęsne stworzenie, siedzące obok nas przy stoliku, mogło stać się miłą kobietą, gdyby miała do tego sposobność. Posłuchaj jej historii. — Czy pamiętasz — ciągnąłem idąc z nim pod rękę wzdłuż bulwarów — ową szkołę dla dziewcząt w Passy, prowadzoną przez siostry terezjanki? Zaprowadziłeś mnie tam w zeszłym roku do młodej Szwedki, która potem umarła na tyfus. Wkrótce w zakładzie tym miałem świeżą pacjentkę, prześliczną piętnastoletnią Francuzeczkę. Pewnego dnia, gdy szedłem do niej, jakaś kobieta, chodząca tam i na powrót po przeciwległym bulwarze, zaczepiła mnie w zwykły sposób. Kiedy odpowiedziałem jej bardzo szorstko, zaczęła błagać tonem wielkiej pokory, żebym pozwolił powiedzieć Jej kilka słów. Przyznała się, że od tygodnia codziennie obserwuje mnie, opuszczającego gmach szkolny, ale brak jej było zawsze odwagi, aby przemówić do mnie w biały dzień. Nazywała mnie monsieur le docteur i drżącym głosem zapytała, jak się ma owa młoda panienka chora na tyfus i czy stan jej jest niebezpieczny? — Muszę ją zobaczyć, zanim umrze — szlochała, a łzy spływały po jej umalowanych policzkach — muszę, muszę, muszę... jestem jej matką! Siostry nie wiedziały nic. Dziecko zostało im powierzone, gdy miało trzy lata, a pieniądze za nie wpłacano przez bank. Od owego dnia nie widziała już z bliska swego dziecka i jedynie co czwartek stawała na rogu ulicy, żeby zobaczyć dziewczynki idące na poobiedni spacer. Powiedziałem, iż jestem o małą bardzo niespokojny i że dam jej znać, gdyby stan dziecka uległ pogorszeniu. Nie chciała mi podać swego adresu, ale prosiła o pozwolenie oczekiwania mnie co wieczór na ulicy, gdzie mógłbym dać jej wiadomość o córce. Spotykałem ją regularnie przez cały tydzień. Złamały ją troska i ból. Zmuszony byłem powiedzieć jej, że dziewczynka ma się coraz gorzej, chociaż wiedziałem, że niemożliwością byłoby zaprowadzenie nieszczęśliwej kobiety do jej umierającego dziecka; nie mogłem nic więcej zrobić, poza przyrzeczeniem biedaczce, że dam jej znać, gdy koniec się zbliży. Wobec powyższego dała mi swój adres. Nazajutrz późnym wieczorem pojechałem na osławioną ulicę za Operą Komiczną. Dorożkarz uśmiechnął się znacząco i zaproponował, że za godzinę przyjedzie po mnie. Odparłem, iż wystarczy mi kwadrans na załatwienie sprawy. Zarządzająca domem publicznym przyjrzała mi się chwilę, po czym zostałem zaprowadzony do sali, gdzie siedziało kilkanaście półnagich kobiet w króciutkich osłonach z czerwonego, żółtego lub zielonego muślinu. Czy nie zechciałbym dokonać wyboru? Odparłem, że już się zdecydowałem i chciałbym prosić mademoiselle Flopette. Madame wyraziła żal, że mademoiselle Flopette jeszcze nie zeszła, ale w ostatnich czasach zaniedbywała się w obowiązkach. W tej chwili ubiera się jeszcze w sypialni. Poprosiłem o zaprowadzenie mnie do niej zaraz. Owszem, ale to kosztuje dwadzieścia franków z góry, oprócz dowolnej pamiątki dla mademoiselle Flopette, jeśli z niej będę zadowolony; a madame jest pewna, że tak będzie, gdyż Flopette to filie charmante, prete a tout et tres rigolo.1 Czy życzę sobie butelkę szampana do pokoju? Flopette siedziała przed lustrem, zajęta doprowadzaniem do porządku swej twarzy. Zerwała się, schwyciła szal, którym 1 Urocza dziewczyna, gotowa do wszystkiego i bardzo zabawna. zakryła swój tragiczny mundur kompletnej nagości, i utkwiła y/e mnie przerażone spojrzenie; twarz miała podobną do maski klowna, z plamami różu na policzkach, z jednym okiem uczernio-jiym węglem, a drugim zaczerwienionym od łez. — Nie — rzekłem spiesząc ją uspokoić — jeszcze nie umarła, ale stan jest beznadziejny. Zakonnica, która w nocy czuwa przy niej, jest przemęczona, powiedziałem zatem, że sprowadzę na dzisiejszą noc jedną z moich pielęgniarek. Proszę zmyć z twarzy tę ohydną szminkę, przygładzić włosy oliwą albo wazeliną, zresztą czym pani chce, i zamiast tej wstrętnej muślinowej spódniczki proszę włożyć strój pielęgniarki, który znajdzie pani w tej paczce. Wypożyczyłem go sobie od jednej z sióstr, a że jest ona mniej więcej wzrostu pani, sądzę, że będzie odpowiedni. Wrócę po panią za pół godziny. Gdy schodziłem ze schodów, patrzyła za mną milcząco. — Już? — spytała madame ze zdziwieniem. Wyraziłem życzenie, aby mademoiselle Flopette spędziła noc u mnie, i zapowiedziałem, że wrócę po nią niedługo. Gdy nadjechałem po upływie pół godziny, Flopette, ubrana w długi płaszcz pielęgniarki, stała w otwartych drzwiach, otoczona swymi koleżankami w ich muślinowych mundurach, składających się... z niczego. — Ależ ta dziewczyna ma szczęście! — śmiały się głośno — ¦w ostatnim dniu karnawału będzie jeszcze na balu maskowym. Jesteś zabójczo elegancka, wyglądasz prawie na przyzwoitą pannę. Ach, gdyby ten twój monsieur chciał nas wszystkie zabrać! — Bawcie się dobrze, dzieci — uśmiechnęła się madame odprowadziwszy Flopette do dorożki — pan będzie łaskaw: pięćdziesiąt franków z góry. Niestety, niewiele zajęcia pozostało już dla pielęgniarki. Dziewczynka zmieniała się z przerażającą szybkością i była zupełnie nieprzytomna; koniec nadchodził. Matka siedziała przez całą noc przy łóżku, wpatrzona przez łzy w swe konające dziecko. — Niech ją pani pocałuje — rzekłem, gdy rozpoczęła się agonia — może to pani zrobić, bo mała jest zupełnie nieprzytomna. Pochyliła się nad dzieckiem i raptownie się cofnęła. — Nie wolno mi jej pocałować — załkała — pan wie: przecież jestem cała zgniła... Gdy spotkałem ją w jakiś czas później, była zupełnie pijana. Po tygodniu rzuciła się do Sekwany. Wyciągnięto ją jeszcze żywą, ja zaś starałem się umieścić ją w St. Lazare. Nie było jednak ani jednego łóżka wolnego. W miesiąc potem wypiła całą butelkę laudanum i gdy przyszedłem, była już na wpół konająca. Nigdy sobie nie daruję, że wypompowałem z jej żołądka truciznę. W ręce zaciskała kurczowo mały dziecięcy pantofelek, w którym znalazłem lok włosów. Po wyzdrowieniu zaczęła pić absynt; to trucizna bezsprzecznie skuteczna, jakkolwiek zabijająca powoli. W każdym razie niedługo znajdzie się nieszczęsna w rynsztoku, gdzie można jeszcze łatwiej zginąć niż w Sekwanie... Stanęliśmy przed domem Norstróma na ulicy Pigalle. — Dobranoc — rzekł mój przyjaciel — dziękuję ci za miły wieczór! — Ja również — odrzekłem. 10 Konwojent zwłok Im mniej opowiem o mojej podróży owego lata do Szwecji, tym może będzie lepiej. Norstróm, pobłażliwy powiernik większości moich młodzieńczych przygód, twierdził, że jest to najgorsza historia, w jaką wtajemniczyłem go kiedykolwiek. Dziś nie zaszkodzi ona już nikomu, oprócz mnie, toteż mogę ją spokojnie opowiedzieć. Profesor Bruzelius, najsławniejszy w owych czasach lekarz w Szwecji, poprosił mnie, abym przywiózł z San Remo jego pacjenta, młodego człowieka ciężko chorego na płuca, który spędził tam zimę. Miał on ostatnio kilkakrotnie krwotoki i stan jego był tak poważny, że podjąłem się towarzyszenia choremu tylko pod warunkiem, iż pojedzie z nami jakiś krewny lub przynajmniej doświadczona pielęgniarka. Należało liczyć się z możliwością śmierci w czasie podróży. Po czterech dniach przyjechała do San Remo matka chorego. Projektowaliśmy przerwanie jazdy w Bazylei i w Heidelbergu, a w Lubece mieliśmy wsiąść na szwedzki parostatek płynący do Sztokholmu. Po dniu bardzo uciążliwej podróży przybyliśmy do Bazylei. Matka chłopca dostała ataku serca, który o mało jej nie zabił. Z rana wezwałem do niej specjalistę, który podzielił moje zdanie, iż o podróży w najbliższych tygodniach, ze względu na osłabienie chorej, nie można nawet myśleć. Musiałem zadecydować, czy chłopiec ma umrzeć w Bazylei, czy też należy z nim pojechać dalej samemu. Jak wszyscy bliscy śmierci, chory tęsknił za domem, wobec czego zdecydowałem się na podróż bez względu na jej wynik. W dniu naszego przyjazdu do Heidelbergu chłopiec dostał znowu gwałtownego krwotoku i należało odstąpić °d zamiaru dalszej podróży. Powiedziałem mu, że zaczekamy kilka dni na jego matkę, ale z trudem namówiłem go na odłożenie podró ży o jeden dzień. Wieczorem z zajęciem studiował wszelkie połączenia kolejowe, a po północy, gdy do niego zajrzałem, spał spokojnie. Z rana znalazłem go w łóżku martwego; najwidoczniej śmierć nastąpiła w nocy wskutek krwotoku wewnętrznego. Zadepeszowałem do kolegi w Bazylei prosząc o zawiadomienie matki i przesłanie mi jej rozporządzeń. Profesor odtelegrafował, że stan chorej jest tak poważny, iż nie ma odwagi zanieść jej tej wiadomości. Wobec tego, będąc przekonany, że na pewno chciałaby syna pochować w Szwecji, porozumiałem się z zakładem pogrzebowym. Dowiedziałem się wówczas, że zwłoki muszą być zabalsamowane, a kosztowało to dwa tysiące marek. Wiedząc, że rodzina zmarłego nie jest bogata, postanowiłem zabalsamować go własnoręcznie. Nie miałem czasu do stracenia ze względu na bardzo upalny koniec lipca, więc przy pomocy posługacza z prosektorium zabrałem się tejże nocy do najkonieczniejszych zabiegów. Koszt wyniósł dwieście marek. Była to moja pierwsza próba w tym kierunku i muszę przyznać, że wcale udana. Zalutowano w mojej obecności ołowianą trumnę, wstawiono ją do zewnętrznej dębowej, którą zgodnie z przepisami kolejowymi umieszczono w drewnianej skrzyni. Pozostałe formalności miał załatwić zakład pogrzebowy, który podjął się przesłania skrzyni koleją do Lubeki, skąd statkiem odstawiono by ją do Sztokholmu. Pieniądze, które wręczyła mi matka na podróż do Szwecji, starczyły zaledwie na opłacenie rachunku hotelowego. Na próżno protestowałem przeciwko niesłychanie wygórowanym żądaniom za pościel i dywan w pokoju zmarłego chłopca. Po uregulowaniu wszystkiego zostało mi tyle, że zaledwie mogłem opłacić własną podróż do Paryża. Od chwili przyjazdu do Heidelbergu ani razu nie wyszedłem z domu i jedynym widokiem, który poznałem w mieście, był ogród hotelowy przed moimi oknami. Zapragnąłem chociaż rzucić okiem na starożytne ruiny zamku, zanim opuszczę Heidelberg, aby, jak miałem nadzieję, nigdy do niego nie wrócić. Gdy stałem oparty o balustradę w wykuszu zamku, patrząc na dolinę Neckar rozciągającą się u moich stóp, podbiegł do mnie młody jamnik z szybkością, na jaką pozwalały mu krzywe nóżki dźwigające długie, wąskie ciałko. Natychmiast zaczął mi oblizywać twarz. Jego mądre ślepia przejrzały od razu moją tajemnicę: marzyłem zawsze gorąco o posiadaniu takiego miłego psiaka. Chociaż zasób mojej gotówki przedstawiał się nader skąpo, kupiłem go natychmiast za pięćdziesiąt marek i powróciliśmy triumfalnie do hotelu. Jamnik od razu poszedł za mną bez smyczy, tuż przy nodze, najzupełniej pewny, że nikt inny nie jest jego właścicielem. Z rana podano mi rachunek dodatkowy z powodu katastrofy, która zdarzyła się na dywanie w moim pokoju. Jednak tym razem wyczerpała się moja cierpliwość, gdyż na dywany wydałem już w tym hotelu osiemset marek. W dwie godziny później dywan z pokoju zmarłego podarowałem pewnemu staremu szewcowi, którego zobaczyłem przed nędznym domkiem, łatającego parę butów w otoczeniu gromadki dzieci okrytych łachmanami. Dyrektor hotelu prawie zaniemówił z wściekłości, ale biedny szewc dywan dostał. Na tym skończyło się moje zadanie w Heidelbergu i postanowiłem wyjechać rannym pociągiem do Paryża. Ale w nocy zmieniłem plany i zdecydowałem się pojechać do Szwecji. Licząc się z nieobecnością w Paryżu przez dwa tygodnie, zarządziłem wszystko odpowiednio, a Norstróm miał doglądać moich pacjentów. Zatelegrafowałem już do brata, że przyjadę, aby zobaczyć stare kąty, gdyż z pewnością nie zdarzy się nigdy więcej okazja spędzenia kilku świątecznych dni w Szwecji. Poza tym zależało mi na jak najszybszym opuszczeniu hotelu. Nie mogąc już zdążyć na pospieszny pociąg do Berlina, postanowiłem wyjechać wieczornym osobowym, tym samym, który wiózł do Lubeki zwłoki chłopca. Mógłbym również pojechać dalej tym samym szwedzkim statkiem, na który miano załadować trumnę. Zaledwie usiadłem w poczekalni, aby zjeść kolację, gdy kelner zwrócił mi uwagę, że wprowadzanie psów do restauracji jest wzbronione. Wsunąłem mu pięć marek do ręki i wepchnąłem jamnika pod stół. Właśnie zabierałem się do jedzenia, gdy w drzwiach rozległ się donośny głos: — Konwojent zwłok! Wszystkie twarze przy stolikach podniosły się znad talerzy, podróżni patrzyli na siebie nawzajem, ale nikt się nie poruszył. — Konwojent zwłok! Wołający zatrzasnął drzwi, ale wkrótce znowu się w nich ukazał z panem, w którym poznałem urzędnika z zakładu pogrzebowego. Właściciel potężnego głosu podszedł do mnie i krzyknął mi Prosto w twarz: — Konwojent! Konwojent zwłok! Wszyscy spojrzeli na mnie z zaciekawieniem. Zirytowany poprosiłem o spokój, gdyż chcę zjeść kolację. Nie, odrzekł natręt, potrzebny jestem natychmiast, gdyż naczelnik stacji musi ze mną pomówić w bardzo ważnej sprawie. Poszedłem więc do owego dygnitarza. Olbrzym, w binoklach oprawionych w złoto i z wąsami sterczącymi na kształt szczeciny, zaczął mi coś wykrzykiwać do ucha o wagonie, który musi być zaraz zaplombowany i w którym natychmiast mam zająć miejsce. Użyłem całej mojej znajomości języka niemieckiego, aby mu wyjaśnić, że miejsce mam już zajęte w przedziale drugiej klasy. To jest zabronione, powiedział, powinienem natychmiast być zamknięty w wagonie towarowym razem z trumną. — Jak to?! Co to u diabła znaczy? — Więc jest pan opiekunem trumny, a nie wie pan, że przepisy zabraniają, aby zwłoki podróżowały bez konwojenta, który musi być zaplombowany razem z trumną, którą wiezie?! Popatrzyłem na bilet drugiej klasy do Lubeki mówiąc, że jestem zwyczajnym turystą, który wybrał się na wycieczkę do Szwecji, a żadne zwłoki nic a nic mnie nie obchodzą. — Więc jest pan tym konwojentem czy nie! — wrzasnął z wściekłością. — Nie! Z całą pewnością nie! Gotów jestem wziąć się do każdej pracy, ale zostać kon-wo-jen- tem zwłok? Nie, dziękuję i odmawiam stanowczo; nie podoba mi się ani ten tytuł, ani zawód. Rzuciwszy bezradne spojrzenie na plik dokumentów, naczelnik stacji oświadczył, że jeżeli konwojent trumny nie zjawi się w ciągu pięciu minut, wagon ze zwłokami zostanie odczepiony od pociągu i będzie odstawiony w Heidelbergu na boczny tor. Nie skończył jeszcze mówić, gdy do pokoju wpadł mały garbus o błyszczących oczach i ospowatej twarzy; stanąwszy przed biurkiem naczelnika, podał mu stos papierów. — To ja jestem konwojentem zwłok — przedstawił się z widoczną dumą. Miałem chęć uściskać go, gdyż zawsze żywiłem słabość do ludzi garbatych. Oświadczyłem, że cieszę się nadzwyczajnie z poznania go, a jadę do Lubeki tym samym pociągiem i tym samym statkiem, co trumna do Sztokholmu. Ale musiałem się oprzeć o stół pana naczelnika, aby nie upaść z wrażenia, kiedy garbusek oświadczył, że nie jedzie do Sztokholmu, tylko do Petersburga, a potem do Niżniego Nowogrodu i że wiezie ciało rosyjskiego generała. Naczelnik stacji podniósł głowę znad akt i jego szczeciniaste wąsy nastroszyły się ze zdumienia. — Do stu tysięcy diabłów! — ryknął — więc do Lubeki jadą dwa ciała! A ja mam tylko jedną trumnę w wagonie! Nie wolno kłaść dwóch trupów do jednej trumny! Zabronione! Gdzie jest druga trumna? Garbus oświadczył, że rosyjskiego generała właśnie załadowano do wagonu, a opóźnienie wynikło z winy stolarza, który drugą skrzynię wykończył dopiero w ostatniej chwili. Czyż mógł przypuszczać, że zmuszony będzie wykonać dwie tak olbrzymie skrzynie w ciągu jednego dnia? Rosyjski generał? Przypomniałem sobie nagle, że słyszałem, jakoby jakiś stary generał rosyjski umarł na anewryzm serca w sąsiednim hotelu tegoż dnia, co mój chory. Przypomniało mi się też, że z okna pokoju widziałem w ogrodzie hotelowym jakiegoś ponurego, starego pana z długą, siwą brodą, siedzącego w fotelu na kółkach. Portier powiedział mi, że jest to sławny generał rosyjski, jeden z bohaterów wojny krymskiej. Nie widziałem dotąd nigdy człowieka o bardziej dzikim wyglądzie. Naczelnik zagłębił się znowu w swe zagmatwane papiery. Odprowadziłem garbusa na stronę, poklepałem go serdecznie po ramieniu i zaproponowałem mu pięćdziesiąt marek natychmiast, a pięćdziesiąt po przyjeździe do Lubeki, gdzie chciałem je sobie pożyczyć od szwedzkiego konsula, jeżeli pan konwojent podejmie się opieki także nad trumną chłopca. Zgodził się od razu. Naczelnik stacji zaoponował: takie wypadki nie są przewidziane, wynikłyby z nich zawiłe kwestie prawne, a w ogóle zabronione jest aby dwa ciała podróżowały w towarzystwie tego samego konwojenta. W każdym razie musiałby przedtem zapytać o pozwolenie Cesarsko-Ge-neralną Dyrekcję Kolei, a odpowiedź nie nadeszłaby przed upływem tygodnia. Sytuację uratował jamnik. Zauważyłem już kilkakrotnie w czasie naszych dyskusji, że z oczu pana naczelnika, uzbrojonych w binokle w złotej oprawie, padało od czasu do czasu życzliwe spojrzenie w kierunku mego psa, a olbrzymia ręka kilka razy pogłaskała ukradkiem jego długą, jedwabistą sierść. Posta nowiłem wzruszyć serce urzędnika ostatnim rozpaczliwym a kiem. Milcząc położyłem mu psa na kolanach. Gdy zaczął oblizy. wać mu twarz i szarpać najeżone wąsy, surowa mina pana naczelnika zmiękła i zmieniła się w uśmieszek politowania nad naszą bezradnością. W pięć minut później garbus dostał cały plik dokumentów stwierdzających, że jest konwojentem dwóch trumien, ja zaś wraz z moim jamnikiem i walizką zdążyłem jeszcze wskoczyć do przepełnionego przedziału drugiej klasy i pociąg ruszył. Psiak chciał natychmiast rozpocząć igraszki z tęgą panią siedzącą obok nas. Spojrzała na mnie ostro, oświadczając, że przewożenie psów w drugiej klasie jest zabronione. A czy ten jamnik umie się przynajmniej zachować przyzwoicie? Ależ oczywiście. Urodził się już taki przyzwoity. .. Nagle uwagę psa zwrócił kosz, który tęga pani trzymała na kolanach. Obwąchiwał go gorliwie i zacząć wściekle szczekać. Szczekał jeszcze wówczas, kiedy pociąg zatrzymał się na następnej stacji. Tęga pani zawołała konduktora i wskazała na podłogę w przedziale. Konduktor oznajmił, że zabronione jest podróżowanie z psem bez kagańca. Na próżno jamniczek otwierał szeroko pysk, aby pokazać srogiemu panu, że zęby zaledwie mu się wyrzy-nają, na próżno spoczęła moja ostatnia pięciomarkówka w ręku nieubłaganego urzędnika: uparł się, że pies musi być natychmiast przeniesiony do specjalnego wagonu dla zwierząt. Przez zemstę wskazałem na kosz tęgiej pani pytając, czy wolno podróżować z kotem, który nie ma opłaconego biletu. Nie, to jest również zabronione. Gdy schodziłem na peron, gruba dama jeszcze się z konduktorem kłóciła. Urządzenia dla psów w wagonach pozostawiały w owych czasach wiele do życzenia. Jakże mogłem umieścić stworzenie w ciemnej norze, położonej akurat na kołach wagonu, dusznej od dymu z lokomotywy? Pobiegłem co tchu do wagonu towarowego z błagalną prośbą do funkcjonariusza kolejowego o wzięcie pod opiekę mego psa. — Zabronione! — odparł krótko. W tej właśnie chwili ostrożnie rozsunęły się drzwi następnego wagonu i ujrzałem głowę konwojenta trzymającego w ustach długą fajkę. Jak kot wskoczyłem do wagonu, trzymając na jednej ręce jamnika, a w drugiej walizkę. , Oświadczyłem garbuskowi, że otrzyma dodatkowo pięćdziesiąt marek po przybyciu na miejsce, jeżeli zatrzyma psa przy sobie. Zanim jednak zdążył odpowiedzieć, zasunięto z zewnątrz drzwi, lokomotywa gwizdnęła i pociąg ruszył. W dużym wygonie towarowym stały jedynie dwie wielkie skrzynie. Upał wzmógł się do niemożliwości, ale przynajmniej było dość miejsca, aby wyciągnąć nogi. Jamnik zasnął smacznie na mojej rozłożonej marynarce. Konwojent wyjął z kosza butelkę ciepłego piwa i zapaliwszy fajki rozsiedliśmy się na podłodze, aby omówić naszą sytuację. Bezpieczeństwo mieliśmy zapewnione, gdyż nikt nie widział mnie wskakującego z psem do wagonu towarowego, i mogłem się nie obawiać, aby któryś z konduktorów zajrzał do naszego lokum. Po godzinie, gdy pociąg z wolna podjeżdżał do następnej stacji, oświadczyłem konwojentowi, że tylko brutalna przemoc zdołałaby mnie teraz z nim rozłączyć, gdyż pozostanę tutaj aż do Lubeki. Godziny upływały na miłej rozmowie, którą prowadził głównie garbusek. Mówię po niemiecku bardzo źle, jakkolwiek rozumiem prawie wszystko. Nowy przyjaciel powiedział mi, że odbył tę podróż już niejednokrotnie i nawet na pamięć znał nazwę każdej stacji, na której zatrzymywaliśmy się, chociaż nie mogliśmy jej widzieć zamknięci w naszym więzieniu. Mówił, że zajmuje się przewożeniem zwłok już od dziesięciu lat, a jest to zawód miły i nieuciążliwy, zwłaszcza dla człowieka mającego upodobanie do podróży i oglądania nieznanych krajów. W Rosji był już sześć razy i bardzo lubił Rosjan. Zawsze pragnęli być pochowani w swojej ojczyźnie. Wielu z nich przybywało do Heidelbergu, aby się poradzić sławnych profesorów, i ci stanowili najlepszą klientelę. Żona mego towarzysza zajmowała się obmywaniem zmarłych; uprawiała to zawodowo i rzadko które ważniejsze balsamowanie zwłok odbywało się bez jej udziału. Toteż zirytował się, że ani on, ani jego żona nie zostali wezwani do tego Szweda, ciągnął wskazując drugą trumnę; podejrzewa w tym jakąś intrygę, gdyż pomiędzy nim a jego kolegami istnieje duża zawiść o zarobki. W ogóle cała ta sprawa wydaje mu się niejasna, gdyż nie mógł się nawet dowiedzieć, który z lekarzy podjął się zabalsamowania ciała. Nie każdy nia w tym odpowiednie doświadczenie, gdyż jest to zabieg bardzo skomplikowany i trudny, a nigdy nie wiadomo, co może się stać Podczas długiej podróży, zwłaszcza w czasie takich upałów. Czy widziałem już kiedyś balsamowanie zwłok? — Tak... raz jeden — odparłem wzdrygnąwszy się. — Szkoda, że pan nie może zobaczyć tego rosyjskiego generała! — rzekł rozmarzonym tonem, wskazując fajką jedną ze skrzyń — udał się po prostu bajecznie. Nie uwierzyłby pan, że to nieboszczyk; ma nawet szeroko otwarte oczy. Dlaczego ten naczelnik stacji robił panu tyle trudności? — ciągnął powoli. Wprawdzie jest pan trochę za młody na konwojenta zwłok, ale wygląda pan przecież zupełnie przyzwoicie. Musi się pan tylko ogolić i oczyścić sobie ubranie, bo temu psu wyłazi sierść; przecież nie może się pan jutro pokazać konsulowi z brodą nie goloną chyba od tygodnia, ma pan wygląd raczej rozbójnika niż przyzwoitego człowieka wiozącego umarłych. Szkoda, że nie mam przy sobie brzytwy, mógłbym pana na najbliższej stacji ogolić. Otworzyłem walizkę mówiąc, że byłbym mu bardzo wdzięczny, gdyby zechciał oszczędzić mi tortur własnoręcznego golenia się, gdyż zawsze tego unikam w miarę możności. Spojrzeniem znawcy ocenił moje przybory do golenia i orzekł, że najlepsze pochodzą jednakże ze Szwecji — on sam również innych nie używa. Pochwalił się przy tym, że rękę ma bardzo lekką. Ogolił już setki osób, a nigdy jeszcze nie usłyszał najmniejszej skargi. Rzeczywiście, nie byłem w życiu lepiej ogolony, co mu też z uznaniem przyznałem, gdy pociąg ruszył dalej. — Nie ma to jednak jak podróże po obcych krajach — powiedziałem siadając i ścierając z twarzy resztki mydła — codziennie widzi się coś nowego i interesującego. Im dłużej przebywam tutaj, tym więcej zwracają moją uwagę zasadnicze różnice pomiędzy Niemcami a innymi narodami. Latyńskie i anglosaskie rasy zachowują przy goleniu postawę siedzącą, a w Niemczech leży się przy tym na wznak. Wszystko zależy od gustu, chacun tue ses puces a sa facon,1 jak mówią w Paryżu. — To kwestia przyzwyczajenia — objaśnił garbusek — przecież zmarły nie może siedzieć, a pan jest pierwszym człowiekiem żyjącym, którego ogoliłem. Rozłożył czystą serwetę na swojej skrzyni i otworzył kosz z prowiantami. Pomieszane zapachy kiełbasy, sera i kwaszonej Każdy zabija swe pchły według własnej metody. kapusty połechtały moje nozdrza, jamnik obudził się natychmiast j obydwaj patrzyliśmy wygłodniałym wzrokiem na smakołyki. Kiedy garbus zaprosił mnie na kolację, ucieszyłem się tak bardzo, że nawet kapusta przestała być postrachem dla mego podniebienia, a gdy podał jamnikowi duży plaster kiełbasy, pozyskał sobie moje serce do reszty. Nasza dozgonna przyjaźń przetrwała do Lubeki, po drugiej butelce mozelskiego wina nie istniała już żadna tajemnica pomiędzy nami, ale przezornie nie zwierzyłem się mojemu przyjacielowi, że jestem lekarzem. Wielostronne doświadczenie ostrzegło mnie przed szczerością, która zaznaczyłaby różnicę klasową pomiędzy mną a moim towarzyszem i pozbawiłaby mnie może jedynej okazji oglądania życia z punktu widzenia konwojenta zwłok. Niewielką znajomość psychologii zawdzięczam pewnym wrodzonym zdolnościom łatwego przystosowywania się do towarzyskiego poziomu, właściwego mojemu rozmówcy. Obcując z księdzem, czuję się zupełnie mu równy — w towarzystwie konwojenta zwłok staję się człowiekiem jemu podobnym, oczywiście do pewnego stopnia. Przy trzeciej butelce zależało już naprawdę tylko ode mnie, abym i ja został konwojentem zwłok. — Głowa do góry, bracie — wołał mój gospodarz mrugając ku mnie porozumiewawczo — nie rób takiej kwaśnej miny! Wiem, że nie masz pieniędzy i coś ci się najwidoczniej nie udało. Nic sobie z tego nie rób, wypijmy jeszcze kieliszeczek i porozmawiajmy o tej sprawie. Nie darmo pracuję w moim fachu już dziesięć lat, wiem, kogo mam przed sobą! Masz nie tylko rozum, ale i szczęście, w przeciwnym razie nie siedziałbyś teraz tutaj! Skorzystaj ze sposobności, bo druga taka nie zdarzy ci się nigdy. Zdaj twoją trumnę w Szwecji, a ja zawiozę moją do Rosji, przez ten czas wróć najbliższym pociągiem do Heidelbergu i załóż ze mną spółkę! Dopóki żyje profesor Friedreich, roboty będzie dosyć dla nas obydwóch. To ci mówię ja, Zachariasz Schweinfuss. Szwecja nie jest odpowiednim krajem, tam nie ma sławnych doktorów. W Heidelbergu jest ich pełno — to będzie właściwe dla ciebie miejsce pracy! Podziękowałem najserdeczniej mojemu nowemu przyjacielowi przyrzekając, że z rana — gdy nam trochę wywietrzeje z głów — powiadomię go o swojej ostatecznej decyzji. W kilka minut Potem leżeliśmy obok siebie na podłodze wagonu, pogrążeni w głebokim śnie bez marzeń i widziadeł. Przespałem noc znakomicie — jamnik miał gorszą. Dzień już był zupełny, gdy pociąg wjechał na stację w Lubece. Na peronie czekał urzędnik szwedzkiego konsulatu, aby asystować przy przeniesieniu trumny na szwedzki statek. Pożegnawszy się z moim towarzyszem serdecznym „do widzenia", udałem się do konsula. Na widok jamnika konsul zawiadomił mnie, iż przywożenie psów do Szwecji zostało zabronione z powodu licznych wypadków wścieklizny, które się ostatnio zdarzyły w północnych Niemczech. Mógłbym wprawdzie spróbować, ale zachodzi obawa, że psa nie wpuszczą na statek. Kapitan był w najgorszym humorze, jak wszyscy marynarze wiozący na okręcie trupa. Nic nie pomogły moje prośby, aby zabrał jamnika. Zachęcony powodzeniem u naczelnika stacji w Heidelbergu, chciałem wpłynąć na kapitana przez psiaka, ale stworzonko na próżno łasiło się do niego. Postanowiłem zatem wywołać wrażenie nazwiskiem mego brata. Owszem, powiedział kapitan, pana komendanta znam doskonale. Jako kadeci marynarki jeździli niegdyś na statku ,,Vanadis" i byli bardzo zaprzyjaźnieni. Czyżby więc mógł pan kapitan pozostawić wśród obcych ludzi w Lubece ukochanego jamnika mego brata? Nie, oczywiście nie, przecież nie jest tak okrutny. W pięć minut później pies został zamknięty w mojej kabinie pod warunkiem, że po zawinięciu do Sztokholmu przeszmugluję go do miasta na własną odpowiedzialność. Kocham morze, a przy tym statek był dobry, czułem się doskonale, jadłem przy stole kapitana, wszyscy zachowywali się względem mnie bardzo uprzejmie. Stewardessa trochę się skrzywiła sprzątając rano naszą kabinę, lecz gdy winowajca zaczął jej oblizywać twarz, stała się od razu naszym sprzymierzeńcem utrzymując, że nigdy jeszcze nie widziała tak zachwycającego stworzenia. Jamnik ukazał się nawet na pokładzie, wymknąwszy się przebiegle z kabiny, i wszyscy majtkowie zaczęli się z nim bawić, a kapitan odwrócił się czym prędzej w inną stronę, żeby go przypadkiem nie spostrzec. Późnym wieczorem statek zawinął do portu w Sztokholmie i trzymając psa na ręku, wyskoczyłem na wybrzeże. Z rana odwiedziłem profesora Bruzeliusa, który pokazał mi telegram z Bazylei donoszący, że matka chłopca ma się lepiej i że pogrzeb syna ma być odłożony do jej powrotu, który nastąpi mniej więcej za dwa tygodnie. Profesor wyraził nadzieję, że zatrzymam się do tego czasu w Szwecji, gdyż matka z pewnością będzie sobie życzyła, abym opowiedział jej szczegóły o śmierci chłopca. A poza tym przecież chyba będę na pogrzebie? Odrzekłem, że chciałbym tylko odwiedzić mego brata, a potem jak najspieszniej powrócić do swych pacjentów w Paryżu. Zapomniałem zaznaczyć, że nie przebaczyłem bratu dotąd, iż zwalił na mnie nasz uciążliwy spadek rodzinny w postaci panny Agaty. Napisałem mu wówczas wściekły list. Na szczęście zdawał się tego nie pamiętać; zachwycony był moim widokiem i wyraził nadzieję, w imieniu żony i swoim, że pozostanę przynajmniej ze dwa tygodnie w naszym starym domu. Po dwóch dniach dziwił się już bardzo, że tak wzięty lekarz może opuszczać swych pacjentów na dłuższy okres; a właściwie którego dnia mam zamiar wyjechać? Bratowa miała minę lodowatą. Trudno, nie mogłem się dziwić, gdyż należeli do ludzi nie lubiących psów, a nad takimi można się tylko litować. Najlepiej z plecakiem na grzbiecie wybrać się ze swym psem na wycieczkę pieszą. Dla młodych psiaków nie ma nic piękniejszego nad noclegi pod jodłami, nie na dywanach śmyrneń-skich z jedwabiu, ale z miękkiego mchu. Gdy z rana wyjeżdżałem, bratowa cierpiała na ból głowy i nie pokazała się przy śniadaniu. Chciałem pójść do jej pokoju, aby się pożegnać, ale brat odradził mi to. Nie upierałem się zresztą, kiedy dodał, że służąca znalazła właśnie pod moim łóżkiem wizytowy kapelusz jego żony, jej haftowane pantofle, boa z piór, dwa tomy encyklopedii angielskiej, poszarpane na strzępy, resztki królika oraz kota mojej bratowej, zaginionego niedawno, a znalezionego z na wpół odgryzioną głową. Poza tym lepiej nie mówmy o smyrneńskim dywanie w salonie, o klombach kwiatów w ogrodzie oraz o sześciu kaczątkach na stawie... Spojrzawszy na zegar, powiedziałem bratu, że lubię być na stacji jak najwcześniej... — Olle! — zawołał brat do starego stangreta mego ojca — postaraj się, żeby pan doktor, na litość Boga, nie spóźnił się na pociąg! W dwa tygodnie później znalazłem jię znowu w Sztokholmie. Od profesora Bruzeliusa dowiedziałem się, że matka zmarłego chłopca przyjechała właśnie tego dnia, a pogrzeb, w którym prze cięż wezmę udział, wyznaczony jest na jutro. Słuchałem profesora z przerażeniem. — Biedna kobieta — mówił — upiera się, aby zobaczyć syna przed złożeniem do grobu. Trumna ma być otwarta w jej obecności jutro z samego rana. Gdyby możliwość takiej okoliczności przyszła mi do głowy, nigdy bym się nie podjął balsamowania zwłok na własną odpowiedzialność. Miałem jak najlepsze zamiary, ale wykonanie był0 fatalne. Wiedziałem o tym i nie wątpiłem, że otwarta trumna ukaże z pewnością widok okropny. Pierwszą moją myślą była ucieczka nocnym pociągiem do Paryża, ale po namyśle zdecydowałem się pozostać i odegrać mą rolę do końca. Nie było czasu do stracenia. Pozwolenie na otwarcie trumny otrzymałem z największymi trudnościami i jedynie dzięki wstawiennictwu profesora. Chciałem jednak przeprowadzić najpotrzebniejszą dezynfekcję zwłok, gdyby się tego okazała potrzeba, o czym zresztą nie wątpiłem. Nieco po północy zszedłem do podziemi w kościele na cmentarzu w towarzystwie dozorcy i robotnika mającego otworzyć trumnę. Gdy wieko odlutowano, obaj odstąpili na bok w bojaźliwym poszanowaniu śmierci. Wziąłem od stróża latarkę i odsunąłem zasłonę z twarzy zmarłego. W tej chwili latarnia wypadła mi z rąk, ja zaś, niby uderzony niewidzialną ręką, zatoczyłem się wstecz. Jeszcze dzisiaj często się dziwię przytomności umysłu, jaka mnie nie opuściła owej nocy. Musiałem mieć chyba nerwy ze stali. — Wszystko w porządku — rzekłem, szybko zakrywając twarz zmarłego — zaśrubujcie wieko. Dezynfekcja nie jest potrzebna, gdyż zwłoki zachowały się zupełnie dobrze. Z rana poszedłem do profesora Bruzeliusa i powiedziałem mu, że widok, jaki ujrzałem w nocy, prześladowałby biedną matkę do końca życia, należy więc za wszelką cenę zapobiec otwarciu trumny. Byłem obecny na pogrzebie, ale od owego czasu nigdy na żadne już nie chodzę. Trumnę niosło do grobu sześciu kolegów szkolnych zmarłego. Pastor powiedział we wzruszającej przemowie, że Bóg w swej niepojętej mądrości nakazał okrutnej śmierci zniszczyć to młode życie, radosne i rokujące piękne nadzieje. Dla najbliższych stojących w żałobie nad tym zbyt wczesnym grobem, jedyną pociechę stanowi świadomość, że zmarły powrócił do swoich, aby spocząć w kraju, w którym się urodził. Rodzina będzie wiedziała, dokąd może przynosić kwiaty wiecznej pamięci i gdzie należy się modlić za ukochanego zmarłego. Chór studentów z Uppsali zaśpiewał tradycyjną starą pieśń: Integer uitae scelerisąue purus. (Od owego dnia znienawidziłem piękną odę Horacjusza.) Matka zbliżyła się do otwartego grobu i wsparta na ramieniu swego sędziwego ojca, złożyła na trumnie wieniec z konwalii. — To były jego ulubione kwiaty — zaszlochała. Z orszaku pogrzebowego kolejno podchodzono z kwiatami, żegnając trumnę zwilgotniałymi oczami. Chór zaśpiewał pieśń: „Spocznijcie, o dusze, w spokoju!" — i grabarze zaczęli zasypywać grób ziemią. Uroczystość była skończona. Gdy wszyscy się rozeszli, podszedłem bliżej i pochyliłem się nad na wpół zasypanym grobem. — 0 tak! Spij spokojnie, ponury stary bohaterze, walka się skończyła. Spoczywaj w spokoju! Nie prześladuj mnie swymi szeroko otwartymi oczami, abym nie zwariował. Dlaczego patrzyłeś tak gniewnie, gdy dzisiejszej nocy w podziemiach kościoła odsłoniłem twoją twarz? Czyż sądzisz, że ucieszyłem się bardziej twym widokiem, niż ty moim? Może przypuszczałeś, że jestem złodziejem znieważającym powagę śmierci, aby ukraść złotą ikonę z twoich piersi? Czy sądzisz, że zostałeś przywieziony przeze mnie? Nie, to nie ja, to zaklęty nieprzyjaciel człowieka w postaci pijanego garbusa przywiózł tu twoją trumnę. Któż inny oprócz Mefisto-felesa, odwiecznego szydercy, mógłby zainscenizować tę tragiczną farsę, jaka odegrała się na cmentarzu? Chwilami zdawało mi się, iż wśród pobożnych pień słyszę jego drwiący śmiech. Niechże mi Bóg przebaczy, że ja również omal się nie roześmiałem, gdy spuszczano trumnę do grobu. Ale czyż nie jest ci obojętne, w czyim grobie spoczywasz? Nie możesz przeczytać napisu na marmurowym krzyżu — czyż nie jest ci więc wszystko jedno, czyje imię na nim wyryto? Nie słyszysz przecież głosów ludzkich ponad sobą — cóż może cię obchodzić, jakim językiem mówią? Nie śpisz wśród obcych, nie, leżysz obok braci, ów szwedzki chłopiec, pochowany w sercu Rosji, śpi również w cudzym grobie, w twoim grobie, nad którym trębacze twego starego, walecznego pułku odegrali ostatnie pożegnanie. Królestwo śmierci nie ma granic, a grób nie zna narodowości. Wy, umarli, stanowicie jeden wspólny naród, a przybieracie w niedługim czasie wszyscy ten sam wygląd. I niezależnie od miejsca waszego spoczynku jednakowy los wa8 czeka: ludzkie zapomnienie i rozpadnięcie się w proch — takie jest prawo życia. Spoczywajcie w spokoju! Madame Reąuin W pobliżu Avenue de Villiers mieszkał lekarz, który był cudzoziemcem i który, jak sądziłem, wyspecjalizował się w akuszerii i ginekologii. Był to gbur i cynik. Kilkakrotnie zaprosił mnie na konsylium, ale zapewne nie po to, aby skorzystać z mego doświadczenia, lecz aby zrzucić na mnie część swojej odpowiedzialności. W wypadku ostatniego wspólnego konsylium chodziło o młodą dziewczynę, która umierała na peritonitis w tak podejrzanych okolicznościach, że z wielkim wahaniem położyłem na świadectwie zgonu podpis obok nazwiska mego kolegi. Pewnego wieczora, gdy powróciłem późno do domu, zastałem przed bramą czekającą dorożkę; doktor prosił, abym natychmiast przyjechał do niego na ulicę Granet do jego prywatnej kliniki. Wprawdzie postanowiłem zerwać z nim wszelkie stosunki, ale wezwanie było tak natarczywe, że osądziłem, iż muszę pojechać bezwzględnie. Drzwi otworzyła mi tęga, niesympatyczna pani przedstawiając się jako madame Reąuin, akuszerka, i zaprowadziła mnie do tego samego pokoju na górnym piętrze, w którym niedawno zmarła owa dziewczyna. Wokoło leżały zakrwawione ręczniki, prześcieradła i kołdry. Szmer kropel, spadających z materaca przesiąkniętego krwią na podłogę pod łóżkiem, budził lęk i zgrozę. Doktor, ogromnie zdenerwowany, podziękował mi gorąco za przybycie. O chorej wyraził zdanie, że nie ma już wiele czasu do stracenia. Miał słuszność, gdyż kobieta leżąca bez przytomności na swym lit de tra-vail' wyglądała bardziej na umarłą niż żyjącą. Po szybkim zbadaniu jej zapytałem doktora z oburzeniem, czemu nie wezwano chirurga lub akuszera-specjalisty zamiast mnie; pan kolega wieNa Józku porodowym. dział przecież, że żaden z nas dwóch nie potrafi nic zaradzić w tym wypadku. Po kilku zastrzykach kamfory i eteru kobieta odzyskała nieco przytomności. Po chwili wahania zdecydowałem się na chloroform przed przystąpieniem do pracy. Dzięki szczęściu, jakie mi zawsze dopisywało, wszystko poszło dość dobrze, a po energicznym zastosowaniu sztucznego oddychania, ożyło nawet, ku wielkiemu naszemu zdziwieniu, na wpół uduszone dziecko. Matka i maleństwo uniknęli śmierci prawie cudem. Wkrótce do tamowania krwi zabrakło nam waty, płótna i środków opatrunkowych, ale na szczęście znaleźliśmy wpółotwartą walizkę, pełną delikatnych płócien i damskiej bielizny, którą podarliśmy na tampony. — Jeszcze nigdy nie widziałem tak eleganckiej bielizny — powiedział mój kolega biorąc do ręki batystową koszulę. — Proszę spojrzeć — wykrzyknął wskazując czerwoną koronę wyhaftowaną nad literą M — ma foi, mon cher confrere, znajdujemy się w wytwornym towarzystwie! Zapewniam pana, że jakkolwiek niewiele w tej chwili pozostało z naszej pacjentki, jest to dziewczyna prześliczna, po prostu rzadkiej piękności. Nie miałbym nic przeciwko temu, aby wznowiła się między nami znajomość, jeżeli chora w ogóle żyć będzie! Ah, la jolie broche! — wykrzyknął znowu, schylając się po diamentową broszę, która wypadła na podłogę najwidoczniej wtedy, gdy wyjmowaliśmy zawartość walizki. — Ma foi, w ostatecznym razie opłaciłaby mój rachunek. Z tymi obcymi paniami nigdy nic nie wiadomo. Mogłoby jej wpaść do głowy, aby zniknąć równie tajemniczo, jak się tu Bóg wie skąd niespodzianie zjawiła. — Przedwcześnie kolega o tym myśli — przerwałem i schwyciwszy broszkę z jego czerwonych palców, schowałem ją do kieszeni — według prawa francuskiego rachunek zakładu pogrzebowego ma pierwszeństwo przed lekarskim, a nie wiemy jeszcze, który z nich zostanie przedstawiony wcześniej. Co się tyczy dziecka... — O to nie ma się co martwić — zachichotał — dzieci mamy tu dość, nawet za dużo, i w ostateczności możemy umarłe zawsze zastąpić innym. Madame Reąuin wysyła co tydzień kilkoro pociągiem des nourrices2 z Gare d'Orleans. Ale nie mogę pozwolić, żeby mi się matka wymknęła na tamten świat. Muszę być ostrożny ze statystyką: w ciągu dwóch ostatnich tygodni wydałem już dwa zaświadczenia zgonu. Gdy o świcie zabierałem się do odejścia, pacjentka była jeszcze na wpół przytomna, ale puls miała regularniejszy i mogłem mieć nadzieję, że będzie żyła. Najwidoczniej czułem się bardzo zmęczony, jeżeli zgodziłem się przyjąć filiżankę kawy, którą madame Reąuin podała mi w saloniku, zanim wyszedłem z tego domu śmierci. — Ah, la jolie broche — rzekła, gdy oddawałem klejnot na przechowanie — czy sądzi pan, że kamienie są prawdziwe? — rozmyślała głośno, trzymając broszkę pod światło gazowej lampy. Był to piękny klejnot diamentowy w kształcie litery M z rubinową koroną ponad literą. Ogień kamieni zdradzał, że są prawdziwe, ale błyski w chciwych oczach wiedźmy były podejrzane. — Nie — odparłem, aby naprawić głupstwo, które popełniłem dając jej broszkę do schowania — na pewno są fałszywe. Wyraziła przypuszczenie, że się chyba mylę. Owa pani nie miała czasu wpłacić jej zadatku zgodnie z przepisami zakładu, gdyż przyjechała w ostatniej chwili i zaraz zemdlała. Na bagażach nie było nazwiska, ale na jednej walizce wisiał znak „Londyn". — To wystarcza — rzekłem — proszę się uspokoić. Pani trudy na pewno będą wynagrodzone. Madame Reąuin wyraziła nadzieję, że ujrzy mnie jeszcze kiedyś u siebie, i wreszcie wyszedłem z tego zakładu przejmującego zgrozą. W kilka tygodni później dostałem od mego kolegi list donoszący, że wszystko skończyło się pomyślnie i że pacjentka, gdy tylko mogła utrzymać się na nogach, wyjechała w niewiadomym kierunku. Wszelkie rachunki zapłaciła i madame Reąuin rozporządza dużą sumą, którą owa pani przeznaczyła dla przyzwoitej rodziny chcącej zaadoptować jej dziecko. Odesłałem mu załączony dla mnie banknot i napisałem krótko aby nigdy więcej nie wzywał mnie w wypadku, gdy będzie zamierzał ponownie kogoś zabić. Mam nadzieję, że nie zobaczę już nigdy ani jego, ani madame Reąuin. Życzenie to spełniło się tylko w stosunku do doktora. O madame Reąuin opowiem w innym rozdziale. 12. Olbrzym Widziałem dokładnie, jak topniała klientela doktora Nor-stróma i zdawałem sobie sprawę, że nadejdzie dzień, który go zmusi do zamknięcia gabinetu. Coraz częściej biedni i bogaci członkowie szwedzkiej kolonii opuszczali go i przychodzili zamiast na ulicę Pigalle — na Avenue de Villiers. Na próżno starałem się powstrzymać napływ chorych; szczęściem Norstróm nigdy nie wątpił o mojej lojalności i pozostaliśmy przyjaciółmi do końca. Bóg widzi, że praktyka wśród skandynawskich pacjentów nie była dochodowa. Ciążyła mi przez cały czas pracy w Paryżu jak kamień młyński u szyi, i byłaby mnie zgubiła, gdybym nie zdobył sobie uznania w kolonii angielskiej i amerykańskiej, a nawet wśród Francuzów. Zabierała mi ogromnie dużo czasu, przysparzała wiele rozmaitych przykrości i wreszcie doprowadziła mnie nawet do więzienia. Jest to historia nader zabawna, którą często opowiadam przyjaciołom pisarzom, jako jaskrawy przykład zbiegu okoliczności, o który gorliwie ubiegają się wszyscy noweliści. Oprócz skandynawskich robotników w Pantin i La Villette, którzy w liczbie ponad tysiąca osób zawsze potrzebowali lekarza, pod opieką moją znajdowała się też kolonia artystów na Montmar-tre i na Montparnasse, której stale brakowało pieniędzy. Mieszkały tam setki malarzy, rzeźbiarzy oraz autorów nie napisanych arcydzieł zarówno wierszem, jak i prozą, ostatnie przeżytki cyganerii Henri Murgera. Niektórzy z nich stali już na progu kariery, jak Edelfeld, Carl Larson, Zorn i Strindberg, ale większość żyła marnie i karmiła się tylko nadzieją. Największy rozmiarami ciała był mój przyjaciel rzeźbiarz; miał on najmniejsze zasoby pieniężne, jasną brodę wikingów i dobroduszne, niebieskie oczy dziecka. Z rzadka zjawiał się w Cafe de 1'Hermitage, gdzie większość jego kolegów spędzała wieczory. Zagadką było dla wszystkich, czym żywił swe dwumetrowej wysokości ciało. Mieszkał na Montparnasse w olbrzymiej szopie, zimnej jak lodownia; urządził w niej sobie pracownię rzeźbiarską, w której tworzył swe dzieła, gotował jedzenie, prał koszule i marzył o przyszłej sławie. Potrzebował wiele przestrzeni dla siebie i dla swych figur, które robił nadnaturalnej wielkości i których nigdy nie kończył z powodu braku gliny. Pewnego dnia zjawił się na Avenue de Villiers i zaprosił mnie na świadka swego ślubu, mającego się odbyć w najbliższe święto w szwedzkim kościele. Po ślubie miało nastąpić przyjęcie w nowym mieszkaniu pour pendre la cremaillere1. Wybranką serca okazała się drobna Szwedka, malarka miniatur, o połowę od niego niższa. Oczywiście z wielką przyjemnością przyjąłem zaproszenie. Po skończonej uroczystości proboszcz miał krótką, lecz bardzo miłą przemowę do nowo zaślubionych siedzących obok siebie przed ołtarzem. Przypominali kolosalny posąg Ramzesa II ze świątyni w Luksorze, gdzie obok faraona siedzi jego małżonka sięgająca mu zaledwie do pasa. W godzinę później zastukaliśmy, pełni oczekiwania, do drzwi pracowni. Olbrzym przyjął nas osobiście i przeprowadził z wielką ostrożnością do salonu przez lilipuci przedpo-koik, oddzielony od niego przegrodą tekturową. Zapraszał nas serdecznie do wypicia kilku kieliszków i do kolejnego odpoczynku na jedynym krzesełku znajdującym się w tym pomieszczeniu. Przyjaciel olbrzyma, Skornberg, wygłosił toast i wypił zdrowie gospodarza. Portret Skornberga naturalnej wielkości znany był w Salonie owego roku, a łatwo go mogłem zapamiętać, gdyż Skornberg był najmniejszym garbuskiem, jakiego kiedykolwiek widziałem. Gdy porwany uroczystą chwilą uniósł w górę kieliszek, zrobiła się dziura w tekturowym przepierzeniu i naszym podziwiającym oczom ukazała się komnata oblubieńców z łożem weselnym, zgrabnie zaimprowizowanym ze skrzyni po wielkim Bechsteinie. Skornberg skończył swą przemowę bez dalszych przygód, a przez ten czas uszkodzoną ścianę nasz olbrzym zreperował kilkoma numerami „Figaro". Potem uniósł jakąś zasłonę i posyłając przebiegłe spojrzenie rumieniącej się pannie młodej, pokazał nam mały ' Dosłownie: aby zawiesić kocioł — stary zwyczaj, przyjęty przy zakładaniu nowego gospodarstwa. pokoik, sklecony ze stronic „Petit Journal": pokój dziecięcy. Po godzinie opuściliśmy papierowy dom umówiwszy się, że na kolację zbierzemy się w piwiarni na Montmartre. Musiałem jeszcze odwiedzić kilku pacjentów, więc było już po północy, gdy dołączyłem do towarzystwa. Pośrodku dużej sali siedzieli moi przyjaciele. Twarze mieli czerwone i ze wszystkich sił śpiewali ogłuszającym chórem szwedzki hymn narodowy, który od czasu do czasu przerywany był grzmiącym solo z szerokiej piersi olbrzyma albo piskliwymi tonami z ust małego Skornberga. Przeciskałem się przez zatłoczoną salę, gdy jakiś głos zawołał: — A la porte les Prussiens! A la porte les Prussiens!2 Kufel piwa przeleciał mi nad głową i trafił olbrzyma w twarz. Rzeźbiarz zalany krwią zerwał się, schwycił Francuza za kołnierz i rzucił go, jak tenisową piłkę, poprzez bufet na kolana restauratorowi, który na cały głos wrzeszczał: — La police! La police! — Następny kufel trafił w mój nos rozbijając mi okulary. Trzeci — powalił z nóg Skornberga. — Wyrzucić ich, wyrzucić! — wył otaczający nas tłum. Olbrzym, trzymając w każdej ręce po krześle, kosił swych przeciwników niby dojrzałe zboże, a mały Skornberg, wylazłszy spod stołu, krzyczał i gryzł jak rozwścieczony koczko-dan, dopóki następne celne uderzenie nie powaliło biedaka na ziemię. Olbrzym podniósł go, poklepał troskliwie po karku i trzymając zemdlonego pod pachą, starał się w miarę możności osłonić nasz przymusowy odwrót w stronę drzwi. Na progu osaczyło nas sześciu policjantów i odprowadziło do komisariatu na ulicę Douai. Po podaniu naszych nazwisk i adresów zostaliśmy zamknięci w pokoju o zakratowanym oknie. Znaleźliśmy się w „kozie". Po dwugodzinnym oczekiwaniu zaprowadzono nas przed brygadiera, który surowym głosem spytał, czy jestem doktorem Munthe z Avenue de Villiers. Odpowiedziałem twierdząco. Popatrzywszy na mój opuchnięty nos, dwa razy większy niż zwykle, i na podarte, pokrwawione ubranie powiedział, że nie wyglądam na doktora. Czy mam coś do powiedzenia na swoją obronę, zapytał po chwili dodając, że wydaję się najmniej piiany wśród tej hordy niemieckich dzikusów, a prócz tego jedyr j w ród nich mówię po francusku. Powiedziałem więc, że jesteśmy sp jkojnym szwedzkim towarzy2 Za drzwi Prusaków! stwem weselnym, brutalnie napadniętym w piwiarni zapewne dlatego, że wzięto nas za Niemców. W toku dalszego badania głos pana brygadiera znacznie złagodniał, a spojrzenie jego spoczęło kilkakrotnie jakby z podziwem na olbrzymiej postaci piastującej na kolanach na wpół przytomnego małego Skornberga. Wreszcie pan policjant rzekł z iście francuską galanterią, że szkoda byłoby, aby panna młoda wyczekiwała przez całą noc na powrót swego tak wspaniałego oblubieńca: wobec tego zwolni nas teraz i dochodzenie wyznaczy na inny dzień. Podziękowaliśmy mu z wdzięcznością i podnieśliśmy się, aby wyjść. Ku memu przerażeniu zwrócił się do mnie: — Proszę pozostać, chcę z panem pomówić! — Spojrzał znowu w swe papiery, poszukał czegoś w spisach leżących na stole i rzekł surowo: — Podał pan cudze nazwisko. Zwracam uwagę, że jest to bardzo poważne przestępstwo; aby jednak okazać moje najlepsze chęci, raz jeszcze daję panu sposobność cofnięcia fałszywych zeznań. Jak się pan nazywa? — Powiedziałem, że jestem doktorem Munthe. — Mam dowody, że pan nim nie jest — odrzekł sucho. — Tutaj mam zaznaczone — dodał wskazując na spisy — że doktor Munthe z Avenue de Villiers jest kawalerem Legii Honorowej. Na surducie pańskim widzę przeróżne czerwone plamy, ale nie mogę dostrzec czerwonej wstążeczki. Odparłem, że noszę ją rzadko. Rzuciwszy okiem na własną pustą klapę marynarki zauważył z dobrodusznym uśmiechem, że chyba po raz pierwszy zdarza się we Francji osobnik, który posiadając Legię, nie nosi jej oznaki. Zaproponowałem, żeby sprowadzono dozorcę domu, w którym mieszkam, aby zaświadczył moją tożsamość. — To niepotrzebne — rzekł brygadier obojętnie — jutro z rana pan komisarz sam zbada tę sprawę. Proszę przeprowadzić rewizję osobistą — dodał, gdy na dzwonek zjawili się dwaj policjanci. Z oburzeniem zaprotestowałem oświadczając, że nikt nie ma Prawa rewidować mnie. — Przeciwnie — odparł — nie tylko istnieje takie prawo, ale według przepisów jest ono obowiązkiem policji i to we własnym Pańskim interesie. W areszcie przebywa wielu łotrów wszelkiego rodzaju i policja nie może odpowiadać za ewentualną kradzież przedmiotów wartościowych, jakie mógłby pan posiadać przy sobie. Odrzekłem, że nic nie noszę w kieszeniach z wyjątkiem drobnej sumy pieniędzy, które mu chętnie wręczę. — Przeszukać go! — rozkazał ponownie. Musiałem w owym czasie posiadać siłę niedźwiedzia, gdyż dwaj policjanci mnie trzymali, podczas gdy trzeci przeprowadzał rewizję. Znaleziono w moich kieszeniach dwa złote repetiery, dwa staroświeckie zegarki Bregueta i angielski zegarek myśliwski... Nikt nie odezwał się słowem. Zamknięto mnie natychmiast w ohydnej, nie przewietrzonej celi. Upadłem na materac pytając siebie, co się teraz ze mną stanie. Najwłaściwiej byłoby zażądać, aby porozumiano się ze szwedzkim poselstwem, ale z wielu względów wolałem zaczekać z tym do jutra. Po jakimś czasie otworzyły się drzwi i wpuszczono do celi indywiduum tak podejrzane i wyglądające na apacza czy sutenera, że rzuciwszy nań okiem, zrozumiałem mądrość policji nakazującej osobistą rewizję aresztowanych. — Łeb do góry, Charlie — rzekł nowo przybyły — capnęli cię, co? Nie spuszczaj nosa na kwintę i nic sobie z tego nie rób! Jeżeli masz szczęście, to za dwanaście miesięcy wrócisz do swoich. A szczęści^zem jesteś na pewno, bo jakżebyś mógł zwędzić aż pięć zegarkó v jednego dnia! Pięć zegarków! Do stu diabłów, trzeba przyznać, że nie ma to jak Anglicy! Odparłem, że nie jestem Anglikiem, a zegarki zbieram z ama-torstwa. Zupełnie tak samo jak on, zauważył ze zrozumieniem. Rzucił się na materac, życzył mi przyjemnych marzeń i momentalnie zachrapał. Za ścianą zaczęła ochrypłym głosem śpiewać pijana kobieta. — Zamknij pysk, Fifine, ou je te casserai la gueule!3 — ryknął ze złością. Śpiewaczka umilkła natychmiast. — Alfons — szepnęła — mam ci coś ważnego do powiedzenia. Jesteś sam? Odparł, że siedzi z nim przemiły kolega, który chętnie chciałby wiedzieć, która teraz godzina, gdyż, niestety, zapomniał nakręcić pięć swoich zegarków, jakkolwiek zawsze nosi je przy sobie w kieszeniach. Wkrótce mój towarzysz zasnął znowu, a hałas kobiecych głosów z wolna umilkł. Nastąpiła cisza, przerywana krokami dozorcy, który przychodził co godzinę, aby spojrzeć na nas przez zasuwany otwór w drzwiach. Gdy na St. Augustin wybiła siódma, zaprowadzono mnie przed komisarza. Uważnie wysłuchał mego opowiadania, utkwiwszy we mnie przenikliwe spojrzenie mądrych oczu. Wyjaśniłem mu swą namiętność do zbierania zegarków i opowiedziałem, że właśnie owe pięć sztuk nosiłem przy sobie cały dzień, chcąc je zanieść do przejrzenia w firmie le Roy, ale w chwili rewizji zupełnie o nich zapomniałem. Wybuchnął wreszcie śmiechem mówiąc, że jest to najzabawniejsza historia, jaką kiedykolwiek słyszał. Po prostu z Balzaka! Otworzył szufladę biurka i podał mi moje zegarki! — Nie na próżno przesiedziałem dwadzieścia lat przy tym stole: nauczyłem się rozpoznawać ludzi! Pan jest w porządku! Zadzwonił na brygadiera, który mnie" kazał zamknąć na noc w areszcie. — Za nieprzestrzeganie przepisów zostanie panu potrącona gaża za osiem dni — rzekł surowo. — Należało natychmiast porozumieć się ze szwedzkim konsulem. Spisał się pan jak osioł. 3 .. .albo skuję ci mordę! 13 Panna Agata Stary zegar po dziadku, wiszący w hallu, wybił wpół do ósmej, gdy bezszelestnie jak duch wszedłem do mego mieszkania na Ave-nue de Villiers. Zwykle punktualnie o tej godzinie panna Agata zabierała się do codziennego ścierania patyny z mego jadalnego stołu, antyku znalezionego w którymś refektarzu. Mogłem więc mieć nadzieję, że dostanę się bezpiecznie do sypialnego. Była to moja jedyna przystań. Reszta mieszkania znajdowała się całkowicie we władaniu panny Agaty. Niezmordowanie i cicho jak kot krążyła cały dzień po pokojach ze ścierką w ręku, w ciągłym poszukiwaniu, czy nie znajdzie się coś do odkurzania lub podniesienia z podłogi. Otworzywszy drzwi do swego gabinetu, zamarłem w bezruchu: panna Agata stała pochylona nad biurkiem i zajęta była kontrolowaniem mojej porannej poczty. Podniosła głowę i milcząc rzuciła złe spojrzenie swych białych oczu na moje podarte i pokrwawione ubranie. W pierwszej chwili nie mogła w ogóle znaleźć dość przykrego słowa wyrażającego jej zgorszenie. — Na litość Boga — zasyczała wreszcie — a gdzie to on był! Gdy była zła, zwracała się do mnie zawsze w trzeciej osobie, a niestety rzadko przemawiała inaczej! — Miałem nieszczęśliwy wypadek na ulicy — objaśniłem nieśmiało. W zrozumiałej potrzebie samoobrony przyzwyczaiłem się już od dawna do kłamstw wobec panny Agaty. Zbadała moje łachmany doświadczonym okiem specjalisty, wyszukując miejsca do załatania, zacerowania lub zeszycia. Zdawało mi się, że głos jej zabrzmiał odrobinę łagodniej, gdy rozkazała mi oddać natychmiast wszystko, co mam na sobie. Wymknąłem się z sypialnego i wziąłem kąpiel, Rosalie przyniosła mi kawę. Nikt nie potrafił przyrządzać takiej kawy, jaką robiła panna Agata. — Biedny pan doktor — litowała się nade mną Rosalie, gdy oddawałem jej ubranie, aby wręczyła pannie Agacie — czy pan nie jest ranny? — Nie — odrzekłem — tylko boję się bardzo. Nie mieliśmy przed sobą tajemnic, jeżeli chodzi o stosunek nasz do panny Agaty, i żyliśmy oboje w śmiertelnym strachu przed nią. Byliśmy sprzymierzeńcami w codziennej nierównej walce na śmierć i życie. Rosalie była właściwie z zawodu pomywaczką, a ukazała mi się jako anioł opiekuńczy owego dnia, kiedy uciekła kucharka. Teraz, gdy opuściła mnie również pokojowa, Rosalie pozostała jako służąca „do wszystkiego". Strata kucharki bardzo mnie dotknęła, ale wkrótce musiałem przyznać, że nigdy nie jadłem równie dobrze jak teraz, kiedy panowanie w kuchni objęła panna Agata. Z pokojowej, hożej Bretonki, która także opuściła mój dom, byłem również bardzo zadowolony. Najsumienniej dotrzymywała naszej umowy, zabraniającej jej zbliżenia się do mego biurka lub dotykania antycznych mebli. W tydzień po przyjeździe panny Agaty dziewczyna najwidoczniej zaczęła niedomagać: ręce jej tak drżały, że zbiła mój najpiękniejszy stary wazon z fajansu. Wkrótce i ona uciekła, i to z takim pośpiechem, że zapomniała nawet zabrać swe fartuszki. Tegoż dnia panna Agata zabrała się do szorowania i szczotkowania moich pięknych antyków z epoki Ludwika XVI, do bezlitosnego trzepania twardym kijem kosztownych perskich dywanów i do mycia wodą z mydłem bladej twarzyczki marmurowej florentyńskiej Madonny; udało jej się nawet w końcu pozbawić wspaniałego połysku artystyczną wazę z Gubbio na moim biurku. Gdyby panna Agata przyszła była na świat o czterysta lat wcześniej, nie zachowałaby się do naszych czasów najdrobniejsza pamiątka średniowiecznej sztuki. A kiedyż właściwie urodziła się panna Agata? Wyglądała tak samo teraz jak wówczas, gdy widziałem ją, jako mały chłopiec, w domu moich rodziców w Szwecji. Kiedy nasz rodzinny dom już nie istniał, odziedziczył ją mój starszy brat, ale jako człowiek niezwykłej odwagi, potrafił pozbyć się tego spadku i przekazać go mnie. Napisał wówczas, że panna Agata jest właściwą osobą dla mego domu, a na pewno nie znajdę drugiej takiej gospodyni. I miał rację. A jednak od chwili, kiedy się wprowadziła, nie zaniedbałem niczego, aby się jej pozbyć. Zapraszałem na obiady nieżonatych przyjaciół oraz osoby mniej znajome. Wszyscy twierdzili, że tak doskonałej kucharki można mi pozazdrościć. Pospieszyłem wówczas z oświadczeniem, że mam zamiar ożenić się w najbliższym czasie, a panna Agata szuka posady u kawalera. Każdy z gości zapalał się od razu do tej myśli i prosił o pozwolenie zobaczenia mej perły. Ale na tym sprawa się kończyła: żaden nie pragnął widzieć jej po raz drugi i unikał tej przyjemności wyraźnie. Dokładne opisanie mego skarbu przechodzi ludzkie siły! Miała skąpe jasnoblond włosy, zwinięte w węzeł na wzór wczesnowiktoriańskiej epoki. Rosalie utrzymywała, że to peruka, ale nie jestem tego pewien. Czoło miała niezwykle wysokie, lecz wąskie, brwi nie było zupełnie. Miała za to podłużne białe oczy i właściwie można by powiedzieć, że reszta twarzy w ogóle nie istniała, oprócz długiego, haczykowatego nosa, pod którym wąskie przecięcie otwierało się z rzadka, ukazując szereg długich, spiczastych zębów łasicy. Sinawy odcień twarzy i rąk przypominał zmarłych. Ręce miała zawsze mokre, a przy tym zimne jak trup. Uśmiech panny Agaty... nie, wolę go nie opisywać! Właśnie tego uśmiechu.najbardziej obawialiśmy się z Rosalie. Moja gospodyni mówiła tylko po szwedzku, ale potrafiła lżyć i wymyślać płynnie w języku francuskim i angielskim. Przypuszczam, że z biegiem czasu nauczyła się trochę francuskiego, gdyż w przeciwnym razie nie mogłaby wyszpiegować tego wszystkiego, co zdawała się wiedzieć o moich pacjentach. Często przyła-pywałem ją na gorącym uczynku, kiedy podsłuchiwała pod drzwiami mego gabinetu, zwłaszcza gdy przyjmowałem panie. Agata miała specjalne upodobanie do umarłych. Usposobienie jej wybitnie się polepszało, gdy któremuś z moich pacjentów groziła śmierć. Każdy pogrzeb, przechodzący przez Avenue de Villiers, oglądała zawsze stojąc na balkonie. Nienawidziła dzieci i nigdy nie przebaczyła Rosalie, że na Boże Narodzenie ofiarowała dzieciom portiera kawałek ciasta. Nienawidziła też mego psa. Chodziła po mieszkaniu, rozsypując na dywanach proszek przeciwko robakom, i na znak protestu drapała się ostentacyjnie, gdy tylko mnie widziała. Pies znienawidził ją również od pierwszej chwili. może z powodu bijącego od niej specyficznego zapachu. Przypominał mi odeur de souris' z Kuzyna Ponsa Balzaka, ale z pewnym Zapach myszy. specjalnym „bukietem", który spotkałem raz jeden w życiu. Zdarzało mi się to wiele lat później, gdy wszedłem do zapomnianego grobu w Dolinie Królów w Tebach — grób był pełen wielkich nietoperzy, których czarne, nieforemne ciała wisiały na murach... Agata nie opuszczała domu nigdy poza niedzielami, kiedy to przesiadywała zupełnie samotna w swej ławce w szwedzkim kościele na Boulevard Ornano, gdzie zanosiła modły do Boga zemsty. Ławka ta była zawsze pusta, gdyż nikt nie ważył się zasiąść w pobliżu panny Agaty. Zaprzyjaźniony ze mną szwedzki ksiądz opowiedział mi, że kiedyś podczas komunii spojrzała na niego tak wściekłym wzrokiem, że obawiał się, czy nie odgryzie mu palców. Rosalie stopniowo wyzbyła się wrodzonej wesołości. Wyglądała mizernie, schudła i przebąkiwała o wyjeździe do zamężnej siostry mieszkającej w Touraine. Mnie oczywiście życie płynęło łatwiej, gdyż przebywałem przez cały dzień poza domem. Ale natychmiast po powrocie doznawałem uczucia, że siły mnie opuszczają, a śmiertelne znużenie przesłania mi świat szarą mgłą. Kiedy zaś przekonałem się, że panna Agata jest lunatyczką, bezsenność moja pogorszyła się znacznie. Zdawało mi się niekiedy, że czuję zapach tej kobiety w mojej sypialni. Wreszcie zwierzyłem się z tym pastorowi Flyga-re, który często mnie odwiedzał i domyślał się trochę, jak sądzę, straszliwej prawdy. — Więc czemu jej nie wydalisz? — spytał. — Tak dłużej być nie może; naprawdę, zaczynam wierzyć, że się jej boisz. Jeżeli sam nie masz odwagi, aby z nią pomówić, zrobię to za ciebie. Przyrzekłem, że ofiaruję tysiąc franków na jego kościół, jeżeli uda mu się usunąć ją z mego domu. — Wymówię jej posadę jeszcze dzisiaj, możesz być zupełnie spokojny. Przyjdź jutro z rana po nabożeństwie do zakrystii, a zastaniesz pomyślne wiadomości. Ale nazajutrz nie było nabożeństwa w szwedzkim kościele, gdyż pastor nagle poprzedniego dnia wieczorem zachorował, a za późno już było na poszukanie zastępcy. Udałem się natychmiast do jego mieszkania na Place des Ternes. Pastorowa przyjęła mnie oświadczeniem, że właśnie miała po mnie posłać. Mąż jej przyszedł poprzedniego wieczora do domu bliski omdlenia. — Wyglądał, jakby zobaczył ducha — mówiła z przejęciem. Może go rzeczywiście widział... rozmyślałem idąc do pokoju księdza. Opowiedział, że zaczął mówić mojej gospodyni o zadaniu, które mu powierzyłem, i czekał, czy się panna Agata nie rozgniewa. Zamiast tego popatrzyła na niego i uśmiechnęła się, a w tejże chwili pastor poczuł w pokoju niesłychanie dziwny zapach. Miał uczucie, że zemdleje. — To na pewno z powodu tego zapachu — dodał. — Nie, to z powodu tego uśmiechu! — odparłem i nakazałem mu pozostać w łóżku do mego ponownego przyjścia. — A cóż mi jest, na Boga? — spytał z niepokojem. Odpowiedziałem, że nie wiem, co nie zgadzało się z prawdą, gdyż wiedziałem doskonale, a objawy te znałem dobrze. — Ale, ale! — rzekłem na odchodnym — czy nie mógłbyś mi coś niecoś opowiedzieć o Łazarzu? Jako duchowny wiesz o nim na pewno więcej niż ja. Zdaje mi się, że istnieje legenda?... — Łazarz... — odparł chory słabym głosem — Łazarz był człowiekiem, który po trzydniowym pobycie w grobie powrócił żywy do domu, a przecież przebywał trzy dni i trzy noce w mocy śmierci. Nie można było wątpić o cudzie, gdyż Maria i Marta, jak również wielu dawniejszych przyjaciół, widzieli go po śmierci. — Chciałbym wiedzieć, jak wyglądał? — Legenda głosi, że znaki, jakie śmierć wycisnęła na jego ciele, pozostały po cudzie zmartwychwstania i rozpoznać je było można po sinawotrupiej barwie twarzy i zimnie wychudłych palców. Ciemne paznokcie urosły mu już i ubranie przesiąkło zapachem grobu. Gdy wyszedł przed zebrany tłum, radosne wyrazy powitania zamarły ludziom na ustach. Dziwny ciężar, niby szary pył, opadł na ich umysł. Jedni za drugimi uciekali, niemiejąc z przerażenia i grozy. Głos starego kapłana opowiadającego legendę słabnął coraz bardziej, chory niespokojnie rzucał się na łóżku, a twarz jego stała się biała jak pościel, na której spoczywał. — A czy jesteś pewien, że jedyny tylko Łazarz wstał z grobu? — spytałem. — Nie wiesz, czy nie miał przypadkiem... siostry? Z okrzykiem przerażenia pastor zakrył twarz rękami. Na schodach spotkałem pułkownika Staaffa, szwedzkiego attache wojskowego, który szedł w odwiedziny do proboszcza. Zaprosił mnie do siebie dodając, że chciałby pomówić o bardzo ważnej sprawie. Służył w armii francuskiej, wyróżnił się chwalebnie podczas wojny w siedemdziesiątym roku i został raniony pod Gravelotte. Ożenił się z Francuzką i zajmował wybitne stanowisko wśród elity towarzyskiej Paryża. — Wiesz przecież — zaczął, gdyśmy siedzieli przy herbacie — wiesz, że masz we mnie przyjaciela, a jestem przy tym dwa razy starszy od ciebie. Nie weź mi więc za złe tego, co ci powiem w twoim własnym interesie. Oboje z żoną słyszeliśmy ostatnio skargi na twój tyrański sposób postępowania z pacjentami. Nie ma człowieka, który lubiłby często słuchać o „dyscyplinie" i „posłuszeństwie". Damy, a zwłaszcza Francuzki, nie przyzwyczajone są do brutalnego postępowania i to ze strony takiego młodzika. Już ci nadały przydomek „Tyberiusz". Niestety, obawiam się, że w twoim przekonaniu rozkazywanie wydaje ci się tak naturalne, jak posłuszeństwo innych. Mylisz się, mój młody przyjacielu. Nikt nie lubi słuchać — każdy woli rozkazywać. — Jestem przeciwnego zdania. Większość ludzi, a kobiety prawie wszystkie, lubią ulegać. — Poczekaj, aż się ożenisz! — rzekł spojrzawszy ukradkiem na zamknięte drzwi do bawialnego pokoju. — A teraz przystąpmy do spraw ważniejszych — ciągnął po chwili — krążą plotki o nieostrożnościach, jakie popełniasz w pewnych sprawach prywatnych. Przebąkują o jakiejś tajemniczej kobiecie, która mieszka z tobą jakoby w charakterze gospodyni. Nawet żona angielskiego konsula wspomniała coś o tym mojej żonie, która cię oczywiście energicznie broniła. Ale co powie na to szwedzki poseł i jego żona, którzy kochają cię jak syna, a niewątpliwie dowiedzą się o tych sprawach? Mówię ci przez życzliwość, że dla lekarza na twoim stanowisku, który leczy tyle pań z angielskiego i francuskiego towarzystwa, jest to sytuacja niemożliwa. Powtarzam raz jeszcze: niemożliwa! Jeżeli nie możesz żyć samotnie — to trudno, ale, na miłość boską, usuń tę osobę z domu! Nawet Francuzi nie zniosą takiego skandalu. Podziękowałem pułkownikowi, przyznając mu zupełną słuszność. Wyznałem nawet, że już kilkakrotnie próbowałem wymówić jej mój dom, ale nigdy nie zdobyłem się na kategoryczne postawienie sprawy. — Wiem, że to niełatwo — przytaknął pułkownik — ja również byłem młody. Jeżeli brak ci odwagi, pozwól, że cię zastąpię. Zrobię to w mgnieniu oka: nie obawiam się ani mężczyzn, ani kobiet. Pod Gravelotte byłem osaczony przez Prusaków. W sześciu ciężkich bitwach patrzyłem śmierci w oczy... — Poczekaj, spojrzyj w oczy pannie Agacie Svenson — rzekłem sucho. — Czy to naprawdę Szwedka? Tym lepiej. W ostateczności każę ją przez poselstwo wysiedlić z Francji. Jutro o dziesiątej z rana przyjdę do twego mieszkania. Będziesz chyba w domu? — Nie, na pewno nie, uprzejmie dziękuję. Staram się nie bywać u siebie i nie zbliżam się do panny Agaty nigdy, jeżeli tylko mogę tego uniknąć. — Et pourtant tu couches avec elle?2 — wypalił pułkownik patrząc na mnie ze zdumieniem. Zrobiło mi się tak niedobrze, że niewiele brakowało, abym mu zniszczył dywan; zdążył jednak podać mi w porę kieliszek mocnej whisky and soda, i zataczając się poszedłem do domu. Przedtem przyjąłem jego zaproszenie uczczenia jutrzejszego zwycięstwa wspólnym śniadaniem. Ale nazajutrz zasiadłem do stołu tylko z panią Staaff. Pułkownik zasłabł i prosił, abym po obiedzie przyszedł do niego. Żona wyraziła przypuszczenie, że prawdopodobnie dokucza mu dawna rana spod Gravelotte. Bohater wielkich bitew leżał w łóżku z zimnym okładem na czole. Wyglądał staro i mizernie. Spojrzenie miał takie bezradne i znużone, jakiego nigdy dotąd u niego nie widziałem. — Czy uśmiechała się? — spytałem podstępnie. Zadrżał i wyciągnął rękę po kieliszek whisky and soda. — A widziałeś przy jej dużym palcu ten czarny, długi, zakrzywiony pazur jak u nietoperza? Zbladł i otarł pot z czoła. — Widzisz więc teraz, w jakiej jestem sytuacji. Poradź co mam zrobić? — szeptałem trzymając się oburącz za głowę. — Masz tylko jedno wyjście — odparł słabym głosem — musisz się ożenić, gdyż w przeciwnym razie na pewno wpadniesz w pijaństwo. 2 Więc czemu z nią sypiasz? 14 Vicomte Maurice Ani się ożeniłem, ani nie rozpiłem. Znalazłem inne wyjście: po prostu omijałem Avenue de Villiers. O siódmej rano Rosalie przynosiła mi do sypialni herbatę i „Figaro"; po upływie godziny wychodziłem i wracałem o drugiej, aby przyjmować chorych. Z wyjściem ostatniego pacjenta wymykałem się natychmiast i późnym wieczorem wkradałem się jak złodziej do mej sypialni. Pensja Rosalie została podwojona. Dzielnie trwała na swym stanowisku, skarżąc się tylko, że poza otwieraniem drzwi nie ma nic do roboty. Wszelkie inne prace domowe, jak trzepanie dywanów, naprawianie garderoby, czyszczenie obuwia, pranie i gotowanie, spełniała panna Agata. Znosiła ona obecność Rosalie z posępną rezygnacją i tylko dlatego, że czuła konieczność ł-ącznika pomiędzy sobą a resztą świata oraz potrzebę istnienia pod ręką kogoś, z kim mogłaby się wiecznie kłócić. — Raz nawet uśmiechnęła się do mnie — zapewniała mnie dziewczyna cokolwiek niepewnym głosem. Wkrótce Tom również zaczął unikać Avenue de Villiers ze strachu przed panną Agatą. Całymi dniami jeździł ze mną do pacjentów, rzadko jadał w domu, a do kuchni nie wchodził nigdy, co psy zazwyczaj bardzo lubią. Po powrocie do domu cichaczem wsuwał się do swego koszyka umieszczonego w mojej sypialni, gdzie czuł się względnie bezpieczny. W miarę wzrastania mej praktyki coraz rzadziej udawało się nam w niedzielne popołudnia znaleźć czas na dotychczasowe swawole i harce w Lasku Bulońskim. Psy, tak samo jak ludzie, muszą od czasu do czasu obcować z naturą, aby nabrać chęci do życia. Nic nie ma lepszego nad wesoły spacer pod dobrze znanymi drzewami, choćby to były nawet strzyżone i pielęgnowane drzewa w Lasku Bulońskim. Nie ma nic lepszego nad grę w chowanego wśród gęstwiny z jakimś przypadkowym znajomym. Pewnego dnia przechadzaliśmy się w bocznej alei, ciesząc się wspólną samotnością, gdy usłyszeliśmy nagle za nami rozpaczliwe chrapanie i sapanie przerywane kaszlem i odgłosem duszenia się. Sądziłem, że to przypadek astmy, ale Tom od razu zorientował się, gdy zobaczył biegnącego ku nam małego mopsa, nieomal duszącego się z wielkiego pośpiechu i ledwie chwytającego oddech. Widać było, że błaga nas, abyśmy na niego zaczekali. Po chwili u nóg moich leżał na wp'>ł żywy Loulou; biedak za tłusty był, aby oddychać normalnie, i „anadto wyczerpany, aby dać znak życia; czarny język wysunął mu się z pyska, a niebiegłe krwią oczy, pełne radości i zdenerwowania, prawie wyłaziły z orbit. — Loulou! Loulou! — wołał rozpaczliwie głos z karety przejeżdżającej główną aleją. — Loulou! Loulou! — wołał służący przedzierając się ku nam przez gęstwinę. Wyjaśnił, że towarzyszył markizie i jej pieskowi na zwykłym pięciominutowym pieszym spacerze, gdy nagle Loulou z podnieceniem zawęszył na wszystkie strony i tak zwinnie popędził przez krzaki i krzewy, że od razu stracili go z oczu. Markizę prawie zemdloną odprowadziła panna służąca do karety, a on już pół godziny szuka zaginionego psa; stangret jeździ tymczasem tam i z powrotem po głównej alei, pytając każdego spacerowicza o Loulou. Markiza rozpływała się we łzach, gdy złożyłem jej ukochanego pieska na kolanach, ale Loulou nie mógł jeszcze wydać głosu z braku powietrza. — Dostanie apopleksji! — szlochała jego pani. Krzyknąłem w jej aparat do słuchania, że to tylko zdenerwowanie. Ale w rzeczywistości Loulou, jak wszystkie stare a za tłuste psy, bardzo był bliski ataku. Poczuwając się do bezwiednej winy w całej tej awanturze, przyjąłem zaproszenie markizy na herbatę. Gdy Tom, wskoczył mi na kolana, Loulou dostał ataku wściekłości, który go omal nie udusił. Przez długi czas leżał bez ruchu i zupełnie wyczerpany w objęciach swej pani, jednym okiem patrząc z wściekłością na Toma, a drugim rzucając miłosne spojrzenia w moją stronę. — Wiele rzeczy wąchałem już w życiu — mówiło mi jego oko — ale nigdy nie zapomniałem twego zapachu tak zupełnie odrębnego od innych. Wolę go od wszelkich najmilszych woni. Jakże się cieszę, że cię znowu znalazłem! Weźże na kolana lepiej mnie, zamiast tego kundla! Czekaj, już ja go nauczę, niech mi tylko wróci oddech. — Wszystko, co gadasz, jest mi najzupełniej obojętne, ty krótkonose, małe straszydło — mówiła wyniosła mina Toma — pierwszy raz widzę coś podobnego! Można się spalić ze wstydu, że w ogóle jest się psem! Pudel taki jak ja, nagrodzony na wystawach, nawet nie warczy na taką kiełbasę! Trzymaj swój czarny ozór za zębami, żeby ci nie wypadł z tego ohydnego, żabiego pyska. Gdy wypiliśmy drugą filiżankę herbaty, wszedł do salonu monsieur 1'abbe na zwykłą popołudniową wizytę u markizy. Z wielką życzliwością robił mi wyrzuty, że nie zawiadomiłem go 0 swoim powrocie do Paryża. Pan hrabia często o mnie pyta i ucieszyłby się bardzo moim widokiem. Hrabina wyjechała dla zmiany klimatu do Monte Carlo. Czuła się zdrowa i wesoła, czego, niestety, nie można powiedzieć o jej mężu. Pan hrabia znów powrócił do siedzącego trybu życia i przez cały dzień pali w fotelu cygara. Ksiądz ostrzegł mnie poza tym, że vicomte Maurice wściekły jest na mnie za figiel spłatany mu w Chateau Rameaux. Twierdzi, że zahipnotyzowałem zarówno jego, jak wiejskiego lekarza, nakazując mu, aby uwierzył w colitis, a zrobiłem to tylko celem uniemożliwienia wicehrabiemu zdobycia złotego medalu na zawodach urządzanych przez Societe du Tir de France. L'abbe błagał, abym schodził Mau-rice'owi z drogi, gdyż vicomte znany jest z nieobliczalnej porywczości, ma wieczne z kimś zatargi, a właśnie przed miesiącem znowu się pojedynkował. Z naszego spotkania mogłyby wyniknąć Bóg wie jakie następstwa. — Nie stałoby się nic — zaprzeczyłem — nie mam potrzeby obawiać się tego prostaka, gdyż on boi się mnie. Dowiodłem na jesieni w Chateau Rameaux, że z nas dwóch ja jestem silniejszy, 1 bardzo cieszy mnie wiadomość, że pan wicehrabia nie zapomniał nauczki. Jego jedyna wyższość nade mną polega na umiejętności zastrzelenia z rewolweru jaskółki lub skowronka z odległości pięćdziesięciu kroków, ja zaś prawdopodobnie nie trafifbym w słonia z tej samej odległości. Nie należy jednak przypuszczać, aby vicomte chciał kiedyś zużytkować tę przewagę nade mną: nigdy nie wyzwie mnie na pojedynek, gdyż nie uważa mnie za godnego tej satysfakcji. Wspomniał ksiądz o hipnozie, naprawdę irytuje mnie już samo to słowo, gdyż tylko dlatego zarzucają mi stale posiłkowanie się hipnozą, że byłem uczniem Charcota. Niechże ksiądz raz na zawsze zrozumie, że wszystkie te nonsensy o sile hipnotycznej są teorią przestarzałą, odrzuconą przez wiedzę dzisiejszą. Zresztą w tym wypadku nie działa hipnoza, tylko autosu gestia. Ten błazen wmówił w siebie, że go zahipnotyzowałem. Nie ja wbiłem mu w głowę ten głupi pomysł, lecz sam go sobie wmówi — a to właśnie nazywamy autosugestią. Tym lepiej dla mnie, bo unieszkodliwia go ona w stosunku do mnie przynajmniej w moej obecności. — A czy potrafiłby go pan zahipnotyzować, gdyby panu na tym zależało? — Owszem, bardzo łatwo, wicehrabia jest bardzo podatnym materiałem. Charcot byłby zachwycony, gdyby go mógł przedstawić słuchaczom podczas jednego ze swych wtorkowych wykładów w Salpetriere. — Pan doktor twierdzi, że tak zwana siła hipnotyczna nie istnieje, a czy sądzi pan, że na przykład ja zdołałbym nakłonić wicehrabiego do podporządkowania się moim rozkazom tak, jak posłuszny jest życzeniom pana? — Tak jest, o ile vicomte wierzy, że ksiądz tę siłę posiada, ale... nie wierzy w to na pewno. — Dlaczego? — Właśnie w tym sęk. Wyczerpująca odpowiedź na pytanie księdza nie jest dziś jeszcze możliwa. Ten dział wiedzy liczy dość niewiele lat istnienia i znajduje się jeszcze w powijakach. — A czy pan doktor mógłby zmusić vicomte'a do popełnienia przestępstwa? — Nie, to znaczy jeżeli z natury nie miałby do tego skłonności. Ponieważ jednak przekonany jestem, że zbrodnicze instynkty posiada niewątpliwie, mogę zatem odpowiedzieć twierdząco. — A czy mógłby pan doktor wpłynąć na niego, aby zaniechał prześladowania hrabiny swoją osobą? — Nie, chyba że on sam życzyłby sobie tego i gdyby się poddał metodycznej terapii przez działanie hipnotycznej sugestii. Ale nawet w tym wypadku kuracja trwałaby długo, gdyż instynkt seksualny jest najsilniejszy w ludzkiej naturze. — Proszę przyrzec, że będzie pan unikał wicehrabiego: przy pierwszym spotkaniu obiłby pana szpicrutą. — Proszę, niech spróbuje. Wiem, jak należy się zachować w takim wypadku. Niech się ksiądz nie obawia: potrafię się obronić! — Na szczęście pojechał teraz do swego pułku w Tours i najprawdopodobniej nie tak prędko zjawi się w Paryżu. — Drogi księże, ksiądz jest bardziej naiwnym człowiekiem, niż przypuszczałem. Przecież wicehrabia jest teraz z hrabiną w Monte Carlo i przyjedzie 9o Paryża wówczas, gdy hrabia wróci z podróży. Nazajutrz wezwany zostałem do hrabiego w charakterze lekarza. Ksiądz miał słuszność: był smutny i rozbity zarówno fizycznie, jak duchowo. Niewiele można pomóc starszemu człowiekowi, który przez cały dzień siedzi w fotelu, paląc niezliczoną ilość cygar i o niczym innym nie myśli, jak o swej młodej i pięknej żonie, która „dla zmiany klimatu" pojechała do Monte Carlo. Niewiele też można pomóc, gdy nawet jego małżonka powróci. Jako jedna z najbardziej podziwianych i pożądanych osób wśród elity paryskiego towarzystwa, będzie znowu przez cały dzień przymierzała suknie u Wortha, wieczory zacznie spędzać na balach lub w teatrze, a mąż pozostanie nadal samotny i otrzyma najwyżej na dobranoc oficjalny, chłodny pocałunek w czoło. Im bliżej poznawałem hrabiego, tym bardziej go lubiłem. Był doskonałym typem francuskiego arystokraty dawniejszego pokroju. Prawdziwym jednak powodem mojej sympatii było może współczucie, jakie miałem dla niego. W owych czasach nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że jedynymi ludźmi, których kochałem, byli ci, którym współczułem. Prawdopodobnie z tego też powodu nie czułem żywszej sympatii dla hrabiny, gdy ujrzałem ją znowu. Było to pierwsze nasze spotkanie po owym spacerze o pełni księżyca w parku pod lipami, gdy sowa ostrzegła mnie przed zbyt gorącym uczuciem. Nie, wcale mi się teraz nie podobała, kiedy siedząc obok 1'abbe przyglądałem się jej przez szerokość stołu. Jakże się radośnie śmiała z głupich dowcipów wicehrabiego, które widocznie dotyczyły mnie, co wnioskowałem z jego wyzywających, bezczelnych spojrzeń rzucanych w moją stronę. Żadne z nich nie odezwało się do mnie ani słowem. Jedyną oznaką, że mnie hrabina poznaje, był roztargniony uścisk ręki przed obiadem, wicehrabia w ogóle zignorował moją obecność. Pani hrabina jaśniała zwykłą pięknością, ale nie była to dawniej mi znana kobieta. Wyglądała kwitnąco, ale tęskny wyraz znikł z jej oczu zupełnie. Na pierwszy rzut oka wiedziałem od razu, że w parku w Monte Carlo świecił również księżyc w pełni, ale nie było sowy ostrzegającej z wierzchołka lipy... Wicehrabia miał wygląd człowieka niezwykle zadowolonego z siebie, a wyraźna mina zwycięzcy działała po prostu prowokująco. — Ca y est!1 — powiedziałem księdzu, gdy po obiedzie usiedliśmy w palarni — miłość jest rzeczywiście ślepa, jeżeli można uczucie tych dwojga nazwać miłością. Hrabina zasłużyła sobie na lepszy los niż dostanie się w ręce tego zwyrodniałego głupca. — Czy wie pan, że nie ma jeszcze miesiąca, jak hrabia zapłacił jego karciane długi, aby uratować go przed wyrzuceniem z wojska? Krążą też pogłoski o czeku bez pokrycia... Mówią, że fantastyczne sumy wydaje na jakąś sławną kokotę. I taki człowiek będzie dziś wieczorem towarzyszył hrabinie na balu maskowym w Operze! — Ach, gdybym umiał strzelać! — Na litość boską, niech pan tego nie mówi! Wolałbym, aby pana już tu nie zastał, kiedy przyjedzie na kieliszek brandy and soda. — Lepiej by zrobił uważając trochę na te ilości wypijanych brandy! Czy ksiądz zauważył, jak ręka mu drżała, gdy odliczał sobie lekarstwo kroplami do kieliszka? W każdym razie pomyślny to znak dla jaskółek i skowronków. Niechże ksiądz przestanie z takim niepokojem spoglądać na drzwi. Pan wicehrabia na pewno woli pozostać w salonie przy hrabinie. No, muszę już iść, mój powóz czeka. Poszedłem na górę, aby raz jeszcze zobaczyć hrabiego. Kładł się już do łóżka twierdząc, że jest bardzo śpiący. Szczęśliwiec! Żegnaliśmy się właśnie, gdy z dołu doleciało nas rozpaczliwe wycie psa. Wiedziałem, że Tom czeka na mnie w zwykłym kącie hallu, gdzie hrabia, bardzo lubiący psy, kazał mu raz na zawsze położyć ciepły dywanik. Zbiegłem co prędzej na dół. W drzwiach wejściowych leżał Tom; skomlił słabo, a z pyska płynęła krew. Nad nim stał wicehrabia kopiąc z wściekłością stękające zwierzę. Rzuciłem się na łotra tak niespodzianie, że stracił równowagę i upadł na Stało się! podłogę. Chciał zerwać się, ale nowy, dobrze wymierzony cios zwalił go z nóg powtórnie. Schwyciłem kapelusz i palto, podniosłem psa, wskoczyłem z nim do powozu i przynaglając stangreta do pośpiechu, pojechałem na Avenue de Villiers. Z powierzchownych oględzin mogłem wywnioskować, że biedny Tom odniósł ciężkie obrażenia wewnętrzne. Przesiedziałem przy nim całą noc, słuchając oddechu coraz trudniej wydobywającego się z płuc. Krwotok ustawał. Z rana zastrzeliłem mego wiernego przyjaciela, aby mu zaoszczędzić dalszych cierpień. Nieco ulgi sprawił mi popołudniowy list od dwóch kolegów wicehrabiego, w którym prosili o wskazanie moich sekundantów, gdyż vicomte, jakkolwiek z początku się wahał, postanowił jednak uczynić mi zaszczyt itd. itd. Z trudem zdołałem uprosić szwedzkiego attache wojskowego, pułkownika Staaffa, o przyjęcie udziału w tej sprawie. Mój przyjaciel Edelfeld, znany fiński malarz, miał być drugim sekundantem. Norstróm, jako lekarz, chciał się stawić również. — Nigdy w życiu nie miałem tyle szczęścia co w ciągu ostatniej doby — rzekłem do Norstróma, gdy jedliśmy obiad przy naszym zwykłym stole w Cafe de la Regence. — Szczerze mówiąc, obawiałem się, że będę tchórzył. A zamiast tego ciekawość, jak przejdę tę próbę, tak zajmowała dziś moje myśli, że wcale nie miałem czasu na zastanawianie się nad niczym innym. Wiesz przecież, jak mnie zajmuje psychologia. Ale Norstróm zdawał się tego wieczora wcale nią nie interesować, a nawiasem mówiąc, nigdy się nią w ogóle nie zajmował. Milczący był i uroczysty, a pewna czułość malująca się w jego oczach, zazwyczaj bez wyrazu, przyprawiała mnie o zawstydzenie. — Posłuchaj, Axel — odezwał się trochę niepewnym i jakby stłumionym głosem — posłuchaj... — Nie patrz tak na mnie, a przede wszystkim nie bądź sentymentalny, to nie pasuje do twego typu. Podrap się po tym starym, niemądrym łbie i postaraj się zrozumieć całe położenie. Jak możesz wyobrażać sobie choćby przez chwilę, że byłbym tak głupi, aby stanąć jutro z rana w Bois de St. Cloud oko w oko z tym dzikusem, gdybym nie był pewien, że nie może mnie zabić. Myśl ta jest tak niemądra, że nie można jej ani przez sekundę brać poważnie. Poza tym te francuskie pojedynki są farsą, o tym wiesz równie dobrze jak ja. Obydwaj asystowaliśmy nieraz przy takich komediach w roli lekarzy. Aktorzy trafiają od czasu do czasu w któreś drzewo, ale nigdy w przeciwnika. Wypijmy butelkę chambertina i chodźmy spać. Burgund działa na mnie usypiająco. Od chwili śmierci mego biednego psa prawie nie spałem, a dzisiejszej nocy muszę wypocząć za wszelką cenę. Ranek był zimny i mglisty. Mój puls miał równy rytm około osiemdziesięciu, ale zauważyłem dziwne drganie w łydkach i znaczną trudność w mówieniu. Pomimo wysiłku nie mogłem połknąć ani łyżki koniaku, który mi podał Norstróm ze swej manierki, gdy wysiedliśmy z powozu. Nieskończenie długie formalności wstępne irytowały mnie, tym bardziej że nie rozumiałem z nich ani słowa. Jakie to wszystko głupie, rozmyślałem, a ile czasu traci się na próżno. O wiele prościej byłoby dać mu wystarczającą porcję batów a Tanglaise i na tym by się skończyło. Któryś z panów zauważył, że mgła już się podniosła na tyle, że widać wszystko dokładnie. Zdziwiło mnie to, gdyż zdawało mi się, że mgła jest właśnie dziś bardziej gęsta niż kiedykolwiek. Pomimo to dobrze widziałem wicehrabiego stojącego z papierosem w ustach naprzeciw mnie ze zwykłą bezczelną nonszalancją — najwidoczniej czuł się doskonale. W tejże chwili w krzakach poza mną zaśpiewała pliszka. Rozmyślałem właśnie, skąd ten ptaszek wziął się w Bois de St. Cloud o tak późnej porze roku, gdy pułkownik Staaff podał mi długi pistolet. :— Mierz nisko — szepnął. — Ognia! — zakomenderował ostry głos. Usłyszałem strzał i zobaczyłem, że wicehrabiemu wypadł papieros z ust, a profesor Labbe rzucił się w jego stronę. Wkrótce znalazłem się w powozie pułkownika Staff a. Na tylnym siedzeniu rozpierał się Norstróm, uśmiechając się całą twarzą. Pułkownik klepał mnie ciągle po ramieniu, ale nikt nie odzywał się słowem. — Co się stało? Dlaczego on nie strzelał? Nie chcę żadnej łaski od tego bydlaka! Wyzwę go ze swej strony! Zrobię... — Nic nie zrobisz! Podziękujesz Bogu za cudowne ocalenie — powiedział pułkownik. — Vicomte zamierzał cię zabić i bezsprzecznie by mu się to udało, gdybyś mu był zostawił czas do drugiego strzału. Na szczęście nacisnęliście kurki jednocześnie, bo gdybyś się zawahał na ułamek sekundy, nie siedziałbyś teraz obok mnie! Czy nie słyszałeś gwizdu kuli nad twoją głową? Popatrz!... Na widok mego kapelusza zrezygnowałem z roli bohatera. Spadła ze mnie przybrana maska odwagi i ukazał się spod niej prawdziwy człowiek, człowiek bojący się śmierci. Trzęsąc się ze strachu, opadłem w róg powozu. — Dumny jestem z ciebie, mój chłopcze — mówił dalej pułkownik — moje stare, żołnierskie serce radowało się, gdy patrzyłem na ciebie; ja sam nie byłbym się zachował lepiej. Kiedy ruszyliśmy do ataku pod Gravelotte... Szczękanie zębami nie pozwoliło mi dosłyszeć końca zdania. Było mi niedobrze i mdło, chciałem poprosić Norstróma o spuszczenie okna, abym mógł zaczerpnąć powietrza, ale nie zdołałem wymówić słowa. Miałem chęć otworzyć drzwiczki i umknąć jak zając, lecz nie mogłem poruszyć ani ręką, ani nogą. — Farbował porządnie — uśmiechnął się Norstróm. — Profesor Labbe utrzymywał, że kula przebiła prawe płuco. Dobrze będzie, jeżeli się skończy na dwóch miesiącach leżenia. Szczękanie zęb'ów ustało natychmiast — słuchałem uważnie rozmowy moich przyjaciół. — Nie spodziewałem się, że jesteś tak wybornym strzelcem — mówił pułkownik z galanterią — dlaczego więc opowiadałeś, że nigdy nie trzymałeś w ręku pistoletu? Nieoczekiwanie i bez powodu wybuchnąłem śmiechem. — Nie ma powodu do śmiechu — rzekł pułkownik poważnie — vicomte jest ciężko ranny. Profesor Labbe miał wygląd bardzo zaniepokojonego: sprawa może się skończyć tragicznie. — Tym gorzej dla niego — odezwałem się, odzyskując jakby cudem zdolność mówienia — skopał na śmierć mego bezbronnego psa, a w wolnych chwilach zabija skowronki i jaskółki: zasłużył sobie na karę. Czy wiesz, że areopag w Atenach wydał wyrok śmierci na chłopca, który oślepił ptaka? — Ale ty nie jesteś przecież areopagiem ateńskim! — Nie, ale nie będę też przyczyną śmierci tego człowieka, jeżeli umrze. Nie miałem nawet czasu wymierzyć, gdyż pistolet sam wypalił. Nie ja wpakowałem mu kulę w płuco, uczynił to ktoś inny. Ale, ale! Ponieważ tak żałujesz tego łajdaka, może zechcesz mi powiedzieć, czy szepnąwszy „celuj nisko", pragnąłeś, abym go nie trafił? — No, cieszę się, że ci wróciła zdolność mowy, stary samo chwalcze! — uśmiechnął się pułkownik. — Kiedy wciągnąłem cię do powozu, nie rozumiałem ani słowa z twojego mruczenia; bezustannie coś gadałeś o jakiejś pliszce, ale zdaje mi się, że sam o tym nie wiedziałeś. Gdy dojechaliśmy do Porte Maillot, opanowałem już całkowi-cie głupie nerwy i czułem się bardzo z siebie zadowolony. Przed Avenue de Villiers wynurzyła się z mgły porannej na kształt meduzy twarz panny Agaty, której białe oczy popatrzyły na mnie groźnie. Spojrzałem na zegarek i odwaga wstąpiła w moje serce: było wpół do ósmej. O tej porze ściera już zaciekle patynę z mego stołu z klasztornego refektarza, pomyślałem, jeżeli więc będzie mi się nadal szczęściło, to zdołam niepostrzeżenie wsunąć się do sypialnego i dać Rosalie znak, aby mi podała herbatę. Rosalie przyszła na palcach, niosąc śniadanie i „Figaro". — Jesteś pyszną dziewczyną, Rosalie — pochwaliłem ją — ale, na miłość boską, usuń Agatę z hallu, bo chciałbym za pół godziny wymknąć się cichaczem. I jeszcze jedno, oczyść mnie trochę: szczotka przyda się dziś mojemu ubraniu. — Ale pan doktor nie może tak wyjść na wizyty do pacjentów. Proszę spojrzeć: pan doktor włożył stary kapelusz! Z przodu ma okrągłą dziurę i z tyłu ma taką samą — to dziwne! Nie mogły tego zrobić mole, bo od czasu, kiedy wprowadziła się panna Agata, cały dom czuć naftaliną. A może to szczur? W jej pokoju aż się roją — panna Agata bardzo lubi szczury. — Nie, Rosalie, zrobił to robak śmiercionośny, o zębach twardych jak stal. Jeżeli mu się powiedzie, może nimi wygryźć dziurę również w czaszce człowieka, nie tylko w jego kapeluszu... — Dlaczego pan doktor nie podaruje tego kapelusza staremu don Gaetano, kataryniarzowi? Dziś właśnie przypada dzień, kiedy przychodzi grać pod balkonem. — Możesz mu oddać każdy kapelusz, jaki zechcesz, oprócz tego jednego. Ten zatrzymam sobie na pamiątkę. Widok tych dwóch dziur sprawia mi radość, bo one oznaczają szczęście. — Czemu pan doktor nie nosi cylindra jak inni lekarze? To o wiele szykowniej! — Nie chodzi o kapelusz, moje dziecko, tylko o głowę człowieka! A ja mam w głowie wszystko all right, tylko mi usuwaj sprzed oczu pannę Agatę. 15. John Któregoś dnia, siedząc przy śniadaniu, przeglądałem „Figaro" nie znajdując w nim nic ciekawego. Nagle moje spojrzenie padło na wzmiankę pod tytułem wydrukowanym dużymi literami. POTWORNA ZBRODNIA Madame Reąuin, dyplomowana akuszerka zamieszkała na ulicy Granet, zosta-Ja wczoraj zaaresztowana z powodu podejrzanych okoliczności, w jakich nastąpiła w jej mieszkaniu śmierć młodej dziewczyny. Wydany też został rozkaz zaaresztowania pewnego lekarza, obcokrajowca, co do którego istnieje jednak obawa, iż zdążył skryć się za granicą. Akuszerka Reąuin znajduje się oprócz tego pod zarzutem tajemniczego usuwania noworodków powierzonych jej opiece. Gazeta wypadła mi z ręki. Madame Reąuin, akuszerka dyplomowana z Granet! W ciągu ostatnich lat byłem świadkiem tylu cierpień i bólów, tyle tragedii rozegrało się przed moimi oczyma, że sprawa owej nocy wyszła mi najzupełniej z pamięci. Teraz, gdy wpatrywałem się w wieloznaczną notatkę, przypomniałem sobie wszystko z taką dokładnością, jakbym nie przed trzema laty, w ową okropną noc, lecz wczoraj poznał madame Reąuin. Pijąc herbatę, przeczytałem notatkę jeszcze kilka razy, ciesząc się, że ohydna baba dostała się wreszcie w ręce sprawiedliwości. Radowała mnie też myśl, że owej niezapomnianej nocy zdołałem uratować życie dwojgu ludziom, matce i dziecku, którzy zostaliby zgładzeni ze świata przez nikczemnego wspólnika baby. Raptem nowa myśl przyszła mi do głowy. Cóż uczyniłem dla tych dwojga, którym uratowałem wówczas życie? Co zrobiłem dla tej matki, którą już jeden mężczyzna porzucił w chwili, gdy go najbardziej potrzebowała? — John! John! — wołała pod chloroformem rozpaczliwym głosem — John! Czyż postąpiłem lepiej niż on? Czy nie pozostawiłem jej wła. snemu losowi w owych ciężkich chwilach, kiedy najbardziej byłem potrzebny? Jakież męki musiała cierpieć, zanim wpadła w ręce straszliwej baby i mego brutalnego kolegi, którzy byliby ją zamordowali, gdyby los nie był wmieszał mnie w tę sprawę! A budząca się znowu świadomość przyprawiła ją zapewne o ponowne męki, przypominając biedactwu okropną rzeczywistość! Czyż uczyniłem coś dla jej na wpół uduszonego dziecka? Spojrzało na mnie błękitnymi oczkami, gdy wciągnęło wreszcie w płuca ożywczy łyk powietrza, które mu wdychałem w usteczka, przyłożywszy do nich moje wargi. Wyrwałem maleństwo z objęć litościwej śmierci, by je rzucić w ramiona madame Reąuin! Ileż nowo narodzonych dzieci znalazło śmierć w jej uścisku. Co zrobiła z błękitnookim chłopaczkiem? Czy znalazł się w liczbie owych osiemdziesięciu procent bezradnych małych podróżnych z train des nourrices, którzy według oficjalnej statystyki umierają w pierwszym roku życia? A może spotkał go los pozostałych dwudziestu procent, o wiele gorszy od śmierci? W godzinę później uzyskałem od komendy policji pozwolenie na odwiedzenie madame Reąuin w więzieniu. Poznała mnie natychmiast i przywitała tak serdecznie, że zrobiło mi się nieprzyjemnie wobec dozorcy, który mnie przyprowadził do celi. Chłopczyk znajdował się jakoby w Normandii i powodziło mu się świetnie. Madame Reąuin otrzymała niedawno wiadomość od jego opiekunów, którzy go bardzo kochają. Niestety nie mogła w tej chwili odnaleźć właściwego adresu z powodu drobnej niedokładności w spisach. Możliwe, choć niezupełnie pewne, że mąż jej przypomina sobie ten adres. Przekonany, że dziecko nie żyje, jednak zdecydowany na wszelkie poszukiwania, rzekłem ostro, że jeżeli w ciągu czterdziestu ośmiu godzin nie dostanę adresu, złożę na nią skargę w policji w sprawie zamordowania dziecka oraz o kradzieży kosztownej broszy z diamentów, którą pozostawiłem u niej na przechowanie. Z wysiłkiem wywołała kilka łez w swych zimnych oczach, przysięgając, że broszki nie ukradła, lecz zatrzymała ją na pamiątkę po owej słodkiej pani, którą pielęgnowała z takim oddaniem, jakby była jej własną córką. — Daję pani dwie doby do namysłu — rzekłem pozostawiając ją samą. Następnego ranka odwiedził mnie szanowny małżonek madame Reąuin przynosząc kwit lombardowy na zastawioną broszkę oraz nazwy trzech wiosek w Normandii, dokąd w owych latach żona jego zwykła była wysyłać dzieci. Natychmiast zwróciłem się listownie do trzech burmistrzów z prośbą o zawiadomienie mnie, czy wśród ludności ich wiosek nie znajduje się na wychowaniu błękinooki chłopczyk w wieku około trzech lat. Po długim oczekiwaniu otrzymałem dwie odpowiedzi przeczące, trzeci zaś burmistrz nie odpowiedział wcale. Wobec tego zwróciłem się do proboszczów owych wsi i po kilku miesiącach ponownego oczekiwania dostałem wiadomość od księdza z Villeroy. Doniósł mi, że u żony pewnego szewca znalazł chłopca odpowiadającego moim opisom. Przywieziono go przed trzema laty z Paryża; oczy ma z całą pewnością niebieskie. Ponieważ nigdy nie byłem w Normandii, a nadchodziło Boże Narodzenie, zdecydowałem, że należy mi się krótki urlop. W wigilię świąt wieczorem zastukałem do drzwi szewca. Nikt nie odpowiedział. Wszedłem do prawie ciemnego pokoju. Pod oknem stał niski warsztat, wokoło leżały brudne i zniszczone buty wszelkiego rodzaju, a na sznurku pod sufitem wisiały uprane koszule i spódnice. Łóżko nie było zasłane, a prześcieradło i kołdra były niesamowicie brudne. Na kamiennej podłodze obok kuchni siedział na wpół nagi chłopiec i jadł surowy kartofel. Rzucił na mnie przestraszone spojrzenie błękitnych oczu, upuścił kartofel, podniósł chude ra-mionko, jakby do obrony przed ciosem, i umknął co sił do sąsiedniej izby. Schwyciłem go w chwili, gdy właził pod łóżko i usiadłem z nim przy warsztacie pod oknem, aby zbadać jego zęby. Tak jest, malec mógł mieć przeszło trzy lata. Był to drobny szkielecik o wychudłych rękach i nogach, wąskiej piersi i brzuszku rozdętym do podwójnych rozmiarów. Siedział na moich kolanach bez ruchu i milcząco, a nie zaoponował nawet wtedy, kiedy mu otwierałem usta, aby obejrzeć zęby. Co do koloru jego zmęczonych, smutnych oczu nie miałem wątpliwości, gdyż były niebieskie jak moje własne. Pchnięte drzwi otworzyły się raptownie i klnąc okropnie, wtoczył się do izby szewc, pijany do nieprzytomności. Za nim w otwartych drzwiach stała kobieta z niemowlęciem przy piersi a dwoje małych dzieci czepiało się jej sukni. Utkwiła we mnie zdumione spojrzenie. Szewc oświadczył, że cieszy się ogromnie z pozbycia się chłopaka, ale przedtem trzeba mu zapłacić gotówką zaległe pieniądze Pisał wprawdzie kilkakrotnie do raadame Reąuin, ale nie dostał odpowiedzi. Chyba nie wyobraża ona sobie, że tego smarkacza będzie karmił z własnych, ciężko zapracowanych zarobków? Kobieta wtrąciła, że teraz, gdy ma własne dziecko, a oprócz niego dwoje obcych dzieci na wyżywieniu, odda chłopca jak najchętniej. Szepnęła coś do szewca, a oczy jej uważnie patrzyły to na moją twarz, to na chłopczyka. Od chwili, gdy tamci weszli do izby, spojrzenie dziecka, przybrało znowu wyraz lęku, a ręka małego, którą trzymałem w swojej, drżała leciutko. Na szczęście przypomniałem sobie o Bożym Narodzeniu i wyjąłem z kieszeni drewnianego konika. Wziął go milcząc, z obojętnością zgoła nie dziecięcą — widać było, że niewiele przykłada wagi do zabawek. — Widzisz — rzekła szewcowa — jakiego pięknego konia przywiózł ci tatuś z Paryża! Popatrz, Jules! — Mały nazywa się John — poprawiłem. — Ach, to taki smutny i mrukliwy chłopiec. Nigdy się nie odezwie ani słówkiem. Żeby choć powiedział kiedy „mamo"! Jeszcze się nigdy nie śmiał! Zawinąłem go w pled podróżny i udałem się z nim do proboszcza, który uprzejmie pomógł mi w kłopocie, każąc gospodyni kupić wełniana koszulkę i ciepłą chustę na drogę. — uoowiązkiem moim, jako kapłana, jest potępienie grzechu i występku — rzekł popatrzywszy na mnie uważnie — ale muszę panu powiedzieć, że szanuję jego usiłowania, aby naprawić grzech popełniony, grzech, który tym jest gorszy, że kara zań spada na niewinne dziecko. Najwyższy był już czas, aby pan chłopca zabrał; pochowałem mnóstwo tych biednych, opuszczonych maleństw, a wkrótce ten sam los spotkałby pańskiego syna. Postąpił pan uczciwie, za co panu gorąco dziękuję. I starzec poklepał mnie po ramieniu. Nie było czasu na wyjaśnienia, gdyż mogliśmy łatwo spóźnić się na nocny ekspres do Paryża. John przespał noc zawinięty # ciepłą chustę, ja zaś siedziałem obok niego, pytając się siebie, co, na Boga, pocznę teraz z tym dzieckiem? Nie wątpię, że gdyby nie obecność panny Agaty, byłbym go zawiózł wprost na Avenue de Villiers, wobec jednak jej pobytu w moim domu pojechałem z małym do Creche St. Joseph na rue de Seine, gdzie dobrze znałem zakonnice. Przyrzekły zająć się malcem, dopóki nie znajdę dla niego odpowiedniego pomieszczenia. Znały one pewną rodzinę godną szacunku: mąż pracował w norweskiej fabryce margaryny. Właśnie stracili jedyne dziecko. Projekt spodobał mi się, pojechałem do nich, aby zaraz się rpz mówić i nazajutrz umieściłem chłopca u jego nowych opiekunów. Kobieta wydała mi się rozsądna i dzielna, chociaż może nieco wybuchowa, ale zakonnice zapewniły mnie, że dla swego dziecka była matką pełną poświęcenia. Otrzymała potrzebną sumkę na wyekwipowanie chłopca i trzymiesięczne wynagrodzenie z góry, co wyniosło mniej, niż wydawałem na papierosy. Wolałem nie podać jej swego adresu: Bóg wie, co by się stać mogło, gdyby panna Agata dowiedziała się 0 istnieniu dziecka. Josephine miała się porozumiewać z zakonnicami, gdyby zaszła tego potrzeba lub gdyby dziecko zachorowało. Wkrótce też otrzymałem wiadomość, że mały dostał szkarlatyny 1 jest umierający. Wszystkie dzieci Skandynawów w dzielnicy Pantin przechodziły wówczas szkarlatynę i odwiedzałem je stale. Dzieciom nie są potrzebne lekarstwa podczas tej choroby, wystarcza im staranne pielęgnowanie oraz zabawka na okres długiej rekonwalescencji. Johnowi nie zabrakło ani opieki, ani rozrywki, gdyż nowa opiekunka była dla niego bardzo dobra, ja zaś od dawna zaliczyłem lalki i drewniane koniki do środków leczniczych. — To dziwne dziecko — mówiła Josephine — nigdy nie powie „mamo" i nigdy się nie uśmiechnie. Nie ucieszył się nawet wtedy, kiedy mu pan doktor przysłał pajaca. Tymczasem nadeszło Boże Narodzenie. Chłopiec był od roku u swej nowej opiekunki. Rok ten przyniósł mi dużo pracy i trosk, ale malec był względnie szczęśliwy. Josephine okazała się rzeczywiście osobą nader gwałtowną; często kłóciła się ze mną zajadle, kiedy zmuszony byłem zganić ją za nieutrzymywanie dziecka w dostatecznej czystości albo za nieotwieranie okien. Nie słyszałem jednak, aby kiedykolwiek zwróciła się do chłopca gniewnie, chociaż nie mogłem przypuszczać, aby ją kochał, jednak poznawałem po jego oczach, że się jej nie bał. Dziecko wydawało się dziwnie obojętne w stosunku do wszystkiego i do wszystkich. Z biegiem czasu zacząłem się o nie niepokoić i przestałem być zadowolony z jego opiekunki. Chłopczyk miał znów zalękniony wyraz oczu i widać było jasno, że Josephine go zaniedbywała. Często miewałem z nią scysje, które kończyły się krzykiem z jej strony; mówiła, że mogę go sobie przecież zabrać, jeżeli nie jestem z niej zadowolony, ona ma tego chłopaka zupełnie dosyć. Orientowałem się w przyczynach tej zmiany. Josephine miała zostać matką. Po urodzeniu się dziecka sprawa przybrała obrót jeszcze gorszy i wreszcie zdecydowałem się chłopca zabrać, gdy tylko znajdę dla niego odpowiednie pomieszczenie. Nauczony doświadczeniem, pragnąłem koniecznie uniknąć nowego błędu. Gdy po kilku dniach przyszedłem do domu w porze przyjęć chorych, już we drzwiach usłyszałem gniewny kobiecy głos rozlegający się w poczekalni. Pokój był pełen ludzi czekających na mnie ze zwykłą cierpliwością. W kącie sofy siedział John obok żony angielskiego pastora, a pośrodku stała Josephine krzycząc i dziko wymachując rękami. Spostrzegłszy mnie w drzwiach, podbiegła do sofy, schwyciła małego i rzuciła go w moją stronę tak niespodziewanie, że ledwo zdążyłem go przytrzymać. — Naturalnie! Naturalnie! Nie jestem osobą dość odpowiednią, aby się opiekować takim pańskim dzieckiem, jak ty, „mon-sieur" John! — wrzeszczała na cały głos — zostań lepiej u pana doktora! Dość już mam jego łajań i kłamstw, że jesteś sierotą! Wystarczy tylko spojrzeć na twoje oczy, żeby wiedzieć, czyim dzieckiem jesteś! Odsunęła portierę chcąc wybiec z pokoju i omal nie przewróciła się przez pannę Agatę, która rzuciła mi spojrzenie swych białych oczu, przytwierdzając mnie do miejsca. Pastorowa podniosła się z sofy i wypłynęła z pokoju majestatycznie, a przechodząc obok, zebrała w dłoń suknię, jakby się obawiała otrzeć o mnie. — Proszę zabrać chłopca do jadalnego i pozostać przy nim, dopóki nie przyjdę — rzekłem do panny Agaty. Przerażona wyciągnęła ramię, jakby broniąc się przed czymś nieczystym. Przecięcie pod haczykowatym nosem skrzywiło się w straszliwym uśmiechu i panna Agata znikła w ślad za pastorową. Zasiadłem do śniadania, dałem Johnowi jabłko i zadzwoniłem na Rosalie. — Weź te pieniądze — rzekłem do dziewczyny — kup sobie suknię do prania, kilka białych fartuchów i wszystko, co ci potrzebne, aby wyglądać porządnie. Od dzisiaj jesteś opiekunką tego dziecka. Mały będzie spał dziś w mojej sypialni, ale od jutra będziesz spała z nim razem w pokoju panny Agaty. — Ale panna Agata?... — spytała Rosalie blada z przestrachu. — Wymówię jej posadę, gdy tylko skończę śniadanie. Po wyjściu pacjentów poszedłem, aby zastukać do jej drzwi. Dwukrotnie podniosłem rękę, żeby zapukać i dwa razy mi opadła. Dałem spokój. Uważałem, że mądrze postąpię odkładając rozmowę na popołudnie, gdy nerwy moje nieco się uspokoją. Panna Agata była dalej niewidzialna. Rosalie podała mi świetny pot-au-feu i mleczny pudding, którym podzieliłem się z Johnem; wszystkie Francuzki z jej sfery są doskonałymi kucharkami. Po kilku dodatkowych kieliszkach wina w celu dodania sobie odwagi, drżąc ze złości, poszedłem pod drzwi panny Agaty, aby zapukać. Ale nie zapukałem. Uprzytomniłem sobie nagle, że gdy spróbuję teraz wywołać z nią awanturę, przypłacę ją bezsennością całej nocy, a snu potrzebowałem bardziej niż kiedykolwiek. Lepiej było odłożyć rozmowę do jutra. Nazajutrz przy śniadaniu doszedłem do przekonania, że najlepiej byłoby wymówić jej posadę pisemnie. Usiadłem więc, aby napisać ostry list, ale zaledwie go zacząłem, Rosalie przyniosła mi bilecik, zapisany drobnym, spiczastym pismem panny Agaty. Donosiła, że żadna przyzwoita kobieta nie może ani przez dzień' pozostać w moim domu, że dlatego ona opuści go jeszcze dzisiaj po południu i że nie chce mnie już nigdy widzieć — te same słowa, które miałem zamiar powiedzieć jej w moim liście. Niewidoczna obecność panny Agaty ciążyła jeszcze nad domem, gdy wybrałem się do Printemps, aby kupić dla Johna łóżeczko i konia na biegunach, jako nagrodę za to, co mu zawdzięczałem. Nazajutrz wróciła dawna kucharka uszczęśliwiona i zadowolona. Rosalie promieniała i nawet Johnowi zdawało się podobać nowe otoczenie. Gdy siedziałem wieczorem przy jego malutkim łóżeczku, czułem się szczęśliwy jak uczniak na wakacjach. Jednak niewiele miałem tych wakacji. Od rana do wieczora odwiedzałem własnych chorych, a dość często wizytowałem również pacjentów moich kolegów. Ku memu zdziwieniu zaczęli mnie wzywać na konsylia, aby podzielić ze mną odpowiedzialność, której się już wówczas nie obawiałem. W późniejszym życiu zrozumiałem, że było to jednym z sekretów mego powodzenia. Drugą tajemnicą było rzeczywiście szczęście dopisujące mi stale i tak uderzająco, że zacząłem wierzyć w obecność maskoty w moim domu. Nawet sypiałem lepiej, jeżeli z wieczora rzuciłem okiem na małego chłopca śpiącego w łóżeczku. Wprawdzie żona angielskiego pastora unikała mnie ostentacyjnie, ale inni jej rodacy tłumnie przesiadywali na sofach w mojej poczekalni. Sława nazwiska profesora Charcota była tak wielka, że promieniowała nawet na najmniejszego członka z jego orszaku. Anglicy, jak mi się zdaje, sądzili, że ich rodzimi lekarze o wiele mniej orientują się w dziedzinie chorób nerwowych niż francuscy. Może się mylili, a może mieli słuszność — w każdym razie opinia ta wypadała dla mnie korzystnie. W owym czasie zostałem wezwany na konsylium do Londynu. Nic dziwnego, że mnie to ucieszyło i że pragnąłem wywiązać się z zadania jak najsumienniej. Pacjentki nie znałem, ale poszczęściło mi się niezwykle w leczeniu jej krewnych i zapewne dlatego wezwano mnie do niej. Przypadek był ciężki, niemal beznadziejny według zdania moich dwóch angielskich kolegów, którzy stojąc przy łóżku przypatrywali się posępnie, jak badałem chorą. Pesymizm lekarzy udzielił się całemu domowi, a melancholia i strach przed śmiercią sparaliżowały chęć pacjentki do wyzdrowienia. Moi koledzy znali zapewne jej stan patologiczny lepiej niż ja; przewyższałem ich jednak świadomością, której widocznie nie posiadali, że najmniejszy ślad pesymizmu, wyrażony przez lekarza w słowach lub wyrazie twarzy, może pacjent przypłacić życiem. Nie będę tu podawał szczegółów choroby, zaznaczę tylko, że po zbadaniu pacjentki doszedłem do przekonania, iż najcięższe objawy pochodziły z przyczyn nerwowych oraz duchowej apatii. Moi koledzy wzruszał ramionami widząc, że położyłem rękę na czole chorej mówiąc spokojnie, iż nie potrzebuje zażywać dziś na noc morfiny, gdyś będzie bez niej spała doskonale; z rana poczuje się na pewno o wiele lepiej, a nazajutrz, zanim opuszczę Londyn, nie będzie już jej groziło żadne niebezpieczeństwo. W kilka minut później mocno zasnęła, podczas nocy temperatura spadła raptownie, nawet za raptownie według mego zdania, puls się ujednolicił, a rano chora powitała mnie uśmiechem, mówiąc, że czuje się o wiele lepiej. Matka jej błagała mnie, abym został jeszcze przez jeden dzień w Londynie i zbadał jej bratową, o którą cała rodzina bardzo się niepokoiła. Mąż jej, pułkownik, miał zamiar zawieźć ją do specjalisty neurologa. Matka mojej pacjentki bezskutecznie namawiała bratową do zasięgnięcia porady u doktora Phillipsa, gdyż przekonana była, że chora wyzdrowiałaby od razu, gdyby miała dziecko. Niestety, owa pani żywiła niezrozumiałą niechęć dc lekarzy i rodzina twierdziła, że chora z pewnością nie życzy sobie mojej wizyty. Proponowano mi jednak zainscenizowanie przypadku i posadzenie mnie obok niej przy obiedzie, abym mógł chociaż nieco zorientować się w jej niedomaganiu. Czy Charcot nie mógłby być pomocny? Mąż ją ubóstwiał, miała wszystko, co życie może dać kobiecie, posiadała piękny dom na Grosvenor Sąuare i jedną z najładniejszych starych posiadłości ziemskich w Kent. Oboje wrócili niedawno z długiej podróży jachtem do Indii. Chora nie mogła nigdzie znaleźć spokoju i bezustannie zmieniała miejsce pobytu, jakby w poszukiwaniu czegoś nieokreślonego. Wyraz smutku w jej oczach wbijał się w pamięć każdego, kto ją widział. Dawniej interesowała się sztuką, malowała bardzo ładnie, a przez jedną zimę pracowała nawet u Juliena w Paryżu. Obecnie nic jej nie cieszyło i nic nie zajmowało, z wyjątkiem może akcji filantropijnej dla dzieci i tą drogą ufundowała wiele kolonii wakacyjnych i sierocińców. Po pewnym wahaniu zgodziłem się na pozostanie, jakkolwiek spieszno mi było do Paryża, gdyż niepokoił mnie kaszel Johna. Pani domu nie uprzedziła mnie, że jej bratowa, przy której siedziałem podczas obiadu, była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem. Bolesny wyraz jej wspaniałych, ciemnych oczu wzruszył mnie do głębi. Twarz była jakby martwa. Moje towarzystwo zdawało się ją nudzić, czego nawet nie próbowała ukrywać. Bawiłem ją rozmową o kilku dobrych obrazach w tegorocznym Salonie, a przecież słyszałem od jej bratowej, że pani pułkownikowa pracowała pod kierunkiem Juliena? Czy nie spotkała się u niego przypadkiem z Marią Baszkircew? Nie, wprawdzie jej nie widziała, ale słyszała o niej. Oczywiście, każdy o niej słyszał. „Musia" zajmowała się głównie robieniem sobie reklamy. Znałem ją bardzo dobrze, jako wybitnie zdolną osobę, której jednak brakowało serca. Przede wszystkim była pozerką i egoistką, niezdolną do kochania kogokolwiek oprócz siebie. Moja sąsiadka wyglądała na coraz więcej znudzoną. Na chybił trafił zmieniłem temat mówiąc, że spędziłem popołudnie w szpitalu dziecięcym w Chelsea i jestem oczarowany, jakkolwiek często bywałem w Hópital des enfants trouves' w Paryżu. Odrzekła, iż przypuszczała, że nasze szpitale dziecięce postawione są na bardzo wysokim poziomie. Wyjaśniłem, że się myli, gdyż śmiertelność wśród dzieci francuskich zarówno w szpitalach, jak poza ich murami, jest przerażająca. Opowiedziałem o tysiącach opuszczonych malców, którzy są wysyłani w train des nourrices na prowincję. Po raz pierwszy spostrzegłem, że jej smutne oczy nieco ożywiły się, i pomyślałem, że w tej kobiecie bije może jednak gorące serce. Żegnając się z panią domu oświadczyłem jej, że choroba bratowej nie należy do specjalności ani moich, ani profesora Char-cota — najwłaściwszym lekarzem dla niej jest doktor Phillips, gdyż pani pułkownikowa wyzdrowieje urodziwszy dziecko. John ucieszył się z mojego powrotu, ale gdy siedział ze mną przy śniadaniu, zobaczyłem, jak bardzo był blady i chudy. Rosalie powiedziała, że mały dużo kaszle w nocy, a przed wieczorem miewa podwyższoną temperaturę. Kazałem mu przez kilka dni leżeć w łóżku. Wkrótce powrócił do zwykłego trybu życia: poważnie i milcząco asystował mi przy śniadaniu, a po południu wychodził z Rosalie do Parć Monceau. Pewnego dnia, w kilka tygodni po moim powrocie z Londynu, ze zdumieniem zastałem w mojej poczekalni pułkownika. Żons jego zmieniła jakoby zamiary i przyjechała do Paryża po sprawunki; za tydzień zaś chcieliby wsiąść w Marsylii na swój jacht i przejechać się po Morzu Śródziemnym. Zostałem zaproszonj na dzień następny do Hotel du Rhin na lunch. — Żona ucieszyłaby się bardzo — mówił pułkownik — gdybj pan doktor zechciał zaprowadzić ją do któregoś szpitala dla dzieci. Dom podrzutków. Ponieważ nie mogłem wziąć udziału w lunchu, umówiliśmy się, że oboje przyjadą do mnie na Avenue de Villiers zaraz po przyjęciu chorych. Miałem jeszcze pełną poczekalnię, gdy eleganckie lando zatrzymało się przed domem. Posłałem Rosalie z prośbą, aby jeszcze na pół godziny pojechali na spacer, jeżeli nie zechcą poczekać na mnie. Po upływie pół godziny zastałem ich w mojej jadalni. John siedział na kolanach pułkownikowej oglądającej z wielkim zajęciem zabawki, które jej pokazywał. — Ma pańskie oczy — rzekła patrząc na mnie — wcale nie wiedziałam, że pan doktor jest żonaty. Odparłem, że nie mam żony. Pułkownikowa zarumieniła się lekko i pochyliła głowę nad Johna nową książką z obrazkami. Wkrótce nabrała jednak odwagi i z ciekawością właściwą kobietom zapytała, czy matka dziecka jest Szwedką, bo mały ma takie jasne włosy i tak błękitne oczy. Zrozumiałem, o co jej chodzi, a wiedziałem, że zarówno Rosalie., jak dozorca, piekarz i mleczarz, przekonani byli głęboko, że jestem ojcem Johna. Usłyszałem kiedyś, jak mój stangret nazywał malca ,,le fils de monsieur". Zdawałem sobie sprawę, że wszelkie wyjaśnienia byłyby bezcelowe i że nie zmienią ich przeświadczenia, a zresztą sam już nieomal wierzyłem w swoje ojcostwo... Pomyślałem jednak, że oto ta miła i dobra kobieta powinna wiedzieć prawdę. Ze śmiechem powiedziałem, że jestem tyleż ojcem malca, co pani pułkownikowa jego matką; chłopiec jest sierotą o bardzo smutnej przeszłości. Radziłem, aby lepiej nie wypytywała dalej, gdyż bardzo zmartwiłaby ją smutna historia tego biedactwa. Odsunąłem rękaw dziecka i pokazałem głęboką bliznę na jego ramionku. — Wprawdzie dobrze mu teraz ze mną i z Rosalie — dodałem — ale nie uwierzę, że zapomniał o przeszłości, dopóki nie zobaczę jego uśmiechu. — To prawda — szepnęła — nie uśmiechnął się jak inne dzieci, pokazujące mi zabawki. — Tak — odparłem — niewiele wiemy o psychice małych dzieci, a ich świat jest nam obcy. Jedynie instynkt matki potrafi niekiedy znaleźć drogę do ich myśli. W odpowiedzi schyliła się nad małym i pocałowała go serdecznie. John spojrzał na nią ze zdziwieniem w błękitnych oczkach. — Jest to na pewno pierwszy pocałunek w jego życiu — zauważyłem krótko. W tej chwili weszła Rosalie, aby zabrać małego na zwykłą przechadzkę w Parć Monceau, ale jego nowa przyjaciółka zaproponowała, że przewiezie go na spacer powozem. Z wdzięcznością przyjąłem propozycję, ciesząc się, że uniknę projektowanej wizyty w szpitalu. Od owego dnia zaczęło się dla Johna nowe życie (a sądzę, że nie tylko dla niego...). Pułkownikowa przychodziła codziennie ze świeżą zabawką, zabierała go na całe popołudnie do Bois de Bou-logne na przejażdżki, w czasie których Rosalie wystrojona odświętnie zajmowała przednie siedzenie landa. John, poważny jak zwykle, jeździł często na wysokim wielbłądzie w Jardin d'Accli- matation, otoczony mnóstwem roześmianych dzieci. — Proszę mu nie przynosić tylu kosztownych zabawek — mówiłem — dzieci równie chętnie bawią się tanimi, a tyle jest dzieciaków, które nic nie mają do zabawy. Obserwowałem bardzo często, że skromna lalka za kilka groszy cieszy się ogromnym powcdzeniem nawet w najbogatszych dziecięcych pokojach. Z chwilą, gdy dziecko zaczyna sobie zdawać sprawę z ceny swych zabawek, czuje się wypędzone z raju i przestaje być dzieckiem. Poza tym John ma ich tyle, że byłby czas nauczyć go, iż powinien podarować pewne z nich dzieciom, które nic nie dostają; ale na ogół dzieci niechętnie dzielą się z drugimi. Ze względnej łatwości pojmowania tych kwestii można wywnioskować, jakimi ludźmi zostaną w przyszłości. Rosalie opowiedziała mi, że po powrocie z przejażdżki piękna pani zawsze upiera się, aby wnieść Johna do domu na własnych rękach. Wkrótce zaczęła pozostawać, aby go wykąpać, a roia Rosalie polegała na podawaniu prześcieradeł kąpielowych. Dowiedziałem się też o fakcie wzruszającym. Rosalie opowiedziała, że pani pułkownikowa wytarłszy do sucha drobne ciałko chłopca, zanim mu włoży koszulkę, całuje brzydką szramę na jego ramieniu. Zaczęła codziennie kłaść go wieczorem do łóżeczka i zostawała przy nim, dopóki nie zasnął. Osobiście widywałem ją nader rzadko, gdyż przez całe dnie pracowałem na mieście, a obawiałem się, że biedny pułkownik niewiele się cieszył obecnością żony, gdyż stale przebywała z chłopcem. Oświadczył mi, że podróż po morzu została zaniechana i w ogóle nie wiadomo, jak długo pozostaną w Paryżu. Zresztą jest mu to obojętne, gdyż pragnie tylko, aby jego żona czuła się szczęśliwa, a nigdy dawniej nie była w tak dobrym usposobieniu, jak właśnie teraz. I pułkownik miał słuszność: wyraz twarzy jego żony zmienił się zupełnie, a bezgraniczna tkliwość promieniała w ciemnych oczach. Chłopiec sypiał źle. Gdy zaglądałem wieczorem do jego łóżeczka, spostrzegałem często, że twarz dziecka jest rozpalona, a Rosalie powiedziała mi znowu, że mały w nocy kaszle. Pewnego dnia skonstatowałem podejrzane szmery w wierzchołku jego prawego płuca, a wiedziałem doskonale, co to oznacza. Podzieliłem się tym spostrzeżeniem z nową przyjaciółką małego, ale odrzekła, że już 0 tym wie; przypuszczam, że zapewne wiedziała to na długo przede mną. Nie chciała dopuścić, abym przyjął pielęgniarkę do pomocy Rosalie. Błagała mnie, żebym jej pozwolił zostać przy Johnie, ńa co wreszcie musiałem się zgodzić. Nie mogłem postąpić inaczej, gdyż chłopczyk zdawał się wiedzieć nawet przez sen, kiedy wychodziła z pokoju, i stawał się niespokojny. Rosalie przeniosła się na noc do mansardy kucharki, a córka książęca sypiała w łóżku służącej obok Johna. W kilka dni później malec dostał lekkiego krwotoku, wieczorem gorączka się wzmogła i choroba zdawała się czynić wielkie postępy. — Nie będzie już długo żył — mówiła Rosalie wycierając sobie oczy — już teraz wygląda jak aniołek. lidy przescieiaia mu na noc fozeczKo, chłopczyk chętnie siadywał na chwilę na kolanach swej drugiej tkliwej opiekunki. Zawsze miałem wrażenie, że John jest dzieckiem mądrym i pociągającym, ale nie zdawałem sobie dotąd sprawy, jak był piękny. Zauważyłem teraz zmianę w jego rysach; oczy mu się powiększyły 1 nabrały głębokiego blasku; stał się dzieckiem pięknym, niby geniusz miłości lub śmierci. Pewnego razu patrzyłem na dwie przytulone do siebie twarze i nagle ogarnęło mnie zdumienie. Czyż to możliwe, aby bezgraniczna miłość płynąca z serca tej kobiety ku umierającemu dziecku mogła tak zmienić jego małą twarzyczkę, że nabrała podobieństwa do rysów opiekunki?... Uzyz by i bym świadkiem nowej a nieznanej tajemnicy życia? A może śmierć, ów wielki rzeźbiarz, zabierała się już do dzieła i ręką mistrza uszlachetniała i zmieniała rysy dziecka przed zamknięciem mu oczu? To samo wysokie czoło, ten sam piękny łuk brwi, te same długie rzęsy!... Nawet łagodny zarys warg byłby ten sam, gdybym zobaczył kiedykolwiek usta dziecka w uśmiechu jak wówczas, ^dy mały wyrzekł w nocy po raz pierwszy przez sen słowo, które tak chętnie wymawia każde dziecko, a z rozkoszą słucha każda kobieta: — Mama! Mama! Położyła go znowu do łóżeczka. Malec miał niespokojną noc i pułkownikowa nie odchodziła od niego ani na chwilę. Nad ranem zaczął oddychać lżej i wreszcie zasnął. Przypomniałem jej obietnicę posłuszeństwa i z trudem zmusiłem, aby na godzinę położyła się do łóżka. Rosalie przyrzekła ją zawołać, gdyby mały się obudził. 0 świcie wszedłem do pokoju: spali oboje, a Rosalie szepnęła z palcem na ustach: — Niech pan doktor spojrzy: jemu coś się śni. Twarz małego była spokojna i rozjaśniona, a słodki uśmiech rozchylał mu usteczka. Położyłem rękę na jego sercu — dziecko nie żyło. Przeniosłem spojrzenie z uśmiechniętej twarzyczki chłopca na twarz kobiety śpiącej na łóżku służącej, i uderzyło mnie ich niezwykłe podobieństwo... Umyła i ubrała malca po raz ostatni, nie pozwalając Rosalie pomóc sobie nawet przy ułożeniu go w trumnie. Wysyłała ją dwukrotnie na poszukiwania odpowiedniej poduszki, gdyż uważała, iż główka biedactwa nie spoczywa dość dobrze. Błagała mnie, abym zamknięcie trumienki odłożył do następnego dnia. Wytłumaczyłem jej, że wprawdzie ona zna gorycz życia, ale niewiele wie o goryczy śmierci, mnie zaś, jako lekarzowi, nie są obce obydwie. .. Śmierć ma dwa oblicza, rzekłem, jedno piękne i pełne spokoju, drugie — groźne i okropne. Chłopczyna pożegnał życie uśmiechem, lecz śmierć nie pozostawi go długo na jego ustach. Trumna powinna być zalutowana jeszcze dziś wieczorem. Milcząc spuściła głowę. Gdy chciałem zasunąć wieko, rozpłakała się nagle, mówiąc że nie może się z nim rozstać i pozostawić go samego na obcym cmentarzu. — Czemu miałaby się pani z nim rozstawać? — powiedziałem — dlaczego nie miałaby go pani zabrać na swój jacht? Waży niewiele; mogłaby go pani pochować obok waszego pięknego kościoła na probostwie w Kent. Uśmiechnęła się przez łzy — a był to uśmiech zmarłego chłopca — i zerwała się z miejsca. — Mogłabym!? Naprawdę?! — zawołała nagle radośnie. — Oczywiście, ale proszę mi pozwolić na zaśrubowanie wieka. Nie ma czasu do stracenia, gdyż jutro z rana trzeba by go było już zawieźć na cmentarz w Passy. Zanim zamknąłem trumnę, położyła przy drobnym policzku dziecka bukiecik fiołków. — Nie mam dla niego nic innego, a chciałabym mu dać coś, co zabrałby ze sobą ode mnie. — Sądzę, że najchętniej wziąłby ze sobą to — powiedziałem wyjmując z kieszeni diamentową broszę, aby ją przypiąć do poduszki — należała do jego matki! Bez słowa, bez jednego dźwięku wyciągnęła ramiona po swoje dziecko i padła zemdlona obok niego. Podniosłem ją i złożyłem na łóżku Rosalie, po czym zaśrubo-wałem wieko i pojechałem do zakładu pogrzebowego na Place de la Madeleine. Rozmówiłem się w cztery oczy z jego właścicielem, z którym, niestety, znaliśmy się już od dawna. Upoważniłem go do rozporządzenia każdą sumą, aby tylko trumna mogła się znaleźć nazajutrz wieczorem na pokładzie angielskiego jachtu w porcie Calais. Wyraził zdanie, że sprawę da się załatwić, jeśli nie będę przeglądał rachunków. Udałem się następnie do Hotel du Rhin i obudziwszy pułkownika, zawiadomiłem go, że jego żona życzy sobie, aby jacht był za dwanaście godzin w Calais. Podczas gdy redagował telegram do kapitana, skreśliłem kilka słów do pułkownikowej donosząc, że trumna zostanie załadowana jutro wieczorem na pokład jej jachtu. W przypisku dodałem, że wczesnym rankiem muszę opuścić Paryż i pozwalam sobie tą drogą ją pożegnać. ^ Widziałem grób Johna. Chłopiec spoczywa na niewielkim cmentarzu przy jednym z najpiękniejszych parafialnych kościołów w Kent. Na mogile rosną prymule i fiołki, a ponad nią drozdy śpiewają w gałęziach drzew. Nigdy już nie zobaczyłem jego matki. Może i lepiej! 16 Podróż do Szwecji Zdaje mi się, że wspomniałem już o raptownej chorobie szwedzkiego konsula; zdarzyła sie ona właśnie w tym czasie, i oto jej historia. Konsul był człowiekiem cichym, spokojnym, niewysokiego wzrostu. Miał żonę Amerykankę i dwoje małych dzieci. Odwiedziłem ich tego dnia po południu: jedno z dzieci miało trochę gorączki pochodzącej z przeziębienia, ale upierało się, aby koniecznie wstać wieczorem i ze wszystkimi świętować powrót ojca. Dom przepełniony był kwiatami, a dzieciom pozwolono w tym uroczystym dniu pójść do łóżek nieco później i zjeść obiad z dorosłymi. Pani pokazała mi z radością dwie niezwykle serdeczne depesze od swego męża: jedną z Berlina, drugą z Kolonii, w których zapowiadał swój powrót. Wydały mi się trochę za rozwlekłe. Około północy zawiadomiono mnie, że konsulowa prosi usilnie, abym przyjechał. Drzwi otworzył mi sam konsul w nocnej koszuli. Przywitał mnie słowami, że z obiadem zaczekamy na przybycie króla szwedzkiego i prezydenta republiki francuskiej, który mu właśnie nadał wielki krzyż Legii Honorowej. Dalej zwierzył mi się, że zakupił le Petit Trianon, jako letnią rezydencję dla swej rodziny, i irytował się, dlaczego jego żona nie nosi perłowego naszyjnika Marii Antoniny, który jej podarował. Swego małego syna przedstawił jako następcę tronu francuskiego, siebie zaś jako Robespierre'a — nie ulegało wątpliwości, że była to megalomania! Z sąsiedniego pokoju dochodził krzyk wystraszonych dzieci, ich matka zaś była zupełnie załamana. Pod stołem leżał wierny pies, warcząc ze strachu przed swym panem. Nagle mój biedny przyjaciel dostał ataku szału i musiałem go zamknąć w sypialni, gdzie połamał wszystkie meble i o mało nie wyrzucił nas obydwóch z okna. Z rana przewie ziono go do Passy i umieszczono w klinice doktora Blanche. Sławny patolog skonstatował paraliż postępowy. Po dwóch miesiącach diagnoza się potwierdziła i choroba okazała się nieuleczalna. Ponieważ klinika była bardzo droga, postanowiłem umieścić konsula w państwowym zakładzie w Lund. Doktor Blanche przeciwny był temu zamiarowi. Podróż uważał za projekt kosztowny i niebezpieczny, gdyż nie należało polegać na chwilowych przebłyskach świadomości u chorego, a w każdym razie powinien był być przewieziony przez dwóch doświadczonych dozorców. Aby oszczędzić rodzinie nadmiernych wydatków, oświadczyłem, iż podróż musimy obliczyć jak najtaniej i dlatego sam osobiście zawiozę konsula do Szwecji. Przy wypisywaniu go z kliniki doktor Blanche powtórzył mi raz jeszcze z naciskiem i nawet na piśmie swoje przestrogi, lecz ja oczywiście lepiej wszystko wiedziałem od niego. Zawiozłem chorego powozem wprost na Avenue de Villiers. Przy obiedzie zachowywał się rozsądnie i spokojnie, a nawet starał się nadskakiwać pannie Agacie, co z pewnością nie zdarzyło się jej nigdy w życiu. W dwie godziny później znaleźliśmy się w zamkniętym przedziale pierwszej klasy nocnego ekspresu do Kolonii. W owych czasach nie istniały pociągi pospieszne. Na szczęście jeden z Rot-szyldów, do którego należała Chemin de fer du Nord, był przypadkowo moim pacjentem. Wydane więc zostały zarządzenia, aby nam pod każdym względem ułatwiano podróż i żeby konduktorzy nie wchodzili do przedziału, gdyż na widok obcych twarzy pupil mój wpadał łatwo w podniecenie. Na razie był spokojny i posłuszny. Ułożyliśmy się do snu na ławkach. Obudził mnie raptem gwałtowny uścisk: obłąkany ze zwinnością pantery dusił mnie. Usiłował dwa razy dosięgnąć mego gardła i dwukrotnie powaliłem go na ziemię, dzięki czemu nie zdołał mnie uśmiercić. Pamiętam, że oszołomiłem go potężnym ciosem w głowę. Rano po przybyciu do Kolonii znaleziono nas obydwóch nieprzytomnych na ziemi. Zostaliśmy zawiezieni do Hotel du Nord, gdzie całą dobę przeleżeliśmy w łóżkach obok siebie w tym samym pokoju. Lekarzowi, który zeszywał mi ranę, musiałem wyjaśnić sytuację, gdyż ucho miałem nieomal zupełnie odgryzione. Na skutek tego wszystkiego właściciel hotelu kazał nam powiedzieć, że „przewożenie wariatów do hotelu jest zabronione". Postanowiłem więc pojechać rannym pociągiem do Hamburga. Podczas podróży przyjaciel mój był bardzo grzeczny i przez cały czas, gdy jechaliśmy przez miasto na kiloński dworzec, śpiewał Marsyliankę. Zdążyliśmy na statek do Korser, stanowiący wówczas najszybsze połączenie między stałym lądem a Szwecją. O kilka mil przed duńską zatoką statek został zablokowany przez zwały kry lodowej, którą gwałtowny północny wicher przepędził przez Kattegat, co zdarza się niejednokrotnie podczas surowej zimy. Musieliśmy przeszło milę iść pieszo przez lody ku wielkiemu zadowoleniu mojego przyjaciela. Następnie przewieziono nas łodziami do Kors0r. Przy wjeździe do portu konsul wskoczył nagle do morza i musiałem rzucić się za nim. Wyciągnięto nas i ulokowano w nie opalanym pociągu do Kopenhagi. Siedzieliśmy w ubraniach sztywnych od zamarzłej wody i w temperaturze dwudziestu stopni poniżej zera. Reszta podróży przeszła zupełnie pomyślnie: zimna kąpiel zrobiła widać dobrze mojemu przyjacielowi. W godzinę po przybyciu do Malmó oddałem go na dworcu w Lund dwom dozorcom zakładu, po czym pojechałem do hotelu (w Lund istniał wtedy tylko jeden hotel), zamówiłem pokój i śniadanie. Okazało się, że mogłem dostać jedzenie, ale pokoju nie było, gdyż wszystkie zarezerwowała trupa aktorów, która miała dać wieczorem galowe przedstawienie. Podczas śniadania kelner przyniósł mi z dumą program wieczorny: "Hamlet, tragedia w pięciu aktach Williama Szekspira". Hamlet w Lund! Przebiegłem wzrokiem cały program. Hamlet, książę Dani... p. Eryk Carolus Malmborg. Ze zdumieniem patrzyłem na kartkę: Eryk Carolus Malmborg! Czyż to możliwe? Byłżeby to mój stary kolega ze studenckich czasów w Uppsali? Wówczas pragnął zostać księdzem. Wkładałem mu do głowy przedmioty potrzebne do egzaminu oraz uczyłem pierwszego próbnego kazania, a przez cały semestr pisywałem dla niego listy miłosne do narzeczonej. Regularnie co dzień obijałem go na kwaśne jabłko, gdy pijany wtaczał się do mego pokoju, aby się przespać, ponieważ z jego własnego pomieszczenia wyrzucono go z powodu awanturniczego trybu życia. Po wyjeździe przed laty ze Szwecji straciłem go z oczu. Wiedziałem, że musiał opuścić uniwersytet i że staczał się coraz niżej. Nagle przypomniała mi się pogłoska, że poszedł na scenę. Naturalnie, to na pewno mój stary przyjaciel grał tu dzisiaj Hamleta! Posłałem mu do pokoju kartę wizytową. Przybiegł natychmiast uszczęśliwiony z możności zobaczenia mnie po tylu latach. Opowiedział mi swą smutną historię. Po szeregu przedstawień przed pustą salą w Malmó trupa zmalała do jednej trzeciej członków i wczoraj wieczorem przybyła do Lund, aby po raz ostatni wyzwać los do rozpaczliwej walki, prawie wszystko, co posiadali: kostiumy, ruchomości, klejnoty królowej-matki, koronę króla, miecz Hamleta, którym przebija Poloniusza, nawet czaszkę Yoricka zatrzymali im wierzyciele w Malmó. Król cierpiał na dotkliwy atak ischiasu i nie mógł chodzić ani siedzieć na tronie. Ofelia miała straszliwy katar, a duch upił się na pożegnalnym obiedzie w Malmó i spóźnił się na pociąg. Tylko on sam, Malmborg, był w świetnej formie, zresztą Hamlet należy do jego najlepszych kreacji — po prostu robi wrażenie. Tak jakby był specjalnie dla niego napisany! Ale czy pojedynczy człowiek może unieść na swych ramionach cały olbrzymi ciężar pięcioaktowej tragedii?... Wszystkie bilety na wieczór zostały sprzedane, a gdyby musieli teraz zwrócić za nie pieniądze, kompletna ruina stałaby się nieunikniona. Czy nie mógłbym ze względu na starą przyjaźń pożyczyć dwieście koron? Okazało się, że dorosłem do sytuacji. Zebrałem wszystkie gwiazdy dzisiejszego przedstawienia i za pomocą kilku butelek szwedzkiego ponczu napełniłem ich serca świeżą otuchą. Niemiłosiernie skreśliłem całą scenę z aktorami, scenę zamordowania Poloniusza, i oświadczyłem, że bez względu na to, czy duch będzie, czy nie — przedstawienie odbyć się musi. Pamiętny ten wieczór zapisał się na długo w teatralnych kronikach Lund. Punktualnie o ósmej podniosła się kurtyna przed dekoracją królewskiego zamku w Elsinore, w rzeczywistości odległego o godzinę drogi od miejsca naszego przedstawienia. Publiczność przepełniająca teatr składała się prawie wyłącznie z rozdokazywanych studentów i wbrew przewidywaniom zdawała się mało wzruszona. Występ księcia przeszedł zaledwie zauważony i nawet jego sławne „być albę nie być" nie wywołało wrażenia. Król wlókł się po scenie, kulejąc z bólu, i opadł na tron z głośnym jękiem. Przeziębienie Ofelii przybrało formy zastraszające. Poloniusz miał najwidoczniej zamęt w głowie. Sytuację uratował duch, a duchem byłem ja! Zwyczajem duchów tajemniczo i groźnie ukazałem się na wałach otaczających zamek Elsinore i oblany poświatą księżyca. Ostrożnie stąpając, starałem się odnaleźć dalszą drogę po dużych skrzyniach, z których zbudowana była scena, gdy nagle z głośnym hukiem zawaliło się całe rusztowanie i wpadłem po ramiona w jakąś skrzynię. Jakże ma postąpić duch w takiej sytuacji? Czy miałem schylić głowę i zniknąć zupełnie, czy też pozostać w obecnej pozycji i poczekać, co będzie dalej? Oto pytanie! Trzecia możliwość została mi ochrypłym głosem podszepnięta przez Hamleta. — Czemu, u diabła, nie wyłazisz z tego przeklętego pudła? Ale okazało się to zamiarem przerastającym moje siły. Nogi miałem zaplątane w jakieś sznury, więzy, czy inne przybory sceniczne. Postanowiłem nie robić żadnego ruchu, choćby to miało spowodować katastrofę przedstawienia, i przygotowałem się na wszelkie niespodzianki. Moje nieoczekiwane zniknięcie w skrzyni zostało przez widzów przyjęte z wielkim uznaniem. Jednak okazało się ono niczym w porównaniu z wrażeniem, jakie wywarłem, kiedy wynurzając z pudła głowę, ponurym głosem ciągnąłem do Hamleta przerwaną rozmowę. Aplauz wybuchł tak spontaniczny, że musiałem zań podziękować przyjaznym machnięciem ręki, nie mogąc się przecież ukłonić w mej niewygodnej pozycji. Na ten widok sala nieomal oszalała z radości i oklaski nie umilkły już do końca przedstawienia. Gdy po ostatnim akcie kurtyna spadła, ukazałem się przed nią z wykonawcami głównych ról. Kłanialiśmy się widzom, którzy krzyczeli dalej: — Duch! Duch! — i to tak wytrwale, że zmuszony byłem wyjść sam kilkakrotnie przed kurtynę i z ręką na sercu dziękować za owacje. Byliśmy uszczęśliwieni, a Malmborg utrzymywał, że nigdy jeszcze nie doznał takiego powodzenia. Uświęciliśmy wieczór wesołą ucztą. Ofelia była dla mnie czarująco uprzejma, a Hamlet, wzniósłszy kieliszek na moją cześć, zaproponował mi w imieniu zespołu kierownictwo. Odrzekłem, że muszę się namyślić. Na dworzec odprowadzili mnie wszyscy i w dwie doby później znalazłem się w Paryżu." Zastałem dużo pracy, ale nie odczuwałem żadnego zmęczenia. Ach, młodość! Młodość! 17. Lekarze W Paryżu praktykowało wówczas wielu zagranicznych lekarzy. Panowała między nimi duża konkurencyjna zawiść, którą i ja nieraz odczuwałem. Nie dziwiło mnie to zupełnie. U francuskich kolegów nie cieszyliśmy się specjalną sympatią ze względu na wyłączność wyjątkowo dochodowej i rozległej praktyki wśród bogatych kolonii zagranicznych. Wreszcie rozpoczęły się ataki w prasie przeciwko lekarzom-obcokrajowcom, zamieszkałym w Paryżu. Liczba ich wzrastała coraz bardziej, a jak utrzymywano, nie posiadali oni nawet dyplomów z uniwersytetów uznanych we Francji. Na skutek tej kampanii został wydany rozkaz prefekta policji o obowiązku przedłożenia dyplomów przez wszystkich obcych lekarzy w ciągu miesiąca. Mój dyplom z fakultetu medycznego uniwersytetu w Paryżu był oczywiście w porządku, toteż przeoczyłem całą sprawę i zjawiłem się w komisariacie mojej dzielnicy ostatniego dnia. Komisarz, z którym się kiedyś poznałem, zapytał mnie o pewnego doktora X mieszkającego również na Avenue de Villiers. Odparłem, iż przypuszczam, że ma on bardzo dużą praktykę, gdyż słyszałem o nim często i nieraz podziwiałem jego elegancki powóz czekający przed domem. Na to komisarz zauważył, że nie będę go już długo podziwiał, ponieważ doktor znajduje się na czarnej liście; nie przedstawił swego dyplomu, gdyż go na pewno nie posiada, i jest zwyczajnym znachorem, który dostanie się wreszcie w ręce sprawiedliwości. Według pogłosek zarabia on rocznie dwieście tysięcy franków, to jest wiele więcej od czołowych znakomitości w Paryżu. Zaoponowałem przeciwko twierdzeniu, że znachor nie może być dobrym lekarzem — dyplom mało znaczy dla chorego, jeżeli nie dozna on ulgi w cierpieniach. W kilka miesięcy później dowiedziałem się od komisarza końca tej historii. Dr X zgłosił się w ostatniej chwil tuż przed upływem terminu wyznaczonego do przedłożenia dyplomów, i poprosił o prywatną rozmowę z komisarzem. Pokazawszy mu dyplom, wydany przez jeden z najbardziej znanych uniwersytetów, błagał o zachowanie tajemnicy wyjaśniając, że swą olbrzymią praktykę zawdzięcza właśnie owej ogólnej znanej pogłosce, jakoby był znachorem. — Gdyby ten człowiek znał równie dobrze medycynę, jak zna psychologię — rzekłem do komisarza — stałby się wkrótce milionerem! W drodze powrotnej do domu zdałem sobie sprawę, że nie zazdroszczę memu koledze dochodów w wysokości dwustu tysięcy franków, lecz tego, że zna dokładnie ich cyfrę. Jakże pragnąłem zawsze wiedzieć, ile zarabiam. Z pewnością były to poważne sumy, gdyż rozporządzać mogłem w każdej chwili dowolną ilością pieniędzy, jaka mi była potrzebna. Miałem piękne mieszkanie, elegancki powóz, wyśmienitą kucharkę (a od czasu, gdy panna Agat opuściła mój dom, zapraszałem często przyjaciół na obiad i raczyliśmy się wtedy doskonałymi potrawami). Dwukrotnie byłem na Capri: po raz pierwszy, aby kupić domek mastra Vincenza, po raz drugi, aby nieznanemu właścicielowi małej, rozwalonej kaplicy na San Michele zaproponować dużą sumę za odstąpienie mi praw do niej. Sprawa tą ciągnęła się dziesięć lat, zanim ją uregulowałem. Już wówczas ukochałem sztukę i w mieszkaniu moim na Avenue de Villiers gromadziłem wiele skarbów z dawnycł czasów. Na przykład, przeszło tuzin pięknych starych zegaró\ srebrzyście dzwoniło mi godziny podczas bezsennych nocy. Jednak z powodów niewytłumaczalnych okres mojego powodzenia materialnego bywał często przerywany przez dnie, kiedj nie miałem ani grosza. Wiedziała o tym zarówno Rosalie, jak con cierge i dostawcy domowi. Nawet dla Norstróma nie były te dnie tajemnicą, gdyż musiałem go często prosić o pożyczkę. Jego zda niem polegało to na jakimś błędzie w moim aparacie myślowym jako środek zapobiegawczy zalecał skrupulatne prowadzenie ksią żek i regularne posyłanie rachunków pacjentom, czyli to samo co robili inni lekarze. Mówiłem mu, że sprawa buchalterii przedsta wia się w moich rękach beznadziejnie, a rachunków nigdy nie posyłałem i nadal czynić tego nie będę. Zawód nasz nie jest han dlem, lecz sztuką, a robienie interesów na cudzym cierpieniu uważam za poniżające. Czerwienię się zawsze, gdy pacjent kładzie mi na stół dwudziestofrankówkę, a mam chęć uderzyć te osoby, które wciskają mi pieniądze do ręki. Ale Norstróm określił moje stanowisko jako zarozumiałość i pychę, radząc, abym na równi z innymi kolegami brał pieniądze od każdego, kto mi je daje, choćby pochodziły z zakładu pogrzebowego. — Ale i nasz zawód jest równie święty jak zawód kapłana — broniłem się gorąco — a może nawet jeszcze bardziej, nadmiernie zaś zarobkowanie powinno być lekarzowi prawnie zabronione. Powinniśmy być opłacani przez rząd, opłacani tak dobrze, jak sędziowie w Anglii, a koledzy, którym nie odpowiadałaby ta koncepcja, mogliby zmienić zawód, zająć się giełdą lub handlem. Lekarze, niby mędrcy, powinni doznawać ogólnego szacunku i opieki. Należałoby zostawić do ich uznania wyznaczanie honorarium bogatym pacjentom bądź dla zaspokojenia potrzeb uboższych chorych, bądź też własnych; w każdym razie nie powinni pobierać określonej taksy za wizyty ani wystawiać za nie rachunków. Jaką sumą zdoła lekarza wynagrodzić matka, której dziecku uratował życie? Czyż można określić zapłatę za usunięcie śmiertelnego strachu z oczu rozszerzonych trwogą? Za przywrócenie choremu spokoju pocieszającym słowem lub konającemu dotknięciem ręki? Czyż można zamienić na franki owe chwile walki ze śmiercią, pokonywaną dawkami morfiny? Jak długo jeszcze mamy cierpiącej ludzkości narzucać drogie preparaty i środki lecznicze, noszące wprawdzie nazwy współczesne, ale pochodzące ze średniowiecznych przesądów? Wiemy dobrze, że środki naprawdę skuteczne można wyliczyć na palcach i że matka-natura pozwala nam z nich korzystać za znikomą zapłatą. Dlaczego ja, lekarz modny, mam jeździć pięknym powozem, a mój kolega praktykujący w dzielnicy ubogich ma chodzić pieszo? Czemu rządy wszystkich państw wydają tysiące razy więcej pieniędzy na naukę o zabijaniu niż o leczeniu? Dlaczego nie budujemy więcej szpitali zamiast kościołów? Wszak modlić możemy się wszędzie, lecz operować nie można na ulicy! Czemu budujemy tyle komfortowych gmachów przeznaczonych dla zawodowych bandytów i włamywaczy, a tak niewiele mamy przytułków dla bezdomnych biedaków z dzielnicy nędzarzy? Dlaczego nie wymagamy, aby przestępcy sami się utrzymywali? Nie ma chyba mężczyzny ani kobiety, którzy nie mogliby zarabiać w więzieniu na swój codzienny chleb, gdyby pozostawiono im do wyboru jedzenie lub głód? Istnieje zdanie, iż więzienia przepełniają osobnicy mniej lub więcej niepoczytalni, a przeważnie niedorozwinięci umysłowo. Jest to mniemanie błędne; uzdolnienia tych ludzi nie stoją poniżej przeciętnej, lecz najczęściej znacznie ją przerastają. Przestępcy sądzeni po raz pierwszy powinni otrzymywać wyroki znacznie krótsze, obostrzone skąpym odżywianiem i częstą, surową karą cielesną. Ludzie ci powinni ustąpić miejsca ojcom nieślubnych, opuszczonych dzieci i sutenerom, których mamy mnóstwo wśród nas. Okrucieństwo względem bezbronnych zwierząt jest w oczach Boga o wiele większym grzechem niż włamanie, a jednak zbrodnia ta może być zmazana drobną karą pieniężną. Wiemj przecież wszyscy, że nadmierne gromadzenie bogactw bywa częste zgrabnie zamaskowaną kradzieżą na szkodę nędzarzy. Jeszca nigdy nie spotkałem w więzieniu milionera. Umiejętność robienia ze wszystkiego pieniędzy jest zdolnością specjalną, o bardzo wątpliwej wartości moralnej. Człowiek posiadający ów dar powinier być dopuszczony do życia czynnego pod warunkiem podziałi zysków, jak to się dzieje u pszczół, to jest musiałby złożyć przyrzeczenie, że rozdzielać będzie duże plastry złocistego miodu pomiędzy tych, którzy zmuszeni są jeść codziennie suchy chleb. Co się tyczy innych mieszkańców więzień, jak: urodzeni zbrodniarze, wyrafinowani mordercy itp. — powinni oni być bezlitośnie uśmierceni, gdyż jakkolwiek nie mamy prawa sądzić lub karać, jednak musimy decydować się na środki samoobrony. Utrzymujemy zbrodniarzy w dość dużych wygodach, przenoszących koszt niejednego łóżka w szpitalu, i nieraz niepotrzebnie przedłużamy życie istotom niegodnym. Anglia rozwiązała to zagadnienie właściwie. Przestępcy nie mają powodów do skarg, że społeczeństwo postępuje z nimi za surowo. Za dokonaną zbrodnię otrzymujemj zapłatę w postaci największego przywileju, jakiego człowiek moż€ dostąpić, a który najczęściej nieosiągalny bywa dla ludzi zasługujących nań swymi cnotami: przywileju szybkiej i bezbolesnej śmierci. Norstróm radził mi, abym zaprzestał reformowania ludzkości, gdyż nie jest to moją specjalnością; powinienem raczej pozostać na usługach medycyny, która przynosi mi sławę i 'dobrobyt. Wyrażał też powątpiewanie, jaki obrót przyjęłaby sprawa, gdybym wobec pacjentów przybrał togę mędrca i zaproponował im wymianę moich usług na różne przedmioty pierwszej potrzeby. On osobiście nie zmieni swego przekonania: jednak uważać należy, że stary system wypisywania rachunków jest najpewniejszy. — Nie jestem całkowicie o tym przeświadczony — upierałem się — jakkolwiek straciłem kilku pacjentów, którzy nie otrzymali odpowiedzi na swe listy proszące o rachunki i nie zapłacili mi wcale. — (Nadmienić muszę, że nigdy nie spotkało mnie to ze strony Anglików.) Inni natomiast przysyłali mi nieraz kwoty znacznie przewyższające sumy, jakich byłbym zażądał. Chociaż większość moich pacjentów chętniej zdaje się rozstawać z każdą inną własnością niż z pieniędzmi, jednak mój system dał niejednokrotnie dobre wyniki. Jedną z najdroższych moich własności jest stara, nieprzemakalna peleryna, którą zabrałem miss C. w dniu jej wyjazdu do Ameryki. Pani ta jeździła ze mną w powozie przez kilka dni, aby mieć dostateczną ilość czasu na wypowiedzenie swej dozgonnej wdzięczności oraz wyrażenie żalu, iż nie może dość wysoko opłacić mojej opieki. W pewnej chwili zauważyłem na niej ową starą nieprzemakalną pelerynę. Właśnie takie okrycie było mi potrzebne! Zdjąłem je z mojej towarzyszki, oświadczając, że pragnę zatrzymać pelerynę dla siebie. Powiedziała, że kupiła ją przed dziesięciu laty w Salzburgu i że bardzo ją lubi. — Ja również! — odrzekłem wesoło. Zaproponowała, żebyśmy pojechali zaraz do Old England, gdzie z rozkoszą kupi mi najdroższe szkockie cape, jakie można będzie dostać w sklepie. Nie chcę szkockiego cape — upierałem się spokojnie. (Muszę dodać, że miss C. była osobą nader porywczą, wskutek czego w ciągu wielu lat doznałem od niej dużo przykrości.) Rozgniewała się tak bardzo, że bez pożegnania wyskoczyła z powozu. Nazajutrz wyjechała do Ameryki i nigdy jej już nie widziałem. Przypomina mi się także przygoda z lady Maud B., która odwiedziła mnie na Avenue de Villiers przed wyjazdem do Londynu. Skarżyła się, że już trzykrotnie prosiła listownie o rachunek i że stawiam ją w bardzo nieprzyjemnej sytuacji, z której nie potrafi wyjść, gdyż nie wie, co ma zrobić. Wysilała się na wszelkiego rodzaju pochwały dla mej wiedzy i życzliwości, mówiła, że pieniądze nie mogą wyrazić wdzięczności, którą czuje, gdyż całym swym majątkiem nie mogłaby opłacić mych starań o uratowanie jej życia. Z przyjemnością słuchałem słów tej uroczej kobiety. Podczas jej przemowy podziwiałem na lady Maud nową ciemnoczerwoną suknię jedwabną, a spostrzegłem, że moja pacjentka również od czasu do czasu rzuca spojrzenie w weneckie lustro wiszące nad kominkiem. Przyjrzawszy się uważnie wysokiej, smukłej postaci oświadczyłem, że chętnie przyjąłbym jako zapłatę jej suknię, gdyż właśnie taka mi jest potrzebna. Wybuchnęła głośnym śmiechem, który jednak wkrótce przeszedł w zdumienie, kiedy zapowiedziałem, że Rosalie przyjdzie o siódmej po suknię do hotelu. Podniosła się blada z gniewu mówiąc, że nic podobnego jeszcze jej nigdy w życiu nie spotkało. Zgodziłem się z nią chętnie, dodając, że przecież powiedziała przed chwilą, iż wszystko, co posiada, chętnie mi ofiaruje — ja zaś z pewnych powodów wybrałem tę suknię. Z płaczem wybiegła z pokoju. Po tygodniu spotkałem w szwedzkim poselstwie żonę angielskiego posła. Dobrotliwa pani zapewniała mnie, że nie zapomniała o owej angielskiej wychowawczyni chorej na suchoty, którą jej poleciłem — przesłała jej nawet zaproszenie na garden party urządzone dla angielskiej kolonii. — Wyglądała rzeczywiście bardzo źle — mówiła dalej małżonka posła — ale na pewno nie jest tak uboga, jak mi pan doktor mówił; suknie jej z pewnością pochodzą od Wortha. Bolało mnie jednak twierdzenie Norstróma, że tylko zarozumiałość i pycha nie pozwalają mi na wystawianie rachunków pacjentom i na przyjmowanie honorariów bez rumieńca wstydu. Jeżeli Norstróm miałby słuszność, to muszę przyznać, że wszyscy moi koledzy postępowaliby pod tym względem dziwnie prostolinijnie. Skrupulatnie jak krawcy wypisywali rachunki i z zadowoleniem chowali luidory wciskane im w rękę przez pacjentów. Wielu z nich wprowadziło zwyczaj, iż chory kładł od razu pieniądze na stół, zanim zdążył otworzyć usta, aby opowiedzieć o swych dolegliwościach. Płacenie połowy należności przed operacją stało się regułą. Znam wypadek obudzenia pacjenta z narkozy i odłożenia operacji do chwili sprawdzenia pokrycia jego czeku. Gdy któryś z nas, mało znaczących lekarzy, zapraszał na konsylium powszechnie znaną sławę, wielki doktor składał cząstkę swego zarobku w ręce wzywającego go, jakby postępowanie to było najbardziej naturalne. Nie dość na tym: przypominam sobie moje zdumienie, gdy pewien specjalista, którego po raz pierwszy zaprosiłem do zabalsamowania zwłok, zaproponował mi pięćset franków ze swego honorarium. Koszt balsamowania był wówczas bezwstydnie wysoki. Większość profesorów-specjalistów, których w przypadkach cięższych miałem zwyczaj wzywać na konsylium, składała się z ludzi o światowej sławie, będących u szczytu wiedzy, a zadziwiających dokładnością i szybkością diagnozy. Niesamowity był, na przykład, nieomylny sposób profesora Charcota docierania do podstaw choroby, jak mi się zdawało, jedynie po pobieżnym rzuceniu na pacjenta spojrzenia zimnych, orlich oczu. Śmiem nawet twierdzić, że w ostatnich latach życia wierzył on może zanadto swemu oku, a badanie chorego bywało nieraz za pobieżne i za powierzchowne. Do popełnionego błędu nie przyznawał się nigdy, a biada człowiekowi, który miałby odwagę napomknąć, że profesor mógłby się omylić. Z drugiej jednak strony zadziwiał ostrożnością w wypowiadaniu prognozy śmierci i to nawet w wypadkach zupełnie beznadziejnych. — L'imprevu est toujours possible!1 — mawiał. Charcot był najsławniejszym lekarzem swych czasów. Z całego świata napływali pacjenci do jego gabinetu na Faubourg St. Germain, a czekali nieraz tygodniami, zanim wpuszczono ich do wnętrza świątyni, gdzie przy oknie, otoczony olbrzymimi zbiorami książek, siedział profesor. Niewysokiego wzrostu, o piersi atlety i grubym karku wołu, sprawiał wrażenie imponujące. Twarz biała, gładko wygolona, czoło niskie, spojrzenie zimne i przenikliwe, nos orli i zmysłowe usta składały się na maskę rzymskiego cesarza. W gniewie jego oczy ciskały błyskawice. Kto odczuł na sobie jego wzrok, nie zapomniał go na pewno nigdy. Głos miał rozkazujący, ostry, często sarkastyczny; uścisk małej, dziwnie wątłej ręki był nieprzyjemny. Wśród kolegów miał niewielu przyjaciół, pacjenci bali się go na równi z asystentami, dla których rzadko znajdował przyjazne słowo zachęty jako nagrodę za nadludzki ciężar pracy, którym ich obarczał. Pozornie Okoliczności nieprzewidziane zawsze są możliwe. obojętny na cierpienia pacjentów, mało interesował się nimi od chwili postawienia diagnozy choroby aż do obdukcji. Pomiędzj asystentami wyróżniał ulubieńców, których umieszczał na stanowiskach niejednokrotnie za wysokich w stosunku do ich zasług. Wystarczało jedno słowo polecenia od profesora Charcota, abj przesądzić wynik każdego egzaminu lub konkursu — w rzeczywistości panował on bez zastrzeżeń nad całym wydziałem medycznym. Podzielając los wszystkich neurologów, otoczony był zawsze strażą przyboczną nerwowych pań pragnących za wszelką cenę uwielbiać bohatera. Zupełna obojętność względem kobiet była dla niego szczęściem. Za jedyny odpoczynek po nadludzkiej pracy uważał muzykę i w czwartkowe wieczory, całkowicie jej poświęcone, nie mogło paść ani jedno słowo o medycynie. Beethovena podziwiał nade wszystko. Poza tym kochał zwierzęta i codziennie z rana, wychodząc ociężale z powozu zajeżdżającego w wewnętrzne podwórze Salpetriere, wyjmował z kieszeni kawał chleba dla swych ulubionych koni. Wszelką rozmowę o sporcie i zabijaniu zwierząt natychmiast przecinał. Sądzę, że jego niechęć do Anglików znajdowała źródło we wstręcie do polowania na lisy. Profesor Potain stał obok profesora Charcota na pierwszym miejscu pomiędzy paryskimi sławami lekarskimi owych czasów. Nie istnieli chyba nigdy ludzie bardziej różni od tych dwóch wielkich lekarzy. Sławny specjalista z kliniki w Hópital Necker był bardzo skromnym i niepozornym człowiekiem, którego nikt nie rozpoznałby w tłumie, natomiast głowa Charcota musiała zwrócić uwagę wśród tysięcy. Obok sławnego kolegi profesor Potain w swym starym i źle skrojonym surducie robił wrażenie prawie nędzarza. Rysy miał pospolite, a rzadko wymawiane słowa zdawały się z wielkim trudem wychodzić mu z ust. Uwielbiany był przez wszystkich pacjentów, a zarówno bogatych, jak ubogich traktował zupełnie jednakowo. Znał w olbrzymim szpitalu każdego pacjenta z nazwiska, a młodego czy starego głaskał dobrotliwie po twarzj i z nieskończoną cierpliwością wysłuchiwał historii jego cierpień; często kupował z własnej kieszeni specjalne przysmaki, aby uraczyć nimi wynędzniałych chorych. Z taką samą drobiazgową starannością badał najuboższych pacjentów szpitala, jak osoby krwi książęcej i milionerów. Jego niesłychanie czujnemu słuchowi nie uszła żadna zmiana w płucu czy sercu. Nie przypuszczam, aby jakikolwiek inny lekarz wiedział równie dobrze, co się dzieje w piersiach człowieka. Moje skąpe wiadomości o działaniu serca zawdzięczam tylko jemu. Profesor Potain i Gueneau de Mussy byli właściwie jedynymi lekarzami, do których miałem odwagę zwrócić się, gdy potrzebowałem rady dla moich ubogich pacjentów. Trzecim był znany chirurg, profesor Tillaux. W jego klinice w Hotel Dieu kierowano się tymi samymi' zasadami, które panowały u profesora Potain w Hópital Necker. Dla wszystkich swych chorych był prawdziwym ojcem, a im więcej który z nich biednie wyglądał, tym bardziej stan jego zdrowia zdawał się bliższy sercu profesora. Nie widziałem nigdy zdolniejszego wykładowcy, a jego książka pod tytułem Anatomie topographiąue jest najlepszą pozycją dotyczącą tego działu medycyny. Był świetnym operatorem i wszelkie opatrunki wykonywał zawsze osobiście. Sprawiał wrażenie człowieka Północy dzięki swemu prostemu i skromnemu zachowaniu oraz niebieskim oczom. W rzeczywistości pochodził z Bretanii. Dla niezliczonych moich braków okazywał niezwykłą dobroć i cierpliwość i na pewno nie jego jest winą, że nie zostałem dobrym chirurgiem. Zawdzięczam mu jednak bardzo wiele, a nawet pewny jestem, że tylko dzięki niemu mam jeszcze obydwie nogi. Historię o tym opowiem później. Przez całe długie i gorące lato pracowałem ciężko i bez jednego dnia odpoczynku; dręczyła mnie bezsenność i często towarzysząca jej nieodłączna depresja. Względem pacjentów stałem się nierówny, wszyscy przyprawiali mnie o zły humor, aż wreszcie z nadejściem jesieni wyczerpała się cierpliwość nawet mego fle-gmatycznego przyjaciela Norstróma. Pewnego dnia podczas wspólnego obiadu oświadczył mi, że stanę się zupełnie do niczego, jeżeli nie pojadę na trzytygodniowy wypoczynek gdzieś w chłodne okolice. Sądził, że na Capri jest dla mnie za gorąco, a najwłaściwszym miejscem byłaby Szwajcaria. Poddawałem się zawsze przewadze jego zdrowego rozsądku. I tym razem również wiedziałem, że miał słuszność, jakkolwiek przypuszczenia jego były fałszywe. Do tak fatalnego stanu nerwów nie przyczyniło się przepracowanie, powody były zupełnie inne, lecz na razie nie będę o nich opowiadał. W trzy dni później przybyłem do Zermatt i natychmiast rozpocząłem badania, czy życie po tamtej stronie granicy śnieżnej przedstawia się milej niż po naszej. Kij górski, zakończony spiczastym ostrzem, stał się moim nierozłącznym towarzyszem i rozpocząłem natychmiast igraszki między śmiercią a życiem. Zacząłem wspinać się na góry tam, gdzie zwykle inni turyści kończą wycieczki. Na Matterhornie, przymocowany sznurami, spędziłem noc wśród szalejącej burzy śnieżnej, uczepiony spadzistej skały o powierzchni dwa razy większej od mego stołu w jadalni: było to tuż pod wierzchołkiem górskiego olbrzyma, zapewne oburzonego naszą śmiałością. (Obydwaj moi przewodnicy opowiedzieli mi potem, że wisieliśmy u tej samej skały, z której niegdyś spadli z wysokości czterech tysięcy stóp na lodowiec Matterhornu uczestnicy pierwszej ekspedycji Whympera: Hadow, Hudson, lord Francis Douglas i Michel Croz.2) O świcie natrafiliśmy na Burckhardta. Odgarnąłem śnieg z jego twarzy spokojnej i cichej jak u śpiącego: zamarzł na śmierć. U stóp góry dopędziliśmy dwu jego przewodników, ciągnących między sobą na wpół nieprzytomnego kolegę Burckhardta, Daviesa, uratowanego przez nich z narażeniem własnego życia. W dwa dni później inny dumny olbrzym górski, Schreckhorn zwalił jedną z najstraszliwszych lawin, która z ogłuszającym hukiem runęła na spotkanie śmiałkom wdzierającym się na jego szczyt. Wprawdzie w nas nie trafiła, ale w każdym razie pocisk był celny z tej odległości, gdyż blok skalny zdolny roztrzaskać katedrę przewalił się z hukiem o dwadzieścia kroków od nas. Po kilku dniach zachwyconym naszym oczom ukazała się o wschodzie słońca Jungfrau, odziana w niepokalaną szatę śnieżną. Dostrzegliśmy z dala jej dziewicze rumieńce i biały obłok welonu. Natychmiast przypuściliśmy atak, aby zdobyć czarodziejkę. Z początku zdawała się patrzeć na nas przychylnie, lecz gdy chciałem zerwać kilka szarotek z brzegu jej białego płaszcza, płochliwie skryła się nagle za chmurą. Pomimo największych wysiłków nie zdołałem nigdy zbliżyć się do mej ukochanej: im wyżej szedłem, tym więcej oddalała się ode mnie. Wkrótce zasłona z mgły i oparów, prześwietlonych słońcem, skryła całkowicie jej piękność, L 2 Pierwsza wyprawa na Matterhorn w 1865 r. jak ochronny wał ognia i dymu otaczający w ostatnim akcie Wal-kirii jej dziewiczą siostrzycę, Brunhildę. Zapewne jakaś czarownica, niby stara piastunka pilnująca powierzonej sobie piękności, wabiła nas odprowadzając coraz dalej od celu, pomiędzy dzikie wąwozy i rozwarte przepaście grożące pochłonięciem nas w każdej chwili. Wreszcie przewodnicy przyznali się, że zabłądzili, i wobec tego musimy co prędzej pójść z powrotem. Zwyciężonego i rozmiłowanego w nieosiągalnej piękności Jungfrau zwleczono mnie na mocnych linach w dół do doliny. Nie należy się dziwić memu przygnębieniu, gdyż w ciągu tego jednego roku odrzuciła mnie już druga młoda osoba... Jednak młodość jest czarodziejskim lekiem na rany serca: do wyzdrowienia wystarczy trochę snu i ochłonięcie z wrażenia. Spałem niewiele, ale głowy na szczęście nie straciłem. Następnej niedzieli, a pamiętam datę, gdyż było to w dniu moich urodzin, zapaliłem fajkę na Mont Blanc, dokąd, według słów przewodników, wszyscy turyści przybywają w stanie kompletnego wyczerpania. Wypadek, jaki mi się w owym dniu zdarzył, opisałem w innej książce, ponieważ jednak została ona wyczerpana, muszę raz jeszcze na tym miejscu opowiedzieć o tym, co zawdzięczam profesorowi Tillaux. Wejście na Mont Blanc jest w zimie i w lecie względnie łatwe, ale nikt, oprócz głupców, nie próbuje wspinać się nań w jesieni, zanim słońce oraz nocne mrozy zdołają umocować śnieg na górskich urwiskach. Król Alp broni się przeciwko natrętom lawinami świeżego śniegu, jak Schreckhorn gęstym ogniem obsuwającyoh się kamieni. Było południe, gdy na wierzchołku Mont Blanc zapaliłem moją fajeczkę. Wszyscy goście hotelu w Chamonix obserwowali na przemian przez teleskopy trzy muchy łażące po białej czapce, calotte, pokrywającej szczyt starego króla gór. Podczas gdy na dole spożywano lunch, brnęliśmy przez śnieg w wąwozie pod Mont Maudit, aby wkrótce ukazać się znowu w obserwujących nas lornetach na płaszczyźnie Grand Plateau. Nie rozmawialiśmy ze sobą wiedząc, że sam dźwięk głosu może lawinę poruszyć z miejsca. Nagle Boisson odwrócił się ku nam, wskazując swym ostro zakończonym kijem czarną linię zarysowaną niby ręką olbrzyma w poprzek przez białe zbocze. — Jesteśmy zgubieni! — wyszeptał, a w tejże chwili bezgra L niczne pole śnieżne rozpękło się przed nami na dwie części i z hukiem gromu runęła lawina, w szalonym pędzie zrzucając nas w dół. Nie czułem nic i nie myślałem... Po jakimś czasie — pod wpływem tego samego refleksyjnego impulsu, który w sławnych doświadczeniach Spallanzaniego kazał żabie z odciętą głową wyciągnąć łapę w kierunku miejsca ukłutego szpilką — zwierzę ukryte w człowieku kazało mi sięgnąć ręką do głowy, w której uczułem ostry ból. Głuche wrażenie peryferyczne obudziło w mym mózgu instynkt samozachowawczy, ostatni odruch życia zamierający w nas najpóźniej. Z rozpaczliwym wysiłkiem zacząłem wydostawać się ze śniegu, pod którym leżałem zasypany. Wokoło widziałem tylko połyskujące niebieskie ściany lodowe, a nad sobą w szczelinie wąwozu, dokąd zwaliła mnie lawina, mogłem dojrzeć światło dzienne. Co najdziwniejsze, przypominam sobie, że nie odczuwałem zupełnie strachu i ani jedna myśl o teraźniejszości, przeszłości czy przyszłości nie przemknęła mi przez głowę. Z wolna i mglisto zjawiło się wrażenie przedostające się pomału do mego zamroczonego umysłu, aż przedarło się jako myśl do świadomości. Poznałem je natychmiast: była to moja dawna namiętność, moja niezaspokojona ciekawość, aby dowiedzieć się czegoś bliższego o śmierci. Nadeszła zatem wreszcie i dla mnie sposobność jej poznania! Gdybyż tylko zachować jasność myślenia i bez strachu spojrzeć jej prosto w oczy! Wiedziałem, że znajduje się tuż — zdawało mi się nawet, że widzę, jak zbliża się ku mnie okryta lodowym całunem. Czy mi coś powie? Czy będzie bezwzględna i nieprzejednana? Czy może zlituje się nade mną i pozostawi leżącego spokojnie w śniegu, dopóki nie skostnieję w wiecznym śnie? Jakkolwiek brzmi to nie do pojęcia, jednak mam wrażenie, że owo pragnienie rozwiązania zagadki, którą jest śmierć, pragnienie, dzięki któremu uratowałem sobie życie, było rzeczywiście ostatnim przebłyskiem mojego zdrowego rozumu. Schwyciłem bezwiednie kij górski i poczułem nagle linę zaciśniętą wokół ciała. Lina! Gdzież się podziali moi obydwaj towarzysze! Z szybkością, na jaką mogłem się zdobyć, zacząłem ciągnąć sznur ku sobie, dopóki nie poczułem wreszcie oporu jakiegoś ciężaru i czarna brodata głowa Boissona nie ukazała się ze śniegu. Z głębokim jękiem zaczerpnął powietrza, schwycił natychmiast za linę umocowaną do pasa i zabrał się do wyciągania ze śnieżnego grobu swego na wpół nieżywego towarzysza. — Po jakim czasie można zamarznąć? — spytałem. Szybkie spojrzenie Boissona prześliznęło się po ścianach naszego więzienia, zatrzymując się na wąskim lodowym mostku łączącym ukosy dwóch szczelin w lodowcu na kształt łuku w nawie gotyckiej katedry. — Gdybym miał ostry górski kij i zdołał wydostać się na ten most — rzekł po chwili — mógłbym może wyrąbać ścieżkę w górę. Podałem mu kij, który moje palce zaciskały w prawie katale-ptycznym chwycie. — Spokojnie! Tylko, na miłość Boga, spokojnie! — powtarzał stojąc jak akrobata na moich ramionach, skąd skoczył na lodowy most wiszący ponad naszymi głowami. Czepiając się ukośnych ścian, rąbał krok za krokiem stopnie w górę szczeliny, ciągnąc mnie za sobą. Z wielkim trudem wlekliśmy też drugiego przewodnika, który był jeszcze nie całkiem przytomny. Lawina zmiotła wszystkie dawniejsze ślady i kamienie wskazujące drogę. Aby uchronić się od zwalenia w następne szczeliny lodowca, ukryte pod świeżym śniegiem, posiłkowaliśmy się we trzech tylko jednym ostro zakończonym kijem górskim. Po północy dotarliśmy do chaty, co Boisson nazwał jeszcze większym cudem niż wydobycie się ze szczeliny lodowca. Śnieg zasypał schronisko prawie doszczętnie i musieliśmy wybić dziurę w dachu, aby się dostać do wnętrza, gdzie wszyscy upadliśmy na podłogę. Wypiłem do ostatniej kropli zjełczałą oliwę z małej lampki, a Boisson, rozciąwszy nożem moje ciężkie turystyczne buty, nacierał śniegiem odmrożone nogi. Ekspedycja ratownicza z Chamonix, która już przez cały ranek na próżno szukała naszych trupów wzdłuż drogi, którą stoczyła się lawina, znalazła nas śpiących pokotem na podłodze chaty. Nazajutrz przewieziono nas wozem do siana do Genewy i wysłano pospiesznym pociągiem do Paryża. Profesor Tillaux mył ręce pomiędzy dwiema operacjami, gdy zataczając się wszedłem z niesłychanym trudem do sali operacyjnej w Hotel Dieu. Po odwinięciu pokładów waty utkwił przerażony wzrok w moich nogach. Ja również patrzyłem zdumiony: czarne były jak u Murzyna. — Sacre Suedois, gdzieś ty, u diabła, był! — zagrzmiał na mnie, patrząc jednocześnie tak dobrotliwie niebieskimi oczami, że się aż zawstydziłem. Odparłem, że wracam z podróży wypoczynkowej w Szwajcarii i że przytrafił mi się w górach mały wypadek, co zdarzyć się może każdemu turyście. Bardzo mi przykro, iż muszę trudzić pana profesora. — Mais c'est lui! — wykrzyknął nagle jeden z asystentów — pour sur c'est lui! 3 — Wyjął z kieszeni swego białego fartucha „Figaro" i przeczytał depeszę z Chamonix o cudownym ocaleniu obcokrajowca, którego przy schodzeniu z Mont Blanc wraz z dwoma przewodnikami zasypała lawina. — Nom de tonnerre, nom de nom de nom! Fiche moi la paix, sacre Suedois, qu'est-ce que tu viens faire ici, va-t'en a 1'Asile Ste Annę chez les fous!4 Pozwoli pan przedstawić sobie czaszkę niedźwiedzia lapońskiego — ciągnął żartobliwie, opatrując na mojej głowie szkaradną ranę. — Knock-out, który byłby w stanie ogłuszyć słonia, a ty nie masz ani złamanej czaszki, ani wstrząsu mózgu. Po co wyjechałeś tak daleko do Chamonix, trzeba było wleźć na szczyt Notre Damę i skoczyć na plac pod naszymi oknami. Nie ma dla ciebie niebezpieczeństwa, dopóki będziesz upadał na głowę! Zawsze byłem uszczęśliwiony, gdy profesor przekomarzał się ze mną, gdyż mogłem z tego wnioskować z całą pewnością o jego dobrym humorze. Chciałem zaraz pojechać na Avenue de Villiers, ale profesor wyraził zdanie, że lepiej mi będzie przez najbliższe dni w oddzielnym pokoju w szpitalu. Jakkolwiek byłem z pewnością najgorszym jego uczniem, jednak zdołał mnie już nauczyć z chirurgii tyle, że pojąłem, iż chce mi amputować nogi. Przez pięć dni przychodził trzy razy dziennie, aby je oglądać, na szósty dzień znalazłem się wreszcie na sofie w moim mieszkaniu. Niebezpieczeństwo minęło, ale karę odcierpiałem ciężką. Przeleżałem sześć tygodni i tak byłem zdenerwowany, że napisałem książkę (nie obawiajcie się, jest już wyczerpana). Przez następne dwa tygodnie kulałem, opierając się na dwóch kijach, aż wreszcie wszystko wróciło do dawnego stanu. Drżę na samą myśl, co mogłoby się stać, gdybym przypadkiem wpadł był w ręce innego wybitnego chirurga w Paryżu. Stary ojciec Richet z innego oddziału w Hotel Dieu na pewno pozwoliłby 3 Ależ to on! Na pewno on! 4 Do stu piorunów! Dajże mi spokój, przeklęty Szwedzie, skąd wziąłeś się tutaj, idź do zakładu dla wariatów w Ste Annę. mi umrzeć z powodu gangreny lub zakażenia krwi, co było jego specjalnością, które często zdarzały się w jego średniowiecznej klinice. Sławny profesor Pean, straszliwy rzeźnik z Hópital St. Louis, z pewnością odrąbałby mi od razu obydwie nogi, rzucając je na stos innych odciętych rąk i nóg, wyłuskanych gruczołów, wyciętych macic i narośli, które leżały na podłodze w kącie jego sali operacyjnej, zakrwawionej wokoło jak rzeźnia. Potem olbrzymimi rękami, jeszcze czerwonymi od krwi, zatopiłby nóż ze zręcznością magika w swej następnej ofierze, która niedokładnie uśpiona, zachowała resztki przytomności; a tymczasem inne ofiary leżące na wózkach wydawały okrzyki przerażenia, czekając, aż nadejdzie dla nich chwila tortur. Po zamordowaniu kilkunastu ludzi Pean ocierał zwykle pot z czoła, krople krwi i ropy z białej kamizelki oraz fraka (operował zawsze w wieczorowym ubraniu) i rzuciwszy: Voila pour aujourd'hui, messieurs!5 — wybiegł z sali. W wygodnym i okazałym powozie jechał szybko do swej prywatnej kliniki na rue de la Sante, gdzie rozcinał brzuchy co dzień kilku kobietom, które kolosalna reklama przypędzała do niego jak owce do rzeźni. Dość już na dziś, panowie! 18 La Salpetriere Rzadko opuszczałem sławne lecons du mardi' profesora Char-cota w Salpetriere. Poświęcone były one wówczas prawie wyłącznie tak zwanej grandę hysterie2 i hipnozie. Wielkie audytorium przepełnione bywało do ostatniego miejsca. Zbierali się najróżnorodniejsi słuchacze z całego Paryża: literaci, dziennikarze, sławni aktorzy i aktorki oraz elegancki półświatek. Wszyscy pałali niezdrową ciekawością ujrzenia podniecających cudów hipnozy, o których prawie zapomniano od czasów Mesmera i Braida. Na jednym z tych wykładów poznałem Guy de Maupassanta, który już wówczas był sławny dzięki swej Baryłeczce i niezapomnianemu utworowi Dom Pani Tellier. Prowadziliśmy rozmowy prawie zawsze na temat hipnozy i Mau-passant nieustannie wypytywał mnie o wszystko, co o tych sprawach wiedziałem. Pragnął również najdokładniej znać dane symptomy obłąkania, gdyż zbierał wówczas materiał do swej okropnej książki Horla, która stała się prawdziwym odzwierciedleniem jego własnej, strasznej przyszłości. Razu pewnego wybrał się nawet ze mną na zwiedzenie w Nancy kliniki profesora Bern-heima. Tutaj dopiero zorientowałem się, jak błędnymi drogami w zakresie hipnozy poszła szkoła w Salpetriere. Nieco później byłem przez kilka dni gościem na jachcie Maupassanta i przypominam sobie noc na pokładzie, podczas której nie spaliśmy zupełnie, zagłębieni w rozmowie o śmierci. Działo się to w małym salonie na jego „Bel-Ami", zakotwiczonym w porcie Antibes. Maupassant bał się śmierci i mówił, że myśl o niej rzadko go ' Wtorkowe wykłady. 2 Wielka histeria. opuszcza. Wypytywał mnie dokładnie o rozmaite trucizny, pragnąc wiedzieć, czy działają bezboleśnie i w ciągu jakiego czasu. Specjalny nacisk kładł na zobrazowanie mu śmierci w falach. Wyjaśniłem, że śmierć w morzu bez pasa ratunkowego jest stosunkowo lekka, lecz z pasem — zapewne jedna z najcięższych. Jeszcze dziś widzę przed sobą jego oczy utkwione w pasach ratunkowych wiszących na drzwiach kabiny i słyszę, jak mówi, iż zaraz z rana wrzuci je do morza. Zapytałem, czyżby miał zamiar podczas projektowanej podróży na Korsykę wysłać nas wszystkich na dno morskie? Zastanowił się przez chwilę. — Nie — odrzekł — jednak wolę umrzeć w ramionach kobiety. Odpowiedziałem, że przy jego obecnym trybie życia istnieją wszelkie dane, że owo życzenie się spełni. Właśnie w tym momencie obudziła się Ivonne; mrugając powiekami, zażądała kieliszka szampana i znów zasnęła z głową na jego kolanach. Była tancerką baletową, miała zaledwie osiemnaście lat, wychowała się za kulisami opery w towarzystwie i pod wpływem jakiegoś vieux marcheur, a teraz nie powstrzymana w pędzeniu na oślep ku zupełnemu zniszczeniu, przebywała na pokładzie „Bel-Ami" w ramionach swego straszliwego, wyrafinowanego kochanka. Wiedziałem, że dla niej nie ma pasa ratunkowego... Wiedziałem również, że nie chwyciłaby zań, gdybym go jej nawet podał; wiedziałem, że wraz z ciałem oddała serce temu nienasyconemu mężczyźnie, który oprócz ciała, żadnych innych darów nie potrzebował. Znałem jej los, bowiem nie ją pierwszą widziałem śpiącą w ten sposób, z głową wspartą na jego kolanach. Pytanie, czy Maupassant był odpowiedzialny za swoje czyny, jest inną sprawą. Strach, dręczący w dzień i w nocy jego niezmordowany mózg, widoczny był w oczach sławnego pisarza. W każdym razie mnie się wydawał już wówczas nieuchronnie skazany przez los, a trucizna z jego własnej Baryteczki najwidoczniej już wtedy rozpoczęła dzieło zniszczenia w tym genialnym mózgu. Czy wiedział o tym? Sądzę, że tak. Manuskrypt jego Na wodzie leżał między nami na stole; właśnie przeczytał mi kilka rozdziałów, z których odniosłem wrażenie, iż nie napisał nigdy nic lepszego. Tworzył jeszcze gorączkowo jedno arcydzieło po drugim, ekscytując podniecony umysł szampanem, eterem i innymi truciznami. Kobie ty, niezliczone ilości kobiet wszelkiego rodzaju, począwszy od Faubourg St. Germain, kończąc na bulwarach: aktorki, dziewczęta z baletu, midinetki, gryzetki i pospolite prostytutki przyspieszały zgubę tego taureau triste3, jak go nazywali przyjaciele. Dumny był, że ma powodzenie, i dawał do zrozumienia, że wierny służący Francois wpuszcza do jego mieszkania przy rue Clausel tajemnicze damy z najlepszego towarzystwa — były to pierwsze oznaki rozpoczynającej się manii wielkości. Wpadał często do mego mieszkania na Avenue de Villiers, z pośpiechem przesadzając schody, siadał w kącie pokoju i chorobliwie nieruchomymi oczami, które znałem tak dobrze, wpatrywał się we mnie milcząco. Niekiedy stał długo przed lustrem stojącym na kominku, patrząc na własną twarz, jakby widział obcego. Opowiedział mi razu pewnego, że gdy siedział któregoś dnia przy biurku i pracował nad swą nową powieścią, nagle zaskoczony został wejściem jakiegoś nieznajomego, który dostał się do pokoju pomimo troskliwej czujności służącego. Obcy przybysz usiadł naprzeciwko niego przy biurku i zaczął mu dyktować. Maupassant chciał zadzwonić po Francois, aby wyrzucił natręta, kiedy raptem zorientował się z przerażeniem, że owym przybyszem był on sam. W kilka dni później stałem obok niego za kulisami w Operze. Mademoiselle Ivonne tańczyła pas-de-quatre, ukradkiem posyłała uśmiechy swemu kochankowi, który nie odrywał rozżarzonego spojrzenia od jej postaci. Po przedstawieniu zjedliśmy późną kolację w eleganckim, małym mieszkaniu artystki, które Maupassant właśnie dla niej wynajął. Gdy zdjęła szminkę, przeraziłem się, ujrzawszy, jak była blada i wyczerpana w porównaniu z tym, jaką ją widziałem po raz pierwszy na jachcie. Wyjaśniła mi, że się eteryzuje przed tańcem, bo nic nie działa tak ożywczo jak eter; używają go wszystkie koleżanki, a nawet monsieur le directeur du corps de ballet (rzeczywiście, w wiele lat później widziałem, jak umierał z tego powodu w swej willi na Capri). Maupassant utyskiwał, że dziewczyna staje się zbyt chuda, a ciągłym kaszlem przeszkadza mu zasnąć przez całą noc. Na jego prośbę zbadałem ją następnego ranka. Wierzchołek jednego płuca był już poważnie Smutnego byka. chory. Powiedziałem Maupassantowi, że jego kochanka musi zaniechać wszelkiej pracy, i poradziłem, aby ją na zimę wysłał do Mentony. Oświadczył, że gotów jest uczynić wszystko, ale nie pociągają go kobiety chude. Dziewczyna stanowczo wzbraniała się wyjechać, mówiąc, że woli umrzeć, niż go opuścić. Stała się owej zimy nieraz przedmiotem moich trosk i zmartwień; przez nią dostałem też mnóstwo nowych pacjentów. Kolejno zjawiały się na Avenue de Villiers jej koleżanki, aby poradzić się mnie w tajemnicy przed doktorem teatralnym, który natychmiast zmniejszyłby im zarobki o połowę. Kulisy baletu były dla mnie obcym światem, niezupełnie bezpiecznym dla nowicjusza. Niestety, te młode westalki ofiarowywały swą młodość nie tylko Terpsychorze. Z mojego Olimpu owa bogini była wygnana już od dawna: od chwili słyszanych po raz ostatni a niezapomnianych dźwięków chaconne Glucka i menueta Mozarta. Wszystko, co poza tym pozostało ze sztuki tańca, zasługuje w moich oczach na nazwę tylko akrobatyki. Inni widzowie doznawali jednak wrażeń widocznie zupełnie odmiennych. Podziwiałem nieraz, jak łatwo różni przeżyci donżuani tracili głowy na widok półnagich dziewcząt, które tańcząc na palcach, nigdy jednak nie traciły równowagi... Sprawa przybrała obrót poważny, gdy Ivonne dostała pierwszego lekkiego krwotoku. Maupassant, jak wielu literatów opisujących śmierć i cierpienie, nienawidził oglądania ich z bliska. Ivonne, wiedząc, że ukochany nie lubi kobiet szczupłych, piła niezliczone ilości tranu, aby utyć. Próżne jednak były jej wysiłki, gdyż wkrótce z jej piękności pozostały tylko wspaniałe oczy, błyszczące pod wpływem gorączki i eteru. Kieszeń Maupassanta stała dla niej otworem, ale ramiona jego obejmowały już ciało jej koleżanki z baletu. Ivonne rzuciła nawet raz butelkę witriolu w twarz rywalki, ale na szczęście nie trafiła jej; dzięki dużym stosunkom Maupassanta oraz mojemu świadectwu, iż pozostało jej zaledwie parę miesięcy życia, skończyło się na dwóch miesiącach więzienia. Po odcierpieniu kary nie ustąpiła prośbom Maupassanta i nie wróciła do swego mieszkania. Znikła w nieznanych zakamarkach olbrzymiego miasta, niby śmiertelnie ranne zwierzę szukające kryjówki, aby umrzeć spokojnie. Przypadkowo znalazłem ją w miesiąc później na jednym z łóżek w St. Lazare, owym ostatnim etapie męczeńskiej drogi, którą przechodzą w Paryżu wszystkie upadłe i opuszczone kobiety. Powiedziałem, że zawiadomię Maupassanta, a z pewnością zaraz ją odwiedzi. Tegoż popołudnia pojechałem do jego domu wiedząc, że nie ma czasu do stracenia, gdyż dziewczynie pozostało prawdopodobnie jeszcze tylko kilka dni życia. Wierny Francois stał jak zwykle niby Cerber na straży, aby uchronić swego pana przed każdym, kto mógłby mu zakłócić spokój. Na próżno prosiłem o wpuszczenie mnie do gabinetu; Maupassant wydał surowy rozkaz, aby pod żadnym pozorem nie przyjmowano wizyt — świeży przejaw dawnej historii na temat owej tajemniczej damy z najlepszego towarzystwa. Nie mogłem uczynić nic, poza napisaniem kilku słów o Ivonne, a Francois przyrzekł oddać natychmiast kartkę swemu panu. Nigdy się nie dowiedziałem, czy wiadomość ta rzeczywiście dotarła do niego, sądzę, że chyba nie, bowiem Francois starał się zawsze chronić swego ukochanego pana przed przykrymi sprawami związanymi z kobietami. Gdy przyszedłem nazajutrz do szpitala, Ivonne już nie żyła. Zakonnica opowiedziała mi, że nieboszczka od rana umalowała się i upięła sobie włosy. Od starej prostytutki, leżącej w sąsiednim łóżku, pożyczyła nawet mały, czerwony szalik jedwabny, ostatnią pamiątkę z lepszych dni, którym okryła wychudłe ramiona. Zwierzyła się zakonnicy, że przyjdzie do niej jej monsieur i cały dzień przeżyła w naprężonym oczekiwaniu. Niestety ukochany nie przyszedł! Z rana zastano ją martwą; wypiła do ostatniej kropli całą butelkę chloralu. W dwa miesiące później zobaczyłem Guy de Maupassanta w ogrodzie Maison Blanche a Passy, znanym domu dla obłąkanych. Wsparty na ramieniu wiernego Francois, rozrzucał ruchem siewcy Milleta żwir na klomby. — Patrz — rzekł do mnie — patrz, wszystkie wzejdą na wiosnę, jeżeli będzie deszcz! To będą sami mali Maupassanci! Dla mnie, poświęcającego już od lat wszystkie wolne chwile badaniom hipnozy, publiczne pokazy dla całego Paryża w Salpetriere były naiwną zabawą łączącą prawdę z oszustwem. Niektóre media były bezsprzecznie somnambulikami, którzy znajdując się na jawie pod działaniem sugestii hipnotycznej, wypełniali dokładnie przeróżne zadania nakazane im podczas snu. Jednak wielu było pospolitych oszustów wiedzących doskonale, czego od nich oczekują, i szczęśliwych z publicznego wykonywania rozmaitych sztuczek, którymi z niesłychaną przebiegłością histeryków oszukiwali zarówno lekarzy, jak słuchaczy. Zawsze byli gotowi zainsce-nizować une attaąue, objaw klasycznej grandę hysterie, badanej przez profesora Charcota, arec-en-ciel4 i tym podobne, lub odegrać jego sławne trzy stadia hipnozy: letarg, katalepsję i somnambu-lizm — wszystkie odkryte przez naszego mistrza i poza Salpetriere nigdzie nie zaobserwowane. Niektóre media z rozkoszą wąchały flakon z amoniakiem, podanym jako woda różana, inne zjadały kawałki węgla, gdy im powiedziano, że to czekolada, niektóre łaziły na czworakach, szczekając zajadle, gdy im wmówiono, że są psami, albo poruszały ramionami, jakby uważały się za gołębie i chciały latać. Były takie, które z krzykiem przerażenia zbierały wokół siebie suknie, gdy rzucono im pod nogi rękawiczkę dodając, że to wąż. Jedno z mediów chodziło z cylindrem na ręku, kołysząc go i czule całując, działając pod wpływem sugestii, że trzyma w ramionach niemowlę. Te nieszczęśliwe dziewczęta, hipnotyzowane przez lekarzy i studentów po kilkanaście razy dziennie, żyły wciąż w półtransie; mając umysły oszołomione najróżnorodniejszymi sugestiami, trwały w stanie prawie nieprzytomnym, a na pewno nie mogły być odpowiedzialne za swe uczynki. Toteż prędzej czy później trafiały do salle des agites w domu obłąkanych. Należało stanowczo potępić wtorkowe galowe przedstawienia w audytorium, jako nie mające nic wspólnego z nauką i niegodne Salpetriere, trzeba jednak sprawiedliwie przyznać, że w salach szpitala poważnie pracowano nad badaniem tajemniczych fenomenów hipnozy. Uzyskawszy pozwolenie szefa kliniki, zrobiłem kilka interesujących doświadczeń z jedną z dziewcząt, medium najlepszym, jakie kiedykolwiek spotkałem. Chodziło o hipnotyczną sugestię i telepatię. Już wówczas wątpiłem poważnie w słuszność teorii profesora Charcota, przyjmowanych bezkrytycznie zarówno przez zaślepio4 Charakterystyczna forma ataku. nych uczniów, jak przez publiczność, co wytłumaczyć można chyba tylko zbiorową sugestią. Od mych ostatnich odwiedzin w klinice profesora Bernheima w Nancy stałem się wprawdzie nic nie znaczącym, lecz zdecydowanym zwolennikiem tak zwanej szkoły w Nancy, odrzucającej twierdzenia Charcota. Napomknienie o niej w Salpetriere uważane było w owym czasie nieomal za obrazę majestatu, a Charcot wpadał we wściekłość, gdy ktoś wymieniał nazwisko Bernheima. Jeden z asystentów, który nie lubił mnie serdecznie, pokazał profesorowi mój artykuł zamieszczony w „Gazette des Hópiteaux", napisany pod wrażeniem ostatnich odwiedzin w Nancy. Charcot, przeczytawszy go, zdawał się przez wiele dni w ogóle mnie nie dostrzegać. Nieco później w „Figaro" ukazał się napastliwy artykuł, podpisany pseudonimem „Ignotus", pióra jednego z najwybitniejszych paryskich dziennikarzy. Potępiał on publiczne doświadczenia hipnotyczne, piętnując je jako niebezpieczne i niemądre przedstawienia, nie mające żadnej wartości naukowej i niegodne wielkiego mistrza z Salpetriere. Byłem obecny podczas rannej wizytacji szpitala, gdy pokazano profesorowi ów elaborat, i zdumiałem się widząc, jak był oburzony i głęboko dotknięty pospolitym artykułem w gazecie. Sądziłem, że mógłby sobie pozwolić na zupełne go zignorowanie. Pomiędzy jego słuchaczami panowała oczywiście duża zazdrość, która i mnie specjalnie nie oszczędzała. Nie wiem, komu zawdzięczam owo kłamstwo, ale z przerażeniem dowiedziałem się, że krąży pogłoska, jakoby „Ignotus" ode mnie dowiedział się wszelkich obciążających zarzutów. Charcot nie powiedział mi o tym nigdy ani słowa, ale od owego dnia utraciłem jego zwykłą serdeczność dla mnie. Wreszcie nadszedł cios najdotkliwszy, jaki mi kiedykolwiek życie zadało. Los zastawił zasadzkę, ja zaś wpadłem w nią nieopatrznie przez swój zwykły, niemądry brak opanowania. Gdy pewnej niedzieli wychodziłem ze szpitala, zobaczyłem parę staruszków, chłopów, siedzących na ławce pod platanami na wewnętrznym podwórzu kliniki. Widok ich sprowadził myśl o wiejskim powietrzu, o sadach, polach i oborach i przyjemnie mi było patrzeć na nich. Spytałem, skąd i po co przybywają? Staruszek odziany w długą niebieską bluzę podniósł rękę do beretu, kobieta w ładnym, białym czepku dygnęła uśmiechając się grzecznie. Przyjechali rano ze swej wsi w Normandii, aby odwiedzić córkę, która już przeszło dwa lata służy jako dziewczyna kuchenna w Salpetriere. Posada jest dobra, a umieściła ją na niej zakonnica z ich wsi. Owa zakonnica była teraz drugą kucharką w szpitalu. Jednak tyle mieli pracy w swej zagrodzie w Normandii — przecież trzeba obrządzić trzy krowy i sześć świń — że przyjechali, aby zabrać córkę do domu. Dziewczyna była zdrowa i silna, a odrabianie całej roboty domowej sprawiało już staruszkom trudność. Zmęczyli się bardzo długą, nocną podróżą w pociągu i dlatego usiedli, żeby trochę odpocząć. Czy nie byłbym łaskaw wskazać im drogi do kuchni? Wyjaśniłem, że muszą przejść przez trzy podwórza oraz niezliczoną ilość korytarzy, i zaofiarowałem się przeprowadzić ich do kuchni oraz pomóc w odszukaniu córki. Bóg wie, ile dziewcząt znajduje się w olbrzymiej szpitalnej kuchni dostarczającej jedzenia dla prawie trzech tysięcy osób dziennie. Ruszyliśmy w stronę pawilonu kuchennego. Stara opowiadała bez końca o swych jabłoniach, o zbiórce kartofli, o świniach, krowach i doskonałym serze, jaki sama wyrabia. Wyjęła z koszyka mały serek śmietankowy, który zrobiła wprawdzie dla Genevieve, ale ucieszyłaby się bardzo, gdybym go przyjął. Patrzyłem na jej twarz, gdy podawała mi ser. — Ile ma lat wasza Genevieve? — spytałem. — Właśnie skończyła dwadzieścia. — Czy była może ładną blondynką...? — Ojciec mówi, że jest zupełnie do mnie podobna — odrzekła staruszka z prostotą. Stary skinął głową z zadowoleniem. — Czy jesteście pewni, że pracuje w kuchni? — spytałem z mimowolnym dreszczem i raz jeszcze przyjrzałem się uważnie pomarszczonej twarzy kobiety. Zamiast odpowiedzi, mąż jej pogrzebał w głębokiej kieszeni bluzy i wyciągnął z niej ostatni list Genevieve. Studiowałem od lat grafologię i na pierwszy rzut oka poznałem naiwne, jakkolwiek staranne, pismo z dziwnymi zakrętasami, które poprawiało się zwykle pod wpływem wielu setek prób automatycznego pisania, dokonywanego pod moim osobistym nadzorem. — To tutaj — rzekłem prowadząc ich wprost do sali Ste Agnes, oddziału dla tak zwanych grandes hysteriąues. Na długim stole pośrodku pokoju siedziała Genevieve, machając nogami w jedwabnych pończochach. Trzymała na kolanach numer „Le Rire", którego okładkę zdobiła jej fotografia. Obok siedziała Lisette, również gwiazda w tym towarzystwie. W wyzywająco zaczesanych włosach Genevieve pyszniła się błękitna jedwabna kokarda, na szyi błyszczał sznur fałszywych pereł, blada twarz była uszminkowana, a wargi umalowane na czerwono. Wyglądała raczej na szukającą przygód midinetkę mającą zamiar wybrać się na bulwary niż na pracowniczkę szpitala. Genevieve była primadonną na wtorkowych przedstawieniach, rozpieszczoną i psutą przez wszystkich, pewną siebie i swego otoczenia. Para staruszków-wieśniaków patrzyła na córkę ze zdumieniem. Genevieve skwitowała ich spojrzenie miną głupkowato obojętną i zdawała się zrazu nie poznawać rodziców. Nagle twarz jej zaczęła drgać i dziewczyna z przeraźliwym okrzykiem upadła na podłogę, wijąc się w gwałtownych konwulsjach. Natychmiast zawtórowała jej Lisette, sławna ze swego arc-en-ciel, a jak zwykle w takich wypadkach, wszystkie pozostałe histeryczki zaczęły kolejno dostawać ataków w swych łóżkach, jedne śmiejąc się konwulsyjnie, inne zalewając się potokiem łez. Oniemiałych z przerażenia staruszków zakonnice pospiesznie usunęły z sali. Dopędzi-łem ich na schodach i zaprowadziłem na ławkę pod platanami. Zanadto byli przestraszeni, aby mogli płakać. Wyjaśnienie całej sprawy tym dwojgu prostym ludziom nie należało do zadań łatwych. Nie mieli pojęcia, jakim sposobem córka ich dostała się z kuchni szpitalnej na salę histeryczek. Przemawiałem do nich najserdeczniej, zapewniając, iż dziewczyna wkrótce zupełnie wyzdrowieje. Staruszka rozpłakała się, a małe, błyszczące oczy ojca zaczęły groźnie błyskać. Usilnie doradzałem im powrót na wieś, przyrzekając, że córka zostanie w jak najkrótszym czasie odesłana do domu. Ojciec chciał ją zabrać natychmiast, ale matka przychyliła się do mego zdania, mówiąc, że właściwiej będzie pozostawić ją w szpitalu, aby wyzdrowiała; przecież na pewno znajduje się w dobrych rękach. Powtórzyłem przyrzeczenie, iż załatwię jak najprędzej wszystkie formalności z profesorem oraz z dyrektorem szpitala i postaram się odesłać Genevieve do domu pod opieką jednej z zakonnic. Z trudem udało mi się wreszcie ulokować staruszków w dorożce, która zawiozła ich na najbliższy pociąg odchodzący z Gare d'Orleans. Przez całą noc nie opuszczała mnie myśl o biedakach. Jakim sposobem mógłbym dotrzymać przyrzeczenia? Wiedziałem, że w owym czasie byłem najmniej właściwym człowiekiem do omówienia przypadku z profesorem Charcotem. Równie dobrze wiedziałem, że trudno będzie namówić Genevieve do dobrowolnego opuszczenia Salpetriere i powrotu do starego, skromnego domu. Widziałem tylko jedną możliwość, a mianowicie: opanowanie woli dziewczyny i zastąpienie jej moją własną. Znałem Genevieve jako doskonałą somnambuliczkę. Wykształciliśmy w niej pewne zdolności, tak że reagowała na sugestię pohipnoty-czną z tą samą niezawodną pewnością, z jaką rzucony kamień spada na ziemię; czyniła to niemal z punktualnością astronomiczną. Poza tym na jawie wykazywała zupełną amnezję, to jest nieświadomość tego, co jej nakazano w hipnozie. Zwróciłem się do szefa kliniki, aby mi zezwolił robić z nią dalsze eksperymenty telepatyczne, będące wówczas stale na porządku dziennym. Ponieważ interesował się gorąco tym zagadnieniem, zgodził się chętnie na moją pracę przez godzinę dziennie w jego własnym laboratorium, gdzie mi nie przeszkadzano, i życzył powodzenia. Nie wiedział, że go okłamię. Zaraz pierwszego dnia zasugerowałem Gene-vieve, pogrążonej w głębokiej hipnozie, że w najbliższy wtorek zostanie w łóżku, zamiast pójść do audytorium, że nienawidzi życia w Salpetriere i że pragnie powrócić do rodziców. Przez cały tydzień powtarzałem tę samą sugestię (jak mi się zdawało, bezskutecznie). W następnym tygodniu moja pacjentka nie zjawiła się na sali podczas wtorkowego wykładu, a nieobecność jej odczuto dotkliwie. Powiedziano mi, że się przeziębiła i leży w łóżku. W kilka dni później spotkałem ją z rozkładem jazdy w rękach; ujrzawszy mnie, szybko schowała książkę do kieszeni, co mi dowiodło, że mogę polegać na jej amnezji. Wkrótce zasugerowałem jej, aby w czwartek, w dniu wychodzenia na miasto, poszła do Bon Marche i kupiła sobie nowy kapelusz. Następnego dnia z rana widziałem ją, jak pokazywała go z dumą Lisette. Po dwóch dniach nakazałem jej, aby nazajutrz, w czasie, gdy zakonnice zajęte będą rozdzielaniem jedzenia, opuściła o dwunastej salę Ste Agnes, wymknęła się podczas śniadania portiera przez jego lożę, wskoczyła do dorożki i pojechała wprost na Avenue de Villiers. Gdy przyszedłem do domu na popołudniowe przyjęcia, zastałem ją w poczekalni. Spytałem, czy jest chora. Zakłopotana wyjąkała coś o moich psach i małpie, o których jakoby jej opowiadałem, a któ re pragnęła zobaczyć. Rosalie poczęstowała ją_ w jadalni filiżanką kawy, po czym dziewczyna wsiadła do dorożki, którą wróciła do szpitala. — Ładna dziewczyna — osądziła Rosalie — ale zdaje mi się, że coś nie jest tu w porządku — dodała wskazując palcem na czoło. — Powiedziała mi, że nie ma pojęcia, po co tu przyszła. Pomyślny wynik wstępnego doświadczenia pozwolił mi powziąć ze zwykłą zuchwałością decyzję natychmiastowego wykonania zamiaru. Kazałem Genevieve przyjść do mnie po dwóch dniach z tą samą ostrożnością i o tejże godzinie, co za pierwszym razem. Było to w poniedziałek; zaprosiłem Norstróma na śniadanie, pragnąc mieć świadka na wypadek nieprzewidzianych powikłań. Gdy opowiedziałem mu swój plan, ostrzegł mnie przed poważnymi konsekwencjami, które mogłyby wyniknąć bez względu na ewentualne udanie się zamiaru lub jego niepowodzenie. Był jednak przekonany, iż Genevieve wcale nie przyjdzie. — Wyobraź sobie, że może wszystko komuś opowiedziała — denerwował się Norstróm. — Nie może mówić o tym, czego sama nie wie. Dopóki nie wybije dwunasta, nie będzie sobie zdawała sprawy, że ma pójść na Avenue de Villiers. — Ale czy nie mógłby ktoś dowiedzieć się o tym od niej pod wpływem hipnozy? — upierał się Norstróm. — Tylko Charcot potrafiłby wydrzeć jej tajemnicę. Ponieważ jednak poza wtorkowymi wykładami nie zwraca na nią żadnej uwagi, nie mam zatem potrzeby liczyć się z tą możliwością. Zresztą — dodałem — za późno na wszelkie rozważania, gdyż jestem pewien, że opuściła już szpital i zjawi się tu przed upływem pół godziny. Zegar w hallu wybił trzy kwadranse na pierwszą; sądziłem, że się spieszy, i po raz pierwszy drażnił mnie jego głęboki dźwięczny ton. — Gdybyś wreszcie chciał zaprzestać tych swoich głupstw z hipnozą! — westchnął Norstróm zapalając grube cygaro — już tobie również popsuło się coś w głowie i może się zdarzyć, że sam zwariujesz, jeśli już nie jesteś wariatem. Nie wierzę w hipnozę; próbowałem nieraz hipnotyzować, ale nigdy mi się to nie udawało. — Nie wierzyłbym w hipnozę, gdyby ci się udała ta próba — rzekłem zirytowany. W tej chwili zadźwięczał dzwonek. Zerwałem się, aby osobiście otworzyć drzwi. Przyszła miss Anderssen, pielęgniarka, którą zamówiłem na godzinę pierwszą, aby odwiozła Genevieve do domu. Miała nocnym ekspresem wyjechać z nią do Normandii, zabierając ze sobą list do miejscowego proboszcza, wyjaśniający wszystkie okoliczności i proszący o uniemożliwienie Genevieve powrotu do Paryża. Usiadłem znowu przy stole, paląc z wściekłością jednego papierosa za drugim. — A co na to wszystko powie pielęgniarka — spytał Norstróm. — Nic. To jest Angielka. Zna mnie dobrze i bezwzględnie dowierza memu postępowaniu. — Ach, gdybym to ja tak mógł!... — mruknął Norstróm wypuszczając wielką chmurę dymu. Zegar z czasów Cromwella, umieszczony nad kominkiem, wybił wpół do drugiej i z niesamowitą dokładnością zawtórowało mu jednocześnie kilka innych starych zegarów w pozostałych pokojach. — Nie udało się — zaopiniował Norstróm z ulgą — tym lepiej dla nas obydwóch. Cieszę się niezmiernie, że nie będę zamieszany w tę sprawę. Nie zamknąłem oka przez całą noc. Tym razem nie staruszkowie z prowincji, ale myśl o Genevieve nie dawała mi zasnąć. Moje nerwy, przyzwyczajone do powodzenia, nie mogły się uspokoić. Co się mogło stać? Miałem lekki zawrót głowy i mdłości, gdy nazajutrz z rana wchodziłem do audytorium w Salpetriere. Charcot rozpoczął już swój wtorkowy wykład o hipnozie, ale Genevieve nie było na jej zwykłym miejscu na podium. Wymknąłem się, aby ją zobaczyć. Jeden z asystentów opowiedział mi, że poprzedniego dnia oderwano go od śniadania, wzywając do sali Ste Agnes. Znalazł Genevieve w stanie katalepsji przerywanej atakami tak silnych kurczów, jakich jeszcze nigdy nie miewała. Okazało się, że jedna z zakonnic spotkała ją przed półgodziną obok bramy zakładu w chwili, gdy Genevieve właśnie wsiadała do dorożki. Wyglądała na bardzo zdenerwowaną i siostra miała dużo kłopotu z wprowadzeniem jej z powrotem do loży portiera. Na salę Ste Agnes trzeba ją było zanieść. Przez całą noc rozpaczliwie szalała, niby dzikie zwierzę, pragnące wydostać się z klatki — trzeba jej było włożyć kaftan bezpieczeństwa. Obecnie leży zamknięta w oddzielnym pokoju po dużej dawce bromu i z lodem na głowie. Nikt nie umiał sobie wytłumaczyć tej raptownej zmiany. Charcot osobiście był u niej i ledwo mu się powiodło uśpić chorą. Wejście dyrektora kliniki przerwało nam rozmowę. Powiedział, że szuka mnie po całym szpitalu, gdyż profesor chce ze mną pomówić i nakazał mu sprowadzić mnie do jego pokoju zaraz po skończeniu wykładu w audytorium. Dyrektor nie odezwał się już do mnie ani słowem. Zapukałem do drzwi gabinetu profesora i ostatni raz w życiu wszedłem do tak dobrze mi znanej, niewielkiej świątyni mistrza. Charcot siedział jak zazwyczaj przy stole, schylony nad mikroskopem. Podniósł głowę i spojrzał na mnie swymi straszliwymi oczami. Mówił powoli, a jego głęboki głos drżał z gniewu; zarzucił mi, że jedną z młodych dziewcząt powierzonych jego szpitalowi, bezwolną chorą nie zdającą sobie dokładnie sprawy ze swego postępowania, usiłowałem zwabić do mego mieszkania. Według jej własnego zeznania raz już mnie w nim odwiedziła, a mój diabelski plan, aby powtórnie nadużyć jej nieświadomości, został udaremniony jedynie dzięki przypadkowi. Jest to zbrodnia i właściwie powinienem być natychmiast wydany w ręce policji, lecz profesor, stojąc na straży honoru naszego zawodu i mając na względzie czerwoną wstążeczkę w klapie mego surduta, postanowił sprawę zatuszować. Poprzestaje na usunięciu mnie ze szpitala i nie chce mnie już nigdy widzieć. Miałem uczucie, jakby we mnie grom uderzył; język przywarł mi do podniebienia i nie mogłem wymówić słowa. Nagle zrozumiałem prawdziwy sens oskarżenia i strach mój znikł od razu. Odrzekłem z gniewem, że nie ja doprowadziłem dziewczynę do ruiny, lecz on i jego zwolennicy; przybyła do szpitala jako kwitnące i silne chłopskie dziecko, a opuści go jako obłąkana, jeżeli sądzone jej dłużej pozostać. Wybrałem zatem jedyny dostępny mi środek, aby zwrócić nieszczęśliwą jej starym rodzicom, i żałuję bardzo, że próba ratunku zawiodła. — Assez, monsieur! — ryknął groźnie Charcot. Odwrócił się do dyrektora kliniki i dał mu polecenie, aby odprowadziwszy mnie do loży portiera, zapowiedział wyraźnie w jego imieniu, że nigdy więcej nie wolno wpuścić mnie do szpitala. Jeżeli zaś jego autorytet nie miałby być wystarczający do usunięcia mnie z kliniki, zawiadomi o całym wypadku Assistance Pu-bliąue. Wstałem i ciężkim, powolnym krokiem opuściłem pokój. 19 Hipnoza Znawcy fenomenów hipnozy wyrobili sobie niepochlebne zdanie o przedstawieniach w Salpetriere, których skutkiem była niełaska, jakiej doświadczyłem. Jednak przemożny autorytet Charcota narzucił jego .teorie całemu pokoleniu lekarzy. Obecnie już się one przeżyły, lecz powstrzymywały uczonych przez przeszło dwadzieścia lat od badań prawdziwych zjawisk w naturze. Prawie wszystkie twierdzenia Charcota o hipnozie okazały się błędne. Hipnotyzm nie jest, jak sądził profesor, sztucznie wywołaną neurozą, spotykaną tylko u histeryków lub u ludzi bezwolnych, czy też nieuleczalnie przeczulonych. Sprawa przedstawia się przeciwnie. Histeryków zazwyczaj trudniej jest zahipnotyzować niż ludzi zrównoważonych i zdrowych duchowo. Osobniki 0 silnej woli, mądre i despotyczne, łatwiej poddają się hipnozie niż natury głupie, powierzchowne i bezwolne. Osoby, które twierdzą, że nie wierzą w hipnozę, śmieją się z niej i utrzymują, że nie są na nią podatne — można zwykle uśpić z wielką łatwością. Dzieci również poddają się łatwo działaniu hipnotycznemu. Snu tego nie można wywołać jedynie przez działanie środkami mechanicznymi. W tym celu używano w owych czasach w Salperiere 1 w Charite szklanych kul, magnesów i ruchomych luster, używanych przez ptaszników do chwytania ptaków; wpatrywano się w oczy usypianego osobnika lub stosowano tak zwane „pasy magnetyczne" Mesmera. Wszystko to nazwać dziś można nonsensem. Terapeutyczna wartość hipnozy dla medycyny i chirurgii nie ulega wątpliwości, i pod tym względem miał Charcot słuszność. Znaczenie jej wzrasta w rękach zdolnego lekarza posiadającego światły umysł, uczciwe zamiary i dokładną znajomość techniki tej terapii. W tysiącach najdokładniej sprawdzonych wypadków stwierdzono jej bezsprzeczne działanie. Osobiście nie byłem nigdy tak zwanym hipnotyzerem, lecz neurologiem, który często musiał używać tej broni w przypadkach, gdy wszelkie inne środki okazały się bezskuteczne. Za pomocą owej niejasnej jeszcze metody leczenia osiągałem nieraz zadziwiające wyniki. Wszelkiego rodzaju zaburzenia umysłowe związane z zanikiem woli lub przypadki, których wola została osłabiona, oraz alkoholizm, morfinizm i nimfomania mogą być często w ten sposób usunięte. Trudniej jest leczyć seksualne nienormalności. W wielu wypadkach, jakkolwiek nie we wszystkich, można je uważać nie za chorobę, lecz za pewne zboczenie instynktu seksualnego, wrodzone niektórym osobnikom, którym stosowanie energicznych metod raczej szkodzi, niż pomaga. Czy nasze prawa socjalne mogą mieć decydujący głos w tych kwestiach i jak daleko powinien iść ich zasięg? Zagadnienie to jest nader zawiklane. Nie chcę tej sprawy poruszać, twierdzę tylko, że dzisiejsze ujecie praw polega częstokroć na niezrozumieniu nieszczęśliwego położenia, w którym znajduje się wielu ludzi cierpiących na tego rodzaju zboczenia. Nie są oni przestępcami, lecz ofiarami przypadkowego roztargnienia matki-natury może w chwili ich poczęcia, może narodzin. Jak należy sobie tłumaczyć olbrzymie rozprzestrzenienie się zboczeń seksualnych? Czy natura mści się na dzisiejszej chłopięcej dziewczynie, obdarowując jej spadziste biodra i płaską pierś synem o naturze na wskroś kobiecej? Czy jesteśmy zdumionymi świadkami nowej fazy rozwoju, w której dwoje różnych zwierząt łączy się z wolna w nowy i nie znany dotąd stwór, ostatni na naszej planecie, w skazanym na zagładę rodzaju ludzkim? Może stanowić on będzie ogniwo łączące homo sapiens dnia dzisiejszego z tajemniczym nadczłowiekiem jutra? Doniosła wartość hipnotycznej anestezji przy zabiegach chirurgicznych i przy porodach uznawana jest dziś powszechnie. Jeszcze ważniejszą zaletą jest jej uśmierzające działanie przy tej najboleśniejszej z operacji, która najczęściej musi przebiegać bez znieczulenia — przy śmierci. Dziękuję Bogu, iż złożył mi w ręce tę mocną broń, za pomocą której mogłem przynosić ulgę wielu umierającym żołnierzom podczas wojny światowej. W jesieni 1915 roku pozostałem przez dwie niezapomniane doby wśród kilkuset konających żołnierzy, którzy zawinięci w swe okrwawione płaszcze leżeli na kamiennej posadzce francuskiego wiejskiego kościółka. Nie mieliśmy ani morfiny, ani chloroformu, ani jakichkolwiek środków znieczulających, aby złagodzić ich męczarnie lub skrócić śmiertelną walkę. Wielu umierało spokojnie, nie zdając sobie z tego sprawy i często nawet z uśmiechem na ustach, słuchając moich z wolna powtarzanych słów pociechy i nadziei. Czymże była ta moja tajemnicza potęga? Zdawała się wypływać z mej ręki. Skąd pochodziła? Czy źródło swe brała z podświadomości ukrytej pod nurtem życia świadomego, czy też była ową tajemniczą siłą magnetycznego fluidu wynalazców starego Mes-mera? Współczesne badania odrzuciły naturalnie jego wpływ, zastępując ów fluid mnóstwem nowych innych, mniej lub więcej sensownych teorii. Znam je wszystkie, lecz żadna mnie nie przekonała. Sugestia, uznawana obecnie za podstawę ogólnie przyjmowanych teorii o hipnozie, nie może wystarczyć sama za wyjaśnienie wszystkich tych zdumiewających zjawisk. Zresztą pojęcie sugestii, będące w użyciu głównych przedstawicieli szkoły w Nancy, różni się tylko nazwą od wyszydzonej siły, o której mówił Mesmer. Chcąc nie chcąc, musimy przyznać, że cud ten odbywa się niezależnie od operatora i rodzi się w podświadomości pacjenta. Lecz jakże możemy sobie wytłumaczyć fakt, iż jednemu lekarzowi zabiegi się udają, innego zaś prześladuje niepowodzenie? Czemu sugestia jednego odzywa się echem w podświadomym warsztacie duchowym pacjenta i porusza ukryte w nim siły — ten sam zaś nakaz wydany przez innego lekarza, zostaje przyjęty przez świadomość chorego i pozostaje bez skutku? Pytanie to interesuje mnie więcej niż kogokolwiek innego, już bowiem za czasów chłopięcych spostrzegałem, że zdolności te, jakąkolwiek nadamy im nazwę, posiadam w niezwykłym stopniu. Wszyscy moi pacjenci, zarówno młodzi, jak starzy, kobiety czy mężczyźni zdawali się dostrzegać je później czy wcześniej i często mi o tym mówili. Koledzy ze szpitala znali dobrze ten mój niezwykły dar i nawet sam Charcot o nim wiedział. Profesor Voisin, znany lekarz z zakładu dla obłąkanych w Asile Ste Annę, wzywał mnie często do pomocy przy swych niejednokrotnie wielkich wysiłkach, aby zahipnotyzować niektórych wariatów. Pracowaliśmy niekiedy nad nimi całymi godzinami. Biedacy w kaftanach bezpieczeństwa, z wściekłości wyli i szaleli, zdolni jedynie do plucia na nas, a tym często rozpaczliwie się bronili. Zwykle nie osiągaliśmy wyników dodatnich, lecz od czasu do czasu udawało mi się uspokoić pacjenta, którego profesor nie mógł opanować, pomimo swej zadziwiającej cierpliwości. Wszyscy dozorcy z ogrodu zoologicznego i menażerii Pezon wiedzieli o moim darze opanowywania cudzej woli. Ogólnie znana była moja umiejętność pogrążania węży, jaszczurek, żółwi, papug, psów, niedźwiedzi i wielkich kotów w stan letargiczny, podobny do pierwszego stadium hipnozy profesora Charcota, często nawet mogłem te zwierzęta uśpić głęboko. Zdaje mi się, że już opowiadałem, jak na łapie Leonie, wspaniałej lwicy z menażerii Pezon, przeciąłem wrzód i usunąłem zeń drzazgę. Wytłumaczyć to należy jedynie jako anestezję lokalną pod działaniem lekkiej hipnozy. Małpy można łatwo uśpić, pomimo ich żywości, gdyż posiadają wysoką inteligencję i bardzo wrażliwy system nerwowy. Zaklinanie węży jest oczywiście hipnotycznym fenomenem. Mnie samemu udało się raz w świątyni w Karnaku doprowadzić do ka-talepsji kobrę. Sądzę, że oswajanie dzikich słoni ma również coś wspólnego z wpływem hipnozy. Słyszałem kiedyś w ogrodzie zoologicznym, jak pogromca przemawiał do upartego słonia, a brzmiało to zupełnie jak hipnotyczna sugestia. Prawie wszystkie ptaki łatwo się jej poddają, a wiadomo ogólnie, jak szybko działa ona na kury. Ludzie przebywający dużo ze zwierzętami, bądź dzikimi, bądź oswojonymi, mogą z łatwością stwierdzić uspokajające działanie słów powtarzanych z wolna i monotonnie — niekiedy zdawać by się mogło, że zwierzęta rozumieją treść przemowy. Cóż dałbym za to, gdybym i ja mógł zrozumieć, co one mówią do mnie! Naturalnie, niemożliwością byłoby tutaj twierdzić o jakiejkolwiek sugestii duchowej. Prawdopodobnie działa w tym wypadku jakaś inna siła. Zadaję sobie często, choć zawsze bezskutecznie, pytanie, czymże jest owa tajemnicza moc? Pomiędzy pacjentami, których na czas mego pobytu w Szwecji powierzyłem Norstrómowi, znajdowała się nałogowa morfi-nistka, która dzięki hipnotycznej sugestii była już prawie wyleczona. Pragnąc uniknąć przerwy w zabiegach, zaprosiłem Norstróma na ostatni seans. Orzekł, iż jest to zabieg łatwy, a zdawało się, że pacjentka dość lubi mego przyjaciela. Po powrocie do Paryża znalazłem ją w stanie poprzedniego nasilenia choroby, gdyż mój kolega nie zdołał jej zahipnotyzować; zapytana o przyczynę odparła, że sama tego nie pojmuje i że jest jej bardzo przykro, gdyż ze swej strony bardzo pragnęła poddać się woli Norstróma, którego według jej słów ogromnie polubiła i który usilnie nad nią pracował. Pewnego dnia przysłał mi Charcot młodego cudzoziemca, dyplomatę obarczonego poważnie seksualnym zboczeniem. Zarówno sławny wiedeński specjalista profesor Kraft-Ebing, jak i Charcot, nie mogli go zahipnotyzować. Chory gorąco pragnął wyzdrowieć, gdyż żył w ciągłej obawie przed szantażem i był bardzo przybity niepowodzeniem obu profesorów. Wierzył niezłomnie, że hipnoza stanowi dla niego ostatni ratunek, i pewny był wyleczenia, gdyby go można było uśpić. — Ależ pan już śpi! — rzekłem dotknąwszy lekko jego czoła końcami palców; nie robiłem żadnych pociągnięć, nie wpatrywałem się w niego i nie działałem nań sugestią. Zaledwie wypowiedziałem te słowa, gdy powieki chorego opuściły się z lekkim drżeniem i w niespełna minutę zapadł w głęboki sen hipnotyczny. Sprawa przedstawiała się zrazu beznadziejnie. Po miesiącu jednak wrócił do swego kraju pełen wiary w przyszłość, a nawet bardziej ode mnie ufny w swe wyleczenie. Zawiadomił mnie, że chce oświadczyć się młodej osobie, z którą bardzo sympatyzuje; gorąco pragnie się ożenić i mieć dzieci. Straciłem go później z oczu. Po roku dowiedziałem się przypadkowo, że odebrał sobie życie. Gdyby nieszczęśliwiec zgłosił się do mnie kilka lat później, kiedy już wiedziałem więcej o seksualnych zboczeniach, nie byłbym dokonywał na nim beznadziejnych prób wyleczenia. Poza Salpetriere nie spotkałem się nigdy z owymi trzema stanami hipnozy, jakie demonstrował Charcot podczas swych sławnych wtorkowych wykładów. Były one wytworami jego fantazji, które narzucał histerycznym pacjentom, a jego słuchacze z zaufaniem przyjmowali odeń wszystko pod wpływem silnej sugestii mistrza. To samo można powiedzieć o jego specjalności, tak zwanej grandę hysterie, która panoszyła się wówczas w całym szpitalu i ogarniała salę po sali, a dziś wygasła prawie zupełnie. Jego nieumiejętność określenia prawdziwego charakteru objawów polegała może na tej okoliczności, że wszystkie hipnotyczne doświadczenia dokonywane były z udziałem mediów histerycznych. Gdyby teza szkoły Salpetriere, głosząca, że tylko histerycy dają się hipnotyzować, miała być prawdziwa, można by przypuszczać, że co najmniej osiemdziesiąt pięć procent ludzi składa się z histeryków. Pod jednym tylko względem miał Charcot słuszność, jakkolwiek sprzeciwiały mu się może w wielu innych przypadkach teorie z Nancy oraz teorie Forela i Molla: twierdził mianowicie, że doświadczenia hipnotyczne nie są bezpieczne ani dla mediów, ani dla widzów. Jestem zdania, że publiczne przedstawianie hipnotycznych fenomenów powinno być prawnie zabronione. Specjaliści chorób nerwowych i umysłowych nie mogą się obyć bez hipnozy jak chirurdzy, którym potrzeba eteru i chloroformu. Przypomnę na tym miejscu owe tysiące beznadziejnych wstrząsów lub neuroz pochodzących z urazów, które dzięki powyższej terapii zostały jakby cudem uleczone. W większości przypadków niepotrzebny jest do zabiegu hipnotycznego ani sen, ani wyłączenie świadomości pacjenta. Kto dobrze opanował zawikłaną technikę hipnotyzowania i orientuje się nieco w psychologii, to jest rozporządza dwoma koniecznymi warunkami powodzenia, ten może osiągnąć zadziwiające wyniki, stosując tak zwaną sugestię na jawie. Szkoła z Nancy uważa sen pod hipnozą za identyczny z naturalnym. Nie jest to ujęcie właściwe. Nie wiemy dotąd, czym jest on w rzeczywistości, a dopóki nie będziemy znali go bliżej, powinniśmy stosować go tylko w wypadkach nieuniknionych. Po tym twierdzeniu chciałbym dodać, że większość zarzutów stawianych hipnozie jest przesadzona. Nie mam dotąd przekonywającego dowodu na to, aby medium pod sugestią hipnotyczną dopuściło się jakiegoś przestępstwa. Nigdy nie spotkałem też medium, które pod hipnozą spełniłoby uczynek, przed którym zawahałoby się w normalnym stanie na jawie. Jeżeli łajdak nakaże kobiecie znajdującej się pod głęboką hipnozą, aby mu się oddała, a ona to żądanie spełni, twierdzę, że zdolna byłaby postępować w ten sposób w stanie normalnym na jawie. Owo ślepe posłuszeństwo nie istnieje; medium ma stale dokładne wyczucie zdarzeń i wie, co chce, a czego nie chce wykonać. Sławna somnambuliczka Camille, pracująca z profesorem Liejoie, pozostawała nieruchoma i obojętna, gdy jej wkłuwano całą szpilkę w ramię lub gdy jej dawano do ręki kawał rozżarzonego węgla, jeżeli jednak profesor robił ruch, jak gdyby chciał nieprzyzwoicie podnieść jej suknię, czerwieniła się i budziła natychmiast. Jest to zaledwie jeden przykład z wielu zadziwiających i zastanawiających r sprzeczności w fenomenach hipnozy, które osoby stojące z dala od studiów pojmują z trudnością. Fakt, że nie można zahipnotyzować człowieka nie chcącego się poddać wpływowi hipnozy, nie powinien być pomijany przez ludzi szeroko rozprawiających o niej. Twierdzenie zaś, że można zahipnotyzować kogoś na odległość i bez jego woli, jest oczywistym nonsensem. Nie chce tu mówić o psychoanalizie, lecz osobiście w nią nie wierze. 20 Bezsenność Wieczorem owego nieszczęsnego dnia zaprosił mnie Norstróm ze zwykłą życzliwością na kolację. Smutny to był posiłek, bowiem cierpiałem jeszcze dotkliwie z powodu mej upokarzającej porażki. Norstróm zaś drapał się po głowie w zamyśleniu, nie wiedząc, skąd zdobyć owe trzy tysiące franków, którymi miał nazajutrz opłacić dług u właściciela domu. Nie zgadzał się z takim ujęciem sprawy, jakie przedstawiłem odnośnie do przyczyny mego niepowodzenia. Skarżyłem się, że mnie prześladuje nieszczęście i że zupełnie nieoczekiwane okoliczności zniszczyły troskliwie opracowany plan. Przyczyny wypadku określił krótko: odwaga, doprowadzona do szaleństwa, donkiszoteria oraz bezgraniczna zarozumiałość. Oświadczyłem, że chętnie poddam się jego diagnozie, jeżeli Fortuna, moja ukochana bogini, da jeszcze dzisiaj znak, iż żałuje porzucenia mnie i przywróci mi swe łaski. Gdy wypowiedziałem te słowa, wzrok mój oderwał się od butelki medocu, stojącej pomiędzy nami, i spoczął nagle na olbrzymim knykciu Norstróma. — Czyś próbował kiedy masaży? — rzuciłem bezpośrednie pytanie. Zamiast odpowiedzi otworzył swe uczciwe, kolosalne łapy, aby mi z wielką dumą pokazać na dłoniach grube mięśnie wielkości pomarańczy. Najwidoczniej mówił prawdę, kiedy mi opowiadał, że dawniej w Szwecji robił dużo masaży. Kazałem kelnerowi przynieść butelkę veuve Clicąuot, najlepszą, jaką mogliśmy dostać, wzniosłem kieliszek i wypiłem za niepamięć mej dzisiejszej porażki oraz na cześć jutrzejszego zwycięstwa. — Przecież powiedziałeś mi przed chwilą, że masz pustkę w kieszeni! — rzekł Norstróm patrząc ze zdziwieniem na butelkę szampana. — Daj spokój — odparłem ze śmiechem — przyszedł mi do głowy olśniewający pomysł, znaczący więcej niż sto butelek veuve Clicąuot! Wypij kieliszek, a ja tymczasem o nim pomyślę. Norstróm mawiał zwykle, że posiadam dwa różne mózgi, pracujące w mej głowie na przemian: dobrze rozwinięty mózg głupca i słabo ukształtowany mózg pewnego rodzaju geniusza. Popatrzył na mnie bezradnie, kiedy powiedziałem, że przyjdę nazajutrz do niego na rue Pigalle między drugą a trzecią, aby w ciągu godziny wszystko mu wytłumaczyć. Zgodził się mówiąc, że jest to najlepsza pora na rozmowę bez przeszkód. Ja też byłem pewny, że zastanę go samego. Trzymając się pod ręce opuściliśmy Cafe de la Regence. Norstróm prawdopodobnie roztrząsał w tej chwili zagadnienie, który z moich mózgów spłodził ów świetny pomysł, ja zaś wpadłem w doskonały humor i prawie już zapomniałem, że usunięto mnie dziś rano z Salpetriere. Nazajutrz punktualnie o drugiej wszedłem do bogato urządzonego gabinetu profesora Gueneau de Mussy na rue du Cirąue. Był to sławny nadworny lekarz domu orleańskiego i stał na czele wszystkich wybitnych lekarzy paryskich. Dobrotliwie, jak zwykle, zapytał, co mógłby dla mnie uczynić. Odparłem, że przed tygodniem, kiedy widziałem go ostatnio, miałem zaszczyt zostać przedstawiony księciu d'Aumale, który, jak zauważyłem, chodzi wsparty na ramieniu służącego i podpiera się ciężko na lasce. Pan profesor był łaskaw wyjaśnić mi wówczas, że książę cierpi na ischias i że kolana odmawiają mu posłuszeństwa; ledwo może chodzić, a na próżno radzi się pierwszorzędnych chirurgów w Paryżu. Właśnie w związku z tą sprawą pozwoliłem sobie dzisiaj przyjść do pana profesora, aby mu powiedzieć, że jeśli się nie mylę, książę może być wyleczony za pomocą masaży. Ponieważ jeden z mych rodaków, autorytet w kwestiach ischiasu i masażu, bawi obecnie w Paryżu, proponuję, aby go zaproszono dla zbadania księcia. Gueneau de Mussy, który na równi z innymi francuskimi lekarzami owych czasów prawie nic nie wiedział o zasadach masażu, zgodził się natychmiast. Ponieważ książę miał nazajutrz wyjechać do swego zamku w Chantilly, umówiliśmy się, że zaproszę mego rodaka natychmiast do pałacu na Faubourg St. Germain. Po południu obydwaj zjawiliśmy się na miejscu, gdzie zastaliśmy profesora. Norstróm dostał ode mnie wskazówkę, aby w miarę możności robił minę lekarza-specjalisty, ale na litość boską, żeby nic nie gadał o ischiasie i masażu. Już podczas pierwszego badania przekonani byliśmy, że stan chorego rzeczywiście mógłby się poprawić pod wpływem masaży oraz pasywnych ćwiczeń. Książę wyjechał nazajutrz do swego zamku w towarzystwie Norstróma. W dwa tygodnie później przeczytałem w „Figaro", że „sławny na całym świecie szwedzki specjalista, doktor Norstróm, został wezwany do Chantilly w celu leczenia księcia d'Aumale. Widziano już Jego Książęcą Mość chodzącego po parku bez niczyjej pomocy, co dowodzi, że kuracja daje wyniki świetne. Doktor Norstróm ma też pod opieką księcia de Montpensier, który z powodu podagry był od lat kaleką, obecnie zaś wyzdrowienie jego robi szybkie postępy". Wkrótce nadeszła kolej na księżnę Mathilde, po niej usłyszałem o don Pedro, księciu Brazylii, następnie o kilku rosyjskich arcyksiążętach, o austriackiej następczyni tronu i o infantce hiszpańskiej, Eulalii. Norstróm, który od powrotu z Chantilly był mi ślepo posłuszny, dostał aż do odwołania surowy zakaz przyjmowania innych pacjentów niż krwi książęcej. Wyjaśniłem mu, że ta zdrowa taktyka polega na najprostszych danych psychologicznych. Po dwóch miesiącach przeprowadził się z powrotem do swego pięknego mieszkania na Boulevard Haussmann. Do jego gabinetu cisnęli się pacjenci z całego świata, a przodowali Amerykanie. Na jesieni ukazał się Podręcznik o szwedzkim masażu dra Gustawa Norstróma, Paris, Librairie Hachette, który skleciliśmy z gorączkowym pośpiechem, posiłkując się źródłami z dzieł szwedzkich. Jednocześnie ukazało się amerykańskie wydanie w Nowym Jorku. Późną jesienią wezwano Norstróma do Newport, aby wyleczył starego Vanderbilta — honorarium miał sobie wyznaczyć sam. Ku jego zdumieniu zabroniłem mu pojechać, a w miesiąc później starego multimilionera załadowano na statek i przewieziono do Europy, gdzie zaliczony został do grona pacjentów Norstróma, jako żyjąca reklama, rozgłaszana olbrzymimi literami po całej Ameryce. Od rana do wieczora gniótł Norstróm chorych swymi olbrzymimi łapami, które coraz bardziej przybierały postać ma łych melonów. Wkrótce zmuszony był spędzać nawet sobotnie wieczory w skandynawskim klubie, gdzie ociekając potem, zwykł był galopować po salach, tańcząc ze wszystkimi paniami ze względu na swą wątrobę. Utrzymywał, że nic tak nie wzmaga jej dodatniego działania jak taniec i poty. Powodzenie Norstróma tak mnie cieszyło, że na jakiś czas zapomniałem o własnej porażce. Niestety, przypomniała mi się wkrótce w całej swej okropności; z początku zjawiła się w mych snach, ale później nie ustępowała ze świadomych rozmyślań. W chwili gdy przymykałem powieki, aby zasnąć, widywałem często zawstydzający koniec tragedii, która się rozegrała, zanim kurtyna zakryła przede mną moją dalszą przyszłość. Widywałem straszliwie świecące w ciemności oczy Charcota, widywałem siebie wychodzącego po raz ostatni z Salpetriere pomiędzy dwoma asystentami odprowadzającymi mnie niby zbrodniarza eskortowanego przez strażników. Zdawałem sobie sprawę z własnej głupoty i przyznawałem, że właściwa była diagnoza Norstróma o mej szalonej i odważnej donkiszoterii oraz bezgranicznej zarozumiałości. Więc znowu Don Kichot! Wkrótce przestałem spać zupełnie; napadła mnie nagle tak straszliwa bezsenność, że prawie odchodziłem od zmysłów. Bezsenność nie zabija człowieka, jeżeli on sam się nie zabije, ale bywa najczęstszą przyczyną samobójstwa, gdyż niszczy radość życia i siły, a jak wampir wysysa krew z mózgu i serca. W nocy przypomina wszystko, o czym człowiek powinien w błogim śnie zapomnieć, a w dzień każe mu zapomnieć o sprawach, o których powinien pamiętać. Z początku ginie pamięć, wkrótce znika przyjaźń, miłość, poczucie obowiązku i nawet litość. Jedynie rozpacz uczepia się nieszczęsnego statku, kierując go na skały zupełnego zniszczenia. Voltaire miał słuszność stawiając sen na tym samym poziomie co nadzieję. Nie straciłem jednak zmysłów ani też nie popełniłem samobójstwa. Pchałem dalej taczkę życia, pracując, ile mogłem. Obojętnie i bez zwracania uwagi na stan chorych. Strzeżcie się lekarzy cierpiących na bezsenność! Pacjenci zaczęli się uskarżać na moje szorstkie i niecierpliwe postępowanie, niektórzy mnie opuścili, inni zostali... na nieszczęście dla siebie. Dopiero, gdy widziałem ich umierających, zdawałem się budzić z odrętwienia. Zagadka śmierci pociągała mnie wciąż jeszcze, nawet w owych chwilach, kiedy straciłem wszelkie zainteresowanie życiem. Zbliżanie się mego posępnego kolegi obserwowałem zawsze z tym samym natężeniem jak wówczas, gdy jako student w sali Ste Claire łudziłem się i pyszniłem, iż wydrę mu jego okropną tajemnicę. Wciąż jeszcze mogłem przesiadywać nocami przy łóżku umierającego pacjenta, którego zaniedbywałem, a którego może mógłbym uratować. Moje czuwanie przy chorych przez całą noc, gdy inni lekarze odeszli, uważano ogólnie za przejaw wielkiej dobroci. A przecież była to jedynie obojętność, czy przesiedzę noc przy kimś, czy przeleżę ją, nie śpiąc, we własnym łóżku. Na szczęście, moja wzrastająca nieufność do napojów i środków nasennych uratowała mnie przed zupełną ruiną. Nie przypominam sobie, abym sam zażył którykolwiek z licznych preparatów, jakie codziennie musiałem zapisywać innym. Moim lekarzem była Rosalie. Posłusznie łykałem jeden odwar po drugim, jakie na równi z wszystkimi Francuzkami Rosalie potrafiła zestawić z niewyczerpanego zbioru cudownych ziół. Troszczyła się bardzo o mnie. Odkryłem nawet, że według swego uznania odprawiała niektórych pacjentów, gdy sadziła, że jestem zbyt zmęczony, aby ich przyjąć. Próbowałem gniewać się, ale nie miałem siły jej łajać. Norstróma również martwił ten stan. Nasz wzajemny stosunek zmienił się, bowiem mój przyjaciel szedł wzwyż po zdradliwej drabinie powodzenia, ja zaś schodziłem po niej w dół. Był więc dla mnie teraz dobrotliwszy niż zazwyczaj, a dziwiłem się codziennie, że nie tracił cierpliwości. Przychodził często na Avenue de Villiers i dzielił ze mną samotny posiłek. Przestałem jadać poza domem, nikogo nie zapraszałem do siebie i wbrew dawnym zwyczajom nie bywałem nigdzie. Wydawało mi się to obecnie stratą czasu. Miałem tylko jedno pragnienie: aby zostawiono mnie samego, abym mógł wreszcie zasnąć. Norstróm radził, żebym na kilka miesięcy wyjechał odpocząć na Capri, i twierdził, że powrócę do pracy z pewnością zupełnie zdrowy. Powiedziałem mu, że jeśli opuściłbym teraz Paryż, nie wróciłbym już do niego nigdy, gdyż coraz bardziej nienawidzę nienaturalnego życia wielkomiejskiego. Nie chcę marnować dłużej czasu w atmosferze choroby i stopniowego upadku. Pragnę wyrwać się z niej definitywnie i porzucić stanowisko modnego lekarza, bo im więcej mam pacjentów, tym bardziej ciążą mi moje więzy. Powiedziałem dalej, że przekonany jestem, iż mam do spełnienia inne, ważniejsze zadania niż troszczenie się o bogatych Amerykanów lub nerwowe baby. Gderania Norstróma, że marnuję świetne możliwości, nie mają sensu, ponieważ wie przecież równie dobrze jak ja, że nie posiadam danych, aby stać się znakomitością w swoim zawodzie. Wie także, iż nigdy nie potrafiłem zarabiać dużo pieniędzy ani też nie umiałem ich utrzymać. Zresztą nie pragnąłem nigdy majątku, bo nie wiedziałbym, co z nim począć; lękam się i nienawidzę pieniędzy. Marzę 0 skromnym życiu wśród prostych, niewykształconych ludzi. Gdyby nie umieli pisać ani czytać — tym lepiej! Pragnę tylko bielonego pokoju, twardego łóżka, sosnowego stołu z kilkoma krzesłami, fortepianu, świergotu ptaków za oknami i szumu morza dochodzącego z oddali. Wszystko to mogę osiągnąć za bardzo małą sumę, a pewien jestem, że w najskromniejszym otoczeniu czułbym się teraz szczęśliwy, gdybym tylko nie był zmuszony oglądać niczego, co razi moje poczucie piękna. Oczy Norstróma przechodziły z wolna z jednego przedmiotu w pokoju na drugi. Ogarnęły ściany zawieszone prymitywnymi malowidłami na złotym tle, florentyńską Madonnę z Cinąuecento ustawioną na klęczniku, flamandzką tkaninę pod drzwiami, połyskujące wazy z Cafaiolo, delikatne szkła weneckie na kredensie 1 perskie dywany na podłodze. — A to wszystko kupiłeś zapewne w Bon Marche1? — spytał złośliwie, badając wzrokiem stary, nieocenionej wartości dywan z Buchary, rozłożony pod stołem. — Podaruję ci go z chęcią za jedną przespaną noc, a jeżeli zdołasz doprowadzić mnie do śmiechu, możesz sobie wziąć tę jedyną w swoim rodzaju wazę z Urbino, znaczoną własnoręcznie przez mistrza Giorgia. Nie chcę widzieć już tej całej rupieciarni, nie przemawia już do mnie i mam jej dość! Przestań uśmiechać się tak bezczelnie. Wiem, co mówię, i dowiodę ci tego. Czy wiesz, co zrobiłem w ostatnim tygodniu w Londynie, gdy mnie wezwano na konsylium do pewnej pani chorej na angina pectoris? Oto tego samego dnia miałem drugie konsylium. Dotyczyło ono przypadku o wiele poważniejszego. Tym razem pacjentem Znany dom towarowy. był mężczyzna, a byłem nim ja sam, czy też, mówiąc dokładniej, mój sobowtór, mój Doppelganger, jakby go nazwał Heine. Posłuchaj, przyjacielu, rzekłem do niego, gdyśmy wyszli razem z klubu St. James, chciałbym nieco bliżej zbadać twoją duszę. Zbierz siły i przejdźmy się z wolna po New Bond Street, Piccadilly aż do Oxford Street. Posłuchaj, co ci powiem: włóż twe najsilniejsze okulary, przypatruj się uważnie wystawom sklepowym i badaj dokładnie każdy ujrzany przedmiot. Będzie to dla ciebie doskonała okazja, lubujesz się bowiem w rzeczach pięknych, a tu właśnie znajdują się najbogatsze sklepy Londynu. Wszystko, co można dostać za pieniądze, zobaczysz rozłożone w zasięgu twych rąk. Wystarczy, abyś powiedział, że chciałbyś coś mieć, a wszystko, czego zapragniesz, dostaniesz natychmiast pod jednym warunkiem, że przedmiot wybrany musi pozostać twoją własnością, przynosić ci korzyść lub sprawiać przyjemność; nie wolno ci go oddać. Skręciliśmy na rogu Piccadilly i rozpoczęliśmy doświadczenia. Starannie obserwowałem spod oka mego sobowtóra, gdy szliśmy przez Bond Street, przyglądając się każdemu oknu wystawowemu. Na chwilę zatrzymał się przed sklepem Agnewa, handlarza dzieł sztuki, dokładnie przyjrzał się jakiejś Madonnie na złotym tle, zrobił uwagę, że obraz jest bardzo dobry, pochodzi z wczesnej szkoły w Sienie i może być pędzla samego Simone'a Martini. Uczynił ku szybie ruch, jakby pragnąc obraz chwycić, potrząsnął jednak głową, schował ręce do kieszeni i poszedł dalej. Przed Huntem i Roskellem podziwiał piękny stary zegar z czasów Crom-wella, ale po chwili, wzruszywszy ramionami, powiedział, że wcale go nie obchodzi godzina, którą zresztą może odczytać, spojrzawszy na słońce. Przed oknem Aspreya, gdzie wystawiono przeróżne drobiazgi i pamiątki ze złota, srebra i drogich kamieni, oświadczył, że robi mu się słabo i że rozbije szybę oraz wszystko, co się za nią znajduje, jeżeli będzie jeszcze dłużej przyglądał się tym przeklętym gratom. Zbliżyliśmy się do pracowni krawieckiej, dostawczyni Jego Królewskiej Wysokości Księcia Walii, i mój sobowtór zrobił uwagę, że stare ubrania są znacznie wygodniejsze od nowych. Im dalej szliśmy, tym bardziej stawał się obojętny, a chętniej zatrzymywał się, aby pogłaskać liczne psy towarzyszące swym panom, niż aby się przyglądać oknom. Gdy dotarliśmy wreszcie do Oxford Street, trzymał w jednej ręce jabłko, a w drugiej bukiecik konwalii. Powiedział, że nie pragnie żadnej z tych rzeczy, które widział na Bond Street; chociaż... może jeszcze owego małego terriera, który przed Aspreyem czekał tak cierpliwie na swego pana. Zaczął jeść jabłko mówiąc, że jest bardzo smaczne, potem popatrzył czule na konwalie i powiedział, że przypominają mu jego stare domostwo w Szwecji. Chyba dość już tych eksperymentów, dodał po chwili i zapytał, czy nie mógłbym określić, co mu właściwie jest? Czy jego głowa jest chora? Odparłem, że to serce. Stwierdził, że jestem bardzo mądrym lekarzem, gdyż podejrzewał już dawno, iż serce płata mu figle. Poprosił o zachowanie tajemnicy zawodowej i przemilczenie diagnozy przed jego kolegami, którzy naprawdę nie potrzebują wiedzieć o niczym i w ogóle nie powinno ich to obchodzić. Nazajutrz wróciliśmy do Paryża. Przejazd z Dover do Calais zdawał się sprawiać mu przyjemność. Powiedział, że kocha morze. Jednak dotąd jeszcze nie opuścił mego mieszkania na Avenue de Villiers. Chodzi wciąż niezmordowanie po pokojach, jakby nie mogąc przez minutę usiedzieć spokojnie. Przebywa ciągle w mej poczekalni i miesza się między bogatych Amerykanów, aby mnie prosić o jakiś środek ożywczy na swe bezbrzeżne zmęczenie. W dzień jeździ ze mną po całym mieście, a gdy jestem u pacjentów, czeka cierpliwie w powozie wraz z psem. Przy jedzeniu siedzi naprzeciwko mnie w fotelu, w którym ty teraz siedzisz, i patrzy na mnie bezustannie zmęczonym wzrokiem, skarżąc się, że nie ma apetytu i pragnie jedynie mocnego środka na sen. W nocy przychodzi do mego łóżka, schyla się nad poduszką i zaklina mnie, abym go wywiózł stąd jak najprędzej, gdyż nie może tu dłużej wytrzymać. W przeciwnym razie... — Ja też już nie mogę wytrzymać i to od dawna! — przerwał mi Norstróm z wściekłością. — Na litość nieba, przestań opowiadać te przeklęte bzdury o twoim sobowtórze! Wiwisekcja duszy jest niebezpieczną zabawą dla człowieka cierpiącego na bezsenność. Jeżeli pójdziesz dalej tą drogą, skończysz wraz z twoim sobowtórem w szpitalu dla wiariatów. Umywam ręce od tej sprawy! Jeżeli chcesz swą karierę rzucić psom na pożarcie, jeżeli nie przykładasz wagi ani do wyrobionego nazwiska, ani do pieniędzy, i wolisz izdebkę na Capri niż piękne mieszkanie w Paryżu, to na litość boską wyjeżdżajże jak najprędzej! Im prędzej, tym lepiej! Jedź na twoją ukochaną wyspę i stań się człowiekiem szczęśliwym, a nie wariatem! Twego sobowtóra pozdrów pięknie ode mnie i powiedz mu, że jest oszustem! Mogę się z tobą założyć, o co chcesz, że wkrótce wynajdzie nowy bucharski dywan, aby go położyć pod wyszorowanym sosnowym stołem, wyszpera jakąś Madonnę ze Sieny i flamandzki gobelin, żeby je zawiesić na pobielanej ścianie, wyszuka świeżą wazę z piętnastego wieku, w której poda ci maccheroni, i nabędzie stary wenecki kielich do wina capri bianco! 21. Cud świętego Antoniego Święty Antoni uczynił znowu cud. Zamieszkałem w wybielonej, czystej chacie chłopskiej na Anacapri. Przed otwartymi oknami ciągnęła się pergola zalana słońcem, a otaczali mnie prości, przyjaźni ludzie. Ucieszyły się wszystkie kobiety zobaczywszy mnie pomiędzy sobą; i stara Maria porta-lettere, i la bella Marghe-rita, i Anarella, i Gioconda; Capri bianco don Dionisia lepsze było niż kiedykolwiek, a skłaniam się coraz bardziej do zdania, że capri rosso z winnicy parroca miało również świetny smak. Od wschodu słońca do zachodu zajęty byłem pracą. Na miejscu, gdzie mastro Vincenzo miał swój ogród, zakładałem fundamenty pod wielkie łuki loggi w moim przyszłym domu. Wraz ze mną kopał mastro Nicola i jego trzej synowie, a kilka dziewcząt o roześmianych oczach, kołysząc się w biodrach, wynosiło ziemię w płaskich koszach na głowie. Na głębokości metra znaleźliśmy rzymskie mury, twarde jak granit: opus reticulatum z tańczącymi nimfami i ba-chantkami na czerwonym stiuku pompejańskim. Poniżej odkryliśmy podłogę z mozaiki; girlanda winogronowych liści wieńczyła rozbite płyty z pięknego palombino, dziś zdobiące środek wielkiej loggii. Żłobiona kolumna, która obecnie podpiera strop małej loggii w wewnętrznym podwórzu, leżała w poprzek na posadzce, upadła tak przed dwoma tysiącami lat, a padając roztrzaskała dużą wazę z kararyjskiego marmuru, której ucho w kształcie lwiej głowy spoczywa dzisiaj na moim stole. — Roba di Timberio — rzekł mastro Nicola podnosząc z ziemi pękniętą głowę Augusta (dziś leży w mojej loggii). Gdy w kuchni parroca don Antonia maccheroni już się ugotowały, dzwony kościelne wydzwaniały południe. Zasiadaliśmy wówczas do pożywnego posiłku przed olbrzymią miską insalata di pomidoro, minestrone lub maccheroni, a wkrótce potem zabieraliśmy się do pracy. Gdy słońce skłaniało się ku zachodowi i dzwony z dołu na Capri dzwoniły na Ave Maria, moi przyjaciele robili znak krzyża i ze słowami: buon riposo, eccelenza, buona notte, signorino, odchodzili do domów. "Życzenie ich słyszał święty Antoni i uczynił nowy cud: spałem w nocy tak świetnie, jak mi się to już od lat nie zdarzało. Wstawałem o świcie, zbiegałem w dół na ranną kąpiel przy latarni morskiej i byłem już od dawna w ogrodzie, gdy robotnicy po jutrzni o piątej przychodzili do pracy. Żaden z nich nie umiał czytać ani pisać i żaden nigdy nie budował nic innego poza chłopskimi chatami, tak podobnymi jedna do drugiej. Ale mastro Nicola umiał sklepiać łuki, jak potrafili to jego ojciec i dziadek od niepamiętnych pokoleń, nauczywszy się tej sztuki od Rzymian. Zdawali sobie sprawę, że dom, przy którym pracowali, będzie różnił się od wszelkich innych, jakie widzieli, i wszyscy byli go ogromnie ciekawi, żaden bowiem nie wyobrażał sobie jego wyglądu, zresztą i ja również nie wyobrażałem go sobie! Jedyny nasz plan stanowił pobieżny szkic, który narysowałem węglem na białym murze ogrodu. Nie umiem zupełnie rysować, toteż wyglądał, jakby nakreślony ręką dziecka. — To jest mój dom — objaśniłem współpracownikom — dwie romańskie kolumny podpierają sklepione sufity, a we wszystkich oknach będą naturalnie małe gotyckie filarki. Tutaj jest loggia 0 wielkich śmiałych łukach, zobaczymy, ile ich będzie. Tutaj zbudujemy pergolę z przeszło stu kolumn, które prowadzić będą w górę do kaplicy; nie troszczcie się o wiejską drogę, która dziś przecina w poprzek moją pergolę: przestanie istnieć. Tutaj, gdzie rozciąga się widok na Castello Barbarossa, zrobimy drugą loggię; nie wiem jeszcze, jak będzie wyglądała, ale we właściwej chwili przyjdzie mi na pewno odpowiedni pomysł. Tam dalej będzie wewnętrzne podwórko z białego marmuru; na środku zbudujemy rodzaj atrium z chłodną fontanną, a w niszach wokół ścian ustawimy popiersia rzymskich cezarów. Mury ogrodu za domem zwalimy 1 zbudujemy na tym miejscu rodzaj krużganka klasztornego na wzór Lateranum w Rzymie. Tam dalej ma być duży taras, na którym wy, dziewczęta, będziecie podczas letnich wieczorów tańczyły tarantelę. Skały na górze, w najwyższym punkcie ogrodu, rozsadzimy i zbudujemy grecki teatr otwarty ze wszystkich stron dla r słońca i wiatru. Aleja cyprysów będzie prowadziła do kaplicy, którą oczywiście odrestaurujemy wraz ze stallami i kolorowymi szklanymi oknami; założę sobie w niej bibliotekę. Tu będzie przejście z kręconych gotyckich kolumn, które obiegnie kaplicę dookoła. Tam dalej, gdzie mamy widok na zatokę Neapolu, ustawimy olbrzymiego egipskiego sfinksa z czerwonego granitu, starszego od Tyberiusza. Miejsce to jest jakby dla niego stworzone. Na razie nie zdaję sobie sprawy, gdzie go zdobędę, ale znajdzie się on na pewno we właściwym czasie. Wszyscy byli moim planem oczarowani i gorąco pragnęli skończyć dom jak najprędzej. Mastro Nicola spytał mnie, skąd będzie się brała woda do wodotrysków? Oczywiście z nieba, jak wszelkie wody na tej wyspie. Zresztą planowałem zakupić całą górę Barbarossy i zbudować na niej olbrzymią cysternę, która zbierałaby wody deszczowe. W ten sposób cała wioska mogłaby być zaopatrywana w wodę, której brak odczuwa się tak bardzo. Byłaby to minimalna rekompensata dla tych wszystkich ludzi, którym pragnąłem odwdzięczyć się za ich życzliwość. Kiedy końcem mej laski kreśliłem na piasku zarysy małego klasztornego krużganku, widziałem go przed sobą dokładnie takim, jaki w rzeczywistości stoi dzisiaj: lekkie zgrabne arkady oraz mały podwórzec z cyprysami i faunem tańczącym pośrodku. Zapanowało ogólne poruszenie, gdyśmy znaleźli glinianą wazę pełną rzymskich monet, ponieważ od dwóch tysięcy lat każdy contadino! na wyspie poszukuje ii tresoro di Timberio2. Znacznie później przy odczyszczaniu pieniędzy odkryłem wśród nich złotą monetę, tak świeżą, jakby była wybita dzisiaj — fleur de coin3 w najprawdziwszym znaczeniu tego słowa — a noszącą najpiękniejszy wizerunek cesarza, jaki widziałem kiedykolwiek. Tuż obok znaleźliśmy dwie brązowe podkowy z posągu jeźdźca; jedna z nich znajduje się nadal w moim posiadaniu, druga zaś została mi po dziesięciu latach ukradziona przez przygodnego turystę. Tysiące kolorowych odłamków polerowanego marmuru leżały rozrzucone po ogrodzie: africano, pavonazetto, gialle antico, verde antico, cipollino, alabastro4. Ułożone są z nich dzisiaj posadzki w wielkiej loggii, w kaplicy i na tarasach. Kopaliśmy zapamiętale i odgrzebywaliśmy coraz piękniejsze skarby: zbitą miskę z agatu o prześlicznej formie, kilka strzaskanych oraz kilka całych greckich wazonów, niezliczone fragmenty wczesnych rzymskich rzeźb, a pomiędzy nimi la gamba di Timberio5 według zdania Nicola; poza tym znaleźliśmy mnóstwo greckich i rzymskich napisów. Przy sadzeniu cyprysów obrzeżających ścieżkę do kaplicy natknęliśmy się na mogiłę. Mieści się w niej szkielet mężczyzny z grecką monetą w ustach; piszczele pozostały do dzisiaj na tym samym miejscu, czaszka zaś leży na moim biurku. Wyniosłe łuki obszernej loggii wyrastały szybko, a sto białych kolumn wznosiło się jedna po drugiej ku błękitnemu niebu. Miejsce dawniejszego zamieszkania i warsztatu mastra Vincenza przeinaczyliśmy i rozszerzyli krok za krokiem, budując mój dzisiejszy dom. Nigdy nie mogłem pojąć, jakim sposobem dopiąłem celu, a wydaje się to również zagadką dla każdego, kto zna dzieje powstania San Michele. Ani ja, ani moi współpracownicy nie mieliśmy najmniejszego pojęcia o zasadach budownictwa. Ani jeden człowiek umiejący czytać i pisać nie przyłożył ręki do mego domu, a żaden architekt nie dał mi choćby jednej wskazówki lub rady. Nie mieliśmy ani dokładnego planu, ani nawet zasadniczego zarysu budowli, nikt nie robił żadnych pomiarów, wszystko powstawało all'occhio6, jak mawiał Nicola. W godzinach wieczornych, gdy ludzie już odeszli, często siadywałem samotny na rozwalonym murze okalającym małą kaplicę, gdzie w przyszłości miał spocząć sfinks; widziałem wtedy w duchu zamek mych marzeń wznoszący się w półmroku. Niekiedy, siedząc zapatrzony w na wpół ukończone łuki loggii, miałem wrażenie, że widzę w dole wysoką postać otuloną w długi płaszcz. Czasem badała ona starannie pracę ubiegłego dnia, próbowała mocy świeżych murów lub pochylała się nad skromnym zarysem domu, który naszkicowałem na piasku. Kim był ów tajemniczy Wieśniak. 2 Skarb Tyberiusza. 3 Świeżo wybita. 4 Rodzaje marmuru. 5 Noga Tyberiusza. g 6 Na oko. dozorca? Czy SantAntonio, godny największego szacunku, potajemnie schodził we własnej osobie z ołtarza w kościele, aby uczynić nowy cud? Czy był to może kusiciel z czasów mej młodości, który przed dwunastu laty stał tu obok mnie w swym czerwonym płaszczu i proponował pomoc za cenę mej przyszłości? Było zbyt ciemno, abym mógł rozpoznać jego rysy, lecz zdawało mi się, że dostrzegam błysk miecza spod czerwonego płaszcza. Gdy zabieraliśmy się z rana do pracy, którą dnia poprzedniego przerwaliśmy w zakłopotaniu, co i jak mamy dalej robić, wszelkie zagadki okazywały się nagle przez noc rozwiązane. Moje wahanie znikało. Okiem wyobraźni widziałem przed sobą wszystko wyraźnie i jasno, jakby ręka architekta wyrysowała mi plany aż do najdrobniejszych szczegółów. Przed kilkoma dniami przyniosła mi Maria porta-lettere list z Rzymu. Wrzuciłem nie rozpieczętowany do szuflady sosnowego stołu, gdzie leżało już kilkanaście innych, również nie przeczytanych. Nie miałem czasu na wieści ze świata, nie obchodziło mnie nic poza Capri, a wszak w niebie poczta nie istnieje. Wreszcie zdarzyło się coś niesłychanego: na Anacapri przyszła depesza. Przed dwoma dniami została z trudem zasygnalizowana przez semafor w Massa Lubrense i dotarła do semaforu na Capri obok Arco Naturale7. Don Ciccio, telegrafista, odgadnął mętnie jej treść i oddał ją kolejno do rozpoznania wszystkim mieszkańcom na Capri. Nikt nie zrozumiał z niej ani słowa i w ogóle nie chciano mieć do czynienia z depeszą. Postanowiono więc spróbować szczęścia na Anacapri i włożono telegram Marii porta-lettere do kosza z rybami. Maria, która nigdy w życiu nie widziała telegramu, wręczyła go z największą ostrożnością swemu parroco. II reverendo don Antonio nie przyzwyczajony do czytania czegoś, czego nie umiał na pamięć, kazał depeszę zanieść do nauczyciela, reverendo don Natale, najbardziej uczonego człowieka we wsi. Don Natale rozpoznał od razu, że jest to pismo w języku hebrajskim, jednak tak nieortograficzne, iż nie może go przetłumaczyć. Kazał Marii porta-lettere zabrać je do reverendo -don Dionisio, który niegdyś był w Rzymie, aby ucałować rękę papieża, i który wydawał się jedynym najwłaściwszym człowiekiem zdolnym do odcyfrowania 7 Telegramy między Capri a lądem stałym były wówczas nadawane za pomocą sygnałów świetlnych. tajemniczej wiadomości. Don Dionisio, największy we wsi autorytet w sprawach wiedzy starożytnej, poznał natychmiast, że szyfrowane znaki kodu telegraficznego pochodzą od samego Tyberiusza, nic więc dziwnego, że nikt ich nie może zrozumieć. Aptekarz podtrzymał go w tym twierdzeniu, ale fryzjer sprzeciwił im się gorąco, przysięgając, że jest to pismo angielskie. Wiedziony rozsądkiem, zaproponował, aby papier zanieść do pięknej Margherity, której ciotka wyszła za mąż za inglese. Na widok depeszy la bella Marghe-rita wybuchła płaczem, gdyż śniło jej się w nocy, że ciotka zachorowała; telegram jest więc na pewno od lorda inglese, który zawiadamia ją o śmierci żony. I tak wędrowała Maria porta-lettere z depeszą od domu do domu, a poruszenie w wiosce wzrosło do tego stopnia, że zaprzestano wszelkiej pracy. Pogłoska o wojnie między Włochami a Turcją została po południu obalona przez inną, przyniesioną przez bosonogiego chłopca z Capri, a obwieszczającą, że w Rzymie zamordowano króla. Zwołano pośpiesznie radę gminną, lecz don Diego, burmistrz, zdecydował poczekać z opuszczeniem flagi do pół masztu, aż przyjdzie nowy telegram potwierdzający żałobną wieść. Tuż przed zachodem słońca na San Michele zjawiła się Maria porta-lettere z orszakiem całej starszyzny obydwu płci. Rzuciwszy okiem na depeszę powiedziałem, że nie jest dla mnie. Więc dla kogo?! Odparłem, że nie wiem, a nie znam nikogo ani wśród żyjących, ani wśród zmarłych, kto byłby obarczony takim imieniem. Nie było to w ogóle imię ani nazwisko, lecz rodzaj alfabetu jakiegoś nieznanego języka. Czy nie zechciałbym przeczytać telegramu i powiedzieć, co w nim jest napisane? — poprosił ktoś z tłumu. Nie, nie mam chęci; telegramów nie cierpię i nie chcę ich znać. Ale czy to prawda, co mówią o wojnie pomiędzy Italią a Turkami? — wołano z gromady pod murem ogrodowym. Nic o niej nie wiedziałem, a zresztą wybuch wojny był mi obojętny. Aby tylko pozwolono mi dalej spokojne kopać w moim ogrodzie. Maria porta-lettere, wyczerpana i zniechęcona, usiadła na marmurowej kolumnie, oświadczając, że od rana biega z depeszą, nic nie jadła i nie ma już sił. A przecież musi teraz pójść i nakarmić krowę — czy nie zechciałbym tego telegramu przechować u siebie do jutra rana? W jej pokoju nie byłby bezpieczny ze względu na gromadę bawiących się wnucząt (nie mówiąc już o kurach i świni!). Byliśmy w przyjaźni z Marią porta-lettere i żal mi się zrobiło za równo jej, jak i krowy. Schowałem więc depeszę do kieszeni. Maria miała nazajutrz powędrować z nią dalej. Słońce zapadło w morze, a dzwony zwoływały na Ave Maria, gdy rozchodziliśmy się na wieczorny posiłek. Kiedy siedziałem w mojej pergoli przed butelką najlepszego wina don Dionisia, przeszyła mnie okropna myśl: a może ów telegram jest jednak do mnie?! Podtrzymałem siły drugim kieliszkiem, rozłożyłem depeszę przed sobą na stole i zabrałem się do ujęcia w ludzkie słowa jej mistycznego znaczenia. Wypiłem całą butelkę, zanim nabrałem uspokajającej pewności, że jednak nie jest ona przeznaczona dla mnie. Zasnąłem z głową na stole, trzymając telegram w ręku. Przespałem tak do późnego ranka; dnia tego nie miałem powodów do pośpiechu, gdyż nikt dziś w moim ogrodzie nie pracował; ze względu na Wielki Piątek wszyscy byli zapewne na wczesnej mszy w kościele. Kiedy jednak w kilka godzin później poszedłem spacerem na San Michele, zastałem ku memu zdumieniu mastra Nicola, jego trzech synów oraz wszystkie dziewczęta, pracujących ze zwykłym zapałem. Wiedzieli oczywiście, jak bardzo mi zależało na jak najszybszym postępie robót, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy prosić ich o pracę w Wielki Piątek. To było naprawdę niezwykłe, pospieszyłem więc z wyrażeniem im swej wdzięczności. Mastro Nicola spojrzał na mnie z wyraźnym zdziwieniem, mówiąc, że dziś nie ma przecież święta. — Nie ma święta? Dzisiaj? Czyżbyś nie wiedział, że Wielki Piątek jest dniem ukrzyżowania Jezusa Chrystusa! — Va bene — odparł mastro Nicola — ale Jezus Chrystus nie był świętym! — Ależ, naturalnie, że nim był! Największym świętym pomiędzy wszystkimi innymi! — W każdym razie nie większym od Sant'Antonia, który uczynił więcej niż sto cudów. A ilu dokonał Jezus Chrystus? — spytał z pobłażliwym uśmiechem. Nie istniał chyba nigdy na świecie człowiek, wiedzący lepiej ode mnie, że nie byłoby łatwo ubiec w cudach SantAntonia; czyż fakt, że przebywałem znów w tej wiosce, nie był jednym z największych? Przemilczawszy pytanie Nicola, powiedziałem tylko, że pomijając wszelkie zasługi SantAntonia, który oczywiście godzien jest najwyższego szacunku, ów święty był tylko człowiekiem, Jezus Chrystus zaś — jest Synem Bożym, a poniósł śmierć męczeńską na krzyżu, aby nas wybawić od piekła. Właśnie pamiątkę tej ofiary obchodzimy w dniu dzisiejszym. — Non e vero — rzekł krótko mastro Nicola, zabierając się znów z wielką energią do kopania. — L'hanno fatto morire ieri, per abbreviare le funzioni nella chiesa; nieprawda. Kazali mu umrzeć już wczoraj, aby skrócić uroczystości kościelne. Zaledwie zdołałem otrząsnąć się ze zdumienia, gdy usłyszałem dobrze znajomy głos wołający mnie spoza muru ogrodowego. Był to mój przyjaciel, świeżo mianowany w Rzymie poseł szwedzki. Nie posiadał się z oburzenia, że nie otrzymał odpowiedzi na list, w którym zapowiadał swój przyjazd, chcąc wspólnie ze mną spędzić Wielkanoc. Czuł się bardzo urażony, iż nie zdobyłem się na tyle uprzejmości, aby po niego posłać mego osła do przystani, dokąd przybył pocztową łodzią — przecież prosił o to w depeszy. A poza tym nigdy by nie przyjechał na Anacapri, gdyby wiedział, że będzie zmuszony wleźć po siedmiuset siedemdziesięciu siedmiu fenickich stopniach do tego nędznego gniazda. Może mam zamiar twierdzić, że nie dostałem jego telegramu? Ależ otrzymałem go, otrzymaliśmy go wszyscy! Prawie upiłem się z tego powodu! Udobruchał się trochę, kiedy mu ową depeszę wręczyłem; powiedział, że zabierze ją ze sobą do Rzymu i pokaże delie poste e telegrafi. Wyrwałem mu telegram z rąk grożąc, że będę energicznie zwalczał wszelką próbę telegraficznego połączenia Capri z lądem stałym. Wielką przyjemność sprawiało mi oprowadzanie go i pokazywanie wszystkich przyszłych wspaniałości San Michele; od czasu do czasu wskazywałem szkic na murze, gdyż twierdził, że jest mu to nieodzownie potrzebne do wyrobienia sobie jasnego pojęcia o całokształcie prac. Chodził po budowie pełen podziwu, a spojrzawszy z kaplicy na dół ku wspaniałej wyspie u jego stóp, oświadczył, że jest to chyba najpiękniejszy widok na świecie. Zerknął tylko na mnie z niepokojem, kiedy go zaprowadziłem na miejsce przeznaczone dla olbrzymiego egipskiego sfinksa z czerwonego granitu, a kiedy mu pokazałem skałę, którą miałem zamiar rozsadzić, aby zbudować grecki teatr, oświadczył, że dostał zawrotu głowy. Poprosił, abym go zaprowadził do willi i dał kieliszek wina, gdyż pragnie pomówić ze mną spokojnie. Oczy jego przesuwały się po bielonych ścianach chaty. Zapytał, czyżby to była owa „willa"? Odparłem, że nigdy w życiu nie czułem się nigdzie tak dobrze, jak tutaj, i postawiwszy butelkę wina don Dionisia na gładkim, czystym stole poprosiłem gościa, aby zajął miejsce na moim jedynym krześle. Rzuciłem się na łóżko, żeby wysłuchać jego przemowy. Mój przyjaciel spytał oględnie, czy podczas ostatnich lat nie pracowałem za dużo w Salpetriere wśród ludzi, którzy byli mniej lub więcej nienormalni i nie mieli wszystkiego w głowie w porządku. — Owszem — odparłem — ale opuściłem już Salpetriere. Ucieszył się z tej wiadomości, mówiąc, że była to najwyższa pora. Sądzi nawet, że powinienem raczej wyspecjalizować się w innej gałęzi mego zawodu. Żywiąc dla mnie prawdziwą sympatię, przyjechał tutaj właśnie tylko po to, aby mnie nakłonić do powrotu do Paryża i do właściwego zawodu, któremu zawsze sprzyjało powodzenie. Czyż nie szkoda marnować się wśród chłopów na Anacapri? Jednak teraz, gdy mnie zobaczył, zmienił zdanie zrozumiawszy, że potrzebny mi jest całkowity i długi wypoczynek. Ucieszyłem się, że podziela moje zapatrywania, i wyjaśniłem mu, iż nie mogłem już dłużej znieść naprężenia nerwowego, gdyż jestem bardzo wyczerpany. — Umysłowo? — spytał ze współczuciem. Odrzekłem, że bezcelowe są prośby, abym wrócił do Paryża, ponieważ resztę moich dni pragnę spędzić na Anacapri. — Czyż to ma znaczyć, że chcesz zamieszkać w tej nędznej wiosce samotny wśród chłopów nie umiejących czytać ani pisać? Ty, człowiek o tak dużych potrzebach duchowych? Z kimże będziesz tu obcował? — Z sobą samym, z moimi psami, a może i z małpą. — Przecież zawsze utrzymujesz, że nie możesz żyć bez muzyki — któż ci tu zagra i zaśpiewa? — Ptaki w ogrodzie i morze dookoła. Posłuchaj! Czy słyszysz ten wspaniały mezzosopran wilgi? Czy jej głos nie jest piękniejszy od głosu naszej sławnej Christiny Nilson lub samej Patti? Wsłuchaj się w uroczyste andante fal — czy nie jest ono wspanialsze nawet od podniosłego rytmu IX symfonii Beethovena? Mój przyjaciel zmienił nagle temat, wypytując, kto jest moim architektem i w jakim stylu dom ma być zbudowany. Odrzekłem, że architekta w ogóle nie zaangażowałem, a nie wiem dotąd, w jakim stylu wybuduję mój dom; okaże się to w miarę postępowania robót. Znowu rzucił na mnie zatroskane spojrzenie i zrobił uwagę, że cieszy go przynajmniej pewność, iż opuściłem Paryż jako człowiek bogaty. Wybudowanie tak wspaniałej willi, jaką mu opisuję, wymaga na pewno bardzo dużego majątku. Wysunąłem szufladę w stole i wyjąłem paczkę banknotów, schowanych w pończosze. — Oto wszystko, co posiadam na tym świecie po dwunastu latach ciężkiej pracy w Paryżu! — powiedziałem. — Zdaje mi się, że jest tego około piętnastu tysięcy franków, może trochę więcej lub mniej, ale przypuszczam, że raczej mniej. — Niepoprawny marzycielu! Wysłuchaj raz głosu przyjaciela — powiedział szwedzki poseł i dodał wskazując palcem na czoło — zdajesz się rozumować równie niejasno, jak twoi pacjenci w Salpetriere, jest to prawdopodobnie zaraźliwe! Spróbuj przyjrzeć się raz sprawom i zobacz je takimi, jakimi one są w rzeczywistości, a nie w twoich snach. Przy tempie życia, które prowadzisz, pończocha opróżni się za miesiąc, a nie widzę dotąd ani jednego pomieszczenia, w którym dałoby się jako tako zamieszkać; masz na razie tylko na pół gotowe loggie, tarasy, krużganki i pergole. Czymże chcesz dalej budować twój dom? — Własnymi rękami. — A czym będziesz żył, mieszkając już w swym domu? — Makaronem. — Potrzeba będzie co najmniej pół miliona, aby doprowadzić San Michele do takiego stanu, w jakim je widzisz w swej fantazji; skądże weźmiesz na to pieniądze? Uczułem się jak porażony gromem: nie pomyślałem dotąd o tej ewentualności, był to zupełnie nowy dla mnie kąt widzenia. — Na litość boską, więc co mam robić? — rzekłem bezradnie, utkwiwszy wzrok w mym przyjacielu. — Powiem ci — odparł w swój energiczny i zdecydowany sposób — przerwij natychmiast roboty przy twoim zwariowanym San Michele, opuść ten bielony pokój, a ponieważ wzdragasz się przed powrotem do Paryża, pojedź do Rzymu i rozpocznij znowu i praktykę lekarza. W Rzymie znajdziesz dla siebie właściwy teren do pracy. Przebądź tam zimę, a długie lato będzie należało do ciebie i możesz wtedy dalej tutaj budować. San Michele uderzyło ci do głowy, ale nie jesteś przecież obłąkańcem, a przynajmniej stan ten odkryła na razie mała garstka ludzi... Zresztą masz szczęście we wszystkim, czego się dotkniesz. Jak słyszałem, w Rzymie praktykuje czterdziestu czterech zagranicznych lekarzy; jeżeli zbierzesz siły i poważnie natężysz wolę, schowasz ich jedną ręką do kieszeni. Popracuj usilnie i składaj u mnie swoje oszczędności, a założę się z tobą, o co chcesz, że wykończysz swoje San Michele i szczęśliwie spędzisz resztę życia w towarzystwie psów i małp. Miałem straszną noc po wyjeździe mojego przyjaciela. Biegałem po małej chłopskiej izbie jak zwierzę w klatce. Nie mogłem zdobyć się na odwagę, aby pójść na górę do kaplicy, gdzie zwykle życzyłem dobrej nocy sfinksowi z mych marzeń. Lękałem się, aby kusiciel w czerwonym płaszczu nie stanął znów przy mnie w zapadającym zmroku. O świcie wybiegłem do latarni morskiej i dla ochłody skoczyłem do morza. Gdy wyszedłem na brzeg, myśii moje były już jasne jak woda w zatoce. W dwa tygodnie później otworzyłem w Rzymie gabinet lekarski w domu Keatsa. 22. Piazza di Spagna Moją pierwszą pacjentką została pani P., małżonka znanego w Rzymie angielskiego bankiera. Przed trzema laty spadła z konia na polowaniu w Kampanii i od tej pory leżała sparaliżowana. Leczyli już ją wszyscy zagraniczni lekarze w Rzymie; przed miesiącem zasięgała nawet rady profesora Charcota, ten zaś wspomniał jej moje nazwisko. Nie miałem pojęcia, skąd wiedział, że osiadłem w Rzymie. Po zbadaniu chorej, wiedziałem od razu, iż sprawdzi się przepowiednia szwedzkiego posła i że Fortuna, dostrzegana tylko przeze mnie, znów stanęła u mojego boku. Przypadek przedstawiał się rzeczywiście wyjątkowo pomyślnie i odpowiedni był, aby nim rozpocząć głośną praktykę, gdyż pacjentka należała do grona ludzi najbardziej znanych w całej kolonii zagranicznej. Stwierdziłem, że powodem paraliżu nie było trwałe uszkodzenie kręgosłupa, lecz wstrząs nerwowy. Wiedziałem, że wiara w wyzdrowienie oraz masaże postawią ją na nogi za kilka miesięcy. Powiedziałem jej wszystko, do czego inni nie mieli odwagi się przyznać, i dotrzymałem słowa. Stan jej poprawił się, zanim rozpoczęliśmy masaże, a w trzy miesiące później elegancki Rzym ujrzał ją wysiadającą z powozu w Villa Borghese, gdzie przechadzała się czas jakiś o lasce. Uważano za cudowne wyleczenie przypadek, który w gruncie rzeczy był zupełnie zwyczajny i łatwy do ujęcia, oczywiście pod warunkiem, że chora będzie miała zaufanie do lekarza, a doktor nie straci cierpliwości. W dużej kolonii angielskiej Rzymu otworzyły się przede mną wszystkie drzwi, a wkrótce domy włoskie poszły za ich przykładem. Po roku zostałem lekarzem brytyjskiego poselstwa i miałem już więcej pacjentów niż wszyscy razem angielscy lekarze w liczbie jedenastu — pozostawiam wyobraźni każdego, jakie żywili za to względem mnie uczucia. Jeden z dawnych kolegów z Ecole des Beaux Arts, który mieszkał teraz jako emeryt w Villa Medici, wprowadził mnie do kolonii francuskiej. Mój przyjaciel z lat młodości, hrabia Giuseppe Primoli, głosił o mnie hymny pochwalne wśród eleganckich sfer towarzyskich Rzymu. Poza tym nawet słaby oddźwięk moich powodzeń na Avenue de Villiers wystarczyłby, aby poczekalnię zapełnić pacjentami. Profesor Weir-Michell, znany neurolog amerykański, z którym stykałem się już w Paryżu przysyłał mi w dalszym ciągu swój nadmiar przeżytych milionerów wraz z żonami chorymi nerwowo. Ich przeczulone córki, żywiące ambitne nadzieje względem każdego rzymskiego księcia żyjącego w kawalerskim stanie, zaczęły mnie wzywać do swych ponurych pałaców, aby zasięgnąć porady w przeróżnych dolegliwościach pochodzących z doznanych rozczarowań. Wielka liczba Amerykanów, niby stado owiec, poszła w ich ślady i wkrótce dwunastu lekarzy amerykańskich podzieliło los swych angielskich kolegów. Setki modelek ze stopni Trinita dei Monti pod mymi oknami, odzianych w malownicze stroje ludowe z górskich okolic wokół Monte Cassino, stało się moimi pacjentkami. Niejeden z handlarzy kwiatów rta Piazza di Spagna rzucił mi bukiet fiołków do przejeżdżającego powozu, dziękując w ten sposób za lekarstwo przeciw kaszlowi, przepisane któremuś z jego licznych dzieciaków. „Ambulatorio" w Trastevere rozsławiło moje nazwisko po wszystkich ubogich dzielnicach Rzymu. Od rana do wieczora byłem na nogach, a sypiałem znakomicie (jeżeli nie wzywano mnie w nocy do chorego, co zdarzało się często). Jednak zupełnie nie czułem się wyczerpany — w owych czasach nie znałem zmęczenia. Pragnąc zaoszczędzić czas oraz bardzo lubiąc konie, zacząłem wkrótce jeździć po Rzymie elegancką Wiktorią na czerwonych kołach, zaprzężoną w piękną parę węgrów. Tappio, mój lapoński pies, towarzyszył mi zawsze. Rozumiem dzisiaj, że wyglądało to zapewne wyzywająco i butnie, a mogłoby być źle zrozumiane, jako reklama, gdybym już wówczas nie mógł pozwolić sobie na wyrzeczenie się wszelkiej propagandy. W każdym razie nie ulega wątpliwości, że nie usposabiało to życzliwie moich czterdziestu czterech kolegów. Niektórzy jeździli ponurymi, starymi karetami z czasów Pio Nono1, wyglądającymi tak posępnie, że mogłyby jednocześnie służyć 1 Papież Pius IX (1846—1878). za karawany dla ich zmarłych pacjentów. Inni chodzili piechotą, w długich surdutach i wysokich cylindrach wciśniętych głęboko na oczy, jakby pogrążeni w usilnych namysłach, kogo mają w najbliższej przyszłości zabalsamować. Wszyscy znali mnie z widzenia i gdy przejeżdżałem, rzucali w moją stronę złe spojrzenia. Musieli jednak wkrótce, chcąc nie chcąc, poznać się ze mną osobiście, gdy ich umierający pacjenci zaczęli mnie wzywać na konsylia. Starałem się postępować zgodnie z etyką właściwą naszemu zawodowi, tłumacząc chorym, iż należy im powinszować, że znaleźli się w tak dobrych rękach moich kolegów; jednak zadanie to było często niełatwe. Smutnym byliśmy bractwem: składaliśmy się z rozbitków różnych narodowości, którzy unosząc ze sobą odrobinę swej wiedzy, schronili się do Rzymu. Trzeba było żyć gdziekolwiek, czemuż zatem nie w Rzymie, dopóki nie szkodziliśmy życiu pacjentów? Wkrótce nie było w tym mieście cudzoziemca, który umarłby bez uprzedniego wezwania mnie, abym mu asystował przy śmierci. Stałem się dla umierających z zagranicznych kolonii tym, czym był illustrissimo professore Baccelli dla umierających Rzymian: ostatnią nadzieją, jakże często zawodzącą! Jeszcze jedna osoba nie zapomniała nigdy zjawić się przy takich okazjach. Był nią signor Cornacchia, właściciel zakładu pogrzebowego uprzywilejowanego przez kolonie zagraniczne, a jednocześnie zarządca protestanckiego cmentarza przy Porta San Paolo. Jakkolwiek nie wzywano go nigdy, zjawiał się zawsze we właściwym czasie, a jego wielki, haczykowaty nos zdawał się wietrzyć śmierć z najdalszej odległości, niby sęp czujący padlinę. Nienaganny w swym surducie i cylindrze, na wzór doktorskich, przesiadywał w sieni i czekał, aż przyjdzie na niego kolej, a wówczas zostanie wezwany do mieszkania. Żywił do mnie widocznie specjalną sympatię, gdyż kłaniał mi się z ujmującą grzecznością, szerokim ruchem zataczając przy spotkaniach na ulicy półkole swym cylindrem. Gdy z wiosną opuszczałem Rzym, jako pierwszy w szeregu wyjeżdżających, wyrażał mi stale swój wielki żal z tego powodu, a gdy wracałem jesienią, witał mnie zawsze z wyciągniętymi rękami i uprzejmym: „Bon tornato, signor dottore"2. Podczas ubiegłych świąt Bożego 2 Dobrze, że pan wrócił, doktorze. Narodzenia zaszło co prawda między nami drobne nieporozumienie, gdyż przysłał mi dwanaście butelek wina, wyrażając przy tym nadzieję wspólnej korzystnej współpracy podczas nadchodzącego sezonu. Zdawał się głęboko urażony, kiedy oświadczyłem, że nie mogę przyjąć upominku, i powiedział mi, że żaden z moich kolegów nie odesłałby mu na pewno tego drobnego dowodu przyjaźni. Podobne nieszczęśliwe nieporozumienie pomiędzy mną a obydwoma aptekarzami- obcokrajowcami ostudziło również na jakiś czas nasze stosunki. Pewnego dnia zaskoczony zostałem odwiedzinami doktora Pilkingtona, który miał specjalne powody, aby mnie nienawidzić. Oznajmił, iż wszyscy moi koledzy czekali dotąd nadaremnie, abym zgodnie z przyjętymi zasadami etykiety złożył im wizyty. Ponieważ jednak góra nie przyszła do Mahometa — przychodzi Mahomet do góry. (Nie przypominał zresztą wcale Mahometa, a biała, długa broda nakazująca szacunek upodobniała go raczej do fałszywego, nie zaś do prawdziwego proroka.) Oświadczył dalej, iż zgłasza się jako senior wśród zagranicznych lekarzy w Rzymie, aby mnie zaprosić na członka „Stowarzyszenia wzajemnego popierania się", które zostało założone w celu położenia kresu wszelkim niechęciom, tak dawno pieniącym się wśród kolegów. Wszyscy już się zapisali na członków z wyjątkiem doktora Campbella, gbura, z którym żaden z nich nie utrzymuje stosunków. Trudna do rozwiązania sprawa honorarium została już ustalona ku ogólnemu zadowoleniu. Uchwalono, aby jako minimum ustanowić dwadzieścia franków, maksimum zaś pozostawić do uznania każdego z kolegów. Balsamowania — niezależnie czy będzie to mężczyzna, kobieta lub dziecko — nie wolno dokonać poniżej pięciu tysięcy franków. Przykro mu, ale musi mi powiedzieć, że kilkakrotnie wpływały już do Stowarzyszenia skargi na moją niedbałość w sprawach pieniężnych, często nawet w ogóle nie posyłam rachunków za opiekę lekarską i pracuję za darmo. Właśnie wczoraj zwierzył mu się prawie z płaczem signor Cornacchia, że zabalsamowałem żonę szwedzkiego pastora za sto lirów — czyż to nie pożałowania godne wykroczenie przeciwko solidarności w stosunku do kolegów? Przekonany jest, że pojmuję wszelkie korzyści, które mi gwarantuje należenie do związku, i będzie się niewymownie cieszył, jeżeli ujrzy mnie jutro na wspólnym posiedzeniu. Odrzekłem, iż bardzo żałuję, lecz ani dla siebie, ani dla nich nie widzę owych korzyści płynących z mego udziału w Stowarzyszeniu; gotów jednak jestem przedyskutować z nimi kwestię honorarium, oczywiście maksymalnego — nigdy zaś — minimalnego. Co się zaś tyczy iniekcji sublimatowych, które nazwał balsamowaniem, to koszt ich nie przekracza pięćdziesięciu franków, jeżeli więc policzymy drugie pięćdziesiąt za stratę czasu, to suma, jaką pobrałem za zabalsamowanie pastorowej, jest wystarczająca. Mam zamiar zarabiać na żywych, nie zaś na umarłych, gdyż jestem lekarzem, a nie hieną. Usłyszawszy ostatnie słowo, zerwał się z miejsca, oświadczając, abym się nigdy nie fatygował z wezwaniem go na jakiekolwiek konsylium, gdyż nie będzie mi mógł służyć... Odrzekłem, iż jest to wprawdzie dotkliwym ciosem zarówno dla mnie, jak i dla mych pacjentów, lecz jakkolwiek z żalem, postaramy się obejść bez niego. Dziś żałuję, że się uniosłem i powtórzyłem moje zdanie raz jeszcze podczas naszego drugiego spotkania w jego własnym domu na via Quatro Fontane. Biedny doktor Pilkington uległ następnego dnia po naszej rozmowie lekkiej apopleksji i prosił mnie o rozciągnięcie nad nim opieki. Opowiedział mi, że „Stowarzyszenie wzajemnego popierania się" rozpadło się i zagraniczni lekarze są znowu wrogo usposobieni względem siebie — on zaś osobiście czuje się bezpieczniejszy w moich rękach niż w czyichkolwiek innych. Na szczęście nie było danych do obaw, przeciwnie, stwierdziłem, że po ataku wyglądał lepiej niż przed nim. Próbowałem go rozweselić mówiąc, że nie ma powodów do zmartwień, bowiem przypuszczałem zawsze, że miewał już nieraz dawniej lżejsze ataki przechodzące bez śladu. Wkrótce postawiłem go na nogi, odzyskał pogodny wygląd, a gdy opuszczałem Rzym, czuł się doskonale. Niedługo potem poznałem doktora Campbella, śmiertelnego wroga Pilkingtona, który nazywał go gburem. Na pierwszy rzut oka byłem przeświadczony, że tym razem doktor Pilkington postawił diagnozę właściwą. Nigdy nie widziałem starszego pana o wyglądzie równie dzikim: oczy miał nabiegłe krwią, brutalne usta, czerwoną twarz pijaka, całkowicie zarośniętą jak u małpy, oraz d^gą, zaniedbaną brodę. Mówiono, że ma osiemdziesiąt lat, a stary angielski aptekarz, który już od dawna usunął się od pracy, twierdził, że przed trzydziestu laty, gdy przyjechał do Rzymu, doktor Campbell wyglądał zupełnie tak samo. Nikt nie znał jego pochodzenia. Istniała pogłoska, że służył jako chirurg w armii południowej podczas wojen amerykańskich, wyspecjalizował się w operacjach i był rzeczywiście jedynym chirurgiem wśród grona obcych lekarzy, z których żaden nie utrzymywał z nim stosunków. Pewnego dnia zastałem go stojącego przy moim powozie i głaszczącego Tappia. — Zazdroszczę panu tego psa — odezwał się nagle swym szorstkim głosem — a czy lubi pan małpy? Pośpieszyłem z zapewnieniem, że lubię je bardzo. — To będziemy przyjaciółmi — zauważył i poprosił mnie, abym obejrzał jego małpę, która przewróciła na siebie kocioł z ukropem i oparzyła się prawie śmiertelnie. Poszliśmy do jego mieszkania znajdującego się na najwyższym piętrze w narożnym domu obok Piazza Mignanelli. Poprosił mnie, abym zaczekał chwilę w salonie, i wkrótce zjawił się, niosąc na ręku małpę, olbrzymiego pawiana, obandażowanego od góry do dołu. — Obawiam się, że sprawa stoi źle — powiedział zupełnie zmienionym głosem, głaszcząc czule wychudłą twarz zwierzęcia — nie wiem, co pocznę, gdy mi zdechnie: to mój jedyny przyjaciel. Wychowałem go na butelce, gdyż matka umarła przy jego urodzeniu. Była prawie wielkości goryla i miała wiele niewiarygodnie ludzkich cech. Nie sądzę, aby pan kiedykolwiek widział coś równie miłego. Wie pan, krajanie ludzi nie sprawia mi specjalnych przykrości, a nawet czynię to z przyjemnością, ale nie mogę znaleźć sił, aby opatrzyć to biedne, małe, oparzone ciałko. Biedactwo cierpi tak straszliwie, gdy próbuję mu przemyć rany, że po prostu nie mogę na to patrzeć. Pewny jestem, że pan lubi zwierzęta — czy chciałby pan wyleczyć nieboraka? Zdjęliśmy opatrunek przesiąknięty krwią i ropą. Widok był rozpaczliwy: ciało małpy wyglądało jak jedna wielka rana. — Biedak wie, że pan mu przyniesie ulgę, gdyż w przeciwnym razie nie siedziałby tak spokojnie; zazwyczaj nie pozwala się dotknąć nikomu oprócz mnie. Rozumie wszystko i więcej ma rozsądku niż wszyscy razem wzięci obcy lekarze w Rzymie. Nie jadł już nic od czterech dni — ciągnął z wyrazem tkliwości w oczach nabiegłych krwią. — Billy, synku kochany, zjedz tę figę, zrób to dla twego ojczulka. — Szkoda, że nie mamy banana — rzekłem — nie ma przysmaku bardziej ulubionego przez małpy. — Chciał natychmiast zatelegrafować do Londynu, aby przysłano wiązkę bananów bez względu na ich cenę. - Chodzi tylko o utrzymanie go przy siłach — ciągnąłem. Wlaliśmy mu do ust trochę mleka, które natychmiast wypluł. — Już nie może łykać — westchnął jego pan — wiem dobrze, co to znaczy: biedak umiera. Zaimprowizowaliśmy za pomocą rurki coś w rodzaju żołądkowej sondy i ku radości starego doktora mleko tym razem nie zostało zwrócone. Pomału zaczęło być małpie lepiej. Przez dwa tygodnie co dzień opatrywałem ją i skończyło się na tym, że bardzo polubiłem zarówno ją, jak i jej pana. Po jakimś czasie zastałem pawiana kołyszącego się w specjalnie zbudowanym bujającym fotelu, umieszczonym na tarasie obok krzesła jego pana; pomiędzy nimi stała butelka whisky. Doktor zapewniał, że przed dokonaniem operacji należy pić whisky, aby mieć pewną rękę. Sądząc po liczbie pustych butelek stojących w kącie tarasu, praktykę chirurgiczną musiał mieć bardzo znaczną. W każdym razie obydwaj byli pod władzą alkoholu i często chwytałem Billy'ego na gorącym uczynku raczenia się whisky and soda ze szklanki swego pana. Doktor utrzymywał, że alkohol jest dla małp najlepszym środkiem wzmacniającym, a raz nawet uratował życie nieodżałowanej matce Billy'ego, gdy chorowała na zapalenie płuc. Pewnego wieczora zastałem obydwóch na tarasie kompletnie pijanych. Billy tańczył na stole wokół butelki coś w rodzaju murzyńskiego tańca, a stary doktor siedział rozparty w fotelu, klaskał w ręce do taktu i śpiewał ochryple: — Billy, synku mój! Syyyynku! Nie usłyszeli mnie i nie spostrzegli mego przyjścia. Patrzyłem oniemiały na tę szczęśliwą rodzinną idyllę. Twarz pijanej małpy przybrała wyraz zupełnie ludzki, wygląd zaś starego pijaka przypominał łudząco olbrzymiego goryla. Nie można było zaprzeczyć rodzinnemu podobieństwu. — Billy, mój synku! Billy, mój synku! Czyżby naprawdę...? Nie, wiedziałem, że to niemożliwe, a jednak nie mogłem się oprzeć niesamowitemu wrażeniu... W kilka miesięcy później znowu zastałem doktora stojącego przy moim powozie i rozmawiającego z Tappiem. Nie, Bogu dzięki, Billy ma się dobrze, tym razem zachorowała jego żona; czy nie byłbym tak dobry i nie zechciał jej odwiedzić? Poszliśmy więc znów na górę do jego mieszkania. Nie miałem dotąd pojęcia, że doktor dzieli je z kimś jeszcze poza małpą. Na łóżku leżała młoda dziewczyna, prawie jeszcze dziecko, miała zamknięte oczy i robiła wrażenie nieprzytomnej. — Zdaje mi się, że wspomniał pan o żonie? Czy to pańska córka? — Nie — odrzekł — to jest moja czwarta żona. Pierwsza popełniła samobójstwo, druga i trzecia umarły na zapalenie płuc, a pewny jestem, że i ta również w ten sposób skończy. Pierwsze badanie zdawało się jego zdanie potwierdzać. Kobieta miała obustronne zapalenie płuc, ale doktor widocznie nie zauważył silnego wysięku w lewej opłucnej. Zrobiłem jej brudną szprycką doktora zastrzyk kamfory i eteru, po czym zaczęliśmy chorą silnie rozcierać; jednak skutek osiągnęliśmy minimalny. — Niech pan spróbuje ją otrzeźwić! Trzeba do niej przemówić! — rozkazałem. Pochylił się nad bladą twarzyczką. — Sally! — krzyknął żonie do ucha. — Kochanie! Zbierz siły! Wyzdrowiej albo ożenię się z inną! Westchnęła głęboko, wstrząsnęła się i otworzyła oczy. Nazajutrz dokonaliśmy punkcji, a młodość zrobiła swoje, i chora prawie wbrew chęciom z wolna wracała do zdrowia. Moje podejrzenie, że cierpi na chroniczną chorobę płucną, okazało się niestety słuszne: biedna kobieta miała silnie rozwiniętą tuberku-lozę. Przez kilka tygodni odwiedzałem ją codziennie, gdyż bardzo mi jej było żal. Najwidoczniej obawiała się ogromnie swego męża, czemu się nie dziwiłem, gdyż był dla niej niesłychanie szorstki, jakkolwiek brutalność ta była może bezwiedna. Opowiedział mi, że żona jego pochodzi z Florydy, toteż z nadejściem jesieni poradziłem mu wysłanie jej jak najprędzej do domu, gdyż nie przeżyłaby jeszcze jednej zimy w Rzymie. Zgodził się na ten projekt, ale wkrótce zauważyłem, że największą przeszkodę do wyjazdu stanowi Billy, z którym doktor nie wiedział, co począć. Zaproponowałem, że zabiorę go do siebie na małe podwórze obok Trinita dei Monti, gdzie już mieszkały różne inne zwierzęta. Doktor miał powrócić za trzy miesiące. Nie wrócił jednak nigdy i nikt się też nie dowiedział, co się z nim stało. Kiedyś doszła mnie pogłoska, że został zastrzelony podczas kłótni w domu publicznym, nie wiem jednak, czy wiadomość ta była prawdziwa. Rozmyślałem często 0 tym człowieku: kim był w rzeczywistości i czy w ogóle był lekarzem? Pewnego razu widziałem, jak z zadziwiającą szybkością amputował rękę. Zdawał się mieć nieco wiadomości z anatomii, ale nie słyszał chyba nigdy o przygotowaniach do operacji i o dezynfekowaniu rany, a jego instrumenty były po prostu niewiarygodnie prymitywne. Angielski aptekarz zwierzył mi się, że doktor zapisuje stale te same recepty często z błędami ortograficznymi 1 fałszywym dozowaniem. Osobiście sądzę, że nie był on w ogóle lekarzem, ale dawniejszym rzeźnikiem lub może pomocnikiem w lazarecie wojskowym, a jakieś ważne powody zmusiły go do opuszczenia kraju. Billy został u mnie na Piazza di Spagna do wiosny. Zabrałem go potem z sobą na San Michele, gdzie mi aż do swej błogosławionej śmierci zalewał sadła za skórę. Wyleczyłem go z pijaństwa i pod wieloma względami stał się małpą zupełnie porządną. Usłyszymy jeszcze o nim w dalszych rozdziałach. 23 Jeszcze o lekarzach Pewnego dnia zjawiła się w moim gabinecie jakaś pani w głębokiej żałobie, oddając list polecający od angielskiego księdza. Była już w wieku dojrzałym, bardzo korpulentna, ubrana w luźne, falujące szaty niezwykle dziwnego kroju. Z zachowaniem wszelkiej ostrożności zajęła miejsce na sofie i powiedziała, że jest w Rzymie po raz pierwszy. Przez śmierć jego wielebności księdza Jonathana, nieodżałowanego jej małżonka, została na ziemi samotna i bez opieki. Jego wielebność był dla niej wszystkim: mężem, ojcem, kochankiem i przyjacielem... Ze współczuciem wyraziwszy jej ubolewanie, przyglądałem się bezmyślnej, okrągłej twarzy i głupim oczom. — Jego wielebność ksiądz Jonathan miał... Przerwałem mówiąc, że się, niestety, bardzo śpieszę, gdyż poczekalnia jest pełna ludzi. Co mógłbym więc dla niej uczynić? Odparła, iż przyjechała tylko po to, aby się mi zwierzyć, że oczekuje dziecka. Wprawdzie wie dobrze, że jego wielebność ksiądz Jonathan czuwa nad nią z nieba, jednak stan jej bardzo ją niepokoi, gdyż jest to pierwsze dziecko. Słyszała o mnie dużo, a teraz gdy mnie zobaczyła, czuje się spokojniejsza, bowiem pewna jest, że w moich rękach będzie bezpieczna, jak w rękach samego wielebnego Jonathana. Zawsze bardzo lubiła Szwedów, a nawet była zaręczona ze szwedzkim duchownym — ach, taka miłość od pierwszego spojrzenia, niestety, nie trwała długo. Dziwi się mojemu młodemu wyglądowi, właśnie w tym wieku był ów szwedzki pastor, a nawet jest pewne podobieństwo pomiędzy nim a mną... Ogarnia ją dziwne uczucie, jakbyśmy się już dawniej znali i mogli zrozumieć bez słów... Przy tych słowach patrzyła na mnie, mrugając okiem tak wymownie, że jego wielebności byłoby bardzo nieprzyjemnie, gdyby w tym momencie nad nią czuwał. Pospieszyłem z wyjaśnieniem, że nie zajmuję się akuszerią, a pewny jestem, że będzie jej dobrze pod opieką każdego z moich kolegów. O ile wiem, wszyscy są specjalistami w tym zakresie. Np. taki wybitny lekarz, jak doktor Pilkington. Nie, ona właśnie chce być moją pacjentką, a nie innego doktora. Ach, czyżbym mógł pozostawić ją samotną i bezbronną wśród obcych ludzi, wraz z dzieckiem pozbawionym ojca?... Zresztą nie ma już czasu do stracenia, bo dziecko może się urodzić lada dzień, lada chwila. Zerwałem się szybko, proponując wezwanie dorożki, którą wróciłaby do Hotel de Russie, gdzie mieszkała. Cóż by dał za to jego wielebność ksiądz Jonathan, gdyby mu dane było ujrzeć swe dziecko! Przecież tak namiętnie kochał jego matkę! Jeżeli można mówić o małżeństwie, które się pobrało z miłości, to właśnie oni służyć powinni za przykład: związek ten był stopieniem się w jedno ich dwóch gorejących serc, dwóch harmonijnie dobranych dusz! Wybuchła łkaniem, które przeszło w drgawki wstrząsające w zastraszający sposób całym jej ciałem. Nagle zbladła, ucichła i ruchem ochrony założyła ręce na brzuchu. Mój strach przeszedł w przerażenie. Giovannina i Rosina z psami spacerowały na Villa Borghese, Anna również wyszła, w całym domu nie było kobiety, a w poczekalni siedziało mnóstwo ludzi. Zerwałem się z krzesła i uważnie przyjrzałem się chorej. Nagle dostrzegłem w jej twarzy dobrze mi znane oznaki i wszystko stało się od razu zrozumiałe: nie darmo przepracowałem piętnaście lat wśród histeryczek z przeróżnych krajów i wszelkiego wieku. Surowo kazałem jej otrzeć łzy, zebrać siły i wysłuchać mnie spokojnie. Zadałem kilka zawodowych pytań, a wymijające odpowiedzi, jakie otrzymywałem, wzbudziły moje zainteresowanie się jego wielebnością księdzem Jonathanem oraz jego przedwczesną śmiercią. Przedwczesna była na pewno, gdyż okazało się, że zgon nieodżałowanego małżonka mojej pacjentki nastąpił w zeszłym roku i to w miesiącu bardzo zastanawiającym z punktu widzenia lekarskiego... Wreszcie z zachowaniem wszelkiej ostrożności oświadczyłem jej, że dziecka w ogóle nie będzie miała. W tejże chwili zerwała się z miejsca i w najwyższej złości wypadła z pokoju krzycząc, że obraziłem pamięć jego wielebności księdza Jonathana. W kilka dni później spotkawszy na piazzy angielskiego proboszcza, podziękowałem mu za polecenie mnie mrs Jonathan dodając, że ku memu żalowi nie mogłem się nią zająć. Uderzyła mnie małomówność i nieco sztywne zachowanie się pastora. Zapytałem o zdrowie mrs Jonathan. Odrzekł, iż znajduje się pod opieką doktora Jonesa, a dziecko oczekiwane jest lada chwila, po czym szybko odszedł. Sprawa obiegła miasto w niespełna dobę. Wszyscy o niej wiedzieli, wszystkim zagranicznym lekarzom była niezwykle na rękę, znali ją ich pacjenci oraz obydwaj angielscy aptekarze; opowiadano ją sobie u angielskiego piekarza na via Babuino i u Cooka, jak również we wszystkich pensjonatach na via Sistina i w angielskich herbaciarniach — nigdzie w ogóle o niczym innym nie rozmawiano. Wkrótce każdy członek kolonii angielskiej w Rzymie wiedział, że zblamowałem się haniebnie, a prócz tego obraziłem pamięć jego wielebności księdza Jonathana. Wszystkim wiadomo było, że doktor Jones nie opuszczał już Hotel de Russie, a około północy wezwano akuszerkę. Nazajutrz nastąpił rozłam w angielskiej kolonii Rzymu i dwa wrogie obozy dyskutowały na temat, czy dziecko przyjdzie na świat, czy też w ogóle nie należy go oczekiwać. Wszyscy angielscy lekarze i ich pacjenci, wszyscy duchowni wraz ze swymi współwyznawcami oraz angielski aptekarz z via Condotti przekonani byli, że dziecko się urodzi. Wszyscy zaś moi pacjenci, drugi aptekarz z Piazza Mignanelli, sprzedawcy kwiatów na Piazza di Spagna, modelki ze stopni Tinita dei Monti pod mymi oknami, handlarze roba antica oraz scalpellini1 z via Margutta zaprzeczali stanowczo możliwości ciąży. Angielski aptekarz wahał się jeszcze, a mój przyjaciel, angielski konsul, musiał z ubolewaniem zająć stanowisko przeciwko mnie z powodów patriotycznych. Signor Cornacchia, agent zakładu pogrzebowego, znalazł się w położeniu niesłychanie drażliwym, wymagającym dużej ostrożności. Z jednej strony wierzył niewzruszenie we mnie, jako w człowieka nieomylnego i jednego z najpoważniejszych jego dostawców, z drugiej zaś — widoki zakładu przedstawiałyby się bezsprzecznie o wiele korzystniej, gdyby się okazało, że nie miałem racji. Wkrótce rozeszła się po' Handlarze starzyzną oraz kamieniarze. głoska, że wezwano na konsylium doktora Pilkingtona, który stwierdził, że pani Jonathan urodzi bliźnięta. Signor Cornacchia zrozumiał, że najwłaściwszą polityką będzie czekanie. Wszelkie wątpliwości zostały jednak usunięte, gdy się dowiedziano, że wobec odwlekania się porodu pastor angielski został zawiadomiony, iż wezwany będzie zapewne lada chwila w dzień lub w nocy, aby dopełnił chrztu in articulo mortis. Signor Cornacchia przeszedł wówczas ostentacyjnie do przeciwnego obozu i pozostawił mnie memu losowi. Z jego punktu widzenia, jako specjalisty w sprawach pogrzebu, dziecko było równie dobre, jak dorosły. A może od razu będzie dwoje dzieci?... A dlaczego nie miałoby się zdarzyć...? Gdy ujrzano mamkę w malowniczym stroju góralskim, wprowadzającą się do Hotel de Russie, wśród moich zwolenników dały się zauważyć nieomylne oznaki zwątpienia we mnie, a kiedy przywieziono z Anglii wózek dziecięcy i ustawiono go w hallu — położenie moje stało się krytyczne. Wszystkie panie z zagranicy, przechodząc przez hali, rzucały przyjazne spojrzenia, a wszyscy kelnerzy zakładali się, czy urodzi się jedno dziecko, czy też dwoje? (Zakładów na temat, czy w ogóle coś się urodzi, zaprzestano zupełnie!) Na garden party w angielskim poselstwie wiele osób udawało, że mnie nie widzi, zaś doktor Pilkington i doktor Jones, którzy zaczęli znowu witać się z sobą, byli przez cały czas ośrodkami podnieconych gromadek, w które się skupiano, aby wysłuchać najnowszych biuletynów z Hotel de Russie. Szwedzki poseł odprowadził mnie na stronę i zirytowanym głosem oświadczył, że nie chce mnie już znać i że ma już dość moich dziwnych wybryków (że się tak wyrazi łagodnie...). W zeszłym tygodniu nazwałem podobno hieną starego angielskiego lekarza, zasługującego na najwyższy szacunek, a wczoraj angielska pastorowa opowiedziała jego żonie, że zbezcześciłem pamięć szkockiego duchownego. Jeżeli mam zamiar postępować nadal w ten sposób, to lepiej zrobię wyjeżdżając z powrotem na Anacapri, zanim cała zagraniczna kolonia odwróci się ode mnie. Po upływie nowego tygodnia naprężonego wyczekiwania zaczęły się zjawiać oznaki reakcji. Zakłady wśród kelnerów wyróżniały się, a nawet ukazało się kilka nowych, stawianych ostrożnie po pięć lirów za „nieurodzeniem się dziecka w ogóle". Wszelkie zakłady na temat bliźniąt ustały. Liczba dezerterów z mego obozu zaczęła pomału maleć. Wprawdzie angielski pastor i jego gmina stali jeszcze dzielnie na straży wózka, a doktor Jones i mamka spali nadal w hotelu, ale signor Cornacchia, wiedziony ostrym węchem, opuścił już tonący okręt. Aż wreszcie przyszło rozwiązanie całej sprawy w postaci starego Szkota o przebiegłej powierzchowności, który wszedł pewnego dnia do mego gabinetu i zajął miejsce na sofie, gdzie przed kilkoma tygodniami siedziała jego siostra. Oznajmił, że na nieszczęście jest bratem mrs Jonathan, przyjechał poprzedniego dnia z Dundee i nie stracił do dziś czasu na próżno. Uregulował należność doktora Pilkingto-na, płacąc mu trzecią część żądanego rachunku, wyrzucił za drzwi doktora Jonesa i prosi mnie teraz o adres niedrogiego zakładu dla obłąkanych. Uważał, że doktora powinno by się zamknąć również, tylko gdzie indziej. Wyjaśniłem, że wprawdzie mu współczuję, ale choroba jego siostry nie kwalifikuje się do leczenia w szpitalu dla wariatów. Odpowiedział, że w takim razie nie wie, kto jest bardziej odpowiednim pacjentem niż ona! Jego wielebność ksiądz Jonathan zmarł przed rokiem na uwiąd starczy i rozmiękczenie mózgu, a naprawdę niepodobna przypuszczać, żeby to stare zwariowane babsko, jakim jest pani Jonathan, mogło jeszcze doświadczać pokus z innej strony. Naraziła się już na drwiny całego Dundee w ten sam sposób, w jaki ośmieszyła się teraz w Rzymie. Zatem dość już ma jej głupstw, nie chce z nią mieć nic wspólnego! — Ja również — odparłem. — Po piętnastu latach pracy wśród histeryczek pragnąłbym teraz trochę spokoju. Poradziłem mu, że najlepiej zrobi zabierając ją do Dundee. Wyraziłem też uznanie dla jego postępku z doktorem. Miałem przekonanie, że zrobił doskonale, gdyż, o ile wiem, lekarz ów był emerytowanym indyjskim doktorem sztabowym i znajomość histerii posiadał minimalną. Tak zwana ciąża histeryczna na pewno rzadko mu się zdarzała wśród żołnierzy, natomiast wśród kobiet spotykana jest dosyć często. Czy wiadomo mi, spytał gość, że jego siostra z całą bezczelnością obstalowała sobie wózek na jego rachunek? Musiał za niego zapłacić pięć funtów, a za dwa można w Dundee dostać używany; czy nie mógłbym mu znaleźć na niego kupca? Nie ma zamiaru zarobić na nim, ale chciałby wycofać pieniądze. Wyjaśniłem mu, że gdyby pozostawił siostrę w Rzymie, byłaby zdolna obstalować sobie jeszcze jeden wózek. Zrobiło to na nim wrażenie. Pożyczyłem mu powóz, którym zawieziono mrs Jonathan na stację. Nigdy już ich obojga nie zobaczyłem. Przepowiednie szwedzkiego posła sprawdzały się dotąd całkowicie. Odniosłem pełne zwycięstwo. Wkrótce jednak musiałem zmierzyć się z rywalem znacznie poważniejszym, który właśnie zaczął praktykować w Rzymie. Opowiadano mi (a sądzę, że pogłoska ta była prawdziwa), że moje szybko wzrastające powodzenie skłoniło go do zaniechania dochodowej praktyki w X i przeniesienia się do Rzymu. Cieszył się ogólnie opinią zdolnego lekarza i przemiłego człowieka. W niedługim czasie stał się znaczną osobistością wśród rzymskiego towarzystwa, od którego zawsze stroniłem, dowiedziawszy się o nim wszystkiego, co mi było potrzebne. Jeździł powozem, równie eleganckim jak mój, i przyjmował mnóstwo chorych w pięknym mieszkaniu na Corso. Powodzenie jego rosło tak szybko, jak niegdyś moje. Podczas wizyty, którą mi złożył, porozumieliśmy się i ustalili, że Rzym jest dość duży dla nas obydwóch. Gdyśmy się spotykali, zachowywał się zawsze niesłychanie uprzejmie. Praktykę miał widocznie bardzo dużą, przeważnie wśród bogatych Amerykanów, o których mi mówiono, że napływają do Rzymu, aby się poddać kuracji u mego kolegi. Miał on własny sztab pielęgniarek i klinikę prywatną przy Porta Pia. Z początku sądziłem, że jest lekarzem chorób kobiecych, ale nieco później okazał się specjalistą niedomagań serca. Prawdopodobnie posiadał nieoceniony dar budzenia w pacjentach zaufania, ponieważ słyszałem jego nazwisko wymawiane stale z wdzięcznością i uznaniem. Wcale mnie to nie dziwiło, gdyż był w porównaniu z nami wszystkimi osobistością rzeczywiście wybitną: miał pięknie sklepione czoło, niezwykle mądre, przenikliwe oczy, przedziwny dar wymowy i ujmujący sposób obejścia. Pozostałych kolegów ignorował zupełnie, ale mnie wzywał wielokrotnie na konsultacje, najczęściej w wypadkach chorób nerwowych. Zdawał się mieć dużo wiadomości od profesora Charcota, a pracował też w kilku niemieckich klinikach. Prawie zawsze zgadzaliśmy się zarówno w diagnozie choroby, jak w ustaleniu jej terapii, i nabrałem wkrótce przeświadczenia, że wiedział w swoim zakresie co najmniej tyle, ile ja. Pewnego dnia przysłał mi spiesznie nakreślony bilecik zapraszający mnie natychmiast na konsylium do hotelu Constanzi. Zastałem go bardziej wzburzonego niż zazwyczaj. W kilku gorączkowo rzuconych zdaniach wyjaśnił mi, że pacjent znajduje się pod jego opieką już od kilku tygodni i kuracja postępowała dotąd bardzo pomyślnie. W ostatnich dniach zjawiło się nagle pogorszenie i praca serca stała się niedostateczna, chciałby zatem usłyszeć moje zdanie. Jednak pod żadnym pozorem nie wolno mi zaniepokoić pacjenta lub jego rodziny. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy w chorym poznałem człowieka, którego od lat kochałem i podziwiałem na równi z każdym, kto się z nim zetknął: był to autor Human personality and its survival of bodily death2. Oddech miał płytki i bardzo utrudniony, twarz siną i zapadniętą; pozostały w niej tylko wspaniałe oczy. Podał mi rękę ze słowami, że cieszy się, iż przyszedłem, gdyż tęsknił już do mego powrotu. Przypomniał mi nasze ostatnie spotkanie w Londynie, gdyśmy jedli wspólną kolację w Society for Psychical Research, a potem do późna w nocy rozmawialiśmy o śmierci i życiu pozagrobowym. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, kolega podał mi stetoskop i zabronił choremu mówić, dodając, że w przeciwnym razie zachodzi obawa ponownego ataku. Długie badanie nie było potrzebne, wystarczył mi wygląd pacjenta. Odprowadziwszy więc kolegę na stronę spytałem, czy zawiadomił rodzinę chorego. Ku wielkiemu memu zdziwieniu zdawał się w ogóle nie orientować w sytuacji; zaczął coś mówić o powtórzeniu w krótszych odstępach czasu zastrzyków strychniny, o spróbowaniu nazajutrz z rana iniekcji surowicy i chciał posłać do Grand Hotel po butelkę starego burgunda. Wyraziłem swój sprzeciw w stosowaniu wszelkich dalszych środków ożywczych, które pobudziłyby znowu zdolność odczuwania cierpień wbrew litościwej matce-naturze pozwalającej im zamierać. Sądziłem, że zadanie nasze powinno było polegać na oszczędzaniu pacjentowi dalszych męczarni. Podczas rozmowy wszedł do pokoju jeden z najbliższych jego przyjaciół. Był nim profesor William James, sławny filozof. Powtórzyłem, iż uważam za stosowne 2 Osobowość ludzka i jej trwanie po fizycznej śmierci. zawiadomić jak najprędzej rodzinę chorego, gdyż godziny jego są policzone. Ponieważ jednak wszyscy skłaniali się bardziej ku zdaniu mego kolegi, zażądałem zwołania natychmiast ponownego konsylium z udziałem jeszcze jednego doktora. Po dwóch godzinach przyszedł profesor Baccelli, najsłynniejszy lekarz w Rzymie. Jego badanie było jeszcze bardziej ogólnikowe niż moje, a wyrok brzmiał krócej: — II va mourir aujourd'hui3 — orzekł głębokim głosem. William James wtajemniczył mnie w uroczystą umowę, jaka zawarta została między nim a jego przyjacielem, a polegała na zobowiązaniu się tego, który wpierw umrze, iż z chwilą przestąpienia progu Nieznanego prześle pozostałemu przy życiu wiadomość o sobie. Obydwaj wierzyli w możliwość takiego porozumienia. James był tak złamany bólem, iż nie mógł wejść do pokoju. Upadł na krzesło przy otwartych drzwiach, trzymając w ręku notes i pióro, aby z właściwą sobie dokładnością przygotowanym być do przyjęcia wiadomości z zaświatów. Po południu zaczął się typowy arytmiczny oddech agonalny, ten wstrząsający znak zbliżającej się śmierci. Konający zażądał rozmowy ze mną. W oczach jego malował się spokój i pogoda. — Wiem, że to koniec — rzekł — i wiem, że mi pan powie prawdę: dzisiaj... czy jutro...? — Dzisiaj... — Jestem zadowolony i gotów... nie boję się... dowiem się na koniec wszystkiego... Proszę powiedzieć Williamowi, że... Ciężki oddech zatrzymał się. W czasie długiej pauzy życie uchodziło z piersi chorego. — Czy słyszy mnie pan? — zapytałem schylony nad konającym — czy bardzo pan cierpi? — Nie — szepnął — jestem tylko zmęczony i... bardzo szczęśliwy... Były to jego ostatnie słowa. Wychodząc, zobaczyłem Williama Jamesa siedzącego dalej na krześle; odrzucił wstecz głowę i zakrył twarz rękami; na jego kolanach leżał notatnik, lecz kartki w nim były puste... 3 Umrze jeszcze dzisiaj. Widywałem tej zimy często mego kolegę oraz wielu jego pacjentów. Rozmawiał wyłącznie o niezwykle skutecznym serum i o jakimś innym środku przeciw angina pectoris, który z niesłychanym powodzeniem zastosował jakoby w swej klinice. Na moją uwagę, że zawsze interesowałem się specjalnie angina pectoris przyrzekł, iż zabierze mnie do swej kliniki, aby przedstawić kilka osób wyleczonych nowym środkiem. Ze zdumieniem spotkałem tam jedną z moich dawniejszych pacjentek, zamożną Amerykankę obarczoną wszelkimi klasycznymi oznakami histerii, a według mej diagnozy sklasyfikowaną jako malade imaginaire4. Wyglądała jak zwykle kwitnąco. Leżała w łóżku już przeszło miesiąc, a po dwie pielęgniarki zmieniały się w dzień > w nocy, mierząc jej temperaturę co cztery godziny. Kilkakrotnie w ciągu dnia dostawała podskórne zastrzyki tajemniczych środków, dietę miała przepisaną szczegółową i nadzwyczaj drobiazgową, wieczorami brała proszki nasenne — jednym słowem miała tu wszystko, czego pragnęła. Na angina pectoris chora była tyle, co ja... Na szczęście miała zdrowie jak koń i dzięki temu wytrzymywała wszelkie kuracje. Powiedziała, że mój kolega uratował jej życie. Wkrótce zorientowałem się, że większość pacjentów w klinice składała się z podobnych chorych, względem których stosowano jednakowy, surowy reżim, a którym nie dolegało nic, poza bezczynnym życiem, nadmiarem pieniędzy i potrzebą choroby, zmuszającą lekarza do odwiedzin. Wszystko, czemu się przyjrzałem w owej klinice, zainteresowało mnie co najmniej tyle, ile angina pectoris. Jakże on postępował? Jaką metodą się posiłkował? Jak zdołałem się zorientować, polegała ona na przerażeniu kobiet rozpaczliwą diagnozą ciężkiej choroby i zaordynowaniu im leżenia w łóżku. Następnie doktor pozwalał pacjentom z wolna powracać do zdrowia, uwalniając stopniowo ich zamroczony umysł od dręczącej go autosugestii. Kolegę mego mogłem określić bardzo łatwo: był to najbardziej niebezpieczny lekarz, jakiego kiedykolwiek znałem, a jednak nie miałbym prawa nazwać go zwykłym szarlatanem. Moje przeświadczenie o jego uzdolnieniu nie wykluczało możliwości, że jednak mógł być szarlatanem — obydwie te cechy czasami występują łącznie i na tym głównie polega nieChora z urojenia. bezpieczeństwo. Ale przecież szarlatan pracuje jak złodziej kieszonkowy, zawsze sam, a ten człowiek zabrał mnie przecież do swej prywatnej kliniki i z wielką dumą pokazywał kilka przypadków, obciążających go jako lekarza. Szarlatanem był na pewno, lecz jednym z tego rodzaju, któremu warto się przyjrzeć. Im częściej go widywałem, tym więcej zastanawiał mnie chorobliwy pośpiech w jego całym postępowaniu, spojrzenie pełne niepokoju i niesłychanie szybki sposób mowy. Lecz pierwszy sygnał ostrzegawczy zauważyłem dopiero wówczas, gdy zobaczyłem, w jakich dozach stosuje digitalis, środek równie skuteczny, jak niebezpieczny w walce z chorobami serca. Pewnego wieczora córka jednego z pacjentów poprosiła mnie listownie, abym przybył natychmiast. Okazało się, że zażądała tego stanowczo pielęgniarka, a kiedy przyszedłem, zwierzyła mi się, że kazała posłać po mnie, gdyż sądzi, że coś nie jest w porządku w postępowaniu lekarza i że niepokoi się tym bardzo. Miała zupełną słuszność. Serce chorego poddano za długo działaniu digitalis i stosowanie jego nadal związane było teraz z wielkim niebezpieczeństwem dla zdrowia pacjenta. Mój kolega chciał właśnie zrobić świeżą iniekcję, gdy wyrwałem mu szpryckę z ręki, a w jego zmieszaniu i niepewnym spojrzeniu wyczytałem nagle okropną prawdę: nie był szarlatanem, lecz człowiekiem obłąkanym. Cóż miałem teraz uczynić? Oskarżyć go jako szarlatana? Powiększyłbym tym jedynie liczbę jego pacjentów, a może i ofiar. Może zawiadomić władze o stanie umysłowym doktora? Oznaczałoby to zniszczenie całej jego dalszej kariery. Poza tym jakie miałem tego dowody? Umarli nie mogą mówić, a żywi nie będą chcieli. Jego pacjenci, pielęgniarki i przyjaciele stanęliby po jego stronie przeciwko mnie, który dzięki upadkowi tak znanego lekarza skorzystałbym najwięcej. Więc co robić? Czy nie przedsięwziąć nic i pozostawić mu nadal jego krąg pracy — dać więc prawo wariatowi rozstrzygania o życiu i śmierci? Po długich wahaniach postanowiłem rozmówić się z posłem jego kraju, wiedząc, że jest z nim w przyjaznych stosunkach. Ale ambasador mi nie uwierzył. Oburzony twierdził, że zna mego kolegę jako lekarza dzielnego i godnego zaufania, którego leczenie dawało nieraz świetne wyniki zarówno w stosunku do niego, jak i jego rodziny. Co prawda uważa go za człowieka bardzo pobudli wego i trochę dziwacznego, lecz co do zdrowych zmysłów pana doktora, to ma przeświadczenie, że mój kolega jest tak samo normalny jak my. Nagle pan abmasador wybuchnął głośnym śmiechem. Przeprasza mnie bardzo, mówił śmiejąc się serdecznie, ale cała historia jest po prostu tak zabawna, że pewny jest, iż nie wezmę mu tej wesołości za złe, tym bardziej że ja również posiadam przecież zmysł humoru. Po czym opowiedział, że tegoż rana zgłosił się do niego ów kolega z prośbą o wprowadzenie go do ambasadora Szwecji, z którym musi pomówić w sprawie nie cierpiącej zwłoki; poczuwa się mianowicie do obowiązku ostrzeżenia go przede mną i poradzenia, aby nie spuszczał mnie z oczu, gdyż z całą pewnością nie mam wszystkich zmysłów w porządku... Wyjaśniłem memu rozmówcy, że właśnie ten postępek jest cennym dowodem umysłowej choroby mego kolegi: każdy obłąkaniec postąpiłby w tych okolicznościach w ten właśnie sposób. Bystrość i przebiegłość wariatów bywa zadziwiająca i należy się z nią liczyć bardzo poważnie. Powróciwszy do domu, zastałem ledwo czytelny list od tegoż kolegi, zapraszający mnie nazajutrz na lunch; w jego charakterze pisma nastąpiła już od dawna zastanawiająca zmiana. Zastałem go w gabinecie. Stał przed lustrem, przyglądając się swymi wypukłymi oczami lekkiemu obrzmieniu na szyi, przerostowi gruczołu tarczycowego, który już dawno zauważyłem. Szalona szybkość pulsu ułatwiła mi diagnozę, którą zmuszony byłem postawić: choroba Basedowa. Odrzekł, iż przypuszczał to już dawno i poprosił mnie o wzięcie go pod opiekę. Wytłumaczyłem mu, że jest zanadto przepracowany, że powinien na jakiś czas zaniechać praktyki, a najwłaściwszą formą kuracji byłby wyjazd do ojczyzny w celu zupełnego wypoczynku. Osiągnąłem w ten sposób tyle, że pozostał w łóżku do chwili przyjazdu brata. Po tygodniu wyjechał z Rzymu, aby nigdy już do niego nie wrócić. Jak słyszałem, umarł następnego roku w zakładzie dla obłąkanych. 24 Grand Hotel Gdy doktor Pilkington przedstawił mi się jako senior zagranicznych lekarzy, użył tytułu należnego właściwie innemu człowiekowi, który przewyższał nas, wszystkich obcych doktorów w Rzymie. Pragnę podać tu jego prawdziwe nazwisko, takie, jakie zapisało się złotymi zgłoskami w mej pamięci: był to doktor Erhardt, jeden z najlepszych lekarzy i z najdobrotliwszych ludzi, jakich spotkałem w życiu. Jego sława przetrwała dawny Rzym Piusa IX i oparła się wszelkim burzom w czasie przeszło czterdziestoletniej praktyki w Wiecznym Mieście. Pomimo lat siedemdziesięciu był jeszcze w pełni sił duchowych i fizycznych, a w dzień czy w nocy stale w ruchu, zawsze gotowy do pomagania biednym i bogatym, nie robiący pomiędzy nimi żadnej różnicy. Nigdy nie spotkałem tak doskonałego typu domowego lekarza z dawnych czasów, który dziś wymarł prawie zupełnie, ku wielkiej stracie cierpiącej ludzkości. Nie można go było nie kochać i nie zaufać jego wiedzy. Oprócz profesora Baccellego na pewno nie miał wroga w ciągu całego swego długiego życia. Z urodzenia był Niemcem i gdyby w roku 1914 w jego ojczyźnie było więcej takich jak on, nigdy nie doszłoby do wojny. Pozostanie dla mnie wieczną zagadką, czemu tak liczni jego pacjenci, nawet dawni, zgłaszali się do domu Keatsa, aby zasięgnąć mej porady, gdy na tejże piazzy mieszkał taki człowiek, jakim był stary doktor Erhardt. Był on jedyny wśród kolegów, którego się radziłem, gdy sam nie miałem pewności o sposobie leczenia. Okazywało się często, że miał słuszność wbrew moim racjom, ale nie odwracał się wówczas ode mnie, lecz podtrzymywał moje zdanie zawsze, gdy tylko zdarzała się do tego okazja (a nieporozumienia takie przytrafiały się dość często!). Możliwe, iż nie był obznajmiony dokładnie z najnowszymi arkanami naszego zawodu i nie dowierzał najświeższym opatentowanym cudownym środkom z różnych krajów — posługiwał się jednak po mistrzowsku swym starym, wypróbowanym skarbem wiedzy lekarskiej i jego przenikliwe spojrzenie odkrywało zło, gdziekolwiek się ono kryło. Ani w sercu, ani w płucach nie uszło nic jego uwagi, kiedy przyłożył stetoskop do ucha; nie było również ważniejszego współczesnego odkrycia, o którym by nie wiedział. Interesował się żywo bakteriologią i stosowaniem surowicy (prądy te były w owym czasie zupełnie nowe), a teorię i terapię Pasteura znał nie gorzej ode mnie. Był pierwszym lekarzem w Italii, który dokonywał prób z przeciw-dyfterytową surowicą Behringa. Środek ten, ratujący dziś życie tysiącom dzieci, nie wyszedł jeszcze w owych czasach poza stadium doświadczalne i nie służył do powszechnego użytku. Nie zapomnę chyba nigdy pierwszej próby użycia przez niego tego serum. Późnym wieczorem zostałem wezwany do Amerykanina zamieszkałego w Grand Hotel; przy kartce załączony był polecający list profesora Weir-Mitchella. W hallu oczekiwał mnie bardzo wzburzony i jakby zirytowany pan niskiego wzrostu. Przybył właśnie luksusowym pociągiem z Paryża, a zamiast najlepszego apartamentu, który zamówił, dostał dla siebie i rodziny dwie małe sypialnie bez salonu i nawet łazienki. Telegram dyrektora donoszący, że hotel jest przepełniony, już go nie zastał w Paryżu. Właśnie zadepeszował do Ritza, aby złożyć zażalenie na takie traktowanie gości. Nie dość na tym: synek mu zachorował z objawami przeziębienia i żona czuwała już przy nim w pociągu przez całą noc. Może bym więc zechciał udać się na górę i obejrzeć małego. W łóżku spało dwoje dzieci przytulonych do siebie policzkami, nieomal z ustami przy ustach. Zaniepokojona matka skarżyła się, że malec nie mógł przełknąć mleka i widocznie ma ból gardła. Dziecko oddychało z trudem szeroko otwartymi ustami, twarzyczka była prawie sina. Odłożyłem jego śpiącą siostrzyczkę na łóżko matki; stwierdziłem, że dziecko ma dyfteryt, i powiedziałem, iż należy natychmiast zamówić pielęgniarkę. Ale matka oświadczyła, że sama chce się nim zajmować. Całą noc przepracowałem nad usunięciem dyfterytowych nalotów z gardła malca, który z wysiłkiem chwytał powietrze. Nad ranem posłałem po doktora Erhardta, aby mi pomógł przy tracheotomii, gdyż chłopiec się dusił. Dzia łalność serca była już tak słaba, że nie mieliśmy odwagi dać mu chloroformu. Nawet sama operacja wydawała się ryzykowna, gdyż obawialiśmy się, że dziecko skona pod nożem. Kazałem zawołać ojca. Usłyszawszy słowo „dyfteryt" wyszedł z pokoju i dalsza rozmowa prowadzona była przez półotwarte drzwi. Nie chciał słyszeć o operacji i żądał wezwania wszystkich autorytetów Rzymu, aby wypowiedzieli swą opinię. Odparłem, że to zbyteczne, a poza tym jest już za późno i decyzja ewentualnej operacji musi być pozostawiona natychmiast mnie i doktorowi Erhardtowi. Zawinąłem dziewczynkę w pled i kazałem mu zabrać małą do swego pokoju. Zaczął bąkać, że mi da milion dolarów za uratowanie życia synkowi, ale odrzekłem krótko, że nie chodzi tu o dolary, i zatrzasnąłem mu drzwi przed nosem. Matka stała przy łóżku, patrząc na nas przerażonym wzrokiem. Wyjaśniłem jej, że operacja może się stać potrzebna lada chwila, a ponieważ potrwa co najmniej godzinę, zamówienie więc pielęgniarki musimy pozostawić jej samej. Milcząc skinęła głową i z drganiem w twarzy usilnie połykała łzy; była to niezwykła i dzielna kobieta. Rozścieliłem właśnie czyste prześcieradło na stole pod lampą, aby przygotować instrumenty, gdy doktor Erhardt przypomniał sobie, że tegoż rana przez poselstwo niemieckie otrzymał pierwszą próbkę przeciwdyfterytowej surowicy Behringa, którą na jego prośbę przysłano mu z Marburga. Wiedziałem, że w licznych klinikach w Niemczech już ją zastosowano z doskonałymi wynikami. Czy spróbować zatem nowego serum? Nie było czasu do stracenia. Dziecko zmieniało się z każdą chwilą i mieliśmy już znikomą nadzieję jego uratowania. Uzyskawszy zatem zgodę matki, postanowiliśmy surowicę zastrzyknąć. Reakcja była straszliwa i prawie momentalna. Ciało dziecka raptownie sczerniało, temperatura skoczyła do czterdziestu jeden stopni i wśród gwałtownych dreszczy, wstrząsających malcem, spadła od razu poniżej normalnej. Z nosa i kiszek ukazało się krwawienie, serce zaczęło bić nieregularnie i wszystko wskazywało na natychmiastowy koniec. Owego dnia żaden z nas nie opuścił pokoju chorego chłopczyka: oczekiwaliśmy agonii lada chwila. Ku naszemu zdziwieniu puls stał się pod wieczór regularniejszy, oddech zelżał, a lokalne objawy w gardle nieco się zmniejszyły. Poprosiłem starego doktora Erhardta, aby poszedł do domu i przespał się w ciągu kilku godzin, twierdził jednak, że przebieg choroby jest tak interesujący, iż nie odczuwa żadnego zmęczenia. Posłaliśmy po siostrę Filipinę ze zgromadzenia angielskich Sióstr Błękitnych, najlepszą pielęgniarkę, jaką znałem. Zjawienie się jej wywołało panikę w przepełnionym hotelu. Z szybkością błyskawicy rozeszła się wieść, że na górnym piętrze wybuchł dyfteryt. Dyrektor kazał mnie zawiadomić, że dziecko powinno być natychmiast odesłane do szpitala. Odpowiedziałem, że żaden z nas, Itekarzy, nie odpowiadałby za to, ponieważ mały mógłby umrzeć w drodze, a zresztą nie wiem, gdzie można by go umieścić. Urządzenia ówczesne dla tak nagłego wypadku były jeszcze rozpaczliwe. W chwilę później milioner z Pittsburgha zawiadomił mnie przez półotwarte drzwi, że upoważnił dyrektora do opróżnienia na jego koszt górnego piętra. Raczej kupiłby cały Grand Hotel, niż pozwoliłby przewieźć swe dziecko z narażeniem życia do szpitala. Nad wieczorem stwierdziłem dyfteryt u matki. Z rana całe skrzydło górnego piętra było puste, uciekły nawet pokojowe i kelnerzy. Tylko signor Cor-nacchia, agent pogrzebowy, patrolował z wolna z cylindrem w ręku wzdłuż opuszczonego korytarza. Od czasu do czasu ojciec wsuwał głowę przez szczelinę półotwartych drzwi, odchodząc prawie od zmysłów ze strachu. Matce było coraz gorzej; leżała w sąsiednim pokoju pod opieką doktora Erhardta i drugiej pielęgniarki, ja zaś z siostrą Filipiną zostałem przy chłopcu. Po południu dziecko umarło na paraliż serca. Matka była tak chora, że nie mieliśmy odwagi, aby ją o tym zawiadomić, i postanowiliśmy poczekać do rana. Kiedy powiedziano ojcu, że ciało chłopca musi być jeszcze tegoż wieczora przeniesione do kostnicy na protestanckim cmentarzu i pochowane w ciągu dwudziestu czterech godzin, zatoczył się wstecz, prawie wpadając w ramiona signora Cornacchia, który kłaniając się z szacunkiem podszedł bliżej. — Nie! — wykrzyknął milioner — moja żona nigdy by mi nie przebaczyła, że zostawiłem dziecko na obczyźnie. Musi być pochowane w grobie rodzinnym w Pittsburghu. Niestety, trzeba mu było wytłumaczyć, że jest to niemożliwością, gdyż prawo zabrania przewozu trupów w wypadkach choroby zakaźnej. W odpowiedzi milioner wsunął mi przez drzwi czek na tysiąc franków, prosząc, abym je użył według uznania, i dodał, że gotów jest dać jeszcze jeden czek na każdą wymaganą sumę, jeżeli tylko zwłoki będą mogły być przewiezione do Ameryki. Zamknąwszy się z signorem Cornacchia w jednym z pustych pokojów, wypytałem go o cenę pogrzebu pierwszej klasy wraz z miejscem na protestanckim cmentarzu. Zauważył, iż czasy są ciężkie, a ceny trumien podniosły się w ostatnich czasach wobec zastanawiającego spadku klientów. Poczytuje sobie jednak za punkt honoru urządzić ten pogrzeb wystawnie; dziesięć tysięcy lirów pokryłoby wszelkie koszty łącznie z napiwkami. Trzeba będzie jednak wynagrodzić oddzielnie grabarza, który ma podobno ośmioro dzieci; kwiaty zostaną, naturalnie, opłacone również osobno. Podłużne, kocie źrenice signora Cornacchia rozszerzyły się znacznie, kiedy się dowiedział, że upoważniony jestem do wypłacenia mu podwójnej sumy, jeżeli zdoła przewieźć ciało do Neapolu i złożyć je na najbliższym okręcie odchodzącym do Ameryki. Dodałem, że odpowiedź muszę mieć za dwie godziny, a ponieważ wypadek sprzeciwia się prawu, rozumiem, że musi się poradzić swego sumienia. Ja już się z moim rozmówiłem. Jeszcze tegoż wieczora postanowiłem zwłoki zabalsamować, ołowianą trumnę zaś kazałem zalutować w mojej obecności. Osiągnąłbym tym pewność, że wszelkie rozprzestrzenianie się zarazy było niemożliwe. Następnie chciałem wystawić świadectwo zgonu na ropne zapalenie płuc i paraliż serca, nic nie wspominając o dyfterycie. Porozumienie się signora Cornacchia z jego sumieniem wymagało znacznie mniej czasu, niż przypuszczałem. Zjawił się już po godzinie i zgodził się na transakcję pod warunkiem, że połowa sumy zostanie mu wypłacona natychmiast i bez pokwitowania. Wręczyłem mu pieniądze. W godzinę później dokonaliśmy z doktorem Erhardtem tracheotomii u matki, co uratowało jej życie. Noc ta pozostała mi jeszcze do dzisiaj w pamięci, niby zły sen, i przypominam ją sobie, ilekroć idę na piękny mały cmentarz przy Porta San Paolo. Przy bramie oczekiwał mnie z małą latarką grabarz Giovanni. Witając go miałem wrażenie, że wypił o jeden kieliszek więcej niż zwykle, widocznie, żeby się posilić przed robota,tej nocy. Istniało dość powodów, abym nie chciał mieć nikogo więcej za świadka! Deszcz lał strumieniami, wicher huczał i ciemności panowały głębokie. Podmuch wiatru zgasił latarnię, zmuszeni więc byliśmy w głębokim mroku iść po omacku naprzód. Na środku cmentarza potknąłem się o wykopaną ziemię i wpadłem jak długi do na wpół przygotowanego grobu. Giovanni wyjaśnił, że zaczął go kopać po południu na zamówienie signora Cornacchia; na szczęście dół nie był głęboki, gdyż przeznaczono go dla dziecka. Balsamowanie okazało się przedsięwzięciem trudnym a nawet niebezpiecznym. Trup już się rozkładał, światło miałem niedostateczne i ku memu przerażeniu skaleczyłem się w palec. Co chwila dobiegał z piramidy Cestiusza krzyk sowy, który dobrze pamiętam, gdyż po raz pierwszy brzmiał mi w uszach niesamowicie, jakkolwiek bardzo lubię te ptaki. Wczesnym rankiem powróciłem do hotelu. Chora przespała noc dobrze, temperaturę miała normalną i doktor Erhardt sądził, że jest uratowana. Nie można było dłużej utrzymywać przed nią w tajemnicy śmierci syna. Zawiadomienie jej o tym nieszczęściu spadło na mnie, ponieważ ani ojciec, ani doktor Erhardt nie mieli odwagi powiedzieć jej tego. Pielęgniarka utrzymywała, że chora zdaje się już wszystko wiedzieć, gdyż obudziła się raptownie z okrzykiem bólu, zerwała się z łóżka i natychmiast upadła zemdlona. Siostra sądziła nawet, że chora nie żyje, i chciała mnie wezwać, gdy w tejże chwili wszedłem do pokoju i oznajmiłem jej szeptem, że chłopiec przed chwilą umarł. I pielęgniarka miała rację. Matka spojrzała mi prosto w oczy i zanim zdążyłem wymówić słowo, szepnęła, iż wie, że jej syn nie żyje. Doktor Erhardt był niesłychanie przybity śmiercią dziecka i robił mi wyrzuty, że zaaplikowałem mu zbyt silną dozę serum. Ten niezwykły starzec był tak uczciwy i prostolinijny, że chciał napisać do ojca chłopczyka list, w którym nieomal oskarżał się 0 śmierć dziecka. Uważałem jednak, że cała odpowiedzialność spada na mnie, podjąłem się bowiem jego leczenia, a zresztą list taki mógłby o obłęd przyprawić ojca, który z bólu był już na wpół oszalały. Nazajutrz z rana zaniesiono matkę do mego powozu 1 umieszczono w domu zdrowia Sióstr Błękitnych, gdzie dostałem też pokój dla jej córeczki i męża. Jego strach przed dyfterytem był tak wielki, że podarował mi całą swoją garderobę, składającą się z dwóch kufrów pełnych ubrania, nie mówiąc o płaszczach i cylindrach. Byłem tym uszczęśliwiony, gdyż ubrania, choćby znoszone, mają niekiedy własności bardziej lecznicze niż lekarstwo. Z trudem nakłoniłem go do zatrzymania złotego zegarka-repe-tiera, ale jego kieszonkowy barometr posiadam do dzisiaj. Przy wyjeździe z hotelu milioner z Pittsburgha zapłacił bez mrugnięcia okiem kolosalny rachunek, na którego widok dostałem zawrotu głowy. Osobiście przypilnowałem dezynfekcji pokojów, a pamiętając zdarzenie w Heidelbergu, łaziłem przez godzinę na czworakach po pokoju, gdzie umarło dziecko, odpinając brukselski dywan, przymocowany do podłogi. Nie pojmuję dzisiaj, skąd mi powstała w owych chwilach w głowie myśl o Siostrzyczkach Ubogich. Widzę jeszcze przed sobą twarze hotelowego personelu, gdy kazałem dywan zanieść do powozu, aby go posłać do miejskiego zakładu dezynfekcyjnego na Awentynie. Powiedziałem dyrektorowi, że pittsburski milioner podarował mi go, zapłaciwszy uprzednio jego potrójną wartość. Wreszcie mogłem pojechać do domu. Na drzwiach mieszkania przytwierdziłem kartkę w języku francuskim i angielskim oznajmiając, że doktor zachorował i zwracać się można do doktora Erhardta, Piazza di Spagna 28. Zrobiłem sobie zastrzyk z potrójnej morfiny i położyłem się w gabinecie na otomanie, mając opuchnięte gardło i temperaturę czterdzieści stopni. Anna przeraziła się i chciała zaraz posłać po Erhardta, ale powiedziałem, że mi nic nie jest, a potrzeba mi tylko kilkunastogodzinnego snu. Niechże mnie nie budzi pod żadnym pozorem, chyba że dom stanie w płomieniach. Błogosławiony środek zaczął wkrótce udzielać memu zmęczonemu mózgowi łaski spokoju i zapomnienia; groźny obraz skaleczonego palca znikł z oszołomionych myśli i już zasypiałem, gdy w przedpokoju zabrzmiał kilkakrotnie gwałtowny i przenikliwy dzwonek. Usłyszałem w hallu głośny kobiecy głos, nieomylnie zdradzający narodowość, który nieudolnie po włosku sprzeczał się z Anną. — Doktor jest chory, proszę się zwrócić obok do doktora Erhardta. Nie, ona musi natychmiast pomówić z doktorem Munthe w sprawie niesłychanie ważnej. — Pan doktor leży, proszę, niech pani wyjdzie. Nie, upierała się przybyła, ona musi się bezwarunkowo zobaczyć w tej chwili z doktorem. — Proszę mu oddać mój bilet. — Ale pan doktor śpi! Niech pani... Czyż mogłem spać, gdy ten wstrętny, natarczywy głos skrzeczał w hallu? Przenigdy! Anna nie zdołała zatrzymać natrętnego gościa; odrzuciwszy portierę w drzwiach, stanęła w pokoju mrs. Charles W. Washington Longfellow Perkins junior, okaz zdrowia i końskiej siły. — Czego sobie pani życzy? Chciała się dowiedzieć, czy istnieje niebezpieczeństwo zarażenia się w Grand Hotel dyfterytem. Wskazano jej pokój na górnym piętrze; czy to prawda, że właśnie tam umarł chłopiec? Przecież nie będzie się narażała na niebezpieczeństwo! — Który numer pokoju pani dano? — Trzysta trzydziesty piąty. — Więc, na litość boską, niechże pani w nim zostanie! To jest najczyściejszy pokój w hotelu, sam go dezynfekowałem, właśnie w nim dziecko umarło! Upadłem z powrotem na otomanę; zdawało mi się, że spadam gdzieś głęboko; morfina działała. Nagle znów ostro zadźwięczał dzwonek. W hallu usłyszałem ponownie ten sam bezlitosny głos, który oświadczył Annie, że mrs. Washington Perkins junior przypomniało się jeszcze jedno równie ważne pytanie. — Pan doktor zasnął. — Zrzuć ją ze schodów! — ryknąłem na Annę, której wzrost dosięgał połowy wysokości tamtej. Nie, skrzeczał głos, nie odejdzie, dopóki nie usłyszy odpowiedzi na swe pytanie. — Więc czego pani chce!? — krzyknąłem w pasji. — Złamałam sobie ząb i lękam się, że trzeba go będzie wyrwać; kto tu jest w Rzymie najlepszym dentystą? — Mrs Washington Perkins junior, czy mnie pani dobrze słyszy? — O, tak, doskonale! — Mrs Perkins junior, po raz pierwszy w życiu żałuję, że nie jestem dentystą, wyrwałbym pani z rozkoszą wszystkie zęby po kolei! 25. Siostrzyczki Ubogich Bardzo byłem zaprzyjaźniony z Siostrzyczkami Ubogich, których zgromadzenie składało się prawie wyłącznie z Francuzek i które w liczbie około pięćdziesięciu mieszkały w San Piętro in Vincoli. Miałem też przyjaciół w licznych starcach i staruszkach, którzy pod dachem olbrzymiego starego klasztoru znajdowali przytułek. Lekarz, Włoch, który właściwie powinien się był nimi zajmować, nie okazywał względem mnie nigdy śladu zawodowej zawiści lub niechęci nawet wówczas, gdy po ^dokładnym zdezynfekowaniu dywanu z pokoju w Grand Hotel zaniesiono go następnie do klasztoru i ku najwyższej radości Siostrzyczek Ubogich rozłożono w kaplicy na lodowato zimnej kamiennej posadzce. Zawsze było dla mnie zagadką, jakim sposobem i skąd zdobywały one pożywienie i odzież dla tych wszystkich ludzi szukających u nich schronienia. Roztrzęsiony stary wózek jeździł od domu do domu, zbierając wszelkie resztki jedzenia, a widok ten dobrze był znany każdemu, kto wówczas mieszkał w Rzymie. Dwadzieścia zakonnic chodziło przez cały dzień, nosząc za sobą duży kosz i skarbonkę na ofiary. Dwie z nich w godzinach przyjęć chorych stawały regularnie co dzień w kącie schodów prowadzących do mego mieszkania. Niejeden z moich ówczesnych pacjentów może je sobie przypomina. Jak wszystkie zakonnice, były one zawsze w dobrym humorze i pełne wesołych pomysłów, a przy sposobności z chęcią gawędziły. Obydwie były młode i ładne; ich przeorysza powiedziała mi od dawna w zaufaniu, że brzydkie i stare zakonnice nie są odpowiednie do zbierania pieniędzy. — To prawda! Młoda i sympatyczna pielęgniarka znaczy też dla pacjentów o wiele więcej niż brzydka, mrukliwa zaś nigdy nie będzie dobrą opiekunką — odparłem chcąc się jej odwdzięczyć za szczerość. Siostrzyczki niewiele wiedziały o świecie, ale znały doskonale duszę ludzką. Na pierwszy rzut oka orientowały się od razu, czy istnieją widoki otrzymania jałmużny od danej osoby. Twierdziły, że młodzież daje zazwyczaj więcej niż starcy, a dzieci — niestety bardzo rzadko, chyba po namowie wychowawczyni; mężczyźni są bardziej szczodrzy od kobiet; idący pieszo chętniej coś ofiarują niż bogacze jadący powozami; najlepszymi klientami są Anglicy, a po nich Rosjanie. W Rzymie znajdowała się wówczas mała garstka francuskich turystów. Według spostrzeżeń siostrzyczek, Amerykanie i Niemcy niechętnie rozstają się z pieniędzmi. Włosi z wyższych sfer są jeszcze bardziej skąpi, a najhojniejszymi nazwać należy włoskich ubogich. Osoby krwi książęcej i duchowni wszystkich narodowości nie stanowią zazwyczaj dobrej klienteli. Siostry trafnie charakteryzowały swoich biednych: łatwiej było porozumieć się z owymi stu pięćdziesięcioma starcami, znajdującymi się pod ich opieką, niż ze stu pięćdziesięcioma staruszkami, które bezustannie kłóciły się i sprzeczały ze sobą. Pomiędzy obydwoma skrzydłami przytułku odgrywały się nieraz bolesne dramaty miłosne, a wtedy siostrzyczki musiały w miarę swego szczupłego doświadczenia gasić żar ukryty pod popiołem. Ulubieńcem schroniska był maleńki monsieur ¦ Alphonse, Francuz niezwykle niskiego wzrostu. Mieszkał za. niebieskimi zasłonami w rogu dużej sypialni, w której stało sześćdziesiąt łóżek. Żadne z nich nie było odgrodzone firankami: przywilej ten przysługiwał jedynie monsieur Alphonse'owi, najstarszemu mieszkańcowi przytułku. Przyznawał się do lat siedemdziesięciu pięciu, siostrzyczki twierdziły, że ma osiemdziesiąt, ja zaś sądząc po stanie jego arterii uważałem, iż dobiega dziewięćdziesiątki. Przed wielu laty zjawił się pewnego dnia z małą walizką w ręku, w paletku podszytym wiatrem i w cylindrze, a nikt nie wiedział, skąd przybywa. Całymi dniami przesiadywał za swoimi zasłonami w ścisłym odosobnieniu od wszystkich pozostałych mieszkańców. Ukazywał się tylko w niedzielę i z cylindrem w ręku dumnie kroczył do kaplicy. Nikt nie wiedział, co starzec robił przez cały dzień za zasłonami. Siostry opowiadły, że kiedy mu zanosiły talerz zupy lub filiżankę kawy, będącej również jego specjalnym przywilejem, zasta wały go zawsze przeglądającego papiery w walizce lub niezmordowanie czyszczącego cylinder. Podczas przyjmowania wizyt zwracał wielką uwagę na etykietę. Należało zastukać w stolik stojący obok łóżka, a wtedy zamykał troskliwie swe skarby, wołał cienkim głosikiem: — Entrez, monsieur! — i przepraszającym ruchem wskazywał gościowi miejsce obok siebie na łóżku. Moje odwiedziny zdawały się go cieszyć i wkrótce zaprzyjaźniliśmy się bardzo. Wszelkie usiłowania, aby się czegoś dowiedzieć z jego przeszłości, spełzły na niczym. Wiedziałem tylko, że jest Francuzem, ale, jak mi się zdawało, nie paryżaninem. Nie mówił ani słówka po włosku i wcale nie znał Rzymu. Nie był nawet w kościele Sw. Piotra i Pawła, ale właśnie wybierał się un de ces ąuatre matins1. Siostry mówiły, że jednak z pewnością nie pójdzie tam nigdy, ponieważ w ogóle nigdzie nie wychodzi, jakkolwiek gdy chce, może chodzić doskonale. Jedyna przyczyna jego pozostawania w domu w czwartki, dni przeznaczone dla mężczyzn na wychodzenie do miasta, polegała na nieuleczalnym stanie cylindra i starego płaszcza, któremu nie służyło ciągłe szczotkowanie. Owego pamiętnego dnia, gdy mu przyniesiono cylinder i surdut pittsburskiego milionera, obydwa świeżutkie i według najnowszej amerykańskiej mody, rozpoczął się ostatni rozdział życia monsieur Alphonse'a, ostatni, a może najszczęśliwszy. Ze wszystkich sal zbiegły się siostry i nawet sama matka przełożona stała przy portalu, gdy w następny czwartek monsieur Alphonse wsiadł do mej eleganckiej Wiktorii i uroczyście skłonił się nowym cylindrem podziwiającej go rzeszy. — Est-il chic! — śmiały się, gdyśmy odjeżdżali — on dirait un milord anglais! Przejechaliśmy przez Corso i na chwilę zatrzymaliśmy się na Pincio, zanim powóz stanął na Piazza di Spagna, dokąd monsieur Alphonse zaproszony był na śniadanie. Chciałbym zobaczyć człowieka, który oparłby się pokusie, gdyby mu zaproponowano, aby przypadkową wizytę zamienił na stałe bywanie u mnie w owe dni! Przez całą zimę co czwartek, punktualnie o pierwszej, przed nr. 26 na Piazza di Spagna wysiadał z mego powozu monsieur Alphonse. Po godzinie, gdy rozpoczy1 W najbliższych dniach. 2 Jaki elegancki! Można by przypuszczać, że to milord angielski. nałem przyjęcia chorych, odprowadzała go Anna do stojącej przed domem Wiktorii, którą jechał na zwykły okrężny spacer po Pincio. Potem zatrzymywano się na pół godziny w Cafe Aragno, gdzie monsieur Alphonse rozsiadał się w zarezerwowanym kącie przy filiżance kawy i czytał „Figaro" z miną starego posła-dyplo-maty. Po kawie następowało pół godziny najwyższej błogości, gdy jadąc wzdłuż Corsa, staruszek pilnie się rozglądał, szukając znajomych z Piazza di Spagna, aby się im ukłonić nowym cylindrem. Po tych ceremoniach znikał za swymi niebieskimi zasłonami do następnego czwartku, a siostry twierdziły, że z jogo nadejściem już od świtu zaczynał czyścić cylinder. Niekiedy zdarzało się, że któryś z mych przyjaciół wpadał do mnie, aby zjeść razem śniadanie, ku najwyższemu uszczęśliwieniu monsieur Alphonse'a. Niejeden z nich pamięta go jeszcze z pewnością. Nikt nie wiedział, skąd starzec pochodzi. Wyglądał rzeczywiście bardzo czysto i przyzwoicie w długim, eleganckim surducie i nowym cylindrze, z którym nawet przy stole rozstawał się niechętnie. Ponieważ nie miałem pojęcia, jak go przedstawiać, zrobiłem zeń emerytowanego dyplomatę. Wszyscy moi przyjaciele zwracali się do niego per monsieur le ministre, a Anna nazywała go vostra eccellenza. Trzeba było widzieć przy tym jego minę! Na szczęście słyszał bardzo źle i rozmowa ograniczała się zwykle do kilku grzecznych uwag o papieżu lub o sirocco. W każdym razie musiałem czujnie pilnować go przy stole, aby w razie potrzeby przyjść z pomocą, odsunąć karafkę, wyręczyć w niezręcznym pytaniu lub, bardziej jeszcze, w niedyplomatycznej odpowiedzi, zwłaszcza gdy staruszek wypił drugi kieliszek frascati. Monsieur Alphonse był gorącym rojalistą, gotowym za wszelką cenę obalić republikę francuską. Codziennie oczekiwał z pewnych niesłychanie poufnych źródeł wiadomości mogących go lada moment wezwać do Paryża. Nie budziło to niepokoju, widywałem już takich Francuzów pragnących znieść republikę. Lecz kiedy rozmowa schodziła na sprawy rodzinne, zmuszony byłem bardzo uważać, aby nie wygadał troskliwie ukrywanej tajemnicy swej przeszłości. Na szczęście zawsze mnie ostrzegał w porę jego szwagier: mon beau-frere le sous-pre-fet. Pomiędzy mną a mymi przyjaciółmi istniała milcząca umowa, że z chwilą zjawienia się w rozmowie owego tajemniczego osobnika karafka z winem będzie odsunięta od staruszka jak najdalej, aby ani kropla więcej nie dostała się do jego kieliszka. Przypominam sobie dokładnie ów czwartek, gdy jadł z nami śniadanie znany rzeźbiarz Waldo Storey, wielki przyjaciel monsieur Alphonse'a, który tego dnia był w świetnym humorze i niezwykle rozmowny. Zanim wypił pierwszy kieliszek frascati, naradził się już z Waldem w kwestii utworzenia armii z byłych garibaldczyków, z którą należałoby wyruszyć do Francji na podbój Paryża, aby znieść republikę. Okazało się, że było to kwestią tylko pieniędzy: pięć milionów wystarczyłoby na pewno, o jeden zaś — mógłby on sam się postarać!... Wydawał się nieco rozgorączkowany i byłem pewny, że niezadługo usłyszymy o jego szwagrze. Dałem Waldowi umówiony znak, żeby mu już nie dolewał wina. — Mon beau-frere le sous-prefet... — zachichotał staruszek. Zamilkł nagle, gdy mu odsunąłem karafkę, i utkwił wzrok w talerzu, jak zwykle, gdy mu coś przerwało tok myśli. — No, nie gniewajmy się! — pośpieszyłem go udobruchać. — Wypijmy jeszcze po kieliszku za pańskie zdrowie. Nie chciałem pana urazić, a więc precz z republiką! — jeżeli tak panu na tym zależy. Ku mojemu zdziwieniu nie wyciągnął ręki po kieliszek i siedział wpatrzony w swój talerz; przyjrzałem mu się bliżej: starzec nie żył. % Wiedziałem doskonale, co znaczyłoby dla monsieur Alphonse^ zawiadomienie policji o jego śmierci: oględziny zwłok przez policyjnego lekarza, może spóźnione interwencje francuskiego konsulatu albo wreszcie obrabowano by zmarłego z jedynego skarbu, jakim była tajemnica jego przeszłości. Posłałem Annę po stangreta z rozkazem postawienia budy w powozie, gdyż monsieur Alphonse zemdlał, odwiozę go więc osobiście do domu. W pięć minut później siedział obok mnie na swym zwykłym miejscu. Kołnierz u palta pittsburskiego milionera postawiłem mu aż ponad uszy, a cylinder wcisnąłem głęboko na oczy, jak zwykł był go nosić za życia. Wyglądał zwyczajnie, tylko jakby się zmniejszył — wszyscy umarli kurczą się i maleją. , — Przez Corso? — spytał stangret. — Tak, naturalnie, przecież to ulubiony spacer monsieur Alphonse'a! Matka przełożona była zrazu nieco zaniepokojona, ale moje świadectwo zgonu, opiewające na „śmierć z powodu osłabienia serca", z datą i stemplem przytułku, usunęło wszelkie trudności w policji. Wieczorem złożono monsieur Alphonse'a do trumny, dając mu pod głowę jego walizkę jako poduszkę, a klucz od niej na sznurku zawieszając mu na piersi. Siostrzyczki nie zadawały nigdy pytań ani żyjącym, ani zmarłym. Wystarczała im świadomość, że ludzie szukający u nich schronienia są starzy i głodni. Twierdziły, że reszta obchodzi tylko Pana Boga, a nikogo więcej, nie wyłączając ich samych. Wiedziały, iż wielu z tych, którymi się opiekują, żyje i umiera pod przybranym nazwiskiem. Zamierzyłem dać monsieur Alphonse'owi do trumny jego ulubiony cylinder, ale siostry się temu oparły twierdząc, że to nie uchodzi. Odrzekłem, iż bardzo żałuję, bo na pewno byłby się nim ucieszył. Pewnej nocy obudził mnie wysłannik siostrzyczek: prosiły, abym przyszedł natychmiast. Wszystkie sale wielkiego gmachu pogrążone były w ciemności i głębokiej ciszy, tylko z kaplicy dochodziły przytłumione modlitwy sióstr. Zaprowadzono mnie do małej celi w skrzydle zakonnic, którego progu nigdy dotąd nie przestąpiłem. Na łóżku leżała siostra jeszcze młoda, blada jak poduszka pod jej głową, z zamknię-f tymi oczami; puls miała zaledwie wyczuwalny. Była to la generale des Petites Soeurs des Pauvres. Przybyła wieczorem z Neapolu w przejeździe do Paryża po podróży inspekcyjnej wokoło świata. Stan jej budził poważne obawy z powodu ciężkiego ataku sercowego. Nieraz już stałem przy łożach królów oraz wielkich mężów w godzinach, gdy życie ich wisiało na włosku, a może nawet leżało w moim ręku — nigdy jednak nie odczuwałem większej odpowiedzialności niż tej nocy, gdy owa kobieta, otworzywszy powoli swe piękne oczy, spojrzała na mnie i powiedziała: — Faites ce que vous pouvez, monsieur le docteur, car ąuaran-te mille pauvres dependent de moi3. Siostrzyczki Ubogich zajęte są od rana do wieczora, a nie znam pracy równie pożytecznej, a zarazem niewdzięcznej. Aby 3 Panie doktorze, proszę zrobić wszystko, co leży w pańskiej mocy, mam powierzonych sobie czterdzieści tysięcy biedaków. się jej przyjrzeć, nie trzeba przyjeżdżać do Rzymu. Bieda i starość istnieją wszędzie i wszędzie znaleźć można ich opiekunki z pustymi koszami i próżnymi skarbonkami. Oddawajcież im stare ubrania do koszy! Nie chodzi tu o ich wielkość, wszystko się przyda dobrym siostrzyczkom. A nie zapomnijcie darować im także waszych cylindrów, które już zresztą przestają być modne. W przytułku znajdzie się zawsze jakiś stary monsieur Alphonse, który w ul ryciu za niebieską zasłoną gorliwie czyści i szczotkuje swój stary, zniszczony kapelusz, ostatnią resztkę minionego dobrobytu. Posyłajcie takim biedakom wasz elegancki powóz, aby w dniu przeznaczonym na wyjścia z przytułku przejechali się nim po Corso; do ożywienia zaś działalności waszej wątroby przyczyni się znacznie lepiej długi, pieszy spacer z psem po Kampanii. Nie zapominajcie zaprosić też takich biedaków w czwartek na śniadanie; wierzcie mi, nie ma lepszego środka na brak apetytu, jak widok głodnego, najadającego się do syta. Dajcie mu napić się frascati, aby mógł zapomnieć o przeszłości, lecz odstawcie butelkę, gdyby wasz gość zaczął sobie cokolwiek przypominać... Nie zapominajcie wkładać drobnej części waszych oszczędności do skarbonek litościwych sióstr, wystarczy choćby grosz jeden, a wierzajcie mi, będzie to najpewniejsza lokata pieniędzy. Pamiętajcie moje słowa, które podaję na innym miejscu w tej książce: to, co zatrzymamy dla siebie — utracimy, to zaś, co oddamy innym — pozostanie nasze na zawsze. Zresztą nie mamy prawa chować pieniędzy, gdyż nie należą one ani do nas, ani do nikogo na ziemi. Pieniądze są własnością czarta, który w dzień i w nocy przesiaduje za swym kantorkiem przy worach złota i kupczy duszami ludzkimi. Nie należy przywiązywać się do brudnej monety, którą wciska nam do ręki — powinniśmy uwalniać się od niej jak najprędzej, aby przeklęty metal nie parzył nam palców, nie przedostawał się do krwi, nie oślepiał oczu i nie zatruwał myśli, a zwłaszcza — nie doprowadzał do stwardnienia serca. Wkładajmy go do skarbonek Siostrzyczek Ubogich lub wyrzucajmy do najbliższego ścieku; to jest najwłaściwsze dla niego miejsce! Na co zresztą zda się składanie pieniędzy, gdy lada chwila mogą nam być zabrane? Śmierć posiada podrobiony klucz do naszej kasy. Pewien poeta rzekł niegdyś, że każda rzecz jest przez bogów oceniana właściwie, a powinien był dodać, iż oddają oni nieraz największe wartości za najniższą cenę. Wszystko, co potrzebne nam jest nieodzownie, możemy osiągnąć za niewysoką zapłatą, jedynie luksus czy też nadmiar czegoś jest kosztowny. Istotnego piękna kupić nie można, gdyż nieśmiertelni bogowie dają nam je w podarunku. Wolno nam przecież oglądać bez opłaty wschód i zachód słońca oraz chmury płynące po niebie: wolno nam się cieszyć widokiem drzew, pól i wspaniałych oceanów: możemy za darmo słuchać śpiewu ptaków i zrywać kwiaty na skraju wiejskiej drogi: nie płacimy nic za widok nocy gważdzistej. Biedak śpi lepiej niż bogacz: na dłuższy okres zwyczajne jedzenie wydaje się nam smaczniejsze niż wybredne potrawy u Ritza: wstrzemięźliwość i spokój duchowy mieszkają częściej w chłopskiej chacie niż w wystawnym domu miejskim. Dopóki jesteśmy dla siebie, wystarcza nam kilku przyjaciół, kilka książek i pies. Nie potrzeba nam niczego więcej. Należałoby jednak stale mieszkać na wsi. Projekt stworzenia pierwszego miasta powstał w myślach diabła i dlatego Pan Bóg chciał zniszczyć wieżę w Babilonie. Czy widział kto z was kiedy diabła? Ja go widziałem. Stał na wieży kościoła Notre Damę, wsparty łokciami o barierę: głowa spoczywała na rękach, skrzydła były złożone. Policzki miał wychudłe, a spomiędzy nieczystych warg wysuwał się język. Poważnie i w zamyśleniu spoglądał na Paryż, rozłożony u jego stóp. Zastygły w bezruchu stoi w tym miejscu już prawie od tysiąca lat, napawając się widokiem wybranego miasta, od którego nie może oderwać spojrzenia. Czy to on jest owym zaciętym wrogiem, którego imię przejmowało mnie zgrozą już od czasu dzieciństwa? Czy on był tym potężnym wojownikiem ujmującym się za złem w walce pomiędzy prawem a bezprawiem? Przyglądałem mu się ze zdziwieniem. Nie wydawał mi się tak bardzo złośliwy, jak go sobie wyobrażałem. Patrzyłem już nieraz w twarze bardziej brutalne niż jego. W kamiennych oczach nie miał cienia tryumfu; wyglądał na starego, zmęczonego, znużonego łatwymi zwycięstwami i własnym piekłem. Biedny stary Belzebubie! Podczas ostatniego słowa wygłaszanego nad światem może nie tylko ty będziesz uznany za winnego, jeżeli sprawy naszej ziemi potoczą się po linii zła, gdyż ostatecznie nie ty dałeś naszemu światu życie i nie ty zesłałeś ludziom cierpienie i śmierć! Nie urodziłeś się ze szponami, lecz ze skrzydłami, a Bóg uczynił z ciebie diabła zrzucając cię do piekieł i nakazując być strażnikiem prze klętych dusz. Nie stałbyś z pewnością na dachu Notre Damę od lat tysiąca wśród burz i deszczów, gdyby ci to nie sprawiało przyjemności. A na pewno niełatwe to zadanie być diabłem, gdy się jest urodzonym jako duch skrzydlaty! O książę ciemności, czemu nie zgasisz ognia w swym podziemnym królestwie i nie osiądziesz wśród nas w wielkim mieście? Wierz mi, że wieś nie jest dla ciebie środowiskiem właściwym. W mieście czułbyś się świetnie jako rentier myślący przez cały dzień o jedzeniu, piciu i gromadzeniu pieniędzy. A jeżelibyś pragnął za wszelką cenę powiększać swój kapitał i założyć jakieś nowe przedsiębiorstwo, otwórz jeszcze jedną jaskinię gry lub dom publiczny, zajmij się lichwą wśród biedoty albo jako właściciel wędrownego cyrku dręcz głodem uwięzione za żelaznymi prętami klatek bezbronne zwierzęta! A czemu nie miałbyś założyć fabryki produkującej najnowsze gazy trujące...?! Czy pozwolisz mi tylko w podzięce za te dobre rady zadać sobie pewne pytanie? Czemu pokazujesz język? Nie wiem, za oznakę jakich uczuć uważane jest to w piekle, ale, na mą duszę, u nas zachowanie takie oznacza szyderstwo i pogardę! Wybacz więc, sire, że zapytam: komu zatem pokazujesz bezustannie język? 26 Miss Hall Niejeden z moich ówczesnych pacjentów przypomina sobie zapewne miss Hall. Ujrzawszy ją raz jeden, nie można jej tak łatwo zapomnieć. Jedynie Wielka Brytania w najlepszych swych intencjach mogła stworzyć ten typ starej panny z epoki wczesnowikto-riańskiej: sztywny i suchy jak kij wysokości sześciu stóp i trzech cali — arida nutrix' co najmniej trzech pokoleń nie urodzonych obywateli szkockich. Znałem ją od piętnastu lat, a nigdy nie zauważyłem najmniejszej zmiany w wyglądzie miss Hall. Twarz jej zawsze jednakowo promieniała w wianuszku loków koloru bladego złota, zawsze ubrana była w tę samą jaskrawo kolorową suknię i zawsze miała ten sam różany ogród na kapeluszu! Nie wiem, ile lat panna Hali przebyła w drugorzędnym, rzymskim pensjonacie, oczekując jakichś zmian i przeżyć. Wiem tylko, że owego dnia, gdy spotkała mnie i Tappia w Villa Borghese, odnalazła wreszcie siebie i właściwy cel życia. Odtąd spędzała przedpołudnia u mnie, gdzie w lodowato zimnym pokoju, położonym w cieniu schodów Trinita dei Monti, czesała i szczotkowała psy aż do drugiego śniadania, na które wracała do pensjonatu. Punktualnie o trzeciej widziała ją znowu Piazza di Spagna zdążającą w stronę domu Keatsa; po jej obydwóch stronach szły Rosina i Giovannina w drewnianych chodakach i czerwonych chustkach na głowach, dosięgając zaledwie do połowy jej wzrostu. Wszystkie moje psy szczekały wówczas w radosnym oczekiwaniu spaceru w Villa Borghese. Giovannina i Rosina należały do personelu gospodarstwa na San Michele, a nigdy nie miałem "lepszych służących niż te dwie Mamka bez pokarmu. dziewczyny, które od rana do nocy śpiewały przy pracy, zawsze czynne i ruchliwe. Nikomu prócz mnie nie przyszłoby na myśl zabrać ze sobą nieokrzesanych dziewcząt z Anacapri do R^ymu. Owo doświadczenie skończyłoby się też nie najlepiej, gdyby nie zjawiła się miss Hall, która w roli niejako opiekunki czuwała nad dziewczętami z troskliwością starej kwoki. Nie mogła tylko zrozumieć, dlaczego im zabraniałem samotnych spacerów po Villa Borghese; przecież ona od lat chodziła po Rzymie sama jedna, a nikt jej dotąd nie zauważył ani nie zaczepił. Nigdy nie zdobyła się na zrozumiałe wypowiedzenie słowa po włosku, ale dziewczęta pojmowały ją zupełnie dobrze i bardzo ją lubiły. Obawiam się tylko, że na równi ze mną nie liczyły się z nią poważnie. Miss Hall nie widywała mnie często, ale jeszcze rzadziej ja ją widywałem; w ogóle, gdy tylko mogłem, starałem się na nią nie patrzeć. W rzadkich przypadkach, kiedy bywała zapraszana na śniadanie, stał na stole między nami duży wazon z kwiatami. Jakkolwiek surowo było jej zabronione patrzenie na mnie, to udawało się jej niekiedy ukazywać spoza kwiatów, aby rzucić na mnie dobrze wycelowane spojrzenie starych oczu. Zdawała się nie pojmować niewdzięczności i egoizmu, jakimi jej odpłacałem za wszystko, co dla mnie czyniła. Pomimo nader ograniczonych środków porozumienia się (miss Hall nie wolno było odzywać się do mnie), potrafiła jednak w jakiś sposób zdobywać wiadomości zarówno o wszystkim, co się działo w mieszkaniu, jak o moich stosunkach towarzyskich. Bacznie czuwała nad moimi pacjentami i podczas godzin przyjęć patrolowała przed drzwiami domu. Z chwilą otwarcia Grand Hotel prostota rzymskiego życia doznała śmiertelnego ciosu ze strony Ritza. Rozpoczęła-się inwazja barbarzyńców: Wieczne Miasto stało się modne. Przez olbrzymi hotel przewijały się eleganckie tłumy z Paryża i Londynu, amerykańscy milionerzy i awanturnicy z Riwiery. Miss Hall znała wszystkich tych ludzi z nazwiska, przeglądając od lat na szpaltach ..Morning Post" rubrykę „Ze sfer towarzyskich". We wszelkich kwestiach dotyczących angielskiej szlachty uważana być mogła za prawdziwą encyklopedię; wiedziała najdokładniej, kiedy synowie i spadkobiercy danych rodzin byli urodzeni lub dobiegali pełnoletności; kiedy zaręczały się lub wychodziły za mąż ich córki; jakie suknie wkładały na uroczystość przedstawienia ich na kró lewskim dworze; jak tańczyły, z kim przebywały i gdzie jeździły po świecie. Niekiedy, ku bezgranicznej radości miss Hall, osoby z owych eleganckich sfer stawały się moimi pacjentami, inne zaś, które nie potrafiły ani na chwilę pozostawać w samotności, zapraszały mnie na śniadanie lub kolację albo odwiedzały moje mieszkanie na Piazza di Spagna, żeby obejrzeć pokój, w którym umarł Keats. Niektóre zatrzymywały swe powozy na spacerze w Villa Borghese i głaskały moje psy, wyrażając przy tym uznanie miss Hall za ich wypielęgnowany wygląd. Oboje wychodziliśmy z nią ręka w rękę z kręgu zwykłej dotąd dla nas niepozorności na jasne światło wyższych kół towarzyskich. Owej zimy bywałem dość dużo i mogłem się jeszcze wiele nauczyć od bezdusznych lo-welasów; ich talent do próżnowania oraz zachowania dobrego humoru i świetnego snu stanowił dla mnie zawsze zagadkę. Miss Hall założyła w tym czasie dziennik, w którym skrzętnie notowała zdarzenia z mego codziennego życia towarzyskiego. W podniosłym nastroju, ubrana w najlepszą suknię, chodziła od jednego znajomego domu do drugiego, składając moje karty wizytowe. Wschodząca nasza gwiazda promieniała coraz jaśniej i ścieżka wzwyż prowadziła coraz prościej, a nic już nie mogło zahamować naszego powodzenia. Pewnego dnia, gdy miss Hall przechadzała się z psami po Villa Borghese, jakaś pani z czarnym pudlem na kolanach dała jej znak, aby się zbliżyła do powozu. Pogłaskawszy mego lapończyka powiedziała, że podarowała go niegdyś panu doktorowi jako małego szczeniaka. Miss Hall uczuła wtedy, że kolana się pod nią uginają; przecież musiała to być w takim razie Jej Królewska Wysokość Następczyni Tronu Szwecji! Jakiś piękny pan, siedzący u jej boku, podał z uprzejmym uśmiechem rękę strwożonej starej pannie i powiedział dosłownie: — Hallo, miss Hall, pan doktor dużo mi o pani opowiadał. To był Jego Królewska Wysokość Książę Max Badeński we własnej osobie! Małżonek siostrzenicy jej ukochanej królowej Aleksandry! Od owego pamiętnego dnia przestało już miss Hall obchodzić całe eleganckie towarzystwo Grand Hotel. Każdą wolną chwilę poświęcała osobom krwi książęcej, których bardzo wiele bawiło tej zimy w Rzymie. Godzinami czekała cierpliwie przed hotelami w nadziei, że zobaczy ich przyjazd lub wyjazd, przyglądała im się z pochyloną głową, gdy przyjeżdżali do Pincio lub Villa Borghese, sunęła za nimi jak detektyw przez kościoły i muzea. W niedzielę siedziała w angielskim kościele na via Babuino jak najbliżej angielskiego poselstwa (jeżeli zdobyła się na odwagę) i jednym okiem czytając książkę do nabożeństwa, drugim przyglądała się którejś z królewskich wysokości siedzącej w pobliżu. Nadstawiała przy tym ucha, aby wśród ogólnego śpiewu posłyszeć dźwięk królewskiego głosu i z zapałem pierwszych chrześcijan modliła się za cały dom królewski i jego członków we wszystkich krajach. Założyła teraz nowy dziennik dotyczący jedynie naszych stosunków z Najwyższymi Osobami. Ostatniego poniedziałku, notowała, miała zanieść list od pana doktora do Jej Królewskiej Wysokości Wielkiej Księżny Weimaru, zamieszkałej w hotelu Quirinale. Odpowiedź, którą jej wręczył portier, ozdobiona była wielkoksiążęcą koroną rodziny sasko-weimarskiej. Kopertę tę, jako kosztowną pamiątkę, doktor łaskawie jej podarował. W środę powierzony miała list do Jej Królewskiej Wysokości Infantki Eulalii hiszpańskiej. Niestety, odpowiedzi nie otrzymała. Pewnego dnia, podczas spaceru z psami w Villa Borghese, zauważyła szczupłą panią przechadzającą się szybkim krokiem po bocznej alei. Poznała w niej natychmiast tę samą osobę, którą widziała w ogrodzie na San Michele; stała ona nieruchomo obok sfinksa i pięknymi, smutnymi oczami patrzyła na morze. Pani ta, przechodząc obok miss Hall, powiedziała coś do swej towarzyszki i wyciągnęła rękę, aby pogłaskać charcicę Giallę. Proszę sobie wyobrazić przerażenie starej panny, gdy zbliżył się do niej detektyw, rozkazując odejść natychmiast wraz z psami i dodając, że jest to Jej Cesarska Mość Cesarzowa Austrii ze swą siostrą, hrabiną Trani! Jakież to okrucieństwo ze strony doktora, że nie zdradził jej tego wówczas latem. Dowiedziała się jedynie dzięki przypadkowi, że wkrótce po wizycie owej pani na San Michele doktor otrzymał pismo z austriackiego poselstwa w Rzymie proponujące mu kupno posiadłości na życzenie samej cesarzowej Austrii. Na szczęście doktor propozycji nie przyjął; sprzedaż San Michele, które dawało tak niezwykłe możliwości oglądania różnych panujących osób, byłaby przecież stratą niepowetowaną. Czyż miss Hall nie obserwowała podczas ubiegłego lata (oczywiście, z odległości nakazanej szacunkiem), jak wnuczka ukochanej królowej Wiktorii malowała widoki z pergoli?! Czyż na San Michele nie mieszkała przez cały miesiąc nawet kuzynka cara? Czyż miss Hall nie dostąpiła zaszczytu stania za drzwiami kuchni, gdy cesarzowa Eugenia przechodziła tuż obok niej podczas swych pierwszych odwiedzin na San Michele?! Czyż nie słyszała na własne uszy, jak Jej Cesarska Mość wyraziła zdanie, iż nie widziała nigdy większego podobieństwa niż między głową Augusta, wykopaną przez doktora w ogrodzie, a wielkim Napoleonem?! A czyż w kilka lat później nie usłyszała miss Hall władczego głosu cesarza, który osobiście objaśniał swej świcie wszystkie nagromadzone skarby sztuki antycznej; doktor, oprowadzający cesarski orszak, z rzadka wtedy otwierał usta. Tuż obok cyprysów, za którymi schowała się miss Hall, Jego Cesarska Mość wskazał biust kobiecy, na wpół ukryty wśród bluszczu, i powiedział do świty, iż rzeźba, którą oglądają, zasługuje na poczesne miejsce w jego berlińskim muzeum; możliwe nawet, że jest ona nieznanym dziełem samego Fidiasza. Miss Hall znieruchomiała wówczas z przerażenia słysząc, że pan doktor przerwał cesarzowi słowami, iż jest to jedyna rzeźba małej wartości spośród wszystkich znajdujących się na San Michele, a została mu w najlepszej intencji narzucona przez pacjenta, który ją kupił w Neapolu; podobno jest to jedna z gorszych prac Canovy. Miss Hall żałowała wówczas bardzo, że towarzystwo prawie zaraz odeszło, wsiadło na przystani do „Sleipnera" — łodzi dowożącej depesze — i odjechało do Neapolu... Wspomniawszy o cesarzowej austriackiej muszę dodać, że miss Hall była kawalerem cesarsko- austriackiego Orderu Sw. Stefana. Pewnego dnia, mając względem niej wyjątkowo ciężkie wyrzuty sumienia, wręczyłem mojej opiekunce te wysokie odznaki w nagrodę za wierną służbę dla mnie i moich psów. (Nigdy nie mogłem pojąć, za co mi w swoim czasie zostały udzielone.) Miss Hall przyjęła je z mych rąk, pochyliwszy głowę ze łzami w oczach. Oświadczyła, że zabierze je ze sobą do grobu. Powiedziałem, iż może to uczynić z całym spokojem, a do nieba dostanie się na pewno. Nie przewidziałem tylko, że się wystroi w mój order, idąc na przyjęcie do brytyjskiego poselstwa. Otóż od. wielce łaskawego lorda Dufferi-na zdołałem uzyskać dla miss Hall zaproszenie w dniu urodzin królowej na przyjęcie w poselstwie, gdyż cała kolonia angielska, z wyjątkiem mego biedactwa, została na nie zaproszona. Miss Hall pełna radosnego oczekiwania pogrążyła się w sprawach toaletowych i przez całe dnie stała się niewidzialna. Proszę sobie wyobrazić moje przerażenie, gdy przedstawiając ją posłowi ujrzałem, że lord Dufferin włożył do oka monokl i utkwił wzrok w jej piersi. Na szczęście był Irlandczykiem. Śmiejąc się głośno, odciągnął mnie na stronę i kazał mi przysiąc, że miss Hall nie nawinie się na oczy jego austriackiemu koledze. W drodze do domu p©Kviedzia-ła mi, że był to najbardziej podniosły dzień w jej życiu; wszyscy się do niej uśmiechali, a czuła, że i toaleta jej zrobiła doskonałe wrażenie. Śmiejmy się, śmiejmy z biednej starej panny! Chciałbym jednak wiedzieć, co poczęliby różni książęta, gdyby przestały istnieć takie panny Hali, które prowadzą dziennik ich uczynków, podziwiają z pochylonymi głowami i drżącymi kolanami ubóstwiane osoby podczas spacerów na Pincio lub w Villa Borghese i modlą się za nie w angielskim kościele na via Babuino? Jaki los czeka wszystkie gwiazdy i odznaki, gdy ludzkość wyrośnie z tych zabawek? Dlaczego nie mielibyśmy podarować ich wszystkich od razu miss Hall i raz na zawsze skończyć z nimi? Jedynie Krzyż Wiktorii będzie miał stale swą wartość, gdyż wszyscy obnażamy głowy wobec bohaterskich czynów w obliczu śmierci. Czy wiecie, czemu tak rzadko krzyż ten nadawany bywa w armii angielskiej? Czyż męstwo w najwyższym swym przejawie — courage de la nuit2, jak mawiał Napoleon — rzadko bywa poznane i uczczone, a jeżeli mu szczęście nie towarzyszy, przechodzi bez nagrody. Najbardziej upragnionym orderem angielskim po Krzyżu Wiktorii jest Order Podwiązki, a smutny byłby dla Anglii dzień, w którym odznaczenie to zostałoby zniesione. — I like the Garter — mówił lord Melbourne — there is no damned merit about it. Mój przyjaciel, szwedzki poseł w Rzymie, pokazał mi niedawno odpis listu, który napisałem przed dwudziestu laty. Powiedział mi, że oryginał przesłał do wiadomości ministerstwa spraw zagranicznych, które się nim świetnie ubawiło. 2 Męstwo niezauważone. 3 Lubię Order Podwiązki, bo nie wiąże się z nim żadna niezwykła zasługa. Była to spóźniona odpowiedź na wielokrotne urzędowe wezwanie szwedzkiego poselstwa, żebym się zdobył przynajmniej na tyle przyzwoitości, aby z podziękowaniem potwierdzić otrzymanie Orderu Mesyny, który mi włoski rząd nadał za coś, co jakoby zdziałałem podczas trzęsienia ziemi. List mój brzmiał jak następuje: Ekscelencjo! W sprawie orderów kierowałem się do dzisiaj zasadą, że przyjmować mogę wszelkie odznaczenia tylko wówczas, gdy nie uczyniłem nic specjalnego, aby na nie zasłużyć. Rzut oka na spisy osób udekorowanych przekona Waszą Ekscelencję, że moje niewzruszone stanowisko w tym względzie było dotąd przez odpowiednie, miarodajne czynniki zadziwiająco szanowane. Nowy sposób ujęcia tej kwestii, proponowany mi w piśmie Waszej Ekscelencji, a mianowicie ubieganie się o wyraz uznania dla mej mało znaczącej działalności, uważam za przedsięwzięcie nader śmiałe i pozwalam sobie wątpić o jego wartości praktycznej. Mogłoby ono jedynie wprowadzić zamęt do moich zapatrywań i wywołać gniew nieśmiertelnych bogów. Bez zwrócenia niczyjej uwagi udało mi się wymknąć z zarażonych cholerą dzielnic Neapolu i w równie dyskretny sposób pragnę wydostać się z ruin Mesyny. Niepotrzebne mi są medale, aby nigdy nie zapomnieć oglądanych tam obrazów. Mesy na Muszę nawiasem zauważyć, że list powyższy był tylko humbu-giem. Poseł szwedzki nie odesłał włoskiemu rządowi mego medalu mesyńskiego; leży on do dziś u mnie w którejś szufladzie, a sumienie mam czyste i w zapatrywaniach moicL nie nastąpił dzięki niemu zamęt większy, niż panował w nich dotychczas. W gruncie rzeczy naprawdę nie miałem danych do przyjęcia owego medalu, gdyż cała moja działalność w Mesynie była zasługą niezmiernie małą w porównaniu z tym, co mnóstwo innych nie znanych z nazwiska ludzi czyniło dla swych bliźnich z narażeniem życia. Mnie osobiście nie groziło żadne niebezpieczeństwo, chyba śmierć z głodu lub dzięki własnej głupocie. Zdołałem co prawda przez zastosowanie sztucznego oddychania uratować pewną ilość na wpół utopionych osób, ale każdy lekarz, pielęgniarka lub strażnik nadbrzeżny uważaliby taki uczynek za zupełnie naturalny. Wiem, że wprawdzie wyciągnąłem własnoręcznie jakąś kobietę spod gruzów kuchni, ale pamiętam też, że wołającą o pomoc zostawiłem z połamanymi nogami pośrodku ulicy. Nie miałem zresztą innego wyjścia, gdyż do czasu przybycia pierwszego statku ratowniczego nie rozporządzałem żadnymi środkami opatrunkowymi ani lekarstwami. Pamiętam, że późnym wieczorem znalazłem na jakimś podwórzu nagie niemowlę, które zabrałem ze sobą do piwnicy, gdzie otulone w płaszcz przespało spokojnie całą noc, a od czasu do czasu ssało mój palec. Z rana oddałem je zakonnicom gnieżdżącym się w rozwalonej kaplicy pod wezwaniem Świętej Teresy. Leżało tam już na podłodze kilkanaścioro dzieci krzyczących z głodu, gdyż przez cały tydzień nie można było dostać w Mesynie ani kropli mleka. Zastanawiało mnie często, jakim sposobem tak wielką liczbę dzieci zdrowych i całych zdołano wydostać spod rumo wisk lub znaleziono na ulicach. Można by sądzić, że wszechmocny Bóg więcej zmiłowania okazał malcom niż dorosłym. Ponieważ wodociągi się zawaliły, nie było innej wody jak tylko z kilku cuchnących studni, zatru-tych przez rozkładające się trupy. Nie można było dostać chleba, mięsa, nawet makaronu. Nie było jarzyn ani ryb, gdyż większość łodzi rybackich została zatopiona lub strzaskana przez gwałtowne bałwany, które uniosły ze sobą tysiące ludzi szukających schronienia na brzegu morza. Mnóstwo ciał zatopionych osób wyrzuciła następnie fala na ląd, gdzie rozkładały się w gorącym słońcu. Zobaczyłem też wówczas największego rekina, który przewalał się po piasku nadbrzeżnym, a Zatoka Mesyńska roiła się od tych potworów. Przyglądałem się chciwymi z głodu oczami, jak ludzie rozcinali go żywego na części; miałem cichą nadzieję, że uda mi się może zdobyć kawałek mięsa, 0 którym zawsze słyszałem, że ma być bardzo smaczne. W żołądku olbrzyma znaleziono całą nogę kobiecą, niby amputowaną przez chirurga, odzianą w czerwoną wełnianą pończochę i gruby bucik. Możliwe, że w czasie tych dni grozy nie tylko rekiny zakosztowały mięsa ludzkiego — lepiej nie mówić o tym... Naturalną koleją rzeczy był fakt, że niezliczone bezdomne psy i koty, włóczące się nocą po rumowiskach, niczym innym się nie żywiły. Ludziom ocalałym z katastrofy udawało się je od czasu do czasu upolować 1 spożywać. Ja sam usmażyłem kota na mojej lampce spirytusowej. Na szczęście można było w ogrodach kraść do woli pomarańcze, cytryny i mandarynki. Wina było pod dostatkiem; już pierwszego dnia rozpoczęło się plądrowanie licznych piwnic i składów, a wieczorem byliśmy wszyscy mniej lub więcej pijani. Należało to uważać za łaskę nieba, gdyż oszołomienie winem łagodziło uczucie głodu i bezsilności, a niewiele osób odważyłoby się zasnąć trzeźwo. Prawie każda noc przynosiła świeże wstrząsy podziemne. Rozlegały się wówczas trzaski i huki walących się domów, a ludzie wyli z przerażenia na ulicach. Na ogół sypiałem w Mesynie znośnie, jakkolwiek nieprzyjemne było ciągłe zmienianie noclegów. Najbezpieczniejsze schronienie dawały oczywiście piwnice, trzeba się było tylko zdobyć na odpędzenie posępnego wrażenia, że zawalające się mury mogłyby śpiącego uwięzić wśród ruin, niby szczura w pułapce. Najlepszy był sen pod drzewami w gajach pomarańczowych, lecz po dwudniowej ulewie noce stały się zbyt zimne dla człowieka noszącego cały swój bagaż w plecaku. Zgubiłem gdzieś ulubione szkockie cape, ale starałem się pocieszyć myślą, że będzie obecnie otulało zapewne bardziej zniszczone ubranie niż moje. Jednak, gdybym nawet mógł, nie byłbym teraz zamienił go na lepsze. Jedynie człowiek niezwykłej odwagi czułby się dobrze wśród tych nędzarzy, którzy na wpół obłąkani z głodu, zimna i przerażenia, uratowali się zaledwie w nocnych koszulach. Zresztą niezbyt długo chełpiłby się ktoś porządnym odzieniem. Nic dziwnego, że zanim nadeszło wojsko i ogłoszono stan wojenny, wzmogły się rozboje zarówno na żywych, jak na umarłych, oraz ponawiały się napady i mordy. Nie znam kraju, w którym nie zdarzałyby się takie wypadki w podobnych okolicznościach wprost niemożliwych do opisania. Jakby dla podniesienia grozy sytuacji uszło z życiem zaledwie czternastu ludzi z ośmiuset karabinierów ze szkoły wojskowej — pierwszy zaś wstrząs podziemny wypuścił na wolność czternastu zawodowych bandytów i złodziei, którzy skazani na dożywotnie więzienie zamknięci byli w klasztorze po-kapucyńskim. Zrozumiałą jest rzeczą, że zbrodniarze, splądrowawszy sklep z ubraniami i zdobywszy rewolwery, hulali do syta po mieście tak niegdyś bogatym. Włamali się nawet do sejfu w Banco di Napoli, zamordowawszy uprzednio obydwóch nocnych strażników. Jednak groza położenia przeważyła; nawet przestępcy stawili się częściowo dobrowolnie i woleli być zamknięci w bunkrze na okręcie niż pozostać dłużej w nieszczęsnym mieście, pomimo nieograniczonych możliwości, jakie się przed nimi otwierały. Mnie osobiście nikt przykrości nie robił i nie przeszkadzał w pracy; wszyscy okazywali mi wzruszającą życzliwość i gotowość pomocy, jaką też mieli w stosunku do siebie wzajemnie. Komu powiodło się zdobycie jakiegokolwiek pożywienia lub odzienia, ten chętnie dzielił się z innymi, nie mającymi najpotrzebniejszych środków do życia. Pewien nieznajomy złodziej sklepowy zrobił mi nawet prezent z pięknego watowanego szlafroka damskiego, a podarunek ten był dla mnie wówczas jednym z najbardziej upragnionych. Pewnego dnia, przechodząc obok ruin jakiegoś pałacu, spostrzegłem dostatnio ubranego człowieka, który rzucił chleb i marchew dwom koniom i małemu osłowi, zasypanym w stajni mieszczącej się w pewnego rodzaju piwnicy. Biedne zwierzęta można było dojrzeć przez szparę w murze. Dowiedziałem się, .że człowiek ów przychodzi tu dwa razy dziennie przynosząc wszystko, co mu się udało zdobyć do pożywienia nieboraków. Widok nieszczęsnych zwierząt, ginących z głodu i pragnienia, sprawiał na nim wrażenie tak głębokie, że najchętniej zastrzeliłby je z rewolweru, gdyby się zdobył na odwagę; nie mógł jednak zabić żadnego stworzenia, choćby nawet przepiórki1. Ze zdziwieniem popatrzyłem na jego mądrą, piękną, bardzo sympatyczną twarz i zapytałem, czy jest Sycylijczykiem. Zaprzeczył dodając, że mieszkał jednak wiele lat na Sycylii. W czasie naszej rozmowy zaczął padać ulewny deszcz. Idąc wraz ze mną dalej, spytał, gdzie mieszkam. — Właściwie nigdzie — odparłem. Spojrzał na moje przemoczone ubranie i zaproponował mi nocleg u siebie, gdyż mieszka w pobliżu z dwoma przyjaciółmi. Przedostaliśmy się po omacku pomiędzy wielkimi złomami murów oraz zdruzgotanymi gospodarskimi sprzętami, zeszliśmy w dół po jakichś schodach i stanęliśmy wreszcie w dużej, podziemnej kuchni, skąpo oświetlonej oliwną lampką palącą się na ścianie przed oleodrukiem Madonny. Na podłodze leżały trzy materace; signor Amadeo wskazał mi swój oświadczając, że mogę się na nim przespać, ponieważ on sam i jego obydwaj przyjaciele będą przez całą noc nieobecni; mają zamiar poszukać swojego dobytku pod gruzami domów. Dostałem świetną kolację, a był to drugi przyzwoity posiłek od czasu mego przybycia do Mesyny. (Pierwszy spożyłem przed kilkoma dniami, gdy niespodziewanie zastałem w ogrodzie amerykańskiego konsula wesołe towarzystwo zgromadzone przy śniadaniu; wydawał je mój dawny przyjaciel, Winthrop Chanler, który tegoż ranka przybył na swoim jachcie, wioząc prowiant dla głodującego miasta.) Spałem doskonale na materacu signora Amadea i obudziłem się dopiero z rana, gdy mój gospodarz i jego przyjaciele powrócili szczęśliwie ze swej niebezpiecznej nocnej wyprawy. Wiedziałem, jak bardzo była niebezpieczna, gdyż wojsko miało rozkaz strzelania natychmiast do każdego, kto usiłował unieść cokolwiek spod gruzów domu, choćby swego własnego. Moi gospodarze rzucili zawiniątka na stół, pokładli się na materacach i gdy wychodziłem, spali twardo. Uprzejmy signor Amadeo, jakkolwiek najwidoczniej śmiertelnie ' Przyjaciele zwierząt przyjmą zapewne z zadowoleniem wiadomość, że obydwa konie i osioł zostały siódmego dnia po trzęsieniu ziemi znalezione żywe i wkrótce przyszły do siebie (przyp. autora). znużony, nie zapomniał mi powiedzieć, że mogę tu powrócić i pozostać przy nim, jak długo będę chciał. Oczywiście skorzystałem z wielką chęcią z zaproszenia. Nazajutrz wieczorem zjadłem z nim ponownie kolację. Przyjaciele jego spali już mocno na swych materacach, gdyż po północy wybierali się znów na robotę. Nigdy w życiu nie spotkałem równie uprzejmego gospodarza; usłyszawszy, że nie mam pieniędzy, zaproponował mi, natychmiast pięćset lirów i ze wstydem muszę wyznać, że jestem mu je winien do dnia dzisiejszego. Nie mogłem się powstrzymać od wyrażenia zdziwienia, że chce pożyczyć pieniądze człowiekowi, o którym nic nie wie. Z uśmiechem odrzekł, że gdyby mi nie wierzył, nie siedziałbym teraz obok niego. Następnego popołudnia, gdy pod zwaliskami hotelu Trinacria poszukiwałem zwłok szwedzkiego konsula, stanął przede mną żołnierz z bronią wycelowaną do strzału. Zaaresztowano mnie i zaprowadzono na najbliższy posterunek. Oficer pełniący służbę uporał się po jakimś czasie z trudnościami, jakie mu sprawiało stwierdzenie mojej przynależności państwowej, zbadał przepustkę od prefekta i wypuścił mnie z aresztu. Jedyną moją zdobycz stanowił na wpół zwęglony spis konsularny szwedzkiego poselstwa. Z przykrym uczuciem opuściłem posterunek, zauważyłem bowiem podejrzliwe spojrzenie oficera, rzucone na mnie, kiedy mu powiedziałem, że nie mogę mu podać swego dokładnego adresu, gdyż nie znam nawet nazwy ulicy, przy której mieszka mój uprzejmy gospodarz. Tymczasem zrobiło się ciemno; zacząłem biec, ponieważ zdawało mi się ciągle, że słyszę za sobą ostrożne kroki, jak gdyby ktoś mnie tropił. Przyszedłem jednak na mój nocleg bez przygód; signor Amadeo i jego przyjaciele spali już na swych materacach. Wygłodzony zasiadłem do zwykłej wieczerzy, pozostawionej mi na stole przez uprzejmego gospodarza. Miałem zamiar czuwać do chwili przebudzenia się współtowarzyszy niedoli i zaproponować im swą pomoc przy poszukiwaniu rzeczy. Rozmyślałem właśnie, że byłoby to minimalnym odwdzięczeniem się za ich życzliwość, gdy nagle usłyszałem ostry gwizd i głośne kroki; ktoś schodził do nas po schodach. W jednej sekundzie wszyscy trzej mężczyźni zerwali się z materaców. Rozległ się strzał, niespodziewanie stoczył się ze schodów karabinier i padł u moich stóp. Schyliłem S1? czym prędzej, aby sprawdzić, czy żyje, i spostrzegłem rewolwer signora Amadea skierowany we mnie. W tejże chwili schronie nie nasze napełniło się żołnierzami, rozległy się znowu huki wystrzałów i po rozpaczliwej walce wszyscy trzej moi towarzysze zostali obezwładnieni. Kiedy przeprowadzano obok mnie Amadea, okutego w ręczne kajdanki i związanego sznurami wokół nóg i ramion, odwrócił głowę w moją stronę i rzucił mi dzikie spojrzenie, pełne takiego wyrzutu i nienawiści, że krew zastygła w żyłach. W pół godziny później znalazłem się znów na posterunku, gdzie zamknięto mnie na noc. Z rana zostałem przesłuchany przez tegoż oficera, którego mądrości i dobroci zawdzięczam życie. Dowiedziałem się od niego, że moi trzej gospodarze są zbrodniarzami, którzy wydostali się na wolność z dożywotniego więzienia u kapucynów, a wszyscy trzej byli peri- colisissimi2. W Amadeo rozpoznano owego sławnego bandytę, który od lat był postrachem całej okolicy Gir-genti, i popełnił osiem morderstw. On to właśnie ze swymi towarzyszami obrabował Bank Neapolu, zamordowawszy uprzednio nocnych strażników — a wszystko to działo się owej nocy, którą spokojnie przespałem na jego materacu. Wszyscy trzej zostali o brzasku rozstrzelani. Przed śmiercią zażądali księdza, wyznali grzechy i bez strachu rozstali się z życiem. Oficer policji chciał mi podziękować za odegranie tak ważnej roli w wytropieniu niebezpiecznych przestępców. Spojrzałem mu prosto w oczy i odparłem, że nie odczuwam żadnej dumy, ponieważ od dawna zdawałem sobie sprawę, iż nie chciałem spełniać roli oskarżyciela, a tym mniej oprawcy — nie są to sprawy, które by mi odpowiadały, może raczej jemu (jakkolwiek o tym również wątpię). Jedynie Bóg Najwyższy wie, które życie powinno być unicestwione i On tylko, który życie dał, ma praw.o je odebrać. Wieść o mojej przygodzie dotarła, niestety, do uszu różnych reporterów, krążących poza pasem zajętym przez wojsko. Zabroniono przezornie w owych dniach przebywać w mieście wszelkim dziennikarzom. Ubiegali się oni o sensacje, a im bardziej wydawały się nieprawdopodobne, tym bardziej były pożądane. Przygoda moja musiała wydać się niezwykła wszystkim, którzy nie przebywali w Mesynie podczas pierwszego tygodnia po trzęsieniu ziemi. Szczęściem nazwisko przekręcone omyłkowo uchroniło mnie od 2 Najniebezpieczniejsi. sławy. Kiedy jednak dowiedziałem się od wtajemniczonych, że jeżelibym pozostał nadal w Mesynie, nic mnie nie uchroni przed śmiercią z rąk mściwej mafii, zabrałem się nazajutrz razem ze strażą nadbrzeżną na łódź żaglową i przeprawiłem się przez cieśninę do Reggio. Zaraz po pierwszym wstrząsie podziemnym zginęło tu dwadzieścia tysięcy ludzi i miasto sprawiało wrażenie niezapomniane, a niemożliwe do opisania. Jeszcze okropniejszy widok przedstawiały drobne nadbrzeżne miasteczka, rozsypane wśród gajów pomarańczowych: Scilla, Canitello, Villa San Giovani, Gallico, Archi i San Gregorio. Cała okolica, stanowiąca dawniej zapewne najpiękniejszą część Italii, stała się wielkim cmentarzyskiem, na którym spoczywało ponad trzydzieści tysięcy zmarłych i tysiące rannych. Leżeli przez dwie noce pod ulewnym deszczem, aż nadleciał mroźny wicher północny. Znikąd nie nadchodziła pomoc i tysiące prawie obłąkanych ludzi pędziło na wpół nago przez ulice, wołając o pożywienie. Trzęsienie ziemi osiągnęło szczyt nasilenia w okolicy położonej najbardziej na południe. W Pellaro, gdzie z pięciu tysięcy mieszkańców pozostało przy życiu kilkuset, nie mogłem zupełnie rozpoznać, gdzie przechodziły dawniej ulice. Kościół, zapełniony wystraszonymi ludźmi, zapadł się po drugim wstrząsie podziemnym, grzebiąc pod gruzami cały tłum. Cmentarz usiany był trumnami, które rozwarły się i dosłownie robiły wrażenie, jakby były siłą wysadzone z wnętrza ziemi — był to potworny widok, który raz już oglądałem podczas pobytu w Mesynie. Na gruzach kościoła siedziała w łachmanach gromadka kobiet drżących z zimna; nie płakały, nie mówiły nic, siedziały milczące, z opuszczonymi głowami i na wpół przymkniętymi oczami. Od czasu do czasu któraś podrywała się raptownie i wbijała pusty wzrok w postać obdartego księdza, który stał nieco dalej wśród gromady mężczyzn i żywo gestykulował. Przeklinając okropnie, wskazywał zaciśniętą pięścią tam, gdzie po drugiej stronie cieśniny leżała Mesyna, owo miasto szatana, Sodoma i Gomora, przyczyna całego nieszczęścia! Czyż nie prorokował zawsze, iż to siedlisko grzechu musi zginąć w...? Obydwie jego ręce pokazywały dokładnie ruchami kołysania i popychania, na czym polegała treść jego proroctw. Castigo di Dio! Kara Boska! Wyjąłem z plecaka bochenek chleba i dałem go kobiecie siedzącej najbliżej i trzymającej na kolanach dziecko. Schwyciła go bez słowa, sięgnęła do kieszeni i podała mi pomarańczę. Potem odgryzła kawałek i wsunęła go do ust kobiecie leżącej poza nią i wijącej się w ostatnich kurczach porodowych. Resztę chleba zjadła sama chciwie jak zgłodniałe zwierzę. Cichym, monotonnym głosem opowiedziała mi, jak po pierwszym wstrząsie ziemi dom się zawalił, a ona z dzieckiem przy piersi uratowała się, choć sama nie wie, jakim sposobem; jak przez cały następny dzień pracowała nad odgrzebaniem spod gruzów pozostałych dwojga dzieci i ich ojca; jak do świtu słyszała jęki pod rumowiskami, ale potem przeszedł drugi wstrząs i wszystko ucichło... Przez czoło jej przebiegała w poprzek głęboka cięta rana, ale jej creatura — jak wzruszająco nazywają tu matki swe małe dzieci — nie była na szczęście zraniona. Bogu dzięki! I mówiąc te słowa przyłożyła do piersi przepysznego chłopca, zupełnie nagiego, silnego jak mały Herkules i całkowicie obojętnego na wszystko dookoła! W koszyku pod zgniłą garścią słomy spało obok niej jeszcze jedno niemowlę. Znalazła je na ulicy, a nikt nie wiedział, do kogo należy. Kiedy zabierałem się do odejścia, osierocone dziecko zaczęło płakać; kobieta sięgnęła do koszyka i przyłożyła je sobie do drugiej piersi. Patrzyłem na tę prostą kalabryjską wieśniaczkę o pięknie zbudowanym, dumnym ciele i wyniosłych piersiach, na dwoje przepysznych, silnie ssących dzieciaków i nagle zdałem sobie sprawę, czym była ta kobieta: oto siedziała przede mną Demeter wielkiej Grecji, gdzie została urodzona, magna mater Rzymian. Była matką-na-turą, a z jej pełnej piersi ponad setkami tysięcy grobów płynął niezwyciężony strumień życia. 28 Koniec sezonu rzymskiego Raz jeszcze powrócę do miss Hall. Osoby wysoko urodzone zabierały jej tyle czasu, że czuwanie nad mojct praktyką wśród pań nastręczało jej mnóstwo trudności. Nie spełniły się moje nadzieje, które żywiłem opuszczając Paryż: że skończy się wreszcie praca wśród kobiet chorych nerwowo. Przepełniały one stale gabinet na Piazza di Spagna. Zjawiły się nie tylko dawne znajome z Avenue de Villiers, których tak się obawiałem, ale miejscowi wymęczeni specjaliści chorób nerwowych, wiedzeni zrozumiałym instynktem samozachowawczym, obdarzali mnie stale swymi pacjentkami. Już owe gromady pań w przeróżnym wieku, bezwolnych i niepohamowanych, którymi obarczał mnie profesor Weir--Mitchell, mogły wystarczyć do wystawienia na próbę odporności umysłowej oraz cierpliwości każdego lekarza. Profesor Kraft--Elbing z Wiednia, sławny autor Psychopatii seksualnej, również przysyłał mi bezustannie pacjentów obojga płci. Podejście do nich było niekiedy trudne, zwłaszcza do kobiet. Ku mej radości i zdziwieniu miewałem też pod obserwacją liczne przypadki zaburzeń nerwowych, przysyłanych mi bezsprzecznie przez mistrza z Sal-pćtriere, jakkolwiek nigdy nie dawał im do mnie ani słówka na piśmie. Wielu z tych chorych stało na trudnym do ścisłego określenia pograniczu obłąkania i mniej lub więcej nie mogło odpowiadać za swe uczynki. W niektórych rozpoznawałem po prostu ukrytych wariatów, zdolnych do wszystkiego. Postępowanie z obłąkanymi jest łatwe i nie wymaga nakładu cierpliwości: przyznaję, że mam do nich nawet słabość. Przy pewnej dozie przyjaznej wyrozumiałości można się zwykle z nimi w krótkim czasie porozumieć. Wobec jednak histeryczek cierpliwość poddawana była ciężkiej próbie, a należy się dobrze zastanowić, czy można zająć względem nich stanowisko przyjazne — o przyjaźń tę ubiegają się przecież nade wszystko. Pacjentkom tym zazwyczaj niewiele można pomóc, zwłaszcza poza zakładem specjalnym. Środki uspokajające oszałamiają ich centra nerwowe, ale gruntownie leczyć ich nie można. Pozostają zwykle tym, czym były dotąd: splotem zaburzeń umysłowych, męką dla siebie i otoczenia, a przekleństwem dla lekarzy. W leczeniu histeryczek (a histeria nie zna granic wieku) najczęściej bezwartościowe jest działanie hipnozą, która daje doskonałe wyniki w przypadkach chorób umysłowych, dotychczas uważanych za nieuleczalne. W każdym razie należy uznać, że jedyną metodą w tych przypadkach jest sugestia przy zupełnej świadomości pacjenta podług metody profesora Charcota. Bywa ona nawet najczęściej zbędna, gdyż bezradne kobiety gotowe są i bez niej poddać się woli lekarza. Chętnie dają sobą kierować i widząc w nim swą jedyną podporę, uwielbiają go jak bożka. W tym okresie następuje nieodzowny pokaz fotografii: nie można tego uniknąć, ii faut passer par la', jak mawiał Charcot ze swym szyderczym uśmiechem. Moja niechęć do fotografii datuje się od bardzo dawna, od szesnastego roku życia nie mogłem się nigdy zdobyć na poddanie się tej procedurze. Zdarzało się to tylko w koniecznych sprawach załączenia fotografii do paszportu lub na wojnie, gdy pracowałem w Czerwonym Krzyżu. Nawet fotografie przyjaciół nie mają dla mnie wartości. Potrafię rysy ich bez żadnego retuszu wywołać na mej siatkówce zawsze, kiedy zechcę, a przy tym znacznie dokładniej, niż uczyniłby to najlepszy fotograf. Zwykle zdjęcia ludzkich twarzy są dla badań psychologicznych bez wartości. Stara Anna kochała się ogromnie w fotografiach. Od owego pamiętnego dnia, gdy z ubogiej sprzedawczyni kwiatów na Piazza di Spagna wyniesiona została do godności dozorczyni w domu Keatsa, stała się zapaloną zbieraczką fotografii. Często, po srogim wyłajaniu jej za różne niedociągnięcia w pracy, posyłałem do małego pomieszczenia pod schodami Trinita dei Monti gołębia pokoju z jakąkolwiek fotografią w dziobie. Kiedy wyczerpany stałą bezsennością wyprowadziłem się ostatecznie z mieszkania na Piazza di Spagna, Anna odziedziczyła całą szufladę mego biurka, Trzeba to zniesc. pełną fotografii wszelkiego rodzaju i wielkości. Muszę wyznać, że rozstałem się z zadowoleniem z moją dozorczynią. Anna nie była temu winna, ja sam ponoszę całą winę owego przykrego nieporozumienia. Następnej wiosny podczas krótkiego pobytu w Paryżu i Londynie uwagę moją zwróciło dziwne ustosunkowanie się do mnie niektórych moich pacjentów i ich rodzin — zachowanie to było nieomal zimne. W drodze powrotnej na Capri przejeżdżałem przez Rzym i miałem zaledwie tyle czasu, aby zjeść obiad w szwedzkim poselstwie. Pan poseł wydał mi się nieco zgryźliwy, a nawet pani domu, zazwyczaj urocza, była niezwykle małomówna. Gdy zbierałem się do odejścia, aby zdążyć na nocny pociąg do Neapolu, mój stary przyjaciel rzekł nagle, iż naprawdę już czas, abym pojechał na San Michele i przeżył resztę swych dni wśród psów i małp. Dla dobrego towarzystwa nie jestem już człowiekiem odpowiednim, a ostatnim postępkiem przy opuszczeniu domu Keatsa pobiłem własny rekord w dziwactwach. Zirytowanym głosem opowiedział, co mu się zdarzyło na Piazza di Spagna w wigilię Bożego Narodzenia. Jak zwykle tego dnia plac napełniały tłumy turystów. W drzwiach domu Keatsa stał stół założony fotografiami, a przy nim siedziała Anna głośno wołając ku przechodniom: — Venite a vedere ąuesta bellissima signorina coi capelli ricci, ultimo prezzo due lirę! Guardate la signora americana, guardate che collana di perle, guardate che orecchini con brillanti, ve la do per due cinąuanta, una vera combinazione! Non vi fate scappare ąuesta nobile marchesa, tutta in pelliccia! Guardate ąuesta duchessa, tutta scollata, in veste di balio e con la corona in testa, ąuattro lirę, un vero regalo! Ecco la signora bocca aperta, prezzo ridotto una lira e mezzo! Ecco la signora mezza pazza, rideva sempre, ultimo prezzo una lira! Ecco la signora capa rossa che puzzava sempre di liąuore; una lira e mezzo! Ecco la signorina dell'Albergo di Europa che era impazzita per ii signor dottore; due lirę e mezzo! Vedete la signora francese che portava via ii porta sigarette sotto ii mantello; povera signora, non era colpa sua, non aveva la testa apposto; prezzo ristretto una lira! Ecco la signora russa che voleva ammazzare la civetta, due lira, ne anche un soldo di meno! Ecco la baronessa mezzo uomo mezza donna; mamma mia, non si capisce niente, ii signor dottore diceva che era nata cosi; due lirę venti cinąue, una vera occasione! Ecco la contessina bionda che ii signor dottore voleva tanto bene, guardate com'e carina, non meno di tre lirę! Ecco la... A pomiędzy wszystkimi tymi paniami umieszczono na czołowym miejscu jego własną gabinetową fotografię w galowym mundurze, w kapeluszu i ze wszystkimi orderami; w rogu podobizny był napis: „Panu A.M. od jego starego przyjaciela C. B." Anna oświadczyła, że odda ją za zniżoną cenę jednego lira, gdyż specjalnością jej są fotografie kobiet. Poselstwo otrzymało niezliczoną ilość listów od mych byłych pacjentek, których ojcowie, małżonkowie lub wielbiciele z oburzeniem protestowali przeciwko takiemu skandalowi. Jakiś Francuz, będący w podróży poślubnej w Rzymie, wpadł we wściekłość ujrzawszy na wystawie u fryzjera na via Croce wystawioną na sprzedaż dużą fotografię swej młodej żony. Poprosił o mój adres twierdząc, że na granicy wyzwie mnie na pojedynek. Pan poseł dodał, że ma nadzieję, iż ów Francuz jest dobrym strzelcem, zresztą on, mój przyjaciel, prorokował zawsze, że nie umrę śmiercią naturalną... Stara Anna sprzedaje nadal kwiaty na Piazza di Spagna. Jeżeli nie chcecie jej podarować swej fotografii, to kupcie od niej przynajmniej bukiecik fiołków; czasy są ciężkie, a staruszka ma bielmo na obydwu oczach. Zdaje mi się, że nie ma środka na pozbycie się histerycznych pacjentów — byłbym wdzięczny za każdą dobrą radę w tym względzie. Pisanie do krewnych, aby przyjechali i zabrali chorą osobę, jest bezcelowe. Rodzina ma jej zwykle dosyć i nie cofnie się przed żadnymi ofiarami, aby tylko pozostała pod obserwacją nieszczęsnego lekarza. Przypominam sobie dokładnie pewnego małego 2 Chodźcie, zobaczcie tę piękną pannę z lokami, ostateczna cena 2 liry. Zobaczcie tę Amerykankę, co za kolia z pereJ, co za kolczyki z brylantami, odstąpię za 2 liry 50! Prawdziwa okazja! Oto dystyngowana markiza, owinięta w futro, nie dajcie się jej wymknąć. Patrzcie na tę księżnę w głęboko wydekoltowanej sukni balowej i koronie na głowie — za 4 liry, po prostu za bezcen! Oto panna z otwartymi ustami, cena zniżona I1 /2 lira! A ta panna półwariatka ciągle się śmiała — ostatnia cena 1 lir! Oto ruda panna, którą czuć było zawsze wódką — 1' /2 lira! Oto panna z hotelu „Europa" zakochana w panu doktorze — 2'/2 lira! A to jest owa francuska dama, która zabrała pod paltem papierośnicę; biedaczka nie była temu winna, miała źle w głowie — cena zniżona 1 lir! Oto Rosjanka, która chciała zamordować sowę — 2 liry, ani grosza mniej! A to jest baronowa, na wpół kobieta — na wpół mężczyzna; matko moja! trudno to pojąć, ale doktor mówił, że się taka urodziła — za 2'/2 lira> prawdziwa okazja! Oto hrabianka, blondynka, którą tak lubił pan doktor! Patrzcie, jaka piękna. Najniższa cena 3 liry! Oto... człowieka, który zrozpaczony przyszedł do mnie pewnego dnia po godzinach przyjęć. Upadł na krzesło i podał mi swój bilet. Już samo nazwisko napełniało mnie zgrozą: był to mr Charles W. Washington Longfellow Perkins junior. Przeprosił mnie, że nie odpowiedział na dwa listy i telegram, wolał jednak przybyć osobiście, by spróbować szczęścia po raz ostatni. Powtórzyłem mu swe żądanie dodając, że dalsze obarczanie mnie mrs Perkins junior jest niemożliwością, siły moje bowiem są na wyczerpaniu. Odparł, że z nim również dzieje się to samo; jako człowiek interesu pragnie sprawę traktować z punktu widzenia handlowego i gotów jest poświęcić połowę swego rocznego dochodu, wypłacając mi go z góry. Odrzekłem, że nie jest to kwestia pieniędzy — potrzebny mi spokój. Czy wiadomo mu, że mrs Perkins Lombarduje mnie od trzech miesięcy listami i to mniej więcej trzema dziennie? Czy wie, że wieczorem zmuszony jestem wyłączać telefon? Czy mu wiadomo, że kupiła najbardziej rącze konie w Rzymie i prześladuje mnie po całym mieście, skutkiem czego musiałem zaprzestać wieczornych spacerów z psami po Pincio? Czy wie może, iż w domu naprzeciwko, na rogu via Condotti wynajęła całe piętro, aby przez teleskop obserwować ludzi wchodzących i wychodzących z mego mieszkania. — O tak — odrzekł nieszczęsny mąż — teleskop ma pierwszorzędny! Doktor Jenkins w St. Louis musiał z tego powodu przenieść się do innego domu. A czy mu wiadomo, że wzywano mnie już trzy razy w nocy do Grand Hotel, gdzie wypompowałem jej z żołądka dużą dozę opium? Przerwał mi uwagą, że będąc pod opieką doktora Lippincotta truła się zawsze weronalem i radził mi, żebym następnym razem, gdy mrs Perkins znów po mnie przyśle, zaczekał z przyjściem do rana; była zwykle bardzo ostrożna w dozowaniu narkotyków. Nie ma obawy! A czy jest w tym mieście rzeka? Owszem, nazywamy ją Tybrem. Właśnie przed miesiącem żona rzuciła się do niej z mostu Anioła, ale policjant skoczył na ratunek i wyciągnął ją z wody. — Zupełnie niepotrzebnie — rzekł mr Perkins spokojnie moja żona pływa doskonale. W Newport wytrzymała razu Pewnego pod wodą pół godziny. A w ogóle dziwił się bardzo, że jego żona mieszka jeszcze w Grand Hotel — zazwyczaj nie przebywa nigdzie dłużej niż tydzień. Wyjaśniłem mu, że nic innego jej nie pozostało, ponieważ była już we wszystkich pozostałych hotelach Rzymu. Dyrektor Grand Hotel właśnie mi mówił, że nie może jej dłużej trzymać u siebie, gdyż przez cały dzień awanturuje się ze wszystkimi pokojówkami i kelnerami, a w nocy bezustannie przesuwa meble w pokoju. Czy mąż nie mógłby zaprzestać wysyłania jej pieniędzy? Jedynym ratunkiem dla niej byłaby konieczność ciężkiej pracy, którą zarabiałaby na chleb. Odparł, że małżonka posiada własny dochód w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów rocznie, poza tym otrzymuje drugie dziesięć tysięcy od pierwszego męża, któremu udało się za tak niską cenę odzyskać wolność. — Więc może by zamknąć ją w Ameryce w jakimś zakładzie? Owszem, próbował tego, ale bezskutecznie, gdyż nie jest uważana za zdecydowaną wariatkę, a prawdę mówiąc, on sam ciekaw jest, czego jeszcze można się po niej spodziewać? Czy nie mógłbym umieścić chorej gdzieś we Włoszech? Odparłem, że obawiam się, iż ów zamiar spełznie na niczym. Patrzyliśmy na siebie z coraz większą sympatią. Po chwili mr Perkins zauważył, że według statystyki doktora Jenkinsa nasza chora nigdy dłużej nie kochała się w żadnym lekarzu niż miesiąc, a przeciętnie nawet tylko dwa tygodnie — mój okres zatem skończy się wkrótce, ale czy zechciałbym z litości nad nim, biednym mężem wytrzymać z nią do wiosny. Niestety, statystyka doktora Jenkinsa okazała się niedokładna i mrs Perkins dręczyła mnie nadal przez cały czas pobytu w Rzymie. Latem zjawiła się na Capri, gdzie usiłowała utopić się w Lazurowej Grocie. Pewnego dnia wspięła się do mnie po murze na San Michele. W ataku rozpaczy omal jej nie zrzuciłem w przepaść. Przypuszczam, że uczyniłbym to z pewnością, gdybym nie pamiętał słów jej męża, który mi na pożegnanie powiedział, że upadek z wysokości tysiąca stóp nic jej nie szkodzi... Miałem wszelkie dane, aby mu wierzyć, bo przecież przed kilkoma miesiącami skoczyła ze słynnego muru przy Pincio pewna na wpół zwariowana Niemka, a tylko złamała sobie kostkę, mrs Perkinson zaś była bardziej wytrzymała. Gdy owa nieszczęśliwa Niemka wymęczyła już wszystkich lekarzy niemieckich, wreszcie ja padłem jej ofiarą. Była to chora wyjątkowo męcząca, ponieważ panna Frida posiadała wprost nieprawdopodobną zdolność wierszowania. Jej dzienna wydajność osiągnęła około dziesięciu stron liryki. Wszystko to skupiło się na mnie i cierpiałem tak całą zimę. Kiedy przyszła wiosna — a podobne wypadki z wiosną doznają zwykle pogorszenia — zakomunikowałem nierozsądnej matce mojej chorej, że jeśli nie zabierze jej do domu, nie cofnę się przed niczym i zamknę pannę Fridę w domu zdrowia. Wreszcie ustalono dzień wyjazdu do Niemiec. W nocy obudziło mnie przybycie straży pożarnej na Piazza di Ppagna. Pierwsze piętro Hotel de 1'Europe obok mego domu stało w płomieniach. Wkrótce zjawiła się u mnie panna Frida w nocnej koszuli i pozostała do rana w moim pokoju, pisząc wiersze w podniosłym nastroju i z błyskawiczną szybkością. Uzyskała wszystko, czego chciała. Musiała pozostać w Rzymie jeszcze przez cały tydzień, ponieważ była potrzebna do śledztwa i załatwienia sprawy odszkodowania. Okazało się, że ogień zaprószony został w jej pokoju: panna Frida rzuciła na fortepian zapalony ręcznik, nasycony naftą. Pewnego dnia, kiedy chciałem wyjść, spotkałem w drzwiach młodą Amerykankę, oślepiającej piękności, prawdziwy okaz zdrowia. Tym razem zdawałoby się, że dzięki Bogu z nerwami wszystko jest w porządku. Zapytałem, czy moglibyśmy rozmowę przesunąć do następnego dnia, ponieważ się śpieszę. Odpowiedziała, że śpieszy się również, a przybyła do Rzymu tylko po to, aby zobaczyć papieża i doktora Munthe, który przez rok powstrzymywał jej ciotkę Sally od popełnienia niedorzeczności. Żaden inny lekarz tego nie dokazał. Poprosiłem piękną panią o przyjęcie w podarunku bardzo ładnej kolorowej reprodukcji „Primavery" Botticellego, jeżeli zabierze swoją ciotkę do Ameryki. — To jest zupełnie niemożliwe — odpowiedziała — nawet w wypadku, gdyby mi pan podarował oryginał obrazu. Z taką ciotką nie można żartować. Nie wiem, czy towarzystwo, które po mojej wyprowadzce kupiło dom, odnowiło drzwi w pokoju, gdzie zmarł Keats. Niewiele brakowało, a pokój ten stałby się miejscem mojej śmierci. Jeżeli stare drzwi jeszcze istnieją, to w lewym rogu musi być na wysokości mej głowy mały otwór od kuli... Wypełniony jest gipsem i zamalowany przeze mnie... Następnym stałym gościem w mym pokoju przyjęć była pewna bojaźliwie wyglądająca i dobrze ułożona dama, która pewnego dnia, uśmiechając się przyjaźnie, wkłuła długą szpilkę od kapelusza w nogę pewnemu Anglikowi, który siedział obok niej na sofie. Do kompletu należała również para kleptomanów, ku oburzeniu mojej służby wynosząca pod paltami każdy przedmiot, który im wpadł w ręce. Niektórych z tych pacjentów w ogóle nie można było zostawić w poczekalni. Prowadzono ich do biblioteki lub do tylnego pokoju, gdzie pozostawali pod bacznym okiem Anny, która miała do nich niesłychanie dużo cierpliwości (częstokroć więcej niż ja sam). Aby oszczędzić na czasie, sadzano niektórych w jadalni, i w czasie kiedy jadłem śniadanie, mogli mi opowiadać swoje cierpienia. Okna jadalni wychodziły na podwórko, które leżało u stóp Trinita dei Monti i z którego zrobiłem rodzaj szpitala dla moich licznych zwierząt. Znajdowała się pośród nich prześliczna mała sowa, na pewno potomek w prostej linii sowy Minerwy. Znalazłem ją w Kampanii ze złamanym skrzydłem i na poły zagłodzoną. Po zrośnięciu się skrzydła byłem z nią dwa razy na miejscu, gdzie ją znalazłem. Chciałem zwrócić jej wolność. Za każdym razem leciała z powrotem za powozem i siadała mi na ramieniu, widocznie nie pragnęła rozstania. Od tego czasu sówka siedziała na drążku w rogu jadalni i przyglądała mi się z miłością swymi złotymi oczyma. Zaniechała nawet spania w dzień, aby móc na mnie patrzyć. Kiedy głaskałem jej miękkie ciałko, przymykała z rozkoszą oczy i dziobała mnie w wargi swym ostrym małym dziobkiem, naśladując pocałunek tak dokładnie, jak to leży w możliwościach sowy. Między pacjentami, których wprowadzono do jadalni znajdowała się również pewna młoda, łatwo pobudliwa Rosjanka, która sprawiała mi wiele kłopotu. Jakkolwiek wydaje się to nieprawdopodobne, była ona jednak tak zazdrosna o sowę, że wpijała dziki wzrok w małego ptaka, i byłem zmuszony dać Annie surowy rozkaz, aby tych dwojga nigdy nie zostawiała samych. Pewnego dnia, kiedy przyszedłem na śniadanie, Anna zawiadomiła mnie, że Rosjanka niedawno była i przyniosła zdechłą mysz, zawiniętą w papier. Miała ją jakoby schwytać w swym pokoju, a przyniosła sowie na śniadanie będąc przekonana, że ptak ją chętnie zje. Sówka jednak wiedziała lepiej, co zrobić: odgryzła jej wprawdzie według swego zwyczaju głowę, ale wzbraniała się pożreć ją całkowicie. Zaniosłem mysz do angielskiego aptekarza; okazało się, że zawierała ilość arszeniku zdolną zabić kota. Aby zrobić uciechę Giovanninie i Rosinie, zaprosiłem na Wielkanoc do Rzymu ich ojca. Stary Pacciale był od lat moim wielkim przyjacielem. W młodości zajmował się połowem korali, jak zresztą większa część mężczyzn na Capri. Po pewnym czasie został grabarzem na Anacapri. Zły to był interes w miejscowości, gdzie nikt nie umiera, dopóki trzyma od siebie w oddaleniu lekarzy. Ale za nic nie chciał zaniechać swego zajęcia nawet wówczas, kiedy zarówno jego samego, jak jego dzieci umieściłem na San Michele. Do zajmowania się trupami miał wyjątkowe zamiłowanie i bawiło go widocznie grzebanie zmarłych. Stary Pacciale przyjechał do Rzymu w Wielki Piątek i czuł się zupełnie wyprowadzony z równowagi, ponieważ dotychczas nigdy nie jechał pociągiem, nie był w mieście i nie siedział w powozie. Wstał o brzasku koło trzeciej i zszedł do wodotrysku Berninich pod moimi oknami, aby sobie w nim umyć twarz i ręce. Miss Hall wraz z jego dziećmi zaprowadziła go do bazyliki Sw. Piotra, gdzie ucałował brązową nogę apostoła, po czym na kolanach wszedł na Święte Schody. Poprosił następnie swego kolegę, aby mu pokazał ewangelicki cmentarz oraz w ogóle wszystkie cmentarze w Rzymie, i oświadczył, że nie ma chęci oglądać niczego poza nimi. Przez cały pozostały czas siedział przy oknie w swej, frygijskiej czapce, której nigdy nie zdejmował, i patrzył na Piazza di Spagna utrzymując, że jest to najpiękniejszy widok w Rzymie, i że nic się z nim nie może porównać. Zgadzałem się z tym zupełnie. Zapytałem tylko, dlaczego mu się tak ten plac podoba. — Bo przechodzi tędy tyle pogrzebów! - - odparł starzec. 29 Lato Wiosna nadeszła i minęła, rozpoczęło się rzymskie lato. Ostatni turyści znikali stopniowo z zakurzonych ulic. W opustoszałych muzeach cieszyły się z wakacji marmurowe boginie, rozkoszując się chłodem i wygodnymi szatami z figowych liści. Święty Piotr drzemał w cieniu watykańskich ogrodów. Forum i Koloseum zapadały znowu w sny pełne widziadeł. Giovannina i Rosina wyglądały blado i mizernie; nawet róże na kapeluszu miss Hall więdły coraz bardziej. Moje psy łaknęły chłodu, a małpy pod schodami Trinita dei Monti piszczały błagalnie o zmianę pogody i o trochę powietrza. Mój zgrabny mały stateczek stał w Porto d'Anzio i czekał niecierpliwie na znak, aby rozwinąć żagle w kierunku naszej wyspy, gdzie mastro Nicola i jego trzej synowie stali przy balustradzie obok kaplicy, wypatrując nas na horyzoncie. Zanim opuściłem Rzym, poszedłem na protestancki cmentarz przy Porta San Paolo. Słowiki śpiewały zmarłym, którym nie musiało być przykre zapomnienie w tym uroczym zakątku wśród pachnących lilii, róż i rozkwitłych mirtów. Ośmioro dzieci Giovanniego miało malarię. W owym czasie, wbrew twierdzeniu Baedekera, panowała ona na przedmieściach Rzymu. Najstarsza córka, Maria, czuła się tak wyczerpana ustawicznymi atakami febry, że powiedziała ojcu, iż nie przeżyje lata, jeżeli pozostanie w Rzymie. Zaofiarowałem się, że przewiozę ją na San Michele i oddam pod opiekę moim domownikom. Giovan-ni wahał się zrazu. Włosi ze sfer ubogich niechętnie rozstają się ze swymi chorymi dziećmi i raczej pozwalają im umrzeć przy sobie, niż oddają je do szpitala.*Zgodził się jednak wreszcie na moją propozycję, gdy mu powiedziałem, że może osobiście zawieźć swą córkę na Capri i przekonać się na własne oczy, że moi ludzie będą się nią dobrze opiekowali. Miss Hall, jak zazwyczaj, pojechała z Giovanniną, Rosiną i ze wszystkimi psami koleją przez Neapol. Mnie zaś, mego pawiana Billy'ego, psa Mungo i małą sowę czekała wspaniała podróż jachtem. Słońce właśnie wstawało, gdy okrążaliśmy Monte Circeo, gdy schwytawszy poranną bryzę, dmącą od zatoki Gaeta, z szybkością strzały przepłynęliśmy z rozpostartymi żaglami obok castello na Ischii. Zarzuciliśmy kotwicę w przystani na Capri, gdy dzwony biły południe. W dwie godziny później pracowałem na wpół nagi w ogrodzie na San Michele. Dzięki bezustannym wysiłkom od wschodu do zachodu słońca, dom był już prawie gotowy, ale w ogrodzie pozostało jeszcze wiele do roboty. Za domem miał być zbudowany nowy taras: nad obydwiema rzymskimi komnatami, które odkryliśmy na jesieni, miała powstać nowa loggia. Co się tyczy podwórca klasztornego, to powiedziałem mastro Nicola, że chciałbym znowu go zburzyć, gdyż przestał mi się podobać. Mój majster zaklinał mnie jednak, abyśmy go zostawili w obecnym stanie; burzyliśmy go już przecież dwa razy, a jeżeli wszystko, co zbudujemy, będziemy zaraz niszczyć, to nie skończymy San Michele nigdy w życiu! Wyjaśniłem mu, że najlepszy sposób budowania domu polega na rozwalaniu i budowaniu go od początku, dopóty dopóki oko nasze nie powie nam, że wszystko jest wreszcie w porządku. Oczy o wiele więcej wiedzą niż księgi, traktujące o sztuce budowania, a nieomylne są, dopóki wierzymy bardziej im niż obcym ludziom. Ujrzawszy teraz San Michele ponownie, stwierdziłem, że jest piękniejsze, niż sądziłem! Dom miałem mały, o niewielu pokojach, ale wokoło rozciągały się tarasy, pergole i loggie, z których można było patrzyć na słońce, morze i chmury; dusza potrzebuje więcej miejsca niż ciało. W pokojach znajdowało się niewiele sprzętów, ale tych, które w nich stały, nie można by było opłacić tylko pieniędzmi. Nic się tu nie znajdowało, co byłoby niepotrzebne czy brzydkie, nie było też żadnych bibelotów lub zbytecznych drobiazgów. Na bielonych ścianach wisiało kilka wczesnych malowideł, szkic Diirera i płaskorzeźba grecka. Stare dywany pokryły mozaikowe posadzki, na stołach rozłożono książki, a wszędzie w lśniących wazonach z Faenzy i Urbino stały kwiaty. Cyprysy z Villa d'Este obrzeżające drogę do kaplicy, najszlachetniejszy rodzaj drzew, rozrosły się już, tworząc okazałą aleję. Kaplica, od której imienia nazwałem całą siedzibę, stała się wreszcie też moją własnością. Miała się w niej mieścić biblioteka. Stare, piękne stalle okalały bielone ściany: pośrodku umieszczono duży stół z refektarza, założony książkami i fragmentami glinianych rzeźb. Na rzymskim słupie ze spiralnych splotów stał olbrzymi bazaltowy Horus, największy, jakiego widziałem kiedykolwiek. Rzymski zbieracz, może sam Tyberiusz, przywiózł go sobie z krainy faraonów. Z biurka spoglądała na mnie marmurowa głowa meduzy, pochodząca z IV wieku przed Chrystusem, a znaleziona na dnie morza. Na gzymsie wielkiego florentyńskiego kominka z epoki renesansu stała skrzydlata bogini zwycięstwa. Okaleczona głowa Nerona spoglądała z marmurowej kolumny przez otwarte okno na zatokę, gdzie kazał on niegdyś swym wioślarzom zabić matkę. Ponad drzwiami wejściowymi błyszczało pięknie kolorowe, szklane okno z Cinąuecento, dar Florencji dla Eleonory Duse, która mi je ofiarowała na pamiątkę swego ostatniego pobytu na San Michele. W małym pomieszczeniu, o pięć stóp niżej posadzki z barwnej rzymskiej mozaiki, spoczywali nadal obydwaj mnisi, na których natknęliśmy się niespodzianie przy zakładaniu fundamentów pod kominek. Leżeli ze skrzyżowanymi ramionami w tej samej pozycji, w jakiej przed pięciuset laty pochowani zostali pod swą kaplicą. Habity rozsypały się już prawie w proch, a ciała wyschły i stały się lekkie jak pergamin; rysy jednak zachowały się jeszcze dobrze, a ręce trzymały krucyfiks; jeden z mnichów miał przy pantoflach misterne srebrne sprzączki. Przykro mi było, że zakłóciłem ich sen, i z największą troskliwością ułożyłem zmarłych z powrotem w małym grobie pod kapliczką. Przejście, pełne światła, pod łukami gotyckich kolumn prowadzące wokół kaplicy, wyglądało tak, jak je sobie wyobraziłem. Gdzie można by było dzisiaj znaleźć takie kolumny? Stojąc przy marmurowej balustradzie i patrząc na wyspę, powiedziałem mastro Nicola, że musimy natychmiast przystąpić do budowy podstawy dla sfinksa, gdyż nie ma już czasu do stracenia. Mastro Nicola ogromnie zapalił się do tej pracy i spytał, gdzie się ów sfinks znajduje i dlaczego nie sprowadzimy go teraz. Odparłem, że leży pod ruinami zapomnianego pałacu cesarskiego gdzieś na lądzie stałym. Od dwóch tysięcy lat spoczywa w tym ukryciu, czekając na mnie; powiedział mi zaś o tym człowiek w czerwonym płaszczu, gdy po raz pierwszy spoglądałem na morze z miejsca, gdzie dziś stoimy. Jednak dotąd widziałem owego sfinksa jedynie w marzeniach. Spojrzałem na dół. U mych stóp w porcie stał zakotwiczony mały jacht. — Znajdę mego sfinksa w odpowiedniej chwili — rzekłem — znajdę go z pewnością. Trudności nam sprawi przeprawienie go przez morze, będzie on bowiem dla statku obciążeniem ponad normę, a wykuty jest z granitu i nie wiem, ile ton waży. Mastro Nicola podrapał się po głowie. — A kto go wyciągnie na San Michel<»? — zapytał. — Ja i ty! — odparłem.— a któż by inny! Obydwie rzymskie komnaty pod kaplicą zasypane były gruzem z odpadających ozdób u sufitów, ale ściany zachowały się nieźle do wysokości mężczyzny, a girlandy kwiatów i tańczące nimfy na czerwonym stiuku sprawiały wrażenie, jakby były malowane wczoraj. — Roba di Timberio? — spytał Nicola. — Nie — odparłem przyglądając się dokładnie mozaikowej posadzce, ułożonej w delikatny deseń z winogronowych liści — podłoga ta powstała wcześniej i pochodzi z czasów Augusta. Ten stary cesarz również lubił wyspę i nawet rozpoczął tu budowanie willi (Bóg raczy wiedzieć, w którym miejscu!), umarł jednak podczas tych poczynań, gdy w drodze powrotnej do Rzymu zatrzymał się na odpoczynek w Nola. Był on wielkim człowiekiem i władcą, lecz wierz mi, Tyberiusz przerastał wszystkich cesarzy. Pergolę oplatało już młode wino, a róże i powoje wspinały się po białych kolumnach. Wśród cyprysów na małym klasztornym podwórzu stał na kolumnie tańczący faun, a pośrodku wielkiej loggi umieszczono brązowego Hermesa z Herculanum. Na niewielkim marmurowym podwórzu, od strony jadalni, w potokach słońca siedział mój pawian Billy, gorliwie zajęty wyszukiwaniem pcheł w sierści Tappia, a wszyskie pozostałe psy leżały wokoło, leniwie mrugając w oczekiwaniu zwykłego zakończenia ich porannej toalety. Billy miał niezwykłą zręczność w ła-Paniu pcheł. Żadne stworzenie skaczące lub łażące nie mogło się ukryć przed jego czujnym okiem: psy wiedziały o tym dobrze i na równi z nim cieszyły się z tej zabawy. Była to jedyna forma Polowania, na jaką zezwalały prawa na San Michele. Śmierć wy mierzana była błyskawicznie i najprawdopodobniej bez bólu, gdyż pawian połykał swą zdobycz, zanim zdołała zorientować się w niebezpieczeństwie. Billy przestał teraz pić i stał się przyzwoitą małpą: był w kwiecie wieku, przestraszał swym podobieństwem do człowieka i zachowywał się grzecznie, jakkolwiek nieco za swawolnie, gdy tylko znikałem z pola jego widzenia. Każdego potrafił wystrychnąć na dudka. Rozmyślałem często, co o nim w gruncie rzeczy myślą psy? Czy nie obawiały się go jednak trochę? Najczęściej odwracały głowy, gdy małpa na nie patrzyła. Billy osobiście nie miał szacunku dla nikogo, oprócz mnie. Poznawałem natychmiast po jego twarzy, kiedy miał nieczyste sumienie, a zdarzało się to nader często. Możliwe, że obawiał się Munga, który milczący i ciekawy niezmordowanie krążył po ogrodzie. Billy miał w sobie coś bardzo męskiego. Nie był temu winien: takim ukształtował go Stwórca. W każdym razie zachowywał się obojętnie wobec płci odmiennej. Od pierwszej chwili poczuł miłość do Elizy, żony mego ogrodnika, która często godzinami stała pod figowcem, przyglądając się małpie z zachwytem, na co tamta odpowiadała specyficznym mlaskaniem wargami. Eliza, jak zwykle, spodziewała się dziecka: nie widziałem jej w stanie nieodmiennym. Jakoś nie podobała mi się ta jej przyjaźń z Billy'm i nawet poradziłem kobiecie, żeby raczej przyglądała się komu innemu... Stary Pacciale zszedł do portu na powitanie swego kolegi Giovanniego, grabarza z Rzymu, który po południu miał z córką przybyć żaglówką z Sorrento. Ponieważ musiał już nazajutrz stawić się do pracy na protestanckim cmentarzu, chciał więc jeszcze tegoż popołudnia obejrzeć obydwa cmentarze na wyspie. Wieczorem miałem wydać na ogrodowym tarasie przyjęcie z dowolną ilością wina na cześć tak wytwornego gościa z Rzymu. Dzwony z kaplicy biły na Ave Maria. Od piątej z rana pracowałem w słonecznym skwarze. Zmęczony i głodny usiadłem w górnej loggii do skromnego posiłku, wdzięczny Bogu za świeżo przeżyty piękny dzień. Nieco dalej, na tarasie ogrodu, wokół olbrzymiej misy makaronu i wielkiego dzbana najlepszego wina, jakie dawało San Michele, rozsiedli się moi goście w odświętnych ubraniach. Na głównym, honorowym miejscu zasiadł grabarz z Rzymu, a po jego obydwóch stronach zajęli miejsce dwaj grabarze z Capri. Dalej siedział Baldassare, mój ogrodnik, Gaetano, mający pieczę nad jachtem, i mastro Nicola z trzema synami. Gadali wszyscy razem na cały głos. Kobiety tłoczyły się wokoło stołu, zwyczajem przyjętym w Neapolu, wyrażając głośno podziw i zachwyt. Słońce chyliło się ku zachodowi i po raz pierwszy w życiu odetchnąłem z ulgą, gdy skryło się za Ischię. Czemu tęskniłem do zmroku i gwiazd ja, czciciel słońca, który od dzieciństwa lękałem się ciemności i nocy? Czemu paliły mnie dzisiaj oczy, gdy spoglądałem na świecące bóstwo? Czyżby było na mnie zagniewane? Czy zamierzało odwrócić ode mnie swe oblicze i pozostawić mnie w mroku, mnie, który klęcząc w pokorze chciałem mu ofiarować nową świątynię? Czyżby prawdę powiedział mi przed dwudziestu laty ów tajemniczy nieznajomy w czerwonym płaszczu, gdy po raz pierwszy spoglądałem na wspaniałą wyspę z kapliczki na San Michele? Czy prawdą były jego słowa, że zbyt wiele światła niedobrze wpływa na oczy człowieka? „Strzeż się światła! Strzeż się światła!", brzmiało mi w uszach jego złowieszcze ostrzeżenie. Przyjąłem warunki i zapłaciłem żądaną cenę; aby zdobyć San Michele, poświęciłem swoją przyszłość — czegóż chciał więcej ów nieznajomy w czerwieni? Jakaż była druga wysoka cena, którą miałem zapłacić, zanim umrę? Ciemna chmura przesłoniła mi nagle morze i ogród, rozłożone u moich stóp. Z przerażeniem zamknąłem rozpalone powieki... — Proszę o głos, moi przyjaciele — krzyczał grabarz z Rzymu. — Słuchajcie, co wam powiem! Wy, chłopi ze wsi, którzy go widzieliście w tej nędznej wiosce bosego i ubranego podobnie do was, nie wiecie, że w Rzymie jeździ powozem w dwa konie, a ludzie utrzymują, że był nawet w Watykanie, kiedy papież miał influencę. Mówię wam, przyjaciele, że nie ma takiego człowieka jak on — to największy doktor w Rzymie! Przyjedźcie i zobaczcie mój cmentarz; sempre lui, sempre lui, ciągle on i tylko on! My, to jest ja i moja rodzina, nie wiedzieliśmy w ogóle, co począć bez niego; on jest naszym dobroczyńcą! Jak myślicie, komu mogłaby woja żona sprzedawać wianki i kwiaty, gdyby doktor nie dostarczał jej wciąż klienteli! A ci cudzoziemcy, którzy dzwonią u bramy 1 dają moim dzieciom po parę groszy, aby ich wpuściły! Jak myślicie, po co oni przyjeżdżają i czego szukają? Moje dzieci, natu ralnie, nic z początku nie rozumiały, o co pytają obcy panowie, i często musiały ich oprowadzać po całym cmentarzu, zanim znaleźli grób, o który im chodziło. Ale teraz dzieci już wiedzą, czego cudzoziemcy szukają, i od razu prowadzą ich do kwatery, gdzie leżą krewni. Dostają wtedy nieraz o parę groszy więcej! Sempre lui, sempre lui! Nie ma jednego miesiąca, żeby nie pokrajał któregoś pacjenta w prosektorium, aby zobaczyć, co mu było, a za włożenie go z powrotem do trumny daje mi zawsze pięćdziesiąt lirów. Mówię wam, bracia, nie ma takiego jak on! Sempre lui! Sempre lui! Chmura się rozwiała, morze znowu promieniowało w złotym świetle i lęk mój pierzchnął. Człowiekowi, który może się jeszcze tak śmiać, nawet diabeł nie da rady! Goście zaczęli się wreszcie zabierać do odejścia. Przepełnieni radością życia, z winem szumiącym w głowach, rozeszli się na spoczynek, aby zasnąć snem sprawiedliwych. Ujrzałem się we śnie, jak stałem na samotnej równinie, zawalonej złomami murów, olbrzymimi blokami marmuru i połamanymi płytami; wszystko to zarastał bluszcz i rozmaryn, dzikie głogi, rozchodnik i tymianek. Na pokruszonym murze z opus reticulatum siedział stary pasterz i dął w okarynę, przygrywając swym kozom. Jego dzika, brodata twarz zniszczona była przez słońce i wichry, oczy gorzały spod gęstych nastroszonych brwi, a chude ciało drżało pod długim, niebieskim, pastuszym płaszczem z Kalabrii. Poczęstowałem go tytoniem, w zamian za który dał mi kawał owczego sera i cebulę. Rozumiałem go z trudnością. — Jak się nazywa ta miejscowość? Nie miała żadnej nazwy. Zapytałem pasterza, skąd pochodzi. Znikąd. Był tu zawsze. Tutaj jest jego ojczyzna. A gdzie sypia? Wskazał długim kijem na strome schody pod zawalonym Żukiem wejścia; zszedłem po stopniach wykutych w skale i zna-lsiłem się w półmroku sklepionej izby. W kącie leżał siennik i parę owczych skór służących za przykrycie. Od pułapu i na ścianach wisiały wiązki suszonej cebuli i pomidorów, a na niezdarnie skleconym stole stał gliniany dzban wody. Tutaj ów pasterz mieszkał, to były jego sprzęty, tu przebył całe swe życie i tutaj miał pewnego dnia umrzeć. Nieco dalej otwierało się przede mną ciemne przejście podziemne, na wpół zasypane gruzami zawalonego pułapu. Dokąd mogło ono prowadzić? Nie umiał mi tego objaśnić, gdyż nigdy tam nie był. Gdy był małym chłopcem, mówiono mu, że przejście to kończy się grotą, gdzie panuje nieczysty duch; przebywa w niej od wielu tysięcy lat w postaci olbrzymiego wilkołaka, który pożarłby każdego, kto odważyłby się wejść do pieczary. Zapaliłem pochodnię i po omacku ruszyłem naprzód nie kończącymi się marmurowymi schodami. Przejście stopniowo się rozszerzało i zimny podmuch uderzył- mi w twarz. Usłyszałem straszliwe wycie, które zmroziło nr krew w żyłach. Nagle znalazłem się w wielkiej komnacie. Dwa potężne filary z afrykańskiego marmuru podpierały jeszcze część sklepienia, dwa zaś leżały w poprzek na mozaikowej posadzce; gwałtowny wstrząs podziemny najwidoczniej strącił je z podstaw. Mnóstwo dużych nietoperzy wisiało na ścianach, niby czarne nieforemne bryły; niektóre z nich, oślepione raptownym rozbłyskiem pochodni, krążyły niespokojnym, pośpiesznym lotem nad moją głową. Pośrodku komnaty stał olbrzymi, granitowy sfinks, przyglądający mi się szeroko otwartymi, kamiennymi oczami. Zerwałem się, sen pierzchnął, a gdy otworzyłem oczy, był już dzień. Posłyszałem nagle zew morza, władczy, nieodparty, podobny rozkazowi... Ubrałem się pośpiesznie, wybiegłem przed balustradę obok kapliczki i dałem sygnał, aby przygotowano jacht do podróży. W kilka godzin później załadowałem nań zapasy na tydzień, zwoje mocnych lin, haki do^świgania ciężarów i łopaty. Zabrałem też rewolwer, wszystkie posiadane pieniądze i wiązkę pochodni ze smolnych szczap, jakich używają rybacy w czasie nocnych Połowów. Rozwinęliśmy żagle i popłynąłem na spotkanie przygody, najbardziej interesującej w mym życiu. Następnej nocy przybiliśmy do brzegu w ustronnej zatoce, znanej tylko rybakom i przemytnikom. Gaetano miał tu czekać na mnie z jachtem przez osiem dni, a tylko w razie niepogody pozwoliłem mu szukać schronienia w najbliższym porcie. Znaliśmy dobrze tę niebezpieczną zatokę, gdzie na przestrzeni setek mil nie można znaleźć dogodnego miejsca do lądowania. Znałem też głębiej ów kraj. Była to niegdyś Magna Graecia złotego wieku w historii helleńskiej sztuki i kultury, a dziś ziemia ta stała się najbardziej pustynną prowincją Italii, narażoną na trzęsienia ziemi i nawiedzaną przez malarię. W trzy dni później znalazłem się na opuszczonej równinie, usianej szczątkami murów, olbrzymimi blokami trawertyńskiego marmuru i połamanymi kamiennymi płytami. Wszystko porastał bluszcz, rozmaryn, dziki głóg i tymianek. Na pokruszonych szczątkach rzymskiego muru siedział stary pasterz i na flecie przygrywał stadu kóz. Poczęstowałem go tytoniem — podał mi w zamian kawał świeżego, owczego sera i cebulę. Słońce skryło się już za górami i śmiercionośna, malaryczna mgła z wolna zasnuwała pustynną równinę. Powiedziałem pasterzowi, że zbłądziłem i że nie mam odwagi szukać teraz drogi. Czy nie mógłbym spędzić nocy przy nim? Zaprowadził mnie do podziemnej izby, którą tak dobrze znałem z mego snu. Położyłem się na owczych skórach i natychmiast zasnąłem. Wszystko to zanadto jest mgliste i fantastyczne, aby możliwe było do opisania, a gdybym nawet spróbował ująć owe zdarzenia w słowa, nie uwierzylibyście mi na pewno. Ja sam nie bardzo zdaję sobie sprawę, gdzie skończył się mój sen, a zaczęła rzeczywistość. Kto skierował mą łódź do owej cichej, ustronnej zatoki? Kto przeprowadził mnie przez tę odosobnioną krainę bez dróg i ścieżek aż do nieznanych ruin willi Nerona? Czy pasterz ów był człowiekiem z krwi i kości, czy też faunem, który powrócił do swej ulubionej miejscowości, aby grać na flecie pośrodku stada kóz? Nie pytajcie mnie o nic, nie mógłbym i nie wolno mi nic opowiedzieć. Pytajcie o wszystko olbrzymiego, granitowego sfinksa, ustawionego na marmurowej balustradzie przy kaplicy na San Michele. Pytać go jednak będziecie na próżno; zachował przez pięć tysięcy lat własną tajemnicę, będzie więc umiał strzec i mojej. Powróciłem z wielkiej wyprawy wyczerpany głodem i niedostatkiem wszelkiego rodzaju, a przy tym wstrząsany atakami febry. Pewnego dnia wpadłem w ręce rozbójników, których mnóstwo kryło się wówczas w Kalabrii. Uratowały mnie moje łachma ny. Dwukrotnie przytrzymany zostałem, jako przemytnik, przez strażników patrolujących w zatoce. Kilkakrotnie ugryzły mnie skorpiony, a lewą rękę miałem zabandażowaną po ukąszeniu przez żmiję- Przed Punta Licosa, gdzie leży pogrzebana Leucosia, siostra Parthenopy, zaskoczyła nas burza z południowego zachodu. Obciążenie statku pociągnęłoby nas w odmęty morskie, gdyby SantAntonio w ostatniej chwili osobiście nie ujął steru. Kiedy wchodziłem na San Michele, paliły się jeszcze błagalne świece przed jego relikwiami w kościele na Anacapri, ponieważ po całej wyspie rozeszła się pogłoska, że nasz statek rozbił się podczas owej gwałtownej burzy. Gdy wróciłem do siebie, wszyscy moi domownicy powitali mnie rozpromienieni. Na San Michele, jak zazwyczaj, wszystkim powodziło się dobrze, a na Anacapri również nic złego się nie zdarzyło. Nikt nie umarł. Proboszcz zwichnął sobie nogę w kostce. Jedni utrzymują, że się pośliznął schodząc w niedzielę z ambony, drudzy byli zdania, że go zaczarował proboszcz z Capri; wszyscy wiedzą przecież, że ma on złe spojrzenie. Wczoraj z rana na Capri znaleziono kanonika don Giacinta w łóżku martwego. Kładąc się spać, czuł się zupełnie dobrze, a we śnie umarł. Ułożono go na całą noc na katafalku przed wielkim ołtarzem, a dziś z rana ma się odbyć uroczysty pogrzeb; dzwony dzwonią już od świtu. Mastro Nicola znalazł przy burzeniu starych murów na krużganku jeszcze jedną testa di cristiano, a Baldassare natknął się przy kopaniu wczesnych kartofli na gliniany dzban z rzymskimi monetami. Stary Pacciale, który przekopał moją winnicę w Damecuta, odprowadził mnie na bok z miną wielce tajemniczą. Przekonawszy się, że nikt nas nie podsłuchuje, wyciągnął z kieszeni złamaną, glinianą fajkę, czarną z wypalenia. Prawdopodobnie należała do któregoś żołnierza z maltańskiego pułku, który w 1808 roku stał w tej miejscowości. — La pipa de Timberio!' — oświadczył starzec. Psy kąpano codziennie, a zgodnie z mym przepisem, kości dostawały dwa razy tygodniowo. Moja sowa była w doskonałym humorze, a Mungo chodził niezmordowanie w dzień i w nocy po ogrodzie w wiecznym poszukiwaniu kogoś czy czegoś. Nawet milczące żółwie zdawały się szczęśliwe. A czy Billy zachowywał się grzecznie? Fajka Tyberiusza. — O tak! — pośpieszyła z odpowiedzią Eliza — Billy był bardzo grzeczny, un vero angelo! Spojrzałem na jego twarz wykrzywioną w uśmiechu i patrzącą na mnie z ulubionego figowca; jakoś mi się ta grzeczność wydawała nieprawdopodobna. Wbrew zwyczajowi nie zszedł z drzewa, żeby się ze mną przywitać. Nabrałem przekonania, że z pewnością coś zbroił, gdyż zastanawiał mnie podejrzany wyraz jego twarzy. Więc czy na pewno był zupełnie grzeczny? Z wolna dowiedziałem się prawdy. Jeszcze w dniu mego wyjazdu Billy rzucił burakiem w głowę jakiegoś turysty i zbił mu okulary. Napadnięty był bardzo rozgniewany i chciał wnieść zażalenie na Capri. Jednak Eliza ujęła się gorąco za małpą, twierdząc, że turysta sam był sobie winien: po co stanął umyślnie pod murem i wyśmiewał Billy'ego? Przecież wszyscy wiedzą, że go to zawsze doprowadzało do wściekłości. Nazajutrz przyszło do straszliwej walki pomiędzy małpą a foksterierem; wszystkie psy wzięły w niej udział, a Billy walczył jak wcielony szatan i nawet ugryzł Baldassara, który próbował rozdzielić zacietrzewionych. Awantura skończyła się z chwilą ukazania się na widowni Munga; Billy skoczył na figowiec, a psy ukradkiem wymknęły się, jak zwykle w obecności małego Munga. Od tęj pory pomiędzy psami a małpą trwał stan wojenny i Billy wzbraniał się nawet wyszukiwać im pcheł. Pewnego dnia gonił syjamskiego kota po całym ogrodzie, aż wreszcie zawlókł go na szczyt któregoś drzewa, gdzie mu najspokojniej powyrywał kawałki sierści. Poza tym od rana do nocy drażnił żółwie. Amanda, największa wśród nich, zniosła siedem jaj wielkości gołębich i zwyczajem żółwi zostawiła je na słońcu, aby się wykluły. Billy połknął je za jednym zamachem. A czy uważano przynajmniej, aby nigdzie nie stały butelki z winem? Odpowiedziało mi wymowne milczenie. Wreszcie Pacciale, najbardziej godny zaufania pomiędzy mymi domownikami, wyznał, że widziano dwukrotnie Billy'ego wychodzącego chyłkiem z piwnicy z butelką w każdej ręce. Dopiero przed trzema dniami znaleziono w kącie jego pomieszczenia dwie butelki, starannie zagrzebane w piasku. Zgodnie z moim rozkazem, wydanym na wszelki wypadek, zamknięto go natychmiast w jego klatce, gdzie o chlebie i wodzie miał czekać mego powrotu. NazaPrawdziwy anioł. jutrz znaleziono ją pustą. Billy w niewytłumaczony sposób uciekł w nocy, choć krata była nie uszkodzona, a klucz od kłódki znajdował się nadal w kieszeni Baldassara. Przeszukano całą wieś, lecz Billyego nie znaleziono. Dopiero dziś z rana na górze Barbarossy natknął się na niego Baldassare; pawian spał, trzymając w łapach nieżywego ptaka. W czasie całego dalszego śledztwa Billy siedział na swym drzewie przyglądając mi się wyzywająco; bez wątpienia rozumiał każde słowo. Dotkliwa kara wydawała się w'tym wypadku wskazana. Małpy na równi z dziećmi muszą przede wszystkim nauczyć się posłuszeństwa, zanim zaczną rozkazywać. Mina Billy'ego zrzedła. Wiedział, że jestem jego panem, że mogę go schwytać na lasso, jak to już niejednokrotnie czyniłem, że bat w mojej ręce przeznaczony jest dla niego. Wiedziały o tym równie dobrze psy otaczające figowiec, na którym siedział pawian; machały ogonami, z czystym sumieniem ciesząc się wyraźnie sytuacją — psy chętnie się przyglądają, gdy ktoś inny dostaje batem. Nagle Eliza krzyknęła przeraźliwie, chwytając się za brzuch. Zdążyliśmy we dwóch z Paccialem zanieść ją do domu na łóżko, a Baldassare pobiegł po akuszerkę. Gdy wróciłem pod drzewo, Billy znikł (na szczęście dla siebie i dla mnie, bo nie lubię zwierząt karać). Poza powyższymi wypadkami czekały mnie jeszcze inne nowiny; zawsze interesowałem się bardzo don Giacintem, toteż pragnąłem dowiedzieć się czegoś bliższego o śmierci człowieka, którego życie dobrze znałem. Uchodził on za najbogatszego na wyspie; dochód jego obliczano na dwadzieścia pięć lirów na godzinę, anche ąuando dorme, nawet kiedy spał. Przez wiele lat widziałem, jak wyciskał ostatni grosz ze swych ubogich lokatorów i jak wypędzał ich z doniu, jeżeli zbiór oliwek im nie dopisał i nie mogli opłacić komornego; widziałem, jak ich skazywał na śmierć głodową, gdy się starzeli i nie byli już w stanie ciężko na niego pracować. Ani ja, ani ktokolwiek inny nie słyszał nigdy, aby don Giacinto dał komu choćby grosik. Gdyby Wszechmocny okazał tej starej pijawce największą łaskę, jakiej człowiek w ogóle może w życiu dostąpić, a mianowicie gdyby mu pozwolił umrzeć podczas snu, Przestałbym wierzyć w sprawiedliwość Boga. Postanowiłem odwiedzić mego przyjaciela, proboszcza don Antonia, który na pewno opowiedziałby mi wszystko, czego pra gnałem się dowiedzieć. Don Giacinto był jego zaklętym wrogiem od lat pięćdziesięciu. Proboszcza zastałem w łóżku: nogę miał grubo zawiniętą w chustkę, ale twarz mu promieniała. W pokoju pełno było księży, a wśród nich uwijała się Maria porta-lettere, niesłychanie podniecona i rozgadana. W kościele San Constanzo wybuchł w nocy pożar i płomienie strawiły trumnę, w której leżał don Giacinto! Niektórzy twierdzili, że ii demonio osobiście przewrócił świecznik z woskowymi świecami, aby zapalić katafalk ze zmarłym. Inni utrzymywali, że uczyniła to banda rozbójników planujących kradzież srebrnego San Costanza. Proboszcz nie miał wątpliwości, że była to sprawa diabła, który przewrócił lichtarz; przypuszczał przecież zawsze, iż don Giacinto skończy w płomieniach. Opowiadanie Marii porta-lettere o śmierci księdza na pewno zasługiwało na wiarę. Oto w czasie odmawiania przez kanonika wieczornego pacierza miał mu się ukazać w oknie diabeł. Don Giacinto zawołał o pomoc i na wpół omdlałego zaniesiono na łóżko. Wkrótce potem skonał. Wypadek ten zaciekawił mnie ogromnie, toteż uznałem, że najlepiej uczynię zszedłszy osobiście na Capri, aby zbadać sprawę na miejscu. Na piazzy głowa przy głowie tłoczył się lud, krzycząc głośno. Pośrodku stał sindaco z ławnikami, czekając niecierpliwie na przybycie oddziału karabinierów z Sorrento. Na stopniach kościoła rojno było od księży, którzy rozmawiając, żywo gestykulowali. Kościół został zamknięty do czasu nadejścia władz. Tak jest, powiedział sindaco z poważną miną, wszystko to prawda. Z rana, gdy zakrystian otworzył drzwi, kościół wypełniony był dymem, a katafalk na wpół zwęglony, jak również trumna i kosztowny całun z haftowanego aksamitu; kilkanaście wieńców od rodziny i bliskich kanonika zmieniło się w garść żarzącego się popiołu. Trzy duże lichtarze obok trumny jeszcze się paliły, lecz czwarty został najwidoczniej przez świętokradczą rękę przewrócony w celu wzniecenia ognia. Trudno będzie zatem stwierdzić, czy była to sprawka ii demonio, czy też złoczyńcy. Sindaco dodał tylko przewidująco, że jeżeli wolno mu wyrazić swe zdanie, parlan-do con rispetto, to za pierwszym winowajcą przemawia fakt, iż w naszyjniku San Costanza nie brakuje ani jednego drogiego kamienia. Im dalej prowadziłem badania, tym większy mrok zasnuwał mi prawdę. W cafe pod nazwą „Hiddigeigei", głównej kwaterze niemieckiej kolonii, cała podłoga zasypana była rozbitymi kieliszkami, flaszkami i naczyniami wszelkiego rodzaju; na stole stała na wpół opróżniona butelka whisky. W aptece tuzinami pozrzu-cano z półek fajansowe słoje z drogimi specyfikami i tajemniczymi miksturami; wszystko pływało w oleju rycynowym. II professore Raffaele Parmigiano pokazał sam spustoszenie w nowej sali wystawowej stanowiącej ozdobę piazzy. „Wybuch Wezuwiusza", „Procesja do San Costanza", „Skała Tyberiusza" i „Bella Carme-la" leżały rzucone na stos wraz z połamanymi ramami i mnóstwem rozerwanych płócien. Jego „Tyberiusz w Lazurowej Grocie" stał na sztalugach, spryskany od góry do dołu ultramaryną. Sindaco oznajmił, że wszelkie badania prowadzone przez władze nie dały na razie żadnych rezultatów. Partia liberalna odstąpiła od twierdzenia o rozbójnikach, gdy przekonano się z całą pewnością, że nie zginęły żadne kosztowności. Nawet dwaj niebezpieczni spiskowcy z Neapolu, zamknięci od roku w więzieniu na Capri w celu przedłużenia im wakacji na świeżym powietrzu, mogli wykazać swe alibi. Z powodu ulewnego deszczu pozostali całą noc w celach, zamiast udać się po północy na zwykłe zabawy do wsi; a poza tym byli dobrymi katolikami, ludźmi bardzo lubianymi i nie mającymi skłonności do takich sprawek. Twierdzenie o diable, jako winowajcy wszystkiego, zostało przez partię radykalną odrzucone ze względu na poszanowanie pamięci don Giacinta. Któż więc mógł dopuścić się tak haniebnego czynu? Pozostawała tylko jedna możliwość. Odwieczny nieprzyjaciel znajdował się w najbliższym sąsiedztwie: Anacapri... Oczywista, iż wypadki były dziełem tamtejszych mieszkańców. Wyjaśniło to wszystko! W kanoniku mieli oni wroga, gdyż nigdy mu nie przebaczyli, że w swym sławnym kazaniu w dzień Santa Costanza wydrwił ostatni cud, uczyniony przez Sant' Antonio! Zajadła nienawiść pomiędzy „Hiddigeigei" i nowo otwartą kawiarnią na Anacapri była też ogólnie znana... A don Patricio, aptekarz z Capri, zastanowiłby się dobrze za czasów Cezara Borgii, zanim Przyjąłby zaproszenie na maccheroni od swego kolegi na Anaca-Pri... Spór profesora Raffaele Parmigiano, zamieszkałego na Ca-Pri, z profesorem Michelangelo z Anacapri o „Tyberiusza w Lazu r rowej Grocie" również przybrał ostatnio formę groźnej walki... Toteż otwarcie Sala di esposizione było dla profesora Michelange-lo solą w oku; możliwość sprzedaży jego „Procesji do SantAnto-nio" została tym samym zahamowana. Nie ulegało więc wątpliwości, że Anacapri było powodem wszystkiego zła. Abbasso Anacapri! Precz, precz z Anacapri! Taki obrót sprawy wydał mi się bardzo nieprzyjemny i osądziłem, że powinienem czym prędzej wrócić do domu. Ostatecznie sam już nie wiedziałem, co mam o tych wypadkach sądzić. Zaciekła walka pomiędzy Capri i Anacapri, trwająca od czasów hiszpańskich rządów w Neapolu, toczyła się wówczas z nieustającą siłą. Obydwaj sindaci nie rozmawiali ze sobą, najznakomitsi obywatele nienawidzili się, nienawidzili się też chłopi, kapłani, i nawet obydwaj święci patroni, święty Costanzo i święty Antonin. Kilka lat temu widziałem na własne oczy, jak gromada mieszkańców Capri tańczyła wokół kaplicy pod wezwaniem SantAnto-nio, bo wielki odłam skały z góry Barbarossy strzaskał ołtarz i figurę świętego. Na San Michele zakończono już pracę i wszyscy moi ludzie w odświętnych ubraniach podążyli na piazzę, gdzie dla uczczenia wypadków grała muzyka. Na fajerwerki zebrano już około stu lirów. Sindaco kazał mi powiedzieć, że spodziewa się, iż jako citta-dino onorario wezmę udział w uroczystości. Owego wyróżnienia i podniesienia do godności obywatela honorowego dostąpiłem przed rokiem. Pośrodku pergoli siedział Billy, przy największym żółwiu; tak był zajęty ulubioną zabawą, że nie zauważył mego przyjścia. Polegała ona na niespodziewanym uderzeniu w tylny otwór skorupy, skąd wystaje ogon żółwia. Za każdym razem stworzenie wysuwało z przedniego otworu zaspaną głowę, aby zobaczyć, co się dzieje, i za każdym razem dostawało w nos raptowne i ogłuszające uderzenie pięścią Billy'ego. Zabawa ta była na San Michele surowo zabroniona. Billy wiedział o tym doskonale, toteż krzyczał jak dziecko, kiedy udało mi się schwycić niespodzianie za pasek. — Słuchaj no — zacząłem surowo — musimy pogadać wreszcie ze sobą w cztery oczy, tam, pod twoim figowcem. Mamy ze sobą różne porachunki! Przestań cmokać, bo wiesz, że zasłużyłeś na rózgi i że je dostaniesz. Billy, więc znowu piłeś! Znaleziono u ciebie dwie puste butelki po winie, a brak też jednej flaszki „Black and White". Twoje postępowanie podczas mojej nieobecności było wprost skandaliczne. Dlaczego rozbiłeś turyście okulary? Dlaczego nie byłeś posłuszny? Pokłóciłeś się i pobiłeś z psami, a na domiar wszystkiego nie chciałeś im wyszukiwać pcheł. Obraziłeś Munga, dla sówki byłeś niegrzeczny, żółwie biłeś bez ustanku, a syjamskiego kota omal nie zadusiłeś. Nie dość na tym: uciekłeś z domu, i to po, pijanemu. Okrucieństwo względem zwierząt masz w swej naturze, w przeciwnym razie nie byłbyś tak podobny do człowieka, ale upić się mają prawo tylko królowie stworzenia. Dość mam twoich sprawek — wyprawię cię z powrotem do Ameryki, do twego dawnego pana, wiecznie pijanego doktora Campbella. W przyzwoitym towarzystwie nie możesz przebywać! Wstyd przynosisz swym rodzicom, Billy! Jesteś marnym, podłym tworem na wzór człowieka, niepoprawnym pijaczyną, jesteś... Zapanowało przykre milczenie. Włożyłem okulary i spostrzegłem nagle, że paznokcie i zwieszony ogon Billy'ego zabarwione są ultramaryną. — Billy — rzekłem po chwili — właściwie zgadzam się z twoim retuszem obrazu „Tyberiusz w Lazurowej Grocie", gdyż oryginał na nim zyskał. Przypomina mi teraz obraz, który wisiał ubiegłego roku na wystawie futurystów w Paryżu. Twój poprzedni pan opowiadał mi często o twej nieodżałowanej matce, która musiała być małpą rzeczywiście niezwykłą. Przypuszczam, iż po niej odziedziczyłeś te artystyczne zdolności. Wygląd zewnętrzny i poczucie humoru wziąłeś zapewne po ojcu, o którego charakterze i usposobieniu wyrobiłem sobie dokładne zdanie, sądząc po twych ostatnich wyczynach. Mógł to być tylko diabeł we własnej osobie. Aby zaspokoić moją ciekawość, powiedz mi tylko jeszcze jedno, Billy: który z was przewrócił ten lichtarz w kościele — ty czy twój ojciec?! 30 Ptasia Góra Nagłe odejście w zaświaty don Giacinta wśród dymu i ognia wpłynęło nader ożywczo na humor i usposobienie naszego proboszcza don Antonio. Zwichnięta kostka wkrótce przestała mu dokuczać i mógł znowu podjąć codzienne spacery na San Michele, aby mi asystować przy śniadaniu. Zgodnie z neapoli-tańskim zwyczajem zapraszałem go stale mangiare com me1, on zaś stale odmawiał wypicia filiżanki herbaty uprzejmym: — No, grazie, sto bene! Jedynym celem jego odwiedzin było siedzenie naprzeciwko mnie i przyglądanie mi się przy jedzeniu. Don Antonio nigdy nie widział z bliska cudzoziemca i wszystko, co robiłem lub mówiłem, wzbudzało jego ciekawość. Wiedział, że jestem protestantem, ale po kilku nieśmiałych próbach dyskusji zgodziliśmy się na wykreślenie teologii z naszych rozmów i na pozostawienie protestantów w spokoju. Było to ogromnym ustępstwem z jego strony, gdyż co tydzień wśród okropnych złorzeczeń wysyłał z ambony do piekieł wszystkich żyjących i zmarłych ewangelików. Byli oni jego specjalnością, ostatnią deską ratunku, gdy retoryka zawodziła. Nie wiem, co począłby don Antonio bez protestantów! Pamięć nie dopisywała trochę naszemu dobremu, staremu proboszczowi i cienka nić dowodzeń pękała czasem w najnieodpowiedniejszej chwili, a wtedy pośrodku kazania następowała śmiertelna cisza. Pobożna gmina wiedziała o tym i nie brała mu tego za złe. Każdy ze słuchaczy rozmyślał sobie dalej spokojnie o swych sprawach: o oliwkach, winnicy, krowach i świniach. Wiedzieli też wszyscy, co nastąpi ' Do jedzenia ze mną. 2 Nie, dziękuję, jestem zdrowy. dalej. Don Antonio wycierał nos z ogłuszającym trąbieniem, odpowiednim na Sąd Ostateczny, i znowu uzyskiwał grunt pod nogami. — Ma ąuesti maledetti protestanti, ma ąuesto camorrista Lutero! — Oby diabeł powyrywał im języki z ust, oby połamał im kości i smażył ich żywcem! In aeternitatem! Pewnej niedzieli wielkanocnej wszedłem z przyjacielem do kościoła właśnie w chwili, gdy ksiądz stracił wątek kazania i nastąpiło zwykłe głębokie milczenie. — Teraz zabierze się do nas! — szepnąłem memu towarzyszowi. — Ma ąuesto camorrista Lutero, ąuesti maledetti protestanti! Che ii demonio... — nagle spostrzegł nas w drzwiach kościoła. Ściśnięta pięść, którą wzniósł, aby zmiażdżyć przeklętych innowierców, otworzyła się i z przyjaznym, przepraszającym skinieniem w naszą stronę ksiądz dodał szybko: — Ale, oczywiście, nie pana doktora, nie pana doktora! Rzadko omijałem sposobność pójścia w niedzielę do kościoła. Zajmowałem wówczas miejsce obok starego ślepca Cecatiello, oficjalnego żebraka na Anacapri... Wyciągaliśmy ręce obydwaj, on po soldo4, ja zaś po ptaki, ukryte bądź w kieszeniach mężczyzn, bądź pomiędzy fałdami czarnych kobiecych mantiglie5, bądź w piąstkach dzieci. Moje wtrącanie się do tutejszych uroczystości w dniu Zmartwychwstania Pana nie budziło gniewu; zawdzięczam to wyjątkowemu stanowisku, jakim się wówczas cieszyłem we wsi, o czym mógłbym napisać bardzo dużo. W każdym razie zwyczaj ten uświęcony był tradycją dwóch tysięcy lat i jest on przez duchowieństwo do dziś popierany. Od pierwszego dnia w Wielkim Tygodniu zastawiano potrzaski w każdej winnicy i pod każdym drzewem oliwnym. Chłopcy ze wsi ciągnęli za sobą całymi dniami setki ptasząt, uwiązanych sznurkami za skrzydełka. Służyły one za symbol świętego gołębia i miały być wypuszczone na wolność w kościele, aby uświetnić radosne uroczystości z powodu Zmartwychwstania Chrystusa. Nigdy jednak więcej nie wzbijały się 3 Ci przeklęci protestanci, ten zdrajca Luter! 4 Grosz. 5 Pelerynki. w przestworza. Przez chwilę fruwały bezradne i wystraszone, a wreszcie siadały na oknach, stulały skrzydła i spadały na ziemię, gdzie kończyły swój krótki żywot. Kiedyś wdrapałem się o świcie na dach kościoła (mastro Nicola niechętnie przytrzymywał mi drabinę) i wybiłem kilka szyb w oknach. Jednak bardzo niewiele nieszczęsnych ptaków znalazło drogę do wolności. Ach, ptaki, ptaki! O ileż milej płynęłoby mi życie na pięknej wyspie, gdybym nie kochał ich tak bardzo! Jakim szczęściem napawał mnie ich zlot na wiosnę, z jaką radością obserwowałem ich tysięczne rzesze i słuchałem śpiewu w ogrodzie San Michele. I Lecz bywały też czasy, kiedy pragnąłem dać im na morze jakiś znak ostrzegawczy, znak, aby leciały jak najdalej, aby z kluczem dzikich gęsi, ciągnących wysoko w błękitach, skierowały swój lot do mej ojczyzny, gdzie byłyby bezpieczne przed ludźmi. Piękna wyspa, będąca rajem dla mnie, stawała się dla nich piekłem. Ptaki przylatywały zwykle przed wschodem słońca. Jedynym ich pragnieniem był odpoczynek po długim locie nad Morzem Śródziemnym; cel podróży miały bardzo odległy; kraj, w którym się urodziły i gdzie zamierzały wychować swe młode, był jeszcze daleko. Zlatywały się tysiącami dzikie gołębie, drozdy, synogarlice, bekasy, przepiórki, skowronki, słowiki, pliszki, zięby, jaskółki, gile i różni inni artyści w kunsztownym śpiewie, dający wiosenne koncerty w cichych lasach i na polach Północy. W kilka godzin potem biedactwa szamotały się bezradnie w sieciach, zastawionych przez ludzi podstępnie po całej wyspie, od skał przymorskich aż do wysokich zboczy Monte Solaro i Monte Barbarossa. Wieczorem wtłaczano je setkami do ciasnych klatek.bez wody i pokarmu, i wysyłano do Marsylii, skąd przewożono do Paryża, aby delektowały podniebienia smakoszów w eleganckich restauracjach. Był to interes dochodowy; przez długie wieki biskupstwo na Capri utrzymywało się wyłącznie ze sprzedaży schwytanych ptaków. Biskupa z Capri nazywano w Rzymie ii vescovo delie ąuaglie6. Czy wiecie, w jaki sposób chwyta się ptaki w sidła? Pomiędzy podpórkami, na których rozciągnięte są siatki, w ukryciu gęstwiny rozmieszcza się klatki z ptakami wabiącymi, które bez ustanku powtarzają automatycznie swe jednostajne Biskup przepiórek. wołanie. Nie mogą przestać; muszą odzywać się niezmordowanie w dzień i w nocy, dopóki nie skonają. Zanim nauka zdobyła wiadomości o układzie różnych centrów nerwowych w mózgu, diabeł zdradził swemu uczniowi, człowiekowi, okrutną tajemnicę, iż ptak, któremu rozżarzoną szpilką wykłuto oczy, musi śpiewać automatycznie... Stary ten sposób znany był już Grekom i Rzymianom, a również dziś praktykowany jest na wybrzeżach południowej Hiszpanii, Francji, Włoch7, i Grecji. Nieliczna garstka ptaków przeżywa tę operację, a pomimo to bywa ona dobrym interesem; oślepiona przepiórka warta jest na Capri dwadzieścia pięć lirów. Przez sześć tygodni na wiosnę i tyleż na jesieni ptaki pokrywały całą górę Barbarossy od ruin zamku na szczycie aż do muru ogrodowego na San Michele u jej podnóża. Zbocze to uchodziło za najlepszy teren do polowania na całej wyspie i często chwytano tam przez jeden dzień ponad tysiąc ptasząt. Góra należała do pewnego mieszkańca z lądu stałego, byłego rzeźnika i specjalisty w oślepianiu ptaków, mego jedynego, poza doktorem, wroga na Anacapri. Od chwili rozpoczęcia budowli na San Michele trwała pomiędzy nami wojna. Zwróciłem się do prefekta w Neapolu i kołatałem do rządu w Rzymie — stale dostawałem odpowiedź, że nic na to poradzić nie można, gdyż góra jest własnością rzeźnika i ma prawo rządzić się na niej. Uzyskałem audiencję u najdostojniejszej pani w kraju; obdarzyła mnie uroczym uśmiechem, którym zdobywała sobie serca w całej Italii, i zaszczyciła mnie zaproszeniem na śniadanie. Pierwsze słowa, które przeczytałem w spisie potraw, były: „Pasztet z nadziewanych przepiórek". Zwróciłem się do papieża. Tłusty kardynał oznajmił mi, że Ojciec Święty kazał się dzisiejszego ranka zanieść w lektyce do ogrodów w Watykanie, aby się przyjrzeć chwytaniu ptaków; polowanie się udało, gdyż przyniosło w rezultacie ponad dwieście sztuk. Oskrobałem rdzę z dwufuntowej armaty, którą Anglicy pozostawili w 1808 roku w moim ogrodzie, i od północy do brzasku strzelałem co pięć minut, aby odstraszyć ptaki od złowrogiej góry. Były rzeźnik podał mnie do sądu za przeszkadzanie mu w wykonywaniu zawodu, do którego ma prawo; zostałem skazany na karę dwustu lirów tytułem odszkodowania. Poświęcając resztki mego 7 Obecnie został zabroniony, ale po kryjomu uprawiany jest nadal. snu, nauczyłem wszystkie psy szczekać przez całą noc, w kilka dni później zdechł mi jeden z największych, a w jego żołądku znalazłem ślady arszeniku. Następnej nocy zaskoczyłem mordercę, czyhającego za murem ogrodowym, i obiłem go powaliwszy na ziemię. Zaskarżył mnie znowu i za czynne znieważenie zapłaciłem pięćset lirów. Aby zebrać olbrzymią sumę, na którą mój wróg ocenił swoją górę, a która sto razy przekraczała jej rzeczywistą wartość, sprzedałem już piękny grecki wazon i moją ulubioną Madonnę Desideria di Settignano. Kiedy przyszedłem z pieniędzmi, rzeźnik powtórzył dawną grę i oświadczył mi z szyderczym uśmiechem, że cena podniosła się w dwójnasób. Wiedział, z kim pertraktuje. Rozpacz moja doszła do tego stopnia, że byłbym w stanie rozstać się ze wszystkim, co posiadałem, aby nabyć nieszczęsną górę. Mordowanie ptaków szło zwykłym trybem. Odzwyczaiłem się od snu i nie mogłem o niczym innym myśleć. W poczuciu bezradności uciekłem z San Michele na Monte Cristo, gdzie pozostałem do czasu, gdy ostatnie ptaki przeleciały nad wyspą. Po powrocie przyjęto mnie wiadomością, że rzeźnik jest umierający. Dwa razy dziennie odprawiano na intencję jego zdrowia mszę w kościele, a każda kosztowała po trzydzieści lirów — przecież był jednym z najbogatszych ludzi we wsi. Nad wieczorem zjawił się u mnie proboszcz, zaklinając w imię Chrystusa, abym odwiedził konającego. Wiejski lekarz stwierdził zapalenie płuc, aptekarz był pewien apopleksji, fryzjer upierał się przy un colpo di sangue8, akuszerka utrzymywała, że to una paura9, proboszcz zaś wszędzie dopatrujący się „uroku", przypuszczał, że jest to na skutek marocchio10. Wzbraniałem się pójść do mego wroga, mówiąc, że nigdy nie leczyłem na Capri nikogo, prócz ubogich, a miejscowi lekarze najzupełniej dobrze poradzą sobie z każdą dolegliwością. Wreszcie zgodziłem się na wizytę pod jednym warunkiem: rzeźnik przysięgnie na krucyfiks, że jeżeli będzie żyć, nigdy więcej nie oślepi ptaka i sprzeda mi górę za niesłychaną cenę, jakiej zażądał przed miesiącem. Chory wzbraniał się przed przyjęciem takiej umowy. W nocy ksiądz udzielił mu ostatnich sakramentów, a o świcie proboszcz 8 Uderzenie krwi do głowy. 9 Atak z przestrachu. 10 Złego spojrzenia. znów zjawił się u mnie. Mój warunek został przyjęty i chory złożył żądaną przysięgę. W dwie godziny później zrobiłem punkcję i spuściłem pół litra ropy z lewej opłucnej ku zdumieniu lekarzy ze wsi, a na chwałę jej świętego patrona, gdyż wbrew moim przewidywaniom choremu zrobiło się lepiej. Miracolo! Miracolo! Góra Barbarossy jest dzisiaj świętym gajem ptaków. Bezpieczne przed ludźmi i zwierzętami tysiące zmęczonych wędrowników odpoczywają na jej zboczach w jesieni i na wiosnę. Psom nie wolno wtedy szczekać, koty wypuszczane są z kuchni jedynie z alarmującymi dzwonkami u szyi, a urwis Billy zostaje zamknięty w swoim pomieszczeniu, nie wiadomo bowiem nigdy, do czego są zdolne małpy i uczniaki. Nie pozwoliłem sobie dotąd ani na jedno słowo obniżające doniosłość ostatniego cudu świętego Antoniego, cudu, który w ciągu długich lat uratował życie co najmniej piętnastu tysiącom ptaków. Kiedyś jednak, gdy wszystko się dla mnie skończy, mam zamiar szepnąć cichutko najbliższemu aniołowi na ucho, że zachowując najwyższy kult dla SantAntonio stwierdzam, iż nie on, lecz ja wypompowałem ropę z płuca chorego rzeźnika... I poproszę anioła, aby wstawił się za mną dobrym słowem u Najwyższego, jeżeli nikt inny nie będzie chciał tego uczynić. Przekonany jestem, że Pan Bóg kocha ptaki, gdyż w przeciwnym razie nie obdarowałby ich skrzydłami, które dał także swym aniołom. 31 Dzieciątko Jezus Święta Anna z namysłem i niepokojem kiwała głową, zastanawiając się, czy wysłanie małego dziecka w podróż przy tak ostrym wietrze jest przedsięwzięciem rozsądnym. Czy przynajmniej dom, w którym jej wnuczek miał przebywać, jest dostatecznie zaopatrzony? Madonna uspokajała ją słowami, że maleństwo będzie dobrze otulone i że pewna jest, iż mu się nic nie stanie; poza tym dzieci są bardzo lubiane na San Michele. Sądziła, że najlepiej uczynią, postępując według życzenia chłopca, który zdradza chęć wybrania się w tę drogę, a wiadomo przecież, że ma on już swą wolę, chociaż jest taki mały. Świętego Józefa w ogóle o nic nie pytano; mówiąc prawdę, nie miał on nigdy w rodzinie wiele do powiedzenia. Don Salvatore, jako najmłodszy wśród księży, wziął kołyskę *na ręce, zakrystian zapalił woskowe świece i orszak ruszył1. Na czele szedł mały chłopiec z chóru, potrząsając dzwon- . kiem, za nim postępowały szeregi figlie di Maria2 w białych szatach i w błękitnych welonach; za nimi kroczył zakrystian z kadzielnicą, a na końcu szedł Salvatore z kołyską w ramionach. Gdy przechodzili przez wieś, mężczyźni odsłaniali głowy, kobiety podnosiły dzieci w górę, aby mogły dojrzeć Królewiątko leżące w złotej koronie i ze srebrną grzechotką na piersiach, ukutą według zwyczaju w kształcie rusałki. Ulicznicy wołali głośno: — II Bambino! II Bambino! 1 Słyszeliście zapewne o tym dziwnym zwyczaju. W czasie naszego pobytu na San Michele przyjmowano co roku odwiedziny „Bambino", jak nazywają we Włoszech Dzieciątko Jezus. Był to najwyższy zaszczyt, jakiego dom mój dostąpił. Dzieciątko pozostawało zwykle przez cały tydzień na San Michele (przyp. autora). 2 Dzieci Marii. Na San Michele zgromadzeni byli przy drzwiach wszyscy domownicy z różami w rękach na przywitanie naszego gościa. Najpiękniejszy pokój przeznaczono na dziecięcy, ozdobiono go kwiatami i girlandami z rozmarynu i bluszczu. Na stole, przykrytym naszym najlepszym płótnem, paliły się dwie woskowe świece, ponieważ małe dzieci nie lubią ciemności. W rogu pokoju stała moja florentyńska Madonna kołysząca w ramionach swe Dziecię, a ze ścian patrzyły na kołyskę dwa pyz^ie aniołki, dzieło Łukasza delia Robbia, oraz święta Dziewica roboty Mino da Fiesole. Od pułapu zwisała poświęcona ampla: biada domowi, w którym jej światło mruga lub zgaśnie! Pan jego umrze przed upływem roku! Obok kołyski rozłożono kilka pospolitych zabawek, najlepszych, jakie nasza wieś mogła dostarczyć dla uprzyjemnienia czasu Jezuskowi. Była tam łysa lalka, jedyna, jaka pozostała Giovanninie i Rosinie z czasów ich dzieciństwa; drewniany osiołek, pożyczony przez najstarszą córeczkę Elizy, oraz grzechotka w kształcie rogu, zabezpieczająca przed złym spojrzeniem. W koszu pod stołem spała kotka Elizy z sześciorgiem nowo urodzonych kociąt, przyniesionych na San Michele specjalnie z okazji uroczystości. Na podłodze stał duży, kamienny wazon z kwitnącym rozmarynem. Czy wiecie, dlaczego wybrano rozmaryn do ozdoby pokoju? Oto, gdy Matka Boska prała bieliznę Jezusowi, rozwieszała Jego koszulki do wysuszenia na krzaku rozmarynu... Don Salvatore troskliwie ustawił kołyskę i polecił Dzieciątko Jezus opiece kobiet, upomniawszy je z naciskiem, aby się Nim pieczołowicie zajmowały i zważały na wszystkie Jego życzenia. Dzieci Klizy przez cały dzień bawiły się w pokoju na podłodze, żeby dotrzymać towarzystwa Jezuskowi; gdy dzwony biły na Ave Maria, wszyscy domownicy klękali wokół kołyski do modlitwy. Na noc Giovannina dolała oliwy do lampy, wszyscy poczekali jeszcze chwilę, aż mały zaśnie, po czym rozeszli się do swoich zajęć. Gdy uciszyło się w domu, poszedłem raz jeszcze na górę, aby przed spoczynkiem rzucić okiem na śpiące dziecko. Blask poświęcanej ampli padał na kołyskę i oświetlał twarzyczkę uśmiechającą się przez sen... Maleńkie Biedactwo, nie przeczuwasz, iż przyjdzie dzień, kiedy ci wszyscy, klęczący dziś przy Twej kołysce, opuszczą Cię i zdradzą, choć dzisiaj twierdzą, że Cię kochają. Okrutne ręce zedrą złotą koronę z Twojej głowy, wcisną na nią wieniec cierniowy i przybiją Cię do krzyża — opuszczony będziesz przez wszystkich, nawet przez Boga! Owej nocy, kiedy Chrystus umarł na Golgocie, po murowanej posadzce, zdobiącej dziś mój dom, chodził niezmordowanie tam i z powrotem posępny duch. Zły sen kazał mu zerwać się z posłania. Twarz jego pochmurna była jak niebo nad nim, a z oczu wyzierał strach. Zwołał wróżbiarzy przepowiadających z gwiazd oraz magów ze Wschodu i kazał im objaśniać sobie sen; zanim jednak zdołali odcyfrować prawdę ze złotych liter na niebie, gwiazdy zbladły i zgasły. Kogóż to obawiał się pan świata? Jakie znaczenie miało życie pojedynczego człowieka dla niego, który władał życiem i śmiercią milionów? Przed kim miałby się usprawiedliwiać za śmierć owego niewinnego człowieka, który umarł dziś w nocy z woli rzymskiego namiestnika działającego w imieniu cesarza? A czyż on, którego imię do dziś wymieniamy z pogardą, on, który wydał wyrok na człowieka bez winy, bardziej był odpowiedzialny za ten czyn niż jego cesarski władca? Czy w skazańcu widział niewinnego nawet on, którego surowej pieczy powierzone zostały prawa i powaga Rzymu w buntowniczej prowincji? Czy nieszczęśliwy Zyd, który do dnia dzisiejszego błąka się po świecie, szukając przebaczenia, wiedział, co czyni? Czy wiedział to ów największy po wszystkie czasy złoczyńca, zdradzając swego pana pocałunkiem? Czy mógł postąpić inaczej? Czy działał z własnej woli? Czy nie należy przypuszczać, że posłuszny był woli innej, silniejszej od jego? Czy owej nocy nie znajdowało się na Golgocie więcej takich, którzy cierpieli za winy nie popełnione? Stałem jeszcze przez chwilę, schylony nad śpiącym dzieckiem, po czym na palcach wyszedłem cicho z pokoju. 32 Dzień świętego Antoniego La festa di SantAntonio było dla Anacapri najważniejszym dniem w całym roku. Już kilka tygodni wcześniej cała nasza wieś zajmowała się przygotowaniami do uroczystości na cześć swego patrona. Zamiatano ulice, bielono domy, obok których miała przejść procesja, kościół zdobiono czerwonym jedwabiem i haftowanymi dywanami, sprowadzono fajerwerki z Neapolu, a muzykę (najważniejsze akcesorium w całej uroczystości) z Torre Annunziata. Z chwilą przybycia jej wieczorem w wigilię wielkiego dnia, rozpoczynał się szereg świątecznych obchodów. Orkiestra, złożona z samych instrumentów dętych, musiała już daleko w zatoce grać ze wszystkich sił. Za wielka była wprawdzie odległość, abyśmy u nas na Anacapri dosłyszeć mogli głos trąb, dość jednak było blisko, żeby przy pomyślnym wietrze razić uszy znienawidzonych mieszkańców Capri, położonej niżej. Po przybiciu kapeli do brzegu ładowano ją wraz z olbrzymimi instrumentami do wielkich taczek, które ciągnięto w górę do miejsca, gdzie kończyła się droga. Ostatni jej odcinek musiała kapela przejść o własnych siłach, a wchodząc po stromych fenickich stopniach, powinna była grać przez cały czas. Przy murze na San Michele przyjmowała ją delegacja rady gminnej. Majestatyczny kapelmistrz we wspaniałym mundurze a la Murat, obszytym od góry do dołu złotymi galonami, wznosił pałeczkę i orkiestra, poprzedzana przez wszystkich chłopaków ze wsi, wchodziła na Anacapri w uroczystym tempie marsza. Trębacze dęli z pełnych piersi w rogi, klarnety i oboje, dobosze bębnili ze wszystkich sił, a dzwonki i cymbały przyczyniały się do hałasu. Następował powitalny koncert na piazzy, udekorowanej chorągwiami i zapełnionej tłumem. Trwał on bez przerwy do pół nocy, po czym muzykanci udawali się na kilka godzin odpoczynku do starych baraków, w których stali angielscy żołnierze w 1806 roku. Trzaski pierwszych pękających rakiet oznajmiały nadejście wielkiego dnia. O czwartej z rana, wraz ze świeżym, porannym wietrzykiem, wesoły capstrzyk budził uśpioną wieś. O piątej proboszcz odprawiał w kościele codzienną mszę, w której z okazji uroczystego dnia brała udział orkiestra; muzykanci grali wytrwale, pomimo pustych żołądków. Wreszcie o siódmej następowała merenda1, składająca się z czarnej kawy, pół kilograma chleba i świeżego owczego sera. O godzinie ósmej kościół przepełniony był już do ostatniego miejsca; po jednej stronie ustawiali się mężczyźni, po drugiej zasiadały kobiety ze śpiącymi dziećmi na kolanach. Na środku rozmieszczała się na specjalnym podium orkiestra. Dwunastu księży z Anacapri intonowało ze swych stall poza wielkim ołtarzem Missa solemnis Pergolesiego, ufając, że Opatrzność i akompaniament muzyki dopomogą im w opresji... Jako intermezzo orkiestra grała z wielką brawurą ognistego galo-pa, przyjmowanego przez wiernych z entuzjazmem. O dziesiątej rozpoczynano mszę świętą śpiewaną przed wielkim ołtarzem. Cienki głosik starego don Antonia, śpiewającego solo, mieszał się z drżącymi tremolami, pełnymi skargi, i krótkimi bolesnymi jękami, wydawanymi przez niewielkie organy, zużyte przez trzysta lat pracy. O jedenastej następowało kazanie ku czci świętego Antoniego i jego cudów, które objaśniano i uprzytamniano słuchaczom za pomocą odpowiednich gestów. Mówca w ekstazie wznosił ręce ku świętemu; wskazywał palcem na podłogę, aby przypomnieć wiernym, iż pod nią znajduje się mieszkanie dla potępionych; padał na kolana przed świętym Antonim i pogrążał się w cichej modlitwie; zrywał się z klęczek raptownie, jakby pragnąc powalić niewidzialnego szydercę, przy czym nieomal spadał z ambony. To w zachwycie słuchał z pochyloną głową niebiańskich pień aniołów, to po chwili, blady z przerażenia, zatykał sobie uszy, aby nie słyszeć zgrzytania zębów diabelskich i krzyku grzeszników gotujących się w wielkich kotłach. Ociekając potem, zmęczony dwiema godzinami wzdychań, łez i złorzeczeń w temperaturze czterdziestu stopni nieszczęsny pasterz padał wreszcie z wyczerpania na swej Śniadanie. kazalnicy, rzucając jeszcze jedno straszne przekleństwo na protestantów... O dwunastej robiło się na piazzy wielkie poruszenie. — Esce la processione! Esce la processione!2 — Na przodzie, trzymając się za rączki, szło kilkanaścioro malutkich dzieci, prawie jeszcze niemowląt. Niektóre ubrano w króciutkie tuniki i przypięto im skrzydełka anielskie na wzór Rafaela; inne, zupełnie nagie, a ustrojone w girlandy winogronowych liści i w wieńce z róż na główkach, wyglądały jak wycięte z greckich płaskorzeźb. Za nimi szły figlie di Maria, wysokie, smukłe dziewczęta w białych szatach, długich, niebieskich welonach i srebrnych medalikach z wizerunkiem Matki Boskiej, wiszących na błękitnych wstążkach. Dalej szły bizzocche3, zasuszone stare panny w czarnych sukniach i zasłonach, wierne Chrystusowi, swej pierwszej miłości; tuż za nimi kroczyła congrega di carita4, składająca się z poważnych, starszych mężczyzn, odzianych w charakterystyczne ubiory z czasów Savonaroli. La musica! La musica! Grajkowie w mundurach obszytych złotymi galonami według dawnej mody z czasów Burbo-nów w Neapolu, poprzedzani przez wspaniale ubranego kapelmistrza szli dmąc ze wszystkich sił w trąby. Grali skoczną polkę (jak się dowiedziałem, ulubioną melodię świętego). Wśród tłumu duchowieństwa w odświętnych ornatach ukazał się wreszcie SantAntonio na tronie z ręką wzniesioną do błogosławieństwa, witany salwami fajerwerków. Szatę jego pokrywały kosztowne koronki, drogie kamienie i wota; płaszcz ze starego, wspaniałego brokatu spinała na piersiach klamra z szafirów i rubinów. U szyi na łańcuchu z barwnych szklanych pereł wisiał olbrzymi koral w kształcie rogu, mający uchronić świętego od niedobrych spojrzeń. Tuż za świętym Antonim, obok burmistrza, szedłem ja z odkrytą głową i z woskową świecą w ręku. Pozwoleniem brania udziału w procesji wyświadczono mi zaszczyt, na który uzyskiwano specjalną zgodę arcybiskupa z Sorrento. Za nami kroczyli członkowie zarządu gminy, ławnicy zwolnieni na dziś od swych odpowiedzialnych obowiązków, dostojnicy, fryzjer, właściciel sklepu tytoniowego i krawiec. Dopiero za nimi tłoczył się ii popolo: rybacy, marynarze i chłopi, a w odległości nakazanej przez 2 Procesja idzie! 3 Dewotki. 4 Kongregacja miłosierdzia. szacunek — kobiety i dzieci. Na tyłach procesji szło skromnie kilka psów, kozy z koźlętami oraz kilka świń, szukających swoich właścicieli. Specjalnie wyznaczeni dozorcy, z pozłacanymi kijami w rękach, uwijali się po obu stronach orszaku w roli mistrzów ceremonii, starając się o ład w kroczących szeregach i zapobiegając ewentualnym zastojom procesji. Podczas przejścia przez wąskie uliczki z każdego okna sypano koszami słodko pachnący janowiec, ulubione kwiecie świętego; nosi ono nazwę fiore di SantAntonio. W niektórych miejscach przeciągnięto w poprzek ulicy, od jednego okna do drugiego, sznur, na którym ku uciesze tłumów przelatywał podczas przejścia świętego Antoniego kolorowy anioł z tektury z rozpiętymi skrzydłami. Przed San Michele procesia się zatrzymywała. Świętego ustawiano na przygotowanym wzniesieniu, aby przezchwilę odpoczął. Klerycy ocierali sobie pot z czoła, a muzyka nadal yrała fortissimo, jak po wyjściu z kościoła przed dwiema godzinami. SantAntonio spoglądał łaskawie z piedestału, wszyscy moi domownicy sypali garściami róże z okien, stary Pacciale uderzał w dzwony na kaplicy, a Baldas-sare na dachu domu powiewał na powitanie flagą. Był to dla nas dzień wielki i każdy czuł się dumny z zaszczytu, jaki nam przypadł w udziale. Psy, grzeczne i dobrze ułożone, choć trochę niespokojne, przyglądały się widowisku z pergoli, żółwie w ogrodzie rozmyślały nadal nad własnymi problemami, a Mungo zanadto był zajęty, aby miał czas na zaspokojenie ciekawości. Sówka siedziała na drążku i mrugając przymkniętymi oczami zdawała się myśleć o innych sprawach. Naszego Billyego, jako osobnika niewierzącego, zamykaliśmy przezornie w jeyo pomieszczeniu, gdzie piekielnie hałasował, wrzeszczał z całych sił, bębnił butelką do wody w cynowy dzbanek, szczękał łańcuchami, szarpał ryglami i najwstrętniej-szymi słowami wymyślał całemu światu. Spod San Michele orszak wracał na piazzę, gdzie SantAntonia wśród ogłuszających wystrzałów armatnich wnoszono z powrotem do kościoła. Uczestnicy procesji rozchodzili się wreszcie do swych misek z makaronem, a muzykanci zasiadali w ogrodzie hotelu Paradiso do posiłku, przygotowanego dla nich przez magistrat i składającego się z pół kilograma makaronu na osobę i dowolnej ilości wina. O czwartej otwierały się bramy na San Michele i cała wieś zbierała się w moim ogrodzie; biedni i bogaci, mężczyźni i kobiety, dzieci i niemowlęta, kaleki i upośledzeni umysłowo, ślepcy i kulawi. Tych, którzy nie mogli iść. o własnych siłach, przynoszono na rękach. Jedynie duchowieństwo świeciło nieobecnością, lecz nie ze swojej winy. Księża, wyczerpani długim chodzeniem w procesji, siedzieli w stallach za wielkim ołtarzem, zatopieni w modlitwach do SantAntonia. Możliwe, iż pacierze były dla świętego dosłyszalne, lecz nikt, kto by wszedł do pustego kościoła, nie mógłby usłyszeć choćby najcichszego dźwięku... W pergoli na San Michele od jednego końca do drugiego ustawiono rzędami stoły, a na nich pyszniły się dzbany najlepszego wina. Stary Pacciale, Baldassare i mastro Nicola napełniali niezmordowanie szklanki ucztujących, a Giovannina, Rosina i Eliza częstowały mężczyzn cygarami, kobiety — kawą, a dzieci — ciastkami i słodyczami. Orkiestra, którą wynajmowałem od magistratu na całe popołudnie, grała w górnej loggi. Wszystkie drzwi w moim domu stały otworem; nic nie było zamknięte, a wszelkie moje skarby leżały w pozornym nieładzie rozłożone jak zwykle na stołach, krzesłach i podłodze. Ponad tysiąc osób chodziło bez przeszkód po pokojach, nikt niczego nie dotykał i nigdy mi nikt niczego nie zabrał. Gdy dzwony odzywały się na Ave Maria, przyjęcie kończyło się i pożegnawszy się ze mną uściskiem ręki, wszyscy rozchodzili się do domów w podniosłym nastroju, ku czemu przyczyniało się wino stworzone przecież w tym celu! Orkiestra, nie zmęczona i pełna zapału, powracała na piazzę. Dwunastu księży, odświeżonych wypoczynkiem w stallach, stało już rzędem przed wejściem do kościoła. Burmistrz, radni gminni i inne osobistości zajmowali miejsca na tarasie ratusza; muzykanci, bez tchu po ostatnim marszu, rozmieszczali się z instrumentami na przygotowanych trybunach, a na piazzy tłoczył się ii popolo jak śledzie w beczce. Majestatyczny kapelmistrz wznosił pałeczkę i rozpoczynał ii grań concerto. W coraz szybszym tempie grano bez przerwy aż do jedenastej w nocy: Rigoletto, Trubadura, Hugonotów, Purytan, Bal maskowy, wybór neapolitańskich pieśni ludowych, polki, mazurki, menuety i tarantele. Potem następowały fajerwerki. Rakiety, rzymskie świece, koła ogniste i strzelające młyny diabelskie — wszystko to, wartości ponad dwa tysiące lirów, wybuchało ku czci świętego Antoniego. O północy kończył- się wprawdzie oficjalny program uroczystości, ale nie kończyła się uciecha i chęć zabawy mieszkańców Anacapri i muzykantów. Nikt nie wybierał się na spoczynek i wieś huczała całą noc- od śpiewów, śmiechu i muzyki. Evviva la gioia! Evviva ii Santo! Evviva la musica! Grajkowie musieli odjeżdżać pierwszą łodzią odchodzącą 0 szóstej z rana. O świcie, po drodze do przystani zatrzymywali się zawsze pod oknami San Michele, aby na moją cześć zatrąbić la serenada d'addio. Widzę jeszcze mego przyjaciela, Henry'ego Jamesa w pidżamie, trzęsącego się ze śmiechu przy oknie w swojej sypialni. Orkiestra zmniejszała się zwykle przez noc i nie rozporządzała już poprzednimi siłami; kapelmistrz majaczył, dwaj oboiści pluli krwią, fagocista dostawał przepukliny, gruby dobosz miewał wywichnięte ramię, cymbaliście pękały bębenki w uszach, a dwóch innych członków kapeli, zmożonych nadmiarem wrażeń 1 najzupełniej wyczerpanych, musiano ładować na osły i w ten sposób transportować do przystani. Reszta nieszczęsnych muzykantów kładła się pośrodku ulicy na wznak i ostatnim tchem wygrywała ku San Michele swą bolesną serenadę pożegnalną. Wzmocnieni czarną kawą muzykanci zbierali siły i nie mogąc wymówić słowa, machając tylko na pożegnanie przyjaźnie rękami, schodzili wreszcie zataczając się po fenickich stopniach w dół do przystani. Na tym kończyły się uroczystości ku czci świętego Antoniego. 5 Niech żyje radość! Niech żyje święty! Niech żyje muzyka! 33 Regaty Dzień był długi, upalny, pośrodku lata. Angielskie poselstwo opuściło Rzym i zamieszkało w Sorrento. Na balkonie hotelu „Viktoria" siedział poseł w marynarskiej czapce na głowie i przez monokl przyglądał się bacznie horyzontowi, badając, czy nie zrywa się burza, lekko marszcząca połyskliwe zwierciadło wody w zatoce. Na dole w niewielkiej przystani stała na kotwicy ulubiona „Lady Hermione", na równi ze swym panem niecierpliwie wyczekująca wycieczki po morzu. Dzięki zadziwiającym zdolnościom i technicznym wiadomościom, poseł przerobił zwykłą łódź na szybką żaglówkę. Mówił zwykle, że ma ogromną chęć wybrać się na tym statku za ocean, a dumny był ze swego dzieła bardziej-niż z któregokolwiek swego świetnego posunięcia dyplomatycznego. Całe dnie spędzał na jachcie i twarz miał opaloną na brązowo, niby rybak z Sorrento. Wybrzeże od Civita Vecchia do Punta Licosa znał prawie tak dobrze, jak ja. Pewnego dnia ścigaliśmy się na żaglówkach do Mesyny; ku wielkiej swej radości pobił mnie z łatwością, mając wiatr od tyłu i bardzo wysoką falę. — Zobaczy pan — powiedziałem — czego dokażę, kiedy będę miał nowe, jedwabne żagle. Pan poseł lubił Capri, a San Michele uważał za najpiękniejszy zakątek,, jaki widział kiedykolwiek, a widział w swym życiu wiele... O zmiennych losach wyspy mało miał wiadomości, pragnął jednak jak uczniak dowiedzieć się. o niej możliwie najwięcej. Byłem wówczas bardzo zajęty badaniami Lazurowej Groty. Mastro Nicola wyciągnął mnie już dwukrotnie na wpół zemdlonego ze sławnego przejścia pod ziemią, o którym głosi podanie, że prowadziło na wysokość sześciuset stóp w skale do willi Tyberiusza, położonej niegdyś na równinie Damecuta. (Nazwa ta powstała może ze stopienia się w jedno wyrazów „Domus Augusta"). Przebywałem wtedy całe dnie w grocie, a lord Dufferin przyjeżdżał często małą łodzią, odwiedzając mnie, gdy pracowałem. Po przepysznej kąpieli w błękitnej wodzie siadywaliśmy nieraz godzinami u wylotu tajemniczego przejścia, rozmawiając o Tyberiuszu i orgiach na Capri. Utrzymywałem, że opowiadanie, iż Tyberiusz przechodził tędy z chłopcami i dziewczętami do groty, gdzie zabawiał się z nimi, a potem dusił swe ofiary, jest takim samym nonsensem, jak inne opowieści Swetoniusza; tunel nie jest dziełem rąk ludzkich, lecz powstał przez powolne działanie wody morskiej na skały. Przedostałem się już w nim na odległość siedemdziesięciu metrów i z narażeniem życia przekonałem się, że kończy się ślepo. Liczne ślady rzymskich obmurowań świadczą, iż grota znana była Rzymianom. Dostawano się do niej przez wielki łuk bramy leżącej dziś pod powierzchnią morza, gdyż wyspa zapadła się od owego czasu o siedemdziesiąt stóp; można go dziś dojrzeć wyraźnie, gdy woda jest przezroczysta. Mały otwór, którym lord Dufferin wjeżdżał na łodzi, był początkowo oknem, przez które dostawało się powietrze do groty; ani ona, ani żadna z pozostałych nie były wówczas lazurowe. Niezupełnie ścisłe jest oczywiście twierdzenie Baedekera, że Lazurowa Grota została odkryta w roku 1826 przez niemieckiego malarza Kopiseha. Znana ona już była w XVII wieku pod nazwą „Grotta Gradula", a w roku 1822 odkrył ją ponownie rybak z Capri, Angelo Ferraro, który otrzymał za to nawet dożywotnią pensję. Co się tyczy posępnych opowieści, podawanych przez Tacyta, to historia popełniła jeden z największych błędów, przypisując wielkiemu cesarzowi haniebne uczynki. Powoływano się przy tym na świadectwo głównego oskarżyciela, „oszczercę ludzkości", jak go nazwał Napoleon. Tacyt był świetnym pisarzem, lecz kroniki jego są raczej historycznymi nowelami niż historią. Owe dwadzieścia wierszy, opisujące orgie na Capri, podał najwidoczniej w celu uzupełnienia typowej postaci tyrana, za jakiego uważała Tyberiusza szkoła retoryczna, do której Tacyt należał. Odszukanie tych więcej niż podejrzanych źródeł, z których czerpał on złe pogłoski o cesarzu, nie natrafia na trudności. Wykazałem już w swoim Psychological Study of Tyberius, że wieści te nie dotyczą życia Tyberiusza na Capri. Sam Tacyt nie wierzył w owe orgie, co wnioskować można z jego opisów życia Tyberiusza, miejscami zupełnie sprzecznych. Przedstawia go jako wielkiego cesarza i wielkiego człowieka, „którego charakter godny jest podziwu i nakazuje szacunek". Swetoniusz, historyk późniejszy i mniej wiarogodny, zaopatrzył swe najbardziej potępiające opisy z życia cesarza uwagą, że „prawie niedopuszczalne jest opowiadanie tych spraw, a jeszcze mniej należy im wierzyć". Przed ukazaniem się kronik, a stało się to w osiemdziesiąt lat po śmierci Tyberiusza, nie było w Rzymie człowieka, biorącego udział w ży -iu publicznym, który cieszyłby się opinią lepszą i bardziej nieskazitelną niż zmarły cesarz. Nikt ze współczesnych Tyberiuszowi, mający najlepszą sposobność słyszenia złych plotek w Rzymie, nie wspomina ani słowem o orgiach na Capri. Filon, pobożny i uczony Żyd, wyraźnie mówi o czystości i skromności, w jakiej żyć musiał Kaligula przebywając na Capri u dziadka, który go adoptował. Nawet Swetoniusz, zasługujący na nazwę szakala, zapomniał najwidoczniej o mądrej maksymie Kwintyliana, że „kłamca powinien mieć dobrą pamięć" i popełnia błąd opowiadając, że Kaligula, wybierając się na poszukiwanie przygód na Capri, musiał wkładać perukę, aby ujść srogiemu oku starego cesarza. Seneka, nieubłagany sędzia obyczajów, oraz Pliniusz, obydwaj współcześni cesarzowi, opowiadają o zupełnym odosobnieniu, w jakim żył Tyberiusz na Capri. Dio Cassius wspomina co prawda o pewnych wieściach uwłaczających dobremu imieniu Tyberiusza, przyznaje jednak, że napotyka w nich niewytłumaczone sprzeczności. Nawet Juvenalis, chętnie powtarzający pogłoski, mówi o „spokojnej starości Tyberiusza na ulubionej wyspie w otoczeniu przyjaciół i astronomów". Plutarch, surowy moralista, również opowiada o godnej szacunku samotności starego cesarza przez ostatnich dziesięć lat jego życia. Już Voltaire zdawał sobie sprawę, że orgie na Capri z punktu widzenia psychologicznego nie były możliwe. Tyberiusz miał sześćdziesiąt osiem lat, gdy schronił się do swej samotni. Opinii o nim, jako o człowieku niesłychanie surowych obyczajów, nie starali się zmienić nawet jego najzajadlejsi wrogowie. Wersja choroby umysłowej na tle uwiądu starczego również ostać się nie może wobec historyków, którzy zgodnie twierdzą, że cesarz był najzupełniej zdrowy umysłowo, jakkolwiek umarł w siedemdziesiątym dziewiątym roku życia. Dziedziczna skłonność do obłąkania, ciążąca na linii Juliusza, nigdy nie występowała u potomków Klaudiusza. Na Capri żył stary, osamotniony człowiek, zmęczony władca niewdzięcznego świata, zgorzkniały i melancholijny idealista ze złamanym sercem. Dziś nazwano by go może hipochondrykiem, chociaż duch jego przerastający współczesnych i niezwykły humor przetrwały dłużej niż wiara w ludzkość. Nie ufał ludziom i pogardzał nimi. Nie należy mu się dziwić zważywszy, iż zdradził go każdy mężczyzna i zawiodła każda kobieta, którym zaufał. Tacyt podaje nam słowa, którymi na rok przed usunięciem się w zacisze Capri cesarz odrzucił propozycję zbudowania świątyni, w której oddawano by mu cześć boską. Jedynie Tacyt, ten mistrz przeplatania poważnych opowieści sarkastycznymi złośliwościami, cytuje słowa cesarza proszącego potomność o sprawiedliwy sąd: Zgromadzeni ojcowie! Oto czynie wyznanie przed wami, a pragnę, aby potomność wyznanie to zapamiętała. Jestem człowiekiem, ciążą na mnie ludzkie obowiązki i znajdę zadowolenie w godnym spełnianiu mej roli. Potomni oddadzą cześć mej pamięci, jeżeli uwierzą, że byłem godny mych przodków, że starałem się być dla was troskliwym ojcem, że nie cofałem się przed niebezpieczeństwami, a gdy chodziło o dobro ogółu, nie przerażały mnie złe języki. Takie oto świątynie rad bym wznieść sobie w waszych sercach, gdyż są to pomniki najtrwalsze i najwspanialsze. ...Posągi z marmuru stają się znieważonymi grobami, jeżeli ciąży na nich przekleństwo potomności. Dlatego zanoszę tę prośbę przed moich sojuszników i współobywateli, a zarazem proszę bogów nieśmiertelnych, aby mnie do końca życia obdarzać raczyli jasnym umysłem, zdolnym do rozpoznawania właściwych dróg ku dobru ludzi i bogów. Oby obywatele moi i sojusznicy wspominali z szacunkiem i miłością imię moje, gdy odejdę z życia ziemskiego! Poszliśmy z lordem Dufferinem wyżej ponad grotę. Stary cesarz wiedział dobrze, czemu w Damecuta zbudował swą największą willę: rozciąga się stąd, jak z San Michele, najpiękniejszy widok na wyspę. Opowiedziałem posłowi, że liczne znalezione tutaj odłamki rzeźb dostały się do rąk jego, kolegi, sir Williama Hamiltona, który za czasów Napoleona był posłem brytyjskim w Neapolu. Dzisiaj przechowywane są w Muzeum Brytyjskim. Ileż ich pozostało jeszcze w ukryciu pod rozrosłą winnicą? Nosiłem się wówczas z poważnymi zamiarami rozpoczęcia podczas najbliższego lata poszukiwań, gdyż winnica była teraz moją własnością. Lord Dufferin podniósł zardzewiały guzik od munduru, leżący wśród pokruszonej mozaiki i szczątków marmuru. Korsykańscy strzelcy! Tak jest, stali tu w roku 1808 w sile dwustu ludzi; lecz na nieszczęście angielski garnizon na Anacapri składał się w większej części z wojsk maltańskich, które rozbiegły się, gdy Francuzi przypuścili szturm do obozu. Spoglądaliśmy w dół z urwistych skał nadbrzeżnych przy Orico. Wskazałem posłowi miejsce, gdzie Francuzi przybili wówczas do brzegu i wdarli się na skałę. Zgodziliśmy się obaj, że był to wyczyn rzeczywiście niesłychany. Anglicy walczyli ze zwykłą dzielnością, musieli jednak pod osłoną nocy cofnąć się na dzisiejsze San Michele, gdzie wódz ich, major Hamill, Irlandczyk, a więc rodak lorda Dufferina, umarł z odniesionych ran. Spoczywa on na cmentarzu na Anacapri. Do dziś stoi w moim ogrodzie stara dwufuntowa armata, którą jego' żołnierze musieli następnego dnia zostawić z powodu pośpiesznego odwrotu, gdy schodzili po fenickich stopniach w dół na Capri. Niezrozumiałe mi się wydaje, jakim sposobem wciągnęli na górę działo. Angielski dowódca w Casa Inglese na Capri zmuszony był poddać się nieprzyjacielowi. Zaledwie wysechł atrament na jego podpisie, gdy ukazała się angielska flota, którą cisza na morzu zatrzymała przy wyspach Ponza. Akt poddania się Francuzom nosił nieszczęsne nazwisko sir Hudsona Lowe, przyszłego dozorcy więzienia na innej wyspie, gdzie w kilka lat później trzymano w zamknięciu schwytanego orła... Podczas powrotu przez wieś na San Michele pokazałem posłowi mały dom w ogrodzie i powiedziałem mu, że należy do ciotki Margherity la bella, piękności z Anacapri. Ciotka jej wyszła za mąż za angielskiego milorda, który, jeśli się nie mylę, jest krewnym lorda Dufferina. Przytaknął dodając, że przypomina sobie, iż jeden z jego kuzynów ożenił się ku przerażeniu rodziny z wiejską dziewczyną i że nawet przywiózł ją ze sobą do Anglii. Lord Dufferin nie widział jej jednak nigdy i nie wie, co się z nią stało po śmierci męża. Sprawa ta bardzo go zainteresowała i musiałem mu o niej wszystko opowiedzieć. — To, co wiem o jej mężu — dodał — wystarczy mi najzupełniej. Wspomniałem, że wypadki te zaszły przed moim osiedleniem się na wyspie. Wdowę po lordzie poznałem dopiero w długi czas po jej powrocie z Anglii; była już wówczas starą kobietą. Mogłem opowiedzieć lordowi Dufferin tylko to, co słyszałem od starego don Crisostoma, jej spowiednika i nauczyciela. Oczywiście nie umiała ani pisać, ani czytać, ale będąc pojętną, jak wszyscy mieszkańcy Capri, poduczyła się wkrótce angielskiego. Aby ją przygotować do roli, którą musiała grać jako żona milorda, don Criso-stomo, człowiek uczony, dawał jej lekcje z rozmaitych dziedzin wiedzy. Miały one nieco rozszerzyć wąski horyzont myślowy dziewczyny i nasunąć jej tematy do rozmów. Z natury posiadała wiele gracji i miała wyczucie dobrych manier, jak wszystkie dziewczęta na Capri. Co się tyczy jej urody, to można wierzyć zapewnieniom don Crisostoma, który zawsze twierdził, że była najpiękniejszą dziewczyną na Anacapri; zawsze uważałem staruszka za wielkiego znawcę piękna. Ponieważ wysiłki, aby zainteresować ją czymkolwiek leżącym poza wiadomościami o jej ojczyźnie, spełzły na niczym, zdecydowano ograniczyć wykształcenie do historii Capri, aby uzbroić przyszłą lady w jakiś temat, o którym mogłaby mówić ze swą nową rodziną. Słuchała z powagą straszliwych podań o Tyberiuszu, który zrzucał swe ofiary z Salto di Tiberio, dusił w Lazurowej Grocie młode dziewczyny i chłopców, a pewnemu rybakowi poszarpał twarz kleszczami homara... Słuchała opowieści o Neronie, wnuku „Timberia", który kazał wioślarzom zamordować swą matkę w pobliżu wyspy; jego zaś siostrzeniec Kaligula topił tysiące osób zrzucając je z mostu Pozzuoli... Wreszcie piękna uczennica rzekła w swym dialekcie, niemożliwym do naśladowania: — Musieli to być bardzo źli ludzie — sami camorristi? — Naturalnie — odparł nauczyciel — czy nie słyszałaś, jak mówiłem, że Tyberiusz dusił w Lazurowej Grocie... że... — Czy oni wszyscy już umarli? — Oczywiście, prawie przed dwoma tysiącami lat! — To dlaczego, na Boga, tak się tym przejmujemy? Dajmy im spokój! — rzekła dziewczyna ze swym czarującym uśmiechem. I na tym skończyło się jej wykształcenie. Po śmierci męża przyjechała z powrotem na wyspę i pomału wróciła do prostego trybu życia swych przodków, których rodowód był o przeszło dwa tysiące lat starszy od rodowodu jej lorda. Zastaliśmy ją w małej pergoli, siedzącą z różańcem w ręku i z kotem na kolanach; miała wygląd okazałej rzymskiej matrony, majestatycznej jak matka Grakchów. Lord Dufferin z galanterią starego dworaka ucałował jej rękę. Zapomniała już język angielski i powróciła do dialektu swego dzieciństwa. Klasyczny język włoski, jakim mówił lord Dufferin, był dla niej (zarówno jak dla mnie) niezrozumiały. — Proszę jej powiedzieć — rzekł lord, gdyśmy się zbierali do odejścia — proszę jej powiedzieć w moim imieniu, że jest co najmniej tak wielką damą, jak jej angielski lord był dżentelmenem. — Czy pan poseł życzy sobie zobaczyć jej siostrzenicę, Margheritę la bella? — Jak najchętniej — odparł grzecznie. La bella Margherita przyjęła nas swym najczarowniejszym uśmiechem i najlepszym winem proboszcza, toteż uprzejmy galant oświadczył wkrótce, że gotów jest zadokumentować swe pokrewieństwo mocnym pocałunkiem na różowym policzku ślicznej kobiety. Od dawna wyczekiwane regaty miały się odbyć w najbliższą niedzielę, trasa wyznaczona była w trójkącie od Capri przez Posi-lipo do Sorrento, gdzie zwycięzca miał otrzymać nagrodę z rąk lady Dufferin. Moja „Lady Victoria" była najpiękniejszym jachtem, jaki kiedykolwiek powstał w Szkocji; zbudowany był z teczyny' i ze stali, a mógł podołać każdemu zadaniu i przy odpowiednim kierownictwie oprzeć się każdej pogodzie. Jeżeli w ogóle umiałem cokolwiek, to chyba sterować statkiem. Dwa mniejsze jachciki nosiły imiona dwóch córek lorda Dufferina. Szansę mieliśmy prawie równe. Przy silnym wietrze i wysokiej fali mógłbym przegrać, spodziewałem się jednak, że przy względnej ciszy zaufam nowemu masztowi oraz jedwabnym żaglom i nagrodę zdobędę. Nowe żagle nadeszły z Anglii podczas mego pobytu w Rzymie i stary Pacciale, najbardziej godny zaufania wśród moich ludzi, rozpiął je w składziku na przystani. Zdawał sobie sprawę z doniosłości swego zadania, spał z kluczem pod poduszką i nie pozwalał nikomu wejść do świętego przybytku. Jakkolwiek w późnych latach stał się grabarzem pracującym z wielką gorliwością, serce jego skłaniało się ku morzu, na którym żył i cierpiał od dzieciństwa jako poławiacz korali. Zanim przeklęty potop Amerykanów zalał Capri, cała męska ludność wsi wybierała się na połowy korali do Barbarii, to jest w okolicy Tunisu i Trypolisu. Był to ciężki zawód, pełen trudów, niedostatku i niebezpieczeństw. Wielu nie Drzewo teakowe. powróciło nigdy na wyspę. Zarobienie trzystu lirów, potrzebnych do wzięcia sobie żony, kosztowało Paccialego całe dwadzieścia lat znoju i pracy na morzu; sto lirów kosztują łodzie i sieci, dwieście — łóżko oraz kilka krzeseł i odświętne ubranie, w którym bierze się ślub. W dalszym życiu pomagać musi Madonna. Dziewczyna czekała na niego przez długie lata, przędąc i tkając płótno, które miała mu wnieść w posagu. Jak każdy tamtejszy mieszkaniec, Pacciale odziedziczył po swym ojcu kawałek ziemi; leżała ona tuż nad morzem i, niestety, była właściwie skałą położoną o tysiąc stóp poniżej Damecuty. Przez długie lata znosił na plecach koszami ziemię, aż pokrył nią nieurodzajną glebę i zasadził winorośle oraz kilka figowców. Nigdy jednak nie zebrał ani kiści winogron, gdyż w czasie wiatru południowo-wschodniego niszczyła je sól morska w czasie przypływu; niekiedy przynosił jedynie kilka młodych kartofli, dojrzewających najwcześniej na całej wyspie, i ofiarowywał mi je z dumą. Cały wolny czas spędzał na dole w swej masse-ria2 , kopiąc kamienistą glebę ciężką, szeroką łopatą lub siedząc na kamieniu i z glinianą fajką w ustach patrząc na morze. Niekiedy odwiedzałem go, schodząc po zboczu tak stromym, że koza musiałaby się zastanowić przy każdym kroku. Moje przyjście zawsze go bardzo uszczęśliwiało. Tuż poniżej jego posiadłości była grota, do której niemożliwością było dotrzeć od strony morza, a jeszcze i dzisiaj mało jest ona znana ogółowi. W jej półmroku widniały duże stalaktyty, zwisające ze sklepienia. Pacciale opowiedział mi, że w dawnych czasach mieszkał w niej lupomanaro, tajemniczy i straszny wilkołak, który w wyobraźni mieszkańców błąka się jeszcze do dzisiaj tak jak Tyberiusz. Wiedziałem, że skamieniały ząb, znaleziony przeze mnie w piasku groty, był z olbrzymiego ssaka, który chcąc zakończyć życie, schronił się tu jeszcze w tym czasie, gdy wyspa połączona była z lądem stałym. Krzemienie zaś i okruchy kamienne są resztkami narzędzi ludzi pierwotnych. Może nawet jakiś bóg zamieszkiwał kiedyś grotę? Jest ona otwarta ku wschodowi, a Mitra, bóg słońca, był tu czczony w wielu miejscowościach. Lecz teraz nie miałem czasu na badanie groty; myśli moje skierowane były ku nadchodzącym regatom. Kazałem powiedzieć Mała posiadłość. Paccialemu, że przyjdę po śniadaniu, aby obejrzeć żagle. Zastałem składzik na przystani otwarty, ale na próżno szukałem starca mającego mnie tu oczekiwać. Gdy rozwinąłem żagle, o mało nie upadłem z wrażenia: jeden miał dużą dziurę, drugi, jedwabny, z którego pomocą miałem uzyskać nagrodę, był rozdarty prawie na dwie części, a reszta zbrudzona i poszarpana. Odzyskawszy głos, zacząłem wołać Paccialego. Nie nadchodził jednak. Wypadłem z domku i znalazłem go wreszcie opartego nieruchomo o mur ogrodowy. Nie posiadając się z gniewu, wzniosłem rękę do uderzenia — Pacciale ani się poruszył, ani odezwał: stał z pochyloną głową i rękami rozkrzyżowanymi na murze. Moja ręka opadła. Wiedziałem, co postawa taka oznacza, gdyż widywałem ją już kilkakrotnie: chciał nią wyrazić, że cierpieć będzie bez winy, jak Chrystus rozpięty na krzyżu. Przemówiłem do niego jak najłagod-niej, nie odezwał się jednak i nie zmienił postawy męczennika. Schowałem więc klucz od statku do kieszeni i zwołałem wszystkich domowników. Nikt nie przestępował jego progu, nikt nie miał nic do powiedzenia, a tylko Giovannina zaczęła szlochać, ukrywszy twarz w fartuchu. Zabrałem ją do mojego pokoju i wreszcie po długich namowach udało mi się skłonić dziewczynę do wyznań. Tragiczną opowieść, którą wśród płaczu usłyszałem z jej ust, pragnąłbym tu podać jak najdokładniej. Niewiele brakowało, abym sam zaczął płakać, zdawszy sobie sprawę, że nieomal uderzyłem biednego Paccialego. Wypadek ten stał się przed dwoma miesiącami, pierwszego maja, gdy przebywałem jeszcze w Rzymie. Czytelnicy moi przypominają sobie ów pamiętny dzień przed wielu laty, gdy planowano rewolucję socjalistyczną w całej Europie i decydującą napaść na klasę posiadającą w celu zniszczenia jej znienawidzonego bogactwa. Głosiły to pisma, a im gazeta jest mniejsza, tym większe staje się w jej interpretacji grożące niebezpieczeństwo. Najmniejsza wówczas była „Voce di San Gennaro"3, którą Maria porta-lettere dwa razy tygodniowo przynosiła w koszu z rybami do miejscowego księdza, od którego pismo przechodziło do rąk pozostałej inteligencji we wsi. Było ono słabym echem wypadków na świecie, które przedostawało się na Anacapri, żyjące w arkadyjskiej ciszy i spokoju. Tym razem o uszy czytelników nie •* Głos św. Januarego. obiło się słabe echo z „Voce di San Gennaro", lecz poraził ich piorun z jasnego nieba, który wstrząsnął "całą wsią; na pierwszego maja przepowiadano dawno oczekiwany koniec świata. Dzikie hordy Attyli na służbie w wojskach szatana miały zrabować pałace, niszcząc i paląc bogactwa i majątki. Byłby to początek końca, kara Boska, castigo di Dio! Wieść obiegła Anacapri z szybkością błyskawicy. Proboszcz schował pod łóżko klejnoty św. Antoniego i poświęcane przybory kościelne. Bogacze ukrywali swe skarby w piwnicach z winem, lud zbiegał się na piazzy wołając, że należy świętego patrona zdjąć z ołtarza i przenieść go po ulicach, aby wziął wszystko pod swą obronę! W wigilię strasznego dnia Pacciale poszedł do proboszcza i poprosił go o radę. Baldassare już u niego był i wrócił uspokojony, gdyż ksiądz upewnił go, że rozbójnicy na pewno nie będą się interesowali rozbitymi dzbanami, glinianymi garnkami i innymi starożytnościami pana doktora. Może zatem spokojnie pozostawić wszystkie te graty na miejscu. Gorzej miała się sprawa z Paccialem, na którym ciążyła odpowiedzialność za żagle. Jeżeliby rozbójnicy napadli na wyspę, musieliby przybyć na okrętach, a żagle są dla żeglarzy cenną zdobyczą. Niebezpiecznie byłoby schować je w piwnicy, gdyż marynarze lubią wino. Czy nie należałoby raczej znieść po stromych skałach Damecuty do odosobnionego masseria? Tak, na pewno, to byłoby dla nich miejsce najbezpieczniejsze. Rozbójnicy nie zeszliby z pewnością po nie na dół i nie narażali życia. Z zapadnięciem więc zmroku Pacciale, jego brat i dwaj zaufani przyjaciele znieśli moje żagle na ciężkich masztach do ogródka Paccialego. Noc była burzliwa, zaczął padać ulewny deszcz, latarnia zgasła i ratownicy z narażeniem życia schodzili w dół po śliskich skałach. O północy przybyli na miejsce i ukryli przyniesiony ciężar w grocie wilkołaka. Przez cały dzień pierwszego maja siedzieli na zawiniątku mokrych żagli, kolejno stróżując u wejścia do groty. O zachodzie zdecydował się Pacciale wysłać do wsi swego brata, pomimo jego uporu. Miał rozejrzeć się w sytuacji nie narażając się na niebezpieczeństwo. Wrócił po trzech godzinach z wiadomością, że nigdzie nie widać śladu rozbójników i życie płynie we wsi zwykłym trybem. Wszyscy mieszkańcy zgromadzili się na piazzy, na ołtarzach w kościołach palą się świece, a św. Antoni ma być niesiony w procesji, gdyż lud pragnie mu podziękować za ocalenie wioski. O północy towarzy stwo postanowiło wyjść z groty i z trudem wydostało się po skałach w górę do wsi, niosąc ze sobą moje przemokłe żagle. Zobaczywszy, w jakim stanie znalazły się po próbie ich uratowania, Pacciale chciał się utopić; córki mówiły, że przez wiele dni i nocy nie spuszczały go z oczu. Od tej pory zmienił się zupełnie i prawie nigdy się nie odzywa. Zauważyłem to już zresztą od dawna i pytałem kilkakrotnie, co mu się stało. Zanim Giovannina skończyła swą opowieść, gniew mój minął już dawno, lecz na próżno szukałem w całej wsi Paccialego, chcąc mu to powiedzieć. Znalazłem go wreszcie w masseria, gdzie, jak zwykle, siedział na kamieniu i patrzył na morze. Przyznałem się, że mi wstyd, iż podniosłem na niego rękę. Właściwą winę ponosi proboszcz. Nowe żagle wcale mi nie są potrzebne, a stare wystarczą najzupełniej. Czy nie chciałby mi towarzyszyć jutro na daleką wycieczkę morską? Zapomnijmy o całej tej przykrej sprawie! Pacciale wiedział, że nigdy nie pochwalałem jego zawodu grabarza i przyjąłbym z zadowoleniem wiadomość, że oddaje swój urząd bratu, sam zaś wraca na morze. Mianowałem go więc od dzisiaj bosmanem mego kutra. (Podczas podróży do Kalabrii Gaetano upił się dwukrotnie do nieprzytomności i o mało nie poszliśmy przez niego na dno: miałem zamiar go oddalić. Po powrocie do domu kazałem Paccialemu włożyć nowy sweter, który właśnie nadszedł z Anglii i miał w poprzek na piersi tkany napis czerwonymi literami „Lady Victoria R.C.Y.C."4. Nie chciał go odtąd zdjąć; nosił go ustawicznie i nawet w nim umarł. Pacciale był już starcem, gdy się z nim poznałem, lecz ani on sam, ani jego córki, ani ktokolwiek inny nie wiedział, ile mój przyjaciel ma lat. Na próżno usiłowałem odnaleźć datę jego urodzenia w spisach urzędowych. Widocznie zapomniano o nim od pierwszej chwili i tylko w moją pamięć wrył się na zawsze. Nie zapomnę go nigdy, w żadnym kraju bowiem i w żadnej sferze nie spotkałem człowieka, który dorównałby mu uczciwością, dobrocią i prawością. Łagodny był jak dziecko, a jego dzieci twierdziły, że ani do nich, ani do ich matki nie odezwał się nigdy gniewnie lub opryskliwie. Nawet dla zwierząt był dobry. W kieszeniach nosił zawsze okruszyny chleba dla ptaków w winnicy i był chyba jedyny we wsi, który Royal Clyde Yachting Club. nigdy nie schwytał ptaka ani nie uderzył osła. Wierność służącego znosi pomiędzy nim a chlebodawcą stosunek pana do podwładnego. Pacciale stał się moim przyjacielem, a będąc człowiekiem lepszym ode mnie, czynił mi tym prawdziwy zaszczyt. Rozumieliśmy się dobrze, jakkolwiek należał do innego niż ja, a prawie obcego mi świata. W czasie długich dni i nocy, spędzonych wspólnie na morzu, nauczył mnie wielu rzeczy, których ani nie wyczytałem w książkach, ani nie usłyszałem dotąd z ust innych ludzi. Był jednak małomówny; morze od dawna nauczyło go milczenia. Myślał również niewiele, na czym pewno źle nie wychodził, ale w mowie jego kwitła poezja, a porównania, jakie czynił, przypominały swą archaiczną, trafną krótkością dawne wyrażenia z greckiej retoryki. Używał wielu słów greckich, które pamiętał zapewne z czasów gdy z Odyseuszem płynął na okręcie wzdłuż tych wybrzeży... Podczas pobytu w domu wiódł zwykły żywot, pracował w ogrodzie lub w swej ulubionej masseria nad morzem. Wiedziałem, że bezustanne wchodzenie i schodzenie ze skały źle wpływa na jego zdrowie, gdyż niekiedy wracał z masseria bez tchu, a wydawało mi się, iż arterie starca nie są już dość elastyczne, aby podołał takim wysiłkom. Nigdy się jednak nie zmieniał, nie skarżył się na nic, jadł z apetytem swe maccheroni i od świtu do zachodu stale był na nogach. Nagle pewnego dnia przestał jeść. Próbowaliśmy wszelkimi sposobami namówić go, ale odmawiał stanowczo. Przyznał się, że jest nieco zmęczony, un poco stanco, i przesiedział kilka dni bezczynnie w pergoli, patrząc na morze. Oświadczył jednak wkrótce, że musi pójść do swej masseria; kosztowało mnie dużo wysiłku, zanim go przekonałem, że powinien zostać z nami. Nie sądzę, aby pojmował siłę, która go ciągnęła do tej małej posiadłości, ja zaś zdawałem sobie z niej sprawę doskonale. Gnał go instynkt pierwotnego człowieka, który nakazywał mu schronić się przed ludźmi, aby w ukryciu za skałą, krzakiem lub w grocie umrzeć, jak przed tysiącami lat kładli się i umierali inni ludzie pierwotni. Po południu oświadczył, że chętnie położy się do łóżka, jakkolwiek nigdy w życiu ani przez jeden dzień w nim nie leżał. Kilkakrotnie dowiadywałem się o zdrowie starca; dziękował mi zapewniając, że czuje się dobrze. Nad wieczorem kazał przysunąć łóżko do okna, aby patrzeć, jak słońce zapada w morze. Gdy wróciłem po Ave Maria, zastałem przy nim wszystkich jego braci i przyjaciół. Nikt ich nie wzywał, ja również nie przypuszczałem, że koniec się zbliża. Nie rozmawiali i nie modlili się: przesiedzieli w milczeniu całą długą noc. Zgodnie ze zwyczajem nikt nie zbliżał się do łóżka. Stary Pacciale leżał cicho i patrzył na morze. Wszystko odbywało się tak prosto, a zarazem uroczyście, jak powinno być zawsze, gdy czyjeś życie zbliża się ku końcowi. Nadszedł ksiądz z sakramentami. Kazano starcowi wyspowiadać się i prosić Boga 0 przebaczenie grzechów. Skinął głową i ucałował krucyfiks. Kapłan dał mu rozgrzeszenie, a Bóg Wszechmocny zapewne uznał je, mówiąc z łaskawym uśmiechem, że stary Pacciale chętnie będzie w niebie widziany. Sądziłem prze/> chwilę, że się już tam przeniósł, gdy nagle wyciągnął rękę i delikatnie, prawie nieśmiało pogłaskał mnie po twarzy: — Siete buono come ii marę — wyszeptał — dobry jesteś jak morze. Słów tych nie podaję z zarozumiałością, lecz z podziwem. Skądże pochodziły? Na pewno z odległej przeszłości. Na pewno były oddźwiękiem owych złotych czasów, gdy żył Satyr, gdy drzewa w lesie mówiły, fale morskie śpiewały, a człowiek słuchał 1 rozumiał ich głos. 34 Początek końca Wysunąć się po angielsku. Przez cały rok żyłem z dala od San Michele. Ileż czasu zmarnowałem! Powróciłem uboższy, niż wyjechałem, gdyż straciłem jedno oko. Nie mogę roztrząsać tego faktu; stwierdzam tylko, że dlatego prawdopodobnie stworzony zostałem z dwojgiem oczu, abym był uzbrojony wobec losu, który mnie spotkał. Powróciłem bardzo zmieniony wewnętrznie i zdaje mi się, że tym jednym pozostałym mi okiem patrzę na świat z innego punktu widzenia niż dotychczas. Brzydota i wulgarność uchodzą mojemu wzrokowi, dostrzegam tylko piękno, czystość i wdzięk. Nawet otaczający mnie ludzie wydają się inni niż dawniej. Dzięki dziwnemu złudzeniu optycznemu nie widzę ich dzisiaj w rzeczywistej postaci, lecz takimi, jakimi być powinni lub jakimi chcieliby być, gdyby im przeznaczenie pozwoliło. Widzę, co prawda, mym ślepym okiem wielu puszących się głupców, lecz nie denerwują mnie oni tak, jak dawniej, a ich gadanie przestało mnie drażnić: niechże sobie gadają! Jednak nie zdobyłem się dotąd na inąe, wznioślejsze uczucie względem ludzi. Obawiam się, że po to, aby nauczyć się miłości dla bliźnich, będę musiał przedtem zaniewidzieć całkowicie! Nie mogę im, na przykład, przebaczyć okrucieństwa względem zwierząt. Niekiedy wydaje mi się, że wracam po linii mego rozwoju, gdyż jakaś siła odpycha mnie od ludzi pociągając coraz silniej do matki-natury i do zwierząt. Wszyscy otaczający mnie mężczyźni i kobiety wydają mi się o wiele mniej ważni na świecie niż dawniej. Mam wrażenie, że straciłem zbyt dużo czasu na przebywanie w ich towarzystwie i że mogę równie dobrze obyć się bez nich, jak oni beze mnie. Wiem, że mnie już nie potrzebują, a lepiej zawsze filer a 1'anglaise1, zanim człowiekowi wskażą drzwi... Mam mnóstwo innych zajęć, a może zostało mi na nie już niewiele czasu. Skończyła się moja wędrówka po świecie w poszukiwaniu szczęścia, przeszło już życie wziętego lekarza, minęły dnie spędzone na morzu. Pozostanę tutaj na zawsze i będę się starał ułożyć sobie życie jak najlepiej. Lecz czy dane mi będzie pozostać na San Michele? Zatoka Neapolu leży u moich stóp jak połyskujące lustro, kolumny w pergoli, loggie i kaplica skąpane są w świetle. Co stanie się ze mną, gdy blasku tego znieść już nie będę mógł? Przestałem czytać i pisać, a zacząłem śpiewać; dopóki byłem zdrowy, nie śpiewałem nigdy. Uczę się także pisania na maszynie, wmawiając sobie, że jest to pożyteczny i miły sposób spędzania czasu dla samotnego i na wpół ślepego człowieka. Każde uderzenie młoteczków trafia zarówno w maszynopis, ja1' w mój mózg, a knock-outy te druzgocą wszelkie myśli, zanim zdążą się ukształtować. Zresztą myślenie nigdy nie było moją silną stroną, a sądzę nawet, że bez niego powodziło mi się znacznie lepiej. Od mego mózgu do pióra prowadziła dawniej wygodna, niewidzialna droga, i od czasu, gdy poznałem abecadło, przypływały nią myśli, którymi pragnąłem podzielić się z ludźmi. Nic więc dziwnego, że błądzą bezradnie w amerykańskim labiryncie zazębiających się kółek! Muszę się nawiasem zastrzec, że przyjmuję odpowiedzialność tylko za strony tej książki, napisane mą własną ręką, nie zaś za te, które spłodziliśmy wspólnie z maszyną marki Corona. Chciałbym wiedzieć, które z nich spodobają się memu czytelnikowi bardziej. Jednak zanim zdążę się przyuczyć do współpracy z tym niespokojnym Pegazem, pragnę na tym miejscu w podzięce za wszystko, co mi dał, uczcić mego ukochanego Schuberta, największego śpiewaka wszystkich czasów. Zawdzięczam mu niesłychanie dużo. Nawet w czasie owych długich tygodni, gdy leżałem w ciemnościach i małą żywiłem nadzieję, że wydostanę się kiedykolwiek z mroków, nuciłem sobie kolejno wszystkie jego pieśni, jak- uczniak, który idzie przez ciemny las gwiżdżąc, aby wmówić w siebie, że się nie boi. Schubert miał dziewiętnaście lat, gdy skomponował muzykę do Króla Olch Goethego i przesłał mu piosenkę z pełną szacunku dedykacją. Nigdy nie przebaczę temu wielkiemu poecie, że ani słowem nie potwierdził jej odbioru człowiekowi, któremu zawdzięcza nieśmiertelność swego wiersza. A przecież Goethe znajdował dość czasu, aby dziękować listownie Zelterowi za jego mierne utwory. Umuzykalnienie Goethego było tak niedostateczne, jak jego smak artystyczny: spędził cały rok we Włoszech, nie po-jąwszy istoty gotyku i nie zgłębiwszy surowego piękna prymitywów. Carlo Dolci i Guido Reni byli jego ideałami. Nie wzruszała go nawet sztuka grecka w najczystszych przejawach; ulubionym jego dziełem był Apollo belwederski. Schubert nigdy nie widział morza, a jednak żaden muzyk, malarz lub poeta, oprócz Homera, nie dał nam równie silnie odczuć jego spokojnego piękna, tajemniczości • i potężnego gniewu jak on. Nie widział też nigdy Nilu, a jednak pierwsze takty przedziwnego Memnona godne są, aby zabrzmiały w świątyni Luksoru. Ze sztuki i literatury helleńskiej wiedział tylko tyle, ile mu opowiedział jego przyjaciel Mayerhofer, a jednak jego Bogowie Grecji, Prometeusz i Ganymed Fragment aus Aeschy-lus są arcydziełami złotego wieku Hellady. Nie zaznał nigdy miłości kobiety, a przecież w jego Małgorzacie przy kołowrotku brzmi rozdzierający krzyk namiętności, w Mignon zaś drga wzruszająca nuta wyrzeczenia się szczęścia. Nie ma słodszej pieśni miłosnej niż jego Serenada. Umarł w trzydziestym pierwszym roku życia w biedzie i nędzy, w jakiej żył zawsze. Ten, który pisał i tworzył muzykę, nie posiadał nawet fortepianu! Po śmierci biedaka sprzedano na licytacji za trzydzieści sześć guldenów jego skromny dobytek; trochę ubrań, kilka książek i łóżko. W zniszczonej starej walizce znaleziono dużo owych nieśmiertelnych pieśni, bardziej wartościowych niż wszystko złoto Rotszyldów, zgromadzone w tym samym Wiedniu, w którym biedny muzyk żył i umarł. Znowu nadeszła wiosna. Powietrze pachnie. Kwitnie janowiec, mirty okryły się pączkami, winorośle wypuszczają świeże pędy, kwiaty barwią się dookoła. Róże i powoje wspinają się po pniach cyprysów i oplatają kolumny w pergoli. Anemony, krokusy, dzikie hiacynty, fiołki, storczyki i cyklameny kiełkują w słodko pachnącej trawie. Na skałach rozsiały się krzewy dzwonków i lithosper- mum2, błękitnego jak Lazurowa Grota. Wśród bluszczu uganiają się jaszczurki. Żółwie łażą dookoła, śpiewając wesoło — czyżbyście nie wiedzieli, że i żółwie mogą śpiewać? Mungo stał się jeszcze Tzw. wróble proso. bardziej ruchliwy niż zazwyczaj. Mała sowa bije skrzydłami, jakby pragnęła polecieć w odwiedziny do swego przyjaciela w Kampanii; Barbarossa, jeden z największych moich psów, oddalił się gdzieś dla załatwienia jakichś spraw nie cierpiących zwłoki i nawet mój staruszek lapończyk, Tappio, wygląda, jakby miał chęć wybrać się na małą wycieczkę do ojczyzny. Billy spaceruje pod swym figowcem, mrugając przebiegle i zachowuje się jak wielkoświatowy donżuan, który wybrał się na poszukiwanie przygód. Giovannina prowadzi długie rozmowy ze swym amoroso opalonym na brąz (wszystko jest w porządku: po świętym Antonim odbędzie się ich ślub), święta góra ponad San Michele pokryta jest ptakami, wracającymi do domów, gdzie będą się parzyć i budować gniazda. Ileż radości sprawia mi widok ich spokojnego odpoczynku obok mego domu! Wczoraj podniosłem z ziemi małego skowronka; tak był wyczerpany długim lotem nad morzem, że nawet nie usiłował odlecieć; siedział cichutko na mej dłoni, jakby wyczuwał, że jest pod opieką przyjaciela, a może rodaka. Spytałem, czy nie zaśpiewałby mi piosenki przed dalszą podróżą? Ze wszystkich pieśni ptaków najbardziej lubię jego głosik. Odrzekł, że nie ma czasu, bo śpieszy się do domu, do Szwecji, aby zwiastować ludziom nadejście lata. Przeszło od tygodnia słyszałem w ogrodzie miękkie wołanie złocistego kosa, a niedawno znalazłem schowaną wśród laurów jego narzeczoną. Dziś zobaczyłem ich gniazdko, arcydzieło ptasiej architektury. Słychać też łopot i szelest skrzydełek oraz ćwierkanie w gąszczu rozmarynów wokoło kaplicy. Udaję, że nic nie zauważyłem, ale pewny jestem, że i tam flirtują. Zaciekawiony byłem, jaki tam może być ptak? Wczoraj wieczorem tajemnica się wydała; właśnie kładłem się do łóżka, gdy głos słowika zaczął pod moim oknem śpiewać serenadę Schuberta. — Jaka ładna dziewczyna wyrosła z Peppinelli — przyszło mi na myśl, gdy zasypiałem — była jeszcze dzieckiem, kiedy ją widziałem ostatnim razem, a teraz rozkwitła jak kwiat. Czyżby Peppinella... Zakończenie W starej wieży Na tym nie dokończonym fragmencie kończy się raptownie książka z San Michele w chwili, gdy zdawać by się mogło, że się rozpoczyna. Kończy się łopotem skrzydełek, śpiewem ptaków i wiosną w powietrzu. O, gdybyż bezsensowna historia mego życia mogła zakończyć się podobnie chórem ptaszęcych głosów pod oknami i niebem pełnym światła! Nie wiem, dlaczego podczas tych dni myślę tyle o śmierci. Ogród zasypany jest kwieciem, pszczoły i motyle latają wokoło, jaszczurki pod bluszczem grzeją się w słońcu, ziemia roi się od żyjących stworzeń. Wczoraj usłyszałem spóźnioną piegżę, śpiewającą pod oknem. Skąd nachodzą mnie ponure myśli o śmierci? Bóg w łaskawości swojej uczynił śmierć niewidzialną dla oka człowieka. Wiemy, że istnieje, że idzie jak cień w ślad za nami, że nie opuszcza nas nigdy. Jednak nie widzimy jej i rzadko o niej myślimy, a co najdziwniejsze, iż pamięć oddala się z naszych myśli tym więcej, im bliżsi jesteśmy grobu. Zaiste, cud taki mógł jedynie Bóg uczynić. Ludzie bardzo starzy rzadko mówią o śmierci, zmętniałe ich oczy niechętnie zwracają się ku czemuś innemu niż ku przeszłości i teraźniejszości. Z wolna wraz z uciekającymi wspomnieniami blednie pamięć tego, co było, i starcom pozostaje jedynie dzień dzisiejszy. Dlatego też stosunkowo zdrowi fizycznie są zwykle mniej nieszczęśliwi, niż ludzie młodzi przypuszczają. Wiemy, że umrzeć musimy, lecz jest to jedyną świadomością naszej przyszłości; resztę odgadujemy i to najczęściej bez dróg i ścieżek, idziemy przez życie w błogosławionej nieświadomości, co czeka nas nazajutrz, na jakie natrafimy trudności, jakie spotkają nas doświadczenia, zanim przyjdzie ostatnie, a największe ze wszystkich: śmierć. Od czasu do czasu, niepewni i zabłąkani, zdobywamy się na nieśmiałe zapytanie, co nam przeznaczenie zgotowało — nie otrzymujemy jednak odpowiedzi, gdyż gwiazdy są zbyt dalekie. Im prędzej dojdziemy do przekonania, że los nasz spoczywa w naszych własnych piersiach, a nie znajduje się w gwiazdach, tym lepiej dla nas. Szczęście możemy znaleźć tylko w nas samych, a żądanie go od innych jest próżną stratą czasu; niewielu ludzi posiada jego nadmiar. Smutek powinniśmy znosić w miarę możności samotnie i nie należy obarczać nim innych, zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Walkę naszą doprowadzajmy do końca bez niczyjej pomocy, a walczmy ze wszystkich sił, przecież jesteśmy urodzonymi bojownikami. Pewnego dnia nadejdzie pokój dla wszystkich, pokój chwalebny nawet ila zwyciężonych, jeżeli usiłowali walczyć w miarę swych możności. Dla mnie walka się skończyła — zostałem w niej pokonany. Wygnano mnie z San Michele, dzieła mego życia. Zbudowałem je w pocie czoła, własnymi rękami kładąc kamień na kamieniu. Tworzyłem w pokorze ducha tę świątynię słońca, chcąc szukać prawdy i światła u promiennego bóstwa, któremu hołd składałem przez całe życie. Niejednokrotnie ostrzegał mnie palący żar w o- czach, że nie jestem godzien mieszkania w świętym przybytku, że miejsce moje jest w cieniu — nie zważałem na ostrzeżenia. Jak konie — wracające do palącej się stajni, gdzie giną w płomieniach — tak i ja przyjeżdżałem corocznie latem do oślepiającego słońca San Michele. „Strzeż się światła! Strzeż się światła!"... Wreszcie przeznaczenie mnie dosięgło, a za stary jestem, abym mógł walczyć z losem. Schroniłem się do starej wieży, żeby ostatkiem sił bronić się przed zagładą. Dante żył jeszcze, gdy mnisi zaczęli budować wieżę w Materita; jest ona na wpół klasztorem, na wpół twierdzą, mocna jak skała, na której stoi. Jakże często, od chwili mego osiedlenia się tutaj, obijają się o jej ściany gorzkie słowa: Nessun maggior dolore che ricordarsi del tempo felice nella miseria...1 Czy miał słuszność prorok z Florencji? Czy nie ma większego bólu nad pamięć minionego szczęścia w godzinach niedoli? Ja osobiście czuję inaczej. Nie z bólem, lecz z radością wracam myślą na San Michele, gdzie przebyłem najszczęniedoli. Nie ma większego cierpienia niż przypominanie sobie szczęścia w okresie śliwsze lata mego życia. Przyznaję, że z niechęcią udałbym się tam dzisiaj; mam wrażenie, że wtargnąłbym do przybytku poświęconego przeszłości i owym dniom młodości, gdy słońce było mi przyjacielem, owym dniom szczęścia, które nigdy już powrócić nie mogą. Przyjemne są przechadzki w łagodnym świetle pod oliwkami w Materita, miły jest pobyt w starej wieży, gdzie można marzyć w cichości — to jedno jeszcze mi pozostało. Wieża zwrócona jest na zachód, gdzie gaśnie słońce. Wkrótce zatonie ono w morzu, nadejdzie zmierzch, zapadnie noc... Przeżyłem piękny dzień. Ostatni promień złotego światła wpada przez gotyckie okna. Biegnie od pięknie malowanego mszału i srebrnego krucyfiksu z XII wieku na ścianie do wdzięcznych figurek z Tanagry i delikatnych weneckich szkieł na stole z refektarza; przesuwa się po ukwieconych nimfach i bachantkach, tańczących na greckiej płaskorzeźbie wokół satyra grającego na flecie; oświeca blade rysy św. Franciszka malowane na złocie, najmilszego świętego z Umbrii, obok którego stoi św. Klara z liliami w ręku. Nad spokojną twarzą florentyńskiej Madonny promień zapala złotą aureolę; wywołuje nieco dalej z półmroku zwartą rzeźbę Artemidy Laphri-na ze śmiercionośną strzałą w kołczanie; wieńczy blaskami znie-kształconą głowę Echna^ona, królewskiego marzyciela znad brzegów Nilu, syna słońca. Dalej stoi Ozyrys, sędzia dusz ludzkich, Horus o głowie sokoła, tajemnicza Izyda i siostra jej Nephtis, u których stóp przyklęka Anubis, stróżujący nad grobami. Światło gaśnie, zbliża się noc. Boże dnia, dawco światła, czy nie możesz pozostać ze mną dłużej? Noc wydaje się tak długa myślom, nie mającym odwagi, aby marzyć o wschodzie słońca! Tak ciemna jest dla oczu, które nie mogą widzieć gwiazd! Czy nie udzielisz mi choćby kilku jeszcze sekund, ty promienna wieczności? Tak bardzo pragnę popatrzeć na cudowny świat, na ukochane morze, płynące obłoki, dumne góry, szumiące strumienie! Na piękne drzewa i kwiaty wśród traw, na ptaki i zwierzęta, na tych moich braci i te siostry w lasach i na polach! Czyż nie możesz mi pozostawić chociaż kilku dzikich kwiatów w ręku, którymi cieszyłoby się me serce? Lub paru gwiazd na niebie, aby wskazywały mi drogę? Jeżeli nie sądzone mi już rozpoznawać rysów otaczających mnie mężczyzn i kobiet, czy nie pozwolisz przynajmniej rzucić mi przelotnie okiem na twarz dziecka lub ulubionego zwierzęcia? Dość długo patrzyłem w ludzkie twarze, znam je dobrze i nie sądzę abym się czegoś więcej z nich nauczył. Jednostajne były w porównaniu z księgą Boga, obliczem pełnym tajemnicy matki-natury. O dobra, stara matko, która pomarszczoną dłonią tyle złych myśli spędziłaś z mego rozpalonego czoła, nie zostawiaj mnie tu samego w ciemnościach! Boję Aę mroku! Pozostań jeszcze przy mnie i opowiedz kilka przecudnych bajek, zanim ułożysz twe niespokojne dziecko do snu na długą, długą noc! O światłości świata, tyś jest bóstwem! Żadna modlitwa śmiertelnika nie dotarła nigdy do twego królestwa. Jakżeż ja, nędzny robak, mógłbym oczekiwać twojej litości, miłosierny boże słońca! Nie wysłuchałeś nawet wielkiego faraona Echnatona, gdy jego nieśmiertelny hymn do słońca rozbrzmiewał w dolinie Nilu na długo przed Homerem, który w pięćset lat później śpiewał: Gdy wstajesz, świat jest pełen radości i wesela, Ludzie mówią, że widok twój daje życie, śmierć zaś — nieoglądanie twego oblicza. Zachód i wschód hołd ci składają. Z twoim nadejściem poczyna się ich życie, a gdy zachodzisz, umierają wraz z tobą. A jednak patrzyłeś bez litości w promiennych oczach, gdy starzy bogowie zrzucali do Nilu świątynie twego najgorętszego wielbiciela, gdy zdzierali tarczę słoneczną z jego czoła i królewskiego sokoła z piersi, a na kutych w złocie pasach, owijających jego ciało, zacierali znienawidzone imię, aby dusza zmarłego bezimiennie musiała się błąkać poprzez wieczność. W wiele setek lat po rozpadnięciu się w proch bogów znad Nilu, bogów z Olimpu i z Walhalli zjawił się nowy twój wielbiciel, św. Franciszek z Asyżu, słodki śpiewak, ii canto del sole. Wznosił ramiona ku tobie, nieśmiertelny boże słońca, z tym samym błaganiem na ustach, jakie i ja dziś ślę ku tobie, abyś nie odbierał światła jego chorym oczom, nadwerężonym przez łzy i nocne czuwanie. Ulegając natarczywym namowom braci, zwrócił się św. Franciszek do sławnego okulisty w Rieti i bez strachu poddał się nakazanej operacji. Gdy lekarz wkładał żelazo do ognia, aby je rozżarzyć, św. Franciszek przemawiał do płomienia jak do przyjaciela: — Ogniu, bracie mój! Najwyższy stworzył cię przed wszystkim innym, uczynił cię wspaniałym, silnym, pięknym i pożytecznym. Okaż mi w tej ciężkiej chwili litość! Bądź łaskawy! Błagam Boga Najwyższego, który cię stworzył, aby raczył ochłodzić twój żar i sprawił, że cierpliwie będę mógł znieść twe palenie. Zmówiwszy pacierz nad rozżarzonym żelazem, uczynił znak krzyża i siedział bez drgnięcia i wytrwale, gdy żelazny instrument zagłębił się z sykiem w delikatne ciało, znacząc ślad od ucha do brwi. — Bracie mój — odezwał się święty do lekarza — jeżeli wypalanie nie jest dostateczne, powtórz je raz jeszcze. Na widok tej niezwykłej słabości ciała, a hartu duszy, doktor się zdumiał. — Mówię wam, bracia — rzekł do otaczających — niezwykłe sprawy dane nam jest dzisiaj oglądać! A jednak ten najświętszy człowiek cierpiał i modlił się na próżno! Opuściłeś, Boże, ii poverello, jak opuściłeś wielkiego faraona. Gdy wierni braciszkowie niosąc lektykę postawili ją w drodze powrotnej u stóp wzgórza pod oliwnymi drzewami, nie mógł już św. Franciszek zobaczyć ukochanego Asyżu, wzniósł tylko ręce i po raz ostatni błogosławił miastu. Jakżeż zatem ja, grzesznik, najbardziej znikomy wśród Twych czcicieli, mógłbym spodziewać się łaski od Ciebie, nieubłagany władco życia? Jakżeż odważyć się mogę prosić o jeszcze jedną, gdy tyle nieoszacowanych darów otrzymałem z Twej hojnej ręki? Dałeś mi oczy śmiejące się lub pełne łez, serce bijące z tęsknoty lub krwawiące pod wpływem litości, dałeś mi nadzieję, dałeś sen. Sądziłem, że ofiarowałeś wszystkie te dary na zawsze. Myliłem się; była to tylko pożyczka, której zwrotu domagasz się po to, aby obdarować nią inną istotę, wypływającą teraz z tej samej wieczności, w którą ja się pogrążam. Panie światła! Niechże się stanie według woli Twojej! Pan dał — Pan wziął, niech imię Jego będzie pochwalone! Dzwony na campanilli wzywały na Ave Maria. Lekki wiatr szumiał wśród cyprysów, w których ptaki świergotały przed spoczynkiem. Głos morza cichł powoli i święte milczenie nocy ogarnęło starą wieżę. Siedziałem w fotelu zmęczony i spragniony spokoju. Wilk spał u moich nóg; od wielu dni i nocy nie odstępował mnie ani na chwilę. Od czasu do czasu otwierał oczy pełne takiego smutku i miłości, że w moich prawie łzy się kręciły. Niekiedy wstawał i kładł mi swój wielki łeb na kolanach. Czyżby wiedział to, z czego ja sobie tak dobrze zdawałem sprawę? Czy rozumiał, że zbliża się godzina rozstania? Głaskałem lekko jego głowę i po raz pierwszy nie wiedziałem, co mam mu powiedzieć, jak objaśnić tę wielką tajemnicę, która i dla mnie była niezrozumiała. — Odchodzę, wilku, w nieznaną krainę, w daleką podróż. Nie możesz tym razem pojechać ze mną, mój przyjacielu. Musisz pozostać tutaj, gdzieśmy tak długo żyli razem, dzieląc radości i smutki. Nie żałuj mnie, lecz zapomnij, jak zapomną mnie wszyscy; takie jest prawo życia. Nie troszcz się o nic — będzie nam obydwu dobrze. Zarządziłem wszystko potrzebne dla twego szczęścia. Pozostaniesz w znanym, ulubionym otoczeniu i życzliwi ludzie będą się tobą opiekowali z tą samą pieczołowitą troskliwością, jaką ja ciebie otaczałem. Codziennie, gdy dzwony bić będą południe, będziesz dostawał obfity talerz pożywienia, a raz tygodniowo, jak dotychczas, znajdziesz w nim soczyste kości. Wielki ogród, w którym igrałeś, pozostanie nadal twoim, a nawet gdybyś przekroczył me przykazania i zaczął pod oliwkami gonić zdziczałego kota, zobaczę to stamtąd, gdzie będę się znajdował, i w imię naszej przyjaźni patrzeć będę na twe łowy moim ślepym okiem, przymykając zarazem widzące, jak to czyniłem dotychczas. Gdy członki twe zesztywnieją, a oczy zmętnieją, spoczniesz na zawsze pod starożytną marmurową kolumną w gaju cyprysów przy starej wieży, obok twych braci, którzy odeszli przed tobą. A ostatecznie, kto wie — może się zobaczymy znowu. Szansę nasze, małe czy duże, są jednakowe. — Nie odchodź! Zostań lub zabierz mnie z sobą! — błagały wierne oczy zwierzęcia. — Idę w krainę, której nie znam. Nie wiem, co mnie w niej czeka ani co spotkałoby ciebie, gdybyś poszedł ze mną. Dziwne opowieści o niej czytałem, ale są to jedynie opowieści, nikt bowiem z ludzi, którzy odeszli, nie wrócił, aby nam opowiedzieć, co widział. Tylko Jeden Jedyny mógł nam zdradzić tę tajemnicę, lecz był On Synem Boga i wrócił do swego Ojca, a usta Jego zamykało milczenie. Głaskałem wielki łeb psa, lecz moje ręce były zdrętwiałe i nie czuły już dotknięcia miękkiej sierści. Gdy nachyliłem się, aby go pocałować na pożegnanie, ujrzałem strach w jego spojrzeniu; drgnął z przerażeniem, cofnął się i ukrył na swoim legowisku pod stołem. Nie przyszedł, gdy go zawołałem. Wiedziałem, co to oznacza; takie zachowanie się psów widywałem już dawniej. Sądziłem tylko, że przewlecze się to jeszcze przez długie dnie... Wstałem, usiłując podejść do okna, aby głęboko zaczerpnąć oddechu, lecz nogi odmówiły mi posłuszeństwa i upadłem z powrotem na fotel. Spojrzałem wokoło; cicho było i ciemno, a jednak zdawało mi się, że słyszę, jak Artemida, nieubłagana bogini, wyjmuje strzałę z kołczana i naciąga łuk. Niewidzialna ręka dotknęła mego ramienia i dreszcz przebiegł moje ciało. Sądziłem, że zemdleję, ale nie czułem żadnego bólu i zachowałem jasność umysłu. — Witam cię, sire! Zdawało mi się właśnie, że słyszę w ciemnościach nocy uderzenia kopyt twego czarnego rumaka. Wygrałeś wyścig: widzę twoje oblicze schylone nade mną. Nie jesteś mi obcy, spotykaliśmy się nieraz od owych czasów, gdyśmy w sali Sw. Klary stali razem przy tym samym łóżku. Nazywałem cię złym, okrutni-kiem, katem, cieszącym się męczarniami ofiary. Nie znałem wówczas życia tak, jak je znam dzisiej. Dziś wiem, że z nas dwóch ty jesteś litościwszy: jedną ręką oddajesz, co drugą zabierasz. Rozumiem teraz, że nie ty, lecz życie nieciło przerażenie w szeroko rozwartych oczach i naprężało muskuły w piersiach po każdym oddechu chorego, po jeszcze jednej chwili męki. Nie będę dziś z tobą walczył. Postępowałbym inaczej, gdybyś był przyszedł, kiedy krew miałem jeszcze młodą. Byłem wtedy pełen życia i mógłbym się był dobrze bronić, odpierając cios za ciosem. Teraz jestem znużony, oczy moje są mętne, ciało zmęczone i serce wyczerpane - pozostała mi tylko głowa, która mówi, że walka nie miałaby sensu. Będę siedział spokojnie w fotelu i pozwolę ci czynić swą powinność. Zaciekawia mnie, jak zabierzesz się do rzeczy, interesowałem się zawsze fizjologią. Przestrzegam cię tylko, że byłem zawsze bardzo silny, uderzaj więc ze wszystkich sił, abyś nie chybił, gdyż, jeżeli się nie mylę, zdarzyło ci się to już kilkakrotnie. Spodziewam się, że nie masz do mnie żadnego żalu z dni dawno przeszłych. Obawiam się, że na Avenue de Villiers trzymałem cię długo w naprężonym oczekiwaniu. Proszę cię, sire, nie sądź, że jestem tak odważny, jak udaję; wdzięczny ci będę za parę kropel napoju wieczności, gdybyś mi go dać zechciał... — Czynię to zawsze, a ty przecież powinieneś najlepiej wiedzieć o tym. Widywałeś mnie często przy pracy! Czy chcesz posłać po kapłana? Masz jeszcze dość czasu. Ludzie zawsze na mój widok sprowadzają duchownego. — Nie miałoby to celu. Ksiądz mi nic pomóc nie zdoła. Za późno dla mnie na skruchę — za wcześnie na potępienie, a dla ciebie sprawy te są obojętne. — Nie obchodzą mnie ludzie źli czy dobrzy, wszyscy są jednakowi w mych oczach. — Na nic się zda posyłanie po kapłana, który powie mi jedynie, iż poczęty zostałem z grzechu i myśli oraz czyny moje zbruka-ne są grzechem; że powinienem wszystkiego żałować i wszystko zło odwołać. Żałuję niewiele — nie odwołuję niczego. Żyłem zgodnie z instynktem, a sądzę, że był on zdrowy. Nieraz dawałem się powodować rozsądkowi, dzięki któremu stawałem się głupcem, gdyż mój rozum mylił się często, za co jestem ukarany. Chciałbym podziękować wszystkim, którzy okazywali mi dobroć. Niewielu miałem nieprzyjaciół, a byli to w większej części lekarze, którzy szkodzili mi mało, gdyż szedłem swą własną drogą przekonań. Chciałbym prosić o przebaczenie tych, którym sprawiłem ból. To wszystko. Reszta obchodzi jedynie Boga i mnie, w każdym razie nie kapłana, w którym nie uznaję mego sędziego. — Nie lubię duchownych. Groźbą wiecznych płomieni piekielnych nauczyli ludzi obawy przed moim przyjściem. Zerwali mi skrzydła z ramion, zniekształcili me dobrotliwe oblicze i nadali postać szkieletu, który z kosą w ręku chodzi jak złodziej w nocy od domu do domu; na freskach w klasztornych malowidłach tańczy on ramię w ramię ze świętymi i potępieńcami taniec śmierci. Nie mam nic wspólnego ani z ich piekłem, ani z niebem. Jestem prawem natury. — Słyszałem wczoraj w ogrodzie śpiew wilgi, o zachodzie zaś słońca przyleciała pod moje okno mała piegża; czy usłyszę ją jeszcze kiedyś? — Gdzie przebywają aniołowie, tam są też ptaki. — Pragnąłbym, aby miły głos przeczytał mi raz jeszcze Fedona. — Głos był śmiertelny, słowa zaś wieczne: będziesz je słyszał. — Czy usłyszę raz jeszcze Requiem Mozarta, ukochanego mego Schuberta albo potężne dźwięki tytana — Beethovena? — Były to echa z nieba. — Jestem gotów! Uderz, przyjacielu! — Nie uderzę cię, lecz uśpię. — Czy obudzę się kiedyś? Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi na to pytanie. — Czy będę śnił? — Tak. Wszystko jest snem. Kim jesteś, piękny chłopcze? Czyżby Hypnosem, aniołem snu? Stał tuż przy mnie w wieńcu kwiatów na włosach układających się w loki nad czołem brzemiennym myślami. Piękny był, niby geniusz miłości. — Jesteśmy braćmi urodzonymi z tej samej matki: z nocy. Nazywam się Tanatos, jestem aniołem śmierci. Wraz z pochodnią dopalającą się u mych stóp zgaśnie twoje życie. I śniło mi się, że widzę starego człowieka, z mozołem idącego wzwyż samotną ścieżką. Od czasu do czasu podnosił głowę, jak gdyby szukał kogoś, kto wskazałby mu właściwą drogę: niekiedy padał na kolana, jakby mu sił brakło do dalszej, trudnej wędrówki. Lasy i pola, rzeki i morza leżały już nisko u jego stóp, a wkrótce i góry, okryte śniegiem, schowały się we mgle znikającej w dole ziemi. Ścieżka prowadziła wciąż wyżej i wyżej. Chmury, gnane wiatrem, wzięły starca na swe potężne ramiona i z zawrotną szybkością poniosły go przez wieczność; błyszczące gwiazdy wskazywały im szlak ku krainie, w której noc i śmierć jest nieznana. Wreszcie starzec znalazł się przed zamkniętymi bramami nieba, przytwierdzonymi do diamentowych skał złotymi łańcuchami. Czy przez wieczność całą, czy też przez dzień jeden lub przez krótkie mgnienie oka klęczał na tym progu, ufając wbrew wszelkiej nadziei, że będzie wpuszczony do nieba? Nagle niewidzialne ręce rozwarły na oścież olbrzymią bramę na przyjęcie płynącej w powietrzu postaci ze skrzydłami anioła i rysami śpiącego dziecka. Wędrowiec zerwał się i z rozpaczliwym pośpiechem wcisnął za nią do bramy, która się już przed nim zamykała. — Ktoś ty, zuchwały intruzie? — krzyknął surowy głos i wysoka postać w białym płaszczu i ze złotymi kluczami w ręku stanęła przede mną. — Stróżu bram niebieskich, święty Piotrze, zaklinam cię, pozwól mi zostać! Święty rzucił okiem na dokument zawierający sprawozdanie z mego życia na ziemi. — Sprawa przedstawia się źle — rzekł po chwili — bardzo źle. Jakim sposobem w ogóle dostałeś się tutaj? Musiała zajść pomyłka. W tej chwili nadleciał ku nam mały aniołek-wysłannik. Złożył purpurowe skrzydła i poprawił krótką tunikę z delikatnych zasłon i różanych listków, połyskujących kroplami porannej rosy. Nóżki miał nagie, a różowe jak płatki kwiatów stopki tkwiły w złotych sandałkach. Na główce spoczywała czapeczka z tulipanów i konwalii, zsunięta na jedno ucho. Oczy jego promieniały światłością, usta uśmiechały się radośnie. W rączkach trzymał bogato ozdobiony mszał, który z poważną miną podał św. Piotrowi. — Zawsze zwracają się do mnie, gdy napotkają trudności — zamruczał św. Piotr marszcząc czoło — lecz nie myślą o mnie, kiedy im wszystko idzie gładko. Powiedz kardynałom — zwrócił się do skrzydlatego posła, że przyjdę niebawem. Niech nie odpowiadają na żadne pytania i poczekają na mnie. Anioł zasalutował, przykładając różowe paluszki do czapki z tulipanów, rozpostarł purpurowe skrzydła i odleciał, śpiewając jak ptak. Święty przyglądał mi się badawczo i z wahaniem. — Pozwól mu tu czekać na mnie — zwrócił się do poważnego archanioła, który oparty na mieczu stał na straży przed złocistą zasłoną — pamiętaj, abyś mu nie zdradził jakiejś tajemnicy, gdyż jest śmiały i przebiegły, i język ma gładki. Wszyscy mamy słabe strony i nie pojmuję, skąd wziął się tutaj. Kto wie, czy nie należał do tych, którzy cię niegdyś opętali, każąc pójść w ślady Lucypera, i przyczynili się do twego upadku. Miej się zatem na baczności, milcz i czuwaj! Z tymi słowami odszedł. Przyglądałem się archaniołowi, on zaś patrzył na mnie. Osądziłem, że dobrze zrobię zachowując milczenie, obserwowałem go jednak spod oka. Po chwili odpiął pas i z wielką ostrożnością oparł miecz o jaspisową kolumnę; widać było, że odpasanie go sprawiło mu ulgę. Twarz sędziwego archanioła promieniała i z oczu patrzyła mu dobroć, czułem, że na równi ze mną skłonny jest do zawarcia pokoju. — Czcigodny archaniele — odezwałem się nieśmiało — czy długo będę musiał czekać na św. Piotra? — Słyszałem dźwięk trąb z sali sądu — odrzekł — sądzą tam dwóch kardynałów, którzy właśnie przysłali po św. Piotra, aby im pomógł w obronie. Nie, nie przypuszczam, abyś miał długo czekać — dodał z uśmiechem — nawet świętemu Ignacemu, najzręczniejszemu naszemu adwokatowi, rzadko udaje się wprowadzić ich do nieba. Prokurator bierze nad nim górę. Był on zakonnikiem, a nazywał się Savonarola. Spalili go na stosie. — Nie człowiek, lecz Bóg jest najwyższym sędzią, a Pan nasz jest litościwy. — Tak, Bóg jest najwyższym i litościwym sędzią — powtórzył archanioł — a rządzi niezliczonymi światami wspanialszymi i bogatszymi niż owa na wpół zapomniana planeta, z której pochodzą ci dwaj podsądni. Ujął mnie za rękę i poprowadził do otwartej bramy. Zdumionym moim oczom ukazały się tysiące promiennych gwiazd i planet, pełnych życia i światła, wędrujących po swych wykreślonych drogach. — Czy widzisz tę drobną iskierkę, słabą niby światełko gasnącej świecy? To jest świat, z którego przyszli ci dwaj ludzie, te dwie mrówki, uwijające się po ziemskim globie. — Bóg stworzył zarówno ich, jak ich świat — rzekłem. — Tak. Bóg stworzył świat. Nakazał słońcu roztopić zam.ro-żone wnętrzności ziemi, obdarował ją rzekami i morzami, przyodział jej chropowatą powierzchnię lasami i polami, stworzył na niej zwierzęta. Piękna była ziemia i doskonała. Lecz ostatniego dnia stworzył Pan człowieka. Może lepiej byłoby, gdyby był dnia tego odpoczywał. Wiesz chyba, co dalej się stało. Pewnego dnia olbrzymia małpa, szalejąc z głodu, zaczęła twardymi łapami kuć broń, aby nią zabijać inne zwierzęta. Czyż przed ostrym krzemieniem, ostrzejszym niż tygrysie zęby, mogły się obronić pierwotne gryzonie długości sześciu cali? Cóż mogły poradzić zakrzywione na kształt sierpa szpony niedźwiedzia, którego dziś zwiemy ursus spelaeus, przeciwko gałęzi drzewa najeżonej kolcami, poprzecznymi deszczułkami i muszlami ostrymi jak noże? Co znaczyła dzika siła fizyczna zwierząt w porównaniu z chytrością, sidłami i pułapkami? Rósł więc w przewagę brutalny protanthropos, zabijając wrogów i przyjaciół. Diabłem był wśród stworzenia, szatanem wśród zwierząt. Zwycięski wśród swych ofiar, rozwinął nad światem zwierzęcym sztandar zbroczony krwią, obwołując siebie królem stworzenia. Dzięki doborowi płciowemu ukształtowała się z biegiem czasu jego twarz i powiększył mózg, a dziki ryk strachu lub gniewu przeszedł w wyraźne dźwięki i słowa. Wreszcie pierwo-twór stał się człowiekiem. Wkrótce nauczył się ujarzmiania ognia. Jego dzieci piły krew z drgającego mięsa zwierząt, które dla nich zabijał, walczyły ze sobą jak głodne wilczęta o kości pełne szpiku, rozgryzione potężnymi szczękami ojca i rozrzucone po jaskini. Stawały się silne i dzikie jak on, chciwe zdobyczy, gotowe do porwania i pożarcia wszystkiego, co napotkały, nawet własnego brata. Las drżał, gdy się zbliżały, a wśród zwierząt zbudził się strach przed człowiekiem. Wkrótce ludzie, gnani pragnieniem mordu, zaczęli się nawzajem zabijać kamiennymi toporami. I rozpoczęła się krwawa walka, która nigdy się dotąd nie skończyła. W oczach Pana zabłysnął gniew. Pożałował, iż stworzył człowieka i rzekł: Zetrę go z powierzchni ziemi, gdyż zepsuty jest i rządzi się gwałtem. Rozkazał upustom niebieskim otworzyć się, a wodom wystąpić z brzegów i pochłonąć człowieka wraz z ziemią, splamioną krwią i grzechem. O, gdybyż Pan zatopił był wszystkich ludzi. Jednak w dobroci swej i litości pozwolił odrodzić się raz jeszcze człowiekowi, oczyszczonemu wodami potopu. Ale przekleństwo ciążyło nadal na tych, których garstkę Bóg łaskawie uratował w arce. I znowu rozpoczęły się mordy, i znów rozpoczęła się wojna bez końca. Cierpliwie spoglądał Pan na ziemię, odsuwając chwilę kary, gotowy do przebaczenia. Zesłał nawet na zły świat własnego Syna, aby nauczył ludzi miłości, dobroci i modlił się za nich. Wiesz, jaki los Go spotkał. Z pogardą dla nieba rozniecili ludzie na całym świecie ogień piekielny. Z szatańską przebiegłością ukuli nową broń, aby się nawzajem zabijać. Zmówili się ze śmiercią, żeby spadała z nieba na ich domostwa, a życiodajne powietrze zatruli piekielnymi wyziewami. Grzmiący hałas bitewny wstrząsa posadami ziemi. Gdy noc otuli niebo, widzimy z góry, jak krwawo świeci odblask tej planety. Słyszymy dochodzące z niej jęki rannych. Jeden z aniołów otaczających tron Boga mówił mi, że oczy Madonny zaczerwienione są co dzień z rana od łez, a bok Jej Syna znowu krwawi. — Dlaczego Pan Bóg, Bóg łaski i miłosierdzia, pozwala na przedłużanie się tych mąk — spytałem — jak może On słuchać bez wzruszenia krzyków boleści? Sędziwy anioł obejrzał się lękliwie, czy odpowiedzi jego nikt nie usłyszy. — Bóg jest już stary i ciężko mu na sercu — szepnął, jakby się obawiał własnych słów. — Otaczający Go i czuwający nad Nim z bezgraniczną miłością nie mogą się odważyć na naruszenie Jego spokoju, przynosząc wciąż tylko wieści pełne zgrozy i bólu. Często budzi się Pan Bóg z ciężkiego snu i pyta, skąd dolatuje do Jego ucha ten ustawiczny grzmot i jakie to posępne błyskawice rozdzierają ciemności nocy. Odpowiadają Mu, że huczą Jego własne chmury, pędzone wiatrem, światło zaś pochodzi od Jego własnych błyskawic. Wtedy znowu przymyka zmęczone oczy. — Tym lepiej, czcigodny aniele, tym lepiej. Gdyby Pan Bóg zobaczył to, na co ja patrzyłem, i gdyby uszy Jego usłyszały to, co ja słyszałem — raz jeszcze pożałowałby, iż stworzył człowieka. I znowu rozkazałby wodom wystąpić z brzegów, aby pochłonęły świat cały. Tym razem Pan zatopiłby wszystkich ludzi, a w arce pozostawiłby tylko zwierzęta. — Drzyj przed gniewem Boga! Drzyj przed Jego gniewem! — Nie boję się Jego gniewu. Odczuwam strach przed tymi, którzy niegdyś byli ludźmi: przed srogimi prorokami, przed świętymi ojcami i przed św. Piotrem, który surowym głosem kazał mi tu czekać na swój powrót. — Sw. Piotra obawiam się również trochę — przyznał się sędziwy archanioł. — Słyszałeś, jak mnie ganił, bo dałem się skusić przez Lucypera. Pan Bóg przebaczył mi i pozwolił wrócić do nieba. Czy św. Piotr nie wie, że przebaczyć znaczy zapomnieć? Masz słuszność twierdząc, że prorocy są surowi, jednak powodują się sprawiedliwością, gdyż Bóg natchnął ich swym duchem i mówią Jego głosem. Duchowni kościelni widzą myśli ludzkie tylko niedoskonałymi oczami śmiertelników, a głosy ich są głosami ludzi. — Żaden człowiek nie zna dokładnie swego bliźniego; czyż ludzie mogą wyrokować, jeżeli nie wiedzą i nie rozumieją? Pragnąłbym, aby wśród moich sędziów znalazł się św. Franciszek, którego przez całe życie kochałem. On mnie zna i rozumie. — Sw. Franciszek nigdy nie sprawował sądów, lecz tylko przebaczał, jak Chrystus, który składa swą dłoń w jego rękę, niby w rękę brata. Ten święty z rzadka ukazuje się w sali sądowej, gdzie wkrótce staniesz; nie jest w niej nawet chętnie widziany. Wielu męczenników i świętych zazdrości mu jego stygmatów, a niejednemu z możnych nieba, przystrojonych w połyskujące płaszcze i klejnoty, robi się nieprzyjemnie na widok ii poverello, ukazującego się w nędznym, podartym habicie, zwisającym w strzępach z powodu zbyt długiej służby. Madonna łata go i ceruje mówiąc, że podarowanie mu nowego odzienia minęłoby się z celem, gdyż św. Franciszek oddałby je natychmiast bardziej potrzebującemu. — Gdybym przynajmniej mógł go zobaczyć. Chcę zadać mu pytanie, na które przez całe życie nie umiałem sobie odpowiedzieć. Jedynie on mógłby mi tę sprawę rozświetlić. A może i ty potrafisz mi ją wyjaśnić, mądry, stary archaniele? Dokąd idą dusze niewinnych zwierząt? Gdzie jest ich niebo? Chciałbym wiedzieć, bo... mam... Nie odważyłem się dokończyć. — „Wiele miejsca jest w domu Ojca mego" — rzekł Chrystus. Bóg stworzył zwierzęta i ma pieczę nad nimi. Raj jest wystarczająco duży, aby i one znalazły w nim przytułek. Słuchaj! — szepnął nagle archanioł, wskazując otwartą bramę — słuchaj! Rzuciłem okiem na ogród niebieski, przepojony wonią kwiatów. Do uszu moich dobiegła słodka melodia harf i dziecięcych głosów. — Podnieś wzrok i patrz! — rozkazał archanioł, pochylając ze czcią głowę. I zanim oczy moje ujrzały aureolę z bladego złota, otaczającą Jej czoło, poznało Ją moje serce. Jakże niezrównanym malarzem był Sandro Botticelli! Oto nadchodziła w postaci, w jakiej Ją często malował, tak czysta, tak młoda, z tak czułym macierzyńskim spojrzeniem! Towarzyszyły Jej, niby uosobienie wiecznej wiosny, dziewice w kwiatach, z uśmiechem na ustach, z niewinnymi oczami. Aniołki o purpurowych i złotych skrzydełkach niosły płaszcz Matki Bożej i rozścielały przed Nią dywan z róż. Sw. Klara, przyjaciółka św. Franciszka, szepnęła Jej coś na ucho i zdawało mi się, że Madonna przechodząc rzuciła na mnie spojrzenie. — Nie obawiaj się niczego — rzekł archanioł z cicha — nie obawiaj się: Madonna cię zobaczyła i nie zapomni o tobie w swych modłach. Sw. Piotr długo jednak nie wraca — dodał — toczy gorącą walkę z Savonarolą, broniąc swych kardynałów. Uniósł brzeg złotej zasłony i spojrzał wzdłuż szeregu kolumn. — Czy widzisz tę postać w białej szacie z kwiatem za uchem? Gawędzę z nią często. Lubią tu wszyscy tego ducha, jest bowiem skromny i prosty jak dziecko. Przyglądałem mu się czasem ze zdziwieniem, ponieważ chodzi samotnie i zbiera z ziemi pióra ze skrzydeł anielskich. Związał je w pęk i gdy sądzi, że go nie obserwują, schyla się i zmiata pył gwiaździsty ze złotych flizów nieba. Zastanawiam się niejednokrotnie, kim był ten duch za życia? Przyszedł tu niedawno. Mógłby ci może dać wyjaśnienia o ostatnim sądzie nad człowiekiem. Spojrzałem na białą postać i poznałem mego przyjaciela Arcangela Fusco, zamiatacza ulic z włoskiej dzielnicy ubogich w Paryżu. Ta sama pokora w dobrotliwych oczach, ten sam kwiatek za uchem, owa róża, którą z rycerskością południowca ofiarował był hrabinie w owym dniu, gdy zabrałem piękną panią do dzieci Salvatora, aby obdarowała je lalkami. — Kochany Arcangelo — rzekłem wyciągając obydwie ręce do przyjaciela — nigdy nie wątpiłem, że się tu znajdziesz. Patrzył na mnie ze spokojną obojętnością, jakby mnie nie znał. — Arcangelo Fusco, czy mnie nie poznajesz? Nie przypominasz mnie sobie? Czy pamiętasz, z jaką pieczołowitością pielęgnowałeś w dzień, i w nocy dzieci Salvatora, gdy chorowały na dyfteryt? Jak sprzedałeś twe niedzielne ubranie, aby zapłacić trumnę dla najstarszej dziewczynki, twej ulubienicy? Po twarzy przebiegł mu cień bólu. — Nie mogę sobie nic przypomnieć. — Och, mój przyjacielu! Jakąż niesłychanie wielką tajemnicę zdradzasz mi tymi słowami! Jaki ciężar zdejmujesz mi z serca! Więc nic nie pamiętasz? Dlaczego ja pamiętam wszystko? — Może nie umarłeś naprawdę, może śnisz tylko, że nie żyjesz. — Byłem przez całe życie marzycielem, a jeżeli śnię w tej chwili, to jest to najpiękniejszy z moich snów. — Może pamięć twoja silniejsza była od mojej, może zdolna jest do życia samoistnego bez ciała? Nie wiem nic, nie pojmuję nic, życie za dalekie jest ode mnie — nie pytam o nic. — Dlatego jesteś w niebie, przyjacielu. Powiedz mi, Arcangelo, czy nikt z przebywających tutaj nie pamięta życia ziemskiego? — Wszyscy utrzymują, że nie pamiętają nic, pamięć zachowują tylko wysyłani do piekieł, dlatego właśnie przybytek ten nazywa się piekłem. — Powiedz mi przynajmniej, Arcangelo, czy surowe były dochodzenia przeciwko tobie? Czy sędziowie są srodzy? — Wyglądali z początku na tak bardzo surowych, że zacząłem się trząść ze strachu, iż zażądają szczegółów o wypadku z neapolitańskim szewcem, który mi ukradł żonę, a którego zamordowałem jego własnym nożem. Lecz na szczęście nie chodziło im o szewca. Zapytali mnie, czy posiadałem złoto; odpowiedziałem, że miewałem w rękach tylko miedziaki. Zapytali, czy zebrałem jakikolwiek majątek. Odparłem, że posiadam tylko koszulę, w której umarłem w szpitalu. Przestali wówczas pytać i wpuścili mnie do nieba, a wkrótce nadszedł anioł, niosąc dużą paczkę. „Zdejm starą koszulę i włóż niedzielne ubranie!" — rozkazał. W paczce znalazłem moje ubranie, które sprzedałem, żeby opłacić zakład pogrzebowy. Aniołowie ozdobili je złotem i perłami; zobaczysz mój strój w niedzielę, jeżeli tu zostaniesz. Po chwili nadszedł drugi anioł z dużą skarbonką w rękach. „Otwórz! — powiedział — zawiera twoje oszczędności; wszystkie miedziaki, które darowałeś innym, równie ubogim jak ty. Wszystko, co rozdajecie na ziemi, zebrane dla was będzie w niebie, wszystko zaś, co za życia zostawiacie sobie, stracone będzie dla was na zawsze." Czy uwierzysz, że nie znalazłem w skarbonce ani jednego grosika; miedź zamieniła się w złoto! Słuchaj — dodał po chwili szeptem, aby go archanioł nie usłyszał — nie wiem, kim jesteś, ale wydaje mi się, żeś ubogi; nie gniewaj się, iż o tym mówię, lecz weź z mej skarbonki, ile ci potrzeba. Powiedziałem aniołowi, że nie wiem, co począć z taką ilością pieniędzy, poradził mi, żebym je ofiarował pierwszemu żebrakowi, którego spotkam. — O, gdybym był szedł za twoim przykładem, Arcangelo! Nie byłbym dziś tym, czym jestem! Niestety, nie oddałem biedakom mego niedzielnego odzienia, staję więc u furt niebieskich w łachmanach. Uspokaja mnie tylko wiadomość, że sędziowie nie dopytywali się o owego szewca, którego wyprawiłeś na tamten świat. Bóg raczy wiedzieć, za ilu szewców musiałbym odpowiadać; przecież byłem lekarzem przez przeszło trzydzieści lat. Niewidzialne ręce rozsunęły złocistą zasłonę i przed nami stanął, anioł. — Twoja godzina nadeszła — odezwał się sędziwy archanioł — musisz się stawić przed sąd! Bądź pokorny i milczący! Przede wszystkim milczący! Nie zapomnij, że zgubiła mnie mowa, a zniszczy ona i ciebie, jeżeli nie opanujesz języka. — Chwileczkę — szepnął Arcangelo Fusco, chytrze mrugając ku mnie — lepiej nie ryzykować! Na twoim miejscu nie wspomniałbym o tych szewcach, o których przed chwilą mówiłeś. I ja nie powiedziałem nic o moim, ponieważ nie pytano mnie o niego. Może w ogóle nie wiedzą o nim? Chi lo sa? Wysłannik-anioł ujął mnie za rękę i wzdłuż szeregu kolumn zaprowadził mnie do sali, wielkiej jak sala Ozyrysa; ozdabiały ją kolumny z jaspisu i opalu, których kapitele tworzyły złociste kwiaty lotosu. Łuki z promieni słonecznych podtrzymywały olbrzymie sklepienie usiane gwiazdami. Podniosłem głowę i ujrzałem miliardy męczenników, świętych w białych szatach, pustelników, anachoretów i umęczonych z przydrożnych figur i ołtarzyków, na których poddawali swe twarze Kto wio? działaniu palącego nubijskiego słońca; zobaczyłem męczenników o wynędzniałych ciałach i obrosłych włosami; srogich proroków z długimi brodami spadającymi na piersi; świętych apostołów z palmowymi gałązkami w rękach; patriarchów i ojców Kościołów z wszelkich krajów i wszystkich wyznań; kilku papieży w połyskujących tiarach i paru kardynałów w czerwonych płaszczach. Moi sędziowie siedzieli przede mną półkręgiem, nieruchomi i groźni. — Źle z tobą — rzekł św. Piotr, rozkładając moje dokumenty — bardzo, bardzo źle! Sw. Ignacy, wielki inkwizytor, powstał i rzekł: — Życie jego plamiły wstrętne grzechy, duszę ma ciemną, a serce nieczyste! Jako chrześcijanin i święty, żądam dla niego potępienia! Niech szatan dręczy jego ciało i duszę po wieki wieków! Pomruk zgody przebiegł śklę. Podniosłem oczy na sędziów, a wszyscy odpowiedzieli złowrogim milczeniem na moje spojrzenie. Spuściłem głowę, pamiętając ostrzeżenie archanioła, zresztą nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć. Nagle dostrzegłem w głębi sali niewysokiego wzrostu świętego, który dając mi ze zdenerwowaniem znaki, torował sobie nieśmiało drogę poprzez tłum do drzwi, przy których stałem. — Znam cię dobrze — odezwał się z przyjaznym uśmiechem w łagodnych oczach — widziałem cię wchodzącego — i przykładając palec do ust, dodał szeptem — widziałem też towarzyszącego ci wiernego przyjaciela. — Kim jesteś, ojcze dobrotliwy? — spytałem również szeptem. — Jestem św. Roch, patron psów — oświadczył mały święty. — Chciałbym ci pomóc — szeptał rzucając ukradkowe spojrzenia na proroków i ojców Kościołów — ale mało tu znaczę i święci nie zechcą mnie wysłuchać. — Człowiek ten był niewierzący — ciągnął swoje oskarżenie św. Ignacy — bluźnił i drwił ze wszystkiego, oszukiwał, zajmował się czarną magią i uprawiał rozpustę. Kilku starszych proroków nastawiło uszu z uwagą... — Młody był i gorący — rzekł św. Paweł — lepiej czynił kochając, niżby miał... — Starość go nie poprawiła — mruknął pustelnik. — Kochał dzieci — zauważył św. Jan. — Ich matki również — zamruczał patriarcha. — Był pracowitym lekarzem — ujął się za mną św. Łukasz, niebiański medicus. — Niebo przepełnione jest jego pacjentami, a słyszałem, iż mnóstwo ich znajduje się też w piekle — rzucił św. Dominik. — Miał czelność przyprowadzić ze sobą psa, który siedzi przed furtą i czeka na swego pana! — zameldował św. Piotr. — Wkrótce się go doczeka! — zasyczał św. Ignacy. — Pies u bram niebieskich! — zawołał z oburzeniem jakiś stary prorok. — Kto to jest? — spytałem szeptem patrona psów. — Na litość boską, nie odzywaj się! Pamiętaj o ostrzeżeniu archanioła. Zdaje mi się, że to Habakuk. — Jeśli on znajduje się pomifdzy sędziami, na pewno jestem zgubiony: ii est capable de tout3, jak powiedział Voltaire. — Pies u bram nieba! — oburzył się Habakuk. — Pies! Nieczyste stworzenie! Nie mogłem dłużej wytrzymać! — Pies nie jest stworzeniem nieczystym! — wybuchnąłem, patrząc z wściekłością na Habakuka — stworzył go ten sam Bóg, który dał życie tobie i mnie! Jeżeli dla nas, ludzi, istnieje raj, powinien też być dla zwierząt, jakkolwiek wy, zgryźliwi, starzy prorocy, zupełnie zapomnieliście o nich w waszej nielitościwej bezgrzeszności. Nie pamiętacie o nich i wy, święci apostołowie! — ciągnąłem coraz bardziej tracąc głowę — dlaczego nie podaliście w pismach waszych ani jednego słowa Boga ku obronie naszych niemych braci? — Kościół, do którego należałem na ziemi, nie interesował się zwierzętami — przerwał mi św. Anastazy — nie chcemy też nic o nich słyszeć w niebie. Głupcze, który bluźnisz, myśl raczej o własnej duszy, o czarnej twej duszy, która powróci do ciemności, z jakiej powstała. — Dusza moja pochodzi z nieba, nie z piekła, które rozpętaliście na ziemi! Nie uwierzę w wasze piekło! — Wkrótce w nie uwierzysz! — zagrzmiał wielki inkwizytor o płomiennych oczach. Zdolny jest do wszystkiego. — Dotknęła go zemsta Boga! Szalony jest! Szalony! — zawołał jakiś głos. Krzyk przerażenia rozbrzmiał w sali sądu. — Lucyper! Lucyper! Szatan jest wśród nas! Nagle powstał ze swego miejsca Mojżesz, olbrzymi i gniewny, trzymając tablicę z przykazaniami w żylastych rękach; oczy jego ciskały błyskawice. — Jakiż on zły! — szepnąłem z przestrachem małemu patronowi psów. — Tak, Mojżesz jest zawsze zły! — odparł również z lękiem mały święty. — Dość rozmów! — zagrzmiał głos Mojżesza — słyszałem słowa tego ducha, a brzmiały one niby z syczących ust szatana! Kimkolwiek jesteś, człowiekiem czy diabłem, precz stąd! Jahwe, Boże Izraela, wyciągnij rękę i zniszcz go! Spal jego ciało i wysusz krew w żyłach! Połam mu członki! Zrzuć go z nieba i z ziemi do piekieł, skąd przyszedł! — Do piekieł! Do piekieł! — rozbrzmiało echem w wielkiej sali. Usiłowałem coś powiedzieć, lecz nie mogłem wymówić ani słowa. Serce moje skostniało i poczułem się opuszczony przez Boga i ludzi. — Zajmę się twym psem, gdybyś sprawę przegrał — zapewnił mnie szeptem św. Roch. Nagle w ciszy brzemiennej grozą usłyszałem ćwierkanie ptaka. Maleńka piegża usiadła mi bez strachu na ramieniu i zaśpiewała wprost do ucha: — Uratowałeś moją babkę, ciotkę i bratową. Uwolniłeś mi trzech braci i siostry od męki i śmierci z rąk ludzkich na dalekiej skalistej wyspie! Witaj mi! Witaj! Jednocześnie, dziobnąwszy mnie w palec, zaświergotał skowronek : — Spotkałem w Laponii muchołówkę, która mi opowiedziała, że kiedy byłeś małym chłopcem, wyleczyłeś jednemu z jej przodków skrzydełko i ogrzałeś jego zmarznięte ciałko przy swym sercu. A zanim otworzyłeś rękę, aby odleciał, ucałowałeś go ze słowami: szczęśliwej podróży! Witaj mi w niebie! Witaj! Witaj! — Pomóż mi, pomóż braciszku! — Spróbuję — zaśpiewał skowronek. — Spróbuję — rozpostarł skrzydełka i odleciał z przyjaznym ćwierkaniem. — Sprrró-buję! Sprrróbuję!... Oczy moje pobiegły w ślad za ptaszkiem i spoczęły na błękitnych wzgórzach, które mogłem dojrzeć przez gotycki łuk bramy. Jakże dobrze znałem je z obrazów Fra Angelica: szarosrebrne oliwki i ciemne cyprysy, odcinające się na tle łagodnego, wieczornego nieba. Usłyszałem dzwony z Asyżu, dzwoniące na Anioł Pański, i w tejże chwili ujrzałem bladolicego świętego z Umbrii, z wolna schodzącego wijącą się górską ścieżyną; towarzyszyli mu dwaj braciszkowie: Leon i Leonard. Zwinne ptaki uwijały się ze śpiewem ponad jego głową, brały ziarno z wyciągniętej ręki i tuliły się ufnie do fałd jego habitu. Sw. Franciszek stanął milcząco obok mnie i spoglądał na sędziów swymi przedziwnymi oczami, w które nie mógł patrzyć z gniewem ani Bóg, ani człowiek, ani żadne zwierzę. Mojżesz opadł na swe miejsce, wypuszczając z rąk przykazania. — Zawsze on! — mruknął z goryczą. — Zawsze zjawi się on, ten marzyciel z rzeszami swych ptaków, a w otoczeniu żebraków i potępieńców! Taki wydaje się słaby, a taki jest mocny, że potrafi powstrzymać nawet Twoją karzącą dłoń, o Panie! Czyż nie jesteś Jehową, nieubłaganym Bogiem, który w ogniu i dymie ukazał się na Synaju, a lud Izraela zadrżał ze strachu przed swym Panem? Czyż gniew Twój nie kazał mi wyciągnąć nad światem mściwej ręki, zniszczyć trawę na polach i połamać drzewa, aby pomarli ludzie i wyginęły zwierzęta! Czyż nie Twój głos przemówił w moich przykazaniach? Któż obawiać się będzie światła Twych błyskawic, o Panie, gdy grzmot Twego gniewu milknie wobec świergotu ptaków? Głowa moja opadła na ramię św. Franciszka. Umarłem, lecz nie wiedziałem o tym. Nie ma kiełkującej we mnie myśli, która nie miałaby oblicza śmierci. Spinka do włosów Stary cesarz, Tyberiusz, który ostatnich jedenaście lat życia przepędził na Capri, a w pamięci jej mieszkańców długo jeszcze nie umrze; nazywany jest zawsze „Timberio" zamiast „Tiberio" (przyp. autora). Zły. Uroczne spojrzenie. Spiskowiec. Pieniądze! Pieniądze! Dużo pieniędzy! Do widzenia i szybkiego powrotu! Zwariowany Anglik. Listonoszka. Właścicielka kóz. Żona garbusa. Głowa kształtu cytryny. Wyrabiająca sery. Kulawa. Pyzata. Kobieta staroświecka. Suchy chleb. Pęknięta. Wino proboszcza. Ja się zamorduję, ty się zamordujesz, on się zamorduje itd Do zobaczenia, szybkiego powrotu, niech cię błogosławi sw. Antoni! Miech ci towarzyszy Madonna. Świadectwa chrześcijańskie. Chrześcijanami nagimi i tańczącymi jak szaleńcy. Pałacem nad morzem