Stefan Krukowski Nad pięknym, modrym Dunajem MAUTHAUSEN 1940 — 1945 Książka i Wiedza ¦ 196 6 Okładkę projektował JAN SLIWIISfSKI Redaktor HELENA KLIMEK ' Copyright by „Książka i Wiedza", 1966 Warszawa, Poland SŁOWO WSTĘPNE Tak, to właśnie nad szumiącym w melodyjnym rytmie strau- " sowskiego walca pięknym modrym Dunajem wznieśli hitlerowscy ludobójcy warowne piekło, znane pod nazwą obozu koncentracyjnego Mauthausen. Okrucieństwo tego kontrastu musiało chyba podyktować Stefanowi Krukowskiemu boleśnie przekorny tytuł książki. Książka „Nad pięknym modrym Dunajem" jest nową, ważką pozycją w ciągle jeszcze zasmucające skromnym dorobku polskiej literatury obozowej. A przecież Polakom, tak ze względu na statystyczną liczbę ofiar, jak i na jej procentowy _stosunek do liczby naszej ludności, przysługuje tragiczne pierwszeństwo na historycznym apelu poległych. Od dnia, w którym rozwarły się bramy hitlerowskich obozów koncentracyjnych, od dnia, w którym wyzwolone z tych obozów niedobitki wyruszyły w daleką, niekiedy trudną i ciernistą drogę do ojczystego domu albo do jego> ruin i zgliszcz, upłynęło już 21 lat, na pogorzeliskach drugiej wojny światowej wyrosło już nowe, znające wojnę tylko ze słyszenia pokolenie, a nie tylko skromna polska literatura obozowa, ale nawet wszystkie na ten temat publikacje, jakie ukazały się na świecie, nie zdołały odtworzyć całej piekielnej prawdy o hitlerowskich' obozach koncentracyjnych. I nie ma w tym nic dziwnego, a w każdym razie jest to mniej dziwne, niżby się mogło wydawać. Władcy haniebnej pamięci Trzeciej Rzeszy i wypełniający z sadystyczną nadgorliwością wszystkie ich występne rozkazy oprawcy — a były ich setki tysięcy — od chwili powstania obozów koncentracyjnych czynili wszystko, co było w ich mocy — a byli przecież wszechmocni — żeby przed narodami świata z narodem niemieckim włącznie ukryć, zamaskować, zafałszować, utopić w powodzi propagandowych kłamstw prawdziwe przeznaczenie obozów koncentracyjnych, motywy osadzania w nich, stan ich zaludnienia, śmiertelność, nie mówiąc już o nieludzkich warunkach bytowania, morderczej pracy, biciu, torturach, katowaniu na śmierć, gazowaniu, masowych egzekucjach itd. Oprawcy ci wmawiali w opinię publiczną świata i w otumaniony narkozą propagandy naród niemiecki, że więźniami obozów koncentracyjnych są wyłącznie skazani prawomocnymi wyrokami przestępcy i zbrodniarze, a następnie pokazywali zagranicznym przedstawicielstwom i delegacjom, wyświetlali na ekranach i fotografowali zainscenizowane obrazki, reklamujące humanitarne metody penitencjarne ustroju faszystowskiego. Kiedy po okresie tryumfalnych podbojów odwróciła się dziejowa karta i Niemcy stanęły w obliczu nieuchronnej klęski, ideologów, twórców, organizatorów, administratorów i komendantów obozów koncentracyjnych zaczął ogarniać utajony lub jawny strach przed odpowiedzialnością za popełnione zbrodnie. Podjęli oni wtedy gorączkową akcję zacierania śladów, niszczenia kompromitujących dokumentów, likwidowania martwych dowodów winy i żywych świadków. Tylko chaos totalnej klęski uratował dziesiątki tysięcy niedobitków od zarządzonych już odgórnie i przygotowanych oddolnie masowych eksterminacji, a dymy wzbijające się w ostatnich dniach wojny nad nie wyzwolonymi jeszcze obozami świadczyły o jednoczesnym paleniu zwłok i bardziej jeszcze niż one oskarżających archiwów. Dalszy ciąg zacierania śladów, usuwania dowodów, fałszowania zeznań, wprowadzania w błąd opinii publicznej trwał nadal po zakończeniu wojny i trwa do dzisiejszego dnia, o czym świadczą spóźnione o dwadzieścia lat procesy obozowych katów i listy gończe, z których wiele nie odnajdzie nigdy dobrze ukrytych i pieczołowicie ukrywanych zbrodniarzy. Oto główne przyczyny trudności w wydobyciu na jaw całej, pełnej, ostatecznej prawdy o hitlerowskich obozach koncentracyjnych. Główne, ale nie jedyne. Na drugi kompleks przyczyn składają się: bezprecedentalność i nieporównywalność historycznego zjawiska, jakim były te obozy, odmienność od wszystkiego, co było przedtem i potem, usystematyzowany obłęd względnie obłędny system, który stworzył te obozy i który w nich panował, wielowarstwowe zakonspirowanie wszystkiego, co się w nich działo. Prawda o obozach koncentracyjnych przekracza wszystkie granice prawdopodobieństwa. Nigdy i nigdzie nie było dotąd tylu skoncentrowanych katów i tylu śmiertelnych katowskich ofiar, tylu tak różnorodnych i tak wyrafinowanych sposobów torturowania i zabijania. To jeszcze można by chociaż wycinkowo ogarnąć wyobraźnią. Ale na to trzeba nałożyć, że wszystkie obozowe zbrodnie popełniane były w ramach przemyślanego systemu, żelaznej dyscypliny, precyzyjnie opracowanych regulaminów, niezliczonych nakazów i zakazów, pruskiego drylu. Teraz naieży przyjąć do wiadomości i świadomości, że cały ten system z jego dyscypliną, regulaminami, nakazami i zakazami był obłąkany, to znaczy że ulegał permanentnym zmianom, że jeden przepis automatycznie przeczył drugiemu, że nakazy przekreślały zakazy i na odwrót, że w pobliżu krematorium był dom publiczny, że boisko, na którym więźniowie grali w piłkę nożną, graniczyło z dziedzińcem, na którym leżały stosy nagich trupów, przy czym każdy z piłkarzy był w pełni świadom, że nie ma takiej siły, która mogłaby go uchronić przed znalezieniem się kiedyś na takim stosie. A dla uzupełnienia tej surrealistycznej wizji trzeba jeszcze dodać, że cała prawda obozowa była wielostronnie zaszyfrowana, zakamuflowana, zafałszowana i zakonspirowana. Każde słowo wypisane w kancelaryjnym dokumencie, umieszczone w obwieszczeniu, zarządzeniu, wypowiedziane w esesmań-skim rozkazie czy informacji mogło co innego głosić, a co innego znaczyć. I bardzo często co innego znaczyło. Od umieszczonego nad obozową bramą napisu: „Arbeit macht frei" począwszy, każde zdanie władz obozowych, pisane czy wypowiadane, podlega podejrzeniu o fałsz. Więźniowie bestialsko zamordowani w obozie figurują na listach zgonów, podpisanych przez esesmańskich lekarzy, jako zmarli na serce lub niewydolność krążenia; inni, dla urozmaicenia, zostali „zastrzeleni w czasie ucieczki". Zwolnienie z obozu do domu oznacza w większości wypadków wyrok śmierci. Autobus przewożący grupy ¦więźniów do innego obozu to zmotoryzowana komora gazowa. I tak dalej, i tak dalej. Odpowiedzią na te fałszerstwa władz obozowych jest zakamuflowana samoobrona. Występuje ona i w mowie więźniarskiej, w której np. słowo-„zorganizować" znaczy „zwędzić", i w więź-niarskim zbiorowym działaniu, które nierzadko ratowało skazańców przez zmianę ich więźniarskich osobowości, co z kolei wprowadza na kancelaryjne listy zmarłych człowieka pozostającego przy życiu pod nazwiskiem nie zarejestrowanego zmarłego. A pod osłoną tego obustronnego, zbrodniczego i obronnego, nprrowania fałszem działa w ukryciu więźniarska organizacja bojowa, zaszyfrowana i wobec władz, i wobec współwięźniów. Podane tu niejako przykładowo dowody złożoności życia ooo-zowego wykazują, jak trudna do wyłuskania jest prawda o obozach koncentracyjnych. Była ona przecież dostępna tylko oprawcom i ich ofiarom. Znają ją więc w całej nagości jedynie ci, którzy byli w piekle hitlerowskich obozów koncentracyjnych, którzy z niego ocaleli i którzy pozostają nadal przy życiu. Ale pozostający przy życiu oprawcy milczą i będą milczeli aż do śmierci. A spośród pozostałych przy życiu więźniów obozowych nie wszyscy chcą i zarazem potrafią pisać. Dlatego tak cenne, nie tylko dla przyszłych historyków epoki krematoryjnych pieców, są wszelkie rejestrowane na taśmach czy płytach, spisywane w protokołach sądowych i ankietach, a przede wszystkim ogłaszane drukiem relacje, pamiętniki, wspomnienia ułaskawionych przez los skazańców. W każdej z takich publikacji kryje się ziarno autentycznej, zdobytej za cenę niewysłowionych cierpień prawdy. A im któryś z autorów tych publikacji dłużej cierpiał, bystrzej widział i dokładniej zapamiętywał, tym bardziej ważkie jest jego świadectwo oskarżenia. Z tego punktu widzenia książka Stefana Krukowskiego „Nad pięknym modrym Dunajem" jest pozycją wyjątkowo bogatą i cenną. Stefan Krukowski, wychowanek warszawskiego gimnazjum im. Adama Mickiewicza, uczestnik kampanii wrześniowej w stopniu plutonowego-podchorążego, ranny w bitwie pod Lwowem, po dwukrotnych udanych ucieczkach, raz z niewoli, a drugi raz z obozu aresztowanych w ulicznej łapance, już w kwietniu 1940 roku znalazł się na Pawiaku, skąd wkrótce deportowany został poprzez obóz koncentracyjny w Sachsenhausen do obozu koncentracyjnego Mauthausen. W obozie tym przeżył Stefan Krukowski pełne pięć lat, od maja 1940 do maja 1945. Przeszedł tam całą typową dla wieloletniego więźnia politycznego, napiętnowanego czarnym i czerwonym punktem, drogę przez mękę. Długo przebywał w karnej kompanii, jeszcze dłużej znosił morderczą pracę w kamieniołomach i dopiero pod koniec obozowej niewoli wylądował na funkcji magazyniera. Jak z danych powyższych widać, autor książki „Nad pięknym modrym Dunajem" posiadł w obozie olbrzymi kapitał doświadczeń, a znakomita pamięć pozwoliła mu utrwalić te doświadczenia najpierw w głowie, a następnie na piśmie. Nie jest to pierwsza jego wspomnieniowa publikacja. Przed trzema laty, w roku 1963, nakładem „Książki i Wiedzy" ukazała się niewielka książeczka Stefana Krukowskiego pod prowokacyjnym tytułem „Byłem kapo". Ukazała się i błyskawicznie znik-nęła, rozkupiona przez co czujniejszych czytelników, co świadczy zarówno o jej walorach, jak o 'wielkim społecznym zapotrzebowaniu na literaturę obozową. Autor „Byłem kapo" i „Nad pięknym modrym Dunajem" nie jest zawodowym pisarzem i nie nadaje swoim książkom kształtu dzieł literackich. Pisze je w słusznym przeświadczeniu, że spełnia w ten sposób moralny obowiązek wobec milionów zamordowanych w obozach koncentracyjnych towarzyszy niedoli, którzy nigdy już nie będą mogli upomnieć się o swoją krzywdę i o sprawiedliwy wyrok historii. A ponieważ dysponuje niezwykle bogatym materiałem wspomnieniowym, dramatyczna treść jego narracji rekompensuje z nawiązką niedostatki warsztatu literackiego i podnosi jego publikacje do rangi pasjonującej lektury. Zwłaszcza że autor zaprawa je suto wisielczym humorem i między mrożące krew w żyłach sceny wprowadza gdzieniegdzie niemal groteskowe intermedia, jak na przykład umieszczona w końcowej partii niniejszej książki opowieść o przywitaniu nowego kontyngentu wartowników, składającego się z powołanych w ostatnich miesiącach wojny pod broń ramolowatych volkssturmistów zjadliwym i śmiertelnie ryzykownym figlem. Wydarzenie to, jak zresztą wszystkie relacjonowane przez Krukowskiego fakty, jest autentyczne. Autor podzielił swoją książkę na cztery części. O ile jednak trzy końcowe części łączą się w dość swobodnie operujący chronologią ciąg wspomnieniowy, a cała ich akcja rozgrywa się na otoczonym kolczastymi drutami terenie obozu koncentracyjnego Mauthausen, o tyle część pierwsza ogarnia znacznie szersze horyzonty i stanowi w pewnej mierze odrębną i niemal zamkniętą w sobie całość. W tej pierwszej części, którą należy uznać za pewnego rodzaju novum w polskiej literaturze obozowej, autor, już nie tylko na podstawie osobistych przeżyć, podejmuje próbę przedstawienia historycznych etapów w dziejach hitlerowskich obozów koncentracyjnych, ich ulegających — w zależności od przemian w hitlerowskiej polityce i gospodarce — zmianom przeznaczeń oraz wpływów, jakie te zewnętrzne przemiany wywierały na wewnętrzne stosunki i warunki obozowe. Następnie autor usiłuje wprowadzić czytelnika w tajniki ludobójczego mechanizmu, odsłonić transmisyjne pasy i zazębiające się kółka, które uruchamiały ten mechanizm i gwarantowały mu sprawne funkcjonowanie. Dalej autor stara się zapoznać czytelnika ze skomplikowaną strukturą administracji obozowej, składającej się z dwóch hierarchii: rozkazodawczej hierarchii esesmańskiej i wykonawczej hierarchii więźniarskiej; z zakresem władzy obu tych administracji i z ich wpływem na los więźniów. I wreszcie autor, w upartym dążeniu do prawdy, do ukazania życia obozowego w pełnym świetle i we wszystkich jego aspektach, do obnażenia wszystkiego, co wstydliwe, ale i do kategorycznego odparcia wszystkiego, co fałszywe, sięga do najdrastyczniejszych tematów obozowych, jak problem bicia szeregowych więźniów przez więźniów funkcyjnych, jak problem „klasowego" podziału więźniów na „muzułmanów" i „prominentów", żeby wydobyć na jaw całą wieloznaczność jednoznacznych w pozaobozowym życiu pojęć i kryteriów, żeby przestrzec przed upraszczającym stosowaniem obowiązujących w znormalizowanym, samorządnym społeczeństwie zasad, kanonów i ocen moralnych do celowo i perfidnie wynaturzonej przez hitlerowców społeczności obozowej, a jednocześnie żeby nie pozostawić żadnych luk i niedomówień. Można ten czy inny pogląd autora poddać pod zawsze w takich okolicznościach pożądaną dyskusję, nie można jednak nie uszanować jego bezkompromisowego poszukiwania sprawiedliwości w ludzkich osądach. Zresztą książka Stefana Krakowskiego jest wyraźnie napisana z intencją jeśli nie sprowokowania dyskusji, to w każdym razie zachęcenia innych ocalałych więźniów obozu w Mauthausen i wszystkich innych obozów koncentracyjnych do spisywania i utrwalania wspomnień,. do uzupełniania jego doświadczeń innymi, utrwalonymi na razie tylko w zacierającej się pamięci, gdyż zgromadzone w licznych archiwach, z centralnym międzynarodowym archiwum w Arolsen i polskim archiwum w Oświęcimiu na czele, poobozowe dokumenty i ze względu na świadomie spowodowane przez hitlerowców ubytki, i ze względu na swój zaszyfrowany charakter mogą się stać dla przyszłych badaczy nie dość czytelne bez obfitego, wielostronnego, oświetlającego materiał dokumentalny z różnych punktów widzenia i pod różnymi kątami obserwacji pamiętnikarskiego komentarza. Komentarza ¦_¦ szyfru, komentarza — słownika, komentarza — klucza. A komentarza tego mogą udzielić tylko byli więźniowie hitlerowskich obozów koncentracyjnych, którzy ocaleli jak gdyby po to, żeby dać świadectwo prawdzie, żeby zbrodnie nie zostały zapomniane, a ich sprawcy — rozgrzeszeni. Niestety, ocalało ich niewielu, od dwudziestu jeden lat, jakie upłynęły cd dnia wy- zwolenia obozów, szeregi ich są dziesiątkowane przez wyniesione z obozów nieuleczalne urazy i nieubłagany czas, który zaliczył pokolenie obozowe do pokoleń odchodzących na zawsze. W drugiej, trzeciej i czwartej części książki autor przedstawia konkretne dzieje obozu w Mauthausen, konkretne wydarzenia i konkretnych ludzi: oprawców i ofiary, zwyrodnialców i męczenników, łajdaków i bohaterów. Zapoznajemy się tu z przeróżnymi wyrafinowanymi metodami zbiorowych i indywidualnych tortur i morderstw, ze stałym systemem i doraźnie organizowanymi akcjami eksterminacyjnymi, jak na przykład słynna akcja H, wywodząca swój kryptonim od nazwy znanego uzdrowiska Hartheim, z bezmiarem niedoli, cierpień i udręk. Gdyby można tu było wyróżnić jakieś szczególne przejawy nieludzkiego bestialstwa, nie wywołując jednocześnie błędnych domysłów, że pozostałe zbrodnicze akcje obozowe były mniej bestialskie, należałoby podkreślić realistyczne, a nawet naturalistyczne opisy pastwienia się w kamieniołomach nad kolumnami Żydów (pierwsze transporty żydowskie przybyły do Mauthausen w roku 1941 z Holandii), błyskawiczne likwidowanie kierowanych do obozu koncentracyjnego z pogwałceniem wszelkich międzynarodowych konwencji radzieckich jeńców wojennych i potraktowane przez esesmanów z dobrodusznym humorem wymordowanie gromadki kilkuletnich ukraińskich dzieci. Ileż ponurej groteskowości ma na tym tle komedia inscenizowana przez komendanturę obozu dla przybywających do Mauthausen rodzin pomordowanych i ileż bezsilnej pasji wzbudza relacja o wysyłaniu za opłatą rodzinom urn z rzekomymi prochami zmarłych rzekomo naturalną śmiercią więźniów. Ale oprócz budzących zgrozę spraw martyrologicznych autor przedstawia w szeregu sugestywnych obrazów i opisów codzienne życie obozowe z całą jego niesamowitą egzotyką. Czytamy więc o głodowej gastronomii obozowej, mającej swoją kategorię „S" w postaci paczek żywnościowych przysyłanych przez często od ust sobie odejmujące rodziny, swoje urzędowe dożywianie w postaci tragihumorystycznej kantyny, swoje nazwane przez autora „perskim rynkiem" targowisko, gdzie nabywa się np. ukrywane przez szczęśliwych posiadaczy w odgrywających rolę bankowych safesów siennikach papierosy, płacąc za nie ostatnią „pajdką" chleba, ostatnim okruchem nadziei na przetrwanie, swoje podejmowane z narażeniem życia zabiegi o dodatkowe racje strawy i ścinający więźniów z nóg głód, do- 10 11 prowadzający w krańcowych wypadkach aż do zezwierzęcenia, aż do ludożerstwa. Bo przecież nie mniej niebezpieczny dla życia więźniów obozów koncentracyjnych od spadających na ogolone głowy pałek, od esesmańskich pejczów i wilczurów był wyniszczający wszystkie żywotne siły organizmu i załamujący psychicznie nieustanny, trapiący jak koszmar po nocach i zatruwający każdą godzinę dnia chroniczny, skręcający wnętrzności głód, głód jako obsesyjny temat samotnych rozmyślań i zespołowych rozmów, nasyconych wspomnieniami o tym, co się jadało na wolności, i marzeniami o tym, co by się jadało, gdyby się tę wolność odzyskało. Świadectwem występujących na każdym odcinku obozowego życia dezorientujących kontrastów, drastycznej sprzeczności między teorią a praktyką, między oficjalnymi pozorami a odbiegającą od nich daleko rzeczywistością może być higiena obozowa. Oto z jednej strony wszystko w obozie musi lśnić czystością, musi być wyszorowane, wypucowane, wyglansowane, a każdy ślad kurzu w baraku, dostrzeżony przez esesmana, może ściągnąć na odpowiedzialnego za ten nieporządek ¦więźnia najsurowsze kary, z karą śmierci włącznie, a z drugiej strony więźniowie są zjadani żywcem przez wszy, nagminnie szerzy się świerzb, a w szparach sufitów i ścian gnieżdżą się pluskwy. Fenomenalnej pamięci autora, przechowującej mnóstwo szczegółów, sylwetek, nazwisk, scen z dokładnością i wiarogodnością filmowej taśmy, zawdzięczamy bogatą galerię charakterystycznych obozowych postaci, w której nawet wśród esesmańskich zbrodniarzy może się trafić potwierdzający regułę wyjątek w osobie szybko zresztą za brak katowskiego ducha usuniętego z obozu SS-Obersturmfuhrera dra Kriigera. Autor przedstawia nam w tej galerii wyrafinowanie okrutnych i bezmyślnie służalczych esesmanów wszystkich służbowych stopni, zwyrodniałych, tępo okrutnych oraz ludzkich i pomocnych w nieszczęściu cywilnych niemieckich majstrów i więźniów-nadzorców noszących zaczerpnięty przez Niemców z języka ¦włoskiego tytuł: „kapo", egoistycznych, nadużywających swoich funkcji oraz ofiarnych i świadczących współwięźniom wiele nieocenionych usług prominentów, przebiegłych, pomysłowych, rzadko myślących tylko o sobie, często narażających się wyłącznie dla innych „organizatorów". Dalej widzimy gawędziarzy, piosenkarzy, muzykusów, parodystów z nieodżałowanym bardem 'warszawskich przedmieść, Stanisławem Grzesiukiem, mistrzów majsterkowania i mistrzów sportu, w tym słynnych przedwojennych piłkarzy i bokserów, 12 przemyślnych obozowych ogrodników z jednym z obecnych sekretarzy ZBoWiD-u, Stanisławem Gołębiowskim, na czele oraz różne kategorie tragicznych obozowych „muzułmanów". Szczególną uwagę skupia autor na sprawach sanitarnych obozu i na roli, jaką w tych sprawach odgrywa jeden z głównych bohaterów opowieści, Franek Poprawka, przebywający w Maut-hausen już od marca 1940 roku, notabene po uprzednim pobycie w Buchenwaldzie. Obozowy szpital dla więźniów mieścił się wówczas w pięciu izolowanych barakach, a o stosowanych wówczas zabiegach terapeutycznych pisze Krukowski: „Nie było, rzecz jasna, mowy o jakichkolwiek urządzeniach mających związek z medycyną i procesem czy techniką leczenia. Kuchenne noże zastępowały lancety, zaś rolę środka znieczulającego często spełniała ręka wymierzająca cios lub drewniany chodak...", skąd powstało określenie „Holznarkose". Pozbawiony instrumentów medycznych, podstawowych leków i środków opatrunkowych „szpital" nie posiadał też personelu lekarskiego i przez długi czas rolę naczelnego chirurga pełnił w nim oznaczony zielonym trójkątem austriacki przestępca kryminalny, znany skądinąd jako lojalny i koleżeński współwięzień, Ferdel Biirger, który nie miał, mimo zielonego trójkąta, zielonego pojęcia o medycynie, nie mówiąc już o chirurgii. Krukowski z właściwym mu wisielczym humorem pisze: „Szczególnie niebezpieczne były operacje Ferdla dokonywane na partiach ciała sąsiadujących z głową. Znając jego rozmach, a jednocześnie trudności w zlokalizowaniu ogniska choroby do małego odcinka, można się było zawsze spodziewać czegoś zbliżonego do amputacji głowy". Otóż dzięki staraniom garstki ludzi najlepszej woli i nieustraszonej energii, z Frankiem Poprawką na czele, parodia szpitala zaczęła się stopniowo, po przezwyciężeniu nieopisanych trudności, przeistaczać. Kolejno zdobywano lekarzy z prawdziwego zdarzenia, wyłowionych spośród więźniów, sanitariuszy, jaki taki zasób najniezbędniejszych leków i wreszcie tereny szpitalne poza obrębem obozowych murów, w tak zwanym Russenlagrze. Ten najprymitywniej urządzony, urągający wszelkim potrzebom sanitarno-higienicznym obóz chorych (Krankenlager), dzięki swemu odizolowaniu od reszty obozu i dzięki panicznemu lękowi [ Niemców przed chorobotwórczymi bakteriami, zdołał zyskać sobie pewną wielce ograniczoną niezależność, co uczyniło go z biegiem czasu bazą ¦wielu promieniujących na cały obóz zbawczych akcji. 13 Bo oto w miarę rozwoju akcji książki Stefana Krukowskiego czytelnik, pogrążony w tchnących beznadziejnością mrokach obozowego bytowania, zaczyna dostrzegać jakieś, zrazu nikłe i lękliwe, później śmielsze i rodzące otuchę przebłyski nadziei. Na dnie piekła, w duszach najmężniejszych świta, zaiskrzą się, rozżarza i rozpłomienia idea zespołowego, zbiorowego przeciwstawienia się zagładzie. Zaczyna się od samoobrony. Samoobrona przetwarza się w samopomoc. Najpierw wsparcie konającego z głodu miską zupy, ulżenie słaniającemu się na nogach w przerastającej jego siły pracy. Od pomagających sobie wzajemnie par, trójek — do kilkuosobowych przyjacielskich grupek. Samopomoc tworzy w ten sposób zalążki organizacji: zespołowe planowanie, podział zadań, wzajemną asekurację. Organizacje mnożą się i rozrastają, choć niektóre z nich topnieją i nikną. Rozrastające się i nabierające sił od najpilniejszej i najistotniejszej sprawy, ratowania życia, zdrowia, żywotnych sił dodatkowym czy pożywniejszym posiłkiem, chroniącym zdrowie uzupełnieniem odzieży, zamianą trudnej pracy na lżejszą, przechodzą stopniowo od coraz szerszych i śmielszych akcji, z ruchu samopomocowego przekształcają się w ruch oporu. Bez obawy posądzenia o nacjonalizm można śmiało stwierdzić, że w tym międzynarodowym ruchu oporu polscy więźniowie szli w pierwszych szeregach walczących czy to o dodatkowe racje żywnościowe dla cierpiących głód, czy to o ocalenie skazanych na śmierć, czy wreszcie o zdobycie broni do ostatecznej zbrojnej rozprawy z wrogiem. I oto na tle tych zataczających coraz szersze kręgi akcji wyrastają na kartach książki Stefana Krukowskiego jej polscy bohaterowie, najpierw wspomniany już wyżej, przebywający wMaut-hausen od wiosny 1940 roku Franek Poprawka, następnie odgrywający, jako naczelny lekarz obozu chorych, coraz większą rolę w ratowaniu chorych i ukrywaniu zdrowych a zagrożonych więźniów, śmiało stawiający czoło w ich obronie, oczywiście z narażeniem własnego życia, dr Władysław Czapliński, potem zesłany do Mauthausen ze Stutthofu twórca i przywódca gdyńskich Czerwonych Kosynierów, Kazimierz Rusinek, podejmujący od razu intensywną działalność w konspiracji na jej najniebezpieczniejszych odcinkach, i w końcu przybyły do Mauthausen dopiero po ewakuacji obozu oświęcimskiego, gdzie przez kilka lat rozwijał szeroko zakrojoną aktywność polityczną, Józef Cy-rankiewicz, który w Mauthausen znalazł się szybko w sztabie międzynarodowego ruchu oporu. Otaczał ich zwarty krąg mniej 14 eksponowanych, ale jak oni niezłomnych i zdecydowanych na wszystko polskich bojowników. v Wydobyte w tym słowie wstępnym kluczowe tematy nie wyczerpują, rzecz prosta, całego bogactwa książki „Nad pięknym modrym Dunajem", gdyż jest ona kopalnią materiałów do dziejów obozowego męczeństwa, nie przestając być pasjonującą lekturą. Tadeusz Żeromski CZĘSC PIERWSZA O obozach zagłady bez uniesień 2 — Nad pięknym modrym Dunajem I Wypracowywanie metod Obozy koncentracyjne... Wbrew przypuszczeniom naszego i młodszego pokolenia obozy koncentracyjne nie zrodziły się dopiero w latach trzydziestych obecnego stulecia. Tego typu miejsca odosobnienia stworzyli kolo-nialiści angielscy, a jeszcze wcześniej hiszpańscy jako czynnik ułatwiający podboje obszarów kolonizowanych i rządzenie podbitymi plemionami. Już wówczas występuje łączenie dwóch możliwości, jakie stwarza obóz koncentracyjny: eliminowanie z życia społecznego jednostek i grup niepewnych oraz; korzystanie z siły roboczej opłacanej wyłącznie kęsem żywno*-ści — nie równoważącym fizycznego wysiłku niewolnika. Już w tym okresie rodzi się zjawisko przydatności jedynie silnego i zdrowego więźnia. Jednakże mimo niewątpliwego wykorzystywania sił do pracy niewolniczej pojęcie obozów koncentracyjnych w ich prawydaniu nie wiąże się bezpośrednio z pojęciem tortur, z pojęciem świadomego, zorganizowanego systemu niszczenia... Z tym zjawiskiem spotykamy się dopiero w obozach koncentracyjnych stworzonych przez III Rzeszę. Powstały one, już w pełnym znaczeniu tego słowa, w roku 1933, ;i więc w roku dojścia do władzy Hitlera. Hitlerowskie obozy koncentracyjne pomyślane były w pierwszym rzędzie jako odosobnione skupiska wrogów 19 faszystowskiego ustroju, których ilość, szybko rosnąc, spowodowała przeludnienie więzień — potrzebnych 3 przecież dla normalnych kryminalistów. Tak wiec anty- | faszyści, w tym duża grupa niemieckich komunistów, I stali się pierwszą kadrą zesłańców. Początkowo obozów tego typu było w Niemczech niewiele. Nie licząc istniejących w okresie poprzedzającym triumfalne wieńczenie Adolfa Hitlera, a prowadzonych przez SA tzw. Stammlagrów — pierwszymi obozami koncentracyjnymi były obozy w Dachau koło Monachium oraz w Oranienburgu koło Berlina. W miarę upły- ] wu czasu liczba obozów rosła, najpierw na obszarze Niemiec, a następnie, w miarę postępu działań wojennych, okupowanej części Europy. Spoglądając dziś z perspek-' tywy lat właśnie pod kątem przeznaczenia można by: okres funkcjonowania obozów, zamykający się w kalendarzu datami zbieżnymi z powstaniem i upadkiem III Rzeszy, a więc latami 1933—1945, podzielić na trzy wyraźnie od siebie różniące się etapy. Okres pierwszy obejmował lata 1933—1939, tj. lata od dojścia do władzy Hitlera do wybuchu II wojny światowej. W tym okresie w obozach przebywali niemal wyłącznie polityczni przeciwnicy brunatnego ustroju. Nieliczne jeszcze na tym etapie obozy koncentracyjne to obozy pierwszej kategorii, tzw. Musterlager, obozy wzorcowe, pod wieloma względami zachowujące jeszcze rzeczywiście charakter miejsc odosobnienia, czyli masowych więzień dla więźniów politycznych. Zarząd i nadzór obozów przez cały czas ich istnienia spoczywał w ręku SS i właśnie esesmani różnych szczebli służbowych sprawowali nadrzędną administrację w obozach. Szeroko zakreślone ramy obozów, pedanteria i drobiazgowość w systemie organizacyjnym, a jednocześnie prawdopodobnie i względy ekonomiczne sprawiły, że SS powołała do życia potężnie rozbudowaną administrację wewnętrz- 20 ną, rekrutującą się z grona więźniów. Była to oczywiście bezpłatna siła robocza, nie korzystająca, tak samo zresztą jak i cała ogromna rzesza „ludzi w pasiakach", z żadnej społeczno-prawnej ochrony, pod przymusem, posłusznie wypełniająca rozkazy. Tak więc już od początku istnienia obozów występują dwie administracje: jedna opłacana przez państwo i rozporządzająca atrybutami pełnej władzy i druga bezpłatna, wypełniająca ogromną część zadań w ramach tzw. czarnej roboty, z władzą wyłącznie jednokierunkową. Później nadeszły dni, kiedy ta czarna robota bardziej wiązała się z przymiotnikiem „brudna" i kiedy to sankcja władzy II administracji, oczywiście w kierunku w dół, została przez jej funkcjonariuszy, już z ich woli, znacznie zaostrzona. Ale nie uprzedzajmy faktów. W pierwszym okresie istnienia obozów II administracja była samorządem wybieranym przez samych więźniów i spełniała w obozie prawie wszystkie funkcje związane z gospodarczym życiem odrutowanego państwa. Trzeba stwierdzić, że już w pierwszym okresie istnienia obozów wypracowywano i wprowadzano metody szykan zbliżone do więziennych, lecz w udoskonalonej formie, demonstrowano pierwsze przejawy całkowitego lekceważenia spokoju, zdrowia, a często i życia więźnia. Podstawowym ich elementem była oczywiście w tym pierwszym okresie —¦ posunięta do absurdu pedanteria na punkcie porządku i czystości. Polerowanie więźniarskich szafek i szlifowanie ich wnętrz „szklanym papierem", szorowanie i czyszczenie do połysku naczyń użytkowych, ścielenie łóżek w obowiązkową „kostkę", wieczne, kilku-nastokrotne w ciągu dnia zamiatanie i mycie barakowych podłóg, mycie ciała i częste, znienacka zarządzane ćwiczenia gimnastyczne w różnych porach dnia i nocy — oto z grubsza zajęcia wypełniające bez reszty wszystkie wolne od pracy chwile więźnia. Najdrobniejsze odchyle- 21 nia od ustalonego porządku były traktowane jako przejaw buntu i natychmiast karane czy to zmniejszeniem szczupłych racji żywnościowych, czy też zwiększoną porcją gimnastyki. W okresie późniejszym kary stały się mniej „subtelne". Każdy przejaw oporu był karany biciem, często aż do skutecznego końca... Mimo to sam-fakt, że między nadzorcą z SS a szarym więźniem stał przedstawiciel samorządu — stępiał w jakimś stopniu ostrze szykan, a własna, więźniarska administracja, wskutek pewnych przemyślanych wystąpień — osiągała niekiedy drobne przywileje dla ogółu więźniów. W tym pierwszym okresie, powtarzam to świadomie, wszystkie funkcje II administracji były oczywiście obsa- 1 dzone przez więźniów z czerwonymi trójkątami rozpoznawczymi — więźniów politycznych. Na czele obozu stał tzw. Lageralteste, starszy obozu, zarządzający obozem poprzez -odpowiednią do ilości baraków mieszkalnych liczbę Blockaltesterów, starszych bloków, potocznie zwanych blokowymi. Ci z kolei mieli I do pomocy swoich zastępców w osobach Stubenalteste-rów (starszych izb), w skrócie sztubowych. Starszy obozu wraz ze starszymi wszystkich pośledniejszych szczebli odpowiedzialny był za porządek i wygląd całego obozu, jego pomieszczeń oraz jego lokatorów. Pionem równoległym, w pewnym sensie autonomicznym, a w niektórych obozach i równorzędnym — był w administracji pion obozowych pisarzy. Na jego czele stał Lagerschreiber (pisarz obozowy), działający poprzez odpowiednią ilość Blockschreiberów (pisarzy blokowych). Do obowiązików zespołu pisarzy należało ustalanie przydziału więźniów na bloki mieszkalne i do poszczególnych zespołów pracy. Pisarze prowadzili kartoteki więźniów, przygotowywali raporty na apele, sporządzali zapotrzebowania na racje żywnościowe itp. 22 Na trzecim miejscu, niejako w cieniu tych dwu „rządzących" grup, stali Blockfriseur (fryzjerzy blokowi), posiadający w oficjalnym zakresie czynności obowiązek golenia i strzyżenia więźniów. Już sam fakt wprowadzenia tego rodzaju stanowisk do struktury organizacyjnej II administracji, a więc nadanie im charakteru oficjalnego, świadczy, jak zasadniczo stawiany był w założeniu problem czystości i porządku. Dodatkowo do funkcji wewnątrzobozowych należy za-Hczyć: pielęgniarzy, stanowiących personel obozowych ..szpitali", tzw. Revierów, nosicieli zwłok, Leiehantrager, która to nazwa bez reszty określa pełnione funkcje, pracowników krematorium — powołanych z chwilą uruchomienia pierwszych pieców krematoryjnych — gońców, odźwiernych, tłumaczy — powołanych w okresie późniejszym dla „obsługi" obcokrajowców —¦ oraz, szereg innych funkcji administracyjnych, w zależności od sytuacji poszczególnych obozów, czy też sytuacji okresowych. Wszyscy funkcyjni wykonywali swoje czynności wewnątrz obozu, na terenie ściśle zamkniętym murami czy drutem kolczastym. Z chwilą opuszczenia zadrutowane-go terenu więzień nie wypadał spod stałej opieki II administracji. W momencie przekroczenia bramy dostawał się automatycznie pod opiekuńcze sikrzydła innego rodzaju funkcjonariuszy. Ta zmiana „przewodnictwa" poprzedzana była sakramentalnym rozkazem, rozbrzmiewającym po rannym względnie południowym apelu: „Arbeitskommando formieren!" Z tą chwilą więzień obozu przechodził pod władzę różnego rodzaju i autoramentu kapo. Początkowo funkcja kapo była równoznaczna z funkcją kierownika robót, coś jalkby setnika. Z biegiem lat zakres obowiązków i uprawnień kapów zaczął się zwiększać, a w końcu „urząd" ten sprzągł w jedną całość obo- 23 Wiązki i prawa nadzorców, kontrolerów technicznych, przedstawicieli specyficznego obozowego wymiaru sprawiedliwości itp. Z wyjątkiem wymienionych funkcyjnych, chronionych względnie skutecznie „godnością" pełnionych obowiązków, wszyscy pozostali więźniowie przynależeli w zasadzie do jednej z licznych grup roboczych. Oddziały pracy, oczywiście w uproszczeniu — dzieliły się na dwie kategorie. Pierwsza obejmowała Wszystkie rodzaje prac wykonywanych wewnątrz obozu, czy też wprawdzie poza terenem obozu ścisłego, ale związanych bezpośrednio z jego potrzebami. Do tej kategorii zaliczyć należy pracowników kuchni, magazynów, Warsztatów mechanicznych naprawczych i wytwórczych (krawcy, szewcy, stolarze, elektrycy, ślusarze itp.). Kategoria druga .składała się z więźniów pracujących na rzecz jednego, czy też większej ilości przedsiębiorstw, przy czym ich praca była przez te przedsiębiorstwa opłacana, oczywiście nie do rąk własnych robotników, a na konto miejscowych komendantur SS. Uzyskiwane tą drogą wpływy finansowe służyły do pokrycia kosztów utrzymania zarówno służby nadzoru, jak i samego obozu, szły więc między innymi na zakup żywności i różnych niezbędnych akcesoriów. Zarówno więźniowie pracujący w oddziałach usługowych, jak i uczestnicy zespołów pracujących na rzecz przedsiębiorstw pracowali na potrzeby materialne komendantury i oddziałów wartowniczych SS i zaspokajali je. Ponadto istniały też funkcje, sprawowane w zasadzie w oderwaniu od zwartej masy więźniów, ale przez nich obsadzone. Ta grupa więźniów — obsada magazynów, kuchni, kasyn i warsztatów, urzędnicy i rzemieślnicy odkomenderowani do obsługi SS — pracowała bezpośrednio dla potrzeb administracji SS i była najściślej z nią związana. Struktura organizacyjna tych oddziałów jest identyczna jak wymienionych poprzed- 24 nio. Pełniący te funkcje więźniowie są takimi samymi więźniami jak wszyscy, ale ich stały kontakt z I administracją, czasami wyrobiona pozycja —¦ sprawiają, że mimo pozornej równości traktowani są przez „władców" II administracji znacznie delikatniej. Do tej grupy można włączyć także spory zespół tzw. ordynansów („Reiniger" lub „Schwung"), przydzielonych do osobistej obsługi poszczególnych przedstawicieli komendantury SS. W początkowym okresie przedstawiciele SS stosunkowo rzadko ingerowali w sprawy wewnętrzne obozów, ograniczając się do formalnej kontroli czystości i porządku. Do bezpośredniego zetknięcia się umundurowanych dozorców z masą więźniarską dochodziło w praktyce właściwie tylko przy różnego rodzaju apelach. Apele więźniarskie, coś w rodzaju inwentaryzacji więźniów, odbywały się dwa lub trzy razy dziennie celem skonfrontowania raportu, sporządzonego przez pisarza obozowego na podstawie raportów pisarzy blokowych — ze stanem faktycznym. Niewinne, zdawałoby się, apele stawały się pretekstem do różnych, często bardzo wymyślnych udręk zadawanych więźniom. Obsada poszczególnych stanowisk miała olbrzymi wpływ na kształtowanie się sytuacji wewnątrzobozowej. Był to wpływ pośredni, poprzez kontakty administracji więźniairskiej z poszczególnymi przedstawicielami administracji SS, albo też bezpośredni, poprzez „elastyczne" wykonywanie ostrych zarządzeń i poleceń komendantury. Rozumny, uczciwy i ludzki blokowy, czy też kapo, spełniając nawet wszystkie rozkazy SS, pozorując surowość, mógł wiele oszczędzić szeregowym współtowarzyszom niedoli. Wszystko to odnosi się oczywiście jedynie do pierwszego okresu istnienia obozów, kiedy to niemal sto pro- 25 cent funkcyjnych rekrutowało się z wybieranych przez ogół więźniów politycznych, których nazwa „czerwoni" wywodziła się w prostej linii od koloru trójkąta rozpoznawczego, a często odpowiadała też charakterowi poglądów politycznych. Już w ostatnich latach tego pierwszego okresu, w związku z przepełnieniem więzień, zaczynają napływać do obozów koncentracyjnych więźniowie innych kategorii — reprezentowani najliczniej przez przestępców kryminalnych, przeważnie recydywistów. Więźniowie ci, od koloru trójkątów rozpoznawczych nazwani „zielonymi", mają za sobą przeważnie długi staż więzienny i wielkie a niebezpieczne dla współwięźniów obozów koncentracyjnych doświadczenie. Po rozej rżeniu się w warunkach i po poznaniu stosunków obozowych „zieloni" z miejsca zorientowali się, że sprawowanie funkcji w II administracji, przy odpowiednim traktowaniu obowiązków, może być źródłem wielu korzyści. Oczywiście natychmiast podjęli starania o obsadzenie tych stanowisk. Esesmani, uważając słusznie, że taka konkurencja obostrzy i tak trudne warunki bytowania w obozach — nie przeciwstawiali się ich dążeniom. Początkowo „czerwoni", jako dotychczasowi przedstawiciele samorządu, mogli skutecznie przeciwdziałać i odpierać ataki „zielonych". Mieli również wiele doświadczeń nabytych za drutami, a na pewno więcej inteligencji. Mogli więc umiejętnie wyłapywać liczne przypadki nierzetelności groźnych konkurentów i kompromitować ich w obliczu współwięźniów i esesmanów. Bronili się atakując i nie pozwalali wydrzeć sobie władzy z rąk. Tego rodzaju sytuacja w obozach, gdzie tradycje „czerwonych" były mocniej ugruntowane, trwała aż do samego końca pierwszego okresu, a w obozie w Dachau nawet do połowy drugiego. Ale ten drugi okres obozowej historii nadciągał już wraz z drugą wojną światową jak chmura gradowa. Administracja SS rozpoczęła prace przygotowawcze, mające na celu całkowitą zmianę wewnętrznych form zarządzania, jako że obozy — też zgodnie z planem — w niedalekiej przyszłości miały zostać zaludnione również więźniami-obookraj owcami. Rozpoczęło się przygotowywanie pełną parą nowej kadry administracji wewnątrzobozowej, zdolnej do objęcia wszystkich funkcji w nowo powstających lub mających powstać obozach koncentracyjnych. Proces przeszkala-nia nowych kadr przebiegał różnie, najczęstszą jednak metodą szkolenia i awansowania był system „eliminacji" w grupach więźniów, które z reguły wygrywał silniejszy, brutalniejszy — bardziej okrutny. Jest rzeczą charakterystyczną, że raz rozbudzona brutalność nie mogła ulec stępieniu. Ten, kto zdobył stołek, musiał w dalszym ciągu walczyć o jego utrzymanie. Krótki moment nieuwagi, lekkie „popuszczenie cugli", nawet drobne potknięcie się — powodowały upadek, który z reguły kończył się nieszczęśliwie. Esesmani byli nieubłagani dla upadłych wielkości. Zmiana stylu Do nowych obozów, opanowanych całkowicie przez powołaną przez SS II administrację, zaczynają napływać więźniowie z podbitych krajów. Jako pierwsi — otwierając drugi okres historii obozów koncentracyjnych — już na jesieni 1939 roku —¦ Polacy. Nowi przybysze nie spotkali się z solidarnością współwięźniów. W. tym okresie nie ma już mowy o łagodzeniu surowych rygorów SS. Wręcz przeciwnie, II administracja w najbardziej wyrafinowany sposób wykorzystuje wszelkie posiadane 27 uprawnienia, z własnej inicjatywy doskonaląc i rozszerzając system szykan wprowadzony przez SS. Poza wro-. dzanym sadyzmem,, jakim odznaczała się większość funkcyjnych z 'zielonymi trójkątami — w grę wchodził także i czynnik interesu. Wytypowany blokowy, czy też kapo drżał o posiadane stanowisko, zdając sobie sprawę z tego, że w wypadku degradacji będzie potraktowany bezpardonowo nawet przez własną kastę, a więc przez ludzi, z których szeregów wyszedł. Rękojmią utrzymania się na stanowisku było przypodobanie się SS, wykazanie swojej absolutnej przewagi nad ewentualnymi kontrkandydatami, przedstawienie siebie jako osoby niezastąpionej. Przypodobanie polegało na zwróceniu na siebie uwagi, a to najłatwiej można było osiągnąć stosując przy nadzorze więźniów możliwie najbardziej brutalne metody. Zabijali, żeby żyć, a potem zabijali może już dla własnej przyjemności. W każdym bądź razie II administracja w tym nowym wcieleniu wykorzystywała daną sobie władzę według programu maksimum. W tym okresie istnienia obozów koncentracyjnych zanikają nie tylko wszystkie skromne prawa więźniów, ale i ich namiastki. Oczywiście dotyczy to głównie i w zasadzie obcokrajowców — rośnie natomiast rola i „powaga" II administracji. Coraz częściej przedstawiciel II administracji staje się twórcą praw i reprezentuje samorzutnie i samowolnie „karzące ramię sprawiedliwości". Śmierć więźnia nie wymaga już żadnego uzasadnienia. Każdy z funkcyjnych wymierza najwyższą karę w zasadzie dowolnie, nie spotykając się z żadnymi sprzeciwami. Więźniowie otrzymują mikroskopijne porcje żywnościowe, gdyż z przyznanych przez SS niewielkich racji poważna część ulega zarekwirowaniu na rzecz piastujących wysokie stanowiska. Blokowi, sztubowi, kapowie dzielą między siebie nadwyżki pozostające nie tylko po więźniach zmarłych, a jeszcze nie wypisanych ze stanu do 28 ¦/.aprowiantowania, ale i „nadwyżki" powstałe w wyniku ograbienia tych, co to jeszcze dziś żywi... Rozpoczął się najtrudniejszy, najbardziej brutalny, nacechowany potwornym sadyzmem i cynizmem okres istnienia obozów koncentracyjnych. Więźniów już przy wstępie do obozu informuje się, że jedyną drogą wyjścia stąd jest komin krematorium. Pierwsze momenty pobytu w obozie w pełni potwierdzają tę opinię. Obcokrajowcom odbiera się prawo do pomocy lekarskiej, nabiera specjalnego znaczenia gimnastyka, praca odbywa się przy odgłosach policzkowania, świstu bykowców, wręcz krojących ciało — w tempie powodującym radykalne i przyspieszone wyniszczanie sił żywotnych. Bloki stają się piekłem. Brak jednej spokojnej, wolnej chwili, szerzy się niesprawiedliwość, tym straszliwsza, że cynicznie demonstrowana, a kary za najmniejsze przewinienia nie stoją w żadnej proporcji do winy. Każdego dnia rodzą się nowe metody wykańczania i tak już osłabionych organizmów. Przychodzą wciąż nowe transporty więźniów, czasem po kilka równocześnie. W takich wypadkach przyśpiesza się obroty machiny śmierci. Oczywiście nie znika w tym okresie praca zarobkowa dla potrzeb obozu. W dalszym ciągu robotnicy-niewol-nicy zatrudniani są w przemyśle i przedsiębiorstwach różnego rodzaju, oddając maksimum, wysiłku za minimum zapłaty. Nadmiar rąk roboczych przyspiesza tempo niszczenia. Na miejsce jednego więźnia, który legł zamęczony biciem i głodem, już jutro staje dwóch czy trzech, których koniec zbliża się z zawrotną szybkością. Dochodzi do tego, że nawet kilkudniowy cykl pracy jednego pracownika jest opłacalny. Ba — niekiedy kilkugodzinny zryw przy noszeniu kamieni czy ładowaniu samochodu. Jednakże ograniczone zapotrzebowanie na robotników 29 i mała pojemność obozów powodują konieczność szukania i wykorzystywania coraz nowych metod niszczenia. Powstają oddziały pracy zajmujące się sztuką dla sztuki. Liczne grupy więźniów, pod ściałym i licznym nadzorem kapów i Vorarbeiterów. ponaglane biciem i krzykiem, przesypują hałdy ziemi i piasku z jednego miejsca na drugie po to tylko, by po zakończeniu czynności rozpocząć ją w kierunku odwrotnym. Zdarza się, że zsypy czy pryzmy kamieni i-cegieł kilkunastokrotnie w ciągu dnia zmieniają swoje miejsce. A wszystko w tempie zawrotnym, w tempie mogącym świadczyć o celowości wykonywanej pracy. W tych oddziałach często ginie więcej istnień ludzkich niż w oddziałach pracujących dla potrzeb przemysłu, a więc zatrudnionych przy pracy bądź co bądź celowej. Na terenie obozu zaczynają się pojawiać coraz to nowe grupy. Obok więźniów obcokrajowców przychodzą do obozu znacznie mniejsze liczbowo grupy narodowości niemieckiej, oznaczane1 różnymi rodzajami trójkątów rozpoznawczych. Pojawiają się „czarni" (w niektórych obozach trójkąt tej grupy miał kolor brązowy), a więc element aspołeczny, zawodowi włóczędzy, uchylający się notorycznie od pracy. Do tej grupy zaliczono w czambuł wszystkich Cyganów. Przychodzą „fioletowi" — badacze Pisma świętego1, których zasadniczym przestępstwem było uchylanie się od noszenia i posługiwania się bronią —¦ i „różowi" — wszelkiego rodzaju i autoramentu zboczeńcy seksualni. Wreszcie pojawiają się w obozach Żydzi. Początkowo różne były metody znakowania tej grupy obozowego społeczeństwa: żółte lub niebieskie opaski z napisami „Jude", gwiazdy w tych dwu kolorach i inne — ustalane odpowiednimi zarządzeniami poszczególnych komendantów obozów. W roku 1940 pojawia się jednakowa dla wszystkich obozów i miejsc odosobnienia gwiazda Syjonu, na której żółtym Ile widnieją litery oznaczające narodowość. Poza tymi zasadniczymi grupami już w późniejszym okresie pojawiają się więźniowie! tzw. Sicherheitsverwahrung (odizolowani ze względu na bezpieczeństwo) — noszący trójkąty naszyte odwrotnie, z literkami „SV". W skład lej grupy wchodzili więźniowie różnych narodowości ukazani za różne przestępstwa, za pokątny handel, za drobniejsze przestępstwa polityczne, jak słuchanie radia, powtarzanie niedozwolonych wiadomości itp. Na przestrzeni lat od czasu do czasu pojawiają się więźniowie oznaczeni innymi rodzajami znaków rozpoznawczych. Do takich należeli między innymi tzw. Ehren-haftlinge — więźniowie honorowi. Nie mieli oni żadnych obowiązków, najczęściej nie pracowali, a w wyjątkowych wypadkach kierowani byli do oddziałów lekkiej pracy. Oznaczeni byli kwadratami z nadrukowaną literą ,,E". Rekrutowali się głównie z grona wyższych dostojników, niekiedy nawet byłych członków Waf-fen-SS czy też SA, zesłanych do obozów na skutek niskiego poziomu morale, wykazanego szczególnie na terenie krajów podbitych. Oczywiście reżim nie rezygnował z ich przyszłych usług, zaś pobyt w obozie stanowił normalną w takich wypadkach przestrogę. W tym okresie poważnie wzrasta ilościowo część nieoficjalna II administracji obozowej. Wraz z napływem różnych grup narodowości niemieckiej powstała konieczność ustawienia ich na lepszych stanowiskach pracy i na funkcjach. Powstał więc szereg fikcyjnych funkcji i stanowisk dla tych, którzy stanowili pewnego rodzaju rezerwę kadrową. Z wyjątkiem „fioletowych", traktowanych gorzej, więźniowie Niemcy przechowywani byli przeważnie na blokach jako nieoficjalna służba porządkowa. Usługi ich były w dużej mierze fikcyjne i ograniczały się do udawania zajęć w momentach wizyt SS. Wyręczali oni blokowych i sztubowych w różnych funk- 30 31 cjach i przejawiali niedwuznaczną chęć do wyręczania ich w wymierzaniu sprawiedliwości. Oczywiście jako „osoby urzędowe" rościli sobie prawa do wszelkiego rodzaju dodatków, co pociągało za sobą dalsze obcięcia i tak skąpego przydziału żywności. Jak już wspomniałem, w obozach istniały różne grupy robocze: Grupy zatrudniające fachowców i robotników niewykwalifikowanych. Pracujących pod dachem i na wolnym powietrzu. Ludzi narażonych tylko na niewolniczą pracę i ludzi dodatkowo maltretowanych. Bitych rzadko i często. Pracujących wydajnie i eksploatowanych ponadnorcnatywnie. Często w tym samym oddziale pracy znajdowali się uprzywilejowani i wystawieni „na rzeź", bezbronni. Wszystko to stanie się zrozumiałe1, jeżeli się zważy, że mimo wszystko trudniej było zdobyć pracownika wykwalifikowanego niż wyrobnika. Trudniej było o mechanika, szewca czy krawca niż o pracownika noszącego kamienie lub przesypującego szuflą, piasek. Już sam charakter niektórych prac wymagał pomieszczeń zamkniętych, a praca bardziej precyzyjna wykluczała np. bicie. Jest więc rzeczą bezsporną, że o zachowaniu życia w obozie decydował w pierwszym rzędzie przydział pracy, a dopiero później warunki na bloku mieszkalnym. Poza tym fachowcy, jako element bardziej potrzebny, uzyskiwali od czasu do czasu jakiś dodatkowy kęs czy łyk strawy. Dla obcokrajowców dostępne były tylko gorsze oddziały robocze. Jeżeli w pierwszych latach drugiego okresu istnienia obozów jakikolwiek obcokrajowiec dostał się do lepszego oddziału, to albo był to niezwykły zbieg okoliczności, albo szczęśliwiec miał jakiś rzadki fach, którym zdążył się przed wykończeniem popisać. Lwia część obcokrajowców nosiła kamienie, ładowała je na samochody, przesypywała piasek, kopała rowy, a wszystko to pod gołym i często nieprzyjaznym niebem, wystawiając kark pod deszcz, grad czy śnieg, 32 INAKI NOSZONE PRZEl WIĘŹNIÓW OBOZÓW KONCENTRACYJNYCH więźniowie polityczni f kryminaliści aspołeczni badacie Pisma (iv niektórych obozach śniętego kolor brązowy) sv zboczeńcy bezpaństwowcy odizolowani na okres ŻydzJ seksualni wojny powtórnie umieszczeni więźniowie honorowi oznaka karnej kompanii podejrzany o ucieczkę wiór numeru obozowego (przeminie na biatym tle) V odznaka kapo (w niektórych obozach opaska z napisem ..Kapo") Oznaczanie narodowości (litery na trójkątach) B - Belgowie F - Francuzi I - Mosi J —Jugosłowianie H - Holendrzy P - Polacy R — cywilni więźniowie radzieccy S — Hiszpanie (litera na trójkącie kolory niebieskiego) SU- radzieccy jeńcy wojenni (litery na plecach) T — Czesi U — Węgrzy I a równocześnie pod bykowiec czy trzonek łopaty. Dla Polaków było w tym okresie rzeczą nie do pomyślenia uzyskanie miejsca w jakimkolwiek lepszym zespole. Większość małych transportów kierowana była do karnej kompanii, a wszyscy członkowie tych zespołów otrzymywali czarne punkty (czarnego koloru kółka na-szywane bezpośrednio pod trójkątem rozpoznawczym i numerem). Bardziej groźni „przestępcy" dekorowani byli dodatkowo punktami czerwonymi. Ten znak rozpoznawczy od samego początku istnienia obozów określał więźnia; na którym ciążyła ucieczka lub oskarżenie o jej próbę. W późniejszym okresie nadawano go również innym więźniom, przy czym oznaczał on już wyjęcie spod prawa w pełnym znaczeniu tego słowa. Należy tu dodać, że o ile czarny punkt z chwilą wyjścia z karnej kompanii zrywano (oczywiście wyjścia z karnej kompanii z życiem należały do przerażającej rzadkości), o tyle czerwony punkt towarzyszył więźniowi w zasadzie przez cały okres jego pobytu w obozie. Bez przesady można powiedzieć, że byli posiadacze czarnych punktów to w dzisiejszym społeczeństwie byłych więźniów „białe kruki", zaś posiadacze czerwonych czy podwójnie w swoim czasie oznakowani — to rzadkość którejś tam kategorii... Zdarzały się wypadki bicia się o miejsce pracy w zespole prowadzonym przez człowieka, którego w normalnych warunkach najbardziej wyrozumiały sędzia uznałby za zbrodniarza. Bo kapo mordujący tylko od czasu do czasu traktowany był przez ogół swoich podopiecznych jako możliwy, nawet jako ludzki. Rozpaczliwe próby ucieczek z oddziałów znienawidzonych, z oddziałów o największej przeciętnej śmiertelności —¦ były z góry skazane na niepowodzenie. Sprawa była już w zarodku przegrana. Teraz chodziło już tylko o czas trwania, o dni dzielące dzień przyjścia do obozu 3 — Nad pięknym modrym Dunajem ¦'¦ '"M :¦¦. 33 od momentu wyjścia przez krematoryjny komin. Czynników regulujących ten czas było wiele. Ogólne przygotowanie organizmu do nadspodziewanie wielkich trudów zdrowie, wiek, odporność psychiczna — a potem iuż tylko szczęśliwy zbieg okoliczności i przypadek, przypadek i jeszcze raz przypadek. Jakiś od czasu do czasu znaleziony ziemniak czy wybrany ze śmietanka głąb kapusty, czy wreszcie szczyt szczęścia w postaci dolewki — potrafiły przedłużyć okres trwania. Nadmierny wysiłek i mordercze warunki pracy y kruszały ilość zdolnych do normalnego funkcjonowania,, a tylko tacy mogli być i byli przez SS tolerowani. Następowały selekcje, prowadzone już bezpośrednio praez; administrację SS. Szeregi rozebranych do naga więznaow poddawane były oględzinom i często jakieś bardzie] od; innych wystające żebra czy łopatka decydowały o za-.; mknięciu karty życia. Często bardziej uważny wzrok iednego esesmana czy chwilowe rozproszenie uwagi drugiego powodowały, że w grupie wytypowanych do wykreślenia z listy żywych znajdowali się obok prawdziwych szkieletów również ludzie o względnej jeszcze kondycji Od momentu uwagi i nieuwagi zależało zycae, a czasem nawet tylko od niewinnej pomyłki przy zapisywaniu numerów. Przeznaczonych na śmierć gazowano w komorach gazowych, zabijano zastrzykami fenolu ¦ dawanymi wprost do serca, a w innych przypadkach po prostu pozostawiano na długo bez pożywienia i morzono głodem. , . , O ówczesnej sytuacji w obozach, o. możliwościach przeżycia świadczyć może fakt, że nawet funkcyjni a więc ludzie uprzywilejowani, pracujący mniej i praktycznie nie ełodni, szukali różnych dróg wydostania się, odejścia za wszelką cenę. „Zieloni" przedstawiciele II administracji obozowej starali się np, poprzez krewnych; i znajomych fingować sobie najrozmaitsze sprawy o ja- kieś rzekome wcześniejsze przestępstwa, aby w związku z wdrożonym śledztwem, często pod bardzo poważnym, choć nieprawdziwym zarzutem, dostać się do więzienia. Ten sposób chwilowej ucieczki z obozu wybierali najczęściej więźniowie pochodzenia austriackiego. Niestety, często zapominali o tym, że III Rzesza nie ograniczyła :;ię do terytorialnej aneksji Austrii, lecz wzbogaciła również jej kodeks karny, zaostrzając go. Zdarzały się wypadki, że więzień, przechytrzywszy SS, nie zdołał już przechytrzyć losu. Za przestępstwo, za które poprzednio groziło ileś tam lat, obecnie spadała głowa. Wśród „zielonych", tworzących warstwę funkcyjnych, główne role grali oczywiście obdarzeni największym doświadczeniem, najbardziej zdecydowani, wieloletni więźniowie, mający na swoim koncie największą ilość wyroków skazujących. Recydywiści. Powstające od czasu do czasu możliwości zdobycia większych ilości pożywienia, tytoniu czy wreszcie innych artykułów, w obozie będących na wagę złota,, były silnym magnesem, często nie do odparcia. Powodowało to nieuniknione „wpadki", a co za tym idzie — zmiany na stanowiskach. Tylko temu mogą zawdzięczać więźniowie niemieccy o innych barwach trójkątów, że w tym drugim okresie zdołali się uplasować na opróżnionych pozycjach. W ten właśnie sposób do II administracji weszły pewne grupy niemieckich więźniów politycznych. Grupy te jednak były w znikomej mniejszości, zaś czynnikiem decydującym dla sytuacji wewnątrzobozowej nadal byli „zieloni", którym w sukurs szły co bardziej „utalentowane" jednostki spośród „czarnych". Drugi okres obozowej historii charakteryzował się zanikiem wszystkiego, co miało kiedykolwiek cokolwiek wspólnego z litością, wyrozumiałością lub podobnymi uczuciami ludzi „słabych". Wyższe dowództwo SS starało się o doborowy skład II administracji. W tym też 34 35 okresie wszystkich cywilnych majstrów nadzorujących pracę więźniów w przemyśle niemieckim przebrano w mundury SS, stawiając tym samym wyraźną przegrodę między więźniem-robotnikiem a nadzorcą. Przebrani majstrowie, może nawet w pewnym procencie nieco inaczej myślący, zdawali sobie sprawę, czym grozi im jakikolwiek kontakt z więźniem. Ba — jakiekolwiek nawet pobłażanie. Wiedzieli i zamykali oczy na tysiące niesprawiedliwości i nieprawości, jakie się pod ich bokiem działy. ¦ Ilościowy ubytek więźniów nie jest żadnym problemem. Jak już powiedziałem, na miejsce zabitego więźnia przybywa do obozu kilku. Na miejsce setek i tysięcy wymordowanych przybywają tysiące i dziesiątki tysięcy nowych. Bez przerw pracuje komora gazowa, nieustannie dymi komin krematorium. Zastrzyki likwidują tysiące i tysiące istnień. W niektórych obozach zdarza się, że wydolność pieców jest niewystarczająca, są noce, kiedy wysoko strzelający ponad krematoryjny komin słup ognia świadczy niezbicie o przeciążeniu. W tych warunkach tępieją najbardziej delikatne, najbardziej uczuciowe charaktery. Śmierć współwięźnia, często dobrego kolegi, czasem krewnego, nawet bliskiego krewnego, nie robi już wrażenia. Wyostrza się jeden jedyny instynkt, jedno dążenie — dążenie do zachowania życia. Jedynie istotne stają się zaspokojenie wiecznego głodu i wyjście cało spod padających ze wszech stron razów. Drugi okres historii obozowej, lata 1939—1943, pochłonął największą ilość ofiar. Gazowanie, śmierć z gło- , du, krematorium pracujące na trzy zmiany to zjawiska znane i późniejszym „pokoleniom". Odpadł jednak zasadniczy problem — masowa zagłada więźniów w czasie pracy. Jeszcze długo — ba, do końca, przychodziły transporty, które w całości kierowane były do' komór gazo- 36 wych, transporty, które w całości ginęły w różnych Licznościaeh, zmienia się jednak polityka SS w stosunku do więźniów-robotników. Więzień to jednak siła robocza W którymś tam miesiącu 1943 roku — w zależności od miejscowych warunków i innych czynników — dała się wyczuć minimalna 'zmiana w sytuacji wewnątrz-obozowej, zwłaszcza w sytuacji poszczególnych oddzia^ lów pracy. Wprawdzie dyscyplina obowiązywała nadal, ale i na tym odcinku powstała jakaś mniej lub bardziej dostrzegalna ¦ ulga. Rozpoczął się trzeci okres historii obozów koncentracyjnych. III Rzesza stanęła wobec widma, jeżeli nawet jeszcze nie zagłady, to co najmniej wobec konieczności znacznego przedłużenia wojny. Zdecydowany opór dotychczas ustępujących przeciwników, a zwłaszcza poważne niepowodzenia militarne na froncie wschodnim zmuszają do coraz większego' wysiłku ekonomicznego i zmian w polityce wewnętrznej. Rośnie liczba frontów, zarówno zewnętrznych, jak i wewnętrznych —- na terenach, zdawałoby się, ostatecznie podbitych. Fabryki zbrojeniowe i zakłady pomocnicze pracują pełną parą. Zwiększa się zapotrzebowanie na fachowców, na robotników wykwalifikowanych, a nawet i niewykwalifikowanych. A obozy koncentracyjne są pod ręką. Oferują mniej lub więcej przydatną, ale liczbowo olbrzymią siłę roboczą. Coraz większy staje się udział więźniów w pracy zakładów zbrojeniowych. Naczelne władze SS — w porozumieniu z magnatami przemysłowymi III Rzeszy — ustalają zasady współpracy. W po-bliżu istniejących koncernów przemysłowych powstają nowe obozy koncentracyjne, bądź też filie obozów istnie^ 37 jąeych, i odwrotnie — koncerny przemysłowe tworzą swoje oddziały fabryczne w pobliżu obozów koncentracyjnych. Tysiące i dziesiątki tysięcy więźniów wyruszają każdego dnia rano, aby zająć miejsca przy warsztatach i innych stanowiskach pracy w zakładach podległych IG Farbenindustrie, AEG, Heinkelwerke, Messer-schmittwerke, Bayerische Motorenwerke, w różnego rodzaju zakładach Kruppa, w Goeringwerke, Steyrwerke, Deutsche Erd- und Steinwerke i dziesiątkach czy setkach innych zakładów, fabryk i przedsiębiorstw. Więźniowie pracują również u zamożnych i średnio zamożnych właścicieli majątków ziemskich. Wynagrodzenie za pracę zarówno fachowców, jak robotników niewykwalifikowanych wpływa do komendantury każdego obozu koncentracyjnego — w żadnym jednak stopniu nie odpowiada ono wysiłkowi więźniów. Zapłata, niższa znacznie od wynagrodzeń normalnie zatrudnianych pracowników wolnych, nie dociera do więźnia w żadnej rozsądnej proporcji. Poważna jej część odpływa na utrzymanie załogi SS, pewien procent przeznacza się na utrzymanie administracji obozu. Część w postaci półofi-cjalnej idzie na uzupełnienie poborów komendantury, lub przynajmniej jej wpływowej elity, i dopiero skromna pozostałość objawia się w postaci rzadko pływającej w wodzie brukwi czy liści kapusty — co razem zwie się zupą i stanowi zasadniczy posiłek pracujących więźniów. Poza korzyścią, jaką praca więźnia daje Rzeszy niemieckiej, dodatkowy dochód czerpią pośrednicy, a więc komendantury obozów, zaś gros różnicy między wartością wykonanej pracy a zapłatą — zagarnia przemysłowiec. Zarobić można więc nawet przy okazji przegrywania wojny, z czego w tym okresie już większość przemysłowych bonzów doskonale zdawała sobie sprawę. Jeżeli dziś któryś tam z następców Kruppa czy innego boga niemieckiego przemysłu opływa we wszystkie do- 38 ¦.tatki — to w jakimś sensie spożywa właśnie tę różnicę. 1 nnymi słowy, my, więźniowie — byli pracownicy wymienionych i nie wymienionych zakładów, zmuszani do lej pracy przemocą — byliśmy fundatorami pana Kruppa, jego syna czy dalszej szczęśliwie zdrowej rzeszy krewnych. Na wszelkie roszczenia ze strony pozostałych przy życiu więźniów (rodziny zmarłych najczęściej nie wiedzą, gdzie pracowali mężowie, ojcowie czy synowie), płynące wąskim nurtem w porównaniu do szerokiego rozlewiska włożonej pracy — odezwała się tylko IG Farbenindustrie, obwarowując się zresztą takim murem przepisów, warunków, terminów i odsyłaczy do starych i nowych kodeksów prawa cywilnego, że praktycznie rzecz biorąc trudno jest mówić o możliwościach uzyskania jakiejkolwiek rekompensaty. A pracowaliśmy przecież nie tylko na dorobek akcjonariuszy tej jednej firmy. Co mają powiedzieć wieloletni pracownicy Deutsche Erd- und Steinwerke AG, co mają powiedzieć nasi współtowarzysze zatrudnieni niewolniczo w dziesiątkach i setkach innych przedsiębiorstw, kierowanych przez tych, co to później nie słyszeli o instytucji obozów koncentracyjnych... Byłem niedawno w Austrii. Mimo oderwania tego państwa od Rzeszy spotkałem znów znajomy szyld... Deutsche Erd- und Steinwerke są czynne. Gdzieś tam tkwią nasze udziały, jakkolwiek my nie mamy szans obrywania kuponów i dysponowania naszymi wkładami... Rozpatrując problem „odszkodowań" z perspektywy minionych dwudziestu lat, musimy stwierdzić, że my, właśnie my, starzejemy się znacznie szybciej niż równorzędne nam pokolenia w krajach, których nie dotknęło błogosławieństwo zetknięcia się z cywilizacją niesioną na bagnetach, z organizacją i porządkiem „madę in Kon-zentrationslager". Obawiam się, aby nie doszło do absur- 39 J du w postaci uznania naszych roszczeń w momencie braku adresatów, którzy w międzyczasie wywędrują tam, gdzie nawet tak twarda waluta, jak zachodnia marka nie będzie wiele znaczyć... Bo olbrzymia większość żyjących jeszcze dawnych pracowników koncernów przemysłowych III Rzeszy to przecież gruźlicy, astmatycy, ludzie obciążeni chorobami serca i układu nerwowego. Mimo że sam użyłem tego określenia, irytuje mnie termin „odszkodowanie". To, o czym mówimy, nazywa się inaczej. Nikt nie jest w stanie wypłacić nam odszkodowania za pobyt w obozie, nawet gdyby sypał garściami najprzedniejszej waluty i najtrwalszych akcji. Tego materialnie „odszkodować" nie można, jak nie można zwrócić najpiękniejszyich młodzieńczych lat spędzonych w skrajnej niedoli, jak nie można zwrócić utraconej wiary w człowieka. Nie chodzi więc o odszkodowanie. Chodzi o zapłatę. Rzetelną zapłatę za pracę, do której byliśmy pod terrorem zmuszam. Abstrahuję tu od faktu, że byliśmy przy niej poganiani, nierzadko brutalniej niż bydło, że choroba była równoznaczna z wykreśleniem z liczby żyjących. To są właśnie te inne problemy, wiążące się z pojęciem odszkodowań, które winien jest cały naród niemiecki. Mnie wciąż chodzi tylko o stosunek pracy i płacy. Żądamy zapłaty za wiele, wiele 'dni i wiele, wiele nocy. W obliczu całego świata wysuwamy roszczenia pod adresem naszych ówczesnych pracodawców. W ich zakładach pracowaliśmy, od nich żądamy zapłaty. A więc — wracając do tematu — w okresie tym coraz bardziej zacieśnia się współpraca administracji SS z przemysłem. Nie mogło to być bez wpływu i na stronę organizacyjną pracy. Do głosu coraz częściej dochodzi partner mający w ręku pieniądze, a więc przemysłowiec. Ci zaś rozumieli — poza wszelkimi innymi aspek- lami — że czas przyuczenia robotnika wykwalifikowanego musi się spłacić w postaci pewnego okresu pełnej jego wydajności, że więc „płynność kadr" niewolniczych jest elementem ekonomicznie niekorzystnym. Coraz częstsze są wypadki, że o nieobecnego więźnia-robotnika pyta majster oddziałowy czy kierownik oddziału przedsiębiorstwa. To oddziaływa w jakimś stopniu na psychikę przedstawicieli I administracji, a pośrednio i na przedstawicieli obozowego „samorządu". Znacznie dłuższe stają się odstępy między poszczególnymi dawkami obozowej „gimnastyki", która obejmuje teraz zresztą głównie część więźniów nie zatrudnioną bezpośrednio w przemyśle. Zaczyna być rozumiany fakt, że więzień pobity, niewyspany jest mniej wydajny w pracy. Pierwsze jaskółki zmian były zresztą bardzo „nieśmiałe". Oto np. raptem oszołomionym więźniom ofiarowano-po pracy po dwa, trzy papierosy. W jakiś czas potem zatrudnieni w przemyśle otrzymali dodatkową miskę lichej, bo lichej zupy, która jakkolwiek nie wpłynęła bezpośrednio na podtrzymanie zanikających sił organizmu, działała cuda z samopoczuciem. Z czasem sam fakt, że w obozie zjawiło się nieco więcej jedzenia, odrobinę więcej tytoniu, wpływał na zmianę sytuacji, zbliżał jakieś nieokreślone nadzieje — podtrzymywał na duchu. Od czasu do czasu taka dodatkowa miska jedzenia trafiała i do innych rąk, a otrzymany papieros pozwalał się zaciągnąć dymem i kilku innym więźniom. W tym też okresie dopuszczone przez władze niemieckie zaczęły napływać do obozów paczki. Rodziny więźniów, niejednokrotnie odejmując sobie od ust, przesyłały swoim najbliższym w obozie wszystko, co w jakimś stopniu mogło podtrzymać ich siły, zmobilizować ustrój fizyczny i psychiczny do walki o przetrwanie. Zawartość paczek była różna, jak różne były możliwości ludzi pozostałych na wolności. Z przysłanych wiktuałów więzień otrzymywał 40 41 na zasadzie loterii wszystko lub część, przy czym w zależności od osoby dyżurnego esesmana z poczty potrącany mu haracz był mniej lub bardziej obfity, mniej lub bardziej wartościowy. Rzecz jasna, największy ubytek powstawał przy paczkach większych. Zawartość paczki była dokładnie przeglądana, tak że próby przemycenia kilku słów czy ewentualnie czegoś innego były beznadziejne. Tak czy owak, szczęśliwy adresat przesyłki po ścisłej kontroli docierał z paczką na blok i powiększał stan zapasów żywności w obozie, a tym samym podnosił szansę przetrwania. Bezpośrednio własną, pośrednio — ogólną. Jeżeli nawet paczka nie mogła zaspokoić potrzeb najbliższego choćby grona obdarowanego przez los, to jednak zawsze dzięki niej zostawała już jego miska zupy, ewentualnie jego kawałek fasowanego chleba. Nie przyszło to z dnia na dzień, ale jest rzeczą pewną, że wszystkie te zmiany odbiły się na twarzach więźniów. Coraz częściej w miejsce niedawnej ociężałej tępoty zjawia się uśmiech, coraz częściej można natknąć się na odruch nawet podświadomej wesołości. A te rzeczy są zaraźliwe. Zatrudnienie więźniów obcokrajowców w przemyśle w pewnym stopniu wpłynęło również na podniesienie znaczenia poszczególnych grup narodowościowych w wewnętrznym życiu obozu, szczególnie jeżeli się zważy, że wśród obcokrajowców znajdowała się spora grupa inteligencji, m. in. również inteligencji technicznej. Nawet przy całym szowinizmie narodowym przemysłowiec rozumiał, że większa jest korzyść z inżyniera Polaka, Czecha czy Francuza niż z nie mającego zawodu recydywisty złodzieja czy kasiarza —> Niemca. Rozpoczyna się proces wchłaniania przez II administrację więźniów innych narodowości. Spotyka się już, początkowo rzadziej, potem coraz częściej, obcokrajowców na stanowiskach wymagających pewnego przygotowania ogólnego, jak 42 pisarzy blokowych, kapo poszczególnych specjalistycznych oddziałów pracy. Ci z kolei swoistymi metodami poszerzają wokół siebie ilość stanowisk obsadzonych przez więźniów politycznych. Następuje cykl „wpadek" przedstawicieli „zielonych", co w pewnym stopniu narusza zaufanie administracji SS do tej kategorii więźniów, wreszcie nie bez znaczenia jest bezpośredni wpływ „czerwonej" części administracji więźniarskiej na przedstawicieli administracji SS. Walka więźniów politycznych o stanowiska, a więc o pozycje kluczowe, dające wpływ na kształtowanie się sytuacji obozowej, była długa i ciężka i mimo dużych sukcesów — do końca nie wygrana, jakkolwiek szala zwycięstwa zdecydowanie przechylała się na ich stronę. Obsadzenie poważnej części stanowisk przez „czerwonych", zarówno pochodzenia niemieckiego, jak i obcokrajowców, wniosło wiele korzystnych elementów w klimat obozowy: przede wszystkim złagodzenie kursu na blokach i wyzwolenie się spod jarzma sadyzmu i okrucieństwa w pracy. Ponadto zatrudnienie „czerwonych" w szczególnie atrakcyjnych oddziałach roboczych poprawiło w pewnym stopniu zaopatrzenie obozu w żywność i odzież. Zwiększał się zakres tzw. organizacji, która nie była niczym innym:, jak kradzieżą dla zaspokojenia po-l i-zeb ogólnych. Nie znaczy to, że w trzecim, ostatnim okresie istnienia i ibozów nie było już aktów zbiorowych morderstw, znęcania się nad więźniami, masowej likwidacji istnień ludzkich; ale były to przeważnie akty spowodowane takimi czy, innymi wypadkami zewnętrznymi (represje w odniesieniu do poszczególnych grup narodowościowych czy też mieszkańców konkretnych miast, jakie miały miejsce np. po zlikwidowaniu Kutschery, Heyd-richa i innych). Nieco inaczej wyglądał też w trzecim okresie istnienia 43 obozów problem śmiertelności wśród więźniów. Wiadomo, że do obozów przychodzili ludzie o rozmaitej kondycji fizycznej^ słabsi i silniejsi, mniej lub bardziej odporni. Toteż w tych samych wrarunkach jedni zdołali przetrwać dłuższy, drudzy krótszy okres czasu — zależnie od odporności indywidualnej. Do okresu, o którym mowa, dotrwali najsilniejsi, najbardziej zahartowani. (Stąd nieco mniejszy w ostatnim okresie procent śmiertelności wśród długoletnich więźniów). Jako przyczyna zgonów zanika coraz bardziej pałka przy pracy (jakkolwiek nie przy wszystkich rodzajach robót), natomiast coraz częstsze są wypadki śmierci na skutek krańcowego wyczerpania organizmu. Nawet nieco lepsze warunki pracy nie mogły zastąpić tych kalorii, których niedobór powiększał się z dnia na dzień od wielu lat. Całkowity brak witamin — brak tłuszczów, białka itp. musiał po-wodować w organizmie nieuniknione i nieodwracalne zmiany. Wreszcie przychodził ostatni dzień i pociecha była tylko taka, że w większości wypadków śmierć przychodziła spokojnie — nie na skutek jakiegoś gwałtownego aktu. Przeważnie nie pomagała już zmiana sytuacji, zmiana warunków, czy nawet paczki. Organizm wyczerpywał się fizycznie, kruszył się ustrój nerwowy... Rozwarstwienie społeczne Wśród nowotworów językowych, w które obfitowało słownictwo obozowe, znajdują się dwa określenia mieszczące w sobie jeden z najpoważniejszych i najtrudniejszych problemów życia obozowego. Problem ten bywa przejaskrawiany lub. bagatelizowany. Jedni podchodzą do zagadnienia z nadmierną afek- 44 tacją, inni z niepotrzebną, a czasem wręcz szkodliWą wyrozumiałością. Brak oceny obiektywnej. Chodzi tu o „muzułmanów" i „prominentów". Problem ten, występujący we wszystkich obozach 'koncentracyjnych, jakkolwiek bez wątpienia w różnym nasileniu, powstał dopiero w drugim okresie ich istnienia. W okresie pierwszym na skutek stosunkowo wysokiej (oczywiście w porównaniu z latami późniejszymi) przeciętnej normy Wy-żywienia brak było osób wyróżniających się zdecydowanie złym wyglądem. Więźniowie funkcyjni zatrudnieni w II administracji byli w zasadzie wybierani przez ogół, a praca ich nie była związana z jakimś szczególnym wyróżnieniem, tak że wszystkie ostrzyżone czy ogolone głowy były do siebie zbliżone wyrazem i wyglądem. Jednym słowem, brak było zarówno „nizin" socjalnych, jak i kasty uprzywilejowanych. Stan ten trwał do< Wy-buchu wojny. Zmiany, jakie pociągnęła za sobą wojna — przysyłanie do obozów obcokrajowców i związana z tym reorganizacja samych obozów — sprawiły, że obozowe społeczeństwo przestało być jednolite — powstały w nim dwie nowe warstwy. Na scenę wchodzą pierwsi „proinj. nenei" i pierwsi ,,muzułmani". Mianem prominenta ochrzczono wszystkich więźniów funkcyjnych oraz pewną, drobną ilościowo grupę więźniów pracujących w lepszych oddziałach pracy. Wy_ ii ląd zewnętrzny więźnia — jego ubiór, brak bruzd gło-(I (iwych na twarzy, lepsze miejsce do spania, wygodniejsza szafki — oto najważniejsze cechy i przywilej^' prominenta. Prominenci nie są narażeni na pracę p°'d go%n niebem, nie grozi im w każdej chwili pałka aini bykowiec esesmana czy kapo, nie trawi ich wieczny głód. i'r/y wydawaniu odzieży i bielizny otrzymują najlepsze ,,kąski", a dzięki pewnym zapasom jedzenia, którymi .'wyklc dysponują, znajdują zawsze chętnych do zastęp-ilwa zarówno w najcięższych, jak i najdrobniejszych 45 pracach osobistych, składających się między innymi na całokształt reżimu obozowego. Nie tracą więc czasu wypoczynku na słanie łóżek, na mycie misek, na czyszczenie butów itp., a już w żadnym wypadku, jako lepsza część społeczeństwa, nie biorą udziału w ogólnych obc~ wiązkowych pracach bloku czy izby, obciążających po kolei wszystkich. Z biegiem lat wszelkie przywileje rosną do maksymalnych rozmiarów i jedynie zasadnicze ramy dyscypliny obozowej zostają dla tej warstwy obo*-wiązująee. Pojęcie „prominent" staje się symbolem więźnia, który posiadając więcej praw od przeciętnego posiada znacznie mniej obowiązków. Przynajmniej w po^ jęciu przeciętnego więźnia... Absolutnym przeciwieństwem prominenta, i to pod każdym względem — jest więzień obdarzony mianem niuzulmana. Muzułman pracuje pod gołym niebem, pada na niego deszcz i sypie śnieg. Odzież nie zabezpiecza go od chłodu, zaś przydział żywności ogranicza się do jednej byle jak nalanej miski brukwi. Oczywiście wszystkie obowiązkowe czynności wykonuje sam, i to z reguły słabnącymi rękami, niedokładnie, ściągając na siebie razy kołka blokowego czy sztubowego. Ale muzuł-nian muzułrnanowi nie równy. W tej olbrzymiej, a więc podstawowej masie społeczności obozowej rozróżniamy muzułmanów walczących, a więc takich, których siły żywotne są jeszcze na tyle aktywne, że pozwalają uganiać się za resztkami ze stołów prominentów, w porę schylić się po drogocenny niedopałek przed nosem mniej obrotnego konkurenta itd. Muzułman walczący ma jeszcze dość siły, aby „pracować oczami", potrafi się jeszcze zdobyć na krótkotrwałe zrywy fizyczne pod okiem, obserwującego esesmana czy kapo. Muzułman walczącyj nia jeszcze minimalne szansę powrotu do średniej klasyl społeczeństwa obozowego, jeszcze wierzy w jakieś" szczęśliwe rozwiązanie. Inaczej muzułman fatalista. Ten nie walczy, jakkolwiek może by i mógł wykrzesać z siebie trochę sił, aby dopomóc losowi. „Co ma być, to i tak będzie". Nie stara się nawet uciekać przed grożącym biciem i ciosami. Wszelki opór jest bezcelowy — myśli — nie opłaca się trwonić sił na przeciwstawianie się temu, co i tak jest sądzone. Fataliście rzadko trafia się jakiś dodatkowy kęs czy dym z papierosa. Wyraźne już objawy rezygnacji są początkiem końca. Muzułmana fatalistę może „wyciągnąć" tylko szczęśliwy splot wypadków, jakaś nagła a nieprzewidziana zmiana warunków i okoliczności, przy czym nawet w takim wypadku, jeżeli nie trafia na jakąś stałą pomocną dłoń — oczekuje go z reguły powrót do grona obozowych pariasów. Ten typ muzułmana ciąży już zdecydowanie ku grupie ostatniej — grupie muzułmanów absolutnych. Jest to już właściwie stadium agonii, czasami długiej, „upartej", ale w zasadzie nieodwracalnej. W tym stadium nie ma już mowy 0 szczęśliwym splocie wypadków — bo na jego spotkanie nogi nie zdążą. Niedopałek papierosa, rzucony przez wyjątkowo litościwą rękę nawet na podołek, raczej wypali dziurę w szmacie zastępującej odzież, niż zostanie właściwie spożytkowany. Oczy już prawie nic nie widzą, chyba jakąś najbliższą „przyszłość", a nerwy są tak stępione, że najbardziej wyrafinowane bicie dochodzi do świadomości przez gęsty opar mgły. Powoli zamiera organizm, opuchnięte kończyny dolne grubsze są od korpusu, z którego sterczą łopatki i żebra, a kręgi dają się z łatwością policzyć. Przeważnie nie pomaga już błogosławiona miska dodatkowej strawy, gdyż brak nawet siły do jej przełknięcia, Dzień — dwa — tydzień 1 następuje nieunikniony koniec. Dojrzałeś już dO' krematorium —' mówili często starzy więźniowie. Zresztą .stwierdzenie to z reguły nie trafiało już „na odbiór". Umysł muzułmana absolutnego nie reagował. 46 47 Jak więc widzimy, społeczeństwo obozowe dzieliło się na trzy zasadnicze warstwy: patrycjat obozowy —-to prominenci, funkcyjni, dalej warstwa średnia, czyli rzemieślnicy, robotnicy wykwalifikowani, wreszcie zróżnicowana masa pariasów. Przynależność do danej warstwy nie była czymś sta-łvm. Na przestrzeni wielu lat pobytu w obozie więzień mógł należeć do wszystkich po kolei grup. Jaki był mechanizm powstania tych podziałów? W momencie powołania przez SS II administracji wytworzyło się zapotrzebowanie na obsadę dość licznych funkcji. Więźniowie wysunięci przez SS na stanowiska i funkcje to już nie dawny wybierany przez ogół samorząd, to już „wyrodzona" grupa, starająca się wszelkimi siłami jak najdłużej utrzymać na zajmowanym stołku. Zaczęło się więc bicie i głodzenie współwięźniów — dla wykazania się przed przełożonymi i dla zdobycia większej ilości jedzenia, oczywiście kosztem ogółu. Automatycznie, na skutek wygłodzenia i pracy ponad siły, spośród większości więźniów pozbawionej nawet tej minimalnej normy, wyznaczonej przez komendanturę SS, tworzy się warstwa muzułmanów — ludzi pozbawionych wystarczających racji żywnościowych, a jednocześnie otrzymujących zwiększone porcje bicia. Rośnie warstwa ludzi-szkieletów — wprost proporcjonalnie do wymogów warstwy rządzącej i do jej wysiłku, by utrzymać się na funkcjach. Warstwa średnia kurczy się, ale przez cały czas trwania obozów nie znika. Jest pomostem łączącym dwa bieguny społeczne. Są tu więźniowie zatrudnieni nawet w cięższych od-i działach pracy, ale na skutek właściwego kierunku przyuczenia zawodowego bardziej od innych potrzebni. Jako typowy przykład może służyć kowal zatrudniony w kamieniołomach. Wokół pod ciężarem kamieni padają ludzie, sztywnieją na kość mokre od deszczu i śniegu dre- 48 , a on pracuje wprawdzie pod dozorem, ale zarazem dachem, w pobliżu rozpalonego pieca. Więzień za-' udmony w ogrodnictwie. Jakkolwiek wystawiony na ianie atmosfery, od czasu do czasu może sięgnąć ukradkiem po cebulę, por czy inne „dobrodziejstwo", e ogół więźniów zna już tylko z opowiadania. Stolarz pracujący pod dachem, ślusarz, najpodrzędniejszy I : ucownik oddziału operującego pod dachem — oto kilka dalszych przykładów. Warstwa ta kurczy się procen-lowo w stosunku do ogółu więźniów choćby dlatego, że oki zasięg aresztowań ma minimalny wpływ na rozrost liczbowy oddziałów tego typu. Najszybciej i najskuteczniej rośnie warstwa muzułmanów. Nie tylko z przyczyn natury wewnątrzobozo-| wej. Nadchodzące stale nowe transporty, szczególnie w drugim okresie istnienia obozów, powiększają ilość I pracowników niepotrzebnych, fachowo nie przygotowa-Inych (duża liczba inteligencji). Nie wszystkie transporty trafiały bezpośrednio do komory gazowej. Niektóre tworzyły zaplecze, bazę rezerwową sił roboczych dla wykończonych już oddziałów. Tworzono więc oddziały za-tępcze, mające zaprawić delikwentów do przyszłych liudów. Bezcelowa praca potęgowała nudę u nadzorujących, którzy urozmaicali sobie życie różnego rodzaju ,.wyczynami", przy czym trzonek od łopaty czy sękata deska były ich nieodłącznymi akcesoriami. Po takim przysposobieniu zamiast silnego zwierzęcia roboczego do celowej już pracy szedł szkielet — co zresztą było licz znaczenia, jako że na miejsce „przysposobionych" nadchodzili już następni. Praca niecelowa z kolei, jako nie przynosząca efektów ekonomicznych, nie mogła być ,,w pełni" wynagradzana. Wykonujący ją więźniowie zybko zasilali więc szeregi muzułmanów, czasem nawet I >( '/pośrednio ostatnią ich kategorię. Muzułmanem stawał się nie tylko więzień stawiający I Nad pięknym modrym Dunajem 49 w obozie pierwsze kroki. „Neuzugangiem" — czyli więźniem „nowym" — stawali się często starzy więźnie wie obozów koncentracyjnych, którzy na skutek wnych przesunięć byli przetransportowywani do innych obozów. W nowym miejscu odosobnienia, tak sama jak przybyli z wolności, odbywali kwarantannę i poddawali się akcji „przygotowawczej". Wyjątek stanowił tu jedynie więźniowie przenoszeni z przyczyn zawodc wych, w wypadku zapotrzebowania na fachowcó\ określonej branży. W wyjątkowych wypadkach naw€ przybysz z wolności miał szansę ominąć okres grożący! degradacją do grona muzułmanów, mianowicie w przy-J padku, gdy reprezentował jakieś wysokie umiejętnościj w zawodzie, na który aktualnie w obozie byto zapotrze-1 bowanie. W przeciwnym razie nawet najbardziej uta-J lentowany precyzyjny ślusarz, krawiec wojskowy czyj zegarmistrz maszerował po „przyuczeniu" do kamie-j niołomów czy do kopców kartoflanych. Tu decydowało tylko szczęście. Jest rzeczą jasną, że najmniejsze szansej miała inteligencja. Czy istniała możliwość bezpośredniego przeskoczenis z jednego „bieguna" na drugi? O ile wypadki nagłegc awansu muzułmana były bardzo rzadkie i dotyczyć mo-j gły tylko i wyłącznie muzułmanów walczących — o tylej kierunek odwrotny był znacznie częstszy. Przyczyny wejścia muzułmana na drogę „dobrobytu"! bywały różne. Oto na którymś bloku pisarz blokowy! odkrył ze zdumieniem w jednej z kartotek, że ma u sie-j bie, dajmy na to, znakomitego posadzkarza. Po kilku dniach Blockschonung, czyli odpoczynku na bloku, i po I drobnych retuszach (kilka misek dodatkowej zupy, wy-j miana sort mundurowych itp.) szczęśliwiec szedł do! nowego oddziału pracy, gdzie o ile miał trochę tupetu i rzeczywistą znajomość fachu, mógł awansować do grona najlepszych. Po całkowitym dojściu do siebie, l/.ieś od momentu, w którym przestawała mu się śnić :<>ka pełna brukwi, nabierał pewności siebie i wyko-¦.ystywał wszystkie szansę, aby wprowadzić do swojego uczenia kogoś z najbliższych. Stwarzał możliwości zeciągania następnego z kolei muzułmana, wyrwania > z piekła, umacniając jednocześnie swoje wątłe jesz-'.<¦ wpływy. Takimi właśnie drogami weszli na ścieżkę rominentów pierwsi obcokrajowcy. A odwrotnie? Każde wykroczenie przeciwko obozo-Iwemu prawu, pisanemu czy zwyczajowemu, karane było m ^względnie. Różnica polegała na tym, za co karano łl kogo karano. „Szary" więzień podpadał zwykle za [drobne przewinienia; w zależności od tego, kto był [odkrywcą jego wykroczenia, był karany kopniakiem, | policzkiem czy ogólnym pobiciem. Oczywiście i to koń-I czyło się często ostatnią posługą Leichentragerów, ale nawet w takim wypadku załatwiano rzecz po cichu., I Inaczej z prominentami. Ci, korzystając z wielu przy-jwilejów, wpadali zwykle za jakieś poważniejsze prze-l&tępstwo, a więc podlegali surowszemu wymiarowi sprawiedliwości. Administracja SS wdrażała śledztwo1, po którym najwyższą szansą prominenta było utrzymanie .się na poziomie muzułmana. Od jego poprzedniego za-. chowania się, od jego reputacji i opinii zależak», czy ktoś mu pomoże na tym poziomie trwać, czy też pchnie o na dno. Niedawny pupil administracji SS, członek wpływowej kasty najczęściej szedł na dno. W więk-.szości wypadków upadek dotychczasowej wielkości kończył się stryczkiem czy poszarpaniem przez psy. Pomoc (oczywiście jeśli śledztwo nie zakończyło1 się wyrokiem) przychodziła zwykle wtedy, gdy „wpadka" była następstwem działalności zespołowej. Gdy kradzież. czy inne wykroczenie popełnione było w interesie ogółu,. gdy takie czy inne przestępstwo figurujące w kodeksie karnym komendantury SS nie miało odpowiednika 50 51 w niepisanym kodeksie praw zwyczajowych — we-j wnątrzobozowych. Wyniesiony muzułman i upadły prominent nie by związani z nową warstwą na zawsze. Stały ruch nie zwalał na zasiedzenie się. Otępienie, groźne w fazie mu zułmana, było nie mniej groźne na najwyższym szczebli Nie było w obozie koncentracyjnym stanowiska, któi dawałoby pełną rękojmię bezpieczeństwa, zaś najmniej trwałymi i bezpiecznymi pozycjami były właśnie stanowiska prominenckie. Z racji swoich stanowisk prominenci stykali się bezpośrednio z przedstawicielami administracji SS. Dopóki wszystko odbywało się na gruncie normalnych stosunków służbowych, rzecz była jeszcze względnie prosta. Zwykle jednak z czasem więzień funkcyjny stawał przed koniecznością wyrządzenia ja-< kiejś drobnej usługi któremuś z przedstawicieli komendantury, a fakt ten pociągał za sobą dalszy łańcuszek „grzeczności". Raptem usłużny więzień stawał się zbiornicą wiedzy o drobnych lub grubszych sekretach konkretnego esesmana. Stawał się niewygodnym i niepotrzebnym świadkiem, a wiadomo, że najlepszy świadek' to ten, co w porę milczy... Toteż takie związki kończyły! się zazwyczaj prowokacją ¦— bezpośrednia przyczyna: „wpadki" najczęściej była błaha, wręcz nieistotna w sto-! sunku do kary, zwłaszcza w porównaniu z wczorajszymi przywilejami. Z takich opresji nie wychodzili z głową nawet najwięksi pupile esesmańskiego kręgu. Często prominenci „podpadali" za „organizację" — dla własnych potrzeb bądź też w interesie ogółu. Od chwili, kiedy do grona prominentów awansowali przedstawiciele warstw niższych, a głównie obcokrajowcy — „organizacja" znacznie zmieniła swój charakter. Nieliczne wy-1 jatki kradły, gdyż tak to możemy śmiało nazwać — wy- j łącznie dla siebie, większość kradła w imieniu i dla grupy. Dla grupy mniejszej lub większej — to zależało już 52 Iko od zakresu możliwości, a czasem od dozy własnej I wagi. Prominent, o którym tu mowa, to1 człowiek, lory siedział stale na beczce z dynamitem. Mógł pod-iść w każdym momencie. W czasie pracy, gdy stwier-lo ewentualne braki, w czasie przenoszenia rzeczy radzionych, bądź też w momencie popełniania czynów wykraczających poza ramy kodeksu SS; a przecież prze-iisy te musiał łamać — raz rozpocząwszy — bez prze* ry. Tu poza odwagą potrzebna była głowa. Aby braki iizostały nie rozpoznane, a wszelkie posunięcia miały echy najzupełniej legalnej działalności. Zakres „orga-lizacji" był rozmaity — od drugiej, trzeciej czy dziesią-li'j miski jedzenia dla głodnych towarzyszy, poprzez ..organizację" prowiantu z magazynu SS, kradzież odzie-fcy, bielizny i butów, aż do kradzieży skazanych na śmierć. Przeciętny więzień, nawet niejeden z tych, którzy ;<>rzystali z pomocy tego czy innego prominenta, nie 'dawał sobie sprawy, ile wysiłku, odwagi i sprytu wy-tiaga zorganizowanie i przeprowadzenie każdej z takich ikcji. Nie widział w swoim patronie nikogo więcej, jak r/Iowieka względnie dobrze wyglądającego', a mającego jedzenia tyle, że może rozdawać. Pierwotna wdzięczność z reguły przechodziła W przyzwyczajenie, zaś otrzymywane, zaklęte w miskę zupy czy w kawałek chleba życie — przyjmowane było jako coś najnormalniejszego. Szary więzień nie wiedział i nie mógł wiedzieć, że prominent przeżywa swoją „cenę strachu", że każdego dnia wieczorem jest potwornie zmęczony nerwowo i że w wielu wypadkach z obawą myśli o dniu jutrzejszym, układając do późna w noc plany dalszej niebezpiecznej roboty. Nie wiedział, że do reguł i zasad gry należy okojny uśmiech i pełna wyższości mina — bo tu wy-ywał tylko i wyłącznie bluff. To jest może powód, dla którego nawet jeszcze dziś zdarza się, że były prze(-nętny, „szary" więzień mówi o kimś lekceważąco: co 53 on widział w obozie, był przecież prominentem! Otóż H Można by długo polemizować, ale wystarczy przyfH mnieć, że pierwszymi jaskółkami „lepszego jutra" byM mimo wszystko przedstawiciele najwyższej warstwy! To za ich sprawą do obozu zaczęło napływać nieco wiej cej jadła, za ich sprawą dostawały się do obozu par*|H lepszego odzienia i obuwia i oni wreszcie byli tymil którzy mogli uratować pewną ilość istnień ludzkich! Oczywiście pomoc nie objęła wszystkich więźniów, gdya to musiałoby być równoznaczne z otwarciem bram oboJ zu. Jedno jest pewne, że pozytywny udział prominen-j tów w ogólnym ruchu obozowym datuje się od momenJ tu, gdy w szeregi ich zaczynają się przedostawać pierwsi! przedstawiciele obcych narodowości. Dotychczasowa „organizacja" tej warstwy nie miała nic albo bardzo nie-j wiele wspólnego z działaniem dla dobra ogółu, czy na-I wet tylko pewnych grup obozowego społeczeństwa. Odl tego to właśnie momentu pojawia się na scenie obozo-1 wej nowy kapo, nie energiczne narzędzie w ręku admi-| nistracji SS, które w miarę sił samo zaostrza twarde prawa dżungli hitlerowskiej, ale człowiek, który swoj< stanowisko wykorzystuje dla celów ogólnych. Kapo noj wego typu, jakkolwiek w dalszym ciągu nie wybierany]] a mianowany, jest dość wierną rekonstrukcją pierwszych samorządowych stanowisk więźniarskich w obozacr. wzorcowych. Jego pojawienie się to ratunek dla wielu,j to wyraźne ulżenie doli szerszego kręgu więźniów. Teraz miano prominenta przestaje się już kojarzyJ wyłącznie z wyniosłością i indywidualnym dobrobytemJ zaczyna się kojarzyć z przewodzeniem poszczególnymi grupom, z pomocą. W okresie tym zdarzały się wypadki,! powiedzmy -__raczej rzadkie, gdy na wysoki stołek do- ] stawała się osoba bądź to nie nadająca się do roboty ze względu na słabe przygotowanie, bądź też mająca na Względzie wyłącznie własne dobro. W tym wypadku,! 54 Biob gólnie w trzecim okresie istnienia obozów, podpie-..słabeusza" dodając mu właściwe otoczenie, bądź |x)wodowano zmianę na danym stanowisku. Zdarzało i ¦ niekorzystny z ogólnego punktu widzenia promi-n I wytrwał na szańcu do ostatka, były to jednak wy-Iki sporadyczne. W trzecim okresie istnienia obozów ¦kszość prominentów rekrutujących się z „czerwo-¦ch" obcokrajowców działała w pełnym porozumieniu bą, a poczynania ich na odcinku „organizacji" były j>ełni skoordynowane. Ciekawe, że byli więźniowie niemieckich obozów kon-¦ntracyjnych nawet w kręgu najbliższych kolegów, okatorów" tych samych obozów, a nawet tych samych loków czy izb, różnią się w swoich poglądach na tę czy ną postać obozowego prominenta. Że ta sama osoba st czasami w najbardziej nieprawdopodobny, skrajnie i/ny sposób przedstawiana przez różnych ludzi. Jest to fcsźccze jeden dowód, jak dalece ukryty był prawdziwy fcarakter prominenta i jego działalność. Ale również li wód, że nie wszystkim niestety można było pomóc. Organa porządkowe i wymiar sprawiedliwości Więzień obozów koncentracyjnych w pierwszym rzę-Id/.io podlegał ustawodawstwu komendantury SS. Obowiązywały go przede wszystkim przepisy ustanowione [dla wszystkich więźniów oraz dodatkowo — dla po-ególnych obozów. Oczywiście większość nakazów i zakazów SS pokrywała się z niektórymi niepisanymi prawami kodeksu wewnątrzobozowego, ale były i różnice, bardzo wyraźne. Jakie były najważniejsze nakazy i zakazy obowiązu-juce wszystkich więźniów? W zasadzie więzień miał 55 i" prawo tylko do ciągłej i wytężonej pracy — i na tym koniec praw. Powiedziałby ktoś, że przecież miał także prawo i do swojej obozowej racji. Praktyka wykazała,] że nie zawsze i nie do pełnej, przewidzianej dla niego] porcji. Więzień nie miał nawet prawa do nielicznych] wolnych Chwil, gdyż każdym ułamkiem czasu ktoś dys-l ponował, w początkach drugiego okresu obozów bardzo] „skutecznie" i bez reszty. Wszystkie pozostałe przepisy to były tylko zakazy! Więźniowi w zasadzie nie było wolno nic. Oczywiście! więzień nie miał prawa przebywać w czapce w pobliżu] osoby esesmana, chyba że trzymanie czapki w ręku przeszkadzało w pracy. Przechodząc obok esesmana z nakrytą głową więzień narażał się na różne najbar- i dziej nieoczekiwane skutki aż do utraty życia włącznie.] Więzień nie miał prawa palić w czasie pracy. Za palenie | papierosa odpowiadało się w najszczęśliwszym wypadku! własną skórą. Taka sama kara, a czasem nawet i wyż-J sza, oczekiwała śmiałka, któremu przy szłaby chęć za-1 palenia na bloku. Oczywiście wykluczano palenie rów-l nież w szeregu, w czasie apelu, w czasie marszu do pra-J cy, tak że na .zaciągnięcie się" pozostawały jedyni* nędzne okruchy czasu. Więzień nie miał prawa wy-J stawać z szeregu w czasie apelu, oczywiście nie miał] prawa rozmawiać, nawet szeptem, jak również nie miał I prawa opóźnić się, nawet ułamek sekundy ze zdjęciem! czapki na komendę: „Mutzen ab!", czy to w szeregu nal apelu, czy też przy wychodzeniu do pracy w bramie] obozu. Za wyszczególnione przewinienia odpowiadało] się przeważnie doraźnie, zaś ilość zaczerwienionych twarzy świadczyła o stopniu służbistości przedstawiciela ] jednej lub drugiej administracji. Więzień nie miał prawa posiadania noża czy innych zbliżonych wyglądem lub przeznaczeniem akcesoriów. Więzień nie miał w zasadzie prawa przechowywania niczego w miskach i kub- !;ach przeznaczonych do fasowania strawy. Przydzielane na kilku aresztowanych szafki „osobiste" należało tylko czyścić, i to tak. by świeciły bielą wewnątrz i blaskiem z zewnątrz. Ten przepis był zresztą czystą fikcją. Za wygląd szafki podpadało się zajwsze, gdy któryś z przedstawicieli dwu administracji miał zły humor, bądź przeciwnie, był w dobrym nastroju i do szczęścia brak mu było tylko kilku cudzych zębów czy paru kropli krwi. Analogicznie przedstawiała się sprawa z wyglądem łóżek. W ciągu ponad pięcioletniego pobytu w obozach nie spotkałem ani jednego „fachowca", który nie podpadłby za wygląd koi. Więzień nie miał prawa mieć podartego ubrania, brudnych butów, a już, broń Boże, nie miał szans przeżycia w wypadku zagubienia któregoś ze szczegółów obozowej garderoby. Więzień nie miał prawa pokazać się bez numeru, trójkąta czy innych obowiązujących go „odznaczeń". Taki brak był często karany najwyższym wymiarem kary. Więzień nie miał prawa spać w kalesonach. Schwytanie delikwenta w takim stroju było' bezspornym dowodem przygotowywania ucieczki. A za próbę ucieczki karano bardziej niż surowo. Podobnie traktowano wyjście w nocy z baraku, z wyjątkiem tych obozów, w których ubikacje były poza terenem bloku mieszkalnego. Nie należy zapominać i o tym, że w czasie pracy pobyt w latrynie był ściśle kontrolowany i po krótkiej chwili „oporny" spędzany był skutecznie biciem. Kilka takich odwiedzin ubikacji, jeżeli ktoś był chory, zazwyczaj kończyło się tragicznie. Trudno jest wymienić wszystkie „nie wolno". W zasadzie nie wolno było niczego, do czego przywykł normalny człowiek na wolności. Należałoby tu przypomnieć o jeszcze jednym „wolno". Otóż więźniowi wolno było zgłaszać zażalenia. Bywały one wysłuchiwane, ale z reguły zażalenia te były ostatnimi w życiu żalącego się. 56 57 Nawet jeżeli zażalenie było „na rękę" esesmanom, nieznane siły powodowały, że następował jakiś tajemniczy wypadek, który raz na zawsze wykluczał ze społeczeństwa „niezadowolonego". Poza zakazami powszechnymi istniał cały szereg obostrzeń obowiązujących w różnych obozach względnie w różnych okresach czasu. Niektóre dotyczyły tylko określonych narodowości, większość zaś dotyczyła w zasadzie tylko muzułmanów i średnich warstw obozowy ch. Przeważająca część nawet „pisanych" praw nie obowiązywała prominentów. Podobnie przedstawiała się sprawa z „zapłatą" za przekroczenia. To, co karano-śmiercią na niższym szczeblu, mogło, jakkolwiek nie musiało, być zbagatelizowane, gdy chodziło o bardziej „wpływową" osobistość. Oczywiście przeciąganie struny było równoznaczne z samobójstwem. Istniały pewne ramy nieprzekraczalne dla ogółu. Poza przepisami wprowadzonymi przez administrację SS istniały zakazy ustanowione przez II administrację. Obowiązywały one bądź to wszystkich więźniów w obozie, bądź też mieszkańców pewnych bloków. W wiek-szóści wypadków więzień na bloku spacerował boso, aby nie zabrudzić podłogi, no i oczywiście nawet po myciu nóg (czynność obowiązkowa — z grupy nakazów odgórnych) musiał przemaszerować z umywalni, czasem po błocie — jeżeli położona była poza blokiem — a zawsze po wysmarowanej naftą podłodze izby mieszkalnej do łóżka. W czasie sprzątania izb więźniowie musieli przebywać poza pomieszczeniami mieszkalnymi. Nie było przypadkiem, że sprzątanie wypadało przeważnie w dni słotne, natomiast dni słoneczne przeznaczało się na porządkowanie szafek i treningi w ścieleniu łóżek. Rozmowy po zgaszeniu światła, czy też kilka sekund spóźnienia się na odgłos dzwonka rannego kończyły się z reguły ciężkim pobiciem. O takich szczegółach, jak składanie odzieży „w kostki", jak zakaz posiadania większej ilości namiastek kocy do przykrycia itp. nie warto nawet wspominać. Jedno przewinienie było karane jednakowo wszędzie i bez względu na osobę winnego. Była to kradzież pożywienia współwięźniowi. Za tego rodzaju dowiedzione wykroczenie zawsze czekała śmierć — jeżeli nie bezpośrednio na bloku, to w czasie pracy. Wyjście z piętnem złodzieja chleba było równoznaczne z czołganiem się na cmentarz... W innych przypadkach, nawet gdy kara była wyraźnie określona, niepoślednią rolę odgrywały nastrój i przypadek. Zgodnie z ustalonym prawem złapanego na paleniu papierosa więźnia oczekiwała kara chłosty, ale jeśli trafił na esesmana, który akurat wstał z łóżka lewą nogą — z rozbitą czaszką padał na ziemię w ślad za upuszczonym ze strachu niedopałkiem. Za brudny but, nawet ubrudzony na skutek pracy w błocie, więzień mógł być surowo ukarany w obecności gromady innych więźniów, których obuwie nie było w lepszym stanie. To, co wczoraj było nie zauważone, dziś mogło wywołać piekło na ziemi. Występek skwitowany dziś krótkim „Sau-hund!" — jutro wykluczał ból zębów na całe życie. Wkładanie pod sztywne od deszczu drelichy kawałków papierowych worków od cementu, jakkolwiek nie zabronione żadnym znanym zakazem, kosztowało życie sporą liczbę osób; a przecież nie było to przestępstwo uderzające w nikogo. Ot, jedna z nieporadnych prób przedłużenia agonii. Karne ćwiczenia zarządzane były często w związku z jakimiś zupełnie błahymi wykroczeniami. Czasem z powodu jednego tzw. brzucha wystającego z szeregu na apelu kończyło życie kilka istot, niezdolnych już do wytrzymania sporej ilości przysiadów, biegu kucznego czy rolowania się po placu apelowym, czy też po uliczce między blokami. 58 59 Tym niemniej oficjalne kary, stosowane wobec więźniów przez I administrację — istniały. Były to nie tyle I kary, ile środki stosowane w śledztwie. Posługiwano się \ nimi głównie w wypadkach jakiejś wpadki przedstawi- j cielą wyższej warstwy, a w trakcie używania takich czy innych „aparatów" i urządzeń zadawano pytania, mające na celu poszerzenie grona winnych. Najbardziej prymitywnym z tych urządzeń był łańcuch przykuty do bramy. Delikwentowi zakładano łańcuch na szyję, jak obrożę, przy czym długość łańcucha była taka, że nie pozwalała na pozycję inną niż stojąca. Więzień stał w ten sposób przez dłuższy okres czasu, zaś jedynymi przerwami w staniu były przesłuchania, w czasie których stosowano już inne metody. Popularny we wszyst- ] kich-obozach był „słupek". Tortura ta polegała na związaniu przegubów rąk z tyłu tułowia, przy czym koniec pęta przerzucano' przez belkę czy coś w tym rodzaju i podciągałio ofiarę w górę. Po pewnym czasie pod cię-' żarem ciała ręce w ramionach wyłamywały się i korpus zwisał bezwładnie nad podłogą czy ziemią. Metodzie tej i towarzyszyło kopanie wiszącego1 w przyrodzenie. Wobec I szczególnie opornych stosowano czasem „sztabki Mahometa", które łamały kości rąk, powodując przyznawanie się do czynów, o jakich się nie śniło. Wykaz nie byłby kompletny, gdybyśmy nie wspomnieli o „koźle" do bicia. Urządzenia kozła były różne. Od kozłów prostych aż do najbardziej wyrafinowanych, pozwalających na całkowite obezwładnienie delikwenta. Bez względu na rodzaj kozła karze tej towarzyszyło zawsze głośne liczenie przez delikwenta otrzymywanych razów. Większa porcja uderzeń bykowca powodowała jeżeli nawet nie bezpośrednią śmierć, to zgangrenowanie całych partii ciała. Niektórzy esesmani specjalizowali się w takich metodach, jak deptanie po desce leżącej na grdyce karanego, szczucie na niego odpowiednio wytresowa- li >i-h psów i innych — zależnie od indywidualnej in- cji. Poza karami urzędowymi, stosowanymi przez eses-i ów względnie z ich poleceń, społeczeństwo obozowe Ilegało sądom administracji wewnątrzobozowej. Tu •ważało bicie, zaś inne metody, jak np. topienie w beczce z wodą, stosowano wyjątkowo i raczej z na-u. Sposób i ilość bicia były zależne nie tylko od roju przewiny, ale również osoby wykonującej wyrok, właśnie było m. in. powodem, dla którego tak ważny Ibył przydział na odpowiedni blok oraz przydział do pracy. Najgorsi byli ci, którzy zapalali się w miarę bicia. I .luż znacznie lepszy był raptus, bo wtedy bicie kończyło szybko i przy pewnej dozie szczęścia wychodziło się I minimalnym uszczerbkiem. Niektórzy funkcyjni, szczególnie w drugim okresie istnienia obozów, brali przykład z esesmanów. Bywały okresy i bywali funkcyjni, dla których bicie stało się czymś koniecznym. Niektórzy traktowali je jako sztukę dla sztuki. „Oberwanie w mordę" nie musiało być następstwem wykroczenia. Cios .spadał czasem bez żadnego widocznego powodu, ot, po prostu dla wyładowania temperamentu czy złości... Czy jednak należy bezwzględnie potępić wszystkich funkcyjnych, którzy uciekali się do bicia jako do jedynej dostępnej im metody egzekwowania dyscypliny? Gwoli prawdy należy powiedzieć, że w wypadku „rozprzężenia się" minimum dyscypliny funkcyjny zawsze mógł skorzystać z oficjalnej, urzędowej metody postępowania. Mógł mianowicie w drodze służbowej zgłosić określony fakt do administracji SS. Najlżejszą oficjalną karą była kara chłosty, wykonywana przy użyciu obszytego skórą splotu drutów o popularnej nazwie bykowiec. Po upływie kilku dni od chwili zgłoszenia wzywano więźnia po apelu wieczornym do obozowej Schreibstuby i tam na „koźle" odmierzano mu wyznaczoną ilość razów 60 61 bykowcem. Karany musiał liczyć poszczególne razy, oczywiście po niemiecku, a każda pomyłka w liczeniu powodowała rozpoczynanie od początku. Dla słabszych fizycznie, a w dodatku nie znających niemieckiego więźniów kara taka nierzadko kończyła się tragicznie. Nikt z nas, byłych więźniów, nie ocenia bicia jako elementu pozytywnego. Gdy jednak uprzytomnimy sobie j całą złożoność problemu, dochodzimy do wniosków, któ- j re mogą wydać się paradoksalne, ale są jedynie słuszne. Utrzymanie porządku w normalnym społeczeństwie! jest trudne, a jak trudne było ono w warunkach tak bardzo sprzecznych z pojęciem wszelkiej normalności, jakie stwarzały obozy koncentracyjne! Najdrobniejsze uchybienie porządkowi na bloku ze strony jednostki ¦ sprowadzało w razie wizyty esesmana sankcje karne na; wszystkich jego mieszkańców. Pod mianem porządku rozumiem całokształt przepisów i norm obowiązujących' wszystkich więźniów. Lekceważenie przez funkcyjnych naruszania tych reguł prowadziło do rozprzężenia w mniejszym lub większym zakresie, a więc i do nieuniknionych sankcji. W takim wypadku wymierzona; doraźnie kara, pod warunkiem, że nie zagrażała życiu i zdrowiu więźnia, stanowiła ostrzeżenie dla pozostałych i jednak oddalała widmo karnych ćwiczeń czy innych szykan, a co za tym idzie okazję do „wykończenia" pe-.j wnej ilości słabszych więźniów. Podobnie wyglądała sprawa w oddziałach 'pracy. Pobłażliwość kapo często pociągała za sobą „niemiłe" skutki nie tylko dla niego. Z tych skutków rodził się niejeden trup, niejeden kan-! dydat do krematorium. I tu należy wyraźnie powiedzieć: często uderzenie przez rozsądnego kapo, podrywając do minimum wysiłku cały oddział — zapobiegało ingerencji przedstawiciela SS, który czuł się zastąpiony w rozdziale cięgów i szedł „piorunować" w innym kierunku. W obozie, jak to już powszechnie wiadomo, esesmani 62 vali trupom złote uzębienie, które miało zasilać b III Rzeszy. Te same złote zęby stanowiły „towar" ący się popytem u niektórych „zielonych". Za ten /.loty towar płacono obozowym „złotem dukatowym", ii mianowicie — chlebem... Słaby i głodny więzień leżał na pryczy, a obok w szeroko rozwartych ustach niedawnego kolegi lśniła „pokusa". Nędzarz widział już w wyobraźni kawał chleba we własnych rękach. Moment walki z sobą był krótszy lub dłuższy. Najczęściej próba wzbogacenia się przerywana była... głośnym policzkiem, po którym doraźnie ukarany kurczył się, więcej ze strachu i wstydu niż z bólu. W tym uderzeniu yamykała się niewiarygodna treść. To był ratunek — nie tylko moralny, ale i fizyczny — dla jednego zgłodniałego półobłąkańca, dla całej izby czy nawet bloku... Przecież odpowiedzialny za wpływy „podatkowe" esesman niewątpliwie zauważyłby świeży ślad. Jaki byłby inał — wiemy. Po rozpoznaniu winnego na pewno nie iałby on już czasu na wstyd, na przetrawienie stopnia o jego upadku... Za próbę zbeszczeszczenia zwłok obo-wego współtowarzysza, za narażenie większej grupy udzi na represje o nieobliczalnych skutkach — policzek... Czy mogła być lżejsza kara? W latach późniejszych kilkakrotnie spotykaliśmy wypadki ludożerstwa. Jeszcze raz okazało się, że nie istnieją granice dla czynów, do których zdolny jest człowiek w określonych warunkach. Głód u różnych ludzi wywołuje różne reakcje. Najczęściej apatię, poprzedzającą względnie „spokojne" ¦ zejście; czasem jednak, wpraw--dzie bardzo rzadko, byliśmy świadkami czegoś wręcz odwrotnego... Głód 'wyzwalał w człowieku instynkty wilcze. Głodny człowiek rzucał się na osobnika własnego gatunku, co nawet w świecie zwierzęcym należy do wyjątków... Czy i w tym wypadku policzek był surowym wymiarem kary?... A więc nie każdy, który bił w obo- 63 *•» zie, był oprawcą i mimo wszystko nie każdy bity — był rzeczywistą ofiarą. Bezpośrednio po wojnie wpływało do sądów różnych szczebli szereg spraw, w których skarżono się na wypadki pobicia w obozie. Jest rzeczą dobrą, że sądy przeważnie wymagały sporej porcji dowodów, jest natomiast źle, że wiele niewinnych osób odcierpiało coś, cc nie było winą i czego karać nie należało. Ocena czyjegoś postępowania w obozie nie jest rzeczą prostą, zwłaszcza dla ludzi, którzy przez to nie przeszli. Tu konieczna jes' dogłębna znajomość problematyki, a nawet specyfiki poszczególnych obozów. Obiegowe kategorie zła i dobra stosowane w normalnych społeczeństwach i w normalnych warunkach, w obozach były bezużyteczne. W obozach koncentracyjnych faworyzuje się wprosi osobników złych, stwarza się im wszelkie warunki dogodnego rozwoju. Więcej, tu tworzy się nowe zastępy ludzi złych. Zło jest premiowane, ze zła się żyje. Zło daje pozycję, stanowiska, zaszczyty. Jednocześnie obserwowane są i efekty zła. Czujne oko administracji SS śledzi efekty działania wrodzonego, czy też „nabytego" zła. Tu nie wystarczy kopnąć „psa". Tu trzeba go skopać na śmierć... Stąd prosty wniosek. Człowieka złego w obozie nie można było skwitować wzruszeniem ramion czy nawet wyrazem oburzenia. Człowiek zły w obozie stale i systematycznie czyni zło. Tu zło dotyka każdego. Dziś ciebie, jutro mnie. A tu zło — to sterty pomordowanych. Z kolei dobro nie mogło się w obozie manifestować w sposób prosty. W obozie uśmiech nie dawał życia. Ba! nie wpływał nawet w zasadniczy sposób na poprawę samopoczucia. Cóż osłabionemu pracą i głodem więźniowi było po uśmiechu. Tu dobroć musiała być efektywna, ale zarazem zamaskowana. Tak jak zły nie zawsze musiał bić — mógł z uśmiechem na ustach składać meldun- 64 ki — tak samo dobry najczęściej musiał przy pracy i krzyczeć, ponad przyjętą nawet normę,, operować wyzwiskami, wymachiwać kijem, a w odpowiednim mo-..¦ i ncie podsunąć miskę zupy czy kawałek chleba. tuch oporu Ruch oporu rodzi się dopiero w drugim okresie istnieli a obozów koncentracyjnych, dopiero po przyjściu ¦ pierwszych transportów więźniów obcokrajowców. Tu ostrzeżenie. Niech nikt nie doszukuje się w poję-|c-iu ruchu oporu w obozie zgarbionych sylwetek party-p.antów, okopujących się za blokami, kontrolujących [przejścia i uliczki obozowe. Powie ktoś, a więc nie było I ruchu oporu. Odpowiadam: Był. Tylko forma była nie [tak żołnierska, ale odwagi i zdecydowania trzeba było lnie mniej, chociażby dlatego, że za plecami nie było [wolnej przestrzeni, pozwalającej na wycofanie się, In w ręku brak było pistoletu czy kilku granatów... Tu ten, może w sensie politycznym mniej ważny front wewnętrzny przebiegał inaczej, jakkolwiek cele z grubsza pokrywały się z ogólnymi. Początki były niesłychanie? trudne. Jak już mówiliśmy, powołana przez SS If administracja składała się w większości z elementu przestępczego, najbardziej zdegenerowanych zbrodniarzy i sadystów. Przeciętny więzień na eo dzień częściej stykał się z przedstawicielami II administracji niż esesmanami. Toteż symbol funkcji stał się dla niego symbolem władzy. A poza tym możliwości. Możliwości pomocy sobie, a w perspektywie i innym. Nieśmiałe począt-k i >wo próby dokonania wyłomu w zwartym szeregu kry-[rninalistów — to były właśnie narodziny ruchu. W pierwszym szeregu „pionierów" stali Polacy, co - Nad pięknym modrym Dunajem 65 zresztą jest zrozumiałe, jako że byli oni w tym okresie] najliczniejszym elementem narodowościowym w obozach. Jakże jednak myśleć o dostaniu się na funkcję, skoro prawo obozu głosiło: „Fiir Polen gibfs keii Arzt" 1. Co tu marzyć o funkcji, skoro nie ma nawet prawa do życia. Pierwsi obcokrajowcy wcisnęli się biur technicznych, do niektórych warsztatów specjalistycznych, do aptek obozowych, niekiedy nawet d< kuchni, a w szczęśliwych przypadkach nawet na funkcja w jakiś sposób związane z ołówkiem lub piórem. Zna lazły się zajęcia dla zdolnych rzemieślników, czasami nawet szczęśliwy zbieg okoliczności pozwalał na wybi-j cie się takiego czy innego „przekwalifikowanego". Oczyj esesmanów powoli zaczęły się przyzwyczajać do trój-j kątów innego niż zielony koloru i do tego przyozdobionych jakimiś dodatkowymi literkami. Okolicznością sprzyjającą było zapotrzebowanie na starą kadrę wy-j szkolonych oprawców w nowo powstałych obozach. | Wielu funkcyjnych wyjeżdżało w transportach — zo-j stawały wakaty, które musiały być obsadzone. Nie beaj znaczenia były też częste „wpadki" „zielonych". Oczywiście wszystko to nie było tak proste i łatwel jak by się mogło wydawać. „Zieloni" walczyli zażarcie,] uciekając się do różnych metod. Oni dobrze rozumieli niebezpieczeństwo', jakie grozi im jako grupie społecznej w obozie. Zadanie mieli o tyle ułatwione, że kluJ czowe pozycje nadal pozostawały w ich ręku. Walka przebiegała rozmaicie — nasilała się lub słabła, ale nie] ustawała. Stanąć w miejscu znaczyło przegrać. Walka trwała więc do końca i mimo że w ostatnim okresie „zie-j loni" byli już zbyt słabi, by skutecznie przeciwdziałać wdzieraniu się obcokrajowców na funkcje, w pewnym) procencie przetrwali jednak do ostatnich dni. Każdy więzień funkcyjny starał się przyciągać swoic] 1 Dla Polaków nie ma lekarza. 66 ków i rozszerzać w ten sposób możliwości działania. ¦[omówiony w kuchni Hiszpan stawał na głowie, aby ^prowadzić do najbliższego otoczenia współrodaka, co nacniając ich pozycję w oddziale roboczym, zwięk-alo i możliwości zorganizowanej pomocy dla szer-¦o już grona. Wyniesiony do godności pracownika Łazynowego Polak starał się, rzecz jasna, poszerzyć ono współpracowników właśnie o Polaka, co rozsze-alo bazę usankcjonowanej we własnych sumieniach hadzieży, z której owoców korzystali inni. Takie same My dążenia Czechów, Francuzów, Włochów, Rosjan przedstawicieli dziesiątków innych narodowości. W tej akcji o powodzeniu decydowało wyrobienie przedstawicieli administracji SS przekonania o wła-ci niezastąpioności. Oczywiście w tej walce decydowała głowa. Od inwencji, od talentu, od pewności sie-H<\ a często tupetu czy bezczelności zależał wynik pzaminu. Osobiście znałem ludzi nie mających cienia >jecia o samochodzie, którzy przepracowali długie Ikrcsy w warsztatach naprawczych — właśnie samo-'ów. Znałem krawców, którzy przed rozpoczęciem v w tym zawodzie z trudem przyszywali sobie gu-k. czy też ogrodników nie potrafiących do niedawna Iróżnić krzaków kartofli od pomidorów. W ten sposób w wyższej warstwie pojawiały się coraz owe twarze, twarze, z których znikało po pewnym e piętno głodu. A każda nowa twarz to kilka pełniej-kych żołądków. Oczywiście kilka, a potem kilkanaście r.y kilkadziesiąt osób nie mogło pomóc wszystkim. Za-r.yna się selekcja. Pomoc udzielana chaotycznie nie jest nmocą. Sporadycznie udzielona miska strawy czy kęs łilcba nie ma w ogólnym rozrachunku żadnego znacze-iia. Ta sama miska dostarczana regularnie tworzy pod-y bytu, nędznego, ale zawsze bytu. Zaczyna się .'\ bieranie ludzi, którym pomoc jest konieczna w pierw- 67 szym rzędzie. Są to przede wszystkim ci, którzy — na piętnowani znakami rozpoznawczymi w postaci czarnych czy czerwonych kółek — bez pomocy zostaliby wydani na niechybną zagładę; dalej ci, którzy przychoj dzili do obozów z pewnym przeznaczeniem. Nie znaczjj to, że tylko tym osobom, pomagano. Pomoc obejmowała w miarę możliwości coraz to szersze kręgi i przybierała coraz bogatsze formy. Było to już nie tylko wprowadzał nie nowych na lepsze pozycje, już nie tylko pomoc nościowa. Rozwija się zdecydowana akcja w kierunku ulżenia doli wszystkich aresztowanych. Czynione są w wielu wypadkach udane, wysiłki w kierunku osłabienia rygorów. Szuka się dróg wpływania na poszczególnych funkcyjnych pozostałych jeszcze ze starego zespołu „zielonych". Część z nich daje się kupić różnymi ^ karni. W porę podana kostka margaryny czy butelka alkoholu niejednokrotnie decydowały o losach wielij ludzkich istnień. Część ugina się pod wpływami, jakie osiągnęła grupa szturmowa, widząc już skutek o niektórych swoich towarzyszy. Przeważająca większoś' kapituluje, robiąc dobrą minę do złej gry. Uzależniony (przeważnie materialnie) „zielony" przed stawiciel II administracji zmuszony jest na wiele spra patrzeć przez palce. Zdarzają się jeszcze akty przemocy ze strony niektórych funkcyjnych, ale zanika prawie całkowicie bicie dla sztuki. Coraz szerszy krąg promi-J nentów pochodzenia nieniemieckiego opanowuje coraa to nowe stanowiska. Tworzą się możliwości przenoszenia z oddziału do oddziału roboczego — właśnie na skutek obecności na górze „swojego" człowieka — przechowa-krótszego lub dłuższego na bloku osób słabych ma względnie zagrożonych nieodpowiednią pracą, na skutek! pracy w izbach chorych ludzi wtajemniczonych tworzjl się okresowe azyle dla potrzebujących schronienia. Ukoronowaniem wszystkiego było opanowanie f unk-1 68 ecydujących dla całokształtu życia obozowego. Odpo-Inia obsada funkcji związanych ze statystyką obo-ą stwarza największe możliwości. Wymiana nume-ów więźniarskich między zmarłymi a skazanymi na unerć, wyrywanie skazańców z rąk oprawców to były iiż majstersztyki, tym bardziej godne uwagi, że w wy-judkach odkrycia ilość skazanych musiałaby się powiększyć. Oto mamy już więc główne zarysy programu ruchu — uchu ludzi dobrej woli. Pomoc żywnościowa, a następne dostarczanie sort odzieżowych. Interwencje na róż-ych szczeblach, mające na celu poprawę warunków żyłowych jednostkom i grupom (ba — nawet całym blokom), łagodzenie ostrych kursów, wreszcie interwencje Ha szczeblu „zaświata"... Oczywiście nie wszyscy więźniowie wiedzieli o zorganizowanej pomocy. Że takowa istnieje, wiedzieć musieli, tf owiła im o tym dodatkowa miska zupy czy para bu-pw względnie koszula, jaka nieoczekiwanie spadała ..przed nos". Większość traktowała to jednak jako przejaw indywidualnej pomocy. Do końca poinformowani Dyli tylko ci, których postawa gwarantowała stuprocentowe bezpieczeństwo, którzy potrafili milczeć nawet W obliczu takich czy innych aparatów. Nie jest przypadkiem, że najpoważniejszą rolę w akcjach grali niedawni skazańcy, z których część przeszła przez stadium muzuł-piana walczącego, z których część „szczyciła się" kółkami o różnych kolorach, z których większość trakto-a była jako groźni wrogowie III Rzeszy. Ci znali ztwo nie tylko z opowiadania i jedynie ci rozumieli, wygrać można tylko milczeniem — gdyż przyznanie lę do winy w obozie nie było czynnikiem łagodzącym liar sprawiedliwości. To była grupa pewniaków. ruch w obozie nie mógł się ograniczać do jednostek. < Ihcąc zwiększać zakres pomocy, obejmować nią coraz 69 \ szersze kręgi więźniów — należało mnożyć szeregi mnie lub więcej wtajemniczonych — z uwagą, z przezorn ścią, stosując gęste sito selekcji, ale stale i systemai tycznie. W ruchu obozowym pracowali często ludzie, którz]! sami o tym nie wiedzieli. Wymanewrowani z czyjąś pomocą na mniej lub więcej dogodne stanowisko, samorzutnie przystępowali do organizowania pomocy, częsta w bardzo wąskich kręgach, gdyż możliwości ich były skromne. Obserwowano ich i czasem dla ich własnego dobra nie wtajemniczano w całokształt zagadnienia W obozie było lepiej nie wiedzieć za dużo. Ci „indywiJ dualiści" robili i tak dużo. Zwiększali ilość osób objętych pomocą, odciążając w ten sposób działalność ruchu, ru-J chu, który w tym okresie można by nazwać ruchem lu-J dzi dobrej woli... Jest rzeczą jasną, że nawet skrupulatny dobór przjj wysuwaniu pewnych osób na takie czy inne stanowiska nie chronił przed omyłką. Na wyżyny obozowe dosta-J wali się więc również ludzie dla zasadniczych celów nieJ przydatni. Wbrew przewidywaniom niektóre jednostki wykorzystywały zdobyte możliwości wyłącznie dla ca lów osobistych, bądź też brak im było odwagi koniecznej dla kontynuowania dzieła pomocy. W takich wypadkacli czyniono próby wymiany, przy czym sposób postępowania był różny. Gdy w grę wchodził człowiek zły, szkodliwy, nie cofano się nawet przed ostatecznością, jeśli nał tomiast był to tylko człowiek słaby, reżyserowano taki splot okoliczności, że wymiana odbywała się bezboleJ śnie. Nie zawsze jednak w wypadkach pomyłek nastę-j powało pomyślne sprostowanie. Niekiedy sytuacja komn plikowała się do tego stopnia, że o zmianie nie mógł być mowy. Dobrze, jeżeli wysunięty na stanowisko nic był zanadto wtajemniczony, a utracone źródło niezbyt 70 e. Nieudane eksperymenty w żadnym wypadku nie yy my wały jednak kół w biegu. W miarę upływu lat i rozwijania się wypadków fron-ch ruch zaczynał nabierać dodatkowych cech — fr/.nyeh w różnych obozach. W niektórych dochodziło o tworzenia jeżeli nawet nie bojówek, to grup kaindy-ujących do takiej nazwy, w niektórych tworzono ko-itety narodowościowe względnie organa międzynaro-we, które oddziaływaj ąc w pewnym stopniu na stopki wewnątrzobozowe w czasie trwania wojny, przy-lowywały programy na pierwsze okresy powojenne, y też jak mówiono w obozach, „na dni, kiedy druty Twiemy". Ponieważ w szeregu obozów liczono się ewentualnością zagłady wszystkich więźniów w obli-:u zbliżającego się frontu, przygotowywano- środki rzeciwdziałania i zabezpieczania świadectw obozowej akabry. W niektórych obozach w posiadaniu grup bo-owych znajdowały się nawet pewne ilości broni. W tym /asie ruch coraz bardziej upodabnia się do ruchu oporu na wolności, jakkolwiek w dalszym ciągu zasadniczą treścią działania jest pomoc, pomoc i jeszcze raz pomoc współwięźniom. Walka o uratowanie jak największej Ilości jak najbardziej wartościowych istnień ludzkich — > był decydujący kierunek uderzenia. Różne były w poszczególnych obozach momenty roz-zęcia akcji i różni ludzie, którzy ją inicjowali. W obozach starych, gdzie od zarania ich istnienia przebywali więźniowie polityczni, twórcami ruchu byli przeważnie komuniści. Oni mieli najbogatsze doświadczenia, byli r I ementem najbardziej zdecydowanym — wreszcie mieli największe możliwości na skutek objęcia kluczowych ¦nowisk w pierwszym okresie istnienia obozów. Były obozy, w których grono> komunistów, mimo wszystkich walorów, jakie je cechowały, było zbyt szczupłe, aby modzielnie pchać walec pod górę. W takich przypad- 71 kach do pomocy wciągano, przy większym lub mniejszym stopniu wtajemniczenia, dalsze grupy, niekiedy ideologicznie dalekie. A były i takie obozy, w których komunistów nie było w ogóle, i tu ruch organizowały inne ugrupowania. Metody działania były wówczas może nieco inne, ale cele w zasadzie te same. Komuniści zjawiający się w innych obozach w późniejszych okresach czasu z reguły łatwo zdobywali potrzebne kontakty i z miejsca włączali się w nurt pracy — w nurt walki. Najbardziej typowe wypadki to te, gdzie ruch jednoczył większe grupy. Gdzie we wspólnym szeregu stali niejednokrotnie ludzie o najrozmaitszych poglądach. W walce o istnienie ludzkie, o przetrwanie w jak naj-j większym zespole różnica przekonań nie była przeszko-j dą. Do jednego celu dążyli komuniści i ludowcy, socja-; liści różnych frakcji i wreszcie olbrzymia rzesza ludzi, których przekonania nie były skrystalizowane. Dyskusje częściej dotyczyły spraw konkretnych, organizacyjnych niż przekonań politycznych. Współpracujący ze sobą w ruchu, wtajemniczeni tych samych „szczebli", nieraz tracili wiele wolnych chwil na wzajemne przekonywanie się o wyższości własnych programów. Dyskusje te nie były jednakże przeszkodą w kontynuowaniu wspólnego dzieła. CZĘŚĆ DRUGA Tryby skomplikowanej maszynerii Start Hitlerowskie obozy koncentracyjne można by z grubsza podzielić na trzy kategorie: wspomniane już tzw. Musterlager — obozy wzorcowe — których istnienie sięga lat, gdy morderstwa za drutami nie były jeszcze chlebem codziennym; Konzentratlonslager — obozy koncentracyjne, oparte jeszcze na starych wzorach, ale już z wszelkimi atrybutami kaźni hitlerowskich, wreszcie — Vernichtungslager — obozy zniszczenia. Leżący w Austrii, w dystrykcie Oberdonau, obóz koncentracyjny Mauthausan powstał prawie bezpośrednio po aneksji Austrii w roku 1938. Za drutami tego- obozu mieli znaleźć się przestępcy kryminalni, głównie recydywiści, stali bywalcy Zuchthausów — więzień. Obóz w Mauthausen miał odizolować od społeczeństwa tysiące przestępców pospolitych, niemieckich i austriackich, w odróżnieniu od dawno już istniejących obozów w Dachau i Buchenwaldzie1, przeznaczonych dla politycznych przeciwników ustroju. Jak stąd wynika, wszystkie funkcje i stanowiska w II administracji obsadzone były przez „zielonych", i to nie wybieranych przez ogół, a zgodnie z tradycją więzień — typowanych przez nadzorców, w tym wypadku przez administrację SS. Z chwilą wybuchu wojny obóz zmienia swoje przeznaczenie. Przychodzą pierwsze transporty Polaków. 75 Poprzedzają je prelekcje, w czasie których mówi się o krwawych mordercach Niemców, o inspiratorach krwawej niedzieli w Bydgoszczy, o granicznych prowokatorach, snujących zamysły „pożarcia" narodu niemieckiego. Ziarno pada na podatny grunt. Leżący w pobliżu większego miasta Linz — o pięć kilometrów odległy od miasteczka tej samej nazwy —• J obóz w Mauthausen, obóz koncentracyjny trzeciej kate-j gorii, w krótkim czasie staje się przysłowiowym oczkiem ¦ w głowie. Już w pierwszych miesiącach roku 1940 w po- < bliskim Gusen powstała pierwsza „filia", która miała zapoczątkować rozrost obozu „macierzystego'" w Mauthausen do czterdziestu siedmiu „filii" rozsianych po te-] renie całej, niewielkiej przecież Austrii. Każda z nich miała pomieścić od kilkuset do kilkunastu tysięcy więź- ! niów, a niektóre, jak np. Gusen, w pewnych okresach przerastały liczbowo sam obóz macierzysty. Pod-obozy zakładano w miarę napływu nowych transportów oraz w miarę powstawania na terenie Austrii ośrodków przemysłu różnych gałęzi. Jedna była cecha wspólna obozu macierzystego i wszystkich czterdziestu siedmiu podobozów — była nią ogromna śmiertelność więźniów, która sprawiała, że obóz Mauthausen i jego filie można zaliczyć do kategorii Vernichtungslagei\ Jako pierwszy transport obcokrajowców przybyła do Mauthausen, w marcu 1940 roku, grupa około dwóch tysięcy Polaków z obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. Byli to przeważnie mieszkańcy byłego zaboru niemieckiego oraz Zagłębia Dąbrowskiego. Mimo nabytego już w Buchenwaldzie doświadczenia więźniowie ci ze zdumieniem obserwowali stosowane tu metody. „Tu są żywi, ale już umarli" — powiedziano im na wstępie. Zaczynali rozumieć, że nie obowiązują tu żadne prawa, że nie ma granic okrucieństwa. Z chwilą powstania specjalnego oddziału roboczego, przeznaczonego dla pro- 76 :enia prac wstępnych, właśnie przy budowie zapro- ctowanego obozu-filii w Gusen, kilka setek więź-lów maszerowało każdego dnia o świcie pięciokilome-rową trasą wiodącą na teren budowy, gdzie przystępowali do prac ciesielskich oraz do budowy dróg wewnętrznych i doprowadzających. Powrót następował pełnym już zmroku i po apelu pozostawało niewiele o czasu na przełknięcie wieczornej racji żywnościowej. Krótki kamienny sen, przerywany często karnymi ćwiczeniami — i znów wędrówka do zajęć pod nadzorem najwytrawniejszyeh morderców. Kapowie poganiali i bili nie tylko dla przypodobania się władzom,, bili również na własny rachunek. Zabicie Polaka traktowane było jako sprawiedliwa zemsta, za strzały zza rogu, za rzekome znęcanie się nad mniejszością niemiecką w lalach międzywojennych, za wszystkie urojone, fikcyjne krzywdy... Prowadząca prace budowlane w Gusen grupa więźniów składająca się z Polaków, nadzorowana przez zespół „zielonych" i „czarnych", po zakończeniu budowy dwu bloków dokonała jeszcze prac uzupełniających w postaci otoczenia terenu drutem i następnie już tam pozostała, stanowiąc zalążek późniejszej największej filii Mauthausen — obozu w Gusen. Zaopatrzenie dla obozu w Gusen napływało z Mauthausen, które zachowało prawa jednostki nadrzędnej, a wszyscy przedstawiciele administracji SS byli delegowani czasowo, dla nadzorowania prac na tym terenie. Sądząc, że nowo powstający obóz w Gusen stworzy możliwości różnego rodzaju awansów, duża grupa „zielonych" postarała się o przeniesienie na nowy teren w oczekiwaniu samych li tylko korzyści. W kilka dni po przybyciu do Gusen pogląd ich uległ rewizji. Sposób zaopatrywania obozu, nieunormowane stosunki, brak lytoniu, odzieży, a wreszcie trudne ogólne warunki by- 77 towe nie odpowiadały ich nadziejom. Rozpoczął się systematyczny odwrót, motywowany pozorami chorób, jako że w Gusen nie było tzw. rewiru, a w roli lekarzy występowali różnego rodzaju kryminaliści, nic wspólnego z medycyną nie mający. Oczywiście powroty te nie były sprawą prostą, jednak szerokie znajomości sprawiły, że większość rozczarowanych wróciła na z góry upatrzone pozycje w obozie macierzystym, drogą poprzez rewir. W buchenwaldzkiej grupie przybył do obozu w Maut-hausen, a z kolei ruszył z pierwszym oddziałem do budowy Gusen i w Gusen po zakończeniu budowy pierwszych bloków pozostał — Franek Poprawka. Pochodził on z terenu byłego zaboru niemieckiego-, miał za sobą wieloletnie wojaże po Europie, w młodości uczęszczał do niemieckich szkół, znał doskonale język niemiecki i nie-l miecką mentalność. Dostał się w ręce gestapo już w pierw-j szych dniach po wybuchu wojny, w czasie zaimprowizowanej obrony Katowic, zorganizowanej po całkowitym prawie wycofaniu się oddziałów regularnej armii polskiej. W momencie kiedy go poznajemy, Franek ma odmrożone uszy, opuchnięte, cieknące ropą ręce i nogi, na skutek opuchlizny ledwie mieszczące się w nogawkach pasiaka. Ale Franek ma naturę, która go ustawia w rzędzie muzułmanów walczących. Sił prawie nie ma, ale trzeba się jakoś trzymać. Franek stoi właśnie w pobliżu budki wartowniczej przy bramie, próbując kruszyć kilofem zmarznięte grudy ziemi i kamieni. Oczywiście nie stać go na trwały wysiłek, pracuje więc „oczami" ścigając wzrokiem oddalone sylwetki esesmanów i nadzorców z II administracji. Każdorazowe zbliżenie się któregoś z nich kwituje przyśpieszonymi uderzeniami kilofa, jakkolwiek zdaje sobie sprawę, że bystrego obserwatora nie oszuka. To, co się tego dnia stało, było wy- ¦ darzeniem bez precedensu. Nad Frankiem, pochylonym 78 v pracy, zatrzymał się przechodzący Rapportfuhrer i;my z bandyckich praktyk. Na jego pytanie stojący I z czapką w ręku Franek wyrecytował zgodnie z obozującym zwyczajem swój numer obozowy i narodo-. stwierdzając, że znajduje się przy pracy. Obejrzy dokładnie osobę więźnia, esesman skwitował odpowiedź jakimś sarkastycznym pomrukiem i spy-I dlaczego ma nie obandażowane ręce. Otrzymał órzenie tego, co Franek usłyszał poprzednio od owego sanitariusza, a mianowicie: „Nie opłaci się. y i tak nadajesz się już tylko do krematorium". Rap-¦tfuhrer kazał Frankowi iść ze sobą, w obozie wezwał Initariusza i zadał mu analogiczne pytanie. Sanitariu-;owi nieobcy był pogląd komendantury SS co do praw lskich więźniów, bez zastanowienia powtórzył więc iii >wo w słowo to samo, potwierdzając w całej rozciągło-;-i prawdomówność Franka. Widocznie był to jakiś gólny dzień „dobroci dla zwierząt", gdyż reakcja apportfuhrera była najmniej spodziewana. Rozpoczął „pogłaskania" sanitariusza, a następnie zwołał stkieh zgłoszonych do lekarza, którymi okazali się Bobrze wyglądający więźniowie „zieloni" z kategorii n "/.czarowanych. Po obejrzeniu tej grupy i po uzyskaniu lakonicznych odpowiedzi: bóle brzucha czy głowy, przeprowadził jeszcze krótkie ćwiczenia „rehabilitacyjne", I ii > których wszyscy pacjenci poczuli się zupełnie zdrowi. ranek, stojąc z boku i obserwując niezrozumiały bieg .darzeń, drżał w duchu, jak potoczą się jego losy po lejściu esesmana, gdy pozostanie sam, jako jedyna rzyczyna niesłychanych skutków... Stało się jednak inaczej. Esesman zapytał Franka, czy terenie obozu znajduje się większa ilość więźniów takimi czy podobnymi dolegliwościami, i polecił ¦i-owadzie wszystkich. Tego samego dnia, samochodem, óry przywoził kotły z zupą, odjechała do Mauthausen 79 pierwsza grupa prawdziwie chorych. Miał się rozpocząć' nowy etap pobytu Franka w Mauthausen, który trwał ponad pięć lat... Obóz w Mauthausen składał się wówczas, wczesną) wiosną 1940 roku, z dwudziestu bloków, ustawionych] w rzędach po pięć, przy czym blok 1 zajęty był na I Sehreibstubę, pozostałe zaś, aż do numeru 15, służyły] za baraki mieszkalne dla pracujących więźniów. Bloku od 16 do 20 były wydzielone jako teren obozowego szpi-j tala. Kiedy do obozu przybyła pierwsza polska grupa więźniów, obsadzone były dwa rzędy bloków, tak że przybyli z Buchenwaldu Polacy zostali rozmieszczeni na blokach od 11 do 15. Sprowadzony z Gusen Franek trafił na blok 16. NiJ chciałbym się rozwodzić na temat, czym był „szpital"! obozowy w Mauthausen. Nie było, rzecz jasna, w nir mowy o jakichkolwiek urządzeniach mających związek z medycyną i procesem czy techniką leczenia. Kuchenny noże zastępowały lancety, zaś rolę środka znieczulającego często spełniała ręka wymierzająca cios lub drew-l niany chodak. Określenie „Holznarkose" — jak najbar-j dziej odpowiadało rzeczywistości. Najczęściej spotykane! efekty leczenia to ostatnia posługa Leichentragerów.] Tym niemniej pobyt w rewirze dawał możliwość leżenia] i uniknięcia stałego poganiania i bicia w czasie pracy czy na bloku. „Porad" lekarskich udzielano w baraku mieszczącym szpital SS, a znajdującym się poza terenem właściwego, otoczonego drutem obozu. Tu Frankowi w kilka dni po przywiezieniu wysmarowano odmrożone części ciała maścią, obandażowano prowizorycznie i me-1 dycyna obozowa odfajkowała sprawę. Pozostawiony] sam sobie Franek przede wszystkim przespał czterdzie-j ści osiem godzin, a następnie, wygrzewając się pod po-j dartą namiastką koca, oczekiwał dalszych mniej lub wię- ] cej istotnych zmian w swoim obozowym życiu. 80 Obóz chorych był wydzieloną jednostką administra-łyjną. Bloki od 16 do 20 odgrodzone były od zasadniczej pięści obozu drutami kolczastymi. Stan liczbowy obozu chorych rejestrowany był oddzielnie i jako całość wchodził do ogólnego raportu stanu więźniów. Obóz chorych znajdował się pod pośrednią władzą lekarza obozowego /. ramienia administracji SS. Od niego zależało skierowanie do tego szpitala i skreślenie ze stanu. Starszym obo-ku chorych był Niemiec z czarnym trójkątem, niejaki JHelmut Schwarz. Rozmieszczenie około trzechtysięcznej rzeszy chorych w pięciu blokach nie miało oczywiście nic wspólnego z zasadami selekcji pacjentów według rodzajów schorzeń. Tak było do momentu, kiedy to na horyzoncie obozu w Mauthausen pojawił się nowy lekarz SŚ — Obersturmfuhrer dr Kruger. Wyjątek potwierdza regułę SS-Obersturmfuhrer dr Kruger był nową postacią w mundurze esesmańskim, jaka pojawiła się w zespole komendantury obozu w Mauthausen. Obóz koncentracyjny był dla niego rzeczą nową i trudno było oprzeć się wrażeniu, że na to, oo w nim widział, a więc technikę i metody zarządzania obozem, warunki życia więźniów, wyposażenie szpitala obozowego itp. — patrzył szeroko otwartymi oczyma. Niewątpliwie przeczuwał metodę tkwiącą za tymi pozorami szaleństwa i zdawał sobie ¦¦prawe, że jakiekolwiek próby zmian nie będą mile widziane. Z tego też powodu wszystkie swoje zamiary pokrywał naturalną i zrozumiałą dla wszystkich Niemców pedanterią. Przede wszystkim postanowił uporządkować itan chorych według rodzajów chorób nękających pacjentów szpitala. Nad pięknym modrym Dunajem 81 " Po pierwszych odwiedzinach obozu chorych dr KriiJ ger wezwał do siebie starszego obozu Helmuta Schwarza i zażądał przedstawienia statystyki podopiecznych z podziałem na rodzaje chorób. „Diagnosenstatistik" — co zaj diabeł? Cóż miał zrobić „fachowiec"? Odmeldował się] i odszedł z głową pełną czarnych przeczuć. Przyznać siej do swojej nieświadomości znaczyło pożegnać się z dobrym i spokojnym stanowiskiem. Zrozpaczony Schwarz dowlókł się do bloku, w którym I rezydował, i zwołał wielką naradę. Z trudem wydukanej wielkie słowo „Diagnosenstatistik" nie wywołało bły- | sków zrozumienia w oczach zebranych. Zapadło głuche nerwowe milczenie, przerwane wreszcie przez pisarza bloku 16 Ferdla Burgera, posiadacza zielonego trójkąta:] — U mnie na bloku jest jakiś profesor czy coś w tymi rodzaju. Pewnie będzie wiedział, o co chodzi. W kilka chwil potem nasz, znajomy Franek stanął przed obliczem areopagu. Wygląd jego, jakkolwiek już ¦ znacznie lepszy niż w pierwszych dniach „kuracji", nie rokował wielkich nadziei na zrozumienie magicznego j słowa. Zapytany z powątpiewaniem Franek wygłosił w odpowiedzi krótkie expose w bezbłędnym języku niemieckim-, czym wprawił obecnych w szczere zdumie- 1 nie. Po pierwsze, skąd Polak z taką znajomością nie- j mieckiejgo, a poza tym skąd tyle „mądrych" słów, których nie sposób strawić? Tak czy inaczej, sprawa była prosta. | Helmut nie mógł zrezygnować z oferowanej pomocy, nawet, ze strony Polaka. Dobrze, że mają magika, który zobowiązuje się akcję przeprowadzić. Dalej zobaczymy... Projekt Franka przeprowadzony został szybko i rzetel- j nie. W jednej chwili wypędzono chorych z bloków na uliczki obozowe. Mogących się poruszać pędzono jak stado na rzeź, nieruchome postacie wywlekano, układając. Wszystko odbywało się z pośpiechem świadczącym i o energii personelu sanitarnego. Nareszcie coś, do czego 82 <• była potrzebna znajomość czarodziejskich zaklęć, \ starczyła chęć szczera. Wśród okrzyków poganiania z jednej strony i jęków iolu z drugiej rozpoczęło się sortowanie. Podstawę se-i-kcji chorych stanowiło w zasadzie pytanie, co komu lolega. Chory sam sobie określał chorobę i trudności I era wiały jedynie przypadki kilku współistniejących ¦dorób. Najmniej kłopotu przysparzali chorzy na bie-[unkę, napiętnowani odpowiednimi znakami... W ciągu kilku godzin posortowano, a następnie roz- | [¦¦ 'żono i rozwleczono chorych według układu: biegun- ¦fruźlica i inne choroby zakaźne — blok 20, choroby vnętrzne — bloki 17 i 18, blok 19 przeznaczono dla rurgii", a blok 16 pozostawiono jako oddział rehabi- yjny. ii rozpoczęła się rola Franka, Liczenie i zestawianie ych, sporządzenie „bilansu" diagnoz uwieńczył od-iedni kolorowy wykres graficzny, w którym po-ególne słupki oznaczały ilości poszczególnych przy-iców chorobowych. Mimo poważnych trudności z polu bólu opuchniętych rąk Franek wywiązał się z za- a bez zarzutu. liozpromieniony w duchu Schwarz zebrał cały ma-¦¦ -:-iał i nie zasięgając bliższych informacji u jego twórcy . "naszerował prosto do lekarza. Nieco zdziwiony Cruger, który niewątpliwie zdawał sobie sprawę z po-iiu „ordynatora" szpitala, przejrzawszy materiał poił o pewne wyjaśnienia co do wykresu. Uśmiech-y i pewny siebie Helmut zbaraniał. Jego zmieszanie i tak widoczne, że lekarz zapytał go, czy sam robił awienie. Tu już wrodzony tupet zawiódł. Krztusząc i parskając, Schwarz wybąkał wreszcie, że autorem icowania był Polak... i'ak zaczęła się bezpośrednia znajomość dra Krugera 83 z Frankiem. Kriiger, zdając sobie sprawę z tego, Ą mowy nie ma o prowadzeniu koniecznej ewidenc w oparciu o dotychczasowy personel, na własną rę| mianował Franka pisarzem sanitarnym. Poza norma nymi obowiązkami pisarzy blokowych miał Franek pr wadzić prace kancelaryjne szpitala stosownie do pok lekarza. Wyniesiony do godności Franek wkrótce ,,c kryty" został przez Rapportfuhrera, którym był wó\ czas SS-Oberscharfuhrer Zdrojewsky. Was? Scheisspole auf solchen Postem?" * — ryknął i bez ch\ namysłu zdegradował zdezorientowanego Franka do ziomu przewidzianego dla przedstawicieli tej narodź wości — poziomu muzułmana. W ten sposób decyzj^ lekarza będącego w stopniu oficerskim została skorygwarzyszyć czynność odwrotna, a mianowicie zidawa-|i<\ W ciągu krótkiego czasu Franek fasował i zdawał, Kiwał i fasował aż do znudzenia. Po ostatnim wypadku, decyzję o zdjęciu wydał już oficer SS, dr Kriiger sstanowił jednak postawić na swoim. Zameldował się ¦fiz ze swoim podopiecznym u komendanta obozu, owym czasie SS-Obersturmbannfiihrera Ziereisa. Tu rzedstawił komendantowi motywy, które kierowały przy podjęciu decyzji o mianowaniu Polaka pisa-i. Widocznie argumenty jego były przekonywające, humor komendanta raczej zwyżkował. Zapytał Franka i źródła tak doskonałej znajomości języka niemieckiego, odniesiony na duchu Franek oświadczył mu, że uczę-L-zał do szkół niemieckich, napomknął przy tym o gim-izjum w Monachium, wiedząc o bawarskim pochodzeniu komendanta. Oczywiście mógł szarżować do woli, riodząc, że esesman był z zawodu cieślą. Tym niemniej 'a, o której wspomniał, i ulica nie były komendan-pwi obce. Z wyraźną już sympatią wysłuchał relacji nia, kończąc nawet dość swobodnym jak na sto-mki między esesmanami i więźniami pożegnaniem: „Na, hau ab, Sackel" *. Ośmielony Franek poprosił go pszcze o pisemne zlecenie do magazynu, jako że skołowany ciągłą rotacją bielizny pościelowej magazynier 1 Co? Zas... Polak na takim stanowisku? No, zwiewaj, drabie. 84 85 mógłby mieć wątpliwości co do celowości „ wypożycza-] nia" jej na kilka dni czy godzin. Z sekretariatu komendanta wyszedł Franek wynieł siony już teraz definitywnie do godności SanitatsschreiJ bera, uzbrojony w decyzję, przeciwko której trudno było wystąpić. Umacnianie pozycji Wejście na pozycję i ograniczenie się do obserwacji pulsującej obok akcji (bo trudno powiedzieć życia) byl łoby równoznaczne z przegraną. Franek musiał więa szukać właściwych znajomości. W czasie gdy rozgrywał™ się te wypadki, w obozie Mauthausen było zaledwie kill ku niemieckich więźniów oznaczonych czerwonym koi lorem trójkątów: Heinrich Rau — kapo magazynu żyvsH nościowego, Otto Wahl — kapo ślusarni, Otto Wust —Ą kapo kotłowni, oraz Pepi Koh.1 — pisarz szpitala S9 który zresztą był rodowitym Austriakiem. O ile z ostaił nim, z racji pełnionej przez niego funkcji, Franek konł takt nawiązał, o tyle z pozostałymi powiązań początko-l wo nie szukał. Dalsza obserwacja doprowadziła Franka do zaskakuj jących wniosków. Zauważył, że „czerwoni" NiemcyJ jakkolwiek oznaczeni kapowskimi winklami, w jakfl trudny do uchwycenia sposób starają się pomagać pozcH stałej gromadzie więźniów politycznych, obcokrajo-wł ców. Tu wręczona ukradkiem miska zupy, tu ofiarowaiJ bezinteresownie kawałek chleba, gdzie indziej poklepał nie po ramieniu i przyjazny uśmiech. W ogóle ich za chowanie się było krańcowo różne od tego, co widził dotychczas — nie bili, nie znęcali się. Aż wreszcie coJ niewiarygodnego — dyskretne usuwanie z własnycH 86 and niemieckich „zielonych" i nieśmiałe początkowo wprowadzanie „czerwonych" obcokrajowców na ich miejsce. Franek pojął, że istnieje druga odmiana funkcyjnych obozowej administracji oraz że nie wszystkich Niemców można mierzyć tą samą miarą. Współpraca Franka z Pepim, mimo że istniała, nie miała szerokich perspektyw. Pepi, obracający się wśród •/.(¦społu „zielonych", reprezentował niewielkie możliwo- ¦ci — tylko i wyłącznie w czasie pracy. Jako Austriak, lnie miał oparcia wśród swoich i w żadnym konkretnym przypadku nie mógł oczekiwać pomocy. Franek zaczął | więc szukać sprzymierzeńców w obozie reprezentowali \ m przez inne kolory trójkątów. Następuje przegląd bsób i możliwości, a następnie próby nawiązania współpracy. Oczywiście Franek penetruje w tym środowisku, p jakim na skutek swojej funkcji ma powiązania natury ¦Zawodowej. Poza drutami obozu znajduje się podobny do obozowych baraków blok, mieszczący szpital SS i posiadający I jedną izbę przeznaczoną dla aresztowanych. Pochodze- Inie tego szpitala datuje się z lat, gdy w Mauthausen przebywali jedynie kryminaliści niemieccy i austriaccy. Tu, przed tym blokiem, dokonuje się selekcja chorych doprowadzonych z obozu i stąd kieruje się pacjentów [zgodnie z decyzją lekarza, przeważnie w wypadku rzeczywistej choroby, do obozu chorych. Zanim przychodzi jednak do oględzin lekarskich, chorzy zbierani są z po-ególnych bloków po odejściu zdrowych do pracy i grupowani przed obozową Schreibstubą. Chorych i a więzień — tzw. kapo-vier, nazwany tak z powodu kolejnego numeru więźniarskiego — 4, jakim był omany. Do zebranej grupy wychodzi któryś z dyżurnych podoficerów SS, czasem, nawet z grupy oficerskiej. Pierwsza diagnoza należy do esesmana. Według własnej Woli i uznania dzieli chorych na „rzeczywistych" i sy- 87 mulantów. Z przyprowadzonej pod Schreibstubę gromady wynędzniałych kwalifikuje do lekarza czterdzieści — pięćdziesiąt procent. Ci szczęśliwcy odchodzą w miarę możliwości szybszym krokiem, pod wodzą ka-po-vier, reszta natomiast uzdrawiana jest za pomocą leczniczej gimnastyki, po której najczęściej pada wezwanie: „Leichentrager!" Ta wstępna kuracja w wydatny sposób zmniejsza grono oczekujących pomocy lekarskiej. Na czele więźniów zatrudnionych w SS-Revierze stojl znany bandyta kapo Hermann, Do wpływowych osób personelu należą tu jeszcze: Kaufmann — sanitariusz, braciszek zakonny zakonu bodaj że franciszkanów, oraz I dwaj Pepi — wspomniany już Kohl oraz Dorn, pełniący \ obowiązki „zaopatrzeniowca". W tym gronie szuka Franek oparcia. Z miejsca odpadaj Hermann. Jego „zawód", mentalność i wygląd odstraszają najbardziej łaknącego pomocy, nawet najmniej wybred-j nego. Dojście do pozostałych jest nieco łatwiejsze, lecz I może właśnie dlatego ich znaczenie jest stosunkowo nie-j wielkie. Istnieje jednak ważna okoliczność, która decy-| duje o wyborze, a mianowicie ich bezpośredni wpływ] na pisarza obozowego. W tym mniej więcej okresie naj miejsce zwolnionego za „wzorowe zachowanie" poprzed-j niego pisarza — Austriaka, wypływa „zielony" Leitzin-' ger —h należący do grona wyższej arystokracji •przestęp-1 czej. Leitzinger jest zapalonym konsumentem alkoholu, którego w obozie nie ma, nawet „na lekarstwo". Jego I zamiłowanie sprawia, że nie jest szczególnie wybredny. Pragnienie zaspokaja spirytusem zanieczyszczonym ma-1 łymi ilościami benzyny, a dostarczanym, jako płyn] dezynfekujący dla szpitala SS. Właśnie Kaufmann i Dorn są jego dostawcami. Stąd ich pozycja — stąd ichj wpływ na pisarza. Pisarz obozowy, szczególnie w obozie w Mauthausen, jest prawą ręką komendanta i Schutz- \ li.iftlagerfuhrera. Jego decyzje mają większe znaczenie niż rozkazy starszego obozu. Były braciszek zakonny Kaufmann, z charakteru raczej dobroduszny, łatwo dał |ię kupić. Po krótkim czasie jest już obłaskawiony i uruchamia swoje niewielkie zresztą możliwości w kierunku wskazanym przez Franka. Dorn, nastawiony bardziej I handlowo, dopuszczony do spekulacji kantyną również w obozie chorych, skłonniejszy był do ustępstw, mając pewien dochód z papierosów i tytoniu, wyfasowanych na cały stan posiadaczy „kont" — łącznie ze zmarłymi w międzyczasie. Z tym można było rozmawiać na płaszczyźnie interesu. Ostatnim ze sprzymierzeńców był wspomniany już na wstępie kapo-vier. Ten, z zawodu drobny przestępca, można powiedzieć „detalista" w gronie grubych ryb zie-! lonego świata, zadowalał się małym,. Nie mając nikogo / bliskich na wolności, a tym samym pozbawiony pieniędzy i kantyny, traktował jako coś wielkiego kubek osłodzonej kawy czy parę papierosów względnie garstkę tytoniu. ¦ :i W taki to sposób rośnie, jeżeli nawet nie bezpośrednie, to przynajmniej zakulisowe znaczenie osoby Franka. Taka sytuacja trwa niedługo. Pewne ilości „benzynowego nektaru" trafiają i do obozu chorych. Zatrudnieni tam długoletni więźniowie kryminalni szukają jakiejś namiastki pożądanych uciech. Dostawcami są i w tym wypadku wspomniani już Kaufmann i Dorn. Któregoś wiosennego wieczoru 1940 roku starszy obozu chorych Helmut Schwarz, rozsiewając woń starego garażu, toczył się uliczkami właściwego obozu. Dążył, rzecz zrozumiała, do gromady swoich współplemień-ców, chcąc użyczyć im przynajmniej wrażeń psychicznych, gdy wtem natknął się na komendanta obozu... Używanie alkoholu w obozie należało do przestępstw 88 89 karanych bardzo surowo-. Sprawa była przegrana. Trzeźwy w jednym momencie Hełmut pokornie zaprowadził komendanta do zakątka na jednym z bloków chorych, gdzie dogasał właśnie benzynowy bankiet. Za jednym. zamachem podpadli wszyscy uczestnicy — funkcyjni obozu chorych. W gronie tym zabrakło tylko Ferdla Burgera, jednego z sanitariuszy —> Austriaka — no i oczywiście Franka, który nie należał jeszcze do grona \ „wielkich wtajemniczonych". Kilkunastoosobowa grupa uczestników bankietu po wstępnych „przesłuchaniach", które szczęśliwie ograni-] czyły się do nadszarpnięcia zdrowia badanych, a nie spowodowały rozszerzenia kręgu winowajców, została i skierowana do rąk osobistych Franza Unka, ówczesnego blokowego bloku 12. Skazanych nie włączono- do- „nor- ] malnej" karnej kompanii. Powołano nowe kilkunastoosobowe komando, które w ramach prac większego oddziału pod niewinną nazwą Erdbewegung 1 miało łado- j wać lory kamieniami i gliną. Wydzielona grupa ładowała wagoniki, a następnie! przewoziła ładunek po torach, na około ośmiusetmetro-1 wej przestrzeni, trasą ciągnącą się tuż za drutami wzdłuż j bloków: 5, 10, 15 i 20. Prace załadunkowe i wyładunkowe oraz sam transport prowadzone były w tempie godnym najwyższej sprawności fizycznej. Energia silnych i sto-J sunkowo nieźle odżywionych więźniów, dziwna wiara I w to, że kara może być na skutek wykazanej pilności skrócona, sprawiały, że pierwsze godziny pracy przypominały wysiłki przy gaszeniu ognia przez ochotniczą straż pożarną. Unek znajdował więc mało okazji do posługiwania się trzymanym w ręku biczem sprawiedliwości. Z każdą jednak godziną wysiłek stawał się coraz trud- Roboty ziemne. 90 Łlejszy do zniesienia. Coraz częściej spadało więc na Igarbione plecy i pochylone głowy narzędzie skłaniające lo pośpiechu... Odchodzili kolejno. Jedni w kierunku drutów, gdzie padali od strzału obojętnego obserwatora, wartownika SS. Drudzy, zaskoczeni nagle, z rozbitymi paszkami darli przez moment paznokciami brudną glinę /mieszaną z własną krwią... Od momentu pierwszego załamania akcja trwa już krótko. Po pewnym czasie zmęczony Unek zjawił się w bramie, składając dość typowy, acz lakoniczny meldunek: „Kommando aufgelost" 1. W tym .samym czasie przez wierzeje obozowe Leichentragerzy wiozą wózek te stertą zwłok. Otwarte oczy zabitych nie wyrażają zdziwienia. Znów są w obozie. Stan liczbowy zgadza się. Z całej powierzonej Unkowi grupy przy życiu pozostał tylko Helmut Schwarz. Bloki od 16 do 20 ogłosiły stan bezkrólewia. Brak było blokowych, starszych izb, pisarzy i sanitariuszy. Przybyły na teren komendant spojrzał krytycznie na ocalałą z pogromu trójkę i zdecydował: „Trzeba wam przysłać posiłki". Z trzech rozbitków jeden Franek znalazł dość ducha, by przedstawić komendantowi koncepcję własną, polegającą na obsadzeniu przez komendanturę tylko stanowisk blokowych. Cała reszta funkcyjnych miała się rekrutować z ozdrowieńców, dzięki czemu szereg zdrowych osób można by skierować do innych prac. Półofi-cjalni funkcyjni mieli być zmieniani z chwilą dojścia do zdrowia, po czym na ich miejsce mieli być wprowadzani następcy. Stała rotacja personelu, mająca na celu rzekome odciążenie obozu, przypadła komendantowi do gustu, no a Franek, szczęśliwy projektant, posunął się o szczebel w górę. Ze względu na brak zawodowych pi- 1 Oddział rozwiązany. 91 sarzy na poszczególnych blokach został natychmiast mianowany pisarzem centralnym obozu chorych, co dało mi w ręce władzę, o jakiej nie śnił jeszcze wczoraj... Pierwsze efekty wystąpienia i sukcesu Franka stały się widoczne już wkrótce po objęciu nowej godne Rozpoczęło się wciąganie na wakujące funkcje nowy< ludzi, oczywiście ludzi z własnego kręgu. W tym to w3 śnie czasie na półof icjalne funkcje administracyjne i sanitarne przychodzą pierwsi Polacy: Jan Spaleniak, Maksymilian Proske, Feliks SteglińsM, ks. Szramek, Antoni Jankowski i inni. Uzupełniając braki obsady, wysuwając ludzi, którzy mieli we właściwym czasie już samodzielnie pracować, Franek prowadzi równocześnie akcję, którą nazywaliśmy „rozcieńczaniem". Polega ona na systematycznym wpajaniu w głowy niemieckich więźniów przekonania o kłamliwości wygłaszanych swego czasu prelekcji propagandowych o Polakach. Nie iść do przodu — znaczy cofać się Umocniony administracyjnie Franek nie przestał być osobą cenioną przez lekarza SS. Ten ostatni mógł co prawda również niewiele, ale w granicach swoich możliwości, w czasie swego niedługiego zresztą „panowania", 1 wykonał plan maksimum. On to sprowadził do obozu I chorych trochę leków, bandaży i jaki taki zestaw narzę- I dzi chirurgicznych. Opatrunki chorych robi się teraz na j bloku 20 — w „rezydencji" Franka — a sprawa przyj- \ mowania na rewir powoli wysuwa się z kompetencji personelu SS-Revieru. Oczywiście nie zanika metoda „wstępnej diagnozy" Rapport- czy Arbeitsdienstfuhre- ] ra — ona obowiązuje jeszcze bardzo długo — tym nie- mniej coraz łatwiejsze staje się wprowadzanie do obozu chorych ludzi potrzebujących pomocy. Dr Kriiger na interwencję Franka zarządza nawet boś w rodzaju diety (Sonderkost) dla poszczególnych I przypadków chorobowych. Jakkolwiek była to zwykła papka kartoflana czy jakaś odmiana rzadkiej kaszy, ale i w obozie — coś zupełnie wyjątkowego. Kilka misek tego ..specjału" rozdanego ukradkiem kilku potentatom obozowym działa na ich snobizm. Sprawia, że pojawienie się Franka kwitowane jest przymilnym uśmiechem, często zgoła nie pasującym do kanciastego oblicza. W ta-I ki to z kolei sposób Franek trafia do pisarza obozowego, na którego miał dotychczas wpływ tylko pośredni, trafia I do Unka, blokowego na polskim przecież bloku, i jeszcze do kilku innych, w których ręku koncentrują się pewne możliwości i losy wielu ludzi w pasiakach. Już nie pobłyskują zdziwieniem oczy niemieckich więźniów na widok litery „P" na czerwonym trójkącie pierwszego nieniemieckiego prominenta. Z Frankiem, znając jego oparcie o „wyższe siły", zaczynają się wręcz liczyć rzesze drobniejszych prominentów obozowych. | Pozycja Franka umacnia zarazem pozycję jego bezpośrednich podopiecznych. Mimo wszystko w głównym obozie akcje Franka nie stoją zbyt wysoko. Tu może iisiągnąć coś jedynie w drodze handlowej. Cała jego siła | to możliwości, jakie kryją w sobie pięć bloków i kilkutysięczna rzesza chorych, wśród których można kogoś przechować. Chorzy nie muszą teraz występować do* apelu, a ich liczenie przeprowadza jeden jedyny podoficer SS, który rzecz jasna nie zna wszystkich podejrzanych fizjonomii. To było dzieło Franka — a zarazem jego wielki atut. Jednakże najtęższe głowy II administracji przeczuwają, że obóz' chorych może stać się terenem wszelkich możliwych spekulacji i życiowych szans. Przeczuwają, że ten chudy, tak biegle szwargoczący po 92 93 niemiecku Polak trzyma klucz do sezamu. Nieco później przychodzi czas, gdy sam wielki Leitzinger prosi Franka 0 czasowe przechowanie w obozowej „lodówce" któregoś ze swoich kumpli... Ograniczenie formalności związanych z liczeniem więźniów w czasie apelu było efektem jeszcze jednego posunięcia taktycznego Franka. Zupełnie spokojnie,! jakby mimochodem napomyka on o poważnym niebez-j pieczeństwie zarazków, tak normalnych w atmosferze szpitalnej, gdzie koncentrują się różnego rodzaju choroby zakaźne, jak gruźlica, krwawa biegunka, róża twarzy, tyfus itp. Jeżeli dodamy, że cały obóz był zawszony, a plakaty niemieckie „groziły": „Eine Laus — dein Tod!" ', można zrozumieć, że co ostrożniejsi esesmani nie kwapili się z odwiedzinami tego siedliska bakterii. Stałe zręczne napomknienia tego rodzaju miały w jakiś czas potem owocować już bardziej wydajnie, w postaci j zakazu wstępu do obozu chorych dla esesmanów, na ra- ] zie zaś działały odstraszająco na jednostki. Z dnia na dzień rosną nowe problemy, wyłaniają się • nowe potrzeby. Potrzeby przerastają możliwości — stale i 1 do końca istnienia obozu. Pierwsze próby działania są skromne i polegają głównie na wyrywaniu z oddziałów pracy ludzi wartościo-i wych. Jeszcze dzisiaj silnych, ale skazanych na likwida- > cję przy pracy. Wyrywa się ich na dni, tygodnie, czy nawet miesiące i następnie w braku dalszych możliwości przetrzymania wypisuje się na inny blok, korzystając z powstałych w międzyczasie luk. Kontakty ze Schreib-stubą są w dziele tym niezwykle pomocne. W tym momencie zaczynają przynosić pierwsze zyski wkłady zainwestowane w poszczególnych „zielonych". Takim typowym przykładem owocowania nawiązanych przez 1 Wesz — to twoja śmierć! 94 ka kontaktów z „zielonymi" była i moja sprawa. fraz ze Stasiem Grzesiukiem, warszawiakiem przyby-,111 z Dachau, zacząłem czynić przygotowania do uciecz-. Szansę powodzenia były minimalne — to rzecz inna — be nim zdążyliśmy się o tym przekonać, nić przy gotowi ń przecięła denuncjacja jednego z: obozowych kole- W ten sposób poznałem bliżej metody śledztwa czasie którego o tyle miałem szczęście, że w porę nuciłem przytomność i nie sypałem) i po kilku dniach, Itóre spędziłem z czołem opartym o bramę wejściową :>l)ozu, oznaczony dwoma medalami: czarnym i 'czerwo-lym, trafiłem do karnej kompanii. Pobyt w niej przerwany został wypadkiem zakończonym zakażeniem krwi nodze. Wszelka pomoc szpitalna dla ludzi tego typu 3yła wykluczona, a więc praktycznie należało położyć i czekać na litościwy kij. W tym momencie na wije >wnię wkroczył Unek. Jego pozycja w II administracji Syła tak ugruntowana i wciąż rosnąca, sympatia do Po-Lików dzięki wpływom Franka już „wyzwolona", że ..iryzykował sam przedstawić mnie czynnikom decydu-j.icym o przyjęciu do obozu chorych. Próba zakończyła lię powodzeniem — nie licząc małego mordobicia pacjenta. Po przybyciu do obozu chorych i po niezbęd-lym zabiegu operacyjnym, dokonanym za pomocą sta-I rych krawieckich nożyczek, jako pierwszy „medali- ' zająłem miejsce w łóżku, co przyprawiło mnie lo mały zawrót głowy. Ze względów sobie tylko początkowo wiadomych Franek przetrzymał mnie przez dłuż-czas na bloku 20, na którym kuśtykając zacząłem w pewnym momencie spełniać nawet drobne funkcje ocnicze. Kres sielance położyło zjawienie się na re- ze jednego z esesmanów, któremu twarz moja coś przypomniała. Franek stanął przed koniecznością wypi- ia półinwalidy ze stanu chorych. Zmajstrował więc ą kartę więźnia, bez adnotacji o „odznaczeniach" 95 i — znając stosunek Unka do mnie — skierował mr na jego blok, wówczas blok 7. Byłem trochę sportowcer. zaś Unek — zapalonym kibicem i fantastycznym znawi wszystkich dziedzin sportu — co poza sympatią do Frai ka wpłynęło na stosunek Unka do> mnie. Tak Unek, narażając w poważnym stopniu własną głowę przymknął oczy na brak punktów i jedynym zabezpie czeniem, z którego skorzystał, było skierowanie mni do kamieniołomów, gdzie mniej rzucałem się w esesmanom, z których wielu mnie znało. Szczęśliwi' kilku z nich zostało właśnie oddelegowanych na inne sta nowiska, do nowo powstających podobozów. TegO' dzaju akcje były łatwiejsze do przeprowadzenia z w niami, którzy przybywali do obozu już ze znakiem, poznawczym. Unek i jeszcze kilku innych „zielonych" są więc mi| czącymi,. jakkolwiek nie wszystko wiedzącymi partn€ rami Franka w jego licznych akcjach. Szczególnie Unc przyjmuje na swój blok ludzi, których na rewirze prz trzymać już nie sposób. Niektórzy jego „zieloni" kumj nazywali go ironicznie polskim królem. I rzeczywiście można by przytoczyć wiele faktów, kiedy Unek wyst pował jako obrońca Polaków, czasem nawet w barda poważnych sporach, nawet na wysokim szczeblu. W tym czasie obóz w Mauthausen stał się terene kolejnych organizowanych przez górę SS akcji. Każe z nich to oddzielny rozdział. Akcja H-12 W styczniu 1941 roku Mauthausen opuszcza wieli rzesza więźniów Polaków, odtransportowana do pobl skiego Gusen. Spośród Polaków pozostają w Mauthaus 96 lv nie potrzebni fachowcy. W kilka dni później obóz x>łnia się nowym tłumem, również Polaków, sprowa->nych z innych obozów. Stan nowo przybyłych nie jest ele lepszy od przeciętnego stanu starych więźniów luthausen. Któregoś dnia w zaludnionym już obozie ,wia się grupa cywilów, którzy początkowo w towa-.'stwie esesmanów z komendantury, a następnie już ni przeprowadzają z poszczególnymi więźniami roz->wy, mające charakter wywiadów, i wypełniają an-¦ty. Pytania nawiązują dlo ewentualnych zaburzeń lysłowych „pacjenta" względnie jego najbliższej ro>-iny. Grupa lekarzy — gdyż oni to właśnie byli — in-suje się również więźniami, którzy ze względu na •óżnego rodzaju kalectwa czy trwałe urazy nie mogą mć wykorzystani przy pracach wymagających wiel-Bego wysiłku fizycznego. Wśród więźniów rozchodzą pe wypowiedzi lekarzy co do warunków pobytu w miej-:u, do którego chorzy zostaną odtransportowani. Zupełne oficjalnie mówi się o sanatoryjnych warunkach pobytu, które mają przyśpieszyć wyzdrowienie, o paez-<;ich, które można tam otrzymywać, a nawet i o możliwości uzyskiwania zezwolenia na odwiedziny chorych przez ich najbliższych. Warunki wyżywienia mają być całe niebo lepsze, no i oczywiście wyklucza się bicie. lvążą szczegóły, może .już nieistotne, o ciepłych szlaf-ikach szpitalnych, o uzdrawiających zabiegach itp. Wiele osób chorych czy tylko wycieńczonych staje robec nietrudnego do rozwiązania dylematu. Tu nie rzeba rozważać żadnych „za" i „przeciw". Wszystko >rzemawia za wyjazdem. Tu nie trzyma nic, a tam prane półwolność, sanatorium, Erholungsheim — jak mó- z głębokim przekonaniem przedstawiciele. Pada izwa miejscowości — Hairtheirn. Starzy więźniowie istriaccy robią miny pełne zrozumienia. Tak — Hart- jest znane właśnie jako duży ośrodek leczniczy Nad pięknym modrym Dunajem 97 chorób nerwowych. Jest znane szeroko w Austrii i fl granicą... Chętnych nie brak. Ustalona pierwotnie liczba chał rych, którzy mają skorzystać z dobrodziejstwa przeni^B sienią, powiększa się kilkakrotnie. Wielu więźniów, któ| rzy w zasadzie nie kwalifikują się do grona chorycM kręci się w pobliżu personelu rekrutującego i korzysta jąc ze sprzyjających momentów stara się o dołączenie dal szczęśliwego zespołu. Lekarze na szczęście wydają się] nie przywiązywać zbyt wielkiej wagi do analizy poi szczególnych przypadków. Na to będzie czas na miejscu! W końcu powstaje dwutysięczny transport, w skłafl którego przemycili się i niektórzy zdrowi więźniowie -fl z personelu szpitala SS i obozu chorych. Na jednyna z czołowych miejsc listy transportowej figuruje kapJ SS-Revieru Hermann. Praca zostaje zakończona i grupa lekarzy odjeżdżał aby przygotować pomieszczenia na przyjęcie dużej! grupy chorych. Wkrótce potem blokowi poszczególnych! bloków odprowadzają na plac apelowy więźniów z nuJ merami odpowiadającymi umieszczonym na liście tranjM portowej. Ostatnie sprawdzenie listy, uśmiechy poże-J gnalne rozdawane przez szczęśliwych wybrańców i otdl za ostatnim rzędem długiej kolumny zamyka się bramal obozu... Na blokach pozostają zdrowi i ci spośród cho-J rych, którzy nie mieli szczęścia. W dwa dni później po obozie, początkowo nieśmiało* potem coraz uporczywiej, zaczyna się rozchodzić pogło-T ska o nadejściu dużej partii pasiaków i butów, rzekomo] pozostałych po wysłanej grupie więźniów. Oczywiście większość tłumaczy to sobie tym, że przecież na miejscu] otrzymali oni nowe ubiory szpitalne. Niedługo jednak] obóz staje wobec nowego faktu — napływają pełne ji informacje, z których wynika, że1 cała ta olbrzymia par-, tia „szczęśliwców" została zagazowana, jako że „naukow- iloszli do wniosku, iż jest to najpewniejszy lek prze-IClwko wszelkim schorzeniom... W całym tym łańcuchu mistyfikacji jedno okazało się dą. Stacja docelowa transportu — Hartheim. Akcja ta miała szeroki zasięg. Obóz w Mauthausen był dwu- n,i tym z kolei objętym nią miejscem odosobnienia — Btąd jej nazwa. Akcja H, poza tym, że otworzyła oczy masie więź-klów na metody likwidacji ludzi zbytecznych, rzuciła Ihop światła i na szereg innych spraw obozowych. Na lednej z czołowych pozycji listy transportowej do Hart-n figurował kapo SS-Revieru Hermann, zaufany .sługa esesmanów i przyjaciel pisarza obozowego Leitzin-i. Opuścił obóz z rozpromienionym obliczem, spodziewając się dalszych „dostojeństw" na nowej drodze [życia. Rozumiejąc, że żadna pozycja w obozie nie jest ! wieczna i że wilka, który upadnie, zagryzie zgraja, wykorzystał szansę, jaką dawał mu transport, i opuścił niebezpieczny statek, na którym przecież dość mocno i pewnie trzymał się burty. I wraz z pogardzanym tłumem muzułmanów poszedł na dno... A przecież zarówno esesmańscy protektorzy Hermanna, jak i Leitzinger, wiedzieli niewątpliwie, co się święci. Hermann nie musiał iść w składzie „szczęśliwców", wręcz przeciwnie, musiał on wykorzystać maksimum swoich stosunków, aby zmieścić się wśród wytypowanych. Pupil esesmanów Hermann wiedział już zbyt wiele, był już raczej niewygodnym świadkiem, tak że odejście, i to odejście ostateczne, było im na rękę. Dla Leitzingera z kolei rosnąca w znaczenie pozycja Hermanna nie była obojętna. Wielki bandyta czuł się w pewnym sensie zagrożony. Znośne warunki, minimalne wpływy i ograniczone możliwości — to wszystko, do czego można było dopuścić swoich partnerów. Uśmiechnięty Leitzinger 98 żegnał więc uśmiechniętego Hermanna z całym spokc jem skazując na śmierć niebezpiecznego konkurenta. W ramach akcji H-12 planowany był jeszcze jed€ transport, który jednak już do skutku nie doszedł. nym z powodów była chyba okoliczność, że cel i pev szczegóły akcji doszły do wiadomości i świadome wszystkich więźniów. Organizacja bliźniaczego te portu mogłaby natrafić na trudności. Do dyspozycji kc mendantuty stał przecież tak olbrzymi wachlarz met i systemów, że utrata jednego, rozszyf rowanego, nie się zbytnio odczuć. Dla bliźniaka Mauthausen, dla obóz Gusen, zorganizowano akcję H-13. Jednak na skut poważnego przeciągania się przygotowań w czasie więl szość wytypowanych odpadła na skutek nieszczęśliwe zgonu własną śmiercią, tak że w chwili realizacji zami€ rżeń w skład transportu weszli już z gruntu nowi „pacjenci"... Ubytek kapo Hermanna wpłynął korzystnie na ogólr warunki osób zagrożonych. Nastawiony przez Fra Pepi Dorn wykorzystał swój wpływ na Leitzingera, sugerując na stanowisko kapo SS-Revieru dotychczasowe-1 go kapo-vier. Koncepcja jego przewidywała powierzenie dotychczasowych obowiązków kapo-vier pisarzowi cen- j tralnemu obozu chorych, który według niego miał dość czasu, aby po rannym apelu zebrać chorych i przedsta- ] wić ich do oględzin lekarskich, a następnie zakwalifikowanych dostarczyć do obozu chorych oraz załatwić i wszystkie konieczne formalności. Jako argument decy- I dujący dla administracji SS wysunięto zawężenie kręgu osób stykających się bezpośrednio z bakteriami, a więc ograniczenie możliwości ich roznoszenia. Zarówno Lei-tzinger, jak i esesmani zostali przekonani i w ten sposób skrócono łańcuch pośredników między obozem zasadniczym a blokami chorych, co w wydatny sposób ułatwiło udzielanie pomocy potrzebującym. Nowe możli- |r«>ści, wynikające z połączenia dwu zakresów czynności I nym ręku, ułatwiły przemycanie do szpitala osób >żonych. Ze względu na techniczną niemożność ilstawiania „chorych" oznakowanych jednym ¦ punktów, czerwonym lub czarnym, bądź też, co zresztą ż,ało do rzadkości, obydwoma, byli oni ukrywani na ¦oku Unfea. Po ogólnym przeglądzie chorych przez le-Łrza SS Franek z pomocą Pepi Kohla dopisywał nieobecnych do przygotowanej w międzyczasie listy przy-kć. Prowadząc z kolei wytypowanych po drodze zawa-¦zał o blok Unka, dołączając do kolumny nieoficjalnych knejentów. Po odejściu Kohla z tego stanowiska obowiązki jego jął Czech — Ulbrycht. Równocześnie z Ulbrychtem I a je się do SS-Revieru „czerwony" Ernst Martin, były Byi^ktor gazowni w Innsbrucku, który usuwa w cień rii<'dawnego potentata i pupilka naczelnego lekarza SS Ira Krebsbacha, „zielonego" Schmidta. Martin objąwszy Ipo Schmidcie stanowisko pisarza SS-Standortarzta na- lychmiast przystępuje do współpracy z Frankiem i Ul- Ibiychtem, a pomoc jego jeszcze bardziej ułatwia proces I przerzutów. Posiadacze „orderów" po dojściu do formy zostawali przekazywani na któryś z bloków opanowany przez /..¦iprzyjaźnioną administrację. Oczywiście musiało to być poprzedzone przerobieniem kartoteki, przy czym na nowej „zapominano" o właściwej adnotacji. Nauka nie poszła w las... Dalsze umacnianie pozycji Franka odbywało się przez kolejne pozyskiwanie nowych popleczników. Szczególne znaczenie ma tu osoba Pepi Dorna, który odgrywa wów- 100 101 czas w obozie rolę szarej eminencji. Ten więzień j Leitaingerowi potrzebny, a że mimochodem Pepi pcJ trafi załatwiać „swoje" sprawy — jego decyzje są pra-| wie zawsze urzędowo potwierdzane przez wszechwładJ nego pisarza obozu. Najłatwiej trafia do niego Peplj w chwilach, kiedy Leitzinger znajduje się pod działaniem środka rozweselającego. Za namową Franka zwią«j zany już z nim w pewnym sensie Pepi głośno i szerok mówi o konieczności odseparowania od reszty ób między innymi od 'przedstawicieli komendantury SS, obozu chorych — ze względu na wciąż istniejące nieJ bezpieczeństwo zakażenia. Te same argumenty wysu-l wane są w kwestii zakwaterowania na blokach SonderJ revieru funkcyjnych zatrudnionych w SS-RevierzeJ w krematorium oraz w aptece. Przedstawiciele tychl oddziałów roboczych pomieszczeni więc zostali na blo-l kach chorych, wspólnie z dotychczasowym personelem administracji obozu chorych, i stąd wychodzili do normalnych zajęć zawodowych. Zgrupowanie tych ludzi,! stałe ich przebywanie ze sobą zwiększyć miało stopieni zbliżenia i zaufania, a więc rozszerzyć możliwości po-l mocy, ingerencji, jak również stworzyć pewne zaple-1 cze na wypadek trudności. W zamian więźniowie ci] uzyskali wielki przywilej, polegający na prawie do nieobecności na apelach. Aby w pełni zdać sobie sprawę z tego., czym był óvm przywilej, musimy uzmysłowić sobie, czym były w obo-j zie apele. Apele odbywały się w obozie kilka razy w ciągu doby, a ich zasadniczym oficjalnym celem było stwierdzenie zgodności stanu liczbowego więźniów z zapisami staty-j stycznymi. W różnych okresach istnienia obozów zmienia się ilość apeli, istnieją one jednak stale i nie można 1 sobie wyobrazić dnia bez ciągnących się w nieskończoność sprawdzań stanu. Apele odbywają się o ściśle okre- j I ch godzinach i żadne przeszkody natury atmosfe- : i ¦ j nie są w stanie wpłynąć na przełożenie terminu ¦ki. Wręcz przeciwnie, deszczowa pogoda zwykle ! uża czas wystawania, gdyż przedstawiciele admi- icji SS ociągają się z wyjściem do przeliczania, i ;jąc na chwilę rozpogodzenia. Zebrani więźniowie Łc/ckują łaskawego końca. I tu właśnie wychodzi na U\v wspólnota prominentów i ostatniego rzędu muzuł- <>w. Tak jedni, jak i drudzy tkwią obok siebie rugach deszczu, wystawiają głowy na działanie u, gradu itp. W obozie Mauthausen i jego filiach ¦pHo były szczególną udręką, gdyż klimat terenów łr/.yalpejskich w Austrii znany jest z nagłych skoków Ł>i;i>dy i temperatury. Na placu apelowym każdy blok ma wydzielone miej-lc<'. na którym blokowy ustawia wszystkich mieszkań-Ww, przygotowując ich do mającego nastąpić liczenia, ¦uż na pewien czas przed godziną wyznaczoną na zbiór-p<; szanujący się blokowy wypędza gromadkę na ulicz-|k<; między barakami, ustawia rzędami w dziesiątkach, tokroć równa szeregi i rzędy, no i jako niezmienny lent przygotowawczy do apelu przeprowadza ćwi-Ir/enia mające na celu sprawne i jednoczesne zdejmowanie i wkładanie czapek więźniarskich. Znam wielu | długoletnich więźniów, którzy już po oswobodzeniu imowali nakrycie głowy w sposób charakterystyczny, polegający na uderzaniu ręką ze zdjętym, dajmy na to, kapeluszem w bok uda. Po wstępnych przygotowaniach gromada już dziesiątkami maszeruje na plac apelowy przy głośnych nawoływaniach blokowego, zwracającego baczną uwagę na równanie i krycie. Po osiągnięciu wyznaczonego stanowiska więźniowie ustawiają się w dziesięciu rzędach, t warzami do środka placu apelowego. Tu następuje kilkakrotna próba równania, jeszcze kilka chwytów czapki 102 103 czas w obozie rolę szarej eminencji. Ten więzień jest Leitzingerowi potrzebny, a że mimochodem Pepi potrafi załatwiać „swoje" sprawy — jego decyzje są pra- j wie zawsze urzędowo potwierdzane przez wszechwładnego pisarza obozu. Najłatwiej trafia do niego Pepi w chwilach, kiedy Leitzinger znajduje się pod działaniem środka rozweselającego. Za namową Franka zwią- j zany już z nim w pewnym sensie Pepi głośno i szeroko mówi o konieczności odseparowania od reszty obozu, między innymi od przedstawicieli komendantury SS, • obozu chorych — ze względu na wciąż istniejące niebezpieczeństwo zakażenia. Te same argumenty wysu-! wane są w kwestii zakwaterowania na blokach Sonder-revieru funkcyjnych zatrudnionych w SS-Revierze, | w krematorium oraz w aptece. Przedstawiciele tych oddziałów roboczych pomieszczeni więc zostali na blo-kach chorych, wspólnie z dotychczasowym personelem I administracji obozu chorych, i stąd wychodzili do nor- j malnych zajęć zawodowych. Zgrupowanie tych ludzi, i stałe ich przebywanie ze sobą zwiększyć miało stopieni zbliżenia i zaufania, a więc rozszerzyć możliwości po-; mocy, ingerencji, jak również stworzyć pewne zaple-j cze na wypadek trudności. W zamian więźniowie ci uzyskali wielki przywilej, polegający na prawie do nieobecności na apelach. Aby w pełni zdać sobie sprawę z tego, czym był ów przywilej, musimy uzmysłowić sobie, czym były w obo-l zie apele. Apele odbywały się w obozie kilka razy w ciągu doby, j a ich zasadniczym oficjalnym celem było stwierdzenie zgodności stanu liczbowego więźniów z zapisami staty-j stycznymi. W różnych okresach istnienia obozów zmienia się ilość apeli, istnieją one jednak stale i nie można I sobie wyobrazić dnia bez ciągnących się w nieskończoność sprawdzań stanu. Apele odbywają się o ściśle okre- ch godzinach i żadne przeszkody natury atmosfe-nej nie są w stanie wpłynąć na przełożenie terminu Id. Wręcz przeciwnie, deszczowa pogoda zwykle ¦dłużą czas wystawania, gdyż przedstawiciele admiracji SS ociągają się z wyjściem do przeliczania, ając na chwilę rozpogodzenia. Zebrani więźniowie kują łaskawego końca. I tu właśnie wychodzi na i wspólnota prominentów i ostatniego rzędu muzuł-ów. Tak jedni, jak i drudzy tkwią obok siebie v strugach deszczu, wystawiają głowy na działanie zu, gradu itp. W obozie Mauthausen i jego filiach o były szczególną udręką, gdyż klimat terenów przy alpejskich w Austrii znany jest z nagłych skoków >dy i temperatury. Na placu apelowym każdy blok ma wydzielone miej-|ce, na którym blokowy ustawia wszystkich mieszkań-. przygotowując ich do mającego nastąpić liczenia. Już na pewien czas przed godziną wyznaczoną na zbiór-' szanujący się blokowy wypędza gromadkę na ulicz-niędzy barakami, ustawia rzędami w dziesiątkach, »o stokroć równa szeregi i rzędy, no i jako niezmienny element przygotowawczy do apelu przeprowadza ćwi-nia mające na celu sprawne i jednoczesne zdejmo-anie i wkładanie czapek więźniarskich. Znam wielu ługoletnich więźniów, którzy już po oswobodzeniu rdejmowali nakrycie głowy w sposób charakterystyczny, ¦legający na uderzaniu ręką ze zdjętym, dajmy na to, kapeluszem w bok uda. Po wstępnych przygotowaniach gromada już dziesiąt-ami maszeruje na plac apelowy przy głośnych nawo-\¦waniach blokowego, zwracającego baczną uwagę na ównanie i krycie. Po osiągnięciu wyznaczonego stanowiska więźniowie ustawiają się w dziesięciu rzędach, warzami do środka placu apelowego. Tu następuje kil-a krotna próba równania, jeszcze kilka chwytów czapki 102 103 i parę komend w rodzaju: „na prawo" czy „na lewi patrz!" Do liczenia przystępuje się z taką pedanterią. ż na pół wykończeni więźniowie, którzy za kilka chwi ujęci zostaną w rubryce: „zmarli", muszą brać udzia! w zbiórce, chociażby leżąc za szeregami właściwego blc ku. Po dokonaniu spisu „z natury" następuje uwzględ nienie różnic spowodowanych usprawiedliwioną ni' obecnością pewnej części więźniów znajdujących si< w pracy, czy też z innych ważnych przyczyn nie zebra< nych na placu apelowym. Z kolei stany ilościowe sprawdzane są z zapisami statystycznymi, określającymi ilość, jaka powinna być. Tu nie ma mowy o trwałej pomyłce. W razie niezgodności wynikłych z błędów zestawień statystycznych, bądź też z omyłek przy liczeniu, akcja zaczyna się od nowa. Żaden apel, w żadnym wypadku, nie może się zakończyć, dopóki stan się całkowicie nie zgodzi. Dopiero wtedy pada oczekiwana z utęsknieniem komenda: „Blokami odmaszerować!" — i poszczególne „kompanie" udają się do baraków. Apele ranne kończą się rozkazem: „Arbeitskommando formieren!", który jest równoznaczny z uznaniem apelu za skończony. Zna- | jąc systematyczność Niemców, nietrudno się domyślić, że czynność przeliczania wielu tysięcy więźniów nie była ceremoniałem krótkim. A niezależnie od liczenia trzeba było „strzelić" kogoś w mordę za rzekomo niemiłe spojrzenie, kopnąć w tyłek, aby się nie garbił, wyrżnąć pięścią w brzuch wystający z szeregu, a następnie „poruszać" czubkiem buta leżących za szeregami. W ten sposób apele, a szczególnie apele wieczorne, przeciągały się znacznie* a działanie czynników atmosferycznych na nieruchome, tkwiące w postawie na baczność szeregi było tak widoczne, że bez przesady można uznać apele za jeden z elementów ogólnego programu wykańczania więźniów. Jak już mówiliśmy, apel trwał aż do ostatecznego uzgodnienia stanu książkowego ze m istotnym. Każdorazowe, nieliczne zresztą przy-:lki. ucieczek powodowały przedłużanie się czasu trwa-u apeli w nieskończoność. Znane są wypadki, gdy ieczki, zresztą prawie z reguły nieudane, powodowały inie więźniów w sizyku apelowym przez kilkanaście, y nawet kilkadziesiąt godzin. W takich momentach i> robiono wyjątków dla najbardziej nawet „wpływom ch" osobistości. Każda godzina stójki apelowej zwięk-Bała ilość leżących za szeregami, a do rzadkości nale-wypadki, aby raz leżący na ziemi miał jeszcze se na przetrwanie większej ilości apeli. Jedna grupa więźniów jest uprzywilejowana — cho-przebywający w obozowym szpitalu. Ci są liczeni I w łóżkach, a ogólny stan chorych, łącznie ze zdrowym ionelem obozu chorych, meldowany jest jako całość I dołączany do globalnego raportu obozowego. Posiadacz I takiego przywileju wygrywał olbrzymią stawkę życiową li chciał za wszelką cenę utrzymać ten stan posiadania jak najdłużej. W ten właśnie sposób stworzył sobie franek grono ludzi poważnie zobowiązanych, a z drugiej strony posiadających określone korzystne możli-I wości... Zasadniczym celem wszystkich tych dalekowzrocznych zachodów naszego Franka było osaczenie Leitzin-tfera ze wszystkich stron. Pozycja tego bandyty była w istocie poważna i z tym należało się liczyć, natomiast casus Hermanna pokazał, jak niebezpiecznie jest ustawiać samego siebie na piedestale zaszczytów. Korzystniejsze było działanie z ukrycia, poprzez specjalnie ustawione „sondy" czy „peryskopy". W szpitalu obozowym obowiązywał jeszcze jeden paradoksalny zakaz, jakich nie brak było w obozach — nie wolno było mianowicie pod żadnym pozorem zatrudniać więźniów-lekarzy w charakterze lekarzy. Zarówno w obozie zasadniczym, jak i w obozie chorych 104 105 byli więźniowie-lekarze, ale pracowali oni jako ślusarze^ stolarze, najczęściej zaś pracowali w kamieniołomact W wypadku dostania się lekarza do rewiru niebezpiec nie było zatrudniać go ma funkcji choćby w minimalnyi stopniu związanej z niesieniem ulgi chorym. Oficjalnie zakaz ten przetrwał aż do wiosny 1943 roku. Tymczasem odpowiedzialną funkcję „naczelnego chij rurga" sprawował w obozie chorych wspomniany ji Ferdel Biirger. Do Ferdla jako więźnia nie można mk szczególnych pretensji, na pewno nie zalazł on za skói swoim towarzyszom, jak i czasowym podopiecznym, i Miał jednak jedno ale. Po prostu nie miał pojęcia o m€ dycynie, nie mówiąc już o chirurgii. Nie znaczy to, ż Biirger nie dokonywał zabiegów — owszem, nawet poJ ważnych operacji. Jednak jego znajomość anatomii była ] dość ograniczona, tak że przecięcie ropnia niejednokrot-j nie pociągało za sobą uszkodzenie arterii czy nerwu, i Wyleczony z karbunkułu chory mógł więc mieć zależnie 1 od zbiegu Okoliczności sztywną nogę czy rękę bądź nie-] dowład kończyn. Szczególnie niebezpieczne były ope-j racje Ferdla dokonywane na partiach ciała sąsiadują-J cych z głową. Znając jego rozmach, a jednocześnie] trudności w zlokalizowaniu ogniska choroby do ma-j łego odcinka, można się było zawsze spodziewać czegoś zbliżonego do amputacji głowy. Wszystko to dzieje się w obozie chorych w okresie, gdy w Mauthausen znajduje się już pewna ilość więźniów-lekarzy, zatrudnionych niestety na innych odcinkach. Omijając wyraźny zakaz komendantury Franek ściąga pod pozorem choroby do obozu chorych dwu dotychczasowych pracowników ka-' mieniołomów: chirurga czeskiego profesora dra Podla-hę oraz jugosłowiańskiego internistę dra Padjena. Część pierwsza zadania, a mianowicie sprowadzenie nowych pacjentów do obozu chorych, jakkolwiek połączona z pewnymi trudnościami, nie była problemem. i;cie zakazu odgórnego co do zatrudnienia ich zgo-¦. przygotowaniem zawodowym również nie było •komplikowane, jako że obaj lekarze, a w jakiś potem również przybyły z Gusen dr Czapliński byli w stanie chorych i w wypadku kontroli ich riwa rola mogła pozostać nie ujawniona. Cóż jed-fck zrobić z Ferdlem Burgerem, który mógł przecież ić się dotknięty w godności własnej i zagrożony 1 swojej pozycji. Jego niechęć mogłaby być brzemienna .skutki. Tu musiał Franek długo wysilać swój spryt, : wreszcie udało mu się wpoić w Ferdla głębokie prze-jnanie, że podporządkowanie mu tak znanych naukow-6w umocni jego pozycję zawodową i społeczną. Szczę-iiwym zbiegiem okoliczności większość ludzi wierzy r siebie więcej niż we wszystko inne. Ferdel nie na-jkał tu do wyjątków. Raz ustawiwszy się we własnym rzekonaniu jako „ordynator" szpitala, zrezygnował ła-awie z drobniejszych zaszczytów, jakkolwiek jeszcze * czasu do czasu wizytował swoich „młodszych kolegów po fachu" i uczestniczył jako obserwator w zabiegach chirurgicznych. Jego wygodnictwo sprawiało, że nie narzucał się ze swoją pomocą, a tym samym i ze .swoim zadaniem. Pozostawieni sami sobie lekarze w krótkim czasie mogli już bezpośrednio wpłynąć na poprawienie stanu chorych na blokach szpitalnych. Szczególnie korzystnie ! odczuli zmianę chorzy wymagający pomocy w postaci zabiegów chirurgicznych. Jest rzeczą zrozumiałą, że łatwiej było pomóc w wypadkach, gdy o zdrowiu decydowała wiedza i ręka chirurga niż w przypadkach; gdy przywrócenie zdrowia zależało od leków, którymi nie-;tety „szpital" nie dysponował. Szczęśliwym, zbiegiem okoliczności większość chorób miała źródło w krańcowym wyczerpaniu, tak że pacjenci przy nie zwiększonej wprawdzie racji żywnościowej, ale uwolnieni od nad- 106 107 miernego wysiłku i bicia, nieraz wbrew zdrowemu sądkowi wracali do zdrowia. Lekarze udzielający pomocy lekarskiej więźniom nit. legalnie narażali się co dnia na najgorsze konsekwenJ cje. W ten sposób dr Podlana i dr Padjen przez bliskc dwa lata ryzykowali życie. Ruchy etnograficzne Pierwsi po Polakach zjawiają się w obozie Czesij a wkrótce potem Hiszpanie. Są to również — jak Poh lacy —' niemal wyłącznie więźniowie polityczni. Po«j dobnie też są traktowani,1 z tą tylko różnicą, że rzadziej idą całymi transportami do karnej kompanii. Czesi —i jak niedawno Polacy — pochodzą bezpośrednio z wol-J noś ci, z więzień i wreszcie z różnych obozów przejściom wych. Są w stosunkowo niezłej kondycji fizycznej. Ale już w kilka tygodni po przybyciu pierwszych Czechów, i za ich.blokami podczas apeli wieczornych leżą pierwsi kandydaci w zaświaty. W jeszcze gorszej sytuacji zna-j leźli się Hiszpanie, których pierwsze transporty przybywają do Mauthausen na przełomie lata i jesieni 1940 roku. Oni mają za sobą kilkuletnią kampanię wewnątrz-krajową; wyczerpani długim pobytem w okopach, trud-1 nymi warunkami bytowymi szeregu lat, prawie z reguły przeciwnicy ustroju frankistowskiego, jeśli nie komuniści, to w każdym bądź razie ludzie o wybitnie lewicowych przekonaniach —¦ po przejściu granicy francuskiej z chwilą zakończenia działań wojennych na froncie wewnętrznym zostali internowani w specjalnych obozach. Tu, jakkolwiek nie poddawani szczególnym torturom, jednak w dalszym ciągu pozostawali w warunkach znacznie odbiegających od .normalnych. Po 108 |J<;du przez hitlerowców znacznej części Francji i ci ¦ znaleźli się w ich rękach. Jakiż mógł być stosu-rk władców III Rzeszy do wrogów Franco? Oczywiście ś biegnącego w pierwszych szeregach w dół toczyła lir lawina ciał, nabierając coraz większego rozpędu I zbierając wciąż nowe ofiary. Dla wielu takie przejście ostatnie. Tych, którzy mieli połamane nogi, dobi- stróże porządku, jako że człowiek ze złamaną i nie stanowił żadnej wartości jako środek trans- bortu. Najwięcej ofiar pociągał za sobą marsz pod górę. ( ir]lały z wyczerpania, bezsilny więzień padał pod cię^ żarem kamienia, który przytłaczał swoim ciężarem wła-¦ środek transportowy, bądź też toczył się z łoskotem w dół, miażdżąc napotkane po- drodze żywe jeszcze isto-ty. Oswobodzony od ciężaru głazu więzień wystawiony był na deszcz razów, wymierzanych bykowcem esesmana, czy też pałką kapo>. Oszołomiony, wędrował we wskazanym mu kierunku... Zachodzące mgłą zmęczenia, przerażenia i bólu oczy nie widziały stojącej opodal linii posterunków. Jeszcze chwila i oto padał, już na zawsze, od strzału służbisty z trupią czaszką na wyłogach kołnierza. W wielu wypadkach na miejscu był fotograf, który po wywleczeniu zwłok poza linię wartowników robił zdjęcie, do którego gotowy już był stereotypowy podpis: „Auf der Flucht erschossen" 1. Jednym ze starych, ale zawsze używanych chwytów było zrywanie idącemu w szeregu więźniowi czapki i rzucanie jej poza linię wartowników. Pouczony o tra- 1 Zastrzelony podczas ucieczki. 114 115 gicznyeh skutkach utraty części odzieży więzień rob kilka odruchowych kroków w kierunku leżącego okr cia głowy. I w tym wypadku podpis pod zdjęciem mó\ 0 próbie ucieczki. W stosunku do najbardziej „opornych", a więc tyc którzy wbrew zdrowemu rozsądkowi jakoś osiągs z ciężarem zawrotną wyżynę schodów i zdołali szczęśl wie zejść, sięgnięto do metod najcięższego kalibi W powrotnej drodze bito ich raz koło razu, sugeruj! jednocześnie, że ucieczka od bólu jest w linii prost bardzo bliska. Wystarczy skoczyć w dół z prostopadłe ściany, liczącej sześćdziesiąt — siedemdziesiąt metrów wysokości. W olbrzymiej ilości wypadków była to toda skuteczna, „Skoki spadochronowe",' jak okreśUH esesmani owo „widowisko", rozpoczęły się już piervM szego dnia istnienia nowego „oddziału pracy". Żydzi skakali przy każdym schodzeniu — pojedyncza czasami po dwu, a raz, jeśli dobrze pamiętam, skoczyli] razem ojciec i dwaj dorośli synowie. Większość zbliżała się do krawędzi skalnej już zdecydowana. Ci nie paJ trząc w dół rzucali się całym ciężarem obolałego ciała] 1 po chwili ciężki jęk skalnego podłoża obwieszczał roz-l stanie się z życiem. Niektórzy spojrzawszy w dół cofali się, rozglądając się bezradnie i szukając promyka nadziei w twarzach poganiających ich esesmanów. Widocznie szukające oczy nie znajdowały oparcia, gdyż po krótkim wahaniu podchodzili powtórnie, tym razem już osta-J tecznie zdecydowani. Niektórzy zbliżali się do krawędzi biegiem i nie skakali, tylko po prostu spadali] w otchłań —¦ jak nieruchome, bezwładne bryły. Czasem obijali się o wystające odłamy granitu, ponosząc śmierć jeszcze przed ostatecznym upadkiem. Każdy upadek na skalne podłoże kamieniołomu kwitowany był przez zgromadzonych esesmanów rechotem śmiechu. Szczególnie cieszyły ich wypadki roztrzaskiwania się ciał po 116 :e; wtedy podnosili na trzymanych w ręku kijach ikazywali sobie szczątki zabitego — czerep czaszki ii) dymiący jeszcze mózg — mówiąc: „Jeszcze jeden 'dowski pies zdechł". Mimo że zdanie to powtarzało się t ! wiście niemieckie, pracujące dla potrzeb armii. Zwohiie-i nia były w obozie czymś zupełnie niezwykłym. Pisarz blo-j kowy zawiadamiał takiego szczęśliwca, że jutro ma zgłosić na przesłuchanie poprzedzające zwolnienie. Na-1 zywało się to Entlassungvernehmung. Następnego dnia' bezpośrednio po rannym apelu więzień meldował przed Oddziałem Politycznym. Tu otrzymywał skierowanie do Effektenkammer, gdzie były przechowywane rzeczy osobiste więźniów. Jeśli zwolnienie dotyczyło 118 i.ia zbyt wyniszczonego, muzułmana, przesuwano i n o pewien czas, potrzebny na częściowe choćby łudzenie zmarszczek głodowych. Rzecz jasna nie sLkich zdołano doprowadzić do stanu normalnego. d otrzymaniem własnej odzieży więzień podpisywał bcwiązanie, że nie wyjawi żadnych szczegółów doty-icych warunków pobytu w obozie. Za wyjawienie jmniejszej nawet drobnostki groził natychmiastowy wrót do obozu. Więzień zwolniony był eskortowany tacji kolejowej, gdzie wręczano mu bilet, jeśli miał I koncie pieniądze, kupiony z jego własnych fundu- Bów. [ W początkowym okresie funkcjonowania obozu istniał pis, że członkowie rodziny mogą obejrzeć w ,,'kapli-ky" ciało zmarłego więźnia. Oczywiście był to tylko su-fchy przepis. Któregoś z letnich miesięcy 1940 roku doi pozu przybyła pani Jeleń wraz z maleńką córeczką, po-iadomiotna, że mąż jej zmarł w obozie. Zaprowadzono I do „kaplicy", a następnie rozległ się donośny krzyk: .Dolmetscher!" 1 Pod ręką był akurat Stasio Gołębiow-Ici, znający dość dobrze niemiecki. Z polecenia ówcze-knego adiutanta obozowego SS-Untersturmiuhrera Zut-. który pofatygował się osobiście, Stasio wyjaśnił wdowie: „Komendantura SS bardzo żałuje, gdyż było im wiadomo, że mąż jej był znanym, i cenionym inżynierem kopalnictwa i nawet samym Niemcom był bardzo potrzebny. Tutaj znalazł się tylko na półrocznym przeszkoleniu i już miał być zwolniony, gdy niestety i - zyplątała się tak ciężka choroba serca, że nawet kon-lylium najlepszych lekarzy nic nie zdołało pomóc". Na uwagę zbolałej kobiety, że przecież mąż jej nigdy na Berce nie chorował, odpowiedziano, że widocznie bardzo ja kochając, ukrywał przed nią swój poważny stan zdro- Tłumacz! 119 wia. Największa jednak przewrotność i obłuda kryły sfl w tym, że wdowie pokazano zwłoki zupełnie oboegB człowieka, jako że jej mąż miał głowę tak rozwalonJ łopatą przez kapo Matuchę („zielony" Niemiec — szcz^H gólnie okrutny wobec Polaków), że trudno było uspnH wiedliwić jego wygląd chorobą serca. W dialogu eseM mana z kobietą nie brak było i takich wyjaśnień, jafl stwierdzenie, w odpowiedzi na wątpliwości niewiasłł co do autentyczności zwłok, że ludzie po śmierci bard™ się zmieniają... W roku 1940 w obozie znalazł się korespondent amel rykańskiego dziennika, z pochodzenia Żyd. Zatrzymano! go i oddano w ręce kapo komanda budowy odrutowa-J nia, pod okiem którego przy akompaniamencie ni^B ustannego bicia musiał nosić z jednego końca obozu nfl drugi, a następnie z powrotem ciężkie kamienie. Mię-J dzy Stanami Zjednoczonymi a Niemcami istniały! w owym okresie normalne stosunki dyplomatyczne, to-J też wkrótce nastąpiła interwencja ambasady, której] przedstawiciel przybył do' obozu. Dziennikarz został] przeproszony przez esesmanów; akt ten poparty został! nawet wiązanką kwiatów; dumny i blady wrócił na ra-1 zie do obozu, który wedle zapewnienia komendanta] opuścić miał już następnego dnia. A po południu w cza-} sie marszu esesman zerwał mu czapkę i rzucił w pobliże strefy posterunków. W roku 1941 w Mauthausen znalazł się znany ekoji nomista i prawnik, dr Frankfurter, obywatel brazylij-; ski, a urzędowo — handlowy przedstawiciel swojego kraju. Interwencja, po kilku dniach jego pobytu w obozie, była „skuteczna" — w nocy zapędzono go na druty elektryczne zmniejszając uprzednio napięcie prądu tak, że z lekka porażony wisiał na drutach do rana i do-1 piero rano, kiedy puszczono silny prąd, spalił się. W obawie przed rozpowszechnianiem się wiadomości zo surowo karano kontakty więźniów z cywilami. ii podejrzany o kontaktowanie się z więźniem obozu I się w każdej chwili znaleźć za drutami, a więzień, I k I óremu udowodniono kontakt z cywilem, od razu mógł gnać się z życiem. W wypadku przyłapania z przed- I miotem pochodzenia wolnościowego wolno było przy- '¦ się do kradzieży, co w najgorszym razie kończyło carną kompanią, a przy dużej dozie szczęścia nawet I mogło ujść płazem. Przyznanie się do otrzymania czegoś ¦od osoby cywilnej było równoznaczne z wyrokiem śmier- I ci dla obydwu partnerów. Obłuda rządziła wszystkimi kontaktami obozu z otaczającym go światem. W listach do domu więzień nie I miał oczywiście prawa donieść nawet o prawdziwej chorobie czy jakichkolwiek brakach. Trzeba było wi-I dzieć przewracającego się z głodu i wyczerpania muzuł-mana, jak pisał niejednokrotnie już swój ostatni list do domu, zaczynający się od słów: „Ich bin gesund und fiihle mich gut" 1. Niektórzy dodawali już z własnej woli słowo „munter" 2, co było chyba szczytem cynizmu w stosunku do samego siebie. Oczywiście rodzina w pewnym stopniu czuła się uspokojona, jakkolwiek zastanawiał może nieco trzęsący się charakter pisma młodego człowieka. Wkrótce przychodziło wyjaśnienie w postaci krótkiej informacji z komendantury SS: „Nieszczęśliwy wypadek przy pracy, wszelka pomoc była spóźniona", względnie lakonicznego stwierdzenia: „Lungenentzun-dung"3. Zawiadomienia te były drukowane w większych ilościach raz na jakiś czas, stąd okresowe epidemie zapaleń płuc i chorób serca. W piętnaście lat po zakończeniu wojny dowiedziałem się np., w jaki sposób warszawskie gestapo powiado- 1 Jestem zdrowy i czuję się dobrze. 2 Rześki. 3 Zapalenie płuc. 120 121 miło dr Czamecką o śmierci brata, Stefana Kęszyckiegł Dr Czarnecką poznałem za pośrednictwem S. Grzesiukł z którym skontaktowała się z -racji danych o osobie SteJ fana Kęszyckiego zawartych w książce Grzesiuka „PięJ lat kacetu". Czyniąca bezskuteczne starania o zwolnienie bratł dr Czarnecką została któregoś jesiennego dnia 1940 rokil wezwana do gmachu przy al. Szucha, gdzie poinformoJ wano ją o śmierci brata na serce. Zapewniono ją oczyJ wiście o doskonałej opiece lekarskiej w obozowym szpiJ talu, o wysiłkach naukowych sław, które jednak nieJ wiele mogły zdziałać przy tak silnym schorzeniu. ZnaJ jacy jej zawód gestapowiec przedstawił nawet kartd chorobową zmarłego. Oczywiście Stefan Kęszycki nigdy nie chorował nfl serce, nigdy nie był w obozowym szpitalu, w obozie w Mauthausen nie zdarzały się wizyty naukowych sław,] a za życia 'zmarłego nie istniała żadna karta chorobowaJ Stefan zginął skatowany i nieludiziko wprost wyczerpany głodem i nadmiarem pracy. Do obłudnej mistyfikacji należały również fakty odJ płatnego przesyłania rodzinom zmarłych w obozie urn z prochami najbliższego. Krematorium w Mauthausen pracowało na trzy zmiany, zaś wszystkie popioły wszystkich zmarłych gromadzono w jednym miejscu, z którego szły jako tani nawóz na okoliczne pola. Od momentu śmierci do chwili nadejścia prośby o przesłanie urny oraz należnej kwoty mijał szereg dni; w tym czasie przez piec krematoryjny przeszły liczne szeregi, którym także nie pomogły „wysiłki naukowych sław". Obłudą nacechowany był również sam bezpośredni stosunek esesmanów do więźniów, zmieniający się jak pod działaniem czarodziejskiej różdżki w zależności od aktualnych możliwości osobnika w pasiaku. Wczoraj bity, dziś mógł być wynoszony do najwyższych „godno- 122 |ci" przez wczorajszego kata, by po pewnym czasie gi-e w niełasce. 1 izy w oczach esesmana słuchającego rzewnych me- granych przez obozową orkiestrę czy przez któregoś nia nie były zjawiskiem odosobnionym i nie sta- kowiły najmniejszej przeszkody w rozwaleniu w kilka ii potem artyście głowy za nie dość zręczne zdjęcie >ki. Radio i prasa Mówiąc o „prawach" więźnia obozów koncentracyjnych, nie wspomniałem o jednym, a mianowicie o prawie do otrzymywania informacji... Tuż za bramą obozu koncentracyjnego powitały nas niemieckie „szczekaczki" i towarzyszyły nam już bez przerwy aż do momentu 'zwrotnego w dziejach wojny. Początkowo kontrpropaganda polegała tylko na wzruszeniach ramion, później zaczęły działać tzw. parole, . pochodzące z nasłuchów obcego radia. Niemałą rolę w kwestii informacji odgrywała okoliczność zatrudnienia pewnej ilości więźniów bezpośrednio przy obsłudze SS i płynące stąd możliwości ich pozostawania chwilami sam na sam z aparatem, radiowym. Ponadto w samym obozie był aparat radiowy, z którego więźniowie odbierali pełny zestaw wiadomości radia alianckiego. Zainstalowany on był w obozowym krematorium. Kommandofuhrerem krematorium był SS-Oberschar-fuhrer Roth, którego jak wynikało z naszej obserwacji, v. resztą esesmanów łączyło niewiele poza mundurem. Nie widzieliśmy nigdy Rotha zaperzonego czy klnącego, nie mówiąc już o biciu. Roth miał w krematorium własny gabinet, w którym najbardziej interesującym nas szczegółem było radio, posiadające, jak 123 wszystkie zresztą aparaty załogi SS, wyłączone fal krótkie i ultrakrótkie. Kapo krematorium był w owyii czasie cieszyniak Susok, należący do grona „zielonych* Niemców i jak Niemiec traktowany. Jego pomocnikien był „czarny" Kanduth. W roku 1941 Susok natknął si^ w obozie na swojego ziomka z Cieszyna, Polaka Leon! Brannego. Wykorzystanie wpływów Susoka nie byłerlińskiego, „szczekaczek". Oczywiście jeżeli chodzi 125 0 więźniów-Polaków, z prawa tego skorzystała znikonB ilość osób. Większość nie posiadała pieniędzy i nie znał języka, lub też nie znała go w stopniu pozwalającym ni bezpośrednie wchłanianie „słów prawdy". Tym niemniej „Vólkischer Beobaehter" w obozie był a uważny czytelnik, 'znający nieco geografię, mógł czm tać między jego wierszami. Materiały prasowe służyły wyłącznie celom przerw bek. Wydaje się, 'że w pewnym okresie w całym obozj Mauthausen jedynie nieliczne jednostki znały prawdzi wy stan działań wojennych. Olbrzymia masa więźnióJ chłonęła pokarm już przygotowany. Było to zresztą dl nich dużym szczęściem, „preparatorom" zaś należą sl słowa uznania i podziwu. Prawo więźnia do słuchania „szczekaczek" i prenumJ raty gazety było aktualne tak długo<, jak długo trwał zwycięski marsz oddziałów niemieckich. Nagły konied błyskotliwych zwycięstw, a następnie coraz częstsze co-fanie się „na z góry upatrzone pozycje" odebrały więźniom prawo do oficjalnego sycenia się wiadomościam: z teatru wojny. Z tą chwilą zamilkły „szczekaczkr 1 znikły gazety. Wtedy jedynym łącznikiem ze światem były już tylkył to dzień letni, temperatura o tej porze była gdzieś na pograniczu zera, w południe zaś słońce niemiłosiernie paliło wynędzniałe korpusy. Głodni, spragnieni, oczekiwaliśmy momentu, kiedy zgodnie z zapowiedzią bezie można powrócić na bloki, co miało być połączone fasunkiem prowiantu. Jak się okazało, czas trwania ezyniekcji przy użyciu świec dymnych ustalony został na dwanaście godzin. Zanim około godziny 19 powró-riliśmy na bloki, wśród rzeszy więźniów zaczęła się rozchodzić, początkowo nieśmiało, potem coraz gwałtowniej, wiadomość o wybuchu wojny hitlerowskich Niemiec ze Związkiem Radzieckim i o przekroczeniu granicy strefy demarkacyjnej przez pancerne jednostki — Nad pięknym modrym Dunajem 123 faszystów. Mimo że byliśmy wystarczająco zajęci W: dolą, a głównie głodem, wiadomość wywołała duże ruszenie. Było ono zresztą widoczne i wśród załogi S W godzinach popołudniowych coraz częściej można byłd zauważyć grupy podchmielonych „trupich główek", wil watujących na cześć swojego zaborczego Fuhrcr.i. Wśród więźniów wiadomość wywołała uczucia mieszane. Z jednej strony cieszono się z faktu, że powiększa sid liczba przeciwników III Rzeszy, z drugiej jednak przw rażała siła tej machiny, manifestująca się właśnie w tym nowym zdecydowanym ataku. Do obozu wracaliśmy tego dnia podwójnie spiesznie. Marzyliśmy o jedzeniu i o chwili ciszy, kiedy to najnowsze wiadomości polityczne zostaną odpowiednio skomentowane przez nĄ szych domorosłych redaktorów. Obóz przywitał nas jeszcze jedną niespodziankad Świece dymne zlikwidowały sześcionożne niebezpie<< czeństwo, ale zrobiły sporo szkody w zapasach pozostałych na blokach, gdzie znajdowały się pewne ilości chleba przeznaczonego do fasunku i niewielkie ilości żywności przechowywane jako zapasy indywidualne. Oczywiście głód zrobił swoje i niebaczni na przestrogi co bardziej wygłodzeni sięgnęli po zatrute prowianty, nabawiając się śmiertelnych zatruć. Na bloki dostaliśmy się dopiero po całkowitym zapadnięciu zmroku, lecz mimo to opary świec dymnych zawarte w fałdach kocy i odzieży spowodowały, że następnego dnia rano obudziliśmy się wszyscy z lekka zaczadzeni. Zgodnie z konwencją genewską... Okres po wybuchu wojny z Rosją zaznaczył się z jednej strony zaostrzeniem się wymagań i wzmożeniem 130 pa pracy oraz z drugiej rozpolitykowaniem się sze-ch rzesz więźniarskich. > Niezależnie jednak od wielkiej polityki w obozie ystko szło po staremu ¦— przychodzili jedni, umierali i zabijani byli inni, jeszcze innych odsyłano transpor-liini w różne rejony Niemiec. Właśnie w miesiącach Łtnich 1941 roku zaczęto szykować nowy transport khorych z bloków górnych do Dachau. Doświadczenia KK)przednich transportów sprawiły, że tym razem pod-¦chodzono do rzeczy ze zrozumiałym sceptycyzmem,. Był I to jeden z nielicznych transportów, a jedyny tej wielkości, w którym więźniowie wyjechali z Mauthauisen wre własnej odzieży, wydanej na ten cel z Effektenkam-nicr. Transport ten liczył około dwu tysięcy więźniów i wbrew przewidywaniom, do Dachau dotarł. Jak Się później okazało, opróżnienie czterech bloków chorych, <>d 16 do 19, miało na celu przygotowanie miejsca dla I nowych rzesz więźniarskich. Wkrótce po odjeździe trans-bu do Dachau na terenie górnych bloków pojawili rzemieślnicy w pasiakach, którzy przeciągnęli linię drutów kolczastych pomiędzy blokiem 19 a 20. Szpital przez dłuższy czas ograniczał się do tego jedynego bara-! ku, co w znaczny sposób zmniejszyło pojemność obozowego azylu. W parę tygodni później w Mauthausen pojawili się nowi więźniowie, w szaroburych mundurach wojskowych, z wymalowanymi literami SU na plecach i na nogawkach spodni. Byli to pierwsi jeńcy wojenni, żołnierze Armii Czerwonej. Po pierwszym transporcie, który liczył około tysiąca ".miuset osób, przybył wkrótce drugi w liczbie około pullora tysiąca. W każdym bądź razie ilość jeńców wojennych z obu tych transportów nie była mniejsza niż l rzy tysiące. W tym to okresie Niemcy ściągnęli do Mauthausen z Gusen lekarza i aptekarza. Byli to 131 dr Władysław Czapliński oraz Lucjan Dziarski, któr; rola w praktyce ograniczała się do samego faktu obecności. Jednak na terenie obozu Mauthausen po ra pierwszy pojawił się lekarz więzień zatrudniony zgodr ze swoją specjalnością. Do likwidacji nietypowych dla obozu kotncentraeyj nego więźniów użyto zupełnie nowych metod. Zgodni^ z konwencją genewską nie posyłano jeńców do pracj ale dlatego też nie wydawano im prawie wcale chleh Zupę składającą się z absolutnie jałowej brukwi i wodjj wydawano początkowo w ilościach dowolnych, tak żfl wygłodzeni młodzi mężczyźni pochłaniali do pięciu VM trów jednorazowo. Rozpychanie żołądków trwało przea pewien okres czasu, przyśpieszając nawodnienie orga-| nizmów, po czym nastąpiło nagłe ograniczenie — najJ wyższym przydziałem było około litra tej samej wodni-1 stej jałowej cieczy. System ten działał szybko i nieza-J wodnie — żywy, ruchliwy człowiek przekształcał się w bezwolnego, słabego muzułmana. Nie wiadomo, dlaczego ci nędzarze nie wymierali w tempie umożliwiali jącym esesmanom szybkie rozwiązanie problemu. PchI nieważ byli to przecież jeńcy wojenni, nie uciekano siej do „pomocy" w postaci pałki przy pracy, lecz wynale-. ziono inną metodę. Najsłabszych wynoszono wieczorem do barakowych umywalni, układano w piramidy przy-1 pominające ocembrowania dawnych wiejskich studni, otwierano okna. a z góry puszczano lekki lodowaty tusz. Rano należało tylko wypisać na zesztywniałych pier-j siach dane personalne i zwołać Leichentragerów. System ten spowodował w pewnym momencie takie tempo wymierania, że krematorium nie nadążało. Zmarłych układano więc między blokami do wysokości dachów. Dojście do bloków jeńców radzieckich wyglądało wówczas jak wąska ścieżka między hałdami zwłok. Żyjący jeszcze lokatorzy baraków, budząc się rano, przez puste 132 l wory okienne dostrzegali masę wykrzywionych za-iarłych twarzy... Niszczenie głodem i mrozem w barakowych fabrycz-ich śmierci, gdyż taka nazwa najbardziej odpowiada-by chyba dotychczasowym umywalniom, doprowadziło tego, że po kilku miesiącach na całym terenie bloków ieckich pozostało przy życiu zaledwie sześćdziesiąt lka osób, zawdzięczających swoje istnienie wyłącznie ilku ludziom, m. in. drowi Czaplińskiemu, Franciszkowi okołowi, Kazimierzowi Rusinkowi, którzy wykorzystując regularnie kilka porcji chleba pozostałych po „normalnie" zmarłych w szpitalu bloku 20, dożywiali niektórych jeńców. Zanim doszło do prawie całkowitej zagłady pierwszych jenieckich transportów, komendantura SS została powiadomiona, że do Mauthausen będą kierowane dalsze transporty. Obóz ten miał się w połowie stać obozem jenieckim. Przystąpiono zatem do organizowania oddziału roboczego, który miał rozpocząć budowę nowego, wydzielonego obozu u podnóża leżącego na niewielkim wzniesieniu obozu macierzystego. Zbierano murarzy, stolarzy budowlanych, specjalistów od pokrywania dachów, a następnie brukarzy, kostkarzy itp.« rzemieślników, jak również większą grupę pracowników niewykwalifikowanych. Na kapo i kierowników grup powołano co tęższych rzezimieszków, zapewniając w ten sposób wykonanie robót w terminie. Kiedy wstępne prace przy budowie nowego obozu były na ukończeniu, a więc kiedy splantowano teren, wytyczono miejsca pod baraki, których miało być dziesięć, zarysowano trasy obozowych uliczek itp., coraz tośniej zaczęto mówić o tym, że. już dalsze transporty jenieckie do Mauthausen nie nadejdą. Wieść stugębna niosła, że wiadomości o traktowaniu jeńców dotarły do Związku Radzieckiego, który miał ogłosić, że wobec tego 133 Rosjanie w ogóle nie będą brać żywych jeńców, ifl w tym było prawdy, nie wiem -— obserwowałem posttH powanie esesmanów z jeńcami radzieckimi i uważam! że każdy rodzaj „odwetu" byłby słuszny i sprawiedliw^B Dość jednak, że rzeczywiście do Mauthausen nie przybH już żaden transport jeniecki. Przysyłano rosyjską luskiej, z burmistrzem tego miasta na czele. Na ięcie transportu szykowano najtęższych obozowych ¦ ¦w, a i sami esesmani oczekiwali go w napięciu. Wreszcie któregoś dnia transport przybył. Na liście -portowej niektóre nazwiska opatrzone były czar-liymi punktami, oznaczającymi planowany przydział do .?] kompanii. Cały zespół, po obowiązkowym strzy-¦niu, dezynfekcji i kąpieli, przekazany został do tym-;/asowego zakwaterowania na jednym z bloków chorych. Pisarz tego obozu, Franek Poprawka, miał obowiązek doprowadzenia zespołu następnego dnia po apelu rannym na: „Arbeitskommando formieren!", do oddziału .karnego. Jak się potem okazało, wymaszerowali oni do pracy nie z właściwą karną kompanią, a utworzyli jakby drugi jej oddział. Jako kapo wyszedł z nimi Unek, co. Ila starych więźniów jednoznacznie określało los ca-ego zespołu. Zanim doszło do wymarszu, Franek zorien-ował się, że okrzyczany burmistrz bydgoski to były -comisarz rządu dla spraw Gdyni, Franciszek Sokół. Słaba kondycja fizyczna nie rokowała mu więcej niż parę godzin życia w oddziale karnym. Toteż Franek, przemyślawszy gruntownie sprawę, postanowił zatrzymać go w obozie chorych. Po apelu wyprowadził więc do pracy o jedną osobę mniej. Na pytanie Schutzhaftla-gerfuhrera Bachmayera, co jest z sześćdziesiątym szóstym, Franek machnąwszy lekceważąco ręką stwierdził: „On już zdycha". Informacja została, uznana za wystarczającą. Jeżeli „zdycha", dajmy na to, z powodu biegunki, to nie zachodzi konieczność ekspediowania go w zaświaty przy użyciu dodatkowych środków. Tego samego dnia wieczorem z oddziału liczącego sześćdziesiąt pięć osób do obozu o własnych siłach doszło tylko siedem (z tych zapamiętałem tylko dwa na- 134 135 zwiska — Burdziak i Kocjan). Już następnego dni tworzenie osobnego oddziału karnego było zbędne; pdfl zostałych przy życiu włączono do normalnej karnej koi panii. Niektórzy z nich (m. in. dwaj wymienieni) uftfl towali się. Sokoła przez pewien czas przetrzymam w obozie chorych, co po zasadniczej likwidacji tranl portu „bydgoskiego" nie rzucało się już tak bardjH w oczy. Uratowany przez Franka Sokół przewidziany był > sławnego Bachmayera... To w zasadzie przesądzało Łrawę i Franek z ciężkim uczuciem bezsiły pożegnał się ¦ myślą o ratunku. Tymczasem Rusinek wyszedł jednak z przesłuchania m własnych siłach. Teraz, o ile dobrze pamiętam, po-Łt:trano się o przeniesienie go na blok 7, którego blo-fcowy Unek miał już wobec Franka pewne zobowiązania, ntąd trafił na Sonderrevier, by wypocząć po paru dętnych dniach w karnej kompanii. W tym czasie ¦grupa przechowywanych na bloku 20, stanowiącym coś rodzaju przytułku, była już tak liczna, że dla odsepa-11 twania się od naprawdę chorych musieli spać po dwu w łóżkach. Sąsiadem Rusinka był przybyły nieco wcze-¦j z Francji Bohdan Makarewicz, podobnie jak Ru-¦k obdarzony w swoim czasie szczególną uwagą admi-racji SS. Utrzymanie tak jednego, jak i drugiego w obozie chorych wymagało dużego wysiłku. Obaj mu-łioli więc w jakiś sposób pracować na względy możnych, inek obejmuje obowiązki nieoficjalnego pomocnika clonego" pielęgniarza szpitala SS, Trawniczka, z po-idzenia austriackiego Czecha, z zawodu złodzieja. ;zcze lepiej ląduje Bohdan. Wiedząc o tym, że bóg izowy Leitzinger wierzy w skuteczność kąpieli i ma-u nóg, zgłasza swoje usługi, z miną świadczącą, że zystkie' koronowane głowy tego świata poddawały się 136 137 dobroczynnemu działaniu jego rąk. .,Znany i ceniaJ masażysta" wykorzystuje całą swoją inteligencję i spnfl i osiąga to, że z chwilą koniecznego już opuszczenia objfl zu chorych zostaje tłumaczem z języków francuslde^H i hiszpańskiego, które w pewnym stopniu ma opanol wane. Odpada już groźba karnej kompanii. NiedługB potem Bohdan, wykorzystując nagłą lukę, trafia cH Effektenkammer, jednego z najlepszych komand w obcł zie. W międzyczasie nastąpiła redukcja lokalowa szpM tala, o czym była już mowa. Ciągle jednak zjawia sfl na horyzoncie ktoś, dla kogo trzeba koniecznie wygtjH spodarować choćby kawałek łóżka. Jednym z tycM którzy w ramach akcji ratunkowej zostali „przeflanccH wani", jest Józef Putek, znany przed wojną dzialacB ludowy. Ten trafia na trudny okres, jego przejście tifl rewir musi być uzasadnione absolutną konieczności^! Cóż było robić? Putek zostaje niepotrzebnie zoperowąH ny — wycinają mu zdrową ślepą kiszkę — ale jakł chory chirurgiczny, zdobywa automatycznie prawo dfl pobytu w szpitalu. Potem Franek przenosi go na blok lM do linka, z popierającą adnotacją w aktach osobowycliB Po krótkim pobycie na bloku Putek został skierowanji do kamieniołomów i zatrudniony w oddziale kostkarzy,! co w pewnym stopniu zwiększyło1 jego szansę przeżycia, I bądź co bądź była to praca pod dachem, nie wymagająca! dźwigania i biegania z ciężarem, a także nie narażająca! na bezustanne bicie. Po pewnym czasie Putek trafiał zresztą do pracy w Oddziale Politycznym obozu i staje! się jednym z prominentów. Okres, o którym mowa, to niewątpliwie najtrudniej* sze lata obozowe. Pod jednym, wszakże względem różnią I się one pozytywnie od lat poprzednich. Duży napływ! do obozu obcokrajowców różnych narodowości sprawia,] że widok Polaka nie wywołuje już tak gwałtownej reJ akcji ze strony esesmana. Nie znikają oczy wiście bicie, I 138 ¦inlyzm i okrucieństwo, ale znika w oczach i mięśniach fcscsmana stan pogotowia, wywoływany zwykle pojawieniem, się czerwonego trójkąta z: literą „P". Poza tym w dalszym ciągu nic się w obozie nie zmienia. Załoga natorium nie cierpi na nadmiar wolnego czasu. W dalszym ciągu jedyną odskocznią i jedyną ochroną przed groźbą dnia codziennego pozostaje obozowy szpila]. Jest to jedyny azyl, któremu wielu zawdzięcza swoje fccalenie — oprócz nielicznych szczęśliwców, których uratowały prawdziwe lub wmówione kwalifikacje za- |wodowe. Chmury nad blokiem 20 Kiedy cztery rewirowe bloki zostały wydzielone pod obóz jeniecki, na bloku 20 trzeba było pomieścić I wszystkich chorych, personel oddziałów sanitarnych oraz przechowywaną przez Franka grupę więźniów szczególnie zagrożonych. Grupa ta miała objąć część stanowisk administracyjnych w budującym się właśnie obozie chorych. Na razie jednak wszyscy tkwili na bloku 20 i wszyscy musieli udawać, że są czymś zajęci. Stąd pisarz miał wtedy aż trzech pomocników. Byli to dwaj Czesi, Nesvadba i Hen-drych, oraz Polak Rusinek. Każdy urzędowy pielęgniarz miał po kilku nieoficjalnych pomocników. Odpowiedzialny za stan na bloku Franek musiał mieć wyjątkowo mocne nerwy. W tym czasie do obozu przybywa ogromny transport Polaków z Oświęcimia, około dwóch tysięcy osób. Stanęliśmy oko w oko już nie z nowymi przybyszami bezpośrednio z wolności, ale z ludźmi obeznanymi z istotą obozów, ze zjawiskami tam powołanymi do życia. Jak się po kilku dniach okazało, warunki pracujących były 139 w Oświęcimiu lepsze niż w Mauthausen, zaś sława teM obozu, która i do nas dotarła, miała źródło w kolosallH śmiertelności. W tej fabryce śmierci do krematorił szli w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach ludsjB świeżo przybyli, dla których nawet nie sporządzano «¦ dencji więźniarskiej. Natomiast więźniowie, którzy zfl stali zakwalifikowani na bloki pracujących, znajdowł tam minimalne podstawy wegetacji i większe M w Mauthausen możliwości „organizacji" chociażby dlatJ go, że znaczna część stanowisk prominenckich była m początku w rękach głównie Polaków. W transporJ tym, poza wspomnianym już Józefem Putkiem, przybM do Mauthausen m. in. Wiktor Fronczak i Władek BujB kowski, którzy już niedługo mieli stanąć do akcji pfl mocy. Transport ten uzyskał numerację od 11 do 12 tj sięcy. Zgodnie z naszymi przewidywaniami został cl rozdzielony do pracy między kamieniołomy a oddzia budowy nowego obozu. Nieliczni, którzy mieli odpd więdnie przygotowanie zawodowe, trafili do oddziałów specjalistycznych. Tempo pracy przy budowie Russenlagru zaćmiew wszystko, co do tej pory widzieliśmy. Na wydzielonyi placu krążą lory wyładowane gliną i kamieniami, fur kocza łopaty i kilofy, a nad tym wszystkim bez przerw unosi się wrzask podnieconych kapo i ich pomocników Obok grupa więźniów ciągnie ciężki walec, ubijając trasy przyszłych ulic blokowych, a jeszcze dalej zakład* się pierwsze prowizoryczne fundamenty pod bloki. okoła krążą esesmani; na całym terenie nie ma miejsca,' gdzie można by na chwilę przystanąć, by otrzeć potj z czoła,. Cały plac jest odkryty, każdy metr kwadratowy terenu jest strzeżony i obserwowany. Tu nie ma możliwości chwilowej pracy „oczyma" -— tutaj tempo nie słabnie od apelu do apelu. Na blokach nawet „zieloni" blokowi jakoś dają ludziom spokój, widząc, że przy 140 aua Do-J| scaj potf( r wytapiają z siebie ostatnią kroplę potu. Z każ-dniem wzrasta śmiertelność, a w kolejce do kre-iium czekają stosy zwłok przedstawicieli wszel-|ch możliwych narodowości. Czesi, Hiszpanie, Polacy, nawet znów nadchodzące małymi transportami grupki lydów udają się codziennie na wielki plac budowy, [dzie praca absolutnie nie różni się już od zapasów ze jmiercią, prowadzonych przez karną kompanię. Nie-;iedy zresztą do pracy przy budowie oddelegowuje się :ałą karną kompanię. Budowa tego małego obozu po-ilonęła nie mniej ofiar niż rozbudowa obozu rnacie-ystego, czy też budowa Gusen. Teraz zatrudnianie po-'dynczych par nosicieli trupów mija się z celem. Na ¦asie Russenlager—krematorium kilka razy dziennie lursuje specjalny wóz. Z powodu stałego spadku licz->owego zdolnych do pracy do oddziału tego kieruje się Oraz to nowych więźniów, niekiedy wyrywanych z in-lych komand. Poszczególni więźniowie z niepokojem kują zawiadomienia przez pisarza blokowego I ewentualnych przesunięciach personalnych. Z ulgą [witane są nowe transporty, które prawie w całości kierowane są do budowy. Poszczególni więźniowie spodziewający się rychłego przydzielenia do komanda Russenlager na własną rękę starają się o przydział do pracy w kamieniołomach, w tych samych kamieniołomach, które do niedawna jeszcze były symbolem grozy i rychłego wykończenia. Zatrudnienie w kamieniołomach miało w tym okresie pewne plusy -— jako jedyny od-(l/.iał „zarobkujący", komando to nie mogło wychodzić do pracy w składzie uszczuplonym, a poza tym najgroźniejsi kapo zostali przerzuceni do nadzoru przy budowie nowego obozu, w kamieniołomach pozostali głównie Vorarbeiterzy, pełniący obowiązki kierowników grup specjalistycznych. Tempo prac przy budowie osłabło nieco, kiedy stało 141 le, że żadne transporty jenieckie nie przM :,tą wtedy pozostały już tylko prace wyko™ t więc wymagające fachowych rąk. Tego roi iom w zasadzie nie sprzyja bicie i poganiM pewnego dnia kolejno poczęto odwoływać c« jszych nadzorców, uważając słusznie, że nfl iż tam właściwego zastosowania, y na blok 20. Nagromadzenie fikcyjnych zfl v sobie zalążek niebezpieczeństwa. Pozycja az bardziej rzucała się w oczy, zaś pisarł eitzmger nie cierpiał konkurentów. Obseł uka,' doszedł do wniosku, że w osobie tegoi >S, że na bloku 20 znajdują się chorzy za-J tórych wywodzą się i zgromadzeni „ozdro-j rn sam bez polecenia lekarza nie ma prawa] o wypisaniu chorego. Oczywiście było to tłu-I jpsze niż żadne, ale i ono nie wyszło Fran-j rowie. Może by się nawet skończyło na ma-, >biciu, gdyby nie drobny, zdawałoby się, I tóż Franek, jako prominent, nosił zwykłe skó-j wiki więźniarskie, o stosunkowo cienkiej Składanie meldunku oficerowi SS odbywało] sce między blokiem 19 i 20, która zabrukc nna była „kocimi łbami". Sam ceremoniał stawania na czność musiał być połączony z właściwym wszystkim iemcom „drygiem". Franek stając nieruchomo natrafił ¦odkiem prawej stopy na wystający kamień, skutkiem p7.<'go utrzymywana siłą woli na miejscu noga z lekka rżała, stwarzając pozór, że meldujący drży ze strachu, więc ma coś na sumieniu. Franek i Ferdel Burger zostali zaprowadzeni do obo-wej Schreibstuby, gdzie w obecności prowadzącego ;<>ntrolę oficera SS oraz Arbeitsdienstfuhrera poddani ).stali karze słupka. Ciągnięto ich przy tym za nogi, owadzając do całkowitego wyłamania stawów barkowych. Zawieszenie nastąpiło w godzinach popołudni o-h i oprawcy liczyli, że do momentu apelu „przesłu-thanie" zakończy się spodziewanym rezultatem. Jednak Im! Franek, ani Ferdel nie odnaleźli w sobie chęci do ujawnienia czegoś ponad to, co już zastało powiedziane, li r;dy po przeszło godzinie do> Schreibstuby przybył sam I Sehutzhaftlagerfuhrer Bachmayer, sprawa nie posu-i się ani o krok naprzód. Zdziwiony esesman spytał, i chodzi, został poinformowany, a na dalsze jego py-ie Ernstberger stwierdził z nutą niezadowolenia v, "łosie, że niestety — nie „śpiewają". Bachmayer pod-lj;il szybką decyzję: jeżeli nie wnoszą nic nowego — -lnic. Obecny przy tym Arbeitsdienstfuhrer rozwią-pętlę przy belce stropowej baraku i obaj, jak dojrzałe ¦ >ce, spadli na ziemię w kałuże własnego potu. Wstać ;ógł im Hiszpan, zatrudniony w Schreibstubie jako p-n-ządkowy. Franek i Ferdel z trudem pokuśtykali na j blok. Franek miał jeszcze obowiązek przygoto-v. mć raport na apel wieczorny, który miał się rozpocząć v i kilka chwil. Szczęśliwym trafem raport został przygotowany przez Wiisinka, który też w odpowiednim momencie włożył Frankowi1 W bezwładne ręce książkę meldunkową, i tak 143 niedawna ofiara „śledztwa" wyruszyła na spotk Blockfuhrera. Na jedno nie mógł się Franek zdo a mianowicie na podanie książki esesmanowi, jak jego ręce były zupełnie, zresztą na długie tygodnie, władne. Jak się okazało, esesman był zorientowani Powiedział: „Ja wiem...", wyjął sam książkę z n Franka i pomaszerował na plac apelowy. Rozumiało się samo przez się, że więzień poddany kl rze słupka na swoje stanowisko nie wracał. Oczywiśc dotyczyło to stanowisk prominenckich. W przypadł Franka pozytywną rolę odgrywa obecnie Pepi Dorr Wykorzystuje cały swój wpływ na Leitzingera, aby zostawił Franka na jego dotychczasowym stanowis Dorn przekonywał Leitzingera, że dla samych „ziel4 nych" wygodniejszy jest na stanowisku pisarza oboa chorych Polak, który w pewnym sensie czuje się leżny właśnie od nich, a więc jest bardziej podatny ni wszelkiego rodzaju ustępstwa na ich rzecz. To chybB zadecydowało i Franek nie był już atakowany od weH wnątrz. Ten sam Dorn wraz z dawnym kapo~vier umieB jętnie wpływają na nowego lekarza SS, aby ten potwieiM dził wersję Franka, że potrzebna była decyzja lekarza! W kwestii wypisania ze statnu chorych „ozdrowieńców'S W ten sposób sprawa zostaje pomyślnie zakończona. PcH zycja Franka nawet w pewnym sensie umacnia się, poi nieważ atak okazał się bezprzedmiotowy. Jedynym I ustępstwem z jego strony jest czasowa emigracja części podopiecznych na bloki zdrowych. Z bloku 20 wychodził wówczas i Sokół, który dostaje się na blok do Unka.| Historia ta pozostawiła u Franka dwa urazy. Jeden to naturalny skutek przeszło godzinnego wiszenia — prawie trzy miesiące trwający bezwład rąk. Do Oddziału Politycznego musi być codziennie złożony tak zwanyl Todesmeldung, podpisany przez pisarza blokowego, zaś] Franek nie był w stanie podpisywać. Wobec tego Rusi-] 144 wyspecjalizował się w podrabianiu podpisu Franka. 'bił to tak znakomicie, że nawet wytrawni specjaliści i potrafili dostrzec różnic. Drugi — to uprzedzenie do butów o skórzanych pode- \vach. Od chwili pamiętnego meldunku Franek nosi uż stale drewniaki. Mniej eleganckie — ale za to bez- mejsze, zwłaszcza że zbliżają się dni, kiedy napięcie rwów może istotnie przyprawić go o- drżenie nóg. Tak szczęśliwe zakończenie „wpadki" było jednak zja- iskiem nieczęstym. Inny obrót przybrała np. sprawa ohla, „czerwonego" Niemca zatrudnionego w szpitalu S. Ten z chwilą drobnej zresztą „wpadki" na swoim p&- iterunku nie znajduje odpowiedniego poparcia i bez wy- źnych powodów spada z poważnego bądź co bądź sta-owiska. Interwencja Dorna u Leitzingera daje tyle tylże Kohl zostaje po pewnym czasie skierowany do acy w Effektenkammer, gdzie znajduje znośne wa- nki wegetacji. Franek i jego pomocnicy działają dalej. Nawiązują ontakty z blokowymi i funkcyjnymi. Szczególne zna- lenie ma utrzymanie dobrych stosunków z Unkiem, óry mając na sumieniu wiele istnień zarówno obco- ajowców, jak i własnych rodaków, w stosunku do Podków w tym czasie przejawia daleko posuniętą sym-)atię. Franek starał się pozyskać „zielonych" kapo, pracują-ych w kamieniołomach. To przecież tak wiele znaczyło, by przy pracy nikt nie bił, aby od czasu do czasu moż-la było wesprzeć się na łopacie czy innym sprzęcie ro->oczym i odetchnąć. Świadomość, że trzeba obserwować vłko esesmana, dawała bardzo wiele. Esesmanów było nzecież bez porównania mniej niż przedstawicieli admi-ristracji więźniarskiej. Złagodzenie kursu kapo bardzo y.ybko dawało się zauważyć w wyglądzie całego od- ziału. Akcja mająca na celu złagodzenie obozowego 10 — Nad pięknym modrym Dunajem 145 1 klimatu prowadzona była w pełnej i ścisłej tajemnic Stąd wielu pozostałych przy życiu więźniów zmial w zachowaniu się niektórych kapo przypisuje świado mości zbliżającego się końca wojny, który w pojęć wielu obozowych bandytów miał stać się momentem wanżu. Tymczasem w wielu wypadkach przyczyny tyc zmian były bardziej przyziemne, bardziej materialr i bezpośredniej natury — jakieś obiecane koneksje, jj kaś czasami drobna zaliczka w takiej czy innej posta robiły więcej niż obawa przed mającą kiedyś nadeji chwilą rozliczenia. Akcja 186 W roku 1942 w Mauthausen rozegrała się pewna cieł kawa historia, epilog zbiorowej mistyfikacji, jakiej do>B konano w jednym z więzień na terenie Polski okupował nej — we Wronkach. Od pewnego czasu znajdujący się w tym więzienni chorzy na gruźlicę otrzymywali codziennie dodatkowo ] po pół litra mleka i po porcji białego chleba. Jak na stosunki więzienne rzecz była kusząca, tak że wkrótce stała I się przedmiotem zainteresowania szerokich rzesz aresz- I towanych, wygłodzonych na więziennym wikcie. Po pewnym czasie we Wronkach powstaje jedyna w swoim rodzaju giełda — giełda... laseczników Kocha. Probówka z plwociną chorego na gruźlicę staje się cennym artykułem handlowym. W oficjalnych statystykach wie- j ziennych liczba chorych na gruźlicę zastraszająco rośnie. Równocześnie poprawia się wygląd wielu więź-l niów. Poważny wzrost liczby chorych na przestrzeni krót«l kiego czasu zaniepokoił władze więzienne, które stanęły I ¦yobec problemu zbyt wielkiego zużycia mleka i białego żywa. Trzeba było coś z tym fantem zrobić. A że hi-tlrrowcy byli zawsze zwolennikami radykalnych metod In-zenia, pewnego pięknego poranka zebrano chorych 1 uświadczono im, że na dalsze leczenie skierowani zo-Ltaną do specjalistycznego sanatorium na terenie Au-:. Już następnego dnia transport 186 „gruźlików" ru-1 do najsłynniejszego w (dziejach Austrii sanato-¦•ium — do Mauthausen... Przybycie chorych do obozu nikogo nie zdziwiło. Ko-Łendant obejrzał sobie dokładnie przedłożoną mu Zu-i;; mgliste, a doczytawszy się powodów przysłania mu (tych ludzi, zaopatrzył listę krótką adnotacją: ,,Vergas-len" *, co w decydujący sposób rozwiązać miało wszystkie problemy — łącznie z obawą co do ewentualnego rozprzestrzeniania się choroby. Lista z adnotacją komen-danta wręczona została nowemu lekarzowi, dr owi Bóh-michenowi. Dr Bohmichen nie ukończył podobno medycyny, ale dla potrzeb obozu uznany został za w pełni kompetentnego. Nie był to właściwie zły człowiek i trudno byłoby wskazać przykłady złego traktowania więźniów. Jego najbardziej charakterystyczną cechą był paniczny lęk przed komendantem obozu. A poza tym dr Bóhmichen miewał stale różne potrzeby... Lista nowo przybyłych przekazana została z kolei Frankowi Poprawce, który przyjął1 cały; transport „gruźlików" na blok 19, włączony znów do szpitala obozowego |K> zlikwidowaniu zajmujących go okresowo jeńców radzieckich. Już pierwszy rzut oka na domniemanych chorych powiedział Frankowi, że coś tu nie gra. Oczywiście wśród chorych na płuca spotyka się osoby o dobrym wyglądzie, jednak trudno było przypuszczać, aby wszyscy ci zdrowo wyglądający — mimo warunków 1 Zagazować. 146 10* 147 więziennych — ludzie byli zaatakowani przez czyrtl gruźlicę. Wątpliwościami swoimi Franek podzielił się z Rusią kiem i drem Czaplińskim. Postanowiono, że Franł przeprowadzi rozmowę z całą grupą. Omamieni wzglęł nie dobrymi warunkami w więzieniu i faktem, że prał cięż, jako gruźlicy, zostali potraktowani wyjątkowł więźniowie ci byli święcie przekonani, że istotnie pofl dani tu zostaną dalszemu leczeniu. Na pewne uwai Franka odpowiadali wręcz ironicznie, to znów dawali mu niedwuznacznie do zrozumienia, że traktują jefl wynurzenia jako chwyt propagandowy. Franek, patrzB na te okazy zdrowia, nie mógł się pogodzić z myślą, jH oto za kilkanaście godzin zostanie po nich tylko kupka! popiołu. Posunął się więc dalej. Pokazując im -widoczny ponai dachami baraków komin krematorium, objaśnił, że jesfl to właśnie jedyne lekarstwo, stosowane w obozie w wjH padku schorzeń tego typu, i używając już terminologii obozowej, brutalnie usiłował doprowadzić im do świadc—1 mości, co ich wszystkich czeka. Gdy skończył, ujrzał do-JI koła zdziwione twarze, na których nie stwierdził jednak śladu przerażenia ani grozy. „Oni mi nie wierzą" — po-1 myślał zrozpaczony. Zrozumiał, że tym ludziom trzeba! dać czas na przetrawienie tego, co usłyszeli. Pozostawił! im czas do wieczora. Niestety do wieczora w postawiei „gruźlików" nic się nie zmieniło. Bezsilny już prawie! Franek pozostawił im jeszcze czas do następnego dniał rano, aby się znów przekonać, że prawda do nich niej trafiła. Ta ostatnia rozmowa odbyła się w obecności I dra Cziaplińskiego i Rusinka. Wobec pełnej wahania po-J stawy „chorych" Franek sięgnął po ostatni już argument, j za co w razie wydania się zapłaciłby własną głową. Wy-1 ciągnął będącą w jego posiadaniu listę przybyłych, a następnie poprosił dwu z ich grona znających język nie- :ki. Dopiero zamieszczona na liście nazwisk adnota- lrj.'i komendanta obozu przekonała wszystkich, że masa jest oczywistą prawdą. Przed grupą nowych więź-v rysuje się słaba nadzieja ocalenia. Trzeba poddać badaniom lekarskim, na podstawie których wyjdzie I na jaw, iż są symulantami, i jako tacy najprawdiopodob- 111 lej trafią do karnej kompanii. Lepsze jednak to niż ko- Imora gazowa. Ratowanie prawie dwustuosobowej grupy ludzi to już lnie akcja, to cała operacja. Dr Czapliński podejmuje trudne i odpowiedzialne zadanie zbadania całej partii [nowych wyłącznie za pomocą słuchawki. Wyjątkowy talent medyczny dra Czaplińskiego objawił się w obozie jeszcze niejednokrotnie. W późniejszych okresach I dr Czapliński nieraz będzie zastępował cały gabinet rentgenowski. Setki ludzi zawdzięczają mu fakt, iż doczekali dnia wolności. Po zbadaniu wszystkich dr Czapliński wyraził wątpliwości co do trzech, natomiast pozostałych 183 uznał za najzdrowszych ludzi w Mauthausen. Cóż jednak znaczyła diagnoza pisarza blokowego bloku 19, którą to funkcję pełnił wtedy oficjalnie dr Czapliński? Należało zatem podbudować ją wynikami urzędowymi. Tu na arenę wkracza znowu Rusinek. Organizuje odpowiednią ilość probówek, zaopatruje je karteczkami z nazwiskami, a następnie zbiera plwociny wszystkich 183. Trzy osoby podejrzane o gruźlicę zostają wyłączone. W Mauthausen nie ma odpowiedniego laboratorium. Znajduje się ono w Gusen. Probówki wędrują więc. do Gusen, skąd po kilku dniach wracają z wynikami potwierdzającymi opinię dra Czaplińskiego. Przez tych kilka dni Franek omija z daleka komendanta, który na jego widok mógłby sobie przecież przypomnieć sprawę i zagadnąć go, co się stało z nowymi lokatorami bloku 19. Teraz nadszedł odpowiedni moment, by wyjaśnić niepo- 148 149 rozumienie. Wtajemniczono dra Bóhmichena. Ten przerażony. W pierwszej chwili odrzuca sugestię Frań! aby sprawę przedstawić wyżej, i dopiero wyraźna aluz; pisarza, że tego rodzaju odkrycie podniesie jego wart i znaczenie w komendanturze, przekonuje go. Nie duje się jednak iść do komendanta sam i zabiera ze sal Franka. W gabinecie Ziereisa, widząc, że lekarz SS duże trudności z referowaniem, Franek sam wprowadzą komendanta w szczegóły „nieporozumienia". Komendant aż podskoczył na krześle — jak wiadomo, każdy szanujący się Prusak jest szczególnie wyczulony na wszelkiego rodzaju oszustwa, mające na celu wprowadzenie władzy w błąd. „Solche Schweine! — ryknął. — Oszukali. I to kogo? Niemców! Precz z tym całym bagażem! Do kamieniołomów z nimi!" Zdumiony i w głębi duszy ucieszony Franek (nawet nie do karnej kompanii!), wysłuchawszy wybuchu gniewu komendanta, szybko wykrztusił swoje normalne: ,,Melduję posłusznie swoje odejście", i znikł jak kamfora. Powróciwszy na bloki szpitalne, Franek pracował jak w transie. Wspólnie z Rusinkiem przygotowali natychmiast listy Abgangów, parcelując 183 „cudownie uzdrowionych" na różne bloki, między innymi i na takie, z których nie brano do kamieniołomów. Trzech podejrzanych o chorobę wciągnięto w stan chorych. Po kilku dniach komendant przechodząc przez obóz zawołał napotkanego po drodze Franka i w familiarnym tonie zwrócił się do niego: „Na, Sackel, was macht dein Simulantenkommando?" 1 Franek siląc się na poważną minę zameldował, że niedawni gruźlicy pracują w kamieniołomach, aż furczy. Po chwili Ziereis stwierdził z nutką melancholii: „Tak. Popełniliśmy jednak błąd. Wszystkich ich powinno się wysłać do karnej kampanii". No, draniu, co porabia twój oddział symulantów? 150 ek i tu nie wypadł z roli: „Tak jest, panie komen-incie. To było rzeczywiście przeoczenie". Więźniowie z uratowanej grupy trafiali w dalszym i szczęśliwie. Przypadek zrządził, że było akurat pika wolnych miejsc w lepszych oddziałach pracy, tak część z nich nie zaznała, nawet wątpliwej przyjemności pracy w kamieniołomach, nie mówiąc już o tym, że wszyscy uniknęli karnej kompanii. Stosunkowo duży Iprocent z nich przeżył. Z uratowanych przypominam [sobie Edka Rinkego, który szczęśliwie ulokował się po pewnym czasie w kotłowni, Kowalczyka, awansowa-¦ nego wkrótce potem do godności obozowego kominiarza... Z grona trzech naprawdę chorych pamiętam Bogdana Wandelta, późniejszego pielęgniarza szpitalnego, jednego z najbardziej ofiarnych i, bojowych członków grupy oporu w obozie dolnym, już po przeprowadzce szpitala. Akcja 186 może stanowić przykład pewnego zwrotu, jaki dokonał się w organizacji pomocy. Coraz mniej spraw jest w stanie przeprowadzić jednostka, coraz częściej akcje prowadzone są zbiorowo. Równocześnie pomoc obejmuje coraz szersze kręgi. Niedługo przyjdzie czas, kiedy nie trzeba będzie przydzielać ról i zadań. Na-, stąpi niejako mechanizacja czynności, zaś poszczególne tryby złożą się na całość coraz doskonalszego mechanizmu. Ktoś będzie 'załatwiał sprawy związane z aprowizacją, ktoś inny zajmie się organizacją odzieży i bielizny, jeszcze ktoś —kradzieżą i podmianą zwłok. Powoli kończy się improwizacja. W kolejnych akcjach funkcjonują już doświadczenie, rutyna — w pozytywnym sensie tego słowa. Nikogo już się nie zawiadamia, nikogo nie wtajemnicza. Każdy człon mechanizmu podejmuje codziennie swój bieg po ściśle wytyczonej orbicie. 151. Fantastyczne perspektywy dietetyki Jak już wspomniałem, posiadacze kont otrzymywał w obozie tzw. kantynę. Na kantynę otrzymywaliśnj minimalny zaledwie procent towarów wartościowych Olbrzymią większość przydziału stanowiły rzeczy w wa runkach obozowych zupełnie bezużyteczne, różne w zfl leżności od tego, czego aktualnie III Rzesza miała dufl względnie za dużo. Tak np. swego czasu Niemcy ciefl piały na nadmiar proszku do zębów, składającego siM jak wiadomo, głównie z kredy i mięty. Było kilka takich kolejnych kantyn., w których szczęśliwi posiadacze kont otrzymywali po dwadzieściai do czterdziestu torebek tego specyfiku. Proszek trafił i na bloki chorych, wśród których rówj nież znajdowali się posiadacze pieniędzy. Ilość proszku na górnych blokach wzrosła już do wielu kilogramów. Na bloku 20 w izbie B leżała spora grupa więźniów' chorych na biegunkę. Jedynym środkiem stosowanym: wówczas w obozie w takich wypadkach, jak również w wypadkach innych chorób, było krematorium. Leków żadnych poza niewielkimi ilościami węgla drzewnego nie było. Chorzy otrzymywali swoje racje żywnościowe, ale w tym stainie zdrowia ich przewód pokarmowy nie przyswajał niczego. Toteż cierpiąc głód bardziej od innych, podejmowali niejednokrotnie próby spożywania rzeczy zupełnie niejadalnych. W tym stanie wiecznego nienasyconego głodu otrzymali przydział kantynowy, który tylko w minimalnej ilości dawał się wymienić na środki spożywcze, a który natomiast zawierał duże ilości proszku. Sprzedać tego z braku kupca nie można, mycie zębów w obozie przy zaawansowanym stadium biegunki nie jest raczej zajęciem pierwszoplanowym, wyrzucić szkoda, bo zawsze jednak to ciężki grosz. A więc? Nie wiem, kto był pierwszy, ale faktem jest, że w pewnym 152 Momencie proszek wszedł na stałe do jadłospisu chorych B biegunkę. Jak by nie było, wprowadzał pewne war- ci wagowe do łaknącego obciążenia żołądka, a to już ; znaczyło. Efekt był wręcz rewelacyjny. Któregoś Inia Janek Spaleniak, pielęgniarz opiekujący się tą gru-ki chorych, zameldował pisarziowi centralnemu z podziwem graniczącym z niepokojem: „Nie wiem, co jest, ale chorzy przestali..." Tak jest, przestali, i to, jak się okazało, na dobre. Po piku dniach blokowa latryna nie była już oblegana, a chorzy jeden po drugim byli przenoszeni na normalne bloki chorych, bądź też wypisywani na bloki zdrowych. W ogóle pomysłowość więźniów w wyszukiwaniu rzeczy nadających się do jedzenia była prawie niewyczerpana. Niektóre „specjały" wywodziły się ze źródeł naukowych, niekiedy poprzez długi łańcuch skojarzeń. Wiadomo, dajmy na to, było, że wartość pożywienia przyjmowanego przez organizm ocenia się na podstawie ilości kalorii. Kalorie z kolei wiążą się z węglem — słyszało się przecież nieraz: węgiel wysoko- czy niskokaloryczny. Wniosek prosty — trzeba jeść węgiel. Coraz częściej, jako że moda jest zaraźliwa, spotykało się więc na obozowych uliczkach twarze umorusane resztkami węgla. Żucie i smoktanie bez przerwy kawałka węgla kamiennego działało sugestywnie i oczywiście na nic nie zda-' łyby się perswazje. Tłumaczący cały bezsens zajęcia bywał wyśmiewany, zaś poszczególni węglowi muzułmani sprawdzali ukradkiem, czy efekty są już widoczne. Niektórzy nawet odkrywali u siebie przyrost ciała. Pracujący w pobliżu pól uprawnych mieli możliwości tak zwanej drobnej organizacji. Jakiś surowy ziemniak, burak cukrowy czy pastewny, marchew były delikatesami najwyższego rzędu. Muzułman dysponujący pospolitym, zdawałoby się, głąbem kapusty oglądany był przez 153 rzesze jemu podobnych z nabożną czcią. Zdobycze żywane były na surowo, nawet jeżeli były to ziemniak Dostęp do ognia był bowiem dla olbrzymich rzesz muzułmanów czystą abstrakcją. Niektórzy uciekali się d< półśrodków. Surowy ziemniak, brukiew, czy też innj wartościowy kąsek wrzucony do ledwie ciepłej obozowej „zupy" stanowił jedyne zagęszczenie tej tajemniczej cieczy. Po spożyciu zupy następował moment delektoJ wania się „czymś konkretnym". Ot, coś jakby kawałek} mięsa z rosołu. Wśród muzułmanów byli też specjaliści od penetracji śmietników. Kwadratowa skrzynia zawierała w sobie czasami kawałki zgniłej cebuli, spleśniałe skórki od chle-l ba, liście kapusty, czy nawet resztki kości, wszystko pc-ł chodzące z kuchni personelu SS, czy nawet ze stołów kasyna oficerskiego. Przy pewnej dozie szczęścia można] tu było czasem nasycić wieczny głód. Zajęcie to niosło z sobą dodatkowe emocje, jako że przez pewien czasl śmietnik ustawiony był już poza linią posterunków dziennych. Wprawdzie głód był często silniejszy od roz-l sądku, ale przy niepewnych, jeszcze nie wypróbowanych esesmanach jedynie wytrawny żeglarz mógł decydować] się ma rejs. Dni deszczowe, których było niemało, dawały dodat-kowe, jakkolwiek bardzo skromne źródło pożywieniaJ Chwytano wtedy i konsumowano robaki. W pewnych okresach czasu obiad w obozie składał się z dwu dań. Więźniowie otrzymywali wtedy trzecią część normalnej porcji przyrządzonej na tak zwaną jarzynę (krojona brukiew zaprawiona odrobiną mąki, bez tłusz- ¦ czu) i po kilka kartofli. Oczywiście zimą w kamieniołomach trzeba było natychmiast zjadać wszystko w pier-^ wotnej postaci, to jest z łupinami, z resztkami słomy i piasku (gotowało się to jak dla świń). Obieranie kartofli byłoby równoznaczne z zamarznięciem wszystkiego 154 i aszanych miskach przy kilkunastostopniowym mro- Zresztą posiadanie jednej miski oraz kategoryczny :iz pobierania kartofli, dajmy na to, w czapkę, zrnu- iły do fasowania wspólnego obu dań. W obozie wa-1 iki były nieco inne, ale i tu obieranie zakrawałoby na [rozrzutność. Z obieraniem kartofli spotykamy się tylko „przy sto-l.nt" prominentów. Po grubości obierzyn można nie-lnie zakwalifikować prominenta do któregoś z odła-i jw warstwy posiadaczy. „Miliarderzy" pobierają kartofle i obrzucając miskę pogardliwym, wzrokiem wycią- ją ją w kierunku czekających nabożnie muzułmanów. < st jest bezinteresowny. W zamian wymagają jedynie solidnego wymycia naczynia. „Milionerzy", z kpiącym w prawdzie wyrazem twarzy, obierają grubo kilka więk-Izych sztuk, przełykają kilka kęsów, po czym miska wędruje w kierunku stłoczonej wynędzniałej gromady. Drobni posiadacze zjadają swoje kartofle, obierając je wszakże. Również i oni znajdują chętnych na pozoistało-Ici. Są jeszcze ci „na dorobku". Z jednej strony chcieliby już imponować, ale żal im kartofli — ich do niedawna głodne żołądki nie są skłonne do wyrzeczeń. Po krótkich wahaniach zaczynają kartofle obierać, ale grubość, a raczej cienkość skórki wskazuje na to, że wspomnienie głodu jest jeszcze bliskie. Ci po skonsumowaniu nie mają odwagi wyciągnąć ręki władczym ruchem. Spokojnie czekają, aż zjawi się chętny, któremu po prostu przesypują obierzyny do jego miski, zdając sobie sprawę, że rzecz jest za mało atrakcyjna, aby można było żądać jakichkolwiek świadczeń. Cała reszta zjada kartofle z łupinami. Niektórzy kroją je na plasterki i obkładają nimi chleb, uzyskując coś w rodzaju tartinek. Zdarzają się i tacy, którzy dokładnie linką kartofle wraz z łupinami na miazgę, dodają do logo większe ilości łupin otrzymanych od prominentów, 155 ugniatają to wszystko na placek, który na pewno w Ui tej chwili bardziej im smakował niż niejeden świątec; mazurek. W pierwszych okresach istnienia obozu zdarzały dni, kiedy w fasowanej w minimalnych ilościach zn trafiały się pojedyncze kości. Ich konsumpcja to był c ceremoniał. Szczęśliwiec, któremu dostała się kość, ol zywał ją dokładnie i nadgryzał, co się dało, a następ zawijał ją w strzęp papieru i przechowywał do nast nego posiłku. Do nowej porcji wodnistej zupy wkł pieczołowicie przechowywany i strzeżony skarb i po wypiciu wody następował akt drugi oblizywania, łączony z próbą wysysania nie istniejącego szpiku, wydobyciu wszelkich substancji smakowych kc miażdżono przy użyciu kamieni. Miazga stawała ukoronowaniem posiłku. W miarę upływu lat, które przynosiły pewne drobr ulgi w warunkach bytowych więźniów (np. dostęp ognia w piecyku blokowym, mieszczącym się w pien szej, „dziennej" części bloku) wymagania rosną. Oto nj niedawny zbieracz łupin zapragnął naraz smażonyc| ziemniaków. Na przeszkodzie stoi tylko i wyłącznie bra tłuszczu. Paczki otrzymuje przecież zaledwie niewieli procent więźniów, a dostęp do obozowej margarynji mają tylko nieliczni. Od czego jednak pomyślunew Odrobina obozowej lury zwanej kawą nalana na coś, dt zastępuje patelnię, i plasterki ziemniaków pokrywają! się brunatnym nalotem, przypominając ,,do złudzenia"! podsmażane. Jednakże pod koniec istnienia obozu przyszły takiB dni, gdy całe gromady ludzi, na skutek braku koniecznej] ilości pożywienia dla wszystkich, zostały po prostu ska-1 zane na śmierć głodową. Wysiłki pozostałej części więź-j niów, ich wszelkie próby pomocy nie mogły objąć cało-j ści. Czy można opisać potworną siłę głodu, silniejszego! 1 godności człowieka? Tu głód zniszczył w człowieku fcystko, co wartościowe, całą mozolnie przez wieki bu-mą pokrywę cywilizacji i kultury. Pękła bariera i norm. Nie mam. wprost odwagi zagłębiać się szczegóły. Bo nie o osławione już zjadanie skóry od u-asynów czy rzemieni zaprzęgów tu chodzi. Wkraeza-cy do obozu Amerykanie natknęli się na ślady ludo-rs twa. Na wiele tygodni przed wkroczeniem do Maut-msen pierwszych alianckich czołgów personel obozu lorych zmuszony był wystawiać własne warty mające i zadanie obronę stert zwłok przed inwazją wygłodnia-Dych istot ludzkich. Na perskim rynku Nieustanne działanie hitlerowskiej machiny śmierci I nie zniweczyło wszystkich normalnych przyzwyczajeń i odruchów ludzi, którzy pozostawali jeszcze przy życiu, Obok najbardziej dotkliwego braku, braku Wolności, przeciętny więzień obozu odczuwał jeszcze brak całego szeregu tak zwanych dóbr doczesnych, a nawet pewnego rodzajuluksusów, jaknp. tytoń, papierosy, nic więc dziwnego, że i tu funkcjonuje handel, oczywiście nielegalny. Najczęściej spotykaną jego formą jest coś w rodzaju dwustronnej umowy. Ot, jakiś bogaty w zupę, natomiast pozbawiony kantyny prominent znajduje sobie głodnego nabywcę, szczęśliwego posiadacza przydziałowych papierosów czy tytoniu. Zawierają umowę na pewien okres czasu: konsument wpłaca ratami przydziały „palenia", odbierając z kolei zupę codziennie po apelu wieczornym. Jest to handel spokojny, nie grożący w zasadzie „wpadką", kontrahenci niczego nie ryzykują. Niestety, zarówno liczba sytych, dysponujących dodatkową miską zupy 156 157 prominentów, jak i ilość posiadaczy pieniędzy na koncB jest ograniczona. Zresztą posiadanie pieniędzy też niĄ wiele dawało. Szczęśliwy posiadacz miał bowiem pra™ określić jedynie kwotę, na jaką miał nastąpić wyH (maksimum 30 marek). Reszta nie zależała już od niefl Wśród dostarczonych mu towarów niewiele było przaB miotów, które mogłyby stanowić dla niego jakąś waB tość. Przeciętny przydział kantytraowy więźnia składał sm np. z harmonijki ustnej, kilku grzebieni, noża, który ma natychmiast odbierano, jako że posiadanie noża był w obozie zakazane, kilku tubek kremu czy maści i wreszcie, za około dziesięć do piętnastu procent zadeklarował nych pieniędzy — papierosy i tytoń, które też nie stanoj wiły wielkiego majątku, gdyż raczej dobre w gatunku —« były drogie, a w obozie liczyła się ilość, nie jakość. Papierosy i tytoń były zawsze jedną z najpewniej! szych walut, jakkolwiek ich wartość ulegała różnym wal haniom — w zależności od stopnia nasycenia obozu. Bezpośrednio po otrzymaniu kantyny przez szezęśliwJ szą część społeczeństwa cena porcji chleba wynosiła dziesięć do piętnastu papierosów, a po kilku tygo-! dniach można było dostać tęże porcję za jeden czy dwa papierosy. Zaczynają wygrywać najbardziej doświadczeni, przewidujący/ zimni handlowcy. Wszystko zależy od umiejętności przechowania waluty do chwili hossy.' Kilkudniowe opanowanie się i zaciśnięcie pasa to dodatkowe kalorie dla organizmu. Oczywiście o ile w grą nie wejdą nieprzewidziane kataklizmy, jak np. nagła kontrola sienników, która odbywa się dość często i zwykle niespodziewanie. Sienniki odgrywały rolę safesów bankowych. Oczywiście znaleziony w czasie rewizji ty-j toń czy papierosy zmieniały właściciela, przy czym prawy właściciel nie kwapił się do ujawnienia. Są też i place targowe. Tu panuje niepodzielnie han-' del dorywczy, nie oparty o żadne umowy, jakkolwiek 158 za się, że jakiś klient upodobał sobie tego czy innego ¦a. W ten sposób zdobywa sobie w pewnym sensie prawo pierwszeństwa nabycia towarów atrakcyjnych. środek targowiska zajęty jest pod handel zasadni- ii dobrami. Tu kupuje się zupę i chleb za papierosy, Upę za „kiełbasę", o ile można tak nazwać kawałek chlapu we flaku. Tu ruch jest olbrzymi, mimo że sprze- ajacy nie wynoszą jednorazowo większej partii towaru 11 i kupujący nie tasaczą ze sobą wszystkich środków abywczych, a to ze względu na ciągle istniejące niebez- icczeństwo konfiskaty. Po dokonaniu sprzedaży jednej artii towaru kupiec przynosi nową. Nieco z boku uplasowany jest handel galanterią, ¦kką i ciężką. Tu oferuje się jakieś wymyślne, sporzą-zone nie wiedzieć z czego akcesoria, mające zastępować '.<;ści garderoby. Pulower ze starego pasiaka, kawałek sala, w rzadkich wypadkach prawdziwego, stary worek «> cemencie, odpowiednio „skrojony", pozwalający na 'l-zeciągnięcie przez głowę i włożenie rąk w boczne twory. Te „skafandry" mają swoją cenę, gdyż jak głosi urna, zabezpieczają one przed deszczem i wiatrem. Tu andlują tylko starzy wyjadacze. Na krańcach targowisk sprzedają i kupują muzułmani. 7u rzadko kto ma atrakcyjny towar, a mało kogo stać na ;i płacenie gotówką. Tu praktykuje się sprzedaż na raty baz sprzedaż za zobowiązania, Kupuje się zupę za por-¦}() jutrzejszej „kiełbasy", a są nawet i tacy, co wyprze-lają wszystkie swoje „dodatki" na wiele dni naprzód. )ula jedzenia, targowiska znacznie się kurczą, jakkolwiek do samego końca trwania oboztu nie zanikają. Handel był w obozie zakazany i karany, a tępienie go zywało na barkach przedstawicieli II administracji, tym wypadku odnośne przepisy regulaminowe oraz /yczajowe prawa wewnątrzobozowe pokrywały się. l.niejąca — mimo wszystko — jakaś wewnątrzobozowa loralność zabraniała więźniowi sprzedaży własnego je-2nia. Nie była to bowiem czysto osobista sprawa po-zególnego więźnia, jak nie jest nią usiłowanie ode-»:ania sobie życia. W stosunku do przyłapanego na handlu więźnia przed-stawiciel administracji miał do wyboru: zgłoszenie1 zapi-anego numeru do ukarania, co w najlepszym wypadku tończyło się chłostą, lub też załatwienie sprawy od ręki, przynajmniej na pewien czas odstraszało od handlu zmuszało do zjadania własnej racji żywnościowej. - Nad pięknym modrym Dunajem CZĘŚĆ TRZECIA Aktorzy obozowej sceny • Władcy skalnej doliny Oddziałem pracy, który pracował w zasadzie na cały I obóz, był przez długie lata zespół kamieniołomów. [Wszystkie pozostałe oddziały bądź to przygotowywały tt ren obozu do zamieszkania, bądź też spełniały różne [ czynności usługowe, konieczne w każdym większym | skupisku ludzkim. Były oczywiście i oddziały zatrudnia-I ne w większych gospodarstwach rolnych, było ich jednak niewiele, natomiast kamieniołomy — to już było I coś. To codzienna praca tysiąca do tysiąca pięciuset więźniów, którzy pracowali znacznie dłużej, niż trwa normalny dzień roboczy, a wieczorem byli wykorzystywani jako środki transportowe do znoszenia kamieni na budowę murów twierdzy w Mauthausen. Kamieniołomy to było ogromne przedsiębiorstwo, zatrudniające robotników wielu specjalności, jak również wielkie ilości robotników niewykwalifikowanych. Kamieniołom Wienergraben to głęboka kotlina, zamknięta prawie ze wszystkich stron granitowymi skalami, do której prowadziło 186 stopni wykutych w skale. Początkowo wysokość niektórych stopni wynosiła trzydzieści—czterdzieści centymetrów. W roku 1942 stopnie zostały przerobione i stały się może nieco łagodniejsze. Podstawową pracą w kamieniołomach było przygotowywanie surowca. Na ścianach kamieniołomów poja- 165 wiali się tak zwani Maschinenbohrers, którzy za poi sprężonego powietrza wiercili głębokie, niekiedy na : otwory, oczywiście w miejscach wskazanych przez fl wilnych minierów. Z kolei następowało odstrzelei w efekcie którego na dno kotliny spadały wielkie głajfl no i oczywiście masa drobiazgu. Nieforemne br^B i bryłki stanowiły materiał do murów fundamentowyM Robotnicy niewykwalifikowani pod nadzorem kapo H dowali je na samochody i wywozili. Mniejsze, ale :H remne kamienie trafiały do kostkarzy, gdzie były rofl drabniane na kostkę brukową metodą zarówno ręcdH (Plattenritzer), jak i maszynową (Spaltkammer). Dufl kamienie, o wadze dochodzącej niekiedy do kilku tofl za pomocą wind łańcuchowych (Zugwin.de) przewracali odpowiednio, po czym do pracy przystępowali wiertaezJ (Bohrer), którzy drążąc otwory, a następnie wprowadzaj jąc żelazne kliny, dzielili głaz na kamienie nadające się do obróbki kamieniarskiej. Kamieniołomy w MauthauJ sen specjalizowały się w produkcji granitowych krawężJ ników, ale nie rezygnowano i z poważniejszych zamóJ wień — np. zestawów kamiennych do budowy stadionów' sportowych, hal widowiskowych, a nawet pomników.! W pewnym momencie nad ścianami kamieniołomów po-l kazała się gruba lina kolejki linowej, służącej do prze-! noszenia całych olbrzymiej wielkości głazów z miejsca na miejsce, co pozwalało na obróbkę kamienia w najbardziej do tego celu stosownym miejscu. Przygotowane przez „borerów" kamienie zbierała poi placach kamieniołomów specjalna ekipa transportowa (Steinfahrer), która dostarczała je do bud kamieniarzy, a następnie po zakończonej obróbce gotowe produkty na | place składowania. Poza tymi stanowiskami i rodzajami zatrudnienia był 1 jeszcze młyn (Schotterbrecher), w którym znaczną część ' kamienia mielono na żwir, w różnych gatunkach i różnej 166 grubości. Na przemiał szły tylko niewielkie ilości odpadów granitowych ze ścian skalnych. Surowiec dostarczany do młyna pochodził z usypisk poziomych, a składał się głównie z kamienia polnego. Wzdłuż torów kolejki wąskotorowej, ciągnącej się z młyna w dół, usytuowano poszczególne oddziały robotników niewykwalifikowanych, którzy przy wtórze ryku i bicia ładowali lory wy-dlubywanymi z gliny kamieniami. Był to jeden z najgorszych rodzajów pracy. Lora nie napełniona natychmiast, i to czubato, była świadectwem lenistwa, które karano dodatkową porcją bicia. W tych oddziałach kapo dobierał sobie zwykle kilku pomocników, których zadanie polegało tylko na obserwacji i biciu. Załadowane lory pchano ręcznie po niezwykle ostrej stromiznie; dopiero bodaj że w roku 1942 na terenie kamieniołomów pokazuje się kilka lokomotyw spalinowych służących do rozwożenia załadowanych wagoników. Olbrzymia grupa zatrudnionych w kamieniołomach więźniów była dzielona na oddziały mniejsze, zajmujące się określonymi już pracami. Na czele całego komanda kamieniołomów stał tak zwany oberkapo, na czele zaś poszczególnych pododdziałów — kapowie, bądź to fachowcy w grupach specjalistycznych, bądź też tylko „obersurowi" nadzorcy w grupach niewykwalifikowanych. Przez wiele lat funkcję oberkapo pełnił niejaki Zaremba, „zielony", rodem z Dolnego Śląska. Ten niewyjaśnionego pochodzenia osobnik sam bił stosunkowo rzadko, przeważnie tylko w obecności esesmana, mając do dyspozycji pomocników głównie w osobach kapo Steina i Bertla, z których drugi bił z pewnym, powiedziałbym, umiarem i nie dokładał do poleceń esesmanów własnych „dodatków". Bił jak kat, ale nie jak sadysta. Natomiast Stein, z pochodzenia Cygan, kiedy zaczął, kończył zazwyczaj w momencie, kiedy nie było już żywego obiektu. Był jeszcze kapo młyna, który po odejściu 1G7 Zaremby przejął władzę naczelną. Ten pałał wyraźni niechęcią do wszystkiego, co trąciło słowiańszczyzną. Byfl też z lekka głupawy kapo Plattenritzerów, który zadoJ walał się raczej krzykiem, i jeszcze kilku kapo małycfl fachowych komand, wiertaczy czy maszynistów w winJ dach, którzy wykorzystywali piastowane stanowisk* prawie wyłącznie do wiecznego wypoczywania w budacj i pichcili po wystawieniu „straży" zdobyczne kartofle nfl różnych namiastkach tłuszczu. To byli ci, którym nfl należało wpadać w oko. Bylibyśmy jednak niesprawiedliwi, gdybyśmy nie pfl kazali innych. Każdy Polak, Czech czy Jugosłowianin,) dostawszy się do kamieniołomów, marzył wprost o od-] dziale prowadzonym przez kapo Emila. Emil, którego! nazwisko — Kozioł — mówiło wyraźnie o jego przynan leżności narodowej, w obozie występował jako Niemiec ze względu na miejsce zamieszkania (Dolny Śląsk). Dla-J tego też nie nosił litery „P" na trójkącie. Cóż jednak] znaczyła litera wobec tego, co Emil czuł? Od chwili przybycia do obozu pierwszych polskich transportów! Emil w miarę możliwości ściągał do siebie Polaków, któ-j rych zatrudniał w charakterze kamieniarzy, bądź też jako transportowców kamienia. Był to chyba jedyny w skalnej dolinie kapo, któiry wymagał od swojego podwładnego tylko tego, żeby nie podpadł. Po przeniesieniu budy Steinmetzerów na górę, w pobliże młyna, Emil zastosował wręcz metodę „posterunków", które miały strzec spokoju w zatrudniającej sporą ilość więźniów j budzie. Ze względu na rzeczywiście trudne dojście członkowie tego oddziału mieli wiele chwil pełnego oddechu, całkowitego spokoju. Było to zarazem jedyne komando, które prawie przez cały czas istnienia obozu nie podpadło. Pechowcem był sam Emil, który kiedyś na skutek przesadnego lekceważenia poleceń władz co do tempa pracy i wydajności sam zarobił swoją porcję poniżej 168 Vidzimy Staniszewskiego, układnego mimo warunków stroju dżentelmena, wiecznie zamyślonego Stefka tVojtkowiaka, widzimy poważnego przedstawiciela ,vładz miejskich w jednym z poznańskich powiatów, ! zeźnika. Z Krakowskiego pochodzą Artur Woźniak (człowieku), siak (człowieku) i Pogan (człowieku). U tych w rozmowie chyba 90 procent słów to „człowieku". Bez tej wsta.wki nie potrafiliby się porozumieć. Łódź reprezentuje drugi Rzeźnik, Henio, kucharz doskonały, który każdą wolną chwilę poświęca na wypró-bowywanie swoich gastronomicznych talentów... Jest i Bydgoszcz — Edek Woźniak, pracownik kolum- 175 ny transportowej, jeden ze specjalistów od lewych pr rzutów, Aleks Lajer, szewc-organizator, Edek Rir i inni. Polska południowo-wschodnia ma swego reprezent w Tadziu Doskoczyńskim. Ten wychowanek jedr z domów dziecka ma złote ręce. Nie ma roboty, której nie poradził, zaś wachlarz produkcji i usług tego jedli osobowego warsztatu jest bardzo szeroki. Od pierśek ków z włosia poprzez artystyczne cygarniczki i bla z numerkami na rękę do najmodniejszych swetrwał się w budzie Emila, gdzie udawał wobec in-i siebie, że obrabia większe sztuki granitu, a wresz-w drodze „awansu" trafił na urzędnika do biura kamieniołomach. Nie było w obozie postaci, której nie potrafiłby naśla- rwać warszawiak Julek Krasnodębski. W jednej chwili utrafił przybrać postawę i wyraz twarzy osoby naśla-lowanej. Raz przeszedł samego siebie i zademonstrował blokowego Unka. Wspiął się wówczas na wyżyny (unsztu, ale też oberwał w mordę, ile się zmieściło. Nieco innego typu zasługi ma Władek Bujakowski. Był Łn znakomitym jak na warunki obozowe piłkarzem li wraz z Arturem Woźniakiem, Lesiakiem i innymi był wyraźnie faworyzowany przez blokowego Unka, protektora wszystkich sportowców. Władek pracował w kolumnie transportowej, gdzie wraz z Edkiem Woźniakiem doszli do perfekcji w szmuglu. Było jeszcze wielu, z których część odeszła z transportami do innych obozów. Pamiętam Antka „Kacapa", który odznaczał się takim tupetem, że znając jedynie rym do słowa ,,oui" przez pewien czas występował w kamieniołomach jako tłumacz z francuskiego. Był Stasio Grze-siuk, który odszedł jeszcze z 13 bloku do Gusen, Zygmunt Staniszewski, który odszedł do jednego z podobo-zów, i wielu, wielu innych. Ozęść — mimo wszystko — nie dotrwała do końca. Cała grupa warszawiaków została rozstrzelana w roku 1940, wielu zginęło w najrozmaitszych okolicznościach. Najbardziej wrogo do Polaków nastawionym elementem poza „zielonymi" przestępcami byli niemieccy aspołeczni. Ci ze szczególnym upodobaniem operowali „pol-.skinii świniami" i „śmierdzącymi psami". Mieli za sobą nie lada poparcie, bo cały sztab niemieckich funkcyj- 12 — Nad pięknym modrym Dunajem 177 nych. Sami zresztą również opanowali szereg dających im władzę w ręce... Bomba wybuchła któregoś dnia na bloku 7. Zgodni z naszą umową z Unkiem na bloku nie wolno było pajfl Nawet wysoko w hierarchii obozowej ustawieni pronB nenci Polacy wychodzili z papierosami przed blok. Nii przestrzegali tej zasady koledzy Unka, ..zieloni" AustrlB cy, z których wielu było do Polaków jak najlepiej usfl sunkowanych. Dlatego patrzyliśmy na to przez paloł Pech chciał, że któregoś dnia na nasizym bloku zjawił sfl kapo jednego z prominenckich komand, „czarny", którj z wyraźną nonszalancją obrzucił wzrokiem paląc przed blokiem Polaków, a następnie wkroczył do barakB z zapalonym papierosem. Po raz pierwszy zareagował liśmy tak gwałtownie, że potrzebne były usługi sanitB riusza. Konflikt, w którym po stronie „poszkodowanego"1 wystąpili „czarni" prominenci i ich „zieloni" pobratymJ cy, zakończył się dla tych ostatnich niekorzystnie. By-, liśmy w tym czasie już za silni. Wiele dni trwało ostre pogotowie i zarówno my, jak i oni nie pokazywali się pojedynczo na placu apelowym. Po pewnym czasie wszystko ucichło... Jeszcze czasem ktoś komuś „wtłoczył" z powrotem do ust „Saupolacka", jeszcze było kil-: ka prób rękoczynów i wreszcie strona przeciwna skapitulowała. Skapitulowała ostatecznie, tak że nawet zatrudnieni w kamieniołomach „czarni" kapowie nie próbowali szukać rewanżu na słabszych Polakach, zbyt bowiem obawiali się reakcji w obozie. W tej świętej wojnie wyróżnili się szczególnie: Władek Bujakowski, Józef Pierchalla, Tadzio Doskoczyński, Henio Rzeźnik, Kazio Ulewicz, Staszek Gołębiowski. Wydarzenie to było symptomem istotnych zmi w stosunkach obozowych. Coraz częstsze są teraz zmiany na stanowiskach funkcyjnych. Coraz więcej Niemców odchodzi z transportami, czy to do innych obozów, czy 178 r. licznych podobozów — filii Mauthausen. Prawie reguły na opuszczone stanowiska przychodzą obcokra->wcy, głównie Polacy. Rok ten jest dla Niemców Mauthausen szczególnie niedobry. Spadają z najpoważniejszych, niebotycznych, zdawałoby się, stanowisk. V-okiem dla niemieckich „zielonych" był upadek Lager-:hreibera Leitzingera. Wydawało się, że ta opoka prze- wszystkie ataki, wszystkie burze i huragany. Tym- ten potentat, prawa ręka Bachmayera, zaufany lomendanta Ziereisa, pewnego dnia stał się nagle zby-trczny. Własna pozycja wydawała mu się tak silna, że zaczął popełniać błędy. Postawił na niewłaściwą kartę i przegrał. Miał i tak wiele szczęścia, że spadł tylko ze (stanowiska... Na jego miejsce awansował Czech Pany, zaś na stanowisko zastępcy wysunięto Austriaka Mar-śalka. Była to najbardziej dotkliwa klęska, jaką przeżyło w Mauthausen niemieckie grono „zielonych". Pro-' ces spychania zielonych ze stanowisk trwał nieprzerwanie. Każdy tydzień przynosił wiadomość o nowych „upadkach", a zarazem o nowych awansach. Niektóre, atrakcyjne oddziały pracy obsadzone były wyłącznie przez obcokrajowców (SS-Bekleidungskammer, Haft-lingsbekleidungskammer). Ale przodował w tej mierze obóz chorych. Tu pozostawienie na stanowiskach blokowych Niemców było posunięciem czysto taktycznym. Praktycznie rzecz biorąc mieli oni bardzo niewiele do powiedzenia. Cała władza była w rękach Polaków, z którymi współpracowali Czesi, Rosjanie, Jugosłowianie i nieliczne jednostki innych narodowości. Jeżeli blok 7 nazwaliśmy polską stolicą, to obóz chorych należy potraktować jako olbrzymi polski ośrodek, kierowany głównie przez polską administrację, otwierający gościnnie swoje wrota dla wszystkich ludzi dobrej woli, pragnących skutecznie pracować dla potrzeb ogółu. Tu działał znany nam już dobrze pio- 12* nier — Franek Poprawka. Jego zastępca, również pr stawieiel starszej generacji — Kazimierz Rusinek. czelny lekarz obozu — dr Czapliński, kierownik lat torium —> prof. Ławkowicz, jego pomocnik — Fel< Stegliński, aptekarz — Banaeh, pisarz ambulatorii i izby przyjęć, znów stary znajomy — Franciszek Sok kapo kuchni i kapo kartoflami — Ignae Knopiński i fin Idziak. A wreszcie gromada pisarzy blokowych Józef Cyrankiewicz, Henryk Rafalik, Marian ćwiklińs Olejnik i inni. A cały zespół lekarzy, wśród których przeważają prz cięż polskie nazwiska? A oddziały górne? Dezynfekcja — kapo Maks OstroM ski, kolumna transportowa — grający pierwsze skrz Woźniak i Buj akowski, pralnia — Marian Szafkows kotłownia — Edek Rinke, kuchnia obozowa — Józ Andrzejewski, kasyno oficerskie — kapo i -osobisty charz Ziereisa — Czesio Matecfci, kuchnia SS — kap Marian Bartkowiak, w magazynie mundurowym SS poza mną Edek Bułat, Staszek Dziedzic, Józek Wąsowic W magazynie odzieżowym dla więźniów — kapo Fredeh Grabiak i niezapomniany twórca legend o świętych pańskich, również z 7 bloku, Aleks Lajer. W EffektenkanM mer — początkowo Bohdan Makarewicz, potem Wiktc Fronczak. W SS-Kantine — Boguś Koniczek, w apt« SS -— Kocjan, dentysta SS — Szymandera, stolarnia Władek Szczypa, kominiarz —¦ Kowalczyk. Jeszcze „bau-biuro" z kapo Matyskiewiczem, z Mariar.em Boguszer i Tadkiem Witkiem. W krematorium mamy Mariana L" wickiego i lgnąca Bukowskiego, na bloku 5, w tak zwanym szpitalu górnego obozu, spotykamy dra Tadzia Krzemińskiego. W Oddziale Politycznym — wspomnianj już Józef Putek, a w biurze zatrudnienia — Kazik Star i Piotr Helak. Nie brak Polaków i w tej części administracji, która kieruje bezpośrednio życiem więźniów 180 Blokach. W górnej Schreibstubie mamy Romana Chło- awansowany ze stanowiska pisarza oddziałowego, któ- ' re to stanowisko objął po Karlu Doneckerze, na sta- i nowisko kapo ogrodnictwa. Urząd pisarza objął po Stasiu Zenek Michalak, stwarzając sobie w ten sposób jesz- i cze lepsze warunki rozszerzenia zasięgu akcji. W tym czasie kuchnia SS i kasyno oficerskie w dowolnych ilo- i ściach otrzymuje z ogrodnictwa tylko liście solerów i porów, wszystkie pozostałe zaś nowalijki i rarytasy wa- j rzywnicze są ściśle wydzielane przez zeispół ogrodników. „Organizacja" (czytaj: kradzież) warzyw z ogrodnictwa 186 mogła pozostać zupełnie bez konsekwencji. Co jakiś /as ktoś wpadał, co z kolei zmuszało Franka do inter-fencji, polegającej na ściągnięciu spalonego do siebie. acy przeszkoleni w twardej szkole organizacyjnej dzia-fcze byli zawsze mile widziani... I tak to szopę ogrod- fików opuszczają kolejno: Aleks Miller, Paweł Rogulski wreszcie Zenek Michalak, któremu zaczął się już grunt :ilić pod nogami. Najdłużej na zagrożonym posterunku wytrwał Stasio łołębiowski. Z ogrodnictwem pożegnał się zresztą nie powodu wpadunku, a raczej za tak zwany pysk. Było to w listopadzie 1944 roku. Któregoś z ponurych dni wizytował Stasio wraz z nowym Kommandofuhrerem. Gillichem (w owym czasie SS-Rottenfuhrerem, starszym strzelcem) tereny rozbudowy obozu, na których planowano wiosną założyć coś w rodzaju trawników. Gillich był postacią mało ciekawą. Serbski Volksdeutsch, zatrudniony w swoim czasie jako pomocnik ogrodnika na dworze jugosłowiańskiego króla, w obozie cierpiał wyraźnie z powodu niskiej szarży i robił, co mógł, aby zdobyć upragnione szlify kaprala. Między nim a Gołębiowskim (obaj byli widocznie w złym nastroju) doszło do' wymiany zdań na temat ówcześnie aktualny — a mianowicie cudownej broni. Gillich był uprzejmy spytać Stasia, czy zdaje sobie sprawę, gdzie przebiega w chwili obecnej front. Ucieszony Stasio stwierdził radośnie, że tak, i po^ dał jako linię frontu Wisłę. Gillich z kolei nie pozostał dłużny i w krótkim przemówieniu zlikwidował całe niebezpieczeństwo, stwierdzając, że na wiosnę wróg będzie już za górami, za lasami... Spytany z kolei przez więźnia, jak on sobie to wyobraża, rzucił kilka wzniosłych sloganów na temat cudownej broni. Tu tyradę przerwał brutalnie Stasio (rozmowa toczyła się w cztery oczy) krótkim, lecz dobitnym: „Scheise konnt ihr machen" 1... 1 G... możecie zrobić. 187 Następnego dnia kapo Gołębicwski był już tyli zwykłym Gołębiowskim, przy czym nawet zmieniono m komando, z którego po dwu, zdaje się, dniach, jako nagi acz niezaprzeczenie chory, zniżył swoje loty do oboa chorych. Niezwykły tupet, wręcz bezczelność, którą zamanife stował Stasiio w rozmowie z Gillichem, mogłaby wydl wae się czymś dziwnym, gdyby nie to, że incydent ó] miał miejsce w ostatnim już okresie istnienia obozj Ostatnie miesiące obozowe charakteryzowały się wła śnie narastającą bezczelnością, szczególnie starych więd niów wobec esesmanów. Temuż Gilliehowi zdarzyła si kiedyś niemiła przygoda. W ostatnim okresie samolot alianckie bombardujące austriackie ośrodki przemysłu we już prawie zupełnie bezkarnie przemierzały płachł nieba nad III Rzeszą, przelatując często nad naszym obc zem. W takich wypadkach ogłaszano alarm lotnicz i wszyscy mieli udawać się do schronu. Oczywiście wiej niowie nie kwapili się do opuszczania bud, w któryc pod nieobecność esesmanów panowała niczym nie zmą cona swoboda. Z sobie tylko wiadomych powodów eses mani zarządzili więc, aby do uchylających się od scho dzenia do schronu więźniów — strzelać. W kilka dn później w czasie alarmu lotniczego do szopy ogrodnikóv pełnej wesołego bractwa wpadł z rewolwerem w ręki Gillich krzycząc, że będzie strzelać. Na to któryś z więa niów, oczywiście starych stażem więźniów (nazwiska nie stety nie pamiętam), podszedł z uśmiechem do Komman dofuhrera, mówiąc, rzecz jasna, w płynnej niemczyźnie „Co się z panem dzieje? — i biorąc go za spodnie oi strony «północnej» ciągnął: — Pan jest całkiem mokry Kommandofuhrer. Czyżby miał pain pełne spodnie?' Wyciągnięty pistolet trafił do kabury i zdaje się, ta. Gillich już zbyt często tym żelazkiem nie straszył. Bezczelność przejawiała się nie tylko w słowach, lecj 188 asem również i w czynach więźniów. Swego czasu Sta-10 Gołębiowski, jeszcze w okresie sprawowania urzędu Łapo, w chwilach wolnych od zajęć własnych pracował dodatkowo w magazynie mundurowym SS. Któregoś wieczoru, przytroczywszy sobie tu i tam parę nowych esesmańskich butów, kilka par skarpet i trochę innego drobiazgu, wchodził ze swoim komandem do obozu. Tu stwierdził fakt, który mógł zaszokować największego flegmatyka. Oddział został wytypowany do ścisłej rewi-|v:ji. Sprawa jasna. Znalezienie przy więźniu przedmiotów przeznaczonych do użytku esesmanów z wyraźną wskazówką co do źródła ich pochodzenia oznaczało w najlepszym razie spokojną śmierć przez powieszenie. Nie był żadną pociechą fakt, że Stasio nie byłby w tej ostatniej chwili osamotniony. Zaczęta od końca oddziału rewizja utknęła na małym (małoletnim) Leonku Rózanie, który miał za tak zwaną pazuchą kostkę masła. Rozpoczął się akt bicia. Ale rewidujący Arbeitsdienstfuhrer nie zauważył polskiego opakowania masła, czego nie przeoczył natomiast Stasio. Na gromkie zapytanie esesmana, do kogo należy produkt, wystąpił i oświadczył, że do niego, wyjaśniając pochodzenie masła faktem otrzymania przed kilkoma dniami paczki. Oczywiście żaden z esesmanów nie dopuścił nawet do głowy myśli, że tak otwarcie przyznający się do własności, występujący i meldujący się kapo pod ubraniem ukrywa cechy wielbłąda. Otrzymał masło z powrotem i pożegnany „przyjacielskim" „Hau ab!" odmaszerował w kierunku gotowych do apelu szeregów 7 bloku. Mimo przedsmaku skutków ewentualnych nieudanych akcji transporty artykułów spożywczych, jak i przemysłowych szły dzień w dzień, zaś procent ofiar, stosunkowo mały, świadczył o rutynie i talencie organizatorów. 189 Rozrywki sportowe i inne Łatwo sobie wyobrazić, że sport nie był w MauthaJ sen zjawiskiem masowym. Nawet tak popularny sport 1 piłka nożna uprawiali tutaj tylko nieliczni. A jednak m wet ten przez jednostki uprawiany sport w jakiś spał działał korzystnie na nastrój i samopoczucie ogółu wiM niów. Już późną jesienią roku 1940 na placu apelowy* znajdującym się jeszcze w innym miejscu, niż to pamid tają późniejsi więźniowie, pojawiła się pierwsza „piłka! Oczywiście była to piłka produkcji lokalnej. Uszyta ni« przez rymarza, a przez krawca, jako że zarówno skóra jak i dętkę zastępowały iszmaty. Ostatni raz miałeia z taką piłką do czynienia w wieku lat siedmiu czy ośmiuj Taką właśnie piłkę kopnąłem sobie (raz jeden tyłka zresztą — bo jako muzułman, szybko wysiadłem) na jesieni roku 1940 i o dziwo1, proszę mi wierzyć, poczułen^ się jakoś inaczej. Oczywiście miałem pecha i już do końca rozgrywek prowadzonych tego dnia przez najedzą^ nych więźniów, przeważnie Niemców z II administracji, piłka nie wyleciała na out z mojej strony, mimo że czatowałem na taką chwilę jak kot na mysz. Tym niemniej kibicowałem do końca, niepomny, że na bloku czyści się właśnie szafki. Oczywiście oberwałem za tol kilka razy w mordę, ale czułem się zadowolony. Przeżyłem swój pierwszy ,,dobry" dzień w obozie. W nocy śniło mi się, że biegam z piłką przy nodze po zielonej murawie boiska i jak twierdził mój sąsiad, głośno przez' sen krzyczałem... Pojawienie się pierwszej piłki zapowiadało dalsze sportowe emocje. Ciekawa była reakcja esesmanów na tę namiastkę sportu... W obozie Mauthausen znajdowało się wielu znanych i mniej znanych sportowców. Między innymi również rekordzista-świata w biegu na tysiąc pięćset metrów, Otto Peltzer. Wysoki, lekko zgarbiony, w okula-h, z narastającymi znamionami muzułmana w wyglą-o ile pamiętana, był on nawet mieszkańcem naszego I, polskiego, jak już wtedy mówiliśmy, bloku. Mieliśmy '/. drugiego Peltzera, jednego z lepszych niegdyś nie-lieckich pięściarzy wagi lekkiej. Jak się potem okazało, obozie aż roiło się od sportowców —< od dawnych liszpańskich sław piłkarskich, poprzez różnych naro-lowości większej i mniejszej rangi bokserów, głowie zawodowych, aż do niedawnych reprezentantów ,)(!szczególnych krajów w różnych dziedzinach. Oczywi-k:ie najbardziej w cenie byli piłkarze i bokserzy, jako irzedstawieiele tych dwu dyscyplin sportowych, którym . warunkach obozowych dano największe możliwości, •/. racji ich największych walorów widowiskowych. Mieliśmy tam i naszych championów. Już w roku 1940 znalazł się w obozie Henio Jaźnicki z warszawskiej „Polonii", później Artur Woźniak, popularny „Artek" z krakowskiej „Wisły", a wreszcie Lesiak z krakowskiej ..Garbarni". Na samo zakończenie do Edka Rinkego, kolisty w boksie, dołączyli najpierw Wasiak, brat słyn-nrgo przedwojennego szermierza ringowego, sam bokser, I potem i sam wielki „Kajtek"-Czortek, były wicemistrz Europy, jeden z najdoskonalszych techników w swojej wadze. Ale to wszystko dopiero później. Początek był skromny i jak powiedziałem, stanowiła go szmacianka. Oczywiście kopali tylko prominenci i prawie wyłącznie Niemcy, jako że inni ani nie mieli sił, ani nie zostaliby dopuszczeni. Skąd niby taki „Saupolack", taki pierwotny, choć niby europejski dzikus do piłki nożnej, gry bądź co bądź dla dżentelmenów, cóż z tego, że z zielonymi trójkątami? Chyba gdzieś w porze letniej 1942 roku ruch sportowy przybiera na sile. Powstają zręby pierwszych drużyn na- 190 191 rodowych, przy czym dla uniknięcia zadrażnień dri ny przybierają nazwy klubowe, najczęściej jednakże 11 zwy klubów wiedeńskich. Jednym z zaciekłych fanifl ków sportu piłkarskiego jest w obozie Unek. Ten „ziofl ny" Austriak, rdzenny wiedeńczyk, jest istną encykS pedią piłkarstwa. Pamiętam, jak byliśmy zdumi^B kiedy recytował z pamięci składy nawet naszych, pJ skich, klubowych jedenastek, kolejnych mistrzów lim wych, najlepszych strzelców; potrafił wręcz; precyzyM oceniać reprezentacje piłkarskie prawie wszystkicM krajów. On to był głównym organizatorem nie tylł samej gry, ale również i kostiumów, piłek, co to yszystko?__ spyta ktoś. Już samo zainteresowanie sportem dawało-ogromne korzyści. Kiedy na „stadionie" uwijano się za piłką, kiedy zapaleńcy ścierali sobie 'kolana i łokcie na betonowej powierzchni placu apelowego, z bramkarze po każdym występie przypominali ofiary wypadków samochodowych, esesmani i wielkorządcy z obozowej administracji zapominali o całej swojej powadze i wiel- 192 kości, a szary tłum więźniów Tgruez, szereg "godzin pozo-»:awiany był sam sobie, co było fantastyczną wprost formą wypoczynku. Nikogo nie zapędzano do próbnego Jania łóżek, czy też czyszczenia szafek, połączonego rozbijaniem głów i łamaniem nosów, a nawet nikt nie •agował na widok śpiącego w kącie między blokami Iniuzułmana i nikt mu tego dobroczynnego snu nie prze-I ry wał. Wśród esesmanów, jak również wśród funkcjonariuszy II administracji było wielu byłych czynnych spor-lowców i wielu zapalonych kibiców. Niemieccy prominenci zaczynają więc zakładać się między sobą o szansę i iszczególnych zespołów, a co za tym idzie, interesować o grającymi w nich więźniami i dożywiać ich. Poszeze-olni sportowcy otrzymują od swoich możnych sympatyków zupę, chleb, dodatki. Zaspokoiwszy własny głód ;:cortowcy przekazują te dobra dalej, swoim kolegom. Szczęśliwi blokowi, na których blokach mieszkają aktualni zwycięzcy, organizują dodatkowe „miski" z kuchni, dzięki czemu i innym coś się dostanie. Po piłce nożnej na arenę obozową wkracza boks. W stolarni obozowej zbudowane zostaje podium na ring, nie wiadomo skąd znajdują się przepisowej grubości liny, mata ringowa i inne potrzebne akcesoria, a co najważniejsze — rękawice bokserskie, no i przede wszystkim prawdziwi bokserzy. Jest ich niewielu, nie ma więc mowy o meczach drużynowych, ale co niedziela na ringu odbywają się dwie do trzech walk. Jak daleko-.sięgam pamięcią, widzę stałą rywalizację Edka Rinkego, jednego z ocalałych z pamiętnej grupy 186, z Niemcem Peltzerem. Hiszpański kolos Paolino, imiennik byłego mistrza świata w wadze ciężkiej, nie mając przeciwnika prowadzi tylko walki sparringowe, w których po- przeciwnej stronie występują kolejno mniej głośni, ale ak- 13 — Nad pięknym modrym Dunajem 193 tywni swojego czasu zawodowi bokserzy niemie Jedna z takich nierównych walk szczególnie mocr utkwiła mi w pamięci. Było to krótko po zjawieniu ¦ w obozie polskiego, początkującego zresztą boksera Wi siaka. Był to niewątpliwie talent i gdyby nie ciężki przeżycia obozowe, kto wie, jak by się potoczyła jeg kariera. Ten dowiedziawszy się, że Paolino nie ma prz< ciwnika, założył się z olbrzymem, że mimo różnic przynajmniej trzech—czterech wag, nie przegra z ni] przez nokaut przed upływem pięciu rund. Zakład sai w sobie był o tyle ważny, że wygrywający otrzymywj ufundowaną przez kogoś tam premię kilku bochenków chleba. Oczekiwaliśmy spotkania z napięciem. Wiek szość była raczej pewna, że Paolino-, posiadający ręc wielkości mandoliny, a pięści jak spore bochenki, za łatwi drobno przy nim wyglądającego Polaka już prze upływem pierwszej rundy. Okazało się jednak, że tech nika i wola walki wiele znaczą, Początkowo Paolin trochę lekceważył przeciwnika, ale pod koniec czwar tego starcia jechał już na całego... Minęła piąta i ostatni runda i Wasiak, blady bo blady, na pewno wewnętrzni nielicho wytrzęsiony, oklaskiwany opuścił ring, a z nim, wyraźnie zdeprymowany, zeskoczył na ziemi Paolino... Z biegiem lat sport zyskiwał coraz większą popular ność, szczególnie wśród esesmanów. Doszło do tego, żi w ostatnich miesiącach istnienia obozu w niedziele wy puszczano z obozu piłkarzy z nieliczną grupą kibiców -prominentów i pod strażą przeprowadzano na miej' scowe boisko esesmańskie, gdzie rozgrywano już mecz< o charakterze międzynarodowym — Polska—Hiszpania Niemcy—Jugosławia, Polska—Niemcy. Rzecz jasna imprezy takie nie odbywały się co niedziela (o ile dobrz* pamiętam, były takie trzy czy cztery niedziele) i zawszt przed południem. Po południu regularnie organizowane 194 rozgrywki. Prowadzono też jak najbardziej prawą tabelę ligową... Podobnie jak sportowcy w późniejszym okresie two-dość zżyty kolektyw, wyrastający ponad bariery lowości i warstw obozowego społeczeństwa, tak o wcześniej, oczywiście ze względu na wcześniej '.¦iłtujące się możliwości, porozumieli się z sobą mu-¦. Trudno byłoby mi dziś ocenić klasę poszczegól-ych jednostek, zrzeszonych w obozowej orkiestrze; ¦o całość reprezentowała ona raczej dobry poziom, tłuść duży zespół orkiestrowy (większość popularnych Pnstrumentów) stanowił mieszaninę narodowości — prze-ażali Polacy, Czesi, Austriacy i Niemcy. Orkiestra obozowa występowała przynajmniej raz tygodniu i prawie w każdą niedzielę po południu od-lbywały się koncerty. Na koncerty te często przychodzili esesmani, zaś ci, którym wstęp do obozu był niedozwolony (wartownicy), częstokroć zbierali się za drutami lub [nurami. Esesmani byli chyba ogólnie biorąc muzykalni li muzykę bardzo lubili. Temu należy pewnie zawdzięczać drugi rodzaj występów orkiestry, występy urzędowe, najczęściej towarzyszące takim obozowym atrakcjom, jak powrót uciekinierów, wykonywanie wyroków śmierci itp. Toteż dość często niósł się po obozie krzyk: „Orkiestra obozowa wystąp!" Do dziś dnia nie rozumiem, dlaczego przy wieszaniu z reguły grano melodyjną piosenkę „Komm zuruck". Można by to od biedy zrozumieć przy samym wprowadzaniu uciekiniera, ale nigdy nie doszukałem się żadnych jej związków z ceremonią wie^ szania... Zwykłe występy obozowej orkiestry odbywały się na placu apelowym; jedynie, zdaje się, trzykrotnie koncerty miały charakter kameralny. Było to w okresie, kiedy na skutek różnych przesunięć blok 16 był przez pewien czas pusty i za zgodą władz SS tam odbyły się 13* 195 występy orkiestry. Raz jeden miałem szczęście obecny na czymś w rodzaju operetki w wykonań austriackich amatorów. W każdym z takich nielicznj wypadków w pierwszych rzędach zajmowali miej esesmani,, w pewnym odstępie siedzieli bonzowie w siakach, a dopiero z tyłu wpuszczano pewną mewie ilość muzułmanów-melomanów, z zupełnie zresztą potrzebnym zastrzeżeniem: „Tylko się nie pchać"... Po pewnym czasie obozowa orkiestra przestała być dla załogi SS atrakcją i jakkolwiek do końca chowała prawo ćwiczenia w pomieszczeniu znajdując] się obok Schreibstuby na 1 bloku, to jednak coraz i dziej występy jej inicjowane były przez przedstawień komendantury SS. Ponadto na poszczególnych blokach przebywali prze stawiciele różnych zawodów artystycznych, przeważn muzycy. W każdym baraku był harmonista, gitarzys lub mandolinista. Tworzyli oni małe kilkuosobowe a społy orkiestrowe', posiadające własne lub wypożyczał instrumenty. Zespoły „barakowe" uprawiały muzyk<; regionalną. Na bloku 7 specjalista od śląskich przyśpi^ wek, Józio Tomiczefc, grał swoje „Duli, duli na łące"] czy też „Karolinkę", w której na miejsce Karliczki wstawiał siebie, pięćdziesięcioikilkoletniego wówc trubadura. Na bloku czeskim wesoły Tondo grał _. harmonii: „Nam je to jedno, nam je to jedno..." Postrc nie niemieckiej znany i sympatyczny Hackmann grs _ i śpiewał niezmiennie: „Weisse Chrysanthemen schenk1 ich Dir zur Hochzeitnacht" — i tak dalej, i tak dalej jak obóz długi i szeroki... W roku 1944 na bloku 7 pojawili się nowi więźniowie, którzy przywieźli do obozu z okupowanej Polski repertuar sentymentalnych piosenek wolnościowych. W jakiś sobie tylko wiadomy sposób porozumieli się szybko i wkrótce powstał zespół rewelersów, tak zwana „Piątka 196 lauthausen", który zasłynął na cały obóz. Występy ¦połu na 7 bloku stały się magnesem ściągającym V wiście przede wszystkim Polaków, ale nie tylko, 'arszawskiej piosence i jej wykonawcom trzeba przy-iać znaczne zasługi. Pierwszej — za melodię, która . afiała do serca, drugim — za właściwą interpretację. Niezapomniana była dla nas chwila, kiedy bas chóru pigierd Brakowski, wspomagany przez Wróblewskiego I Kalwasińskiego, zapewniał: „Ukochana, ja wrócę, ty "Wiesz..." I tak szły dni za dniami. Na blokach hiszpańskich roz-Ibrzmiewały ogniste bolera i nastrojowe tanga, z bloków ¦ rosyjskich dobiegały smętne dumki i piosenki wojsko-Iwe — a każdy ich takt, każda zwrotka w jakiś sposób I przysłużyła się dobrej sprawie. Kolędy, które rok rocznie wybuchały na blokach, zawsze pomagały w poprawieniu samopoczucia, dopingowały nawet najbardziej zmęczonych i zniechęconych. Pamiętne kolędy w obozie chorych w 1944 roku to była potężna dawka leku skuteczniejszego niż krople i proszki. Jeszcze przed kilkunastu laty usiłując jakoś przedstawić ten fantastyczny splot obozowych paradoksów mówiłem: obóz to coś takiego, gdzie na środku placu apelowego dobrze odżywieni bawią się w sport, gdzie gra .Jagerkapela", a tuż obok w uliczkach między blokami leżą umarli i umierający. Niewątpliwie tak. Ale trzeba zarazem widzieć, że każda bramka w piłce nożnej, każdy oklaskiwany przez SS i przez prominentów cios podbródkowy czy sierp, każdy udany utwór muzyczny to w pewnym sensie zmniejszenie się liczby tych leżących między blokami. Każde sportowo-muzyczne popołudnie niedzielne to kilkadziesiąt, kilkanaście czy kilkaset dodatkowych porcji zupy, kawałków chleba, których nie skonsumują sami sportowcy. Z arsenału rozrywek pozostał nam jeszcze puff, coś 197 zaiste kapitalnego. Otóż w roku 1942 powstaje w oh w Mauthausen dom publiczny dla więźniów. Jako r sjonariuszki przybywają przedstawicielki półświatka) i nych narodowości, przeważnie jednak Niemki, a wi| niowie zostają poinformowani o możliwościach kori stania z tego przybytku. Oczywiście nie wszyscy z stają dopuszczeni. Wymagane jest jakie takie ubrał i czystość, co z góry wyklucza udział muzułmanów, z 1 nych przyczyn zresztą mało prawdopodobny. Pens jon riuszek było dziesięć, przy czym skład co pewien ex odświeżano. Usługi nie są wycenione po paskarsku • jedne odwiedziny w kabinie kosztują 50 fenigów. Pr cedura odwiedzin jest jednak dość skomplikowana. Z interesowany musi się zgłosić na kilka dni wcześniej, ] czym pisarz blokowy przy apelu wieczornym zawiad mia go o wizycie. Po apelu rząd lwów salonowych sta na wezwanie przed wejściem. Tu następuje uiszczeń opłaty i otrzymuje się skierowanie pod odpowiedni n mer... Z usług korzystają oczywiście prawie wyłącznid niemieccy prominenci. Po krótkim czasie mają już swojd sympatie i w korytarzu puffu zamieniają się między! sobą przydziałami. Gorzej, jeśli do jednej bogdanki pre-l tenduje dwu — nie obywa się wówczas bez scen zaJ zdrości. Nie brak nawet w obozie wieczornych serenad.j Wielu prominentów, którzy przekroczyli granice rozsąd-l ku, wpada — bogdanki ich oczekują prezentów, zmusza-^ jąc ich do zbyt już ryzykownej „organizacji". W obozie pod karą śmierci nie wolno było posiadać pieniędzy. Więzień, przy którym znaleziono parę marek, podejrzany był o przygotowywanie ucieczki. (Mimo to w pewnym niewielkim zakresie kursuje w obozie pieniądz skrzętnie ukrywany przed okiem władz). Tymczasem warunkiem wstępu do puffu jest posiadanie 50 fenigów, które są przecież częścią składową marki. Pamiętam okresy, kiedy za 50 fenigów w jednej monecie i/.na było otrzymać i 5, i 10 marek, jako że w puffie • było zwyczaju wydawania reszty. A więc jeszcze len z obozowych paradoksów, choć sam puff wydaje czymś makabrycznie nieprawdopodobnym... Kooperacja Życie w obozie w oparciu o przyznane regulaminowe racje żywnościowe i przydziały odzieżowe było prak-| tycznie niemożliwe. Więzień skazany na oficjalny przydział nie miał żadnych szans. A jednak w obozie ludzie żyli i w pewnym procencie przeżyli. Jedynym tego powodem była „organizacja". A więc kradzież — artykułów żywnościowych i odzieży. Ale chcąc kraść, trzeba mieć źródło, i to źródło obfitujące w atrakcyjne, zdolne zaspokoić aktualne potrzeby ogółu towary. Jednym z takich źródeł był magazyn mundurowy SS. Początkowo magazyn SS opanowany był przez ekipę więźniów pochodzenia niemieckiego i „organizacja" z tego źródła kieu rowana była wówczas wąskim strumieniem dla bardzo szczupłego grona wybrańców... Jako pierwsi Polacy trafili do magazynu mundurowego SS Rufin Idziak, Edward Bułat i Stanisław Dziedzic. Pierwszy z nich pełnił poważną funkcję pisarza, to znaczy prowadził całość dokumentacji magazynowej. Pozostali byli zatrudnieni przy wymianie sort mundurowych oraz przy innych zajęciach. W skład oddziału roboczego magazynu wchodziła również grupa szewców, wydzielona dla potrzeb załogi SS. W pewien czas po pierwszych „wtyczkach", do magazynu dostałem się i ja (dotychczas pracowałem w kamieniołomach). Poczynając od roku 1943, magazyn już nie tylko zaopatrywał w odzież, buty i bieliznę załogę komendan- 198 199 tury Mauthausen i podobozów, ale również brał cq ny udział w mundurowaniu niektórych jednostek SS. związanych z obozem. W związku z tym rozszerza się fl i zakres prac grupy siziewców, która rozrasta się do M kunastu osób. Sam fakt obecności w magazynie kiłfl Polaków sprawia, że na nowo powstające wolne mw sca ściągani są w miarę możliwości dalsi obcokrajowi głównie Polacy. Mimo to sprawa poważniejszej systematycznej ,,or^ nizacji" przez dłuższy czas nie ruszała z martwego punktl z uwagi na osobę kapo oddziału, którym był „zielonjB Niemiec Michael (nazwiska nie pamiętam). Czujne ocł kapo docierały wszędzie, toteż wszelkie próby ograniczaj się musiały do detalu, kiedy obóz wielkim głosem wołał o życiodajne dostawy. Nie pozostawało nic innego, jak| pozbyć się niebezpiecznego kapo. Nie mogło być bo-l wiem mowy o działaniu wspólnym z osobnikiem, wyczekującym tylko okazji do denuncjacji, aby móc wproj wadzić na nasze miejsce ludzi ze swojej sfery. Byliśmy' zmuszeni działać bez skrupułów, gdyż gra szła o wielką] stawkę. Któregoś dnia, wykorzystując fakt samowolnego zwolnienia przez Michaela dobrego specjalisty cholew-] karzą, oczywiście Polaka, przedstawiliśmy sprawę Kom-mandofuhrerowi, który był z zawodu szewcem. Stara-liśmy się przy tym podkreślać, że chodzi o lekceważenie przez kapo jego osoby. Następnego dnia Michael utracił posiadaną godność, zaś na jego miejsce wszedłem ja. Nie można powiedzieć, aby ten fakt wzbudził entuzjazm wśród Niemców z II administracji. Wręcz przeciwnie, długo jeszcze wyprowadzał poniektórych z równowagi, w związku z czym pierwsze kroki nowego kapo musiały być skrupulatnie odmierzane. Należało odczekać i wy-j tworzyć sobie korzystniejszą aurę. W tej fazie, kiedy prawie każdy wmarsz do obozu był połączony ze szczegółową rewizją więźniów zatrudnionych w magazynie mundurowym SS, wszelkie dobra materialne mogły aczać do obozu tylko za pośrednictwem obcych środ-i ków transportowych. Rozpoczyna się więc kooperacja. I )< > współpracy zostaje przyciągnięty zespół ogrodników, którego poszczególni pracownicy, Staszek Gołębiowski czy Zenek Michalak, spełniają rolę środków transpor-11 (>wych. Towar był więc dostarczany w ciągu dnia pracy Iz magazynu do ogrodników i tam chowany — w imspek-I lach, w beczkach, w skrzyniach nia nasiona itp. W zależności od stanu „powietrza" transport odbywał się w południe, przy wmarszu do obozu "na obiad, lub też wieczorem. W obozie artykuły przejmował właściwy dysponent i przydzielał je zgodnie z ustalonym rozdzielnikiem... Wzrastające potrzeby obozu i ograniczone możliwości ogrodników zmuszały do szukania innych dróg przerzutu. Korzystaliśmy nawet z noszy Leichentragerów, którzy wnosili do krematorium zwłoki zabitych przy pracy. Ta makabryczna metoda miała tę zaletę, że esesmani rzadko decydowali się na kontrolę noszy. Za mojej pamięci zdarzyło się to zaledwie kilka razy. Jedna z tych kontroli była szczególnie niesamowita, gdyż dotyczyła transportu masowego zwłok za pomocą wózka,. Więźniowi meldującemu w bramie stan ilościowy zmarłych przerwał esesman, kwestionując prawdziwość danych liczbowych. Zawołano do pomocy kilku przechodzących obok „zielonych". Przy okrzykach: „Hoo-ruck!" rozładowano wózek, by po stwierdzeniu zgodności stanu narzucić z powrotem nieruchome ludzkie ciała. Towarzyszące temu jęki wskazywały, że nie wszyscy minęli już barierę świata cieni... Z magazynem współpracowały też jednostki zatrudnione w kamieniołomach. Oczywiście należało wykorzystać dni, kiedy oddział roboczy kamieniołomów wracał na wieczorny apel o kilka minut przed oddzia- 200 201 łami górnymi, w skład których wchodził i magazjl mundurowy. Wykorzystując sprzyjającą okazję przem zywano sobie w przelocie pewne „drobiazgi", co zreszB musiało być zrobione w sposób niezwykle zręczny, niedostrzegalny dla niepowołanych oczu. Oddział kamial niołoniów był w stu procentach zabezpieczony prza rewizją, gdyż trudno byłoby posądzać któregoś z jeg< pracowników o kradzież kawałków granitu. W tym okra sie pomocą służyli zatrudnieni w kamieniołomach Polał cy: Kazio Ulewiez, Stefek Wojtkowiak, ceniony kostkail „maszynowy", Henio Rzeźnik — trudniący się ręcznyflj wyrobem kostki, Stefek Łuczak, Wałek Matejek i inni) Ze zrozumiałych względów liczba pośredników musiałł być jednak ograniczona. Później w związku t tym, że współpracujące oddziałj kończyły pracę o różnych porach, zorganizowano ood w rodzaju skrzynek kontaktowych. Na drodze prowadzącej do obozu między barakami po zewnętrznej stronić murów, tam gdzie nie było już bezpośrednich posterunków bocznych, wybierano jedną lub więcej śmietniczek, do których wkładano tuż przed czasem przemarszu przeznaczone do przeniesienia rzeczy. Poinformowany więzień z kamieniołomów kluczył dookoła śmietniczki i wypatrzywszy odpowiedni moment porywał cenny skarb. Nie był to oczywiście zupełnie bezpieczny rodzaj poczty, ale przy „organizacji" zawsze istniał jakiś procent ryzyka. Jest rzeczą zrozumiałą, że metody przerzutów musiały się co pewien czas zmieniać ze względu na bezpieczeństwo. Wkrótce po mojej nominacji Michael w którymś z kolejnych transportów odjechał do jednego z podobo-zów. Teraz następuje pewne oswojenie się II administracji z moją osobą jako nowego kapo magazynu mundurowego SS, tym bardziej że grono „zielonych" zrozumiało już, że... interes jest interesem. Poza tym nowa 202 IKizycja była bądź co bądź zatwierdzona przez komendanturę. Analogicznie jak w wypadku Franka Poprawki -zaczęło się urabianie poszczególnych wpływowych osobistości II administracji. Na każde kilkanaście sztuk artykułów „zorganizowanych" jedna czy dwie docierały do obozowych bonzów, co dawało raz udaną ślepotę, kiedy indziej ofertę rewanżu lub wreszcie zjednywało sympatyków, gotowych czasem do daleko posuniętych usług. Wreszcie przystąpiono do akcji na większą skalę. I w tym wypadku, mimo że ilość personelu musiała być dość znaczna, liczbę wtajemniczonych należało ograniczyć do minimum. Okolicznością sprzyjającą był fakt, że pralnia obozowa, obsługująca zarówno esesmanów, jak i więźniów, mieściła się w samym obozie, jak również to, że liczba zatrudnionych w magazynie mundurowym była niewystarczająca i w wypadkach koniecznych wypożyczano na okres kilku godzin więźniów przebywających w obozowej kwarantannie. Sam proces przerzutu był prosty. Do specjalnych nosiłek (trag), przeznaczonych do transportu chleba, wkładano na spód trochę brudnej bielizny esesmańskiej, na to wsypywano kilka lub kilkanaście par nowych butów, przykładano to z góry nową porcją brudów i „tort" był gotowy. Rzecz jasna, pracownicy kolumny transportowej wypożyczeni z kwarantanny dopuszczani byli do nosiłek dopiero poi całkowitym przygotowaniu przesyłki. Po ustawieniu kolumny, składającej się z czterech — sześciu zespołów dwuosobowych, na czele stawał kapo>, który po przybyciu do bramy obozu meldował się z brudną bielizną esesmań-ską, podając ilość osób kolumny. Zwykle służbowy esesman nie wychodził nawet z budki, ograniczając się do liczenia przechodzących, czasami pro forma gramolił się leniwie i z mocno zdegustowaną miną robił kilka gestów niby to kontroli. Za mojej pamięci były tylko dwa wypadki, kiedy zdeklarowany służbista zażądał wysypania 203 bielizny celem sprawdzenia zawartości nosiłek. Jakktifl wiek wypadki takie były rzadkie, należało się jednł zawsze z nimi liczyć, dlatego też przeważnie dwie pierł sze tragi pozbawione były „trefnego ładunku". W pnł padkaeh kontroli okazało się, że wyczucie psyehologio| ne było właściwe. W jednym wypadku esesman ograj niczył się do sprawdzenia zawartości pierwszej i kończąc przegląd sakramentalnym: „Hau ab!", w dnJ gim, widocznie nie dowierzając, polecił opróżnić i naJ stępną. Stwierdziwszy brak podstaw do podejrzeń, przeJ rwał kontrolę w momencie, gdy już za chwilę osiągnąłbj upragniony efekt, jako że trzecia traga zawierała kilkaJ naście wyroków śmierci. W ten sposób tajemnica nosiłejj została zachowana i przed obsadą SS, i przed nieświaJ domymi swojej roli konwojentami. Ta ostatnia okoliczność nie była bez znaczenia. Było dla nas rzeczą jasnąi że decydujące wrażenie na esesmanie robił wyraz twa-J trzy transportujących. Ci, wiedząc, co niosą, siłą rzeczy musieliby mieć wygląd z lekka przynajmniej wystraszony. Nie wiedząc, byli pewni siebie i spokojni. Chodziło tylko o przewodnika, który musiał stać na wysoki kości zadania. Po przebyciu bramy kolumna docierała okrężną drogą do chronionego przed obserwacją z wartowni zakątka między pralnią i kuchnią. Tu oczekiwali łącznicy z 7 bloku, który służył jako magazyn przerzutowy — główny magazynier, Jurek Kupiecki, wraz z pomocnikami, Kaziem Swiderskim i Frankiem Kmiecikiem. Od tego' mo-i mentu oni byli odpowiedzialni za losy przerzutu. Kiedy nie istniała możliwość techniczna zorganizowania własnej karawany, do dyspozycji było jeszcze Kom-niando Transportkolonne (kolumna transportowa), a głównie zatrudnieni w nim Władek Bujakowski i Edek Woźniak. Ci dwaj w kolumnie transportowej byli od- j powiednikami Zenka Michalaka w ogrodnictwie. Czego 204 czego, ale bezczelności połączonej z przytomnością u...ysłu nie było im brak. Kolumna ta została powołana do życia już w okresie, kiedy to w miejsce brakujących pasiaków wydawano więźniom odzież cywilną, spreparowaną przez obozowych krawców w ten sposób, że na [plecach i prawych nogawkach spodni wycinano spore kwadratowe dziury, łatane następnie resztkami pasia-I ków. Naszywano numery i trójkąty i nowa edycja wię-I ziennego stroju była gotowa. Pochodzenie tej odzieży nie było owiane mgłą tajeni-' nicy. Były to po prostu nie zewidencjonowane resztki po transportach, które zostały skierowane bezpośrednio ' do gazowania i krematorium. W tych wypadkach nie zadawano sobie trudu rejestrowania rzeczy osobistych... W pewnym okresie do Mauthausen przysyłano sporo odzieży z fabryki .śmierci w Oświęcimiu. Odzież ta, po rozsortowaniu w magazynie dla więźniów, przesyłana była za pośrednictwem kolumny transportowej do obozu i dostarczana na poszczególne bloki. Z tego źródła otrzymywaliśmy również bieliznę, jako że obozowe pasiaste koszule i kalesony dobiegały kresu swojego istnienia, a fabryki nastawione były na produkcję innego typu. Właśnie ta kolumna transportowa służyła za środek pomocniczy przerzutów z magazynu SS. O ile wiem, inne oddziały magazynowe czy kuchenne również korzystały z usług transportowców jako względnie bezpiecznego sposobu przerzutu. Tak więc można już bez przesady mówić o „organizacji" masowej. Nie było w tym czasie dnia, w którym po wieczornym apelu nie przybywałoby posiadaczy nowych esesmańskich butów, skarpet czy nawet części bielizny, oczywiście takiej, której wygląd dałby się wytłumaczyć rzekomym wolnościowym pochodzeniem, jako że w tym okresie spore ilości odzieży i bielizny docierały do obozu w paczkach. Najpoważniejszym problemem były buty, 205 które będąc bezpośrednio na widoku, mogły z łatwos budzić u esesmanów pewne skojarzenia. Tu z pomc przyszedł pomysł. „Adaptacja" polegała na wyrwan. wszystkich gwoździ z podeszew, wysmarowaniu chol wek tłuszczem do obuwia, a następnie utytłaniu butói w kurzu, cemencie lub wapnie. Po tych zabiegach but przypominały raczej charakterystyczne chaplinowsi budska i nie budziły zainteresowania esesmanów. Mówiąc o ,,org;anizacji",)nie można pominąć sprawy krycia na wszystkie te ponadplanowe rozchody. To ju, nie warzywa, których brak można było jednak w jakU sposób wytłumaczyć. To były zapasy zabezpieczone, d których dostęp mieli tylko określeni esesmani (dwaj i więźniowie (czterej). Pracujący w magazynie szewc nie mieli prawa wstępu do pomieszczeń magazynowycł Tu przeprowadzane były okresowe nie zapowiedziane kontrole, zaś jakikolwiek stwierdzony brak był w zasadzie równoznaczny z pożegnaniem tego świata. Można było więc albo ograniczyć się do wcale niemałych przy-; wilejów indywidualnych, albo podjąć ryzyko łatania wiecznych braków. Najpoważniejszy problem stanowiły buty, rzecz stosunkowo łatwa do przeliczenia, a w największych ilościach rozchodowana. Ilość obuwia, szczególnie nowego, była zresztą zazwyczaj za mała nawet dla samej załogi SS. Użyłem więc pewnego podstępu, wykorzystując wrodzoną oszczędność i systematyczność niemiecką. Buty zużyte były odpisywane ze stanu dopiero po przesłaniu ich do magazynu głównego, odległego o kilkaset kilometrów, skąd już nie na sztuki, ale na wagę dostarczane były do magazynu dla więźniów jako materiał do łatania. Nie pozostało zatem nic innego, jak wytłumaczyć, komu trzeba, absurdalność dwukrotnego angażowania kolei, mającej przecież ważniejsze kłopoty, dla przewożenia szmelcu obuwianego. „Władca" magazynu aż zachłysnął się ze zdumienia, po czym. 206 lecił zredagowanie odpowiedniego pisma do rozpa-nia przez władze. Pismo zawierało projekt bezpo-¦il niego przekazywania zużytego obuwia, przy czym dstawą zaksięgowania rozchodu w magazynie SS lało być pokwitowanie magazynu dla więźniów. Pro-I został prawie natychmiast zatwierdzony, szczęśliwy Bsman uzyskał premię pieniężną, zaś faktyczny wnio-.ddawca — poza zyskaniem sympatii zwierzchnika — worzył sobie szerokie możliwości wynikłe z rozchodo-ania większych ilości, niż faktycznie dostarczono do wbiórki przez oddział roboczy szewców przy magazynie odzieżowym dla więźniów. Rzecz jasna, że każdora-s spisanie pewnej ilości obuwia musiało pociągać za sobą pospieszne pozbycie się cudownej superaty z te-icnu magazynu. Nie zawsze się to udawało. Pamiętam absurdalny i chyba jedyny w swoim rodzaju moment przy przeliczaniu, kiedy to w obecności komisji inwentaryzacyjnej świadomie przeliczałem się na swoją niekorzyść. Całe szczęście, że sam miałem pełną świadomość faktycznych nadwyżek. Przygotowanie rezerwy skarpet, a później i pewnych rodzajów bielizny było łatwiejsze, jakkolwiek również skomplikowane. Odpis skarpet odbywał się na podstawie odsyłanych górnych brzegów, ozdobionych kilkoma białymi paskami. Odpowiednie spreparowanie końcówek pozwalało na oo najmniej podwajanie ilości rozchodów. Gorzej było z koszulami, których zużycie trzeba było udokumentować pozostałościami tak zwanych „bun-dów" — kołnierzyka oraz wąskiego paska przedniego zapięcia. Reszta mogła być wydawana jako szmaty. Od czego jednak pomysły? Do składu oddziału powołano krawca, który w momentach nieobecności esesmanów szył ze starych szmat właśnie „bundy", tworząc pokrycie koszulowego manka... To byłaby w dużym skrócie, nie uwzględniającym to- 207 warzyszących jej stale potu i dreszczy, akcja magazyi mundurowego SS. Równolegle w tych samych kieru kach pracowały inne oddziały robocze: magazyn odzj żowy dla więźniów, dezynfekcja, Effektenkammer. T* głównymi „złodziejami" byli: kapo magazynu odziei wego dla więźniów, Fredek Grabiak, jego „podwładn Aleks Lajer — fanatyczny szachista i nie gorszy orgal) zator, nieżyjący już, 'zmarły w obozie Nawroeki, stai i zażarty partner Alefcsa od szachów, a w „organizacj specjalista od przerzutów koszul, kapo dezynfekcji Mj Ostrowski, Wiktor Fronczak, specjalista od branży dz wiarskiej (swetry, pulowery, szale itp.), notowany już Bohdan Makarewicz, w którego sprawie kilkakrot musiała działać „sekcja interwencji" w osobie Fi Poprawki. Obraz byłby niepełny, gdybyśmy nie pokazali pi najmniej z grubsza obozowego resortu spożywc_ Dostawy artykułów spożywczych szły do obozu kilkon. ścieżkami. Najobfitszym źródłem był magazyn żywna ściowy, jeden dla całego obozu, zarówno dla więźniów jak dla SS. Magazynierem był tu Heinrich Rau, „czerwony" Niemiec, ten sam, do którego z taką rezerwą odnosił się początkowo Franek Poprawka. Jak się potem1 okazało, Rau na własną rękę szukał kontaktów i znaldB się w czołówce akcji pomocy. Z osobą Raua wiąże się pewna ciekawa historia. Przed świętami Bożego Naro-I dzenia 1944 roku Franek, pobierający dla obozu chorych żywność, po którą zgłaszał się z dwukołowym wózkiem,) został mile zaskoczony faktem, zdawałoby się, bez precedensu. Oto Rau gestem zamożnego filantropa rzucit na wózek dodatkowo ćwiartkę konia, dwa worki kaszy manny, worek cukru i jeszcze Coś w tym rodzaju. Na] normalnych blokach w dniu wigilijnym nie •zdarzyło si(; nic szczególnie uroczystego ani niecodziennego1. Natomiast chorzy otrzymali tego dnia, oczywiście bez żad- 1 wyjaśnień, po misce gęstej słodzonej kaszy, po kawa 1 ku chleba oraz po dwa papierosy. Większość była przekonana, że rzecz ma charakter oficjalny, tym bardziej że po kolacji bloki obchodziła obozowa orkiestra, ¦rając kolędy. Ten miły wieczór mógł się jednak stać źródłem niezbyt miłych wspomnień dla Franka, o ile iczywiście mógłby jeszcze wspominać... Bo w dwa dni później Bachmayer, do którego w jakiś sposób dotarły niepełne wiadomości o „orgii", wezwał Franka i nie wiadomo, czym by się skończyło, gdyby nie cudowny talent tego ostatniego do fantazjowania. W swoich wyjaśnieniach Franek przyznał, że kasza istotnie była, ale została jedynie przesunięta z „menu" innego dnia. O słodzeniu nie było słowa, a co do chleba — była to pozostałość kilkunastu porcji po zmarłych, częściowo rozdzielona wśród najgłodniejsizych. Pochodzenie papierosów, rzekomo w mikroskopijnych ilościach, było w relacji Franka takie samo. Niewinna mina, towarzysząca tym wywodom, zrobiła swoje i Franek uszedł jakoś cało. Rau był jednym z nielicznych Niemców, którzy odegrali na swoich placówkach tak pozytywną rolę, i jednym z niewielu, którzy wytrwali na pozycjach do końca. Bo większość stanowisk — jak już mówiliśmy — przeszła w ręce obcokrajowców, głównie Polaków. I tak w kuchni SS widzimy kapo Mariana Bartkowiaka, którego działalność znacznie wykraczała poza ramy drobnej pomocy, mieszczącej się w ofiarowanej od czasu do czasu misce zupy. Ten również w pewnym okresie przeszedł na system półhurtu, chcąc zaś wybrnąć względnie zgrabnie, wyspecjalizował się w przygotowywaniu tak zwanych odpadków. Polegało to na powierzchownym „zanieczyszczaniu" kotła, pełnego smakowitej zupy czy nawet mięsnego sosu, np. kilkoma sztukami zmiętych papierowych serwetek czy też innymi akcesoriami, spra- 208 — Nad pięknym modrym Dunajem 209 wiającymi wrażenie nieczystości. W ten sposób do pejBj nych grup więźniów docierały takie delicje, jakich ui« którzy przez cały czas pobytu w obozie nie oglądJ Kapo komanda Fuhrerheim, czyli kasyna oficerskiej jest Czesio Matecki, pełniący dodatkowo funkcję osołł stego kucharza komendanta obozu Ziereisa. Ten dysjH nuje już delikatesami najwyższego rzędu. To z jego rfl wychodzi masło, jajka, kiełbasa ze stołów oficerskich! a niekiedy nawet coś tak w obozie nie do pomyślenia jak kawałki tortów... W kuchni dla więźniów mamy Józka Andrzejewskidl go, który również w miarę możliwości zasila obóz w proJ wiant, zaś w drugiej kuchni dla więźniów, w obozie choJ rych, lgnąca Knopińskiego, kapo oddziału. To on właśnia był jednym z organizatorów opisanej wieczerzy wigilijnej z nieoczekiwanych przydziałów. Lista nazwisk Polaków prominentów, których działalność pośrednio lub bezpośrednio w mniejszym lub większym zakresie rzutuje na całokształt życia więźniów, jest oczywiście znacznie dłuższa, nie możemy tu wymienić wszystkich. Chciałbym jeszcze tylko wspomnieć Kocja-na, zatrudnionego w aptece obozowej, Szczypę, z wykształcenia magistra ekonomii, który po „przekwalifikowaniu" stał się podobno stolarzem na medal, Matyskie-wicza i Witka z miejscowego baubiura oraz dwu „krawców" SS, Franka Kokota i Janka Kaciczaka — obaj oni uczestniczyli w akcji pomocy, narażali się, obaj przetrzymali obóz i obaj tragicznie zmarli krótko po powrocie do kraju. , To były źródła i sposoby organizacji. A jak spożytko-wywano jej owoce? Większość więźniów korzystających z akcji zużywała otrzymane przedmioty dla zaspokojenia własnych potrzeb. Ci otrzymywali je bezinteresownie. Pozostali — około 5 procent korzystających — płacili za nie według własnych możliwości, co było rów- ¦/. w jakiś sposób obracane na potrzeby większego lub iojszego kręgu osób. Ci tkwili w splocie najrozmait-('ch transakcji, w labiryncie konszachtów handlowych. i »i Klawa odpłatna wchodziła w grę prawie wyłącznie pi/y kontaktach z „zielonymi" potentatami II admini-»t racji, dysponującymi odpowiednimi „funduszami". IV tych kontaktach handlowych zapłata nie zawsze miała postać dóbr materialnych. Jeden z typowych przykładów: Blokowy X, „zielony" Niemiec, mający za sobą wiele lat pobytu w więzieniu i w obozie, nie pozbył się [jeszcze „pragnienia". Notoryczny przestępca, nie jest zbyt miły dla swoich podopiecznych na bloku i nie ma siły, która mogłaby wpłynąć na częściowe złagodzenie doli maltretowanych i szykanowanych więźniów. Wszelkie v.naki na ziemi i niebie wskazują, że sprawa jest do przeprowadzenia tylko „przez bufet". Następnego dnia do obozu zostaje przemycona para sztancowanych zelówek, za którą z kolei więzień z oddziału zatrudnionego u pobliskiego Bauera uzyskuje butelkę śliwowicy. Jak widzimy, już dwukrotnie ludzkie życie było narażone, za^ nim dotarł do obozu czarodziejski płyn. Teraz pozostaje już tylko rozmowa w cztery oczy z „sympatycznym" bandytą. Sprawę stawia się na płaszczyźnie interesu. My tobie wódkę, ty wyłączasz z systemu rządzenia kij. Żeby ci nie było zbyt przykro, możesz kląć do woli, od tego nie powstają pręgi na głowie i plecach. Jeśli zgoda — oto buteleczka i obietnica następnych co jakiś czas. W razie złamania warunków umowy — koniec z dostawą i „blokada" gospodarcza. W tym konkretnym wypadku wódka jako środek wychowawczy nie zawiodła... W innych przypadkach za taki czy inny towar kupowano produkty spożywcze pochodzenia nieobozowego — w zależności od potrzeb i sytuacji za „walutę" posiadaną względnie uprzednio wymienianą. Z biegiem lat strefa wymiany towarowej obejmowała 210 14* 211. coraz szersze kręgi, a nawet sięgnęła do kół esesnu skich. Rozwój wydarzeń, nowe formy organizacji wciai;; w orbitę zainteresowania esesmanów, którzy z każdj rokiem coraz bardziej muszą zaciskać pasa z powo zmniejszania racji żywnościowych, a nade wszyst przydziałów sort mundurowych. Coraz częściej spoty się typ esesmana „opuszczonego", w mocno zszarzałj od długiego używania mundurze. Pojawiają się pierws łaty na bluzach i spodniach, jak również ślady „kapita nych remontów" na obuwiu. Szykowny jak spod i| Teuton z błyszczącą trupią główką na wyłogach nalĄ już do przeszłości. Pozostaje buta, bez koniecznej j€ nak oprawy... A możliwości poprawy leżą blisko, tylko ręką sięgnąi Zdyscyplinowany Prusak szuka, rozwiązań w łaman świętego dotychczas regulaminu. Kolejno wyrzeka i zasad, coraz bardziej odczuwa potrzebę szukania ko taktów z tym środowiskiem, które do- niedawna było c 'niego bezwartościową masą... Rumieniec wstydu Walhalli Surowi reprezentanci faszystowskiej idei, wprowł dzając w życie twarde prawa narodowego socjalizmi zarówno „w domowych pieleszach", jak i na terenie kra jów podbitych nie pomijali okazji powiększania właJ snyeh zasobów materialnych. Moralność ich była w tych sprawach specyficzna. Doświadczyli jej Żydzi, składający najwyższe niejednokrotnie okupy za pozostawienia pewnych grup ludności w spokoju, doświadczyli ludzie starający się o zwolnienie swoich bliskich z więzień cz> obozów. Również w obozach koncentracyjnych po ,-szechne były zarówno fakty grabieży na wielką skalę, ik i małe złodziejstwa, oszustwa i skorumpowanie eses-uinów. Stanowią one znamienne uzupełnienie okrucień-I wa i sadyzmu przeciętnego esesmana. W kilka dni po przybyciu do obozu zauważyłem, że v olbrzymim tłumie więźniów są i tacy, którzy w obec-lości esesmana zachowują się bardziej swobodnie niż 1 iła pozostała reszta, a jednocześnie, że i stosunek eses-nanów do tych ludzi jest jakiś bardziej, powiedziałbym,, amiliarny... Wkrótce rozszyfrowaliśmy zarówno osoby, jak i przyczyny. Najbardziej zbliżoną do esesmanów grupą byli ch ordynansi, tak 'zwani „szwungowie", których rola prowadzała się do posług natury osobistej, a więc od .przątania pomieszczenia osobistego, poprzez czyszczenie odzieży, aż do ewentualnego pobierania przydziałów I żywnościowych. Przy obfitych fasunkaeh w pierwszych [latach istnienia obozu esesman mógł sobie pozwolić na [oddawanie resztek posługaczowi, ale w zamian za to wymagał zwiększenia wachlarza posług, zwalając na I swojego ordynansa szereg czynności, które1 do niego nie należały. Wytwarzał się więc pewien rodzaj wzajemnej zależności esesmana i więźnia, którą .otoczenie więźnia, jego koledzy zatrudnieni w takich czy innych „dochodowych" komandach starali się jeszcze pogłębiać, jako te każdy esesman był w jakimś stopniu związany z pracą więźniów czy — jak np. Blockfuhrer — z warunkami bytu na bloku. Ordynans miał możliwości zaopatrywania swojego pana w różnego rodzaju i pochodzenia atrakcje, pozwalające esesmanowi na pokrycie kosztów różnych ponadplanowych rozrywek. Do pewnego momentu wszyscy w tym kółeczku byli zadowoleni: esesman — jako obdarowywany prezentami, szwung — ko „persona grata", oraz większe grono na bloku, zo-wiane przez zadowolonego Bloekfuhrera w spokoju. 212 213 Z czasem przychodził jednak nieunikniony kraj Albo apetyt esesmana wzrastał w miarę jedzenia i pM kroczył miożliwości szwunga, albo też dostawy o.si.y nęły takie rozmiary, iż esesman obawiał się, aby prą padkiem koronny świadek nie sypnął. O ile w pierwsZB przypadku sprawa sprowadzała się do „rozwiązał stosunku służbowego" i ewentualnego skierowania c pracy w innych, niewątpliwie gorszych warunkaJ 0 tyle druga ewentualność pociągała za sobą skuł ostateczne, jako że tylko zmarły daje gwarancję mfl czenia. Złodziejskie praktyki uprawiano we wszystkich krfl gach i szczeblach w komendanturze, a ich zasięg i efełlM uzależnione były od pozycji poszczególnych esesmanó\(B Rzecz jasna, w najlepszej sytuacji byli oficerowie bezpoB średnio zaangażowani przy akcjach dochodowych, jaM np. transporty żydowskie. Jedynie część zrabowanych] wówczas kosztowności, pieniędzy i futer docierała doj celu, reszta rozchodziła się po kieszeniach pośredników. Również wybijane zmarłym złote zęby nie w pełnych ilościach docierały do skarbca III Rzeszy. Nadwyżki' 1 obrywki przy zaopatrzeniu obozu także znikały w przepastnych gardłach, SS, a machinacje kantynowe stanowiły źródło dochodu dla długiego łańcucha osób. Esesmani bez skrupułów przywłaszczali sobie znaczne partie papierosów nadsyłanych do obozu (tylko> kilkakrotnie zresztą w ciągu pięciu lat) przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Analogicznie w ostatnich tygodniach, gdy do obozu nadeszły paczki ze Szwajcarii. Esesmani nie zawsze mogli obławiać się bez udziału rąk więźniarskich, toteż co pewien okres w Mauthausen któryś prominent „dojrzewał" i z hukiem spadał. Wczorajszy pupil najważniejszych osobistości komendantury dzisiaj wisiał na wieży, szarpany przez tresowane dogi swojego niedawnego patrona, a jedyną przyczyną wy- 214 była konieczność zamknięcia ust, była to jednak :zyna wystarczająca... Najpoważniejsze „wpadki" cl o tyczyły przeważnie prominentów pochodzenia nie-111 icckiego. Mimo odstraszających przykładów zawsze zja-wiałsię nowy kandydat na „prawą rękę" tego czy innego (•.¦icsmana, spędzał pewien okres w „dobrobycie" i znów ił za swoim poprzednikiem. Ciekawe, że stosunkowo mało afer notowano z prominentami pochodzenia obce- K, ^o. Widocznie esesmani, mając z reguły mniej zaufania do „niższych ras", nie dopuszczali tego typu ludzi do bardziej intymnego kręgu życia codziennego, codziennych machinacji i spekulacji, a więźniowie obcokrajowcy z kolei, mając go jeszcze mniej, długo przemyśliwali każdy krok na odcinku „współpracy" i starali się nie przebierać miary. Oczywiście prominent na stanowisku związanym bezpośrednio z esesmanami z komendantury musiał niekiedy wbrew swojej woli uczestniczyć w różnych machlojkach lub przyglądać im się. Recepty na neutralność do końca obozu nie wynaleziono, zaś jedyną obroną było niewykorzystywanie wszystkich swoich możliwości i stałe sugerowanie, że ma się w zanadrzu jeszcze jakieś atrakcje. W bezpośrednim kontakcie z esesmanami pozostawali szczególnie pracownicy magazynu mundurowego SS. Przydziały odzieży, bielizny i obuwia określone były przepisami, które w żadnym wypadku nie mogły być przekroczone, wszelkie zatem odstępstwa były łamaniem zarządzeń i instrukcji. Zaostrzenie sytuacji nastąpiło szczególnie w ostatnim okresie — trudności nie ograniczały się wtedy do odzieży, a obejmowały również przydziały żywnościowe oraz tytoń i papierosy. Esesmani w przeciwieństwie do ludności cywilnej nie byli wyposażeni w kartki przydziałowe, otrzymywali natomiast ustalony fasunek, który w końcowym okresie wojny nie wystarczał na pokrycie potrzeb. Dość powiedzieć, 215 że przydział papierosów wynosił wtedy po trzy—czterj sztuki dziennie, a i żywności było stanowczo za mali Artykuły znajdujące się w magazynie mundurowym obok wartości realnej, miały więc również wartość wjM mienną. Osobą materialnie odpowiedzialną z ramienia korneaM dantury SS był szef magazynu, zaś KommandofuhrerJ SS-Oberscharfuhrer Rosinus, odpowiedzialny był głównie za należący do oddziału zespół szewców SS. Sam zresztą był z zawodu szewcem. Oczywiście tak jeden, jalc i drugi zajmowali w stosunku do ogromnej rzeszy eses-' manów stanowisko wyczekujące i nie było mowy o tym, aby którykolwiek z przeciętnych śmiertelników z trupią główką mógł uzyskać coś ponad przysługującą mu normę. Nieliczne wyjątki stanowili bezpośredni przełożeni w „pionie", ale i w tych wypadkach były to tylko drcn bne grzeczności. Wobec tego ogół esesmanów musiał szukać innej drogi, a jedyna prowadziła poprzez więźniów. Początkowo dumni synowie Germanii sądzili, że te „głupie polskie psy" trzęsą się ze strachu na sam widok ich charakterystycznych wyłogów i że zaryzykują wszystko, byleby się tylko nie narazić. Liczne próby wykazały jednak, że ci pogardzani więźniowie nie tylko potrafią zdecydowanie odmówić, ale są jeszcze na tyle przemyślni, iż każdą próbę wymuszenia rozszyfrowują przed szerszym, gronem, co udaremniało ewentualną zemstę. Zamiast trzasnąć odmawiającego w mordę, jak to mieli w zwyczaju, musiał jeden czy drugi udawać, że zaszło nieporozumienie, i trzęsąc się wewnętrznie z wściekłości, musiał robić dobrą minę do złej gry i dowodzić, że kierowały nim zupełnie inne intencje, a nawet w obecności szefa magazynu przyznawać rację „świńskiemu psu"... Jakkolwiek więc esesmani nie mogli bezpośrednio atakować, sytuacja była przez dłuższy czas napięta, a na- 216 lochodziło do scysji. Pamiętam, że jako ówczesny po SS-Bekleidungskammer musiałem tłumaczyć na-i<-rającemu esesmanowi, oczywiście w jego rodzimym ,v.yku, że „jesteśmy w piątym roku wojny" i że „pań-*"/ koledzy wykrwawiają się na froncie w znacznie gor-l/.ych warunkach". Expose było wygłoszone dostatecznie ;lośno, aby dotarło do uszu rezydujących w przyległym t,okoju szefa i Kommandofuhrera. Ich reakcja była bły-ikawiczna, a 'zaskoczony i zdetonowany esesman pospiesznie wycofał się „rakiem", niezliczoną ilość razy (unosząc prawą rękę w pozdrowieniu. Ten akt bezczelności ze strony więźnia został jednak przyjęty w sposób przychylny, a esesmani byli zmuszeni zmienić metodę. Rozpoczęła się nowa era, którą można by nazwać erą prób nawiązywania stosunków dobrosąsiedzkich. Coraz częstsze stają się wypadki „zapominania" paczki z; papierosami (oczywiście niepełnej), przy jednoczesnym przechodzeniu na formę „pan" w rozmowie z więźniem. Kilkakrotne ponawianie tych prób miało taki skutek, że więźniowie dopędzali esesmana, wręczając mu zapomniane atrybuty przekupstwa. Tak pozostało już do końca i z wyjątkiem nielicznej garstki „wypróbowanych" przedstawicieli komendantury, rekrutujących się zresztą przeważnie z innych formacji, do bliskiej komitywy nie dopuszczono nikogo, zaś wszelkie konieczne ,,grzeczności" były zawsze jakoś uZiasadniane regulaminem. Takie przysługi, jak wydawanie nowych skarpet w miejsce pocerowanych, czy też lepiej prezentującego się obuwia w miejsce wykoślawionych buciorów, dozowano, naprowadzając esesmana na myśl, że kto wie, może w niedalekiej przyszłości można będzie uzyskać coś więcej. W ten sposób kupowano przychylność osób mających wpływ na życie więźniów i ich warunki bytowe. Oczywiście w tej skomplikowanej, pełnej ryzyka grze 217 mogli brać udział jedynie doświadczeni i pewni za nicy, o wielkiej odporności psychicznej. Komórką decydującą o przydziale stanowisk w oboztf był Arbeitseinsatz. Usadowienie się w tym oddziale prfl cy Polaków, między innymi Słomy, Kasprzyńskiegd a później Helaka, pozwoliło na właściwe dobieranie luda na poszczególne pozycje. Komórka ta co prawda odgryJ wa głównie rolę czynnika wykonawczego, gdyż głos da . cydujący miała w tych kwestiach organizacja, ale niekiel dy w grę wchodzą, i inicjatywy własne. Dotyczą one lucfl nie zauważanych przez właściwe czynniki, a zasługują-! cych na wydźwignięcie. Za pomocą Arbeitseinsatzu niJ tylko wprowadza się do intratnych oddziałów pracy noJ wych kandydatów na „organizatorów", ale również wy-1 ciąga się potrzebnych ludzi z transportów do innych \ obozów, co było już sztuką wyższego rzędu. Praca tego! oddziału wydatnie przyczyniła się do umocnienia naszych pozycji w obozie. Słaba forma czy niedostateczne przygotowanie nie by« ły nigdy powodem dyskwalifikacji kandydata. Dla tego rodzaju ludzi wynajdywano miejsce, gdzie ich możliwo-] ści były odpowiednio wykorzystane. Całkowita dyskryminacja stosowana była wyłącznie wobec osobników, którzy swoim zachowaniem nie przysparzali dobrego imienia zespołowi. Tych powoli, ale systematycznie usu-wano w cień zapomnienia. W takiej sytuacji stosowano system kompletnej izolacji, której mur wykluczał działanie na niekorzyść ogółu. Jaki był mechanizm współpracy i zależności różnych komórek i poszczególnych ogniw w tej grze? Przyjmijmy, że w czasie pracy tego czy innego rodzaju „podpada" prominent, bądź też dopiero kandydat na prominenta. Wpadunek pociąga za sobą, jak zazwyczaj, meldunek esesmana, a zatem karę cielesną, a co gorsza, i skierowanie do pracy w oddziale przynajmniej wykluczającym 218 r udział w akcji pomocy. Sytuacja staje się natychmiast przedmiotem obrad. Działanie idzie w dwóch kierunkach. Z jednej strony „szwung" konkretnego esesmana otrzymuje szerokie pełnomocnictwa w sprawie „kupienia" milczenia swego pana (cena bywa niekiedy nie-istotna), z drugiej Arbeitseinsatz otrzymuje zadanie przerzucenia pechowca do takiego oddziału pracy, gdzie przez pewien czas nie będzie się nasuwał na oczy przedstawicielom, komendantury. Równocześnie następuje „uświadomienie" właściwego kapo, który za określoną ilość papierosów, jeżeli jest to „zielony", bądź też bezinteresownie, jeżeli jest to ktoś z naszego kręgu, utyka nowego podopiecznego z dala od grożącego niebezpieczeństwa. Rola „szwungów" w tych akcjach nie powinna być przemilczana ani pomniejszana. We wszystkich tego rodzaju przypadkach pechowych konieczna jest pomoc bezpośrednia i natychmiastowa. Tu nie ma czasu na długie deliberacje. Akcja pomocy to akcja sprawnie funkcjonującego oddziału straży pożarnej, w którym każdy członek ma z góry zaplanowany kierunek i rodzaj działania. Oczywiście jest sprawą jasną, że nie we wszystkich przypadkach i nie wobec wszystkich esesmanów mogą być stosowane te same metody i te sanie stawki. Grupa podejmująca działania ratunkowe musi być specjalnie wyczulona, a nade wszystko musi znać słabości poszczególnych osobników z komendantury, jako że wśród nich są i „niepalący"... W takich momentach na szalę trzeba rzucać inne dobra, których wachlarz dzięki odpowiedniemu obsadzeniu poszczególnych stanowisk jest zresztą dość bogaty... Korupcja szerząca się wśród członków komendantury SS była więc jednym z czynników w zasadniczy sposób ułatwiających działanie na korzyść ogółu. Gdyby nie podatność esesmanów na przekupstwa, rola obozowych 219 kooperantów byłaby znacznie trudniejsza, co bynajmnji nie znaczy, że ta podatność czyniła ją łatwą. Trzeba pal miętać, że wielu działających w interesie ogółu wykońJ czyło się tylko dlatego, że wkroczyli na ścieżkę, po któJ rej toczył się ten walec organizowanej pomocy. Były! okresy, w których jakiekolwiek akcje ratunkowe byłyi nie do pomyślenia, nie miały najmniejszych szans, a poJ ciągnąć mogły za sobą zgubę ekipy ratowniczej. Trud-j ność polegała na właściwym wyczuciu wiejącego wia-1 tru... „Organizacja narodów zjednoczonych" Nasi obozowi dyplomaci pracowali — jak już mówiliśmy — pod kierownictwem Kazimierza Rusinka. Nawiązał on szereg pożytecznych i bardzo wartościowych kontaktów. Próby" wprowadzenia większej liczby obcokrajowców na stanowiska czołowe spaliły na panewce ze względu na trudności językowe oraz słabą znajomość obozowej specyfiki u później przybyłych więźniów. Rozpoczyna się Więc akcja, mająca na celu wprowadzenie tych ludzi przynajmniej na stanowiska, które dawały możliwość wpływania na warunki bytu grup narodowościowych, z których wyszli. Więźniowie ci mieli być ponadto czymś w rodzaju łączników z głównym trzonem organizacyjnym. Polacy, nie będąc już w stanie sami docierać do tych grup z pomocą, stwarzali warunki działania poszczególnym ich przedstawicielom, kierowali ich poczynaniami. Pomoc bezpośrednia również zresztą istniała. Jako przykład może tu posłużyć chociażby rozdział kantynowych nadwyżek, przy którym nie'zapominano o przedstawicielach innych narodowości. Papierosy i tytoń dla swoich pobratymców fasowali: dla Hiszpa- 220 nów — Manuel, dla Jugosłowian — dr Pad jen, dla Francuzów — prof. Marehal, dla Czechów — Nesvadba i sze-leg innych. Przydziały dla poszczególnych grup — zależnie i od ich składu liczbowego, i aktualnych możliwości wygOiSpodarowania nadwyżki — nie były małe, bo pięć do dziesięciu tysięcy papierosów. Poszczególne przedstawicielstwa narodowościowe były w ścisłym kontakcie z grupą organizacyjną, jakkolwiek początkowo może nie wszyscy z nich pojmowali, że mają do czynienia ze zorganizowanym kolektywem. Owocem tego wspólnego działania była niejedna udana akcja. Na początku 1944 roku do obozu w Mauthausen przybył nowy transport. „Nowy" to znaczy nie tylko „któryś z kolei", ale również odmienny od wszystkich dotychczasowych. W jego skład wchodzili sami inwalidzi, byli żołnierze Armii Czerwonej, wyleczeni w szpitalach, ale okaleczeni i niezdolni do pracy. Ten diziewięćsetosobo-wy transport przeznaczony został do likwidacji W obozie Mauthausen. Po przybyciu na miejsce skierowano go do obozu chorych. Do najgorszego jednak nie doszło. Organizacja sobie tylko znanymi drogami wywarła wpływ na lekarzy SS, którzy przedstawili komendanturze projekt zatrudnienia tych skądinąd 'zdrowych ludzi. Może wydawać się to dziwne, ale komendantura wyraziła zgodę na założenie na terenie obozu chorych przędzalni (Weberei), w której można byłoby zatrudnić inwalidów. Nie zrobiła jednak niczego więcej w tym kierunku. Jedyne, czym można było dysponować, to siła robocza więźniów oraz nie zajęty właśnie wówczas barak nr 10. Chodziło tylko o drobnostkę — maszyny dla przędzalni i surowiec. Tu należałoby podkreślić rolę dwu Polaków: wspomnianego już Antka Mizery oraz Bronisława Wolskiego, Szczególnie ten ostatni był czymś w rodzaju cudotwórcy. Do czego się wziął — wszystko było proste. Reperował ze- 221 garki, wieczne pióra, robił na drutach swetry i ma^jstr^B wał skomplikowane mechanizmy z drzewa i metalu. Sflfl będąc inwalidą (bez nogi) skonstruował sobie w oboafl protezę. Teraz z całą energią przystąpił do zorganizować nia warsztatów w nowym „przedsiębiorstwie". Do poJ mocy miał tylko... Antka Mizerę. Mimo tych niesprzyjaJ jących okoliczności warsztat powstał. Przypominał mooB no średniowiecze, ale był i dawał zatrudnienie wielua^B inwalidom, a komendantura widząc jakąś namiastkę po-l żytku z zatrudnionych w nim ludzi odsuwała na plan! dalszy zamierzenia likwidacyjne. Dzięki usilnym stara-l niom za pośrednictwem górnych oddziałów pracy przyj był do Weberei i „surowiec". Składał się on co prawda! z różnego rodzaju odpadków, niemniej jednak przedsię-j biorstwo już w krótkim czasie zaczęło produkować par- j dane pasy mundurowe, jakieś torby-opakowania dla celów militarnych itp. akcesoria. Praca przędzalni urato-wała dziewięćset istnień ludzkich. Niemal wszyscy inwa- j lidzi przetrwali do końca, do czego przyczyniły się rów- j nież zapewne względnie dobre warunki, w jakich żyli na bloku. Zajmowali oni blok 1 (w obozie chorych), gdzie od stycznia 1945 roku pisarzem był Józef Cyrankiewicz, przybyły do Mauthausen transportem z ewakuowanego Oświęcimia. Dopiero później przypomnieli sobie esesmani, o czym świadczyłaby obecność tych ludzi w obozie koncentracyjnym. Wtedy to zabrano z obozu wszystkich wchodzących w skład tego transportu i samochodami wywieziono ich w kierunku Dunaju, gdzie zostali załadowani na wielką barkę transportową. Tylko brak czasu nie pozwolił im na wysadzenie jej w powietrze, bowiem oddziały alianckie były tuż, tuż. Uratowani inwalidzi powrócili po wyzwoleniu do obozu i po kilku dniach w ramach akcji repatriacyjnej prowadzanej przez oficerów łącznikowych Związku Radzieckiego wyjechali. 222 I )o obozu chorych przychodzili i Żydzi. Byli to więź-Jowie z późniejszych już, mniejszych transportów i do >lx>//u dolnego trafiali jako chorzy — na różne bloki, zależności' od rodzaju choroby, jako że poszczególne araki były podzielone na oddziały i sekcje szpitalne. )zięki dość dużej izolacji obozu chorych organizacja podusiła się o ratowanie i Żydów, wychodząc ze słusznego ałożenia, że obóz chorych jest dla nich miejscem najbez-ńeczniejszym. Postępowano z nimi podobnie jak z, chorymi innych narodowości, do momentu, kiedy to kilku dęźniów narodowości niemieckiej zaczęło sarkać na Lrównouprawnienie" tej skazanej na wyniszczenie narodowości. W obawie aby dalsze wystąpienia antysemitów I w pasiakach nie dotarły do komendantury SS, po dłuższych naradach postanowiono, że będzie lepiej, jeżeli chorych Żydów przeniesie się do oddzielnego pomieszczenia. Przeznaczono na ten cel połowę bloku 6, gdzie pisarzem był wówczas Polak, Olejnik. Już na miejscu obowiązki lekarza objął dr Bomsztajn, Żyd z Polski, a sanitariuszy wyłowiono z zespołu chorych. Po pewnym czasie powstało tam jakby pewnego rodzaju państwo w państwie. Był okres, kiedy na tym bloku gromadziło się około 400 Żydów. Oczywiście gdyby sprawa wydostała się poza obóz chorych, pociągnęłoby to za sobą konsekwencje nie tylko wobec Żydów, ale i wobec szeregu osób ze sprawą tą związanych. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, w bardzo już krytycznym momencie zaczęli przybywać węgierscy Żydzi, traktowani z jakichś powodów jako więźniowie „honorowi", w związku z czym komendantura wydała placet na przyjmowanie Żydów do obozu chorych i na ich przebywanie na terenie tego obozu. W krótkim czasie chorzy Żydzi zajęli cały 6 blok i połowę 7, znajdując zupełnie już oficjalny azyl... Teraz grono lekarzy żydowskich powiększyło się o dra Gutentaga i innych... 223 I ta akcja, w warunkach obozowych będąca czymś' jątkowym, zakończyła się pozytywnym efektem. Obóz chorych bywał terenem najrozmaitszych akcji nie zawsze tak doniosłych jak gra o życie ludzkie, znaczny teren obozu pokrywały zwykłe nieużytki. Bi to w pełnyni tego słowa znaczeniu ziemia niczyja, kt<3 postanowiono wykorzystać. W tym celu uruchomić spalonych „badylarzy". Starzy fachowcy, jak Paweł gulski, Aleks Miller oraz Stasio Gołębiowski, biorą i raźnie do dzieła i w krótkim czasie na dawnych ugorM rośnie fasola, groch, cebula, sałata, rzodkiewka i infl warzywa. Rzecz była pomyślana rozsądnie, ale w ml meneie gdy większość produktów nadawała się do spożfl cia, przed administracją obozu chorych stanęło widnł konfiskaty. Esesmani, którzy z terenów „górnego" ogroB nictwa otrzymywali mocno uszczuplone przydziały, corł częściej zerkali w kierunku bogactw naturalnych v/M docznyeh przez druty obozu chorych. Sprawa stawała sil przykra ¦— najtrudniej się pogodzić z utratą wypielęgncB wanych marzeń. Ale w porę przypomniano sobie o sili propagandy, nawet posługującej się bzdurnymi argu-1 mentami. Kiedyś w obecności dra Krebsbacha, którył z etatowych pracowników zaczął mimochodem sławić] nieporównane efekty ogrodnicze, osiągnięte! dzięki użyciu 1 gnojówki obozowego pochodzenia. W tym momencie ktoB inny zaczął snuć głośne rozważania, czy ogromna ilość zarazków, niewątpliwie znajdująca się w tym „roztwo-J rze", w jakiś sposób nie zatruwa całości warzywniczych płodów. To wystarczyło. Strzał był celny. SS-Standort-j arzt, wybitny „naukowiec", nie tylko przeniósł te wątpliwości na grunt komendantury, ale tak długo nie spoczął w swoich usiłowaniach, aż komendant wydał for- j malny zakaz korzystania z produktów „zarażonych". Cudem uratowane warzywa trafiły „na stoły" więźniów obozu chorych i stały się poważnym źródłem dodatko- , 224 fcyych, już nie tylko kalorii, ale i, co ważniejsze, witamin, propaganda Krebsbacha zrobiła swoje i w odniesieniu Itio szeregu Niemców z II administracji z obozu górnego. Pamiętam, jak kiedyś Unek zapytał któregoś z funkcjonariuszy obozu chorych, czy to prawda, że próbował za- I rażonych warzyw. Na potakującą odpowiedź Unek prze-lie się od niego odsunął. Miało to i tę jeszcze dobrą >nę, że zwalniało personel obozu chorych od „grzecz- [nościowych" świadczeń w postaci nowalijek dla zaprzy- | jaźnionych funkcyjnych... Pierwsze kontakty z domem Listy wysyłane przez więźniów do domu pisane były oczywiście obowiązkowo w języku niemieckim na obowiązujących formularzach zaopatrzonych w nadruki, umieszczone z lewej strony. Nadruki te zawierały postanowienia i przepisy co do częstotliwości korespondencji. Widniał tam również zakaz przesyłania więźniom paczek. Ponieważ więzień „w pierwszych słowach swojego listu" miał obowiązek napisać, że jest zdrów i czuje się dobrze (bez tej formułki żaden list nie odszedł, natomiast „odszedł" niejeden próbujący zmienić tę stereotypową treść), większość rodzin sądziła, że ich ojciec, brat czy syn ma przynajmniej jakieś minimum potrzebne do wegetacji. Było to o tyle łatwe do przyjęcia, że wiele rodzin miało swoich bliskich także i w obozach jenieckich, gdzie paczki od początku były dopuszczane. Tłumaczono sobie, że jeńcy, jako nie pracujący, otrzymują mniejsze ilości wyżywienia i stale im czegoś brak, natomiast w obozach koncentracyjnych więźniowie pracują i, jako pracujący, otrzymują odpowiedni przydział żywności. 15 — Nad pięknym modrym Dunajem 225 Tym niemniej niektórzy tytułem próby już w począi kowym okresie wytsyłali paczki i adresaci, o dziww otrzymywali przynajmniej część ich zawartości. KiecH warunki utrzymania obozu stawały się coraz trudniej! sze, a jednocześnie istniała konieczność utrzymania orzM życiu potrzebnych do pracy fachowców, komendanturJ po dłuższym namyśle doszła widać do wniosku, że eweił tualne przesyłki z domów dla więźniów mogą w jakiJ sposób pomóc w rozwiązaniu problemu. Któregoś pięlB nego dnia w sobotę poprzedzającą dzień wyznaczony na pisanie listów (oo dwa lub trzy tygodnie) pisarze blokowu obwieścili zdumionemu tłumowi, iż w jutrzejszych liJ staeh będzie można wspomnieć, że przesyłanie paczek żywnościowych i odzieżowych jest od chwili obecni j dozwolone. Wiadomość ta była dla wszystkich lekkim' szokiem, no i oczywiście wywołała burzę komentarzy w rodzaju: „No, teraz to już będą chyba szybko* zwalniać", a specjaliści od przepowiedni i proroctw szukali gorączkowo w księgach Sybilli odpowiednich fragmentów, które dałyby się nagiąć do aktualnej sytuacji. Następnego dnia pisanie listów przebiegło sprawniej niż zwykle. Pewnie dlatego, że można było wypowiedzieć się bezpośrednio, nie uciekając się do szyfrów w rodzaju „pozdrówcie Rzeźnickiego", czy też „Piekarskiego". Listy odeszły, a nadawcy pogrążyli się w błogim oczekiwaniu. Teraz wchodzi w użycie nowa forma handlu. Handlu propozycjami. Ty mi dasz codziennie zupę, a ja po otrzymaniu paczki dam ci taaaki kawałek placka roboty mojej matki, żony czy innej bliskiej osoby. Masz pojęcie, jak to smakuje? Rzecz jasna i ta forma kupna, kiedy zaliczką była obietnica, wkrótce się przyjęła i niemieccy prominenci dawali zupę, czy nawet chleb. W ten sposób czekających na tę jedną przesyłkę było już dwóch. W miarę zbliżania się przewidywanego terminu nadejścia paczki ten właściwy oczekujący zaczynał po tmsze żałować, że może zbyt mało „zażądał". A cofnąć ¦•ie nie było można. Nieuczciwy kontrahent bywał zwy- [kle otaczany murem blokady gospodarczej. Poza tym paczki były pojęciem względnym, podczas gdy zupa ku- Iła na miejscu, codziennie... Wreszcie zaczęły nadchodzić pierwsze jaskółki. Któregoś wieczoru tuż przed apelem pisarz blokowy zawiadomił pewną ilość szczęśliwców, że po apelu mają się zgłosić do miejsca zaimprowizowanego stoiska pocztowego, gdzie otrzymają przesłane im paczki. I rzeczywiście. Tego pierwszego wieczoru adresatów było kilkunastu, zaś wydawanie paczek odbyło się na bloku 1. Później rozdzielano paczki w budynku, pralni, bądź też w podręcznym magazynie kuchni dla więźniów. Za stołem w formie lady stał kierownik obozowej Poststelle, który odbierał kolejno paczki od pomagającego mu więźnia. Odczytywał — często gęsto przekręcając — nazwisko adresata, a po jego zgłoszeniu się otwierał paczkę, poddając analizie każdy bez wyjątku składnik. Poszczególne bochenki chleba, czy też ciasta były kilkakrotnie krojone, cukier czy inny sypki produkt przesypywany. Krojono również masło czy topiony smalec, znajdujący się w garnuszku lub słoiczku. Chodziło oczywiście o zapobieżenie przedostawaniu się do obozu różnych niespodzianek. Większość produktów otrzymywał więc więzień w postaci niekształtnych i niepodzielnych okruchów... Nie na tym koniec. Za „ladą" stały przygotowane kosze, do których — bez możliwości apelacji — esesman odrzucał wszelkie „nadwyżki". Dziwnym zbiegiem okoliczności szczególnie skwapliwie odrzucano tam ciasto i tłuszcz, podczas gdy chleb trafiał na ogół do rąk adresata. Akcja ta, zmniejszająca w wydatny sposób zapasy więźnia, nie była początkowo nawet komentowana. Z czasem dowiedzieliśmy się, że była to szczytna akcja samopomocy, jakkolwiek nigdy w życiu 226 227 nie widziałem muzułmana, który otrzymałby za poś i < I nictwem administracji SS cokolwiek z tych atrakcji. Gwoli prawdy należy stwierdzić, że posiadacze maijB paczek tracili procentowo znacznie mniej, a niek i ¦ : nawet, kiedy zawartość była mała i na oko niezbyt atral cyjna, szczęśliwy właściciel otrzymywał całą paczkę. Pobierana bezpośrednio przy wydawaniu paczek „dal nina" nie była, rzecz jasna, jedyną. Na bloku oczeki^j^l szczęśliwca blokowy, a niekiedy zjawiał się i kapo, szczł gólnie jeżeli adresat zatrudniony był w jakimś podteB szym komandzie. Od jego hojności zależało teraz wi^H le — spokój na bloku, a zdrowie, czy nawet życie w pifl cy. Co przezorniejsi udawali się po paczki w towarzjB stwie zaufanego kolegi, który w drodze powrotndH utykał w różne zakamarki poważną część dobytku, zaśl więzień wkraczał na blok ze zbolałą miną i popuszczał! wodze swojej fantazji na temat, czego mu to dzisiaj ni<> zabrali. Tak czy inaczej, paczka doznawała dalszej „ulgi"! w wadze, a przed posiadaczem stał jeszcze przeważniol problem regulacji należności z tytułu zobowiązań. Sam również chciałby przecież coś niecoś z tych domowych „wspaniałości" skonsumować... Przeważnie kończyło się jednak tym, że pierwsza paczka rozchodziła się na koszty i znów żyło się na konto dalszych przesyłek... Mimo wszystko napływ paczek do obozu zrobił wiele, tym. bardziej że w ślad za paczkami żywnościowymi zaczęły nadchodzić i paczki odzieżowe, co poza korzyściami zasadniczymi: miało jeszcze i ten plus, że usprawiedliwiało posiadanie przez więźniów np. swetrów czy innych części garderoby pochodzenia nieoficjalnego. W niektórych paczkach przychodziły i buty-trzewiki, które ludność krajów Okupowanych otrzymywała na kartki, a które były bardzo podobne do trzewików esesmańskiich pozbawionych gwoździ w podeszwach. Był to fakt wielce pomocny w naszej miejscowej akcji zaopatrzenia. I 'odobnie jak prowiant obozowy i kantyna — do obozu ti. i pływały również paczki dla więźniów, którzy w mię-l/.yczasie zmarli. Początkowo paczki te były wycofywane, zaś ich zawartość wzbogacała kombinatorów '. obydwu administracji. Szczególnie często zdarzało się ;o, kiedy więzień przebywał ostatnio w obozie chorych. ?aczki te trafiały do niewłaściwych rąk. Sprawa przy-srała inny obrót, kiedy „ajencję pocztową" w obozie :horych przejął więzień-Polak, należący do starych obozowych „wyjadaczy", Burdziak. W jakiś sposób spowodował on, że do obozu chorych wydawano cały zapas paczek. Przyczyniło się to w poważnym stopniu do po-prawy wyżywienia na bloku rekonwalescentów, bloku nr 5. Odpowiednia interwencja sprawiła również, że jakkolwiek paczki kierowane do obozu „dolnego" były również kontrolowane, to jednak wypadki częściowej konfiskaty były ograniczone do minimum i chorzy otrzymywali swoje przesyłki we względnie uczciwym stanie... Wydawanie paczek kojarzy się w moich wspomnie^ niach z szeregiem czasami zabawnych historii. Oto Czech Hradil, stary i poważany więzień z polskiego bloku 7, bodaj że krótko przed świętami Bożego Narodzenia otrzymuje paczkę. Rodzina (pewnie któryś ze szwagrów) posyła mu obok ciasta, tłuszczu i innych produktów także małą buteleczkę, w pewnym stopniu przypominającą buteleczkę z lekarstwem. Ciekawy esesman sprawdziwszy metodą krojenia zawartość paczki i odrzuciwszy „okup", bierze do rąk buteleczkę i wyjmując korek pyta więźnia, co tam może być. Więzień oświadcza zdecydowanie: „Krople nasercowe". Esesman wącha i mówi: „Przecież to wódka..." Hradil patrzy obojętnie na esesmana i mówi powoli: ,,To niemożliwe, Herr Unter-scharfuhrer" — wyciąga rękę, bierze od zdezorientowanego esesmana buteleczkę, robi ruch, jakby miał zamiar wąchać... i nagle zgrabnie opróżnia ją na oczach eses- 228 229 mana, po czym lekko zadyszany mówi: „To jednak byl krople nasercowe"... Nie wszystkie uchybienia formalne przechodziły tal jak w tym wypadku. Wielokrotnie byliśmy świadkami jak nieświadomy adresat, w którego paczce rodzina sta rała się przemycić jakieś nadprogramowe atrakcje, czai] sem 'zwykłe fotografie, zarabiał na miejscu tyle hakóvi i sierpów, że potem z trudem rozpoznałby na fotograf! najbliższe nawet osoby. Oczywiście nie zawsze. NiekiedJ nadesłane w paczkach, czy też w listach fotografie wię> zień otrzymywał do obejrzenia, po czym wędrowały om do jego osobistego bagażu w Effektenkammer... Znamienny był i charakterystyczny dla poszczególnyct jednostek sposób korzystania 7. zawartych w pacz dóbr. Większość otrzymujących paczki po rozdzieleniu „urzędowych okupów" przeznaczała całość do podziału] w mniejszym lub większym gronie. Tworzyły się nawet spółka, w których wszystkie nadchodzące do poszczegól- ] nych wspólników paczki stanowiły wspólną własność. Najczęściej spółki takie powstawały na gruncie wspólnoty pracy, 00 w zasadniczy sposób upraszczało sprawy okupów i danin, tym bardziej że zwykle pracując w tych samych oddziałach pracy byli grupowani na tyc samych blokach. Ci ludzie z paczkami nie mieli probk mów, odpadał bowiem tak istotny moment, jak przecbc wywanie produktów. Paczkę rozdzielano na jeden, dws lub maksimum trzy posiłki i żaden złodziej nie mia szans pożywienia się przy spółdzielcach. Podobnie następną i następną. Ten system miał zarazem wiele walc rów wychowawczych, gdyż zawartość paczek była różnorodna —' zależnie od poziomu życia rodzin więźniów. Mimo że rozpiętość była bardzo duża, w spółkach sprawa ta nie grała roli — zasmażany w tłuszczu suchar był tak samo mile widziany jak kawałek luksusowego ciasta... I !yli i indywidualiści. Ci nie łaknęli towarzystwa, sami Izielali swoje zapasy, dokonując tego z pełnym wy-owaniem. Te produkty do wymiany na stałą miskę /upy, te papierosy do przechowania na okres, kiedy chleb będzie tani, te drobiazgi na okup dla blokowego 11 kapo, a resztę dzielili na szereg dni, do otrzymania no-I wego „zastrzyku"... Wśród olbrzymiej rzeszy ludzi znajdowały się i jed-Inostki typowo aspołeczne. Ci, dysponując ilościami większymi, nawet zdając sobie sprawę z nadmiaru posiadania, nigdy nie podzielili się nawet z najbliższymi towarzyszami. Sienniki pęczniały od magazynowanych artykułów, które niekiedy pokrywały się pleśnią. Zdarzały się wypadki takiego skrajnego skąpstwa, że niektórzy zjadali po zbyt długim okresie przechowywania całkowicie zepsute produkty, tak iż paczka z domu, mająca być tytułem do przetrwania, stawała się przysłowiowym, ale i dosłownym gwoździem do trumny. Wypadki likwidowania nadwyżek poszczególnych skąpców przez; ,pomocników" — a takie bywały — bawiły ogół i nikt nie traktował tego jako przestępstwo —• jak przecież miało to miejsce w wypadku kradzieży chleba fasowanego. Spora ilość „indywidualistów" kończyła się na skutek własnej zachłanności. Niektórzy, obawiając się złodzieja względnie nie chcąc zdradzać się ze swoim stanem posiadania, potrafili w ciągu jednego wieczoru po otrzymaniu paczki pochłonąć całą jej zawartość. Zakładając, że w tak zwanych „bogatych" paczkach poważny procent zawartości stanowił tłuszcz —. a często nie było tam np. chleba — możemy sobie wyobrazić, co za rewolucja powstawała w wygłodzonym organizmie. Nic dziwnego, że w ciągu najbliższych godzin „szczęśliwiec" wędrował zbyt często do latryny, dajmy na to, w kamieniołomach, i że w końcu te „wycieczki" wpadły w oko kapo, czy też 230 231 któremuś z jego pomocników. Początki biegunki zosta przypieczętowane lekkim zamroczeniem głowy od bici no a dalej... Dalej wszystko szło normalnym trybenal i czasem następna już paczka nie zastawała adresata. Zdfl rżały się i takie wypadki, że chory już od nagłego prał jedzenia więzień uważał, iż jedynym ratunkiem dla słał bego organizmu będzie proces dalszego wzmacnianM właśnie poprzez jedzenie. Skutki były analogiczne. Tak więc paczki, które ogólnie biorąc, wpłynęły niol wątpliwie na poprawę bytu w obozie, stały się przyczyn* nieszczęśliwego końca wielu jednostek. Ponadto paczki] stały się papierkiem lakmusowym, pozwalającym na] szybkie i nieomylne rozpoznanie charakterów, demasku-< jącym jednostki obarczone cechą wybujałego egoizmu. Oczywiście i tu nie należy wpadać w przesadę. Ludzie odczuwają wszak przede wszystkim skurcze głodowe własnego żołądka. To chyba jest zrozumiałe. Problem zaczynał się dopiero w momencie, kiedy organizm zdo>-był już to minimum. Czy nastąpił zwrot w kierunku życia gromadnego, czy ręka z nadprogramową miską zupy wyciągała się w stronę, gdzie błyszczały głodne oczy, czy też granica pojęcia „minimum" ulegała dalszym przesunięciom. Jeszcze gorzej było, kiedy już przy zdecydowanym przesycie ktoś wolał raczej zniszczyć nadwyżki niż oddać je bezinteresownie potrzebującemu... Tak więc paczki stały się miernikiem ludzkich serc, niekiedy ciężko doświadczając i boleśnie rozczarowując. Nagłe przemiany chairakterów podważały wiarę w człowieka, a już najbardziej bolesne było odkrycie pokładów egoizmu w osobach niekiedy bliskich, a nawet bardzo bliskich. Może gdyby nie pobyt w obozie, gdyby nie stan ogromnej, wprost nieopisanej nędzy, gdyby nie warunki poprzedzające dzień otrzymania pierwszej paczki — może ten ujemny rys charakteru pozostałby na zawsze w ukryciu? Dopiero obozowe warunki ujawniały praw- dziwą, może obcą dla niego samego twarz człowieka. Czy każdy tego rodzaju wypadek należy bezwzględnie potępiać? Wydaje się, że nie — z wyjątkiem zdecydowanie .skrajnych. Musimy przecież pamiętać, że do obozu! trafiali ludzie najrozmaitsi — słabsi i silniejsi. Niezwykłe trudy życia obozowego, nędza i głód, bicie i mordowanie były różnie odczuwane przez różnych więźniów. Dlatego nie oceniajmy pochopnie. Powroty Praktycznie z Mauthausen uciec nie było można. Było ono otoczone ze wszech stron przez osiedla austriackie, których mieszkańcom zapowiedziano, że w razie udowodnienia kontaktów z więźniami sami trafią do obozu. A jak tam jest, wiedzieli aż za dobrze. Niestety, nie przemawia do mnie tak popularne po wojnie szczególnie wśród Niemców, ale i wśród Austriaków twierdzenie, jakoby obozowe okropności były dla nich odkryciem. A kto bił nas sztachetami z waszych ogródków, kiedy szliśmy w szpalerze esesmanów ze stacji do obozu w Sachsenhausen? Kto rozpychał wartowników, aby celniej uderzyć, kto krzyczał na dworcach, gdzie zatrzymywały się nasze transporty: śmierć bandytom z Bydgoszczy!? Nie wszyscy tak robili? Tak, ale to nie wyjątki ciskały w nas kamieniami, przeciwnie — wyjątki nie ciskały. W Austrii było nieco inaczej, ale Austriacy byli tak zastraszeni, że nawet ci, którym się to nie podobało, patrzyli w inną stronę... Tak więc każda próba ucieczki była skazana na niepowodzenie. Tym niemniej od czasu do czasu ogół więźniów poruszała niecodzienna wiadomość o braku liczbowym w obozie. W kilka chwil po stwierdzeniu braku 232 233 wiadome już było nazwisko zbiega. Z czasem coraz bd dziej przyzwyczajaliśmy się do normalnej kolejnośB faktów. Ucieczka — stójka na apelu —¦ złapanie zbM ga — ceremonia ,,powitania" — bunkier — apel kofl cowy i... I znów dzień jak co dzień... Nie sposób przedstawiać tu wszystkich zapamiętanycfl ucieczek. Chciałbym tylko pokazać kilka bardziej skomJ plikowanych i pomysłowych. W roku 1942 została zorganizowana ucieczka, która! głównym inicjatorem był ówczesny kapo „baubiura"! W skład zorganizowanej grupy wchodziło jedenastu staJ rych więźniów funkcyjnych. Jak należy przypuszczać,! ucieczka doszła do skutku w wyniku długotrwałego pla-i nowania, któremu początek dał kapo oddziału budowy krematorium. Już w czasie budowy tego obiektu pozo-| stawiono podziemny tunel, który ciągnął się aż do teJ renu pozaobozowego', przy czym jego zamaskowany wylot znajdował się na zapleczu małej linii posterunków. Z zamkniętej szuflady biurka kierownika biura wydobyto pieczątki SS-Bauleitera obozu, przy użyciu których sfabrykowano imienne zaświadczenia, mówiące, że ich posiadacze, w takim to a takim stopniu oficerskim SS, są delegowani przez SS-Bauleitera na teren Austrii. Oczywiście nie brak było i klauzuli, w której: „Wszelkie władze i urzędy prosi się o pomoc w czynnościach". Dalszym etapem przygotowawczym było zdobycie mun- ; durów esesmańskich, w tym dwu mundurów oficerskich, jako że dwa zaświadczenia były wystawione na Ober-sturmbannfuhrerów. Nie wiadomo, w jaki sposób grupa weszła w posiadanie dwu osobowych samochodów, którymi po ucieczce odjechała. Na dzień ucieczki wybrano niedzielę, jako że w tym okresie w niedzielę nie było liczenia w południe. Bezpośrednio po apelu rannym uciekinierzy przedostali się do kanału, tam przebrali się w zamelinowane mundury, odchylili klapę i obóz stał mą mniejszy o bodaj że dziesięć osób, bo jeden z zespołu |w ostatniej chwili zrezygnował. Od momentu ucieczki do chwili jej wykrycia minęło prawie dziesięć godzin, a ponieważ uciekinierzy mieli do dyspozycji środki mechaniczne, byli już dość daleko. Mimo szeregu sprzyjających dla zbiegów okoliczności po i upływie kilku dni przyprowadzono do obozu trzy żywe osoby z całej grupy. Pozostali padli w beznadziejnej I walce po osaczeniu. Powrót odbył się z całym oeremo-I niałem. Przed zebranymi do apelu szeregami przema-I szerowała najpierw obozowa orkiestra w tak zwanym I ,,małym składzie" instrumentów, a za nią na wózku jechała trójka przywróconych na „ojczyzny łono", udekorowana najrozmaitszymi odznakami, z tablicą głoszącą: „Alle Vógel sind schon wleder da..." * Cały ten kondukt dotarł do obozowego bunkra, gdzie nastąpiło przekazanie 'zbiegów pod nadzór Kommandofuhrera bunkra. Meldunek o ucieczce wraz z propozycją kary został przesłany do Głównego Urzędu SS w Berlinie. Przez sześć tygodni oczekiwano zatwierdzenia wyroku... Dla „normalnego" zabicia więźnia wystarczyło czasem wrażenie, że ten czy ów spojrzał na esesmana tak zwanym złym wzrokiem. Wystarczyła brudna szafka czy nie^ dbale posłane łóżko. W takich wypadkach często następował najwyższy wymiar kary egzekwowanej bezpośrednio przez esesmana, reprezentującego najniższy nawet szczebel służbowy, bądź też przez więźnia występującego „w imieniu" administracji wewnątrzobozowej. W wypadku nieudanej ucieczki po schwytaniu uciekiniera oczekiwano cierpliwie wyroku, tak jakby bez otrzymania „dekretu" ktokolwiek kiedykolwiek upomniał się o podeptane prawo więźnia czy prawo w ogóle... 1 „Wszystkie ptaki już są znowu tu..." 234 235 Wydaje się, że te sześć tygodni, które uciekinier spędzali w bunkrze, były po prostu perfidnie „skalki^B waną" częścią kary śmierci, trwającej przecież zbjj krótko... Po upływie czasu potrzebnego na „uprawomocnienie^ ' się wyroku któregoś dnia wieczorem, kiedy pamięd 0 niedawnych „bohaterach" przebrzmiała, przed apelena zaczęto wznosić na placu apelowym rusztowanie o dol brze znanym więźniom przeznaczeniu. Szubienica byłaj gotowa krótko przed rozpoczęciem liczenia. Po zakoiW czeniu apelu brama obozowa została szeroko rozwarta 1 do wnętrza obozu wmaszerowały dwie kompanie zaH łogi SS w pełnym bojowym uzbrojeniu. Kompanie tel ustawiły się w czworoboku na tle bramy. Z bunkra wy*j prowadzono trójkę skazanych. Przy dźwiękach orkiestry obozowej doprowadzeni zostali pod szubienicę. Stojąc tyłem do niej, wysłuchali czegoś w rodzaju wyroku, po czym komendant zwrócił się do zebranych, ogłaszając, że tak kończy się każda próba ucieczki. Słowa komendanta padały twardo, a jego głos przypominał urywane, ujadające szczekanie podrażnionego psa. Teraz skazani wstąpili na umieszczoną pod szubienicą zapadnię. Kata nie wytypowano. Jeden z trójki wystąpił w podwójnej roli —i wykonawcy wyroku i samobójcy. Na sygnał komendanta rozpoczął się makabryczny spektakl. Założenie pętli, kopnięcie zapadni i znów pętla — zapadnia... Na tle dwu wiszących ciał staje trzeci. On ma już na sumieniu dwa życia, o które trudno go jednak winić. W oczach zebranego tłumu jest czysty jak łza. Bierze do ręki trzecią pętlę i naraz występuje krok naprzód. Esesmani poruszają się niespokojnie. Na placu apelowym cisza jak makiem zasiał. W tej ciszy niesie się z lekka zachrypnięty głos skazańca: „Wszystkiego dobrego, koledzy. Do zobaczenia!" Mimo że przemówienie było \ krótkie i mało istotne, komendant jest oburzony. Się- 236 iftjąc ręką do kabury pistoletu, ryczy wprost w stronę Mojącego na zapadni skazańca: „Zamknij mordę, bo..." Nie skończył, gdyż w zdanie wpada mu uśmiechnięty, spokojny więzień: „Bo co?" „Bo zastrzelę cię jak wściekłego psa". To rozbraja więźnia zupełnie. Z wyraźną kpiną patrzy na komendanta i mówi: „To przecież byłoby dla mnie lepsze". I rzeczywiście. Strzał komendanta wybawiłby go od obciążania własnego sumienia trzecią śmiercią. Tym razem własną. Na tym koniec. Skazany uważa widocznie, że nie należy przedłużać widowiska — cały obóz już i tak długo czeka na wieczorny fasunek. On pamięta przecież, że chwile po apelu wie^ czarnym są na wagę złota... Podchodzi do pętli, zakłada ją sobie na szyję, kopie zapadnię, ułamek sekundy wisi i raptem wraz z kawałkiem liny spada na podłoże placu. Po zebranych więźniach przebiega dreszcz grozy i oczekiwania. Zerwanie się wisielca kojarzy się wszystkim z nieuchronnym ułaskawieniem. Przecież on już przeżył karę. Przeżył własną śmierć... Tak, ale nie zapominajmy, że to obóz koncentracyjny, że tu wyrok nie jest środkiem wychowawczym, lecz środkiem uśmiercania... Więzień podnosi się, jest przez chwilę osizołomiony, ale już ix>pychają go ku ustawionej na nowo zapadni. Przez moment waha się, ale jednak po chwili znów zakłada sobie pętlę na szyję, kopie zapadnię i znów... leci z urwanym sznurem w dół. W szeregach poruszenie. To zaczyna już dławić za gardło. Więzień podnosi się i patrzy w stronę esesmanów. Tym razem i on chyba już na coś liczy. Ze ściśniętego już dwukrotnie śmiertelnym skurczem gardła nie wydobywa się żaden dźwięk. Na zapadni staje któryś z funkcyjnych obozowej administracji, chwilę coś sprawdza i oto po> raz trzeci skazaniec staje na „podium". Po raz trzeci pętla, kopnięcie zapadni, po raz trzeci śmierć w przeciągu kilku minut. Tym razem pętla wytrzymała. 237 Przedstawienie nie jest jednak zakończone. Na wyj dany rozkaz we wszystkich blokach następuje w pra\ zwrot, a potem tysiące więźniów w dużym kręgu posu4 wają się gęsiego po placu apelowym, by przedefilowali przed samą szubienicą, gdzie obowiązuje zwrot głowy W kierunku wiszących. Trzy wiszące ciała przyjmują defiladę niedawnych współtowarzyszy. Wreszcie konieB Więźniowie blokami udają się na swoje uliczki, a nil rozkaz dowódców wymaszerowują z obozu i kompania] SS. Wraca codzienny wieczorny tryb1. Fasuje się chleb,] kawę, dodatki. Poszczególni więźniowie zgodnie z traJ dycją siadają spokojnie w kucki i zajadają, starając siJ nie uronić ani okruszynki, bądź też pędzą na „targowi-ł sko". Prominenci na poszczególnych blokach zbierają siej dla skomentowania dzisiejszej „rewii". Na pozór dzień ¦ jak co dzień. I tylko odcinająca się na tle granatowego nieba szubienica, z której jeszcze nie uprzątnięto zwłok, j przypomina, że jednak dziś było trochę inaczej. W roku 1943 przeżyliśmy ucieczkę-unikat. Był to koncert pomysłu. Jak wskazuje poprzedni przykład,! ucieczka z obozu była niemożliwa nawet dla ludzi znających język niemiecki i zwyczaje miejscowej ludności, niemożliwa nawet w przebraniu i dla posiadaczy odpowiednich dokumentów. A jednak z obozu uciekło dwóch więźniów, którzy nie znali zupełnie języka, a za całe przebranie służyły im robocze kombinezony. Wpadli dopiero w momencie1, gdy byli już bardzo bliscy celu. Któregoś wieczoru przy apelu zostaliśmy zorientowani, że brakuje dwu więźniów, bodaj że z bloku 6. Byli to dwaj hiszpańscy antyfaszyści, zatrudnieni w kamieniołomach. Jak się potem okazało, zdobyli oni gdzieś dwa kombinezony, jakieś cywilne nakrycie głowy, a uzupełnieniem wyposażenia były: jedna łopata i jedne grabie. Wyszli prawdopodobnie z kamieniołomów tym wyjściem, którym wyjeżdżały samochody i wozy gospodarskie z szu- bem i krawężnikami. Wyszli i poszli. Nie czekali nocy. l 'i i ruszali się w ciągu dnia, i to bezpośrednio po szosie. W momencie zbliżania się umundurowanego osobnika rozpoczynali czynności przypominające pracę dróżników... Przemaszerowali w ten sposób Austrię, Czechosłowację, polskie tereny należące do Rzeszy, teren Generalnej Guberni i szli na spotkanie linii wschodniego i'rontu. Cały czas nie korzystali z żadnych środków lokomocji, mieli więc w nogach wieleset kilometrów i byli już dosłownie o krok od zbawczej linii, gdy jakiś przypadek wydał ich w ręce prześladowców. Nie wiem, czym się kierowali esesmani, może zaszokowała ich niezwykła fantazja uciekinierów, dość że konsekwencje wobec sprowadzonych do obozu więźniów były nadspodziewanie łagodne. Po krótkim czasie obaj Hiszpanie zostali przeniesieni do Gusen, gdzie o ile jestem dobrze poinformowany, doczekali wyzwolenia. Szubienicę obozową jeszcze kilkakrotnie ustawiano na placu apelowym, przy czym ceremoniał towarzyszący lak sprowadzaniu uciekinierów do obozu, jak i samemu wykonaniu wyroku był zawsze jednakowy. Niekiedy tylko wzbogacano uroczystości powitalne jakąś nadprogramową atrakcją. Chyba również w roku 1943 lub w pierwszych miesiącach 1944 z obozu dokonano ucieczki przy wykorzystaniu środka transportowego przeznaczonego do wywożenia pojemników, w których dostarczane były zapasy do obozowej kantyny. Rozejrzawszy się w technice przewozów i załadunków, nowy kandydat na wolnego człowieka przygotował w obozowej stolarni skrzynię zbliżoną wyglądem do skrzyń będących przedmiotem transportu. Oczywiście była ona wyposa-ż.ona w otwory zapewniające dopływ powietrza. Skrzynie wystawione za budynki gospodarcze załadowywane były przez ściąganą do tego celu dorywczo kolumnę transportową. Rzecz jasna, w przygotowania musieli być 238 239 I wtajemniczeni i koledzy uciekiniera, gdyż nie mci było zaryzykować dokonania załadunku przez przypd kowych robotników. W tym celu ktoś, czyja rola r została jednak ujawniona, musiał się kręcić w oczel waniu na moment zwoływania chętnych do dorywd pracy. W podstawionej skrzyni zajął miejsce niezwyk pasażer i czekał. Część pierwsza jakoś się udała, ale d lej plan zawiódł i niefortunny podróżnik wrócił do mil sca startu. To, czego świadkami byliśmy w ciągu kilku nastę nych dni, to już nawet nie sadyzm, to wręcz zboczeń Nieszczęśnika usadzono w drewnianym kojcu wielkoi skrzyni, w jakiej próbował ucieczki. Kojec był zb mały, by w nim stać, był nawet zbyt mały, by siedzi w pozycji wyprostowanej. Jedyną możliwością, ja stwarzał, było siedzenie w pozycji skurczonej z glo\ opartą o kolana. Przez otwory między szczeblami koj siedzącego w nim człowieka kłuli i poszturchiwali prz chodzący esesmani, zmuszając go do śpiewania zwykłej w takich wypadkach piosenki: „Alle V6gel sind schor da..." Pod koniec pierwszego dnia nieszczęśliwy charJ czał już zamiast śpiewać, a oczy jego stawały się coraJ bardziej błędne. W ciągu następnych dni spojrzenie na kojec wywoływało dziwne wrażenie. Oczy siedzącego! nabrały cech zdecydowanie zwierzęcych. Jego charkoil przeszedł w jakieś niezrozumiałe pomruki. Do śpie-J wania był budzony i nocą. Ta makabra trwała przez' kilka długich dni, by po dalszych dniach, które więzieni spędził w bunkrze, zakończyć się jak zwykle szubienicą.] Nie znam bliższych szczegółów, lecz fakt, że w związku! z tą ucieczką ilość ofiar nie powiększyła się, dowodzi, że albo więzień wytrzymał metody śledztwa, albo esesmani nie interesowali się przygotowaniami. Najdziwniejsze, że nie dochodzono również i okoliczności wykonania skrzyni. Były jeszcze ucieczki z podobozów, jedna czy dwie ucieczki z kamieniołomów, wszystkie nieudane. Jedyna udana wyprawa po wolność, o jakiej słyszałem, dokonana zresztą tuż przed wyzwoleniem, odbyła się przy użyciu mundurów SS i samochodu-karetki sanitarnej. Uciekinierzy wyruszyli nocą z jednego z podobozów znajdujących się w pobliżu granicy szwajcarskiej. Jechali szosą w kierunku granicy. W ostatniej chwili na sygnał granicznego strażnika na moment zwolnili biegu, sprawiając wrażenie hamowania, a następnie — wście-< kłe naciśnięcie na gaz, uderzenie w szlaban, złamanie go i... zatrzymanie się częściowo uszkodzonego pojazdu na szlabanie szwajcarskim. Podniesienie rąk —¦ obóz internowanych — koniec. Apel poległych Ponad obozową przeciętność codziennego żniwa śmierci wyrastają w mojej pamięci szczególnie dwa momenty. Pierwszy z nich to jesień 1940 roku. Jest to okres, kiedy nasz pierwszy warszawski transport do Maut-hausen — po perypetiach Pawiaka (dla niektórych była to „Serbia"), po krótkim pobycie na kwarantannie w Sachsenhausen — zaczął przekształcać się w karawanę muzułmanów. W momencie więc, kiedy byliśmy na najlepszej drodze do uzyskania wolności poprzez komin krematorium, w obozie zaczęło dziać się coś nowego, niezwykłego', coś, co jakby na chwilę odwróciło naszą uwagę od beznadziejności dnia codziennego. Zwiastunem lepszych dni była zapowiedź pisarza, że taki to a taki ma się zgłosić jutro na przesłuchanie poprzedzające zwolnienie. Wśród gromady podnieconych muzułmanów wybuchł nieopi- 240 15 _ Nad pięknym modrym Dunajem 241 sany gwar. Prawie każdy starał się nie wiadomo p< ¦ przekonać swojego sąsiada, że on też siedzi za nic, fl skoro zaczynają zwalniać, to i on musi w najbliżs^B czasie zostać zwolniony. Większość dostała wypieków i trzeba przyznać, że głód tego dnia był jakoś słabli odczuwany. Następnego dnia wieczorem zobaczyliśmy stojącegł przy bramie szczęśliwca, już we własnym, cywilnym^ ubraniu. Za kilka dni poszedł drugi, potem trzeci... I gdyl pewnego dnia pisarz blokowy 13 bloku wezwał kilkul następnych, mimo że nie padło żadne słowo w rodzaju] Entlassungvernehmung, wszyscy byliśmy przekonani, j że oto tempo zwolnień przybiera na sile i niejeden liczył] w duchu, że i jego nazwisko padnie któregoś z najbliższych dni... Rano, wychodząc do pracy, zobaczyliśmy większal grupę więźniów z różnych bloków, ale z tego samego, warszawskiego transportu. Stali uśmiechnięci, czekając momentu, kiedy po opuszczeniu obozu przez oddziały idące do pracy zostaną zaprowadzeni przed barak Oddziału Politycznego. Przychodząc w południe do obozu dojrzeliśmy naszych kolegów, jak w dalszym ciągu czekali ustawieni pod barakiem komendantury. Trochę długo przeciągają się formalności, zauważyliśmy, ale zaraz przyszła refleksja, że przy takiej okazji warto i poczekać. Nasze zdziwienie wzrosło, gdy wracając na apel wieczorny zobaczyliśmy ten sam szereg stojący przed barakiem. W czasie samego ustawiania się i potem szeptem z ust do ust podawaliśmy sobie różne szczegóły, w tym wiele momentów zastanawiających. Po raz pierwszy ktoś rzucił myśl, która na chwilę nas zaszokowała, ale już po chwili odepchnęliśmy ją jako absurd: A może oni wcale nie idą na wolność? Apel się skończył. Stan się zgadzał, a mimo to ciągle 242 ze nie padła komenda: „Blockweise abrucken!" aliśmy. Oczywiście podejrzewaliśmy jakieś częste tym okresie ćwiczenia z czapkami, które jednak były kle prowadzone w uliczkach między blokami. Nagle Jdzieś z bliska, od strony bloku 20, ale spoza linii dru-w, dobiegła nas salwa... chwila ciszy.., druga... trzecia... Jeżyliśmy w myśli ze ściśniętymi gardłami. Było ich dokładnie tyle, ile postaci naszych kolegów stało w sze-i przed komendanturą. Tajemnica ich długiego cze- Jtania została wyjaśniona. Teraz zrozumieliśmy, jak bę-(1 ie wyglądać również nasze „Entlassungyernehmung". Bulwy, które tego dnia wieczorem padły w pobliżu obozowych drutów, nie były ostatnie. Poczynając od tego dnia, rozstrzeliwania trwały przez cały prawie miesiąc, ¦/. tym że zdarzały się dni przerw. Z dnia na dzień oczekiwaliśmy swojej kolejki obserwując, jak idą nasi towarzysze ze szkół, z wojska, koledzy i przyjaciele z boisk, Ke wspólnych biwaków... Wywołani w następnych grupach byli od początku w pełni świadomi, że idą na roz-sirzelanie. Jeżeli mieli chwilę czasu, żegnali się ze swoimi najbliższymi, z sąsiadami z koi, z współtowarzyszami pracy. Przeważnie zresztą wyczytywani byli już w czasie porannych apeli, co miało prawdopodobnie [chronić przed popełnieniem samobójstwa, jako że wyrok powinien być wykonany zgodnie z zamierzeniem... | Odchodzącym trzeba oddać sprawiedliwość — ginęli 7. całym spokojem i godnością. Ginęli w sposób, który zadziwiał samych esesmanów, ukazując im bezsporną wyższość ofiar. Oczekując na odprowadzenie skazańcy /.dobywali się nawet na okazanie lekceważenia wobec swoich oprawców. Do dziś pamiętam Wacka Radeckiego, który z uśmiechem gestami demonstrował przechodzącym, w jakiej puszce będzie jechał do Warszawy... Wielu ich w te dni odeszło i oczywiście nie wszystkie nazwiska pamiętam. Najbardziej może utkwiły mi w pa- 16* 243 mięci nazwiska towarzyszy blokowych z bloku 13. Pi wspomnianym już Wackiem. Radeckim wymienię znj nych mi jeszcze sprzed obozu: Stefana Borucińskie| Henia Kowalskiego, lub też tylko z obozu: Zygmuij Jurkowskiego czy Zbyszka Lajcherta. Przygotowaniom do egzekucji towarzyszyło odbieri nie skazanym marynarek, koszul i butów. Później ora nizację usprawniono', wywołani już na blokach pozosfl wiali buty, otrzymując drewniane „pantofle", a niekied jeszcze w ich obecności likwidowano kartki z nazw skami przybite na szafkach i na łóżkach... Z dnia na dzień coraz bardziej „zżywaliśmy" się z s;> wami i obserwując przemarsz skazańców za druta! z góry wiedzieliśmy, dla której postaci przeznaczona ji dana salwa. Z rzadka odzywał się jakiś pojedyncs strzał, wskazujący na konieczność „uzupełnienia". Z równo w czasie wyczekiwania, jak i w czasie przemarsz skazańcy zachowywali się swobodnie. Z różnych źród dochodziły do nas wiadomości, że umierali godnie i oj ważnie. Do Mauthausen dowożeni byli i więźniów; z Gusen. Oczywiście byli to wszystko ludzie z tego sj mego warszawskiego transportu. Wywoływanym każdc-J razowo podawano jako cel Entlassungvernehmuna Na skutek tego, że wywołany do zwolnienia już nie wra«| cał, każdy następny wyruszał w drogę do Mauthause w przyjemnym nastroju oczekiwania wolności. Była to ostatnia większa akcja wykańczania, któr ofiarom przeznaczono żołnierski rodzaj śmierci. Olbrzym mia rzesza wcześniejszych i późniejszych ofiar nie miała zaszczytu paść od kuli. I tak to rozstawaliśmy się z naszymi współtowarzysza-1 mi, z którymi razem wchodziliśmy do cel Pawiaka, z kto- ] rymi wyruszaliśmy na szlak, gdzie kolejno leżały miej-j sca etapowe pod wspólną nazwą obozów koncentracyj-1 nych. Śmierć w obozie przychodziła w różnej formie i różne wyniki jej żniw. Zawsze jednak w Mauthausen na Łoich oczach zabierała osoby dorosłe. Istnienia młodsze starsze, czasami młodzieńcze... Zawsze z wyjątkiem jednego wypadku. Któregoś dnia późnym latem 1942 roku poruszył nas iii'zwykły dla naszych oczu widok. Oto do obozu wprowadzono... kobiety z małymi dziećmi, w wieku dwóch— pięciu lat. Jak się później okazało, były to Ukrainki, któ-na skutek jednej z akcji przesiedleńczej na ziemiach dwieżo podbitych w drodze do ostatecznego miejsca prze-laczenia, którym miał być prawdopodobnie jakiś obóz bacy, trafiły przejściowo do Mauthausen. Pobyt matek lie trwał długo. W kilka dni po przybyciu wy masz er o-| wały w nie znanym nam kierunku. Z dnia następnego utkwił mi w pamięci taki obrazek. I'od ścianą bloku 1 siedzi na ławce Schutzhaftlager-fiihrer Bachmayer, a wokół niego igrają bobasy. Mają \v. lekka wystraszone buzie, ale ten wesoły pan takie za-[bawne robi miny... Bachmayer przywołuje przechodzą-I cych obok esesmanów i zleca im zabawę z dziećmi. Za chwilę plac apelowy przekształca się w coś w rodzaju ogródka jordanowskiego, w którym dzieciaki baraszkują y. przybranymi wujkami. Tu jakiś rozkoszny blondasek jeździ konno na barkach kroczącego poważnie na czworakach esesmana. Mały jeździec trzyma się dzielnie naramienników i coś ze śmiechem pokrzykuje. Obok gromadka rozbawionych dzieciaków zamyka w kole porozpinanego i zadyszanego „wychowawcę", ocierającego kolana, z których się przed chwilą podniósł. Trochę dalej biegnie wąż trzymających się za rączki dzieci, a na jego czele jeszcze jeden esesman z; rozpiętym kołnierzem, w przekrzywionej furażerce. Tam znów zwolennik innych metod zabawy wykrzywia się niemiłosiernie, pobudzając do śmiechu kilka pucołowatych twarzyczek... 244 245 Furkoczą sukienki i warkoczyki, tupią o betonowe pd łoże placu apelowego buciki i sandałki. Dookoła pel gwaru, ruchu, barwy — życia. Zza ścian obozowyol bloków wychylają się ciekawie twarze więźniów, którz na skutek pewnych okoliczności znajdują się o tej poił w obozie. Wyglądają zdziwieni blokowi i inni funkcyjd Patrzą, czując, że tu dzieje się coś dziwnego. Poważniej nawet najbardziej bandyckie twarze. Na sercu robi J dziwnie jasno', jakoś smutno i radośnie zarazem. Zabavl trwa. Przyłączają się do niej już nie tylko zwerbował esesmani. Przychodzą nowi, znajdując widoczni w igraszkach pewną rozrywkę. Zabawa trwa. Kto zna dzieci, ten wie, że są niestri dzone, że zabawa pociąga je jak magnes. A do tego jea( cze tak dobrze zorganizowana zabawa! Buzie zaróżowi] się od wysiłku, wyczerpuje się zapas sił w nóżkach, lx dących stale w ruchu, ale chcą jeszcze, jeszcze, jeszczfll Zabawa trwa. Trwa i o dziwo nie nudzi, ani ad h< zwerbowanych „wychowawców", ani kierownika w od bie Bachmayera. Słońce stanęło wysoko, zaczęło schl lać się ku zachodowi. Promienie padają coraz bardzi ukośnie, a zabawa wciąż trwa... Drobne ciałka przykl cają od czasu do czasu, nabierają energii do dalszy< wyczynów i już, już co sił w nogach gonią do tej go madki, która aktualnie ma najbardziej atrakcyjne „zaji cia". Zbliża się wieczór, a więc pora, kiedy ogródek jo danowski potrzebny będzie dla grupy starszych uczest ników „zabawy"... Jutro obserwatorów dzisiejszych igraszek, któr/5 z ciekawością wychylą głowy zza węgła baraków, ud( rzy dziwna w porównaniu z dniem poprzednim pustP Nie ma promieniejącego wesołością Bachmayera, nie zadyszanych „wychowawców". Co się stało? Czyżl przeniesiono teren zabawy w inne, bardziej odpowiad^ jące potrzebom dziecińca miejsce? A może wy więzi ł ten drobiazg tam, gdzie zajmą się nimi ręce doświadczonych wychowawczyń, czy może zdecydowano połączyć dzieciaki z matkami? Nie. III Rzesza nie zmienia raz powziętych postanowień i decyzji. Jeszcze wczoraj, gdy ty, cichy obserwatorze, zasnąłeś po długim, apelu i po prze-tknięciu twojej obozowej porcji, która ci właśnie jakoś bardziej smakowała — zasnęły i dzieciaki. Tylko one już się nie obudzą. Zasnęły w komorze gazowej, a w ich otwartych oczach zamknął się obok wyrazu rozbawienia bezmiar nieopisanego zdumienia. Polecenie zagazowania wydał sam „pan". Ten miły pan w ładnym błyszczącym mundurze, który się tak wesoło śmiał; a do komory gazowej prowadzili za rączki może właśnie ci sami „wychowawcy", u których tak dobrze galopowało się na ramionach... Zabawa już nie trwa. Dzieci śpią. Zanim przewiozą je do krematorium, obetną im złociste włoski, zdejmą su-kieneczki, kubraczki i buciki. Do pieca pójdą nagie ciałka, przez moment uderzy w górę trochę mocniejszy płomień i „zabawa" już naprawdę będzie zakończona. Na placu pozostaną sami „wychowawcy", z których większość uda się po służbie do swoich domowych pieleszy, gdzie będą wozić na plecach własne, najczęściej też złotowłose pociechy. Powróci do domu. i sam pan Schutz-haftlagerfuhrer; i on zdejmie poważny mundur, wyglansowane buty i zacznie dokazywać wraz ze swoimi następcami... Niech mi wybaczą czytelnicy, jeśli nadużyłem ich wytrzymałości. Przez cały czas pobytu w obozie niczego tak nie przeżyłem, mimo że trwałem przez długie lata /. okiem przyłożonym do wziernika tego jedynego w swoim rodzaju fotoplastykonu. 246 CZĘSC CZWARTA Mierz siły na zamiary Przeprowadzka Na wiosnę roku 1943 planowany Russenlager był już gotowy w stanie surowym. Przed komendanturą obozu stanęły teraz dwa problemy. Po pierwsze; nadchodzące transporty nowych więźniów spowodowały przepełnienie baraków, gdzie zagęszczenie dochodziło już do maksimum, po drugie, do niewielkiego obozowego „szpitala" napływali chorzy nie tylko z samego obozu, ale również i z podobozów, gdzie pojęcie „szpitali" było czymś obcym, jako że nie „opłacało się" przy małych stosunkowo zbiorowiskach ludzkich tworzyć specjalnych ¦pomieszczeń i zatrudniać pewną ilość „darmozjadów"-sanitariu-szy. Rozwiązanie narzucało się samo. Skoro zapowiadane transporty jenieckie odpadły, pozostawał nie wykorzystany obóz, składający się przecież aż z dziesięciu baraków. Pozostawała sprawa dość zasadnicza, a mianowicie fakt, że otoczony wprawdzie dwoma rzędami zasieków i drutów kolczastych obó'z nie miał tak pełnej ochrony, a mianowicie przez druty nie przebiegało wysokie napięcie. Komendantura doszła jednak w końcu do wniosku, że właściwie trudno jest podejrzewać przeciętnego muzułmana o dynamikę, pozwalającą na przebycie dwu i tak trudnych przeszkód. Komendant wezwał Franka oraz „zielonego" Niemca Alego, którzy otrzymali najbardziej formalne nominacje. Ali objął funkcję starszego 251 obozu chorych, zaś Franek — pisarza tegoż obozu. Ali był w obozie więźniem nie nowym, zaś od momentu odejścia Ferdla Biirgera z rewiru pełnił funkcję naczelnegi sanitariusza. Teraz akcje jego poszły w górę, przy czyn w sprawie nominacji maczała ręce nasza szpitalna grupa, | widząc w Alim właściwe narzędzie pomocy. Jako „zielony" i jako Niemiec, mógł być wygodnym, parawanem, tym bardziej że nie miał on zwyczaju zaglądania za kulisy pewnych spraw. Trzeba przyznać, że grupa postawiła na właściwą kartę i Ali na ogół spełnił pokładane w nim nadzieje. Po pewnym czasie jednak odszedł, ponieważ został zwolniony z obozu, a na jego miejsce przyszedł Schmidt. Wraz z jego przybyciem cykl akcji zaczął się trochę „jąkać", jako że ten „zielony" miał swoje dla organizatorów akcji niemiłe zagrania. W chwili nadawania nominacji Bachmayer zapowiedział nowym funkcyjnym, że począwszy od tego momentu należy ustawić lekarzy na oficjalnych funkcjach w tym obozie. Od momentu powstania obozu dolnego w górnym miał pozostać blok nr 5, dotychczasowe miejsce kwarantanny, jako wydzielony „gabinet" zabiegów chirurgicznych, opatrunków oraz jako punkt kwalifikowania zgłaszających się chorych. Po odejściu Franka do obozu dolnego doprowadzanie chorych do izby przyjęć złożono na barki poszczególnych pisarzy blokowych. Wyłączono zupełnie szpital SS — zgodnie z jego pierwotnym przeznaczeniem. Sonderrevier dysponował wówczas trzema lekarzami. Byli to prof. Podlaha, dr Czapliński oraz dr Padjen. Podlaha, jako chirurg, miał objąć izbę przyjęć i otrzymał odpowiedzialne zadanie przeprowadzania zabiegów. Dla obsługi zatem całego nowo zorganizowanego obozu chorych pozostało dwu lekarzy, których ustawiono: dra Czaplińskiego jako szefa lekarzy, dra Padjena jako zastępcę szefa, z tym drobnym 252 zastrzeżeniem, że chwilowo byli to generałowie bez armii... Przewidujący Franek, wysłuchawszy decyzji Bachmayera co do lekarzy, natychmiast spytał, czy w takim razie nie należałoby „wyławiać" lekarzy przybywających do obozu w poszczególnych transportach, na oo otrzymał wyraźne placet komendantury. W ten sposób definitywnie uregulowano sprawę organizacji całokształtu służby sanitarnej w obozie. Powstały trzy ogniska szpitalne. Szpital dla SS, izba przyjęć i punkt opatrunkowy dla więźniów na bloku, 5 i wreszcie obóz chorych, obejmujący szereg oddziałów i sekcji. Na czele całej służby sanitarnej stał dr Krebsbach, SS-Ober-sturmfiihrer, znajdujący się w Mauthausen od roku 1942. Dr Krebsbach zwany był przez wtajemniczonych, zarówno esesmanów, jak i więźniów „Spritzbach", jako że wdrażał on w Mauthausen nową metodę „leczenia", polegającą na dawaniu dosereowyeh zastrzyków z fenolu. Należy zresztą przypuszczać, że jego wiedza medyczna nie wykraczała zbyt daleko poza wspomniane umiejętności. Krebsbach był tak zwanym SS-Standortarztem i jemu podlegały wszystkie odcinki służby sanitarnej, natomiast szefem szpitala dla więźniów z ramienia SS był dr Bóhmiehen. Od chwili powstania obozu chorych wciąż wydawała owoce dawna propaganda Franka i Kohla co do groźby zakażenia w razie zbyt częstych i zbyt bliskich kontaktów SS z chorymi. W związku z tym powołano do życia nowy rodzaj służby, a mianowicie esesmańską służbę sanitarną (Sanitatsdienstgrad — w skrócie SDG). Na Rapportfuhrera obozu chorych wytypowano SS-Unter-scharfuhrera Marzą, któremu dano do pomocy trzech, a następnie czterech SDG. Marz był starym żołnierzem frontowym, o bezsprzecznie innych niż jego „towarzysze broni" zapatrywaniach. Paroletni pobyt na froncie otworzył mu też oczy na wiele spraw. Traktował więźniów 253 jak ludzi, a niekiedy był gotów nawet do ścisłej z nin współpracy. Z podwładnymi Marzą, członkami grujB sanitarnej, stosunki również ułożyły się nie najgorzej Wszyscy oni byli po „przeszkoleniu" frontowym i zda wali sobie sprawę z tego, że ich podopieczni nie są — j;ikj głosiła propaganda, krwiożerczymi wilkołakami. Tortu-*! rowanie i sadyzm były obce ich postępowaniu, a jednoJ czego od losu w tym okresie żądali — to szansa docze-l kania końca w stosunkowo wygodnych, względnie do«l statnich warunkach. Z tego też powodu już po upływie] niewielu dni znaleźli się z głową w kieszeniach organi-l zacji, która wykorzystała wszystkie możliwości, jakiel dawały kontakty z więźniami oddziałów „górnych", aby zaspokoić potrzeby SDG. A „poczciwi" SDG potrzebo- i wali przecież wszystkiego, ale to wszystkiego1, bez żad-l nych wyjątków. Powołanie grupy SDG spowodowało małą rewolucję ' w stosunkach komendantury SS z tą grupą więźniów,' która „urzędowała" w obozie chorych. Wydany został' ostry zakaz wstępu do obozu chorych dla wszystkich poza personelem SDG. Wyjątek stanowią: komendant obozu i Schutzhaftlagerfuhrer Bachmayer. Poza nimi aż do końca nie pokazuje się tam nikt. Było to bardzo na rękę grupie organizacyjnej. W przeciwieństwie do dawnego Sonderrevieru, gdzie wchodził, kto chciał, i kto chciał, organizował „wybiórki" chorych do dowolnych celów, tutaj nowe warunki pozwoliły na stworzenie azylu w pełniejszym tego słowa znaczeniu. Tu już można było sobie pozwolić na względnie bezpieczne przechowywanie osób, które miały powody, aby unikać spotkania z przedstawicielami komendantury. Obóz, do którego sprowadzono chorych, jak już wspomniałem, był wykończony w stanie surowym. Doprowadzenie poszczególnych obiektów i samego terenu do stanu używalności wymagało wielu zabiegów, związanych v w jakiś sposób z organizacją. Najwięcej pomocy to okazać „baubiuro". Awansowany na stano-i.sko kapo, po nieudanej ucieczce.i powieszeniu po-dniego, Polak Henryk Matyskiewicz, Marian Bo-fcusz, Mieczysław Lando, Tadeusz Witek, Mirkiewiez >mogli personelowi obozu chorych w zgromadzeniu ateriałów. Z ich składów i placów płynęły do obozu awężniki do wytyczenia obozowych uliczek, farby, ateriały dla celów wykończeniowych itp. O dodatkowych możliwościach działania lekarzy-więź-iów oraz personelu szpitala zadecydowały dwa nie-ykłe, ale i niezmiernie ważne wydarzenia. Jak już znaczyłem, na terenie obozu Mauthausen było dwu lokarzy SS, zaś w pobliskim miasteczku Mauthausen praktykował jeszcze jeden lekarz cywilny. Gdzieś na początku roku 1943 zachorował nagle dość groźnie syn komendanta obozu, około dziesięcioletni chłopiec. Ojciec, wieloletni funkcjonariusz SS, „zapomina" naraz o dwu rzeczach. O tym, że na terenie obozu ma przecież dwu lokarzy, w tym jednego legitymującego się wysoką godnością SS-Standortarzta, i lekarza cywilnego w miasteczku oraz o tym, że lekarze-więźniowie znajdujący się w Mauthausen to przecież przedstawiciele tych niższych •as. Zapomina także o tym, że przecież jeszcze przed kilkoma tygodniami lekarzom tym nie wolno było praktykować lawet w więziennym szpitalu. Nagła obawa o życie syna •zyni komendanta „ślepym". Ściąga konsylium, składa-ce się z prof. Podlahy, przedstawiciela pogardzanego rodu czeskiego, i dra Czaplińskiego, wywodzącego ój ród 7, tak wrogiej Polski. Ślepota „wielkiego" Zie-isa była' tylko pozorna. On dobrze wie, że sławny Spritzbach" cały swój rozgłos zawdzięcza strzykawkom fenolem, zaś wystraszony Bohmichen to w najlepszym zie zaledwie kandydat na lekarza. Wezwani lekarze dają się wraz z komendantem do domu, badają chorego, 254 255 po czym pada decyzja: operować. Możemy sobie wyobl zić reakcję komendanta. Oto w wypadku jego zgody I chwilę dwaj więźniowie, przedstawiciele wrogich, pdl bitych narodów, uzbrojeni w ostre lancety i skalp* otworzą ciało jego syna. Życie jego dziecka będzie w I ku tych, którzy nie mogą życzyć ani samemu Ziereisa^ ani jego rodzime [niczego dobrego. Leżąca zaś w jego rm ku ewentualna możliwość zemsty jest niczym w porótB naniu z życiem jego dziecka. Rozumiem też i stan psa chiczny obu lekarzy. To nie byli nowicjusze w swdB zawodzie, to byli i lekarze, i naukowcy, a operacja, kin rej mieli dokonać, nie należała do najcięższych. Tył niemniej przy każdej operacji istnieje możliwość jakieB niespodziewanej komplikacji, jakichś powikłań, a nawj co tu dużo mówić — możliwość popełnienia prostej błędu, o który tak łatwo przy normalnym chyba w *w kich okolicznościach podnieceniu... Przy tym zabiegu niepowodzenie równało się niJ uchronnemu wyrokowi śmierci. Ziereis decyduje się. D^B cyduje się, mimo wszelkich obaw i nurtujących go pfl dejrzeń. Wkrótce syn komendanta jest już po udanym zabieg™ Komendant promienieje. Jest szczęśliwy. Chwilami zafl pominą, że ma do czynienia z więźniami. Zachowuje »» jakby podejmował u siebie ludzi sobie równorzędnycM Częstuje papierosami... Ten moment to moment przełomowy. Ziereis decjB duje się na krok bez precedensu. Oto on, pan życi i śmierci dziesiątków tysięcy więźniów, jednemu z nicM prof. Podlasze, zleca opiekę nad zdrowiem całej swój J rodziny. A jeszcze tak niedawno groził na j poważniej szy mi sankcjami wszystkim podległym mu esesmanom za wszelkie próby najniewinniejszych nawet kontaktów z więźniami. Poczynając od tej Chwili musi się ze swoim postępowaniem kryć przed najbliższą świtą, a szczegól- 256 nie przed SS-Standortarztem drem Krebsbaehem, dla którego byłby to policzek nie do zniesienia, a więc powód do denuncjacji... Komendant urządza się w sposób prosty. Gdy ktoś ¦/ jego rodziny potrzebuje porady względnie gdy potrze-buje jej sam, sprowadza Podlahę do swego gabinetu w baraku komendantury i tu, w odizolowanym pomieszczeniu, odbywa się badanie i zapadają diagnozy. W krótkim czasie w ślady komendanta obozu wkracza sam Schutzhaftlagerfuhrer Baehmayer. Ten wybiera sobie dra Czaplińskiego, którego mianuje „domowym lekarzem" całej swojej rodziny. Dochodzi do tego, że dr Czapliński poza tym, że ogląda gardła dzieciarni, leczy żonę Bachmayera ze skomplikowanych schorzeń kobiecych. Tyle tylko, że Baehmayer ma, więcej kłopotu. On nie może sobie pozwolić na sprowadzenie lekarzia do swojego pokoju w obozie, który jest ze wszech stron obserwowany. Idzie więc ha trudniejsze i bardziej ryzykowne rozwiązanie. Zdobywa gdzieś dodatkowy płaszcz oficerski i czapkę SS. Wieczorem, już po apelu wieczornym, przyjeżdża po dra Czaplińskiego motocyklem. Stając między blokiem 3 i 4 obozu chorych, niewidoczny z dyżurki i z wież posterunków, przebiera lekarza-więźnia w płaszcz, dekoruje go czapką SS, wsadza do kosza i wyjeżdża z obozu chorych skróconą trasą poprzez sąsiadujący z obozem chorych plac sportowy wprost na teren przylegającego do Mauthausen gospodarstwa Frellerhof. Po skończonej wizycie lekarskiej Baehmayer tą samą drogą odwozi lekarza do obozu. Wycieczek takich odbył dr Czapliński wiele. Tajemna rola prof. Podlahy i dra Czaplińskiego nie wyszła na światło dzienne, tak że obaj esesmani nie wiedzieli o sobie wzajemnie nic, co wskazywałoby na ich kontakty z więźniami. Zwłaszcza Baehmayer, jakkolwiek zadowolony z dobrej i bezpłatnej opieki, obawiał się, 17 — Nad pięknym modrym Dunajem 257 aby jego „wybryk" nie spotkał się z surowym osądB władz. Z tego też powodu łatwo było grać, dając ,,mfl dzy wierszami" odczuć, że ktoś kiedyś może wspomnij coś o stosunkach panujących między nim a lekarzed -więźniem. Wracajmy jednak do obozu chorych. Wytypowali U dwu stanowisk funkcyjnych, a mianowicie starsaeiB obozu i pisarza obozowego, było okolicznością korzystni Obsadę pozostałych stanowisk w liczbie kilkudziesięcB pozostawiono do decyzji nowemu Rapportfuhrero\H Marżowi. Oczywiście była to pełna i doskonała fikcja. Isfl niejąca w obozie grupa organizacyjna sama opracowa^B projekt obsady personalnej, przedstawiając go doj zatwieH dzenia poprzez Marzą, który de facto był tylko pośrednB kiem w tej sprawie, nie zaś faktycznym wnioskodawca W taki to siposób na stanowiska trafiali już bezwzględnlB i nieomylnie ci, którym przyjrzano się dokładnie w czaJ sie ich pobytu na blokach górnych. Zapamiętana przeM mnie obsada obejmowała poza wspomnianymi: zastępca pisarza obozowego Kazimierza Rusinka, pisarza Schreib-I stuby nowego obozu Czecha Nesvadbę, aptekarza Tał deusza Banacha i jego pomocnika Feliksa Steglińskiego.j Stanowiska blokowych, w specyficznych warunkach tego obozu najmniej eksponowane, celowo pozostawiono! w rękach Niemców, natomiast już wszystkie stanowiska pisarzy blokowych objęli: na bloku 1 Antoni Jankowski,' na 2 — Jlrzi Hendrych, 3 — Przemysław Dobias, zaś na 4 — sprowadzony po pewnym okresie przymusowej emigracji Franciszek Sokół. W czołówce pielęgniarzy spotykamy również samych starych, wypróbowanych I więźniów. Poza ustaleniem funkcji grupa wyłoniła z siebie czołówkę do spraw specjalnych, nie wynikających z normalnych „urzędowych" czynności. Szczególnie istotne misje otrzymują Kazimierz Rusinek oraz Franciszek ół. Pierwszy z nich nawiązuje kontakty dyplomatyczne z poszczególnymi grupami narodowościowymi i jest chyba założycielem pierwszych towarzystw przyjaźni polsko-radzieckiej, polsko-czechosłowackiej, poi-.sko-jugosłowiańskiej, a nawet w skromnym zakresie i polsko-austriackiej. Oczywiście próby nawiązywania tych kontaktów obejmują z biegiem czasu i z napływem dalszych narodowości coraz to szersze kręgi... Do Sokoła natomiast należy stała penetracja nowych środowisk, wyławianie z nadchodzących transportów ludzi cennych dla obozowej organizacji pomocy, a wreszcie stawianie wniosków co do pierwszeństwa w pomocy. Było to stanowisko nie mniej odpowiedzialne, jako że Sokół brał na swoje sumienie niejednokrotnie brzemienną w skutki decyzję. Rzecz jasna, główne kryteria były w zarysach opracowane. Wyciągano młodzież i ludzi, którzy w niedalekiej przyszłości mogli stanowić tak zwaną „kadrę". Za całość leczenia i za stan sanitarny obozu chorych odpowiedzialny był dr Czapliński, któremu podlegali wszyscy lekarze z terenu obozu, jak również cały personel sanitarny. Dr Czapliński odpowiadał nie tylko1 za metody leczenia, ale również występował jako jedyny łącznik pomiędzy obozem chorych a SS-Standortarztem. Jego roli i zasług nie sposób przecenić. Za wszystko inne poza metodami leczenia odpowiada Franek Poprawka. Jest on czymś w rodzaju piorunochronu, po którym spływa i gdzie ma się rozładować cała energia komendantury SS i gorliwość przedstawicieli II administracji obozu górnego. Jest odpowiedzialny za stan chorych, daje i opracowuje materiały liczbowe do Schreibstuby obozu górnego, przygotowuje listy zmarłych (Todesmeldung), a wreszcie na skutek pełnej izolacji jest jedynym łącznikiem z całą resztą obozu. Tak jak Rapportfiihrer Marz jest jedynym łącznikiem z ra- 258 17' 259 mienia administracji SS, tak Franek reprezentuje we komendantury i wobec II administracji obozu głó\ II administrację obozu chorych. Nie na tym kc W ręku Franka skupiają się ogniwa „władzy" — wł ustawodawczej i wykonawczej, władzy nad personel SDG i nad ustawioną przecież trochę wyżej (struktu nie) II administracją obozu głównego. Franek dyspor kantyną i możliwością pewnego przesuwania... zgor Wszystko to wymagało nieprzeciętnej odwagi. A trz pamiętać, że Franek za ¦wszystko odpowiada głową. Preliminarz budżetowy Powiadają, że z pustego i Salomon nie naleje. TB prawda, może szczególnie wyrazista w warunkach obfl zowych, manifestowała się również w Mauthausen, rÓMH nież w obozie chorych. Pomijając już fakt, że samo przjH gotowanie akcji ratunkowej wymagało zaplecza mat» rialnego, akcja wiązała się także z różnego rodzaju pdB trzebami ludzi wydzieranych zagładzie. Jaką wartoiH przedstawiałaby sama akcja bezpośrednia, polegająca dajmy na to na wycofaniu ze złego oddziału pracjlł wpływ na kapo w kierunku zmniejszenia bicia, czy na wet wycofanie z niepewnego transportu, gdyby uratoł wany w kilka tygodni potem zmarł, powiedzmy, śmiercią głodową? Cóż więźniowi z najlepszej nawet porady leł karskiej, gdyby za diagnozą nie poszło dawkowaniĄ właściwych leków? A najlepszym lekiem, nie dającymi się niczym zastąpić, bez którego inne środki najczęściel nie działały, było podniesienie wartości, a czasem nawet tylko zwiększenie ilości pożywienia. Z tych też względów grupa organizacyjna jako zadanie pierwszoplanowe] postawiła sobie za cel zdobywanie nadwyżek wyżywie-j 260 ni;i. Zdawałoby się, że ze względu na całkowite odsepa-\ anie nowego obozu tego rodzaju możliwości są już określone. A jednak... Nie wiem, czyj to był pomysł, faktem jest, iż rzekomo dla ułatwienia rozliczania fasunek chleba i dodatków odbywał się w obozie cho-h o jeden dzień naprzód, zaś pobieranie jedzenia /. kuchni odbywało się wprawdzie bieżąco, ale według łanu osobowego zgłoszonego w dniu poprzednim, Dawało to wiele dodatkowych porcji, pozostałych po zmarłych w międzyczasie, których liczba dzienna była wcale nie bagatelna. Ponadto według danych obozu chorych wszyscy zmarli umierali jeden dzień później. Po' prostu zmarłych w dniu dzisiejszym zgłaszano dopiero1 dnia następnego. Proste — prawda? Cóż, że za każdym nie -/głoszonym w terminie nieboszczykiem czaiła się możliwość szybkiego podzielenia jego losu? Powstałe tą drogą sztuczne nadwyżki zasilały bardzo poważną grupę osób. Była to akcja stała, długofalowa. Przy końcu 1943 roku powstał nawet specjalny blok, blok nr 5, na który przyjmowano nowych względnie kierowano uzdrowionych więźniów wymagających tylko dożywienia. Posiadane zasoby, pochodzące właśnie z tej akcji, pozwalały na zwiększenie „rekonwalescentom" porcji o połowę, lub nawet podwójnie, co było równoznaczne z wyrywaniem śmierci czasem i paruset osób. Blok 5 stał się swojego rodzaju trampoliną, z której wystartowała szczęśliwie wielka gromada więźniów. Inna rzecz, że poważna częóć z nich była przekonana, że to był bieg urzędowy. Ujawnianie prawdy nie leżało w interesie kierownictwa „sanatorium". Nawał pochwał mógłby w pewnym momencie stać się współbrzmiący z charakterystycznym łoskotem werbli. Zagadnieniem nie mniej ważnym niż samo zdobywanie było takie ustawienie sprawy, aby nagła zmiana klimatu nie wywołała zdziwienia obserwatorów z zewnątrz. Jak już wspomniałem, wstęp esesmanów do 261 obozu był w zasadniczy sposób ukrócony, tym nien. istnieli przecież SDG, którzy na wiele rzeczy patrzył otwartymi oczami, istnieli funkcyjni II administracji którzy zbyt wiele znali obozowych kombinacji, aby nlJ zauważyć tysięcy drobnych nieprawidłowości w nor«l malnym, urzędowym toku życia obozowego. Byli onB i w obozie chorych, byli i w obozie macierzystym. Kon-j takty z tą górą i niektórymi esesmanami były korzystne, i rozszerzały nasze możliwości — o ile jako poparcia' przedstawianych „propozycji" występowały dobra matę-, rialne. Były to jednak „instytucje" i stanowiska, gdzie chleb nie był wartością obiegową. Tu konieczny był inny i rodzaj „dewiz" — skóra, buty, odzież, no i wreszcie pa-j pierosy, tytoń... W tym okresie obozowa kantyna przychodziła mniej więcej co cztery do sześciu tygodni. Bezpośrednio po otrzymaniu jednej kantyny pisarze obozowi przygotowywali zapotrzebowanie (tzw. Geldanforderung) na następne przydziały. Poszczególne listy blokowe zbierano w Schreibstubie, a następnie w formie zbiorczego zestawienia przesyłano do Geldverwaltung (coś w rodzaju1 sekcji finansowej), gdzie następowało wyszukiwanie kont, sprawdzanie stanów i 'ewentualne dokonywanie księgowań w wysokości zapotrzebowanej. Po dość długim okresie czasu Geldverwaltung przekazywał spraw-1 dzoną listę oraz globalną kwotę wypisu na konto Kanti- • nenverwaltung, który z kolei zajmował się zamówieniem towarów. Zanim całość zamówień została zrealizowana, mijało przeważnie cztery, a czasem sześć tygodni. A na przestrzeni tego czasu ileż nowych rzeczy może się wydarzyć w obozie koncentracyjnym! Krematorium pracuje przecież na trzy zmiany, a śmierć nie wybiera i nie robi różnic między „biedakami" a posiadaczami pieniędzy na koncie. Na każdym bloku powstawały luki w zespole, który przed, powiedzmy, miesiącem zaciągał się z lubością... powietrzem na myśl o niedalekim fa-sunku papierosów i tytoniu. Pieniądze spisane z osobistego konta oczywiście tam nie wrócą, zaś towar dla nie istniejącego adresata już przybył. W ten sposób każda kantyna dawała nadwyżki, pozwalające na częściowe pokrycie braków w zaopatrzeniu więźniów nie posiadających kont, jak również na wygospodarowanie kapitału potrzebnego dla forsowania własnych śmiałych projektów. Zdobycie kantyny dla zespołu chorych nie byto jednak sprawą prostą. Otóż chorzy mieli zapewnione prawo „żądania" przydziałów, ale obozowy przepis zabraniał wydawania chorym palenia. Z tego też powodu kantyna niby była, ale praktycznie ograniczała się do> przysłowiowych już grzebieni. Prowadzący od dłuższego już czasu kantynę w obozie chorych Franek rychło skombi-nował, że kompromis będzie właściwym instrumentem porozumienia. On kwitował nieco wyższe ilości i wartości, niż otrzymał, w zamian za co chorzy kantynowcy otrzymywali przydziały tytoniu i papierosów. Dla sporządzającego zbiorcze zestawienia rozdziału szefa Kanti-nenverwaltung rozliczenie nie przedstawiało większego problemu, zaś w kieszeni szeleściły tak łatwo zdobyte w ten sposób banknoty... Obdzielanie więźniów „nędzarzy" nie stwarzało na ogół żadnych problemów. Nieco skomplikowany był natomiast proces rozdziału nadwyżek między „instytucje" i osoby wpływowe. Na pierwszy plan szli SDG, jako element skłonny do udawania, że niczego nie widzi, który nawet po pewnym okresie przeszedł na formę biernej współpracy. Nie będzie przesady, jeżeli powiem, że w pewnym okresie otrzymywali oni regularne „uposażenie" z rąk organizacji. Z kolei wydzielano pewne ilości blokowym, którzy z reguły nie posiadali własnych kont, a od których zachowania się wiele zależało. Następnie szły koszty reprezentacyjne, to znaczy koszty utrzy- 262 263 mywania dobrych stosunków z obozową SchreibstuB a nawet co może wyglądać na lekką przesadę, z lekarzB mi SS... Takie akcesoria jak skóra, buty, bielizna i odzież cywil na służyły dla pokrycia potrzeb tych esesmanów których postawy zależały w jakimś stopniu warurjB życia w obozie chorych. Nie należy również zapomi że poza organizacją życia wewnątrzobozowego w gn wchodziły i sprawy zewnętrzne, a mianowicie ewentuaj ne koszty odpowiedniego umieszczenia ludzi, któi w normalnej drodze urzędowej było nieosiągalne. A czfl sami konieczna pomoc ze strony czynników 'zewnętrz nych była wcale, ale to wcale kosztowna... Gospodarowanie zdobytymi nadwyżkami nie leżałc w gestii jednostki. O właściwym wykorzystaniu całegc tego społecznego majątku decydował kolektyw, który rozpatrywał indywidualne wnioski. O ile, dajmy na to,, raz przyjęty system rozdziału nadwyżek kanty nowych j obowiązywał przez dłuższy czas, o tyle sprawy podziału chleba i dodatków, a także nadprogramowych misek zu- i py, musiały być co pewien czas omawiane i weryfikowane. Na posiedzeniach „zatwierdzano" m. in. wnioski Sokola w zakresie pomocy dla poszczególnych jednostek z grupy polskiej, jak również wnioski Rusinka, reprezentującego interesy chorych względnie potrzebujących pomocy więźniów innych narodowości... O warunkach pobytu w obozie chorych rozmawiało się wiele w różnych zespołach i z przedstawicielami różnych narodowości. Wszyscy byli zgodni co do jednego. Nadwyżki powstałe w wyniku późniejszego meldowania zmarłych przyniosły korzyść nie jednostkom, ale setkom i tysiącom osób. Dane statystyczne co do śmiertelności w obozie chorych nie świadczą o braku talentów, to po prostu niezaprzeczalny fakt i smutna prawda, że niestety kilkunastoma bochenkami chleba nie sposób obdzielić kilku tysięcy głodnych. „Cudowne rozmnożenie chleba" .darzyło się — jak dotąd — tylko raz. Wiele osób docierało zresztą do obozu chorych w stanie, w którym nie pomogłyby już nawet największe ilości chleba. Ku pokrzepieniu serc... Co wieczór o godzinie 21, w parę chwil po oddzwonie-niu na ciszę nocną, któryś z dyżurnych spikerów rozpo'-czyna audycję „z kraju i ze świata". Pada informacja za informacją, a pod podartymi kocami i pasiastymi koszulami rosną serca, z których ciężki dzień wygnał resztki odwagi, resztę otuchy. W braku aktualnego materiału tematycznego nie waha się prelegent sięgnąć do własnej fantazji, tworzy nowe, nie znane w geografii miasta i rzeki, operuje zmyślonymi nazwiskami niemieckich generałów, padłych na polu bitwy bądź poddających się aliantom, a każda, nawet zmyślona nazwa czy fikcyjne nazwisko kryją w sobie zapas hartu na najbliższe, znów okrutne godziny... Pamiętam, jak to dzielni informatorzy znacznie wyprzedzili Anglików i wcześniej popędzili kota Rommlo-wi w Afryce, a bombardowanie Berlina i niemieckich ośrodków przemysłowych rozpoczęli w okresie, gdy trwała jeszcze bitwa o Anglię. Kiedy zaś ruszyła kontrofensywa radziecka, wyprzedzili ją i znacznie wcześniej od oddziałów Armii Czerwonej „wkraczali" do odbitych miast Białorusi i Ukrainy... a drugi front utworzyli w czasie, który zdecydowanie odpowiadałby Rosji Radzieckiej. Jednym słowem wyprzedzali fakty i jakkolwiek wcześniejsze zakończenie wojny przekraczało ich możliwości, mają na swoim koncie wiele uratowanych istnień. 264 265 Nie brak w audycjach i sporej dozy humoru. Lżej joa oglądać obraz śmiertelnego wroga nie tylko na tle jeg przegranej, ale w dodatku w ośmieszających go ramał i pozach. Święcą triumfy nie tylko subtelne pointy, kaifl dy, nawet stary, na nowo adaptowany kawał przyj m takiego delikwenta z ogólnym transportem do jedneaB z obozów koncentracyjnych, a jednocześnie jego aktal szły do Berlina z zaznaczeniem, do jakiego obozu wic; zień został skierowany. Po upływie czterech do sześciu tygodni nadchodził właśnie zatwierdzony wyrok: więźnia wywoływano, no a dalej już wiadomo. Szczegółowe dociekania wykazały, że wśród wielu znaczków na listach transportowych przy niektórych na- \ zwiskach przed liczbą kolejną znajduje się mała czer-j wona kropka. Jak się okazało, w ten sposób oznaczano nazwiska więźniów, dla których wyroki przygotowy-l wano w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy Organizacja obozowa zaczęła interesować się tymi ludźmi. Wiadomo było, że za skromną czerwoną kropką kryje się bogata przeszłość więźnia — a więc najczęściej udział w partyzantce, przynależność do jakiejś organizacji politycznej, działalność konspiracyjna. Postanowiono przynajmniej część tych ludzi uratować od nie- , uchronnej zagłady. Sprawa nie była prosta. Przede wszystkim należało ściągnąć takiego -więźnia do obozu chorych, CO' wobec bogatych doświadczeń organizacji w tym zakresie było stosunkowo najmniej skomplikowaną częścią zadania. Najtrudniejsze przychodziło potem. Niejednokrotnie trzeba było stawiać wszystko na jedną kartę, licząc się z tym, że jeden nieostrożny krok może spowodować uszczuplenie szeregów komórki organizacyjnej. Tu na scenie ukazuje się znów Franek So- ' kół. Do jego zadań należy szczegółowe zapoznanie się 278 I każdą poszczególną sprawą, wszechstronne „rozpracowanie" skazanego. Sokół musi się liczyć z niezliczonymi trudnościami i niemałym ryzykiem — może sam paść ofiarą mistyfikacji, może zdarzyć się pomyłka, „rozpracowywany" więzień może zdradzić się z pewnymi szczegółami przeprowadzonej z nim rozmowy itp. Tymczasem jednak należało działać zdecydowanie, gdyż cha- . dziło tu z jednej strony o życie człowieka, z drugiej <> istotne bądź co bądź sprawy ogólne. Więźniowie z czerwoną kropką byli ludźmi, na których pomoc w przyszłości organizacja liczyła. Tak więc Sokół poza doskonałą znajomością sytuacji w obozie musiał mieć jeszcze tzw. nosa. Przede wszystkim stara się on dokładnie ustalić przeszłość więźnia. W momencie kiedy wydaje mu się, że wie, z kim ma do czynienia — stawia sprawę jasno. Wydawałoby się, że odpowiedź na pytanie: „Czy chcesz żyć?", nie jest sprawą skomplikowaną. A jednak... „Indagowani" to przeważnie doświadczeni ludzie podziemia, którzy w swojej konspiracyjnej działalności zetknęli się z najrozmaitszymi metodami i rodzajami prowokacji. Kto może zagwarantować, że ten dobroduszny więzień nie jest kimś podstawionym, że1 nie działa z polecenia komendantury SS? Element niepewności towarzyszy więc takiej rozmowie po obu stronach. Trzeba poświęcić moc czasu, by osiągnąć moment, kiedy ustalona zostanie płaszczyzna porozumienia. A ten moment to przecież dopiero pierwszy krok. Teraz przy-itowuje się więźnia do tego, że na pewien okres musi się rozstać ze swoim, nazwiskiem. (W pewnych przypadkach — jeśli więzień tym razem uratowany /ginie — będzie to już rozstanie na zawsze). Więzień musi więc przyzwyczaić się do nowych danych personalnych. W tym czasie trwa akcja przygotowawcza prowadzona przez sekcję Rusinka — sekcję... zwłok, jako że tu wła- 279 śnie ważną rolę odgrywają autentyczne zwłoki. j^ nek wybiera coś „podpadającego", przeprowadza lal nieczne zabiegi buchalteryjne i za chwilę okazuje si nie umarł wcale X, a właśnie Y. Właśnie ten sam "! przy którego nazwisku widniała mała czerwona kropka.' Gestapowskiej sprawiedliwości stało się zadość. Y, dH którego za kilka dni czy tygodni nadejdzie oczekiwany! wyrok —• już nie żyje. Pluton egzekucyjny zaoszczędzi sobie trochę amunicji. Dla zmarłego nie ma to już oczyJ wiście żadnego znaczenia. Obojętnie przyjmuje fakt, żfl nazywa się inaczej, że nosi inny numer, czy nawet trójJ kąt rozpoznawczy. Trochę gorzej jest ze „zmartwych-l wstałym". Ten przecież już był na bloku, już najbliżsi] sąsiedzi na przyległych pryczach wiedzą, jak się nazywa, i mogą nie okazać zrozumienia dla nagłej metamorfozy. Tu trzeba już do akcji wciągać pisarzy blokowych, zaś więzień bezpośrednio po zmianie nazwiska musi zmienić natychmiast i miejsce zamieszkania. Ponieważ niebezpieczeństwo wykrycia istnieje w dal-szym ciągu, uratowanego usuwa się z rejonu zagrożo-j nego — w pierwszym transporcie opuszcza on Maut-hausen, udając się z odpowiednim „listem polecającym" ' do któregoś z podobozów. Tam są już swoi, którzy sięl nim zajmą. W tym momencie sprawa bezpieczeństwa więźnia jest już definitywnie załatwiona i jedynie jakiś niezwykły przypadek mógłby spowodować komplikacje. Pozostaje już sprawa ostatnia. Za kilka dni nadejdzie oczekiwany wyrok z Berlina. Za kilka dni Lagerschrei-ber przeszuka kartotekę centralną i dojdzie do wniosku, że poszukiwany więzień udał się na leczenie do obozu chorych. Wezwany Krankenlagerschreiber względnie jego zastępca pospieszy do obozu dolnego, by po pewnym czasie przynieść „smutną" wiadomość, że niestety więzień w międzyczasie zmarł i został zgłoszony w Todes-meldungu w tym to a tym dniu. Najzwyklejsza sprawa. 280 W obozie chorych umiera co dzień wielu więźniów, dlaczego więc miałoby kogokolwiek dziwić, że między innymi umarł również i ten, szczególnie niebezpieczny dla III Rzeszy. Po jakimś czasie analogiczna sytuacja z drugim, z trzecim i dziesiątym. Gdyby wypadki śmierci w obozie chorych były czymś wyjątkowym, sprawa mogłaby się wydawać podejrzana, ale ponieważ większość idących do szpitala jest już w bardzo kiepskim stanie i codziennie spora porcja zmarłych przybywa do krematorium, nie może to nikogo dziwić. A poza tym Niemcy wierzą święcie każdemu słowu pisanemu. Wysyłając „nowo narodzonego" do obozu podległego, korzysta się z pomocy SDG. Rozmieszczeni po podobo-zach pracownicy służby sanitarnej SS przeszli prawie wszyscy poprzednio przez obóz chorych, w którym pełnili obowiązki służbowe. Stąd mieli oni zadawnione kontakty z organizacją, a ponieważ jak już wspomnieliśmy, wywodzili się oni prawie wszyscy z oddziałów frontowych i do polityki SS w obozach ustosunkowani byli raczej negatywnie, chętnie świadczyli różne drobne przysługi, które im się, nawiasem mówiąc, opłacały. Skwapliwie zabierali więc ze sobą przy okazji przelotnych pobytów, związanych z uzupełnianiem zapasów dla poszczególnych podobozów, wskazanych przez administrację więźniarską obozu chorych więźniów. W ten sposób unikano etapu pośredniego', a mianowicie przerzutu do transportu poprzez obóz górny. i Jak bardzo trudna i delikatna była misja występującego w imieniu grupy Sokoła, świadczy wypadek, który szczególnie trwale zapisał się w mojej pamięci. Od połowy 1944 roku do obozu zaczynają napływać, zresztą w dużych odstępach czasu, niewielkie transporty 281 oficerów, jeńców, którzy na skutek pewnych wykroczeJ przeciwko regulaminowi (czasem nieudanych ucieczek) skierowani zostali karnie z oflagów do obozów koncen-* tracyjnych. Los tych ludzi był przesądzony, to była tylko kwestia czasu dzielącego dzień przybycia do obozu od dnia, w którym przyjdzie za nimi zatwierdzony wyrok. .J Oczywiście w takich wypadkach Sokół w miarę możliwości rozpoczynał akcję i zwykle udawało mu się przeJ konać poszczególnych więźniów o konieczności czasowej zmiany skóry. W przypadku, o którym chcę mówić, przeszkoda wypłynęła z najmniej spodziewanej strony, a mianowicie od samego więźnia. Był to jeden z tych przypadków, w których rolę Sokoła przejął Ru-sinek... Porucznik Wojska Polskiego Eugeniusz Kloc przybył do Mauthausen z grupą siedmiu oficerów Polaków, któ- ] rzy przebywając w obozie jenieckim pod Szczecinem, zorganizowali tam grupę utrzymującą kontakty z osobami narodowości polskiej na wolności. Celem tej'działalności miało być przygotowanie desantu w okolicach portu szczecińskiego. Miejscowe gestapo wpadło na trop organizacji i grupa oficerów z płk. Morawskim na czele po pewnym okresie pobytu w więzieniu znalazła się w Mauthausen. Poza Klocem byli wśród nich: Wiesław Hołubski, Janusz Szayno, Bronisław Wandycz. Wszyscy oni czekali tylko na zatwierdzenie wyroku... Uratowanie wszystkich metodą „uśmiercania" w obozie chorych było rzeczą niemożliwą. To już musiałoby się wydać komendanturze podejrzane. Kloca znał Rusinek jeszcze z okresu działań wojennych we wrześniu, a następnie z oflagu. Jego zdaniem był to odpowiedni człowiek do pracy w organizacji. Rusinek ściągnął go więc po prostu do obozu chorych i tu starym zwyczajem zaproponował mu ocalenie drogą zmiany personaliów. Kloc zapytał, czy ocalenie może objąć całą grupę. Na i mlpowiedź przeczącą odmówił, twierdząc, że woli zginąć razem z przybyłymi tu towarzyszami... Nie pomagały perswazje. Porucznik Kloc uparł się, że musi ponieść wspólnie konsekwencje, niczym nie zdołano obalić jego 1 -rzekonania. Oczywiście dał Rusinkowi słowo honoru łlskiego oficera, że rozmowa zostanie zachowana w ta-ninicy... W kilka tygodni potem Kloc został wezwany do Oddziału Politycznego. Dopiero wtedy na pytanie jednego z więźniów, czy domyśla się celu wezwania, odpowiedział, że raczej tak, że miał propozycje mogące go uratować, ale w dalszym ciągu uważa swoje stanowisko jedynie słuszne. Tego samego dnia wraz z całą grupą iedmiu polskich oficerów został rozstrzelany. W tym padku próba oszukania śmierci nie powiodła się. Kloc ginął honorowo — ale czy potrzebnie1? Oprócz „nowo narodzonych" do podobozów wysyłano ównież czasem więźniów starych stażem, którym w obo- ie macierzystym ziemia zaczynała się palić pod stopami. Oczywiście i tych nie wysyłano tam w próżnię, lecz tia przygotowany już uprzednio teren. Niektórzy iz nich po pewnym czasie wracali znów do Mauthausen. Oto \ ntek Jankowski zostaje skierowany na poważne stano-wlsko pisarza podobozu w Steyrze. Po pewnym czasie, :lony na skutek pewnych drażniących esesmanów posunięć, ucieka z powrotem do Mauthausen, by po krót-k i m okresie pobytu usunąć się znów do Linzu na analo-^iczne „stanowisko". Na jego miejsce do Steyra wędruje następny z kolei Polak, Józef Jezierski. Obaj oni ¦pisali się chlubnie. Na skutek zagrożenia emigrują obozu macierzystego na bardzo poważne i odpowiedzialne funkcje w podobozach, gdzie spełnili pokładane w nich nadzieje: Zenek Michalak, Mietek Karczewski i inni. Nie inaczej się dzieje i ze specjalistą od podpada-nia Bohdanem Makarewiczem. Po wpadce w obozie ma-I .i-rzystym wędruje na teren jednego z podobozów. 282 283 Wpada, wraca „skruszony" do macierzy, obrywa ocfl wiście przy okazji coś na dolne partie i znów „dla c ba" ciągnie „na Saksy"... Niektórzy pozostają w podobozach. na stałe, tam staje ich koniec wojny. Należą do nich spośród sta więźniów Julek Krasnodębski, Józio Tomiczek, Jólfl Czyż i wielu, wielu innych. Jeśli idzie o obozy podległe macierzystemu, tzw. Au senkommanda, stwierdzić należy, że przybywający z obozu macierzystego przedstawiciele administrae wewnątrzobozowej z miejsca wprowadzają właści\ obozowi Mauthausen system współżycia. Stąd waruni życia w szeregu podobozów mimo znacznie większeg^ prymitywu pomieszczeń są „znośne". Wyjątek stano\ obozy, gdzie na funkcjach tkwią dawni „zieloni". Ci utraciwszy grunt pod nogami w obozie macierzystyDM starają się ze wszystkich sił nagiąć teraźniejszość dl przeszłości, do tej przeszłości, która dawała im tak nieJ ograniczoną władzę w pierwszych latach po wybuchJ wojny. Oczywiście spotykają się z oporem. System walki \ polega nawet czasem na świadomej kompromitacji, co] kończy się deportacją do obozu macierzystego po] uprzednim, rzecz zrozumiała, pozbawieniu „godności".! Prawie z reguły na opuszczone stanowisko przychodzi ktoś zaplanowany, co oczywiście wpływa na poprawę] warunków ogólnych. Mimo poważnych trudności w utrzymywaniu stałycM kontaktów obóz macierzysty posiada dość dobre roze* znanie co do stosunków w podobozach i ma możliwośa ingerowania w niektóre sprawy. Jest jednak prawie] niemożliwością uchwycić jakieś wspólne cechy charaM terystyczne czterdziestu siedmiu (bo tyle było podle* głych Mauthausen obozów) skupisk więźniarskich, częł sto kilkaset kilometrów oddalonych od obozu macierzy* stego. Likwidacja Judasza Rozwój wydarzeń w obozie chorych, poważna pozycja drów Czaplińskiego i Podlahy, wysokie godności administracyjne Franka, Rusinka, Sokoła i dziesiątków innych obcokrajowców, a równocześnie świadome pomijanie starszego obozu Schmidta, nie cieszącego się zaufaniem, ogólnie nie lubianego „zielonego" bandyty, spowodowały, że ten zaczął szykować się do rozegrania batalii przeciwko Polakom i wprowadzenia na funkcje do obozu chorych swoich zaufanych kumpli, z których pomocy mógłby nieporównanie więcej korzystać. Na terenie obozu chorych Schmidt znajdował poparcie jedynie ze strony lekarza sadysty, SS-Standortarzta Krebsba-cha, oraz SDG, pełniącego obowiązki Rapportfuhrera obozu chorych, SS-Oberscharfuhrera Marzą, dla których organizował cywilną odzież i inne atrakcyjne przedmioty. Wiadomość o szykującej się akcji przyniósł Czech, profesor Buszek, który pełnił funkcję pisarza przy możnym Schmidcie. Otrzymujący z domu względnie dobre paczki Buszek dzielił się dla świętego spokoju ze swoim patronem. Schmidt miał do niego zaufanie i nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego pisarz jest czymś w rodzaju wtyczki organizacji. Właśnie któregoś dnia wieczorem Schmidt podjadłszy sobie wywnętrzył się wobec blokowego bloku 5, gdzie ostatnio mieszkał, w obecności swojego pisarza, że ma zamiar skończyć z tą polską bandą w obozie. Na pytanie, w jaki sposób chce to zrobić, oświadczył, że uda się jutro do Bachmayera i złoży meldunek o politykowaniu, jak również o szeregu innych faktów (niektóre istotnie znał, innych się domyślał). Zdobywszy tak doniosłe informacje, Buszek przybiegł do Schreibstuby i zrelacjonował zamiary Schmidta. Sprawa była pilna; natychmiast zwołano „posiedzenie na naj- 284 285 wyższym szczeblu". Rusinek zgłosił propozycję, uprzedzając przeciwnika zastosować najlepszy r> obrony, a mianowicie atak. Zdecydowano, że następn dnia zaraz po rannym apelu, zanim jeszcze ocięża Schmidt przystąpi do działania, dr Czapliński i Frain Poprawka udadzą się do Bachmayera. Szczegóły ak< miały być rozstrzygane doraźnie. Wstęp do służb o\v pokoju Schutzhaftlagerfuhrera, mieszczącego się w ,, nym z baraków komendantury, nie był dla jego oj;. stego lekarza problemem. Przybyli złożyli meldui z którego wynikało, że współpraca personelu sanitar; > ze Schmidtem nie układa się po myśli lekarzy. Po-dziano ponadto Bachmayerowi wprost, że Schmidt > się z zamiarem złożenia nieprawdziwego meldunku o tuacji wewnątrzoboizowej. Było rzeczą jasną, że Bachmayerze zrobiło wrażenie nie to, co mówił dr Czaj pliński, nie trudności w pracy personelu obozu choryc lecz sama osoba lekarza, któremu Bachmayer zawd/ii czał zdrowie rodziny i do którego miał bezgranic/i zaufanie. Z uśmiechem zapytał, co on w tej sprav- < może zrobić. Tu znalazł ujście długo powstrzymyw cynizm Franka: „No, tego to już chyba my nie będzi< pana uczyć". Rzecz dziwna — i te dwuznaczne sł< więźnia wywołały tylko uśmiech esesmana. Wykręcaj;i< się, Bachmayer stwierdził, że jeszcze tego dnia po \>< łudniu przeprowadzi wizytację obozu chorych. Zdćij.ii sobie sprawę, że przy ewentualnej inspekcji nie obejdźi< się bez tak istotnego szczegółu, jak kontrola szafek oso bistyeh, grupa postarała się, aby w szafce Schmuli. w odpowiedniej chwili znalazły się takie rzeczy, j.ii. kostka masła i kilka jajek z nadrukiem „SS" oraz kilk.i puszek konserw, w tym również i sardynki z pac/1, i Buszka. Chodziło tu nie tylko o samo usunięcie Schmiil1 z obozu chorych. Chodziło tu również o to, aby dla 11 286 nych osób, między innymi dla lekarza SS i Rapport-luhrera obozu chorych, patronów „zielonego" bandyty, wszystko wyglądało jak splot nieprzewidzianych wydarzeń, W tym celu zaraz po obiedzie Franek zebrał jak co dzień partię tzw. Abgangów, to jest więźniów już zdrowych, odprowadzanych do właściwego obozu, i pomaszerował z nimi. W drodze spotkał Bachmayera, który wraz z Arbeitsdienstfuhrerem Trumem udawał się na zapowiedzianą wizytację. Było jasne, że maszyna została puszczona w ruch... Teraz należało czekać. Dlatego Franek przedłużał swój pobyt poza obozem chorych aż do właściwego momentu. Wchodzących do obozu chorych Bachmayera i Truma przyjął Rapportfuhrer obozu chorych Marz, meldując im stan obozu. Podziękowawszy, obaj esesmani udali się na przegląd baraków pomijając jakby blok, gdzie przebywał starszy obozu Schmidt. Ten zorientowawszy się, że na terenie obozu znajdują się przedstawiciele najwyższych władz z komendantury, przybiegł i zameldo-' wał z kolei swoją obecność. Esesmani z osobami towarzyszącymi weszli do kilku kolejnych baraków, pobieżnie sprawdzili czystość, rzucili okiem na twarze chorych, których wygląd w pełni usprawiedliwiał ich obecność w rewirze, i opuściwszy trzeci blok, skierowali się ku furtce wyjściowej z obozu. Wszystko wskazywało na to, że wizytacja została zakończona. Bachmayer i Trum wyszli poza teren obozu, zrobili kilka kroków w stronę -chodów na górę... gdy raptem Bachmayer, jakby sobie COŚ przypomniał, zwrócił się do Truma ze słowami: „No, 1 koro już tu jesteśmy, to obejrzyjmy sobie i inne blo-li", po czym zawrócił do obozu. Idąc wolno po obozowej uliczce, zagadnął od niechcenia Schmidta, w którym 1)1 oku mieszka, a dowiedziawszy się, że w 5, skierował •woje kroki właśnie na ten blok, stworzony specjalnie dla więźniów w okresie rekonwalescencji... Tu kazał so- 287 I bie otworzyć szafki, dojrzał oczywiście pewne „nietypoJ we" produkty w szafce Sehmićta, udał jednak, że niJ czego nie dostrzega. W pewwm momencie zawołj szwunga, pełniącego służbę w toku, i kazał mu zajrzał pod łóżka stojące w pierwszyn pomieszczeniu. EfejH był chyba dla nikogo nie oczekiwany. Spod łóżka wygnł molił się więzień, ciągnąc kilka cywilnych ubrań, popeUl nowych koszul, a nawet krawatów. „No tak — zauważył Bachmayer. — To wskazuje ni usiłowanie ucieczki". W tym miejscu prysł długo utrzymywany spokój i filoB zoficzny stosunek do rzeczy. Schnidt oberwał kilka po*l tężnych sierpów i kopniaków, ziś wszystkie znaleziony przedmioty na polecenie Baehmiyera złożone zostały do obozowej tragi, do której dołącono już teraz pozostałe dowody rzeczowe. Wraz z całyn materiałem obciążającym i ze Schmidtem, którego nfe dopuszczono do głosu,, Bachmayer1 udał się do komerdanta obozu, posyłając jednocześnie po lekarza SS, dra Krebsbacha. Było jasnq| że Bachmayer był w pełni zoientowany. iż Schmidt organizował nie tylko dla siebie lecz i dla Krebsbacha, ale było równie jasne, że ten ostatni drżąc o własną skórę nie zawaha się poświęcić tak oddanego mu podopiecznego. Tak się też stało. Jachmayer w obecności komendanta i lekarza SS koleno przedstawiał odzieżowe dowody, mówiące bezspornie o przygotowywaniu ucieczki, przy każdej zaś jróbie otwarcia ust -Schmidtowi dostawało się solidie pociągnięcie bykowcem... Sprawa t>yła jasna i Krebsbsh nawet nie próbował występowa^ w todze obrońcy. Shmidta dopuszczono do głosu dopiero w momencie, kieły chodziło o sardynki. Jak na ironię Schmidt nie paniętając już o tym, że ostatnie otrzymane pudełko sim zjadł, zaszokowany zresztą widokiem masła i jajek sesmańskich, co do któ-1 rych byłby gotów przysięgać, ;e znalazły się w jego szafce na skutek jakiegoś cudu, stwierdził, że otrzymał je od swego pisarza. Ten, przesłuchany w obecności oskarżonego, odpowiedział, zgodnie zresztą z prawdą, że tych puszek Schmidtowi nie dał. A więc do ciężaru przestępstwa popełnionego przez starszego obozu chorych doszła jeszcze próba wprowadzenia władzy w błąd. Tu kończy się. przesłuchanie. „Towary" zostały skonfiskowane, zaś Schmidt jeszcze tego samego dnia doprowadzony został do karnej kompanii, z którą zdążył przed wieczornym apelem odbyć dwa kursy do kamieniołomów. Tymczasem załatwiony zostaje jego przydział na blok 13, zamieszkały w większej części przez Hiszpanów. Wreszcie przebywający w obozie górnym Franek Poprawka otrzymuje oczekiwaną informację. Dialog jest krótki, ale znamienny. Na pytanie Franka: „Co jest?", pada krótka odpowiedź wtajemniczonego szwunga: „Załatwione". Franek maszeruje do obozu chorych i tu, udając szalone zdumienie, pyta Rapportfuhrera Marzą wręcz: „Coście zrobili ze Schmidtem?" Dochodzi do tego, że sam wystraszony Marz, wciągnąwszy Franka do budki dyżurnej, tłumaczy się, że przecież o niczym nie wiedział, wspomina, że Bachmayer już wychodził z obozu i znów zawrócił. Na to tylko czeka Franek. Wyrzuca esesmanowi, że mógł przecież jakoś zapobiec dalszej wizytacji, a ten tłumaczy się dalej, rozkładając ręce w dowód bezsiły. Oczywiście na stosunek Marzą do sprawy wpływa okoliczność, iż nie ma on pełnej gwarancji, czy Schmidt nie zacznie sypać, a więc czy nie padnie przy tej okazji również jego nazwisko. Tak czy inaczej, wystąpienie Franka utwierdziło Marzą w mniemaniu, że w tej sprawie działał tylko przypadek. Pozbycie się Schmidta z obozu chorych było tylko polową zwycięstwa. W każdej chwili mógł on przecież zacząć sypać, i to na wielką skalę. Oczywiście pozycja nie^ których osób ze względu na kontakty z „górą" była dość 288 19 — Nad pięknym modrym Dunajem 289 silna, jednak tafcie czy inne insynuacje Schmidta mogM być, chociażby dla odfa j kowania sprawdzone, niekiedjl nawet przy zastosowaniu łagodnych metod śledźtw;i. W tym stanie rzieczy stan wyjątkowy w obozie chorychl trwał. Oczekiwano wydarzeń dnia następnego. TymczaJ sem los Schmidta rozstrzygnął się jeszcze tego ^ dnia, W bloku 13, zamieszkałym głównie przez Hiszpa^ . nów, było wielu więźniów, którym osoba Schmidta ni< była obca, którym dał się on poznać z czynów wedłud surowego prawa obozowego karanych śmiercią. TJH więc wyrok na Schmidta zapadł, jakkolwiek nie został tego dnia wykonany. Sehmidt został potraktowany tal jak na to zasługiwało jego poprzednie zachowanie ni różnych obozowych stanowiskach. Następnego dnia ni „Arbeitskommando formieren!" zgłosił się w stania dziwnie przypominającym jego dawne i niedawne ofiaJ ry. Przypuszczalnie zdawał sobie sprawę z faktu, że jedB problem został już rozstrzygnięty, niestety bez jeJ udziału. Nie był on nigdy lubiany, nawet przez swoiS „zielonych" towarzyszy, którym zresztą w różnych oknjB sach sani zalał niemało sadła za skórę. Opieki ze stronjl esesmanów, wziąwszy pod uwagę zaangażowanie sfl Bachmayera przeciwko niemu, też nie mógł oczekiwać A zatem? Było jedno jedyne wyjście, przed jednak wzbrania się myśl każdego więźnia bez na jego stan. A nuż zdarzy się coś nieprzewidzianegc jakiś szczęśliwy splot okoliczności i ktoś poda tonącer. chociażby kawałek przysłowiowej brzytwy. Takie m\ siały być myśli Schmidta, wymaszarowująeego wr z karną kompanią za główną bramę obozu. Oto j« wczoraj trasa ta była dla niego miejscem spokojnej pr menady, po której zdążał do obozu głównego w pra\ dziwych względnie fikcyjnych sprawach. Tego droga ta wydawała się jakby bardziej twarda, posil ezone po wieczornych porachunkach nogi boleśnie 290 I czuwały drobne kamyki nawierzchni. A oto i spadający letromo w dół wąwóz 186 schodów do kamieniołomów, In tam w dole sterty ostrych kamieni, ciężkich kamieni, ¦ które za chwilę trzeba będzie taszczyć pod górę. Sehmidt jest wyżarty, silny. W porównaniu ze swoimi Ituwarzyszami z oddziału wygląda jak ciężarowiec. Nic lnio stoi na przeszkodzie podołaniu trudom, które inni ¦noszą od krótszego lub dłuższego czasu. Rachunek, wlaje się, wypada dla niego korzystnie. Jest jednak pewien drobny szczegół, bez uwzględnienia którego ra-¦hunek okazuje się błędny. Otóż w tej masie kamieni Łfromadzonej na dole są i takie, których na górę nie wy-Łiesie nikt. Nawet wniesione na pewną wysokość — spa-¦ąją z bezsilnych barków i toczą się w dół, na swoje do-łl\ rhczasowe miejsce. Za pierwszym razem Sehmidt ma szczęście. Trafia na ¦;imień, który nie jest tak silnie przywiązany do swo-Brijo podłoża. Potem dzieje się jednak to, czego z góry fciM/na było oczekiwać. Schmidtowi wskazują kamień, ¦tory nie może być doniesiony do celu. Czerwieniejąc e wysiłku Sehmidt dociera z ciężarem do któregoś tam ¦tnpnia — do połowy schodów jeszcze daleko —¦ i tu Łifile uświadamia sobie, że nie ma szans. Zatrzymuje zuca kamień i sięga po papierosa. Po kolei mijają go ¦Brrregi oddziału, obciążone mniejszymi i większymi gar-i. Mijający go wiedzą, że za chwilę cisza zostanie kr/orwana krótką serią wartownika. Schmidta nikt już ¦ bije. Zapalenie papierosa powiedziało wszystko i pro- ącemu oddział kapo, i towarzyszącemu oddziałowi ¦n-smanowi. Sehmidt ciągnie szybko, rzuca niedopałek I wolnym krokiem idzie na spotkanie zakończenia. Krót-ft seria... I P.; i talia jest więc wygrana., wygrana niewątpliwie | dużej mierze dzięki działaniu metodą podjazdową. koro sprawa Schmidta mogła mieć tylko dwa roz- i 291 wiązania. Albo wygrywał on, co pociągało za sobą weczenie długo organizowanej akcji pomocy i lik\ członków prowadzącej ją grupy, albo wygrywała i wtedy możliwości jej działania właśnie na skutek nięcia jeszcze jednej poważnej przeszkody się. A może można było po prostu spławić Schmt z obozu i w ten sposób zakończyć akcję? Niestety, Po pierwsze, nikt nie był w stanie zatrzymać raz czonej w ruch machiny, po drugie, Schmidt pozostaj przy życiu stanowił nadal poważną groźbę, większą wtedy, kiedy był u władzy. A więc Schmidt musiał zginąć? Nie tylko. W moid najgłębszym przekonaniu Schmidt zginąć powinien. fl mijając już niebezpieczeństwo rozsadzenia najpowaJ niejszej na terenie obozu grupy pomocy, Schmidt mii na swoim koncie tyle czynów bandyckich, że starczyłoB ich na niejeden wyrok śmierci. Jego śmierć nie obciążył niczyjego sumienia. Pamięci lekarzy Z roku na rok rośnie w obozie chorych kadra lekan ska. Widzimy tu Edka Bartkowiaka, chirurga kostnego) który od momentu przybycia do obozu organizuje baa^ dla operacji, podczas gdy do tej pory absorbowało U prof. Podlahę. Bartkowiak miał szczególnie „wdzięczna pole do popisu w okresie bombardowań, gdy do obto Antonio 29.2.1908 Blockfriseur Po. 56294 Pobiedziński Wacław 19.3.1920 Po. 57812 Mikołajewski Henryk 12.8.1915 BV. 2628 Wist Czeslaus 5.5.1901 Po. 12396 Hoffmann Czesław 28.9.1916 SV. 37818 Jankowski Stefan 25.8.1906 Kuchenarbeil SV. 24959 Dombrowski Dobrosław 30.4.1910 Der Rapportfuhi SS-Oberscharfiihi Wśród dziewięedziesięciosiedmioasobowej obsadfl funkcyjnej obozu chorych, widzimy więc: trzydziesta dziewięciu Polaków (Po.), w tym dziewięciu z trójkątem] SV. (Sicherheitsverwahrung); jedenastu Rosjan (RZ.j i SU.), w tym sześciu jeńców wojennych; jedenastu Niemców (Sch. i BV.), w tym siedmiu kryminalistów (Berufsverbrecher); dziesięciu Czechów (T.); dziewięciu Jugosłowian (Jug.); dziewięciu Hiszpanów (Sp.); trzech Francuzów (Fr.); dwóch Włochów (It.); jednego Greka (Gr.); jednego Belga (Belg.); jednego „bezpaństwowca" (Stl.). Spośród trzydziestu czterech pracujących w obozie chorych lekarzy dwunastu było Polakami. Wszyscy ci ludzie to w jakimś sensie kawałek historii obozu w Mauthausen i wiele, wiele uratowanych istnień ludzkich. I lekarze, i pielęgniarze pracowali w warunkach, które trudno sobie dzisiaj wyobrazić. Jakże tu mówić o higienie, jeżeli chorzy leżeli po kilku na pryczach. Tłok sprzyjał rozwojowi chorób zakaźnych; brak było medykamentów, środków opatrunkowych, a nade wszystko chorzy byli nieludzko wycieńczeni. Jeżeli w tych warun- kach medycyna miała jednak osiągnięcia, i to znaczne, dowodzi to, że wysiłek tej grupy ludzi był czymś niezwykłym. A potem przyszło wyzwolenie. Ludzie zajęli się różnymi sprawami, ale głównie jedną — zasadniczą, a mianowicie: swoją własną. A lekarze i pielęgniarze odsunęli swoje sprawy na plan dalszy. Kiedy cały obóz rozbrzmiewał radością — oni czuwali przy chorych. Przy tych, którzy nie mieli nawet sił, by powitać oddziały wyzwoleńcze. Trwało to tak długo, dopóki administracja obozu nie znalazła właściwego rozwiązania. Trud tych ludzi nie zawsze był ceniony tak, jak na to zasługiwał. My sami, więźniowie, mówiąc: lekarz, pielęgniarz, widzieliśmy za tym określeniem tylko więźnia, jego winkiel i numer obozowy. To był błąd. Nie tylko w odniesieniu do lekarzy. Wiele jeszcze było numerów i trójkątów rozpoznawczych, wiele było „pasiaków", pod którymi nie dostrzegaliśmy właściwej treści. Pierwsza pochwała biurokracji Poczynając od roku 1943 większość więźniów umierających rozstawała się z życiem na terenie szpitala obozowego. W tym to czasie wobec zbliżającego się wyzwolenia organizacja stanęła przed dość specyficznym problemem —' dokumentacji dotyczącej ogromnej masy osób zmarłych w obozie. Było dla wszystkich rzeczą jasną, że w razie wyzwolenia załoga SS zniszczy dokumenty, jako kompromitujące dowody zbrodni popełnionych na terenie obozu. Kartoteki chorych, książki zgonu itp. dokumenty ulegną zniszczeniu, zaś pamięć ludzka jest zawodna i nie może być podstawą dla późniejszego ścisłego odtworzenia przeszłości. Tak więc rodziny zmar- 296 297 łych'będą pozbawione danych urzędowych, koniec/, u do uzyskania rent czy świadczeń dla wdów i sierot, ca nawet do ułożenia sobie nowego życia, co przecie/, nie jest bez znaczenia. Stąd zrodził się pomysł stwórz©! nia duplikatów wszystkich dokumentów, co będąd w pewnym sensie aktem biurokratycznym, było równaj cześnie wyrazem daleko posuniętej troski o przyszM pełne odtworzenie wykazu zamordowanych, jak też o doJ sterczenie rodzinom potrzebnych materiałów. Powołand więc nieoficjalną grupę pisarzy nocnych (NachtschreiJ ber), którzy rozpoczynali pracę po apelu wieczornym,] a kończyli ją przed apelem rannym dnia następnego. Grupa składała się z pięciu osób. Byli to: Henryk Kur-natowski, ks. Bartel, Bernard Fuksiewicz, Piotrowski i Dietrich. Za nocne biuro służyło ambulatorium na bloku 4. Sporządzali oni odpisy wszystkich kartotek więź-| niów oraz pełną listę zmarłych w obozie, w odpowiednich rubrykach umieszczając niezbędne dane personalne i dokładną datę zgonu, Resort pracował wydajnie i w okresie poprzedzającym krótko moment wyzwolenia wyszedł z pracą na bieżąco. Rozwiązanie komórki na-^ stąpiło w momencie, kiedy na polecenie władz SS rozpoczęło się niszczenie dokumentów. Wtedy to dla zabezpieczenia materiałów kierownik ekipy remontowo-usłu-gowej w obozie chorych, Antek Mizera, sporządził dużą blaszaną skrzynię, do której zapakowano komplet odtworzonych dokumentów. Skrzynia została szczelnie za-lutowana, a następnie — w ścisłej tajemnicy — zakopana za Schreibstubą obozową, mieszczącą się w bloku 8. Wszystko to, jakkolwiek podyktowane bezwzględną koniecznością, okazało się jednak zbędne, akcji niszczenia towarzyszył bowiem fantastyczny pośpiech, który jak wiadomo, jest wrogiem dokładności. Tak też było i w tym wypadku. Powołane do niszczenia akt najrozmaitsze oddziały wykorzystywały chaos panujący w obozie, dzięki 298 czemu w dorywczo rozniecanych ogniskach płonęły gazety, stare, nie potrzebnie nikomu zapiski itp. makulatura, podczas gdy ważne materiały ukrywano w niezliczonych schowkach na terenie obozu. Rzecz jasna, chowanie to byłoby niecelowe, gdyby esesmani przed swoim odejściem postanowili zniszczyć obóz i jego mieszkańców. Wtedy , przetrwałaby jedynie zakopana w obozie chorych blaszana skrzynia. Zniszczeniu uległy jedynie dokumenty Oddziału Politycznego i kancelarii Schutzhaftlagerfuhrera. Te bowiem palili esesmani osobiście. Zachowała się natomiast dokumentacja Arbeitsein-satzu, Geldverwaltungu, Poststelle, no i wreszcie górnej Schreibstuby, co było zasługą ostatniej obsady — La-gerschreibera i jego zastępcy: Czecha Panyego i Austriaka Marśalka. Zasługą poszczególnych więźniów jest uratowanie kartotek blokowych, które w dużym stopniu ułatwiły uchwycenie stanu osobowego obozu w momencie oswobodzenia, co też nie było beiz znaczenia. W Schreibstubie zachowały się również i książki wszystkich zmarłych od momentu powstania obozu aż do jego ostatnich dni. Materiały te zostały wykorzystane w procesie zbrodniarzy z komendantury Mauthausetn, który odbył się w Dachau w jesieni 1945 roku. Z książek tych sporządzono fotokopie, zaś oryginały znajdują się obecnie w Ameryce. Całość składa się z jedenastu lub trzynastu ksiąg, przy czym jedna z nich zawiera wyłącznie nazwiska pomordowanych w Mauthausen radzieckich jeńców wojennych. Książki zmarłych nie dały zresztą pełnego1 rejestru. Już w ostatnich dmiach, a również i po wyzwoleniu śmierć zbierała na terenie obozu chorych bogate żniwo. Podobnie bowiem jak przy pierwszych paczkach wynędzniałe ludzkie szkielety mimo ostrzeżeń lekarzy i personelu obozu chorych bezkrytycznie rzucały się na 299 wysokokaloryczne jedzenie. Ludzie umierali więc w szym ciągu. Amerykanie po wkroczeniu zastali na nie obozu chorych olbrzymią stertę trupów, nie mó\ już o zbiorowej mogile w Marbach, gdzie znalazły zwłoki ludzi, którzy przez obóz chorych nie prze Również w tym czasie organizacja dała znać o sob Sprowadzony burmistrz Mauthausen został zmuszo: do ujęcia w księgach miejscowego urzędu stanu cyw nego wszystkich zidentyfikowanych zmarłych, jak ró1 nież do odnotowania zgonów, które nastąpiły już wyzwoleniu. W ten sposób została zachowana ciągłodB dokumentacji, a Polski i Międzynarodowy Czerwony Krzyż otrzymały pełne materiały. Jeden komplet doku-1 mentów (księgi i kartoteki) zastał przewieziony do kraju] wraz z pierwszą grupą repatriantów. Poza dokumentami dotyczącymi więźniów w obozie znajdowały się niej mniej ważne, jakkolwiek z innego punktu widzenia, do-1 kumenty dotyczące załogi SS, głównie jej komendantu-j ry. Nie wiem, jaki był los dokumentów znajdujących się ¦ w posiadaniu biura SS i poszczególnych materiałów in-j tendentury załogi, ale pełna kartoteka nazwisk esesma-1 nów z wyszczególnieniem nawet pobranych sort mundurowych, jak również księgi magazynu SS, będące czymś w rodzaju kartoteki zbiorczej, zostały przechowane przez więźniów zatrudnionych w magazynie mundurowym SS. Pamiętam, jak na ognisku przewalały się stare kartoniki z opakowań, przypominające kolorem kartotekę, a co pewien czas wrzucano kilka autentycznych kartotek, tyle że czystych, bo zapasowych. Przechodzący esesmani pytali: „No, jak stoicie z robotą?", na co otrzymywali nieodmienną odpowiedź: „Wkrótce będziemy gotowi". Tymczasem autentyczne karty leżały w zakamarkach ostatniej pakamery, gdzie sam diabeł nie byłby w stanie ich znaleźć. Gdy po upływie paru godzin zameldowano 300 szefowi magazynu o zakończeniu akcji zacierania śladów, ten z kolei zatarł z zadowoleniem ręce: „No to świetnie". Wkrótce po wyzwoleniu kartoteka została przeze mnie przekazana właściwym organom okupacyjnych władz amerykańskich. Dziś zawarte w niej dane byłyby może przydatne dla tego czy innego Soldaten-bundu w Niemieckiej Republice Federalnej jako świadectwo chlubnej przeszłości... Akcja ochrony dokumentów miała trzy aspekty. Pierwszy to ułatwienie więźniom odzyskania łączności z rodzinami. Wielu z nich w chwili wyzwolenia nie zna aktualnych adresów rodzin, tak że inicjatywa nawiązania kontaktu może wyjść tylko od bliskich, ale do tego potrzebne są jakieś dane, którymi przeważnie nie dysponuje nawet Czerwony Krzyż. Wiele osób przybyło do Mauthausen w okresie, kiedy wszelka łączność z domem została już zerwana. Wiele z nich nie doczeka wyzwolenia i jedynie ocalałe w obozie dokumenty mogą rodzinom powiedzieć coś o ich losach. To jedno. A drugie? Czy ten bezmiar okrucieństwa, sadyzmu, tortur i męczeństwa ma pozostać nie znany? Czy są bardziej wymowne dowody zbrodni, jak nazwiska i dane personalne pomordowanych? Jak olbrzymia ilość list zgonów zadających kłam wszelkim układnym zwrotom w rodzaju „nieszczęśliwy wypadek przy pracy"? A wreszcie trzecie. Czy nazwiska członków tego gangu morderców mogą zostać zapomniane, czy mają oni prawo do skromnego zejścia w cień, poza zasięg uwagi i zainteresowania świata? Czy ta gromada zawodowych katów ma uzyskać możność czasowego przybrania owczej skóry, by w odpowiednim momencie ujawnić znów swoje prawdziwe oblicze? Te trzy aspekty to trzy najważniejsze problemy i cele działalności organizacji w tym okresie: ułatwienie nawiązania kontaktów względnie uzyskania pełnych praw- 301 dziwych wiadomości o pomordowanych, pokaz światu akcji eksterminacji w jej pełnych rozmiar. wreszcie dołożenie starań, aby sprawiedliwości stało zadość, aby „zasługi" nie pozostały bez zapłaty. Wynalazczość w służbie śmierci Rozwojowi obozu towarzyszył stały postęp w dziedzinie doskonalenia metod uśmiercania. Jednym z najważniejszych motorów tej swoistej wynalazczości była chęć ukrycia się przed oczyma więźniów, co zresztą było z góry skazane na niepowodzenie, jako że starzy „obozo-wicze" z miejsca rozszyfrowywali przeznaczenie każdego zakątka i każdego urządzenia na terenie obozu. Wyjątek stanowić mogli jedynie nowo przybywający, dla których też urządzenia te były pomyślane. Tak więc w kilku pomieszczeniach w podziemiach bloku zbudowanego na przedłużeniu osi krematorium urządzono łaźnię-mistyfikację o wiadomym przeznaczeniu. Pozornie normalna łaźnia z wiszącymi pod sufitem prysznicami. Wchodzące tu grupy więźniów otrzymują po kawałku dobrego mydła toaletowego1, porządne kąpielowe ręczniki i ustawiają się pod natryskami... Oczekiwanie nie jest daremne. Wprawdzie prysznice pozostają nieczynne, ale z otworów umieszczonych w suficie łaźni spadają pakunki gazowe i całą przestrzeń pomieszczenia momentalnie wypełnia cyklon, ten sam, który tak masowo stosowano w Oświęcimiu. Wprowadzeni tu nieszczęśnicy dopiero teraz rozumieją, że te kawałki mydła przeszły już przez długą kolejkę rąk... Z pomieszczeniem tym sąsiaduje pozornie typowy „gabinet" lekarski. Biurko, sofka przykryta kocem i czystym prześcieradłem, waga lekarska i wreszcie 302 umieszczona na ścianie miara wzrostu — jedyna rzecz, która nie jest tu dekoracją. Między jej listwami kryje .się bowiem otwór łączący „gabinet" z sąsiednim pomieszczeniem. Stamtąd to w czasie mierzenia otrzymuje pacjent znany w obozie i często stosowany jako jedna z metod doskonałych strzał w potylicę... O ile w łaźni wprowadzonym pozostaje nieco czasu, aby przed śmiercią pojąć jeszcze ogrom obłudy i zbrodni, o tyle tu „pacjent" do końca pozostaje pod wrażeniem błyszczących ścian i czystości „lekarskiego" gabinetu, umiera pełen zachwytu nad higieną obozu, do którego przed kilku godzinami przybył... Komendantura rozporządza również wieloma innymi niezawodnymi metodami, które nie wymagają nawet specjalnych nakładów. Wręcz przeciwnie — przynoszą duże oszczędności. Jedną z nich było np. umieszczenie w baraku takiej ilości więźniów, że nie było mowy o tym, aby mogli spać jednocześnie wszyscy, a zarazem podawanie jedzenia w ilości mniej więcej jedna porcja na czterech—pięciu. Zazwyczaj towarzyszyła też tej metodzie całkowita blokada, to znaczy przerwanie wszelkich kontaktów z resztą obozu. Zlikwidowano1 wewnętrzną administrację wydzielonego baraku, zaś jedzenie wstawiano w kotłach, a chleb w tragach do dyspo^-zycji wewnętrznego samorządu. Więźniowie ci nie pracowali, co wykluczało możliwość jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz. Oczywiście nie było też mowy o kantynie. Komendantura SS -sądziła, że potworny głód, jaki musiał być udziałem tej grupy, spowoduje dezorganizację życia społecznego, że wyzwoli w ludziach pierwotne instynkty, a tym samym przyśpieszy likwidację, do której jakoś nie chcieli sami bezpośrednio przykładać ręki. Rzeczywiście w pierwszym okresie zdarzały się wypadki, że wygłodzeni więźniowie zbyt energicznie rzucali się na kocioł, rozlewając zawartość i narażając całą grupę 303 na przymusową głodówkę. Trwało to jednak krótko i rychło jakaś niewidoczna ręka sprawiła, że na. bloku tym powstała żelazna dyscyplina. Żywność i dzielona komisyjnie i bez względu na ogólną ilość każdy otrzymywał tylko na niego przypadającą część... „Eksperymentowi" temu poddano blok 20, który poi odejściu szpitala do obozu dolnego był jak najbardziej] odpowiedni ze względu na pełną izolację od reszty obo-l zu. Z chwilą powstania tego projektu wzmocniono jeszal cze druty i zasieki, a wokół bloku ogłoszono „stan wy«| jątkowy". Zastanawialiśmy się nad tym, kogo też mają zamdał „przechowywać" tutaj władze obozowe. Okazało się, że] barak 20 przeznaczono dla oficerów politycznych Armii Czerwonej, oficerów wojsk alianckich podejrzanych o sympatie lewicowe (często zresztą bez podstaw), prze-j wiezionych z oflagów na skutek różnych przekroczeń* komandosów schwytanych na terenie Niemiec w akcji oraz pewnej liczby działaczy podziemia z różnych kraj jów. Blok 20 zapełniał się powoli, ale systematycznie1. Dl tych kategorii więźniów jedyną przyszłością było matorium, możliwość dostania się do obozu choryc była wykluczona. Chorzy w tej grupie pozostawię byli sami sobie i pomocy mogli oczekiwać jedynie swoich kolegów i współtowarzyszy. Liczba więźniów w bloku 20 stale rośnie i przychodzi taki momeint, sięga ona tysiąca osób, podczas kiedy w innych be kach mieściło się przeciętnie dwieście osiemdziesiąt trzystu dwudziestu osób. Więźniowie sypiają tu na dwi zmiany, pierwsza partia do 1 czy 2 w nocy, a pozie do białego dnia. Wszystko to jest uregulowane prawi wewnętrznymi i podobnie jak sprawa jedzenia przyjr wane jest bez protestu. Dyscyplina taka zasługuje podziw, szczególnie jeśli się zważy, że są to tylko luidz cienie i chyba nikt by się nie dziwił, gdyby do głosu zaczęły dochodzić instynkty. A jednak nic takiego się nie dzieje. Najbardziej dziwne jednak jest to, że mimo mikroskopijnych ilości jedzenia ludzie ci żyją i poruszają się. W pierwszym okresie lokatorzy bloku 20 nie dostarczają załodze krematorium zbyt wielu zajęć. Poprzez druty widać wynędzniałe postacie, jak krążą, przy mroźnej pogodzie odziane w cienkie drelichy, przykryte czymś, co mogłoby być jakąś pochodną koca. Krążyli w pewnym oddaleniu od drutów, zgarbieni, zaszczuci, jak zwierzęta w klatce... Co kilka dni bramy „klatki" otwierają się, aby wpuścić kilku nowo przybyłych. Wreszcie nadszedł czas, gdy metoda zaczęła przynosić efekt. Głód, wytrzymywany długo, złamał opór ludzi i teraz z bloku 20 do< krematorium przybywa co dzień większa partia zwłok. W krótkim czasie liczba więźniów, która przekroczyła już tysiąc, spada do dziewięciuset, potem do ośmiuset i nic nie wskazuje na zwolnienie tempa. Przed więźniami rysuje się widmo całkowitej zagłady, której niepodobna się już przeciwstawić. Jedynie przybyli najpóźniej zachowali jeszcze nieco sił, a zarazem i chęci działania. Zdają sobie sprawę, że rozpaczliwe wyczekiwanie na nic si€ nie zda; wiedząc o zbliżającej się linii frontu, rozumieją zarazem, że ratunek nie nadejdzie w porę... Nie znamy szczegółów przygotowań ani nazwisk przywódców, znamy natomiast przebieg ucieczki, która dla skazanych była jedynym wyjściem z beznadziejności-Zdawali sobie oni niewątpliwie sprawę z tego, że w drodze do celu zginie olbrzymia większość, ale jednocześnie też liczyli, że pewnej części uda się uniknąć zagłady... Było w zwyczaju nachodzenie bloku 20 nocą przez grupy Blockf iihrerów, którzy krzykiem i biciem zmuszali więźniów do różnego rodzaju karnych ćwiczeń, jak również do prac porządkowych, nie mających przeważnie 304 20 — Nad pięknym modrym Dunajem 305 żadnego sensu. Na tym krzyku, który słyszany był leko w krąg, oparli właśnie więźniowie plan swo, ucieczki... W nocy z 10 na 11 lutego 1945 roku z baraku nagl« dały się słyszeć ryczące głosy. Zabłysły światła i podniósł się jazgot najrozmaitszych: „Los! Los!", „Auf-stehen!", „Ihr russische Banditen...", co na przyzwyczaj jonych do tego wartownikach nie wywarło żadnego wrażenia. Oni wiedzieli, kto zamieszkuje blok 20 i jaki los czeka jego lokatorów. Jedni więźniowie wynosili na dwór stoły i taborety, a inni przystąpili do mycia zewnętrznych ścian bloku... Wszystko to jeszcze bardziej utwierdzało strażników w przekonaniu, że mają do czy-] mienia ze zjawiskiem normalnym. Tymczasem wynoszone stoły podsuwano pod sam mur, zaś część więźniów przystąpiła do trzepania koców. Pracujący nakładali sobie pod drelichy słomę z sienników, jako że nie mieli pod drelichami żadnej bielizny, a mróz sięgał dwudziestu stopni. Na nogach mieli drewniaki lub szmaty z resztek koców. W pewnym momencie, widocznie na z góry umówiony znak, grupa więźniów uzbrojona w dwie gaśnice wdrapała się na stoły i oślepiwszy wartowników płynem z gaśnic i obezwładniwszy ich opanowała jedną z budek, trzymając odtąd w szachu dwie pozostałe sąsiednie wieżyczki za pomocą ognia z karabinu maszynowego. W tym samym czasie druga grupa zarzuciła koce na naelektry-zowane druty kolczaste rozpięte na murze, pokonując tę dotąd nieprzebytą przeszkodę. Wydostawszy się za ogrodzenie więźniowie rozbroili kilku członków załogi SS, zdobywając niewielkie ilości broni i amunicji oraz kilka par butów. Olbrzymia grupa więźniów, licząca około siedmiuset osób, ruszyła teraz w kierunku widniejącego na horyzoncie pasma zarośli. Jeszcze zanim cała grupa przedostała się przez mur, z innych, dalszych wieżyczek wartowniczych posypały się strzały, których ofiarą padła pewna ilość więźniów — niewielka: co prawda, gdyż wartownicy obawiali się razić ogniem swoich. W bloku pozostało tylko sześćdziesięciu ośmiu więźniów, których stan zdrowia całkowicie wykluczał udział w ucieczce. Minęło sporo czasu, zanim Sturmbannfuhrer Zoller, dowódca oddziałów wartowniczych SS w Maut-hausen, zarządził regularny pościg za uciekinierami. W promieniu pięćdziesięciu kilometrów przeczesano całą okolicę. Komendantura SS zwróciła się z apelem do ludności cywilnej o pomoc w akcji. Ściągnęła do pomocy wszystkich, którzy umieli posługiwać się bronią, a więc bojówki, młodzież hitlerowską, a nawet i Bund Deut-scher Madel, co wskazywałoby, że władze przywiązywały wielkie znaczenie do schwytania wszystkich zbiegów.' Celem uciekających była granica jugosłowiańska. Ale więźniowie — pomijając już brak jakichkolwiek środków obronnych — byli tak wycieńczeni, że prawie wszyscy padli w nierównej walce stosunkowo blisko „twierdzy", z której uszli. W ciągu bodaj dziesięciu — dwunastu dni do Mauthausen przywieziono zwłoki prawie wszystkich więźniów, a akcja wciąż jeszcze trwała. .Tak się potem okazało, z rąk hitlerowców udało się ujść siedemnastu zbiegom. Po pamiętnej nocy do pozostałej w bloku grupki chorych więźniów wydelegowano ¦/. komendantury co najlepszych. Udali się tam SS-Haupt-scharfuhrer Spatzenegger oraz SS-Oberscharfuhrer Trum; po ich odejściu Leichentragerzy przetransportowali do krematorium zwłoki sześćdziesięciu ośmiu więźniów. O tym, co się działo w ciągu następnych dni na terenach objętych „polowaniem", wiedzieliśmy dzięki informacjom zdobywanym od mniej dyskretnych esesmanów. Schwytanych nie sprowadzano nawet do obozu, likwidowano ich na miejscu w sposób najbardziej okrutny. Niektórych przywiązywano do galopujących koni, 306 20* 307 tak że po pewnym czasie pc ziemi wlokły się porwar strzępy ludzkie... Jaki był los siedemnastu >o ich udanej ucieczce, wiadomo. Trzej z tej grury przybyli w pierwszj dniach maja 1945 roku, już p wyzwoleniu Mauthaust do obozu i z ich ust można lyło usłyszeć potwierdzer wiadomości co do przebiegu yypadków. Jak wspomniałem, kiedy w obozie znalazły się jut zwłoki prawie wszystkich uiekinierów, akcja przeszuj kiwania terenu nadal trwała chociaż wydawała się włfl ściwie już bezcelowa. Przypuszczaliśmy, że może w traM cie badania terenu esesmani wykryli jakieś źródła nUl pokoju wewnętrznego w Austrii i że zajmują się terał innymi już sprawami. Okazao się jednak, że w dalszy! ciągu co jakiś czas do obo:u przywożą zwłoki rzekJ mego uciekiniera. Po pewnym czasie zwłok tych był« więcej niż uciekinierów, navet zakładając, że nikomtl nie udało się ujść. Złośliwi wierdzili, że w gronie ofifl znajdowała się i pewna ilośi przedstawicieli Volksstui« mu, którzy ubrani wówczas nadzwyczaj fantazyjnie, pól wojskowo, pół cywilnie, rzezywiście mogli wydać siJ esesmanom podejrzani... Ucieczka więźniów bloku20, jeden z najtragiczniej! szych epizodów historii obou w Mauthausen, była najJ większą ucieczką, jaką notuji kroniki wszystkich obozów koncentracyjnych III Rzesąr. Bez względu na to, jak byśmy ocenili reakiość ich pczynań, to, czego dokonali więźniowie bloku 20, było wyczynem niezwykłym. Rozl począć akcję mając do dysp-zycji dwie gaśnice i doprł wadzić chociażby do udania się części wstępnej (był tij pierwszy wypadek wśród seregu prób ucieczek prze kroczenia muru obozu w okesie trzymania warty prze tzw. małą Postenkette) dowjdzi rzadko spotykanej siłj charakteru. Uciekinierzy ni- mieli przecież prawie żadnych szans. 308 Nie mieli zresztą również szans przeżycia. Z całą odpowiedzialnością można stwierdzić, że odseparowani od reszty obozu więźniowie bloku 20 nie przetrwaliby do dnia wyzwolenia, choćby ze względu na głód. Należy zresztą przypuszczać, że nawet gdyby nieliczni w jakiś cudowny sposób zdołali przetrwać, zostaliby niewątpliwie w taki czy inny sposób zlikwidowani. Więźniowie ci mieli bowiem w swoich kartach wiele mówiące adnotacje „K" i „H". Pierwsza litera oznaczała karę śmierci przez rozstrzelanie (Kugel), druga zaś przez ścięcie toporem (Haudegen oznacza w zasadzie szablę). A ucieczka? Bez broni, którą można by przynajmniej chwilowo wstrzymać pościg, bez ciepłego odzienia podczas silnego mrozu, w zimie, kiedy nawet pozbawione obuwia nogi pozostawiają ślad na śniegu — ucieczka nie mogła być udana. Wszelki sukces w tym zamierzeniu można by zaliczyć do cudów. Ale nie było wyboru, a raczej wybór był między dwoma wariantami śmierci. Więźniowie bloku 20 wybrali. Woleli zginąć w walce. Nie chcieli czekać na beznadziejny koniec; pokazali hitlerowcom, że olbrzymie masy więźniarskie nie są skłonne iść na rzeź bez sprzeciwu, bez próby oporu, dali dobitny wyraz odwagi i zdecydowania... Historia nowożytna Mauthausen Momentem przełomowym w historii obozu w Mauthausen było przybycie większego transportu z ewakuowanego Oświęcimia. Z chwilą przybycia oświęcimia-ków nic się w warunkach obozowych nie zmieniło, a sytuacja na frontach była nam znana (mieliśmy dokładne informacje, w których miejscach i gdzie następuje „skracanie linii frontu"), ale dopiero ten fakt był dla nas 309 czymś namacalnym, czymś bezsprzecznym, czymś, < można było zobaczyć. To już nie wiadomości, to niezbita^ „żywe" dowody tego. że III Rzesza kurczy się. Teraz na* wet stary kawał na temat objeżdżania granic przys: państwa niemieckiego rowerem w ciągu jednego p> południa stał się realny... Warunki bytowe bynajmniej nie uległy poprawił Przeciwnie. Nadchodzą dni, kiedy zmniejsza się jes oficjalne przydziały. A jednak nastroje wśród więźniów poprawiają się, rosną nadzieje na realne już zakończenia Wojny. Nie zapominajmy, że wielu z nich to długoletni więźniowie obozów, którzy przeżyli już kilkunastokrotni przesuwanie terminu końca wojny, a są i tacy, którycM machina wojenna wchłonęła do „worków" koncentraJ cyjnych tuż po wybuchu wojny. Ci jako pierwszy termin końca stawiali sobie Boże Narodzenie 1939 roku. To niJ żart. Właśnie im potrzebne były dowody niezbite, T\M które nie mogliby już sceptycznie machnąć ręką. PrzybyJ cie ewakuowanych zaktywizowało ogół więźniów, rozbuJ dziło nowe nadzieje i przez to właśnie stało się początJ kiem nowej ery, w Iktórej coraz częściej i wyraźniej ujawnia się oblicze więźnia „walczącego". Zarazem jed-| nak uwadze więźniów' zaczyna narzucać się problem: co] w momencie zbliżenia, się frontu stanie się z nami? Czy SS zdecyduje się na pozostawienie przy życiu tylu tyj sięcy koronnych świaidkow? Nie powoduje to jednak | upadku ducha. Sytuacja jest poważna, ale coraz głośniej zaczyna się mówić, że* jeżeli nawet krematorium — tl jednak w towarzystwie... Tak więc w dniu 25 stycznia 1945 roku przybył do I Mauthausen większy itransport z Oświęcimia. Znajdo- I wali się w nim m. in. JYózef Cyrankiewicz, drży Kłodziń-ski i Fejkiel... Mimo że; odległość poszczególnych, obozów od siebie była niejedniokrotnie olbrzymia, wiedzieliśmy I p sobie wzajemnie sporro dzięki dość częstej zmianie po- bytu niektórych więźniów. Wędrówki z miejsca na miejsce, nierzadko kilkakrotne, wzbogacały nasze rozeznanie, ciągle uzyskiwaliśmy nowe informacje. W taki właśnie sposób już w lipcu 1944 roku dotarły do Mauthausen wiadomości o sytuacji w Oświęcimiu. Przywiózł je przybyły tam, a następnie przeniesiony do Gusen Henryk Rafalik, w którym przebywający tam właśnie były La-gerarzt Oświęcimia, dr Lucas, rozpoznał pielęgniarza szpitala oświęcimskiego. Dzięki interwencji Lucasa Rafalik natychmiast został skierowany powtórnie do Mauthausen z wyraźnym poleceniem • zatrudnienia go jako pielęgniarza. Tu dość szybko trafił do starego zespołu, który uświadomił co do stanu organizacji oświęcimskiej. Relacja była szczegółowa. Zupełnie wyraźnie wyłaniał się zarys i kształt organizacyjny ruchu oświęcimskiego, uzyskane kontakty i ich kierunki. Jak wynikało z tych informacji, jednym z kierowników ruchu był Cyrankiewicz. Wiadomość o przybyciu Cyrankiewieza do Mauthausen poruszyła szczególnie Rusinka, który znał go jeszcze z okresu przedwojennego1. Postanowiono ściągnąć go do obozu chorych. Korzystając ze stałego zezwolenia komendanta na ściąganie do obozu chorych lekarzy przybyłych w transportach, zorganizowano przeniesienie grupy lekarzy, w której znaleźli się m. in. drży Kłbdziń-ski i Fejkiel. W tej samej grupie przybył do obozu chorych i Józef Cyrankiewicz, któremu powierzono stano-wisko pisarza bloku 1, przeznaczonego dla więźniów--inwalidów rosyjskich. Przybycie do Mauthausen transportu oświęcimskiego spowodowało zasilenie obozu chorych ludźmi o pewnym stażu organizacyjnym, w tym okresie szczególnie potrzebnymi. Razem z tą grupą lub mniej więcej w tym samym czasie przybył do Mauthausen komunista austriacki Diir-mayer. Podobnie jak wymienieni przedtem Polacy nale1-żał on również do obozowego ruchu w Oświęcimiu. 310 311 sostał w olozie górnym, gdzie w i/M narasta fctywność więźniów. I hlC'zas gnpami, ujętymi w ramy czy ^eż wipólnych oddziałów pracy, ć zarysy akiejś ponadgrupowej on ją poi w oparcii o hasła solidarności i ji fW"znieniu obserwatorowi rzucają się więźniowie obozu górnego: Czesi, okres^ Pany, /ustriacy w osobach Pepij ton Niemcy — Franz Dahlem, Heinrich Marf^ów poza wymienionymi — RomaM egerx'nik Schrebstuby i jednocześnie Auf- ! ki Poprzez trch więźniów, zatrudnio- obozowjm sekretariacie, jeżeli tak To.ezponawizuje się ściślejsza współpraca żna i^ którym feiałają Polacy, reprezen-B c?ez Cyrainhiewicza i Rusinka, Czeslj i głćydenek Sz;ich, Janoch, „czerwoni" Hen> Sibitz, Jsckel. iacy tworzyć tizon grupy międzynarodo- P«nad barierami narodowo-] w obozie. Jest to zjawisko no-J Udane próby łączenia tP narodowych w ramach wspólnyc ó^lnych odcinków niewolniczej prac ość dawna i z tego to gruntu wyras ^owana ju? forma współpracy, -^ganizacji stanowi w zasadzie konty- form pomocy, udzielanej jed- interwencji, mającej za zadanie m 'bozowego klimatu, oraz akcji ratun-,,, ,i zagłady. Oczywiście praca prowa-erunkach, najrozmaitszymi drogami ^^ynchronizbwana musiała dawać co- jo Znaczne zmiany na lepsze („lepsze" w pojęciu względnym ¦— w obozie dzień, kiedy zginęło, dajmy na to, dwieście osób zamiast trzystu — był dniem „dobrym") nie mogły przesłonić niewesołych perspektyw. Ciągle nadchodziły wiadomości o masowym wykańczaniu więźniów w obozach opuszczanych przez Niemców na skutek zmian linii frontu. Nadchodziły wiadomości o niesamowitych przejściach niektórych transportów ewakuacyjnych z tych obozów, które Niemcy zdążyli opróżnić przed nadejściem postępujących alianckich sił zbrojnych. Szczególnie starzy więźniowie w pełni zdawali sobie sprawę z tego, że w Mauthausen na przestrzeni wielu lat działy się rzeczy, do których wyjawienia za wszelką cenę nie dopusziczą zbrodniarze spod znaku. SS. W tym okresie byli oni już świadomi, iż niedługo nadejdzie moment, kiedy trzeba będzie zdać sprawę... Można było liczyć i na to, że przy dość szybkim tempie wyzwalania ogromnych połaci krajów okupowanych esesmani nie zdążą dokonać zamierzonej likwidacji. Jednakże dla każdego, kto był trochę obeznany z geografią i kierunkami natarcia aliantów, było pewne, że właśnie rejon Oberdonau w Austrii stanie się „kotłem", tak że zaskoczenie raczej należało wykluczyć. A przecież najbardziej zażarcie walczy się w sytuacji, z której nie ma odwrotu. Przed ludźmi, którzy przetrwali w obozie szereg trudnych, najgorszych lat, którzy w nieustannej walce z przeciwnościami zdołali dotrzeć już tak blisko upragnionego celu, zarysowała się perspektywa pójścia na dno — tuż przy brzegu. Ale ludzie ci zbyt już głęboko weszli w nurt walki, aby teraz, w obliczu groźnego' niebezpieczeństwa zwinąć żagle i zdać .się na łaskę i niełaskę losu. Byli zdecydowani walczyć, nawet jeżeli miałaby to być walka beznadziejna. Bardzo wielu wtajemniczonych wiedziało o projekto- 313 W Mauthausen pozostał w obozie górnym, gdzie w chwili wyraźnie już narasta aktywność więźniów. istniejącymi dotychczas grupami, ujętymi w ramy wspólnych bloków, czy też wspólnych oddziałów pracy,! zaczynają powstawać zarysy jakiejś ponadgrupowej or-| ganizacji, tworzonej w oparciu o hasła solidarności mię- • dzynarodowej. Bacznemu obserwatorowi rzucają w tym okresie w oczy więźniowie obozu górnego: Czesi, I jak Anton Novotny, Pany, Austriacy w osobach Pepi Kohla, Marśalka, Niemcy — Franz Dahlem, Heinrich] Rau, Hegen. Z Polaków poza wymienionymi — Roman Chłodziński, pracownik Schreibstuby i jednocześnie Auf-nahmekommanda. Poprzez tych więźniów, zatrudnio-j nych bezpośrednio w obozowym sekretariacie, jeżeli tak to można nazwać, nawiązuje się ściślejsza współpraca z obozem dolnym, w którym działają Polacy, reprezen- j towani głównie przez Cyrankiewicza i Rusinka, Czesi Jirzi Hendrych, Zdenek Sztich, Janoch, „czerwoni* Austriacy — Kotal, Sibitz, Jackel. Zaczyna się więc tworzyć trzon grupy międzynarodowej, coś w rodzaju pomostu ponad barierami narodowo-] ści uwięzionych wspólnie w obozie. Jest to zjawisko no-] we, ale nie nieoczekiwane. Udane próby łączenia się i poszczególnych grup narodowych w ramach wspólnych bloków, czy też wspólnych odcinków niewolniczej pracy datuje się już od dość dawna i z tego to gruntu wyrasta właśnie ta skrystalizowana już forma współpracy. Działalność tej organizacji stanowi w zasadzie kontynuację dotychczasowych form pomocy, udzielanej jednostkom i grupom, form. interwencji, mającej za zadanie łagodzenie ostrego obozowego klimatu, oraz akcji ratunkowej, chromąoej od zagłady. Oczywiście praca prowadzona w różnych kierunkach, najrozmaitszymi drogami i ścieżkami, praca zsynchronizowana musiała dawać coraz to lepsze wyniki. 312 Znaczne zmiany na lepsze („lepsze" w pojęciu względnym ¦—¦ w obozie dzień, kiedy zginęło, dajmy na to, dwieście osób zamiast trzystu — był dniem „dobrym") nie mogły przesłonić niewesołych perspektyw. Ciągle nadchodziły wiadomości o masowym wykańczaniu więźniów w obozach opuszczanych przez Niemców na skutek zmian linii frontu. Nadchodziły wiadomości o niesamowitych przejściach niektórych transportów ewakuacyjnych z tych obozów, które Niemcy zdążyli opróżnić przed nadejściem postępujących alianckich sił zbrojnych. Szczególnie starzy więźniowie w pełni zdawali sobie sprawę z tego, że w Mauthausen na przestrzeni wielu lat działy się rzeczy, do których wyjawienia za wszelką cenę nie dopuszczą zbrodniarze spod znaku SS. W tym okresie byli oni już świadomi, iż niedługo nadejdzie moment, kiedy trzeba będzie zdać sprawę... Można było liczyć i na to, że przy dość szybkim tempie wyzwalania ogromnych połaci krajów okupowanych esesmani nie zdążą dokonać zamierzonej likwidacji. Jednakże dla każdego, kto był trochę obeznany z geografią i kierunkami natarcia aliantów, było pewne, że właśnie rejon Oberdonau w Austrii stanie się „kotłem", tak że zaskoczenie raczej należało wykluczyć. A przecież najbardziej zażarcie walczy się w sytuacji, z której nie ma odwrotu. Przed ludźmi, którzy przetrwali w obozie szereg trudnych, najgorszych lat, którzy w nieustannej walce z przeeiwnościami zdołali dotrzeć już tak blisko upragnionego celu, zarysowała się perspektywa pójścia na dno — tuż przy brzegu. Ale ludzie ci zbyt już głęboko weszli w nurt walki, aby teraz, w obliczu groźnego niebezpieczeństwa zwinąć żagle i zdać.się na łaskę 1 niełaskę losu. Byli zdecydowani walczyć, nawet jeżeli miałaby to być walka beznadziejna. Bardzo wielu wtajemniczonych wiedziało o projekto^- 313 wanym przez komendanturę SS końcu. Opracowany plan spędzenia więźniów do sztolni, gdzie po gruntownym zaryglowaniu miało nastąpić nie mniej gruntowne zagazowanie. Prawdopodobnie w dalszych planach byłe wysadzenie w powietrze zrębów kamiennej mogiły, baraków kompanijr/ch załogi wartowniczej, było nijbardziej celowe. Yydaje się, że w marcu czy w kwietniu 1945 roku naje opanowanie nocą baraków eseanańskich byłoby pzedsięwzięoiem całkowicie realnym Oczywiście akcja nusiałaby upaść ze względu na zbyt duży skład liczibowygarnizonu. Trzecim ogniskiem przygotowanym do kontrakcji była w Mauthausen grupa hiszpańska, dysponująca pewną ilością broni z tego samego źródła, co broń zmagazynowana w obozie chorych. To już chyba wszystko, jeżeli nie liczyć ewentualnych zbieraczy indywidualnych. Na terenie górnych oddziałów pracy grupa polska i hiszpańska oraz na terenie obozu chorych grupa o charakterze międzynarodowym z niewątpliwą przewagą żywiołu polskiego. Tam gdzie była broń, musiał istnieć jakiś plan jej wykorzystania. Było rzeczą bezsporną, że każda akcja zapoczątkowana przez obóz górny (zamknięty rejon samego obozu w granicach małej linii posterunków) była skazana na niepowodzenie. Jedyną możliwość rozpoczęcia akcji miał obóz chorych, gdzie istniały szansę szybkiego zlikwidowania ogrodzenia i bezpośredniego uderzenia na baraki esesmańskie przy jednoczesnym opanowaniu Annahmestelle oraz przecięciu połączeń telefo-nicznych. Akcja taka, wspomagana z magazynu mundurowego SS, co byłoby zupełnym zaskoczeniem, przy włączeniu się oddziałów pracy mieszczących się w po>-dwórzu garażowym, a posiadających możliwość zlikwidowania źródeł siły elektrycznej i całkowitego opanowania rusznikarni, miałaby pewne szansę chwilowego chociażby powodzenia. Tak czy inaczej, należało jednak liczyć się z ogromnymi ofiarami, a więc decyzja taka mogłaby zapaść jedynie wówczas, gdy nie pozostawałoby już nic do stracenia... O ile grupy górne działały w oderwaniu od siebie, jakkolwiek istniały cienkie nici porozumienia, o tyle organizacja obozu dolnego opierała się na z góry ustalonych zasadach. Była to prawdziwa organizacja z funkcjami i stanowiskami właściwymi dla normalnych grup bojowych. Tu nie było miejsca dla improwizacji, tak częstej w akcjach obozu górnego, a co najważniejsze, 318 319 tutaj krystalizowały się pierwsze pojęcia współpracj międzynarodowej, które w obozie górnym istniały wj^ łącznie jako efekt pojedynczych odczuć. W taki to sposólB przechodziły dni dzielące nas od chwili wyzwoleniJ która nieraz wydawała się bardzo daleka. Przez całjB czas prace w obozie idą pełną parą, nie przerywa się na moment akcja pomocy, rozszerzają się szeregi promi-J nentów obcokrajowców, coraz więcej osób znajduje moż-1 liwości pomocy innym. Jednocześnie bez przerwy praJ cuje krematorium, nadchodzą transporty ewakuowanychl z innych obozów, jak również transporty nowych więź-1 niów. Odbywają się egzekucja, mniej lub bardziej ma-l sowę, trwa wysyłka transportów do podobozów. Front] zbliża się coraz bardziej. Przychodzą bombardowania zupełnie blisko położonych miast i osiedli, co daje za-j trudnienie wielu więźniom -wchodzącym w skład tak zwanych Bombenkommand. Bo obozowego szpitala zaJ czynają napływać pierwsze o:iary 'nalotów na zakłady przemysłowe w górnej Austrii, zatrudniające w sporym procencie i więźniów obozów koncentracyjnych... ¦ W powietrzu pachnie końcem, ale niestety jeszcze] i dymem z krematorium... Nie tylko umarli są dyskietni... W każdym obozie, a więc i vr Mauthausen, były funkH cje, które wprowadzały poszczególnych więźniów za ku- ; lisy obozowego teatru... Jest rzeczą zrozumiałą, że zatrudniony w krematorium więzień widział nie tylko to, oo miało bezpośredni związek z jego obowiązkami, ale tył świadkiem wielu okoliczności towarzyszących. Widział on np., w jaki sposób pozbawia się zmarłych złotego uzębienia, widział efekty niedawnego gazowania, czy też „szprycowania", w hałdach zrzuconych pod krematorium zwłok odkrywał niejednokrotnie ludzi, którzy nie wydali jeszcze ostatniego tchnienia. Widział zwłoki ofiar, na których próbowano bez skutku, ale i „aż do skutku" metod obozowego śledztwa, nie mówiąc już o tym, że bez przerwy miał przed oczyma szkielety obciągnięte skórą, które niedawno były ludźmi... Jednocześnie sam on był traktowany w sposób lepszy, powiedziałbym, wyjątkowy. Cieszył się poparciem władz obozowych, był w jakiś sposób wyróżniany z ogólnej masy więźniów. Niekiedy sytuacja taka trwała bardzo długo, zaś w wynoszonym na piedestał więźniu narastała w pewnym stopniu uzasadniona pewność siebie. „Przebudzenie" bywało zwykle nieoczekiwane. Przychodziło nagle, zaś tryby machiny pracowały tak szybko, że zanim delikwent zdążył krzyknąć, było już po wszystkim. „Nieszczęśliwy wypadek przy pracy..." Poszczególne zespoły obsługi krematorium po przepracowaniu pewnego okresu przy piecach bywały zwykle likwidowane na miejscu — przez tych samych esesmanów, którzy jeszcze wczoraj wyglądali na wyjątkowo przyjaźnie usposobionych. Pierwsza obsada krematorium w Mauthausen dzięki szczęśliwemu splotowi wydarzeń zeszła z posterunku dość wcześnie, zaś na ich miejsce dostali się kolejni „wybrańcy", w pewnym okresie Żydzi. „Dymisjonowanym" personelem krematorium, w którym było i dwóch Polaków, zajęła się administracja obozu chorych, ściągając ich do obozu dolnego, dzięki czemu zeszli oni z oczu przedstawicielom komendantury. Po pewnym czasie sprawa poszła w zapomnienie i więźniowie ci przetrwali aż do otworzenia bram. Natomiast załoga krematorium z Gusen została któregoś dnia przewieziona do Mauthausen i tu zlikwidowana. 320 21 — Nad pięknym modrym Dunajem 321 W swoim czasie, bodaj że w końcu 1943 roku, zaczęt werbować obcokrajowców, rajchętniej Polaków i chów, do pracy w nowo powstającym oddziale. W gana była znajomość języka niemieckiego, zresztą dc pobieżna; zajęcia miały być związane z działalność Oddziału Politycznego i kancelarii Schutzhaf tlagerfuhr ra. Zapowiadano, że ochotnicy otrzymają podwójne cje wyżywienia, zaś warunki samej pracy miały pono nadzwyczajne. W ciągu paru zaledwie dni pisai blokowi skompletowali kilkudziesięcioosobowy zesj nowego oddziału, który został przeniesiony na oddziel blok i od tej chwili jego kontakty z resztą obozu zost całkowicie zerwane. Jedyne nieliczne spotkania odh wały się w latrynach w czasie godzin pracy. Z wygiąć więźniów, jak również z ich wypowiedzi można bj wywnioskować, że komendantura SS dotrzymała słov Trwało to wszystko dość długo, bo aż do ostatnich kwietnia 1945 roku. Któregoś popołudnia zostali or wszyscy rozstrzelani, o ile się nie mylę, na dziedziń< bunkra. Wszyscy po śmierci wyglądali dobrze... W listopadzie 1944 roku przybył do Mauthausen di transport Żydów z Płaszowa i Oświęcimia. Z sześć tysięcy załadowanych do wagonów ludzi dojechało miejsce przeznaczenia niecałe cztery tysiące żywj Reszta zmarła w czasie kilkunastodniowej meczał w transporcie, podczas którego nie dano nieszczęśliwj ani kropli wody, czy też odrobiny chleba. W ciasny wagonach silniejsi walczyli już nie o strawę potrzeb^ do życia, walczyli tylko o powietrze. Z żywych wybrano załogę krematorium. I oto wyt Żydzi musieli palić własnych współrodaków, rozpoznl jąc wśród nich nieraz bliskich znajomych, kolegi przyjaciół, a nawet i krewnych. Wśród wybranych do załogi krematorium znalazł Adolf Nichtberger, Żyd z Krakowa. Nichtberger należ 322 do tych więźniów, którzy w pełni zdawali sobie sprawę z tego, co ich czeka po wykonaniu zadania. Któregoś styczniowego dnia 1945 roku Kazimierz Rusinek otrzymał od Nichtbergera gryps. Znali się oni jeszcze od czasów powszechniaka, mieszkali na jednej ulicy i razem kopali piłkę na Krzemionkach. Nichtberger pisał: „Wiesz przecież, że wszyscy, którzy pracują w krematorium, będą paleni ostatni. Wykończą nas, żebyśmy nie świadczyli przeciwko nim. Wierzę w bliskie i zwycięskie zakończenie wojny. Skończy się niewola naszego1 narodu i skończą się nasze męczarnie. Ratuj. Chcę dożyć dnia wolności. Chcę wrócić do Krakowa, chcę żyć bodaj jeden dzień jako wolny szczęśliwy człowiek; potem mogę umrzeć. Inni pomszczą naszą krzywdę, upomną się 0 sprawiedliwy wyrok dla zdrajców własnej ojczyzny 1 dla wrogów ludzkości". Rusinek puścił w ruch kółka organizacji. Profesor Podlaha, lekarz szpitala obozu górnego, wraz z profesorem Vratislavem Buszkiem, obaj Czesi, zrobili „cud". Cudem tym było sprowadzenie do szpitala Adolfa Nichtbergera z diagnozą choroby zakaźnej, czego esesmani bali się panicznie. Tego samego dnia Nichtberger jest już na bloku 8 dolnego obozu. Aby żyć, Adolf musi „umrzeć"; a więc umiera. Zostaje przeniesiony na blok 7, gdzie pisarzem jest Marian Ćwikliński, który preparuje dokument śmjerci. Jeden z poprzednio zmarłych tego dnia więźniów otrzymuje nazwisko Nichtbergera, zaś „zmarły" Nichtberger dostaje w upominku nazwisko zmarłego i jego numer. Na akcie zgonu podpis swój umieszcza Krankenlager-.schreiber Franek Poprawka, zaś pieczątkę przykłada osesman — dr Richter... Oprócz imienia, nazwiska i numeru Adolf dostaje też kilkanaście metrów bandaża, którym owinięto mu twarz, 323 pozostawiając jedynie mały otwór do oddychania, no i do jedzenia. Nichtberger leży tak cztery miesiące. Odwiedzają go codziennie koledzy z organizacji, zaś Marian Ćwiklińsfci informuje go o stanie spraw na froncie, wspominając mimochodem, że koledzy opłakują jego zgon. Bandaże zdjął Adolf dopiero w dniu 5 maja 1945 roku. Nichtberger był niestety jedynym, który ocalał, z zespołu żydowskiego oddziału krematorium. Pozostali poszli w ślad za swoimi współrodakami. Był to jeszcze jeden człowiek, który przeżył w obozie swoją śmierć... Tego rodzaju wypadki były możliwe jedynie dzięki istniejącej organizacji; jakakolwiek próba indywidualnego działania pozostałaby bez żadnego efektu. Przyjrzyjmy się, ile osób musiało być wtajemniczonych i musiało działać, aby taka akcja się powiodła. Lekarze, którzy postawili fałszywą diagnozę i sprowadzili „pacjenta" do obozu chorych, pisarz blokowy, sanitariusz opatrujący nie istniejące okaleczenie, pisarz obozowy podpisujący akt zgonu i wreszcie osoba, która dostarcza meldunki śmierci do głównej kancelarii obozowej. A jednak tajemnica została zachowana. Nię tylko zresztą w tym wypadku. Sprawa Nichtbergera jest tylko jednym ogniwem w łańcuchu podobnych akcji. W historii obozu dolnego nie zdarzyła się ani jedna „wpadka", spowodowana ujawnieniem czegokolwiek osobom niepowołanym. Zbliżają się dni, kiedy to trzeba będzie przystąpić d< nowych akcji, stanowiących przykłady prawdziwyc' maj stersztykó w. W końcowych dniach kwietnia 1945 roku Międzynar< dowy Czerwony Krzyż wymusił na Niemcach prawo dc zabrania z terenu obozu w Mauthausen wszystkich Frar cuzów i Belgów, którzy zgodnie z protokołem poio/i mienia mają być przetransportowani do neutraln* Szwajcarii. Ustalone zostają terminy... 324 Jak już wspomniałem, obozowa organizacja pirzygoto^-wała pełne zestawy kartotek więźniów zmarłych w Mauthausen i zakopała w blaszanej skrzyni za blokiem 8. O miejscu zakopania i o samym fakcie wiedziała tylko nieliczna grupa osób, która z racji chociażby swojego poważnego zaangażowania miała najmniejsze stosunkowo szansę przeżycia, jako że w wypadku akcji zbrojnej stanęłaby w pierwszym szeregu przeciwko przeważającym siłom esesmańskim. Wtajemniczenie większej ilości osób było niedopuszczalne, zresztą można było przyjąć, że likwidacja obejmie wszystkich zgrupowanych w Mauthausen więźniów. Wtedy na trop zako^ panej skrzynki mógłby naprowadzić wyjątkowo przychylny zbieg okoliczności, na co nigdy nie można było liczyć. Chodziło więc o to, aby za wszelką cenę pozostali żywi świadkowie tego, co działo się w Mauthausen. Zwalnianie Francuzów i Belgów ożywiło umysły. Padały propozycje najrozmaitszych rozwiązań. Wreszcie pisarz bloku 1 Józef Cyrankiewicz zaproponował wykorzystanie opanowanej już procedury wymiany żywych na zmarłych. Właśnie na bloku 1 znajdowali się wówczas dwaj Polacy: Bernard Fuksiewicz i Tadeusz Żeromski, którzy z racji wielu lat spędzonych we Francji znali doskonale język i obyczaje tego kraju. Propozycja wydawała się realna. W obozie chorych umierali przecież i ci Francuzi, którzy byli objęci listą przyszłego transportu. Chodziło o wykorzystanie dwu zmarłych, którzy figurowaliby na meldunku pod nazwiskami dwu Polaków. Tym zaś przypadłyby w spadku nazwiska i numery więźniów francuskich. Do akcji przystępuje znowu Kazimierz Rusinek. Zmiana zostaje dokonana praktykowaną już wielokrotnie metodą. Umiera dwu „Polaków", zaś „Francuzi" utrzymują się przy życiu. Należy się jednak liczyć z możliwością dokładnej rewizji przeznaczonych do transportu więźniów. W obcasach butów 325 „obcokrajowców" Aleks Miller ukrywa dokumenty, wśród których znajduje się dokładny plan obozu, z zaznaczeniem miejsca zakopania skrzynki, oraz pismo, zawiadamiające dowództwo wojsk alianckich o zamiarach likwidacji więźniów obozu koncentracyjnego Mauthau-sen. „Francuzom" przyszyto na bluzach regulaminowe numery wraz z trójkątami rozpoznawczymi i z napięciem oczekiwano godzin, kiedy przed sekretariatem obozu górnego miała nastąpić zbiórka zwolnionych. Wreszcie nadeszła ta chwila; Cyrankiewicz zaprowadził grupę szczęśliwców na górny plac apelowy. Tutaj okazało się, jak często przypadek staje się przeszkodą w najbardziej dopracowanych, zdawałoby się, akcjach... W pewnym momencie przeglądający szeregi przedstawiciel komendantury SS odsuwa z nich właśnie Fuksiewi-cza i Żeromskiego. Okazało się, że chodzi po prostu o... brak numerów i trójkątów na spodniach, na co przyzwyczajony do porządku esesman musiał zareagować. Sprawa zaczęła się komplikować; na scenie ukazał się nagle pisarz bloku 6 obozu górnego-, Polak Norbert Fa-bisz. Ten z niewiarygodną szybkością dostarczył jakimś cudem igły i nici, za pomocą blokowej „drukarenki" sporządził na prędce potrzebne numery i oznakował trójkąty i w ostatniej chwili dwaj „pechowcy" zostali jeszcze przez II pisarza obozowego, Austriaka Marśalka, dołączeni do wymaszerowującego z obozu transportu. Zadecydowały sekundy... Wycierając grube krople potu z czoła, pomaszerował Cyrankiewicz do obozu chorych, aby zdać relację — zarówno z niespodziewanych perypetii, jak i ze szczęśliwego zakończenia. Fuksiewiez i Żeromski odjechali z francusko-belgij-skim transportem, Kunsztownie ukryte materiały dostały się do właściwych rąk. Trudno dziś stwierdzić, czy wydarzenia te miały istot- nie jakiś wpływ na moment wyzwolenia obozu w Maut-hausen, czy też była to tylko kwestia przypadku. Za pierwszym przypuszczeniem, jakkolwiek jest to tylko przypuszczenie, przemawiają pewne okoliczności, w jakich ono przyszło. W zasadzie należało się spodziewać wyzwolenia Mauthausen przez oddziały radzieckie, bowiem w chwili gdy to się działo, Armia Radziecka znajdowała się bliżej Mauthausen niż linia wojsk amerykańskich, zbliżających się od północnego zachodu. Tymczasem wyzwolenie przyszło od strony przeciwnej, co zaś najdziwniejsze, to to, że przyniosło je zaledwie kilka czołgów amerykańskich z niewielką ilością żołnierzy, coś w rodzaju patrolu zwiadowczego. Minęły następnie prawie trzy dni, zanim do Mauthausen ściągnęły pierwsze rzeczywiście na miano armii zasługujące oddziały. Przypuszczenie to potwierdzałaby również zmiana przebiegu linii demarkacyjnej na terenie Austrii, dokonana w lipcu 1945 roku, na mocy której teren obozu Mauthausen przeszedł pod nadzór i kontrolę wojsk radzieckich. Ruchów etnograficznych — ciąg dalszy... Przez Mauthausen przewinęli się przedstawiciele kilkunastu narodowości. Z nieco mniejszych grup narodowościowych nie można pominąć Francuzów, Włochów oraz Greków. Różnice w specyfice tych grup, jak również różnice w ich traktowaniu przez administrację SS — były bardzo znaczne1. Francuzi przybyli do Mauthausen w momencie, kiedy sytuacja w obozie była już znacznie korzystniejsza; więźniowie mogli otrzymywać paczki. Toteż najtrudniejszym dla Francuzów okresem były pierwsze tygodnie, do chwili porozumienia się z domem. Nie należy 326 327 przez to rozumieć, że Francuzi nie zaznali poważniejszych trudności. Nie. Jednak jest rzeczą bezsporną, że nie był to rok 1940. Dotyczy to zresztą tylko spraw bytowych, gdyż jeśli idzie o pracę, zostali oni w przeważającej mierze skierowani do kamieniołomów, gdzie wspólnie z innymi narodowościami nabierali obozowego „szlifu". Pracować musieli ciężko; tylko nieliczni trafili lepiej. Rzecz jasna, z biegiem czasu postępujące zmiany wprowadziły i w ich zespole pewne przegrupowania, w wyniku których niektórzy doszli do lepszych, jakkol-1 wiek nie pierwszoplanowych stanowisk. Francuzi niewątpliwie odróżniali się od przedstawi-j cieli pozostałych narodowości. Z punktu widzenia więźniów Polaków można by zaryzykować twierdzenie, że byli oni mniej odporni na obozowe przeciwności losu. Gorzej znosili ciężary pracy,, bardziej byli uczuleni naj głód i zimno. Nie znaczy to, że nie próbowali walczyć, jednak na skutek braku wytrzymałości byli narażeni na większe straty. Toteż w poważnym stopniu zasilali obóz chorych, przy czym przypadki te wymagały dłuższego okresu rekonwalescencji. Pewna grupa tej narodowości włączyła się nawet czynnie do ogólnego obozowego ruchu organizacyjnego. Tu zasadniczą przeszkodą była jednak nieznajomość niemieckiego, co wykluczało zajmowanie stanowisk umożliwiających zorganizowanie (w pełnym sensie) własnego kręgu pomocy. Spośród przybyłych do Mauthausen Francuzów dość poważny odsetek „wykruszył się" przechodząc kolejno poprzez wszystkie fazy muzułmaństwa. Nieco innym zespołem byli Włosi. Ci trafili do Mauthausen dopiero po słynnym puczu marszałka Badoglio. Zabierani byli przez gestapo, jak mi się wydaje, bez wyboru. W tych samych transportach przyjeżdżali ludzie różnych zawodów, różnych poziomów i o różnych przekonaniach politycznych. Stosunek władz obozowych do Włochów był specyficzny. Jako ciekawostkę chcę podać pewną okoliczność. Przybyli oni w okresie, kiedy to w Mauthausen nie używano już pasiaków. Cały zapas i nieliczne uzupełnienia kierowane były do podobozów, zaś więźniowie przebywający w obozie macierzystym ubierani byli w ubrania cywilne, zaopatrzone w łaty ze starych pasiaków, no i oczywiście numery i trójkąty. Mimo to właśnie Włosi otrzymali pasiaki, i to zupełnie nowe. Dopiero po upływie pewnego czasu różnice w wyglądzie zaczęły się zacierać na skutek prawidłowej „organizacji" cieplejszej odzieży. Trzeba przyznać, że ta obozowa specjalność —¦ „organizacja" —¦ wybitnie „le^ żała" Włochom. Włosi, nie wiem, z jakich powodów, skierowani zostali prawie w całości do pracy w lepszych oddziałach. Może był to grzecznościowy ukłon w stosunku do byłych sojuszników? Ich przydział do pracy wskazywał, że administracji SS nie zależy na jakichkolwiek wynikach i że jedynie starają się więźniów czymś zająć. Między innymi kilkuosobowa grupa Włochów została przydzielona do magazynu mundurowego SS, gdzie nie było dla nich żadnego zajęcia. Pamiętam, że bezpośrednio po ich przybyciu czyniliśmy rozpaczliwe poszukiwania mioteł, po czym każdy z nich został obdarzony tym narzędziem. Mieli obowiązek pobrać miotły i udać się z nimi na zaplecze baraku, z tym że nie mieli prawa, Boże broń, zamiatać, jako że deski podłogowe były zbyt cienkie. W ten sposób przestali aż do dnia 5 maja 1945 r. Nie będąc silniejsi fizycznie od Francuzów, Włosi na skutek odmiennego sposobu traktowania prawie w komplecie przetrwali krótki zresztą okres pobytu w obozie. Zginęli nieliczni, którzy na skutek niesprzyjających okoliczności trafili gorzej. Jedna rzecz była dla tego> zespołu charakterystyczna. Przeciętny Polak, nie znający oczywiście ich języka, miał zawsze wątpliwości, czy oni tylko rozmawiają, czy też może się kłócą. Głos mieli zwykle 328 329 z lekka podniesiony, tak że nawet zastanawialiśmy jak oni to robią, jeżeli chcą sobie coś szeptem przekazać. Zawzięcie poritykowali. Byli też niepoprawnymi optymistami i z dnia na dzień zapowiadali krach. Istotnie, okres od ich przybycia do końca wojny nie był specjalnie długi... Wśród przebywających w Mauthausen a zatrudnionych w magazynie mundurowym Włochów znajdował się m. in. jeden ze znanych dziennikarzy rzymskich, a wraz z nim jego kierowca. Nazwiska pierwszego nie pamiętam, a drugi występował pod dźwięcznym imię-1 niem Rosario. Ci dwaj opowiadali „bombowe" historie ] na temat „braterstwa" broni Niemiec i Włoch, które w pewnym okresie, prawie niepostrzeżenie, przerodziło się w regularną okupację półwyspu. Z ich wypowiedzi można było wnosić, że już poczynając od przegranej kampanii w Afryce1, Hitler nie przejawiał większego zaufania do Duce... Ciekawy był sposób porozumiewania się z Włochami. Na tym odcinku dokonaliśmy nie lada odkrycia. Okazało się, że Polak operujący okruchami języka hiszpańskiego był z łatwością rozumiany przez Włocha, posiadającego „zapas" dwudziestu słówek niemieckich. Oczywiście i okruchy hiszpańskiego, i słówka niemieckie musiały być w wydaniu obozowym... inaczej wysiłki były daremne. Cóż można by jeszcze o Włochach powiedzieć. Byli oni zapamiętałymi kibicami obozowej piłki nożnej i podobnie jak ich pobratymcy, Hiszpanie, byli obdarzeni niewiarygodnym, temperamentem. Obserwować spokojnie nie umieli... Coś zupełnie innego reprezentowali sobą Grecy. Klimat alpejski był dla nich wyjątkowo uciążliwy. Cierpieli więcej niż inni, ale znosili to z godnością. Wychudli, sczerniali, snuli się po uliczkach obozowych, bądź też szeptali coś w małych grupkach; Grecy w przeciwień- stwie do przedstawicieli wszystkich innych narodowości nie potrafili znaleźć żadnej płaszczyzny porozumienia. Ich język nie był podobny do żadnego. Pod tym względem przypominali Węgrów, z tym że w gronie tych ostatnich było wielu znających język niemiecki. Tego rodzaju fenomen w gronie Greków należał do rzadkości. Grecy trafili do Mauthausen dużą grupą i poważna jej część pozostała w Mauthausen na zawsze. Wielu z nich przewinęło się też przez obóz chorych... W lutym roku 1945 nadszedł do Mauthausen jeden z ostatnich większych transportów, a mianowicie transport z likwidowanego obozu w Gross-Rosen, położonego na terenie dzisiejszego województwa wrocławskiego (Ro-goźnica). Transport ten zawierał mieszaninę narodowości, z dużą jednak przewagą żywiołu polskiego. W skład polskiej części transportu wchodzili różni ludzie. Byli tu i długoletni więźniowie, którzy zakosztowali rozkoszy kilku obozów kolejno. Byli więźniowie Oświęcimia, którzy w swoim czasie zostali przeniesieni do Gross-Rosen, a obecnie po raz już ostatni, jak należało przy puszczać, trafili do nowej „oazy". Znajdowali się tam i więźniom wie bez stażu obozowego, a mianowicie przybyli do kacetu po powstaniu warszawskim. Wtedy to wyszła na jaw nowa „ciekawostka". Wyświetliły się mianowicie tajemnice zwolnień niektórych warszawiaków z Mauthausen jeszcze w roku 1940. Oto jeden przykład: Na jesieni 1940 roku zwolniono z obozu jednego z naszych kolegów, Janusza Olczyka. Widzieliśmy go w cywilnym ubraniu i byliśmy absolutnie przekonani, że jedzie do domu. Rzeczywistość była jednak inna. Olczyk został dowieziony do warszawskiego więzienia, po czym uczestniczył w sprawie sądowej, zdaje się, jako oskarżony. Mam wrażenie, że chodziło tu o wytoczenie fikcyjnej sprawy kryminalnej dla przesłonięcia cięższych zarzutów natury politycznej. Ale tylko pierwsza część planu 330 331 r udała się. Po sprawie Janusz trafił do Treblinki, czy bel może na Majdanek, stamtąd do Gross-Rosen, a obei po blisko pięcioletniej „podróży", zawitał znów do Maut-hausen. Na przełomie marca i kwietnia 1945 roku w Mauthausen ukazały się... kobiety. Były to pierwsze w obozie naszym więźniarki — Polki, Czeszki, Bełgijki, Węgierki oraz nieliczne przedstawicielki innych narodowo-ści. Wszystkie pochodziły z obozu w Oświęcimiu, a wła-1 ściwie z filii tego obozu — z Birkenau (Brzezinki).' Miały one za sobą długi marsz ewakuacyjny z Oświeci- j mia do Hirtenbergu, gdzie pracowały w miejscowych zakładach zbrojeniowych, a stamtąd, kiedy front wscho-1 dni w dalszym ciągu zbliżał się — do ostatniej już przystani, to jest do Mauthausen. Tu przez dłuższy czas admi- j nistracja SS zastanawiała się, co z nimi zrobić. Przez! kilka dni więźniarki przebywały w obiektach „tymcza- J sowych" w kamieniołomach, jednak nadejście nastęj nego transportu postawiło komendanturę przed koniecznością rozwiązania tego problemu. Pewną ilość więźnia- ] rek ulokowano na bloku 9 w obozie chorych, później przeznaczono dla nich również nieczynną już przędzalnię na bloku 10. Po jakimś czasie pewna ilość więźniarek trafiła i na blok 20 obozu głównego, gdzie zostały one całkowicie odsepairowane od reszty obozu (blok był już wtedy otoczony murem ze wszystkich stron). Separacja ta nie trwała zresztą długo. Jak się okazało, na bloku 20 ulokowano te więźniarki, co do których zapadło postanowienie o przydziale do pracy... Wkrótce potem, bodaj' że w dwa dni po przeniesienit na górę, któregoś dnia rano ujrzeliśmy na placu apele wym formujące się do wymarszu małe grupki kobiet. Jak się okazało, zostały one przydzielone do kilku górnych komand, a głównie do magazynu mundurowego dla więźniów, do baraków zapasowych Effektenkammer oraz do ogrodnictwa... Dzięki tej okazji kontakt został nawiązany i w miarę możliwości skromna pomoc dotarła i do bloku 20. W przeważającej części były to młode dziewczęta, aresztowane pod zarzutem przynależności do grup ruchu oporu na terenie swoich krajów. Nie brak było oczywiście i dojrzałych kobiet. Wszystkie one po^ dejrzane były o przynależność do organizacji podziemnych. Wszystkie były wygłodzone i wycieńczone. Pomoc dla tego zespołu była więcej niż konieczna. Sprawę ułatwiał fakt, że więźniarki wychodziły do pracy, w czasie której podrzucano im trochę żywności. Niektóre spośród więźniarek, aresztowane zaraz na początku okupacji, miały już za sobą lata obozu. Większość jednak stanowiły kobiety, które w ten czy inny sposób zdążyły już zaangażować się w walkę z wrogiem. Były takie — przeważnie młode dziewczęta — które tylko dlatego jeszcze żyły, że ewakuacja z Oświęcimia odwróciła od nich uwagę Oddziału Politycznego. Z takich to, cudem uratowanych, pamiętam Belgijkę Luisę, która odjechała z transportem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża do Szwajcarii, oraz Czeszkę Różenę i Polkę Daniele Łu-czakiewicz aresztowaną prawie dosłownie z bronią w ręku... Największą ilościowo grupę stanowiły Polki. Dzięki temu, że pobyt ich w Mauthausen trwał stosunkowo krótko, przetrwały prawie w komplecie. Był to już ostatni większy transport do obozu w Mauthausen. Oczywiście przybywali jeszcze więźniowie z likwidowanych Aussenkommand; małe transporty przybywały prawie każdego dnia, a wiraż z nimi rosło zar gęszczenie obozu. Komendantura SS czyniła różne „wysiłki" w kierunku likwidacji przeludnienia. Do takich prób zaliczyć należy np. likwidację w dniu 28 kwietnia 1945 roku kilkudziesięciu Austriaków, która przeprowadzona została zresztą na polecenie Gauleitera Eigru- 332 333 bera i gestapo z Linzu. Ale mimo tych usilnych „siara sytuacja w obozie stawała się trudna. Obóz cierpi;! nadmiar rąk do pracy. W tym czasie bywały dni, kiedy po.rannym apelu i wymarszu oddziałów do' pracy około pięćdziesiąt procent więźniów pozostawało w blokach. Ze względu na konieczność utrzymania porządku w izbach blokowych całe gromady snuły się po uliczkach między blokami względnie korzystając z słonecznych chwil wystawiały wychudłe ciała pod promie alpejskiego słońca. Widok tych olbrzymich gromad „bezrobotnych" więźniów był dla oka doświadczonego, starego więźnia hitlerowskich obozów koncentracyjnych dowodem, że coś tu nie gra... To nie był normalny obrazek. Tego rodzaju łazikowanie w dni pracy jeszcze krót-1 ko przedtem było nie do pomyślenia. A sam teren obozu? Na przedłużeniu jedynego kiedyś obozu, zamkniętego ciasnym czworobokiem murów i drutów, powstało najpierw tak zwane II, a potem III pole. U podnóża pagórka, na którym wznosił się obóz główny, rozciągał się niebagatelny, bo liczący aż dziesięć tysięcy „mieszkańców" obóz chorych, a na przedłużeniu terenów ogrodnictwa powstał dodatkowo obóz namiotów (Zeltenlager). Niezależnie od tego wszystkie miejsca do spania zajęte były przeważnie przez dwie osoby, zaś w obozie chorych na jedną pryczę przypadało po kilka osób. Obóz przewidziany początkowo dla około sześciu tysięcy osób mieścił obecnie, nie licząc podobozów, sporo powyżej dwudziestu pięciu tysięcy. I pomyśleć, że w swoim czasie uważaliśmy nu-mery więźniarskie powyżej 10 tysięcy za wysokie. Traktowaliśmy ich posiadaczy — my, oznakowani trzy lub najwyżej czterocyfrowymi numerami — jako „milio-nowców". Teraz ci z nich, którzy przeżyli, należeli wraz z nami do pionierów. Ostatnich więźnićw, tych z Zelten-lagru, już nawet nie rejestrowano... 334 Ostatnie żniwo śmierci Druga połowa kwietnia przyniosła już wyraźną zapowiedź końca. Codziennie około południa niebo pokrywało się nieprzeliczoną chmarą błyszczących samolotów alianckich. Leciały bezkarnie na niewielkiej wysokości powodując paniczne ucieczki esesmanów do schronu, Nawet wartownicy na wieżyczkach zsuwali się bladzi po szczeblach drabin i zajmowali miejsca w przygotowanych rowach przeciwlotniczych. Więźniowie witali każdy nalot owacyjnie. Wydawało się nam, że coraz większa swoboda, z jaką poruszają się nad III Rzeszą samoloty, dowodzi wyraźnie bliskości upragnionego końca. Nikt nie myślał o tym, że jakaś zbłąkana bomba mogłaby trafić w obóz. Okazało się jednak, że trafiła. Tylko jedna, ale trafiła. Było to mniej więcej w połowie kwietnia. Przed kilku miesiącami zorganizowany został wspomniany Zeltenlager, w którym umieszczono rodziny żydowskie przeznaczone do gazu oraz sprowadzone ostatnio duże gromady Cyganów, zgrupowanych prawdopodobnie w tym samym celu. Dookoła nowego obozu rozciągnięte zostały posterunki, ale nie było tutaj wieżyczek, ani nawet linii drutów. Była to typowa prowizorka... Którejś nocy obudził nas warkot samolotów. Po dłuższym nasłuchiwaniu doszliśmy do wniosku, że jest to jeden samolot, co wskazywałoby na jakiś lotniczy „patrol". W pewnej chwili posłyszeliśmy wybuch bomby w bardzo bliskiej odległości, od strony obozu namiotów. Byliśmy zdumieni, gdyż wiedzieliśmy doskonale, że1 dotychczas lotnictwo sojuszników omijało skrzętnie wyżynę, na której mieścił się obóz. Wszystko wskazywało na to, że alianci dokładnie orientują się co do położenia obozu. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że lotnicy i tym razem nie pomylili się. To po prostu komendant obozu wykorzystał jakąś awionetkę, zdobył gdzieś małą 335 bombę lotniczą i on to spowodował słyszany przez nas wybuch. Co chciał przez to osiągnąć, trudno powiedzieć. Może próbował zachwiać naszą wiarę w nieomyLność lotnictwa airmii zachodnich? Wybuch bomby w otwartym obozie spowodował sporo szkód. Była pewna ilość zabitych i rannych. W tym czasie komendantura postanowiła przenieść z zatłoczonego obozu chorych trzy tysiące ludzi do tak zwanego III pola obozu głównego. Mieli to być chorzy wyglądający najsłabiej, co do których, poza ogólnym wycieńczeniem, brak było diagnoz wskazujących ra ja-'] kąś poważniejszą chorobę. Przybyły do obozu lekarz SS, dr Richter, wybrał tysiącosobową grup?, która jeszcze tego samego dnia odprowadzona została do obozu głównego i przekazana na III pole. Za kilka dni następny tysiąc powędrował w ślady pierwszego, Transport ten prowadził Czech, prof. Buszek. Ten, przekazując kolejne setki przez bramę prowadzącą do III pola, dostał wiadomość, że z pierwszego transportu wybrano już trzykrotnie grupy po dwieście osób, które zostały zagazowane. Zaszokowany Buszek nie mógł zrobić nic więcej jak odciąć z końca ustawionej kolumny mniej więcej dwustuosobową grupę i pomaszerować z nią w przejście między budynkiem krematorium a kuchnią dla -więźniów. Tam przeliczył dokładnie uratovanych i robiąc pewną siebie minę pomaszerował z t/łu, za pralnią, w kierunku bramy głównej, gdzie zameldował się tak, jakby opuszczał teren z grupą innych, przeznaczonych do obozu chorych więźniów. Ponieważ tego rodzaju „wędrówki ludów" były dość częste, dyżurny esesman przyjął meldunek, odnotował w książce i Buszek poprowadził resztkę karawany do obozu chorych. Jakkolwiek ludzi kierowanych na III pole nikt dokładnie nie liczy!, gdyż nie przykładano już specjalnej wsgi do stanu liczbowego poszczególnych odcinków obozu, a interesów;ił komendanturę jedynie stan globalny, który się cięż zgadzał, to jednak przed organizacją stanął nowy problem; w ciągu najbliższych dni miał być wybrany następny, trzeci z kolei tysiąc... Bezczynność i rezygnacja oznaczały śmierć następnego tysiąca więźniów. Organizacja sięgnęła po ostateczność. Zdecydowano, że dr Czapliński złoży wizytę Bachmayerowi, który z ramienia komendanta decydował o wszelkich przesunięciach. Liczono na to, że1 słowo dra Czaplińskiego będzie znaczyło wiele. Dr Czapliński udał się do obozu górnego i wyczekawszy sposobność zwrócił się do Schutzhaftlagerfiihre-ra z osobistą prośbą o wydanie rozkazu mającego na celu zmianę powziętego zamiaru. Dr Czapliński.powiedział wyraźnie, że więźniowie są zorientowani eo do prawdziwego celu transportów, wspomniał, że wiadomo jest o zagazowaniu około sześciuset osób z: transportu pierwszego. Zaskoczony Bachmayetr tłumaczył się, że niestety jest on tylko wykonawcą rozkazów i jako taki nie może o niczym decydować sam. Wtedy dr Czapliński wystąpił już otwarcie i w zdecydowanej formie. Powiedział wyraźnie1: Rozmawiam z panem jak oficer z oficerem. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że los wojny jest już zdecydowany i że nic nie uzasadnia potrzeby dalszego masowego mordowania. Słowa te padły wyraźnie i dobitnie. W pewnej chwili wydało się, że ich dźwięk przeraził obu. Dłuższy czas trwało głębokie milczenie. Przerwał je Bachmayer. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Spokojnym głosem jeszcze raz powtórzył, że jest tylko wykonawcą i że Czapliński, jako oficer, powinien go rozumieć, dodał jednak, że zrobi wszystko, co w jego mocy, aby zapobiec dalszej akcji. Tym razem esesman dotrzymał słov^a. Następnego transportu nie było, co więcej, pozostała grupa z pierw- 336 22 — Nad pięknym modrym Dunajem 337 szego transportu oraz cały drugi w łąc;znej nczbie około tysiąca dwustu osób tego samego dnia powróciły do obozu chorych. Nie była to już akcja, lecz wystąpknie jednego człowieka. Była to jednak jedyia droga, jaką miała organizacja. Dr Czapliński był jecynym wię;niem) od którego Bachmayer mógł znieść tek wyraźny j jednoznaczne określenie czynów komendantury. Ws;eikie inne środki zaradcze tym razem nie doprowadziłyby <-jo niczegO- Oczywiście znakomitym tiem dla wy5tąp-[enja dra cza_ plińskiego była sytuacja, kióra nawet mniej inteligentnym spośród esesmanów vskazywała j^ nieuchronny) koniec i na fakt, że przeciek trzeba bę|zje odpowiedzieć za swoje uczynki. Wprawdie większo^ ofiar miała iuż usta raz na zawsze zamknęte, ale żrących świadków było jeszcze wielu. Wydaje mi się, że komendantura SS już wtedy nie liczyła powaśnie na mo:ijwośc- likwidacji obozu; było bowiem jasne, że o zapę[zeniu do sztoini | nie może już być mowy, zaś likwidacji obozu przy użyciu broni palnej była zbyt tiudna do zLaij,zowanja .Muszę jeszcze wrócić o klkanaście [m- wstecz Było to w końcu pierwssej lub na początku drugiej dekady kwietnia. Któregoś ]K>południaroziegj sje z oko. zu donośny krzyk, który detarł i do grnych oddziałów pracy: „Samtliche BlockarUster, StubnaiteSter, Block-schreiber und samtliche Kapos antretei" Zgodnie z poleceniem zebraliśmy się na )lacu apelowym gdzie sprowadzono również i kapów 5 kamienicom6w Ljo zgro_ madzonych przemówił I &hutzhaftló-erfuiarer Bachmayer. W „serdecznych" sbwach zakmunikował gromadzie ustawionej w szengu, iż ojty^a niemiecka chce dać nam możliwość relabilitacji, obrą pracą okin piliśmy bowiem nasze win/; ci mianwicie z naszegC grona, którzy zgłoszą się na ochotnika o Obrony granic (w duchu zadawaliśmy sobk pytanie —jakich), stają si€ od tej chwili ludźmi wolnymi. Trzeba Ł>yło w tym m°~ mencie przyjrzeć się twarzom. Mieniły się one, całą gamą wrażeń — od bezgranicznego zdu^ienia do uśmie" chu politowania. Wśród stojących znajdowało się sParo obcokrajowców, w tym również PclaK0W- Bachmayer przed frontem wskazywał palcem na poszczególnych prominentów, którzy niezbyt skwapliwi® wychodzili przed front, gdzie stał drugi, wybrany szereg. Wyjątek stanowili wybitnie zasłużeni „zieloi11"- ^' nie Cze" kając na Baehmayera, sami występo^ali do Przodu' dając wyraz swojej woli służenia ojczyzn*6- Gdy Bacn~ mayer doszedł do tego skrzydła, gdzie st^i P°lacy> a na~ stępnie dalsi obcokrajowcy, zawiązał się ciekawy dialog. Pierwszego z brzegu zagadnął: „No, jak?" ~" na c0 Uzy~ skał odpowiedź: „Jestem przecież folakiem, Herr Schutzhaftlagerfuhrer". „Ach, głupstwo. To nie ma 7na" czenia..." — torpedował Bachmayer, ale znów usłyszał twardo: „Jednak to coś znaczy, Herr gchutzhaftlager-fuhrer..." Dziwnym trafem ta wymiana ^dan nie zakon~ czyła się żadnym „dysonansem". Bachl^ayer skończył lustrację, stwierdzając, że grupa ochotniKow liczy kilka" dziesiąt osób... Tego samego dnia w towarzystwie jeszcze jednego więźnia wymaszerowałem po apelu wiec^0™^"1 do ma~ fiazynu mundurowego SS, a to w .celu wydania umundurowania nowym obrońcom ojczyzny. Bfio wśród nich kilku raczej lubianych przez ogół więźn.i°w> natomiast ogromną większość stanowili niedawni „ludożercy". Trzeba było widzieć miny tych nowo kreowanych gwardzistów wodza III Rzeszy. Z miejsca zacz-611 z Lóry trak" (ować obsługujących ich niedawnych toWarzyszy obcmf~ wych. Tu się trochę przeliczyli, gdyż w efekc:łe — mimo fantastycznych już wtedy możliwości __ zostali ubrani na obraz i podobieństwo Volkssturmu, *ak ^ Patrza-C na nich, musieliśmy mieć rozbawione óc^y> cO ich tym 338 22* 339 bardziej wyprowadzało z równowagi. Sprawę przypit czętował szef magazynu, który na moją interwencji wygłosił do nich krótkie expose: „Jetzt aber sollt ił abhauen..." x Odeszli jeszcze tej samej nocy i zostali zgrupowani| gdzieś w pobliżu Mauthausen, gdzie przeprowadzone z nimi coś w rodzaju krótkiego przeszkolenia. Jeszc jeden czy drugi pokazał się na terenie przyległym obozu w różnych służbowych sprawach, po czym śl po nich zaginął. Z ogólnej masy byłych rzezimieszków pewna ile pozostała jednak w Mauthausen na skutek różnych czyn. Po pierwsze komendantura zatrzymała tyc wszystkich, którzy w ostatnich latach mieli na koncie jakieś „wpadki", porastali również ci, któr stan zdrowia wykluczał służbę wojskową, no i wresz ci, którzy w jakiś sposób wymigali się przed wyborc na „dobrowolnych" obrońcov. W ten sposób szereg oddziałów pozostał bez „opieki] nów", ale jakoś nie widać b^ło u nikogo objawów ro^ paczy z tego tytułu. Opróżnbne stanowiska zajęli z guły obcokrajowcy i po niediwnych prześladowcach został tylko... żal. Żal, że tai krótko przed końcem o szli, uniknąwszy dnia rozraeiunku... Esesmani zachowali postawę pełną „dżentelmeneriij rasowych zawodowych morebrców. W dniu 29 kwietr 1945 roku rozpoczęli serię zvolnień poszczególnych zć niem ich zasłużonych pomocników. Akcja ta trwała dnia 2 maja 1945 roku. Yięźniowie ci otrzymywa swoje rzeczy z Effektenikamner względnie wyposażer a jednego z magazynów. Cielą we, że nie wszyscy zbr niarze zdecydowali się na ry korzy stanie tej ostatni szansy. Myślę, że albo obawiili się wpaść z deszczu A teraz zwiewajcie... rynnę, jako że w tym czasie cała Austria była i tak pełna byłych więźniów hitlerowskich obozów, tak że spotkanie kogoś ze „znajomych" nie było wcale mało prawdopodobne, bądź też mieli na terenie obozu ukryte jakieś odpady z pańskiego stołu, które miały stanowić podstawę do startu w nowe życie. Prawdopodobnie liczyli na możliwość ulotnienia się w chaosie towarzyszącym momentowi wyzwolenia. Ale nie doceniali swoich niedawnych ofiar. Sądzili, że najważniejszym problemem każdego byłego muzułmana jest w dalszym ciągu miska i kromka chleba i że w chwili wyzwolenia skierują oni pierwsze swoje myśli ku zdobyciu dodatkowej, wystarczającej ilości jedzenia. Niedaleka przyszłość miała pokazać, że się pomylili... Nie wiedzieli, że każdy ich krok jest jak na j uważniej obserwowany. Obserwowano ich nawet wieczorem, kiedy udawali się na spoczynek. Znam wypadek, że jeden z dawniej maltretowanych czekając na odpowiednią chwilę czuwał nad snem swego byłego oprawcy przez szereg dni. Doczekał się... Wtedy spokojnie udał się na spoczynek, nie biorąc udziału w ogólnej spontanicznej wesołości. Zasnął jak człowiek, który pracowicie spędził dzień i dobrze wypełnił swoje obowiązki. W tych dniach w obozie rzucał się w oczy prawie kompletny brak innych kolorów trójkątów rozpoznawczych poza czerwonymi i niebieskimi (Hiszpanie). Gdzieniegdzie przewijał się jakiś fiolet badaczy Pisma świętego, ci jednak nie mieli nic na sumieniu. Zawsze byli skupieni i zamknięci w sobie. Niewiele żądali i nie szukali szerszych kontaktów. Ze względu na przekonania religijne odrzucili i ostatnią możliwość zwolnienia po>-przez zgłoszenie się do oddziałów wojskowych. Pozostali, jak byli. Język niemiecki stał się teraz w obozie rzadkością, pewnej swoistej jego wersji używano w wy-adku trudności porozumienia się dwu przedstawicieli 340 341 różnych narodowości. Oficjalny urzędowy język słj szało się prawie wyłącznie przy apelach, gdyż naw« personel blokowy składał się już w tej chwili w większości z obcokrajowców... Z chwilą kiedy zabrakło II administracji typu 1939/1940, mimo że warunki wyżywienia nie tylko niej uległy poprawie, a głód zaczął jeszcze bardziej dawać j się we znaki nawet niektórym prominentom, znikł pra-j wie całkowicie handel żywnością i papierosami. Cora2 częściej ktoś kogoś poczęstował kawałkiem chleba czy papierosem. Głód stał się jakiś łatwiejszy do zniesieH| nia. Tymczasem każda minuta zbliżała nas do dnia zakońł czenia, jakkolwiek jeszcze w dalszym ciągu istniały ważne wątpliwości i rozbieżności zdań co do tego, jaki« będzie to zakończenie. W bloku 7 przeważali optymiśc którzy w miarę możliwości rozsiewali wokół siebie wiar w pozytywne rozwiązanie. Byliśmy w jakimś sensie przygotowani, byliśmy w pewnym stopniu zorganizowani, a jednocześnie w spc łeczeństwie obozowym z każdym dniem rosła ilość ludzi, na których można było liczyć. Mimo trudności w nawiązaniu pełnego porozumienia istniała niewątpliwi* wspólna linia postępowania, nawet tych grup, które j oficjalnie o sobie wzajemnie nie wiedziały. Można by określić różnie. Może ktoś powiedzieć, że był to sze mniejszych czy większych ugrupowań opartych na wza-: jemnym zaufaniu, ktoś inny nazwie to jedną organizacją' ze względu na jedne, wspólne dla .wszystkich gruj cele. W tym samym kierunku'szli komuniści, socjaliści, ludowcy, liberałowie, radykałowie i bezpartyjni wszystkich bez wyjątku obozowych narodowości. Nie było roz-1 bieżnośei w ogólnym kierunku, nie było tarć co do tech-M niki działania, ani na odcinku współpracy wewnątrz-obozowej, ani w programie działania na wypadek ko- 342 nieczności obrony. Solidarność międzynarodowa — oto określenie, które najściślej chyba przylega do tego, co się wówczas w obozie tworzyło, co niekiedy podświadomie tkwiło w umysłach wielu więźniów. W tym to właśnie czasie, my, starzy więźniowie polityczni obozu Mauthausen, nazwaliśmy i organizację, i jej działalność międzynarodowym ruchem oporu. Mauthausen — godzina 13 1 maja 1945 roku po rannym apelu na normalny sygnał ustawiania się oddziałów roboczych stanęły na placu apelowym tylko te, których praca wiązała się z codziennym życiem więźniów i komendantury, a więc kuchnie, magazyny i niektóre warsztaty. Pozostali więźniowie, pracownicy kamieniołomów, oddział budowy osiedla mieszkaniowego SS i inne większe oddziały p-racy pomaszerowały na bloki. Przez bramę obozu wymaszero-wało niewiele ponad sto pięćdziesiąt osób, w tym pewna ilość kobiet. W powietrzu czuć było zbliżający się koniec... Esesmani zachowywali się spokojnie, nic specjalnie nie wskazywało na jakiś wybuch nagłej grozy, należało jednak spodziewać się wszystkiego. W magazynie mundurowym SS dość długo przekonywałem szefa i Kommandofuhrera, że należy pozostać przez kilka nocy i rozsortować fantastyczne wprost stosy bielizny i mundurów. Wreszcie wyrazili zgodę, jakkolwiek — znamienne -— szef w czasie rozmowy machnął ręką i mruknął pod nosem: „Właściwie — po co..." Niektórzy esesmani rozmawiali z zaufanymi więźniami dość otwarcie, zaś szef magazynu dla więźniów, Oberscharfuhrer Wiesner, wręcz głośno mówił, że prawdopodobnie następnego dnia SS odejdzie przekazawszy 343 obóz w ręce wiedeńskiej policji. Widać było, że załoga do czegoś się sizykuje; szef magazynu mundurowego SS polecił wydawać zgłaszającym się skarpety i bieliznę, mimo że zgodnie ze stanem zapisów w książkach wojskowych limity swoje wyczerpali. Należy zresztą przyznać, że z tych możliwości skorzystało tylko niewielu, natomiast olbrzymia większość nie potrafiła sobie znaleźć miejsca,. Tymczasem więźniowie łącząc się w grupy omawiali sytuację, po raz nie wiadomo który zastana- ' wiając się nad tym, jak będzie wyglądał koniec. Praco- I wało tylko komando krematorium, jako że rosnące stosy zwłok zmuszały do wytężonego wysiłku. W nocy z 1 na 2 maja 1945 roku trwały dyżury. W obozie chorych organizacja z niepokojem wypatrywała oznak wskazujących na zakłócenie normalnego biegu spraw, zaś w magazynie mundurowym SS ogłoszony stan pogotowia wykluczał jakikolwiek moment spokoju, jako że ruch w barakach esesmańskich przez całą noc kazał oczekiwać jakichś szczególnych wydarzeń. Przyszły one dnia następnego. Do Mauthausen przybył oddział wiedeńskiej policji, któremu przekazano obóz. Nie trwało to długo. Nowe władze nie wymagały od SS zbyt skrupulatnego przekazywania majątku, zaś w magazynie mundurowym SS szef po prostu wskazał aspirantowi policji przejmującemu obowiązki na mnie, oświadczając, że posiadam wszystkie potrzebne klucze, zaś stan wykazuje i tak olbrzymią superatę, wynikar-jącą z napływu w ostatnim czasie mnóstwa towaru, którym magazyn już obciążony nie został. Aspirant nie : przejawił większego zainteresowania, podpisał jakiś protokół i o nic nie pytając znikł jak cień. Podobnie w, innych magazynach i kuchniach. Posterunki wieżowe zmieniały się jak podczas normalnej zmiany warty i po paru godzinach z Mauthausen znikły 344 trupie główki — z wyjątkiem tych, którzy mogli w obozie pozostać bez specjalnego ryzyka, wytłumaczywszy się przed władzami taką czy inną koniecznością. Cie--kawie wyglądało pożegnanie1 szefa magazynu mundurowego SS ze mną. Odchodząc skinął głową i rzucił: „Also, auf Wiedersehen. Wir kommen ja bald wieder" \ na co usłyszał zupełnie szczere: „Das glaube ich kaum 2, der Oberscharfuhrer". W nocy z 2 na 3 maja więźniowie zatrudnieni w magazynie mundurowym powrócili do obozu, ale kilku z nas wmaszerowało z bronią krótką. Raczej wierzyliśmy już w spokojny koniec, ale uważaliśmy, że „strzeżonego Pan Bóg strzeże". W czasie pobytu na bloku 7 ustalony został skład ludzi, którzy w momencie uwolnienia obozu zgłoszą się do magaizynu mundurowego SS po odbiór broni celem sformowania regularnej uzbrojonej jednostki, dla której przewidziane było wiele zadań. Rano odmaszerowaliśmy jak zwykle do pracy... Nieco inaczej przedstawiała się sytuacja w obozie chorych. Tu organizacja była już bardzo liczna, a moment wydawał się odpowiedni do' likwidacji ostatnich atrybutów niewolnictwa. Zebrami między blokami więźniowie, szczególnie przedstawiciele młodszej generacji obozowej, otwarcie postulowali uderzenie, które miało polegać na ostrzelaniu posterunków i przerwaniu drutów. Trudno było się dziwić zapaleńcom. Od szeregu tygodni, a nawet miesięcy wiedzieli, że ich rodzinne miasta, powiaty, województwa i kraje są już wyzwolone, że przystąpiono już do likwidowania śladów wojny, a tymczasem oni muszą tu jeszcze bezradnie patrzeć na napięte druty kolczaste, na zasieki i posterunki. Do krótkiego spięcia brakowało naprawdę niewiele. Wystarczyłby jeden zdecydowany 1 Więc, do widzenia. Wkrótce wrócimy. 2 Wątpię... 345 rogkaz i z broni będącej w posiadaniu obozu dolnego' zrobiono by użytek. po wybuchu jednak na szczęście nie doszło. W ostatnimi momencie wpadł między wzburzony tłum Cyran-z. Nie szukając wzniosłych słów, wylał kubeł j wody na głowy rozgorączkowanych i niecierpli-wych. Mówił spiesznie, jakby się bał, że zanim skończy, jajcaś nieodpowiedzialna ręka zdąży nacisnąć guzik oznaczający katastrofę... Słowa jego, przyjmowane po-cz^tkowo niechętnie, z oznakami zniecierpliwienia, powoli zaczęły trafiać do wzburzonych umysłów. Zro-zUnic;ie — apelował — nic nam w tej chwili nie grozi. Przybycie wojsk sojuszniczych jest może tylko kwestią gOdzin, zaś stojący na posterunkach policjanci nie są zdolni do zastosowania jakichkolwiek środków zagłady. I^k jest w tej chwili, lecz jakże'inaczej będzie w momencie, kiedy ze środka obozu padnie chociażby jeden strzał do wartownika. Zupełnie zrozumiałe, że odpowie on tym samym, nie tylko on, lecz i pozostali, dysponujący mimo wszystko olbrzymią przewagą. Pojedyncze strzały z obozu mogą położyć jednego, kilku, najwyżej kilkunastu policjantów, podczas gdy oni, strzelając z broni maszynowej z dogodnych pozycji, trafiać będą w kłę-b0wisko więźniów nieomylnie i spowodują prawie na progu wolności śmierć wielkiej ilości tych, którzy już niedługo mają jej doczekać. W zakończeniu powiedział jeszcze, że po wyzwoleniu dla energicznych znajdą się TOle do obsadzenia, niewykluczone, że właśnie z bronią w ręku... Wystąpienie Cyrankiewicza bez wątpienia zapobiegło rozlewowi krwi. Można sobie wyobrazić, jaki byłby efekt zbrojnego wystąpienia, jeśli nawet muzuł-jnjUri, pozbawieni przecież prawie wszelkich sił witalnych, gramolili się z barłogów i prycz i grupowali się w centrum obozu oraz w pobliżu budki kontrolnej przy wyjściu. 346 Dzięki temu zwrotowi noc na 4 maja przebiegła spokojnie i normalnie. Do wiadomości personelu obozu dolnego doszło już oficjalne wystąpienie dowódcy oddziałów policyjnych, który zapewnił przedstawicieli mas więźniarskich obozu górnego, że policja objęła obóz wyłącznie dla uniknięcia zakłóceń i że fakt ten należy potraktować jako coś przejściowego i krótkotrwałego. Powiedział, że w wypadku zbliżania się oddziałów alianckich wywieszona zostanie biała flaga i nie należy obawiać się żadnych prób obrony terenu Mauthausen, które mogłyby spowodować jakiekolwiek ofiary wśród więźniów. Apelował o zachowanie spokoju oraz prosił, aby więźniowie zatrudnieni w oddziałach, od których uzależnione jest funkcjonowanie obozu jako całości, nie uchylali się od swoich obowiązków. Cały dzień 4 maja przebiegł spokojnie, jeżeli nie brać pod uwagę objawów milczącego bojkotu nielicznych pozostałych spośród byłej ,,zielonej" obsady II administracji. Ze wszech stron kierowano ku nim wrogie spojrzenia; nawet słabsi fizycznie, niedawni muzułmani, jakoś nie kwapili się do schodzenia z drogi niedawnym potentatom. Długo tłumiona nienawiść mogła wybuchnąć lada chwila. Czuli to i oni, wiedzieli dobrze, co się kryje za spojrzeniami, zaś sięgając pamięcią w niedawną przeszłość nie potrafili znaleźć nic na swoje usprawiedliwienie. Patrzyli trwożnie na komin krematorium, z którego jeszcze w tej chwili snuło się ku górze wąskie pasemko dymu... Patrzyli w stronę Bied, Marbach, gdzie wyraźnie rysowały się kształty rowów i dołów, kryjących tysiące zmarłych, dla których zabrakło miejsca w piecu... Więźniowie, ci optymiści, spędzali czas na układaniu projektów. Wymieniano adresy, zastanawiano się, jakie warunki zastanie się w krajach ojczystych, co słychać w rodzinach i w rodzinnych miastach. W najgorszej sytuacji byli warszawiacy, którzy przecież znali dokładnie 347 ostatnie wydarzenia, wiedzieli, że większość domów przestała istnieć, a wraz z nimi prawdopodobnie i najbliżsi... Przez prawie cały dzień wnoszono do obozu prawie oficjalnie buty, skarpety i bieliznę, zarówno z magazynu SS, jak i z magazynu dla więźniów. Stojący na warcie policjanci zupełnie nie zwracali na to uwagi. Byliśmy jak dwa obce sobie żywioły — tolerowaliśmy się wzajemnie, udając, że się nie dostrzegamy. Przez cały czas II administracja, składająca się przecież już z więźniów politycznych, czuwała tylko niad zachowaniem porządku i spokoju, nie dopuszczając do niepotrzebnych spięć. Nad fasunkiem żywności, jak również nad pracą kuchni dla więźniów czuwały własne już, wyłonione spośród więźniów komisje. Był to jakby wstęp do oczekującego nas okresu samorządu. Nadeszła noc z 4 na 5 maja, która miała być ostatnią nocą niewoli. 5 maja rano znów wymaszerowały do pracy maleńkie grupki. Wszystko to wydawało się dziwne. Apel przebiegł w jakimś sennym nastroju. Wstający dzień zapowiadał ładną pogodę. Między blokami zarówno obozu górnego, jak i obozu choirych wylegiwali się na słońcu więźniowie, a nieliczni pracujący przemierzali przestrzeń z podziwu godną flegmą. Tego dnia, w przeciwieństwie do wielu dni poprzednich, nie słychać było dalekich odgłosów i pomruków zwiastujących operacje frontowe. Pierwszy został zaalarmowany obóz dolny. Około godziny pierwszej po południu na drodze prowadzącej od Annahmestelle do bramy wejściowej obozu centralnego pojawił się samochód osobowy z białą flagą, a za nim toczyły się majestatycznie dwa stalowe kolosy — czołgi z namalowanymi sporej wielkości białymi gwiazdami. Poza tym na drodze nie było nic. Samochód zatrzymał się przed zakrętem szosy, prawie dokładnie na wyso- 348 kości obozu chorych. Po dłuższej chwili na maszt stojący na podwórzu komendantury zaczęła wjeżdżać jako odpowiedź biała flaga... Policjanci pełniący służbę wartowniczą w obozie chorych porzucili wieżyczki, kierując się na plac sportowy, gdzie zaczęli samorzutnie tworzyć kolumnę; w chwilę po nich schodami prowadzącymi na podwórze garażowe zeszli następni członkowie załogi policyjnej, m. in. wartownicy pełniący dotychczas służbę w obozie górnym... Kiedy chorzy zgromadzeni przy drutach zrozumieli, że to już koniec, że przybyły naprawdę czołgi amerykańskie i że już są wolni, rozpoczął się napór na bramę obozu. Nie było siły, która mogłaby im przeszkodzić. Tysiące ludzi runęły do przodu; mieli wielkie szczęście policjanci, że cofnęli się z drogi tłumu, ustawiając się prawie pod samym przylegającym do obozu gospodarstwem rolnym... Masa ludzi, spośród których wielu ledwo trzymało się na nogach, parła do przodu i pod górę, w stronę szosy... Nie dziwię się zupełnie żołnierzom amerykańskim, którzy w pierwszej chwili, absolutnie zdezorientowani1, widząc napór. olbrzymiego tłumu, odruchowo zamknęli włazy do czołgów, obracając wieżyczki wraz z lufami w stronę „nacierających"... Dopiero po chwili zrozumieli, że ten marsz to akt nieopisanej radości... Wtedy opuścili bojowe stanowiska i wysuwali wielkie prawice na spotkanie wychudłych dłoni muzułmańskich, już w tej chwili dłoni wolnych ludzi... W tym samym momencie na drodze pojawił się „poczet" sztandarowy. W kierunku czołgów maszerował szef kuchni SS Marian Bartkowiak w towarzystwie Edwarda Rinke i Romana Wasiaka niosąc polską flagę, którą w tajemnicy od dawna miał przygotowaną. Największą niespodziankę przyniosła chwila otwarcia bramy obozu głównego. I tu w gronie wielu narodowych flag na samym czele zobaczyliśmy białoi-czerwoną flagę 349 niesioną przez grupę z bloku 7. Drugim „chorążym" był flegmatyezny Kazio Ulewicz... Ceremonia powitania wybawców i wyzwolonych trwała stosunkowo krótko. Jak się potem okazało, czołgi amerykańskie oderwały się dość znacznie od sił głównych i obecnie zabrawszy dużą grupę jeńców — policjantów — prowadzoną przez kilkuosobowy konwój, odjechały w kierunku swoich jednostek. W obozie zapanowało bezkrólewie... Jeszcze nie przebrzmiały akordy powitania, gdy na placu przed magazynem mundurowym SS, na wprost baraku zajmowanego jeszicze tak niedawno przez Oddział Polityczny, odezwała się, po raz pierwszy na tym miejscu, polska komenda wojskowa. Uzbrojona przeze mnie grupa niedawnych niewolników — około osiemdziesięciu zupełnie dobrze uzbrojonych „żołnierzy" — po raz pierwszy dokonała: „Kolejno odlicz!" Na odprawie dowódców pododdziałów ustaliliśmy plan na najbliższe godziny. Pierwsza grupa, składająca się z kilkunastu osób, obsadziła blok 20, gdzie przebywały kobiety-więź-niarki. Chodziło o zapewnienie tej zmęczonej gromadce pełnego, niczym nie zakłóconego spokoju. Dość znaczny oddział pozostał jako obsada magazynu mundurowego SS, zawierającego przecież prawdziwe „skarby", zaś największa, bo licząca około 40 osób grupa postawiona została w stan pogotowia. Kilku z byłych wojskowych udało się do rusznikarni celem uzupełnienia broni i amunicji. Oczywiście w międzyczasie do magazynu dobierali się ludzie nie mający żadnego pojęcia o broni. Manipulowali różnymi jej rodzajami — krótką i długą, zwykłą i maszynową — trzymając ją skierowaną w stronę brzuchów kolegów, którzy zachowywali się z równą beztroską. Fakt, że nie było ofiar, należy przypisać chyba tylko temu, że nie wiedzieli, od czego trzeba zacząć... Mimo dość znacznego tłoku zapasy zostały uzupełnione 350 zarówno przez naszą grupę, jak i przez Hiszpanów. Zaczęła się tworzyć trzecia grupa wojskowa, mianowicie oddział Jugosłowian. Po południu przybyli do magazynu mundurowego SS przedstawiciele „armii" hiszpańskiej i jugosłowiańskiej z żądaniem wyposażenia mundurowego oddziałów. Ustaliliśmy, że odbędzie się to1 wieczorem, jako że w tej chwili wszystkie jednostki wyruszyły w kierunku okolicznych lasów w celu wyłowienia tam niedobitków spod znaku trupiej główki. Nasze nadzieje nie były płonne. Jeszcze pierwszego dnia wieczorem bunkier przyjął nowych gości, niezbyt obcych byłym więźniom; kilku byłych przedstawicieli załogi, którzy nie objawiali chęci poddania się, rozstało się z życiem... Wieczór upłynął nam na wydawaniu mundurów byłego Af rikakorps oraz butów, skarpet i bielizny. Stwierdziliśmy pewien wzrost liczbowy oddziału polskiego, 0 tych, którzy w pierwszym momencie zbyt byli pochłonięci wzniosłością chwili... Barak magazynu mundurowego zamienił się w biwak wojskowy, niedawni więźniowie napawali się faktem posiadania nie tylko wolności, ale i broni. To była wielka noc... Tymczasem w obozie trwały prace przygotowawcze nad wydaniem odezwy Międzynarodowego Komitetu... „...Otwierają się bramy jednego z najcięższych i naj-krwawszych obozów: obozu Mauthausen. ..Oswobodzeni więźniowie, którym jeszcze wczoraj groziła śmierć z rąk katów hitlerowskiej bestii — dziękują z głębi serca zwycięskim sprzymierzonym armiom 1 wszystkie narody pozdrawiają hasłem odzyskanej wolności. ..Pokój i wolność, oto gwaranty szczęścia ludów, a przebudowa świata na nowych zasadach sprawiedliwości społecznej to jedyna droga do zgodnego współżycia państw i narodów. Po uzyskaniu własnej wolności i po wywalczeniu wolności swoich narodów w głębokiej 351 pamięci zachowamy obozową międzynarodową solidarność. ..Zawsze pamiętać będziemy, jak olbrzymimi ofiarami] krwi wszystkich narodów zostaje ten wolny, nowy świat wywalczony. ..Na trwałych podstawach międzynarodowej solidarności chcemy postawić najpiękniejszy pomnik, jaki postawić można poległym żołnierzom wolności: Świat "wolnego człowieka". Odezwę podpisali wchodzący w skład Międzynarodowego Komitetu przedstawiciele wszystkich narodowości, przebywających w tutejszym obotzie zagłady. Przewodniczącym Międzynarodowego Komitetu Maut-hausen wybrany został Austriak, dr Heinrieh Diirmayer. zaś po jego rychłym odejściu na stanowisko to powołany •został Polak, Roman Chłodziński. W dniu 6 maja 1945 roku, a więc następnego dnia po wyzwoleniu, ukonstytuował się Komitet Polski, którego program działania zawierał: opiekę nad byłymi więźniami-Polakami aż do chwili ich wyjazdu oraz pracę nad przygotowaniem tegoż wyjazdu. Przewodniczący Komitetu polskiego był jednocześnie członkiem Komitetu Międzynarodowego. W skład Komitetu Polskiego weszli: Przewodniczący: dr Józef Putek ' Zastępca: Wojciech Wydra-Nawtrocki Sekretarz: Roman Chłodziński Członkowie: Zbigniew Bujwid, Józef Cyrankiewicz, Włodzimierz Ławkowiez, Franciszek Kokot, Jerzy Koza- J rzewski, Adam Maysner, Wiktor Fronczak, Adam Pasz-kowicz, Kazimierz Rusinek, Franciszek Sokół, Tadeusz Witek. Komitet rozpoczął pracę od ustalenia personelu blo- j kowego, a następnie poczynił starania o pełne zaopatrze-;l nie polskich bloków w brakujące kooe, bieliznę, naczynia I 352 itp. Jednocześnie przystąpiono do prac o ch statystycznym (smutna statystyka), jak równie; starania o nawiązanie kontaktu z Międzynai Czerwonym Krzyżem. Jednym z- pierwszych znaków działalności komitetu był organ praso' ski Biuletyn Prasowy"). Po powtórnym przybyciu Amerykanów, w dnj ja 1945 roku, praca komitetu nabrała jeszcze w rozmachu. Przed tą niewielką grupą ludzi piel zadania, z których każde wydawało się najważ, W ciągu pierwszych dwóch dni po wyzwoleni 5 maja zbrojne grupy dla pełnego spokoju patj jeszcze przedpola Mauthausen, licząc się z moi nagłego powrotu silnych oddziałów SS, które w| w zamkniętym pierścieniu mogły usiłować sm do ostatka. Równocześnie poszczególni wic/,':ni nie umiem ich za to potępiać — rozprawiali się pozostałych w obozie byłych rzezimieszków. N: to charakteru masowego, jako że było ich n a część z nich zamknięto razem z ich niedawny tronami" w bunkrze. Jednak byliśmy świadkar aktów doraźnego wymierzenia sprawiedliwoś którzy zapłacili wówczas za swoje sadystycznArzyny, niczym nie różnili się od najgorszych esesman™. Niewątpliwie sąd wymierzyłby im również karę Bnierci. Tu wyrok został wykonany bezpośrednio, bez powodu sądowego, ale oni wiedzieli, za co giną. 8 maja po raz drugi wkroczyli do MauthausejB Amerykanie. Jeszcze przez kilka dni działały uzbrojc^p grupy, jeszcze kilkakrotnie wyruszaliśmy do oko: lasów, ale powoli życie zaczęło wracać do noi biegu, aż wreszcie na polecenie ainerykańskiclflwładz okupacyjnych większość chwilowych żołnierzy broń... Nie wszyscy... Dochodziło do tego, że ni nie uzbrojeni byli więźniowie wyłapywali w łasa 8 ma- kszego yly się ejsze... obozu lowały wością ząc się bronić vie — grupą miało •wielu, i „pa- kllku Ci, 23 — Nad pięknym modrym Dunajem 353 manów ipO doprowadzeniu ich w pobliże obozu eskortowali iq dalej z pomocą trzyimanych w rękach Mjów, a broń chowali. Amerykańska obsługa bunkra kręciła z podziwem głową. Powol jednak nastrój stawał się spokojniejszy, a myśli coraz czyściej biegły w kierunku północnego wschodu. Wśród u»zuć pierwsze miejsce zajęła zwykła ludzka tęsknota ze swoimi, za domem, za krajem... Rozpoczęła się repatriacji Dzięki staraniom Komitetu Polskiego, w dużej mierne dzięki wysiłkom Franka Poprawki — wkrótce po wyzwoleniu opuszcza obóz pierwsza grupa Polaków udaąca sję do ojczyzny. Weszli;my w nowy etap życia, na drogę, u której kresu wijniał DOM. Dla niektórych droga ta miała się okazać bXV(^zo długa... Czasem trwa ona jeszcze do dziś. Wróciliśmy. Spora grupa byłych więźniów obozów zagłady, starych „weteranów", mających za sobą wszystkie chyba stopnie „wtajemniczenia". Minęło dwadzieścia lat. Dochodzimy do momentu, kiedy niejednokrotnie sami nie potrafimy już uwierzyć, że możliwe było takie natężenie zła, okrucieństwa, bestialstwa... W naszych przerzedzonych szeregach znajduje się wielu byłych „prominentów", ludzi, którzy bądź to z racji pełnionych w obozie mniej lub bardziej doniosłych funkcji, bądź też z racji pracy w którymś z „lepszych" oddziałów roboczych należeli do wyższej warstwy obozowej społeczności. Dzisiaj jesteśmy wolni, otoczeni najbliższymi, których los oszczędził. Jako nieliczni osiągnęliśmy cel, do którego nie doszły miliony. Miliony, po których nie pozostały dla najbliższych nawet popioły... Przetrwaliśmy. Powinniśmy być szczęśliwi. A jednak... Niekiedy trudno nam nawet określić źródło, z którego rodzi się stan jakiegoś niedosytu. Częstokroć sami nadmiernie eksponujemy nasze głębokie przeżycia, jesteśmy skłonni do egzaltacji, czasami znów problem ten zgoła bagatelizujemy. A wszystko bierze się stąd, że między sobą a resztą społeczeństwa wyczuwamy jakieś niedomówienia, brak 23* 355 kropki nad „i". Nawet najbliżsi, nawet ścisła rodzina, ciesząc się niewątpliwie z naszego powrotu, niejednokrotnie zdaje się zadawać sobie pytanie, jak to jest możliwe, że z takiego piekła ktoś wyszedł? Że ktoś osiągnął dobrodziejstwa losu niedostępne dla milionowych rzesz? Od tych pytań już tylko krok do zwątpienia co do naszej przeszłości, co do przyczyn, jakie właśnie nam pozwoliły przetrwać. Każda nowa opowieść o grozie, spisana czy tylko opowiedziana, pogłębia stopień zwątpienia, rodzi ciche przypuszczenia, że przetrwanie jednych mogło się odbyć kosztem drugich, kosztem olbrzymiej większości... Dobrze, jeżeli owo „mogło" nie zamienia się w „musiało"... Wszystko to w sumie na pewno składa się na jakiś kompleks. Kompleks, który pozwoliłbym sobie nazwać kompleksem więźnia-prominenta. Czemu tak niewielu byłych prominentów chce mówić głośno o swoich przeżyciach, o swojej drodze, której punktem wyjściowym był przeważnie najniższy szczebel obozowego „muzul-mana"? W nielicznych szczerych — w małych kółkach odbywanych rozmowach przybyszów z odrutowanej okolicy problemy te urastają do rozmiarów przerażających. Tyle lat trwa już powątpiewanie — niezadawanie żenujących rzekomo pytań, a co za tym idzie, brak wyraźnych odpowiedzi. Na kartkach niniejszej relacji nie starałem się spiętrzać elementów grozy, których było przecież więcej, niż normalnie przygotowany do życia, nie znający tamtych lat człowiek może sobie wyobrazić. Moim celem było pokazanie pewnych, nierzadko drażliwych problemóyj, właściwych obozom zagłady w ogóle, a obozowi w Maut-hausen "w szczególności. Zarazem, pragnąłem wypowiedzieć kilka słów w sprawie godności więźnia. Więźnia walczącego, buntującego się, umiejącego z honorem umierać, a także z humorem znosić bezmiar własnej bez- 356 silności. I walczyć... Walczyć wszelkimi dostępnymi środkami, wśród których przymioty umysłu nie stały na ostatnim miejscu... Chciałem pokazać tryby piekielnej machiny i próby, czasami skuteczne, wyłamywania jej stalowych zębów. Czy mi się to udało — nie wiem. Tyle już lat minęło, tyle ziaren piasku przesypalo się w klepsydrze... Przez Mauthausen przeszło wiele narodowości. Na kartach tej książki znaleźliście jednak głównie Połaków. Akcje i bohaterowie tych akcji — to Polacy. Byliśmy wszak pierwszym i najliczniejszym elementem nienie-mieckim w „Konzentrationslager" Mauthausen. Inne grupy narodowościowe pokazałem o tyle, o ile ich działalność wiązała się bezpośrednio z działalnością grupy polskiej. A przecież nie pragnąłem absolutnie wytworzyć w czytelniku przekonania o wyłączności polskiej grupy, jeżeli chodzi o działanie i przeciwdziałanie. Obok nas istniały i działały inne grupy, prawdopodobnie równie owocnie, osiągając równie pozytywne a konkretne efekty. Nie czułem się jednak upoważniony do pokazywania tego, z czym zetknąłem się tylko powierzchownie. Nic bowiem łatwiejszego, jak zniekształcić sens poszczególnych akcji na skutek niepełnej znajomości rzeczy. Zrobiłem to, na co. było mnie stać i do czego czułem się powołany. A teraz zwracam się z apelem do obozowych współtowarzyszy, Polaków i nie-Polaków. Pomóżcie. Piszcie. Niech powstanie historia tych lat, historia obozu, w którym cicha walka trwała nieprzerwanie... - Chmury nad blokiem 20 . ... 139 Akcja 186 . . ....... 146 Fantastyczne perspektywy dietetyki . . 152 Na perskim rynku....... 157 Spis treści Słowo wstępne — Tadeusz Zeromski . . 5 Część pierwsza O obozach zagłady bez uniesień Wypracowywanie metod . . . . . 19 Zmiana stylu........ 27 Więzień to jednak siła robocza .... 37 Rozwarstwienie społeczne..... 44 Organa porządkowe i wymiar sprawiedliwości . .......... 55 Ruch oporu......... 65 Część druga Tryby skomplikowanej maszynerii Start........... 75 Wyjątek potwierdza regułę..... 81 Umacnianie pozycji....... 86 Nie iść do przodu — znaczy cofać się . . 92 Akcja H-12......... o6 Nauka nie poszła w las........ 101 Ruchy etnograficzne....... 108 Gwiazda Syjonu........ 112 Na bezdrożach obłudy...... ng Radio i prasa ........ 123 Eine Laus............. 126 Zgodnie z konwencją genewską...... 130 Azyl........... 134 Część trzecia Aktorzy obozowej sceny Władcy skalnej doliny...... 165 Polska stolica........ 172 Ofensywa „badylarzy"...... 182 Rozrywki sportowe i inne..... 190 Kooperacja......... 199 Rumieniec wstydu Walhalli . . . . 212 „Organizacja narodów zjednoczonych" . 220 Pierwsze kontakty z domem .... 225 Powroty.......... 233 Apel poległych........ 241 Część czwarta Mierz siły na zamiary Przeprowadzka...... . . 251 Preliminarz budżetowy...... 260 Ku pokrzepieniu serc......... 265 Znowu Hartheim.......... 270 Czerwone wyroki....... 277 Likwidacja Judasza....... 285 Pamięci lekarzy........ 292 Pierwsza pochwała biurokracji . . . . 297 Wynalazczość w służbie śmierci . . . 302 Historia nowożytna Mauthausen . . . 309 Nie tylko umarli są dyskretni....... 320 Ruchów etnograficznych — ciąg dalszy... . 327 Ostatnie żniwo śmierci...... 335 Mauthausen — godzina 13 ..... 343 * * *.......... 355 Redaktor techniczny Z. Borowski Korektor Irena Kula „Książka i Wiedza", Warszawa, kwiecień 1966 r. Wydanie I. Nakład. 20 000 + 258 egz. Obj. ark. wyd. 1G,8. Obj. ark. druk. 22,5 (18,2). Papier druk. sat. kl. V 65 g 82 X 104 cm. Oddano do składania 23. XI. 19615 r. Podpisano do druku 24. IV. 66. Druk ukończono w kwietniu 1D66 r. Krakowska Drukarnia Prasowa, Kraków, ul. 'Wielopole 1. Zam. 244/65. T-13. Cena zł 22.— Sześć tysięcy osiemset dwudziesta druga publikacja „KiW"