Jan Gerhard CHARLES DE GAULLE Tom drugi Książka i Wiedza 1972 Projekt okładki i opracowanie graficzne JERZY KĘPKIEWICZ Redaktorzy HENRYKA BIELICKA WILHELM MENSZ Czas przygotowań: styczeń — maj 1958 I „Cnota i ewangeliczna doskonałość nie prowadzą do imperium". Z POWIEDZEŃ CHARLESA DE GAULLE'A Kończyło się owo „przejście pustyni", jak generał nazywał 12 lat, w ciągu których odsunięty był od władzy. De Gaulle coraz uważniej obserwował sytuację. Nawiedzające go fale pesymizmu jeszcze się nie cofnęły, ale czuł, że nadchodzi wielka zmiana. Nie chciał się jednak kompromitować jakimkolwiek przedwczesnym, nierozważnym ryzykiem. Był to czas narad. Gorączkowych i bezustannych. Przez Colombey przewijały się ciągle całe korowody gości. Ich wizyty były coraz dłuższe. Jednocześnie w stołówkach oficerskich garnizonów metropolii i wojsk walczących w Algierii wołano coraz głośniej i głośniej: „Vive de Gaulle!" Następstwem sueskiej porażki była szeroko rozgałęziona konspiracja wojskowa i cywilna. Zjawisko nie było bynajmniej nowe w armii francuskiej, która co jakiś czas cierpi na niezwykle silne skłonności do konspirowania. Od afery Dreyfusa do kagulardów, poprzez petainizm do wojny indochińskiej i od wojny indochińskiej do algierskiej. Właśnie: w tej fazie zaczęło się od Indochin. Za pierwszy bowiem ośrodek konspiracyjny, powstały w miarę zarysowywania się francuskiej klęski w Wietnamie, uważa się Stowarzyszenie Byłych Kombatantów Indochin i Unii Francuskiej. Jego celem było przeszkodzenie zawarciu pokoju z Ho Szi Minem i kontynuowanie wojny aż do (niemożliwego) „zwycięstwa". Analogiczny cel, tyle że odnoszący się do Algierii, miała obecna konspiracja. I od razu na widownię wysuwa się postać prezesa owego stowarzyszenia, generała Raoula Salana, który nazajutrz po sueskim fiasku mianowany został dowódcą wojsk francuskich w Algierii. Salan pożegnał się ze Stowarzyszeniem Kombatantów 12 listopada 1956 r., przekazując prezesurę generałowi Lionel-Max Chassinowi, który z kolei stał de facto na czele Grande Organisation, w skrócie „Grand O" („Wielkie O"), będącego po prostu nową wersją kagulardów. Prawą ręką Chassina był dr Martin, stary weteran wielu konspiracji prawicowych. Przypisywano mu osobiste zasztyletowanie przed wojną niejakiej Laetycji Toureaux, która zbyt dużo wiedziała o kagulardach, otrucie premiera Rumunii Titulescu zastrzykiem kurary w wagonie restauracyjnym, kierowanie zabójstwem włoskich antyfaszystów-emigrantów braci Rosellich i inne tego typu historie. Dr Martin — gestapowiec i absolwent specjalnej szkoły Abwehry w okresie poprzedzającym wybuch wojny, potem oddany współpracownik Lavala, przyjaciel osławionego gestapowca i kagularda Deloncle'a (zabitego omyłkowo przez hitlerowców w strzelaninie, w której obie strony wzięły się wzajemnie za partyzantów). Tomy można by na ten temat napisać... Martin uciekł wprawdzie w 1944 r. z opuszczającymi Francję Niemcami, ale potem namyślił się i wrócił. Odsiedział „normę" za kolaborację — trzy lata — i wyszedł na wolność. Osiedlił się, jak wielu innych, w Algierii. Ciekawa galeria postaci. Najciekawszą z nich był jednak Salan. „Generał- intelektualista. Dużo czyta i stara się rozwiązać trapiące go wątpliwości. Subtelna, pogłębiona, ale powolna inteligencja. Nie stwarza sytuacji, ale dostrzega ich zbliżanie się. Bardzo przewidujący: zna granice swych możliwości i środków. Nie wyrusza w drogę bez sucharów" — pisze o Salanie w opinii służbowej nieżyjący już marszałek de Lattre de Tassigny, jego dowódca najpierw w 1 armii francuskiej, później w Indochinach. W pierwszej wojnie światowej Salan był ochotnikiem. Nazajutrz po niej wysłano go do Syrii, gdzie bierze udział w krwawej rozprawie z powstaniem Druzów, za co otrzymuje order Legii Honorowej. Nie wraca potem do Francji, lecz na własne żądanie skierowany zostaje do Indochin, gdzie spędza 28 lat. W 1930 r. wysyła do Ministerstwa Kolonii raport z wnioskami na temat systemu zarządzania Indochinami. Uwagi zawarte w tym dokumencie łatwo można sobie wyobrazić. Szczególnie zachwycone nimi jest II Biuro francuskiego sztabu generalnego, które powołuje Salana w stopniu kapitana do swojej służby. Uchodzi za kogoś w rodzaju modnego wówczas „pułkownika Lawrance'a" i jest mu z tym do twarzy. Koledzy z wywiadu nazywają go w owym czasie „Mandarynem". Fama głosi, że pobierał jakieś „nauki" u tajemniczych mędrców Wschodu, studiował język chiński i palił opium. Był bardzo skryty i choć zawsze dużo mówił, umiał niczego nie powiedzieć. Jego pobyt w Indochinach przerywa tylko intermezzo w postaci wojny abisyńskiej. Bierze w niej udział po stronie Włochów jako „wysłannik specjalny" dziennika „Temps" (dzisiejszy „Monde"), faktycznie zaś II Biura, ponieważ jedno nie przeszkadza drugiemu. Powołany z Indochin na front do Francji w 1939 r., uniknął niewoli i po klęsce czerwcowej 1940 r. znalazł się w Dakarze. Kolonie ciągnęły go zawsze z nieprzepartą siłą. Bardzo ostrożny, nie wierzy w „awanturnicze przedsięwzięcie" de Gaulle'a. Nie staje po stronie Wolnej Francji kierowanej z Londynu. Bez wahania składa przysięgę wierności Pétainowi i w nagrodę otrzymuje stopień pułkownika oraz funkcję szefa ekspozytury II Biura w Dakarze. Potem zgłasza swój akces do wojsk generała Girauda, a po jego upadku do armii de Lattre de Tassigny'ego. Z nią ląduje w 1944 r. na plażach południowej Francji, po czym dociera wiosną 1945 r. do Dunaju, gdzie po raz pierwszy styka się z de Gaulle'em, aby otrzymać z jego rąk „krawat" komandora Legii Honorowej. Ciągnie go jednak do kolonii nadal. Salan melduje się jako ochotnik do misji wojskowej przy Czang Kaj-szeku, co jednak nie podoba się zbytnio Amerykanom, zwalczającym francuską konkurencję na terenie swych „zastrzeżonych łowów", i nasz bohater szybko znajduje się znów w dobrze sobie znanych Indochinach. Jest i pozostaje oficerem II Biura, który zawsze działa za kulisami. Te karty biografii Salana są mało znane. Faktem jest, że generał, który ongiś — w 1930 r. — był wysłannikiem ministra Mandela, uchodził w latach 1950— 1954 za faworyta socjalistycznego gabinetu Molleta. Mówiono o nim „Salan-socjalista", a ultrasi dodawali: „Salan-defetysta". W rzeczywistości „nie stwarzał on sytuacji, ale dostrzegał ich zbliżanie się" — jak mówił de Lattre. Starał się obstawiać wszystkie pola i być na każdym zabezpieczony. Wysyłał więc jeden po drugim tajne meldunki do Paryża, i nie tylko do Paryża. Podobno Allen Dulles, były szef CIA, mógłby o tym wiele powiedzieć. W 1956 r. Guy Mollet przypomniał sobie o „generale-socjaliście" i wespół z gubernatorem generalnym Algierii (również socjalistą) Robertem Lacoste spowodował nominację Salana na stanowisko naczelnego dowódcy działającej tam armii. Zasada obstawiania wszystkich pól przynosiła Salanowi pozytywny plon. Teraz, jako nadzieja organizacji „Wielkie .O", żegnał się ze Stowarzyszeniem Byłych Kombatantów, ustępując miejsca Chassinowi — generałowi armii, koordynatorowi obrony lotniczej NATO w środkowej Europie, autorowi dziewięciu dzieł historycznych, profesorowi politechniki, filozofowi i lotnikowi w jednej osobie. Pod względem konspiracyjnym Lionel-Max Chassin podlegał jednak generałowi Cherričre, nominalnemu szefowi „Wielkiego O", gdyż dr Martin zachował dla siebie w tej organizacji tylko funkcję kierownika wywiadu i łączności. Cherričre był w 1955 r. naczelnym dowódcą w Algierii u boku ówczesnego gubernatora generalnego Jacques Soustelle'a. Znajomość nie bez znaczenia. Po nim dowodził tam generał Lorillot, zastąpiony teraz przez Salana. „Wielkie O", kierowane przez triumwirat Cherričre—Chassin—Gignac (ten ostatni jest sekretarzem generalnym Stowarzyszenia Byłych Kombatantów Indochin i Unii Francuskiej), miało swój odpowiednik w Algierii w postaci Organisation de la Renaissance de l'Algérie Française (Organizacji Odrodzenia Algierii Francuskiej). Była to organizacja na wskroś cywilna. Łączyła się ona z kolei z tak zwanymi Grupami Ochrony Cywilnej. Dowodził nimi pułkownik Trinquier, który w kilka lat później wsławi się organizowaniem żandarmerii Czombego w Katandze. Podszyte konspiracją były też złożone z cywilów „UT" — Unités Territoriales (Jednostki Terytorialne), liczące 22 tysiące osób pełniących ochotniczo służbę z bronią 3 dni każdego miesiąca. Przewijała się tu cała plejada postaci. Generał Jacques Faure — entuzjasta i przyjaciel Pierre Poujade'a — od października 1955 r. zastępca dowódcy dywizji algierskiej generała Manceaux-Demiau. Prawie niepiśmienny kolon Robert Martel. Playboy dr Kovacs, bogaty i modny lekarz-hipnotyzer, częsty gość konsulatu USA. W marcu 1956 r. wysadził w powietrze dom w arabskiej kazbie. W eksplozji zginęło wtedy 28 osób. Pułkownik Thomazo — „Skórzany Nos" (od bitwy pod Monte Cassino ma strzaskaną kość nosową), również z Jednostek Terytorialnych. 27-letni Pierre Lagaillarde, wódz studentów algierskich, wysoki, brodaty, barczysty, najbardziej ultrasowski z ultrasów. Jego przyjaciel Jean-Jacques Susini, mieniący się z dumą „narodowym socjalistą". Dr Lefebvre, szef poujadystów w Algierii, entuzjasta Salazara i Franco. Mózgiem i sercem konspiracji pozostawał niemniej jednak Paryż. „Wielkie O" kontaktowało się tu z „klubem pułkowników" kierowanym przez pułkownika Lacomte'a i skupionym wokół Szkoły Wojskowej. Odrębna komórka działała w szkole oficerskiej Saint-Cyr na terenie obozu Coëtquidan w Bretanii. Czuwał tam generał Lachenaud nadzorowany przez Chassina i Cherričre'a. Nie pozostawał on bez wpływu na dowódcę okręgu wojskowego w Tuluzie, generała Miquela. Do grupy gaullistów bezpośrednio związanej w tym czasie z konspiracją, wywierającej na nią swój wpływ i roztaczającej kontrolę, coraz mniej dyskretną, należeli: senator Michel Debré, Olivier Guichard, Jacques Soustelle, Roger Frey, Jacques Chaban-Delmas, Leon Delbecque. Najenergiczniejszym, najbardziej chyba oddanym był ten pierwszy. Entuzjasta de Gaulle'a już w epoce Wolnej Francji, następnie — od 1946 r. — adwokat, ale posiadający duży majątek osobisty i jeszcze większe ambicje polityczne, wydawał własnym sumptem niezbyt poczytne pismo patriotyczne „Courrier de la Nation", przemianowane od 1956 r. na „Courrier de la Colčre" (Kurier Gniewu). Tytuły te same charakteryzują Debré'go, zawsze kipiącego, pełnego uniesień i gotowego do poświęceń. Był on stałym i częstym gościem w Colombey. Wymieniał z de Gaulle'em obszerną korespondencję, w której wykładał swe koncepcje na temat ustroju i konstytucji Francji. Podobno przestudiował w tym celu bardzo dokładnie 240 istniejących w święcie ustaw konstytucyjnych. Niestrudzony był też w pracy organizacyjnej. Olivier Guichard pozostawał ciągle przy de Gaulle'u jako nieetatowy szef jego gabinetu. Delbecque był jednym z włókienniczych potentatów północnej Francji, z rodzinnych stron de Gaulle'a. Frey — wielki plantator z Nowej Kaledonii — przyłączył się do generała jeszcze w 1940 r. na czele wystawionej własnym sumptem jednostki bojowej zwanej Batalionem Pacyfiku. Teraz opłacał komorne za paryskie biuro de Gaulle'a przy ulicy Solferino 5 i stworzył Komitet Poparcia Generała. Jacques Soustelle, etnolog i archeolog z zawodu, był gaullistą od 1940 r. Marzył o jak najszybszym przewrocie. Głównym problemem konspiracji było wysunięcie osoby szefa. De Gaulle nie chciał się do tego mieszać. Sprawa była jeszcze zbyt niepewna. Generał nie mógł się narażać na kompromitację. I nie wolno go było na nią narażać. Należało tedy znaleźć kogoś, kto zrealizowałby zamach stanu, obalił „szmatławą" (tak nazywali konspiratorzy między sobą IV Republikę) i był na tyle lojalny, aby nie usiłował zachować władzy dla siebie, a przekazał ją de Gaulle'owi. Wyszukanie człowieka, który odpowiadałby tym warunkom, nie było naturalnie rzeczą łatwą. Konspiratorzy łamali sobie nad tą kwestią głowy na niejednym posiedzeniu. Najczęściej wysuwaną kandydaturą był wierny de Gaulle'owi od starych, wojennych czasów generał spadochroniarzy Massu. Na niego też w końcu padł wybór. Był na tyle dzielny, że zdołałby się rozprawić ze „szmatławą", na tyle zdyscyplinowany, żeby słuchać rozkazów, i na tyle ograniczony, żeby nie zagarnąć po zwycięstwie jego owoców dla siebie. Zupełny brak intelektu (delikatnie mówiąc) był w tym wypadku zaletą Massu, tego „żołnierza prawdziwego", wielkiego, ciężkiego, w drelichach, w panterkach, obwieszonego granatami i pistoletami, ozdobionego beretem zawadiacko przekrzywionym nad nosem ogromnym, mięsistym, agresywnym, jeżdżącego zawsze z marsową miną na warkotliwych jeepach w kłębach kurzawy, wydającego rozkazy, władczego, wspaniałego i bardzo filmowego. Wojsko i cywile musieliby za nim pójść. Był ich bożyszczem. W Algierii naturalnie. Tylko w Algierii. Jednakże ruch miał stamtąd wyjść i pociągnąć za sobą metropolię. Jak ongiś w Hiszpanii. Jest rzeczą uderzającą, ile rzeczy wzorowano na Hiszpanii. Pewne idee mają twardy żywot w śródziemnomorskim słońcu. Przeszkodą na drodze Massu był jednak Salan, naczelny dowódca w Algierii i hierarchiczny przełożony Massu. Zrealizować pucz z pominięciem Salana? Rzecz nie do pomyślenia. Salan należał przecież też do konspiracji i obraziłby się na pewno. Obrażony zawaliłby wszystko. Powierzyć więc kierownictwo Salanowi? Tą myśl odrzucano kategorycznie. Salan był zbyt mądry. Nie oddałby raz uchwyconej władzy. Za mądry, żeby ją oddać, za głupi, żeby sprawować. De Gaulle nie mógł mu udzielić swego autorytetu. Zresztą cała przeszłość Salana... Możemy w tym miejscu dostrzec dwa rysujące się już nurty przewrotu. Progaullistowski, stawiający na Massu, i antygaullistowski — na Salana. Chwilowo zwyciężył ten pierwszy. Wyłoniona została koncepcja usunięcia Salana. Jego zniknięcie musiałoby otworzyć drogę generałowi Massu, który wtedy zostałby nieomal automatycznie mianowany naczelnym dowódcą wojsk w Algierii. „Nieomal", gdyż rzecz nie mogłaby się odbyć bez pewnej pomocy ze strony szefa sztabu generalnego, generała Ely'ego, częstego gościa w Colombey, oraz jego zastępcy generała Petita. Nie bez znaczenia był tu i generał Chassin, wysoka osobistość NATO, generał, od którego nici biegły w kierunku dowództwa bloku atlantyckiego. Dowództwa, którego rola zarysuje się jeszcze w kwietniu 1961 r. w innej konspiracji algierskiej. Nie uprzedzajmy jednak wydarzeń... Salan był teraz przeszkodą, należało więc usunąć Salana. Rzecz była ogromnie ważna. Naczelny dowódca w Algierii kierował bowiem nie tylko wojskiem. Faktycznie podlegała mu cała administracja, na czele której tylko nominalnie stał gubernator. Oficerowie i podoficerowie byli sędziami, urzędnikami, nauczycielami, agronomami, kolejarzami, szefami radia, telewizji i łączności, komendantami portów i policji. Po usunięciu Salana wszystko to będzie podlegało Massu. Czym prędzej więc do dzieła! Odpowiednie instrukcje w tej kwestii dostał dr Kovacs, który natychmiast zabrał się do realizacji zadania. Jest 17 stycznia 1957 r., godzina 19.00. Salan właśnie przegląda jak co dzień służbową pocztę, którą przyniósł mu oficer operacyjny major Rodier, gdy nagle wezwany zostaje do gabinetu gubernatora generalnego Lacoste'a. O godzinie 19.05 naczelny dowódca wciąż jeszcze rozmawia z gubernatorem. W tym właśnie momencie gmach Generalnego Gubernatorstwa wstrząsa potężna, podwójna eksplozja. Korytarze i klatka schodowa wypełniają się kwaskowatym dymem, sypie się tynk i z brzękiem lecą szyby z okien. Salan i Lacoste, nieco przybladli, biegną do obszernego hallu. „Co znowu zrobili ci gówniarze?" — miał zawołać gubernator generalny i słowa te nie są bez znaczenia, gdyż wskazują, że odnosiły się raczej do własnych, francuskich „antyterrorystów" niż do powstańców algierskich. Tamci nosili w urzędowym języku miano „bandytów". Lacoste musiał się więc natychmiast domyślić, kto jest sprawcą eksplozji. Czy w ogóle wiedział o tym, co się stanie, i dlatego o oznaczonej godzinie wezwał Salana? Cała ta historia jest jak ciemny tunel, w którym miejscami tylko przebłyskuje światło. Dwa pociski do bezodrzutowego działa przeciwpancernego, bazooki, wystrzelone zostały z zaimprowizowanych, blaszanych wyrzutni z bardzo niewielkiej odległości, po prostu z tarasu jednego z domów, położonego vis ŕ vis okien gabinetu Salana. „Rockets", używane zwykle przeciwko czołgom lub ambrazurom pancernych schronów, wdarły się do gabinetu naczelnego dowódcy armii — jeden przez okno, drugi przez ceglany mur. Wnętrze gabinetu zostało zniszczone. Wśród gruzów, drzazg, odłamków szkła i rozrzuconych papierów leżały rozszarpane na strzępy zwłoki majora Rodiera. Pojękiwał lżej ranny pułkownik Basset, który w chwili wybuchu akurat przechodził korytarzem. O wiele ciężej ranna od odłamków szkła była 12-letnia córka Salana. Eksplozja nastąpiła w momencie, gdy mała o piętro wyżej odrabiała lekcje. Salan zarządził „energiczne śledztwo". Sam zbyt dobrze znał tryby machiny konspiracyjnej, aby nie wiedzieć, w jakim kierunku prowadzić dochodzenia. Kontrwywiad też wiedział. Trzeba było tylko pretekstu. Dostarczył go lont, za pośrednictwem którego zapalona została ścieżka prochowa „sznura Bickforda" połączona z detonatorami „rockets". Ten lont był zwykłym knotem od zapalniczki zakupionym w jednej z trafik tytoniowych w Algierze. Sprzedawca zeznał, że nabywcami byli Europejczycy. Po nici, względnie po loncie, dotarli oficerowie służby bezpieczeństwa do willi „Sources". Nazwa symboliczna w tych okolicznościach. Mieścił się tam sztab konspiracyjny, tajny trybunał organizacji i sala tortur z najnowocześniejszymi urządzeniami elektrycznymi, których użytek oparty jest na doświadczeniach gestapo. Niejeden Algierczyk zapoznał się z tymi pomieszczeniami. Willę wykryto, bo trzeba było coś wykryć. Nie jest to jednak siedziba ORAF, a jedynie jej drobniejszej odnogi, tzw. Komitetu Francuskiego Ruchu Oporu (CRF). Takich odnóg jest mnóstwo i ze względu na brak miejsca nie możemy się tu nimi wszystkimi zająć. W każdym razie firma zawsze jest ta sama. Salan domaga się satysfakcji. Robert Martel, dr Martin i 18 innych osób znajdują się wkrótce za kratami. Jest to zbyt mocny cios dla konspiracji, aby ta nie przypomniała Salanowi, że przecież on sam też ma z nią coś wspólnego. W wyniku przetargów wszyscy aresztowani wypuszczeni zostają na wolność, gdyż potrafią dostarczyć niezbitych alibi. Przetargi jednak trwają. Dla uspokojenia Salana spierające się strony dochodzą wreszcie do porozumienia. Policja aresztuje doktora Kovacsa, który przetransportowany do Paryża bez większych ceregieli oświadcza, że jest organizatorem zamachu na Salana. „Naczelny dowódca, który zdradził w Indochinach, chciał również zdradzić w Algierii. Uwolnienie armii od niego było gestem patriotycznym" — stwierdza Kovaes. Każda prowokacja ma tę podstawową cechę, że wiadomo, jak się ją zaczyna, ale nigdy nie wiadomo, jak się potoczy i zakończy. Policyjna sceneria, prowadzona mimo wszystko z całą powagą, śledztwo, w którym część prowadzących dochodzenie wie, o co idzie, ale część nie wie, wynikłe z tego nieporozumienia i komplikacje denerwują Kovacsa, zaczynającego pojmować, że stał się kozłem ofiarnym wielkiej gry i może ją przypłacić głową. Opowiada więc policjantom i sędziemu śledczemu, tym, którzy chcą tego słuchać, i tym, którzy nie chcą, że jest tylko małym ogniwem w potężnej machinie konspiracyjnej. Podaje, że instrukcje otrzymał od wpływowego Komitetu Sześciu. Olbrzymi skandal wisi w powietrzu. Minister spraw wewnętrznych François Mitterrand porozumiewa się natychmiast z socjalistycznym premierem Guy Molletem, socjalistycznym gubernatorem generalnym Robertem Lacoste, ministrem obrony Bourgčs-Maunoury'm. Zapada postanowienie wycofania z akt śledztwa „najgorszych" zeznań Kovacsa. Nie może być mowy o aresztowaniu kogokolwiek z Komitetu Sześciu. Rząd zdaje sobie sprawę z tego, że na nich aresztowania nie mogłyby się zatrzymać. Sprawa grzęźnie w proceduralnych zawiłościach. Dochodzenia drepcą w miejscu. Prowadzący śledztwo grają na czas. Nie bez kozery. Oto 21 maja 1957 r. obalony zostaje gabinet Guy Molleta i Mitterrand opuszcza Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Zastępuje go na krótko Bourgčs-Maunoury, który wznawia kroki prawne, ale ma na to za mało czasu i jeszcze mniej ochoty. 6 listopada 1957 r. zjawia się kolejny, 23 rząd IV Republiki: gabinet Felixa Gaillarda. Sprawa znów drzemie. Będzie to tak trwało aż do dojścia de Gaulle'a do władzy. Michel Debré obejmie wtedy Ministerstwo Sprawiedliwości, a Soustelle Ministerstwo Informacji. Kovaes będzie wysłany do szpitala na operację wyrostka robaczkowego. Nikt już odtąd nie zobaczy lekarza-hipnotyzera. Znika jak kamfora i ląduje na hiszpańskiej Majorce w hotelu swej żony. „Sprawa bazooki" i perypetie nagle zagrożonej konspiracji opóźniły poważnie jej wystąpienie, to znaczy pucz i przewrót. Salana nie udało się usunąć. „Mandaryn" miał szczęście. Pozostał na scenie. Trzeba było przystąpić do gry, biorąc pod uwagę jego osobę. Nie zrezygnowano jednak z Massu. Cel pozostał ten sam. Należało jedynie zmodyfikować sposób jego osiągnięcia. Pogłębić konflikt? Podgrzać atmosferę? Rozhuśtać? Stworzyć sytuację „bez wyjścia"? Taką, w której jedynym ocaleniem będzie „wielka zmiana"? Środkiem wiodącym do tego celu okazało się bombardowanie małej miejscowości tunezyjskiej Sakiet-Sidi-Jussef w dniu 8 lutego 1958 r. przez lotnictwo francuskie. Wytłumaczono to jako omyłkę. Rezultat: 69 osób zabitych. W tym 21 dzieci. Prezydent Tunezji Burgiba złożył skargę do Rady Bezpieczeństwa. Przed francuską bazą wojskową w Bizercie demonstrowały tysiące Tunezyjczyków. Opinia światowa przyjęła nalot jak najgorzej. Rząd francuski, cała polityka wojny w Afryce północnej były ostro krytykowane zarówno we własnym kraju, jak i poza jego granicami. O to właśnie szło ultrasom. Jeszcze jedna kompromitacja IV Republiki. Premier Gaillard zgodził się tymczasem na mediację Waszyngtonu i Londynu. Było to dolanie oliwy do ognia ultrasów. Z miejsca nawiązali oni w swych wystąpieniach do „hańby obcej mediacji", która spowodowała klęskę indochińską. „Nie będzie drugich Indochin!" — wołali. „Żadnego Dien Bien Phu!", „Żadnej ingerencji sojuszników w nasze sprawy!" Rozszalała się szowinistyczna, kolonialistyczna heca. Konspiracja uzyskała atmosferę, o jaką jej szło. Można było przyspieszyć działanie. Było to tym łatwiejsze, że alarm spowodowany przez Kovacsa minął, a ludzie ciągnący za sznurki ochłonęli po nieudanym zamachu na Salana. Konspiratorzy mogli więc wznowić działalność na oczyszczonym terenie. Wtedy to właśnie powstaje w Algierze „Antena" Ministerstwa Obrony Narodowej. Jest to coś w rodzaju grupy operacyjnej ministra, mającej nadzorować, bez prawa ingerencji, funkcjonowanie sztabu X Okręgu Wojskowego, tj. kierownictwa działań wojennych w Algierii. Takie jest oficjalne działanie tego biura. Faktycznie ma ono przygotować akcję, której bazą wypadową, zgodnie z niezmienną tradycją, trwającą już od lat, pozostaje Algieria. „Antena" istnieje od końca 1957 r., ale tak naprawdę zaczyna działać po Sakiet-Sidi-Jussef, to znaczy w pierwszych miesiącach 1958 r. Ministrem obrony jest w tym czasie Jacques Chaban-Delmas; szefem „Anteny" — Leon Delbecque. Obaj pochodzą z tego samego pnia macierzystego. Pierwszy jest synem potężnej rodziny winiarzy z okolicy Bordeaux, jednej z tych, które posiadają tysiące hektarów winnic, tłocznie z kilometrami piwnic, pociągi cystern i kolumny samochodów transportowych. Drugi reprezentuje tekstylia północnej Francji. Wielki przemysł włókienniczy. Łączy go to z najbliższym otoczeniem de Gaulle'a, który — jak pamiętamy — jest przez żonę skoligacony z rodziną fabrykantów „petit beurre", Vendroux, kuzynami „króla ołówków" Farjona i dalej mocarnymi rodami Maillot-Drouersów, Kolb-Bernardów i Gustawa de Corbie, rządzącymi przedsiębiorstwami o tradycyjnej jeszcze strukturze rodzinnej i katolickiej. Vendroux — teść de Gaulle'a — oraz Bertrand Motte, administrator generalny Zakładów Agache, koncernu chemicznego Corona i perkali Valenciennes, stanowili podporę generała w latach 1944—1946 oraz są nią przez cały czas później. Przed utworzeniem „Anteny" pułkownik II Biura André Dewawrin-Passy, znany nam z czasów Wolnej Francji, komunikuje się kolejno z de Gaulle'em i ministrem obrony Chaban-Delmasem, a następnie z Bertrandem Motte, u którego dyrektorem jest Delbecque. Jego nominacja na stanowisko szefa czołówki operacyjnej w Algierze zostaje w ten sposób postanowiona. Chaban-Delmas, który otrzymał polecenie utworzenia „Anteny" i jako resortowy minister był do tego uprawniony, miał już za sobą dużą karierę. Po wojnie piastował kolejno takie funkcje: deputowanego gaullistowskiego z departamentu Gironde (w 31 roku życia), mera Bordeaux (w 32), ministra robót publicznych (w 37), ministra stanu (w 40) i ministra obrony. Delbecque był dyrektorem u Motte'a, a w wolnych chwilach zajmował się organizowaniem gaullistów i zbieraniem funduszów w kołach przemysłowych północnej Francji. Właściwą koncepcję czołówki opracował jednak szef Biura Prasowego i Psychologicznego Ministerstwa Obrony pułkownik Charles Lacheroy, najbliższy współpracownik i inspirator Chaban-Delmasa. Z początkiem 1958 r. tenże Lacheroy został pod pretekstem kary za naruszenie tajemnicy wojskowej w publikacji na temat rakiety „Véronique" wysłany do Algierii, gdzie został zastępcą generała Hueta, dowódcy 7 dywizji zmechanizowanej. „Antenie" trzeba było pewnych ludzi. „Antena" była okiem i uchem najwyższych sfer przygotowujących przewrót. Koła te zdawały sobie sprawę, że po skandalu z Kovacsem nie można ograniczać się do powierzenia ważnej dziedziny kontaktów i obserwacji wyłącznie takim figurom jak dr Martin. Wojskowym pomocnikiem Delbecque'a został kapitan Lamouliatte, spadochroniarz, były oficer „kolumny śmierci" z Dien Bien Phu, mąż zaufania generała Cherričre'a z „Wielkiego O", urzędnik Banku Wormsa. Delbecque i Lamouliatte komunikowali się za pośrednictwem kilku swych współpracowników mniejszego kalibru lub osobiście z ministrem obrony Chaban- Delmasem, z „Wielkim O" i Bertrandem Motte. Chaban-Delmas miał kontakt z Colombey--les-Deux-Eglises sam lub przez Michela Debré. Konspiracyjnie sprawa była zapięta na ostatni guzik. W dniu 15 marca 1958 r. spotykają się w Nicei: Leon Delbecque, Michel Debré, Roger Frey, Jacques Soustelle, Raymond Triboulet, Edmond Michelet oraz Alain de Sérigny. Ten ostatni — właściciel i redaktor naczelny dziennika „Echo d'Alger", multimilioner i dawna podpora Pétaina w Afryce północnej — jest od pierwszej chwili czołowym finansistą ORAF i wszystkich odgałęzień konspiracji w Algierii. Zebranie jest bardzo burzliwe. Soustelle i de Sérigny domagają się natychmiastowego przejścia do akcji. Delbecque popiera ich twierdząc, że „wszystko jest gotowe", ale Debré — bardziej ostrożny — ostrzega, iż nie można narażać generała na fiasko. Dochodzi do ostrej wymiany zdań. De Sérigny, który jako stary petainowiec odnosi się nieufnie do gaullistów, wyraża cierpko zastrzeżenia na temat ich „szczerości". — Jakże może pan choć przez sekundę wątpić w wolę generała, by Algieria na zawsze pozostała francuska? — unosi się Debré, podczas gdy Soustelle skrupulatnie protokołuje te słowa. Ostatecznie wysłannicy Colombey zostają przekonani, że przejście do działania jest konieczne. Niczego bardziej chyba nie pragnęli. W dniu 25 marca Soustelle jest osobiście przyjęty przez de Gaulle'a w Colombey. W sprawozdaniu z tej rozmowy, zaadresowanym do de Sérigny'ego, były gubernator generalny w Algierii pisze, iż generał był przybity bezczynnością swych zwolenników i powiedział: „Po co wciąż gadać zamiast działać?" Nie trzeba było niczego więcej. Już w liście z 4 grudnia 1956 r. de Gaulle pisał do Soustelle'a m. in.: „Osiągnięcia francuskie w Afryce północnej, zwłaszcza w Algierii, wymagałyby bardzo dużej polityki. Chodzi o lokalną akcję na szeroką skalę, aby doprowadzić do prawdziwego zjednoczenia dwóch głównych elementów. Chodzi o akcję potężną i ciągłą, oddziałującą na opinię publiczną we Francji, aby ją zmobilizować do wysiłku". Konspiratorzy wiedzieli, czego się trzymać. W dniu 15 kwietnia 1958 r. rząd premiera Gaillarda zostaje przez prawicę obalony większością 321 głosów przeciw 255. Wybucha przedostatni, 24 kryzys gabinetowy IV Republiki. Skrajna prawica usiłuje opanować władzę drogą parlamentarną, wysuwając prezydentowi Coty do wyboru następujące kandydatury: Jacquesa Soustelle'a, Georgesa Bidaulta, Rogera Ducheta i André Morice'a. Odpadają wszystkie dzięki sprzeciwowi komunistów, a socjaliści nie mogli ich otwarcie poprzeć. 25 kwietnia przybywa do Paryża naczelny dowódca w Algierii, generał Salan. Oświadcza, że korpus oficerski „się burzy", zaniepokojony sytuacją i rzekomymi planami kapitulacji przed powstańcami w Algierii, że on — Salan — nie odpowiada „za to, co może się stać". Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej wybucha nazajutrz, tj. 26 kwietnia, wielka demonstracja Europejczyków na ulicach Algieru. „Tylko utworzenie rządu ocalenia publicznego może ocalić Algierię francuską" — głosi uchwalona rezolucja. Jest to dobrze zgrana „akcja psychologiczna", szantaż mający na celu wytworzenie odpowiedniej atmosfery w Paryżu. „Antena" działa bardzo sprawnie. „Bramy nocy otwierają się przed reżimem republikańskim. Jeszcze raz mrok i cień spowija Francję" — prorokuje Roger Frey w przemówieniu wygłoszonym do swych politycznych przyjaciół — republikanów społecznych w Saint-Mandé. „Pióro wypada z ręki. Bezsenne noce następują po bezsennych nocach" — pisze Michel Debré w „Kurierze Gniewu". Gaulliści przemawiają wzniosłym językiem Victora Hugo, ale nie ograniczają się do tych słów, mających też wytworzyć atmosferę. W Algierii odbywa się demonstracja za demonstracją. Wszystkie pod hasłem walki z misją mediacyjną w sprawie Sakiet-Sidi-Jussef. Wśród Europejczyków krążą pogłoski, że „Paryż przygotowuje się do kapitulacji w Algierii, jak uczynił to w Indochinach". Wypadki nabierają tempa. Nadchodzi pamiętnych kilkanaście dni objętych wspólnym mianem zamachu stanu 13 maja 1958 r. Oto dziennik wydarzeń. 5 maja Generał Ganeval, wojskowy sekretarz prezydenta Republiki René Coty'ego, łączy się telefonicznie z Colombey-les-Deux-Eglises i prosi oficera przybocznego generała de Gaulle'a, pułkownika de Bonnevala, o „prywatną rozmowę informacyjną". Ganeval, któremu przypisuje się w korpusie oficerskim główną winę za klęskę pod Dien Bien Phu, jest od dawna gorącym zwolennikiem „wygnańca" z Colombey. Liczy głównie na to, że gdy ten wróci do władzy, nie zapomni o jego zasługach i zrehabilituje go. Ciężko boleje nad tym, że konspiracja nie chce z nim prawie rozmawiać. Teraz ma okazję się wyróżnić i wykazać swoją lojalność wobec spisku. Spotkanie odbywa się w mieszkaniu pana Jacquesa Foccarta przy Avenue de L'Opera w Paryżu. Ten przemysłowiec i właściciel wielkich plantacji w rejonie Pacyfiku, pracownik II Biura, stał się jeszcze lepszym gaullistą po utracie przez Francję Indochin, Tunezji i Maroka. Ze zrozumiałych względów: wszędzie tam ma swe interesy. Pułkownik de Bonneval zjawia się na rozmowę w towarzystwie barona Guicharda, szefa gabinetu de Gaulle'a i równocześnie pracownika Komisariatu do Spraw Energii Atomowej. Ganeval zagaja i od razu wyłuszcza, o co mu idzie. Wobec trwającego od 15 kwietnia kryzysu gabinetowego i „ogólnej sytuacji" (wspomniane już demonstracje w Algierii i „alarmujące wieści o nastrojach w armii") prezydent Coty skłonny byłby przekazać de Gaulle'owi tekę premiera, ale uważa, iż powinno się to odbyć w „legalnych warunkach". Prosi więc, by generał de Gaulle zechciał je sprecyzować. Wysłannicy Colombey skłaniają głowy: obiecują przedstawić prośbę prezydenta Republiki generałowi. Są uroczyści i milczący. 7 maja Kryzys rządowy trwa już 22 dni. Do Algieru przybywa nieoczekiwanie zdymisjonowany minister obrony narodowej Chaban-Delmas i jakby w ogóle nie liczył się z tym, że nie jest już ministrem, dokonuje uroczystego otwarcia szkoły wojskowej im. Joanny d'Arc w Philippeville. 8 maja Pułkownik de Bonneval doręcza odpowiedź de Gaulle'a generałowi Ganevalowi. Brzmi ona jak wojskowa instrukcja pod adresem prezydenta Coty. Prezydent winien więc pisemnie zwrócić się do generała, zapraszając go do utworzenia rządu. Generał nie uda się przed tym do Pałacu Elizejskiego i nie będzie przeprowadzał wstępnych rozmów z szefem państwa. Generał nie złoży też tradycyjnej wizyty przewodniczącym obu izb parlamentu, tj. Zgromadzenia Narodowego i Rady Republiki, ani nie odbędzie żadnych konsultacji z przywódcami partii politycznych. Partie nie będą miały żadnego prawa dyskutowania nad składem gabinetu generała. Nie może być mowy o tym, aby generał zgodził się wystąpić na trybunie Zgromadzenia Narodowego i ubiegać się po przedstawieniu swego programu o inwestyturę, jak muszą to czynić obowiązkowo inni premierzy. Inwestytura zostanie przegłosowana pod nieobecność generała. Odpowiedź nie zawierała ani słowa na temat jakiegokolwiek programu politycznego. Ganeval czyta instrukcję z zasępionym czołem, ale nie odzywa się ani słowem. Wieczorem telefonuje do Bonnevala. Nie ma mowy, aby w tych warunkach Coty mógł forsować de Gaulle'a. Słuchawki z obu stron opadają na widełki. Sprawa jest beznadziejna. O 22.30 prezydent Coty powierza misję utworzenia gabinetu przywódcy Ruchu Republikanów Ludowych — MRP — Pierre Pflimlinowi. Jego pierwsza decyzja: odwołanie z Algierii gubernatora generalnego Lacoste'a. W odpowiedzi tłum Europejczyków pali w nocy z 8 na 9 maja kukłę Pflimlina powieszoną na zaimprowizowanej szubienicy na placu Forum w Algierze. 9 maja W tę noc powstają pierwsze zręby planu akcji pod wzniosłym kryptonimem „Rezurekcja". Jego autorem (kryptonimu i planu) jest generał Ely, nie darmo z racji pobożności i swego wzniosłego wyglądu (wysoka postać, błękitne trochę marzące oczy, siwe gładkie włosy, powolne ruchy, rozważne słowa) nazywany w wojsku „Świętym". Pierwsza decyzja organizacyjna: generał de Beaufort zajmie się łącznością między sztabem generalnym a generałem de Gaulle oraz „akcją psychologiczną", tj. rozsiewaniem odpowiednich pogłosek i wytwarzaniem atmosfery napięcia w Paryżu. W nocy z 9 na 10 maja Salan wysyła z Algieru, drogą służbową przez generała Ely, alarmującą depeszę do prezydenta Coty'ego: „...Partie polityczne mają rozbieżne poglądy w kwestii algierskiej... prasa daje do zrozumienia, że rozważa się porzucenie Algierii w drodze dyplomatycznej, poczynając od rozmów nad przerwaniem ognia. Armia jest zaniepokojona... Armia francuska jednomyślnie uważałaby porzucenie terytorium państwowego za obelgę... Reakcji nie da się przewidzieć". Generał de Beaufort odnosi ten tekst do Pałacu Elizejskiego. Generał Allard w Algierze powiela go w formie ulotek i każe rozdawać w podległych sobie jednostkach. Delbecque czyni to samo wśród ludności cywilnej. 10 maja Zebranie w paryskim mieszkaniu Rogera Freya. Obecni poza gospodarzem: dyrektor gabinetu de Gaulle'a Olivier Guichard, senator Michel Debré, generał Petit, szef „Anteny" Leon Delbecque i naczelny redaktor „Echo d'Alger" de Sérigny. Guichard z uroczystą powagą oświadcza: „Macie panowie zielone światło na 13 maja". 11 maja Petit spotyka się z Salanem i wyłuszcza mu swój plan. Najpierw 13 maja zaczynają demonstrować cywile. Wywołują oczywiście należyty chaos i zamieszanie. ORAF kanalizuje ten ruch: kilka podpaleń, wybitych szyb, trochę granatów i dużo okrzyków. Armia ocenia wtedy sytuację jako poważną i w tym sensie zawiadamia Paryż. Potem „opanowuje położenie" i przejmuje władzę. Cywile zostają odesłani do domów tak, by zdążyli na kolację i nie przeszkadzali. Paryż oczywiście odmawia wojsku władzy. Armia reaguje w postaci pełnych oburzenia depesz i zaniepokojona stanowiskiem polityków w stolicy wysyła samolotami swych spadochroniarzy do metropolii. Oddziały wojska z Algierii pokazują się na ulicach Paryża. Miasto zostaje opanowane. Władza też. Powstaje rząd „ocalenia publicznego" z de Gaulle'em na czele. Jest to proste i jasne. Po uzyskaniu zapewnienia, że policja paryska jest przygotowana do współdziałania ze spiskowcami przez komisarza Didesa i jego grupę z „Wielkiego O", Salan zgadza się „stanąć na czele wydarzeń". Polecenie Petita i swą zgodę zachowuje jednak w ścisłej tajemnicy, gdyż zawsze zabezpiecza się ze wszystkich stron. Petit konferuje z innymi generałami. Zapewnia ich, że polityczne kierownictwo akcji obejmie Jacques Soustelle, który 13 maja przybędzie do Algieru. Dowódca korpusu armijnego Allard liczy na Jednostki Terytorialne. Ich szef — pułkownik Thomazo — gotów jest do wystąpienia nie od dziś. Dowódca lotnictwa Jouhaud domaga się samolotów transportowych dla spadochroniarzy, którzy opanują Paryż. Ma zamiar wysłać ich dwa pułki, do czego trzeba 60 aparatów Nord-Atlas 2501 i pewnej liczby cywilnych Breguetów. „Generał Challe wyśle panu aparaty wojskowe, samemu proszę zarekwirować cywilne w Air-France" — decyduje Petit. Pretekstem oficjalnym dla tego manewru lotnictwa ma być niebezpieczna sytuacja garnizonów francuskich otoczonych przez oddziały Burgiby w Tunezji. Z wojskowymi poszło łatwo. Delbecque i de Sérigny, którzy mieli jednak zapoznać z planem cywilów, mają trudności. Martel i Lagaillarde nie chcą widzieć na czele puczu Salana. Powtarzają stare zarzuty pod jego adresem, przypominają sprawę Kovacsa i domagają się wysunięcia na stanowisko szefa sprzysiężenia niezwykle popularnego w Algierze generała Massu. Petit zostaje zawiadomiony o sporze. Sam zna te nastroje, ale nie wyobraża sobie, jak pominąć naczelnego dowódcę. Bądź co bądź Massu jest podwładnym Salana. Debata nad tą sprawą nie daje żadnego rezultatu i Petit postanawia, że ostateczną decyzję podejmie Soustelle, gdy przybędzie do Algieru. Martel i Ortiz udają się do Massu, który przyjmuje ich dość kwaśno. „Nie lubię całej tej cywilnej gadaniny. Jak trzeba będzie, to będę działał zależnie od rozkazu" — oświadcza enigmatycznie. Wieczorem ściąga do Algieru 3 pułk spadochroniarzy kolonialnych dowodzony przez pułkownika Trinquiera. W nocy nadchodzi 1 pułk spadochroniarzy Legii Cudzoziemskiej. Oba przeznaczone są do planowanego desantu na Paryż. Wieści o tym wszystkim rozchodzą się błyskawicznie po mieście. Nie zapominajmy, że rzecz dzieje się w basenie Morza Śródziemnego, a południowcy mają na ogół długie języki. Salan w porozumieniu z nadprefektem Algieru Serge Baretem wydaje oficjalne zarządzenie, iż 13 odbędzie się uroczystość żałobna ku czci trzech Europejczyków zabitych przez powstańców. Świetna okazja do rozpętania demonstracji cywilów. ORAF wydaje swoje instrukcje. 12 maja Późnym wieczorem dowódca 2 grupy pancernej (pułk czołgów, pułk artylerii i pułk piechoty) pułkownik Gribius otrzymuje od generałów Petita i de Beauforta — w obecności Delbecque'a — rozkaz gotowości bojowej. Podległe mu jednostki grupy rozlokowane są w Mailly, Rambouillet i Pontoise, tj. w promieniu 40 do 60 kilometrów od Paryża. Na dany znak przybędą ze wsparciem dla spadochroniarzy. Warto podkreślić, że Gribius nie należał dotychczas do sprzysiężenia. Zwerbowano go na miejscu i od razu wyraził zgodę. Znamienne dla nastrojów w korpusie oficerskim. Tymczasem Challe wysyła falami swe samoloty do dyspozycji Jouhauda. Oficjalny pretekst: niebezpieczna sytuacja w Tunezji. Samoloty jednak nie docierają do miejsc przeznaczenia. Zostają na rozkaz ministra obrony zatrzymane w Lyonie. Książę Napoleon Bonaparte, potomek „Małego Kaprala", odwiedza w tym dniu de Gaulle'a, aby „poinformować się o sytuacji". 13 maja Generał André Petit odlatuje wczesnym rankiem z Paryża cywilnym samolotem pasażerskim do Algieru. Przed odlotem otrzymuje od Ely'ego instrukcję: „Zachować jedność wojska. Powiedzieć Salanowi, że cokolwiek by zaszło, hierarchia wojskowa ma być utrzymana. Żadnego bałaganu". Ciekawy rys: spiskowcy rozumieją, że ich rebelia podkopuje dyscyplinę wojska i godzi w jego oblicze moralne; dlatego, nie rezygnując z obalenia siłą ustroju własnego kraju, pragną zachować jeden czynnik wewnętrznej równowagi armii — hierarchię. Kiedy Petit przekazuje Salanowi w siedzibie X Okręgu Wojskowego instrukcje generała Ely, tj. około 14.00, tłum zaczyna się już zbierać na placu Forum. O 14.30 płynie wszystkimi ulicami Algieru. Z brzękiem lecą szyby z okien Amerykańskiego Ośrodka Informacyjnego. Nie było to przewidziane w programie. Salan denerwuje się i wysyła na miejsce grupę spadochroniarzy pułkownika Trinquiera. Kilku studentów zostaje poturbowanych przez żołnierzy. U Lagaillarde'a zakarbował sobie Salan jeszcze jeden ujemny punkt. Nad głowami tłumu powiewa ogromny trójkolorowy sztandar z napisem złotymi literami: „Honor-Wola-Ojczyzna". Pierwsze okrzyki: „Precz z rządem kapitulantów!", „Niech żyje rząd ocalenia publicznego!", „Niech żyje rewolucja!", „Arriba revolucion!" (60 proc. Europejczyków w Algierze jest pochodzenia hiszpańskiego i portugalskiego.) Studenci, uczniowie, kupcy, armatorzy, sprzedawcy sklepowi, urzędnicy bankowi i towarzystw asekuracyjnych, rzemieślnicy, agenci handlowi, pośrednicy rolni, winiarze, fermerzy, kelnerzy — wszystko to z żonami i dziećmi — oto skład tego tłumu. Robotników w Algierze prawie nie ma. Czarną robotą zajmują się rdzenni Algierczycy, ale ci nie biorą udziału w wystąpieniach. Ich dzielnica — kazba — milczy w czujnym napięciu, otoczona kordonem ludzi z Jednostek Terytorialnych. Przeszło 5 tysięcy osób skupia Lagaillarde w okolicy uniwersytetu i biblioteki. Prowadzi ich na Forum, ale po drodze, przed Pomnikiem Poległych, wygłasza płomienne przemówienie o „zdrajcach z Paryża" i „Algierii francuskiej". Delbecque też chce wygłosić przemówienie, ale pułkownik Goussault odmawia mu prawa do korzystania z mikrofonu wojskowego. Jeszcze jedno zarządzenie Salana, który zawsze obstawia wszystkie pola. O godzinie 16.20 Delbecque i Ribeaud telefonują do Paryża, domagając się natychmiastowego przybycia Soustelle'a. Ten jednak chce najpierw wygłosić przemówienie w Zgromadzeniu Narodowym i zapowiada swój odlot dopiero wieczorem. Delbecque jest wściekły. Czuje, że bez Soustelle'a nie da sobie rady z wojskowymi. Usiłuje więc interweniować za pośrednictwem Michela Debré, ale senator, unieruchomiony przez lumbago, niezdolny jest do działania. Złośliwy „hexenschuss" chwycił go żelaznymi palcami za kark i nie puszcza przez wrota historii. Bywa i tak... Tymczasem Lagaillarde i jego ludzie atakują już gmach gubernatorstwa. Mały oddziałek żandarmerii usiłuje się im przeciwstawić. Żandarmeria jest jedyną formacją, której poza drobnymi wyjątkami nie udało się wciągnąć w sprzysiężenie. Żandarmi rzucają kilka granatów z gazem łzawiącym i cofają się pod naporem tłumu do wnętrza gmachu, zamykając za sobą wielką stalową bramę. „Nie porzucajcie Algierii!" — ryczą głośniki. Salan składa wieniec z czerwonych róż na grobie trzech Europejczyków zabitych kilka dni temu przez powstańców. Uroczystość ta miała być pretekstem do demonstracji, ale te zaczęły się bez niej już dawno. Grad kamieni sypie się na fasadę siedziby gubernatorstwa. Po chwili nie ma ani jednej całej szyby. Jest to „przygotowanie artyleryjskie do natarcia". Lagaillarde wsiada do furgonetki porwanej z ulicy i pełnym rozpędem samochodu rozwala bramę budynku. Tłum wdziera się na podwórze, atakuje drzwi gmachu, wpada do hallu i na schody. Lagaillarde w mundurze spadochroniarzy z odznakami podporucznika dezorientuje żandarmów i nadbiegłych żołnierzy pułkownika Trinquiera, którzy nie wiedzą jeszcze, że ich dowódca jest jednym z filarów tego, co się rozgrywa. Około 19.00 do gmachu gubernatorstwa, zajętego przez cywilów, przybywa generał Massu. Jego pierwszym aktem jest zgromienie Lagaillarde'a za to, że się „przebrał" w mundur oficera spadochroniarzy. „Co za kretyńska maskarada! Nieprawne noszenie munduru!" — irytuje się Massu. Bohater dnia nie ma stanowczo szczęścia do wojskowych. Przełykając urazę, Lagaillarde prosi jednak Massu, by zechciał przemówić do tłumu. Generał odmawia. Nie ma rozkazu. Salan jest naczelnym dowódcą; reszta to sprawa cywilów. Spiskowcy czują w tym momencie, że przybycie Soustelle'a jest naprawdę niezbędne, gdyż wojskowi nie bardzo wiedzą, co mają czynić. Delbecque'a nikt nie słucha. Teraz mści się brak określenia jego funkcji i niesprecyzowane stanowisko, jakie zajmuje. De Sérigny dla wojskowych jest też tylko naczelnym redaktorem dziennika i niczym więcej. Wojskowi muszą mieć hierarchię i rozkazy. Za oknami tłum wyje: „Massu, do władzy!", „Niech żyje Massu!", „Niech żyje Soustelle!" Na balkonie ukazuje się pułkownik Thomazo i zbiera burzę oklasków. Thomazo jest zdecydowany na wszystko, podobnie jak Trinquier, ale obaj są tylko pułkownikami. Salan zamknięty w pokoju z dyrektorem gabinetu gubernatora de Maisonneuve i Chaussade — sekretarzem generalnym — naradza się z nimi, co czynić. W głębokim rozgoryczeniu słucha dobiegających z dołu okrzyków na cześć Massu. Jego nazwisko nie padło ani razu. W ten sposób „klaka" Lagaillarde'a orientuje tłum. O 21.00 Salan wysyła depeszę do generała Ely: „Tylko rząd ocalenia publicznego z generałem de Gaulle na czele może uratować sytuację". De Maisonneuve otrzymuje tymczasem z prezydium Republiki polecenie przekazania pełni władzy cywilnej generałowi Salanowi, który w ten sposób posiada uprawnienia naczelnego dowódcy wojsk, pełnię władzy cywilnej, uprawnienia szefa z ramienia konspiracji. Niczego tego nie ujawni swemu otoczeniu, ale osiągnął to, do czego zawsze dążył: wszystkie pola zdołał obstawić. Lagaillarde nie traci czasu. Z jego inicjatywy konstytuuje się w gmachu gubernatorstwa pierwszy Komitet Ocalenia Publicznego. Tłum szaleje z radości i śpiewa „Marsyliankę". Gdy się uspokaja, Massu odczytuje depeszę do prezydenta Coty'ego: „Komunikujemy panu, że utworzyliśmy Komitet Ocalenia Publicznego, cywilny i wojskowy, pod przewodnictwem generała Massu — z powodu powagi sytuacji oraz absolutnej konieczności utrzymania porządku dla uniknięcia rozlewu krwi. Komitet ten czujnie oczekuje utworzenia rządu ocalenia publicznego, jedynej władzy zdolnej do zachowania Algierii, integralnej części metropolii". Dokument ten przypieczętowuje sprawę: świadczy o otwartej już rebelii, gdyż wojskowi zawodowej służby znajdują się u boku czysto politycznej organizacji. W Paryżu tymczasem Zgromadzenie Narodowe w niezmąconym rytuale procedury obraduje nad programem gabinetu premiera Pflimlina. O 2.45 rząd Pflimlina uzyskuje nareszcie od parlamentu zatwierdzenie swego programu 280 głosami przeciw 120. Jest to wyjątkowo poważny sukces. Komuniści, którzy nie mają żadnych złudzeń co do osoby Pflimlina, wstrzymują się od głosu. W kilka minut później wiadomość o sukcesie nowego gabinetu dochodzi do Algieru. Grupy Martela i Lagaillarde'a natychmiast obsadzają radiostację algierską. W odpowiedzi rząd paryski odcina wszelką łączność telefoniczną z Algierem. Komitet Ocalenia Publicznego odbywa naradę wojenną i konstatuje, że: parlament nie ustąpił pod presją wydarzeń, utworzony został nowy rząd republikański, Soustelle'a nie ma w Algierze. Sytuacja jest więc kiepska i niepewna. Jedynym wyjściem będzie wobec braku Soustelle'a postawienie Salana jako naczelnego dowódcy na czele secesji algierskiej. „Niech żyje generał Salan!" — woła tłum na Forum, kierowany przez „klakę" Lagaillarde'a. Nad ranem wojskowymi kanałami łączności biegnie do de Gaulle'a — za pośrednictwem generała Ely — depesza wzywająca „wygnańca" do jak najszybszego objęcia władzy. Kości są rzucone. Za późno już na cofanie się. Rzecz znamienna: w Paryżu spiskowcom nie udało się zorganizować żadnej demonstracji, najmniejszego nawet wystąpienia. Akcja byłych kombatantów z Indochin spaliła na panewce. Zebrali tak małą liczbę amatorów wystąpienia, że musieli je po prostu odwołać. 14 maja 5.00. Burzliwe posiedzenie gabinetu Pflimlina. Minister obrony de Chevigné i minister spraw wewnętrznych Maurice Faure domagają się aresztowania rebelianckich generałów i pułkowników. Premier Pflimlin łączy się z Salanem telefonicznie. „Czy ma pan wojsko w garści?" — pyta. „Mam dla zachowania Algierii francuskiej" — odpowiada Salan. Pflimlin zapewnia go, że o nic innego nie idzie, i odwiesza słuchawkę. Zapada postanowienie utrzymania w mocy zarządzeń o wstrzymaniu ruchu samolotów do Algierii, obsadzeniu lotnisk i nadzorze nad rozmowami telefonicznymi oraz telegrafem. Wydawca „Pamiętników" de Gaulle'a, pan Charles Orengo, jest w tym dniu w Colombey i rozmawia z wysoko postawionym autorem na temat trzeciego tomu. Przy okazji — jak notuje w swych wspomnieniach — odbywa z generałem następujący dialog. „Co sądzi pan, generale, o tym, co się dzieje?" „Jak to? Czy coś się dzieje? — dziwi się „wygnaniec". — Kończę szósty rozdział i niedługo będę gotów..." 15 maja O godzinie 17.00 do obradującego wciąż gabinetu Pflimlina dociera komunikat ogłoszony przez de Gaulle'a na skutek interwencji Ely'ego: „...Od 12 lat Francja, w zmaganiach z problemami zbyt ciężkimi dla systemu partyjnego, wciągnięta jest w katastrofalny proces. Ongiś kraj obdarzył mnie dogłębnym zaufaniem, bym wiódł go ku odnowie. Dziś, wobec prób, jakie znów piętrzą się przed nim, powinien wiedzieć, że jestem gotów do pełnienia władzy Republiki" — brzmią najważniejsze zdania tego dokumentu. „Ogłośmy stan wyjątkowy" — proponuje Pflimlin! „Stan wyjątkowy? — parska śmiechem Faure. — Ależ w takim wypadku pełnia władzy przechodzi w ręce wojska, a o to właśnie idzie, by się tak nie stało!" Jedyną decyzją, jaka w rezultacie zapada, jest wysłanie Challe'a do Brestu w celu oddalenia go od Paryża. Szef sztabu lotnictwa wykonuje rozkaz. 16 maja Zgromadzenie Narodowe, zwołane na nadzwyczajną sesję, uchwala 462 głosami przeciw 112 projekt ustawy o stanie wyjątkowym na przeciąg trzech miesięcy. Rząd upoważniony jest do przeprowadzenia aresztowań wśród konspiratorów. W związku z tym Chaban-Delmas znika natychmiast w jakiejś kryjówce. 17 maja Soustelle na pokładzie wynajętego samolotu szwajcarskiego przybywa wreszcie do Algieru. Delbecque mobilizuje tłum na Forum za pośrednictwem nieodzownych Martela i Lagaillarde'a. Burzliwa owacja wita przybysza w ciemnych okularach. W Paryżu wiadomość o wylądowaniu Soustelle'a wywiera piorunujące wrażenie. Rebelia uzyskała teraz „głowę polityczną" i to jest najniebezpieczniejsze. Opinia publiczna zostaje zaalarmowana przez komunistów. W fabrykach i zakładach pracy odbywają się masówki. Jest run na sklepy. Gospodynie domowe gromadzą zapasy produktów. Rozchodzą się pogłoski o tworzeniu milicji robotniczej. Jest to wytwór akcji psychologicznej prowadzonej energicznie przez pułkownika Lacheroya i generała de Beauforta. Inspirują oni w odpowiedni sposób prasę zagraniczną, która wypisuje niesamowite rzeczy na temat „napięcia sytuacji" we Francji. Artykuły te uderzają rykoszetem w rząd Pflimlina i w prezydenta Coty'ego. Przez cały ten dzień 17 maja trwają na Forum potężne demonstracje na cześć Soustelle'a i rządu ocalenia publicznego. 18 maja Generał Miquel, mianowany szefem „powstania" w kraju, opracowuje szczegóły dyrektyw operacyjnych planu „Rezurekcja". We wstępie stwierdza się w tym dokumencie, iż „armia nie ma zamiaru obejmować władzy, ale jedynie interweniować za pośrednictwem presji na obecne rządy w celu legalnej inwestytury generała de Gaulle'a". Wszyscy wojskowi rebelianci świata tak zaczynali uzasadnienie swych działań. Zgodnie z dyrektywą w żadnym wypadku nie należy dopuścić cywilów do tworzenia różnych ich komitetów i mieszania się do sytuacji. „Armia powinna zachować pełną kontrolę operacji i oddać władzę de Gaulle'owi, jeśli nie zdoła on uzyskać jej inną drogą". Siły „powstańców" według planu „Rezurekcja": 1500 żołnierzy z Algierii lądujących pod wodzą generała Massu, 2500 żołnierzy generała Miquela z Tuluzy, którzy otrzymają do dyspozycji 300 samochodów ciężarowych, 1500 spadochroniarzy z Pau, czołgi pułkownika Gribiusa spod Paryża, pułk spahisów z Senlis oraz formacje złożone z Marokańczyków i Tunezyjczyków — razem 4 tysiące żołnierzy i 20 tysięcy policjantów paryskich prowadzonych przez komisarza Didesa. Ogółem około 30 tysięcy ludzi, do których w drugiej fazie spisku powinni się przyłączyć słuchacze szkół oficerskich, jednostki stacjonujące w NRF, bataliony kadrowe, służby tyłowe, personel obsługi lotnisk. Ogółem byłoby do 50 tysięcy osób w wyniku tej drugiej fazy. Zdaniem autorów dyrektywy komuniści, zaskoczeni w Paryżu, nie zdołają zmobilizować więcej niż 10 tysięcy robotników. Konspiracja nigdy nie grzeszyła wyobraźnią... W ostatnim punkcie plan „Rezurekcja" przewiduie że po opanowaniu Paryża generał Miquel uda się helikopterem po de Gaulle'a do Colombey w towarzystwie Massu i wprowadzi „wygnańca" triumfalnie do stolicy. Defilada spadochroniarzy na Polach Elizejskich zakończy te działania, po których Paryż rozgorzeje entuzjazmem Algieru. 19 maja Konferencja prasowa de Gaulle'a. „To, co dzieje się teraz w Algierii na skutek tego, co rozgrywa się w metropolii, oraz to, co dzieje się w metropolii na skutek tego, co rozgrywa się w Algierii, może doprowadzić do niezwykle ostrego kryzysu, ale może też być początkiem swego rodzaju odrodzenia. Oto dlaczego wydaje mi się, że nadeszła chwila, gdy mogę być raz jeszcze użyteczny Francji" — oświadcza de Gaulle dziennikarzom tym szczególnym stylem, jakim się zawsze posługuje. „Mogę być użyteczny, ponieważ jestem jedynym człowiekiem nie związanym z żadną partią, z żadną organizacją, nie uprawiam żadnej akcji politycznej... jestem człowiekiem nie należącym do nikogo i należącym do wszystkich" — ciągnie dalej bez zmrużenia oka i wyjaśnia: — „W jaki sposób mogę być użyteczny? Ależ, jeśli naród tego chce, to podobnie jak podczas poprzedniego wielkiego kryzysu — w charakterze szefa rządu Republiki Francuskiej". „Powiedziałem, co miałem do powiedzenia, a teraz wrócę do mojej wioski i będę tam pozostawał do dyspozycji kraju" — kończy de Gaulle po udzieleniu odpowiedzi na różne pytania. 21 maja Nowa fala zaniepokojenia w Paryżu. Wykupywanie artykułów żywnościowych w sklepach na skutek wiadomości o zbliżającym się lądowaniu spadochroniarzy. Mieszkańcy stolicy dowiadują się o tym tylko z pogłosek i prasy komentującej te plotki. Nastroje Ogólne są wysoce charakterystyczne. Przeciętny Francuz żadną miarą nie łączy de Gaulle'a z konspiracyjnymi knowaniami i rebelią dowództwa wojskowego w Algierii. Warto zwrócić uwagę, że de Gaulle w żadnej ze swych wypowiedzi nie angażuje się najmniejszą nawet aluzją po stronie rebeliantów, ogranicza się jedynie do zaoferowania swych usług i atakowania istniejących władz. Pod tym względem poglądy jego pokrywają się z opinią większości, wszyscy bowiem krytykują nieudolność władz, ich rozgadanie i pogłębiający się chaos. 22 maja Na apel z Algieru tworzy się w Ajaccio Komitet Ocalenia Publicznego, który proklamuje przyłączenie się wyspy do „patriotów algierskich". „Mamy w ręku Korsykę — atut decydujący o zwycięstwie!" — oświadcza spiker radiostacji algierskiej z emfazą. Oficerowie z wydziału „akcji psychologicznej" urabiają opinię: tak zaczęło się przecież w 1944 r. wyzwolenie i teraz idzie tą samą drogą. 23 maja Generał Miquel w Tuluzie otrzymuje szyfrowaną instrukcję od Salana z Algieru. Lądowanie spadochroniarzy odbędzie się o godzinie 0.30 w nocy z 27 na 28 maja. 24 maja Na scenie wydarzeń ukazuje się Georges Pompidou — dyrektor generalny Banku Rothschilda. De Gaulle wzywa go do Colombey i prosi o opracowanie prowizorycznej listy członków gabinetu. Krok ważny i wskazujący na to, że generał był już gotów. Pompidou bez wahania wziął urlop od Rothschilda. 26 maja De Gaulle przyspiesza działanie. Najwyraźniej woli uniknąć operacji zbuntowanych spadochroniarzy, która mogłaby wywołać ripostę sił republikańskich z komunistami i dołowymi organizacjami socjalistów na czele. Metropolia to nie Algieria i nie Korsyka. Wszystkie plany mogłyby wziąć w łeb. Generał wzywa więc do Colombey prefekta departamentu Górnej Marny i wręcza urzędnikowi swój list do premiera Pflimlina. „Generał de Gaulle uważa — pisze jak zwykle sam o sobie... de Gaulle — że w obecnych okolicznościach niezbędne byłoby spotkanie dla uniknięcia pogorszenia się sytuacji. Generał de Gaulle gotów jest udać się do Paryża, aby spotkać się z szefem rządu w miejscu, które mogłoby zostać ustalone na zasadzie obopólnego porozumienia. Gdyby szef rządu odmówił, generał de Gaulle rezerwuje sobie prawo poinformowania o tym kraju". Prefekt trzaska obcasami i natychmiast odjeżdża do Paryża. Podczas gdy jest w drodze, de Gaulle otrzymuje za pośrednictwem Guicharda list od Guy Molleta. Przywódca socjalistów tłumaczy się w tym piśmie, dlaczego nie przyjeżdżał w ostatnim okresie do Colombey. „Od dwóch dni — oświadcza Mollet — przyjmuję wielokrotnie Pańskiego współpracownika, pana Guicharda. Nalegał on, bym wyjaśnił Panu osobiście przyczyny mego postępowania. Miałem zamiar to uczynić, ale myślę, że ostatnie wydarzenia wzbraniają mi postąpić w ten sposób. Powiedziałem już panu Guichardowi, że boję się, aby Pański powrót do władzy nie przysłużył się dziś interesom bolszewizmu, i to w sposób niemal nieodwracalny. Chodziło wtedy o powrót Pana po wydarzeniach w Algierze. Milczenie Pańskie po zajściach w Ajaccio przekształca moje obawy w prawie pewność". Oto czego bał się Mollet... Odpowiedź de Gaulle'a, napisana z miejsca, od ręki, jest nie mniej znamienna: „List pański — pisze generał — nasunął mi myśl, że jesteśmy bardzo bliscy porozumienia co do istoty rzeczy... Wszystko wymaga, by bezpośredni kontakt, choćby najdyskretniejszy, między mną a rządem został pilnie nawiązany dla uniknięcia pogorszenia się sytuacji..." Pflimlin i Mollet odbywają krótką konferencję, podczas której o godzinie 16.30 nadchodzi trzeci list de Gaulle'a wyznaczający miejsce spotkania o godzinie 23.00 w Celle-Saint-Cloud, w willi o nazwie zadziwiająco dostosowanej do okoliczności: „Brumaire". Znów trzeba stwierdzić, że żaden powieściopisarz nie odważyłby się tego wymyśleć: nazwa upamiętniona puczem Napoleona I jako decorum do rozmowy przesądzającej o wyniku zamachu stanu de Gaulle'a! O godzinie 22.00 książę Michał Poniatowski — zastępca dyrektora gabinetu premiera — wyjeżdża z siedziby rządu samochodem Pflimlina, aby zmylić czuwających dziennikarzy, którzy — jak było do przewidzenia — ruszają tym fałszywym tropem w pościg. Wtedy Pflimlin z Molletem, w wozie Poniatowskiego, udają się w drogę już bez żadnych przeszkód. Rozmowę w Celle-Saint-Cloud zagaja de Gaulle. Oświadcza, że po dymisji Pflimlina przejmie po prostu władzę z rąk prezydenta Coty „i zaraz się wszystko uspokoi". — A parlament? — pyta Pflimlin. — Parlament? — de Gaulle tego w ogóle nie wziął pod uwagę. Po prostu zapomniał, że szef rządu musi mieć zgodę parlamentu. Do drugiej w nocy obraduje cała trójka nad tym, jak pokonać tę przeszkodę. Pflimlin i Mollet proponują, aby de Gaulle potępił rebelię algiersko-korsykańską i tą drogą zyskał dla siebie głosy w Zgromadzeniu Narodowym, ale generał kategorycznie odmawia. Zrozumiałe dlaczego. Pflimlin utrzymuje, że zdoła przekonać grupę poselską MRP, by głosowała za de Gaulle'em, ale Mollet nie może się zobowiązać do tego samego, jeśli idzie o socjalistów. Jasne jest, że w takim wypadku nie może być mowy o przejęciu władzy przez de Gaulle'a. Świt bieleje już za oknami „Brumaire", gdy trzej panowie rozstają się bez żadnego rezultatu. Obiecują sobie jednak, że zachowają nadal kontakt. „Ale na litość boską! Dyskrecja! Dyskrecja! Nikt nie śmie się o tym spotkaniu dowiedzieć!" — podkreśla na odjezdnym Pflimlin. 27 maja Premier Pflimlin ledwie zdołał się zdrzemnąć po męczącej nocy, gdy budzi go ostry dźwięk dzwonka telefonu. W słuchawce rozlega się głos księcia Michała Poniatowskiego. To, co mówi, jest tak zaskakujące, że premier musi się oprzeć o nocny stolik, aby nie upaść. Okazuje się, że Olivier Guichard przywiózł do siedziby rządu z Colombey tekst oficjalnego komunikatu de Gaulle'a. „Rozpocząłem wczoraj regularny proces — czyta Poniatowski słowa generała — niezbędny dla utworzenia rządu republikańskiego zdolnego do zachowania jedności i niepodległości kraju. Liczę na to, że proces ten będzie się rozwijał i że kraj dowiedzie swym spokojem oraz godnym zachowaniem, iż pragnie pomyślnego wyniku. W tych warunkach wszelka akcja, z którejkolwiek strony by wyszła, akcja podważająca porządek publiczny mogłaby mieć poważne konsekwencje. Mimo że jestem uczestnikiem wydarzeń, nie mógłbym jej aprobować. Oczekuję, że siły lądowe, morskie i powietrzne w Algierii dadzą przykład spokoju pod rozkazami swych dowódców generała Salana, admirała Auboyneau, generała Jouhauda. Dowódcom tym przekazuję wyrazy zaufania oraz intencję nawiązania z nimi natychmiastowego kontaktu". Każdy zwrot w tym tekście ma swoje znaczenie. „Regularny proces" ujawnia, mimo zapewnień o dyskrecji, tajne spotkanie w Celle-Saint-Cloud; dalej jest zapowiedź utworzenia rządu; potem to — jakże charakterystyczne — „mimo że jestem uczestnikiem wydarzeń", które odnosi się do współkonspiratorów „wygnańca" z Colombey i potwierdza jego udział w spisku; następnie ten rozkaz do wojska, jak bardzo upokarzający dla legalnego jeszcze wciąż, bądź co bądź, rządu; wreszcie owa, pełna pogróżek, zapowiedź „nawiązania kontaktu" z generałami w Algierii. Za jednym zamachem rozprawia się de Gaulle z dwoma problemami tak kłopotliwymi — zdawałoby się — ubiegłej nocy: niby to potępia rebelię, jak domagał się Pflimlin, ale jednocześnie staje po jej stronie oświadczając: „Jestem uczestnikiem wydarzeń"; po drugie zwraca się swym komunikatem nie do parlamentu, lecz do kraju, wyręczając własnowolnie rząd. Pflimlin rozumie wymowę komunikatu. Kiedy po kilkunastu minutach jest u prezydenta Coty'ego, proponuje natychmiastowe dementi rządu. „Tylko nie to! Wywołałby pan dramat" — oponuje Coty. Rozmowa zostaje przerwana, gdyż tymczasem Zgromadzenie Narodowe, poinformowane o komunikacie, wstrząsane jest prawdziwą burzą i Pflimlin przerzuca się na ten odcinek „frontu". Wśród deputowanych krążą pogłoski, że rząd już podał się do dymisji. Mollet, osaczony przez licznych parlamentarzystów, zapewnia, że „ani tej nocy, ani w ogóle nigdy i nigdzie" nie widział de Gaulle'a. Komuniści stwierdzają, że dokonuje się zamach stanu. W kuluarach jednak wśród deputowanych burżuazyjnych ugrupowań: MRP, radykałów i prawicowych niezależnych, przebąkuje się już o „uczuciu ulgi" wywołanym przez komunikat. Pflimlin, aby zyskać na czasie i ponieważ nie wie, co robić, zapowiada posiedzenie rządu na 21.00. Grupa deputowanych komunistycznych na osobnym zebraniu potępia jednomyślnie wystąpienie de Gaulle'a. W grupie socjalistycznej wynik głosowania jest niemal ten sam: 111 głosów przeciw de Gaulle'owi, 3 za nim. De Gaulle tymczasem w ciszy Colombey-les-Deux-Eglises działa. Najzupełniej oficjalnie przekazuje za pośrednictwem nowego szefa sztabu generała Lorillota następującej treści depeszę do generała Salana: „Proszę natychmiast wysłać do mnie swego mandatariusza wojskowego. Chcę być poinformowany o Pańskiej sytuacji i położeniu sił pod Pańskimi rozkazami. Pragnę, aby otrzymał Pan wyjaśnienie mego punktu widzenia oraz mych intencji w obecnej sytuacji. Proszę przekazać tekst tej depeszy admirałowi Auboyneau i generałowi Jouhaud. Odnosi się on w tym samym stopniu do nich, co do Pana. Gabinet mój jest w kontakcie z generałem Lorillotem. Proszę przyjąć zapewnienia mego szczerego zaufania". Rząd obraduje pod przewodnictwem Pflimlina. Trzech ministrów z ramienia niezależnych domaga się dymisji gabinetu. Inni sprzeciwiają się, ale tylko dlatego, że w takim wypadku de Gaulle nie mógłby „legalnie" dojść do władzy. Nastrój całkowicie za de Gaulle'em. O 21.00 Pflimlin z trybuny Zgromadzenia Narodowego wygłasza panegiryk na cześć komunikatu de Gaulle'a, który „przychodzi rządowi z pomocą w opanowaniu sytuacji". Deputowani są jednak innego zdania. Surowe słowa krytyki pod adresem Pflimlina i jego ekipy padają nie tylko z 3aw komunistycznych. Głosowanie nad rewizją konstytucji w kierunku odpowiednich paragrafów dla podjęcia specjalnych kroków przeciw zamachowi stanu daje rządowi 408 głosów przeciw 165. Ministrowie są głęboko rozczarowani. Nie będą mogli podać się do dymisji. „Nie dostarczymy wam alibi!" — woła sekretarz Francuskiej Partii Komunistycznej Jacques Duclos. De Gaulle zna już wynik tego głosowania, gdy głęboką nocą odwiedza go w Colombey wezwany depeszą specjalny mandatariusz wojskowy Salana, generał Dulac, w towarzystwie majora Mouchonneta. Obaj wprowadzeni zostają natychmiast przez pułkownika de Bonnevala. De Gaulle bez słowa słucha ich meldunku o gotowości armii do wykonania planu „Rezurekcja", nastrojach w Algierii i na Korsyce oraz przygotowaniach we Francji. Wszystko to doskonale wie, ale nie chce przybyszów pozbawić przyjemności mówienia. Gdy kończą, podnosi się na całą wysokość swej potężnej postaci. „Oni nie chcą de Gaulle'a! Wciąż gadają i gadają, ale sprzeciwiają się..." — stwierdza z goryczą, uderzając grzbietem dłoni o arkusz papieru z wynikiem głosowania parlamentu. „Oni" to znaczy republikanie, partie polityczne, rząd. „Atakujemy wobec tego, generale?" — pyta Dulac. „Czyńcie, co trzeba" — odpowiada z powagą de Gaulle. „Mieliśmy pewność, że de Gaulle zaaprobował operację «Rezurekcja»" — notuje w swych wspomnieniach Jacques Soustelle, który odtworzył to spotkanie na podstawie meldunku generała Dulaca złożonego Salanowi w Algierze. W każdym razie tenże Dulac wraca z Colombey do Paryża, nadaje stamtąd depeszę: „Generał zaakceptował", i odlatuje do sztabu Salana. Przedtem jeszcze wydaje majorowi Vitasse rozkaz, by niezwłocznie odprawił ze stolicy Lagaillarde'a i jego bojówkarzy, gdyż „tylko mogą tu narobić bałaganu". Wyczekiwanie de Gaulle'a na odpowiedź rządu Pflimlina spowodowało niemniej jednak, że tej nocy plan „Rezurekcja" nie został jeszcze zrealizowany. 28 maja Olbrzymia demonstracja paryżan. Ludzkie morze wypełnia bulwary od placu Narodu do placu Republiki. Defiluje przeszło pół miliona mieszkańców stolicy prowadzonych przez komunistów i socjalistów. „Faszyzm nie przejdzie!", „Massu na szubienicę!", „Spadochroniarze na robotę do fabryk!" — padają okrzyki. Znamienne, że nikt nie woła: „Precz z Salanem!"; „Mandarynowi" udało się pozostać w metropolii nieznaną postacią. Tą sztandarową był dla wszystkich po obu stronach Morza Śródziemnego Massu. — Jeżeli spadochroniarze wylądowali, będziemy mieli wojnę hiszpańską — oświadcza prefekt policji paryskiej Papon, przerażony tym wystąpieniem. Zastraszone jest całe towarzystwo: prezydent Coty, premier Pflimlin, wicepremier Mollet i ich ekipa — widmem frontu ludowego, de Gaulle — perspektywą przegranej wobec takiego oporu, wojskowi konspiratorzy — groźbą obalenia operacji „Rezurekcja", która może się nie udać, gdyż żołnierze nie będą strzelali do swoich. Każda ze stron postanawia w rezultacie działać. Pierwszy czyni to de Gaulle, który za pośrednictwem generałów Lorillota i Ely'ego odwołuje jeszcze raz lądowanie. Pflimlin ze swej strony udaje się do prezydenta Coty'ego. Tym razem premier jest całkowicie zdeterminowany. Wręcza prezydentowi pismo dymisyjne bez daty. Wyjaśnia, że „w odpowiedniej chwili szef państwa sam ją wstawi i ogłosi ustąpienie rządu". Jest zdania, że trzeba czym prędzej przekazać władzę de Gaulle'owi; w przeciwnym razie — chaos, bolszewizm, apokalipsa. Coty całkowicie podziela ten pogląd. Obaj odbywają długą naradę nad tym, jak pokonać opór parlamentu. Pflimlin wpada na pomysł, aby do de Gaulle'a wysłać przewodniczących izb — Le Troquera, socjalistę, ze Zgromadzenia Narodowego i Monnerville'a z Rady Republiki — niech spróbują nakłonić generała, by znalazł formę ubiegania się o inwestyturę w legalnym trybie. Coty zgadza się i proponuje ze swej strony, aby były prezydent Vincent Auriol też starał się osobiście wpłynąć na upartego „wygnańca". Auriol jest socjalistą, podobnie jak Le Troquer. Jeżeli ci dwaj zdołają uzyskać podstawy do poparcia de Gaulle'a, to wraz z Molletem, który już dawno jest za tym, pociągną za sobą grupę deputowanych SFIO. Za tą grupą pójdzie niechybnie frakcja radykałów i wtedy opozycja republikańska z komunistami na czele znajdzie się w izolacji, a cała sprawa będzie załatwiona. Jest już późna noc, gdy Le Troquer i Monnerville spotykają się z de Gaulle'em znów w Celle-Saint-Cloud na tarasie „Brumaire". Rozmowa ma przebieg burzliwy. De Gaulle nie chce zmienić pozycji i stawia wniosek, by parlament został wysłany na... dwuletnie wakacje. Monnerville'a aż zatyka ze zdumienia! Nad ranem wysłannicy prezydenta Coty'ego żegnają się z de Gaulle'em i odjeżdżają do Paryża, aby zdać sprawę ze swej misji w Pałacu Elizejskim. Kiedy jednak oni zajęci byli rozmową z de Gaulle'em, prezydent Coty na własną rękę porozumiał się ze swym poprzednikiem, byłym prezydentem Auriolem. Przy tej okazji wyszło na jaw, że Vincent Auriol jest już od dawna w kontakcie z generałem. Uprościło to ogromnie sprawę. Auriol był w posiadaniu listu de Gaulle'a sprzed dwóch dni. „Wydarzenia algierskie — pisze w tym liście „wygnaniec" — wywołane zostały, jak Pan dobrze wie, na skutek chronicznej niemocy władz, tego bezwładu, przeciw któremu uczyniłem ongi wszystko, aby mu zaradzić. Wybuch i rozwój obecnych wydarzeń dokonały się z powołaniem na mnie, ale bez jakiegokolwiek mego udziału. Rzeczy jednak są tym, czym są, i dlatego proponuję stworzenie legalną drogą rządu, który — jak sądzę — mógłby odrodzić jedność, przywrócić dyscyplinę w państwie, a zwłaszcza w wojsku, i doprowadzić do osiągnięcia przez kraj odnowionej konstytucji. Tymczasem jednak napotykam zdecydowany opór ze strony przedstawicielstwa narodowego (parlamentu — przyp. J. G.). Wiem poza tym, że w Algierii i w armii, niezależnie od tego, co mówiłem i co mógłbym dziś powiedzieć, stan umysłów jest taki, iż porażka tych moich propozycji pociąga za sobą ryzyko zdruzgotania zapór, a nawet przelania się fal nad głowami dowództwa. Ponieważ zaś nie mógłbym się zgodzić na otrzymanie władzy innych źródeł jak od narodu lub choćby jego przedstawicieli (postąpiłem tak w 1944 i 1945 r.), obawiam się, że zbliżamy się do anarchii i wojny domowej. Odpowiedzialność poniosą w takim wypadku ci, którzy swym sekciarstwem — dla mnie niezrozumiałym — przeszkodzą mi w ocaleniu raz jeszcze Republiki. Osobiście nie pozostanie mi nic poza żalem aż do śmierci". Odgrodzenie się de Gaulle'a od rebeliantów algierskich miesza się tu znów z pogróżkami i powoływaniem się na własną „bezsilność", ale jest i zwrot o „ocaleniu Republiki" oraz zgoda na otrzymanie władzy od narodu lub choćby jego przedstawicieli", czyli parlamentu. Coty wpada w zachwyt. „Ależ tu mamy kotwicę, której szukamy!" — woła były adwokat z portowego Hawru. „De Gaulle odżegnuje się od spisku, mówi o Republice i nie odgradza się od jej przedstawicieli!" Obaj postanawiają opublikować tekst listu de Gaulle'a w prasie. O tej decyzji zostają zawiadomieni Le Troquer i Monnerville, gdy przywożą wyniki swej rozmowy z de Gaulle'em. 29 maja W dziennikach paryskich ukazuje się list de Gaulle'a do Auriola. Dla podtrzymania odpowiedniej temperatury kucia żelaza póki gorące, a także zgodnie z wojskową zasadą rozwijania natarcia generał de Beaufort i pułkownik Gardes rozpuszczają w kuluarach Hôtel Matignon (siedziba rządu francuskiego) i parlamentu podsunięte im przez Lacheroya pogłoski, że tym razem „nieodwołalnie" operacja rozpocznie się w nocy z 30 na 31 maja. Uderzające, że w tym samym czasie w Algierze Salan dokonuje wraz z Massu i Soustelle'em analizy sytuacji w oparciu o demonstracje paryżan. Wniosek jest jak najbardziej pesymistyczny: Francja to nie Algieria, plan „Rezurekcja" nie ma szans powodzenia w razie starcia zbrojnego, gdyż żołnierze nie pójdą za swymi dowódcami; rozwiązanie może być tylko natury politycznej. To rozwiązanie się zbliża. O godzinie 10.00 Coty telefonuje do de Gaulle'a i informuje go o swym zamiarze powierzenia mu władzy. De Gaulle przyjmuje to do wiadomości i stwierdza, że wyda odpowiedni komunikat. O godzinie 11.00 Coty ogłasza w swym orędziu do parlamentu, że zwrócił się do „najwybitniejszego z Francuzów" (dosłownie w tekście). Jednocześnie grozi, iż w razie oporu deputowanych ustąpi sam ze stanowiska. Komunikat zapowiedziany przez de Gaulle'a nadchodzi tymczasem do Paryża. „Miałem zaszczyt porozumieć się z panem René Coty. Na prośbę prezydenta Republiki wskazałem Mu, w jakich warunkach mógłbym wziąć na siebie obowiązki władzy w tym decydującym dla losów kraju momencie. Rząd po uzyskaniu inwestytury Zgromadzenia Narodowego otrzymałby na określony czas pełne uprawnienia, niezbędne dla działania w obecnej, bardzo poważnej sytuacji. Poza tym rząd byłby upoważniony do przygotowania i przedstawienia krajowi — zgodnie z procedurą przewidzianą przez obecną Konstytucję w drodze referendum — zmian, jakie powinny być wniesione do tejże Konstytucji, zwłaszcza w dziedzinie rozdziału i równowagi władz, jak również stosunków Republiki Francuskiej z krajami z nią zrzeszonymi..." Dokument ten wskazuje na nowy zwrot. De Gaulle zgadza się na inwestyturą parlamentu, czyli na to, co wciąż i z taką konsekwencją odrzucał. Nie ulega wątpliwości, że głównym powodem tej zmiany są znane de Gaulle'owi nastroje ulicy francuskiej. Jest zbyt wytrawnym politykiem, aby nie dostrzegał stosunku sił. I stąd w chwili, gdy inni sądzą, że powinien wyłącznie atakować, on właśnie dokonuje strategicznego posunięcia, które przy pozorach odwrotu jest nowym natarciem. De Gaulle bowiem poddaje się wprawdzie inwestyturze parlamentu, czym ułatwia sytuację Coty'emu, Pflimlinowi i Molletowi, ale jednocześnie zapowiada uprawnienia specjalne dla swego gabinetu, referendum i zmianę konstytucji. Trudno mu odmówić prawdziwej zręczności w manewrze politycznym. Komunikat jest tak ważny, że Coty juz się więcej nie waha i otwarcie zapowiada przez radio swe spotkanie wieczorem z de Gaulle'em w Pałacu Elizejskim na godzinę 21.00. Pałac, położony przy ulicy Faubourg-Saint-Honoré, oblężony jest przez tłum gapiów, fotoreporterów i sprawozdawców prasowych. Czekają na próżno, gdyż de Gaulle wjeżdża dyskretnie bocznym wejściem od ulicy Marigny. Prezydent Coty wita go w hallu wzruszony i patetyczny. Mniej podniosły jest jednak ton rozmowy między nimi. De Gaulle targuje się uparcie o każdy punkt ceremoniału przejęcia władzy, który wreszcie zostaje ustalony w następujący sposób: generał przyjmie przewodniczących obu izb, jak tego wymaga tradycja, ale nie spotka się z przywódcami grup partyjnych, z wyjątkiem Molleta. Wobec tego tych drugich przyjmie Coty. Następnie de Gaulle odczyta swą deklarację z trybuny Zgromadzenia, ale nie będzie obecny podczas debaty programowej. Na tym rozmowa zostaje zakończona. De Gaulle opuszcza Pałac Elizejski głównym wyjściem. Jest triumfatorem i ma do tego prawo. Trzaskają flesze fotoreporterów. Tłoczą się sprawozdawcy wokół czarnego citroena generała. Tłum wznosi kilka okrzyków „na cześć" i kilka „przeciw". 30 maja De Gaulle przyjmuje w Colombey Guy Molleta, który — jak stwierdził potem — „przeżywa jeden z największych momentów swego życia". 31 maja Były prezydent Vincent Auriol odwiedza de Gaulle'a w Colombey. „Zapewniam pana, że nie zamierzam być Hindenburgiem IV Republiki" — mówi z uśmiechem generał. Po południu de Gaulle przybywa do Paryża, gdzie przyjmuje kolejno: Pierre Pflimlina, Guy Molleta i Antoine Pinaya. Byłemu premierowi oraz byłemu wicepremierowi oferuje teki ministrów stanu; Pinayowi — ministra finansów. Wszyscy trzej przyjmują. Radiostacja algierska nadaje z polecenia Salana całą lawinę kryptogramów: „Sputnik widoczny na niebie", „Dorotea w drodze", „Chwast wyrwany z korzeniami" itd. w tym stylu. O godzinie 18.00 Guy Mollet i Vincent Auriol przełamują ostatnie opory socjalistów. Głosowanie grupy SFIO wykazuje, że 77 jej członków jest za de Gaulle'em, 74 — przeciw. Wynik mizerny, ale ostatecznie większość jest „za" i w ogólnym głosowaniu izby to powinno wystarczyć. 1 czerwca Historyczne posiedzenie Zgromadzenia Narodowego. Przewodniczący Le Troquer podaje listę członków nowego gabinetu. Oto ona: premier i minister obrony narodowej — Charles de Gaulle; ministrowie stanu — Pierre Pflimlin (MRP), były premier; Guy Mollet (socjalista), były wicepremier; Louis Jacquinot (niezależny); Felix Houphouet-Boigny z Wybrzeża Kości Słoniowej; minister sprawiedliwości — Michel Debré; minister spraw zagranicznych — Maurice Couve de Murville, były ambasador; minister spraw wewnętrznych — Emile Pelletier, były prefekt policji; minister sił zbrojnych — Pierre Guillaumat, funkcjonariusz administracji państwowej; minister finansów — Antoine Pinay (niezależny); minister oświaty — Jean Berthouin (radykał); minister pracy — Paul Bacon (MRP); ministrowie bez teki: Bernard Cornut-Gentille, ambasador; Max Lejeune, socjalista; André Malraux, pisarz. W głuchej ciszy odczytuje de Gaulle swą deklarację. Degradacja państwa pogłębia się coraz szybciej. Jedność Francji jest bezpośrednio zagrożona. Algieria ogarnięta jest burzą prób i emocji. W metropolii przeciwstawne sobie ruchy wzmagają napięcie i akcję. Armia, wystawiona na długie, krwawe zadania, poruszona jest skandalem wynikającym z postępowania władz. Nasza pozycja międzynarodowa zachwiana jest wyłomem sięgającym wręcz do sedna naszych sojuszów. W chwili, gdy tyle szans pod tyloma względami otwiera się przed Francją, jest ona zagrożona rozłamem, a kto wie, czy nie wojną domową. W tych warunkach postawiłem sobie zadanie podjęcia próby ocalenia raz jeszcze kraju, państwa, Republiki i, wyznaczony przez prezydenta, zmuszony jestem do zwrócenia się z prośbą o inwestyturę do Zgromadzenia Narodowego dla wykonania tego ciężkiego obowiązku. Wymaga to środków..." De Gaulle wylicza je: pełne uprawnienia na przeciąg 6 miesięcy „dla przywrócenia porządku w państwie i nadziei w Algierii", zmiany 90 artykułu Konstytucji „w tym sensie, by Zgromadzenie Narodowe upoważniło rząd do opracowania i zaproponowania krajowi w drodze referendum niezbędnych zmian", ponieważ „władza wykonawcza i ustawodawcza powinny być w efektywny sposób oddzielone, aby rząd i parlament, każdy ze swej strony i na własną odpowiedzialność, mogły korzystać w pełni ze swych prerogatyw". Mówca zapowiada dalej „zorganizowanie stosunków Republiki Francuskiej ze zrzeszonymi z nią narodami" i prosi o „zaufanie". „Trzeba poza tym — kończy — by parlament niezwłocznie, jako że wypadki nie pozwalają nam na zwłokę, uchwalił przedstawione mu projekty ustaw. Po tym głosowaniu obie izby pójdą na urlop aż do daty przewidzianej dla otwarcia ich najbliższej sesji zwyczajnej. W ten sposób rząd Republiki, usankcjonowany przez przedstawicielstwo narodowe i wyposażony w najwyższej potrzebie w środki akcji, będzie mógł przyjąć na siebie odpowiedzialność za jedność, integralność i niepodległość Francji". Kilkakrotne powołanie się na Republikę. Ongi, 12 lat temu, zaczął i skończył okres swej władzy od referendum. Dziś zaczyna ją od tego samego. Wygłoszenie przytoczonej deklaracji programowej trwało niespełna 15 minut i zabrzmiało jak rozkaz wojskowy. Z wysokości barokowej dębowej trybuny, górujący nad całą mroczną salą Pałacu Burbońskiego, de Gaulle, majestatyczny i ciężki, lustruje deputowanych swym nieco ironicznym spojrzeniem krótkowidza. Małe, zbyt blisko osadzone pod sklepionym czołem oczy generała zdają się świdrować ławy poselskie. Trwa to tylko krótką chwilę. Oto już de Gaulle opuszcza trybunę i równym, sprężystym krokiem kieruje się ku wyjściu. Nie będzie obecny w czasie debaty. Biegnie za nim kilka braw i kilka stłumionych okrzyków, jakby dopiero teraz ocknęli się deputowani z hipnozy. Głosowanie o 21.15 daje de Gaulle'owi 329 głosów przy sprzeciwie 214. Nowy gabinet uzyskał więc inwestyturę. Odrębne głosowanie nad uprawnieniami specjalnymi, zmianami w konstytucji i referendum przynosi wynik: 350 głosów za de Gaulle'em, 161 przeciw. W obu wypadkach tylko komuniści głosowali zwarcie przeciw. Rząd de Gaulle'a jest ostatnim z 25 gabinetów IV Republiki. Generał stał na czele pierwszego jej gabinetu i sformował ostatni. Inaugurował ongi IV Republikę, teraz ją zamykał. W 68 roku życia wychodził z dwunastoletniego intermedium i ruszał do Wielkiego Działania. Jak bardzo czekał na tę chwilę! Gasną światła w sali Zamarłych Kroków jak kinkiety na scenie, na której rozegrał się ostatni akt tak zwanego zamachu stanu 13 maja. „Zamach stanu przeciwko państwu? Nie było przecież państwa..." — powie kiedyś o tej operacji de Gaulle. Aktorzy dramatu są jednak gotowi do nowych przedstawień. Tu zaprezentowali się tylko publiczności. Różnie odegrali swe role. Jeden lepiej, drugi gorzej. Jak to zwykle bywa. Zrealizowali jednak to czego chcieli, i nic innego poza wynikiem nie liczy się w polityce. Gdy w dniu 3 czerwca, zgodnie z wolą generała, parlament odchodził na wakacje, przewodniczący Le Troquer, mając podać — zgodnie z procedurą — datę najbliższego posiedzenia, powiedział: „Nowe spotkanie w... nieokreślonym terminie, panowie!" Sam nie wiedział, jak dalece słowa te okażą się prorocze. Czas prób:1958-1961 II „W jaki sposób — wyobrażacie sobie — można rządzić krajem, który ma 246 różnych rodzajów sera?" Z POWIEDZEŃ CHARLESA DE GAULLE'A Nie ma w tym nic szczególnie dziwnego, że piewrsze kroki po objęciu władzy kieruje de Gaulle ku tym, którzy jeśli nawet nie byli organizatorami, to w każdym razie realizatorami jego zwycięstwa. W dniu 4 czerwca 1958 r. wysmukła „Caravelle" linii Air-France ląduje pod arcybłękitnym niebem na lotnisku Maison-Blanche w Algierze. Kompania honorowa prezentuje broń. Rozlegają się dźwięki „Pieśni Afryki". Na pomoście przystawionym do drzwi samolotu ukazuje się de Gaulle w mundurze generała brygady, bez żadnych odznaczeń. Wolno i majestatycznie schodzi ze stopni. Generał Salan, prężąc się na baczność ze swymi sześcioma rzędami odznaczeń na piersi, składa meldunek. De Gaulle ściska rękę Salana. Przez chwilę obaj mierzą się wzrokiem. Nie ulega wątpliwości, że były „wygnaniec" z Colombey doceniał naczelnego dowódcę w Algierii. Salan dobrze rozegrał sprawę. Formalnie ani razu nie wychylił się poza ramy legalizmu. Posiadał uprawnienia ze wszystkich stron. Ze wszystkich stron też umiał się strzec, przystosowując się jednocześnie do okoliczności. Ani razu nie wypuścił wodzów z rąk i nie zaryzykował żadnej awantury. On jeden był wśród tych ludzi w mundurach politykiem jak de Gaulle, i de Gaulle o tym wiedział. Ten uścisk dłoni był dłuższy od innych. Generałowie Jouhaud, Allard, Dulac, admirał Auboyneau otrzymują już znacznie krótszy, podobnie jak Soustelle czy pułkownicy Trinquier i Thomazo. Generał zatrzymuje się dopiero przy Massu, który w swym czerwonym berecie spadochroniarza i pocętkowanym stroju maskującym, z czarnymi wąsami, mięsistym nosem i wystającym podbródkiem wygląda jak wcielenie „kapitana Fracasse". „Massu jestem z pana bardzo zadowolony" — mówi ciepło de Gaulle, podczas gdy dowódca spadochroniarzy aż nadyma się z satysfakcji. „Ach, więc to pan jest Lagaillarde!" — wyróżnia de Gaulle z kolei młodego brodacza, stojącego w grupie członków Komitetu Ocalenia Publicznego. Na tym powitanie osobistości się kończy. W kierunku tłumu złożonego z kilku tysięcy europejskich mieszkańców Algieru wznosi de Gaulle charakterystycznym dla siebie ruchem oba ramiona z zaciśniętymi pięściami, tworząc z rozstawionych rąk literę „V" — „Victoire", „Zwycięstwo". Żadnych przemówień. Ponad godzinę jadą jednak samochody orszaku generalskiego z lotniska do miasta. Na 22-kilometrowej trasie olbrzymie tłumy ze sztandarami, chorągiewkami, kwiatami. Nieustające okrzyki: „Algieria francuska!", „Niech żyje Massu!", „Niech żyje Soustelle!" i rzadziej: „Niech żyje de Gaulle!"; ani jednego okrzyku na cześć Salana. Pierwsze przemówienie w tym dniu wygłasza de Gaulle na pokładzie krążownika „De Grasse". Jest to bardzo charakterystyczne, że przed zwróceniem się do cywilów generał uznał za stosowne najpierw mówić do wojskowych. „Wszyscy Francuzi zrozumieli — oświadcza de Gaulle — że w tym wielkim mieście francuskim rozegrało się wielkie wydarzenie odnowy i braterstwa. Oby ten ruch, który stąd wyszedł, objął całą Francję! Będzie dla mnie zaszczytem stać się jego symbolem, a być może, realizatorem". O godzinie 19.00 przemawia de Gaulle z balkonu siedziby gubernatora, górującego nad placem Forum wypełnionym nieprzebraną ciżbą ludzką. „Zrozumiałem was!" — woła z mocą, co powoduje na Forum euforyczny szał. „Wiem, co się tu rozegrało. Widzę, co chcieliście uczynić. Widzę, że droga, którą otwarliście w Algierii, jest szlakiem odnowy i braterstwa. Notuję to w imieniu Francji i oświadczam — mówi dalej de Gaulle — że począwszy od dziś w całej Algierii jest tylko jedna kategoria mieszkańców. Są tylko Francuzi, w pełni tego słowa znaczeniu, mający jednakie prawa i te same obowiązki. Nigdy w stopniu większym niż tu, niż w ten wieczór, nie czułem, jak piękna, jak wielka, jak szlachetna jest Francja!" W innych fragmentach tego znamiennego wystąpienia złożył de Gaulle hołd „wspaniałemu dziełu zrozumienia" prowadzonemu przez armię oraz zapowiedział referendum konstytucyjne. W następnych dniach dokonuje objazdu stołówek oficerskich w garnizonach prowincjonalnych oraz przemawia na rynkach większych ośrodków administracji kolonialnej. Najpilniejszą sprawą dla de Gaulle'a była teraz jednak zmiana konstytucji, tj. zapoczątkowanie procesu zmiany ustroju państwa. Zanim się do tego zabiera, wysyła jeszcze do Salana list, w którym m. in. pisze: „Powierzam Panu stanowisko i prerogatywy delegata generalnego- rządu w Algierii. Będzie Pan nosił tytuł delegata i naczelnego dowódcy wojsk w Algierii. Dekret określający zakres Pańskiej władzy zostanie Panu przekazany natychmiast". Jako akt poprzedzający bezpośrednio prace nad zmianami w państwie, ten list, który mianuje Salana czymś w rodzaju rzymskiego prokonsula w Algierii, nie ma sobie równego. Nigdy jeszcze żaden generał nie posiadał takich atrybutów. Pracami nad reformą konstytucji zajmuje się grupa ekspertów kierowana przez ministra sprawiedliwości Michela Debré. Z ich dyskusji wyłania się w ciągu 9 dni projekt konstytucji, który 20 lipca przesłany zostaje Radzie Państwa. Szybko i sprawnie. W tym samym dniu de Gaulle udaje się w podróż po krajach Czarnej Afryki. Przed odjazdem oświadcza publicznie swemu najbliższemu współpracownikowi Michelowi Debré: „System nasz będzie parlamentarny lub nie będzie w ogóle. Reżim prezydencki nie mieści się w naszych tradycjach. We francuskiej koniunkturze politycznej musiałby się on szybko przekształcić w dyktaturę". Projekt konstytucji w wydaniu 1958 r. przekreślał całkowicie dawną z 1946 r. Wysuwał on na czoło: wzmocnienie władzy prezydenta, wybór szefa państwa przez kolegium złożone z 80 tysięcy elektorów, a więc znacznie rozszerzone w porównaniu z dotychczasową ordynacją, która dopuszczała ich 26 tysięcy, nominację premiera rządu przez prezydenta bez potrzeby ubiegania się o inwestyturę parlamentu, prawo rozwiązywania przez szefa państwa parlamentu po upływie pierwszego roku kadencji izb, prawo zarządzania referendum powszechnego przez prezydenta niezależnie od woli parlamentu, zakaz zasiadania w parlamencie i jednoczesnego pełnienia funkcji ministerialnych, ograniczenie prawa debat parlamentarnych przez rząd i prezydenta, ograniczenie prawa parlamentu do debaty nad dekretami i polityką rządu. Oto co de Gaulle uważał jeszcze wtedy za „system parlamentarny". Szybkość, z jaką opracowany został projekt oparty na takich zasadach, nie może stanowić zaskoczenia. De Gaulle marzył o tym przecież od dawna. Dla realizacji projektu sięgnięto do starych archiwów. Już w 1935 r., w przeddzień Frontu Ludowego, powołana została do życia specjalna komisja konstytucyjna z niejakim Jacquesem Bardouxem — administratorem licznych towarzystw kolonialnych związanych z Bankiem Indochin — na czele. Bardoux, będący dziadkiem wspomnianego już Valery'ego Giscarda d'Estaing, miał w charakterze współpracowników wielkiego przemysłowca Ernesta Merciera oraz przyszłych doradców prawnych Pétaina — Josepha Barthelemy'ego i Raphaela Aliberta. Opracowana przez nich konstytucja stała się podstawą projektu z 1958 r., ale stanowiła również podstawę dla innej, wydanej podczas okupacji we Francji przez petainowski rząd Vichy. Konstytucję tę, obaloną po wyzwoleniu Francji, wziął na swój warsztat Michel Debré i wprowadził do jej tekstu tak nieznaczne zmiany, że uderzony nimi francuski komentator prawny Nicolas Wahl pisał: „Konstytucja Vichy zatwierdza prawie wszystkie sugestie komisji Bardoux. Idee pana Debré potwierdzają również niemal w całości te reformy". Tak mamy więc historyczne źródła konstytucji 1958 r. Jej korzenie, pomijając etap petainowski, sięgają 1935 r. Data, która wiele mówi Polakom. Pokrywa się ona bowiem z kwietniową konstytucją Piłsudskiego również z 1935 r. Europa przeżywała wtedy (era państw autorytatywnych) okres lansowania nowych konstytucji. Nie tylko jednak daty są zbieżne. Stanisław Cat-Mackiewicz dopatrywał się przedziwnego podobieństwa między konstytucją Piłsudskiego a tą Bardoux—Pétaina— de Gaulle'a. Mamy tu, być może, prawdziwy przyczynek do historii owej konstytucji z 1935 r. Jakieś bruliony projektów Bardoux docierały widocznie do Belwederu. W niedzielę 28 września 1958 r. w głosowaniu referendalnym wzięło udział 22 596 850 osób na 26 603 646 uprawnionych (84,56 proc). Absencja wyraża się liczbą 4 006 614 Francuzów, tj. 15,1 proc. Za konstytucją, czyli „tak", głosowało 17 668 790 osób (79,26 proc); przeciw, tj. „nie" — 4 624 511 (20,74 proc). Pozycja „nie" wykazuje, że w referendum przeciw de Gaulle'owi była właściwie wyłącznie masa wyborcza partii komunistycznej. Mieszczaństwo, niezależnie od zabarwienia politycznego, odpowiedziało na apel generała gremialnie „tak". Jego sukces jest niezaprzeczalny w porównaniu z poprzednimi plebiscytami w latach 1945 i 1946. De Gaulle nie miał jednak czasu na święcenie triumfu . Już 2 października był znów w Algierze, gdzie kampania referendalna odbyła się pod nieco odmiennym hasłem niż w metropolii, a plakaty rozlepione na murach przez wojsko głosiły wyłącznie: „Tak — dla Algierii francuskiej". Ani słowa o konstytucji i de Gaulle'u. Takich rzeczy generał nie wybaczał łatwo. Toteż pierwszy jego rozkaz po wylądowaniu na lotnisku Maison- Blanche brzmiał: „Wojskowi mają opuścić Komitety Ocalenia Publicznego". Decyzja ważna i prawdziwy jej sens nie uszedł uwagi Europejczyków, choć de Gaulle, a wraz z nim Massu tłumaczyli to tylko dyscypliną wojskową. W istocie generał anulował teraz swe dyrektywy dane Salanowi w kwestii komitetów z 7 czerwca, gdyż wycofując oficerów zmieniał charakter tej instytucji z półoficjalnej transmisji między władzami a społeczeństwem w Algierii na coś w rodzaju jednej z partii politycznych i nic ponadto. Zupełnie jak w maju Lagaillarde i Martel, dr Martin i Vinciguetta, Susini i dr Lefčvre z Ortizem zebrali więc swoje grupy. Sporo młodszych oficerów wzięło udział w tych dyskusjach. W tym samym czasie, gdy w Algierze rozgrywała się ta pierwsza burza w szklance wody między wczorajszymi realizatorami 13 maja, de Gaulle wygłosił w Konstantynie przemówienie, które stało się podstawą planu o nazwie tej miejscowości. Był to pięcioletni plan, który przewidywał dopuszczenie rdzennych Algierczyków do 10 proc. stanowisk w administracji, zrównanie ich w płacach z Europejczykami, rozwój szkolnictwa, rozdział 250 tysięcy hektarów ziemi między Algierczyków, budowę fabryk i mieszkań. Te perspektywy roztoczone zostały dla skuszenia Algierczyków, by odwrócili się od powstania. De Gaulle wciąż jeszcze wierzył w taką możliwość. Szło mu też o gospodarcze związanie Algierii z metropolią. Następne lata dowiodły, że „plan konstantyński", na temat którego wygłoszono kilometry przemówień i spisano tony papieru, nigdy nie został zrealizowany. W dniu 23 października de Gaulle zwołał do siedziby rządu — Hôtel Matignon — swą pierwszą od objęcia władzy konferencję prasową. Konferencja miała charakter czysto propagandowego zebrania przedwyborczego, gdyż zbliżały się wyznaczone na listopad wybory parlamentarne. W toku ich przygotowania gaulliści stworzyli znów własną partię polityczną, Unię na Rzecz Nowej Republiki — UNR. Powstała ona ze zjednoczenia Partii Republikanów Społecznych Chaban-Delmasa, generała Koeniga i Christiana Foucheta, tzw. Konwentu Republikańskiego Leona Delbecque'a i Unii Odnowy Algierii Francuskiej z Jacques Soustelle'em na czele. Zebranie inauguracyjne odbyło się w mieszkaniu Soustelle'a. Pierwszy Komitet Centralny UNR składał się z Chaban-Delmasa, Rogera Freya, Leona Delbecque'a, Jacquesa Soustelle'a, Marie-Madeleine Fourcade, Michela Debré, Edmonda Micheleta i kilku innych osób. Na czele stanął z tytułem sekretarza generalnego Albin Chalandon. Dziwna partia. Nigdy nie wysunęła żadnego programu politycznego, zastępując go wyłącznie deklaracją ideową, zapewniającą o wierności UNR dla de Gaulle'a, o dyscyplinie i patriotyzmie. Nic poza tym. Znów z nieodpartą siłą nasuwa się w tym miejscu porównanie z sanacyjnym Bezpartyjnym Blokiem Współpracy z Rządem (BBWR) i późniejszym Obozem Zjednoczenia Narodowego (Ozonem), który też poprzestał na niemal identycznie brzmiącej deklaracji. W deklaracji UNR charakterystyczny punkt dotyczący Algierii brzmiał: „Utrzymanie Algierii w suwerenności francuskiej". Wpisał go własnoręcznie Michel Debré i jest rzeczą pewną, że nie uczynił tego bez porozumienia z de Gaulle'em. Debré nigdy nie wykonywał żadnego kroku bez porozumienia z de Gaulle'em... Unia na Rzecz Nowej Republiki była, krótko mówiąc, politycznym wojskiem generała. Była partią w jego stylu: z dyscypliną zamiast programu i wiernością dla jego osoby zamiast ideologii. Ulepszona RPF. Do listopadowych wyborów 1958 r. poszła UNR pod tymi hasłami, przemilczając w metropolii swe stanowisko wobec „Algierii francuskiej", w Algierii za to szeroko głosiła „suwerenność francuską" i „ducha 13 maja". Wybory, które odbyły się w dwóch turach — 23 i 30 listopada — przyniosły pełny sukces de Gaulle'owi. Na kandydatów UNR padło 3 589 370 głosów. Uzyskali oni 177 miejsc w parlamencie. Komuniści zebrali 3 870 184 głosy, ale dostali zaledwie 10 miejsc w parlamencie. Socjaliści przy 3176 557 głosach mieli 43 miejsca, MRP przy 2 408 370 głosach — 57 miejsc, niezależni przy 2 838 836 głosach — 121 miejsc. Inne ugrupowania dysponowały: radykałowie — 37 mandatami, „niezaangażowani" — 36. Dysproporcja między ilością głosów, jakie padają na kandydatów danego ugrupowania, a liczbą miejsc w parlamencie jest niezwykle znamienna dla wyborów we Francji i dziwić może tylko kogoś, kto nie zna ich mechanizmu. Deputowanych wybiera się bowiem nie w proporcji do liczby głosów, jaka na nich pada, lecz w wyniku bardzo zmyślnej geografii wyborczej. Francja podzielona jest na okręgi i te wysuwają kandydatów niezależnie od liczby mieszkańców. W rezultacie gęsto zaludnione tereny przemysłowe o zdecydowanej przewadze ludności robotniczej głosującej na komunistów oraz republikanów nie górują bynajmniej w wyborach nad obszarami wiejskimi, a wręcz przeciwnie — są przez nie zmajoryzowane. Podziału na okręgi dokonują władze administracyjne w ten sposób, by uzyskać przewagę swych zwolenników nad opozycją. W rezultacie wybory nie odzwierciedlają bynajmniej nastrojów ludności, a dzięki swemu mechanizmowi dają zawsze sukces rządzącym. Drugą cechą francuskich wyborów jest ich podział na dwie tury. Pierwsza jest eliminacyjna. Pozostają w jej wyniku na liście kandydaci, którzy otrzymali względną większość głosów. Po tej turze poszczególne partie mogą blokować swe głosy na tej kandydaturze, która ma największe szansę przejścia w drugiej, gdy decyduje już bezwzględna większość. Sojusze wyborcze są więc bardzo ważne. W tych wyborach komuniści, którzy znów wykazali, że są największą partią Francji, gdyż uzyskali przewagę liczebną głosujących nawet nad gaullistami, byli osamotnieni. Mieli przeciw sobie nie tylko geografię wyborczą, lecz także wszystkie inne ugrupowania, które blokowały swe głosy na rzecz kandydatów reakcji. Stanowisko socjalistów, którzy stanęli po jej stronie, przesądziło o zwycięstwie gaullistowskim. Absurd francuskiego systemu wyborczego wykazują najdobitniej liczby. Jeden deputowany komunistyczny reprezentuje 387 tysięcy wyborców, podczas gdy jeden gaullistowski — zaledwie 19 tysięcy, niezależny — 23 tysiące, MRP — 46 tysięcy, radykał — 76 tysięcy, socjalista — 79 tysięcy. Oto demokratyczne wybory! Dla osiągnięcia tego wyniku de Gaulle zlikwidował proporcjonalną ordynację z 1945 r. i przywrócił tę najbardziej reakcyjną z 1914 r., lansowaną właśnie przez Bardoux w 1935. Grupa UNR, która mogła teraz święcić swój triumf, nie była jednak jednolita. Na 177 jej deputowanych 60 przybyło z Algierii. Ci byli wyłącznie zwolennikami „Algierii francuskiej". Gaullizm stanowił dla nich tylko odskocznię do tego celu. Zaważy to na przyszłości. Utworzenie gabinetu, zmiana konstytucji, referendum wrześniowe i wybory listopadowe 1958 r. nie zakończyły jeszcze fazy strategicznego zabezpieczenia sobie „tyłów" przez generała, tej szeroko zakrojonej, w prawdziwie wojskowym stylu przeprowadzonej operacji. Już nazajutrz po wyborach, tj. 1 grudnia 1958 r., gabinet generała-premiera opublikował komunikat następujacej treści: „W dniach 28 listopada i 1 grudnia generał de Gaulle odbył spotkania z prezydentem Republiki w sprawie wyborów prezdenckich w dniu 21 grudnia. Pan René Coty otwierdził szefowi rządu pragnienie rezygnacji z wznawiania swego mandatu. Generał de Gaulle oświadczył prezydentowi Coty, że w każdym wypadku może liczyć na szacunek i wdzięczność narodu". Zwróćmy mimochodem uwagę na to, że de Gaulle nie był jeszcze szefem państwa, ale już przemawiał do prezydenta, którego miał zluzować, w imieniu „narodu". Wydarzenia toczyły się dalej z właściwym generałowi tempem. Dnia 3 grudnia de Gaulle po wylądowaniu w Algierze przekazał Salanowi decyzję przeniesienia go do metropolii. Oświadczył mu to przy kolacji w Letnim Pałacu. Salan zachowywał się podczas tej kolacji bardzo ponuro i de Gaulle starał się go pocieszyć zapowiedzią odznaczenia Medalem Wojskowym — najwyższym odznaczeniem, jakie może otrzymać w armii francuskiej tylko szeregowiec i generał. Salan nie reagował. Miał już i tak sześć rzędów odznaczeń, a poza tym pamiętał, że ongi w tym samym miejscu, w taki sam wieczór, po takiej samej kolacji de Gaulle wręczył ten sam order innemu generałowi, który nazywał się... Giraud. Nazajutrz odbyła się pożegnalna defilada garnizonu algierskiego na cześć Salana, ponurego i zamkniętego w sobie jak grób. 3 grudnia Salan ostentacyjnie opuścił orszak de Gaulle'a w Toggurcie oświadczając, że musi się przygotować do podróży. Wiele mógł znieść, ale nie strawił wygłoszonego tam przemówienia: „Karta walki jest odwrócona. Teraz przystępujemy do dzieła cywilizacji". Pierwsze ulotki pojawiły się na ulicach miast algierskich już w chwili, gdy de Gaulle wracał swym samolotem do Francji. „Wojna rewolucyjna jest permanentna i totalna. W wojnie rewolucyjnej nie ma odwróconej stronicy. Regułą tej wojny jest jedność i ciągłość... Armia dokonała czynu 13 maja, aby wygrać wojnę algierską... Armia wie, że dziś wszystko to stoi pod znakiem zapytania..." — głosiła jedna z tych ulotek. De Gaulle zdawał się nie przywiązywać do tego wagi. Cały ten hałas potwierdzał przecież słuszność jego decyzji: Salan nie mógł pozostać w Algierii! Na jego miejsce generał mianował naczelnym dowódcą generała lotnictwa Challe'a, ale podporządkowanego również nowemu gubernatorowi generalnemu Delouvrierowi. Była to zmiana zasadnicza: po raz pierwszy władza wojskowa miała podlegać już naprawdę władzy cywilnej. De Gaulle pozostawał wierny zasadzie głoszonej prawie 35 lat temu w swojej pierwszej książce, tej o przyczynach upadku wilhelmowskich Niemiec. Władza wojskowa musiała się podporządkować politycznej. Dla korpusu oficerskiego owego czasu był to grom z jasnego nieba. 9 grudnia zebrał się w Paryżu na inauguracyjną sesję parlament. Przewodniczącym Zgromadzenia Narodowego został Chaban-Delmas, którego kontrkandydatem był b. premier Paul Reynaud z ramienia niezależnych. Senat wybrał na swego przewodniczącego Gastona Monnerville'a. 13 grudnia lista kandydatur na stanowisko prezydenta Francji została zamknięta. Obejmowała trzy nazwiska: 1. de Gaulle'a, 2. honorowego dziekana wydziału przyrodniczego uniwersytetu paryskiego Chateleta (Unia Sił Demokratycznych) i 3. Georgesa Marrane'a z ramienia Francuskiej Partii Komunistycznej. Te dwie ostatnie kandydatury miały raczej symboliczny charakter. W dniu 21 grudnia 78,5 proc. z 80 tysięcy głosów elektorskich padło za de Gaulle'em. „Francuzki, Francuzi! Chcę wam powiedzieć, że przyjmuję mandat, który mi powierzyliście. Wasza decyzja podkreślona została podczas kryzysu majowego potwierdzona przez referendum, powturzona w wyborach, sprecyzowana w głosowaniu elektorów w tę niedzielę. W ten sposób potwierdzone zostaje narodowe zadanie spoczywające na moich barkach od 18 lat. Będąc przewodnikiem Francji i szefem państwa republikańskiego, sprawować będę najwyższą władzę w całej rozciągłości, jaka się w niej teraz zawiera, i zgodnie z nowym duchem, w jakim ją otrzymałem" — oświadczył de Gaulle przez radio. „Narodowe zadanie" spoczywające na jego barkach od „18 lat"? A więc zalicza tu i 12-letni okres „wygnania" w Colombey? Tymczasem miał sporo kłopotów. Urząd prezydenta obejmie oficjalnie dopiero 8 stycznia 1959 r. Na razie był jeszcze premierem i właśnie w tej chwili wybuchł jego pierwszy kryzys gabinetowy. Wszyscy ministrowie socjalistyczni z Guy Molletem na czele podali się do dymisji. Powodem była polityka monetarna rządu, który na wniosek ministra finansów Pinaya postanowił przeprowadzić dewaluację franka, aby zrównać ceny rynku francuskiego ze światowymi. Początkowo myślano, że dewaluacja nie przekroczy 10 proc, obecnie okazało się, że wyniesie ponad 20 proc, aby odparować przyszłe zwyżki cen. Posunięcie powyższe przyspieszone zostało nagłą decyzją brytyjską w sprawie wymienialności funta szterlinga na dolara, co pociągnęło za sobą analogiczne postanowienia w Szwajcarii, Austrii i Szwecji (później w NRF i Holandii). Rząd francuski zdecydował się w rezultacie na emisję tzw. „ciężkiego franka" (zwanego później „nowym"). W wyniku tej operacji 100 dotychczasowych franków miało się równać jednemu. Dewaluacja 20-procentowa spowodowałaby, że o ile dotąd 1 marka bońska równała się 100 frankom, o tyle teraz odpowiadałaby wartości 80 centymów, a dolar 5 „ciężkim" („nowym") frankom. Zasada wymienialności głównych walut zachodnioeuropejskich kładła kres działalności tzw. Europejskiej Unii Płatniczej i zastępowała ją specjalnym układem monetarnym. Układ nie zapewniał już sygnatariuszom automatycznych kredytów i długi musiały być przez poszczególne państwa spłacane w złocie. Zadłużenie Francji wynosiło około 600 milionów dolarów, a jej deficyt wewnętrzny spowodowany wojną algierską wyrażał się kwotą około 1200 miliardów franków rocznic. Przeszło połowę tego deficytu (650 miliardów) pragnął plan Pinaya pokryć siłami Francuzów. Oznaczało to w praktyce: 300 miliardów nowych podatków, zawieszenie subwencji rolnych, żywnościowych i przemysłowych, zwyżkę opłat kolejowych, pocztowych, za elektryczność, gaz itp., aby uzyskać około 200 miliardów, oraz reformę ubezpieczeń społecznych i zwyżkę cen dla uzyskania pozostałych 150 miliardów. Musiał z tego wyniknąć spadek siły nabywczej pieniądza — według oficjalnych, niebywale optymistycznych danych — od 7 do 13 proc, co przy jednoczesnym zablokowaniu płac było wręcz katastrofą dla tzw. szarych zjadaczy chleba. Socjaliści wchodzący w skład gabinetu de Gaulle'a nie negowali, iż reforma walutowa jest niezbędna, ale musieli stanąć tym razem na analogicznym stanowisku co Francuska Partia Komunistyczna. Reforma i dewaluacja — głosili — nie mogą się odbywać wyłącznie kosztem społeczeństwa. Wielkie monopole muszą też ponieść ofiary. W istocie wcale ich nie ponosiły; plan Pinaya oszczędzał je całkowicie. Reforma i dewaluacja zostały niemniej jednak przeprowadzone z żelazną konsekwencją według planu Pinaya. Przez cały dalszy okres rządów generała- prezydenta „szarzy Francuzi" ponosić będą koszty tej operacji, gdyż ceny wciąż będą rosnąć, podobnie jak podatki, opłaty za świadczenia, komorne itp., aż na przełomie roku 1962—19G3 pojawi się na horyzoncie widmo inflacji. Jednakże dewaluacja z 1958 r. dostarczy skarbowi państwa francuskiego i kasom banków sporych zapasów walutowych. Ą o to właśnie szło. Oficjalnie dewaluację ogłoszono 29 grudnia 1958 r. Wartość franka spadła o 17,55 proc. Kurs dolara podniósł się automatycznie z 420 franków na 493 70. Monopole uzyskały to, że artykuły francuskie sprzedawano za granicą taniej, ale za to cena ich we Francji podskoczyła automatycznie o 17,55 proc. Taryfy pocztowe, opłaty za gaz, elektryczność, komorne, ceny artykułów pierwszej potrzeby szły w górę o 10—17 proc. Jednocześnie do wiadomości publicznej podany został budżet na rok 1959. Składał się on z takich oto pozycji: wydatki na cele cywilne — 30 714 miliardów, na cele wojskowe — 15 623 miliardy, wyrównywanie strat wojennych — 163 miliardy, budownictwo ogólne — 618 miliardów, budownictwo mieszkaniowe — 344 miliardy, inwestycje — 335 miliardów, rachunki specjalne — 50 miliardów. Łatwo można sobie wyobrazić francuskiego „Sylwestra" 1958/1959. Obok zwyżki cen i opłat godzących w każdego pracownika — głębokie rozgoryczenie wywołały wydatki na cele wojskowe wypływające z wojny algierskiej. W dniu 8 stycznia 1959 r. z ogromną paradą odbyło się przekazanie władzy prezydenta w Pałacu Elizejskim. Huczało 21 salw armatnich, grzmiały orkiestry itd. Generał Catroux — Wielki Kanclerz Orderu Legii Honorowej — wręczył de Gaulle'owi insygnia władzy w postaci łańcucha (złotego) z herbem Republiki. „Pierwszy z Francuzów jest teraz pierwszym we Francji" — oświadczył ustępujący prezydent Coty. De Gaulle zapalił znicz na Grobie Nieznanego Żołnierza pod kopułą Łuku Triumfalnego, po czym objął w posiadanie Pałac Elizejski. Wreszcie uzyskał to, czego chciał: był u szczytu władzy. W tym dniu zgodnie z tradycją powinien był przejechać przez Pola Elizejskie z ustępującym prezydentem Cotym. Nie zrobił tego. U jego boku w prezydenckim samochodzie siedział Georges Pompidou. De Gaulle znalazł się u szczytu marzeń w 69 roku życia. Stąd tempo, jakie teraz weźmie. Musiał się bardzo spieszyć. Przecież „nie szło o to, by awansować, lecz osiągać..." 9 stycznia Francja otrzymała nowy rząd. Premierem został Michel Debré, ministrem-delegatem przy premierze — Jacques Soustelle, ministrami stanu: Houphouet-Boigny — symbolizujący Wspólnotę Francuską, Louis Jacquinot (niezależny), Robert Lecourt (MRP) i do spraw kultury — André Malraux. Ministrami najważniejszych resortów byli: Edmond Michelet z UNR (sprawiedliwość), Maurice Couve de Murville z UNR (sprawy zagraniczne), Jean Berthoin z partii radykałów (sprawy wewnętrzne), Pierre Guillaumat z UNR (obrona), Antoine Pinay z partii niezależnych (finanse), Roger Frey z UNR (informacja). Gabinet ten różnił się od poprzedniego tym, że nie było już w nim socjalistów, a funkcje pozostałych członków rządu uległy przetasowaniu. Ten nowy gabinet składał się w większości z ludzi niemal nie znanych Francji, ale za to aż nazbyt otrzaskanych w kołach wielkiej finansjery. De Gaulle nie chciał zresztą mieć wokół siebie polityków. Trzeba mu było wykonawców. Rządzić będzie sam. Gabinet miał być czynnikiem administracji państwowej. Do tego celu ta ekipa wystarczyła. Jej utworzenie nie odbyło się bez zgrzytów. Soustelle chciał być ministrem «praw wewnętrznych, aby móc — dzięki trzymaniu w rękach policji — lepiej konspirować. De Gaulle nie zgodził się na to. „Jestem jak postać z powieści Kafki. Rozbijam sobie głowę o ściany. Co uczyniłem złego? Odsuwa się mnie od kluczowych stanowisk, jakbym był komunistą" — oburzał się Soustelle, ale w końcu przyjął oferowaną mu, specjalnie spreparowaną dla niego i bliżej nie określoną funkcję „ministra-delegata przy premierze". Większość członków tego gabinetu znamy już z poprzednich omówień. Warto jeszcze poświęcić kilka słów ministrowi stanu do spraw kultury André Malraux. Wielu obserwatorów zastanawiało się nad rolą tej osobowości w otoczeniu generała. Wydaje się, że de Gaulle był wybitnym pisarzem mocno zafascynowany. Malraux pierwszy sformułował w 1944 r. „ideę cywilizacji, która mogłaby się rozwijać wokół Oceanu Atlantyckiego, tak jak trzy tysiące lat temu inna rozkwitała wokół Morza Śródziemnego". Wyczarowanie obrazów o takich zawrotnych perspektywach, przesadzających jednym skokiem bariery tysiącleci, zawsze oddziaływało na generała. Stabilizacja rządu była wraz z ekipą Debré ugruntowana. Nie można tego jednak powiedzieć o stabilizacji politycznej. W dawnych republikach — III czy IV — gabinety upadały, ale system nie ulegał zmianie. W V Republice gabinet był ustabilizowany, ale system oparty na osobie jednego człowieka — nie. Konspiracja, która patronowała narodzinom tego systemu, nie została zlikwidowana. Działała. Niezadowolenie w armii podminowanej spiskami. Niezadowolenie w społeczeństwie na skutek dewaluacji, drożyzny i niskich płac. Niezadowolenie w parlamencie, którego rola została poważnie ograniczona. Stalowe kleszcze wojny algierskiej wciąż ściskały gardło Francji. Oto co podważało system gaullistowski i powodowało w tym czasie jego kruchość. III „Żyć, to znaczy prowadzić wielki spór". Z POWIEDZEŃ CHARLESA DE GAULLE'A Powszechnie wiadomo, że de Gaulle zawsze z całą energią zajmował się wewnętrznymi sprawami swego systemu, ale naprawdę interesowały go tylko sprawy zagraniczne. Te pierwsze były dla de Gaulle'a po prostu szczeblem do tych drugich. Motywem przewodnim jego „Pamiętników" było nieustające dążenie do prestiżu międzynarodowego i „majestatu" Francji. Ten postulat starał się też realizować w praktyce po objęciu władzy. Przede wszystkim chciał dać znać o sobie. Oto lista jego najważniejszych poczynań w polityce zagranicznej w tym pierwszym okresie. W dniu 11 września 1958 r. gabinet francuski postanawia bojkotować wszelkie debaty Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych w sprawie Algierii. De Gaulle stoi na stanowisku, że jest to „wewnętrzne zagadnienie" Francji i ONZ nie może się do tego mieszać. Postanowienie było nieodwołalne. W dniu 14 września 1958 r., a więc w trzy dni później, kanclerz boński Adenauer i premier de Gaulle spotykają się w Colombey-les-Deux-Eglises, które de Gaulle zachowuje nadal jako siedzibę dodatkową. „Spotkanie de Gaulle'a i Adenauera może przygotować drogę do utworzenia trzeciej siły światowej i przyczynić się do wielkości «małej Europy»" — głosił tytuł redakcyjnego artykułu dziennika „Combat" z tej niedzieli. „Będzie coś decydującego i patetycznego w spotkaniu tych dwóch mężów opatrznościowych otoczonych dostojnym milczeniem feudalnej siedziby francuskiej (mowa o Colombey — przyp. J. G.j. Obaj rozmówcy, których dzieli Ren i przeszłość, ale których łączy zew przyszłości, niewątpliwie wyczuwają, że przy ich ekskluzywnych rozmowach obecny będzie ktoś trzeci: Historia, ta «sztywna i godna dama, bardzo teraz zajęta i wręcz pochłonięta wydarzeniami»" — czytamy w cytowanym artykule „Combat". Metamorfoza niebywała w stosunku do tak niedawnej jeszcze przeszłości, w której de Gaulle ciągle ostrzegał przed Niemcami. Czego szukał więc teraz? Odpowiedź jest prosta: partnera, którego mógłby jednak kontrolować, aby nie rozrósł mu się ponad miarę, aby nie stał się groźny. Partnera, ponieważ nie wierzył w Stany Zjednoczone, Anglia nadal nie zbliżała się do Europy, a nawiązanie kontaktu z Moskwą było niemożliwe, dopóki trwała wojna algierska. W polityce nie można pozostawać nieaktywnym, de Gaulle szukał więc wyjścia. Wiedział, że i Niemcy zachodnie potrzebują Francji i do tego zarówno z materialnych, jak i z moralnych względów. Zdawał sobie sprawę, że sąsiedzi zza Renu rosną w siły i że gra między nimi a Francją nie jest bynajmniej skończona. Usiłował ich więc uprzedzić. Wykonywał pierwszy krok z właściwym sobie pragmatyzmem. Ogłoszony w wyniku tego spotkania komunikat był niemal liryczny: „Rozmawialiśmy długo, swobodnie i serdecznie o wielu rzeczach. Obaj jesteśmy głęboko świadomi wagi i znaczenia naszego spotkania. Wierzymy, że kładzie ono na zawsze kres dawnej wrogości, a Francuzi i Niemcy powołani są do życia w zgodzie i pracy ramię przy ramieniu. Przekonani jesteśmy, że ścisła współpraca między Niemiecką Republiką Federalną a Republiką Francuską jest podstawą wszelkiego konstruktywnego dzieła w Europie. Przyczynia się ona do wzmocnienia sojuszu atlantyckiego i jest niezbędna dla świata. Sądzimy, że współpraca ta powinna być zorganizowana i objąć inne narody Europy zachodniej, z którą narody nasze związane są ścisłymi więziami". W istocie spotkanie było mniej idylliczne, niż można by wnioskować na podstawie komunikatu. Adenauer występował jako rzecznik amerykańskich postulatów w sprawie współpracy między Strefą Wolnego Handlu, której patronował Londyn i zdalnie kierował Waszyngton, podczas gdy de Gaulle skłaniał się zdecydowanie ku Wspólnemu Rynkowi i likwidacji niewygodnej dla monopoli francuskich Strefy Wolnego Handlu. Adenauer nie wiedział poza tym, co będzie z de Gaulle'em, czy generał zdoła utrzymać się przy władzy. Wojna algierska rzucała cień na Colombey. De Gaulle nie był więc na razie pewnym kontrahentem dla kanclerza bońskiego. Jednakże gość z NRF uległ czarowi kuszących propozycji swego gospodarza. De Gaulle opowiadał mu nie bez aluzyjnego akcentu o fabrykacji francuskiej bomby atomowej, o zawarciu z Włochami porozumienia co do wspólnej produkcji broni, o tym wreszcie, że Francja nie zgodzi się na wstrzymanie doświadczeń nuklearnych nawet w przypadku porozumienia między USA a ZSRR w tej kwestii, ponieważ nie czuje się związana decyzjami krajów już posiadających broń jądrową. Wszystko to było dla Adenauera niezwykle ponętne; choć czy stary ten lis i wytrawny polityk mógł naprawdę w to wierzyć, znając de Gaulle'a? Prasa brytyjska pisała po spotkaniu, że de Gaulle „usiłuje wprowadzić Niemcy zachodnie przez okno do klubu atomowego, do którego nie mogą się one dostać przez drzwi". Zaniepokojenie Anglii spowodowało wizytę premiera brytyjskiego Macmillana w Bonn 8 i 9 października 1958 r. Wtedy też zaczął się między Pałacem Elizejskim a Downing Street długi, wieloletni wyścig o względy Koblenzerstrasse, która zajęła najwygodniejszą pozycję przedmiotu zabiegów. Sednem pierwszej fazy tej rozgrywki była walka o prymat w Europie zachodniej między Wspólnym Rynkiem a Strefą Wolnego Handlu. W oczach De Gaulle'a Anglia ze swą Strefą była amerykańskim „koniem trojańskim" w Europie. W istocie monopole amerykańskie reprezentowane są w różnych formach po obu zwalczających się stronach. Francuzi i znaczna część Niemców bońskich obawiali się jednak, że ostatecznie mogą wziąć one górę i dlatego warto stworzyć im pewną zaporę, przywołującą niejako, w drodze rozbicia Strefy, do porządku. 29 października 1958 r. rząd de Gaulle'a postanowił, że z dniem 1 stycznia 1959 r. Francja wprowadzi na swym terytorium uchwały Wspólnego Rynku odnoszące się do porozumienia przemysłowego między Paryżem, Bonn, Rzymem, Hagą, Brukselą i Luksemburgiem. Sprawy rolne miały być przedmiotem drugiej fazy porozumienia, z tym że weszłoby ono w tej dziedzinie w życie pod koniec 1961 r. Zbliżenie z Bonn i konkurencyjna rozgrywka między Strefą Wolnego Handlu a Wspólnym Rynkiem czy też bojkot debaty algierskiej w ONZ to tylko coś w rodzaju pomocniczych kierunków uderzenia de Gaulle'a na arenie międzynarodowej. Główne rozwinęło się bowiem na forum NATO. 31 października 1958 r. Amerykanie i Anglicy ujawnili równocześnie w Waszyngtonie i Londynie, że de Gaulle wysłał do prezydenta Eisenhowers i premiera Macmillana jednobrzmiące pisma, w których domagał się reorganizacji sojuszu atlantyckiego w tym sensie, by blok kierowany był przez równorzędny triumwirat złożony z USA, Anglii i Francji. Ogłoszenie tej wiadomości wywołało prawdziwą burzę, tym większą, iż de Gaulle groził wręcz, że w razie odmowy „wyciągnie odpowiednie konsekwencje". W Stanach Zjednoczonych, Anglii, Włoszech, Belgii, Holandii mówiło się o „rozłamie Zachodu", o „megalomanii generała" itd. Paryż nie wystąpił z żadnym dementi. Po październikowym liście de Gaulle'a do przywódców amerykańskich i brytyjskich nastąpiła seria wizyt Couve de Murville'a w Londynie. Przedmiotem rozmów była niby to ciągle sprawa Strefy Wolnego Handlu i jej sprzeczności ze Wspólnym Rynkiem, ale głównym przetargowym argumentem Paryża pozostawało dopuszczenie Pałacu Elizejskiego do kierownictwa NATO. Amerykanie i Anglicy nie ustąpili w tym punkcie, wobec czego de Gaulle nie cofnął się ani o milimetr w kwestii Strefy Wolnego Handlu. 26 listopada 1958 r. de Gaulle rewizytował Adenauera w Bad Kreutznach w NRF. Dla generała była to okazja do nowego nacisku pod adresem Waszyngtonu i Londynu; dla obu tych stolic sposobność do wykorzystania kanclerza bońskiego w charakterze swego adwokata. Spotkanie skończyło się tym razem całkowitym fiaskiem. De Gaulle nie zrezygnował ze swych aspiracji w NATO i tym samym nie ustąpił przed argumentami Adenauera, jak Couve de Murville nie dał się przekonać Macmillanowi. Wygrał tylko kanclerz boński, który osiągnął w komunikacie z rozmów punkt zawierający zapewnienie de Gaulle'a o solidarności Francji w kwestii Berlina Zachodniego. Doroczna grudniowa sesja NATO w Paryżu potwierdziła jedynie rozbieżności między Francją a głównymi partnerarni bloku. Rozdźwięk pogłębił się jeszcze, gdy Francuzi odmówili zwiększenia swej partycypacji finansowej w sojuszu i wytłumaczyli to wydatkami wojennymi w Algierii. Nie zgodzili się poza tym na instalację amerykańskich wyrzutni rakietowych na terytorium Francji. De Gaulle stwierdził, że nie chce w granicach obszaru swego państwa jakichkolwiek formacji wojskowych, które nie podlegają dowództwu francuskiemu. Trudno o większą jasność. Strona francuska rozgoryczona była z kolei odmową bloku w sprawie oficjalnej pomocy NATO w Algierii. Pomoc zachowała nieoficjalny charakter: dowództwo bloku zgodziło się bowiem na używanie wycofanych z NRF dywizji francuskich przeciw powstańcom algierskim, ale nie chciało pójść dalej. W sumie spór przybrał formę trwałą. Zabiegi sekretarza stanu USA Dullesa w Paryżu nie dały żadnych reultatów. Dla atlantydów stało się rzeczą oczywistą że de Gaulle zastosuje dalsze retorsje wobec bloku. Doszło do tego już w marcu 1959 r., gdy Francja odmówiła podporządkowania swej floty śródziemnomorskiej wspólnemu dowództwu NATO. W uzasadnieniu de Gaulle stwierdził, że południowa część basenu Morza Śródziemnego nie jest objęta układem o sojuszu atlantyckim z 4 kwietnia 1949 r. i tym samym flota francuska ma prawo zachować swobodę działania. Wyraźnym celem gaullizmu było teraz stworzenie mocnego bloku politycznego, militarnego i gospodarczego z NRF, wyrzucenie z Europy Anglików oraz uzyskanie konkurencyjnego poziomu na takim samym szczeblu mocarstwowości, na jakim znajdują się Stany Zjednoczone i Związek Radziecki. Dla de Gaulle'a było rzeczą jasną, że bez NRF Francja sama nie zdoła uzyskać odpowiednio mocnych pozycji wobec USA zarówno w dziedzinie politycznej, jak ekonomicznej. Nie może tego osiągnąć i NRF bez Francji; to stanowiło główny argument de Gaulle'a w tym łańcuchu kontaktów z Adenauerem. Otwarcie rynków afrykańskich dla przemysłu zachodnioniemieckiego było dodatkowym argumentem Paryża. Rozmaite umowy kartelowe zabezpieczały poza tym stronę francuską przed zbytnią konkurencją Bonn. Już od 1956 r. działało szereg towarzystw francusko-bońskich, jak Kredyt Saary, Zrzeszenie Rozwoju Europy, grupy Laurent i Pont-a-Mousson, posiadające 60 proc. akcji hut Dillingen, podczas gdy Halbergerhuette partycypuje w interesach kopalń rudy lotaryńskiej. Zakłady Burbach należą do luksemburskiego zrzeszenia Arbed, którego współwłaścicielem jest Schneider. De Wendel jest właścicielem kopalń Frederic-Henri i Robert-Henri w Zagłębiu Ruhry, Sidelor i Lorraine-Escaut — kopalń Carolus Magnus i Karl-Alexander tamże, francuska grupa metalurgiczna Sidehar kontroluje jedną z najważniejszych kopalń Ruhry — Harpener Bergbau — która pokrywa połowę zapotrzebowania Lotaryngii na węgiel. W zamian za to potężne ugrupowanie przemysłowe Flicka z Bonn partycypowało we francuskich hutach Chatillon-Commentry i Neuves-Maisons. Istnieje wiele jeszcze innych przykładów. Ograniczamy się do najważniejszych. W każdym razie można śmiało stwierdzić, że hutnictwo francuskie, zwłaszcza we wschodniej Francji, produkujące 77 proc. żelaza i 67 proc. stali, jest czymś w rodzaju forpoczty zbliżenia Paryża i Bonn. Tak np. już w maju 1959 -r. walcownie Loary otrzymały z NRF zamówienie na konstrukcję obrotowych artyleryjskich wież okrętowych dla Bundesmarine. W latach 1957—1958 Francja eksportowała do NRF 1250 tysięcy ton stali. W ogóle eksport Francji w tym czasie wyniósł około 4 milionów ton, tj. 27—28 proc. całej produkcji w tej dziedzinie. Jest rzeczą znamienną, że na rok przed wzmiankowanymi już spotkaniami de Gaulle'a z Adenauerem odbyło się wspólne zebranie paryskiego Komitetu Terytoriów Zamorskich i Komitetu Francusko— Niemieckiego, instytucji skupiającej przedstawicieli wielkiej finansjery i przemysłu. Delegat Banku Paryża i Holandii, Janet, przemawiając na tym zebraniu, powiedział wówczas (5 listopada 1957 r.) m. in.: „Współpraca francusko-niemiecka wydaje mi się niezbędna, jeśli chce się zachować naszą starą Europę, podzieloną różnymi granicami, jeśli ma ona istnieć między dwoma gigantami (USA i ZSRR — przyp. J. G.). Jest rzeczą konieczną, by ludzie odgrywający ważną rolę w ekonomice naszych obu krajów nauczyli się wzajemnie rozumieć i zapomnieli dawne przesądy, które nas często dzieliły". Działalność polityczna de Gaulle'a nie rozwijała się jednak wyłącznie w kierunku zachodniej Europy. Francuska polityka zagraniczna miała jeszcze jedno skrzydło: afrykańskie. Bez Afryki — de Gaulle zdawał sobie z tego sprawę — Francja nie może na dłuższą metę odgrywać pierwszoplanowej roli ani na terenie Europy, wobec NRF, ani na całym Zachodzie, wobec USA, i nie osiągnie koronnego celu — eliminacji Anglii. De Gaulle pojechał do Czarnej Afryki już 20 lipca 1958 r. Odwiedził ją następnie 2 lipca 1959 oraz 12 grudnia tegoż roku. W każdym swym przemówieniu generał święcał specjalny fragment Wspólnocie Francuskiej, która miała zastąpić „wolnym zrzeszeniem" dawne stosunki kolonialne. Było to niezbędne wobec emancypacyjnego i niepodległościowego ruchu ogarniającego wszystkie kraje Czarnego Kontynentu. De Gaulle kontynuował politykę z Brazzaville Jednakże Francja stała obecnie w obliczu dwóch poważnych sprzeczności. Pierwsza — to opór kolonizatorów agrarnych w samej Afryce. Widać było ten opór przede wszystkim w Algierii, gdzie ze względu na liczebną siłę tej warstwy (około 900 tysięcy Europejczyków) był on najcięższy i najdłuższy. Drugą sprzecznością były spory o znalezienie takiej formy rządów dla dawnych krajów kolonialnych i takich więzi z nimi, aby nie stracić kontroli ekonomicznej nad tym, co się w nich działo. W lipcu 1958 r. senegalska Partia Przegrupowania Narodowego (PRA) zażądała natychmiastowego przyznania jej krajowi niezależności, zastrzegając się niemniej jednak, iż zachowa więzi współpracy z Francją. Wydarzenie to było bezpośrednim bodźcem do opracowania w tymże jeszcze miesiącu przez rząd de Gaulle'a pierwszego projektu Wspólnoty Francusko-Afrykańskiej. Lipcowa podróż generała do Czarnej Afryki w 1958 r. była rozpoznaniem panujących tam nastrojów. Nieprzebrane tłumy domagające się niepodległości wywarły na de Gaulle'u duże wrażenie, pod wpływem którego już wtedv przyrzekał wszędzie, gdzie się tylko pojawiał, suwerenność tym narodom. Jego taktyka pozostała jednak bardzo ostrożna. Generał zgadzał się na prawo narodów afrykańskich do niepodległości nawet przy oderwaniu się danego kraju od Wspólnoty Francusko-Afrykańskiej, ale jednocześnie ostrzegał, że w tym drugim przypadku obszar taki będzie pozbawiony wszelkiej pomocy ekonomicznej, politycznej, technicznej itp. Pogróżka była skuteczna, gdyż tylko Gwinea odważyła się na rezygnację z udziału we Wspólnocie. Ciekawa rzecz, iż już w tych pierwszych zewnętrznych posunięciach de Gaulle'a widzimy cały program polityki zagranicznej V Republiki. Generał od razu rozwijał natarcie na całym froncie, jak gdyby chciał zbadać sytuację, rozpoznać siły, jakie ma przed sobą, ich stan i opory, które napotka. Wyraźnie chciał wypłynąć na szersze wody. Nie szczędził na to energii. Z początkiem marca 1959 r. spotkał się po raz trzeci z Adenauerem, który znów był jego gościem, ale tym razem w Paryżu i Marly. Wizyta obecna stanowiła bezpośrednią replikę na szereg wydarzeń międzynarodowych, które w tej samej mierze niepokoiły Bonn co Paryż. Brytyjski premier Macmillan wrócił właśnie z Moskwy, gdzie złożył kilka oświadczeń raczej przychylnych projektowi utworzenia w Europie środkowej strefy bezatomowej i ograniczenia zbrojeń oraz sił militarnych, to jest tak zwanemu „planowi Rapackiego", przedstawionemu po raz pierwszy w dniu 2 października 1957 r. na forum ONZ. Plan ten wywarł wrażenie na opinii publicznej Zachodu oraz wzbudził zainteresowanie wśród wielu polityków krajów kapitalistycznych. W Anglii ideę „planu Rapackiego" podjęli labourzyści, we Włoszech socjaliści Nenniego. Dania przerwała rozmowy prowadzone z Bonn na skutek projektu przyłączenia jej do środkowoeuropejskiego „sektora obrony" NATO i utworzenia baz wojskowych Bundeswehry na Półwyspie Jutlandzkim. Przez całą Skandynawię szedł prąd ostrożności wobec NATO i Bonn. Do tego zdawał się przyłączać i Macmillan, który swymi dwuznacznymi wypowiedziami w toku wspomnianej wizyty w Moskwie starał się wywrzeć wrażenie, iż skłania się do przyjęcia „planu Rapackiego" jako podstawy do dyskusji między Zachodem a Wschodem. Wszystko to razem powodowało, że dla Bonn wiały niepomyślne wiatry, i Adenauer szukał pomocy u de Gaulle'a. Generałowi też prąd ten nie był na rękę. Perspektywy rozbrojenia i uregulowania spornych problemów międzynarodowych odsuwały go od realizacji mocarstwowych planów „prestiżu" i „maiestatu" Francji, utrudniały dojście do posiadania własnej, francuskiej bomby nuklearnej, groziły umiędzynarodowieniem konfliktu algierskiego. W rezultacie spotkanie z Adenauerem było zarazem demonstracją polityczną przeciw „planowi Rapackiego" i uregulowaniu problemu niemieckiego, a także przeciw Macmillanowi, usiłującemu odegrać rolę mediatora w sprawach między Zachodem a Wschodem. Ostatni ten punkt — „utarcie nosa" przywódcy brytyjskiemu — leżał szczególnie na sercu de Gaulle'owi. Prezydent V Republiki był jednak zbyt wytrawnym politykiem, aby nie liczyć się z nastrojami nurtującymi w danym momencie świat. Dlatego też zachował daleko idącą ostrożność. Nakazała mu ją zresztą nie tylko sytuacja ogólna, lecz także brak konkretniejszych zobowiązań Adenauera wobec politycznych projektów Pałacu Elizejskiego. De Gaulle dostrzegł wyraźnie manewry kanclerza bońskiego, starającego się obstawiać wszystkie pola: Paryż w tej samej mierze co Waszyngton i Londyn. 9 marca 1959 r. premier brytyjski Macmillan, wychodząc prawdopodobnie z założenia, iż skoro góra nie chce przyjść do Mahometa, to Mahomet musi się udać do góry, wylądował w Paryżu po raz drugi od czerwca 1958 r. Uczynił to, mimo że w myśl przyjętych zwyczajów należałoby się spodziewać rewizyty de Gaulle'a. Premier W. Brytanii rozgrywał jednak teraz zbyt ważną kartę, by miał się bawić w protokolarne formalności. Chciał wykazać, że kraj jego może być ogniwem w stosunkach między Wschodem a Zachodem, podkreślić tym znaczenie Londynu na forum międzynarodowym, osiągnąć za pomocą tego pośredniego manewru obejścia pozycji Paryża jakieś ustępstwa dla Strefy Wolnego Handlu. W rzeczywistości „pokojowa mediacja" Anglii między Zachodem a Wschodem, cały ten manewr z podróżą do Moskwy był tylko parawanem, zasłoną dymną maskującą ów wymieniony wyżej cel główny. De Gaulle doskonale to dostrzegł. Zobaczył też cień USA za plecami Anglii. Nie miał najmniejszego zamiaru odstępować Anglikom na kontynencie europejskim roli rzecznika interesów Zachodu wobec Wschodu, gdyż tę uważał za własną. Poza tym strona brytyjska i kryjący się za nią Amerykanie nie oferowali mu niczego w zamian za ewentualne uelastycznienie pozycji. Nie chcieli zwłaszcza ani o jotę ustąpić w kwestii dopuszczenia Paryża do kierownictwa NATO. W opisanej atmosferze odbyła się konferencja prasowa de Gaulle'a 25 marca 1959 r. Konferencje prasowe generała miały tę cechę szczególną, że stanowiły wypunktowanie jakiegoś określonego etapu politycznego w połączeniu z zawsze bardzo dalekimi perspektywami. Pod względem taktycznym odznaczały się tym, iż de Gaulle odpowiadał najpierw na z góry przygotowane dlań (i ustalone) pytania, potem na takie, których mu nie postawiono, a równocześnie przez cały ten czas potrafił uniknąć odpowiedzi na pytania postawione, ale niewygodne. Był prawdziwym mistrzem tego typu spotkań i chyba nigdy się tak dobrze nie bawił, jak podczas owych słownych szermierek z kilkuset dziennikarzami, którzy przy takich okazjach wypełniali wielką, ciężką od złoceń i boazerii Salę Festynów Pałacu Elizejskiego. Znane jest powiedzenie de Gaulle'a: „Podejmować wielką liczbę dziennikarzy to przyjemność, kilku — nuda, jednego — męka". Konferencje prowadzone były przez generała zawsze tym samym tonem, jakby lekkiego roztargnienia, trudnym do sprecyzowania. Było w nich coś z wykładu uniwersyteckiego, perswazji, a zarazem nonszalancji i ironii. Na te konferencje prasowe przybywał w owym okresie w ciemnoszarym ubraniu i granatowym krawacie. Towarzyszył mu nieodłącznie de Bonneval który od konferencji do konferencji, z roku na rok awansował ku uciesze dziennikarzy z podpułkownika na pułkownika, a potem na generała, ale zawsze był taki sam. Istny Mameluk Rustan przy Napoleonie. Bonneval otwierał przed generałem drzwi i podsuwał mu krzesło. De Gaulle pozdrawiał lekkim skinieniem głowy obecnych, poddawał się przez kilka chwil ostrzałowi fleszów reporterskich, po czym zaczynał mówić. Polityka zagraniczna i sprawa algierska były jedynymi tematami konferencji prasowej 25 marca 1959 r., która zawierała niemal cały program de Gaulle'a i kilka taktycznych sformułowań potrzebnych mu w owym momencie. Generał odrzucał więc zarówno radzieckie propozycje w sprawie Berlina Zachodniego, jak i uregulowania problemu Niemiec. Podkreślał zbliżenie między Francją a Bonn: „Francja i Niemcy są zdecydowane współpracować z sobą. W tym punkcie polityka kanclerza Adenauera pokrywa się z naszą. Całkiem niedawno premier Segni oświadczył mi, że taka jest również polityka Włoch". NRF na pierwszym miejscu, następnie Włochy. Ani słowa o Anglii w tym kontekście. Padło natomiast zdanie: „...sojusz atlantycki jest nie do wyobrażenia bez udziału Francji..." To odnosiło się do Amerykanów, u których pojęcie Europy zdaje się stale utożsamiać z Anglią. Dla de Gaulle'a Europa — to Francja, NRF, Włochy i Hiszpania, o której jeszcze tym razem nie było mowy. „Zjednoczenie dwóch części kraju w jedne Niemcy, które byłyby całkiem wolne, wydaje się nam normalnym przeznaczeniem narodu niemieckiego, pod warunkiem, że ten nie będzie kwestionował swych obecnych granic na zachodzie, wschodzie, północy i południu (podkreślenie moje — J. G.) i że będzie się starał wejść pewnego dnia do jednej prawnie działającej organizacji całej Europy na rzecz współpracy, wolności i pokoju" — oświadczył następnie de Gaulle i słowa te zostały słusznie zrozumiane w całym świecie za uznanie de facto przez Francję naszych granic na Odrze i Nysie. Należałoby dodać, że sformułowanie stanowiska Francji w tej sprawie zostanie jeszcze dwukrotnie powtórzone w tym roku: 1. przez premiera Debré w exposé na temat polityki zagranicznej 13 października; 2. przez samego de Gaulle'a na konferencji prasowej 10 listopada. Debré wypowiedział się wówczas za „poszanowaniem wszystkich granic, w tym również tej, którą zwykło się nazywać linią Odry i Nysy". Exposé premiera zostało zatwierdzone przez parlament i stąd niektórzy komentatorzy mówią o „uchwale Zgromadzenia Narodowego w kwestii granicy na Odrze i Nysie". Na konferencji prasowej de Gaulle interpelowany przez jednego z bońskich dziennikarzy w sprawie swego stanowiska wobec granicy na Odrze i Nysie odpowiedział: „Dlaczego chce pan mnie zmusić do powtórzenia tego, co już powiedziałem?" Po raz trzeci sprawa ta wypłynęła na wokandę w 1963 r., nazajutrz po podpisaniu przez Francję znanego układu militarno-politycznego z Bonn. Minister spraw zagranicznych Couve de Murville, interpelowany wówczas przez deputowanych z komisji spraw zagranicznych Zgromadzenia Narodowego, oświadczył krótko: „Pozycja Francji została w tej kwestii zdefiniowana cztery lata temu w deklaracjach generała de Gaulle'a i nie uległa zmianie". 23 lipca 1964 r. na swej konferencji prasowej, ujawniającej światu fiasko traktatu z Bonn, de Gaulle jeszcze raz poruszył sprawę granic. Stwierdził, że wobec „problemu granic i narodowości w Europie środkowej i wschodniej... nie ma solidarności między Niemcami a Francją..." Uznanie granicy na Odrze, i Nysie jest więc stałym czynnikiem w polityce Francji. Powtórzy to później w Polsce. W tym punkcie nie zmienił zdania nigdy. Od 1944 r. do swojej śmierci. De Gaulle był realistą i z całą pewnością od zakończenia wojny zdawał sobie sprawę z tego, że polskie granice na Odrze i Nysie są faktem nieodwracalnym. To byłby podstawowy powód numer ieden. Generał, stając na gruncie uznania naszych granic zachodnich, podkreślał wobec świata, a zwłaszcza zachodnich partnerów, swój realizm, a przede wszystkim niezależność Paryża w zajmowaniu pozycji politycznych. Był to powód numer dwa o praktycznym już znaczeniu dla de Gaulle'a. Trzecią przyczyną był kontekst spraw międzynarodowych, w jakim padły te słowa. Stwierdziliśmy już, że idea „planu Rapackiego" czyniła w tym momencie poważne postępy zarówno wśród opinii publicznej we Francji, jak i w świecie oraz wśród licznych specjalistów spraw międzynarodowych. Idea ta, łącznie ze stanowiskiem Moskwy, Warszawy i innych krajów socjalistycznych w kwestii uregulowania spornych problemów między Zachodem a Wschodem oraz zapobieżenia rozwojowi zbrojeń nuklearnych i widmu nowej wojny, była czymś w rodzaju głosu sumienia dla logicznie myślących ludzi. De Gaulle nie mógł się z tym nie liczyć i wiedział, że postawiony Niemcom bońskim warunek dotyczący granic będzie przychylnie przez opinię światową oceniony. To także było dla niego ważne. Podkreślenie tego warunku było jednocześnie wskazaniem, że Francja zamierza prowadzić w Europie własną politykę i nie będzie przyjmowała gotowych tez preparowanych przez Waszyngton oraz narzucanych Zachodowi za pośrednictwem rozmaitych transmisji Białego Domu z Anglią na czele. To był czwarty powód. Piątym była nuta ostrzeżenia pod adresem Adenauera, by nie sądził, że da sobie w Europie zachodniej radę wyłącznie przy poparciu USA, że może bezkarnie lawirować między Londynem a Paryżem, że musi się liczyć z Pałacem Elizejskim. Koronnym powodem było niemniej jednak szczere niewątpliwie przekonanie de Gaulle a, że istnienie granicy na Odrze i Nysie leży w najgłębszym interesie Francji, że stanowi gwarancję jej bezpieczeństwa. Tylko tym — trzeba to z naciskiem podkreślić — da się wytłumaczyć fakt, że wśród wszystkich swych skomplikowanych manewrów, wypadów naprzód, okrążeń i obejść dyplomatycznych, cofania się i znów rozpoczynania ofensywnych działań stanowisko Paryża wobec Odry i Nysy pozostaje niezmienne. Rzecz charakterystyczna, że de Gaulle już podczas tej konferencji prasowej lał raz zimną, to znów gorącą wodę. Warto zwrócić uwagę, że w następnym fragmencie swych wypowiedzi odrzucał „plan Rapackiego", w czym zajmował stanowisko takie samo jak USA, i osładzał gorzką pigułkę, którą chwilę przedtem wdusił Adenauerowi do gardła. Zgodnie z zasadą hydroterapii, jaką uprawiał w tym dniu wobec Bonn, de Gaulle był jednak za zwołaniem konferencji na szczycie i stwierdził, że „żadne uczucie konkurencji czy animozji nie ożywia narodu francuskiego pod adresem narodu rosyjskiego, a wręcz przeciwnie, Francję łączy z nim realna i tradycyjna przyjaźń". Tak tedy de Gaulle zaczynał starać się o przywrócenie swej polityki z lat Wolnej Francji. Poza tym było to znów podkreślenie własnej niezależności politycznej oraz z całą pewnością poszukiwanie swobody manewru, tak potrzebnej Paryżowi w chwili, gdy wojna algierska nie była ciągle jeszcze zakończona i krępowała w najwyższym stopniu ruchy Francji na forum światowym. W niektórych fragmentach konferencja z 25 marca 1959 r. była „wyznaniem wiary" de Gaulle'a w niezwykle szerokiej skali, rzec można „ponadczasowej" i „ponadhistorycznej". „W naszych czasach — oświadczył on — jedynym sporem, jaki się liczy, jest ten toczony przez człowieka. Idzie o ocalenie człowieka, o zorganizowanie mu życia, o jego rozwój. My, ludzie żyjący między Atlantykiem a Uralem, my, którzy stanowimy Europę, dysponujemy wraz z jej córką — Ameryką — głównymi bogactwami cywilizacji... czyż nie możemy stworzyć braterskiej organizacji, która poniesie pomoc innym?" Generał posiadał własną wersję pokojowego współistnienia. Amerykański dziennikarz Cyrus Sulzberger, który wielokrotnie rozmawiał z prezydentem V Republiki, zanotował jego wypowiedź na ten temat: „Do współistnienia dojdzie — mówił de Gaulle — ale nie będzie ono szczere. Będziemy mieli wymiany wizyt, baletów, spotkań piłki nożnej i ekip sportowych. W tym czasie Rosjanie będą się rozwijać pod względem ekonomicznym i iść naprzód... Zachód skonstruuje własne współistnienie, ale to, pozbawione myśli przewodniej, nikogo nie zadowoli. Europa będzie wegetować..." Sformułowanie kapitalne, gdyż odzwierciedlała się w nim cała myśl przewodnia de Gaulle'a. Generał zdawał sobie sprawę, że oba istniejące w świecie wielkie systemy muszą współistnieć, ale jednocześnie widział przyszłość jako bezustanną ostrą walkę o równowagę sił — polityczną, militarną, gospodarczą. W tym przewidywaniu umacniał własne pozycje. Sytuacja trochę się poprawiła. Wymienialność franka otworzyła drzwi dla dopływu kapitałów z zewnątrz i ułatwiła wyprostowanie bilansu płatniczego. Od wiosny 1959 r. udało się, przejściowo wprawdzie (ale to pozwoliło na złapanie oddechu), zahamować zwyżkę cen. Od maja eksport dorównywał nareszcie importowi. Zaczynał go już nawet przewyższać. Była to olbrzymia ulga dla rządu, choć w perspektywie pojedynczej francuskiej gospodyni domowej nie zmieniało się nic. IV „W polityce nie liczą się zamierzenia, lecz wyniki". Z POWIEDZEŃ CHARLESA DE GAULLE'A Wojna w Algierii trwała. Zbyt wielkie były ofiary krwi ze strony Algierczyków, zbyt wiele kosztowały ich już te działania, by osobiste pojawienie się na arenie de Gaulle'a, nawet z worem pełnym obietnic, mogło zmienić ich dążenia niepodległościowe. De Gaulle objął władzę w czwartym roku tej wojny, za początek której uważa się datę 1 listopada 1954 r. Prawie 800 tysięcy żołnierzy francuskich walczyło w 1959 r. w Algierii przeciw powstańcom bez żadnego skutku. 16 września tegoż roku de Gaulle wygłosił ważne przemówienie: „W imię Francji i Republiki, w oparciu o przyznane mi przez Konstytucję prawo konsultowania obywateli, jeśli tylko Bóg zachowa mnie przy życiu, a naród będzie mnie słuchał, zobowiązuję się zapytać Algierczyków w ich dwunastu departamentach, czym chcą ostatecznie być, oraz wszystkich Francuzów o ich zdanie na temat tego wyboru". A więc referendum. „Pytanie (o samookreślenie — przyp. J. G.) zostanie postawione Algierczykom — stwierdza de Gaulle — indywidualnie, ponieważ od kiedy świat światem, nigdy nie było ani jedności, ani tym bardziej suwerenności Algierii. Kartagińczycy, Rzymianie, Wandale, Bizantyjczycy, Arabowie syryjscy, Arabowie z Kordoby, Turcy, Francuzi, jedni po drugich wkraczali do tego kraju i nigdy w żadnej formie nie zastawali jakiegoś państwa algierskiego... Co do daty głosowania nad samookreśleniem, to ustalę ją w odpowiednim momencie, najdalej w cztery lata po rzeczywistym przywróceniu pokoju" — dodał de Gaulle jeszcze jedno zastrzeżenie. Tak więc powstańcy algierscy powinni złożyć broń, zdać się na niego i wierzyć, że po upływie czterech lat pozwoli narodowi algierskiemu wypowiedzieć się na temat tego, czego pragnie. W wyniku tego — jakże odległego! — głosowania de Gaulle przewidywał ewentualność trzech rozwiązań: secesję, czyli oderwanie się Algierii od Francji; „frankizację", tj. włączenie Algierii do Francji, inaczej mówiąc integrację potwierdzającą status quo; „zrzeszenie" Algierii z Francją przy pewnej ograniczonej autonomii Algierczyków. Najważniejsze w tym wystąpieniu było oczywiście przyznanie Algierczykom prawa do samookreślenia. Stanowiło to ogromną ewolucję w ocenie sytuacji ze strony francuskiej. W kilka dni potem Tymczasowy Rząd Republiki Algierskiej odpowiedział pozytywnie na propozycje de Gaulle'a. Dla jasności warto w tym miejscu stwierdzić, że rozmowy między Francuzami a FLN ciągnęły się w postaci fragmentarycznego badania terenu już od dawna. W 1955 r. prowadził je major Vincent Monteil z przebywającym wówczas w więzieniu Barberousse późniejszym premierem TRRA Ben Kheddą. W kwietniu 1956 r. wysłannicy Quai d'Orsay, Begarra i Gorse, spotkali się w Kairze z Mohammedem Khiderem. W lipcu tego roku inne spotkanie, między Mohammedem Yazidem i Ahmedem Francisem a zastępcą sekretarza generalnego SFIO Comminem, odbyło się w Belgradzie. We wrześniu taki sam kontakt, w analogicznym składzie, miał miejsce w Rzymie, a następnie znów w Belgradzie. Jednocześnie ambasadorowie Tunezji i Maroka — dr Mokkadem i Ahmed Ben Melih — prowadzili w porozumieniu z Paryżem liczne rozmowy z Mohammedem Khiderem w Kairze. Aresztowanie przywódców FLN z Ben Bella na czele przerwało te kontakty na cały rok 1957. Jedynym źródłem informacji byli w tym okresie dla obu stron walczących dziennikarze francuscy i zagraniczni, którzy spotykali się z przedstawicielami stron walczących, ale, jak to zwykle dziennikarze, mówili różne rzeczy: prawdziwe i zmyślone lub wyrażając się delikatniej — „wykoncypowane". Na przełomie 1957 i 1958 roku powstańcy wysłali na stałe do Lozanny swego nieoficjalnego ambasadora Taieba Bularufa (pseudonim „Pablo"). Na horyzoncie ukazał się wtedy znów Georges Pompidou, reprezentowany przez Algierczyka Abderrahmana Faresa. Fares miał zorganizować spotkanie między de Gaulle'em a Ferhatem Abbasem, ale generał wycofał się z tego projektu, ponieważ w tym okresie liczył na inne rozwiązanie przy pomocy „lojalnych Algierczyków", tj. ściśle mówiąc, agentów werbowanych przez francuską „służbę psychologiczną" i mających rozsadzić FLN od wewnątrz. W 1959 r. miało miejsce kilka kontaktów w Szwajcarii między ministrem sprawiedliwości Micheletem a przedstawicielem algierskiego Czerwonego Półksiężyca drem Ben Thami. Dnia 10 września 1959 r., na sześć dni przed omówioną konferencją prasową, minister Michelet poinformował z polecenia generała w twierdzy Aix algierskiego wicepremiera Ben Belle o treści wypowiedzi de Gaulle'a. Rozmowa odbyła się na wałach twierdzy, aby uniknąć podsłuchu ultrasowskich mikrofonów obsługiwanych przez straż więzienną. Wszystko to było trochę jak film sensacyjny i na szczegółowy opis z pewnością nie starczyłoby nam miejsca w jednej książce. W każdym razie Francuzi wiedzieli, jak do powstańców dojść i w jaki sposób omówić z nimi przyszłe spotkanie. O ile jednak ci przyjęli pozytywnie i z filozoficznym spokojem propozycje de Gaulle'a z 16 września 1959 r., o tyle wręcz odwrotny efekt wywołała ta konferencja prasowa wśród ultrasów algierskich i korpusu oficerskiego. Zupełnie jakby ktoś chlusnął benzyną na niewygasły ogień. De Gaulle dobrze znał te nastroje i leżące u ich podstaw złudzenia swych współrodaków z Algierii Niewątpliwie dlatego w przeddzień swej konferencji prasowej odbył nową podróż po tamtejszych stołówkach oficerskich. Pierwszą, którą odwiedził, była dowódcy pułku spadochroniarzy, pułkownika Bigearda, uchodzącego za jednego z najzagorzalszych zwolenników „Algierii francuskiej". — Dopóki ja żyję, nigdy sztandar FLN nie będzie powiewał nad Algierem... Kto to powiedział? Można by sądzić, że Bigeard... Nie. Te słowa padają z ust de Gaulle'a w dniu 27 sierpnia 1959 r., a więc na trzy tygodnie przed konferencją prasową 16 września. W tymże tonie utrzymane były wszystkie inne wypowiedzi generała. Dezorientacja ultrasów była absolutna. De Gaulle pogłębił ją, dekorując 14 września uroczyście orderem Krzyża Wyzwolenia — odznaczeniem przyznanym niespełna 200 osobom — b. premiera Bidault, znanego ze swych sentymentów dla „Algierii francuskiej". Ceremonia odbyła się w 16 lat po wyzwoleniu! Bidault, który stał w czasach okupacji na czele francuskiej Krajowej Rady Ruchu Oporu, walczył teraz z głęboką rozterką. Doskonale rozumiał cel spóźnionego gestu de Gaulle'a, jednakże nie oparł się magii orderu. Ultrasi niewiele z tego pojmowali. Byli zachwyceni. Nic dziwnego, że wystąpienie z 16 września wywołało wśród nich niebywałą burzę. Jeżeli nie zareagowali natychmiast w stylu 13 maja, działo się tak jedynie dlatego, że wśród skrajnie prawicowych organizacji i w łonie korpusu oficerskiego nie było na razie jedności poglądów w ocenie sytuacji. Jacques Soustelle na przykład, będący jednym z „mózgów" tego ruchu, uważał, iż występowanie przeciw zasadzie samookreślenia byłoby „idiotyzmem politycznym", gdyż oznaczałoby, że „ruch narodowy" boi się wyników głosowania i nie wierzy, iż Arabowie wypowiedzą się za Francją. Massu ze swej strony, podobnie jak Gardes i inni oficerowie, nie widział na razie powodu do wystąpienia, ponieważ de Gaulle nie miał zamiaru wdawać się w polityczne dyskusje z „rebeliantami" i wyraźnie oświadczył, że zwraca się do Algierczyków „indywidualnie", gdyż narodem „nigdy w historii" nie byli. W sumie dezorientacyjna akcja de Gaulle'a była jak zwykle owocna. Dla większego bezpieczeństwa pozbawiony został stanowiska jedynie generał André Zeller — szef sztabu wojsk lądowych — który na łamach paryskiego tygodnika prawicowego „Carrefour" toczył wraz z Bidaultem zaciekłą kampanię na rzecz „Algierii francuskiej" przeciw... inteligencji „zdradzającej Francję" i „kumającej się z rebeliantami". Zgodnie z oceną delegata generalnego Delouvriera był on „człowiekiem niebezpiecznym". Usunięcie Zellera wywołało trochę plotek, ale nie było to groźne. Generał mógł tedy odłożyć chwilowo sprawę algierską na później i zająć się znów polityką zagraniczną. Ani przez chwilę nie rezygnował ze swej linii wytycznej, której dalekim jeszcze celem było przekonanie świata, iż Amerykanie mogą mieć wprawdzie leadership w NATO, ale gospodynią w Europie zachodniej jest Francja. Dla podkreślenia tej zasady już w kilka tygodni po pobycie Chruszczowa w USA de Gaulle, idąc śladami Eisenhowera, zaprosił przywódcę ZSRR do Paryża. Decyzja błyskotliwa i praktyczna zarazem. Działo się to wszak w epoce Camp David — spotkań amerykańsko- radzieckich. Paryż de Gaulle'a nie mógł zostać w tyle... Prestiż wymaga jednak siły. Toteż de Gaulle zapowiedział 10 listopada 1959 r., że Francja będzie kontynuowała prace nad konstrukcją własnej bomby atomowej i przeprowadzi szereg wybuchów doświadczalnych. Jednocześnie twardo odmawiał Anglikom zgody na otwarcie w Paryżu sekretariatu Strefy Wolnego Handlu, co jeszcze bardziej usztywniło jego stosunki z Londynem. Na odcinku stosunków z USA też dochodziło do starć. Francuskie zakłady lotnicze Dassault miały wyposażyć Luftwaffe w aparaty typu „Mirage III", tymczasem amerykańska firma Lockheed przeforsowała, nie bez pomocy Białego Domu i dowództwa NATO, swoje samoloty „Starfighter" i zdmuchnęła Francuzom sprzed nosa nie tylko zamówienie bońskie, lecz także belgijskie i holenderskie. „Przemysł amerykański zajmuje w Europie to miejsce, które my mieliśmy nadzieję zająć" — pisał dziennik finansjery francuskiej „Information". Transakcja dla nabywców fatalna. Aparaty „Starfighter" okażą się szybko „latającymi trumnami". Sama Luftwaffe miała około 200 katastrof. Naturalnie Francuzi tego jeszcze wtedy nie wiedzieli. Szczególnie zaciekła batalia toczyła się jednak w związku z ropą saharyjską. W latach 1957—1958 rząd francuski zawarł ze Standard Oil i międzynarodowym kartelem naftowym szereg korzystnych dla tych monopoli umów w sprawie rafinacji i dystrybucji czarnego paliwa ich kanałami w krajach Europy zachodniej. Poza korzyściami materialnymi Paryż oczekiwał od tych sił poparcia swej polityki przeciw powstańcom algierskim. Jednakże monopole amerykańskie miały zbyt rozległe interesy w świecie arabskim, aby chciały się z powodu „Algierii francuskiej" zbytnio narażać na trudności z innymi krajami i przyszłym państwem algierskim. Dlatego też udzielały Paryżowi wyłącznie cichego poparcia, ale Francja uważała to za niewystarczające. W rezultacie i tytułem riposty powstała w Paryżu Generalna Unia Ropy, mająca stworzyć własną francuską sieć rafinacji oraz dystrybucji. Był to pierwszy zasadniczy krok „wojenny" wobec monopoli amerykańskich i angielskich. Drugi stanowiło żądanie pod adresem państw Wspólnego Rynku, by ropie saharyjskiej dały pierwszeństwo w zakupach. Amerykański podsekretarz stanu do spraw handlu Douglas Dillon natychmiast wyjechał w podróż po krajach Europy. Składał wizyty w Bonn, Londynie i Paryżu, wszędzie przeciwstawiając się planom de Gaulle'a. Skutki nie dały na siebie długo czekać. Francuski horyzont polityczny w stosunkach z zachodnimi partnerami zasnuł się jeszcze gęstszą niż dotąd mgłą. Przede wszystkim Bonn przeciwstawiało się wszelkiej preferencji dla ropy saharyjskiej. „Byłby to początek końca ekonomiki liberalnej we wszystkich krajach Wspólnego Rynku. Ceny, jakich domaga się Francja dla swej ropy w imię solidarności europejskiej, są zbyt wysokie" — pisała „Frankfurter Allgemeine Zeitung". W tym mrowisku sprzecznych interesów był jeszcze problem brytyjski. Londynowi, będącemu rzecznikiem interesów Strefy Wolnego Handlu, nie pozostawało nic innego, jak pozorne przynajmniej poparcie polityki współistnienia, głoszonej przez ZSRR i kraje socjalistyczne, dla znalezienia wylotów dla swego handlu. De Gaulle bacznie ten ruch obserwował i teraz, gdy po oświadczeniu na temat Odry i Nysy z 16 września, po Camp David oraz po zaproszeniu przywódców radzieckich do Francji Niemcy zachodnie zaczynały wierzgać, bał się, iż Bonn przechyli się na stronę brytyjską. Zareagował na to czwartym z kolei spotkaniem z Adenauerem w Paryżu 1 grudnia 1959 r. Jeszcze przed tym zwołał — 10 listopada — nową konferencję prasową jedynie po to, by zapowiedzieć, że „Francja stanie się szybko mocarstwem nuklearnym", oraz oświadczyć pod adresem powstańców algierskich, że mogą przybyć do Paryża, „kiedy zechcą". Ta pierwsza enuncjacja miała oczywiście na celu uspokojenie Bonn, że Paryż nie bierze znów aż tak poważnie odprężenia w stosunkach międzynarodowych, by się Niemcy zachodni mieli tym ponad miarę niepokoić. Druga powinna była z kolei uspokoić ultrasów: rząd nie miał zamiaru podejmować żadnych inicjatyw w kierunku pokojowych rokowań z FLN. Parlamentariusze powstańców powinni sami przybyć do Paryża i wtedy potraktuje się ich jako pełnomocników do podpisania warunków kapitulacji na zasadach określonych 16 września. Na kilka dni przed wizytą Adenauera i tuż po tej konferencji prasowej de Gaulle był w Strasburgu z okazji rocznicy wyzwolenia tego miasta. Zwrócony twarzą do Renu, wygłosił wtedy — 21 listopada 1959 r. — przemówienie, w którym m. in. stwierdził: „Ren powinien być więzią, więzią między wszystkim, co wielkie i silne po obu jego stronach... Oto na tym zachodzie Europy idziemy ku coraz ściślejszej współpracy między dwoma narodami, które często ze sobą walczyły i wiodły spory, ale dziś ludzki obowiązek zmusza je do marszu ramię przy ramieniu, tą samą drogą i ku temu samemu ludzkiemu celowi..." Od Renu dął lodowaty wiatr. Oficerowie myśleli nie o tym, co de Gaulle do nich mówił, ale o Algierii. Byli pełni wrogości. Ostentacyjnie nie słuchali przemówienia. „Jeżeli nie pójdziecie za mną, będziecie straceni" — krzyknął do nich generał. Listopadowy dzień był szary i ponury. Był to jednak tylko prolog do tego, co się miało rozegrać. Adenauer uzyskuje podczas rozmowy z de Gaulle'em prawie wszystko, czego pragnął („prawie wszystko", ponieważ nie uzyskał wycofania się generała ze stanowiska w kwestii Odry i Nysy), a więc zapewnienie, że w sprawie Berlina Zachodniego i w kwestii zawarcia traktatu pokojowego z obu państwami niemieckimi stanowisko Paryża jest takie samo jak Bonn, oraz umowę przyznającą Bundeswehrze prawo do szkolenia swych jednostek we francuskich bazach wojskowych, jak również do posiadania rezerw logistycznych na terytorium Francji. Zdjęcia z tego okresu, które można oglądać na pierwszych stronach francuskich i bońskich gazet, przedstawiają prezydenta V Republiki i kanclerza bońskiego ściskających sobie ręce z uśmiechem — rzadkim gościem — na twarzach obu starców. Horyzont zaciemniały jednak sprawy monetarne. Na ich tle przeżył gabinet premiera Debré swój pierwszy prawdziwy kryzys. Poszło o tak zwaną sprawę ministra finansów Antoine'a Pinaya. Francuskie koła kapitalistyczne dzieliły się w tym czasie na dwa kierunki w polityce ekonomicznej: zwolennicy pierwszego wysuwali na czoło problem monetarny sensu stricto i określali się mianem „deflacjonistów"; zwolennicy drugiego domagali się walki przeciw zmniejszaniu zamówień i otrzymali nazwę „inflacjonistów". Pierwsi reprezentowali głównie interesy banków potrzebujących „silnej" waluty dla inwestowania za granicą, zwłaszcza w krajach Wspólnego Rynku, i przyciągania kapitałów amerykańskich do Francji. Drudzy byli przedstawicielami interesów przemysłowych (metalurgii, samochodów, chemii) i bali się bardziej wszelkiego kryzysu w eksporcie niż nowego osłabienia waluty. Polityka prowadzona przez Pinaya była wypadkową względnie kompromisem obu tych kierunków. Dewaluacja franka, o której była już mowa, ułatwiała sytuację przemysłowi na rynkach eksportowych, a jednocześnie umożliwiała utrzymanie waluty na silniejszym fundamencie, a tym samym inwestycje amerykańskie. Jednakże równocześnie rząd gaullistowski zamiast hamować własne inwestycje, zwiększył je w 1959 r. o 30,9 proc. W chwili gdy konflikt między popieraną przez Amerykanów oraz lansowaną przez Anglików Strefą Wolnego Handlu a Wspólnym Rynkiem narastał, gdy wzmagało się napięcie w sprawie ropy saharyjskiej, Pinay coraz bardziej skłaniał się ku pierwszemu kierunkowi, zwanemu także amerykańskim. Był więc za porozumieniem między Strefą Wolnego Handlu a Wspólnym Rynkiem, za zniesieniem wszelkich ilościowych ograniczeń w imporcie do „małej Europy", na czym bardzo zależało monopolom USA, za „liberalizacją" wymiany i przeciw zbytniemu protekcjonizmowi — słowem za przekształceniem Wspólnego Rynku w „otwarte" porozumienie. „Pomoc Stanów Zjednoczonych — mówił Pinay w listopadzie 1959 r. — pozwoliła Europie na podniesienie się z trudnej sytuacji. Należy więc dziś znieść ograniczenia wobec USA". Stanowisko to było całkowicie sprzeczne z dążeniami de Gaulle'a, który pragnął przekształcić Europę zachodnią w nowy blok sprzymierzony z USA, ale bez integracji. Polityka „otwartych granic", głoszona przez Pinaya, faworyzowała zwłaszcza Anglię, która o to właśnie biła się już od szeregu miesięcy. Dyskusje między Pinayem a resztą gabinetu z de Gaulle'em na czele toczyły się cały grudzień i zakończyły przegraną ministra finansów, który ustąpił 13 stycznia 1960 r. Dążenie do posiadania własnej bomby atomowej, wojna algierska, starania o utrzymanie kontroli nad Czarną Afryką były polityką bardzo kosztowną. De Gaulle domagał się 500 milionów nowych franków z podatków dodatkowych. W praktyce suma ta uzyskana została w sposób urągający wszelkiemu równomiernemu rozłożeniu ciężarów na obywateli. Tak więc 170 milionów wchodzących w skład tej kwoty pobrał skarb V Republiki drogą zwiększenia podatków pośrednich, tj. poprzez wzrost cen artykułów monopolu państwowego, jak zapałki, papierosy, alkohol i in., 160 milionów uzyskano przez zwiększenie przypadających skarbowi opłat mieszkaniowych. Jedno i drugie posunięcie ugodziło, jak widzimy, w masę szarych konsumentów, którzy musieli więcej płacić za artykuły monopolowe i komorne. Pozostawało do ściągnięcia jeszcze 170 milionów. 30 milionów osiągnięto dzięki podatkom od luksusowych willi, jachtów, prywatnych stajni wyścigowych, a 140 milionów — od zysków wielkich przedsiębiorstw. Dopiero te dwie ostatnie pozycje obciążają najbogatsze warstwy, które jednak reagują natychmiast zwyżką cen swych produktów na rynku wewnętrznym. Brak podwyżek płac oraz ciężar podatków pośrednich nie były w tym czasie jedynymi obciążeniami ludzi pracy. Rząd gaullistowski starał się oszczędzać na wydatkach o charakterze socjalnym. Wzrastały więc opłaty, jakie każdy ubezpieczony we Francji musiał wnosić za leczenie (z 20 do 40 proc), wyłączało się z opieki społecznej szereg rodzajów kuracji sanatoryjnych, zmniejszało dodatki rodzinne. Skutki nie dały na siebie długo czekać. „Od 1 lipca 1957 do 1 kwietnia 1959 r. siła nabywcza robotnika w Paryżu zmniejszyła się — czytamy w ówczesnym sprawozdaniu komisji finansów Zgromadzenia Narodowego — o 12 proc. Spadek siły nabywczej daje się odczuć szczególnie w większych rodzinach... i jest tym cięższy, że rejestrujemy go właściwie po raz pierwszy od zakończenia wojny". W tym czasie, tj, jesienią 1959 r., ceny, których bieg śledzi się we Francji w oparciu o wskaźnik 173 do 250 podstawowych artykułów (pierwszej potrzeby), wzrosły już — według oficjalnych statystyk — o 27 proc. Dewaluacja i wzrost podatków pośrednich ugodziły także wieś francuską. Tutaj gaulliści podnieśli podatki od zysków z 19,8 do 22 proc, zmniejszyli natomiast zniżki przysługujące rolnikom przy zakupie maszyn, nawozów sztucznych, chemikaliów do walki z pasożytami itp. W rezultacie rozbieżność między cenami skupu hurtowego artykułów rolnych a cenami artykułów przemysłowych zwiększyła się groźnie na niekorzyść wsi. Te ostatnie wzrosły o 10,5 proc. w porównaniu ze średnią z 1958 r., podczas gdy ceny artykułów rolnych w skupie hurtowym spadły o 5 proc. Płaca robotnika rolnego była przy tym o 22 do 28 proc. niższa od tej, jaką średnio otrzymywał pracownik innych gałęzi zatrudnienia. Najciężej ugodzony był drobny i średni rolnik. Tak np. o ile ulga 10-procentowa obowiązywała przy zakupie maszyn, których cena przewyższała 300 nowych franków, o tyle nie było żadnej ulgi do wysokości tej kwoty. Jasne iest, że w tych warunkach bogaty farmer miał wciąż jakąś zniżkę (choć też mniejszą niż dawniej), ale za to drobny i średni chłop, kupujący mniej maszyn, nie miał żadnej. To samo dzieje się w dziedzinie podatków. Za pierwszych 30 arów płaciło się podatek w wysokości 50 nowych franków, natomiast za gospodarstwa o powierzchni przekraczającej hektar — 18 nowych franków. Małe gospodarstwa były w takim systemie skazane na zagładę i władze bynajmniej tego nie ukrywały. Sprawozdanie specjalnej komisji agrarnej Krajowej Federacji Syndykatów Producentów Rolnych, złożone na przełomie 1959 i 1960 r., stwierdza, że z 2 260155 gospodarstw istniejących we Francji 790 tysięcy musi zniknąć. Komisja Rolna Wspólnego Rynku przewidywała ze swej strony zniknięcie wszystkich gospodarstw o powierzchni mniejszej niż 10 hektarów. Perspektywa, która nie mogła budzić zachwytu wśród chłopów. W ciężkiej sytuacji znalazł się wreszcie drobny handel i rzemiosło na skutek poparcia udzielanego przez władze wielkim domom handlowym. W grudniu 1959 r. powstało we Francji „Towarzystwo badań nad organizacją łańcucha dystrybucji", oparte na takich filarach, jak Bank Indochin, reprezentowany w rządzie przez Giscarda d'Estainga, domy towarowe „Bon Marche" przywódców gaullistowskich Dewawrina i Chalandona, domy towarowe „Bazar de l'Hôtel de Ville", Bank Handlowy Paryża, domy towarowe „Galeries Lafayette" i „Printemps", amerykańskie towarzystwa Monmouth Lee and Co. i Grand Union Co., Bank Pascha z Genewy. Była to prawdziwa ofensywa przeciw drobnemu handlowi i rzemiosłu, gdyż wielkie domy towarowe mają nawet własne warsztaty produkcyjne i fabryki, co pozwala im na morderczą regulację cen konkurencyjnych aż do zniszczenia każdego przeciwnika. Umacnianie własnych monopolistycznych pozycji kapitalizmu francuskiego nie wstrzymało bynajmniej procesu przenikania na teren Francji inwestycji amerykańskich, tj. procesu, który trwał w wyniku „planu Marshalla". Wabikiem dla Amerykanów są znacznie łagodniejsze przepisy podatkowe we Francji niż w USA oraz to, że przy tych „liberalnych" przepisach inwestycje amerykańskie korzystają jeszcze z 10-procentowej zniżki w porównaniu z francuskimi i nie łączą się z żadnym zbytnim ryzykiem, gdyż inwestor może, gdy uzna to za stosowne, wycofać się. W niedługim czasie całe dziedziny produkcji dostały się we Francji w ręce Amerykanów. Na nich przypada około 70 proc. inwestycji w przemyśle telefonicznym, elektronicznym, maszyn do liczenia, maszyn do szycia czy do pisania. To samo stało się w przemyśle aprowizacyjnym. Koncerny Coca-Cola, Nestle (mleko w proszku), Astra (margaryna), Legall, Kraft i Nescafe (kawa), Heudebert, Crema, Gringoire (ciasta), Maggi (przetwory mięsne) są jedynie nikłą częścią tej ogromnej sieci, która jak pajęczyna oplotła Francję. Osławiony United Fruit, znany z kolonizacji Ameryki Południowej i infiltracji na innych kontynentach, skupował na zasadzie wyłączności zbiory owoców i warzyw oraz podporządkował sobie winnice Langwedocji. Koncern Libby MacNeill zasypał Francję swymi konserwami, wypuszczanymi pod marką kilkunastu różnych firm dla zmylenia konsumenta. W tym samym czasie amerykański Chrysler stopniowo podporządkował sobie zakłady Simca, a Ford i General Motors — fabrykę Citroena, produkcję opon Michelina i inne firmy. Społeczeństwo francuskie wierzyło jednak początkowo, że de Gaulle wprowadzi na froncie socjalnym pozytywne zmiany; między czerwcem 1958 a lutym 1959 r. liczba konfliktów pracy i dni strajków była najniższa od 1947 r. Kontrast, który potem następuje, jest uderzający. O ile w 1958 r. zarejestrowano 954 konflikty i 1 137 741 dni strajków, o tyle w 1959 r. jest już 3725 konfliktów i 6 223 356 dni strajków. Samych tylko metalowców strajkowało w ostatnim kwartale 1959 r. ponad 400 tysięcy. 2 grudnia tegoż roku przerwało pracę milion funkcjonariuszy państwowych. Strajkowały setki tysięcy pracowników metra, elektrowni, gazowni, zakładów oczyszczania miasta, urzędników bankowych i innych. Strajki te miały różne formy: od krótkich do kilkudniowych przerw pracy, ale intensywność ruchu była niezwykle silna. Rząd gaullistowski reagował najpierw mobilizacjami pracowników, jak np. kolejarzy latem 1959 r. Mobilizacje, będące jawnym naruszeniem swobód republikańskich, pogłębiały tylko ogólne niezadowolenie i zwiększały ducha bojowego wśród zagrożonych materialnie mas. To samo działo się na wsi. W październiku 1959 r. 30 tysięcy chłopów demonstrowało w Bretanii; w grudniu i z początkiem stycznia 1960 r. strajkowało już w różnych częściach Francji 220 tysięcy. Rząd do głębi zaniepokojony tym ruchem, obejmującym robotników, chłopów i średnią warstwę mieszczaństwa, zdecydował się na kilka ustępstw. Zwiększeniu uległy dodatki rodzinne, przywrócono niektóre renty dla byłych kombatantów, podniesiono o 2 proc. pobory kilku kategoriom robotników i funkcjonariuszy, łącząc te nikłe zresztą kroki z obietnicami na przyszłość. Zrobiono to notabene w chwili, gdy w związkach zawodowych, z potężną CGT na czele, była już mowa o strajku generalnym. De Gaulle dobrze wiedział, co to oznacza. Strajk generalny, gdyby został ogłoszony, musiałby zmusić rząd bądź do cofnięcia się na całej linii, bądź doprowadziłby do obalenia systemu, czyli jego samego. Należało na gwałt odwrócić uwagę mas od takiej akcji. De Gaulle zastosował tu metodę akcji psychologicznej. Gaullistowski deputowany Neuwirth — jeden z dawnych pracowników „Anteny" — przybył z Algieru do Paryża i w kuluarach parlamentu opowiadał na prawo i na lewo o przygotowaniach ultrasów do „powstania", o wysłaniu przez nich do Francji specjalnych ekip sabotażowych i dywersyjnych, które mają wysadzać mosty, kompresory fabryczne, mordować działaczy UNR, republikańskich, związkowych i komunistów. Prasa podchwyciła to natychmiast. Paryż, a za nim cała Francja nie mówiły wkrótce o niczym innym. Niebezpieczeństwo faszyzmu miało skłonić robotników, chłopów i urzędników do przerwania strajków, do zaprzestania ataków przeciw de Gaulle'owi. „Jest coś florentyńskiego w historii Francji. Bunty przeplatają się w niej z konspiracjami, ale wśród nich trudno jest odróżnić te, które montowane są przez rządy, od tych organizowanych przez opozycję. Pojęcie państwa i legalności zatarło się od narodzin rządu Pétaina, lądowania Anglików i Amerykanów, zabójstwa Darlana, eliminacji Girauda i pojawienia się de Gaulle'a" — napisał francuski dziennikarz Claude Paillat. 12 stycznia 1960 r. na lotnisku Maison-Blanche w Algierze wysiadł z samolotu Air- France korespondent „Süddeutsche Zeitung" z Monachium, Kempski, publicysta polityczny, były spadochroniarz z tych hitlerowskich jednostek, które upamiętniły się ongi i wzbudziły w oczach różnych zachodnich sympatyków podziw desantem na (nie bronioną) Kretę. Kempski miał w kieszeni specjalny glejt Quai d'Orsay na przeprowadzanie wywiadów z różnymi generałami i pułkownikami armii francuskiej w Algierii, list polecający do nich i kilka prywatnych, ale wpływowych rekomendacji. Podróż odbył zresztą za pieniądze francuskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, które się tego nigdy nie będzie zapierać. Kempski ma ogorzałą twarz o sportowo-marsowym wyrazie, takąż sylwetkę, błękitne oczy i czoło przedłużone łysiną czterdziestolatka. Swymi zamaszystymi ruchami, jasnym uśmiechem i manierami, jakże podobnymi do tych, którymi odznaczają się spadochroniarze francuscy, musi tu budzić zaufanie. Jest naprawdę świetnie dobrany. Rozmawia najpierw z naczelnym dowódcą generałem Challe'em, potem z generałem Lancrenonem, dalej z tuzinem pułkowników, podpułkowników i majorów, których serca podbija bez reszty. Dochodzi wreszcie do Massu, słynnego Massu, bez którego żaden wywiad nie może się przecież obyć. Trzeba przyznać, że dowódca spadochroniarzy nie chciał go długi czas przyjąć. Nie lubił rozmawiać z dziennikarzami, ponieważ wiedział, że język jest u niego zawsze szybszy od myśli, a także to, że zetknięcia władzy z prasą rzadko wychodzą tej pierwszej na dobre. Może zresztą miał jakieś głuche przeczucie, umocnione pewnymi ostrzeżeniami, iż ten Kempski przybywający prościuteńko z Quai d'Orsay nie reprezentuje wyłącznie „Süddeutsche Zeitung". Odgórne nalegania spowodowały, że Massu zdecydował się wreszcie mimo owych zastrzeżeń na udzielenie wywiadu Kempskiemu. Tłumaczem był major Krauss ze sztabu okręgu algierskiego, jako że Massu nie mówi ani po niemiecku, ani po angielsku, a Kempski nie najlepiej włada francuskim. Nieufny dowódca spadochroniarzy wolał zresztą mieć jakiegoś świadka tego spotkania. Nie czuł się dobrze wobec przybyszów z Paryża od czasu, gdy jesienią 1959 r. podczas strasburskich uroczystości rocznicy wyzwolenia de Gaulle nie odezwał się do niego ani słowem i nie zauważył nawet jego obecności. Na wstępie rozmowy Massu zastrzegł się, iż to, co powie, powinno posłużyć Kempskiemu wyłącznie do opracowania jakiegoś ogólnego, syntetycznego artykułu na temat Algierii, a nie wywiadu. Kempski wyraził z uśmiechem zgodę. Rozmawiano więc — jak potem zeznał Massu — o spadochroniarstwie jako takim, o Krecie, o pułkowniku Skorzennym, ideałach „czerwonych beretów" francuskich i dopiero na koniec o Algierii. W tym ostatnim punkcie Massu miał wyrazić głębokie ubolewanie, że „polityka miesza się do wojny", że „gdyby powstańcy nie uprawiali polityki, to z pewnością by przegrali", że „Paryż też uprawia politykę" i w ogóle, że „polityka zakłóca prowadzenie wojny", która bez tego byłaby całkiem niezłym zajęciem. Kto znał czy choćby widział Massu, kto choć raz słyszał jego wypowiedzi, temu ciężko byłoby przypuścić, że generał spadochroniarzy zdołał sformułować cokolwiek głębszego. Bomba wybuchła w 48 godzin po opuszczeniu Algierii przez Kempskiego, tj. 16 stycznia 1960 r. o godzinie 22.00. Telefon Challe'a przerwał generałowi Massu kolację. „Musi pan to natychmiast zdementować, generale. Kempski opublikował wywiad z panem" — mówił naczelny dowódca wojsk w Algierii. „Jaki wywiad? Nie udzieliłem mu żadnego" — dziwił się Massu. Challe wyjaśnił mu, że wywiad zawiera włożone w jego usta sformułowania, będące prawdziwą mową oskarżycielską pod adresem de Gaulle'a. „Nie rozumiemy polityki de Gaulle'a. Jesteśmy do głębi rozczarowani tym, że generał de Gaulle stał się człowiekiem lewicy" — odczytywał Challe słowa, które Kempski przypisał Massu. Dowódca spadochroniarzy szalał. Nigdy się przecież w ten sposób nie wypowiadał. Wielbił de Gaulle'a. Był do niego naprawdę głęboko przywiązany. Zaprzeczył również innym fragmentom sprawozdania Kempskiego: „Generał Massu prosił mnie, bym napisał, że nie jest faszystą"... „Ależ to nieprawda! — woła Massu. — Powiedziałem mu: «Niech pan nie robi ze mnie idioty i nie przedstawia mnie jako faszysty». Jest w tym do kroćset diabłów różnica czy nie?" „Wszystko jedno. Musi pan dać dementi" — nalega Challe. „Gówno!" — odpowiedział wyniośle Massu, posługując się tak łatwym do zapamiętania, szczególnie dla francuskich wojskowych, historycznym cytatem wspaniałego słowa, jakie generał Cambronne rzucił ongi w bitwie pod Waterloo z ostatniego bastionu, odmawiając poddania się nieprzyjacielowi. „Zresztą — dodał pod adresem Challe'a — pan nawarzył całego piwa, każąc mi rozmawiać z tym przeklętym pismakiem. Proszę teraz szukać wyjścia". W Paryżu słowa te skomentowane zostały w ten sposób, że Massu nie tylko udzielił wywiadu Kempskiemu w brzmieniu opublikowanym przez „Süddeutsche Zeitung", lecz na domiar złego odmawia teraz dementi. Już nazajutrz dowódca spadochroniarzy został ostrym rozkazem ministra sił zbrojnych wezwany do stolicy. Tu dopiero zapoznał się z pełnym tekstem wywiadu, jakiego miał udzielić Kempskiemu. Na jego pytanie: „Czy armia jest w stanie narzucić krajowi swe koncepcje?", miał odpowiedzieć — według tekstu „Süddeutsche Zeitung": — „Armia to siła. Nie ujawniła tego do chwili obecnej, ale tylko dlatego, że nie było okazji. W określonej sytuacji armia potrafi przejąć władzę w swe ręce". Miał też dodać: „Trzeba, by armia skłoniła kolonistów do organizowania się w jednostki paramilitarne i dostarczała im broni. De Gaulle'owi to by się nie podobało, ale w praktyce już się tak dzieje". Na pytanie: „Czy wojsko będzie bezwarunkowo posłuszne prezydentowi?", Massu miał się skrzywić i rzucić: „Eech, pewnie, że są tacy, którzy będą słuchali bez stawiania sobie pytań na temat skutków..." Po przeczytaniu tego tekstu dowódca spadochroniarzy wpadł we wściekłość jeszcze większą od tej, która ogarnęła go w Algierze podczas rozmowy z Challe'em. Zaprzeczył też wszystkiemu z podwojoną energią i już bez wahania zgodził się na dementi. Pogrążyło to z miejsca Massu w oczach Europejczyków w Algierze. Dlaczego zdementował to, co było ich marzeniem? Zdradził ich i zachował się jak tchórz. Nawet on: Massu! Warto się przez chwilę zastanowić nad tekstem Kempskiego. „De Gaulle człowiekiem lewicy"... Czy nie było to potrzebne generałowi-prezydentowi w chwili, gdy miał takie kłopoty z robotnikami, chłopami i warstwą średnią? Napisał przecież te słowa zachodnioniemiecki dziennikarz, były hitlerowski spadochroniarz. Zbawienne zdanie na użytek wewnętrznej francuskiej „akcji psychologicznej" dla pomieszania szyków związkom zawodowym i partii komunistycznej, oskarżającym prezydenta V Republiki jako człowieka prawicy i wielkich monopoli. Od razu i w jal e błyskotliwy sposób udało się zaprzeczyć tym sformułowaniom. „Opatrznościowy" wywiad. Opatrznościowy tak dalece, że likt nie wierzył w jego przypadkowość ani wśród skrajnej prawicy, ani wśród lewicy. Kto zdoła jednak od razu zbadać ukryte sprężyny takich akcji? Było ich zbyt dużo, a wykonawcy potrafili milczeć. Mechanizm ujawnił się dopiero później, znacznie później, i we wszystkich szczegółach. Wywiad Kempskiego, który natychmiast znikł ze sceny wydarzeń, jak aktor po odegraniu swej roli, spełnił jednak jeszcze drugie, najważniejsze zadanie. Dostarczył uzasadnionego pretekstu do odwołania Massu i spowodowania tym ważnej reakcji łańcuchowej. Dopóki Massu był w Algierze, ultrasowscy cywile czuli się spokojni. Dowódca spadochroniarzy był dla nich wcieleniem nieugiętej woli walki o „Algierię francuską" i niemal symbolem armii. Poza tym Ortiz i Lagaillarde mieli z nim tajny układ, że „w razie potrzeby wojsko nie zawiedzie". Popularność Massu i wiara w niego były od 13 maja wręcz niezmierzone. Teraz Massu został odwołany. W wyniku gorączkowych obrad Ortiza z Lagaillardem „Sapin-Ligničres i de Sérignym 22 stycznia ultrasi wydali swój „rozkaz zero", mobilizujący 1500 ludzi z tak zwanej służby porządkowej i 9000 członków organizacji. Jednostki Terytorialne otrzymały odpowiednie instrukcje od Sapin- Ligničresa. Natychmiast mury domów Algieru pokryły się hasłami: „Niech żyje Algieria francuska!", „Massu do władzy!", „De Gaulle na szubienicę!", oraz znakami swastyki hitlerowskiej i celtyckiego krzyża w kole — symbolu francuskiego ruchu faszystowskiego Jeune Nation (Młody Naród), organizacji, która w 1953 r. rozlepiła w Paryżu plakaty zwołujące na wiec „w dwudziestą rocznicę rewolucji narodowosocjalistycznej". „Godzina upadku gaullistowskiego reżimu kapitulacji nadeszła. Rewolucja wyruszy z Algieru i pójdzie aż do Paryża" — wołał w tym samym dniu Jean-Jacques Susini na placu Forum. Generał Faure i pułkownik Argoud — szef sztabu Massu obserwowali demonstrację z balkonu siedziby gubernatora. „Odwołanie Massu było wypowiedzeniem im wojny" — skonstatował Argoud, wskazując na kłębiący się tłum. W niedzielę 24 stycznia 1960 r. rano wielotysięczna kolumna Francuskiego Frontu Narodowego (FNF) z transparentami i olbrzymimi krzyżami celtyckimi powiewającymi na sztandarach płynęła zmieszana z uzbrojonymi ludźmi z Jednostek Terytorialnych głównymi ulicami miasta ku centralnej dzielnicy ultrasów Bab-el-Ued. Demonstranci bez trudu sforsowali kilka zapór spadochroniarzy, ustawionych najwyraźniej dla formy przez Challe'a i Delouvriera. Żołnierze nie reagowali na marsz ultrasów. Nie mieli żadnych rozkazów, by się im przeciwstawiać. Różne odezwy wyjaśniały cel „rewolucji". Idzie o to, by Massu wrócił do Algieru, by stworzony został pod jego wodzą nowy Komitet Ocalenia Publicznego, który przerzuci wojska do Paryża, obejmie tam władzę i tak dalej. Znamy to z opisu wydarzeń wiosennych 1958 r. Ultrasi chcieli powtórzyć 13 maja, ale już bez de Gaulle'a. Przeciw de Gaulle'owi. W południe Ortiz, Susini i Perez przemawiali do tłumu. Ludzie Lagaillarde'a wznieśli barykady wokół uniwersytetu. Ich szef, znów jak 13 maja w mundurze podporucznika spadochroniarzy, ogłosił, że będzie strzelał, jeśli żandarmi przekroczą granicę 30 metrów od jego pozycji. Delegat generalny Delouvrier zawiadomił Paryż, że „nie ma powodu do obaw", gdyż wieczorem demonstranci z pewnością rozejdą się. Ku swemu zdumieniu otrzymał w odpowiedzi rozkaz rozpędzenia ich siłami żandarmerii i użycia broni w razie oporu. Takiego rozkazu nie mógłby sobie nigdy wyobrazić. W szóstym roku powstania żandarmeria, walcząca dotąd tylko przeciw „rebeliantom", miała strzelać do Europejczyków! Było to niewiarygodne i w historii wszystkich kolonii bez precedensu. (Należy przypuszczać, że Delouvrier nie domyślił się jeszcze wtedy daleko zakrojonego planu de Gaulle'a, który teraz, gdy zneutralizował chwilowo korpus oficerski, miał idealną okazję zniechęcenia raz na zawsze ultrasowskiego motłochu do zbiorowych wystąpień i tym samym pozbawienia na przyszłość wojska praktycznego oparcia w algierskim tłumie. Pierwsza seria z ręcznego karabinu maszynowego rozległa się o godzinie 17.45. Nie wiadomo tylko z czyjego. Nie zostało to nigdy ustalone. Żandarmi bili się z ultrasami. Ze wszystkich okien, dachów, balkonów sypały się strzały. Po obu stronach padali ludzie. Trwało to 40 minut. Rezultat: 22 zabitych (14 żandarmów i 8 ultrasów), trzy razy tyle ciężej i lżej rannych. Stało się to, co się stać miało. Po kilku dniach napięcia, w nocy z 31 stycznia na 1 lutego 1960 r. rebelia barykad umarła własną śmiercią. Należało ją teraz tylko wykorzystać. Już 3 lutego, gdy kilku organizatorów barykad szło do więzienia, rząd Debré wystąpił wobec parlamentu z wnioskiem w kwestii tzw. „uprawnień specjalnych" na przeciąg jednego roku — na podstawie art. 38 Konstytucji. Przepis ten daje rządowi niemal nieograniczone prawo do wydawania wszelkich dekretów bez uprzedniej dyskusji Zgromadzenia Narodowego i Senatu i w praktyce bez ich sankcji. Żądanie niesłychane, gdyż rebelia była w tym momencie złamana. Skończyła się fiaskiem, przy czym społeczeństwo w metropolii w pełni poparło rząd. Po co mu więc były w tych warunkach „uprawnienia specjalne"? De Gaulle wykorzystał po prostu sytuację. Wygodniej było rządzić bez zbytniej kontroli parlamentu. Naturalnie parlament przyznał rządowi uprawnienia. V „Dyplomaci są użyteczni jedynie podczas ustalonej, pięknej pogody. Gdy tylko pada deszcz, topią się w każdej kropli". Z POWIEDZEŃ CHARLESA DE GAULLE'A Bezpośrednim następstwem styczniowych wydarzeń w Algierii była — po uzyskaniu przez rząd „uprawnień specjalnych" — nowa rekonstrukcja gabinetu. Opuścił go przede wszystkim Jacques Soustelle, który po upadku barykad nie mógł, już choćby z prestiżowych względów wobec ultrasów, zachować stanowiska „ministra- delegata przy premierze". Soustelle miał zresztą podczas rebelii styczniowej szereg starć z de Gaulle'em, od którego domagał się, by wygłosił przemówienie, że „Algieria pozostanie francuska". Inne stanowiska zostały przetasowane. Rekonstrukcja ta nie zmieniła w niczym polityki rządu, gdyż w V Republice przesunięcia personalne wypływały raczej ze stanowiska danego ministra wobec de Gaulle'a niż z różnic w orientacji. „W V Republice kryzysy polityczne nie łączą się z kryzysem gabinetowym, lecz z przesunięciami ministrów. Rekonstrukcja rządu odbywa się w sposób wojskowy: jest to zmiana na stanowiskach zapewniająca ciągłość dowodzenia" — stwierdzał dziennik „Les Echos" nazajutrz po ogłoszeniu listy nowego gabinetu Debré. 13 lutego 1960 r. o godzinie 7.00 wybuchła pierwsza francuska doświadczalna bomba atomowa nad saharyjskim poligonem Reggane. „Oto bilet wizytowy Francji złożony w najbardziej ekskluzywnym klubie świata" — wołał komentator rozgłośni paryskiej. Rzecz godna zarejestrowania: w przeddzień konferencji na szczycie, mającej stanowić wstęp do położenia kresu zbrojeniom i zainaugurować odprężenie, de Gaulle występował z prologiem w postaci bomby atomowej. W tych dniach lutego 1960 r. ukazał się też następujący komunikat Agencji France- Presse: „Wbrew pewnym informacjom prasowym, według których Francja miała odmówić niemieckim siłom zbrojnym wszelkich ułatwień na swym terytorium, koła upoważnione stwierdzają, że z rządem Niemieckiej Republiki Federalnej zawarte zostało porozumienie w kwestii przyznania mu pewnych ułatwień we Francji. Ułatwienia te dotyczą zapasów wojskowych i magazynów. Nie wyklucza się, że w przyszłości zawarte zostaną porozumienia podobnego typu. We Francji uznaje się całkowicie konieczność posiadania przez NRF, z racji szczupłości terytorium tego kraju, odpowiednich ułatwień na obszarach innych państw NATO". 23 marca 1960 r. o godzinie 11.00 czasu paryskiego samolot wiozący delegację ZSRR z Nikitą Chruszczowem na czele wylądował na lotnisku Orly. Po raz pierwszy w historii XX wieku przywódca radziecki tej rangi zjawiał się z oficjalną wizytą w Paryżu. „Przybywa pan z wielkiego kraju, z którym Francja stykała się w każdym prawie okresie historii i który był u jej boku podczas najstraszniejszej z wojen, z kraju, który dzisiaj w świecie pełnym niepokoju zajmuje wybitną pozycję, przybywa pan w imieniu narodu, od którego w przyszłości w znacznym stopniu zależeć będzie pokój między ludźmi" — mówi na powitanie de Gaulle. Odpowiedź brzmiała: „Cieszę się ze spotkania z prezydentem Republiki Francuskiej, Charles de Gaulle'em, dla którego naród radziecki żywi szacunek..." Potem był przejazd ulicami Paryża i Polami Elizejskimi. Obiad w Pałacu Elizejskim. Przyjęcie na Quai d'Orsay. Goście radzieccy precyzowali linie wytyczne polityki Moskwy. Trzy wielkie rozdziały: rozbrojenie, problem Niemiec, współpraca międzynarodowa. W tych trzech punktach streszczał się cel wizyty we Francji, cel wytyczony przez rząd radziecki. Jest to cel niezmienny od lat i — wiadomo — aktualny do dnia dzisiejszego. W rozmowach marcowych, w których obok Chruszczowa brali udział również wicepremier Kosygin i minister Gromyko, a ze strony francuskiej — premier Debré i minister Couve de Murville, sprawy te stały na porządku dziennym każdego spotkania. De Gaulle poruszał ze swej strony sprawę miejsca Francji w świecie i Europie oraz roli, jaką kraj jego miałby odegrać. Zwiedzanie Paryża. Delegacja radziecka w Luwrze, w Operze wystawiającej „Carmen", w paryskim mieszkaniu Lenina przy ulicy Marie-Rose... Dalej podróż po Francji: Bordeaux, Pau, Nîmes, Marsylia, Dijon, Verdun, Lille, Rouen... Wszędzie te same wielotysięczne tłumy co w Paryżu w dniu powitania. Wszędzie las wyciągniętych rąk i okrzyki na cześć przyjaźni między narodami, pokoju, rozbrojenia. Wszędzie też ta sama masowa aprobata tych celów. „Zjednoczmy nasze siły, aby uniemożliwić zaatakowanie jakiegokolwiek kraju przez militaryzm germański! Przeprowadźmy razem rozbrojenie! Nigdy więcej wojny! Pokojowe współistnienie jest jedyną drogą współżycia narodów!" Wizyta zakończyła się weekendem w zamku Rambouillet o 45 kilometrów od Paryża. Rozbieżności istniały i pozostawały poważne, ale potwierdzona została realna możliwość uzyskania atmosfery odprężenia, bezpośredniej rozmowy, co było rzeczą istotną na przyszłość. Delegacja ZSRR mówiła wyraźnie i za każdym razem o stopniowym regulowaniu spornych zagadnień. Zasada ta pozostała w mocy. Kierunek był więc właściwy, a kurs tej drogi niechybnie słuszny. Ważne było też zbliżenie gospodarcze i kulturalne między obu krajami. De Gaulle nie chciał jednak niepokoić Adenauera. Już nazajutrz po odjeździe delegacji radzieckiej z Paryża francuskie Ministerstwo Sił Zbrojnych ogłosiło, iż bońska Luftwaffe uzyskała prawo korzystania z kilku baz lotniczych na terytorium Francji. 5 kwietnia 1960 r. de Gaulle odleciał do Anglii, kontynuując serię swoich wielkich spotkań. „Spotkaniem byłych kombatantów" nazwie prasa brytyjska i francuska tę wizytę, formułując w ten sposób dosadnie jej wagę. W nocy, patrząc na wielki podwójny krzyż lotaryński rozpostarty przez ognie sztuczne na tle londyńskiego nieba, de Gaulle musiał odczuć niewątpliwą dumę: działo się to przecież w tej Anglii, z którą miał tyle trudności podczas wojny, gdy traktowano go tu niejednokrotnie jak ubogiego krewnego. Coś z tej rezerwy zostało do dziś. Gospodarze odnosili się do swego gościa z najwyższym chłodem, gdy tylko mowa była o czymś innym niż o wymianie odznaczeń kombatanckich czy „tradycyjnej przyjaźni francusko-angielskiej", podkreślanie której należy zawsze do dobrego tonu. W praktyce nie wnosi to jednak nic do konkretnej współpracy. De Gaulle na Victoria Station. De Gaulle u boku królowej Elżbiety w osiemnastowiecznej karocy. „Spotkanie monarchii republikańskiej z monarchiczną republiką"; „De Gaulle — monarcha jednej z najstarszych demokracji świata na rendez- vous z królową, która panuje, lecz nie rządzi krajem o bardzo sprecyzowanym pojęciu swobód republikańskich" — takie są sformułowania sprawozdawców pism francuskich obserwujących przebieg wizyty. Wizyta zakończyła się 10 kwietnia przy powszechnym już braku zainteresowania prasy. 18 kwietnia de Gaulle wyruszył znów w podróż. Jej łączna trasa wynosiła 28 tysięcy kilometrów. 19 kwietnia był w Ottawie, a po pięciu dniach w Waszyngtonie, gdzie rewizytował Eisenhowera. Dyplomacja może się okazać bezskuteczna z chwilą, gdy usiłuje popierać dwie sprzeczne polityki zagraniczne. Truizm ten stanowi podstawę obecnych trudności między Francją a Stanami Zjednoczonymi. W stosunkach między obu tymi zaprzyjaźnionymi i bliskimi krajami istnieje tendencja do poszukiwania sprzecznych celów w kontrowersyjnych momentach, nawet wówczas, gdy cele ostateczne mogą się w końcowym rachunku zbiegać" — pisał amerykański dziennikarz Cyrus Sulzberger. Charakterystyka trafna. Amerykanie, operując pretekstem „obrony Zachodu", pragnęli podporządkować sobie zarówno pod względem militarnym, jak i gospodarczym cały świat zachodni. De Gaulle odpowiadał: „Nie jesteście Zachodem, stanowicie tylko część Zachodu". Generałowi-prezydentowi, jak to już stwierdziliśmy, szło o odrębność trzech istniejących potęg zachodnich — USA, Francji z „małą Europą" i Anglii z Commonwealthem. Potęgi te — według generała — powinny tylko skupiać swe siły w jednym bloku NATO, ale na zasadzie równorzędności. Waszyngton głosił integrację, Paryż — odrębność połączonych sojuszem państw. W tym sprzeczność linii politycznych. Nie mniejsza była i rozbieżność w kwestiach gospodarczych, gdzie integracja dawała Stanom Zjednoczonym prymat w wyposażaniu swych zachodnich partnerów w uzbrojenie, zwłaszcza nuklearne, niezwykle drogie i przynoszące astronomiczne wręcz zyski. Głoszona przez Paryż odrębność musiała pociągnąć za sobą konieczność podziału zysków z dostaw militarnych między kraje partnerskie. Oto szkopuły wywołujące ciągłe spięcia między Paryżem a Waszyngtonem i Londynem, utarczki, których szczytowym punktem będzie 1963 r. „Nie przewidujemy zmiany naszej polityki w NATO" — powtórzył de Gaulle Eisenhowerowi słowa, z którymi zwrócił się do niego już podczas poprzedniego ich spotkania. „Uważamy — dodał — że NATO jest koniecznością, i Francja nie opuści bloku. Jednakże przestaniemy w praktyce zasiadać na zebraniach, jak to już ongi czyniliśmy. Jeżeli nie chce się zrozumieć naszego punktu widzenia, zmuszeni będziemy do swobody działania. Nie przewiduję, aby miało dojść aż do tego, gdyż zgodnie z logiką powinniśmy się porozumieć..." Obaj rozmówcy nie uzyskali w tym punkcie żadnego postępu. Zasadnicza rozbieżność, która ich dzieliła, pozostała w pełni. Jedność poglądów zachowano tylko w kwestii stanowiska obu partnerów podczas konferencji na szczycie w maju 1960 r. De Gaulle i Eisenhower zgodzili się, że nie należy „ani o milimetr" ustąpić w uregulowaniu sprawy Berlina Zachodniego, trzeba natomiast kontynuować wskrzeszenie Bundeswehry (udzielili w tej kwestii zapewnień wysłannikom Adenauera z ministrem spraw zagranicznych von Brentano na czele), odnosić się z najwyższą nieufnością do propozycji rozbrojeniowych ZSRR i ograniczyć do ogólnikowych frazesów na temat pokojowego współistnienia. U progu maja 1960 r. na sesji Rady Najwyższej ZSRR ujawniono, iż ultratajny szpiegowski samolot amerykański „U-2" zestrzelony został nad terytorium Związku Radzieckiego przez jedną ze specjalnych baterii obrony przeciwlotniczej. Sprawę „U-2" przyjmują francuskie koła rządzące do wiadomości z pewną irytacją. Pentagon i Eisenhower znów nie uznali za stosowne porozumieć się z Pałacem Elizejskim. Dla de Gaulle'a jest to dodatkowy argument na rzecz jego postulatu w kwestii równorzędności zachodniej „wielkiej trójki"; dowód, iż Amerykanie lekceważą swych sojuszników europejskich, nie ujawniają przed nimi swych planów i robią, co chcą, nawet wtedy, gdy akcja ich może doprowadzić do wybuchu wojny. To samo powtórzy się później w związku z kryzysem karaibskim w 1962 r., kiedy na czele nawy państwowej USA znajdować się będzie Kennedy. Majowa konferencja na szczycie w Paryżu pękła jak dzwon, który zwiastować miał światu utrwalenie pokoju i odprężenie, ale wydał tylko głuchy, pusty dźwięk. 16 maja o godzinie 11.00 delegacja radziecka oświadczyła, że dla oczyszczenia atmosfery międzynarodowej, zakłóconej incydentem „U-2", tak głęboko sprzecznym z „duchem Camp David" i rzucającym tak lodowaty cień na perspektywy odprężenia, prezydent Eisenhower powinien oficjalnie potępić incydent ze „szpiegiem powietrznym", obwieszczając światu, że sprawa ta była dziełem wywiadu amerykańskiego, bez wiedzy Białego Domu. Deklaracja nie powinna przedstawiać większych trudności, ponieważ Eisenhower i inni przywódcy USA sami lansowali początkowo taką wersję incydentu nazajutrz po zestrzeleniu ich samolotu. Potem zmienili zdanie i zaczęli głosić, że Stany Zjednoczone mają prawo organizować takie loty, a nawet prowadzą je już od czterech lat, aby ustrzec się „przed niespodziewaną napaścią ZSRR, drugim Pearl Harbor" — jak się wyrażali. Dodawali, że loty te są integralną częścią polityki USA. Naturalnie rząd ZSRR zarejestrował sprzeczność między pierwszą wersją a późniejszymi oświadczeniami Amerykanów i dlatego delegacja radziecka pragnęła teraz wyjaśnić sprawę, gdyż to nowe stanowisko Białego Domu przekreślało zasady Camp David. De Gaulle i Macmillan, poinformowani uprzednio o stanowisku rządu ZSRR, przekazali je Eisenhowerowi. Prezydent Stanów Zjednoczonych z miejsca odmówił potępienia lotów wywiadowczych nad terytorium ZSRR. „Otrzymałem w tej sprawie — stwierdził — jak najenergiczniejsze poparcie ze strony mych kolegów: prezydenta de Gaulle'a i premiera Macmillana". To powołanie się na „kolegów" jest historycznie ważne: nie sam Eisenhower storpedował konferencję. Panowała zgodność poglądów! De Gaulle nie zaprzeczy temu nigdy. Konferencja, która nawet się nie zaczęła, zamarła od razu. Propozycję, aby się zejść we czwórkę dla przedyskutowania, czy istnieją warunki pozwalające mimo wszystko na odbycie rozmów, Eisenhower (znów w porozumieniu z „kolegami") odrzucił kategorycznie „ze względów prestiżowych". Jego zdaniem zgoda oznaczałaby „cofnięcie się pod naciskiem ZSRR". Mało tego: Eisenhower nie chciał nawet przyrzec, że loty szpiegowskie ustaną. Ograniczył się wyłącznie do ogólnikowej obietnicy, iż lotów nie będzie za jego kadencji, która kończyła się za... kilka miesięcy. „Nie mogę oczywiście wiedzieć, jaka będzie decyzja mego następcy" — oświadczył Eisenhower. Obserwatorzy tych wydarzeń zapamiętają chyba na całe życie wiążące się z nimi obrazy. Lśniące czarne samochody dyplomatów przejeżdżały pod napiętym spojrzeniem przechodniów ulicami Paryża od ambasad czterech mocarstw do Pałacu Elizejskiego; nerwowe głosy spikerów nadawały co godzinę komunikaty o sytuacji; grupy ludzi gromadziły się wokół wszystkich głośników w fabrykach, biurach, kawiarniach i przy sklepach sprzedających sprzęt radiowy; ożywione dyskusje toczyły się na ulicach; burzliwa konferencja prasowa w dusznej sali nie istniejącego już dziś Pałacu Chaillot skupiła 2500 dziennikarzy z całego świata, liczbę, której nie zgromadziło dotąd nigdy chyba żadne jeszcze wystąpienie polityczne na świecie. Po załamaniu się konferencji de Gaulle wrócił do swych zasadniczych tematów w polityce zagranicznej. W przemówieniu z 31 maja 1960 r. oświadczył, że Francja pragnie „przyczynić się do przekształcenia Europy zachodniej w ugrupowanie polityczne, ekonomiczne, kulturalne i ludzkie zorganizowane dla akcji, postępu i obrony", ponieważ „ostatecznie, jak zawsze, tylko w równowadze świat znajdzie pokój". „Zorganizowanie na naszym starym kontynencie ugrupowania zachodniego, odpowiadającego przynajmniej temu, jakie istnieje na Wschodzie, będzie mogło pozwolić pewnego dnia bez ryzyka dla niepodległości i wolności kogokolwiek, przy wzięciu pod uwagę prawdopodobnej ewolucji systemów (rządzących), przywrócić europejskie porozumienie między Atlantykiem a Uralem" — dodał generał-prezydent. Inne fragmenty tego przemówienia dotyczyły konieczności utworzenia własnej „francuskiej siły uderzeniowej", nuklearnej oczywiście. De Gaulle starał się poza tym łagodzić wrażenie wywołane fiaskiem konferencji. Oświadczył więc, że „żaden bezpośredni spór nie dzieli Francji i Związku Radzieckiego" oraz że lot „U-2" nad terytorium ZSRR był „z pewnością niepożądany". Musztarda po obiedzie. Stosunkowo łagodny ton tego wystąpienia spowodowany był nie tylko pewnym rozczarowaniem opinii publicznej po nieudanej konferencji na szczycie czy po podróżach de Gaulle'a do Anglii i USA, które niczego pozytywnego Francji nie przyniosły. Sytuacja wewnętrzna V Republiki była ciągle ciężka. Krajem znów wstrząsały wielkie, masowe strajki w miastach i na wsi, które paraliżowały i dezorganizowały życie w kraju. Ruch ten obejmował okresami miliony osób. Kto nie widział, jak wygląda Paryż bez metra i autobusów, Paryż z wygaszonymi światłami regulacji ruchu, ten nigdy chyba nie zdoła sobie tego wyobrazić. Stolica Francji miała wtedy, w 1960 r., 1200 tysięcy samochodów (dziś ma 3 miliony!) i połowa tego zostaje w takim wypadku uruchomiona przez ludzi nie mogących korzystać z miejskich środków komunikacji. Pojemność jezdni jest jednak ograniczona. Wobec braku świateł sygnalizacyjnych na placach i skrzyżowaniach tworzą się gigantyczne „korki", których rozładowanie trwa godzinami. Ochrypli i spoceni policjanci wiją się jak w ukropie przy różnych kraksach. Wyziewy spalin benzynowych odurzają kierowców. Chodniki zatłoczone są przechodniami do niemożliwości. Jest to niemal obraz zmodernizowanej Apokalipsy. W czasach V Republiki paryżanie coraz bardziej się do niego przyzwyczajali, jakkolwiek nie nastawiało ich to bynajmniej prorządowo. Poza robotnikami i farmerami lista niezadowolonych obejmowała nauczycieli, profesorów wyższych uczelni i studentów. Niskie płace, niezwykle ubogie stypendia, brak pomieszczeń naukowych i funduszów na budowanie nowych, brak domów akademickich i burs — wszystko to razem dawało się we znaki szkolnictwu niższemu, średniemu, a zwłaszcza wyższemu. Toteż i na tym odcinku strajki i różne wystąpienia ciągnęły się przez cały rok. Zapowiedź wielkiej eksplozji. Wróćmy jednak do głównego wątku. Największym szkopułem pozostawała bowiem ciągle wojna w Algierii. Naczelny dowódca wojsk francuskich w tym kraju, generał Challe, został w kwietniu odwołany z tego stanowiska i przeniesiony do sztabu NATO w Fontainebleau pod Paryżem. Jego miejsce na stanowisku naczelnego dowódcy zajął generał Crépin, ten sam, który uprzednio zastąpił Massu — po jego odwołaniu — na czele korpusu armijnego w Algierze. Crépin czyni w praktyce to samo co jego poprzednicy: pacyfikuje. Mamy więc w kwietniu 1960 r. operacje „Prometeusz 1" i „Prometeusz 2" oraz na olbrzymią skalę zakrojoną akcję wysiedlania wiosek arabskich i przenoszenia ludności algierskiej do tak zwanych obozów przegrupowania (czyli koncentracyjnych). W samym tylko kwietniu za drutami kolczastymi znalazł się jeszcze jeden milion osób. Warunki w tych obozach były wstrząsające. Piszący te słowa widział je. W szałasach z trawy tłoczyły się na ziemi przykrytej jakimiś szmatami całe rodziny. Brakło wody, żywności, brakło elementarnych warunków higieny. Ludzie umierali masowo. Z wież strażniczych strzegli obozów żołnierze z bronią maszynową gotową do strzału. Francuzi, pytani na miejscu o to, jak mogli do takiego stanu dopuścić, odpowiadali stereotypowo: „Algierczycy zawsze tak żyli. To są ich «gurbi». Niczego innego nie znają". Na bliskim horyzoncie jednak i wzdłuż dróg zarysowały się ruiny spalonych wiosek algierskich, tych, z których wygnano tę ludność. Armia paliła wszystko, co mogło dawać schronienie powstańcom. Najwięcej obozów zorganizowano wzdłuż osławionej „linii Morice'a" na granicach Tunezji i Maroka. Gdy powstańcy usiłowali się z tych zaprzyjaźnionych krajów przedzierać na terytorium Algierii, każda wymiana strzałów musiała godzić w internowanych. Powstańcy byli więc zmuszeni do zadawania ran i śmierci własnym współbraciom: starcom, kobietom, dzieciom uwięzionym za drutami kolczastymi. Taka była pacyfikacja... 20 czerwca 1960 r. Tymczasowy Rząd Republiki Algierskiej wyraził oficjalnie zgodę na rokowania z Francuzami: „Postanowiliśmy wysłać delegację pod przewodnictwem premiera Ferhata Abbasa na spotkanie z generałem de Gaulle'em" — brzmiał krótki komunikat strony algierskiej. 21 czerwca strona francuska ogłosiła, że rozmowy odbędą się „w jednej z podprefektur w pobliżu Paryża". Komunikat posługiwał się określeniem „wstępne negocjacje". 25 czerwca przybyli do Francji dwaj wysłannicy FLN: Bumendżel i Ben Yahia. Przywiózł ich z Tunisu francuski samolot wojskowy. Wizy podpisał szef gabinetu premiera Debré, Racine. Obaj delegaci przewiezieni zostali następnie pod silną eskortą policji i żandarmerii zmotoryzowanej do prefektury w Melun pod Paryżem, gdzie i przyjęli ich z ramienia rządu francuskiego Roger Moris i generał de Gastines. Były to całkowicie drugorzędne figury, niekompetentne do podejmowania jakichkolwiek decyzji, działające jedynie w myśl określonego na każdy dzień drobiazgowego scenariusza. Pierwsze spotkanie trwało 2 godziny i 30 minut, drugie — 75 minut. Atmosfera była ciężka, przytłaczająca. Francuzi traktowali delegację TRRA zupełnie jak parlamentariuszy kapitulującej strony. Gmach prefektury obstawiony był gęstym kordonem uzbrojonej po zęby żandarmerii. Nie było żadnej informacji prasowej o przebiegu rozmów. Dziennikarze oblegali wysokie sztachety parku i obsadzali gałęzie przydrożnych drzew, aby cokolwiek dojrzeć. Nie pozwalały jednak na to gęste zasłony w oknach gmachu. Paryż domagał się, by powstańcy po prostu złożyli broń, a później „się zobaczy". Delegaci algierscy nie mieli możności porozumiewania się z TRRA w Tunisie. Ich szyfry były fatalne i francuska służba wywiadowcza odczytywała wysyłane depesze bez najmniejszych trudności. Prefektura, będąca miejscem rozmów, była tak naszpikowana mikrofonami podsłuchowymi, że Bumendżel i Ben Yahia musieli dla każdej wymiany poglądów między sobą wychodzić do parku, gdzie również rozmawiali tylko szeptem przy uruchomionym w pobliżu „na cały regulator" tranzystorowym aparacie podsłuchowym. Prasa francuska nazwała rozmowy w Melun „dialogiem głuchych". 29 czerwca 1960 r. rokowania zostały zerwane. W tymże miesiącu generał Salan ustąpił ze stanowiska gubernatora wojskowego Paryża. Jego dymisja została zaakceptowana i 8 czerwca — zgodnie z tradycją nakazującą przyjęcie każdego ustępującego gubernatora stolicy przez prezydenta Republiki — był w towarzystwie żony na obiedzie w Pałacu Elizejskim. „Ech, Salan, Salan — mówił do niego de Gaulle — gdyby pan tylko chciał, dałbym panu nominację na stanowisko ambasadora w Tokio! Od czasu do czasu przyjeżdżałby . pan do Paryża, aby mi opowiedzieć coś na temat Chińczyków". Były dowódca naczelny w Algierii i eks-gubernator Paryża nawet się nie uśmiechnął. Oświadczył natomiast, że ma zamiar „wycofać się" do... Algieru. Od tej chwili de Gaulle przestał być jowialny. Kłopotów było coraz więcej. „Mistyka niepodległości opanowała ludność Afryki" — pisał paryski „Monde" z 22 marca 1960 r. W półtora roku po swym powstaniu Wspólnota Francuska ma te same trudności co przedtem Unia Francuska. Oba połowiczne rozwiązania nie wytrzymały próby życia. Obejmowały — jak już to stwierdziliśmy — „terytoria zamorskie" oraz kraje kolonialne Francuskiej Afryki Zachodniej i Równikowej. Obszary te uzyskały prawo do własnych rządów i armii, ale były to władze raczej symboliczne. Gospodarcza bezwzględna zależność od metropolii sprowadzała je zresztą do zera. Wspólnota szła oczywiście w ustępstwach nieco dalej od Unii, ale niepodległość była w obu wypadkach całkiem iluzoryczna. Kiedy w 1958 r. utworzyli Francuzi Wspólnotę, dawne terytoria miały prawo w specjalnym referendum zrezygnować z więzi z metropolią. Poprzez niezliczone i skomplikowane koneksje personalne z bogatą burżuazją lokalną, różne formy nacisku, przekupstwa i ewentualnie zabójstwa oddziaływano jako tako na ludność dawnych kolonii. W rezultacie wszędzie, poza Gwineą, która zrezygnowała z udziału we Wspólnocie, referendum wypadło na korzyść Francji. Nie rokowało to jednak Wspólnocie długiego bytu. W styczniu 1960 r. przybyli do Paryża przywódcy Federacji Mali grupującej Senegal i Sudan — Mammadou Dia, Modibo Keita i Leopold Senghor. Oświadczyli, że kraj ich rezygnuje ze Wspólnoty i zgadza się jedynie na zawarcie z Francją odpowiedniego układu bilateralnego. W ślad za Federacją Mali poszedł Madagaskar. Francuzi opierali się, jak mogli, trzy miesiące. Zarysowało się pęknięcie całej Wspólnoty, gdyż Federacja Mali związana była z Dahomejem, Górną Woltą, Nigrem i Wybrzeżem Kości Słoniowej rządzonym przez Houphoueta-Boigny — szefa tak zwanej „ententy afrykańskiej". 12 kwietnia Konferencja Solidarności Krajów Afryki i Azji ostro skrytykowała Wspólnotę Francuską i domagała się likwidacji kolonializmu. 14 kwietnia Paryż wyraził zgodę na niepodległość Senegalu i Sudanu, połączonych w Federację Mali, oraz Madagaskaru. 27 kwietnia uzyskało niepodległość terytorium powiernicze Togo, nad którym wygasł mandat francuski. 8 maja rząd gaullistowski, pragnąc usankcjonować prawnie rozwijający się proces, przeprowadził zmianę brzmienia 85 i 86 artykułów Konstytucji. Odtąd każdy z krajów Wspólnoty może domagać się niepodległości. Wśród nieopisanych brewerii ultrasowskich Zgromadzenie Narodowe i Senat zatwierdziły proponowaną rewizję Konstytucji. De Gaulle wiedział, że jest to konieczne. W przeciwnym razie Francja mogła utracić wszelkie więzie z Afryką. 3 czerwca — z żądaniem niepodległości dla całej „ententy afrykańskiej" — przybył do Paryża „żelazny człowiek Francji", Houphouet-Boigny. Wśród powszechnej konsternacji w Pałacu Elizejskim „wierny" Houphouet posunął się jeszcze dalej niż jego poprzednicy: „Najpierw niepodległość, a później rokowania na temat sojuszu z Francją" — oświadczył. Postulat ten został przyjęty. „Tak tedy, w ciągu dwóch lat, dzień po dniu, od chwili powrotu generała de Gaulle'a do władzy, nie zostało prawie nic z tego, co nosiło miano Imperium Francuskiego. Nie wiem, czy w historii świata da się znaleźć przykład tak szybkiej i całkowitej likwidacji" — pisał na łamach „Monde" nie bez rozpaczy były adwokat Pétaina, Jacques Isorni. 14 lipca dawne Kongo francuskie, Czad i Republika Środkowoafrykańska proklamowały swą niepodległość, pozostając w „zrzeszeniu" z Francją. Za nimi poszły Gabon i (w listopadzie) Mauretania... Powstało ogółem dwanaście nowych republik. Wkrótce dołączył się do nich Kamerun. Dawna francuska Afryka była wolna. Na pochwałę de Gaulle'a trzeba stwierdzić, że był on jednym z nielicznych przywódców dawnych imperiów, którzy pojęli nieodwracalność procesu dekolonizacji. Nietrudno sobie wyobrazić, jak bardzo inaczej wyglądałyby te sprawy, gdyby na czele Francji stał jeden z tych polityków, którzy rozpętywali i podsycali wojnę wietnamską i algierską. Z tej ostatniej Paryż ciągle nie mógł się wywikłać. Z jej powodu de Gaulle zbojkotował w 1960 r. pamiętną sesję Zgromadzenia Ogólnego NZ, na którą przybyło kilkudziesięciu szefów państw i rządów. Było to pierwsze, prawdziwe rozszerzone spotkanie Wschodu, Zachodu i państw trzeciego świata na najwyższym szczeblu. Francja nie wysłała żadnego przedstawiciela. Nie pojechał do Nowego Jorku nie tylko de Gaulle, lecz także Couve de Murville, nie mówiąc o premierze Debré. „Co za okazja do politycznych i dyplomatycznych obserwacji została stracona!" — zżymał się komentator paryskiej „Aurore". Paryż dryfował zgoła dziwacznie. 20 października zostało podpisane z Bonn całkiem już oficjalne porozumienie wojskowe. Bundeswehra uzyskała prawo szkolenia rocznie 35 tysięcy żołnierzy w bazach francuskich. Luftwaffe otrzymała dostęp do baz lotniczych. Armia bońska zaczęła też składać na terytorium Francji zapasy logistyczne amunicji i żywności w rozmiarach wystarczających na 75 dni, zachowując na własnym terytorium tylko 15-dniowe zapasy. 28 października, w chwili gdy różne miasta Francji były widownią burzliwych demonstracji na rzecz pokoju w Algierii, pierwsze oddziały Bundeswehry zaczęły napływać do baz ćwiczebnych w Mourmelon i Sissonne pod Reims i Laonem. Nie obyło się przy tym bez incydentów. Zarząd miejski Auboue — granicznego miasteczka z NRF — uchwalił zakaz przejazdu transportów bońskich przez swój teren. W różnych miastach i mniejszych miejscowościach ludzie w pasiakach obozów koncentracyjnych rozdawali ulotki. Zapadały uchwały i rezolucje przeciw pobytowi Bundeswehry we Francji. 16 listopada rząd francuski ogłosił, iż zamierza „w najbliższym czasie" zorganizować referendum dotyczące realizacji zasady samookreślenia w Algierii. Dokładna data tej operacji i tekst pytań podane zostały do wiadomości publicznej 8 grudnia. Plebiscyt wyznaczono na 8 stycznia 1961 r. Francuzi będą mieli odpowiedzieć „tak" lub „nie" na pytanie: „Czy zgadzacie się na projekt ustawy przedstawiony narodowi francuskiemu przez prezydenta Republiki i dotyczący samookreślenia ludności algierskiej oraz organizacji władz w Algierii przed samookreśleniem". Ustawa, o której mowa, przewidywała w przyszłości jeszcze jedno referendum, w którym sami już Algierczycy wypowiedzą się, „gdy tylko warunki na to pozwolą", nad przyszłym stosunkiem swego kraju do Francji. Do tej chwili Algierczycy otrzymaliby prawo posiadania pewnych, bliżej nieokreślonych „organów wykonawczych" i „regionalnych oraz departamentalnych zgromadzeń doradczych". Pod koniec 1960 r. rezerwy w złocie i dewizach wynosiły we Francji 2068 milionów dolarów. Można było spłacić 539 milionów dolarów długów zagranicznych. Krótkoterminowe zadłużenie Republiki w praktyce już nie istniało. Dla tak zwanego „szarego" Francuza niewiele to znaczyło. Wojna algierska i bezustanne inwestycje pochłaniały to, co mogłoby zostać przeznaczone dla poprawy jego bytu. Pocieszał się tylko jednym: nadzieją, że gdy wojna w Algierii dobiegnie końca, będzie lepiej. VI „Po generale głupim największym przekleństwem jest... generał inteligentny". Z POWIEDZEŃ CHARLESA DE GAULLE'A Z generałem Salanem rozstaliśmy się w czerwcu 1960 r., gdy na pożegnalnym przyjęciu w Pałacu Elizejskim ujawnił swój zamiar osiedlenia się na stałe w Algierze. Wykonał to istotnie po letnich wakacjach, zjawiając się tam we wrześniu tegoż roku na pokładzie statku „Kairouan" w towarzystwie żony i córki oraz z całym bagażem. W willi „Dominique", należącej do „Mandaryna", odbyła się najpierw ceremonia wizyt oficjalnych (delegat generalny Delouvrier, generał Crépin, prefekt Chapel i wielu innych), a potem seria spotkań z kategorii tych, o których specjalne brygady policji metropolitalnej, delegowane do Algieru, musiały wypisywać długie meldunki. W rezultacie Salan wkrótce znów znalazł się na tym samym statku „Kairouan", tyle że tym razem odbywał drogę w odwrotnym kierunku, do Paryża, na wezwanie ministra sił zbrojnych Messmera. W porcie marsylskim spotkał się ze swym adiutantem i współpracownikiem z II Biura od 1945 r., kapitanem Ferrandim. Dalej pojechali już razem. Rozmowa z Messmerem była krótka i burzliwa. Minister oświadczył Salanowi, że „ze względu na sytuację w Algierii" nie może tam „na razie" przebywać. „Mandaryn" wyszedł trzaskając drzwiami. Nazajutrz spotkał się z generałem Challe'em i jego zastępcą generałem Dulakiem w sztabie NATO w Fontainebleau. Potem przez cały październik występował na rozmaitych przyjęciach i zebraniach byłych kombatantów, wygłaszając długie przemówienia, których motywem przewodnim było zdanie: „Nikt nie ma prawa porzucać Algierii francuskiej!" 25 października odbył nawet konferencję prasową w Paryżu na wzór de Gaulle'a. W kilka dni potem bez przeszkód przekroczył granicę hiszpańską. Był najpierw w Barcelonie, następnie w Madrycie. Różni ultrasowscy emisariusze przybywali tam niemal codziennie z Francji i Algierii. Ruch był tak duży, że Paryż wysłał notę protestacyjną do generała Franco. „Caudillo" powołał się jednak na międzynarodowe prawo azylu politycznego i kazał postawić wartownika przed hotelem Salana. Nie zmieniło to w niczym postaci rzeczy, a nawet dodało „Mandarynowi" honoru. Tymczasem we Francji generał Challe podał się do dymisji, co było niewątpliwym następstwem jego uprzedniej konferencji z Salanem w Fontainebleau. Dymisję ukryto przed opinią publiczną. Nie udało się to natomiast w stosunku do zastępcy delegata generalnego Jacometa, którego odejście oznaczało w praktyce podminowanie całej administracji cywilnej w Algierii, gdyż wywołało reakcję łańcuchową. Aparat Delouvriera rozleciał się teraz jak domek z kart. Sam delegat generalny został zwolniony ze stanowiska przez de Gaulle'a. Jego funkcje przyjął prefekt Tuluzy, Jean Morin, który podlegał świeżo mianowanemu (22 listopada 1960 r.) ministrowi stanu do spraw algierskich Louis Joxe'owi. Serię dymisji uzupełniła jeszcze jedna: dowódcy lotnictwa — generała Edmonda Jouhauda — który poprosił o zwolnienie z wojska natychmiast po wydaniu przez de Gaulle'a Salanowi zakazu przebywania w Algierii. Kontakty konspiracyjne rozwijały się na linii Paryż—Madryt—Algier—Oran. W Paryżu działali: Challe, Zeller oraz pułkownicy Lacheroy (w tym czasie wykładowca „akcji politycznej" w Szkole Wojskowej), Argoud (z siedzibą w Metzu), Godard (w Nevers). W Madrycie snuł plany akcji Salan w towarzystwie Lagaillarde'a i Susiniego. W Algierze i Oranie działał zdymisjonowany Jouhaud. Rolę niestrudzonego łącznika między tymi trzema ośrodkami wziął na siebie emerytowany inspektor generalny Legii Cudzoziemskiej generał Gardy. Na bardziej peryferyjnych rubieżach sprzysiężenia poruszały się takie postacie, jak Pierre Poujade w metropolii czy Robert Martel w Algierii. Nie brak oczywiście również tandemu Soustelle — Bidault. Na czele gabinetu wojskowego de Gaulle'a stał w tym czasie generał de Beaufront — osobistość znana z 13 maja i nieobca konspiratorom. W grudniu 1960 r. sprzysiężenie rozpętało pierwszą akcję, będącą czymś w rodzaju wstępu do puczu wojskowego. Była to nigdy nie ujawniona przez policję pierwsza próba zamachu na de Gaulle'a w pobliżu Colombey. W Algierii wielkie wystąpienia ultrasów związane były z nową podróżą generała- prezydenta — „tournée po stołówkach". Zaczyna się ona 10 grudnia, a więc nazajutrz po ogłoszeniu referendum w sprawie samookreślenia z terminem 8 stycznia 1961 r. „Nadszedł czas. Jutro będzie za późno" — brzmiało motto jednej z ulotek FAF — Frontu Algierii Francuskiej. Kramarze Algieru i Oranu, zupełnie jak 24 stycznia, zamykali sklepy i wychodzili na Forum. Żandarmeria aresztowała 32 osoby i skonfiskowała kilka ultrasowskich składów broni. W dniu przyjazdu de Gaulle'a do Ain-Temouchet — małej miejscowości w okolicach Oranu — tysiące ultrasów demonstrowały na Bab-el-Ued, głównej arterii Algieru. W Ain-Temouchet ultrasi zerwali na oczach generała-prezydenta transparent wywieszony przez władze z napisem: „Niech żyje de Gaulle!" Gwizdy, wycie klaksonów samochodowych, okrzyki: „Algieria francuska!" De Gaulle przechodził przez szpaler żandarmów wśród tego wyjącego tłumu potrząsającego pięściami i miotającego się w najwyższej furii. Nie mogło być mowy o wygłoszeniu publicznego przemówienia. W niedzielę 11 grudnia o godzinie 21.00 stało się jednak coś, czego nie przewidział nikt: ani de Gaulle, ani lokalne władze Algierii, ani ultrasi, ani — co najdziwniejsze — powstańcy. Oto dziesiątki tysięcy Algierczyków ruszyły ze swej zamkniętej dzielnicy — kazby — obaliły zasieki z drutu kolczastego i wdarły się na ulice „białego miasta". Okrzyki: „Jahia el Dżazair!", „Jahia Ferhat Abbas!", „Niech żyje Algieria!", „Niech żyje Ferhat Abbas!" Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej znikli nagle ultrasi. Tego jeszcze nie było. Miasto zostało opanowane przez swoich rdzennych mieszkańców: Algierczyków. Riposta żandarmerii, policji i spadochroniarzy była straszna. Serie z pistoletów maszynowych do bezbronnego tłumu. Ten nie chciał się jednak cofnąć. Pojawiły się zielone sztandary FLN. Powiewały transparenty z wykonanymi w pośpiechu napisami po francusku: „Niech żyje Algieria Niepodległa!", „Niech żyje Armia Wyzwolenia Narodowego!" Wojsko strzelało dalej. Ponad 200 osób zostało zabitych i około 500 rannych. Taki był bilans tej krwawej niedzieli algierskiej. Podobne demonstracje tłumów algierskich odbyły się w Oranie, Bône, Konstantynie, Tlemsen, Mostaganem. Powstanie zmieniło charakter. Nie była to już wyłącznie walka oddziałów partyzanckich w górach, lasach i na drogach, nie była to akcja konspiracyjnych grup bojowych w miastach. W ciągu doby ujawnił się ogólnonarodowy zryw powstańczy mas proletariatu miejskiego. Na razie nie uzbrojonych, lecz groźnych w swej masie. Nawet ultrasi musieli sobie z tego zdać sprawę. 31 grudnia de Gaulle znów przemawiał przez radio. „Gdyby na nieszczęście odpowiedź kraju była negatywna lub niezdecydowana z racji słabej większości względnie dużej absencji, jakie konsekwencje pociągnąłby za sobą ten rozłam i ta bezsiła! Co za podnietę zaczerpnęliby z nich poszukiwacze awantur i działacze dywersyjni!" — wołał generał-prezydent. „Mnie zaś — dodał — zostałby zadany cios, który uniemożliwiłby kontynuowanie mego dzieła". 6 stycznia 1961 r. — trzecie i ostatnie przemówienie z tego cyklu przedreferendalnego. „Francuzki i Francuzi! Wiecie dobrze: mnie macie dać odpowiedź. Od dwudziestu z górą lat z woli wydarzeń iestem przewodnikiem kraju wśród ciężkich kryzysów, jakie przeżyliśmy. Oto znów, z racji mych obowiązków i funkcji, muszę wybrać drogę. Rozgrywka jest naprawdę ciężka i aby ją należycie przeprowadzić, muszę uzyskać poparcie narodu proporcjonalne do stawki, o jaką idzie. Oto dlaczego zwracam się do was ponad wszystkimi ogniwami pośrednimi. W rzeczywistości — któż tego nie wie — sprawa rozgrywa się między każdą z was, każdym z was a mną" — brzmi apel generała. Jak każde referendum, tak i to jest jego osobistym plebiscytem. 8 stycznia odbyło się trzecie z kolei referendum gaullistowskie. Uprawnionych do głosowania było 27 184 408 osób. Głosowało 20 791 246 Francuzów, tj 76,49 proc. „Tak" — odpowiedziało 15 200 073 osoby (75,26 proc.) „nie" — 4 996 474 (24,74 proc). W stosunku do liczby uprawnionych do głosowania odpowiedziało „tak" 55,90 proc, „nie" — 18,37 proc. Rokowania z powstańcami nabrały więc tempa. We Francji premier Debré i Pompidou konferowali z Abderrahmanem Faresem. W Bernie ambasador francuski, Dennery, spotkał się z prezydentem Szwajcarii Petitpierrem, który wyraził zgodę na to, by przyszłe kontakty realizowano na terenie Szwajcarii. 9 stycznia specjalny wysłannik ministra do spraw Algierii Joxe'a przybył do Tunisu, gdzie spotkał się z Ahmedem Bumendżelem. 13 stycznia komunikat FLN, ogłoszony w Tunisie, stwierdził, że „Tymczasowy Rząd Republiki Algierskiej gotów jest nawiązać bezpośrednie rozmowy z rządem francuskim". Wobec tego z ramienia premiera Debré i ministra Joxe'a pojechał do Genewy dyrektor departamentu prawnego Quai d'Orsay, Chayet, który odbył rozmowę z ministrem spraw zagranicznych TRRA Saadem Dahlabem. Chayet domagał się rokowań tajnych „ze względu na sytuację". Saad Dahlab sprzeciwił się temu. Zbyt dobrze pamiętali Algierczycy, jak wyglądały tajne rokowania w Melun. Minister TRRA żądał rokowań oficjalnych i na terytorium neutralnym, przy równych prawach obu delegacji w informowaniu opinii publicznej. W lutym Pompidou i Abderrahman Fares spotkali się z wysłannikami TRRA — Ahmedem Bumendżelem i Belkasem Krimem — w Lucernie, a później w Neuchâtel. Pompidou zapewniał Algierczyków, że porozumienie będzie zupełnie możliwe, z tym iż „kwestia Sahary pozostaje odrębnym zagadnieniem". Algierczycy wiedzieli, o co idzie. 15 marca, po lutowej wizycie prezydenta Tunezji Burgiby w Rambouillet, komunikat ogłoszony równocześnie w Paryżu i Tunisie zapowiadał rychłe otwarcie oficjalnych rokowań między stronami walczącymi. Wydawało się, że sprawa jest już prosta, ale oto premier Debré wygłosił przemówienie, w którym stwierdzał, iż Sahara jest „odrębnym terytorium", że Francuzi mają do niej „swoje prawa", że obszar saharyjski nigdy nie należał do Algierii, że Tunezja i wszystkie kraje graniczące z Saharą też są nią zainteresowane. Jasne było, iż Francuzi chcieli oderwać Saharę od Algierii, pozbawiając tym samym przyszłą niepodległą republikę najżywotniejszych dla niej bogactw. Szczególną i niewątpliwie główną rolę w tych rokowaniach grał Georges Pompidou. Warto wziąć również pod uwagę, że w latach 1960— 1962 Olivier Guichard był delegatem generalnym Organizacji Regionów Saharyjskich. Tak więc batalia o Saharę to nie tylko „oficjalny" Joxe, lecz także i przede wszystkim mniej oficjalny Pompidou, a obok niego, jak cień, Guichard. 26 stycznia 1961 r. dymisja generała Challe'a ze stanowiska naczelnego dowódcy wojsk NATO w Europie środkowej przedostała się do wiadomości publicznej. „Przyszłość całej Europy zachedniej i jej cywilizacji zależy od tego, co się dzieje w Algierii. Uczyńmy więc Europę zjednoczoną i silną, przyłączmy do niej Algierię, a sprawa będzie załatwiona" — oświadczył Challe premierowi Debré. Gdyby tylko Francja zechciała zrezygnować z własnej bomby atomowej i zgodzić się na integrację atlantycką, Stany Zjednoczone pomogłyby nam w zamian za to w utrzymaniu Algierii" — dodał Challe, krytykując politykę de Gaulle'a. Znów mamy więc NATO na widowni. Kto upoważnił Challe'a do takiej deklaracji? Czyżby odpowiednie służby USA zasugerowały to francuskiemu generałowi? Ostatecznie, dlaczego nie Challe w Paryżu zamiast de Gaulle'a? Challe zgadzający się na integrację europejską i atlantycką, Challe wyrozumiały dla polityki Białego Domu, Challe — nowa wersja Girauda. W każdym razie jedno nie podlega dyskusji: jeśli taki człowiek jak Challe — zrównoważony, chłodny i rozsądny, mający opinię zdolnego stratega i polityka (tak!), autor planu opanowania Kanału Sueskiego, generał o wspaniałej karierze — decyduje się nagle opuścić Fontainebleau, rezygnując z wysokiego stanowiska w NATO, i rzuca się w odmęty awantury, to znaczy, że opiera się na danych bardziej konkretnych niż jakieś sentymenty dla „Algierii francuskiej". Tych konkretnych danych połączonych z roztaczaniem perspektyw sukcesu i poparcia mogły udzielić Challe'owi tylko odpowiedzialne, choć chwilowo nieoficjalne czynniki NATO. Mówiło się o tym wiele w Paryżu i istnieje pewien dowód, który przytoczony zostanie na tych stronach. Challe jest tą postacią, która wnosi do konspiracji wojskowej nowy element nadziei: „poparcie" zagranicy, perspektywę władzy we Francji. Pod koniec stycznia tajemniczy samolot krążył nad Colombey-les-Deux-Eglises. Odpędziło go pojawienie się na niebie zaalarmowanych myśliwców francuskich. W Paryżu mówiło się o nowej — drugiej — próbie zamachu na de Gaulle'a. Samolot miał zbombardować siedzibę generała. Cała sprawa została utrzymana w tajemnicy i utonęła w powodzi innych wydarzeń. Zwróćmy mimochodem uwagę, że tajemnica nie musiała być zbyt ścisła, skoro „cała Francja" o tym zamachu mówiła, naturalnie z sympatią dla de Gaulle'a. Z biegiem czasu dopiero ludzie zwrócą uwagę, że opatrzność zsyłała generałowi-prezydentowi przez całe życie zamachy, wymierzone przeciw jego osobie i nieodmiennie kończące się fiaskiem, zawsze wtedy, gdy było mu to z powodu ogólnej sytuacji lub konkretnych wydarzeń potrzebne. 1 lutego jeszcze jedna dymisja: ustąpił szef sztabu generalnego obrony narodowej generał Ely, zwany „Świętym". Jego miejsce zajął generał Olié. Ely potrzebny był w maju 1958 r., ale teraz — wobec zbliżających się wypadków — mógł się stać bardzo niebezpieczny. Dodatkowy dowód, że de Gaulle wiedział, co się święci. W tym samym dniu odwołał on z Algierii generała Crépina i mianował na jego miejsce naczelnym dowódcą generała Gambieza. Na przełomie marca i kwietnia 1961 r. nasilenie ultrasowskich zamachów terrorystycznych we Francji bardzo się wzmogło. Bezpośrednio akcja ta związana była z wyznaczoną początkowo na 7 kwietnia konferencją między delegacjami Francji i FLN w Evian. W nocy z 31 marca na 1 kwietnia zamordowany zostaje w wyniku wybuchu dwóch plastykowych bomb mer Evian, Camille Blanc. Zginął wyłącznie dlatego, iż był merem miejscowości wyznaczonej, bez jego zresztą udziału, do rokowań z powstańcami. 6 kwietnia wybuchła bomba w gmachu Giełdy paryskiej: o godzinie 14.40, gdy ruch jest największy. Czternaście osób, zupełnie przypadkowych, odniosło rany. W tej atmosferze ukonstytuowała się 9 kwietnia 1961 r. z inicjatywy Salana, Susiniego i Lagaillarde'a, za pośrednictwem Gardy'ego i przy czynnym udziale organizacyjnym Jouhauda tak zwana Organizacja Tajnej Armii — OAS — (Organisation de l'Armée Secrčte), której odpowiednikami były w metropolii dwie inne: „Francja- Rezurekcja" „France-Résurrection") i „Tu Francja" („Ici la France"). Powiedzmy od razu, że obie nie odegrały nigdy żadnej roli i po puczu kwietniowym włączone zostały po prostu do OAS. Datę 9 kwietnia przyjmujemy jako wyjściową dla OAS, ponieważ w tym dniu nastąpiła unifikacja wszystkich podziemnych organizacji ultrasowskich na terenie Algierii. Ulotkę ogłaszającą unifikację wydał Robert Martel z Frontu Algierii Francuskiej. Bezpośrednim rozkazodawcą w tej sprawie był Jean-Jacques Susini. Za Susinim nietrudno się domyślić cieni Salana i innych. Trzonem OAS były „grupy szturmowe" FAF, studenckie grupy faszystowskiej Jeune Nation (Młody Naród), sekcje organizacji Soustelle'a Przegrupowanie Narodowe (Regroupement National) i chrześcijańskiej demokracji Georges Bidaulta. Pierwsze ulotki podpisane „OAS" ukazały się wprawdzie już z początkiem lutego 1961 r., ale stało się to przed unifikacją. Hiszpański odłam sprzysiężenia, kierowany przez Salana, utrzymywał z OAS kontakty za pośrednictwem Jouhauda. 12 kwietnia Challe odbył wielką naradę z Jouhaudem i Zellerem w Paryżu. W toku tego spotkania ustalone zostały szczegóły puczu. Według koncepcji Challe'a miał on mieć czysto wojskowy charakter. Żadnych cywilów w bezpośredniej akcji. Dopiero po zwycięstwie zbierze się ich dla bicia oklasków. Challe uważał, że cywile dwa razy dowiedli, iż nie nadają się do wystąpień. W styczniu 1960 r. dali się w idiotyczny sposób sprowokować gaullistom i postępowali właśnie tak, jak tego pragnął Pałac Elizejski, prowadzeni wśród cielęcego entuzjazmu przez prowokatorów w rodzaju Ortiza. W grudniu 1960 r. zorganizowali demonstracje, które pociągnęły za sobą olbrzymie wystąpienia Algierczyków i stały się bodźcem do przekształcenia powstania w rewolucję mas proletariatu miejskiego. Challe nie chciał trzeci raz próbować. Działały tu niewątpliwie inne jeszcze względy. Dla Challe'a cała sprawa „Algierii francuskiej" była frazesem, hasłem lewarowym dla sięgnięcia po władzę w metropolii. Oczywiście o to samo szło również innym, gdyż zarówno zamach stanu 13 maja, jak i „barykady" oraz wszystkie spiski między tymi wydarzeniami miały jako cel Paryż, w żadnym jednak (poza 13 maja) przypadku nie było to tak wyraźne jak w puczu Challe'a. Data wystąpienia ustalona została na 20 kwietnia 1961 r. Podział funkcji był następujący: Challe — wojskowe kierownictwo puczu, Zeller — transport i zaopatrzenie, Jouhaud — kontakty z cywilami, Salan — po przybyciu z Hiszpanii zostanie zastępcą Challe'a i szefem sztabu spisku. Na razie zadania te pełnił pułkownik Coustaux ze sztabu generalnego. Oficerem, który swym przykładem miał pociągnąć za sobą całe wojsko, był zastępca dowódcy 1 pułku spadochroniarzy Legii Cudzoziemskiej major Denoix de Saint-Marc. Wkroczenie tego związku do Algieru miało być hasłem wybuchu puczu. We wszystkich dalszych szczegółach plan sprzysiężenia pokrywał się jak najdokładniej z puczem 13 maja 1958 r. Po opanowaniu Algieru spiskowcy mieli zamiar przerzucić samolotami spadochroniarzy do Paryża. Natychmiast ruszy Szkoła Wojskowa, podminowana konspiracyjnie przez Lacheroya. Policja przyłączy się. Organizacje kombatanckie Soustelle'a i Bidaulta wyjdą na ulice. Okręgi wojskowe, w których nic nie zmieniło się od maja 1958 r., staną po stronie puczu. Garnizony wojsk francuskich w Niemczech zachodnich zagrożą marszem na stolicę lub manewr ten wykonają. Zbierze się parlament, w którym kryptoultrasowscy niezależni przeprowadzą obalenie rządu. Co do de Gaulle'a, to spiskowcy nie byli całkowicie zdecydowani. Ich rozważania krążyły wokół takich rozwiązań, jak internowanie na jednej z wysp, rozstrzelanie, degradacja przez sierżanta-Araba pod Łukiem Triumfalnym w Paryżu i tak dalej. Między 12 a 17 kwietnia 1961 r. Jouhaud wciągnął do spisku kolejno dowódcę lotnictwa francuskiego generała Nicota i dowódcę V Okręgu Lotniczego w Algierii generała Bigota. Sprawa była ważna. Po pierwsze, należało do Algierii przetransportować przywódców puczu, po drugie, przerzucić spadochroniarzy do metropolii. Różne wahania Nicota, który chciał się zabezpieczyć ze wszystkich stron i być „krytym", spowodowały, iż całe towarzystwo zebrało się w Algierze dopiero 20 kwietnia, co zmusiło sprzysiężenie do przesunięcia daty puczu jeszcze o dwa dni. Jakie siły działały za kulisami tego sprzysiężenia, na czele którego stała wysoka osobistość NATO, generał Challe? 21 kwietnia zjawił się w Algierze niezwykły gość: generał Charles C. Smith, junior — attache wojskowy USA w Paryżu. Zbieg okoliczności? Amerykański dziennikarz Cyrus Sulzberger nigdy nie zaprzeczy temu, że generał Charles C. Smith był podczas wypadków kwietniowych w Algierze. Sulzberger przyznaje, że „CIA wiedziała, iż przygotowuje się nowy spisek, podobnie jak wiedział o tym rząd francuski... CIA współpracuje z Francuzami, gdy ci sobie tego życzą, poza tym informuje jednak tylko Waszyngton". Dziennikarz amerykański nie potrafił się jednak rozprawić z taką na przykład notatką dziennika „Monde". „Wydaje się naprawdę — pisała gazeta — że agenci USA zachęcili w mniejszym czy większym stopniu Maurice Challe'a do jego akcji". Wydaje się... Faktem jest, że gdy Francji groziło podczas puczu lądowanie spadochroniarzy i lotniska francuskie zarzucone zostały rozmaitego rodzaju przeszkodami dla zamknięcia pasów startowych, lotniska w amerykańskich bazach wojskowych były otwarte i oddziały rebeliantów mogły je spokojnie użyć. Dowództwo amerykańskie we Francji wydało też swym jednostkom rozkaz — Sulzberger to potwierdza — iż „mają przeciwstawiać się rebeliantom wszelkimi środkami, poza użyciem broni". Ciekawy rozkaz. Jak więc miały się „przeciwstawiać"? Perswazją? W każdym razie generał Charles C. Smith był w Algierze i krążył w najbliższym otoczeniu generała Challe'a. Z Challe'em na czele Francji poszłoby Białemu Domowi znacznie łatwiej niż z de Gaulle'em. 21 kwietnia Argoud rozsyła „wici" do różnych dowódców w Algierii. Pisze do nich listy, telefonuje, śle oficerów łącznikowych. Otrzymuje ponad sto odpowiedzi pozytywnych. Oficerowie przyłączają się do puczu. Zgłasza też do niego swój akces generał Gouraud — dowódca korpusu armijnego w Konstantynie. Admirał de Querville — dowódca marynarki wojennej w Algierii — wie o wszystkim, ale woli nie udzielać żadnej odpowiedzi. Dla bezpieczeństwa przenosi się na swój admiralski okręt, nie uważa jednak za stosowne wysłać meldunku o puczu do Paryża. Solidarność kasty oficerskiej gra tu swoją rolę. Tegoż 21 kwietnia, tj. w piątek wieczorem, wszystko jest gotowe. De Gaulle podejmuje w Paryżu prezydenta Senegalu Senghora i jest z nim na przedstawieniu „Brytanika" w Operze. W nocy z piątku na sobotę 22 kwietnia grupa spadochroniarzy, prowadzona przez majora Robina, aresztuje delegata generalnego Jeana Morina i przebywającego w Algierze z inspekcją służbową ministra Burona. Obaj zostają wraz z kilkoma urzędnikami zamknięci w jednym z pomieszczeń siedziby gubernatora. Traktują swoje położenie raczej z humorem. Morin uzyskuje nawet pozwolenie na telefoniczne połączenie się z premierem Debré w Paryżu. Komunikuje mu, że „nie jest w stanie sprawować swych funkcji". Bez dodatkowych wyjaśnień: major Robin naciska widełki aparatu. Ten sam los spotyka wkrótce generała Gambieza, który po odejściu generała Crépina jest od trzech miesięcy naczelnym dowódcą wojsk w Algierii. Zarówno Morin, jak Gambiez nie przyłączają się, mimo nalegań, do puczu, ale są unieruchomieni. Około godziny 2.00 pododdziały 1 pułku spadochroniarzy Legii Cudzoziemskiej wkraczają pod dowództwem majora de Saint-Marc do Algieru. Krótka strzelanina wybucha tylko w pobliżu siedziby radiostacji algierskiej, gdzie wartownicy nie chcą bez hasła przepuścić spadochroniarzy Legii Cudzoziemskiej, mówiących dobrze we wszystkich językach poza francuskim. Jeden z wartowników zostaje zabity. Reszta podnosi ręce w górę. Więcej incydentów nie ma. Wszystkie budynki publiczne są obsadzone. Żandarmeria i policja ani drgnęły. Od 2.00 w nocy z 21 na 22 kwietnia de Gaulle wie już o puczu, poinformowany przez premiera Debré. Rząd obraduje od rana nad sytuacją, nie podejmując żadnych konkretnych decyzji poza przerwaniem o 5.00 wszelkich kontaktów telefonicznych z Algierią. Radiostacja paryska nadaje o tejże godzinie krótką informację, że „wobec wystąpienia grupy zbuntowanych wojskowych władze w Algierii nie są w stanie pełnić normalnie swych obowiązków". Dopiero około 10.00 Paryż dowiaduje się, że w Algierze wybuchł pucz. Podane zostają nazwiska emerytowanych generałów-prowodyrów. Challe tymczasem celebruje za Morzem Śródziemnym swoje dowództwo. Polega ono przede wszystkim na telefonowaniu; niemal wyłącznie na telefonowaniu, tak już będzie do końca. Dzwoni więc kolejno do trzech dowódców korpusów armijnych istniejących w Algierii —- generała Gouraud w Konstantynie, generała de Pouilly w Oranie i generała Vézineta w samym Algierze. Pierwszy wyraża natychmiast akces do puczu; dwaj pozostali proszą o czas do namysłu. Po godzinie Gouraud odwołuje uprzednią decyzję i też prosi o zwłokę. De Pouilly i Vézinet milczą. Taką samą postawę przyjmują: szef sztabu naczelnego dowództwa w Algierii generał Héritier, dowódca 10 dywizji piechoty generał Saint-Hillier i szereg innych. Wszyscy czekają. Nikt nie występuje jednak przeciw sprzysiężeniu. Challe czuje, że powinien coś robić. O godzinie 8.00 radiostacja algierska, która przemianowała się na „Radio-Francję", nadaje pierwsze przemówienie samozwańczego naczelnego dowódcy: „Jestem w Algierze z generałami Zellerem i Jouhaudem oraz w łączności z generałem Salanem, aby spełnić naszą przysięgę, ślubowanie armii, iż zachowamy Algierię, by nie było tak, że nasi polegli oddali życie za nic..." Potem dość długo radio nadaje marsze wojskowe. Następnie zostaje ogłoszony stan wyjątkowy na całym terytorium Algierii. Spiker zapowiada, że „specjalny trybunał sądzić będzie osobników, którzy wzięli bezpośredni udział w zdradzie Algierii i Sahary". Atmosfera panująca w Algierze nie przypomina w niczym tej z 13 maja czy z dni „barykad" ze stycznia 1960 r. Cywile nie mają tak dalece pojęcia o tym, co zaszło, że krążą pogłoski, iż chodzi o „nowy kawał" de Gaulle'a, aby podporządkować sobie tym razem wojsko. Rozkaz Challe'a: „żadnych cywilów" i „żadnego bałaganu", pozostaje jednak w mocy. Cywilom nie wolno się do tego puczu mieszać. Małe grupy OAS rozpraszają się po mieście i wespół z Jeune Nation obmaznią kredą mury domów: „Niech żyje Algieria franci; :ka!", „Niech żyje armia!", „Niech żyje OAS!", oraz trochę „precz!" pod adresem de Gaulle'a, to jest cała ich działalność. Żadnych pochodów, żadnych zebrań na Forum czy Bab-el-Ued. To jest pucz wojskowy, rozkaz, porządek koszarowy i kropka. Challe, Zeller i Jouhaud obradują, żołnierze z 1 pułku spadochroniarzy Legii Cudzoziemskiej leniwie patrolują puste ulice, przekomarzają się z dziewczętami, podrzemują w cieniu. Generałowie nie objęci puczem manewrują przezornie. Admirał de Querville każe odbić od brzegu okrętowi, na którego pokładzie odpływa z komandorem Troswinskim u boku. Ostrożny krok pozwalający zyskać na czasie. Generał de Pouilly opuszcza Oran i przenosi się z kilkoma oficerami do Tlemsen, gdzie stoją oddziały poborowych z metropolii. Wobec tego Challe kieruje do Oranu generała Gardy'ego na czele batalionu Legii Cudzoziemskiej. Gardy jest nowym dowódcą okręgu, ale nie ma komu wydawać rozkazów, gdyż na wszystkie jego telefony dowódcy liniowych jednostek piechoty, rtylerii i czołgów odpowiadają, że poborowi z metropolii są „elementem niepewnym", którego „lepiej nie ruszać". Oddziały te zostają więc w koszarach i od razu stanowią dla puczu groźne, nieprzewidziane niebezpieczeństwo. Generał Vézinet — dowódca okręgu algierskiego — daje się spokojnie internować. Generał Gouraud z Konstantyny po raz trzeci zmienia decyzję i przyłącza się do puczu. To samo czyni znany nam z 13 maja generał André Petit, dowodzący w tym czasie korpusem armijnym na Saharze. (Mimochodem pikantny szczegół: po zamachu stanu 13 maja Petit został szefem gabinetu wojskowego premiera Debré, czyli pełnił tę samą funkcję co generał de Beaufort przy de Gaulle'u!). Pułkownicy — Argoud, Godard, Gardes i Broizat — rozjeżdżają „po terenie", aby uzyskać akces różnych dowódców pułków. Osiągają ten cel niemal wszędzie, ale mają tylko oficerów bez wojska. Na szeregowych z metropolii, którzy stanowią trzon armii, nie można liczyć. Nie mają oni żadnej sympatii dla „Algierii francuskiej" ani dla oficerów. Myślą to, co wszyscy Francuzi w kraju macierzystym: że trzeba z tą wojną czym prędzej skończyć. Do naczelnego hasła przewrotu — „wojna aż do zwycięstwa" — odnoszą się wręcz wrogo. Chcą wracać do domów, a nie bić się. W zasadzie pucz rozporządza 25 dywizją powietrzno-desantową i 10 dywizją piechoty, ale obie te jednostki mają od 45 do 60 proc. żołnierzy z metropolii. W niedzielę 23 kwietnia Salan i Jean-Jacques Susini przybywają na pokładzie samolotu hiszpańskiego do Algierii. Towarzystwo jest niemal w komplecie. Brak Lagaillarde'a tłumaczy się tym, że Challe sobie jego obecności nie życzył. „Od razu rozkręci cywilów i będzie bałagan" — powiedział szef sprzysiężenia. De Gaulle uważnie obserwował przeciwnika i gotował ripostę. Po świetnie zmontowanej rozprawie z cywilnymi ultrasami w styczniu 1960 r. przyszła kolej na opozycję wojskową, tak sprawnie oddzielona od tamtej. (Zauważmy, że Challe szedł wręcz po linii dążeń generała-prezydenta, trzymając na uboczu cywilów, którzy swą masą mogli nadać puczowi kwietniowemu jakiegoś rozmachu). Z wojskiem w metropolii dano sobie radę natychmiast. Samochody zmotoryzowanych huzarów z Orleanu wezwano puste w nocy z soboty na niedzielę 23 kwietnia do Paryża, żołnierze pozostali w koszarach. Czołgi z Rambouillet przesunięto przy zmniejszonej obsłudze również na stolicę, ale celowniczych zatrzymano do zajęć specjalnych w innym miejscu. Pamiętając rolę, jaką mieli odegrać spadochroniarze z Pau w maju 1958 r., tym razem zabrano im samoloty, które bez załóg desantowych rozproszono po wszystkich lotniskach Francji. Garnizonom w Niemczech zachodnich nakazano ćwiczenia, zawsze według tej samej zasady: ludzie z jednej strony, sprzęt — z drugiej. Było to proste i skuteczne. Jednocześnie wydane zostały zarządzenia: ogłoszenie stanu wyjątkowego, które pozwalało władzom na dokonywanie wszelkich aresztowań i rewizji domowych, wprowadzało zakaz zebrań publicznych, cenzurę wiadomości; wstrzymanie wszelkiego rodzaju komunikacji z Algierią; zablokowanie lotnisk przez ustawienie na pasach startowych rozmaitych przeszkód, jak samochody, zasieki z drutu kolczastego, beczki, skrzynie itp., dla uniemożliwienia lądowania transportowców desantowych. W sobotę w południe przemawiał premier Debré, który wezwał Francuzów do spokoju i dyscypliny oraz postawił ultimatum przywódcom puczu. Ultrasowskie bojówki w metropolii usiłowały reagować. Ich plastykowe bomby wybuchły najpierw na lotnisku cywilnym Orly, w przechowalni bagażu, gdzie zginął znajdujący się akurat w pobliżu zamiatacz, a jeden z pasażerów został ciężko ranny w nogi. Eksplozje zarejestrowano też na dworcach Lyońskim i Austerlitz, bez ofiar, oraz w rnerostwach Neuilly i Courbevoie. Jeszcze kilka osób było rannych. W niedzielę 23 kwietnia na ekranach telewizorów ukazał się w generalskim mundurze de Gaulle i wygłosił przemówienie: „Buntownicza władza usadowiła się w Algierii w wyniku spisku wojskowego... Kwartet emerytowanych generałów... którzy nie znają narodu ani świata, a patrzą tylko przez pryzmat swego obłędu... Oto państwo ośmieszone, naród wykpiony, nasza potęga zdegradowana, nasz prestiż międzynarodowy poniżony, nasza rola i miejsce w Afryce skompromitowane, i to przez kogo? Niestety! Niestety! Niestety! Przez ludzi, których obowiązkiem, honorem i racją bytu była służba i posłuszeństwo. W imieniu Francji rozkazuję, by wszystkie środki, powtarzam: wszystkie środki, zostały użyte dla zagrodzenia drogi tym ludziom, aż do ich likwidacji. Zabraniam każdemu Francuzowi, a przede wszystkim każdemu żołnierzowi, wykonywania ich rozkazów... Przyszłością uzurpatorów może być tylko to, co przewiduje w ich przypadku Prawo. Wobec nieszczęścia ciążącego nad ojczyzną, wobec groźby wiszącej nad Republiką, po oficjalnym skonsultowaniu się z Radą Konstytucyjną, premierem, przewodniczącym Senatu, przewodniczącym Zgromadzenia Narodowego zdecydowałem się na skorzystanie z artykułu 16 naszej Konstytucji. Począwszy od dziś, wdrożę w razie potrzeby bezpośrednie środki, jakich wymagać będą okoliczności... Utrzymam je, cokolwiek się stanie, aż do końca mego mandatu..." Społeczeństwo stało teraz murem za de Gaulle'em wobec niebezpieczeństwa ultrasów. „Przeciw niebezpieczeństwu grożącemu narodowi podnieście się masowo, ludzie pracy i demokraci. Bądźcie zmobilizowani! Skupiajcie się, demonstrujcie w miejscach zamieszkania i zakładach pracy! Organizujcie się w przewidywaniu walki! Domagajcie się wszelkich środków dla unieszkodliwienia buntowników wojskowych i cywilnych. Żołnierze, marynarze i lotnicy — synowie robotników i chłopów francuskich — podoficerowie i oficerowie, odmawiajcie posłuszeństwa generałom zamachu stanu i działajcie w zdecydowany sposób, by ich zmiażdżyć" — nawoływał apel Francuskiej Partii Komunistycznej. Na to wezwanie i apele ponad 50 organizacji związkowych, z Powszechną Konfederacją Pracy (CGT) na czele, społecznych; artystycznych, naukowych, kulturalnych, młodzieżowych, kobiecych — ruszyło w poniedziałek 24 kwietnia 12 milionów Francuzów do gigantycznego strajku powszechnego pod hasłem walki z faszyzmem. Jedno hasło łączyło tych ludzi: „Zgnieść faszystowską rebelią wojskową! Pokój w Algierii!" Takiego 24-godzinnego strajku politycznego nikt się w kołach rządzących nie spodziewał. Miały one oto obraz jedności społeczeństwa, wyraz tego, co myśli Francja. 3 miliony ludzi szły, głowa przy głowie, bulwarami Paryża, jak wezbrana rzeka, nieprzerwanie, cały dzień. 300 tysięcy — w Marsylii, 350 tysięcy w północnej Francji, 100 tysięcy w departamencie Loary, 60 tysięcy w Bordeaux... Wszędzie. Francja nie widziała jeszcze takiej demonstracji. Przerastała ona wszystkie dotychczasowe. Nawet te z lat trzydziestych, z okresu władzy Frontu Ludowego. „Faszyzm nie przejdzie!" — wołały nieprzebrane tłumy ludzi i jasne było, że nie przejdzie. Pucz szybko wszedł w stadium agonii. Naturalnie Lacheroy robił co w jego mocy. „Radio-Francja" nadawało jeszcze z Algieru grzmiące komunikaty, oświadczenia różnych oficerów, którzy przyłączyli się do puczu, tajemnicze zlecenia w rodzaju: „Kuzyni z prowincji przyjadą o 5.00 w lekkim stroju". Były i informacje „polityczne". Jedna szczególnie znamienna: „Prezydent Kennedy nie może wystąpić przeciw akcji generałów w Algierii, ponieważ celem ich jest zachowanie Algierii francuskiej, a więc dla Zachodu". W tym samym czasie Kennedy, nie potępiając wprawdzie buntu generałów, wysłał do de Gaulle'a depeszę z wyraami sympatii i... zaoferował mu w drodze dyplomatycznej pomoc, co doprowadziło generała-prezydenta do prawdziwej furii, gdyż uznał ten krok za gruby nietakt. W tamtych dniach zrodziło się we Francji powiedzenie, że „odbiorniki tranzystorowe ugrobiły pucz generałów". Z pewnością jest w tym wiele prawdy. Skupieni w koszarach (z zakazem wychodzenia) jako „element niepewny", żołnierze liniowych jednostek z metropolii, bacznie strzeżeni przez Legię Cudzoziemską i związanych z puczem oficerów, posiadali jednak odbiorniki radiowe i pilnie słuchali audycji z kraju. Dowiadywali się z nich o rozkazach de Gaulle'a, a przede wszystkim o postawie społeczeństwa wyrażonej w olbrzymim 12-milionowym strajku. We wszystkich koszarach powstały konspiracyjne „komitety czujności". Grupy te nie tylko odmawiały posłuszeństwa zbuntowanym dowódcom, lecz także przygotowały się do czynnego wystąpienia przeciw nim. W poniedziałek 24 kwietnia de Gaulle wezwał do siebie ambasadora Gavina. Rozmowa musiała być bardzo przykra dla przedstawiciela USA w Paryżu. My wszyscy, którzy byliśmy świadkami tych wydarzeń w charakterze sprawozdawców prasowych, pamiętamy dobrze, jak Gavin kredowoblady wyjeżdżał swym reprezentacyjnym samochodem z Pałacu Elizejskiego przygryzając z wściekłości wargi. Depesza solidarności wysłana przez Kennedy'ego do de Gaulle'a odebrała jednak Challe'owi resztkę nadziei. W nocy z poniedziałku na wtorek 25 kwietnia sytuacja puczu była już tak zła, że wielu oficerów związanych z rebeliantami nie odważało się pokazywać na terenie własnych koszar. Teraz dopiero zaapelowano na wniosek Salana do cywilów. Kilka tysięcy osób wiwatowało więc na Forum, czterej generałowie salutowali, kłaniali się, uśmiechali i przemawiali z balkonu. Zwykłe frazesy, znana sceneria. Po kilku takich wystąpieniach Challe oświadczył Salanowi, że ma dość „robienia z siebie pajaca". Wobec tego Salan pokazywał się już na balkonie sam lub w towarzystwie milczącego Jouhauda. Zeller nie nadawał się do niczego. Załamany psychicznie wobec widma klęski, cierpiał na ostre bóle głowy. W przerwach obliczał zapasy... oleju stołowego i kontrolował stan kas intendenckich. Czyniło to wrażenie całkowitego obłędu. Europejczycy też byli zdezorientowani. Challe parokrotnie powtórzył im: „Żadnej polityki!" O co więc szło? Co mieli robić? Ostatecznie sprawa była jednak polityczna! We wtorek 25 kwietnia „Radio-Francja" nadało jeszcze jedną fałszywą wiadomość na użytek Europejczyków: Lagaillarde przybył z Hiszpanii. Miało to wywołać nastrój 13 maja i „barykad". Nie wywołało, gdyż nikt nie ujrzy już Lagaillarde'a w Algierze. Challe zbyt dobrze pamiętał go właśnie z okresu „barykad". Formalny zakaz przywódcy puczu zabronił brodatemu szefowi bojówek ultrasowskich opuszczania Hiszpanii. Znacznie gorsze, ale już prawdziwe wiadomości otrzymali czterej generałowie z metropolii. Eskadra marynarki wojennej z Tulonu płynęła pod flagą admirała Barthélemy'ego ku wybrzeżom algierskim. W Oranie, Konstantynie, Bône, Tlemsen, Mostaganem, Tizi-Uzu pojawiły się na ulicach silne patrole żołnierzy służby czynnej. Dowodzili nimi oficerowie rezerwy z metropolii. Posterunki Legii Cudzoziemskiej sygnalizowały kolumny samochodowe na szosach. Akcja ta była zupełnie spontaniczna. W Bône żołnierze wręcz domagali się aresztowania spiskowców. Strzelcy alpejscy zamknęli pułkownika Buchouda, który przyłączył się do puczu. Podobne wiadomości napływały z różnych stron. O godzinie 16.00 Challe dokonał ostatniej oceny sytuacji. Odbyła się tak zwana „dramatyczna odprawa". Czterej generałowie znikli ze swego balkonu jak marionetki poruszane niewidzialnymi nićmi. Wraz z nimi roztopił się w ciemności orzeźwiająco chłodnej algierskiej nocy, jaka zawsze następuje w Afryce północnej po upalnym dniu, cały pucz. Salan Jouhaud i Zeller opuścili Forum wmieszani w odpływający tłum. Salan szedł trzymając swą żonę pod ramię. W gmachu gubernatorstwa, którego szeroko otwarte okna jarzyły się wszystkimi światłami, papiery walały się na podłogach i korytarzach. Wszędzie odsunięte krzesła, porzucone słuchawki od telefonów, niedopite filiżanki kawy. Klęska ma czasem taki właśnie obraz. Challe zgłosił się w najbliższym posterunku żandarmerii i nad ranem 26 kwietnia odwieziony został do Paryża. Spokój i czas na medytacje znajdzie były szef rebelii w komfortowej celi więzienia Santé. Sąsiadami Challe'a będą tam: generał Nicot — eks- dowćdca lotnictwa, generał Bigot, jego podwładny w Algierze, później generałowie Gouraud i Petit, dalej majorzy de Saint-Marc i Robin. Dojdzie jeszcze kilkunastu uczestników mniejszego kalibru. 6 maja zostanie aresztowany Zeller, 8 maja — sześciu niedoszłych organizatorów puczu w metropolii: generał Jacques Faure, pułkownik Roland Vaudrey, majorzy Azaďs, Casati, Bléhaut i Mouchonnet. 9 maja — kapitan Saint- Remy. Po Salanie, Jouhaud, Lacheroy, Argoud, Broizat, Godardzie, Gardy'm, Gardes, Susinim — ani śladu. 29 kwietnia 1 pułk spadochroniarzy Legii Cudzoziemskiej został rozwiązany. W obozie Zeralda płonęły pułkowe papiery. Żołnierze prezentowali broń, podczas gdy 27 rozbrojonych oficerów wsiadało do strzeżonego przez żandarmów autobusu i odjeżdżało na przesłuchanie do Algieru. Oficerowie śpiewali chórem znaną piosenkę Edith Piaff: „Non, je ne regrette rien" („Nie, niczego nie żałuję..."). Szeregowi podjęli tę melodię bez słów. Większość ich nie znała francuskiego. Tłum europejskich ultrasów pocąc się na słońcu wołał: „Algieria francuska!" Helikopter brzęczał na tle bezchmurnego nieba. Legionerzy ładowali się do samochodów ciężarowych pod obojętnym, ale czujnym okiem żandarmów. Cywilni ultrasi rzucali im paczki papierosów, butelki z winem i „pastisem". Wysokim ogniem, prawie niewidocznym w słońcu, strzelały w górę namioty obozu. Gdzieś wybuchła ogarnięta płomieniami amunicja. Samochody ruszały w kłębach złocistego kurzu. Francuski dziennik urzędowy „Journal Officiel" opublikował pod datą 4 maja 1961 r. decyzję prezydenta de Gaulle'a podjętą na mocy 16 art. Konstytucji dającego generałowi „uprawnienia nadzwyczajne". W tym samym dniu, w którym ukazał się powyższy dekret, de Gaulle oświadczył na posiedzeniu Rady Ministrów, że utrzyma „uprawnienia nadzwyczajne" aż do końca konfliktu algierskiego. Czas porządków: 1961-1962 VII „Trudno jest równocześnie manipulować pistoletem maszynowym, wstępować na ambonę i podawać smoczek". Z POWIEDZEŃ CHARLESA DE GAULLEA 23 kwietnia 1961 r. Tymczasowy Rząd Republiki Algierskiej ogłosił gotowość wznowienia rozmów z Francją. 10 maja komunikaty opublikowane równocześnie w Paryżu i Tunisie ustaliły datę spotkania delegacji stron za dziesięć dni w Evian. Na czele delegacji francuskiej stanął minister do spraw Algierii Louis Joxe. Algierską kierował wicepremier TRRA Belkasem Krim. Pierwsze posiedzenie konferencji — 20 maja — poświęcone było wciąż wymaganemu przez Francuzów przerwaniu ognia. Rząd francuski liczył na to, że uzyskane zawieszenie broni będzie można przedłużyć w nieskończoność i utrzymywać pod jego płaszczykiem status quo w Algierii. Naturalnie Algierczycy nie mogli się na to zgodzić. W niedzielę 21 i w poniedziałek 22 maja rokowania zostały więc przerwane. Joxe wyjechał do Paryża po instrukcje. Delegacja algierska zamknęła się w swej obwarowanej willi pod Genewą. We wtorek ogłoszony został na wniosek delegacji francuskiej nowy porządek rozmów: spotkania stron co drugi dzień. Nie częściej. Tezy obu delegacji pozostawały najzupełniej sprzeczne. Algierczycy domagali się całkowitej suwerenności Algierii, wykluczając wszelkie formy gaullistowskiego „zrzeszenia" z Francją; odrzucali jakikolwiek podział Algierii przez Francuzów i zwracali uwagę, że w takim wypadku wojna będzie trwała; podkreślali integralność swego terytorium; nie zgadzali się więc na odrębne traktowanie tak zwanego problemu Sahary". Francuzi kładli nacisk na „zrzeszenie" Algierii z Francją; domagali się szczególnego statusu uprzywilejowania dla Europejczyków w Algierii, czyniącego ich obywatelami pierwszej kategorii z dwoma paszportami w kieszeni; żądali odrębnego uregulowania sprawy Sahary. Jedna tylko platforma pozostawała wspólna: prawo Algierczyków do samookreślenia. Jeśli uważnie przyjrzeć się tym punktom, widzimy, że rozbieżności sprowadzały się w istocie tylko do jednego zagadnienia: Sahary. Niezależnie bowiem od tego, czy mowa była o „zrzeszeniu", podziale Algierii, integralności jej terytorium — zawsze pod określeniami tymi kryje się jedyna troska delegacji paryskiej: co z Saharą? Status uprzywilejowania dla Europejczyków to tylko polityczna zasłona dymna przeznaczona dla uspokojenia ultrasów. Przemysł francuski, zainteresowany ropą saharyjską, mało się o to troszczył. Toteż rozmowy w pierwszej fazie spotkań eviańskich toczyły się wokół Sahary. Argumenty Francuzów przepadały jednak w piaskach tej pustyni. Tymczasem w Algierii ultrasi grzmocili co wieczora w kotły i rondle, a bomby plastykowe demolowały arabskie sklepy i domy. Konsulat szwajcarski w Oranie został zdemolowany przez bojówki OAS. Europejczycy wołali: „Precz z cyrkiem eviańskim!" Taki był akompaniament do rozmów nad pięknym Lemanem. A wśród tego wszystkiego intermezzo międzynarodowe: wizyta prezydenta Kennedy'ego w Paryżu 31 maja 1961 r. Był to już czwarty prezydent USA — po Roosevelcie, Trumanie i Eisenhowerze — z którym de Gaulle stawał w szranki. Tamci przychodzili i odchodzili. On jeden trwał jak ogromna, twarda skała. Tak go też oceniali Amerykanie. W tekach akt związanych z wizytą paryską przechował się ciekawy dokument. Była to poufna notatka sporządzona przez amerykańskiego dziennikarza Sulzbergera na użytek prezydenta. Zawierała charakterystykę de Gaulle'a i szereg wskazówek co do tego, jak należy z nim postępować. „De Gaulle — pisał Sulzberger — jako wielka osobistość oraz ważna i fascynująca postać historyczna sprawia na mnie głębokie wrażenie. Jednakże można go odmalować równie dobrze w kolorze białym jak i czarnym. Wiele jego koncepcji jest — moim zdaniem — fałszywych albo przestarzałych, albo przedwczesnych. W każdym razie na dzień 31 maja 1961 r. nie mają one zastosowania. Jeśli podczas rozmów de Gaulle w jakiś sposób wyimaginuje sobie, że został zapędzony do narożnika lub też że grozi mu się choćby pośrednio, stanie się natychmiast nieprzejednany — będzie grzeczny, ale nieugięty. Im słabszy się czuje wobec rozmówcy, tym trudniej będzie z nim rozmawiać. Jest to reguła zasadnicza. Przez cały czas spotkania, a zwłaszcza na samym początku, należy pamiętać o trzech głównych aspektach charakteru de Gaulle'a. Są to: jego niezwykła indywidualność, jego zasadnicze stanowisko wobec Stanów Zjednoczonych oraz jego ogólne poglądy na świat i rolę Francji w tym świecie... Pomimo napuszonej miny i często wyniosłego zachowania się de Gaulle jest raczej człowiekiem nieśmiałym. Generał nie odznacza się w najmniejszym nawet stopniu frywolnością, nie ma też poczucia humoru, aczkolwiek nie jest pozbawiony jego elementów. To, czy je ujawni, zależeć będzie — moim zdaniem — od atmosfery, jaka wytworzy się w czasie rozmów... W naszym podejściu do de Gaulle'a nie możemy nigdy zapominać o jego najskrytszych uczuciach antyamerykańskich... Generał rzeczywiście nas nie lubi i odnosi się podejrzliwie do naszych motywów nawet wtedy, kiedy nie można im nic zarzucić. Jest na tym punkcie niesłychanie przewrażliwiony. Maskuje jednak swe podejrzenia i reakcje. Jest rzeczą mało prawdopodobną, aby wyjawił je szczerze, tak iak to często czynią anglosascy mężowie stanu. Wprost przeciwnie, będzie je zawsze ukrywał za zasłoną kurtuazji. De Gaulle to wytrawny pokerzysta, ale gra europejskimi «znaczonymi kartami». Musimy o tym pamiętać i nie dać się zaskoczyć. Są dwie przyczyny takiego stosunku de Gaulle'a do Ameryki: Czuje on niewątpliwie urazę z powodu faktu, że Stany Zjednoczone są obecnie wielkim mocarstwem Zachodu tak w Europie, jak i poza nią, podczas gdy Francja straciła na znaczeniu i odgrywa rolę trzeciorzędną. W związku z tym de Gaulle wyolbrzymia bardzo wagę ścisłych stosunków między Waszyngtonem a Londynem. Wyczuwa on, że istnieje coś w rodzaju niewidocznego anglo-amerykańskiego spisku, którego celem jest udaremnienie Francji odzyskania dawnego prestiżu, jakim cieszyła się ona — głównie na kontynencie europejskim — podczas I wojny światowej i po jej zakończeniu. Drugą główną przyczyną jest cała seria «incydentów» między nim a Amerykanami oraz między Francją a Stanami Zjednoczonymi jeszcze w czasie II wojny światowej. De Gaulle zawsze daje chętnie wiarę każdemu, kto mówi mu, że amerykańskie spółki naftowe chcą przechwycić kontrolę nad Saharą lub że Stany Zjednoczone chcą wypełnić próżnię polityczną w Afryce północnej po wycofaniu się Francji... Pomimo istnienia Wspólnego Rynku i ścisłych, aczkolwiek zmieniających się stosunków de Gaulle'a z Adenauerem, generał nadal przesiąknięty jest głęboką podejrzliwością wobec Niemców. Mimo że nie znosi oklepanych frazesów, używa ich, kiedy dyskutuje nad tym problemem. Nadal lubi powtarzać: «Niemcy są zawsze Niemcami», i przy omawianiu sytuacji mówić o niebezpieczeństwie grożącym ze strony «Kruppów». Sądzi, że dopóki żyje Adenauer, nie będzie z nimi kłopotów. Jednakże nawet generał de Gaulle, który dopiero niedawno zaczął w ogóle zastanawiać się nad własną śmiercią, przyznaje, że Adenauer nie będzie długo pozostawał u władzy. Nie powinniśmy zapominać, że de Gaulle jest zasadniczo liberałem (w dawnym sensie) i — mimo swych autokratycznych metod — bardziej lewicowym niż prawicowym (w sensie francuskim). Jest on, prawdę mówiąc, dobrodusznym despotą, ale sam siebie uważa za pobłażliwego strażnika demokracji francuskiej. Wprawdzie żywi pogardę dla komunistów, których uważa za «obcych» agentów, ale w o wiele większym stopniu nie lubi skrajnej prawicy niż pozakomunistycznej lewicy. Nie jesteśmy jeszcze w stanie powiedzieć, czy w świetle tego, co powiem nieco dalej, de Gaulle jest «człowiekiem dnia przedwczorajszego» czy «człowiekiem pojutrza». Ma on poczucie przynależności do białych ludów Zachodu. Między innymi dlatego właśnie czuje urazę z powodu braku więzi z Waszyngtonem; stąd też jego ubolewania, że nie istnieje to, co nazywa polityką «zachodnią». Podsumowując, ośmielam się wyrazić opinię, że w psychologicznych stosunkach między Stanami Zjednoczonymi a Francją nasz prezydent powinien pamiętać o czterech zasadach, których wspólnym mianownikiem jest maksymalne pragnienie uzyskania pozytywnych rezultatów spotkania: 1. Jako mocarstwo silniejsze (i dlatego znajdujące się w gorszej sytuacji przetargowej w rozmowach z tym butnym człowiekiem) musimy wykazać cierpliwość i chęć wysłuchania go. 2. W żadnym momencie tych rozmów nie możemy naciskać na de Gaulle'a. Rozsądniejszą byłaby próba nakłonienia go do wzajemnej wymiany poglądów. Kiedy de Gaulle czuje, że znajduje się na słabszej pozycji i w niekorzystnej sytuacji, staje się trudniejszy. 3. Nigdy nie możemy zapominać, że bez względu na to, jak przyjazna okaże się atmosfera rozmów, de Gaulle bardziej podejrzewa Stany Zjednoczone, niż czuje przed nimi respekt — tym bardziej że wie iż jest od nas zależny. Uważa on, że ze względów tak geograficznych, jak i ze względu na logikę historii my również zależymy niemal w równym stopniu od niego. 4 W konkluzji usilnie nalegam, aby od momentu rozpoczęcia poważnych rozmów występować najpierw z takimi tematami, odnośnie których polityka Francji i polityka Stanów Zjednoczonych są ewidentnie i zasadniczo zgodne". Rozmawiali z sobą trzy dni. Kurtuazja nie przesłoniła jednak istotnych rozbieżności. W lodowatym milczeniu przyjął de Gaulle do wiadomości, że Stany Zjednoczone będą się starały nakłonić Anglię, aby przystąpiła do Wspólnego Rynku. Dla de Gaulle'a była to próba wprowadzenia przez USA swego brytyjskiego „konia trojańskiego" do „Europy sześciu" i pokrzyżowania projektów Paryża. Kennedy mówił też o konieczności przyjęcia do EWG Szwajcarii, Austrii, Szwecji, Irlandii. W ocenie Pałacu Elizejskiego oznaczało to dążenie do przemytu idei otwartej, szerokiej Strefy Wolnego Handlu, w którą musiałby się przekształcić Wspólny Rynek. Tego Francja nie chciała za żadną cenę. Prezydent Stanów Zjednoczonych domagał się zwiększenia udziału Francji, podobnie jak innych krajów NATO, we „wspólnym wysiłku zbrojeniowym", zwłaszcza w dziedzinie zbrojeń klasycznych. Szło o wysiłek finansowy. Amerykanie od dawna uważali, iż ponoszą cały niemal jego ciężar. De Gaulle ze swej strony wcale nie zamierzał angażować się w tym kierunku. Chciał przecież tworzyć własną, „narodową nuklearną siłę uderzeniową". Francja nie mogła sobie pozwolić na pokrywanie równocześnie kosztów zbrojeń NATO i własnych. Według koncepcji Paryża „narodowe" siły nuklearne miałyby się połączyć przymierzem, ale tworzenie ich powinno się odbywać odrębnie i własnym sumptem każdego z krajów partnerskich. Bilateralne układy w rodzaju tego, jaki wciąż sugerował Adenauerowi, nie były przy tym wykluczone. De Gaulle pojmował zresztą, że za plecami Kennedy'ego kryją się potężne firmy amerykańskie, które chcą uzyskać zamówienia zbrojeniowe, aby po prostu zarabiać na zbrojeniach NATO. Jest to sprzeczne z dążeniami firm francuskich, które nie mając nadziei na to, by stać się dostawcami NATO, forsowały za pośrednictwem gabinetu francuskiego ową gaullistowską ideę „siły narodowej". Ograniczenie krajów europejskich NATO tylko do klasycznych sił i trzymanie przez Kennedy'ego zamkniętych drzwi do „klubu atomowego" też nie było po myśli de Gaulle'a, który nadal żądał triumwiratu w NATO. Cierpkie uwagi Kennedy'ego na temat nie kończącej się wojny algierskiej ostatecznie zepsuły atmosferę. Irytację Amerykanów zwiększała jeszcze w tym okresie sprawa Laosu. O ile Paryż popierał neutralistyczny kierunek księcia Souvanny Phoumy w tym kraju, o tyle Amerykanie działali w przeciwnym kierunku, tj. na rzecz związanej z nimi grupy Boun Ouma. Między Paryżem a Waszyngtonem nic się nie układało. Wkrótce po wyjeździe Kennedy'ego, 14 czerwca 1961 r., został nagle opublikowany w Tunisie komunikat prezydenta Burgiby i przywódcy Mali Modibo Keity, że „Sahara jest integralną częścią terytorium afrykańskieg o". Afrykańskiego, a więc nie algierskiego. „Panowie Burgiba i Modibo Keita dali do zrozumienia, że przyszłość wielkiej pustyni nie może być ustalona tylko w cztery oczy między dwiema stronami w Evian... Paryż odczuje to jako kapitalną interwencję w rozmowach eviańskich" — pisał „Monde". Algierczycy protestowali przeciw dywersyjnym akcjom i zamachom na integralność ich terytorium. 16 czerwca 1961 r., po 27 dniach rozmów, Belkasem Krim oświadczył w toku konferencji prasowej, że rozmowy w Evian są przerwane. To samo ogłosił ze swej strony minister Joxe. Rokowania były więc przerwane, ale nie zerwane. 20 czerwca de Gaulle podejmował uroczyście w Paryżu prezydenta NRF Heinricha Lübkego. „Nadszedł czas, gdy Francja i Niemcy mają dokonać razem i dla dobra ludzi mnóstwo wielkich rzeczy" — mówił de Gaulle w powitalnym wystąpieniu. „Wobec wielkich spraw, w obliczu których stoimy, wobec niebezpieczeństw ciążących nad nami... losy nasze stały się ściśle solidarne. Po wojnie, która — jak się mogło wydawać — zniweczyła wszelką możliwość pogodzenia między dwoma naszymi narodami, Francja wyciągnęła do nas rękę, i to nie tylko dla dobrych, sąsiedzkich stosunków, lecz także dla stworzenia z nami wspólnoty o nieodwracalnych losach" — oświadczył ze swej strony Lübke. Była to wizyta demonstracyjna i propagandowa. A przecież żadnego szefa państwa nie witał Paryż tak chłodno, z taką rezerwą i lodowatą obojętnością. W wielu miejscach tajemnicze ręce zrywały flagi NRF z fasad domów. Wymowne i spowodowane nastrojami opinii publicznej milczenie zachowały też paryskie dzienniki. Przed wyjazdem Lübke zdołał jeszcze wygłosić we francuskim ośrodku atomowym Saclay znamienne przemówienie, którego najważniejszy fragment godny jest zapamiętania: „Francja — powiedział prezydent NRF — jest krajem najbardziej zaawansowanym w dziedzinie atomowej na kontynencie europejskim, jednakże ścisła współpraca z Niemcami pozwoli jej na posunięcie się jeszcze szybciej naprzód w tym kierunku. Powinniśmy współpracować nie tylko na polu energii nuklearnej, lecz także w dziedzinie rakiet". W tym momencie chmury nadciągnęły z zupełnie innego kierunku. Tego najbardziej dla Paryża utrapionego. Oto prezydent Tunezji Burgiba znów zmienił front. Nieoczekiwanie zrezygnował ze swoich, tak wygodnych dla Francji pretensji do algierskiej Sahary i z miejsca znalazł się w poważnym konflikcie z Paryżem. Poszło o francuską bazę wojskową — Bizertę. Tunezja domagała się likwidacji bazy, ustalenia dokładnego kalendarza ewakuacji wojsk francuskich i zwrotu tego terytorium. Od 17 czerwca potężne demonstracje dziesiątków tysięcy Tunezyjczyków odbywały się na ulicach Bizerty i przed umocnieniami bazy, do której szybko napływały posiłki francuskie z metropolii i Algierii. Przed światem stanęło nagle widmo rozszerzenia się konfliktu algierskiego na całą Afrykę północną. Jednocześnie 5 lipca widownią wielkich demonstracji zorganizowanych przez FLN była Algieria. Powtarzały się wydarzenia „krwawej niedzieli" z grudnia 1960 r. Ponad stu Algierczyków padło od pocisków wojska oraz żandarmerii francuskiej na ulicach Algieru i Konstantyny. Około 270 odniosło cięższe i lżejsze rany. 20 lipca walczono z kolei w Bizercie. Zginęło tu od kul żołnierzy francuskich kilkuset Tunezyjczyków. Była to jedna z największych w ostatnich latach masakr na terenie Afryki północnej. Walki między oddziałami tunezyjskimi a francuskimi toczyły się przez trzy dni. Tunis zerwał stosunki dyplomatyczne z Francją i złożył skargę do Rady Bezpieczeństwa. W tej atmosferze wznowione zostały 20 lipca 1961 r. rokowania między Algierczykami a Francuzami w Lugrin niedaleko Evian. Stronie francuskiej zależy tym razem na pozytywnym wyniku. Chciała ona zatrzeć wrażenie wywołane w świecie masakrami w Tunezji i Algierii. Jednakże nie była jeszcze gotowa do zapłacenia za to sprawiedliwej ceny: pozycja Paryża w kwestii Sahary nie zmieniła się ani o jotę. Rozmowy wlokły się osiem dni i urwały 28 lipca 1961 r. „Jesteśmy nadal gotowi do wznowienia dialogu. Nie zaniedbamy w tym kierunku żadnego kroku" — oświadczył na zakończenie Belkasem Krim. „Nie jesteśmy przeciwnikami tej propozycji" — stwierdził minister Joxe w imieniu Francji. I wojna znów rozszalała się na całego. Strzelaniny w Algierze, Milianie, Blidzie, Telergmie, Castiglione, Oranie, Konstantynie. Wszędzie zabici i ranni. Bilans według jednych danych: 80 zabitych, 266 rannych, według innych — 170 zabitych! 450 rannych. Kto zdoła ich policzyć? Masakrowano w Algierii i w metropolii. OAS-owcy grasowali bezkarnie. 2 sierpnia granaty ultrasowskie wrzucone zostaią do „kafejek" arabskich w Algierze i Blidzie. 3 sierpnia bojówka OAS próbuje wysadzić w powietrze hotel „Lutetia" w Paryżu, gdzie ma się odbyć konferencja prasowa b. premiera Mendčs-France'a. 4 sierpnia dwaj Algierczycy zostali zlinczowani przez motłoch kramarzy w biały dzień na rynku w Bone. 6 sierpnia bomby plastykowe niszczą mieszkania przewodniczącego zarządu miejskiego w Paryżu Paul Minota i dziennikarza z postępowej „Liberation" Jeana-Maurice Hermanna. 8 sierpnia wybucha bomba przed drzwiami willi redaktora naczelnego „France-Soir" Pierre Lazareffa. 12 sierpnia czterech Arabów i jedna kobieta giną od ciosów siekier pod Mostaganem. 16 sierpnia bojówki ultrasowskie obrzucają granatami dzielnicę arabską w Algierze. Dwóch zabitych, 16 rannych. W tym samym dniu strzelanina na ulicach Lyonu. 23 sierpnia granaty ultrasów demolują wnętrza kilkunastu „kafejek" arabskich w Oranie. 10 zabitych, 26 rannych. Tej samej nocy wstrząsa Paryżem 12 eksplozji bomb plastykowych. Zniszczone są m. in. mieszkania byłego ambasadora francuskiego w Tunezji Boegnera, ministra przemysłu Jeanneneya, Daniela Mayera. Wybuchy w Tuluzie, Tours, Châtellerault... W dwa dni później 33 jednoczesne eksplozje w Paryżu. Cele: redaktorzy „Figara", mieszkanie Françoise Sagan, jakiś komisarz policji. 7 września znów kilka wybuchów w stolicy. Jednocześnie w Algierii... „Tłum był na razie milczący... Potem ruszył. Pierwszy sklep, w którym wyłamano rolety, należy do rodziny Loukalów. Wczoraj wieczorem obaj Loukalowie-mężczyźni, ojciec i syn, zostali zabici przez jakiegoś doświadczonego strzelca z kolta w tył czaszki... Zaczynają się więc jatki. Sklep zabitych idzie w drzazgi. Bomba plastykowa dokończy dzieła zniszczenia. Tłum woła: «Algieria francuska!», następnie: «De Gaulle na szubienicę!», dalej «OAS do władzy!» Kamienie sypią się na żandarmów. Wtedy właśnie ukazuje się mały, stary citroen, w którym ciśnie się pięciu arabskich pasażerów. Samochód zostaje zatrzymany. Ludzie wyszarpnięci z wnętrza. Tłum uzbrojony jest już teraz w łomy żelazne porwane z pobliskiej budowy. Inni mają pałki. Wszystko to zostaje puszczone w ruch. Żaden z pięciu Arabów nie podniesie się z miejsca... Teraz pojawia się skuter. Wyjeżdża na plac Trzech Zegarów. Na siodełku młody Arab. Uderzenie łomu w głowę powala go na ziemię. Upada. Ciosy gruchoczą mu czaszkę. Skuter zostaje podpalony. Odrzucony trup znalazł się akurat wśród kwiatów zdemolowanego straganu. Podbiega młody człowiek i kopniakami odgarnia kwiaty. «Żadnych kwiatów dla tych świń» — woła. Obecnie cała Bab-el-Ued jest w ruchu. Jacyś prowodyrzy rozdzielają zadania: «Ty — tu...» — «Oni... tam». Znów pękają z jękiem szyby sklepów arabskich. Nie wiadomo już, co się dzieje. Bab-el-Ued zwariowała. Bab- el-Ued chwyta Araba, który ukazał się na rogu ulicy Bouzerea. Oblewa się go benzyną i podpala. Człowiek ten biegnie ogarnięty płomieniami. Tłum jednak nie wypuszcza go tak długo, aż ta żywa pochodnia runie wśród przeraźliwego krzyku na ziemię. Linczowany jest i inny Arab. Tego wygania się drągami żelaznymi spod samochodu ciężarowego, gdzie usiłował się ukryć. Jeszcze innego, rannego, rozciąga się na jezdni. Sprowadza się specjalnie samochód i miażdży nieszczęsnemu kołami klatkę piersiową... Akurat nadjeżdża autobus. Zostaje zatrzymany. Pasażerowie europejscy wysiadają. Kierowca i konduktor — Arabowie — zostają zamordowani w autobusie. W tej chwili wszystkie arabskie sklepy położone wokół rynku i przy ulicy Alma są już zdemolowane. Od strony placu Trzech Zegarów rozlegają się strzały. Jakieś dwie kobiety arabskie są napastowane. Europejski majster towarzyszy dla ochrony swemu algierskiemu czeladnikowi. Tłum pozwala im przejść. To się już uspokaja... Tak właśnie było na Bab- el-Ued. Nie wydaje się, aby t rzeczy zostały zaimprowizowane. Widziałem grupy kierujące akcją. Widziałem też policję, żandarmów i wojsko. Obecne były wszystkie siły bezpieczeństwa. Niestety tylko obecne. Słyszałem, jak ktoś błagał żuawów: «Do licha ciężkiego — róbcie coś! Strzelcie choć w powietrze!»; «Nie możemy nic robić. Nie mamy rozkazu» — padła odpowiedź..." Tak pisze z Algierii na początku września 1961 r. korespondent paryskiego dziennika „France-Soir" Jean Ferniot. Taka była „ofensywa" OAS generała Raoula Salana. V Republika miała jednak inne jeszcze poważne troski. W 1931 r. niezadowolenie z rządów gaullistowskich zbliżało się do szczytowego punktu. W połowie maja kolejarze ogłosili 32-godzinny strajk ostrzegawczy. Przyłączyli się do nich pracownicy elektrowni, gazowni i metra, którzy strajkowali już od 10 maja. Pół miliona ludzi przerwało pracę, ale na skutek braku pociągów i transportu miejskiego faktycznie stanęło wszystko. Strajki te niepokoiły w najwyższym stopniu władze. Nie bez kozery. Nowe batalie klasowe wybuchły w dwa tygodnie po wielkim strajku politycznym w okresie puczu kwietniowego. Hasła ekonomiczne: poprawy bytu, łączyły się w nich z politycznymi jeszcze bardziej niż w roku ubiegłym. Ludzie domagali się nie tylko podwyżek płac, lecz także położenia kresu wojnie algierskiej i przerwania wyścigu zbrojeń. Poza tym w walce tej rodziła się, jak w rozżarzonym tyglu, jedność działania central związkowych, to czego najbardziej obawiały się zawsze wszystkie rządy Francji. Jeszcze w 1960 r. wielkie centrale związkowe szły do strajków oddzielnie, jakkolwiek uzgadniały ich daty. Od strajku kwietniowego, gdy poszły wspólnie, różne federacje spotykały się coraz częściej na zebraniach i obradach, na wiecach i w pochodach. Oddolny nacisk mas powodował, że hasło jedności, stale lansowane przez Powszechną Konfederację Pracy, znajdowało coraz częstszy i szerszy posłuch wśród członków innych central: chrześcijańskich związków zawodowych (CFTC) i Force Ouvričre. Rząd gauiüstowski przystąpił do twardej obrony swych pozycji. 19 maja 1961 r. ukazał się nowy dekret o prawie rządu do mobilizacji w razie strajku pracowników kolei, metra, autobusów, gazowni, elektrowni i personelu lotnictwa cywilnego. Dekret przewidywał dla opornych kary od dwóch miesięcy do roku więzienia i grzywny od 40 do 12 tysięcy franków (nowych). Kontrofensywa ludzi pracy nie dała na siebie czekać. W maju odbyły się dwa wielkie zjazdy: Francuskiej Partii Komunistycznej (XVI) i Powszechnej Konfederacji Pracy (XXXIII). „Jak 16 lat temu, na X Zjeździe naszej partii, tak i dziś powtarzamy: jeden człowiek nie może przekształcić Francji. Zadanie to może i powinien wykonać naród z klasą robotniczą na czele" — mówił sekretarz generalny FPK Maurice Thorez. Zjazd odbywał się wśród huku bomb OAS-owskich. Bojówki ostrzeliwały z pistoletów maszynowych siedzibę Komitetu Centralnego FPK, zaatakowały federacje FPK: w VI dzielnicy Paryża, na „czerwonym" przedmieściu Vieux-Clombier, jeszcze inne na prowincji: w Perigeux, w Ajaccio na Korsyce. W tym samym czasie strajkowały setki tysięcy ludzi: 360 tysięcy kolejarzy, 110 tysięcy pracowników elektrowni i gazowni, 35 tysięcy transportowców. Francuska Partia Komunistyczna liczyła około pół miliona członków, w tym 1400 merów, 21 tysięcy radnych miejskich i 150 radców generalnych. Jest najlepiej zorganizowaną i największą partią polityczną Francji, siłą rozporządzającą prawie 5 milionami wyborców. Do jedności działania i skończenia z wojną algierską wzywała też Francuzów na swym XXXIII Zjeździe 2-milionowa Powszechna Konfederacja pracy. Oba te hasła stały się naczelną wytyczną walki społeczeństwa V Republiki w tym roku i w następnych. Już 1 czerwca przyłączył się do nich, choć nie bez oporów, kongres chrześcijańskich związków zawodowych — CFTC — w Issy-les-Moulineaux. To samo uczyniło wkrótce kierownictwo Zjednoczonej Partii Socjalistycznej (PSU). W maju wrzenie ogarnęło też wieś. Zaczęło się od Bretanii — jednego z najbiedniejszych regionów Francji. W okolicach Lorient chłopi wznieśli barykady na drogach. Pod Hennebont zatrzymywano pociągi na torach. Padały podcięte słupy telegraficzne. Tłum śpiewający „Marsyliankę" wdarł się do budynku prefektury w Morlaix i zajął go w ciągu kilku minut. Całe kolumny traktorów ruszyły na drogi. „Bunt szuanów!" — wołała zaniepokojona prasa gaullistowska. Zajścia przeniosły się wkrótce do centralnej Francji. Potem do południowo-zachodniej. Przyczyny były te same co w roku ubiegłym. Oficjalne liczby z owego czasu wskazują, że ceny produktów rolnych wzrosły ze wskaźnika 137,3 w 1958 r. do 139 w 1961, co stanowi progresję zaledwie o 1,2 proc. Jednocześnie ceny artykułów przemysłowych wzrosły od wskaźnika 146,4 w 1958 r. do 165,9 w 1961 r., czyli progresja wyniosła 13,3 proc. Znamienne jest przy tym, że o ile ceny produktów rolnych przy skupie uprawianym przez hurtowników wzrosły w wymienionym okresie o 1,2 proc, to te w handlu detalicznym, a więc płacone przez konsumenta, podniosły się o 9 proc! Zjawisko to wypływa z okoliczności, że we Francji między chłopem-producentem a konsumentem miejskim istnieje aż sześć ogniw pośrednich, z których każde pobiera swój haracz: pośrednik handlowy — wielki handlarz bydła — komisjoner miejski — rzeźnia, w której odbywa się ubój — masarnia hurtowa — kupiec detaliczny. Zacytowany przykład dotyczy mięsa, ale podobnie ma się sprawa i z innymi produktami wsi. Rozbój uprawiany przez te pośrednie ogniwa jest oczywisty i uderza w dwie strony: w chłopa-producenta i w konsumenta. Ciężkim uderzeniem dla wsi francuskiej okazała się polityka Wspólnego Rynku. Tak na przykład Francja nabyła w 1961 r. 34 500 ton mięsa w Niemczech zachodnich, tyleż w Holandii plus 18 tysięcy ton artykułów mleczarskich z tegoż kraju, sama posiadając dostateczne zapasy tych produktów. Konkurencja na rynku wewnętrznym stała się na skutek tego nie do zniesienia dla chłopów. Atmosfera była więc napięta na wszystkich odcinkach. De Gaulle usiłował rozładować ją za pomocą konferencji prasowej zwołanej 5 września 1961 r. Oświadczył wprawdzie, że jeśli Algierczycy nie zgodzą się na „zrzeszenie" z Francją, to zostanie przeprowadzony podział ich kraju na strefy europejską i arabską, jednakże po raz pierwszy dodał, iż Francja domaga się „wyłącznie gwarancji dla swych interesów na Saharze". Nie było już więc mowy o jedynym wyjściu w postaci oderwania tego terytorium od Algierii. Konferencja nie przyniosła jednak uspokojenia. Ultrasi nie chcieli słyszeć o żadnych kompromisach, a ulica francuska oceniła wystąpienie jako dalszy dowód nie ustających manewrów generała. Ataki opozycji w prasie i parlamencie stały się jeszcze zajadlejsze. Wtedy nastąpiło wydarzenie wręcz opatrznościowe dla de Gaulle'a. Tak opatrznościowe, że aż dziw bierze! 8 września 1961 r. o godzinie 21.55 dokonana zostaje próba zamachu na de Gaulle'a. Czwarta z kolei, ale w okolicznościach poważniejszych niż tamte. W chwili gdy samochód prezydenta, poprzedzany przez dwa wozy ochrony i mający za sobą wóz osłonowy, przejeżdżał przez miejscowość Pont-sur-Seine, na drodze do Colombey-les- Deux-Eglises, strzelił w górę wielki płomień, którego jęzor osmolił nieco karoserię citroena szefa państwa. Zamach nie udał się. Przygotowana przy szosie i ukryta w piramidzie piasku 35-kilogramowa bomba nie wybuchła. Ładunek spłonął. Na miejscu zamachu ujęty został jeden ze sprawców: Martial de Villemandy — wicehrabia de Mesničre. Mały szczupły człowieczek, który był ongi spikerem radia francuskiego w Indochinach, a potem agentem asekuracyjnym. Po wybuchu bomby nie miał nic lepszego do roboty, jak udać się do pobliskiej kafejki, gdzie zamówił aperitif. Zachowanie się tego gościa było tak dziwne, że pijący z nim klient zawiadomił żandarmów. W stojącym przed kafejką samochodzie znaleźli oni lont prochowy i zapalarkę. Wobec tego Villemandy zabrany został na przesłuchanie i bez zbytniego certowania się wydał swych wspólników: eks-spadochroniarza Armanda Belvisiego, agenta ubezpieczeniowego Henri Manoury'ego, kontrolera biletów na lotnisku Orly, Cabanne de la Prade'a, oraz kilku innych. Policja ogłosiła później, że bomba nie wybuchła, gdyż zapalnik (zwykły detonator kopalniany połączony przewodem z zapalarką umieszczoną pod lasem odległym o 350 metrów od szosy) był wyjątkowo niefachowo założony. Umieszczono go w butelce. Naturalnie ta była izolatorem, który spowodował, że detonacja zapalnika nie udzieliła się 35 kilogramom plastyku. Każdy górnik doskonale wie, że detonatory tego typu trzeba wsuwać bezpośrednio w ładunek. W przeciwnym razie — klapa. Kto tak pokierował zamachem? Kto mógł w ten sposób połączyć ładunek z detonatorem, aby materiał wybuchowy spłonął bez eksplozji? Kto kazał Villemandy'emu czekać na kogoś w kafejce położonej o kilkaset metrów od miejsca zamachu? Pytania te muszą się każdemu nasunąć. Nie ulega wątpliwości, że zamachowcy, rzeczywiści członkowie OAS, byli przekonani, iż dokonują naprawdę zamachu na de Gaulle'a. Czyja ręka nimi jednak kierowała, jacy ludzie wyreżyserowali tę przedziwną akcję, nie tylko pomagając „opatrzności" w zesłaniu de Gaulle'owi tego zamachu w chwili, gdy potrzebował go dla uzyskania jedności społeczeństwa wokół swej osoby, ale też sprawiając, iż los oszczędził prezydenta? Nie zdołamy odpowiedzieć na te pytania. Część prasy francuskiej przypisuje sprawę tajemniczemu panu Foccartowi, szarej eminencji Pałacu Elizejskiego, tak bardzo szarej, że przez długie lata nikt nie potrafił nawet sprecyzować, jaki jest jej wiek. W chwili gdy pisana jest ta książka (1971 r.), posunięto się niewiele dalej. Wiadomo tylko, że Foccart ma obecnie 55 lat, że jego pierwotne nazwisko brzmi: Koch, że urodził się w Mayenne; jego ojciec był kolonem w Gwadelupie, a matka nosiła arystokratyczne nazwisko de la Glénandičre. Sam Foccart wypisywał w 1955 r. w rubryce zawód jedno słówko: „eksport". Co eksportował, tego nikt nie wie. Służył w wojsku. Otrzymał stopień plutonowego. Kto go wprowadził do środowiska gaullistów? Nie wiadomo. Był wszędzie po trochu: w organizacji kampanii wyborczych, w operacjach finansowych, podróżach różnego rodzaju. Działał zwłaszcza w „sprawach Afryki i Madagaskaru", jak brzmiała oficjalna nomenklatura jego funkcji. Rozdawał subsydia, decydował o subwencjach. Jego kreacją był ksiądz Youłou, despota z Konga-Brazzaville, przepędzony w 1963 r., czy Leon M'ba, prezydent Gabonu. On też będzie operował w latach 1964—65 na rzecz Czombego, a jednocześnie storpeduje spisek CIA na Madagaskarze. On zajmie się dostawami broni dla secesjonistów z tak zwanej Biafry. W latach sześćdziesiątych Foccart zajął się organizacją odrębnej i niezależnej od wszystkich innych tajnej służby. Powodem miało być to, że OAS-owcy penetrowali wszystko: zarówno wywiad jak kontrwywiad i policję. Foccart miał więc wtedy stworzyć służbę tak zwanych b a r b u z ó w, o których będzie tu jeszcze mowa. Jest ich podobno 9 tysięcy. Sam Foccart nie odzywa się nigdy. Zapytany przez jednego z dziennikarzy, dlaczego wciąż milczy, odpowiedział: — Przyrzekłem generałowi, że nie otworzę ust... Aresztowanie bezpośrednich sprawców zamachu, aresztowania dalszych, o nazwiskach niby z operetki Offenbacha — generałowie: Jean-Marie-Charles Boucher de Crevecoeur (w przekładzie nolskim nazwisko to brzmi dosłownie: Rzeźnik- Przebijserce) i Paul Vanusem, baronowa Boutmy — córka byłego dyrektora opery w Monte Carlo, pułkownik Hervé Le Barbier de Bligničres (po polsku: Golibroda z Bligničres), dziennikarz Georges Bousquet — stanowiły doskonałe zajęcie dla czytelników gazet i amatorów sensacji. Co kilka dni ktoś nowy wędrował do aresztu. Ludzie mieli co czytać i mogli nie myśleć o poważniejszych sprawach. Jasne było jednak, że wszystkie te osoby, owi groźni konspiratorzy, to pionki bez znaczenia. „Szary Francuz" wzruszał ramionami. Bawiło go to, ale i irytowało jednocześnie. Ironia prasy, nieustępliwość parlamentu, który nad zamachem przeszedł po prostu do porządku dziennego, brak wiary w całą tę historię w społeczeństwie spowodowały, że de Gaulle, który zawsze miał wyczucie sytuacji, zrzekł się 30 września 1961 r. „uprawnień nadzwyczajnych". 2 października 1961 r. generał dokonał konkretnego kroku naprzód. W radiowo- telewizyjnym przemówieniu przewidywał tym razem „utworzenie suwerennego, niepodległego państwa algierskiego w drodze samookreślenia". Ale ultrasi też czuwali... 5 października prefektura policji paryskiej wydała nagle niezwykle dyskryminacyjne zarządzenie. W jego myśl nie wolno było odtąd Algierczykom zamieszkałym we Francji wychodzić na ulicę po godzinie 20.00. Oznaczało to specjalną godzinę policyjną dla Algierczyków. Pretekst: są niebezpieczni, zajmują się terrorem. Tworzono dla nich rodzaj getta. I natychmiast zaczęły się prawdziwe polowania wieczorne. Przy tej okazji policja zatrzymywała różnych Włochów, Hiszpanów, Portugalczyków czy Greków, mających wełniste włosy i ciemną barwę skóry, przypominających wyglądem Algierczyków. Francję ogarnęło oburzenie. Ludzie zdali sobie sprawę z rozmiarów i rodzaju tej rasistowskiej dyskryminacji. 18 października ruszyło na ulice Paryża ponad 20 tysięcy robotników algierskich. Łamiąc godzinę policyjną, szli szeroką ławą z przedmieść Nanterre, Saint-Denis, Gennevilliers, dzielnicy Goutte-d'Or, ze swych bezgranicznie nędznych bud, lepianek i baraków. Wdarli się do ekskluzywnych, bogatych dzielnic śródmieścia, na rozjarzone od neonów bulwary. Obdarci, wstrząsający w swej nędzy, zapełnili plac Madeleine, dotarli do Opery. Inna ich rzeka płynęła bulwarem Saint-Germain, przekroczyła skrzyżowanie Odeonu, dotarła do Ogrodu Luksemburskiego. Po raz pierwszy Paryż widział ich w takim tłumie. Po raz pierwszy miał przed sobą nędzę tych ludzi, zsumowaną niejako w tysiącach egzemplarzy. Policja przystąpiła do natarcia. Padły strzały: na bulwarach zginęło 7 Algierczyków, ponad 60 zostało rannych, w Nanterre było 3 zabitych i 30 rannych. 6700 osób zostało aresztowanych. 21 października nowe demonstracje w Paryżu. 40 rannych i 421 aresztowanych. 22 października demonstracja kobiet algierskich. Tym razem policja uruchomiła wyłącznie pałki. 14 rannych, 375 aresztowanych wraz z dziećmi. W tym samym dniu 7 zamachów bombowych OAS w Paryżu. Ultrasi rozrzucali na ulicach specjalne gwoździe do dziurawienia opon. Setki samochodów unieruchomionych... Policja mściła się krwawo na aresztowanych Algierczykach. W kilka dni po opisanych zajściach mieszkańcy Argenteuil znaleźli trupy dwóch Arabów wyrzucone na brzeg przez rzekę. Obaj mieli związane sznurem ręce i nogi. Śmierć nastąpiła od strzału w potylicę. Inne trupy znajdowano w lasach podparyskich. Algierczyk Mohammed Bagdache został przewieziony przez policjantów do lasu Meudon. Strzelono do niego i uznano za zabitego. Odratowany, gdyż w istocie był tylko lekko ranny, opowiedział na konferencji prasowej dziennikarzom, jak się cała rzecz odbyła. Szereg Algierczyków zrzucano w workach z mostów paryskich do Sekwany. I tu trafem znaleźli się ocaleni, którzy opowiedzieli przebieg zbrodni. 2 listopada tysiące więźniów algierskich z wicepremierem Ben Bellą na czele zorganizowały jeden z największych i najdłuższych w historii więziennictwa na całym świecie strajków głodowych. Domagali się położenia kresu dyskryminacjom rasowym i przyznania Algierczykom praw przysługujących więźniom politycznym. Dotychczas bowiem stosowano wobec nich regulamin obowiązujący zwykłych przestępców kryminalnych. Dziesiątki tysięcy więźniów, już i tak wyczerpanych długoletnim pozbawieniem wolności i ciężkimi warunkami izolacji, połączonymi z niesłychaną dyscypliną odmówiły przyjmowania wszelkiego rodzaju pokarmów poza wodą. Sprawa nabrała rozgłosu daleko wykraczającego za granice Francji. Liga Arabska zorganizowała jednodniowy post polityczny we wszystkich krajach Bliskiego Wschodu i Afryki północnej. Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych uchwaliło rezolucję, w której zażądało uwzględnienia postulatów więźniów algierskich. We wszystkich krajach Afryki szerzyły się hasła bojkotu ekonomicznego Francji. Przywódcy TRRA zakomunikowali Pałacowi Elizejskiemu, że nie wznowią rokowań, jeśli postulaty strajkujących więźniów nie zostaną uwzględnione. Wtedy dopiero więźniowie uzyskali status polityczny. Natomiast godzina policyjna dla Algierczyków na „wolności" przesunięta została z 20.00 do 22.00. Była to nowa obelga. Trzeba jednak stwierdzić, że społeczeństwo francuskie potrafiło na nią odpowiedzieć. VIII „Francuz myśli wyłącznie o żarciu i podnoszeniu swej stopy życiowej. Befsztyk z frytkami to dobra rzecz. Samochód — pożyteczna. Ale wszystko to nie stanowi... ambicji narodowej". Z POWIEDZEŃ CHARLESA DE GAULLE'A „Tłum wyszedł z bruku" — jak głosi stara piosenka, jeszcze chyba z czasów rewolucji francuskiej. Było ich 35 tysięcy na ulicach Paryża, 20 tysięcy w Marsylii, 10 tysięcy w Rennes, 5 tysięcy w Saint-Etienne, 4 tysiące w Montpellier, 3 tysiące w Perpignan, 4 tysiące w Saint-Denis, tyle samo w Montreuil, 3 tysiące w Saint-Ouen, tyle samo w Boulogne-Billancourt, 2500 w Gennevilliers, Drancy, Ivry, Vitry, 2 tysiące w Courbevoie, Argenteuil i tak dalej w setkach miejscowości — 6 grudnia 1961 r., w Dniu Akcji Przeciw Faszyzmowi. Decyzja w sprawie tego wystąpienia zapadła 20 listopada w wyniku wspólnego zebrania, w którym wzięli udział przedstawiciele Francuskiej Partii Komunistycznej, Zjednoczonej Partii Socjalistycznej (PSU), Unii Postępowej, Unii Radykałów, Powszechnej Konfederacji Pracy (CGT) i Ligi Praw Człowieka. Stało się to nazajutrz po OAS-owskim wiecu zwołanym przez Bidaulta i jego zwolenników w paryskiej sali Mutualité, bezpośrednio po wielkiej głodówce więźniów algierskich i krwawo stłumionych demonstracji Algierczyków na ulicach Paryża, wśród wybuchających bomb ultrasowskich i komunikatów radiowych o setkach zabitych w Algierii. Masowe demonstracje republikańskie 6 grudnia były jednak tylko wstępem do dalszych, znacznie poważniejszych. 12 grudnia do wymienionych organizacji przyłączają się chrześcijańskie związki zawodowe (CFTC), Federacja Pracowników Oświaty (FEN) i Krajowy Związek Studentów Francji (UNEF). Wszystkie one wzywały do nowej demonstracji 19 grudnia pod hasłem walki przeciw OAS i pokoju w Agierii. Na kilka dni przed tą datą apel podpisało ogółem 35 organizacji, w tym wiele lokalnych federacji SFIO, której kierownictwo wciąż jeszcze nie chciało występować wspólnie z komunistami. Władze zakazały demonstracji, ale odbyła się ona wbrew ich woli. We wtorek 19 grudnia 1961 r. miliony Francuzów wyszły na ulice. Sam tylko pochód w centrum Paryża skupiał 100 tysięcy ludzi. „Faszyzm nie przejdzie!", „OAS — mordercy!", „Pokój w Algierii!" W kilku miejscach policja szarżowała. Ponad sto osób odniosło rany, ale demonstracja trwała. Starcia miały miejsce na placu Bastylii, w pobliżu ratusza miejskiego, w Dzielnicy Łacińskiej i na bulwarach. Te same sceny rozgrywały się w Tuluzie, Marsylii, Lyonie, Dijon, Montpellier, Nantes, Epinalu, Metzu. Walka była coraz gwałtowniejsza. 4 stycznia 1962 r. bojówka ultrasowska ostrzelała po raz nie wiadomo który z pistoletów maszynowych gmach Komitetu Centralnego FPK. Wartownik z ochrony — Robert Chapedeleine — został ciężko ranny. Inne bojówki atakowały dalej lokale federacji komunistycznych na prowincji i w „czerwonym" pasie przedmieść Paryża. Riposta robotników nie dała na siebie czekać. 6 stycznia tysiące paryżan znów wyszły na ulice. 12 stycznia młodzi żołnierze demonstrowali na pokładzie tego samego transportowca „Kairouan", którym ongi podróżował Salan. Okrzyki: „Precz z faszyzmem!", „Precz z wojną!", „Pokój w Algierii!", wstrząsały portem marsylskim, z którego poborowi mieli odpłynąć do Oranu. 22 stycznia 1962 r. o 16.34 gwałtowna eksplozja wstrząsnęła Paryżem. Wybuch bomby plastykowej na wewnętrznym podwórzu Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Rezultat: jedna osoba zabita, dwanaście rannych, trzy samochody spalone, zdemolowane wnętrze gmachu, okna pozbawione szyb w promieniu kilometra. Potem dalsze uderzenia: zamordowanie emerytowanego inspektora podatkowego, byłego członka Algierskiej Partii Komunistycznej, Alfreda Locussola, 5 stycznia w Alençon; 18 zamachów bombowych w ciągu kilku minut 11 stycznia w Algierze; 17 zamachów w nocy z 17 na 18 stycznia w Paryżu. W nocy z 23 na 24 stycznia bomby OAS-owskie eksplodowały w 24 punktach Paryża. 7 lutego bomby zdemolowały mieszkania: członka Biura Politycznego FPK Raymonda Guyota, pisarza Vladimira Poznera, profesora uniwersytetu paryskiego Vedela, dziennikarza „Figaro" Serge Brombergera, lokal federacji FPK w XIX dzielnicy Paryża, jak również zamieszkały tylko przez dozorcę dom ministra stanu do spraw kultury André Malraux. Ogółem sześć osób odniosło rany. Vladimir Pozner doznał złamania podstawy czaszki. Sześcioletnia Delphine Renard, mieszkająca na parterze domu Malraux, straciła wzrok. Gniew paryżan doszedł w tym momencie do szczytu. Zdjęcia małej Delphine Renard ukazały się na pierwszych stronicach gazet. „Mamo, dlaczego ja nic nie widzę?" — brzmiały oskarżycielskie tytuły gazet nad fotografiami straszliwie zmasakrowanej twarzy dziecka. Wnętrze rozwalonego wybuchem pokoju ukazywało rozrzucone zabawki, porwane w strzępy lalki. Już w nocy z 7 na 8 lutego grupy ludzi gromadziły się przed domami ofiar wybuchów, wznosząc okrzyki przeciw OAS i tolerancji władz. Premier Debré i minister spraw wewnętrznych Roger Frey zorganizowali wielką odprawę dowódców policji i żandarmerii w prefekturze. Wydany został zakaz wszelkich demonstracji. Nazajutrz, tj. w czwartek 8 lutego 1962 r., Paryż ruszył. Pragnienie wolności jest u Francuzów silniejsze niż wszystko inne, niezależnie od opinii politycznych. 60 tysięcy ludzi szło ulicami Paryża, wypełniło plac Bastylii. „Plastykarze do więzienia!", „OAS mordercy!" — wołał tłum. Rzeki pochodów płynęły od bulwaru Voltaire, placu Republiki, Dworca Lyońskiego, bulwaru Diderota. Łączyły się ze sobą. Żołnierze ukazali się na murach koszar Reuilly. „Jedność wojska z narodem!", „Salan na szubienicę!", „Czystka w armii!" — padały okrzyki. 10 tysięcy ludzi przeciągało nad Sekwaną, wzdłuż Nabrzeża Celestynów, aby połączyć się z pochodem studentów idących bulwarem Saint-Michel. Zwartymi batalionami sunęli metalowcy z zakładów Renault, ci od Bregueta, z Courbevoie, z Saint-Denis. Pierwsze oddziały policji i żandarmerii w swych czarnych mundurach i błyszczących hełmach z metrowymi drewnianymi pałkami w rękach ukazały się u wylotu placu Woltera. Wielki granatowy autobus policyjny wjechał w tłum, nie zważając na ludzi, którzy nie mogli ustąpić miejsca napierani przez tylne szeregi. Kierowca bez wahania dobył rewolweru, zatrzymał wóz i parokrotnie strzelił na oślep w tłum. Dwóch mężczyzn padło. Szarża policji zaczęła się rozwijać. Całe kohorty żandarmów atakowały kolbami karabinów i bagnetami, policja waliła jak oszalała swoimi pałkami. Tyraliery w hełmach, ustawione klinami na głębokość w 20—30 rzędów, nacierały od placu Bastylii i placu Republiki. Gęsto padały granaty z gazem łzawiącym. Ludzie miejscami rozpraszali się, biegli przed siebie. Tu i ówdzie czyjaś rozciągnięta postać zostawała na bruku. Widać było porzucone torebki kobiece, płaszcze, trzewiki zgubione w odwrocie. Całe grupy chroniły się do metra. Demonstracja została rozproszona. Oddziały policji oraz żandarmerii już spełniły właściwie swe zadania. Samochody pancerne jadące z warkotem silników wzdłuż ulic dokonały reszty. Nie o to jednak szło policji. Wszystkie demonstracje były w podobny sposób rozpraszane. Ta miała być „nauczką". Stąd dramat na stacji metra Charonne. W jej korytarzach tłoczyło się kilkaset osób, które schroniły się tu przed ciosami pałek i granatami z gazem. Zamknięta przez pracowników metra krata zamykała dostęp policji. Żandarmi rozwalili kolbami karabinów zamek i wraz z policjantami wdarli się do wnętrza stacji. Spowodowało to panikę. Najokropniejszą, jaką można sobie wyobrazić. Osiem osób zostało zabitych, stratowanych, ponad 80 rannych. Najtragiczniejszą ofiarą tego starcia był 15-letni Daniel Ferry, kolporter „Humanité". Następne dni przyniosły odpowiedź Francji. Fala strajków protestacyjnych ogarnęła cały kraj. Doszła do szczytu w dniu pogrzebu ofiar masakry. 10 milionów Francuzów przerwało w dniu 13 lutego pracę, milion paryżan szło w tenże wtorek za trumnami zamordowanych. Trudno jest za pomocą słów oddać nastrój podczas tej żałobnej uroczystości. Jednakże wszyscy, którzy widzieli owo morze ludzkie wypełniające kilometry ulic, morze nabrzmiałe gniewem, ale niezwykle spokojne i twarde w zdecydowaniu, nie zapomną tego obrazu nigdy. Szły wszystkie organizacje, wszystkie partie republikańskie. Jedność działania odradzała się znów, jak ongi w 1934 r., gdy na tymże bruku Paryża, niemal data w datę, bo 6 lutego, padło na placu Zgody 18 osób, a 218 odniosło rany. „Tyle kwiatów i tyle łez, tyle milczenia jest dziś w Paryżu. Jest i splot rąk w nie kończący się łańcuch: rąk młodych i starych, delikatnych i spękanych od pracy. Nigdy jeszcze tego nie było. Żyjący idą za zmarłymi... Są twarze mokre od deszczu, który w tym dniu pada, i mokre od łez... Paryż defiluje przed katafalkami... Widziałem jeden tylko uśmiech w tym tłumie. Był to uśmiech trzyletniej dziewczynki, która szła obok swej matki. Ta dziewczynka bawiła się czerwonym goździkiem" — pisze sprawozdawca dziennika „Paris-Jour", pisma jak najdalszego od komunistów. „Wszyscy razem weszliście do naszych wspomnień. Dołączacie dziś do długiego łańcucha zabitych — komunardów, socjalistów, katolików, komunistów, liberałów, robotników ze wszystkich horyzontów politycznych, ludzi poległych za sprawiedliwość, godność i wolność... Zginęliście, walcząc przeciw OAS, przeciw faszyzmowi, przeciw wszystkim chcącym stłumić wolność w tym kraju, przeciw wrogom pokoju..." — stwierdza w żałobnym przemówieniu generalny delegat paryskiej Unii Chrześcijańskich Związków Zawodowych, Robert Duvivier. „Przekonani jesteśmy, że siła Republiki, warunek wolności, zawiera się w tym, co każdy z nas gotów jest dla niej uczynić. Właśnie dlatego ci ludzie, którzy zginęli w czwartek, padli ofiarą tchórzliwej represji ze strony władzy. Wszystkim tym, którzy uzasadniają represję rzekomą racją stanu, przeciwstawiamy wolę narodu wyrażoną 19 grudnia i 8 lutego, wolę, którą widać i dziś w obronie demokracji" — mówił Dominique Wallon, przewodniczący Krajowego Związku Studentów Francji. „Zmarli to żywi włączeni do naszej walki pod warunkiem, że wierność będzie regułą naszego życia. Wiernie walczyć będziemy codziennie, aby antyfaszystom wolno było wznosić ten okrzyk, który był waszym ostatnim tchnieniem: «Unieszkodliwić OAS! Faszyzm nie przejdzie!»" — oświadczył sekretarz generalny unii związków zawodowych departamentu Sekwany CGT. W tym dniu władze nie odważyły się już interweniować. Policja i żandarmeria nie pokazały się na ulicach Paryża. 10 marca miał się rozpocząć w Issy-les-Moulineaux pod Paryżem kongres francuskich obrońców pokoju. Ustawiony przed merostwem i wyładowany środkami wybuchowymi samochód eksplodował na kilka godzin przed otwarciem obrad, akurat w chwili gdy ulicą przechodziła prowadzona przez nauczycielkę grupa dziewcząt z pobliskiej szkoły. Sześć spośród nich zostało ciężko rannych! 26-letniej krawcowej Jacqueline Kizilian wybuch urwał nogę. Trzy osoby zostały zabite. Ogółem było 47 ciężej i lżej rannych. W dniach 1—5 stycznia 1962 r. OAS-owcy mordują w zamachach i „ratonadach" — według oficjalnych danych francuskich — 228 Algierczyków, ranią 489. „Jak rój pszczół rzucają się Europejczycy na przechodniów algierskich i zabijają ich" — donosił dziennik „France-Soir". „Oran — miasto grozy — gdzie miłosne pary przechadzają się splecione w uścisku wokół placu, pośrodku którego leży zabity Europejczyk i zadźgany nożem Algierczyk" — oznajmiał inny tytuł. „Widok trupa staje się czymś codziennym. Ludzie nie odwracają się nawet — pisał korespondent amerykańskiej agencji prasowej United Press International — gdy rozlegnie się gdzieś strzał. Między przybyciem policji a zabraniem ciała zabitego upływa na ogół 20 minut. Przyjeżdża karetka, wysiada dwóch sanitariuszy, którzy ładują trupa na nosze i przykrywają kocem. Oficer policji sprawdza tożsamość zabitego... Miejska polewaczka zaciera ślad. Spojrzenia ludzi są chłodne..." OAS mordowała planowo przedstawicieli różnych kategorii pracowników, kolejarzy, rzemieślników, piekarzy, fryzjerów — „aby przyszłe państwo algierskie nie miało specjalistów". Wkrótce kolej przyszła nawet na pracowników zakładów oczyszczania miasta. Skutek był ten, że Algierczycy przestali stawiać się do pracy i nie opuszczali swych zamkniętych dzielnic. Studenci i studentki z rodzin Europejczyków zaczęli się zajmować zbieraniem i wywożeniem śmieci, których ogromne stosy gniły na ulicach. Dżumy takich rozmiarów nie przewidział nawet Camus. „Pięciu listonoszy — czterech muzułmanów i jeden Żyd — zostało zabitych dziś rano podczas roznoszenia poczty. Pięciu innych listonoszy zostało zabitych wczoraj. Czternastu rannych leży w szpitalu" — donosił „Paris-Jour". „Co pięćset metrów leży na ulicach Michelet i d'Isly zabity człowiek. Co pół godziny ktoś pada trupem" — pisał 24 lutego „France-Soir"... Przekładaniec grozy. Przekładaniec śmierci. W samym centrum Oranu wybuchł nadziany plastykiem samochód. Waliły się całe domy. 30 zabitych, 50 rannych. 6 marca — 17 eksplozji bomb w Algierze. 8 marca — 104 eksplozje w ciągu dwóch godzin. 9 marca — OAS bombarduje z moździerzy dzielnicę arabską Oranu. Jednocześnie samochód z dynamitem eksploduje na podwórzu miejscowego więzienia pełnego Algierczyków — 45 zabitych. Bojówkarze strzelali z pistoletów maszynowych do tych więźniów, którzy usiłowali wyjść z płonącego budynku. 15 marca salanowcy rozstrzeliwują sześciu nauczycieli — trzech Europejczyków i trzech Algierczyków. Egzekucja odbywa się o godzinie 10.30, a więc w biały dzień, na dziedzińcu szkolnym, w centrum Algieru, obok kościoła El-Biar... 16 marca zaczyna się mordowanie dziewcząt i kobiet — maszynistek arabskich. Po mechanikach, kierowcach, piekarzach, szewcach, fryzjerach, czyścibutach, stolarzach, zegarmistrzach na nie przyszła kolej... „W atmosferze koszmaru i krwawego obłędu Algieria oczekuje końca tego, co się dzieje... W Algierze już się nie żyje. W Algierze się umiera... Niewiarygodna, ekstrawagancka atmosfera Kafki objęła tu wszystko... To, co widziałem w szpitalu Mustafy, jest straszne, odrażające, nie do pomyślenia. W pierwszej sali leży na cementowej podłodze 20, 30, może więcej trupów. Na ciałach niektórych zabitych odczytuję wyraźnie smołą wykonane napisy: «OAS czuwa» albo «Zabiłem — zapłaciłem». Wśród trupów tych Europejczyków, muzułmanów, Azjatów (podobno z «brygad specjalnych») są i potwornie okaleczone i zniekształcone. Pracownicy szpitala zlewają je wciąż wodą z hydrantów. Szereg trupów owinięto w kolorowe koce; te same, które ongi sprzedawano turystom... W przylegającej do sali kaplicy szpitalnej jakiś ksiądz intonuje modlitwę za zmarłych. Tę, która domaga się od Boga, by poza granicami życia udzielił łaski najwyższej" — depeszował jak w gorączce korespondent „Paris-Jour". Komisarz policji Jurandon ginie w Oranie. 42 bomby w jedną noc w Algierze. 56 bomb w drugą noc w Oranie. 23 bomby nazajutrz w Konstantynie. Ostrzeliwanie dzielnicy algierskiej z moździerzy w Oranie... Nie ma koszmarowi końca. W tej atmosferze zbliżał się koniec wojny. 6 lutego 1962 r. de Gaulle oznajmił: „Bardzo już szybko dojdziemy do rozwiązania kwestii współpracy z Algierczykami". W dniach 10—19 lutego delegacje obu stron spotkały się w rejonie Rousses na granicy szwajcarskiej. Co wieczora samolot z opracowanymi dokumentami odlatywał do Paryża, gdzie de Gaulle zatwierdzał poszczególne punkty. Delegaci algierscy — Belkasem Krim i Ben Tobbai — konferowali też razem z Ben Bella uwięzionym w Aunoy. 19 lutego ogłoszono dwie półoficjalne noty — francuską w Paryżu i algierską w Tunisie. Wstępna, poufna faza rozmów była zakończona. 5 marca całkiem już oficjalne komunikaty zapowiedziały otwarcie rozmów 7 marca w Evian. Podpisanie tak zwanych układów evianskich ogłoszone zostało 18 marca 1962 r. De Gaulle oświadczył, że zażąda „aprobaty i wotum zaufania kraju". Premier Ben Khedda stwierdził, iż „układy są zgodne z zasadami rewolucji algierskiej". Tej samej nocy wicepremier Ben Bella i przebywający dotąd w więzieniu ministrowie TRRA byli wolni. Układy przewidywały: 1. Przerwanie ognia od poniedziałku 19 marca o godzinie 12.00 przez obie strony walczące. Zwolnienie w ciągu następnych 20 dni wszystkich jeńców wojennych. Amnestia dla więźniów politycznych. Przywrócenie swobód indywidualnych i publicznych; 2. Okres przejściowy aż do zakończenia referendum na temat samookreślenia dla Algierczyków. W tym okresie Algieria „pozostaje pod suwerennością Francji". Władzę sprawować będzie wysoki komisarz, podlegający ministrowi do spraw Algierii i reprezentujący interesy Francji. Przedstawicielstwem strony algierskiej jest „organ wykonawczy", złożony z przewodniczącego i dwunastu członków. Ma on przygotować głosowanie nad samookreśleniem; 3 Wszyscy Algierczycy posiadający obywatelstwo francuskie mogą je zachować, jeśli tego pragną. Każdy z nich ma prawo w każdej chwili swobodnie opuścić Algierię, zabierając swój majątek. Wracający do Francji korzysta z uprawnień repatrianta. Żadne represje za działalność w przeszłości nie będą w Algierii stosowane; 4. Osoby pochodzenia francuskiego mogą jeszcze przez trzy lata korzystać z pełni praw obywatelskich w Algierii przy zachowaniu paszportu Republiki Francuskiej. Po tych trzech latach mogą się one ubiegać o obywatelstwo algierskie; 5. Język francuski jest równouprawniony z arabskim; 6. Francja zobowiązuje się do udzielenia Algierii przez trzy lata pomocy ekonomicznej przewidzianej „planem konstantyńskim". Oba kraje będą z sobą współpracowały w dziedzinach ekonomicznej, technicznej i kulturalnej. Zastrzeżone są prawa Francji do eksploatacji bogactw saharyjskich, z tym, iż Sahara jest integralną częścią Algierii; 7. Francja zachowuje jeszcze przez 15 lat bazę wojskową w Mers-el- Kebir oraz przez 5 lat szereg lotnisk wojskowych. Oddziały francuskie w sile 80 tysięcy żołnierzy pozostaną przez trzy lata w Algierii. Francja może kontynuować doświadczenia naukowe w rejonie Sahary. „C'EST FINI — SKOŃCZYŁO SIĘ" — wołały olbrzymie tytuły na pierwszych stronicach gazet francuskich. Tak jest: wojna skończyła się po 7 latach, ściślej po 88 miesiącach lub jeszcze dokładniej po 2696 najdłuższych dniach. Według oficjalnych danych francuskich pochłonęła 20 500 zabitych żołnierzy, 57 200 rannych własnych oraz 141 tysięcy partyzantów zabitych i 275 tysięcy rannych. Z ludności cywilnej zginęło w niej po stronie francuskiej 2500 osób, przepadło bez wieści 500; po stronie algierskiej — 18 500 i 10 tysięcy. W październiku 1954 r. było w Algierii 60 tysięcy żołnierzy, w styczniu 1962 r. — 380 tysięcy. Koszt wojny wyniósł 3000 miliardów dawnych franków. Nikt nie obliczył strat materialnych: spalonych domów, zerwanych mostów, wysadzonych obiektów, zniszczonego sprzętu itp. Nikt nie obliczył też strat moralnych, gdyż dla cierpienia ludzkiego nie wynaleziono jeszcze miernika. 25 marca, nazajutrz po opisanych wydarzeniach, ludzie z „brygad specjalnych" aresztowali zastępcę Salana i dowódcę OAS w Oranie, eks-generała Edmonda Jouhauda i jego szefa sztabu eks-majora Camelina. Obaj mieli swoją kwaterę główną w najwytworniejszym hotelu miasta, tak genialnie opisanym przez Camusa — „Hotel Panoramique", z którego można było zawsze dostrzec nad błękitną zatoką morską ogromny napis: „Ici la France" — „Tu Francja". Jouhaud zajmował na 14 piętrze luksusowy apartament. Odwiedzali go dziennikarze, znajomi, przyjaciele, szefowie bojówek OAS przychodzący po rozkazy. Sąsiadował z businessmenami, którzy przyjeżdżali do Oranu w swych interesach, z generałami i oficerami przybywającymi na inspekcje, z setkami hotelowych gości. Był tu prawie cały rok, od puczu kwietniowego 1961 r. do 25 marca 1962 r. Gdy wychodził z pokoju, przyprawiał sobie sztuczną bródkę. Było to jego jedyne konspiracyjne akcesorium. Tylko ktoś bardzo naiwny mógłby uwierzyć, że „brygady specjalne", a nawet ta zwykła, nie specjalna policja o tym nie wiedziały. Tak długo jednak pozwalały Jouhaudowi działać, wydawać rozkazy, funkcjonować w najlepsze. Dopiero teraz, gdy otrzymały rozkaz, „zdjęły" Jouhauda cicho, sprawnie i bez hałasu. OAS zastanawiała się tymczasem nad swoją przyszłością. Do ostrego starcia na temat: „co robić?", doszło między eks-pułkownikiem Argoudem a Salanem. Zdaniem Argouda akcja OAS mogła być prowadzona na długą metę tylko na terenie metropolii i w oparciu o takie czynniki zagraniczne, którym zależałoby na upadku de Gaulle'a. Eks- pułkownik liczył przede wszystkim na Amerykanów — mających wciąż z de Gaulle'em kłopoty na terenie NATO i w sprawach gospodarczych, oraz na te koła w Europie, które w Bonn, we Włoszech, w Belgii i w Holandii obawiają się hegemonii francuskiej. Algierię uważał Argoud za straconą. Akcję należało, jego zdaniem, zacząć już przenosić do Francji, organizację schować w podziemiu, jej kierownictwo rozmieścić w kilku ośrodkach, najlepiej w Belgii i Niemczech zachodnich oraz w Madrycie, dążyć do przekształcenia kryptoultrasowskich niezależnych w prawdziwą ekspozyturę ruchu i rozwijać szeroką działalność polityczną, która kiedyś da wyniki. Salan i otaczający go pułkownicy — Godard, Gardes, Chateau-Jobert, Vaudrey — odrzucili ten plan nie dlatego, że wydawał się im nielogiczny, ale dlatego, iż nie chcieli konkurencji Argouda. Jednym z ostatnich posunięć Salana było proklamowanie 30 marca 1962 r. Krajowej Rady Ruchu Oporu w metropolii. W tym samym dniu znikli b. premier Bidault z Paryża i Jacques Soustelle z Lyonu. Opuścili Francję i „przeszli na stronę" OAS. 8 kwietnia odbyło się zapowiedziane referendum w sprawie zatwierdzenia przez społeczeństwo francuskie układów eviańskich oraz przyznania de Gaulle'owi „uprawnień specjalnych". Jak widzimy — zgodnie ze swą taktyką — generał-prezydent znów w jednym referendalnym pytaniu połączył dwie odrębne sprawy. Pierwsza jest parawanem, druga — istotą rzeczy. De Gaulle nie mógł bowiem mieć żadnych wątpliwości, że społeczeństwo masowo popiera pokój w Algierii. Referendum w tym celu nie było potrzebne. Było natomiast niezbędne dla przeforsowania tej drugiej, niezwykle ważnej dla planów generała kwestii. Francuzi głosowali za pokojem w Algierii. Referendum dało dlatego największą ilość „tak" ze wszystkich dotychczasowych. Dobitny dowód, jak przeogromnie ciążyła Francuzom wojna algierska. 90,7 proc. oddanych głosów było za aprobatą układów eviańskich, zaledwie 9,3 proc. — przeciw. W liczbach bezwzględnych na 17 508 607 „tak" padło 1 795 061 „nie". W trzy dni potem, 11 kwietnia, zaczął się proces Jouhauda. Trwał tylko dwa dni. 13 kwietnia Wysoki Trybunał Wojskowy skazał Edmonda Jouhauda na śmierć. Dziwny proces. O OAS mówiło się w ciągu całego przewodu, tj. podczas sześciu w sumie godzin rozprawy, zaledwie jedną godzinę. Ani słowa na temat zbrodni dokonywanych z polecenia Jouhauda, żadnych uwag w kwestii jego konspiracyjnych kontaktów i powiązań. Nic. Mowa była natomiast cały czas o takich pojęciach, jak „honor wojskowy", o intencjach Jouhauda, o tym, w co wierzył, a w co nie, o idei „Algierii francuskiej" itp. Obserwatorowi procesu mogło się wydawać, że śni. Wiadomo jednak, że sąd nie mógł działać inaczej. Każda rozprawa w pełnym tego słowa znaczeniu musiałaby doprowadzić do poruszenia wydarzeń majowych 1958 r., gdy Jouhaud, związany z de Gaulle'em, wzywał samoloty od Challe'a, aby zorganizować desant spadochronowy w Paryżu. Byłby to tylko mały fragment i po nitce do kłębka musiałoby się rozwinąć wszystko, co dotyczyło tej konspiracji ciągnącej się od lat. Trzeba by mówić także o sprawie „bazooki" z 1957 r., o sprzysiężeniu, z którego nikt nie wychodzi nigdy naprawdę. Stąd ten charakter procesu, w którym obie strony zachowywały umowne milczenie i unikały drastycznych momentów. 12 kwietnia rząd premiera Debré podał się do dymisji. Na pierwszy rzut oka rzecz mogłaby się wydawać zdumiewająca. Dlaczego miał ustępować gabinet, który wyszedł zwycięsko ze wszystkich sporów z parlamentem, z „barykad" i puczu kwietniowego, z niezliczonych starć społecznych, zakończył wojnę algierską, a cztery dni temu odniósł największy, bez precedensu, triumf w referendum. Wszystkie względy zdawały się przemawiać za tym, aby taki rząd trwał. Jednakże Debré nie był popularny i de Gaulle dobrze o tym wiedział. Debré był solą w oku wszystkich partii politycznych opozycji, od skrajnej prawicy do lewicy, związków zawodowych, a także szerokich rzesz społeczeństwa. Powszechnie wiadomo, że on właśnie był autorem 90 proc. tekstów prawnych de Gaulle'a — od konstytucji 1958 r., poprzez znienawidzone dekrety do układów eviańskich. Znana była jego rola w działaniach sprzed 1958 r., ze sprawą „bazooki" na czele, udział w tak zwanej konspiracji majowej i w różnych starciach z ultrasami. Nie było takiej debaty parlamentarnej, takiego procesu ułtrasowskiego, w którym by tego nie wypominano premierowi Debré. W 1961 r., w okresie wielkich strajków robotniczych, ogłosił on w gazetach list do dyrektorów fabryk, aby nie podwyższali poborów pracownikom. Bezapelacyjna wierność „zgorzkniałego Michela" dla de Gaulle'a ośmieszyła go w oczach ludzi, ale dzięki niej stał się tarczą ochronną dla generała-prezydenta. Pisano o nim, że jest dla de Gaulle'a tym, czym Sancho Pancha dla Don Kichota. Sam de Gaulle miał o nim powiedzieć: „Debré jest jak święty Sebastian. Ilekroć ugodzi go strzała, cierpi, ale sprawia mu to przyjemność". Trafne spostrzeżenie. Debré istotnie zbierał wiele strzał przeznaczonych dla generała. Teraz bez szemrania znikał ze sceny politycznej. De Gaulle wezwał go 9 kwietnia. — Francuzi — powiedział — nie powinni łączyć pańskiego nazwiska z dramatem, który przeżyliśmy. Potem były już tylko słowa pocieszenia. Debré nie wiedział, że de Gaulle omawiał od dawna sprawę sukcesji z Georgesem Pompidou. Kilka miesięcy temu oferował mu tekę ministra finansów. Pompidou odmówił. — Dyrektor Banku Rothschilda ministrem finansów? — uśmiechnął się. W rzeczywistości nie chciał brać na siebie najgorszego ze stanowisk w Republice. Gdzie łatwiej stracić popularność niż w finansach? W każdym razie propozycję przejścia z gabinetu bankowego przy ulicy Laffitte na fotel premierowski w Matignon przyjął bez wahania. Do siedziby rządu, Hôtel Matignon, przychodził z opinią najzupełniejszego amatora bez żadnego pojęcia o rządzeniu. Jowialny, uśmiechnięty, mający coś z nauczyciela, coś z dobrodusznego bankiera. Nie znosił przy tym papierkowej roboty. Za czasów Debré, jak twierdzi P. Rouanet, jeden z biografów Pompidou, był taki zwyczaj, że każdy z ministrów musiał kopie akt przesyłać premierowi, który tworzył własne, równoległe dossier. Nowy szef rządu zniesie tę metodę. — Drogi przyjacielu — będzie mówił do danego ministra — nie mam zamiaru wykonywać pańskiego zawodu. Proszę mi zreferować sprawę i robić swoje. Pompidou, przeciwnik biurokracji i amator, witany był przez bardziej doświadczonych podwładnych raczej przychylnie po swym ascetycznym i kostycznym poprzedniku. Zmiana dokonała się oficjalnie 14 kwietnia. Nowymi członkami gabinetu byli Gaston Palewski (UNR — były ambasador w Rzymie) — minister badań naukowych, Valéry Giscard d'Estaing (finanse), Roger Dusseaulx (UNR — stosunki z parlamentem), Maurice Schumann (MRP — rozbudowa kraju), Jacques Maziol (UNR — budownictwo), Jacques Marette (UNR — łączność), Pierre Pflimlin (MRP — minister stanu do spraw współpracy z krajami zamorskimi). Reszta stanowisk została z lekka przetasowana. Był to gabinet gaullistowskiej UNR i katolickiego Ruchu Republikanów Ludowych (MRP). Zamiast 21 ministrów w gabinecie Debré, w tym było ich 22, ponieważ stanowisko Maurice'a Schumanna (byłego przewodniczącego komisji spraw zagranicznych w Zgromadzeniu Narodowym) zostało nowo kreowane. Ośmiu dawnych ministrów opuściło rząd. W gabinecie Pompidou jeden tylko człowiek nie należał do żadnej partii: on sam. Fakt bez precedensu w historii Francji, gdyż premier zawsze dotąd wyłaniany był przez jakieś ugrupowanie parlamentarne. Nową postacią był też Giscard d'Estaing, minister od stycznia 1962 r., kiedy zastąpił swego patrona, Pinaya. 27 kwietnia gabinet Pompidou uzyskał inwestyturę parlamentu większością 259 głosów przeciw 128, przy 119 wstrzymujących się. Nie można tego wyniku porównać z osiągniętym w styczniu 1959 r. przez Debré (453 „za", wobec 56 „przeciw"). Dla de Gaulle'a wynik ten był nieomylnym znakiem, że ma parlament przeciwko sobie. Ci, którzy głosowali przeciw Pompidou, łącznie z tymi, którzy wstrzymali się od głosu, stanowili grupę 247 deputowanych. Zaledwie o 12 mniej od głosujących „za". O mały włos, a Pompidou musiałby przepaść. Uwagę Francuzów przykuwało w tych dniach inne, sensacyjne wydarzenie: 20 kwietnia, a więc w samym środku „kryzysu" gabinetowego, został w Algierze aresztowany Raoul Salan. Wpadł w niezmiernie prosty sposób, ponieważ do ostatniej chwili snuł plany odzyskania straconych pozycji. W tym celu nawiązał osobisty kontakt z manewrowaną przez policję prowokacyjną organizacją Ruchu Nacjonalistów Algierskich (MNA). Oczywiście „barbuzi" natychmiast się o tym dowiedzieli i podsunęli Salanowi swego emisariusza z MNA. Umówiona pora kontaktu Salana — „Słońca" — z tym przedstawicielem MNA stała się momentem aresztowania dowódcy OAS. Trudno sobie jednak wyobrazić, aby „barbuzi" o wiele wcześniej już nie wiedzieli, gdzie przebywa „Mandaryn", mimo że ten zapuścił sobie farbowane wąsy i uczernił siwe włosy. W takiej postaci wystąpił na ekranach telewizji amerykańskiej w wywiadzie udzielonym jednemu z jej wysłanników. Tak ucharakteryzowany przyjmował też różnych dziennikarzy. Wszyscy wiedzieli, jak do niego dotrzeć, tylko nie... „barbuzi". Wolne żarty! Nad całą tą sprawą ciąży ta sama strategia generała-prezydenta co nad wszystkimi innymi związanymi z OAS. Salan był potrzebny, dopóki wojna algierska trwała, i stanowił argument nacisku w stosunku do FLN oraz usprawiedliwienie wobec opinii publicznej we Francji i w świecie, jak „trudno" jest zawrzeć pokój. Rola ta się skończyła. „Mandaryn" nie chciał zrozumieć, że powinien teraz zmienić teren działania, i dlatego trzeba go było „zdjąć". 21 kwietnia piracka radiostacja OAS w Oranie doniosła, że na czele organizacji staje eks-generał Gardy i że „walka trwa". 10 milionów litrów ropy płonęło w porcie Oranu jak olbrzymia pochodnia oświetlająca ostatnią scenę dramatu. Na tle nocy upiornie rysowały się kontury domów na wpół opuszczonego miasta. Fetor gnijących na ulicach śmieci zatruwał powietrze i mieszał się z wonią spalenizny. Tysiące szczurów pomykały wśród odpadków, prześlizgiwały się wzdłuż chodników, harcowały swobodnie w porzuconych mieszkaniach Europejczyków. W ostatnim pożarze, w wielusetmetrowym słupie ognia, powoli rozlewającym się po powierzchni morza i krwawo barwiącym niebo, wypalała się dżuma nienawiści. 1 lipca odbyło się referendum niepodległościowe w samej już tylko Algierii. Na 6 034 000 osób biorących udział w głosowaniu 5 994 000 wypowiadało się za niepodległością. Zaledwie 530 tysięcy wstrzymało się od głosu. Byli to w przytłaczającej większości Europejczycy zajęci swym odjazdem. Do końca lata z 900 tysięcy nie zostanie ich w Algierii więcej niż 180 tysięcy. 3 lipca de Gaulle uznał oficjalnie niepodległą Republikę Algierską. W tym samym dniu oddziały Armii Wyzwolenia Narodowego defilowały ulicami swej stolicy przed przybyłym właśnie rządem nowo narodzonej republiki. „C'est fini" — „C'est bien fini"! „Skończyło się na dobre" — notowały dzienniki paryskie i zdanie to, wypowiadane z ulgą, było na ustach wszystkich Francuzów. IX „Wszystko może się pewnego dnia zdarzyć. Nawet to, że jakiś akt zgodny z honorem i uczciwością okaże się ostatecznie dobrą lokatą polityczną". Z POWIEDZEŃ CHARLESA DE GAULLE'A Zakończenie wojny algierskiej, po tylu przejściach i wstrząsach, wykorzystuje de Gaulle — zgodnie z regułą strategii wojskowej i politycznej — dla rozwinięcia sukcesu. Idzie mu o umocnienie osobistej pozycji i zabezpieczenie sobie zaplecza. Nową ofensywę w tym kierunku zaczyna rozwijać już w pierwszym kwartale 1962 r., gdy 20 marca w swoim orędziu do parlamentu zapowiada referendum, mające zatwierdzić układy eviańskie, i łączy tę kwestię z „uprawnieniami specjalnymi" dla siebie na podstawie art. 11 Konstytucji. Jak już stwierdziliśmy, będzie mu to potrzebne do dalszych posunięć. 8 kwietnia generał-prezydent uzyskuje w jednym pakiecie referendalnym, przegłosowanym pozytywnie przez 90,7 proc. obywateli, owe uprawnienia i po zmianie rządu 14 kwietnia gotów jest do dalszego działania. Poprzedzała je gęsta fala pogłosek na temat zmian ustrojowych i wzmocnienia władzy prezydenta. W dniach 17—20 maja de Gaulle odbył jedną ze swych niezliczonych podróży po kraju, tym razem po departamentach środkowej Francji. We wszystkich wystąpieniach stwierdzał teraz, że ciąży na nim „obowiązek zapewnienia ciągłości władzy niezależnie od wyskoków humoru politycznego z różnych stron". Obywatele byli więc uprzedzeni. W akcji tej przyszedł de Gaulle'owi z pomocą zamach. Piąty z kolei. Czytelnicy gazet dowiedzieli się więc, że specjalne cztery ekipy OAS-owskie wyznaczone zostały do zabójstwa generała. W toku jego podróży po centralnej Francji jedna z grup podłożyła ładunek wybuchowy na torach kolejowych pod Etampes, aby wysadzić w powietrze pociąg prezydencki. Druga grupa miała się ustawić z „bazooką" na Dworcu Austerlitz w Paryżu. Trzecia powinna była zająć stanowisko ogniowe na dachach domów przy ulicy Faubourg Saint-Honoré i ostrzelać samochody orszaku oficjalnego w drodze do Pałacu Elizejskiego. Czwarta otrzymała zadanie rozmieszczenia się (też na dachach) u wejścia do Pałacu Elizejskiego, aby prażyć z karabinów snajperskich do de Gaulle'a już na podwórcu zamkowym. Naturalnie nic z tego wszystkiego nie wyszło, bo „barbuzi" wykryli zamach w toku przygotowań na skutek zdrady jednego z wykonawców, wstrząśniętego zbrodnią, jakiej się miał dopuścić. Piętnastu drapichrustów powędrowało więc do więzienia, prasa miała odpowiednią sensację, świetnie uzasadniającą pogląd generała, że Francja musi mieć silną władzę, a sam de Gaulle znalazł praktyczny argument dla swych wywodów. 8 czerwca generał-prezydent wygłosił przemówienie radiowe, w którym zapowiedział referendum w sprawie rewizji konstytucji „w odpowiednim momencie". 23 czerwca policja udaremniła szósty z kolei zamach na generała. Trzech OAS- owców miało obrzucić jego samochód granatami... W tym samym dniu zmarł w Paryżu ciężko raniony przez OAS w Oranie kilka dni wcześniej generał Ginestet. W odpowiedzi na to 28 czerwca w forcie Diabla Dziura stracony został OAS-owiec Degueldre, szef „grup Delta" i wielokrotny morderca. (Był to trzeci wykonany wyrok śmierci w sprawach OAS). Na forum Zgromadzenia Narodowego toczyła się w tych dniach zaciekła batalia, dotycząca zarówno spraw wewnętrznych jak zagranicznych. Najpierw, 13 czerwca, 293 deputowanych ze wszystkich grup poza gaullistowską UNR opuściło salę obrad na znak protestu przeciw rządowemu projektowi „Europy państw". Potem — 12 lipca — premier Pompidou musiał postawić sprawę wotum zaufania dla rządu, gdyż opozycja nie chciała się zgodzić na olbrzymie wydatki, których gabinet domagał się w celu budowy zakładów atomowych w Pierrelatte. Sytuacja była napięta w kotle Pałacu Burbońskiego. Rządowi groził upadek. W dniu 14 lipca — w święto narodowe Francji — „barbuzi" wykrywają siódmy z kolei zamach na generała-prezydenta: porucznik-dezerter Paul Gras miał go zastrzelić podczas defilady. 17 lipca kredyty dla zakładów w Pierrelatte zostały uchwalone. 22 sierpnia 1962 r. de Gaulle unika cudem jeszcze jednego — ósmego z rzędu — zamachu. Tym razem ma on miejsce na szosie pod miejscowością Petit-Clamart o godzinie 21.45, gdy generał udawał się samochodem z Paryża na lotnisko wojskowe Villacoublay, skąd miał odlecieć do Colombey. Był to najbłyskotliwszy ze wszystkich zamachów, jakie kiedykolwiek zostały przeciw generałowi zorganizowane. Zamachowców było trzynastu, jak w obrazkowych powieściach sensacyjnych gazet francuskich: pułkownik lotnictwa Bastien-Thiry (szef grupy) i jego podwładni — Bougrenet de la Tocnave, Prévost, Watin, Condé (w prostej linii potomek wielkiego Kondeusza), Magade, Bertin, Naudin, Bernier, Buisines oraz emigranci węgierscy: Marton, Sari i Varga. Wszyscy ci panowie mieli do dyspozycji pięć samochodów (w tym dwie furgonetki) oraz trzy ręczne karabiny maszynowe i dziewięć pistoletów maszynowych. Ustawili się w czterech grupach po obu stronach jezdni Avenue de la Liberation w owym Petit- Clamart i gdy oba wozy orszaku — citroeny DS — (pierwszy z ochroną, drugi z de Gaulle'em, jego żoną i ich zięciem pułkownikiem de Boissieu) nadjechały, zaczęli z całej tej broni prażyć w... bruk i w powietrze. Tylko dwa czy trzy pociski zrykoszetowały i przebiły karoserię generalskiego wozu, jeden trafił w rękę przejeżdżającego przypadkiem kierowcę weekendowego panharda, inna seria strzaskała szybę i kilka aparatów w sklepie z telewizorami. To było wszystko. Generał, towarzyszące mu osoby i ochrona wyszli bez najmniejszego szwanku z tej opresji. Nawet opony nie zostały przebite, co dało okazję pewnej firmie do reklamy pneumatyków bezdętkowych używanych do samochodów citroen DS 19. Przejechać przez ogień trzech ręcznych karabinów maszynowych i dziewięciu pistoletów, również maszynowych, prowadzony przez szerokość jezdni aż w czterech punktach, i nie zostać nawet draśnięty — to cud bijący na głowę nawet biblijne przejście Żydów przez Morze Czerwone. Rzecz wyjaśniła się dopiero w toku procesu zamachowców w lutym 1963 r. Ci otrzaskani z ogniem weterani wojny w Indochinach i Algierii otrzymali, jak się okazało, od tajemniczych „wyższych czynników", przekazany im przez Watina, rozkaz ujęcia generała-prezydenta żywcem, aby go następnie osądzić. Naturalnie wobec takiego rozkazu pruli w bruk, licząc naiwnie, że samochody same jakoś staną. Te jednak nie stanęły i zamach się nie udał. W siedem dni po opisanym zamachu generał-prezydent oświadczył 29 sierpnia, że zamierza dokonać rewizji konstytucji w celu zmiany systemu wyborów szefa państwa, który dotąd miał być wyznaczany przez kolegium złożone z 80 tysięcy elektorów, teraz zaś na podstawie nowego projektu byłby wybierany przez cały naród w głosowaniu powszechnym. 12 września de Gaulle na podobnym posiedzeniu zapowiada referendum w kwestii rewizji konstytucji. De Gaulle zmierza za jednym zamachem do dwóch celów, gdyż obok zasady powszechnych wyborów prezydenta forsuje projekt usankcjonowania referendum jako sposobu decydowania o najważniejszych sprawach państwa, ilekroć prezydent uzna to za stosowne. Ten drugi cel ostatecznie sprowadza do zera rolę parlamentu, co oznacza, że społeczeństwo wybiera wprawdzie w ogólnonarodowym głosowaniu szefa państwa, ale za to jest następnie całkowicie pozbawione kontroli nad jego i rządu działalnością. Te dwa cele de Gaulie'a wpływają więc na zmianę ustroju państwa i godzą bezpośrednio w najwyższą zdobycz republiki: kontrolę rządu przez parlament. Zwolennicy reformy powołują się chętnie na przykład amerykański dowodząc, że w USA prezydent zawsze wybierany jest w głosowaniu powszechnym. Nie wchodząc w istotę wyborów w Stanach Zjednoczonych, należy stwierdzić, że w przypadku de Gaulie'a sprawa ma się zupełnie inaczej. W USA bowiem prezydent jest kontrolowany przez Kongres, natomiast według projektu generała czynnik nadzoru władzy ustawodawczej nad wykonawczą odpada, zastąpiony przez plebiscyty, których mechanizm już omówiliśmy. „Instytucja prezydenta wyznaczonego przez rozsądek i uczucie Francuzów jest szczytowym punktem oparcia kopuły naszego systemu... Prezydent — przemawiał de Gaulle przez radio i telewizję 20 września 1962 r. — to przewodnik Francji, gwarant jej niepodległości i integralności państwa... On odpowiada za Francję. Do niego należy zapewnienie państwu ciągłości i funkcjonowania władzy. On wyznacza ministrów, a przede wszystkim wybiera szefa rządu, podejmuje w formie dekretów lub zarządzeń wszelkie ważne decyzje państwowe... On mianuje funkcjonariuszy, oficerów, pracowników wymiaru sprawiedliwości... prowadzi rokowania i zawiera układy w dziedzinie polityki zagranicznej, ponieważ jest naczelnym dowódcą i szefem obrony... Jeśli ojczyzna znajdzie się w niebezpieczeństwie, wtedy prezydent będzie upoważniony do wzięcia na swe barki wszystkich obowiązków i wszystkich praw, jakich wymaga dobro publiczne... Dla utrzymania w każdym wypadku akcji i równowagi władz (ustawodawczej i wykonawczej — przyp. J. G.) oraz zrealizowania, gdy tego trzeba, suwerenności narodu, prezydent ma stałe prawo zwrócenia się do kraju bądź w drodze referendum, bądź nowych wyborów, bądź też za pomocą jednego i drugiego sposobu naraz. W sumie, jak widzicie, jedną z zasadniczych cech Konstytucji V Republiki jest to, że daje ona głowę państwu..." Tak brzmi najważniejszy fragment tego wystąpienia z 20 września. Litania prerogatyw szefa państwa wymieniona przez de Gaulle'a została przez większość komentatorów nazwana absolutyzmem prezydenckim; lansowany przez niego nowy system - systemem prezydencko-referendalnym. Republikańska opozycja uderzyła naturalnie na alarm. Poza UNR wszystkie partie były przeciwne, jednak nie tyle systemowi prezydenckiemu, ile procedurze rewizji konstytucji. Po raz pierwszy wszelako czuły się na dobre zagrożone. Ich słabość polegała jednak na braku jednolitego, konkretnego programu, który mogłyby przeciwstawić projektowi de Gaulle'a. Tylko komuniści mieli program wysuwany od 1945 r.: jedność działania wszystkich sił republikańskich i demokratycznych, rozwiązanie gaullistowskiego parlamentu, wyłonienie nowej Konstytuanty, która opracowałaby konstytucję naprawdę republikańską, nowe wybory na podstawie tej konstytucji, przywrócenie swobód demokratycznych. Pierwszym krokiem, którego domagała się FPK, była jedność działania. Inne ugrupowania pozostawały na razie głuche na te apele, działały w rozproszeniu i dezorientowały społeczeństwo swą postawą, gdyż krytykując nawet bardzo ostro generała-prezydenta, wciąż nie wysuwały jednolitego i jasnego kontrprojektu. De Gaulle oczywiście świetnie wykorzystywał tę sytuację. Radio, telewizja, prasa straszyły opinię publiczną „chaosem" i „wojną domową", grożącą na skutek ewentualnego starcia między komunistami a OAS, które zakończyłoby się nieodmiennie władzą faszystów lub frontu ludowego. Stary repertuar. 2 października gabinet Pompidou zredagował projekt ustawy, który zostanie przedstawiony wyborcom w referendum wyznaczonym na 28 października. Bądą oni mieli odpowiedzieć na pytanie: „Czy aprobujecie projekt ustawy przedstawiony narodowi francuskiemu przez prezydenta Republiki w sprawie «wyborów prezydenta Republiki w głosowaniu powszechnym?»" Ustawa przewidywała: wybory prezydenta na lat 7 w drodze głosowania powszechnego, tajnego i bezpośredniego, absolutną większością głosów. Jeśli tej nie osiągnie się w pierwszej turze, odbywa się druga, w której współzawodniczą już tylko dwaj kandydaci, mający największą liczbę uzyskanych w pierwszej turze głosów. Wybory rozpisane zostają przez rząd i odbywają się co najmniej na 20, a najwyżej na 35 dni przed wygaśnięciem mandatu uprzedniego prezydenta. Listę kandydatów zestawia Rada Konstytucyjna. Przedstawiona kandydatura musi zebrać co najmniej 100 podpisów deputowanych, członków Rady Ekonomicznej i Społecznej, radców generalnych lub merów. Kandydatura zostaje uznana, jeśli 100 sygnatariuszy reprezentuje co najmniej 10 departamentów lub różne terytoria zamorskie Francji. Przewidziany jest wreszcie mechanizm zrzekania się jednego kandydata prezydenckiego lub kilku na rzecz drugiego. Tegoż 2 października w parlamencie odczytane zostało orędzie de Gaulle'a: „Na propozycję rządu podjąłem decyzję przedstawienia narodowi w referendum projektu ustawy konstytucyjnej uznając, że nie ma lepszej drogi zmodyfikowania tekstu, który został przez naród francuski uchwalony w 1958 roku. Poza tym naród, który znalazł się nagle w obliczu alarmującej perspektywy, będzie mógł mieć okazję do udzielenia naszym instytucjom nowej i uroczystej gwarancji". Parlament był innego zdania: „Gdyby się de Gaulle'owi udało przeforsować swą autorytatywną koncepcję władzy, stanęlibyśmy w obliczu szefa państwa wybranego na 7 lat bez jakiejkolwiek odpowiedzialności przed żadną z instytucji i skupiającego w swych rękach więcej władzy, niż miał którykolwiek monarcha konstytucyjny wszystkich czasów" — oświadczył sekretarz generalny SFIO Guy Mollet. Równie ostrą pozycję zajmuje przewodniczący Senatu Gaston Monnerville — według konstytucji — druga po prezydencie osobistość w państwie. W tym burzliwym dniu ustąpił z rządu minister Sudreau sprzeciwiający się projektom de Gaulle'a, zaś opozycja w Zgromadzeniu Narodowym postawiła wniosek o wotum nieufności dla gabinetu Pompidou. 4 października de Gaulle przemawiał przez radio i telewizję: „Wasze odpowiedzi ujawnią mi 28 października, czy mam kontynuować swe zadanie w służbie Francji". Burzliwa była noc z 4 na 5 października w Zgromadzeniu Narodowym. „Pokładanie całej wiary w jednym człowieku nie oznacza patriotyzmu, ponieważ powiększanie jednego człowieka równoznaczne jest z pomniejszaniem swej ojczyzny" — wołał z trybuny Paul Reynaud, który w 1940 r. „lansował" de Gaulle'a. „Panie premierze — dodał — niech pan pójdzie do Pałacu Elizejskiego i powie tam, że nasze Zgromadzenie nie jest jeszcze tak zdegenerowane, aby wyprzeć się Republiki". O godzinie 5.00 nad ranem 5 października rząd Pompidou został obalony większością 280 głosów przeciw 200. Pierwszy tego rodzaju incydent w historii V Republiki. O 5.30 de Gaulle otrzymał w Pałacu Elizejskim wyniki głosowania. O 6.00 ostentacyjnie opuścił Paryż, udając się na ćwiczenia wojskowe pod Reims. „Jakże inaczej czuję się wśród was!" — powiedział do oficerów. W sobotę 6 października generał-prezydent wrócił do stolicy i wydał dekret rozwiązujący parlament. Nowe wybory miały się odbyć w dwóch turach 18 i 25 listopada 1962 r. „Plebiscyt — stwierdzał komunikat Komitetu Centralnego FPK — grozi naszemu krajowi ogromnym niebezpieczeństwem. Wywołuje on głęboką dezaprobatę. Zgromadzenie Narodowe potępiło go w masowym głosowaniu. Wraz z nim uczyniły to wielkie zorganizowane siły demokratyczne, a także Rada Państwa, Rada Konstytucyjna, byli prezydenci Republiki (Auriol i Coty — przyp. J. G.) i przewodniczący Senatu... Francuska Partia Komunistyczna wzywa was do głosowania «NIE» w referendum- plebiscycie. Wzywa was do głosowania «NIE» przeciw rzekomej «nowości», która już sto lat temu i od tego czasu wiele już razy umożliwiła zakneblowanie ust narodowi". „Prawdziwym celem referendum jest legalizacja wśród dezorientacji (społeczeństwa) ewolucji zmierzającej do wyłonienia wszechpotężnego szefa państwa, któremu wszelkie odgałęzienia władzy będą podlegały... System ten ma się stać podstawą monarchii absolutnej, swego rodzaju imperium napoleońskiego" — głosiła rezolucja Krajowej Rady SFIO z 7 października 1962 r. „Partia Radykalna — stwierdzali ze swej strony radykałowie — nie zgodzi się w żadnym wypadku, by poprzez wyraźnie nielegalne i antykonstytucyjne referendum otwarta została droga wszelkim awanturom..." „De Gaulle'owi należy odpowiedzieć «NIE»" — zalecała Zjednoczona Partia Socjalistyczna (PSU). Żadne oficjalne porozumienie między partiami politycznymi i rozmaitymi osobistościami republikańskimi nie zostało jednak zawarte. Tymczasem odkryto nowy — dziewiąty — zamach na de Gaulle'a. Podczas jego powrotu z ćwiczeń wojskowych w okolicach Tulonu policja znalazła w pobliżu Moulins ładunek wybuchowy na torach. Generał zmienił uprzednio zamiar i zamiast pojechać pociągiem, poleciał samolotem. Sondaże wykazywały daleko idącą obojętność społeczeństwa wobec referendum i wyborów. „Ludzie dzielą się u nas na takich — pisał dziennik „Combat" — których polityka jeszcze interesuje i którzy cierpią z powodu braku wpływu na bieg spraw państwa, oraz na takich, których polityka nie interesuje, gdyż są aż nadto szczęśliwi, że posiadają lodówkę, telewizor i samochodzik. Trzeba przyznać, że z roku na rok liczba tych drugich rośnie. Oni stanowią siłę de Gaulle'a". 28 października jeszcze jedno przemówienie de Gaulle'a. „Gdyby naród francuski wyparł się de Gaulle'a — mówił sam o sobie generał-prezydent — jego historyczne zadanie okazałoby się natychmiast nie do zrealizowania i tym samym skończone..." Kryzys karaibski, który akurat w tych dniach przechodził fazę najwyższego napięcia, był dla de Gaulle'a nieoczekiwaną pomocą. Czy w obliczu realnego niebezpieczeństwa wojny, jaka może wybuchnąć w wyniku konfliktu na Morzu Karaibskim, wolno pozwolić odejść de Gaulle'owi? Świat znalazł się przecież nagle na krawędzi przepaści. W takiej sytuacji wywoływać kryzys wewnętrzny? Mimo jednak całego tego arsenału nadzwyczajnych środków nacisku wyniki referendum, które odbyło się 28 października, świadczą o pierwszym zachwianiu się w owym czasie wpływów de Gaulle'a. Definitywne rezultaty były następujące: na 28 185 478 uprawnionych do głosowania wzięło w referendum udział 21 694 563. „Tak" odpowiedziało 13 150 516 osób; „nie" — 7 974 583. Osłabienie pozycji de Gaulle'a było więc poważne. W porównaniu z referendum 1958 r. stracił on aż 5 milionów głosów, tj. prawie 20 proc. Na 100 wyborców uprawnionych do głosowania tylko 47 głosowało za de Gaulle'em, 27 było przeciw niemu, a 26 nie poszło do urn. Oznaczało to, że na 100 Francuzów aż 53 było przeciwnikami de Gaulle'a lub go ignorowało. De Gaulle'a czekała jeszcze jedna ciężka batalia w związku z wyborami parlamentarnymi. Kampanię wyborczą otworzył on swym przemówieniem radiowo-telewizyjnym 7 listopada 1962 r. Partie polityczne przeszłości, nawet jeśli wspólna, zawodowa namiętność łączy je chwilowo, nie reprezentują narodu" — oświadczył i cała jego gorycz pod adresem owych partii zawarła się w tych słowach. „Spostrzegliśmy to — ciągnie dalej de Gaulle — dojrzeliśmy ze zgrozą, gdy w 1940 r. reżim ich abdykował wśród katastrofy. Skonstatowaliśmy to znów w 1958 r., kiedy przekazały mi one władzę na krawędzi anarchii, bankructwa i wojny domowej. Sprawdziliśmy jeszcze raz w 1982 r.... Wszystkie partie przeszłości zwróciły się przeciw de Gaulle'owi. Razem wystąpiły w referendum, ponieważ de Gaulle starał się przeszkodzić przywróceniu ich reżimu... Byłoby nonsensem utożsamiać dziś partie przeszłości z Francją i Republiką..." Wystąpienie to było w tradycji francuskiej czymś niemal bez precedensu. Nie zdarzyło się bowiem dotąd prawie od stu lat, by szef państwa brał osobisty udział w propagandowej kampanii wyborczej. Toteż reakcja partii politycznych, owych „partii przeszłości", była ostra i natychmiastowa. „Przemówienie de Gaulle'a jest interwencją skandaliczną i faktem bez precedensu od kandydatury Mac-Mahona... De Gaulle i jego partia UNR boją się nowego Zgromadzenia Narodowego z silną opozycją i licznymi komunistami. Im więcej będzie deputowanych zdecydowanie przeciwnych władzy gaullistowskiej... tym trudniejsza będzie dla de Gaulle'a realizacja jego polityki" — stwierdzało oświadczenie FPK. „De Gaulle igra z historią i prawdą, obrzuca wszystkie partie tymi samymi kalumniami... Prezydent Republiki przekształcił się w szefa partii" — konstatowali socjaliści. Cały swój autorytet rzucił teraz de Gaulle na szalę przeciw partiom politycznym. Sekundowali mu w tym jego współpracownicy. André Malraux stworzył blok gaullistowski pod nazwą Zgromadzenia na Rzecz V Republiki. Zgromadzenie, podobnie jak UNR, nie miało żadnego programu politycznego i wzywało tylko do „wierności" oraz „zaufania" dla de Gaulle'a. Minister Giscard d'Estaing też wykorzystał sytuację i zapowiedział w tych dniach utworzenie grupy „niezależnych liberałów", „zalążku wielkiej konserwatywnej partii francuskiej". Wśród organizatorów widniały nazwiska: księcia de Broglie, Jacquinota, Marcellina, księcia Michała Poniatowskiego, tj. starej gaullistowskiej ekipy z RPF. Deklaracja ideowa wyjaśniała, że „niezależni liberałowie" będą „wielką parlamentarną partią prawicy". Pierwsza tura wyborów odbyła się w niedzielę 18 listopada 1962 r. Uprawnionych do głosowania było 27 535 019 osób. Głosowały 18 931 733 osoby. Nigdy więc jeszcze w francuskich wyborach powszechnych od zakończenia wojny, a było ich 14 (7 plebiscytów gaullistowskich, 2-krotne wybory do Konstytuanty, 5-krotne do parlamentu), absencja nie była tak duża jak tym razem (31,2 proc). Gaullistowska UNR uplasowała się na pierwszym miejscu (31,9 proc. głosów). Kandydaci komunistyczni zajęli drugie miejsce (21,78 proc), co biorąc pod uwagę francuską geografię wyborczą, było wydarzeniem bez precedensu. Jednakże pierwsza tura wyborów nie jest decydująca i ma zawsze wyłącznie orientacyjny charakter. Na jej podstawie poszczególne partie dokonują odpowiednich przegrupowań i blokują kandydatury, tj. skupiają na zasadzie odpowiednich porozumień wyborczych głosy na tych kandydatach, którzy mają największe szansę przejścia. „Koncentracja sił reakcji wokół UNR — stwierdzało w ocenie pierwszej tury Biuro Polityczne FPK — wskazuje na wzrost niebezpieczeństwa dyktatury de facto... W tej sytuacji druga tura musi stanowić bodziec do obrony Republiki. FPK stwierdza, że uczyni w tym celu wszystko. Dlatego też nie uchylimy się od żadnego wysiłku w kierunku realizacji unii sił republikańskich, aby pobić kandydatów władzy personalnej i zagrodzić drogę dyktaturze. W porozumieniu z zainteresowanymi federacjami FPK postanowiła już przystąpić do wycofania swych kandydatów z całej serii okręgów wyborczych, w tym z północnej Francji i Ničvre, na rzecz kandydatów socjalistycznych, radykałów i innych demokratów. W różnych okręgach kandydaci SFIO, PSU, radykałów wzywają wszystkich republikanów do zblokowania swych głosów na rzecz kandydatów komunistycznych..." „Zagrodzić drogę komunizmowi!" — to naczelne hasło gaullistowskiej UNR przed drugą turą. Katolicka MRP i Niezależni nie zmieniali stanowiska: głosili, że są przeciw gaullistom i komunistom. Niezależni rozbili się ostatecznie na dwa ugrupowania: Krajowe Centrum Niezależnych (CNI), które sprzymierzyło się z gaullistami, oraz Niezależnych i Chłopów, pozostających w prawicowej opozycji. Do drugiej tury wyborów pozostało — w wyniku przesunięć i blokowania głosów — z 2173 kandydatów, którzy współzawodniczyli z sobą w pierwszej turze, tylko 908 na 465 miejsc w Zgromadzeniu Narodowym. 96 deputowanych zostało już wybranych w pierwszej turze, wobec czego wybory odbywały się tylko w 369 okręgach na tyluż deputowanych. Druga tura wyborów odbyła się 25 listopada i przyniosła następujące wyniki: UNR — 233 miejsca, socjaliści — 66, radykałowie i „blok lewicy" — 44, komuniści — 41, CNI — 32, Niezależni i Chłopi — 18, „skrajna lewica" — 5. W grupie radykałów było jednak 2 gaullistów, a wśród deputowanych MRP — 7. Ogółem więc gaulliści rozporządzali 242 miejscami, podczas gdy opozycja republikańska (komuniści, socjaliści, radykałowie, „skrajna lewica") miała ich 154, a opozycja prawicowa (MRP oraz Niezależni i Chłopi) — 49. W sumie opozycja obejmowała 203 deputowanych. Liczby te wykazują, jak olbrzymie znaczenie miała jedność działania bloku republikańskiego z komunistami i socjalistami na czele. Absurdalna geografia wyborcza powodowała niemniej jednak, że o ile jeden deputowany gaullistowski reprezentował teraz 26 463 wyborców, o tyle jednemu deputowanemu komunistycznemu przypadała reprezentacja 79 098 Francuzów. Porównanie tych liczb mówi samo za siebie. Taka była w krótkim zarysie wymowa tych batalii referendalno-wyborczych, jakie generał-prezydent stoczył jesienią 1962 r. 27 listopada 1962 r. de Gaulle powierzył misję utworzenia nowego gabinetu premierowi Pompidou, którego ekipa nie przerwała notabene ani przez chwilę pracy, gdyż mimo jej obalenia przez parlament pełniła z polecenia generała swe obowiązki „tymczasowo". 6 grudnia nowe Zgromadzenie Narodowe wybrało 287 głosami przeciw 161 i 34 wstrzymujących się na swego przewodniczącego znów Chaban-Delmasa. Nowa konstytucja sankcjonowała stan rzeczy, który w praktyce istniał od 1958 r. Prezydent Republiki jest jak gdyby kapitanem na pokładzie nawy państwowej; premier to jedynie pierwszy oficer. Prezydent, wybrany przez cały naród, ma teraz, jak scharakteryzuje to znacznie później, bo dopiero w 1970 r., Jacques Chaban-Delmas, „dostarczać orientacji i w pewnym sensie formułować politykę rządu". Premier, którego wyznacza nie społeczeństwo, lecz szef państwa, nie może pretendować do umieszczania się na tej samej platformie. Powinien natomiast kierować pracami rządu według kursu ustalonego przez prezydenta. O żadnym konflikcie między tymi dwiema osobistościami nie może być mowy. Jeżeli dochodzi do dysharmonii, wówczas albo premier podporządkuje się woli prezydenta, albo zostanie po prostu przezeń usunięty. Docieramy tutaj do sedna rzeczy: V Republika to system prezydencki połączony z odpowiedzialnością premiera przed parlamentem. Premiera, nie prezydenta. Szef rządu jest ponadto odpowiedzialny przed szefem państwa. Jeżeli jednak parlament pociągnie premiera do odpowiedzialności wbrew woli prezydenta, wówczas może to grozić Zgromadzeniu Narodowemu nawet rozwiązaniem. Szef państwa jest w tym wypadku obrońcą szefa rządu przed władzą ustawodawczą. W praktyce na tym polega istota systemu wywalczonego przez generała w 1962 r. To jednak jeszcze nie wszystko. Począwszy od 1959 r. de Gaulle stworzył własny gabinet tak skonstruowany, że każdy jego urzędnik był odpowiednikiem jakiegoś resortu ministerialnego. W rezultacie gabinet prezydenta Republiki stał się swoistym sztabem lub osobistym mini-rządem szefa państwa. Począwszy od 1962 r. taki sam gabinet osobisty tworzy Georges Pompidou. Powstają więc obok oficjalnego rządu dwie symetryczne struktury nieoficjalne: gabinety prezydenta i premiera załatwiające multum spraw poza resortami i w bezpośredniej ze sobą łączności lub bez niej. Władza ustawodawcza, czyli parlament, i władza wykonawcza, czyli gabinet, wydawały się z punktu widzenia Pałacu Elizejskiego uporządkowane. Dzieło jednak nie było jeszcze skończone. Parlament o większości UNR i zdyscyplinowany gabinet to nie wszystko. Pozostawał jeszcze wymiar sprawiedliwości, jakże potrzebny w rządzeniu. W tym kierunku generał-prezydent rozwijał już od dawna natarcie. Z osobistej inicjatywy de Gaulle'a i przy realizacji prawnika Debré powstało z czasem obok tradycyjnego wymiaru sprawiedliwości, tj. napoleońskiego jeszcze, a potem republikańskiej hierarchii sądowej, zupełnie odrębne i specyficzne dla V Republiki sądownictwo wojskowe. W jego skład wchodziły: — Trybunał Wojskowy Specjalny, utworzony 3 maja 1961 r., nazajutrz po puczu kwietniowym generałów, który miał rozpatrywać sprawy o przestępstwa przeciw bezpieczeństwu państwa i dyscyplinie w armii (nie miał on nic wspólnego z Wysokim Trybunałem Wojskowym, zmontowanym tylko do osądzenia uczestników puczu); od 14 kwietnia 1962 r. otrzymał ogólną kompetencję do sądzenia wszelkich przestępstw popełnionych w związku z wojną algierską, ale każda sprawa kierowana była na jego wokandę na podstawie dekretu rządowego. — Trybunał Porządku Publicznego miał kompetencje w sprawach, w których w grę wchodziło naruszenie tego porządku, i na podstawie dekretu z 19 marca 1962 r. mógł sądzić młodych ludzi od 16 roku życia, ale też sprawy przypadające mu w udziale mogły być kierowane do Trybunału Wojskowego Specjalnego. — Trybunał Sprawiedliwości Wojskowej stworzony został dekretem z 30 maja 1962 r. W odróżnieniu od obu już wymienionych składał się wyłącznie z oficerów. (Tamte posiadały cywilnego przewodniczącego, jego zastępcę — również cywila — i trzech oficerów.). Każda sprawa była przekazywana temu sądowi na podstawie dekretu rządowego, przy czym w rachubę wchodziły szczególnie poważne przestępstwa, jak również wszystkie sprawy skazanych zaocznie — po ich ujęciu. — Trybunał Bezpieczeństwa Państwa wyłoniony został na podstawie wniosku gabinetu Pompidou, przedstawionego parlamentowi 19 grudnia 1962 r., a więc nazajutrz po referendum październikowym i wyborach. Sądowi temu podlegały: sprawy o naruszenie dyscypliny w wojsku, wszelkie przestępstwa przeciw bezpieczeństwu państwa, masowe prowokacje i udział w zakazanych demonstracjach, udział w organizacjach przestępczych, zamachy na ruch drogowy, nielegalne posiadanie broni, handel nią, morderstwa z premedytacją i zadawanie ran, podpalenia, pogróżki, plądrowanie, kradzieże i oszustwa. Jest rzeczą zupełnie wyraźną, że utworzenie wszystkich tych trybunałów i podział kompetencji między nimi odpowiadały w znacznie mniejszej mierze logice wymiaru sprawiedliwości niż potrzebom władzy w V Republice. Płynność kompetencji była zresztą całkowita, gdyż od rządu tylko zależało, który z sądów ma się jakąś sprawą zająć. W przypadku Trybunału Bezpieczeństwa Państwa specjalnie podkreślone zostały takie sprawy, jak „masowe prowokacje", „udział w zakazanych demonstracjach", „udział w organizacjach przestępczych" i „zamachy na ruch drogowy". Jasne jest, o kogo tu szło. Lekcja 1961 r. nie przepadła w pamięci de Gaulle'a. 7 stycznia 1963 r., po długiej i burzliwej dyskusji, parlament uchwalił wniosek rządowy większością 240 głosów przeciw 188, przy 37 wstrzymujących się. W tym samym dniu uchwalono też poprawkę do kodeksu postępowania karnego. Odtąd policja ma prawo przetrzymania i przesłuchiwania każdego obywatela francuskiego w ciągu 10 dni w czasie normalnym i w ciągu 15 dni podczas stanu wyjątkowego bez dopuszczania obecności obrońców. Przedłużenie śledztwa policyjnego następuje co pięć dni, w obu wypadkach pod nadzorem prokuratora. Na tych postanowieniach kończył się zespół posunięć dokonanych w 1962 r. Władza ustawodawcza, wykonawcza i wymiar sprawiedliwości zostały uporządkowane. Teraz generał mógł iść dalej. Zabezpieczył sobie, przynajmniej na jakiś czas, „tyły". Obecnie mógł przejść do ofensywy na bliższym sobie froncie spraw międzynarodowych. Czas poszukiwań: 1962-1963 X „Polityk, jako że nie wierzy sam w to, co mówi, zdumiony jest, gdy mu się wierzy na słowo". Z POWIEDZEŃ CHARLESA DE GAULLE'A 1962 rok, rok zakończenia wojny algierskiej, rok zdecydowanego umacniania władzy i daleko idących zmian konstytucyjnych, rok ciężkich zmagań na froncie socjalnym, rok przywracania równowagi finansowej, nie oznaczał bynajmniej zaniedbania przez de Gaulle'a spraw Francji na arenie międzynarodowej. Na ich czoło wysuwa się w tym okresie niewątpliwie ciężki bój, jaki stoczył z tak zwanymi integracjonistami europejskimi, tymi, którzy atakowali go od wewnątrz, i tymi z zewnątrz. Swemu stosunkowi do nich generał dał wyraz na konferencji prasowej zwołanej 15 maja 1962 roku. „Europa zachodnia — oświadczył generał 800 dziennikarzom zebranym na konferencji — powinna się ukonstytuować pod względem politycznym. Jeżeli tego nie uczyni, wówczas wspólnota ekonomiczna nie zdoła się na dłuższą metę wzmocnić, a nawet w ogóle się utrzymać... Dante, Goethe, Chateaubriand — wołał — należeli do Europy, będąc Włochem, Niemcem i Francuzem. Nie przysłużyliby się oni zbytnio Europie, gdyby byli bezpaństwowcami i gdyby myśleli oraz pisali jakimś esperanto czy integracjonistycznym volapükiem... Powiedziałem już i powtarzam, że w chwili obecnej nie ma i nie może być innej Europy niż ta Europa państw, naturalnie poza mitami, fikcjami i defiladami..." Jeszcze raz wyłożył de Gaulle karty na stół. Zwalczał zdecydowanie integrację europejską made in USA, integrację mającą maskować dominację amerykańską. Walczył z Waszyngtonem, tak jak czynił to podczas wojny. Twardo i nieustępliwie. Bezkompromisowo. Domagał się utrzymania status quo w kwestii niemieckiej, gdyż zdawał sobie sprawę, że w amerykańskiej idei integracji europejskiej właśnie Niemcy zachodnie byłyby transmisją i wykonawcą woli Waszyngtonu. To one, a nie Francja, grałyby więc pierwsze skrzypce w Europie zachodniej. De Gaulle pragnął odsunąć Bonn od tej roli. Fragment o solidarności Paryża z Bonn staje się w świetle zdania dotyczącego status quo w Niemczech tylko osładzającą pigułką, której przełknięcia — jak wykaże dalszy bieg rzeczy — przywódcy federalni będą konsekwentnie odmawiali. Cały program polityki zagranicznej Pałacu Elizejskiego zawarty został w tym wystąpieniu. Wywołało ono z miejsca burzę ze strony integracjonistów, w pierwszym rzędzie we Francji oraz w „małej Europie". Natychmiast po konferencji prasowej de Gaulle'a, w tym samym dniu 15 maja wieczorem, ministrowie z ramienia MRP — Pflimlin," Schumann, Buron, Bacon i Fontanet — podają się do dymisji. „Między koncepcjami generała de Gaulle'a w sprawie orientacji i celów polityki europejskiej a ideami, do których jesteśmy przywiązani, istnieją zasadnicze różnice, nie pozwalające nam na pozostanie w rządzie" — brzmiało suche wyjaśnienie Ruchu Republikanów Ludowych. W imieniu „małej Europy" odpowiedział belgijski minister spraw zagranicznych i były sekretarz generalny NATO, Paul-Henri Spaak: „Europa, której pragniemy i jaką realizujemy, została nam przedstawiona w formie karykaturalnej..." 17 maja replikował na swojej konferencji prasowej Kennedy, który uważał, że „byłoby rzeczą godną ubolewania, gdyby rozwijano wysiłki w celu odseparowania Europy od Stanów Zjednoczonych", że Waszyngton „od początku popiera ideę wspólnoty atlantyckiej, której wyrazem jest NATO", że Stany Zjednoczone są za wejściem Anglii do Wspólnego Rynku w ramach swego poparcia udzielanego EWG, że wreszcie rząd USA nie uważa, by „wysiłki w kierunku utworzenia trzeciej siły europejskiej były celowe, choćby z racji wzajemnej zależności istniejącej między Europą a Stanami Zjednoczonymi". Odrębne pismo Kennedy'ego wysłane zostało do Adenauera z zapewnieniem, iż Stany Zjednoczone nie zawrą żadnego porozumienia w kwestii statusu Berlina Zachodniego bez uprzedniej konsultacji z Bonn. W zamian za te gwarancje Adenauer udzielił wywiadu dziennikom „Die Welt" i „Münchner Merkur", aby stwierdzić, że „obecność Amerykanów w Europie uważa za niezbędną dla bezpieczeństwa Zachodu", położyć akcent na „nieuniknioną zależność" „małej Europy" od USA i wskazać na „szkodliwość sporów między sojusznikami". W ten sposób, punkt po punkcie, ze wszystkich stron Zachód atakował to, co powiedział de Gaulle, zaś jego najbliższy boński sojusznik przybierał postawę mediatora o niezmiennym skłonie w kierunku Waszyngtonu. 13 czerwca 293 deputowanych-integracjonistów ostentacyjnie opuściło salę obrad Pałacu Burbońskiego podczas debaty nad polityką zagraniczną. Opublikowali oni „manifest" wyrażający „przekonanie, że tylko zjednoczona Europa, partnerka Stanów Zjednoczonych, na zasadzie równości w łonie organizacji atlantyckiej zapewni przyszłość naszym swobodom i pokojowi". W dniach 2—8 lipca 1962 r. odbyła się niezwykle ceremonialna wizyta Adenauera we Francji. Spadochroniarze 11 dywizji Massu i czołgi z czarnym krzyżem bońskiej 13 brygady zmotoryzowanej z Wetzlaru defilowały w obozie Mourmelon przed Adenauerem i de Gaulle'em. „Germanie i Gallowie mają wspólnie wielkie zadanie przed sobą — unosił się de Gaulle. — Duch naszych narodów daje swą aprobatę po tej i po tamtej stronie Renu... Oto Francja i Niemcy jednoczą się..." Odpowiedź Adenauera była znów znamienna: „Świadomi historycznego znaczenia naszej wymiany, żyjemy w braterstwie i przyjaźni w ramach wolnego świata po obu stronach Atlantyku". Ani rusz nie udawało się więc de Gaulle'owi przełamać frontu integracjonistów na odcinku Niemiec federalnych. Mierzyli się obaj z Adenauerem jak dwaj starzy, wytrwali zapaśnicy. Kto kogo przechytrzy? Czy Bonn podda się kontroli Francji, czy też Paryż ulegnie planom Machtpolitik? Szala nie przechylała się na żadną stronę. Wynik tego jeszcze jednego spotkania obu partnerów był całkowicie remisowy. Lato 1962 r. upływało poza tym bez większych wydarzeń. Amerykanie przegrupowali swoje siły dyplomatyczne w przewidywaniu rozgrywki na odcinku „małej Europy" i kłopotów z de Gaulle'em. 20 lipca przyjęta zostaje dymisja dowódcy wojsk NATO generała Norstada, którego plan przekształcenia bloku w „czwarte mocarstwo atomowe" nie skusił Pałacu Elizejskiego. Wkrótce potem — 1 sierpnia — odwołany został ambasador USA w Paryżu James Gavin. Od kwietniowego puczu generałów jego stosunki z de Gaulle'em były więcej niż chłodne. Zresztą wyraźnie nie potrafił niczego wydobyć z sytuacji. Na miejsce Norstada wyznaczony został generał Lemnitzer. Gavina zastąpił jeden z najwybitniejszych polityków Białego Domu — uchodzący za znawcę spraw europejskich — Charles Bohlen. 4 września de Gaulle wyjechał z rewizytą do Niemiec zachodnich. Był kolejno w Bonn, Kolonii, Düsseldorfie, Hamburgu i Monachium. „Przyjazne zbliżenie obu naszych narodów jest bez wątpienia jednym z najważniejszych i najznamienniejszych wydarzeń ze wszystkich, jakie Europa i świat przeżyły od wieków" — oznajmił generał zaraz na wstępie w przemówieniu powitalnym. De Gaulle przemawiał... To już nie oświadczenia, deklaracje czy wypowiedzi, lecz całe potoki wystąpień, przemówienia-rzeki. „Dziwne wrażenie ogarnia obserwatora francuskiego — pisał „Combat". — Wyczuwa się wyraźnie, że generał stara się dokonać podboju swych gospodarzy, ale nie sposób obronić się przed uczuciem, iż zmusza się on do rozwinięcia serdeczności w większym stopniu niż oni". W odróżnieniu od tego, co spotkało Adenauera i przedtem jeszcze Lübkego we Francji, de Gaulle miał w NRF publiczność. Ogromne tłumy były wszędzie, gdzie tylko się zjawiał. Ludzie przychodzili z chorągiewkami i transparentami, na których widniały nie tylko napisy: „Niech żyje Francja!" czy „Niech żyje przyjaźń francusko- niemiecka", lecz także takie jak: „Nigdy granica na Odrze i Nysie", „Niech pan odwiedzi Berlin, generale!" itp. Raz po raz rozlegały się hymny: „Marsylianka" i „Deutschland, Deutschland über alles". Nie było końca owacjom. Nic w tym dziwnego. Nigdy jeszcze żaden z zachodnich przywódców nie zdobył się na taką podróż. „Jestem pełen szacunku dla wielkiego narodu, jakim jesteście. Tak, dla wielkiego narodu niemieckiego. Niech żyją Niemcy!" — wołał de Gaulle do tłumu w Bonn. Oto nagle wyciągnięta została do nich ręka. I to czyja. De Gaulle'a, którego legenda kreowała koronnym przeciwnikiem militaryzmu niemieckiego. Łatwo można sobie wyobrazić, co się działo w umysłach zachodnich Niemców i skąd brał się ten ich entuzjazm. De Gaulle zdejmował z nich, naturalnie w ich pojęciu, odium. De Gaulle zapewniał, że „wszyscy Francuzi" myślą jak on. Był to przewrót na niebywałą skalę. W prasie francuskiej ukazywały się bardzo stonowane i powściągliwe komentarze na temat tej wizyty. Wicekanclerz boński Erhard udzielił jednemu z dzienników paryskich wywiadu, w którym mówił o konieczności przyjęcia Anglii do Wspólnego Rynku. Pewna gazeta w Zagłębiu Ruhry pisała, iż „ze względu na partnerów europejskich i Anglię nie należy bez kontroli oddać się wymianie uścisków z Francją". Hamulce istniały ze wszystkich stron. Pełne niepokoju sprawozdania ukazały się w prasie włoskiej, angielskiej, belgijskiej, holenderskiej, skandynawskiej, nie mówiąc już o dziennikach krajów socjalistycznych. Tymczasem 8 września 1962 r. generał ustanowił swoisty rekord werbalny w przemówieniu wygłoszonym do oficerów szkoły wojskowej w Hamburgu-Blankenese. „Między żołnierzami, jakimi jesteśmy — oświadczył — istniała zawsze, we wszystkich czasach, ponad granicami i niezależnie od zadawanych ran, wielka szlachetna wspólna dziedzina. Jest to prawda nie tylko z punktu widzenia techniki wojskowej, lecz zwłaszcza pod względem moralnym..." Dowiadujemy się następnie, że „stosunki historyczne zmieniły się od a do z" i tym samym „unia francusko-niemiecka, którą wszystkie okoliczności nam narzucają, musi liczyć na solidarność broni". „Faktem jest — dowodził de Gaulle — że Francuzi, i faktem jest, że Niemcy nie dokonali nigdy niczego wielkiego z punktu widzenia narodowego czy międzynarodowego bez udziału u jednych i u drugich czynnika militarnego. Wypływa to z naszej wspólnej natury i ze wspólnego niebezpieczeństwa. Organiczna współpraca obu naszych armii w celu wspólnej obrony jest więc zasadnicza dla unii naszych dwóch narodów". Cała ta historia to kapitalny przykład, do jakich zwrotów zdolny jest pragmatyk de Gaulle, gdy czegoś bardzo chce. Tu zaś chciał rozbić gambit niemiecko-amerykański i rzucał na szalę, by osiągnąć ten cel, wszystko, co miał pod ręką, z własną głęboką nieufnością, jaką od kolebki żywił dla Niemców, włącznie. Cel polityczny górował ponad innymi względami. De Gaulle nie widział jeszcze w tym czasie innego sposobu ratowania Francji przed lansowaną przez USA hegemonią Niemiec zachodnich. Chciał je związać z Francją i nie wahał się przed używaniem najbardziej karkołomnych argumentów. Jednakże nie może być zainteresowany w zbyt silnych militarnie Niemczech zachodnich (ani o jotę nie zmienia przezcicż swego stanowiska w sprawie granic oraz w kwestii utrzymania istniejącego status quo); przywódcy bońscy zdawali sobie z tego sprawą. Wizyta zakończyła się 9 września. Komunikat, który ją podsumował, zawierał przede wszystkim opis podróży de Gaulle'a na terenie NRF oraz poświęcał wiele zdań „przywróceniu zgody" między obu krajami. Była też mowa o „zadowoleniu z rozwoju wszelkich stosunków między Francją a NRF" oraz o „woli kontynuowania i rozwijania tej ewolucji". Oczywiście podkreślona zostaje „solidarność" w sprawie Berlina Zachodniego oraz tylko powołanie się na uprzednią deklarację w kwestii rokowań na temat przyjęcia Anglii do EWG. To było wszystko. Bonn nadal nie palił się do kroków, które mogłyby zirytować Waszyngton i Londyn. De Gaulle wracał z mizernym rezultatem do Paryża. Żaden postęp nie dokonał się w jego planach. Tym razem odezwali się natomiast Rosjanie. 18 września ogłoszona została przez agencję TASS nota rządu ZSRR. „Jak wykazuje oficjalna wizyta de Gaulle'a w NRF, koła rządzące Francji i Niemiec zachodnich nie tylko nie ukrywają wrogiego nastawienia swego bloku do ZSRR, lecz przeciwnie, wyraźnie je podkreślają... Militaryści i odwetowcy bońscy nie zapomnieli jeszcze obłąkańczych idei Hitlera, dążącego do stworzenia «nowego porządku» od Atlantyku do Uralu. Nie jest też rzeczą przypadku, że wizyta i deklaracje de Gaulle'a wzmogły rozpętanie odwetowych pragnień w NRF. Odwetowcy witali de Gaulle'a wszędzie sloganami żądającymi aneksji terytoriów należących do ZSRR, Polski i Czechosłowacji". W zakończeniu nota stwierdzała, że „zmowa francuskich i zachodnioniemieckich kół rządzących podkreśla raz jeszcze nieodzowną i pilną konieczność radykalnego uzdrowienia sytuacji w Europie przez zawarcie traktatu pokojowego z Niemcami oraz normalizacji na tej podstawie sytuacji w Berlinie Zachodnim..." De Gaulle nie zmieniał jednak kierunku. 19 września wysłał do Bonn specjalne memorandum. Proponował w nim ścisłą współpracę między obu krajami w dziedzinach: wojskowej, polityki zagranicznej, ekonomicznej i kulturalnej. Szefowie obu państw mieliby się spotykać odtąd co najmniej dwa razy do roku, ministrowie resortowi co kwartał, eksperci — co miesiąc. „Celem jest — pisał paryski „Monde" — taka koordynacja polityki zagranicznej i militarnej, by żadna ze stron nie mogła podjąć jakiejkolwiek decyzji bez uprzedniego skonsultowania się z drugą". De Gaulle domagał się wspólnej polityki kredytowej w dziedzinie eksportu i importu, rozwoju ekonomicznego, energetyki itp. W sprawach wojskowych przewidziane były wspólne badania techniczne, wzajemne staże kadry i całych jednostek. Adenauer jednak milczał. Upływały tygodnie i z Bonn nie nadchodziło nic. Sytuacja ta trwałaby zapewne jeszcze długo, gdyby nie kryzys karaibski, który wybuchł w nocy z 22 na 23 października 1962 r. Sprawa ta dostarczyła de Gaulle'owi dwóch zasadniczych argumentów, z których pierwszy wypływał z postępowania Waszyngtonu, drugi zaś z... zakończenia kryzysu. Generał znalazł w zachowaniu się Białego Domu, które doprowadziło świat do krawędzi wojny, przede wszystkim potwierdzenie swej głoszonej od dawna tezy, iż w krytycznych momentach, gdy sprawa pokoju znajdzie się na „ostrzu miecza', przywódcy USA mimo zobowiązań międzysojuszniczych NATO nie będą się liczyli ze swymi partnerami ani pytali ich o zdanie i sami nacisną „guzik atomowy". Przecież o mały włos, a wciągnęliby Europę i Francję w wojnę. To, co się stało w przypadku Kuby, stanowiło poparcie dla żądań de Gaulle'a, by na czele NATO stał triumwirat z udziałem Francji oraz aby Amerykanie nie mieli monopolu decyzji dotyczących pokoju i wojny po stronie Zachodu. Wobec zachowania się Kennedy'ego Paryż zajął postawę pełną rezerwy. 25 października minister informacji oświadczył po posiedzeniu gabinetu, że rząd francuski „solidaryzuje się" z USA, ale uważa „wydarzenia na Morzu Karaibskim za sprawę ściśle amerykańską". „Francja — mówił on — nie zamierza się mieszać do tej kwestii, dopóki nie odbija się ona w Europie". Była to niemal neutralność. Od razu akcje projektu „Europy — trzeciej siły" poszły w górę. „Gdyby taki europejski blok istniał, Waszyngton nie odważyłby się w ten sposób postępować". W dniach 13—16 listopada Adenauer odwiedził Waszyngton. Dla wszystkich obserwatorów politycznych było rzeczą oczywistą, że kanclerz boński zechce uzyskać od Białego Domu gwarancje, iż żadnego „zbliżenia" między Waszyngtonem a Moskwą, o czym tak wiele pisała wtedy prasa, nie będzie, że wnioski z kryzysu karaibskiego nie pójdą w kierunku konieczności jak najszybszego uregulowania spornych spraw międzynarodowych, jak się tego domagał Związek Radziecki. Żywa kampania zachodnioniemieckiej prasy rewizjonistycznej stanowiła „artyleryjską osłonę" podróży Adenauera, a zarazem ujawniała to, z czym kanclerz przyjechał do Waszyngtonu. „Bez posiadania broni atomowej jest nie do pomyślenia, by Niemcy zachodnie mogły wrócić do swych historycznych granic" — pisała „Deutsche Woche". „Bez pomocy NRF — wtórował „Industriekurier" — Francja nie może marzyć o Azwoju swej broni nuklearnej, zdobyciu w tej dziedzinie naprawdę wartościowego uzbrojenia". Kennedy stał więc wobec podwójnego postulatu Bonn: żadnych rozmów z ZSRR na temat odprężenia i obietnica broni nuklearnej dla Bundeswehry. Nazajutrz po tej wizycie Adenauer udzielił de Gaulle'owi odpowiedzi na jego memorandum z 19 września. Po dwóch miesiącach milczenia! Wielu komentatorów politycznych wysuwa tezę, że między Adenauerem a Kennedym nastąpiło w w tej kwestii ciche porozumienie. Stanom Zjednoczonym było pod wieloma względami wygodnie, aby czynnikiem zbliżającym Bonn do „klubu atomowego" okazał się nie Waszyngton, lecz Paryż. Prestiżowo dla USA tak jest lepiej. Z drugiej strony, Biały Dom nie tracił nadziei, że Adenauer zdoła wywrzeć na de Gaulle'a wpływ w kwestii wejścia Anglii do EWG. Rozgrywało się coś w rodzaju kilkupiętrowego posunięcia: Waszyngton starał się manewrować w tych sprawach przy pomocy Bonn. Koblenzerstrasse manewrowała wobec de Gaulle'a, generał zaś w stosunku do wszystkich z USA i Anglią na czele. Tekst odpowiedzi bońskiej był bardzo ostrożny. Rząd NRF zgadzał się na częstsze spotkania między przywódcami obu krajów, ale nie mówił nic o ich regularności, która w wersji francuskiej , miała wręcz charakter stałej instytucji. Naturalnie, Bonn był za współpracą wojskową, jednakże uważał, iż „nie powinna ona szkodzić solidarności atlantyckiej". Pozytywne było też stanowisko Koblenzerstrasse wobec współpracy kulturalnej. Wyczuwało się w tym bądź bezpośrednią rękę Waszyngtonu w redakcji odpowiedzi, bądź chęć niedrażnienia Białego Domu i Londynu. Być może, jedno i drugie. Bieg wydarzeń zdawał się z jednej strony pracować na korzyść de Gaulle'a, z drugiej przeciw niemu. O ile bowiem coraz trudniejsza sytuacja osobista Adenauera w NRF powinna była skłonić go do pośpiechu w zabezpieczeniu sobie francuskiego „kanału" ewentualnego zdobycia broni nuklearnej dla Bundeswehry, a tym samym do pójścia drogą wskazywaną przez Paryż, o tyle zarysowujące się zniknięcie kanclerza ze sceny politycznej mogło postawić rzecz pod znakiem zapytania w przyszłości. Należało się więc spieszyć. W grudniu odbyła się doroczna paryska sesja Rady NATO. Odbywała się przy szczelnie zamkniętych drzwiach. Na konferencjach prasowych można było wyczuć, iż partnerów dzieliły ostre rozbieżności. Amerykanie domagali się od swych europejskich sojuszników wzmożenia wysiłku w dziedzinie zbrojeń klasycznych. Sami zajmą się siłą nuklearną, która powinna być „wielostronna", tj. złożona z jednostek — przede wszystkim morskich — wyposażonych w wyrzutnie „Polaris", i znajdująca się pod mieszanym „wielonarodowym" dowództwem. Koncepcja ta była jedynie nowym wariantem starego projektu generała Norstada o NATO — „czwartym mocarstwie atomowym" (z 6 grudnia 1959 r.). Rakiety „Polaris" o zasięgu 2200 kilometrów powtarzały się jako element zasadniczy nowego planu zupełnie jak u Norstada, podobnie zresztą jak i okręty podwodne, na których znajdować by się miały wyrzutnie. Kwestia czynnika rozkazodawczego, tj. tego, który miałby zadecydo- , wać o użyciu rakiet i rozpętaniu wojny atomowej, nadal nie była rozstrzygnięta, ale jasne było, że dowództwo mogą przechwycić Niemcy zachodnie. Rzecz, na którą de Gaulle nigdy się nie zgadzał. Pod koniec roku Macmillan spotkał się z Kennedym w Nassau na Wyspach Bahama. Prezydent USA wyłożył tam premierowi brytyjskiemu w bardziej szczegółowej formie swój projekt „wielostronnej" siły nuklearnej NATO, o którym Dean Rusk mówił w Paryżu. Amerykanie byliby dostawcami głowic „Polaris" i okrętów podwodnych o mieszanych „wielonarodowych" załogach i takichże dowództwach. Anglia byłaby teraz, podobnie jak Bonn i mniejsze kraje NATO, klientem USA przy zakupie nowego sprzętu i uzbrojenia. W zamian za to Kennedy miał za wszelką cenę forsować wejście Londynu do Wspólnego Rynku. Interes był więc natury militarno-handlowej: Waszyngton w charakterze dostawcy broni mógłby szybko uzupełnić luki w swych zapasach złota, a jednocześnie dokonać nowego posunięcia strategicznego. Koncepcje Amerykanów i Anglików były pod wieloma względami różne. Dla USA głównym partnerem w tej fazie strategicznych pomysłów stały się Niemcy federalne, ponieważ Stany Zjednoczone i NRF miały wspólnie zabezpieczyć pod względem finansowym i liczebności sił co najmniej trzy czwarte realizacji projektu. Londyn, ciągle robiąc dobrą minę do złej gry, doskonale to dostrzegał i dlatego wysunął kontrpropozycje, aby „siła odstraszająca" NATO była najpierw nie tyle „wielostronna", ile „wielopaństwowa", tj. złożona z jednostek głównych państw członkowskich bloku, przy czym każda z tych jednostek miałaby własne „narodowe" dowództwo, a dopiero wszystkie razem — jedno, mieszane, z Amerykanami i Anglikami na czele. W intencjach Londynu pozwoliłoby to na odroczenie momentu zrównania Bonn w nuklearnych prerogatywach z wielkimi partnerami bloku. Pod względem praktycznym wersja brytyjska miała tę kuszącą dla Amerykanów stronę, że francuskie jednostki atomowe zostałyby wciągnięte pod wspólne dowództwo NATO. Rozmowy Kennedy'ego z Macmillanem dały początek ostrej polemice między zachodnimi sojusznikami. Dla de Gaulle'a stała się ona zasadniczym bodźcem do przyspieszenia realizacji własnych projektów. Czas naglił go pod każdym względem: szef V Republiki dostrzegał przecież, jak bardzo ponętny był projekt Kennedy'ego dla Bonn. Tak. Należało temu przeciwdziałać. Rok 1962 dobiegał końca. „Dawno już — pisał jeden z paryskich dzienników — święta Bożego Narodzenia nie były tak podobne do świąt. Znaczną część Europy okrywa gruby całun śniegu, co w wyobraźni ludowej jest od nich nieodłączne. Dzieje się jednak coś jeszcze ważniejszego. Oto po raz pierwszy od japońskiej agresji przeciw Mandżurii w 1931 r. świat przeżywa prawie całkowity pokój. Oczywiście tu i tam trwają walki: w Wietnamie południowym, Brunei, Jemenie czy w Elisabethville. Nigdzie jednak narody nie toczą z sobą wojny. Umilkł szczęk broni w Algierii, a dwa wielkie mocarstwa, po zatrzymaniu się na krawędzi przepaści termonuklearnej, szukają środków, które pozwoliłyby uniknąć odnowienia się takich dramatycznych kryzysów, jak ten na Morzu Karaibskim. Francja bardziej niż którykolwiek z krajów odczuwa słodycz tego pokojowego Bożego Narodzenia. Jest ono dla niej pierwszym bez wojny od 1939 roku..." Generał czuł się bardzo silny. Średnioterminowe zagraniczne długi Francji zostały spłacone w sierpniu 1961 r. Złoto i dewizy nadal napływały do Banku Francji. Cień nawrotu inflacyjnego rysował się wprawdzie znów, ale wydawał się jeszcze daleki. XI „Układy są niby dziewice czy róże. Trwają tylko tyle, ile trwają". Z POWIEDZEŃ CHARLESA DE GAULLE'A 14 stycznia 1963 r. Szare zimowe popołudnie. Z koni kirasjerów ustawionych przed Pałacem Elizejskim od strony Faubourg-Saint-Honoré unosiła się para. Tłum dziennikarzy cisnął się przez bramę, pod kopułą której kilku żandarmów w galowych mundurach i policjantów w cywilu kontrolowało karty wstępu. Konferencja poświęcona była niemal wyłącznie sprawom zagranicznym. De Gaulle rozprawił się przede wszystkim z problemem przyjęcia Anglii do Wspólnego Rynku. Argumentacja generała była taka: „Traktat rzymski zawarty został między sześcioma państwami kontynentalnymi o zbliżonej pod względem gospodarczym strukturze. Jeśli chodzi o produkcję przemysłową i rolną, wymianę i stosunki handlowe z zagranicą oraz warunki życia i pracy, podobieństwa między tymi krajami są znacznie większe niż różnice. Analogiczne jest również tempo ich rozwoju ekonomicznego i społecznego oraz możliwości techniczne. Ponadto między tymi krajami nie ma żadnych zatargów politycznych ani sporów granicznych, nie istnieje także rywalizacja o zdobycie panowania i wpływów. Przeciwnie, państwa te są solidarne przede wszystkim ze względu na to, iż muszą chronić gros podstawowych wartości naszej cywilizacji..." Generał przeszedł następnie do sedna problemu. „Wielka Brytania — mówił, krzywiąc się ironicznie — przedstawiła swą kandydaturę do Wspólnego Rynku. Uczyniła to po uprzedniej odmowie udziału we Wspólnocie, po stworzeniu Zrzeszenia Wolnego Handlu z innymi sześcioma państwami, po wywarciu rozmaitych presji na nasze kraje, byle tylko przeszkodzić realizacji Wspólnego Rynku... Anglia jest krajem wyspiarskim i morskim, który różni się bardzo od państw kontynentalnych... Anglia nie jest zdecydowana rezygnować z preferencji w stosunku do krajów Commonwealthu, wyrzec się subwencjonowania własnego rolnictwa, a przede wszystkim uznać za nieważne i niebyłe swe zobowiązania wobec Zrzeszenia Wolnego Handlu. Czy zgodzi się na to kiedyś? Tylko Anglia zna odpowiedź na to pytanie... Zagadnienie jest tym trudniejsze, że również inne kraje Zrzeszenia Wolnego Handlu chciałyby lub zechcą dla tych samych przyczyn co W. Brytania stać się członkiem Wspólnego Rynku... Wspólny Rynek 11 czy 12, w przyszłości nawet 16 państw, w niczym nie przypominałby wspólnoty zbudowanej przez «szóstkę». Należy przewidywać, że zwartość EWG, składającej się z bardzo licznych i bardzo różnorodnych państw członkowskich, nie dałaby się długo utrzymać i że w ostatecznym wyniku doprowadziłoby to do powstania kolosalnej wspólnoty atlantyckiej, zależnej i kierowanej przez Stany Zjednoczone, która wkrótce wchłonęłaby Wspólnotę Europejską. Niektórzy uważają, że hipoteza taka może być do przyjęcia, nie tego jednak chciała dokonać i dokonuje Francja". Po rozprawieniu się w ten sposób z przyjęciem Wielkiej Brytanii do Wspólnego Rynku de Gaulle, nie hamując impetu, zaatakował amerykańskie propozycje z Nassau. Twardo przypomniał Amerykanom, że „minął już czas", kiedy byli „jedynymi dysponentami broni nuklearnej", że „dziś Związek Radziecki posiada tę dziedzinę tak rozwiniętą, iż Stany Zjednoczone są same bezpośrednio zagrożone zniszczeniem". De Gaulle nawiązał do kryzysu karaibskiego, podkreślając, iż Stany Zjednoczone nie liczyły się wtedy z Europą, choć musiały sobie zdawać sprawę, że ona właśnie byłaby terenem starcia. W tym stanie rzeczy Francja musi posiadać własną, odrębną siłę nuklearną. Musi być gotowa do obrony, bo przecież Stany Zjednoczone mogą wciągnąć w wojnę całą Europę. De Gaulle nie był zainteresowany ofertą bahamską, gdyż Francja nie ma ani okrętów podwodnych do transportu rakiet „Polaris", ani głowic, które by do nich pasowały. I od razu mistrzowski przerzut na sprawę integracji: „Naturalnie Francja wcale nie wyklucza połączonej akcji własnej siły nuklearnej z działaniami analogicznymi sił swych sojuszników. Niemniej jednak integracja jest dla nas rzeczą w tej dziedzinie niewyobrażalną. Pewnie, że to przedsięwzięcie francuskie nie wydaje się pożądane różnym kołom, wielu kołom amerykańskim. W polityce i strategii jest jak w ekonomice: monopol wydaje się całkiem naturalnie najlepszym systemem dla tego, kto go posiada. Stąd ten różnogłosy chór czynników półoficjalnych, specjalistów, publicystów amerykańskich, gwałtownie atakujących nasze autonomiczne uzbrojenie. Utrzymują oni, że atomowa siła, jaką Francja chce mieć, jest minimalna w porównaniu z siłą Stanów Zjednoczonych i Rosji... W 1945 r. jednak dwie bardzo elementarne bomby zmusiły do kapitulacji Japonię, która nie mogła na nie odpowiedzieć... Mogę więc stwierdzić, że francuska siła atomowa jest już w początkowym stadium swej organizacji i że będzie rozporządzała straszliwą zdolnością zniszczenia w ciągu kilku chwil milionów i milionów ludzi..." Potem nastąpiła zmiana tematu. Od tego, co odrzucał, generał przeszedł do tego, na czym mu zależało. Zdaniem de Gaulle'a podróże Lübkego i Adenauera do Francji oraz jego własna po Niemczech zachodnich dowiodły, że „nowa polityka w stosunkach francusko- niemieckich opiera się na nieporównanych podstawach aprobaty ludowej". „Ponieważ zaś myślimy to samo, więc rządy w Bonn i Paryżu mogły bez trudu dojść do zgody w sprawie zacieśnienia w praktyce więzi w dziedzinach politycznej, ekonomicznej, kulturalnej i obrony..." W związku z tą wypowiedzią publicysta dziennika „Liberation", Jean-Maurice Hermann, zadał następujące pytanie: — Panie prezydencie, czy armia Niemieckiej Republiki Federalnej, znajdująca się tam, gdzie jest, i dowodzona, jak jest, powinna — pańskim zdaniem — zostać wyposażona w broń nuklearną i dysponować tą bronią? — Proszę pana — skrzywił się generał — rzeczą NRF jest w tej kwestii powiedzieć, czego chce, i prowadzić swoją politykę. Mógł się pan przekonać, że w dziedzinie obrony Francja prowadzi swą własną. Oczywiście między obroną Niemiec i Francji istnieje ścisła solidarność, przy czym każdy kraj jest u siebie gospodarzem. Dlatego też nie mogę odpowiadać za rząd NRF. Oczywiście zgodnie z postanowieniami międzysojuszniczymi, potwierdzonymi w 1954 r., Niemieckiej Republice Federalnej nie wolno wytwarzać ani posiadać broni nuklearnej. Sprawa nie była więc absolutnie „rzeczą NRF", lecz została "dawno ustalona. De Gaulle nie chciał nawiązywaniem do tego urazić swego bońskiego partnera. Dopiero wiele lat później wrócił do tych kwestii w „Pamiętnikach nadziei". Sporo miejsca poświęcił tam problemowi swego stosunku do Niemiec federalnych. Widać, że odczuwał wyraźną potrzebę wytłumaczenia swego nader dziwnego postępowania wobec NRF. „W sercu problemu (Europy — przyp. J. G.) i w centrum kontynentu — pisał w rozdziale zatytułowanym „Europa" — znajdują się Niemcy. Los ich polega na tym, że niczego nie można zbudować bez nich i że nic bardziej niż ich występna działalność nie rozdzierało Starego Świata... Trzeba teraz podjąć wszelkie środki ostrożności, aby się ustrzec od masowego powrotu germańskich złych duchów. Jak jednak wyobrazić sobie oparcie prawdziwego i trwałego pokoju na takich podstawach, na jakie wielki ten naród nie może się zgodzić? Jak wyobrazić sobie rzeczywistą unię kontynentu bez włączenia Niemców do tego dzieła, bez zniszczenia tysiącletniej hipoteki ruin i śmierci po obu stronach Renu i przy przedłużaniu dawnej niechęci? W kapitalnym przedmiocie na temat losu, jaki należy zgotować Niemcom, moja decyzja jest gotowa. Uważam przede wszystkim, że zmienianie granic, jakie narzuciła im wojna, byłoby niesłuszne i niebezpieczne. Oznacza to, że linia Odra-Nysa, która oddziela je od Polski, jest granicą definitywną, że nic nie powinno zostać z dawnych pretensji do Czechosłowacji, że Anschluss jest wykluczony w jakiejkolwiek formie. Poza tym nie wolno im pozwolić za żadną cenę na prawo do posiadania i fabrykacji broni atomowych, z których zresztą, według własnego oświadczenia, zrezygnowały. Przy spełnieniu tych warunków uważam za rzecz niezbędną ich integralny udział w zorganizowanej współpracy państw, której poszukuję dla całego naszego kontynentu. W ten (sposób zagwarantowane byłoby bezpieczeństwo wszystkich między Atlantykiem a Uralem i wytworzony zostałby tak zmieniony stan rzeczy, umysłów i stosunków, że skupienie trzech segmentów narodu niemieckiego znalazłoby w tym swą szansę. Na razie Republika Federalna powinna grać zasadniczą rolę w łonie Wspólnoty Gospodarczej, a w razie potrzeby w politycznym koncercie «sześciu». Mam na koniec zamiar tak postępować, aby Francja stworzyła wraz z Niemcami sieć więzi preferencyjnych, które z wolna doprowadziłyby oba narody do wzajemnego zrozumienia, do cenienia się, do tego, do czego popycha je .instynkt, gdy tylko nie posługują się swą żywą siłą do walki". Taki był program de Gaulle'a. Na podstawie tego wyznania, które dotarło do nas w osiem lat po opisywanych wydarzeniach, należy sądzić, że istotnie broni nuklearnej nie chciał Niemcom federalnym dostarczyć. Jego wysiłki zmierzały do kontrolowania poczynań Republiki Federalnej, ale nie siłą, lecz poprzez przyjazne stosunki. Rzeczą, której się de Gaulle najbardziej obawiał, i to przez całe życie, był wpływ Amerykanów na Bonn. Zły i niebezpieczny wpływ, który mógł popchnąć Niemcy zachodnie do nowych awantur. Generał chciał tę akcję pokrzyżować i dlatego wolał być tym, który pierwszy, przed Amerykanami, wyciągnie rękę do Bonn. Poprzez „Pamiętniki nadziei" rzecz staje się o wiele bardziej zrozumiała, choć i tu są pewne luki. Na przykład: de Gaulle twardo obstawał przy nienaruszalności granic niemieckich wyłonionych w Europie po wojnie — Odry-Nysy, Czechosłowacji, Austrii — skąd więc ten zwrot o „trzech segmentach" narodu niemieckiego? Generał nigdy nie uznał NRD, ale gdzie jest ten trzeci „segment"? Co de Gaulle tu miał na myśli? Zapewne Berlin Zachodni. Jest więc za zjednoczeniem Niemiec? Pod egidą NRF? Z pewnością nie. Oczywiście nie chce żadnego zjednoczenia, ale też nie chce irytować Niemców. W swojej analizie stosunków z Bonn de Gaulle nie mógł mieć złudzeń co do tego, że między obu krajami pozostanie sporo rozbieżności, ale chciał opanować główne nurty. Czy udało mu się to? Nic bardziej wątpliwego. Republika Federalna dążyła wtedy do rewizji granic, do likwidacji NRD, do remilitaryzacji i nuklearyzacji Bundeswehry. Obie strony podchodziły więc do stołu porozumienia z zupełnie odmiennymi intencjami. Nie mogło to doprowadzić do żadnego pozytywnego rezultatu. Ciekawe, że de Gaulle do końca nie zmienił zdania o Adenauerze. Wyrażał się o nim w samych superlatywach, jakkolwiek jakby mimochodem notował, że stary kanclerz był stanowczym zwolennikiem obecności Amerykanów w Europie. Jak de Gaulle mógł to strawić? Przecież cała jego akcja zmierzała wtedy, w 1963 r., i w późniejszych latach, do eliminacji Stanów Zjednoczonych z naszego kontynentu i do stworzenia wspólnego statusu dla owej Europy „od Atlantyku do Uralu", o której nigdy nie przestał mówić. Adenauer szedł tu we wręcz przeciwnym kierunku. „Oczywiście rozbieżności — zwierza się de Gaulle w „Pamiętnikach nadziei" — będą się wyłaniały zależnie od zmian sytuacji. Zawsze jednak będą pokonywane. Poprzez nasze osoby (de Gaulle'a i Adenauera — przyp. J. G.) stosunki między Francją a Niemcami ustalą się na takich podstawach i w takiej atmosferze, jakich nie znała historia obu krajów". Tak. Ale tego typu atmosfera panowała jedynie w ciągu kilku miesięcy 1962 i 1963 r. W jej wyniku de Gaulle osiągnął z pewnością jedno: poprzez całą swą ofensywę uśmiechów i przyjaźni dał Niemcom zachodnim raz na zawsze do zrozumienia, że Francja w żadnym wypadku nie zgodzi się na zmianę status quo w Europie. Ani w sensie granic, ani w sensie Machtpolitik, ani w sensie nuklearyzacji NRF, i to niezależnie od adenauerowskich nadziei. Konferencja z 14 stycznia 1963 r. była zapowiedzią decydujących posunięć Pałacu Elizejskiego. W tydzień później, 21 stycznia, Adenauer zjawił się w Paryżu na swoje dwunaste rendez-vous z de Gaulle'em. Rozmowy polityczne toczyły się całą dobę. 22 stycznia 1963 r. o 17.44 de Gaulle wstał z miejsca i z szeroko rozwartymi ramionami ruszył w kierunku Adenauera, który też podniósł się z fotela. Obaj starcy padli sobie w ramiona. Tuzin aparatów fotograficznych utrwalił ten moment dla historii. Czyżby w tej chwili wszystko, co stało się między Francją a Niemcami od 1939 r., miało zmienić swój bieg? Analiza podpisanego traktatu wskazuje, że miało to być przede wszystkim porozumienie o charakterze militarnym i politycznym. W myśl klauzul politycznych kontakty między szefami obu państw powinny się odbywać, „ilekroć to będzie potrzebne, w zasadzie co najmniej dwa razy do roku". Ministrowie spraw zagranicznych mieli się spotykać co trzy miesiące; wyżsi urzędnicy spraw zagranicznych, mający w swej pieczy kwestie polityczne, ekonomiczne i kulturalne — co miesiąc, na przemian w Bonn lub w Paryżu. Wzajemne konsultacje dotyczyły też misji dyplomatycznych i konsulatów obu krajów, jak również ich stałych reprezentacji przy instytucjach międzynarodowych, czynników zajmujących się oświatą i wychowaniem młodzieży. Ministrowie sił zbrojnych i obrony powinni się zbierać „co najmniej" raz na trzy miesiące, szefowie sztabów generalnych — raz na dwa miesiące. Międzyministerialna komisja w każdym z obu krajów śledzić ma odtąd problemy współpracy, koordynując akcję zainteresowanych resortów, składając okresowe sprawozdania. Taka jest w skrócie organizacja współpracy. Program przewidywał wzajemne konsultacje „przed każdą decyzją we wszystkich ważnych kwestiach polityki zagranicznej", jak wspólnoty europejskiej i politycznej współpracy w Europie, stosunków między Wschodem a Zachodem zarówno w dziedzinach polityki, jak ekonomiki, spraw związanych z NATO, Radą Europy, Unią Zachodnioeuropejską (WEU), Organizacją Współpracy i Rozwoju Ekonomicznego (OECD), ONZ. Odrębne punkty mówią o współpracy służb informacyjnych obu krajów i tak zwanej wspólnej pomocy dla krajów słabo rozwiniętych gospodarczo. W myśl klauzul wojskowych oba kraje miały „zbliżyć swe doktryny dla dojścia do wspólnych koncepcji". W tym celu powstaną „francusko-niemieckie instytuty poszukiwań operacyjnych". Odbywać się będzie również wzmożona wymiana personelu wojskowego, wykładowców i słuchaczy szkół sztabów generalnych oraz całych jednostek. Przewidziany został rozwój wspólnej produkcji uzbrojenia. Odrębny rozdział traktatu poświęcony jest wychowaniu młodzieży, nauczaniu języków francuskiego i niemieckiego, współpracy w dziedzinie naukowej. W postanowieniach końcowych traktatu zwraca uwagę punkt stwierdzający, że „z wyjątkiem klauzul dotyczących obrony układ obecny odnosi się również do Berlina (Zachodniego — przyp. 3. G.), chyba że Niemiecka Republika Federalna lub rząd Republiki Francuskiej wystąpiłyby z przeciwną deklaracją w ciągu trzech miesięcy od wejścia traktatu w życie". Uważna lektura tekstu ujawnia w tym wszystkim ostrożność strony bońskiej. Adenauer, dbały o dobre stosunki z USA i Anglią lub działając wręcz w myśl sugestii Waszyngtonu, nie chciał posunąć się zbyt daleko. Tak więc de Gaulle nie zdołał doprowadzić do bilateralnego sojuszu ekonomicznego i sprawy gospodarcze są tylko z lekka wzmiankowane w układzie. Paryż uzyskał wprawdzie zgodę NRF na periodyczne kontakty różnych szczebli hierarchii rządowej obu krajów, ale nie ma mowy o utworzeniu „stałego sekretariatu politycznego", o który tak chodziło generałowi- prezydentowi. Brak tedy instytucji porozumienia. Końcowe zastrzeżenie w punkcie odnoszącym się do „landu Berlina", włączonego w tym tekście wbrew międzysojuszniczym porozumieniom zawartym po zakończeniu minionej wojny do... NRF, też jest znamienne. Wskazuje, iż obie strony nie wykluczyły zewnętrznych presji w tej sprawie i ustalając trzymiesięczny termin ewentualnego wycofania się z tego punktu przewidziały taką możliwość. Znamienny był ówczesny komentarz Agencji France-Presse, iż „wspólna polityka obu krajów będzie tak jednolita, jak tylko to okaże się możliwe, jednakże może się też zdarzyć, iż oba rządy zostaną postawione wobec danego problemu w odmiennych sytuacjach, co może z kolei spowodować ich równie odmienną politykę". Podpisanie traktatu elizejskiego, jak z miejsea ochrzciła ten akt prasa, nie przeszło jednak bez echa. Ostra radziecka nota protestacyjna nadeszła do Paryża 6 lutego 1963 r. Wkrótce potem zaprotestowała Czechosłowacja. 25 lutego Quai d'Orsay otrzymało polską notę protestacyjną, podkreślającą „głębokie zaniepokojenie rządu PRL i szerokiej opinii publicznej w Polsce". Reakcje te są zupełnie zrozumiałe. Kraje socjalistyczne nie mogły w żadnym wypadku przejść do porządku dziennego nad zarysowującym się militarnym wzmocnieniem Bonn z adenauerowskimi doktrynami odwetu, granic z 1937 r., nuklearyzacji NATO, wielostronnych sił atomowych Paktu Północnoatlantyckiego i z całym tym arsenałem politycznym oraz wojskowym, z którego Niemiecka Republika Federalna nie tylko nie rezygnowała, zawierając nowy układ z Francuzami, lecz także miała nadzieję uzyskać poprzez niego środki przyspieszające realizację tamtych celów. Ton niezliczonych bońskich wypowiedzi prasowych, oficjalnych i rewizjonistycznych, nie pozostawiał co do tego żadnych wątpliwości. Stąd riposta strony socjalistycznej. Ciekawa i znamienna jest ówczesna odpowiedź Francji na niepokój w stolicach naszych krajów. Było nią wyjaśnienie złożone przez ministra spraw zagranicznych Francji Couve de Murville'a w Zgromadzeniu Narodowym 8 lutego i w Senacie 14 lutego 1963 r. Stanowiło to także komentarz do polityki de Gaulle'a. W sprawie stanowiska Francji wobec granicy polskiej na Odrze i Nysie francuski minister spraw zagranicznych oświadczył: „Pozycja Francji w tej kwestii zdefiniowana została cztery lata temu w deklaracjach prezydenta Republiki i układ francusko-niemiecki nic w tym problemie nie zmienia". Na pytanie, z jakiej racji w układzie z Niemcami federalnymi rząd francuski włącza Berlin Zachodni do NRF, Couve de Murville odpowiedział, że „jest to klauzula stylistyczna, wpisana na prośbę Niemców". W kwestii jednak porozumienia z 1954 r. zakazującego NRF posiadania broni nuklearnej Couve de Murville stwierdził wymijająco, że „nic się tu nie zmieniło — nigdy nie było problemu zmiany przymierzy francuskich..." Francuzi przypominali tedy nie bez goryczy, że w sprawach Europy zachodniej i Niemiec przywódcy ZSRR powinni rozmawiać przede wszystkim z Paryżem, nie z Waszyngtonem. Dbałość o prestiż i mocarstwowa ambicja de Gaulle'a dochodziły tu do głosu w całej pełni. Traktat elizejski był więc w intencjach generała także instrumentem nacisku, przypominającym o randze Francji. Równocześnie widać było, że generał jest ciągle i niezmiennie za zachowaniem status quo w Europie, gdyż stan taki leży w interesie Francji. Znamienne było przecież to stałe potwierdzanie przez Pałac Elizejski swego stanowiska w sprawie granic Niemiec. Znamienne jest też i to, że Paryż nigdy nie atakował Niemieckiej Republiki Demokratycznej, choć nie miał z nią stosunków dyplomatycznych. De Gaulle popierał Bonn w kwestii Berlina Zachodniego, ale czynił to powściągliwie. „Na prośbę Niemców"... Tak więc realizm generała w niezwykły sposób mieszał się z ryzykownymi krokami w postaci zbliżenia militarnego z Bonn. Po zawarciu traktatu z Bonn de Gaulle wykonał jeszcze jedno posunięcie zasadniczej natury. W poniedziałek 28 stycznia 1963 r. zebrała się w Brukseli tak zwana „sesja ostatniej szansy" w sprawie przyjęcia Anglii do Wspólnego Rynku. Generał wbił gwóźdź do trumny tej sprawy. Rzecz rozstrzygnęła się w ciągu 24 godzin. 29 stycznia o godzinie 16.45 brytyjska delegacja dowiedziała się oficjalnie, że rokowania zostały bezterminowo przerwane. Delegacja francuska z ministrem spraw zagranicznych Couve de Murville'em na czele odrzuciła wszelkie kompromisowe propozycje. Drzwi do Wspólnego Rynku, przymykane dotąd przez Francuzów, zostały teraz zatrzaśnięte. „Czarny dzień", „tragiczne wydarzenie", „mroczna godzina"... Oto określenia, jakich używał wicekanclerz boński Erhard na konferencji prasowej tego samego dnia 29 stycznia w brukselskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych, gdzie odbywały się obrady. O „ciosie zadanym małej Europie przez Francję" mówił minister spraw zagranicznych Schröder. Dziwnie wyglądała w tym świetle „solidarność francusko-niemiecka" z traktatu zawartego zaledwie przed tygodniem. „Bitwa się zaczyna" — pisał organ finansjery francuskiej „Les Echos" 31 stycznia. Między V Republiką a jej partnerami wywiązała się niezwykle gwałtowna polemika. „Stany Zjednoczone, posługując się Anglią, chcą stworzyć — oświadczył de Gaulle grupie deputowanych w Pałacu Elizejskim — wielką «lipę» (po francusku: „grand truć" — przyp. J. G.) wolnej wymiany z Irlandczykami, Islandczykami i diabli wiedzą kim jeszcze w środku. Amerykanie już nie mogą sprzedawać lub sprzedają za nic mieszkańcom Afryki czy Ameryki Południowej względnie Arabom, więc chcą sprzedawać Europie, ponieważ ta może płacić". „De Gaulle — pisał organ UNR „Notre République" — ma poczucie historii i dlatego prowadzi swe dzieło spokojnie, rozsądnie, z uporem. Dekolonizacja Algierii, tak upragniona przez Stany Zjednoczone, została przez de Gaulle'a przeprowadzona mimo wielu trudności, ale nie po to, aby dziś pozwolić komukolwiek na kolonizację Francji i Europy, nawet jeśli tym kimś są nasi amerykańscy przyjaciele". Francuski teoretyk wojny atomowej i gorący zwolennik „narodowej nuklearnej siły uderzeniowej", generał Gallois, wyjaśniał dziennikarzom zebranym w paryskim klubie prasy amerykańskiej i brytyjskiej: „Wielostronna siła nuklearna, którą pragnie uruchomić Waszyngton, jest po prostu farsą. To, co się nam proponuje, nie ma nic wspólnego z siłą wielostronną, lecz z wielostronnymi wydatkami użytymi w sposób narodowy, to jest na korzyść USA". Wśród całego tego zamieszania w piątek, 15 lutego, rozgłośnia paryska informuje nagle Francuzów, że „władze bezpieczeństwa udaremniły nowy zamach na życie prezydenta Republiki". Ta próba numer 10 miała się odbyć na terenie paryskiej Szkoły Wojskowej, tej samej, w której ongi — w 1958 r. — działał „klub pułkowników" związany z 13 maja. De Gaulle zjawił się tam z wizytą tegoż dnia 15 lutego rano, podejmowany uroczyście przez komendanta szkoły generała Gambieza, i wygłosił przemówienie do kilkuset oficerów z dziesięciu instytutów składających się na tę uczelnię. „Nie ma niepodległości naród, który nie posiada broni nuklearnej... Neutralizm jest dobry dla krajów, które chcą się trzymać w jakimś kącie i myślą, że unikną swego losu... Sytuacja geograficzna, historyczna racja stanu i polityczna natura zakazują Francji neutralności... Nie mamy zamiaru składać naszego losu w najprzyjaźniejsze choćby ręce cudzoziemskie" — oświadczył generał-prezydent w przemówieniu po „udaremnionym zamachu". W ten właśnie ranek lutowy bowiem miał być, jak wyjaśniło radio, zastrzelony z karabinu z lunetą przez sprzysiężenie złożone z trzech oficerów i nauczycielki języka angielskiego w tejże szkole. W tydzień później, 22 lutego, na łamach gaullistowskiego tygodnika „Le Nouveau Candide" ukazał się w skrócie przedruk wywiadu, udzielonego przez przewodniczącego Krajowej Rady Ruchu Oporu (CNR) — organizacji, która zastąpiła OAS — b. premiera Georgesa Bidaulta „reporterom pewnego pisma amerykańskiego". Tekst zdobiły zdjęcia, na których widać było siedzących na jednej kanapie: Bidaulta, generała Gardy'ego, Jacques Soustelle'a i eks-pułkownika Argouda. Bidault zapowiadał objęcie przez siebie władzy we Francji. „Gdy de Gaulle zniknie — oświadczył szef CNR — władza sama wpadnie w nasze ręce. Pierwsi zaczęliśmy z nim walkę i CNR będzie wtedy jedyną zorganizowaną siłą. Wrócimy wówczas do Francji i zluzujemy de Gaulle'a". 26 lutego, a więc w cztery dni po tej publikacji i w dziesięć dni po zamachu nr 10 na de Gaulle'a, rozgłośnia paryska znów zafrapowała swych słuchaczy arcysensacją. Eks-pułkownik Argoud, wojskowy dowódca CNR, był w rękach policji. Dostarczyli go jej — jak głosił komunikat — „dawni kamraci eks-pułko wnika", którzy porwali go z Monachium i przywieźli związanego jak pakunek i z pokiereszowaną twarzą pod same drzwi prefektury paryskiej. Monachijskie władze sądowe szybko opublikowały listę czołowych sprawców porwania. Byli to Bernard Phil, René Richemond, Claude Carlier, Philippe Gervault, Pierre Gabrielli. Na liście nie było natomiast takich nazwisk jak: Boucheseiche, Le Ny, Palisse i Figon, choć panowie ci też brali udział w porwaniu. Wybitni specjaliści od mokre] roboty. Spotkamy się jeszcze z nimi przy okazji sprawy Ben Barki. Worek sensacji zdawał się nie mieć dna. Teraz wyskoczyły z niego aż dwa dementi. Pierwsze pochodziło od bońskiego Ministerstwa Obrony, które uroczyście zaprzeczało, jakoby Argoud był kiedykolwiek w kontakcie z oficerami Bundeswehry. Sam eks-pułkownik twierdził bowiem w wywiadzie udzielonym zachodnioniemieckiemu tygodnikowi „Quick": „Mogę panom powiedzieć, że mamy w NRF dobrych przyjaciół zarówno w kołach wojskowych, jak i cywilnych. Niektórzy oficerowie niemieccy odnoszą się ze szczególną sympatią do naszych problemów, a jak wiadomo, niewielka jest różnica między sympatią a pomocą... Nie chcę nad tym dyskutować i tak już za dużo powiedziałem..." Inne podobne wywiady Argouda ukazały się w hamburskiej „Die Welt" i wiedeńskiej „Die Presse". Z drugim dementi wystąpiła aż z Waszyngtonu CIA, która ostro zaprzeczała, jakoby „kiedykolwiek zaistniał ostatnio plan zaproszenia Argouda do Stanów Zjednoczonych". Skandal zataczał coraz szersze kręgi. W pierwszych dniach marca paryski „Figaro" ogłosił tekst wywiadu udzielonego przez Argouda na krótko przed porwaniem tygodnikowi „Der Spiegel". „Bogate osobistości z Francji przekazują nam pieniądze. Zbieramy je też za granicą" — zwierzał się w tym wywiadzie Argoud. Wieczorem 4 marca brytyjska BBC nadała telewizyjną audycję z wywiadem samego szefa CNR — Georgesa Bidaulta. Były premier i najzacieklejszy przeciwnik generała-prezydenta oświadczył na wstępie, że przybył do Anglii, aby „się zobaczyć z pewnymi osobami", po czym wymienił m. in. Churchilla i Edena. Wymowa tego wywiadu była równie oczywista, jak dobrane doń miejsce — Londyn. Naturalnie Bidault nie mógłby bez pomocy bardzo wysoko postawionych czynników brytyjskich korzystać z mikrofonów BBC. CNR znalazła więc nagle poparcie. Znalazła je po wielu miesiącach stagnacji, gdy de Gaulle zatrzasnął Anglii drzwi do Wspólnego Rynku, gdy zawarł traktat z Bonn. Integracjoniści „europejscy" i „atlantyccy" płacili de Gaulle'owi za Brukselę, za NATO, za „volapük". 7 marca, a więc w trzy dni po wywiadzie Bidaulta w BBC, zginął w Paryżu prezes Banku Unii Paryskiej Henri Lafond. Był to poważny zamach polityczny. Lafond należał do świata finansjery, podobnie jak Pompidou czy Giscard d'Estaing. Policja stwierdziła, że zginął z rąk OAS-CNR. Wiadomo było jednak, że Lafond zajmował się plasowaniem funduszów OAS w różnych przedsiębiorstwach, że on właśnie — podobnie jak Giscard d'Estaing — uchodził za finansowy filar konspiracji OAS-owskiej. Jaki interes mogłaby ona mieć w tego rodzaju zabójstwie? Żadnego. Zraziłaby sobie tylko koła wielkiej finansjery, co byłoby w jej położeniu wręcz nonsensem. „Barbuzi" potrafili więc zręcznie operować. OAS-owcy otrzymali piorunującą odpowiedź. Po śmierci Lafonda panika ogarnęła pozostałych jeszcze przywódców OAS-CNR. Eks-pułkownik Gardes w otoczeniu kilku swych współpracowników w gorączkowym pośpiechu opuścił Hiszpanię i odleciał do Ameryki Południowej. Bidault „ujawnił się" władzom bońskim i oddał pod opiekę policji Adenauera. Stwierdził wyraźnie, że nie chce, aby spotkał go los Argouda. 11 marca nowe posunięcie władz w tej kontrofensywie: egzekucja pułkownika Bastien-Thiry w Forcie Ivry. Szef zamachowców z Petit-Clamart był czwartym rozstrzelanym OAS-owcem. Między nim a tamtymi nie było jednak żadnego porównania. Bastien-Thiry to wysoka osobistość sztabu generalnego lotnictwa, wybitny członek francuskiej kasty oficerskiej i arystokracji. Ani jednego takiej miary nie kazał dotąd de Gaulle rozstrzelać. Uczynił to w obecnej sytuacji, aby podkreślić, że gdy na arenie zjawiają się tacy, którzy chcą go pozbawić władzy, żartów nie ma. „Krew jest składnikiem receptury medycyny politycznej" — mawiał Napoleon. Wszystko to nie przeszkodziło generałowi-prezydentowi w realizacji ważniejszych celów. Od maja 1962 r. — jak twierdził minister sił zbrojnych Messmer — Francja dysponowała już operacyjną bombą atomową „o sile trzykrotnie przewyższającej tę z Hiroszimy". W 1963 r. — wciąż według ministra — rozpoczęła się seryjna produkcja tej bomby, w którą wyposażone zostaną aparaty „Mirage IV" firmy Dassault. De Gaulle bardzo konsekwentnie wcielał więc w życie plan stworzenia „własnej, narodowej, francuskiej nuklearnej siły uderzeniowej". Przyczyny były tu znacznie bardziej politycznej niż wojskowej natury. Dysponowanie taką siłą miało umożliwić de Gaulle'owi wywieranie wpływu na podejmowane przez Amerykanów decyzje międzynarodowe. O ile bowiem „własna" i „narodowa" siła nie mogła posiadać potencjału wystarczającego w pełni do prowadzenia samodzielnych działań wojennych, o tyle mogła się okazać wystarczającym środkiem do sprowokowania wojny, a tym samym do szantażowego nacisku na silniejszych partnerów Francji. Irytacja Amerykanów miała więc istotne powody. Waszyngton dostrzegał fakt, że „francuska siła odstraszająca" będzie — o paradoksie — mocniejszym środkiem nacisku na jego politykę niż czynnikiem, który mógłby zastraszyć Związek Radziecki i kraje socjalistyczne. Problemy międzynarodowe, rozprawa z OAS i przywracanie „majestatu Francji" nie były jedynymi zagadnieniami absorbującymi de Gaulle'a w 1963 r. Równocześnie toczył on bowiem zaciekłą batalię z tym, co w języku takich gazet, jak „Les Echos" czy „Vie Française" — organów wielkiej finansjery — nazywa się stale „oligarchią związków zawodowych". Zaczęło się to już z początkiem stycznia i nie ustawało przez cały rok. Było to jedno z największych starć socjalnych w okresie władzy generała. Po stronie robotniczej czołowymyoddziałem, któremu wypadło stoczyć generalną bitwę, było 230 tysięcy górników węgla. Domagali się oni podwyżki płac o 11 proc; rząd zgadzał się na 2,25 proc. Krótkotrwałe strajki ostrzegawcze ciągnęły się z przerwami przez sześć tygodni. Wreszcie 18 lutego trzy czołowe centrale związkowe Francji — Powszechna Konfederacja Pracy, Chrześcijańskie Związki Zawodowe i Force Ouvričre — ogłosiły „dwa tygodnie walki" od 1 do 15 marca. Rokowania z generalną dyrekcją kopalń pozostawały bezowocne. Postulat górników w sprawie podwyżki płac o 11 proc. został kategorycznie odrzucony. Rząd wysuwał argument, że podwyżka płac musiałaby pociągnąć za sobą inflację, gdyż ceny od razu poszłyby jeszcze bardziej w górę. Minister przemysłu Bokanowski i jego kolega z resortu pracy Grandval oświadczyli, że dla uzyskania pieniędzy na podwyżki płac państwo musiałoby podnieść opłaty kolejowe, za komunikację miejską, gaz, elektryczność itp., jak również obciążyć podatników. Przywódcy związkowi odrzucali te argumenty stwierdzając, iż wystarczy zmniejszyć wydatki na „nuklearną siłę uderzeniową", aby znalazły się środki na podwyżki. 1 marca 1963 r. stanęły wszystkie kopalnie w północnej Francji, Sewennach, Lotaryngii i Akwitanii. 230 tysięcy górników nie stawiło się do pracy. W odpowiedzi de Gaulle podpisał 2 marca podczas weekendu w Colombey dekret o mobilizacji górników począwszy od 4 marca. Nie wykonujący tego zarządzenia narażali się na utratę pracy, wysoką grzywnę i kary więzienia do lat dwóch. Było to wyraźne rzucenie rękawicy wszystkim zatrudnionym we Francji. De Gaulle dokonywał bardzo niepopularnego kroku. Chciał jednak nie tylko złamać „oligarchię związków zawodowych" i w swej bezgranicznej dumie wierzył, iż zdoła to uczynić samą mocą swego autorytetu i prestiżu. Posunięcie było i strategicznej natury. De Gaulle zdawał sobie sprawę, że i na wsi panuje wrzenie, takie samo jak w 1961 r. Chłopi czekali cały 1962 rok na poprawę swego bytu w związku z obietnicami na temat Wspólnego Rynku. Nie spełniło się jednak z tego nic. Należało się spodziewać, że ruszą jak zwykle na wiosnę. Władzom byłoby wysoce niewygodne, gdyby fala strajków równocześnie ogarnęła miasto i wieś. Dlatego generał wolał zmierzyć się z robotnikami już teraz, złamać ich impet, zmusić do cofnięcia, aby potem rozprawić się z tamtymi. Dzień 4 marca minął jednak i górnicy nie ustąpili. Dekret de Gaulle'a został potraktowany jak świstek papieru. Rzecz bez precedensu w historii Francji. Bez precedensu był i udział w strajku inżynierów oraz sztygarów. Bez precedensu nie znana dotąd solidarność pracowników innych gałęzi i całego społeczeństwa ze strajkującymi. 11 marca zatrzymali produkcję robotnicy zakładów petrochemicznych w Lacq, które zaopatrują połowę przemysłu francuskiego. Raz po raz strajkowało 360 tysięcy kolejarzy, paraliżując ruch całej sieci dróg żelaznych. Porzucali pracę metalowcy: 2,5 miliona ludzi. Stanęły gazownie i elektrownie wielkich miast, wielogodzinne przerwy nastąpiły w ruchu metra i autobusów, odeszli od biurek urzędnicy państwowi, przerwali działalność pracownicy przedsiębiorstw użyteczności publicznej, przyłączyło się do strajku 300 tysięcy studentów. Miliony, miliony ludzi. Kolumny górników węgla i rudy szły na Paryż, Marsylię, Saint-Etienne, Nîmes. Wiece w osiedlach górniczych, miastach i miasteczkach skupiały dziesiątki tysięcy uczestników. Wszędzie odbywały się zbiórki pieniężne na rzecz strajkujących. Wszyscy ludzie pracy żądali podwyżek od 11 do 14 proc. „Ty nie pokonasz górników Lotaryngii, Ni tych z Północy czy Pas-de-Calais, Bo «czarne gęby» odwrócą szansę I uzyskają to, czego chcą", śpiewali górnicy skomponowaną ad hoc pieśń pod adresem de Gaulle'a. Rozlegała się ona wszędzie. Hasło „Jedność" było na ustach wszystkich. W tych warunkach de Gaulle, któremu nie udało się przełamać frontu strajkujących uderzeniem czołowym za pomocą dekretu mobilizacyjnego, przeszedł w dwa tygodnie później do czegoś w rodzaju „wojny pozycyjnej". Zastosował na głównym odcinku — górników węgla — „działania opóźniające", zaś na innych, mniej ważnych, manewr okrążający dla izolacji tej głównej grupy. W ramach tej taktyki nastąpiło 20 marca uznanie żądań 19 tysięcy górników rudy lotaryńskiej, którzy na skutek tego przerwali strajk. Zdaniem de Gaulle'a górnicy węgla mieli teraz jedno skrzydło odsłonięte i mogli zostać zaatakowani. 24 marca przyznano górnikom 11 proc. podwyżki, ale z rozłożeniem na 6 rat aż do 1 kwietnia 1964 r.; wysuwany przez górników postulat czwartego tygodnia urlopów i dyskusji nad zmniejszeniem czasu pracy został odrzucony. Górnicy nie zgodzili się na te warunki. Wobec tego rokowania zostały przerwane, a de Gaulle przeszedł do ataku w kierunku drugiego skrzydła strajkujących. 27 marca pracownicy zakładów petrochemicznych w Lacq (3000 osób) uzyskali satysfakcję i przerwali strajk, podobnie jak górnicy rudy lotaryńskiej. W tym samym czasie kolejno 2,5 miliona metalowców oraz 750 tysięcy pracowników przemysłu tekstylnego uzyskało prawo do czwartego tygodnia urlopów. Ten manewr opóźniająco-izólacyjny spalił jednak na panewce. Prawdą jest, że udało się de Gaulle'owi wyeliminować część robotników z zaspokojonych doraźnie gałęzi przemysłu, ale strajk na głównym odcinku trwał dalej. Towarzyszyły mu też niezmiennie strajki „sztafetowe" kolejarzy, pracowników komunikacji miejskiej, elektrowni i gazowni. Strajkowali oni kolejno załogami, zmianami roboczymi po kilka godzin lub całymi dobami, dezorganizując życie w kraju. Twardo, najtwardziej trzymali się wciąż górnicy. Rząd chciał ich zmusić do kapitulacji głodem, znużeniem, szantażem. Działo się to w warunkach, kiedy rodziny górnicze dostawały z kas strajkowych nie więcej niż jednego franka dziennie na osobę. Sytuacja była dramatyczna, ale ludzie nie ustępowali. Nie dawali się też złamać przez radio, telewizję i prasę. Trzykrotnie przemawiał przez mikrofony i z „małego ekranu" minister informacji Peyrefitte, raz zabierał głos premier Pompidou, mówiąc społeczeństwu o „dobrej woli" rządu, strasząc widmem inflacji oraz... utwierdzając górników w przekonaniu, że władze nie ustąpią. „Prawdopodobny wzrost liczby bezrobotnych ułatwi rządowi politykę płac. Do jesieni 1963 r. ponad sto tysięcy robotników znajdzie się bez pracy. Ten materac z bezrobotnych złagodzi znacznie lepiej niż w 1962 r. napięcie, trwające już u nas od wielu lat. Jednocześnie ta masa bezrobotnych przyczyni się do zahamowania żądań podwyżek płac ze strony tych, którzy będą mieli pracę. Po raz pierwszy od zakończenia wojny wzrost liczby kandydatów do pracy będzie działał jak hamulec na platformie postulatów podwyżek płac" — pisał dziennik „Les Echos". Spikerzy straszyli mieszkańców miast racjonowaniem gazu i elektryczności z powodu „upartych górników". Ci nie chcieli się jednak poddać i mając u boku kolejarzy, transportowców oraz pracowników gazowni i elektrowni walczyli dalej. Gdy 19 marca, w pierwszą rocznicę układów evianskich, wybuchła na Saharze nowa francuska bomba atomowa, górnicy nieśli w pochodzie transparent z napisem: „Ten grzyb atomowy kosztuje 30 miliardów franków. Na nasze podwyżki trzeba zaledwie jednej trzeciej". 1 kwietnia miliony Francuzów oddały do kas strajkowych swój jednodniowy zarobek na pomoc dla górników. Pomoc napływała i z zagranicy, między innymi od polskich związków zawodowych. 2 kwietnia generalna dyrekcja kopalń zaprosiła przywódców związkowych do „okrągłego stołu", rezygnując z warunków uprzedniego przerwania strajku przez górników. 24 godziny trwała ostra i niemal nieprzerwana dyskusja. „Osiągnęliśmy rzetelny kompromis, który konkretyzuje sukces strajku górników" — oświadczył po zakończeniu rozmów, w dniu 3 kwietnia, przywódca federacji górniczej CGT, Leon Delfosse, podsumowując w ten sposób wynik 34 dni walki. Górnicy otrzymali natychmiastową podwyżkę o 6 proc, a do końca 1963 r. pełnych 11 proc, których się domagali, z tym że do 1 kwietnia 1964 r. podwyżka wyniesie 12,5 proc. Dostali poza tym jednorazową pożyczkę w wysokości 100 franków za powrót do pracy. Przyznano im czwarty tydzień urlopów oraz zapowiedziano dyskusję nad zmniejszeniem czasu pracy. Rezultat był oczywisty. De Gaulle nie złamał jedności związków zawodowych. Wręcz przeciwnie, po tym zwycięstwie wyszły one z walki znacznie wzmocnione, a zasada współdziałania central związkowych zdała w oczach milionów ludzi swój najbardziej przekonujący egzamin od początku istnienia V Republiki. Francja drgnęła, zakołysała się od tej akcji. Zryw górników na kształt olbrzymiego głazu wrzuconego do morza nie uregulowanych i nie zaspokojonych potrzeb obywateli V Republiki wywołał na powierzchni życia tego kraju szerokie, ogromne kręgi, rozchodzące się coraz dalej i dalej. W drugiej połowie czerwca wrzenie ogarnęło wieś. Barykady pojawiły się na szosach w departamentach Gironde, Lot-et-Garonne, Landes, Côtes-du-Nord. Powodem były znów zbyt niskie ceny skupu hurtowego, pozostające w rażącej dysproporcji do cen sprzedaży tych samych artykułów konsumentowi miejskiemu przez handel detaliczny. Demonstrowali hodowcy winorośli, warzyw i zbóż. Żandarmeria była gęsto bombardowana... ziemniakami. Walka, rozszerzając się na cały kraj, przybierała nowe formy. Tak na przykład chłopi, omijając ogniwa skupu hurtowego i sprzedaży detalicznej, wszystkich tych pośredników, przybywali sami do miast i sprzedawali swe produkty na ulicach bezpośrednio konsumentowi. Operacje zakazane przez władze. Kordony żandarmerii. Nowe starcia... W czwartek, 27 czerwca, Paryż został sparaliżowany wielkim powszechnym strajkiem pracowników komunikacji. Ponad 3 miliony robotników i urzędników nie mogły się dostać do swych miejsc pracy. Napiętą już i tak atmosferę rozpalił nagły lokaut 7 tysięcy robotników zakładów Sud-Aviation w Tuluzie. 30 czerwca 1963 r. traktory chłopskie wygniotły swymi gąsienicami olbrzymie purée z ziemniaków na ulicach Paimpol (Côtes-du-Nord). Akt rozpaczy ze strony chłopów. 2 lipca 5 tysięcy chłopów demonstrowało na ulicach Avignon. Policja szarżowała kolbami i pałkami. Chłopi rozbijali pomidory na hełmach policyjnych. Było 14 rannych, w tym 4 ciężko. Z witryn sklepowych wyleciały szyby. Szereg samochodów wywrócono na jezdni. Barykady na drogach, barykady na liniach kolejowych, znów purée z setek ton ziemniaków i kompoty z tysięcy ton pomidorów oraz owoców. Starcia na moście Mireabeau nad Durance. Kilkunastu rannych. Żandarmi spychali chłopskie traktory do rowów. Właściciele bronili "swoich maszyn. Wielu chłopów było rannych. Sporo traktorów uległo zniszczeniu... Wielotysięczny pochód chłopski maszerował na prefekturę Marsylii. Ruch przybierał na sile. Demonstracje w Angers, Pyrénées- Orientales, Treguier, Saint-Brieuc. Całe lato. „To są perypetie. Tylko perypetie" — mówił de Gaulle. W połowie czerwca ratyfikowany został w Pałacu Burbońskim 325 głosami przeciw 107 traktat Bonn—Paryż. Rozegrało się to przy akompaniamencie gwałtownych i zajadłych — jak zawsze —wieców odwetowców bońskich w Kolonii, Bad-Godesberg, Stuttgarcie i innych miejscowościach. Traktat ratyfikowano niemal dokładnie w 19 rocznicę hitlerowskiej masakry ludności miasteczka Oradour-sur-Glane 10 czerwca 1944 r. „Obiektywnie biorąc, Francja już odgrywa rolę swojego rodzaju zasłony, za którą militarystyczne siły NRF mogą intensywnie przygotowywać się do nowych awantur wojennych" — czytamy w nocie radzieckiej, wręczonej 17 maja 1963 r. przez ministra spraw zagranicznych Gromykę francuskiemu charge d'affaires ad interim w Moskwie. Porozumienie Bonn—Paryż określała nota „jako militarystyczny blok dwóch wewnątrz bloku wojskowego piętnastu państw". „Rząd francuski — stwierdzała nota — wyraźnie nie chce zdać sobie sprawy z tego, że prowadząc politykę tworzenia tzw. niezależnych francuskich sił nuklearnych, wydaje się wskazywać Niemcom zachodnim najkrótszą drogę do zdobycia broni jądrowej". W ciągu czerwca 1963 r. w stosunkach między Waszyngtonem i Londynem a Moskwą nastąpiło pewne odprężenie. 20 czerwca podpisany został w Genewie między delegacjami ZSRR i USA protokół porozumienia w sprawie bezpośredniego kanału łączności Kreml—Biały Dom, zwanego przez prasę „gorącą linią" lub na Zachodzie „czerwonym telexem". Było to pierwsze posunięcie w kierunku rozbrojenia moralnego. Wkrótce potem Kennedy wyruszył w „podróż wyjaśniającą" do Bonn, Rzymu i Londynu, ale skrzętnie ominął Paryż. De Gaulle nie zainkasował tego bez riposty. W chwili gdy szef Białego Domu witany był w Niemczech zachodnich, ogłosił z trzaskiem wycofanie francuskiej marynarki wojennej spod wspólnego dowództwa NATO w basenie Atlantyku. Idzie tym razem o 188 tysięcy ton wyporności: 2 lotniskowce! — „Clemenceau" i „Foch" — 6 okrętów towarzyszących i 12 okrętów podwodnych (po 1250 ton typu „Requin"). W ten sposób okręty francuskie przestały być w całości NATO-earmarked, tj. tymi, które w wypadku wojny są automatycznie podporządkowane amerykańskiemu dowództwu bloku. Jak wiadomo, w 1959 r. de Gaulle podjął podobną decyzją w odniesieniu do Morza Śródziemnego. Wtedy wycofał około 80 tysięcy ton. Dla porównania warto stwierdzić, że sami tylko Amerykanie dysponują 2,2 miliona ton wyporności, w tym 26 okrętami podwodnymi o napędzie atomowym, a Anglia ma 750 tysięcy ton. Mogły się więc obejść bez francuskiej marynarki wojennej, ale krok de Gaulle'a posiadał znaczenie polityczne, moralne i propagandowe, którego nie dało się zlekceważyć. De Gaulle'a musiało w tamtych dniach dotknąć również do żywego przyjęcie, jakie zgotowano w NRF Kennedy'emu. Prezydenta USA witały bowiem tłumy znacznie liczniejsze od tych, które pozdrawiały szefa państwa francuskiego we wrześniu ubiegłego roku, gdy pierwszy składał Niemcom zachodnim taką demonstracyjną wizytę „przyiaźni, wybaczenia i zapomnienia". Powitanie to podkreślało wyższość rangi amerykańskiego gościa, co naturalnie drażniło de Gaulle'a, choć było rzeczą oczywistą, że owacje obywateli NRF są w każdym przypadku tego typu wizyt po prostu świętem odpustu własnych win z okresu hitleryzmu i wojny. Polityczna strona podróży irytowała de Gaulle'a wcale nie mniej od formalnej. „Tylko kierownicza rola Stanów Zjednoczonych może być puklerzem wolnego świata" — oświadczył Adenauer, witając Kennedy'ego. Dla de Gaulle'a takie potwierdzanie przewodniej roli USA było nie do zniesienia. Pozostawało ono w najzupełniejszej sprzeczności z jego intencjami w kwestii traktatu Bonn—Paryż. Kennedy zaś dolewał oliwy do ognia takimi hipotezami, jak np. ta, że „przywódcy NRF będą się z pewnością starali o stopniowe integrowanie traktatu francusko-niemieckiego w ramach sojuszu atlantyckiego", aby „doprowadzić Francję do szerszej koncepcji europejskiej". Wizyta Kennedy'ego podważała koncepcje Pałacu Elizejskiego nie tylko od tej strony. Prezydent USA uważał, że „jest rzeczą bardzo ważną, aby układ z ZSRR w sprawie wstrzymania doświadczeń nuklearnych został zawarty jeszcze w 1963 r., ponieważ w przeciwnym razie istnieje niebezpieczeństwo, że w latach 1964, 1965 lub 1966 wyłonią się nowe mocarstwa nuklearne, co byłoby już prawdziwą katastrofą". Stanowisko takie godziło w samo sedno planów generała. Jego głównym celem było wszak uczynienie z Francji mocarstwa nuklearnego. Prasa paryska przeszła więc momentalnie do kontrataku. Ton komentarzy wskazuje wyraźnie, jak wysoka była temperatura irytacji. „Szaleństwem, byłoby całkowite powierzanie na zawsze swych losów kontynentowi, którego kłopoty i interesy w odległej przyszłości są w dzisiejszych okolicznościach nie do przewidzenia" — pisał pod adresem bońskich partnerów, mając na myśli Stany Zjednoczone, dziennik „Nation" 26 czerwca 1963 r. we wstępnym artykule, zatytułowanym „Wielka gra", i dodawał: „Administracja Kennedy'ego ma swój wielki cel. Polega on na tworzeniu dwuznacznej sytuacji między sojuszem atlantyckim a zasadniczą ekonomiczną wspólnotą atlantycką, którą chciałoby się stworzyć, aby — dzięki tej ogromnej strefie wolnego handlu — postawić na nogi ekonomikę amerykańską o widocznych oznakach słabości. Niebezpieczeństwo dla Europy jest w tym wypadku pewne, gdyż ekonomika jej nie jest jeszcze na skalę kontynentu... Zbyt wielu Europejczyków nie rozumie lub nie chce zrozumieć niebezpieczeństwa wypływającego z tej wielkiej gry ani poważnej roli, jaką Europa zjednoczona pod względem ekonomicznym i politycznym mogłaby odegrać w świecie. Ludzie ci mienią się Europejczykami, ale nie postępują po europejsku, tak jak Amerykanie umieją działać po amerykańsku". Traktat elizejski został dopiero co zawarty, a już gromadziły się nad nim coraz gęstsze chmury. Najpierw Bundestag wynaturzył w oczach Paryża układ, zaopatrując go w preambułę, która przekreślała cały sens intencji Pałacu Elizejskiego, integrując właściwie porozumienie obu krajów w ramach NATO; następnie minister spraw zagranicznych NRF Schroder wygłosił przemówienie, w którym tłumaczył się jak gdyby przed Amerykanami i Anglikami z ratyfikacji układu; wkrótce potem bońska delegacja odrzuciła w Brukseli kategorycznie wszystkie francuskie propozycje w kwestii wspólnego rynku rolnego, mimo że miało to dla Francji kapitalne znaczenie; w sporze o to, czy zachować z Anglią dalsze kontakty w sprawie jej wejścia do EWG, czy nie rozmawiać, Bonn stawało wciąż wobec Paryża okoniem... Zdaje się, że już wtedy de Gaulle nie miał zbytnich złudzeń co do perspektyw partnerstwa z NRF. Szybko spostrzegł, że traktat elizejski to niewypał polityczny. Dał temu wyraz podczas kolacji z kilkoma deputowanymi na początku lipca 1963 r. Niewątpliwie chciał też, żeby jego słowa przedostały się do prasy, która skwapliwie je odnotowała. Generał powiedział: „Układy, moi panowie, są — jak wiecie — niby dziewice czy róże: trwają tylko tyle, ile trwają. Gdyby układ francusko-niemiecki nie miał wejść w życie, no to w każdym razie nie będzie to czymś, co wydarzyło się po raz pierwszy w historii". De Gaulle zacytował następnie ze słynnych „Orientales" Wiktora Hugo następujący dwuwiersz: „Ach! Ileż to umierających dziewic już widziałem!" W kilka dni potem (4 lipca 1963) generał był w Bonn. Adenauer... do którego doszła wypowiedź prezydenta V Republiki, chciał się odciąć. „Róże — oświadczył — są najtrwalszymi spośród kwiatów, najodporniejszymi". „Hm... — zadumał się de Gaulle — nasz układ nie jest różą, lecz krzakiem różanym z kwiatami". 29 lipca 1963 r. odbyła się w Paryżu, w zawsze polsko-francuski protokół o wzajemnych dostawach dóbr — w pierwszym rzędzie inwestycyjnych — na lata 1963—1965. Było to nasze pierwsze wieloletnie porozumienie z Paryżem; dotychczasowe umowy handlowe z Francją miały jednoroczny okres ważności. Poza tym protokół po raz pierwszy przewidywał zakup w kraju zachodnioeuropejskim sprzętu inwestycyjnego za dostawy polskich kompletnych obiektów taboru pływającego, maszyn i, urządzeń. Ma to istotne znaczenie. Po raz pierwszy od 1958 r. nastąpił bardziej istotny postęp w wymianie handlowej między Polską a Francją. 29 lipca 1963 r. odbyła się w Paryżu, w zawsze tej samej sali Pałacu Elizejskiego, konferencja prasowa de Gaulle'a. Dzień był upalny. W przytłoczonej kilkusetletnimi złoceniami sali, oddzielonej, odizolowanej od świata, od powietrza, od życia, trudno było oddychać. Ogromne wyblakłe aksamitne portiery nie dopuszczały tu najmniejszego promienia światła dziennego. Nie ma zresztą okien. Płonęły tylko wielkie sztuczne świece w brązowych kandelabrach i masywnych lampach o kryształowych soplach. To, co powiedział de Gaulle do pocących się kilkuset dziennikarzy, było równie przytłaczające jak sceneria zewnętrzna. A więc: primo — Paryż nie podpisze układu moskiewskiego; secundo — Paryż sprzeciwi się wszelkim decyzjom dotyczącym Niemiec zachodnich i wypływającym ewentualnie z trójstronnych rozmów w Moskwie; tertio — Paryż będzie kontynuował swe doświadczenia nuklearne. De Gaulle usiłował zminimalizować znaczenie układu moskiewskiego w sprawie wstrzymania doświadczeń nuklearnych w atmosferze, w przestrzeni kosmicznej i pod wodą. Według niego „układ ten niczego nie zmienia". Francja odrzucała ponadto wszelką myśl o pakcie nieagresji między NATO a Układem Warszawskim. Dlaczego de Gaulle występował przeciw takiemu paktowi? „Ponieważ Francja nie może przyłączyć się do jakiejkolwiek kombinacji, która mogłaby zostać zrealizowana ponad jej głową i dotyczyłaby Europy, a szczególnie Niemiec". Główny atak skierowany był niemniej jednak pod adresem Amerykanów. „Europa powinna być europejska", „Europa nie może być przybudówką mocarstwa Stanów Zjednoczonych Ameryki". Jasno i dobitnie zostało więc raz jeszcze stwierdzone, kto w toczonej przez generała-prezydenta walce o „majestat Francji" był dla Pałacu Elizejskiego koronnym przeciwnikiem w 1963 r. Czas przełomów: 1964-1967 XII „Nie ma sukcesu bez prawdy jako podstawy". Z POWIEDZEŃ CHARLESA DE GAULLE'A „Auf Wiedersehen Herr Kanzler!" — „Do widzenia, panie kanclerzu" — zawołał de Gaulle, żegnając schodzącego ze sceny politycznej partnera zza Renu. Nie wiadomo, czy myślał tak dosłownie, czy może, gdyby się posługiwał językiem francuskim, powiedziałby: „adieu" — „żegnaj". W istocie żegnał nie tyle Adenauera, co pewien okres swej polityki. Rozstawał się z pierwszą rundą walki o rangę Francji. W polityce bowiem jest jak w życiu pojedynczego człowieka. Można sobie założyć nie wiadomo jakie cele, ale bieg spraw niezależnych od jednostki, choćby ta znajdowała się na najwyższym nawet szczeblu, zmusza ją do modyfikacji planów i zmiany manewru. De Gaulle był politykiem dostatecznie elastycznym, aby potrafił manewrować. Ktoś kiedyś powiedział, że stosuje on w polityce „taktykę dowódcy czołgu": atakuje jak czołg na jakimś odcinku, ale gdy nie może w tym miejscu przełamać frontu, cofa się, szuka innego punktu i znów przechodzi do natarcia. Właściwie można to odnieść do większości polityków, u de Gaulle'a jednak rzecz rzuca się szczególnie w oczy. Mieliśmy możność przekonać się, że tak jest, rozpatrując całą jego działalność. Teraz, u progu 1964 r., musiał dokonać zdecydowanego zwrotu. Nie mógł działać inaczej. Zmuszały go do tego wydarzenia. „Auf Wiedersehen Herr Kanzler!"... — W krótki czas potem, 22 listopada 1963 r., skrytobójcza kula zwaliła ze sceny prezydenta Kennedy'ego. Dla de Gaulle'a, przynajmniej na razie, nie zmieniło to postaci rzeczy, gdyż polityka USA, jego głównego przeciwnika w realizacji „majestatu Francji", pozostała ta sama. Nagle skończył się jednak okres tej sui generis „wojny pozycyjnej" wobec Zachodu i Wschodu, okres, w którym Francja prowadziła wyłącznie politykę „nie". Paryż podjął teraz generalną próbę wyjścia z izolacji. Kierunki: Wschód i trzeci świat. Aby tą drogą szachować innych. Kiedy 20 stycznia z dalekopisów „spadła" depesza, iż Agencja France-Presse „dowiaduje się z miarodajnych źródeł", że w najbliższym już czasie rząd francuski nawiąże stosunki dyplomatyczne z Chińską Republiką Ludową, rzecz przestała ulegać jakiejkolwiek wątpliwości. Niespodzianka? Raczej nie. Oficjalna „Nation" pisała jeszcze w październiku 1963 r.: „Chiny dzisiejsze, czy tego chcemy, czy nie, odgrywają rolę w polityce światowej. Konflikt, który je dzieli od Moskwy, nadaje tej roli większego znaczenia. Jest rzeczą naturalną, że wielkie mocarstwa powinny sobie zdać sprawę z tej sytuacji". Premier Pompidou oświadcza 7 listopada: „Uważamy, że Chiny istnieją, i nie ma sensu udawać, że się nie wierzy w ich istnienie". Nie ulega wątpliwości, że w „widłach" tych dwóch enuncjacji mieszczą się intencje będące podstawą późniejszego kroku Pałacu Elizejskiego. W poniedziałek 27 stycznia 1964 r. „rząd Republiki Francuskiej i rząd Chińskiej Republiki Ludowej postanowiły za wspólnym porozumieniem nawiązać stosunki dyplomatyczne i mianować w ciągu trzech miesięcy swych ambasadorów". W cztery dni później — 31 stycznia — odbyła się konferencja prasowa w Pałacu Elizejskim. De Gaulle po raz pierwszy wykorzystał sprawę zakończenia wojny algierskiej. Wygłosił przede wszystkim requiem dla reżimu kolonialnego. „Minęła epoka, w której państwa zacofane pod względem gospodarczym mogły być uważane za egzotyczne rynki lub terytoria do skolonializowania" — oświadczył i zdanie to może być mottem całego tekstu jego wystąpienia. Warto zwrócić uwagę, że w ciągu znacznej części konferencji poświęconej sprawie nawiązania stosunków dyplomatycznych z Chinami Ludowymi de Gaulle kładł nacisk na następujące, kolejno ułożone, choć nie numerowane punkty: „rywalizację" między Pekinem a Moskwą („pod coraz bardziej rozdzierającym się płaszczem solidarności doktrynalnej — brzmią słowa prezydenta — ukazują się rozbieżności polityk państwowych"); „Francja już od dawna była skłonna nawiązać normalne'stosunki z Pekinem"; „nie można sobie w Azji wyobrazić pokoju czy wojny bez udziału Chin", przy czym de Gaulle wypowiadał się za „neutralnością, która zdaje się być jedyną sytuacją zgodną z pokojowym życiem i postępem ludności" w strefie Azji Południowo-Wschodniej; w żadnym wypadku Francja „nic aprobuje reżimu panującego w Chinach"; „istnieje możliwość rozwoju stosunków technicznych i kulturalnych między Francją a Chinami"; „możliwe jest, że kontakty z Chinami przyczynią się do złagodzenia kontrastów i dramatycznych opozycji między dzielącymi świat obozami..." W owym wystąpieniu de Gaulle kilkakrotnie posłużył się terminem „dekolonizacja", przy czym powołał się na swoje przemówienie w Brazzaville w 1944 r. Nawiązał do wstrząsów dwudziestolecia. Wymienił Indochiny, Koreę, Suez, Algierię... Podkreślił swe pozytywne nastawienie do krajów Ameryki Łacińskiej, a także państw azjatyckich, jak Kambodża, która niedawno zrezygnowała z pomocy USA, czy Laos. Wszystkie te sprawy związał z sytuacją „małej Europy". Uznając Pekin, Francja dokonała próby wyjścia ze swej izolacji na tym odcinku, na którym polityka Waszyngtonu była skostniała, wręcz metafizyczna. Paryż zyskał tym krokiem sympatię wielu narodów krajów Azji, Afryki i Ameryki Łacińskiej. Poprzez uznanie Chin wiodła droga do odzyskania choćby części pozycji gospodarczych utraconych przez Francję na rzecz USA w takich krajach, jak Kambodża, Laos, Wietnam Południowy. Uznanie rządu ChRL otworzyło też przed Francuzami pewne perspektywy gospodarcze. Krok Paryża podyktowany był więc przede wszystkim względami natury jak najbardziej praktycznej — politycznej i gospodarczej. Był to krok realistyczny. Takie było wyjście strategiczne generała w 1964 r. Przeprowadzał zmiany z właściwym sobie pragmatyzmem, chłodno i zdecydowanie. Kolejna konferencja prasowa z 23 lipca 1964 r. odkrywała niejako obraz poglądów generała na szereg najważniejszych problemów międzynarodowych. Jak zwykle, dostało się przy tej okazji Amerykanom. Pod koniec sierpnia nastąpiła wymiana listów między de Gaulle'em a Erhardem. Inicjatorem był Niemiec. Na próbę złagodzenia sporu prezydent V Republiki odpowiedział krótko, iż „zmniejszenie różnic między francuską a zachodnioniemiecką polityką jest bezcelowe; znacznie słuszniejsze i lepsze jest śmiałe stwierdzenie istnienia rozbieżności". Ten sam pogląd znajdował wyraz na amerykańskim odcinku polityki Paryża. W 1964 r. dystans, jaki wytworzył się między posunięciami Paryża i Waszyngtonu, jeszcze się zwiększył. Rok ten przebiegał pod znakiem ostrego natarcia szefa państwa francuskiego na waszyngtońską dyplomację. Określenia ze słownictwa wojskowego nasuwają się tu z przemożną siłą. 27 kwietnia 1964 r. szef delegacji francuskiej w stałej grupie bloku atlantyckiego, admirał Douguet, powiadomił jej członków o decyzji Paryża w sprawie wycofania swych oficerów marynarki spod dowództwa NATO. W ślad za okrętami szli więc oficerowie. Było to logiczne i konsekwentne. Rząd amerykański wyraził z racji tej nowej decyzji daleko idące ubolewanie: „Posunięcie to dowodzi dalszego pogorszenia się sytuacji w łonie sojuszu atlantyckiego". 29 kwietnia minister Couve de Murville w exposé parlamentarnym jeszcze raz podkreślił polityczną koncepcję swego rządu. „Europa — powiedział — winna stać się potęgą, mającą własną politykę i własną obronę..." W maju odbyła się haska sesja Rady NATO. Tematem trzydniowych obrad była realizacja wielostronnych sił nuklearnych — MLF — które miały się składać z 25 „statków handlowych" z mieszanymi załogami, wyposażonych w rakiety „Polaris" z głowicami nuklearnymi. Propozycja USA spotkała się z pełnym poparciem Bonn, ale wzbudziła mnóstwo zastrzeżeń wśród pozostałych państw członkowskich i została kategorycznie odrzucona przez Francję. Niezgodność poglądów panowała nie tylko w tym punkcie. Delegacja francuska domagała się nadal zmian strukturalnych bloku, przede wszystkim zaś obalenia zintegrowanego dowództwa, znajdującego się od momentu powstania bloku w rękach amerykańskich, oraz zastąpienia koncepcji integracji koncepcją niezależnych, sprzymierzonych jedynie z sobą sił narodowych państw Zachodu. Amerykanie gorzko wypominali Francuzom, że z racji kolejnych kroków prezydenta de Gaulle'a w bloku pozostają już zaledwie dwie dywizje francuskie stacjonujące w NRF. Dean Rusk domagał się od państw członkowskich szerszego poparcia dla polityki USA, zwłaszcza w Azji Południowo-Wschodniej, a także w sprawie blokady ekonomicznej wymierzonej przeciw Kubie. W obu tych kwestiach spotkał się z oporem delegacji francuskiej. Paryż był za neutralizacją Wietnamu Południowego, Kambodży i Laosu, jak również nie zamierzał zrezygnować ze stosunków handlowych z Kubą. Dziennik „Nation" w oficjalnym komentarzu stwierdził w związku z tym, że „zainteresowania NATO wykraczają poza ramy geograficzne tej organizacji.." Komunikat końcowy sesji haskiej był jak najbardziej ogólnikowy. Żadne ze spornych zagadnień nie zostało rozwiązane. Sami Amerykanie przyznali, że na sesji doszło do jedynej wspólnie uzgodnionej decyzji: mianowania nowego sekretarza generalnego NATO, Włocha Manlio Brosio, jedynego zresztą kandydata, wobec którego de Gaulle nie wysunął żadnych zastrzeżeń. W pierwszej połowie czerwca bawił w Waszyngtonie kanclerz boński Ludwig Erhard. Wizyta przebiegała wśród lodowatego milczenia Francuzów. Pałac Elizejski interesował najbardziej jeden tylko „aspekt" sprawy: kwestia utworzenia MLF. Toteż zasadnicze boje toczyły się na odcinku sojuszu wojskowego. W sierpniowo- wrześniowym numerze z 1964 r. miesięcznika francuskiego „Revue de la Défense Nationale" można było przeczytać artykuł szefa sztabu generalnego, generała Aillereta, bardzo znamienny dla przebiegającego procesu. Autor artykułu kwestionował w ogóle merytoryczną wartość zachodniego bloku militarnego i wysuwał tezę, że Stany Zjednoczone nie mogą gwarantować bezpieczeństwa swych partnerów, gdyż nie rozpoczną takiej wojny, w której zainteresowani byliby wyłącznie ci sojusznicy, a nie Waszyngton. Ailleret powtarzał też tezę de Gaulle'a, że Amerykanie mogliby wciągnąć swych sojuszników do wojny, którą tylko Waszyngton byłby zainteresowany. Każdy dzień przynosił coś nowego na tym odcinku. Francuzi postanowili nagle wyposażyć swą armię w nowy karabin SA-7,5 o kalibrze innym niż amerykański w innych armiach NATO. Fakt wydaje się drobny, ale dał Francji oszczędności w kwocie 150 milionów franków, innym partnerom zaś dostarczył przykładu, że interesy, jakie robią, kupując broń z USA, nie należą do najlepszych. Zwraca uwagę ewolucja francuskiej ofensywy na odcinku NATO. O ile bezpośrednio po dojściu do władzy, w latach 1958—1959, de Gaulle domagał się wyłącznie triumwiratu w bloku z udziałem Francji, o ile później wysuwał postulat reorganizacji odnoszący się jedynie do wspólnej kontroli partnerów atlantyckich nad polityką NATO i zasadniczymi decyzjami, o tyle teraz krytykował już samą istotę bloku i sens jego istnienia w takiej postaci, jaką narzucili mu Amerykanie. W 1964 r. minęło 20 lat od lądowania wojsk sojuszniczych 6 czerwca 1944 r. w Normandii i wyzwolenia Paryża w dwa miesiące później. De Gaulle nie zapomniał o obu rocznicach. Najpierw udał się na plaże normandzkie, które były widownią zaciekłych walk o przyczółki. Jednakże odwiedził wyłącznie te miejsca, w których walczyli żołnierze francuscy. Im tylko oddał hołd. To samo stało się w Paryżu. Ani słowem nie wspomniał o Amerykanach i Anglikach. W ten sposób dwudziestolecie wyzwolenia Francji, uroczyście obchodzone przez de Gaulle'a, stało się demonstracją wyjątkowego wręcz ochłodzenia stosunków Paryża z Waszyngtonem. Ochłodzeniu stosunków z Anglosasami i NRF towarzyszyło stopniowe ożywianie się polityki Francji w 1964 r. wobec krajów socjalistycznych. Pierwszym charakterystycznym wyrazem zbliżenia niektórych poglądów między Francją a Polską stała się w owym czasie wizyta delegacji parlamentarzystów francuskich w Warszawie we wrześniu 1964 r. „Wizyta delegacji — stwierdził jej przewodniczący Jean-Paul Palewski z UNR — była nie tylko wizytą przyjaźni. Celem jej było zorientowanie się w całokształcie problemów interesujących oba nasze kraje". Delegacja podróżowała kilka dni po Polsce, zwiedziła szereg miast, fabryk i zakładów pracy. Wiele mówiło się o perspektywach wymiany gospodarczej między Polską a Francją. Podczas spotkań w Warszawie i Szczecinie Jean-Paul Palewski dwukrotnie podkreślił, że — zgodnie z oświadczeniami prezydenta de Gaulle'a — przedstawiciele Francji będą podczas rokowań nad traktatem pokojowym z Niemcami konsekwentnie i z całą stanowczością popierali sprawę nienaruszalności granicy na Odrze i Nysie. „Stanowisko generała de Gaulle'a — dodał J.-P. Palewski — podzielają bez zastrzeżeń wszyscy Francuzi. Francja i Polska zajmują szczególne miejsce w Europie jako kraje, między którymi leżą Niemcy, Francja i Polska winny więc zacieśniać więzy wszechstronnej współpracy, Francję i Polskę łączy wspólna tradycja walk «Za Waszą wolność i naszą». Możemy wspólnie pracować dla dobra obu narodów i pokoju. Ożywieni tym duchem, przybyliśmy do Warszawy, i po powrocie do Francji powiemy kolegom, że nasza współpraca na przyszłość dobrze się zapowiada". Wypowiedzi te potwierdziły ewolucję, jaka nastąpiła w polityce francuskiej od traktatu elizejskiego. Oczywiście z NRF posypał się istny grad protestów. „W chwili podpisania traktatu i jednoznacznie. „W chwili podpisania traktatu pokojowego poprzemy granice na Odrze i Nysie" — brzmiał wielki tytuł w „Figaro". „Fakt, iż Paryż pragnie się odciąć od pewnych mrzonek NRF pod adresem Śląska i Pomorza, jest równocześnie pożytecznym wkładem w budowę Europy i ostrzeżeniem" — stwierdzał „Combat". Wspomnijmy, co pisał ten sam dziennik przy okazji pierwszego spotkania de Gaulle'a z Adenauerem, z jakim liryzmem rozwodził się wówczas nad „zbliżeniem" Paryża z Bonn... Tempora mutantur i taka jest polityka. Atmosfera zbliżenia między Francją a krajami socjalistycznymi dawała się w 1964 r. zaobserwować nie tylko na odcinku polskim. W maju 1964 r. świat dowiedział się o wspólnym stanowisku Francji i ZSRR w sprawie zwołania konferencji laotańskiej i neutralizacji tego kraju. Jednocześnie doszły z Paryża i Hawany wiadomości o sensacyjnych umowach handlowych francuskiej firmy Brisonneau i Lotz w sprawie dostarczenia Kubie 20 lokomotyw i zakładów Berlieta w kwestii dostawy dla tejże Kuby 300 ciężarówek. Umowy zawarte zostały mimo nacisku Departamentu Stanu, który z tej racji wyraził „poważne zaniepokojenie". Przez cały rok ukazywały się też na przykład w prasie zachodniej wiadomości o kontaktach handlowych między Francją a NRD. Boński biuletyn „SPD Pressedienst" zamieścił w związku z tym obszerny artykuł swego naczelnego redaktora Gunthera Markscheffela, który wyliczył długi łańcuch „grzechów francuskich" w zakresie kontaktów z NRD i domagał się od rządu federalnego „wysnucia odpowiednich wniosków w rozmowach z przedstawicielami rządu francuskiego". Autor artykułu wymienił następujące oznaki zbliżenia między Francją a NRD: łatwość, z jaką przedstawiciele NRD otrzymali przed Targami Lipskimi wizy wjazdowe do Francji (dotąd otrzymywali je z dużymi trudnościami), dzięki czemu mogli uczestniczyć „w różnych konferencjach gospodarczych francuskich firm państwowych i prywatnych"; zwiększenie personelu placówki handlowej NRD w Paryżu, która „nabiera jak gdyby charakteru przedstawicielstwa dyplomatycznego"; kontrakty zawarte między firmami francuskimi a NRD podczas Targów Lipskich; „żywa współpraca" paryskiej Sorbony z uniwersytetem im. Humboldta w stolicy NRD; nauczyciele języka niemieckiego we Francji korzystają często z podręczników pochodzących z NRD; francuskie związki zawodowe „przeprowadzają w coraz większej skali wymianę młodych robotników, studentów i personelu technicznego między Francją a NRD..." W sierpniowym numerze „SPD Pressedienst" stwierdzał z kolei, że Francja złamała ustaloną między partnerami zachodnimi granicę maksymalnego kredytu dla państw socjalistycznych (5 lat). „De Gaulle — pisało czasopismo — wychodzi z założenia, że między Francją, Rumunią, Polską i Czechosłowacją istnieją stare, tradycyjne, polityczne, gospodarcze i kulturalne powiązania, które nie zostały w pełni zerwane na skutek tego, iż w wymienionych państwach bloku wschodniego objęły władzę tymczasem komunistyczne rządy... Nie przeszkadza to pragmatykowi de Gaulle'owi". W 40 rocznicę nawiązania stosunków dyplomatycznych między Francją a Związkiem Radzieckim (28 października 1924 r.) de Gaulle wystosował do przewodniczącego Prezydium Rady Najwyższej ZSRR Anastasa Mikojana następującą depeszę: „W ciągu tych 40 lat przebyliśmy długą drogę i przeszliśmy przez wiele doświadczeń. Mogliśmy także stwierdzić, że narody nasze są złączone więziami trwałej przyjaźni, że łączy je przekonanie, iż dzielimy pewną wspólną spuściznę, oraz że są one serdecznie zainteresowane swymi losami". W podobnie przyjaznym tonie utrzymana była depesza radziecka. Jednocześnie dzienniki obu krajów zamieściły obszerne artykuły związane z rocznicą. Charakterystyczna dla ówczesnej fazy stosunków francusko-radzieckich była wypowiedź znanego komentatora „Izwiestii" Matwiejewa z 28 października 1964 r. Pisał on m. in.: „Jakkolwiek układ z 1944 r. z szeregu przyczyn, których obecnie nie ma potrzeby wymieniać, utracił swą moc, to jednak ani w Związku Radzieckim, ani we Francji nie ma tendencji, by pomniejszać znaczenie rozwoju stosunków francusko-radzieckich". 30 października 1964 r. zawarty został między Związkiem Radzieckim a Francją pięcioletni układ handlowy. Był to pierwszy długoterminowy układ w dziejach stosunków między obu krajami. Przewidywał on w latach 1965—1969 wzrost wymiany o 70 proc. Komentując podpisany układ, radziecki minister handlu zagranicznego Patoliczew powiedział: „Podpisaliśmy ten tak ważny układ z dużą satysfakcją właśnie w chwili, gdy obchodzimy 40 rocznicę nawiązania stosunków dyplomatycznych między Francją a ZSRR. Jest to dobra wróżba". W tym zwrotnym w polityce Francji roku precyzowało się coraz wyraźniej stanowisko Paryża wobec spraw trzeciego świata. W marcu prezydent de Gaulle pojechał do Meksyku. Jego czterodniowy pobyt w tym kraju był czymś w rodzaju rozpoznania przed wielką podróżą do 10 państw Ameryki Łacińskiej w drugiej połowie roku. Meksyk otrzymał na krótko przed tym 150 milionów dolarów pożyczki od Francji. Entuzjazm, z jakim witano prezydenta V Republiki na ulicach Meksyku, był dobrym prologiem do jego dalszych posunięć. Wielka ta ofensywa zaczęła się od starcia delegatów Francji z jej partnerami na wiosennej, kwietniowej, sesji Rady SEATO w Manili. Wbrew wszystkim pozostałym partnerom Paryż twardo postawił zasadę neutralizacji Półwyspu Indochińskiego. Minister Couve de Murville stanął na stanowisku, że w tej strefie możliwe jest wyłącznie rozwiązanie polityczne, i ostro potępił działania Amerykanów w Wietnamie Południowym. Na próżno sekretarz stanu USA Dean Rusk usiłował w zakulisowych rozmowach przekonać swego paryskiego kolegę. Delegacja francuska odmówiła wręcz podpisania wspólnej deklaracji SEATO głoszącej, że pokonanie Viet Congu „jest niezbędne dla bezpieczeństwa Azji Południowo-Wschodniej". Francuzi byli również przeciwni mieszaniu się SEATO do konfliktu między Malajzją a Indonezją oraz wszelkim ingerencjom w sprawy Laosu czy Kambodży. W ten sposób konflikt francusko- amerykański stał się na forum SEATO równie ostry jak w NATO. W połowie sierpnia 1964 r. ogłoszona została deklaracja rządu francuskiego na temat Wietnamu Południowego, Cypru i Konga. Paryż popierał hasło nieingerencji w sprawy wewnętrzne obcych państw, wysuwane dotąd przede wszystkim przez kraje socjalistyczne, ale nowe na Zachodzie i przeciwstawne USA. De Gaulle domagał się: — w sprawie Wietnamu Południowego: nowej konferencji „czternastu państw" i „lojalnego wcielenia w życie porozumień z 1954 roku"; — w sprawie Konga: wykluczenia wszelkiej interwencji; „można takim krajom udzielać pomocy gospodarczej, ale nie wolno wkraczać w ich sprawy wewnętrzne"; — w sprawie Cypru: porozumienie winno zostać zawarte bezpośrednio między Grekami a Turkami, ponieważ te strony są zainteresowane. Amerykańskie protesty wobec tej deklaracji i jej krytyka podjęta przez prasę USA pozostały w Paryżu bez echa. Jakże odległy był czas, gdy Francuzi usiłowali pacyfikować Algierię!... A przecież zaledwie dwa lata upłynęły od tamtego okresu! Ewolucja polityki gaullistowskiej skłaniała się w 1964 r. zdecydowanie ku realiom. Najdobitniejszym tego wyrazem była podróż de Gaulle'a do krajów Ameryki Łacińskiej, rozpoczęta w niedzielę 20 września 1964 r. i trwająca prawie miesiąc. Trasa wiodła przez Wenezuelę, Kolumbię, Ekwador, Peru, Boliwię, Chile, Argentynę, Paragwaj, Urugwaj i Brazylię. Dziesięć krajów. 32 000 kilometrów drogi powietrznej i morskiej. Pięćdziesiąt wygłoszonych przemówień. Oto w kilku liczbach ta podróż- gigant. Największa podróż generała-prezydenta. W jakim celu de Gaulle ją podjął? Wszystkie komentarze prasowe z tego okresu zgadzały się w jednym punkcie: „Maraton dyplomatyczny" de Gaulle'a był zbyt wielki i obejmował zbyt duży obszar całego kontynentu, aby w tak krótkim czasie mógł umożliwić szefowi państwa francuskiego głębsze kontakty, jakieś decydujące rozmowy i wiążące postanowienia. Było też rzeczą oczywistą, że Francja nie ma dostatecznych zasobów dla udzielenia Ameryce Łacińskiej tak potrzebnej jej pomocy gospodarczej. „Maraton dyplomatyczny" był nade wszystko posunięciem o charakterze politycznym. „Jest to swego rodzaju katalizator polityczny, który może wywołać wstrząs w dotychczasowym sposobie myślenia w Ameryce Południowej" — pisał „New York Times", który podobnie jak cała prasa USA nie krył swego zaniepokojenia podróżą de Gaulle'a. Nie ulega wątpliwości, że wyprawa generała-prezydenta stała się niezmiernie ciekawym rozdziałem we współczesnych stosunkach dyplomatycznych. De Gaulle zaatakował obszar zastrzeżonych łowów USA. Wiedział aż nadto dobrze, iż nastroje niezadowolenia panujące w tej strefie wobec polityki amerykańskiej sprzyjają jego podróży. Podejmował więc ofensywę polityczną i psychologiczną zarazem, słusznie przewidując, że jej rezonans w całym świecie będzie w interesie Francji. „Abajo los Americanos!" i „U.S. go home!" — to okrzyki, które na każdym kroku towarzyszyły de Gaulle'owi za oceanem. Były miernikiem stanu umysłów witających generała mas ludzkich. „New York Times" nie pomylił się. Podróż generała była istotnie „katalizatorem politycznym". De Gaulle patrzył na wiwatujące na jego cześć i złorzeczące Amerykanom tłumy. Wymieniał setki uścisków rąk. Przemawiał w ten niezwykle komunikatywny sposób, jaki cechuje go w zetknięciu z masami. W myślach mógł porównywać podobne spotkania z tysiącami, dziesiątkami tysięcy ludzi we własnym kraju, w Niemczech zachodnich, w Anglii, USA, Grecji, Iranie, wszędzie, gdzie się zjawiał. Nigdzie jednak nie było tych okrzyków przeciw Amerykanom. Nigdzie nie spotkał się z takim nasileniem antyamerykanizmu. Dopiero tu miał naoczne dowody, jak niepopularna jest polityka USA. Dopiero tu zobaczył to w praktyce. Kiedy pod naporem tłumu pękła szyba jego samochodu w czasie przejazdu u boku prezydenta liii ulicami Córdoby, generał uśmiechnął się, co czynił niesłychanie rzadko. Wiedział, że ta demonstracja nie była zwrócona przeciw niemu, lecz przeciw Waszyngtonowi. A przecież w żadnym przemówieniu nie zaatakował na terenie Ameryki Łacińskiej polityki USA. Nie powiedział na ten temat ani słowa. Zachowywał w tym punkcie całkowitą powściągliwość. De Gaulle przypomniał natomiast kontynentowi Ameryki Południowej stare więzi łączące go ze światem łacińskim. Wskazał ewentualność wyjścia z dotychczasowego tęte ŕ tęte z USA. Podkreślił wobec rozwiniętych krajów Europy, że i one mogą na tych obszarach mieć coś do powiedzenia. Mówił o znaczeniu „trzeciej siły" w polityce wobec trzeciego świata. „Viva Francia!", „Viva la libertad!" — wołali Latynosi, gdy de Gaulle wysiadał ze swego samolotu „Château de Sully" lub schodził z pokładu krążownika francuskiej marynarki wojennej „Colbert". Ongiś La Fayette wyruszył za cichą zgodą swego rządu, by pomóc Ameryce Północnej w walce wyzwoleńczej przeciw Anglii, ponieważ taki gest był potrzebny Francji. Gest ten nie mógł zadecydować o wyniku wojny, ale miał swoje znaczenie w historii oraz w stosunkach politycznych ówczesnej epoki. De Gaulle wykonał podobny gest pod adresem Ameryki Łacińskiej walczącej o wyzwolenie od Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Podniósł przy tym bez wątpienia międzynarodowy prestiż Francji, a przede wszystkim własny. La Fayette, Sully, Colbert... Być może, te nazwiska, z których o pierwszym pisały dzienniki francuskie, drugie zaś i trzecie figurowały na burtach samolotu i okrętu wiozących de Gaulle'a, stanowiły przypadkową zbieżność. Niemniej jednak i one były reminiscencją wielkości Francji, tego „majestatu" i mocarstwowości, które de Gaulle tak gorąco pragnął przywrócić swej ojczyźnie. Nie o symbole tu jednak idzie. De Gaulle wykonał posunięcie o dalekim zasięgu politycznym, ekonomicznym i psychologicznym. Znów — podobnie jak w Azji — uderzył w jedno z ogniw, w którym Stany Zjednoczone traciły swój prestiż. Generał zręcznie wykorzystał istniejący stan rzeczy. „Maraton" południowoamerykański rozszerzył wielką ofensywę podjętą przez de Gaulle'a przeciw pozycjom USA w 1964 r. na ogromnym „froncie" od Półwyspu Indochińskiego do Zatoki Meksykańskiej. W listopadzie 1964 r. odbyły się wybory amerykańskie. Lyndon Johnson pozostał u steru władzy i Biały Dom po kilkumiesięcznym letargu na forum międzynarodowym wrócił do czynnych działań w niezmienionym kierunku. Zaczęła się więc kontrakcja Waszyngtonu i Bonn wobec polityki Paryża. Najważniejszą była wtedy nadal sprawa wielostronnych sił nuklearnych NATO, na których ogromnie zależało Niemcom federalnym. 12 listopada 1964 r. uroczystą salwą z dział witał Pentagon ministra obrony von Hassela i 21 towarzyszących mu generałów oraz ekspertów wojskowych. „Ta liczba jest niezwykle duża jak na pokojowe czasy" — napisała nawet „Frankfurter Rundschau". Waszyngtońskie rozmowy trwały dwa dni. Toczyły się równolegle między trio Dean Rusk, McNamara, von Hassel i duetem złożonym z generalnego inspektora Bundeswehry Trettnera oraz przewodniczącego kolegium szefów sztabów Wheelera. Zawsze w otoczeniu tłumu ekspertów. Było szereg posiedzeń plenarnych. „Między Stanami Zjednoczonymi a NRF istnieje w szerokim stopniu identyczność poglądów" — głosił już wstępny komunikat opublikowany w Waszyngtonie. W tym samym czasie przebywał w Belinie Zachodnim amerykański podsekretarz stanu George Ball. Przyjechał tam na doroczną konferencję bońsko-amerykańskiej organizacji „Atlantic Bridge" (Most Atlantycki). Stronę NRF reprezentował minister spraw zagranicznych Schroder. Spotkanie to dało znów okazję do podkreślenia jedności poglądów obu partnerów. „Oś militarna Waszyngton—Bonn stała się faktem dokonanym" — pisała „New York Herald Tribune" i w ocenie tej sekundowały jej inne dzienniki. „Porozumienie amerykańsko-bońskie jest niezwykłe pod względem zasięgu, wielkości i głębi" — stwierdził „New York Times". Istotnie. Z komunikatu końcowego rozmów waszyngtońskich von Hassela oraz z przenikających na zewnątrz wiadomości wynikało, że obie strony zgodziły się, iż w ramach „wysuniętej strategii" działania powinny być w razie wojny przeniesione „jak najdalej na wschód", a także „ze specjalną uwagą omówiły sposób i czas użycia taktycznej broni nuklearnej na polu walki". Poza tym NRF zamówiła w USA trzy niszczyciele z wyrzutniami rakietowymi, wybierając sobie nawet stocznie, które miały ten „obstalunek" wykonać, uzgodniła szczegóły wspólnej budowy nowego czołgu, uzyskała od Waszyngtonu zamówienie na różne inne rodzaje uzbrojenia, otrzymała plany samolotu USA o starcie pionowym, ustaliła etapy szkolenia swego wyższego personelu technicznego w dziedzinie broni nuklearnej. Jak widać z tego wszystkiego, przywódcy bońscy daleko już odeszli od podobnych planów współpracy z Francją. Po powrocie do Bonn von Hassel zapowiedział zawarcie z USA traktatu w sprawie wielostronnych sił nuklearnych w pierwszym kwartale 1965 r. Przywódcy bońscy nie kryli swego triumfu. W ich tonie pojawiły się jakże dobrze znane (i nienowe) akcenty. Na posiedzeniu Komitetu Zbrojeń Unii Zachodnioeuropejskiej (WEU) delegacja bońska zażądała zniesienia ograniczeń nałożonych na NRF w dziedzinie zbrojeń nuklearnych, wynikających z układów paryskich 1954 r. Bońskie dążenia w tej dziedzinie i cały lansowany przez Waszyngton plan MLF spotkały się z natychmiastową ripostą, i to od razu z kilku stron. Zareagował przede wszystkim Paryż. Dokładnie w chwili, gdy von Hassel przebywał w Pentagonie, a George Ball rozmawiał ze Schrbderem w Berlinie Zachodnim, Pałac Elizejski ogłosił zakrojony na dużą skalę własny narodowy pięcioletni (do 1970 r.) plan zbrojeń nuklearnych i klasycznych kosztem 80 miliardów franków. Była to twarda i kategoryczna odpowiedź de Gaulle'a. Francja pójdzie swoją, odrębną drogą. Do poczynań Bonn odnieśli się bez entuzjazmu również Anglicy, którzy rozumieli, że mogą na rzecz NRF stracić w NATO miejsce Pierwszego Partnera USA. Anglicy domagali się więc zmniejszenia planowanej liczby 25 nawodnych okrętów MLF do 15 jednostek oraz włączenia do tej floty kilku brytyjskich okrętów podwodnych z rakietami „Polaris", a także 180 samolotów „V" z angielskimi załogami. Cel tego był podwójny: po pierwsze, Anglia byłaby nadal, również w MLF, czołowym partnerem USA zamiast Niemiec zachodnich, po drugie, ciężar gatunkowy NRF w wielostronnej sile nuklearnej zostałby sprowadzony do znacznie mniejszych proporcji. W zasadzie nie zmieniało to w niczym postaci rzeczy dla Amerykanów, którzy też pozwalali swemu brytyjskiemu partnerowi działać. Oczywiście zarówno w planie bońsko-amerykańskim, jak i w planie brytyjskim Paryż de Gaulle'a nie znajdował żadnego miejsca dla siebie i ignorował oba w tym samym stopniu. Z dużą rezerwą do obu tych planów odnieśli się także Włosi, Holendrzy i Belgowie, co pogłębiło panujące i tak zamieszanie. 14 listopada 1964 r. Związek Radziecki uprzedzał państwa zachodnie w komunikacie agencji TASS, że „urzeczywistnienie planów tego rodzaju nieuchronnie odbiłoby się na całokształcie bezpieczeństwa europejskiego i godziłoby w interesy narodowe wszystkich państw Europy, i nie tylko Europy". „Rezultatem tego — czytamy dalej w komunikacie — byłoby rozszerzenie wyścigu zbrojeń jądrowych i dalsze rozpowszechnienie broni jądrowej, udostępnienie jej tym siłom, które w całej swej działalności politycznej zmierzają do utrzymania napięcia międzynarodowego i do zmiany przy użyciu siły obecnej sytuacji w świecie..." W nocy z 2 na 3 grudnia parlament francuski uchwalił rządowy projekt zbrojeń na lata 1964— — 1970. W toku niezwykle burzliwej debaty przemawiał premier Pompidou. Mówił znów o „Europie europejskiej" i owej wspomnianej przez de Gaulle'a „politycznej organizacji europejskiej". Znamienny jest fragment tego wystąpienia, który brzmi. „Stworzenie europejskiej siły nuklearnej łączy się z pewną liczbą zagadnień, nie mających rozwiązania w obecnych okolicznościach. Przede wszystkim idzie tu o udział Niemiec. Uzbrojenie nuklearne Niemiec stanowiłoby w oczach ZSRR poważny akt, którego następstw nie da się ocenić. Związek Radziecki nie zapomniał jeszcze o tym, czym były wojska niemieckie i ostatnia wojna u wrót Leningradu, Moskwy i Sewastopola. Polska, Czechosłowacja, Rumunia nie zapomniały również tego, co się ich tyczy. Konieczna jest ostrożność..." 6 grudnia 1964 r. londyński „Sunday Telegraph" przyniósł wiadomość, że de Gaulle miał oświadczyć amerykańskiemu ambasadorowi Bohlenowi, iż w razie przystąpienia Bonn do wielostronnych sił nuklearnych NATO Francja zrezygnowałaby z udziału w tym bloku „jeszcze przed 1969 rokiem". W kilka dni później ambasada amerykańska w Paryżu zdementowała tę wiadomość. Z analogicznym dementi wystąpił również Departament Stanu w Waszyngtonie, ponieważ tę samą informację podał na terenie USA „New York Times", który dcdał, że Francja jest także przeciwna wszelkim kompromisowym projektem rozszerzenia atlantyckiej siły nuklearnej wysuwanym przez brytyjskiego premiera Wilsona. Tymczasem... Francuzi dokonali na Saharze nowego podziemnego wybuchu atomowego. Grudniowa paryska doroczna sesja Rady NATO dowiodła, że Paryż nie zamierzał poczynić najmniejszych ustępstw na odcinku MLF. Trudno sobie wręcz wyobrazić, przed jak groźnymi konsekwencjami uratowało świat storpedowanie przez de Gaulle'a tego projektu. Jedno jest pewne: to, że Bundeswehra nie otrzymała wtedy — jak tego chcieli projektodawcy MLF — broni nuklearnej, to, że nie zapanowała nad innymi siłami zbrojnymi Europy zachodniej, było w znacznej mierze zasługą twardego oporu de Gaulle'a. W ten sposób generał- prezydent, który kategorycznie odrzucał podpisanie układu moskiewskiego i kontynuował swoje próby nuklearne, drugą ręką niejako ratował świat przed największym niebezpieczeństwem: przed nuklearyzacją Niemiec zachodnich. Warto przypomnieć, że uczynił to już po raz drugi w ciągu dziesięciu lat. Pierwszym razem było bowiem obalenie idei Europejskiej Wspólnoty Obronnej. Generał mógł mieć jednak sukcesy na arenie międzynarodowej, ale we własnej ojczyźnie dalej szło mu niesporo. Niezwykle gwałtownym, żywiołowym tego wyrazem stał się strajk powszechny, który wstrząsnął Francją 11 grudnia 1964 r. Przeszło 3 miliony pracowników ze wszystkich gałęzi zatrudnienia demonstrowały tym razem przeciw gospodarce gaullistowskiej. Dlaczego tak się działo? Dlaczego system gaullistowski, jeżeli w ogóle wolno mówić o jakimś systemie, nie starał się zmienić tu czegoś w zasadniczy sposób? Opracować jakiegoś programu? — Czytałem raz i drugi książki oraz przemówienia generała de Gaulle'a — odpowiada w tym roku premier Pompidou na postulaty deputowanych UNR. — Znajdowałem tam często słowo „cel", ale nigdy „program". Trafne spostrzeżenie. Tego słowa rzeczywiście w pracach de Gaulle'a nie ma. Jest pod tym względem unikatem wśród mężów stanu. Do czego więc zmierza w swej polityce wewnętrznej? Pytanie to postawił premierowi Pompidou dziennikarz „Paris- Match" jeszcze we wrześniu 1963 r. — Nie sądzę — odparł ówczesny szef rządu francuskiego — aby głównym celem tego systemu i działalności generała de Gaulle'a była poprawa warunków bytu Francuzów. Celem pierwszorzędnej wagi jest według mnie przywrócenie im godności. Rzutuje to w oczywisty sposób na platformę zewnętrzną, lecz także na socjalną... Idzie nam zwłaszcza o to, by stosunki na przykład między państwem a pracującymi, między państwem a chłopami, między dyrekcją a robotnikami układały się na platformie moralnej równości i współpracy, czyli, jak to się dawniej mówiło, stowarzyszenia... Ostatnie zdanie wskazuje, że owa bezprogramowość miała jednak cechy programu, tyle że niezbyt realnego, wręcz utopijnego. Stąd te ciągłe konflikty, z których gaullizm nie mógł absolutnie wyjść i które zresztą zmogą samego generała. Konflikty tak bardzo kontrastujące z osiągnięciami V Republiki na forum międzynarodowym. Tam bowiem de Gaulle rozwijał swą wielką ofensywę jak śmiały dowódca na polu walki. Poszczególne rozdziały tej ofensywy dawały się wyodrębnić z taką samą ścisłością, jak fazy bitwy. Mamy tu więc pierwszą fazę, rozegraną w 1963 r., gdy de Gaulle zablokował Anglikom drogę do Wspólnego Rynku, oddalił się w sposób zasadniczy od NATO i podjął próbę stworzenia osi Bonn—Paryż, aby przekształcić Europę zachodnią w blok „trzeciej siły". Drugą fazą było umocnienie pozycji francuskich w ciągu 1963 i 1964 roku, nazajutrz po wojnie algierskiej, w krajach „czarnej" i „białej Afryki". Trzecia faza rozegrana została w Azji przez nawiązanie stosunków dyplomatycznych z Chinami i zdecydowane stanowisko w kwestii neutralizacji Wietnamu Południowego, Laosu i Kambodży; drugorzędnymi kierunkami tego samego uderzenia były Malajzja, Kongo i Cypr ze znanym realistycznym stanowiskiem Paryża w tych sprawach. Czwarta faza objęła Amerykę Łacińską... Natychmiast potem batalia przeniosła się znów na grunt europejski, na główne odcinki: Bonn, Wspólny Rynek, NATO. Kapitalny był na tym froncie pojedynek stoczony przez de Gaulle'a z przewodniczącym brukselskiej Komisji Wykonawczej EWG, Niemcem, profesorem Walterem Hallsteinem. Ten zaciekły atlantyda integracjonista europejski i nacjonalista niemiecki wysunął dwa hasła: 1. Zlikwidować prawo weta, przysługujące członkom EWG i zastąpić je decyzjami na podstawie większości głosów; 2. Stworzyć wspólną pulę finansową z taryf celnych krajów członkowskich EWG. Kontrolę nad ową wspólną kasą miałoby Zgromadzenie Europejskie, czyli parlament EWG w Strassburgu. Oba pomysły doprowadzały do skrajnej irytacji generała. Stracić prawo weta? To znaczy, że Belgia, Holandia i Luksemburg mogłyby decydować o sprawach Francji? Co za brednia! Wspólna pula finansowa? Oddać wszystko pod kontrolę Hallsteina? Pod kuratelę NRF, a potem Anglosasów? De Gaulle nie chciał słyszeć o tych pomysłach. Będzie je zwalczał przez pełny rok. Rozgromi Hallsteina doszczętnie, gdy okaże sie, że wszyscy partnerzy boją się tego samego co Paryż, że żaden nie chce, aby drugi decydował o jego sprawach, ani nie ma zamiaru zbyt szafować swoimi pieniędzmi. Partnerzy nie chcieli jednak powiedzieć tego głośno. De Gaulle natomiast mówił, i to tak, że słyszano go wszędzie. Zwycięski był de Gaulle i na odcinku finansów państwa. Mimo inflacji, która była od 1963 r. całkiem wyraźna, choć nie miała charakteru gwałtownego, lecz postępujący, skarb państwa francuskiego przekroczył w grudniu 1964 r. okrągłą sumę 5 miliardów dolarów w złocie i dewizach. Rekord nigdy dotąd nie notowany. Robotnicy i gospodynie domowe nic z tego jednak nie mieli. Na odcinku socjalnym było dalej źle. XIII „Polityka jest przede wszystkim interpretacją spraw rzeczywistych i ich wykorzystaniem dla osiągnięcia pewnych celów". Z POWIEDZEŃ CHARLESA DE GAULLE'A — Myślę, że ten rok, który się zaczyna, nie będzie zbyt straszny. Mogą wprawdzie nastąpić niespodzianki... Jedna kula na przykład może wszystko zmienić. Kul się jednak unika; można się im wymknąć — mówił de Gaulle 1 stycznia 1965 r. do dziennikarzy, którzy przyszli mu złożyć życzenia. Ktoś zapytał go, co sądzi o przyszłości NATO. — Nie należy mieszać — odpowiedział — sojuszu z jego organizacją. Myślę, że obecna forma organizacyjna paktu nie będzie długotrwała. Nikt zresztą nie myśli, że powinna trwać. Często miesza się to, co mówi się tutaj o sojuszu i o NATO. Sojusz istnieje i powinien trwać; organizacja przechodzi ewolucję zależnie od okoliczności. Stany Zjednoczone i Francja istniały przed powstaniem NATO. Nie działo się między nami tak źle, a może nawet działo się lepiej. Nasze wzajemne stosunki były może nawet lepsze niż dziś. — Co pan teraz czyta, generale? — zapytał jeden z dziennikarzy. — Przeczytałem książkę polskiego autora Tadeusza Brezy o Watykanie i dziełko generała Beaufre'a o strategii odstraszania. Szeroki, precyzyjny umysł. Wartościowa praca. — A co pan sądzi, generale, o książkach pisanych na pański temat? Mogą tam być błędy... — Błędy? Naturalnie. Człowiek myli się, gdy pisze o sobie samym. Jakże więc miałby się nie mylić, gdy pisze o innych? Gdyby rzeczy były przedstawiane takimi, jakimi są, nie byłoby to zabawne. Oby to tylko trwało... „Oby to tylko trwało..." — to były ostatnie słowa de Gaulle'a na tym noworocznym spotkaniu z dziennikarzami. Nastroje ludności u progu tego 1965 r. nie były najlepsze. Ceny znów szły w górę, władze zabrały się do likwidacji przemysłu węglowego jako nierentownego, to tu, to tam strajkowano przeciw zwolnieniom z pracy. Jednocześnie w pełnym toku były przygotowania do marcowych wyborów miejskich. Uważano je za niezwykle ważną próbę sił, gdyż w grudniu miały się odbyć pierwsze powszechne wybory prezydenckie oparte na nowej konstytucji. Federacje FPK i SFIO departamentu Sekwany zawarły porozumienie wyborcze przed batalią marcową — fakt bez precedensu od zakończenia wojny. W ślad za nimi poszły federacje wielu innych departamentów. 19 stycznia inauguruje rok dyplomatyczny przybycie do Paryża kanclerza Ludwiga Erharda. Dla poprawy atmosfery postanowiono trzymać ministra spraw zagranicznych Schrödera nieco dalej od de Gaulle'a, który niechętnie znosi jego obecność z powodu zbyt proamerykańskich gustów bońskiego polityka. Nie na wiele się to zda. Nadal nic nie wychodzi między partnerami. Bonn twardo zwalcza pozycje Paryża w kwestii Odry-Nysy i poprawy swych stosunków ze Wschodem, zdecydowanie popiera obecność Amerykanów w Europie i wejście Anglii do Wspólnego Rynku, a na domiar żąda oficjalnie i całkiem głośno prawa do współdecyzji w atomowych kwestiach NATO. Nie mówiąc o tym, że koła rządzące NRF, a zwłaszcza dowództwo Bundeswehry, ciągle jeszcze nie mogły się pogodzić ze storpedowaniem przez Francję MLF. Sprawy sporne nabierały ostrości z powodu toczącej się już za Renem kampanii wyborczej. Tak więc brak jakichkolwiek punktów zbieżnych z Francuzami, którzy wtedy głoszą jeszcze wprawdzie zasadę zjednoczenia kiedyś (w przyszłości) Niemiec, ale przy zachowaniu granicy na Odrze i Nysie. Spotkanie było krótsze niż przewidywano. Widocznie program został szybko wyczerpany. Skończyło się wyłącznie na intencjach. Obie strony zapowiedziały dążenie do politycznej współpracy między partnerami „małej Europy". De Gaulle kategorycznie odrzucił wszelką nuklearyzację NRF, co do zjednoczenia Niemiec zaś zaproponował Erhardowi przystąpienie do rokowań ze Wschodem. Naturalnie zostało to przez Bonn kategorycznie odrzucone. 24 stycznia zmarł Winston Churchill. Najpierw protektor i promotor, później partner i antagonista de Gaulle'a. Teraz generał był już sam. Tylko on został z wojennej „wielkiej czwórki". Nie było już ani Roosevelta, ani Stalina, ani Churchilla. „Francja głęboko odczuwa żałobę, która okrywa Anglię. W moim kraju dla wszystkich i dla mnie osobiście sir Winston Churchill jest i pozostanie zawsze tym, który kierując aż do zwycięstwa podziwu godnym brytyjskim wysiłkiem wojennym, przyczynił się ogromnie do ocalenia narodu francuskiego i wolności świata. W wielkim dramacie on był największy" — stwierdzał de Gaulle w depeszy kondolencyjnej z 25 stycznia 1965 r. Strajk kolejarzy. Strajk transportowców miejskich. Strajk urzędników administracji publicznej, listonoszy, nauczycieli, pracowników elektrowni, gazowni. Pod koniec stycznia przerwały pracę 2 miliony ludzi. Jednocześnie zza Renu prasa bońska atakuje de Gaulle'a i politykę Francji. Staje się to wręcz hasłem zachodnioniemieckiej kampanii wyborczej. 4 lutego 1965 r. de Gaulle odpowiada na to w toku swojej kolejnej konferencji prasowej. Jej głównym tematem są Niemcy. Generał-prezydent stwierdza, że o żadnym pokoju nie może być mowy, dopóki problem niemiecki nie zostanie rozwiązany. Jak? Poprzez porozumienie między zainteresowanymi narodami. De Gaulle wraca tu, jak widać, do swojej podstawowej i wyrażonej już przed laty myśli. O sprawach niemieckich powinni, wespół z samymi Niemcami, decydować ci, którzy z nimi sąsiadują. „Niemcy muszą uznać przede wszystkim fakt, iż uregulowanie problemu siłą rzeczy łączy się z zagadnieniem granic i zbrojeń, które to kwestie mogą być rozwiązane tylko drogą układów ze wszystkimi sąsiadami, tymi ze Wschodu, jak i tymi z Zachodu". Mamy tu do czynienia z jedną z najbardziej przejrzystych i trwałych wizji de Gaulle'a. Trzeba będzie jednak całych lat, aby sprawa w takim właśnie sformułowaniu zaczęła w ogóle docierać do świadomości rządów Niemiec federalnych. Stan, w którym obok siebie istnieją dwa państwa niemieckie, może się jeszcze długo utrzymywać, „nie stwarzając groźby wybuchu pożogi światowej", ponieważ Zachód i Wschód rozporządzają „wystarczającymi środkami perswazji atomowej". Jest to absolutne przywołanie przez de Gaulle'a zachodnioniemieckiego partnera do porządku i postawienie go na właściwym miejscu. Generał łączy to z długim wywodem historycznym, w którym przypomina germańską agresywność od praczasów do ostatnich konfliktów. Nikt z zachodnich partnerów NRF nie wygłosił w ostatnim dziesięcioleciu tak ostrej filipiki. I znów ten powtarzający się u de Gaulle'a zaskakujący kontrast. W 1965 r. generał głosi poglądy, które zewnętrznie różnią się ogromnie od tych z 1963 r., gdy nazajutrz po zawarciu traktatu elizejskiego pełen był euforii pod adresem NRF. Jest to jednak różnica pozorna. De Gaulle nigdy bowiem nie zmienił przekonań. Nawet w największych uniesieniach nie zgadzał się ani na atomizację Bundeswehry, ani na przywrócenie granic Niemiec z 1937 r., ani na ich zjednoczenie kosztem NRD. Jego przemówienia były w pewnym okresie pełne emfazy, ale nie wykraczały poza ramy, jakie sobie sam nakreślił. Odnosi się to notabene nie tylko do NRF. „Niech Europa, matka współczesnej cywilizacji, rozciąga się od Atlantyku do Uralu w zgodzie i we współpracy, dla rozwijania swych niezmierzonych zasobów i dla odegrania wespół z Ameryką, swą córą, należytej roli na rzecz postępu dwóch miliardów ludzi, którzy ogromnie tego potrzebują..." Stany Zjednoczone są tu też — mimochodem — postawione na „swoim" miejscu: nie powinny się mieszać do spraw europejskich. Ameryka jest „córą" Europy. Waszyngton zaatakowany jest jednak w toku tej konferencji od innej jeszcze strony. De Gaulle rozpoczyna teraz bowiem swoją wielką batalię monetarną. Inauguruje mianowicie całą ofensywę przeciw dolarowi. Stwierdza, że zapasy złota wielu państw Europy nie są wcale mniejsze od amerykańskich, a mogłyby się nawet okazać większe, gdyby państwa te przeprowadziły konwersję posiadanych przez siebie dolarów na złoto. Nie czynią tego jednak, natomiast, zadłużone wobec USA, spłacają swe długi dolarami, których emisja i kurs zależą przecież od Amerykanów. Tak tedy ci kontrolują wszystko, mają ogromne korzyści i regulują wiele spraw, gdyż posiadają w swych rękach międzynarodowy środek obiegowy, który tymczasem stracił swą bezstronność. Naturalnie dzięki temu Amerykanie mogą inwestować swobodnie swoje kapitały za granicą i za pomocą dolara wypierają przedsiębiorstwa „narodowe". Panujący system „gold exchange standard", reżim hegemonii dolarów i funtów szterlingów, całkowicie wykoślawił równowagę monetarną świata. De Gaulle proponuje powrót do zasady parytetu złota, czyli do wymiany międzynarodowej opartej na podstawie „nie podlegającej dyskusji i nie noszącej marki żadnego poszczególnego państwa". Generał połączył to z propozycją wspólnej waluty europejskiej, tj. „systemu monetarnego odpowiadającego odradzającej się ekonomice i finansowej potędze Europy". Posunięcie niebywale śmiałe. Zaatakowanie dolara — de Gaulle zdawał sobie z tego sprawę — było uderzeniem w najczulszy punkt Stanów Zjednoczonych. Zaogniało to sytuację między obu krajami. Wyjazd Couve de Murville'a do Waszyngtonu w dwa tygodnie później nie mógł złagodzić tego, co się stało. „De Gaulle kopnął Stany Zjednoczone w podbrzusze" — pisał amerykański tygodnik „Time". Rzecz nie kończyła się bowiem tylko na słowach. Francuskie Ministerstwo Finansów zakomunikowało, że ma zamiar przystąpić do rekonwersji około 400 milionów dolarów na złoto, którego zażąda od Amerykanów. Rzecz sama w sobie nie byłaby jeszcze groźna dla amerykańskiego skarbu państwa, którego zapasy wynosiły wtedy około 16 miliardów dolarów w złocie, jednakże Paryż mógł znaleźć naśladowców. Co stałoby się, gdyby tak wszyscy posiadacze papierowych dolarów zaczęli się zgłaszać po złoto? Jest to naturalnie absurd, ale trochę amatorów mogłoby się przecież znaleźć. Wtedy rezerwy złota USA uległyby dalszemu zmniejszeniu, a co za tym idzie, spadłoby pokrycie dolara i diabli wzięliby zaufanie do podstawowej waluty świata kapitalistycznego. Cały ten proces zaczął się notabene już pod koniec 1964 r., gdy Francuzi podczas wrześniowej sesji Międzynarodowego Funduszu Walutowego domagali się uznania obok dolara innych jeszcze walut, w tym franka, za środki lokowania rezerw monetarnych poszczególnych krajów. Propozycję tę jednak odrzucono. Teraz de Gaulle osobiście angażował się w ofensywę. Jego głównym celem doraźnym było zmuszenie Stanów Zjednoczonych do zahamowania eksportu kapitałów, co ipso facto zmniejszyłoby inwestycje USA w Europie i we Francji. Zahamowanie takie musiałoby zaś nastąpić, gdyby. Amerykanie zaczęli się obawiać zwiększania ilości dolarów na rynkach światowych. Im więcej bowiem byłoby na tych rynkach dolarów w obiegu, tym więcej kontrahenci mogliby w zamian żądać złota od USA. Wszystko to było jednak raczej teorią. De Gaulle wywołał pewne zaniepokojenie w Anglii, obawiającej się skutków takiej operacji dla funta szterlinga, ale czas pokazał, że amatorów wymiany dolarów na złoto było mniej, niż sądzono. Dolary były poszczególnym krajom potrzebne do rozliczeń bieżących. W rezultacie w pierwszych miesiącach roku na różnych giełdach rozpętała się spekulacja. M. in. sprzedawano na masową skalę funty, co pociągnęło za sobą częściowy spadek ich kursu. Były i inne następstwa. Stany Zjednoczone, zaniepokojone deficytem w swym bilansie płatniczym, zaczęły obciążać podatkami turystów udających się za granicę i wprowadziły pewną kontrolę nad lokowaniem kapitałów w innych krajach. Zjawiły się projekty zmniejszenia amerykańskiej pomocy dla zagranicy, opodatkowania pożyczek banków USA itp. Wywołało to jeszcze większą niechęć zainteresowanych kół finansowych do de Gaulle'a. On jednak, za radą wspomnianego już poprzednio ekonomisty Jacquesa Rueffa, trwał przy swoim. Projekt francuski otrzymał nazwę „złotej zasady". Wartość pieniądza byłaby według Rueffa zagwarantowana przez niezmienną wartość złota, co teoretycznie wzmocniłoby światowy system monetarny, gdyż ilość pieniędzy byłaby zależna od ilości złota, a to z kolei zapobiegałoby nadmiernemu wydatkowaniu, ale mogłoby też sparaliżować handel międzynarodowy ze względu na zbyt szczupłą ilość złota na świecie. Rueff znalazł radę i na to. Proponował podniesienie dwukrotne, a nawet trzykrotne obowiązującej dotąd ceny złota. Pomysł ten zaatakowano ze wszystkich stron. Zarzucano mu, że rozpętałby natychmiast wojnę gospodarczą, gdyż jedne kraje żądałyby od drugich zwrotu długów w złocie. Inne, broniąc się, wprowadziłyby zakaz wywozu złota, podniosłyby taryfy celne, ograniczyły handel zagraniczny. Największe straty poniosłyby kraje, które, jak NRF, Japonia czy Kanada, mają bardzo duże zapasy dolarów. Zyskałyby tylko dwa państwa: ZSRR i Republika Południowej Afryki, będące wielkimi producentami złota. W ramach generalnej dyskusji obejmującej cały świat prezydent Johnson w swoim orędziu gospodarczym do Kongresu powtórzył aż 6 razy, że Stany Zjednoczone nie zgodzą się na zmianę ceny złota. W odpowiedzi na to Francuzi sprecyzowali swój projekt. Żądali stworzenia tak zwanej „złożonej jednostki rezerwowej", CRU (Composite Reserve Unit), która obowiązywałaby na miejsce dolara w rozrachunkach międzynarodowych. Kraj dysponujący większymi rezerwami złota mógłby przy tym systemie grać większą rolę od innych. W sierpniu amerykański sekretarz skarbu Henry Fowler zaproponował zwołanie międzynarodowej konferencji monetarnej dla rozwiązania problemu. Francuzi odrzucili tę propozycję, wiedzieli bowiem, że nie mają szans wygrania. W Międzynarodowym Funduszu Walutowym ważne decyzje zapadają większością 80 proc. głosów. Każde państwo dysponuje 250 głosami plus jednym za każde 100 tyś. dolarów wkładu do Funduszu. Stany Zjednoczone mają przy takiej organizacji 25 proc. głosów, a Francja... 5. Aby wygrać, Francuzi musieliby zmontować całą koalicję antyamerykańską, na co nie mieli szans. De Gaulle nie przyjmował nigdy bitwy w niewygodnych dla siebie warunkach. W 1965 r. toczył ją więc, kierując na Amerykanów ogień skoncentrowany na tej pozycji, która była w ich ugrupowaniu najsłabsza. Odpłacali mu w podobny sposób. Nie tylko z nimi miał jednak starcia. W tych dniach lutowych umarł w wieku 98 lat generał VVeygand. De Gaulle odmówił zgody na mszę pod kopułą Pałacu Inwalidów. Weygand skapitulował w 1940 r. i współdziałał z nieprzyjacielem. Francja nie mogła mu tego zapomnieć. Decyzja de Gaulle'a wywołała całą serię incydentów. Tym razem demonstrowała skrajna prawica. Starcie to nie było wygodne ze względów taktycznych, gdyż z racji marcowych wyborów miejskich głosy prawicy były gaullistom bardzo potrzebne. Ich partia — UNR — była dość szczególnym tworem. W 1958 r. bano się napływu zbyt wielkiej liczby elementów faszyzujących i dlatego postanowiono, że UNR nie będzie partią masową, lecz kadrową. Nie szukano więc członków, nie kaptowano. Programu też nie było, gdyż gaullizm ograniczał się jedynie do wierności dla generała i popierania jego posunięć. Partia nie miała jednoosobowego kierownictwa. Na jej czele stał dyrektoriat złożony najpierw z 13, a później z jeszcze większej liczby osób. Byli wśród nich: Michel Debré, Roger Frey, Jacques Chaban-Delmas, Albin Chalandon, Jacques Baumel. Czym była właściwie ta partia? Jacques Chapsal utrzymuje, że „nowoczesną formą apolityczności", „partią zajętą techniką": „UNR to radykalizm plus wiedza polityczna". Jest to bez wątpienia grupa technokratów związana ściśle z kapitalizmem, z niego się wywodząca i przezeń utrzymywana. Mówienie w tych warunkach o apolityczności byłoby bardzo naiwne. Po prostu marka taka jest tej partii potrzebna dla swobody manewru i przyciągania jak najszerszego kręgu wyborców. Sensem istnienia UNR są bowiem wyłącznie wybory, to znaczy wygrana wyborcza. Ponieważ jednak do wyborów trzeba iść pod jakimś hasłem, więc i tym razem znajduje się takowe. — Podstawową sprawą jest wyeliminowanie z zarządzania sprawami publicznymi na wszystkich szczeblach reżimu partyjnego... Nie należy się poddawać stałej trosce o utrzymanie przejściowej koalicji, która powstała jedynie w celu zdobycia miejsc u władzy i która może trwać wyłącznie pod warunkiem nierobienia nic — mówi Georges Pompidou w telewizyjnej pogawędce „przy kominku". Jest to oczywiście atak na skoalizowane partie lewicy. Bez powodzenia. UNR nie osiągnęła tego celu. W 1965 r. w 158 największych miastach Francji (poza Paryżem, gdzie prezydent Zarządu Miejskiego nie ma prawa do tytułu mera) podział merostw po wyborach był następujący: UNR — 25 (+1) merostw, komuniści — 34 ( + 9), MRP — 13 (+ 1), radykałowie — 15 (—3), niezależni — 33 (utrzymali swój stan posiadania), SFIO — 38 (—8). Dla partii rządzącej nie jest to wielki sukces. Lewica jeszcze raz wykazała, że skupiona razem potrafi zadawać ciężkie ciosy partii rządzącej. W tym czasie zaczynają krążyć po Paryżu pierwsze pogłoski o jakichś rozdźwiękach między de Gaulle'em a Pompidou. Podobno szef rządu krytykował generała za zbyt lekceważący stosunek do wyborów marcowych, które w oczach wszystkich stanowiły test do grudniowego boju o fotel prezydencki. Tu i ówdzie przebąkiwano, że Pompidou może być następcą generała w Pałacu Elizejskim. Niepewność zwiększał fait, iż sam de Gaulle nie odzywał się ani słowem i nie ujawniał swych zamiarów. Nikt nie wiedział więc, czy będzie kandydował, czy nie. Miał już 75 lat, każda decyzja była więc możliwa. Na konferencji prasowej 4 lutego 1965 r. zapewnił ironicznie swoich przeciwników: — Mam się nieźle, ale nie bójcie się, nadejdzie taki dzień, w którym i ja umrę. Poza tym nie mówił nic o swoich planach. Gubiono się więc w domysłach. Generał milczał. 1 kwietnia opuścił Paryż ambasador Siergiej Winogradow, jeden z najstarszych przedstawicieli dyplomatycznych przy de Gaulle'u. Znali się właściwie od 1941 r. W okresie pobytu de Gaulle'a w Colombey, w ciągu owych długich 12 lat „wygnania", Winogradow niejednokrotnie składał de Gaulle'owi wizyty i dyskutował z nim nad różnymi sprawami. Był też postacią nader popularną w paryskich kołach towarzyskich, w których żadna impreza nie odbywała się bez niego. Zbliżenie między Francją a krajami socjalistycznymi postępowało naprzód. W tych dniach przebywała we Francji polska delegacja handlowa. Mówiono o możliwościach zwiększenia eksportu naszych artykułów, postanowiono pogłębić wzajemne kontakty. Przedstawiciele Polski rozmawiali z ministrami: spraw zagranicznych Couve de Murvillem, przemysłu Bokanowskim, finansów Giscardem d'Estaingem i rolnictwa Pisanim, jak również z dyrektorami zakładów Schneider-Creusot i innych. Ku wyraźnemu zaniepokojeniu NRF rejestrowano również zbliżenie Francji na platformie gospodarczej z Niemiecką Republiką Demokratyczną. W dzienniku „Monde" ukazało się kilka artykułów wskazujących wręcz na celowość uznania NRD. Francuzi zwiększyli swój udział w Targach Lipskich. Zawarto szereg transakcji. Przyjazne kroki następowały też w kierunku innych krajów socjalistycznych. W styczniu złożyli kolejne wizyty w Paryżu rumuński minister spraw zagranicznych Corneliu Manescu i jego węgierski kolega Janos Peter. W obu wypadkach na porządku dziennym spotkań były porozumienia ekonomiczne i kulturalne. W tym samym okresie zapoczątkowane zostało zbliżenie między Francją a Zjednoczoną Republiką Arabską. Paryż zabrał się do naprawiania dawnych błędów, a zwłaszcza fatalnego kroku w postaci napaści na Egipt w 1956 r. Francuskim wysłannikiem dobrej woli był w styczniu eks-premier Edgar Faure. Odbył on rozmowę z prezydentem Naserem i w wywiadzie udzielonym agencji MENA stwierdził, że „na drodze wiodącej do bliskiej współpracy między obu krajami usunięte zostały wszelkie przeszkody". Faure jest specjalistą od tego typu misji. Jego wizyta w Chinach poprzedziła m. in. nawiązanie stosunków dyplomatycznych między Paryżem a Pekinem. Bardzo ważnym wydarzeniem w tej serii posunięć dyplomatycznych była wizyta ministra spraw zagranicznych ZSRR Andrieja Gromyki 25 kwietnia 1965 r. Stanowi ona ważny punkt w procesie zbliżenia między Paryżem a Moskwą. Zaczął się on właściwie od rozmowy, jaką 23 grudnia poprzedniego roku przeprowadził premier Kosygin z francuskim ambasadorem w Moskwie Philippem Baudetem. Szef rządu ZSRR mówił o zgodności poglądów francuskich i radzieckich w wielu ważnych sprawach międzynarodowych, jak problem pokoju w Wietnamie czy wciąganie Bundeswehry do sił zbrojnych NATO i sprawa je'j nuklearyzacji. Zdaje się, że uzgodniono wtedy zasadę wzajemnego konsultowania się w kwestii doprowadzenia do pokojowego rozwiązania kryzysu wietnamskiego. Wkrótce potem oba kraje porozumiały się w sprawie jednolitego systemu telewizji kolorowej. Związek Radziecki zaaprobował system francuski SECAM, odrzucając ofertę amerykańsko-bońską QUAM. Stało się to na wiedeńskiej konferencji radiołączności. gdzie w ślad za ZSRR poszli przedstawiciele jeszcze 15 krajów. W praktyce powoduje to rozdział programów nadawanych przez oba systemy w przyszłości, a tym samym stanowi ważny krok polityczny. Niemiecka Republika Federalna, mająca system QUAM, nie będzie mogła nadawać swych programów dla NRD, Stany Zjednoczone dla ZSRR i na odwrót. Adaptacja systemów jest bardzo kosztowna. Z punktu widzenia de Gaulle'a SECAM przybliża współpracę Europy między Atlantykiem a Uralem, przynajmniej na telewizyjnej platformie, z wyłączeniem NRF. W tym samym czasie na miejsce ambasadora Winogradowa, żegnanego przez de Gaulle'a z rzadko spotykaną u niego serdecznością, przybył ambasador Walerian Zorin, który w poważnym stopniu przyczynił się do dalszego zbliżenia i przygotowania wizyty ministra Gromyki. Naturalnie pozostały ważne punkty rozbieżności. Francja w dalszym ciągu wysuwała na czoło swej polityki zasadę „Europy ojczyzn" niezależnej od „dwóch bloków". Nie miała też zamiaru uznać Niemieckiej Republiki Demokratycznej na równi z NRF, ani podpisać układu moskiewskiego o zakazie prób z bronią jądrową na ziemi i w powietrzu, ani zmierzać do dezatomizacji Europy czy tworzenia jakichkolwiek stref bezatomowych na naszym kontynencie. Niemniej jednak obie strony postanowiły szukać kontaktów na platformie tego, co je łączy, i unikać jałowego bezruchu z racji tego, co je dzieli. Duże znaczenie miała tu bez wątpienia wyraźna ewolucja stanowiska de Gaulle'a wobec Niemiec zachodnich. Francja 1965 r. odmawiała swego dalszego udziału w zimnej wojnie. Zbliżenie ważne było dla Francuzów również z powodu sytuacji wewnętrznej w okresie poprzedzającym wybory prezydenckie. De Gaulle chce rozładować nastroje wśród republikańskiej opozycji z komunistami na czele wykazując, że prowadzi konstruktywną, pokojową politykę, że nie zmierza wyłącznie do „force de frappe". Wszystko to otworzyło przed polityką ZSRR i krajów socjalistycznych szersze niż dotąd perspektywy ustabilizowania sytuacji w Europie, zmniejszenia w niej wpływów amerykańskich, rozszerzenia współpracy gospodarczej i kulturalnej, a przede wszystkim poskromienia militarystycznych, zaborczych, odwetowych apetytów Niemiec zachodnich. Gaullistowska Francja stanowi dla nich jedyną, naprawdę poważną zaporę wśród państw Zachodu. Kilkudniowa wizyta szefa radzieckiej dyplomacji w Paryżu wywołała szerokie zainteresowanie prasy światowej. „Jest to początek dużych zmian w równowadze europejskiej", pisał paryski „Combat". „Jeszcze jeden krok w kierunku normalizacji stosunków między obu państwami należącymi do tej samej jednostki geograficznej, do Europy" — konstatował organ UNR, dziennik „Nation". Nie brakło oczywiście niezadowolonych. Redakcja konserwatywnego „Figaro" ostrzegała de Gaulle'a przed zbyt szybkim zbliżeniem, które mogłoby „zniweczyć nadzieje na współpracę Paryża z Bonn". „Jest rzeczą normalną, że nasze dwa kraje dają przykład odwilży, która, być może, rozpoczyna się i powinna pozwolić na odnalezienie drogi do spotkania między Europą zachodnią a wschodnią" — odpowiedział malkontentom i przeciwnikom zbliżenia minister spraw zagranicznych Couve de Murville. „Wspólne zadanie obu państw polega na odmrożeniu tych licznych problemów, które zostały zamrożone, na niedopuszczeniu do tego, by pozostały one w wieczystych lodach... Zapraszamy Francję do uregulowania spraw bezpieczeństwa Europy" — mówił minister Gromyko na konferencji prasowej. „Pobyt nasz był nie tylko pożyteczny, lecz i przyjemny. Staramy się wnieść jak największy wkład w dzieło pokoju i zmniejszenia napięcia międzynarodowego. Wyrażamy nadzieję, że Francja i Związek Radziecki będą działały w tym samym kierunku. Poprawa naszych wzajemnych stosunków nie jest wymierzona przeciw nikomu" — dodał w jednej z kolejnych wypowiedzi. Rozmowy trwały 5 dni. Komunikat końcowy wymieniał listę spraw, jakie poruszono. W kwestii wietnamskiej obie strony doszły do wniosku, że rozstrzygnięcie może nastąpić tylko na podstawie układów genewskich z 1954 r. oraz porozumienia z 1962 r. w odniesieniu do Laosu. Jak wiado'mo, przyznano wtedy krajom Półwyspu Indochińskiego prawo do niezawisłości i suwerenności, a także ochronę przed ingerencją zewnętrzną. Mówiono dalej o różnych sprawach dotyczących bezpieczeństwa europejskiego, o ewentualnym poszukiwaniu uzgodnionego rozwiązania tych probiemów. Podkreślono wagę wzajemnych konsultacji w tych kwestiach, jak również na platformie gospodarczej, kulturalnej i naukowo-technicznej. Rozmowy były dla de Gaulle'a bardzo ważne. Dał do zrozumienia Amerykanom, że nie mogą pretendować do reprezentowania wobec ZSRR całego Zachodu; Rosjanom powiedział, że w problematyce europejskiej muszą się liczyć z Francją. Jednocześnie poprzez krytykę poczynań USA w Wietnamie de Gaulle zbliżał się do trzeciego świata; wchodził na specjalne pozycje w Afryce, Azji i Ameryce Łacińskiej. Było to ważne pod względem politycznym i gospodarczym. Szachował tym samym dyplomację amerykańską. Mistrzowska gra. De Gaulle reprezentował przecież znacznie słabszy kraj, a jednak starał się rozgrywać wszystkie atuty, jakie tylko można było w sytuacji Paryża znaleźć. Zbliżenie między Francją a ZSRR będzie w tym roku kontynuowane. Wkrótce po paryskiej wizycie ministra Gromyki dojdzie do porozumienia między francuskimi a radzieckimi naukowcami w kwestii francuskiego sztucznego satelity ziemskiego: przy umieszczeniu go na orbicie ma być użyta radziecka rakieta nośna. Jednocześnie rozszerzano stosunki kulturalne. „Krótko mówiąc, Francja ma obecnie swą politykę i jest ona opracowywana w Paryżu" — powiedział de Gaulle 27 kwietnia 1965 r. w przemówieniu, które wygłosił podczas wizyty Gromyki w Paryżu. „Ta niezależność — dodał — którą ponownie utrzymujemy we wszystkich dziedzinach, nie przestaje oczywiście zdumiewać, a nawet oburzać różne koła, dla których nadawanie Francji charakteru lennika stało się zwyczajem i regułą". A więc dla generała zbliżenie ze Wschodem jednoznaczne było z niezależnością. Horyzont między Paryżem a Bonn był zasnuty chmurami. Przez cały 1965 rok gazety obu krajów ostrzeliwują się wzajemnie cierpkimi uwagarni. Nie zmieniła tu nic wizyta złożona przez de Gaulle'a kanclerzowi Erhardowi 11 czerwca. Prawdopodobnie były to same wyrzuty. De Gaulle odwołał bowiem tymczasem udział Francji w tak zwanym „małym szczycie" partnerów „szóstki", mającym się odbyć w Wenecji. Erhardowi ogromnie na nim zależało. Podniosłoby go to w oczach wyborców NRF. Generał opóźnił też tradycyjne, doroczne oświadczenie trzech mocarstw zachodnich — USA, Wielkiej Brytanii i Francji — w sprawie problemu niemieckiego. Nieoczekiwanie zażądał, by włączono do tego tekstu sformułowanie o konieczności udziału wszystkich krajów zainteresowanych w ostatecznym porozumieniu. W 20 rocznicę zwycięstwa nad Niemcami de Gaulle nie wygłosił żadnego przemówienia, podczas gdy w Bonn oczekiwano, że powie coś, co podobałoby się między Renem a Łabą. Francja nie wysłała też przywódcom bońskim żadnej depeszy z życzeniami z okazji 15 rocznicy powstania NRF. Wszystko to irytowało do żywego Erharda i jego ekipę. Postępowanie Bonn irytowało z kolei, w stopniu wcale nie mniejszym, generała-prezydenta. Tak na przykład minister Schröder, do którego de Gaulle zawsze miał szczególną antypatię, wygłosił na dwa tygodnie przed jego wizytą przemówienie, w którym lansował tezy diametralnie przeciwne poglądom de Gaulle'a. Domagał się więc zwiększenia uprawnień Parlamentu Europejskiego w Strasburgu, stworzenia Federacji Europejskiej, ograniczającej suwerenność poszczególnych członków w sprawach zagranicznych i wojskowych, dopuszczenia Anglii do EWG, zacieśnienia więzi z NATO i wieczystego pozostania Amerykanów w Europie. Po co więc de Gaulle przyjeżdżał w tych warunkach do Bonn? Wydaje się, że generał miał jeszcze wtedy nadzieję, iż uda mu się przekonać swych niemieckich sąsiadów do pewnych przynajmniej spraw. Zawsze im mówił, że „Wspólny Rynek to Francuzi, Niemcy i trochę sosu dokoł a". Tak wyrażał się o innych partnerach. Tylko Francja i NRF mają uzupełniające się przemysły. Ich współpraca jest więc niezmiernie ważna i generał nie chce z niej zrezygnować. Trzeba ich przekonać, że „ponadpaństwowość" jest bzdurą. Wiedział zresztą, że przy swoim nacjonalizmie sami w to nie wierzą, ale dla Hallsteina jest to warunek forsowania hegemonii NRF w Europie zachodniej. Pod płaszczykiem ponadpaństwowosci — monopol NRF. Trudna gra, zwłaszcza że wplątała się tu i „runda Kennedy'ego", która miała rzekomo złagodzić w stosunku do USA i Anglii „dyskryminacyjne" skutki Wspólnego Rynku. Erhard był tuż przed przybyciem de Gaulle'a do Bonn w Waszyngtonie. Wrócił stamtąd „napompowany" w kwestii „rundy". Nie ustąpi ani o milimetr. A dla de Gaulle'a „runda Kennedy'ego" to wyłącznie walka Amerykanów o korzystne dla nich cła, to — jak się wyraził — „olbrzymi kamień USA wrzucony do europejskiej sadzawki". Są jednak i względy praktyczne w tych bońskich rozmowach de Gaulle'a. Francja była drugim pod względem wielkości dostawcą broni dla NRF. Daleko wyprzedziła już Anglię. Zbliża się do poziomu dostaw Stanów Zjednoczonych. Nie wolno zaniedbać tej intratnej dziedziny. Europa zachodnia może istnieć pod warunkiem, że Amerykanie jej sobie nie podporządkują. Jeżeli Europa zachodnia stanie się atlantycka, to jej w ogóle nie będzie. Takie są przekonania de Gaulle'a. W jego koncepcji można dostrzec jak zawsze dwa wyraźne skrzydła: pierwsze — to wyzwolenie się spod hegemonii i kurateli USA istniejących od czasu wojny; drugie — to zbliżenie ze Wschodem, gdyż Europa to nie tylko segment zachodni, to całość „od Atlantyku do Uralu". Generał nigdy o tym nie zapomina. Znajduje się jednak w zaklętym kręgu, z którego nie może wyjść. Im bardziej bowiem zbliża się do Wschodu, w tym większym stopniu oddala się od NRF, a tym samym popycha ją w kierunku Amerykanów. A tego właśnie chce uniknąć. W rezultacie oba ruchy nie mogą się rozwijać w jednakowym tempie. Jeden wpływa na drugi. Niemcy federalne „uciekają" przy tym szybciej ku Amerykanom, niż Francja zbliża się do ZSRR. Jak znaleźć równowagę? Wizja de Gaulle'a nie ulega jednak zmianie na tym odcinku. Jest głęboko przekonany, że nadejdzie czas, w którym przywódcy NRF pojmą, że są Europejczykami, i dokonają sami wyboru mię dzy Ameryką a zbliżeniem ze Wschodem. „Europejska Europą to dla Niemców jedyna nadzieja przywrócenia ich jedności" — mawia generał. Zdanie to jest powszechnie znane. Gaullistowski tygodnik „Candide", pisząc o tych sprawach, ustala nawet kolejność procesu. Zwróćmy uwagę, że czyni to w czerwcu 1965 r. „Pogodzenie się dwóch państw niemieckich — stwierdza komentator tygodnika — musi być nieuchronnie poprzedzone przez pogodzenie się obu części Europy. Nigdy zaś Europa wschodnia nie pogodzi się z Europą zachodnią uzależnioną od Stanów Zjednoczonych..." Ważne w tej myśli jest to, że Francuzi zaczynają już mówić o obu państwach niemieckich. Dotąd istniała dla nich jako państwo tylko NRF. (Notabene proces zbliżenia tych państw zacznie się dopiero w 1970 r. i do tego bez uwolnienia się Europy zachodniej od wpływów USA). Dwudniowe spotkanie de Gaulle'a z Erhardem nie przyniosło w tych warunkach żadnych rezultatów. Najbardziej wścibscy komentatorzy nie zdołali o tym epizodzie napisać niczego poza stwierdzeniem fiaska i przypomnieniem, że już przed laty w zbliżeniu między Adenauerem a de Gaulle'em brakło podstaw do rzeczywistej współpracy między obu krajami. 19 września 1965 r. Ludwig Erhard został ponownie kanclerzem NRF. Nie wróżyło to żadnych postępów politycznych między Bonn a Paryżem. Rozwijały się natomiast stosunki gospodarcze. Alliance commerciale" — „sojuszem handlowym" — nazwała to w swym tytule bońska „Die Zeit". Francja stała się w tym roku czołowym partnerem handlowym NRF. Nawet przed Stanami Zjednoczonymi. Ta zaskakująca sprzeczność między polityką a gospodarką obu krajów wprawiała w zakłopotanie obserwatorów. „Francja i Republika Federalna to małżeństwo, w którym, choć rozwód jest wysoce nieprawdopodobny, każdy z małżonków idzie w swoją stronę" — pisał poważny periodyk amerykański „Foreign Affairs" z grudnia 1965 r. Sformułowanie trafne w swej istocie. Problem polega jednak aa tym, jak długo takie małżeństwo może istnieć? Jedną z najważniejszych kości niezgody między Paryżem a Bonn była kwestia Wspólnego Rynku. „Szóstce" nie udawało się w żaden sposób uzgodnić cen produktów rolnych. Jest to zagadnienie ogromnie skomplikowane. Francja ma bowiem największe w Europie zachodniej nadwyżki rolne, a jednocześnie najniższe ceny. W tych warunkach Paryż zyskałby na opłatach importowych, podczas gdy inne kraje poniosłyby straty. NRF i trzy kraje Beneluksu były już w pewnym momencie, podczas obrad na przełomie czerwca i lipca 1965 r., skłonne do kompromisu w zamian za korzyści przemysłowe, ale sprzeciwiły się temu Włochy. Przy tej okazji doszło do ostrej wymiany zdań między Couve de Murvillem a Hallsteinem, który mawiał o sobie, że jest „symbolem ponadnarodowej Europy" i „pierwszym europejskim premierem". Nic bardziej nie mogło irytować generała i gaullistów. — Nie chcemy Europy ponadnarodowej. Narody istnieją. Są Włosi i są Niemcy. To trwa tysiąc lat, dwa tysiące lat. To nie może ot tak sobie zniknąć... Tworzenie Europy ponadnarodowej oznaczałoby, że chcemy zniknąć. Fuzja też nie jest możliwa. Konfederacja dla Europy — tak, ale nie fuzja. Czym byłoby mające swą siedzibę w Strasburgu takie ponadnarodowe Zgromadzenie, które nie miałoby żadnego realnego wpływu na interesy państwowe Paryża, Rzymu czy Brukseli? Prowadziłoby to do nikąd. Można sobie wyobrazić taki dziwoląg, w którym technokraci, rekrutowani w drodze kooptacji, sprawowaliby rządy zza swych biurek. Można wygłaszać przemówienia na temat Europy ponadnarodowej. To nie jest trudne: łatwo robić z siebie Jasia-Zielone- Ucho! — mówił w tym czasie de Gaulle do deputowanych na jakimś przyjęciu. Ostatni epitet odnosił się do Hallsteina i Schrodera, do których ta wypowiedź oczywiście doszła. Tak więc nie można było osiągnąć kompromisu w sprawie uruchomienia w 1967 r. rolniczego wspólnego rynku, mimo że w 1964 r. porozumiano się już co do zasady. Dla każdego obserwatora tych starć jest rzeczą jasną, że w oczach de Gaulle'a głównym antagonistą były nadal Stany Zjednoczone. W 1965 r. szczególną irytację w Waszyngtonie wywołało stanowisko Francji wobec SEATO, na którego majową sesję Francuzi nie wysłali w ogóle delegacji. Ograniczyli się do skierowania na obrady wyłącznie obserwatora, który odmówił swego udziału w sformułowaniu końcowego komunikatu. W ten sposób de Gaulle zademonstrował praktycznie sprzeciw Pałacu Elizejskiego wobec wojny wietnamskiej. Tytułem represji władze sajgońskie zamknęły znajdujący się tam francuski ośrodek kulturalny i wydaliły korespondenta AFP, Jeana Ageorgesa. Oczywiście w Paryżu wiedziano, że za tymi demonstracjami złego humoru kryją się Amerykanie. Gdy w maju doszło do interwencji amerykańskiej w Dominikanie, de Gaulle bez wahania potępił ten krok na posiedzeniu rządu. Boje generała na forum Wspólnego Rynku odbijały się bezpośrednio na koncepcjach gospodarczych i politycznych USA. Wspomniana już „runda Kennedy'ego", czyli cykl negocjacji nad problematyką celną, miała doprowadzić do linearnej obniżki ceł o 50 proc. Stanowiło to novum, gdyż dotąd dyskutowano wyłącznie na zasadzie „product for product", czyli „towar za towar". Teraz otwierała się droga do szerokiej redukcji ceł, czyli do intensyfikacji wymiany handlowej, a co za tym idzie, do stabilizacji na rynkach światowych. De Gaulle dostrzegał pożyteczne strony forsowanego przez Amerykanów Trade Expansion Act, ale jednocześnie wiedział, że umacnia to pozycję USA, bez których cała rzecz byłaby nie do pomyślenia. Z dwóch ewentualności (korzyści i partnerstwo z USA albo trudniejsze status quo bez Waszyngtonu) — generał wybiera tę drugą. I batalia toczy się na całym froncie. Nie uzgodniono nie tylko cen artykułów rolnych, lecz także przemysłowych, a zwłaszcza „listy wyjątków", tj. tych artykułów, które nie mają w żadnym wypadku podlegać obniżkom ceł. Gordyjski węzeł. Tytułem represji Amerykanie grożą Francuzom zmniejszeniem swej pomocy dla krajów Afryki francuskojęzycznej (wydali na to około 150 milionów dolarów w 1964 r.), bojkotem linii transportowych, a zwłaszcza lotniczych (50 milionów dolarów), propagowaniem bojkotu turystycznego (119 milionów dolarów), wysunięciem żądania zwrotu długów z okresu... pierwszej wojny światowej wraz z procentami (4,5 miliarda dolarów). Lista ta dowodzi, do jakiego stopnia zaogniona była w 1965 r. atmosfera między obu krajami. — Ameryka — powiedział de Gaulle do kilku deputowanych UNR, którzy złożyli mu w czerwcu 1965 r. wizytę — był to teren dziewiczy, na którym pionierzy znaleźli trochę kości czerwonoskórych, przez nich zresztą zamordowanych. Trochę później trzeba tam było wojny domowej, która notabene ciągnie się do dnia dzisiejszego. We wrześniu 1965 r. George Ball, druga po sekretarzu stanu osobistość USA, przybył do Paryża dla złagodzenia sporu. „Poglądy obu państw są nadal rozbieżne, a nawet chwilami sprzeczne" — pisała w podsumowaniu tej wizyty „Nation". W satyrycznym piśmie „Le Canard Enchaîné" ukazała się karykatura, na której wyniosły i ogromny de Gaulle rzuca przez ramię komuś niewidocznemu: „Mr. Ball, proszę zostawić w sekretariacie adres pańskiego szefa. Wyślemy mu list". 9 września 1965 r., na 12 od 1958 r. konferencji prasowej, de Gaulle ku irytacji Amerykanów znów mówił o konieczności zreorganizowania NATO. Niedwuznacznie dał też do zrozumienia, że w 1969 r. Francja może wycofać się z bloku, gdy termin paktu wygaśnie. Ciężki cios, jeśli wziąć pod uwagę, że w gruncie rzeczy przez te wszystkie lata cały system sojuszów wojskowych Zachodu opierał się na Francji, stanowiącej ośrodek newralgiczny tych poczynań i mieszczącej u siebie ich czynnik wykonawczy w postaci sztabu NATO w Fontainebleau. W Waszyngtonie i Londynie rozległy się głosy o konieczności przeniesienia tego sztabu gdzieś indziej, poza Francję. Będzie to wymagało przebudowy całej koncepcji... W tydzień po owej konferencji prasowej Paryż, zgodnie z zasadą hydroterapii politycznej, owych wspomnianych już wielokrotnie zimnych i gorących natrysków, usiłuje złagodzić napięcie i wyraża zgodę na uczestnictwo we wspólnym systemie „wczesnego ostrzegania" przed atakami lotniczymi. W tym celu Francja wpłaca do kasy NATO 180 milionów franków. Gest kurtuazyjny, który niewiele zmienia, gdyż wkrótce potem Francuzi odrzucają propozycje McNamary w sprawie utworzenia stałego komitetu decydującego o sprawach nuklearnych. De Gaulle dostrzega w tym „selected committee" nową okazję dla Bundeswehry, która wśliznęłaby się w takim wypadku do zamkniętych dla niej rejonów atomowych NATO. A więc kategoryczny sprzeciw. Francja jest już w tym czasie w bloku atlantyckim raczej formalnie. Nie ma w jego organizacji wojskowej ani francuskiej marynarki woiennej, ani lotnictwa. Z 4 dywizji wojsk lądowych pozostały tylko 2. Francuzi bojkotują też systematycznie vfszystkie manewry wojskowe paktu. Amerykanie likwidują więc stopniowo swe bazy i instalacje we Francji. Ewentualność bloku bez udziału francuskich sił zbrojnych przestała być tajemnicą wojskową. Dyskutuje nad tym już otwarcie cała prasa światowa. Batalię ze Stanami Zjednoczonymi rozwija de Gaulle również na innych frontach. Jednym z nich są Chiny. Minister stanu André Malraux odbył podróż do Pekinu, gdzie Francuzi oferowali Chińczykom usługi w kwestii wprowadzenia ChRL do Organizacji Narodów Zjednoczonych. W toku swej konferencji prasowej de Gaulle stwierdził wyraźnie, że uznaje tylko jedne Chiny. Wyspy Taiwan nie uważa za oddzielne państwo, lecz za prowincję opanowaną przez rebeliantów czangkajszekowskich. Posunięcie to godziło oczywiście w prestiż USA, ale nie przyniosło Francji oczekiwanych korzyści. De Gaulle sądził bowiem, że w zamian za takie poparcie uzyska daleko idący sukurs Chin w trzecim świecie. Nic takiego nie nastąpiło. Zbliżająca się już „rewolucja kulturalna" absorbowała uwagę przywódców chińskich do tego stopnia, że nie reagowali na grę Paryża. Dyplomacja francuska torowała więc sobie tę drogę sama. We wrześniu zjawiła się w Paryżu delegacja wojskowa ZRA. Zlikwidowano spory wokół zwrotu uwłaszczonego kilka lat temu przez rząd egipski mienia francuskiego. Przystąpiono do rokowań nad przyszłą współpracą polityczną i gospodarczą. Banki francuskie otworzyły Kairowi 120- milionowy kredyt na różne przedsięwzięcia przemysłowe. Kroki te wskazują na daleko idącą aktywność dyplomacji francuskiej, która szuka wszelkich nadających się możliwości czynnych działań. We wrześniu 1965 r. miało miejsce jeszcze jedno wydarzenie, bacznie obserwowane z różnych stron — wizyta polskiej delegacji rządowej z premierem Cyrankiewiczem na czele w Paryżu. Rozmowy polsko-francuskie w Paryżu nie przyniosły żadnych sensacyjnych wyników, a jednak miały znaczenie. Teraz dopiero, po upływie wielu lat, de Gaulle dotarł do punktu, w którym o bezpieczeństwie w Europie miały decydować kraje sąsiadujące z Niemcami. Spełniała się jego zasadnicza wizja. Była to więc nie konkluzja, ale początek realizacji podstawowego założenia politycznego generała. Dla Polski istotne było praktyczne odnowienie więzi łączących ją z Francją. Z radością i prawdziwą satysfakcją odbierały miliony Polaków przypominane przez francuskie radio i telewizję oraz prasę znane stanowisko de Gaulle'a w kwestii naszych granic zachodnich. Do praktycznej strony rozmów należało wysunięcie przez naszą delegację projektu strefy bezatomowej, która objęłaby Polskę, Czechosłowację i oba państwa niemieckie. Podkreślone zostały też problemy związane z rozbrojeniem i bezpieczeństwem europejskim. Niewiele wizyt w Paryżu przebiegało w tak serdecznej i przyjaznej atmosferze. Było w niej coś z odnalezienia się po latach dobrych, starych przyjaciół, coś, co wykraczało poza ramy protokołu dyplomatycznego. „Oficjalna wizyta, z którą przybył Pan do Paryża — mówił de Gaulle — jest dla nas pod każdym względem doniosłym wydarzeniem. Jest ona doniosła dla nas z punktu widzenia naszego kraju, ponieważ to, czym jest Polska, jakie są jej cierpienia i sukcesy — zawsze w najwyższym stopniu interesuje i wzrusza Francję... Jakże nie miałbym w związku z tym przypomnieć tutaj najdobitniej ostatniej wojny, kiedy przeżywaliśmy jednocześnie ciężkie próby, mieliśmy wspólne nadzieje i wspólnie podejmowaliśmy wysiłki, by odnieść to samo zwycięstwo? Jakże również nie miałbym powiedzieć, jak wielki podziw budzi wśród nas ogromny wysiłek w dziele odbudowy i rozwoju waszego kraju? Z drugiej strony, obecność Pana tutaj zdaje się podkreślać kapitalny w naszych oczach fakt — że żadnemu z naszych obu krajów, świadomych od stuleci swojej wartości, żadne względy natury ideologicznej i systemy polityczne danej chwili, jakiekolwiek dzieliłyby je różnice, nie zdołają przeszkodzić, by pozostawały wobec siebie tym, czym są rzeczywiście w swej najgłębszej istocie, i tak siebie widziały nawzajem... Chociaż nie mogę pominąć okoliczności, że w dzisiejszych czasach wspólne poczynania Polski i Francji w dziedzinie politycznej, ekonomicznej i kulturalnej są naturalnie sprawą skomplikowaną, muszą z konieczności postępować stopniowo, gotowi jesteśmy z naszej strony rozwijać je obecnie i w przyszłości. Jesteśmy bowiem przekonani, że w ten sposób dobrze przysłużymy się przede wszystkim naszemu krajowi i — jeśli wolno mi dodać — również Waszemu, a także przez to samo sprawie naszej Europy, i wreszcie sprawie pokoju i równowagi na całym świecie". Toast ten zakończył generał trzema słowami wypowiedzianymi po polsku: „Niech żyje Polska!" W tym krótkim tekście odnajdujemy dwa podstawowe elementy gaullistowskiego kredo. Przypomnienie, że ideologie i „systemy polityczne danej chwili" nie mają znaczenia, gdyż narody pozostają narodami, oraz że Europa jest jedna, „nasza", wspólna. Najważniejszym wynikiem paryskiego spotkania Polaków z Francuzami we wrześniu 1965 r. było z pewnością przypomnienie światowej opinii publicznej, że Niemcy zachodnie, popierane przez Amerykanów, podtrzymują w Europie i przedłużają sztuczny stan tymczasowości i napięcia i że trzeba z tym jak najprędzej skończyć. Było to memento wymowne i mocne. Ważne dla Warszawy, ale istotne także dla Paryża, gdyż ów stan tymczasowości ogromnie ułatwiał Stanom Zjednoczonym ich politykę ingerencji w sprawy europejskie. W 1965 r. de Gaulle stoczył ciężką i zaciekłą batalię o utrzymanie swego stanowiska w Pałacu Elizejskim. Do walki wyborczej stanęło 6 kandydatów. Najpoważniejszym przeciwnikiem generała był François Mitterrand, który skupiał głosy partii lewicowych. Jean Lecanuet reprezentował koła katolickie i centrum, podobnie jak znajdujący się bardziej na prawo trzeci kandydat — Pierre Marcilhacy. Na głosy skrajnej prawicy, petainowców i ultrasów, liczył Jean-Louis Tixier-Vignancour, adwokat OAS-owski i osobistość z dawnego ministerstwa sprawiedliwości Vichy. Była i całkowicie fantastyczna kandydatura o humorystycznym zabarwieniu: niejaki pan Marcel Barbu, który jednak zebrał potrzebną ilość stu podpisów i stanął w szrankach wyborczych. Ostatecznie każdy cyrk ma swego klowna. De Gaulle, który bacznie obserwował opozycję i obawiał się kandydatury Mitterranda, mogącego ewentualnie wśród panujących we Francji nastrojów niezadowolenia zebrać potrzebną ilość głosów, zastosował oryginalną taktykę. Przez cały rok utrzymywał swych przeciwników w kompletnej nieświadomości co do tego, czy będzie się o drugą prezydenturę ubiegał, czy nie. W tym czasie umiejętnie spreparowane i lansowane pogłoski dezorientowały wyborców i wyprowadzały z równowagi przeciwników generała. Zgłoszenie kandydatury przez de Gaulle'a nastąpiło dopiero 4 listopada 1965 r., a więc na miesiąc i jeden dzień przed pierwszą turą wyborów. Błędna taktyka. Generał nie docenił sytuacji. Wybory prezydenckie potraktował jak referendum, to znaczy nie starał się przekonać wyborców, że jest lepszym kandydatem od innych, natomiast wzywał ich, by powiedzieli „tak". Batalia toczyła się na gruncie, który nie był mu znany: na ekranie telewizyjnym, z którego pozostała piątka szeroko korzystała. Miało to duże znaczenie. Dzięki telewizji każdy z kandydatów wchodził niejako do prywatnych mieszkań wyborców, był wśród nich, blisko, tuż, tuż, i mówił do nich. Obiektyw kamery TV bezlitośnie ujawnia każdy błąd lingwistyczny, każdy grymas twarzy, każde spojrzenie. Osobisty urok mówcy, jego styl, ton, barwa głosu, sposób formułowania myśli, strój, uczesanie grają nieoczekiwaną i często zaskakującą rolę. Telewizja nie wybacza mówcom, którzy tego nie rozumieją. I oto generał, który sam obmyślił i stworzył swój system wyborów prezydenckich, znalazł się nagle oko w oko z przeciwnikami, którzy byli od niego młodsi, mieli więcej walorów zewnętrznych, nie byli obciążeni zarzutami, gdyż nie rządzili, a co najważniejsze, mówili inaczej od generała. Inaczej, to znaczy w nowy, odmienny sposób. Francuscy wyborcy-telewidzowie usłyszeli po raz pierwszy inne argumenty i inną interpretację spraw państwa, jego polityki, gospodarki, kwestii socjalnych i przyszłości. Byli tym wstrząśnięci. A do tego de Gaulle nie wykorzystywał nawet całego przysługującego mu czasu. Mówił krótko, wyniośle jak z Olimpu, pewny, że i tak ma sukces w kieszeni. Omylił się. W wyniku pierwszej tury wyborów dostał 44,64 proc. głosów, podczas gdy Mitterrand miał 31,72 proc, Lecanuet — 15,57 proc, TixierVignancour — 5,19 proc, Marcilhacy — 1,71 proc. i Barbu — 1,15 proc. Wobec braku absolutnej większości de Gaulle musiał przystąpić do drugiej tury, co było niezwykle poważnym ciosem dla jego prestiżu. Władza, którą sprawował, została po raz pierwszy naprawdę zachwiana. Nie był tak popularny, jak sądził. Brak polityki socjalnej dawał mu się teraz we znaki. Był jednak w ciężkiej sytuacji nie tylko pod względem moralnym, lecz także czysto taktycznym. Jeżeli teraz jego przeciwnicy wezwą swych wyborców do głosowania na głównego kontrkandydata — Mitterranda — generał może przegrać wybory. Należało więc zabrać się do odrobienia błędów. Do drugiej tury pozostawało 14 dni. Tym razem zostały one wykorzystane. Było to, jak się wydaje, w pierwszym rzędzie zasługą premiera Georgesa Pompidou, który już nazajutrz po niefortunnych wynikach pierwszej tury włączył się osobiście do boju. 7 grudnia odbyło się pod przewodnictwem Pompidou posiedzenie najwierniejszej starej gwardii generała. Zjawili się więc: Foccart, Burin des Roziers, Guichard, Frey i inni. Obmyślono drobiazgowy plan kampanii. Uruchomiono fundusze, które Pompidou zebrał ze znanych mu źródeł, zawsze popierających gaullizm w trudnych momentach. Zaczęto drukować miliony ulotek i afiszów, wypuszczono specjalną gazetę pod nazwą „France-Avenir" (Francja-Przyszłość). Zmobilizowano środki masowego przekazu, wszystkie osobistości mniejszego i większego kalibru, wszystkich deputowanych UNR i funkcjonariuszy. Cały nacisk propagandowy położono na przyszłości, gdyż o teraźniejszości nie było wiele do powiedzenia. W tłumaczenia, dlaczego opóźniony jest program budownictwa mieszkaniowego, dlaczego ceny wciąż idą w górę, dlaczego waluta traci na wartości, dlaczego nie buduje się szkół ani szpitali, lepiej było się nie wdawać. Sprawy zagraniczne nie bardzo wchodziły w rachubę jako temat. Przeciętny Francuz nie interesuje się zbytnio polityką zagraniczną, co było fatalne dla de Gaulle'a, który tu właśnie miał sukcesy. Należało się zastanowić nad hasłami. Pompidou zakazał straszenia ludzi frontem ludowym. Stwierdził, że młodzi nie mają zielonego pojęcia co to takiego. Nie ma więc najmniejszego sensu serwować im haseł odnoszących się do spraw sprzed 30 lat. Na de Gaulle'a głosowała większość kobiet i ludzi starszych. Inni kandydaci byli młodsi i to przyczyniło się do odebrania generałowi sporej liczby głosów. Należało temu jakoś zaradzić. Pompidou nie bardzo wierzył w oddziaływanie generała na publiczność za pomocą telewizji. Głos de Gaulle'a, jego gesty, ociężałość i wiek nie były dobrymi atutami. Szef rządu zaproponował więc wielkiemu kandydatowi, by mu odstąpił część swego czasu w telewizji. Generał odrzucił tę propozycję, wobec czego Pompidou musiał improwizować własne wystąpienia publiczne tak, by „przypadkiem" dostawały się one w zasięg kamer TV. Tak na przykład zjawił się w Domu Chemii, gdzie sfotografowała go kronika filmowa. Przy okazji skomponował swą wypowiedź tak, że powstało z tego krótkie przemówienie propagandowe i wyborcze. Stworzył jeszcze kilka takich okazji. Dwoił się i troił. Tymczasem Mitterrandowi szło nie najlepiej. Lecanuet i Tixier-Vignancour tylko półgębkiem wezwali swych wyborców do głosowania na najsilniejszego z kontrkandydatów de Gaulle'a. Bardzo ważne. Było rzeczą oczywistą, że o wyniku zadecydują głosy komunistów. Pompidou nie kazał ich atakować. Nie wolno było ich zrażać. Trzeba też było pozyskać głosy tych czterech, którzy w drugiej turze już nie kandydowali. Co by było, gdyby wstrzymali się od pójścia do urn? Wtedy Mitterrand mógłby wygrać. Należało ich więc nakłonić do głosowania na generała, skoro Lecanuet, Tixier, Marcilhacy czy Barbu znikli. Za radą Pompidou de Gaulle zmienił formę wystąpień i odbył trzy kolejne spotkania z telewizyjnym redaktorem, któremu udzielił wywiadów na różne tematy. Niewątpliwie „uczłowieczyło" to generała na telewizyjnym ekranie. Należy sądzić, że wszystkie te zabiegi przyniosły mu ostatecznie zwycięstwo. W dniu 19 grudnia 1965 r. otrzymał 54,5 proc. wobec 45,5 proc, jakie padły na Mitterranda. Pyrrusowe zwycięstwo. Okazało się, że ma jednak przeciw sobie prawie połowę wyborców. W 1958 r., gdy obejmował władzę, zdobył poparcie 80 proc. wyborców, jeszcze w 1962 r. było ich w referendum 62 proc, a dziś, mimo wszystkiego, czego zdołał dokonać, obserwuje dalszy spadek swej popularności. I. do tego obecny sukces zawdzięcza w znacznej mierze zręczności swego premiera, Georgesa Pompidou, który w tym momencie stawał się nie tylko drugą po generale osobą systemu, lecz także zaczynał chodzić w aureoli zbawcy ruchu. Następstwem tych wyborów było ważne przegrupowanie polityczne we Francji. Socjaliści z SFIO oraz radykałowie łącznie z PSU skupili się w Federacji Lewicy Demokratycznej i Socjalistycznej, niezależni i republikanie ludowi w Centrum Demokratycznym. Na dawnych pozycjach pozostali komuniści i gaulliści. U progu 1966 r. Francja ma więc te 4 wielkie i liczące się formacje polityczne. Jest to w historii republikańskiej zjawisko całkowicie nowe. Spowodował je system wyborów prezydenta, które zmuszają do tworzenia koalicji. Prawdopodobnie jest to początek upraszczania się wielopartyjnego systemu francuskiego. 8 stycznia 1966 r. Charles de Gaulle rozpoczyna formalnie drugą prezydenturę. Kadencja siedmioletnia, a więc preliminowana do 1972 r. Generał miałby wówczas 82 lata. Teraz ma 76, ale czuje się znakomicie i po przełknięciu goryczy ostatnich wyborów zabiera się z miejsca do porządkowania spraw Republiki. Najpierw rekonstrukcja gabinetu. Premierem pozostaje Georges Pompidou, ale dotychczasowy minister gospodarki i finansów Giscard d'Estaing ustępuje miejsca wiernemu i zawsze gotowemu do działania Michelowi Debré. Odszedł także minister Pisani, który swój resort rolnictwa przekazał teraz Edgarowi Faure, a sam objął sprawy rozbudowy kraju. Usunięto jeszcze kilku innych z mniej istotnych stanowisk. Ministerstwo Spraw Socjalnych powierzone zostało Jeanowi-Marcelowi Jeanneneyowi. Reszta ekipy pozostała bez zmian. André Malraux (minister stanu do spraw kultury), Louis Joxe (reformy administracji), Maurice Couve de Murville (sprawy zagraniczne), Roger Frey (sprawy wewnętrzne), Pierre Messmer (obrona), Christian Fouchet (oświata), Raymond Marcelim (przemysł), Alain Peyrefitte (badania naukowe, atomowe i przestrzenne), Jacques Marette (łączność), François Missoffe (młodzież i sport) trzymali się generała. Był to gabinet właściwie jednopartyjny. Poza Edgarem Faure ze Zrzeszenia Demokratycznego i Marcellinem z ugrupowania Niezależnych Republikanów — wszyscy byli gaullistami. Prasa nazwała to „gaullizacją" rządu. Nie wróżyła też temu gabinetowi dłuższej egzystencji. Opierał się na zbyt wąskiej bazie politycznej i społecznej. Pompidou usiłował to złagodzić, oferując Giscardowi d'Estaing zastępcze stanowisko, ale ten nie wyraził zgody i przeszedł do opozycji, którą będzie z biegiem czasu coraz wyraźniej akcentować. Trzeba więc było kaptować sobie zwolenników. Już nazajutrz po wyborach ogłoszona została powszechna amnestia dla OAS-owców, których pewna liczba przebywała jeszcze w więzieniach. Wyszli prawie wszyscy. Pozostawiono pod kluczem tylko najważniejszych przywódców. Krok był więc połowiczny: nie zjednał de Gaulle'owi skrajnej prawicy, która domagała się wypuszczenia wszystkich więźniów z Salanem, Challe'em, Jouhaudem i innymi generałami na czele, rozdrażnił natomiast lewicę, dopatrującą się w tym akcie próby koncentracji sił ultrasowskich pod egidą generała- prezydenta. Na froncie socjalnym jego sytuacja pogarszała się w miarę upływu czasu. 10 stycznia 1966 r. centrale związkowe CGT i CFDT, powstała w październiku 1964 r. z dawnych chrześcijańskich związków CFTC, ogłosiły komunikat o swym porozumieniu w kwestii „celów walki". Wydarzenie dużej wagi. Obie centrale wysuwały teraz nie tylko tradycyjne postulaty dotyczące takich dziedzin, jak płace, czas pracy, podatki i zatrudnienie, lecz także konkretny program polityczny i ekonomiczny. Była to zapowiedź szeroko zakrojonej ofensywy przeciw systemowi gaullistowskiemu. Sprzymierzone centrale domagały się teraz zwiększenia inwestycji publicznych o charakterze socjalnym, na mieszkania, służbę zdrowia i oświatę, negocjacji na temat realnych płac i warunków pracy, zniesienia dysproporcji w płacach spowodowanych przez tak zwaną rejonizację (w różnych regionach Francji istnieją różne wynagrodzenia za tę samą pracę), a także rozszerzenia uprawnień związków zawodowych w przedsiębiorstwach. Zakres działania organizacji związkowych został bowiem w okresie V Republiki bardzo poważnie zmniejszony. Jednym z bardzo istotnych problemów była kwestia płac ruchomych. Szło mianowicie o najniższe uposażenia, które od lat pięćdziesiątych regulowano w zależności od wzrostu cen. Od 1960 r. negocjacje między związkami zawodowymi a pracodawcami i państwem stawały się coraz rzadsze. Z biegiem czasu wskaźnik płac, ustalający minimum wynagrodzenia, stał się nieaktualny, przestarzały i przestał odpowiadać rzeczywistości. Przedsiębiorstwa były przecież różne i pod względem rozmiarów, i poziomu wyposażenia oraz produkcji. W jednych praca była łatwiejsza, w innych trudniejsza. Doszło w rezultacie do tego, że różnice w wynagrodzeniu dwóch robotników o jednakowych kwalifikacjach sięgały 30—40 proc. w zależności od tego, czy pracowali w przedsiębiorstwie nowoczesnym czy przestarzałym, czy fabryka leżała w regionie rozwiniętym pod względem przemysłowym czy zacofanym, a także od zapotrzebowania na siłę roboczą. Wszystko to zależało od pracodawców. Związki zawodowe pozbawiono rzeczywistego wpływu na te sprawy — na normy pracy, wysokość wynagrodzenia od sztuki, na ogólne warunki. Doszło do tego, że w niektórych fabrykach wprowadzono tak zwane premie za gorliwość, będące ukrytym dodatkiem antystrajkowym. Regulacje płac nie odpowiadały rozwojowi ogólnej sytuacji gospodarczej. Wyniosły one na przykład w 1966 r. 2 franki za godzinę, zamiast 3, które się prawnie należały, gdyż o tyle wzrosły zyski przemysłowców. Rejonizacja doprowadzała do absurdów: robotnik pracujący w pobliżu Paryża zarabiał o 38—40 proc. więcej od swego kolegi z zachodniej Francji. Związki zawodowe przystępowały więc do kontrofensywy. Zaczęły ją jeszcze w kwietniu 1965 r., gdy zorganizowany został tak zwany „marsz na Paryż", imponująca demonstracja CGT i CFDT z zachodnich regionów kraju. Postanowiono wznowić akcje typu wielkiego strajku górniczego z marca 1963 r. lub strajku pracowników Peugeota z 1965 r. Dla de Gaulle'a stanowiło to zapowiedź nie najlepszych perspektyw. Jego bezruch na polu socjalnym był zadziwiający. Nic nie potrafił — czy nie chciał — w tej dziedzinie działać. Michel Debré opracuje tak zwany plan stabilizacji, który okaże się całkowitą fantasmagorią i zostanie przez robotników po prostu wyśmiany. I znów nic. Niezadowolenie rosło. W ciągu pierwszego półrocza 1966 r., „roku społecznego", jak usiłowali go nazwać gaulliści, strajkowano w sumie w ciągu 5 milionów dni roboczych. W maju, w samą rocznicę dojścia de Gaulle'a do władzy, odbył się strajk powszechny, jeden z największych w ciągu dziesięciolecia. Była to zapowiedź dalszych, groźnych dla generała bitew. Jego wewnętrzna sytuacja stawała się coraz słabsza. De Gaulle usiłował na to reagować, budząc zainteresowania na gruncie, który był mu bliższy. Jego repliką na niezadowolenie socjalne był patriotyzm i ciągłe przypominanie wielkich tradycji narodowych Francji. Zaczęto więc nagle obchodzić przeróżne rocznice, eliminując jednocześnie inne. I tak np. w małej miejscowości Bec- Helluin świętowano 900-lecie zwycięstwa Wilhelma Zdobywcy pod Hastings i 500-lecie Wiktorii konetabla Arthura de Richemonta pod Formigny. W obu wypadkach szło o podkreślenie francuskich przewag nad Anglikami. Jednocześnie w Paryżu oficjalne zarządzenie ministra obrony kładło kres obchodom rocznicy śmierci sierżanta Kelly'ego. Był to podoficer amerykański, który 25 sierpnia 1944 r. poiegł w Paryżu. Kelly zaciągnął się podczas pierwszej wojny światowej ochotniczo do wojska, aby walczyć na ziemi francuskiej. W ćwierć wieku później znów się zjawił i jego marzeniem było zobaczyć Paryż. Wkroczył tu jako pierwszy Amerykanin, osiągnął to, czego pragnął, ale na moście Saint-Cloud trafił go śmiercionośny pocisk. Była to bardzo romantyczna historia. W Paryżu ukonstytuował się więc komitet obywatelski, który corocznie urządzał w rocznicę śmierci Lawrence'a Kelly'ego uroczystość żałobną na honorowym dziedzińcu Pałacu Inwalidów. Z trąbką, werblem i proporcem. De Gaulle w 1966 r. zakazał kontynuowanie ceremoniału. „Ponieważ sierżant Kelly jest jedynym Amerykaninem poległym w czasie wyzwalania Paryża, nie zezwala się odtąd na urządzanie związanych z tym faktem uroczystości w gmachach podległych Ministerstwu Obrony Narodowej". Słabe zresztą protesty amerykańskie przypominające, że na ziemi francuskiej padło 200 tysięcy żołnierzy USA oraz że wojska Eisenhowera nie wkroczyły do Paryża jedynie dlatego, iż nie chciały pozbawiać Francuzów zaszczytu wyzwolenia własnej stolicy, a tylko jeden nieszczęsny sierżant Kelly wyrwał się tam dla spełnienia swych marzeń, nie zdały się na nic. Generał pozostał niewzruszony. Co roku w rocznicę wielkiego desantu z 1944 r. wyjeżdżał na normandzkie plaże, ale nigdy nie odwiedzał miejsc lądowania aliantów. Interesowały go jedynie punkty, w których walczyli Francuzi. Obchodzono wszystkie rocznice narodowe z największą skrupulatnością. „Rocznica bitwy pod Verdun — powiedział w imieniu rządu minister do spraw kombatantów Alexandre Sanguinetti — ma dlatego tak wielkie znaczenie, że jest to ostatnia bitwa, jaką wygraliśmy bez obcej pomocy. Będziemy więc czcili to wyłacznie francuskie zwycięstwo". Na uroczystości nie zaproszono żadnych przedstawicieli państw obcych. „Chodzi tu — pisał paryski „Express" o celu tych akcji — o zaabsorbowanie wyobraźni Francuzów, o nasycenie jej egzaltacją patriotyczną. Ten człowiek — podkreślał w swym artykule poświęconym zamierzeniom de Gaulle'a naczelny redaktor tygodnika J. J. Servan-Schreiber — obdarzony zaiste niebywałą siłą, potrafi stopniowo i coraz skuteczniej wpajać swojemu rządowi, swojej partii swoim wyborcom, swojemu narodowi przekonanie, że Francja to jednak coś więcej niż tylko zbiorowisko Francuzów. Öw podbój mentalności francuskiej powinien zaniepokoić nas o wiele bardziej niż istnienie bądź nieistnienie baz amerykańskich. Albowiem obłęd nacjonalistyczny nie mija bezkarnie: prowadzi do regresu w dziedzinie gospodarczej, naukowej, kulturalnej, i to w sposób bardziej niezawodny niż inwestycje dolarowe lub zintegrowane dowództwo..." Akcja de Gaulle'a — próba odwoływania się do tradycji narodowych zamiast przeprowadzania reform socjalnych — nie przynosiła wyników. De Gaulle musiał widzieć narastającą opozycję wewnętrzną. Tenże „Express" przyniósł w 1966 r. informacje o nastrojach generała, zaczerpnięte od ludzi z jego otoczenia. „Jest nie ten sam" — donosił tygodnik. „Przez godzinę czy dwie nie opuszcza go właściwy mu sarkastyczny humor; resztę dnia jest ponury, niemalże obojętny. Od wyborów prezydenckich szef państwa waha się. Stracił swój styl. Niezależnie od tego, czy sprawa dotyczy składu rządu, śledztwa w sprawie Ben Barki, spotkania z kanclerzem Erhardem, dyrektyw dla Michela Debré lub daty Wyborów, de Gaulle wydaje się dziwnie ostrożny, niezdecydowany, czasem wręcz obojętny..." Rzecz nie ulegała wątpliwości dla nikogo. De Gaulle jest już w 1966 r. bardzo znużony tym wszystkim. Kiedy w styczniu był w Paryżu kanclerz Erhard, de Gaulle wydał instrukcje, by rozmowy prowadzono bez utarczek. Nie usunięto ani jednej rozbieżności, ale nie kłócono się. Generał unikał incydentów, co było u niego wręcz niezwykłe. Obserwuje spod oka własnych zwolenników. Ich kłótnie, ich ambicje. René Capitant zwalcza Georgesa Pompidou i Michela Debré. Raz po raz dochodzi miedzy nimi do gorszących scen i awantur. W Paryżu mówi się ciągle o „klanie Pompidou", o „grupie Debré", o „klice Freya", „ekipie Vallona", „grupie Baumela", o „posunięciach Chaban-Delmasa". Podzielili się na mnóstwo grup, które wydzierają sobie przywileje i czekają na swoją godzinę. W grudniu 1965 r. zaszła istotna zmiana. Z szefa państwa, który w 1958 r. doszedł do władzy „szczególną" drogą, de Gaulle przekształcił się w legalnie i konstytucyjnie obranego prezydenta. Polityka, który z trudem osiągnął potrzebny pułap głosów, który musiał zabiegać o względy wyborców, walczyć o ich przychylność. Odbierało to generałowi część tego nimbu, który miał dlań tak wielkie znaczenie, i przywracało w jakiejś mierze wagę partiom, związkom zawodowym, parlamentowi. To było ledwie uchwytne, ale de Gaulle musiał to wyczuwać. Zaczynała się toczyć gra, której nie znosił, gra mocno zalatująca III i IV Republiką. Władza w sposób nie tylko dla niego dostrzegalny zaczynała mu się wymykać z rąk. Georges Pompidou nabierał coraz większego znaczenia. Najgorszą rzeczą były jednak takie brudy, jak sprawa Ben Barki. Próbowano nią podkopać autorytet de Gaulle'a. Ochlapać go bezpośrednio błotem. Ciągnęła się od 1965 r., kiedy Mahdi Ben Barka, jeden z przywódców antymonarchistycznej opozycji marokańskiej, przebywający na emigracji, został w Paryżu porwany i zamordowany. Miało to wszelkie cechy rozprawy między działaczami politycznymi a policją marokańską, która jednak nie mogłaby zrealizować swego celu bez daleko idącej pomocy policji francuskiej. Część podejrzanych zdołała — też z pewnością nie bez wysokiego patronatu — zbiec do Maroka. I wszystko to działo się w stolicy Francji, pod bokiem de Gaulle'a. Generał był aferą niezwykle wzburzony. Czuł się osobiście dotknięty. A do tego marokańska opozycja, potężna i mająca niemałe znaczenie w świecie, występowała teraz przeciw Francji. De Gaulle posunął się do tego, że napisał odręcznie list osobisty do matki Ben Barki. Żądał też satysfakcji od króla Hassana II, a przede wszystkim wydania winnych. Król z kolei był w trudnej sytuacji. Wina sięgała w tej sprawie bardzo wysoko. Wymieniano tylko nazwiska bezpośrednich wykonawców, dziwnym zbiegiem okoliczności tych samych, którzy ongiś porwali z NRF i dostarczyli policji francuskiej pułkownika Argouda. Historia ta nigdy nie została wyjaśniona do końca. Nie znaleziono nawet ciała zamordowanego Ben Barki, ale sprawa ciągnęła się i zatruwała atmosferę. Znużenie de Gaulle'a znalazło również wyraz w batalii dolarowej. Niby próbowano ją jeszcze kontynuować. Na polecenie Michela Debré Francuzi powtarzali przy różnych okazjach, że złoto jest najlepszym stabilizatorem systemu walutowego, podczas gdy „gold exchange standard" umożliwia powstawanie deficytów w bilansach płatniczych USA i Anglii, co powoduje upowszechnianie inflacji w skali światowej. Odrzucano też amerykańsko-brytyjski projekt stworzenia nowych rezerw twierdząc, że pogłębiłoby to tylko ujemne zjawiska, które właśnie krytykowano. Debaty na ten temat toczyły się w marcu, czerwcu i październiku 1966 r. Minister Debré składał jedno oświadczenie po drugim, ale wiadomo było, że letni bilans Banku Francji zamknął się ujemnym saldem. Paryż nie mógł samotnie prowadzić tej walki. W rezultacie zawarto rozejm. Francuzi nie rezygnowali ze swego stanowiska, ale zobowiązali się, że nie będą już więcej wymieniali dolarów na złoto, umożliwiając tym samym amerykańskiemu skarbowi państwa zachowanie na obecnym poziomie rezerw złota. Zniesiono też kontrolę dewizową we Francji, aby umożliwić przedsiębiorstwom francuskim zwiększenie lokat inwestycyjnych w USA, a firmom amerykańskim zaopatrywanie się w potrzebne dewizy we Francji, co miało pozwolić na oszczędzanie zasobów amerykańskich. Paryż miał także ułatwiać odtąd lokaty firmom USA pragnącym inwestować swe kapitały we Francji. Były to ogromne ustępstwa. W ich wyniku Francja — jak stwierdza z satysfakcją John L. Hess, paryski korespondent „New York Times", w swej książce „The Case for de Gaulle: An American Viewpoint" — „od lata 1966 do wiosny 1968 r. nie dorzuciła do swych rezerw ani jednej uncji złota"... natomiast dla podtrzymania dolara wniosła do Międzynarodowego Funduszu Walutowego 230 milionów dolarów. Kapitulacja. Paryż przegrał batalię dolarową. Zachował tylko prawo weta do odrzucania niekorzystnych dla państwa inwestycji USA, a przede wszystkim do ochrony różnych firm przed wykupem zza Oceanu. Naturalnie wniosek, iż w 1966 r. de Gaulle stracił definitywnie rozpęd i energię, byłby błędny. Generał miał tylko „zapaści" i przeżywał rozczarowania jak każdy człowiek. Najwięksi mężowie stanu nie są od tego wolni. De Gaulle dostrzegał już zapewne wówczas widmo klęski, ale nie myślał się poddawać. Jak wielkie posiadał jeszcze zasoby energii, świadczy bój, który stoczył z Amerykanami na platformie NATO. Była to rekompensata za dolara. Już 21 lutego 1966 r. w toku swojej konferencji prasowej wypowiedział słowa, które z racji swej treści i stylu zostały lodowato przyjęte przez Amerykanów. „W związku z wewnętrzną i zewnętrzną ewolucją państw Wschodu — mówił generał — Zachód nie jest już obecnie tak zagrożony, jak to miało miejsce wtedy, gdy w Europie wprowadzony został pod przykrywką NATO protektorat amerykański. Ale w miarę jak znikały obawy, zmniejszała się także gwarancja bezpieczeństwa — niemalże absolutna — jaką staremu kontynentowi dawał monopol Ameryki w zakresie posiadania broni atomowej oraz pewność, że Ameryka bez żadnych zastrzeżeń użyłaby tej broni w wypadku agresji. To że Rosja Radziecka wyposażyła się w potencjał nuklearny, który może zadać bezpośredni cios Stanom Zjednoczonym, sprawiło, że decyzje Ameryki w kwestii ewentualnego użycia bomby nuklearnej stały się co najmniej niepewne. Tym samym — mówię to w imieniu Francji — przestało istnieć uzasadnienie nie tyle samego sojuszu, co integracji wojskowej w ramach tego sojuszu. Z drugiej strony, podczas gdy znikła perspektywa (do pewnego stopnia w każdym razie) wojny światowej z powodu Europy, wybuchły nowe konflikty w innych częściach świata, w których zaangażowana jest Ameryka. Przedwczoraj w Korei, wczoraj na Kubie, dziś w Wietnamie. Konflikty te mogą z powodu osławionej eskalacji przybrać rozmiary grożące powszechnie zawieruchą. W takim wypadku Europa, której strategia w ramach NATO jest strategią Ameryki, zostałaby automatycznie wciągnięta do walki, nawet gdyby tego nie chciała. Taki też byłby los Francji, gdyby podporządkowanie jej terytorium, jej linii komunikacyjnych, części jej sił zbrojnych, wielu jej baz lotniczych i tego czy innego z jej portów systemowi dowództwa amerykańskiego miało być utrzymane w mocy... Francja pragnie sama dysponować swym losem... Ta wola Francji jest nie do pogodzenia z istnieniem organizacji obrony, w której jest ona komuś podporządkowana. W konsekwencji Francja, nie wycofując się z sojuszu atlantyckiego, będzie nadal, aż do chwili wygaśnięcia wiążących ją zobowiązań, tj. do 4 kwietnia 1969 r. — stopniowo wprowadzała zmiany zmierzające do pełnego odzyskania swej suwerenności. Innymi słowy to, co w niektórych dziedzinach zrobiła wczoraj, jutro uczyni w innych, starając się, rzecz jasna, aby zmiany te dokonywane były stopniowo i aby sojusznicy jej nie znaleźli się nagle, i to z jej powodu, w niewygodnej sytuacji. Z drugiej strony, Francja, zgodnie z tym, czego pod wieloma względami już dokonała, gotowa jest uregulować z każdym ze swych sojuszników sprawę konkretnej współpracy, tak w chwili obecnej jak i w wypadku jakiegoś konfliktu. Dotyczy to również współpracy międzysojuszniczej w Niemczech. Chodzi więc o przywrócenie normalnej sytuacji, w której to, co jest faktycznie francuskie — terytorium, niebo, morze i siły zbrojne — oraz wszystkie obce wojska i obiekty znajdujące się we Francji, podlegać będą wyłącznie władzom francuskim. Jak widzimy, nie ma absolutnie mowy o jakimś zerwaniu, lecz o koniecznej adaptacji..." Są tu zawarte wszystkie elementy motywacji tej decyzji, którą de Gaulle przekazał 7 marca 1966 r. prezydentowi Johnsonowi stwierdzając, iż Francja — pozostając w pakcie atlantyckim — wycofuje w całości swe siły zbrojne spod zintegrowanego dowództwa bloku i że nie będzie więcej tolerowała na swym terytorium obecności obcych jednostek i urządzeń wojskowych. Było to jednoznaczne z wypowiedzeniem blokowi „mieszkania" we Francji. Warto przy tym zwrócić uwagę na postępowanie generała: na 14 dni przed przekazaniem decyzji Johnsonowi ujawnił ją właściwie opinii publicznej. W dziedzinie polityki zagranicznej potrafił działać w sposób niezawodny. Prezydent USA oznajmił de Gaulle'owi w odpowiedzi, że „zadał cios w samo serce sojuszu", co nie wyprowadziło szefa państwa francuskiego z równowagi. Przedstawiciele rządów NRF, Anglii i Włoch, krajów Beneluksu i innych stanęli na stanowisku Johnsona i wypowiadali się za integracją atlantycką. „Niemiecka Republika Federalna — mówił rzecznik Bonn — nie może i nie chce zrezygnować z NATO ani ze wspólnego systemu obrony, ponieważ uważa, że ścisłe zespolenie Europy i Stanów Zjednoczonych jest z punktu widzenia wojskowego niezbędne". De Gaulle nie zamierzał prowadzić na te tematy ani rokowań, ani dyskusji. Domagał się zwrócenia Francji pełni jej suwerennych praw. Jeżeli Amerykanie chcieli zachować bazy na terytorium francuskim, mogli zrobić tylko jedno: podporządkować się francuskiemu dowództwu. Naturalnie to nie wchodziło w rachubę. Wobec de Gaulle'a używano różnych nacisków. W prasie atlantyckiej z tego okresu można znaleźć setki artykułów wysuwających multum argumentów, na które opinia publiczna we Francji miała być wyczulona. Pisano więc o utracie pracy przez 30 tysięcy francuskich pracowników baz USA, o zubożeniu miasteczek i wsi, które „żyły" z tych baz, o odejściu oficerów francuskich z bloku, co zwolni „automatycznie" miejsca dla oficerów Bundeswehry, o kosztach przenosin baz do innego kraju, w czym Francja będzie musiała partycypować zgodnie z zobowiązaniami wypływającymi z układu, i o mnóstwie innych rzeczy. Nie wywarło to żadnego wpływu na raz powzięte postanowienie de Gaulle'a, które miało dla niego inne jeszcze znaczenie, wykraczające poza NATO. Generałowi szło o dalsze zbliżenie ze Wschodem. Swoją politykę w tym kierunku rozwijał nadal z całą konsekwencją. Nabrał już wtedy absolutnej pewności, że zmiana sytuacji w Europie może nastąpić wyłącznie w drodze porozumienia między wszystkimi jej krajami, poprzez współdziałanie niezależne od systemów. Tylko wtedy można będzie doprowadzić do zmniejszenia wpływów amerykańskich, do podniesienia roli Francji, która wobec zasklepienia się Bonn w jałowych i nierealnych postulatach odwetowych miała faktycznie zupełnie wolne pole do popisu. W zbliżeniu do Moskwy Paryż nie miał żadnej konkurencji i dysponował pełną swobodą manewru dyplomatycznego. Generał nie byłby politycznym strategiem, gdyby tego nie dostrzegł. Nie jest wykluczone, że zobaczył to wówczas jeszcze jeden człowiek. Był nim Konrad Adenauer. Na rok przed śmiercią dochodzi on do konkluzji, która de facto zaprzecza całej polityce, jaką przez tyle lat prowadził. W toku wiosennego kongresu CDU z ust Adenauera padło zdanie: „Związek Radziecki wszedł do grona narodów, które pragną pokoju, i w naszym interesie leży traktowanie ZSRR jako kraju przywiązanego do pokoju". Spowodowało to w szeregach chadecji kompletną konsternację, ale Adenauer oparł się atakom Erharda i innych. Znalazł przy tym zwolenników swoich poglądów, i to takich, którzy odważyli się wypowiedzieć je głośno. „Związek Radziecki czuje się dziś, przynajmniej w Europie, jak ustabilizowane mocarstwo i nie chce nic poza zapewnieniem i umocnieniem status quo, do czego ma wszelkie powody. To Republika Federalna, a nie ZSRR, chciałaby zmienić status quo... Poza Republiką Federalną nie ma ani jednego państwa europejskiego, które nie byłoby zadowolone z obecnego terytorialnego stanu rzeczy... W tych warunkach naprawdę w interesie Republiki Federalnej nie leży już mówienie o stałym radzieckim zagrożeniu, w które nikt nie wierzy... Jest coś wstrząsającego w tym, że Adenauer, który dłużej niż ktokolwiek inny stawiał na antyradziecką kartę (i dzięki temu przez szereg lat odnosił sukcesy w swej polityce), widzi to dziś i w 90 roku życia jest jeszcze w stanie przestawić się chłodno i odważnie na nowe tory..." — pisał naczelny redaktor tygodnika „Stern", Sebastian Haffner. Adenauer zrozumiał grę de Gaulle'a. Pojął, że zbliżenie z ZSRR to krok, mający wagę w tej samej mierze polityczną co gospodarczą. Spostrzegł, jak ogromne korzyści mogły się otworzyć przed Niemcami zachodnimi w razie zmiany kierunku ich polityki. Strategia de Gaulle'a wyprzedzała NRF i tego Adenauer nie chciał. Jego wypowiedź dowodzi, do jakiego stopnia w owym czasie zmieniły się już poglądy na Zachodzie. Nawet w takich kołach, jak bońska chadecja. Jeden de Gaulle spośród przywódców zachodnich potrafił się zdobyć na wyciągnięcie wniosków z rzeczywistego stanu rzeczy i był w tym konsekwentny. W 1966 r. odwrócony plecami do NATO koncentrował swój główny wysiłek dyplomatyczny w kierunku Wschodu. U progu 1966 r. — dnia 29 stycznia — zmusił partnerów EWG do uznania zasady jednomyślności w podejmowanych decyzjach. Wspólnota Gospodarcza składa się z państw, a każde państwo musi być suwerenne. Tylko państwo, a nie efemeryczna ponadnarodowa władza, może decydować o swoich sprawach ekonomicznych i socjalnych. O tych sprawach, które stanowią przecież podstawę polityki kraju. Od tej strony po rozgromieniu Hallsteina, tego apostoła ponadnarodowości i integracjonisty, de Gaulle miał spokój. Ponadto Francja mimo chwilowej rezygnacji z dalszej batalii dolarowej wyszła nareszcie z długów zagranicznych. Spłaciła je całkowicie. Był to powód do słusznej i prawdziwej dumy. Od zakończenia wojny żaden z rządów nie potrafił tego osiągnąć. XIV „Przeszkoda pociąga człowieka z charakterem, jako że pokonując ją sam się urzeczywistnia". CHARLES DE GAULLE, „LE FIL DE L'ÉPÉE" Najważniejszym wydarzeniem na liście gaullistowskich posunięć w kierunku zbliżenia z krajami socjalistycznymi w 1966 r. była podróż de Gaulle'a w dniach 20 czerwca — 1 lipca do ZSRR. Poprzedziły ją inne istotne kroki, do których należą majowe wizyty ministra spraw zagranicznych Couve de Murville'a w Bukareszcie, Sofii i Warszawie. De Gaulle jeszcze nie zjawił się w stolicy Związku Radzieckiego, a już jego polityka przyniosła pierwsze następstwa. Amerykanie oświadczyli publicznie przez usta sekretarza stanu Deana Ruska, że odstępują od projektu podziału odpowiedzialności nuklearnej z NRF. Był to ostateczny pogrzeb projektu MLF. Jednocześnie ambasador ZSRR Zorin dał w Paryżu do zrozumieniu, że w wypadku ewentualnej likwidacji NATO przez partnerów zachodnich, analogiczny los spotkałby również Układ Warszawski. Odprężenie rysowało się daleką, leciutką mgiełką. Couve de Murville był bardzo serdecznie podejmowany przez Rumunów i Bułgarów. „Obecnie w Europie nie ma poważnego kryzysu — powiedział gość francuski do przywódców rumuńskich. — Niepewną równowagę, jaka się ustaliła, należy przekształcić w równowagę stałą. W ten sposób będzie można znaleźć rozwiązanie problemu niemieckiego, podstawowego warunku tej równowagi". W Warszawie na czoło zagadnień wysunęła się kwestia niemiecka. Francuski minister parokrotnie przypominał stanowisko de Gaulle'a w sprawie Odry i Nysy. Polityka prezydenta wobec Wschodu stanowiła wstrząs dla obserwatorów zachodnich, w tym również wielu francuskich, którzy do kroków tych odnosili się z dużą rezerwą. — Francja i Rosja to córy tej samej Europy — powiedział de Gaulle jeszcze w 1960 r. do członków radzieckiej delegacji rządowej, którzy odwiedzili wtedy Francję. I oto teraz, po raz drugi w swym życiu, jest de Gaulle w Moskwie. 20 czerwca 1966 roku. Czy uda mu się przełamać tę linię frontu zimnej wojny, która przecina Europę na dwie części, na dwa bloki? Czy zdoła stworzyć podwaliny dla swojej idei zjednoczonego kontynentu, na którym ściśle współpracowałyby z sobą wolne i niezależne narody od Atlantyku do Uralu? Narody połączone więziami gospodarczymi, politycznymi i kulturalnymi, ale bez żadnej integracji wojskowej czy ideologicznej? Z ust de Gaulle padają natychmiast po przybyciu takie sformułowania, jak „unia na rzecz bezpieczeństwa", „pokój światowy", „równowaga". Generał stwierdza, że pomiędzy Związkiem Radzieckim a Francją powinny się wytworzyć stosunki nowego typu. Potępia „jałowe podziały". Jego program składa się właściwie z trzech punktów, które można znaleźć w przemówieniach, toastach i rozmowach, jakie prowadzi w toku tej podróży: najpierw „odprężenie", potem „porozumienie", następnie „współpraca". Powtarza to w Nowosybirsku, Leningradzie, Kijowie, Wołgogradzie, gdzie ongiś zatrzymał się podczas swej podróży w 1944 r., aby uczcić pamięć stalingradzkich bohaterów. Bierze udział w manewrach wojskowych; przemawia do oficerów; występuje w radiu i w telewizji. Jest to z pewnością jedna z największych i najbardziej triumfalnych jego podróży. Nigdzie chyba nie przyjmowano go dotąd z taką serdecznością od pamiętnych dni lata 1944 r., gdy znalazł się we własnej ojczyźnie po powrocie na czele Wolnych Francuzów. Głównymi tematami rozmów dyplomatycznych między de Gaulle'em a przywódcami ZSRR były w tych dniach problemy Niemiec zachodnich i wojny wietnamskiej. Mówiło się sporo o normalizacji sytuacji w Europie przy poszanowaniu niezależności państw i nieingerencji we wzajemne sprawy wewnętrzne. Uwaga obserwatorów zagranicznych była przez cały ten czas skierowana na Moskwę. Wspólne oświadczenie obu stron, które podsumowało spotkania, podkreślało pozytywną atmosferę wymiany poglądów, ale unikało sformułowań, które mogłyby zbytnio drażnić zachodnich partnerów Francji. Nie ma więc w tym dokumencie mowy o Odrze i Nysie, o statusie Berlina Zachodniego czy o NRD. Zbliżenie polityczne podkreślone zostało przez decyzję zainstalowania bezpośredniej linii telexowej, która połączyłaby Kreml z Pałacem Elizejskim, a także postanowienie o regularnych konsultacjach między obu krajami. Niezależnie od politycznej strony tej podróży było w niej coś symbolicznego. Oto de Gaulle znalazł się po raz pierwszy na antypodach tej Europy, która była jego główną wizją przez całe życie. Wizyta de Gaulle'a w ZSRR wywołała niemałą burzę w prasie zachodniej. Przytłaczająca większość komentarzy zmierzała do minimalizowania osiągnięć. Pisma zbliżone do generała wystąpiły więc z replikami. „W obliczu sukcesu, którego widocznie nie spodziewano się w stolicach zachodnich, niektórzy zaczynają już zwracać uwagę, że porozumienie radziecko- francuskie nie rozwiązało ani problemu niemieckiego, ani wietnamskiego" — odpowiadał dziennik „Nation". — Nie wiedzą oczywiście, że osiągnięcie takiego rozwiązania wcale nie było celem podróży prezydenta de Gaulle'a. Po prostu mówią tak, aby coś powiedzieć. Od samego początku cel tej podróży był zarazem i bardziej skromny, i bardziej ambitny. Chodziło o wytworzenie jakże pożądanej atmosfery odprężenia w stosunkach między Wschodem a Zachodem, co jest podstawowym warunkiem odprężenia ogólnego". Politykę swą Paryż kontynuował, nie wstrzymując ani na chwilę ofensywy dyplomatycznej. Pod koniec lipca de Gaulle spotkał się z Erhardem w Bonn w ramach regularnych, okresowych rendez-vous, przewidzianych traktatem elizejskim. Rozmowy te nie wstrzymały jednak kolejnych wyjazdów Couve de Murville'a w sierpniu i wrześniu 1966 r. do Budapesztu, Pragi i Belgradu. W ten sposób Francuzi odwiedzili w ciągu jednego sezonu politycznego wszystkie stolice krajów socjalistycznych poza NRD i Albanią. De Gaulle pojechał jeszcze w ciągu tego lata do Erytrei, Etiopii, a następnie na przełomie sierpnia i września do Kambodży, gdzie w przemówieniu, które wygłosił w Phnom Penh, domagał się szybkiego i pokojowego rozstrzygnięcia konfliktu w Indochinach. W ciągu września odwiedził kolejno Nową Kaledonio, Nowe Hebrydy, Polinezję francuską, gdzie obserwował doświadczalną eksplozję nuklearną. Zakończył ten olbrzymi objazd w Gwadelupie. Nie znał wytchnienia. Jego wyścig ze wskazówkami zegara, jeśli wziąć pod uwagę, że liczył on już 76 lat, miał w sobie coś dramatycznego i porywającego zarazem. Posunięcia, które wykonywał, były starannie przemyślane. Miarą prestiżu Francji w trzecim świecie w 4 lata po zakończeniu jednej z najbardziej morderczych wojen kolonialnych są właśnie stosunki z Algierią. Specjalna umowa zawarta w 1966 r. przewidywała dla tego kraju pięcioletnią pomoc w wysokości 200 milionów franków rocznie, z czego 40 milionów bezzwrotnie, a 160 na stosunkowo dogodnie oprocentowane pożyczki płatne w ciągu 20 lat. Ponadto dodatkowa kwota 200 milionów franków rocznie stanowiła francuską gwarancję kredytów eksportowych dla Algierii. Paryż wysyłał też tam nadal swoich ekspertów, którzy zajmowali się kształceniem personelu algierskiego, co systematycznie zmniejszało liczbę obcokrajowców zatrudnionych w przedsiębiorstwach arabskich. Pod względem technicznym Francja partycypuje również w organizacji przemysłu, a zwłaszcza w wydobyciu ropy naftowej, w czym jest bezpośrednio zainteresowana. Kroki te powodowały zanikanie antagonizmu, jaki pozostawiła wojna, i zbliżały Francję do innych krajów Maghrebu oraz do Arabów Bliskiego Wschodu. Stosunki między Paryżem a partnerami zachodnimi Francji są przez cały 1966 r., po sprecyzowaniu przez generała nowych pozycji Paryża wobec NATO, w stanie jak gdyby zamrożenia, zwłaszcza jeśli porównać je z ożywioną działalnością dyplomacji francuskiej w kierunku Wschodu i trzeciego świata. Znamienny jest pod tym względem przykład Anglii. Francja bezustannie zatrzaskuje przed Londynem drzwi do Wspólnego Rynku, co z kolei uniemożliwia zbliżenie na jakimkolwiek innym polu. Rozbieżności występują teraz między obu partnerami w najważniejszych problemach. Tak na przykład Anglicy zgadzają się wprawdzie z Francuzami, że sytuacja w Europie uległa odprężeniu i że trzeba przekształcić Pakt Atlantycki, ale są zdania, iż trzeba do tego zmierzać wewnątrz sojuszu, a nie na zewnątrz. To samo w sprawie Wietnamu. Brytyjczycy są za pokojem na Półwyspie Indochińskim, ale nie zdecydowaliby się na żadne praktyczne kroki, które zmusiłyby Waszyngton do zmiany stanowiska. Monetarne pomysły francuskie ostatecznie rozjątrzyły spór i bez tego już głęboki. Kontakty przez kanał La Manche są teraz kontynuowane wyłącznie między zainteresowanymi resortami, szczególnie w związku ze wspólną budową powietrznego giganta lotniczego „Concorde", a także między różnymi firmami. Na najwyższym szczeblu nie dzieje się nic godnego uwagi. W swych wystąpieniach de Gaulle rzadko mówi o Anglii. Wyraźnie unika tego tematu. Wie, że na „wyspie" nie jest popularny ani wśród przywódców, ani wśród ludności. Zarzucają mu tam „niewdzięczność"! 8 listopada 1966 r. zmiana warty za Renem: rząd kanclerza Erharda odchodzi. 1 grudnia nowy kanclerz — Georg Kiesinger — tworzy koalicyjny gabinet złożony z członków chadeckiej CDU i socjaldemokratów z SPD. Dotychczasowy burmistrz Berlina Zachodniego, Willy Brandt, zostaje wicekanclerzem i ministrem spraw zagranicznych NRF. Znów na zegarze dziejowym coś drgnęło i poszło naprzód. Wraz z pojawieniem się na arenie politycznej Brandta powoli zaczęła zbliżać się realizacja lansowanego przez generała-prezydenta odprężenia między Zachodem a Wschodem. 1 grudnia 1966 r. przybywa do Paryża przewodniczący Rady Ministrów ZSRR, Aleksiej Kosygin. Jego ośmiodniowa wizyta jest przedłużeniem niedawnych spotkań moskiewskich de Gaulle'a i świadczy o niezwykłej intensywności stosunków między obu krajami w owym czasie. W tymże grudniu rozległ się w Paryżu po raz ostatni sygnał trąbki Rady Paktu Atlantyckiego, która zebrała się na swoją doroczną sesję w gmachu przy placu Obrony. Poszczególne biura gotowały się już do pakowania akt. Zwijano też manatki w Fontainebleau, gdzie znajdowało się dotąd dowództwo bloku. Zaczynała się przeprowadzka do Belgii. Na pocieszenie i na usilne prośby Bonn de Gaulle zgodził się pozostawić w Niemczech zachodnich 2 dywizje francuskie. NRF ogromnie na to nalegała. Nie dlatego, że było to takie ważne z punktu widzenia militarnego, ale obawiano się, iż przykład Francji mógłby być zaraźliwy dla innych. Choćby dla londyńskich antagonistów Paryża, którzy w tym punkcie zgadzali się z Francuzami z przyczyn oszczędnościowych. Dwie dywizje francuskie zostają więc na miejscu, ale podlegają Paryżowi, a nie NATO. Zdaje się, że był to jedyny w tym czasie sukces dyplomatyczny nowego kanclerza Republiki Federalnej. Jego pierwsza wizyta w Paryżu wypadła niemal dokładnie w czwartą rocznicę zawartego 22 stycznia 1963 r. układu między Bonn a Paryżem. Rocznicy jednak nie obchodzono i Kiesinger nie padł w ramiona de Gaulle'a, jak uczynił to ongiś Adenauer. Piątek 13 stycznia 1967 r. daleki był od tamtej daty nie tylko w kalendarzu, jakkolwiek nowa ekipa zachodnioniemiecka wysunęła na czoło swego programu przywrócenie dobrych stosunków z Paryżem. Pałac Elizejski przyjął tę deklarację powściągliwie i z daleko idącą rezerwą. Generał orientował się, że są to tylko słowa. Widział, jak tamtym wymyka się cała dotychczasowa podstawa ich dyplomacji, to znaczy teza o niebezpieczeństwie grożącym ze Wschodu. Skoro nie wierzono w to już nawet w Stanach Zjednoczonych, co mogli uczynić dalej? Było rzeczą oczywistą, że prędzej czy później dojdą do wniosku o konieczności zmiany kierunku. Należało więc cierpliwie czekać, ale na razie nie ułatwiać im sytuacji, nie iść na rękę, bo wtedy przedłuży to jedynie czas czekania. Największym problemem dla de Gaulle'a były w tym pierwszym półroczu 1967 r. nie sprawy zagraniczne, lecz wybory. Tym razem parlamentarne. Po pyrrusowym zwycięstwie generała w wyborach prezydenckich obecna batalia mogła być dla niego decydująca. Opozycja szła do natarcia na całym froncie. Żadna kampania przedwyborcza nie była tak długa i tak zaciekła. Ciągnęła się właściwie przez cały ubiegły rok. Wyłoniła potężną koalicję partii komunistycznej z Federacją Lewicy Demokratycznej i Socjalistycznej, prowadzonej przez Mitterranda. Atakowało też — choć oddzielnie — Centrum Demokratyczne Lecanueta. Szło o obalenie systemu prezydenckiego i przywrócenie rangi parlamentowi, a więc o egzystencję gaullizmu. Występowały więc te same siły, co w 1965 r., ale zjednoczone i lepiej zorganizowane. 5 marca 1967 r. prawie 23 miliony Francuzów (na 28 mln figurujących na listach) poszły do lokali wyborczych wśród niebywałego wręcz hałasu propagandowego. Hasła, wezwania i slogany rozlegały się przez radio, z ekranów telewizyjnych i kinowych, widniały na ścianach domów i na płotach, spadały z helikopterów i samolotów w postaci ulewy ulotek, były kreślone na niebie i w powietrzu, a 2185 kandydatów z zapartym tchem śledziło przebieg operacji. Wybory te stanowiły swego rodzaju curiosum, gdyż były odwrotnością procesu konstytucyjnego dawnych republik. Odbywały się przecież nie jak ongiś przed wyznaczeniem prezydenta, lecz p o tym akcie. Francuzi wybrali bowiem szefa państwa w 1965 r. na 7 lat i teraz wybierali deputowanych. Skład parlamentu nie mógł już wpłynąć na desygnowanie głowy państwa. Mógł natomiast uniemożliwić mu lub bardzo utrudnić rządzenie. I to było stawką wyborczą. Głosowano w atmosferze kompletnej dezorientacji. Nikt nie potrafił bowiem odpowiedzieć na podstawowe pytania: Kto jest ważniejszy, wybrany już prezydent, czy mający powstać parlament? Co uczyni prezydent, jeżeli gaulliści nie uzyskają większości? Rozwiąże parlament i zarządzi nowe wybory? Ustąpi? Czy prezydent musi być przywódcą większości parlamentarnej, czy też ma stać ponad partiami i być sędzią- arbitrem w sporach? Opozycja domagała się odpowiedzialności szefa państwa przed parlamentem, podczas gdy według konstytucji odpowiedzialny jest tylko premier. De Gaulle chciał dla siebie obu rozwiązań naraz. Pragnął być zarówno przywódcą większości parlamentarnej, jak i arbitrem stojącym ponad partiami, symbolem narodu i jego przewodnikiem. Wybory były więc potężną konfrontacją, w której główną rolę grały jednak nie tyle koncepcje czy podział na cztery siły polityczne (gaulliści, komuniści, Federacja Lewicy i Centrum Demokratyczne), ile cała niezwykle zaniedbana sytuacja socjalna obywateli V Republiki. To zresztą przesądziło o wynikach. 46 proc. głosów przypadło Federacji Lewicy i komunistom, którzy sami oddzielnie otrzymali w pierwszej turze poparcie przeszło 5 milionów osób, liczba, jakiej nie osiągnęli za czasów V Republiki. Gaulliści mieli 42,6 proc, czyli cofnęli się w stosunku do wyników z 1962 r. Centrum Demokratyczne Lecanueta poniosło całkowitą klęskę. W rezultacie komuniści zwiększyli ilość swych foteli w Zgromadzeniu Narodowym z 41 do 72, Federacja Lewicy i PSU — z 89 do 120 (w tym 5 PSU), Centrum spadło do 27 mandatów, inne ugrupowania do 20. Gaullistowska UNR uzyskała 245 miejsc (poprzednio 276), w tym 43 należało do „niepewnego" ugrupowania Giscarda d'Estainga. Przy 487 fotelach w Zgromadzeniu gaulliści rozporządzali tylko minimalną i kruchą większością 3 głosów. Wystarczyło małe przesunięcie wśród „giscardowców" lub w samej UNR, aby wszystko runęło. Wśród deputowanych, których nie wybrano, znalazły się czołowe osobistości gaullistowskie: minister spraw zagranicznych Couve de Murville, minister obrony Pierre Messmer, wiceminister na Quai d'Orsay Jean Charbonnel, jeden z przywódców UNR Schmittlein i inni. Wszystko to zapowiadało gaullizmowi trudną przyszłość. Marzec 1967 r. był w dużej mierze prologiem do maja 1968 r., do osobistego upadku generała-prezydenta, który jednak tego jeszcze nie rozumiał. Była to dlań tylko jedna „perypetia" więcej. 8 kwietnia premier Pompidou zrekonstruował swój gabinet. Ministrowie spraw zagranicznych i obrony, mimo zdyskredytowania ich przez wyborców, pozostali na dawnych stanowiskach. Stworzono nowy resort: zatrudnienia. W skład rządu weszli też Maurice Schumann i Edmond Michelet. Zmiany były nikłe. Poza tym, wprowadzając do gabinetu pobitych w głosowaniu ministrów Couve de Murville'a i Messmera, generał przejawił lekceważenie dla obyczajów republikańskich. Ostentacyjnie dawał do zrozumienia, że wszystko zależy tylko od niego. Wyszło to jeszcze wyraźniej na jaw, gdy władza wykonawcza przedstawiła parlamentowi wniosek o przyznanie jej „uprawnień przez delegację", aby mogła za pomocą dekretów z dziedziny ekonomicznej przygotować Francję do mającego nastąpić 1 lipca 1968 r. otwarcia granic między partnerami Wspólnego Rynku. Wywołało to burzę. Minister rolnictwa Pisani zrezygnował ze swego stanowiska i trzeba go było zastąpić przez ministra Ortoliego. Opozycja złożyła wniosek o wotum nieufności najpierw w maju, potem dwukrotnie w czerwcu, ale nigdy nie udało się jej przekroczyć progu 236—237 głosów, podczas gdy wymagana większość wynosiła 244. Projekt rządowy został więc w końcu przyjęty pod koniec czerwca, ale zanim to się stało, w maju był znów strajk powszechny, który do głębi wstrząsnął Francją. Wydarzenia te rzucają światło na panującą we Francji atmosferę. Kontrowersje wokół owych „uprawnień przez delegację" będą się ciągnęły przez cały rok, do maja 1968 r. Pomysł ten przyniósł de Gaulle'owi z pewnością więcej szkody niż pożytku sprawie, której miał służyć. 19 kwietnia 1967 r. zmarł w 91 roku życia były kanclerz NRF Konrad Adenauer, człowiek, z którym de Gaulle usiłował konstruować pomost między Francją a Niemcami zachodnimi. Partnerzy generała znikali jeden po drugim. Tylko on jeszcze trwał. Czy myślał o tym, klęcząc 25 kwietnia na kamiennej posadzce starej katedry kolońskiej? Widać go na zdjęciu z kornie pochyloną głową między klęczącym również prezydentem Lübkem a stojącym obok ze splecionymi dłońmi kanclerzem Kiesingerem. Tuż za de Gaulle'em stoi prezydent Johnson Pogrzeby to okazja do spotkań mężów stanu. Nic jednak nie wskazuje na to, aby między de Gaulle'em a Johnsonem doszło w Kolonii do jakiejkolwiek ważniejszej wymiany poglądów. Historia otrzymała tylko obraz szefa państwa francuskiego w postawie klęczącej. Tej, którą przyjmował wyłącznie wobec Boga. Zaraz potem nadciągnęły chmury od strony Bliskiego Wschodu. 14 maja 1967 r. w izraelskiej części Jerozolimy odbyła się defilada wojskowa z okazji rocznicy powstania państwa Izrael. Premier Izraela i szef sztabu generalnego wygłosili przemówienia pełne pogróżek pod adresem Syrii. Była to wyraźna zaczepka, następująca ponadto po poważnym incydencie z 7 kwietnia, kiedy to wojska izraelskie wtargnęły zbrojnie na jej teren. „Ten, kto zdecydowałby się na rozpętanie agresji w strefie Bliskiego Wschodu, spotkałby się nie tylko z zespoloną siłą krajów arabskich, ale również ze zdecydowanym przeciwdziałaniem ze strony Związku Radzieckiego i wszystkich państw miłujących pokój" — brzmiało oświadczenie rządu ZSRR, opublikowane przez TASS w maju 1967 r. Prowokacje Izraela nie ustawały jednak i 22 maja rząd ZRA tytułem retorsji blokuje żeglugę w Zatoce Akaba. Jednocześnie, pragnąc w razie potrzeby przyjść z pomocą zagrożonej Syrii, Kair zwrócił się do ONZ z żądaniem wycofania z terytorium Egiptu stacjonujących na granicy z Izraelem oddziałów ONZ. Dwa dni później de Gaulle przyjął izraelskiego ministra spraw zagranicznych Abę Ebana i ostrzegł go przed jakimikolwiek wrogimi krokami przeciw państwom arabskim. 2 czerwca specjalny komunikat rządu francuskiego wyraził potępienie dla tego państwa, które pierwsze rozpoczęłoby kroki wojenne na Bliskim Wschodzie. Dalszy rozwój wydarzeń jest znany. 5 czerwca 1967 r. Izrael zaatakował zbrojnie Egipt, Syrię i Jordanię. De Gaulle od początku potępiał tę agresję. Odtąd w dyplomacji francuskiej potępienie wojny wietnamskiej będzie łączyło się w jedną całość z potępieniem wojny na Bliskim Wschodzie. Już nazajutrz po wybuchu wojny Francja zablokowała dostawy broni do Izraela. Szczególnie ważne było wstrzymanie dostawy 50 samolotów „Mirage", co wywołało niesłychanie gwałtowne reakcje Tel Awiwu pod adresem Francji. Pod koniec roku, 27 października, de Gaulle potwierdził swoje stanowisko na konferencji prasowej. W praktyce zrywał z Izraelem dotychczasowe dobre stosunki na czas trwania konfliktu i bezwzględnie potępiał agresywną politykę syjonistów. Spowodował nową, niezwykle hałaśliwą wrzawę działających i posiadających znaczne wpływy syjonistycznych lobby we Francji i w innych krajach Zachodu. Jego stanowisko wykorzystano szczególnie w USA, gdzie kilkumilionowa społeczność żydowska stanowi poważną masę wyborczą i potrafi oddziaływać na rząd i prezydenta. De Gaulle, uczeń Bergsona, zdecydowany przeciwnik oskarżycieli Dreyfusa, człowiek, który nigdy nie interesował się pochodzeniem swych współpracowników i w otoczeniu którego znajdowało się zawsze wiele osób pochodzenia żydowskiego, spotkał się z zarzutem antysemityzmu. Nie pomogły naciski kół wojskowych, które przypominały współpracę z Izraelem w okresie wojny algierskiej. W sprawie embargo Paryż nie cofnął swego postanowienia. W zasadniczej kwestii generał pozostawał nieugięty. Odpłacono mu za to. Wpływowe ugrupowania syjonistyczne przeszły do regularnej, zorganizowanej walki przeciw de Gaulle'owi, prowadzonej w Ameryce, w różnych krajach Europy i w samej Francji. Przybrało to postać systematycznych ataków prasowych na politykę Pałacu Elizejskiego, wielkich akcji bojkotu artykułów francuskich w USA i Anglii, zebrań publicznych, wieców, konferencji oraz lawiny artykułów utrzymanych w brutalnym, niezmiennie zaczepnym tonie. Walka ta będzie się ciągnęła przez cały 1967, 1968 i 1969 rok w formach podjazdówki politycznej lub wielkich kampanii o charakterze politycznym i ekonomicznym jednocześ nie. Wszystko to nie zmusi jednak nigdy de Gaulle'a do zmiany stanowiska. Wybuch nowego konfliktu podziałał przygnębiająco na generała-prezydenta. Jeszcze nie skończyła się wojna wietnamska, a już wybuchła nowa. Z otoczenia de Gaulle'a nadchodzą wtedy wiadomości o nie najlepszych nastrojach szefa państwa. — A więc, droga pani, kroczymy ku wojnie — powiedział do Marii Heleny Cardot, wiceprzewodniczącej Senatu, podczas obiadu w Pałacu Elizejskim. „Wagnerowska atmosfera" — pisał „L'Express". Generał mówił o wojnie, o broni atomowej, o fatum. Kiedy de Gaulle zaczyna mówić o katastrofie, to znaczy, że jest znużony, że coś łamie się w jego wnętrzu. Rzeczywiście nie mógł przezwyciężyć socjalnego niezadowolenia szerokich mas, na zewnątrz zaś konflikt między Izraelem a Arabami oddalał szansę na stabilizację, czyli na to, co stanowiło jedyną możliwość doprowadzenia polityki zagranicznej Francji do jakichś definitywnych osiągnięć. W momentach załamania spostrzegał nagle, że ma już przecież 77 lat... W lipcu 1967 r. Georges Pompidou pojechał do ZSRR. Rewizytował premiera Kosygina. Było to podsumowanie pierwszego roku tej niezwykle aktywnej współpracy, jaka rozwinęła się między Paryżem a Moskwą. Przy każdej okazji zjawiały się nowe jej dowody. Na niedawnej nadzwyczajnej sesji Zgromadzenia Ogólnego NZ oba kraje głosowały analogicznie, domagając się wycofania wojsk izraelskich z terytoriów arabskich. Teraz w Moskwie obie strony — Francja i ZSRR — stwierdzały we wspólnym komunikacie, że „zagarnięcie terytorium w wyniku działań wojennych nie może być rozpatrywane jako fakt dokonany". To samo w odniesieniu do Wietnamu. Stanowisko w tej sprawie było już od lat podobne. Krystalizowała się też strategia w kierunku wyjścia z impasu europejskiego. Paryż i Moskwa zamierzają doprowadzić najpierw do normalizacji, a następnie do stopniowego rozwoju stosunków między krajami Zachodu i Wschodu. Celowi temu służą już kontakty handlowe, przemysłowe, naukowe, techniczne, kulturalne. Pracują nad tym stałe komisje mieszane i grupy robocze. Utworzono m. in. Francusko-Radziecką Izbę Handlową. „Otwiera to nowy etap w historii naszych stosunków handlowych z ZSRR. Epoka pionierska zdaje się już należeć do przeszłości" — pisał w związku z tym w kwietniu 1967 r. tygodnik „Entreprise", jeden z organów finansjery francuskiej. Nie tworzono więc mgławic, nie urządzano manifestacji, ale szukano konkretów ważnych dla obu krajów. Dowodziła tego także współpraca w dziedzinie fizyki jądrowej i telewizji kolorowej. Obie strony udzielały tu sobie coraz dalej idącej pomocy. W zamian za rakietę nośną dla francuskiego sztucznego satelity Rosjanie otrzymali m. in. wodorową komorę pęcherzykową „Mirabelle" do największego na świecie akceleratora protonowego (o mocy 70 miliardów elektronowolt), budowanego wtedy w Sierpuchowie pod Moskwą. Pompidou odwiedził francuskich naukowców montujących komorę. Był też obecny przy podpisaniu porozumienia o współpracy francusko-radzieckiej w dziedzinie kinematografii. Premierowi Pompidou towarzyszył w podróży do ZSRR minister spraw zagranicznych Couve de Murville. Rozmowy dotyczyły więc w dużej mierze problematyki międzynarodowej. Doprowadzało to prasę anglosaską do autentycznego szału, który z kolei rodził dziwaczne dywagacje publicystyczne. „Generał de Gaulle, wojskowy, katolik, człowiek, który w młodości miał do czynienia z prawicowym nacjonalizmem, stosując taką politykę, występuje jako sojusznik lewicy rewolucyjnej. Francuzi porównują to do sojuszu, jaki zawarł w XVI wieku król Francji Franciszek I z niewiernymi Turkami przeciw katolickiemu cesarstwu austriackiemu" — pisała „International Herald Tribune". A w innym miejscu: „De Gaulle zapatruje się na politykę międzynarodową zupełnie jak astronom. Widzi przed sobą dwa oddzielne układy słoneczne — radziecki i amerykański — wokół których orbitują różne narodowe planety. W przyszłości z mgławicy wynurzy się jeszcze jeden układ słoneczny — Chiny. Teraz, gdy zerwane zostały dawne ścisłe więzi łączące Francję z Waszyngtonem, de Gaulle pilnie baczy, aby Francja utrzymała swe niezależne stanowisko i nie dostała się w orbitę żadnego z układów..." Kolejna wizyta francuska w Moskwie nie miała na celu przeprowadzenia jakichś rokowań. Była to dalsza wzajemna wymiana poglądów i informacji. Stanowiła kontynuację nie pisanego programu zbliżenia europejskiego, przy zachowaniu różnicy stanowisk w rozmaitych kwestiach, o których już była mowa, a zwłaszcza wobec problemu niemieckiego. Nie przeszkadzało to w kontynuowaniu dialogu. W sierpniu tego roku wicepremier ZSRR Kirillin przebywał w Paryżu w związku z działalnością Izby Handlowej, która ma swe siedziby w obu stolicach. W październiku 1967 r. de Gaulle mógł już na ekranie swego odbiornika telewizyjnego oglądać pierwsze kolorowe programy nadawane jednocześnie w Paryżu i Moskwie. Powstał główny sztab technicznej i gospodarczej współpracy obu krajów — Wielka Komisja złożona z Francuzów i Rosjan. Na jej czele stanął Michel Debré. Szczytowym punktem zbliżenia była jednak 11-dniowa wizyta, jaką złożył we Francji jesienią 1967 r. szef sztabu generalnego sił zbrojnych ZSRR, marszałek Zacharow. Wywołało to nowe ataki prasy angielskiej, amerykańskiej i bońskiej, a gazety innych krajów NATO dzielnie im w tym sekundowały. Mówiono już o sojuszu wojskowym między Francją a ZSRR, o ich współpracy strategicznej, o rewizji układu sił. Lansowano wszelkie brednie. W rzeczywistości był to pokojowy, przyjazny gest, świadczący o zupełnej niezależności Francji od NATO. Świadczył on, jak dalece polityka de Gaulle'a wyprzedzała innych w kładzeniu kresu zimnej wojnie. 15 lipca 1967 r. Charles de Gaulle wyjechał na 11 dni do Kanady. Podróż ta była nader ważnym przyczynkiem do kryzysu, który już i tak panował w stosunkach Francji z jej głównymi partnerami zachodnimi. Była dowodem, jak dalece ten ostatni okres gaullistowskiej dyplomacji polegał właściwie na ciągłym aplikowaniu antagonistom czegoś w rodzaju kuracji wstrząsowej. Generał popłynął za ocean w generalskim mundurze na pokładzie krążownika „Colbert". Już podczas lądowania sprawy zaczęły przybierać niecodzienny obrót. Kiedy orkiestra Gwardii Kanadyjskiej zagrała: „God save the Queen", w tłumie dały się słyszeć gniewne pomruki i okrzyki. Kanadyjscy nacjonaliści francuscy demonstrowali swoje niezadowolenie. Reprezentują oni niewielką grupę separatystyczną w 6-milionowej społeczności pochodzenia francuskiego, mówiącej nadal tym językiem i mającej zresztą sporo uzasadnionych pretensji do anglosaskiej większości ludności Kanady. Separatyści są ekstremistami, w okresie wojny algierskiej na przykład popierali czynnie OAS i zasilali jej kasy różnymi sposobami. De Gaulle postanowił wykorzystać te okoliczności do zaatakowania Anglosasów na ich własnym terenie. W 1964 r. podczas swej podróży po Ameryce Łacińskiej uczynił to od południa; teraz zjawiał się od północy, i do tego w kraju, który będąc bliskim Anglii, jest równocześnie najbliższym sąsiadem USA. Pociski musiały więc trafiać w oba cele jednocześnie. Atmosfera była sprzyjająca, gdyż społeczność francuska w Kanadzie, nawet jeśli jako całość nie jest bynajmniej separatystyczna, to jednak uwielbia Francję, zachowuje przywiązanie do dawnej macierzy i ma dużo sentymentu dla de Gaulle'a. Generał mógł tu liczyć na odpowiedni rozgłos. Z okazji Wystawy Światowej w Kanadzie znajdowali się przedstawiciele prasy, radia i telewizji całego świata, a przez Montreal przewijały się miliony turystów ze wszystkich krajów. Publiczność i reklama były więc zapewnione. W sumie świetny punkt do jakiegoś głośnego i błyskotliwego wystąpienia. „Serce moje pełne jest ogromnej emocji, gdy patrzę na leżące przede mną francuskie miasto Montreal. W imieniu Starego Kraju, w imieniu Francji, pozdrawiam was z całego serca" — przemawiał do zgromadzonej publiczności. „Francuskie miasto..." Kanadyjscy Anglosasi usiłowali to jakoś przełknąć, ale generał był w toku pełnej eskalacji. „Niech żyje Quebec! Niech żyje wolny Quebec! Niech żyje Kanada Francuska! Niech żyje Francja!" — takie były okrzyki wznoszone przez generała-prezydenta. Niczyjej uwagi nie uszło to, że ani razu nie zawołał, choćby z kurtuazji: „Niech żyje Kanada!" Pierwszym i bezpośrednim następstwem tych wystąpień było zamieszanie dyplomatyczne między prowincjonalnym rządem Quebeku a federalnymi, centralnymi władzami w Ottawie. De Gaulle usiłował sprawę potem jakoś załagodzić i podczas zwiedzania wystawy połączył już okrzyk na cześć Quebeku z wiwatem na chwałę Kanady, ale pełna konsternacji atmosfera nie dała się już rozwiać. Prasa światowa, a zwłaszcza anglo-amerykańska, była rozjątrzona; dzienniki francuskie, z radiem i telewizją na czele, skonsternowane, osłupiałe ze zdumienia. Tego jeszcze nie notowały żadne annały dyplomatyczne. Przyjechać do obcego kraju jako gość i zachęcać tam separatystów... Nikt tego nie rozumiał. Czyżby de Gaulle chciał przyłączyć Quebec do... Francji? Stworzyć na tamtej półkuli przyczółek do atakowania Amerykanów i Anglików? Telewizja brytyjska nadała w związku z tym bardzo obraźliwy dla de Gaulle'a skecz, co wywołało oficjalny protest ambasady francuskiej w Londynie. Główną rolę w tej jednoaktówce grał komik John Wells. Odziany w mundur generalski odtwarzał gesty de Gaulle'a. Wołał: „Niech żyje ziemia, niech żyje niebo!", po czym przedstawił się zebranym: „Jestem Lolek XIV", zapiał jak kogut i osunął się w ramiona biało odzianych sanitariuszy. Wizyta w Kanadzie nie powiodła się. De Gaulle postanowił ją skrócić i poróżniony z rządem kanadyjskim wrócił do Paryża. Z żalem w sercu i z prawdziwą goryczą, ale nie pod adresem Anglosasów. Był wyprowadzony z równowagi zachowaniem się podczas jego kanadyjskiej podróży własnych, francuskich środków masowego przekazu. Opuściły go w ogniu bitwy, jaką toczył. Odeszły od niego. Sprzeniewierzyły się. Mało tego. Brały nieomal udział w kampanii, w której usiłowano go ośmieszyć. Spikerzy radiowi, dziennikarze i komentatorzy RTF przekazywali streszczenia wszystkich krytykujących generała wystąpień, obelgi, jakimi go obrzucano, -dowcipy i anegdoty. Ich emisje wytworzyły we Francji taką samą atmosferę, jaka panowała w wielu innych krajach Zachodu, klimat humoru i satyry, który otaczał tę podróż. Tego de Gaulle nie mógł im zapomnieć. Generał miał w odniesieniu do środków masowego przekazu pewne ustalone pojęcia, które posiadały moc kanonów. Tak więc uważał, że gazety mogą sobie pozwolić na wszystko, ale telewizja i radio to główne siły uderzeniowe państwa na propagandowym polu bitwy, to królewska i nienaruszalna artyleria władzy. Dzienniki, periodyki lekceważył. Kto miał cierpliwość to czytać? Do kogo dochodziło drukowane słowo? Pismom pozwalał „brykać", ile im się podobało. Nigdy nie występował przeciw ich niezliczonym złośliwościom. Akceptował fakt, że w ogromnej większości były przeciw niemu. Niejednokrotnie popisywał się tym w przemówieniach i na konferencjach prasowych. Tolerancja wobec gazet była biletem wizytowym jego demokracji. Wobec gazet tak, ale nie wobec radia i telewizji. Te środki rezerwował dla siebie osobiście. Znał moc mikrofonu. Poznał ją już w 1940 r. To była jego główna broń podczas drugiej wojny światowej od apelu z 18 czerwca. Z biegiem lat zrozumiał wszechmoc telewizji. Posługując się nią i mikrofonami, rozbijał jedną po drugiej konspiracje ultrasowskie, rozgromił pucz generałów za pomocą odbiorników tranzystorowych w plecakach żołnierzy, wygrywał plebiscyty i wybory. Wiedział, że dobrym kontratakiem telewizyjnym, przy odpowiednim wsparciu radiowym, można bez zbytniego wysiłku rozbić w proch i pył każdy atak prasowy, złamać każdą ofensywę, pogrążyć każdego przeciwnika. I ta arcybroń wymykała mu się z rąk. Podróż kanadyjska wykazała, że dziennikarze telewizyjni i radiowi „zdradzili". Nie poszli za nim. Nie bronili go. Wręcz przeciwnie. Od tego czasu zaczęła się rozprawa de Gaulle'a z dziennikarzami RTF. Jest to długa bitwa, która potrwa około 9 miesięcy. Na swoje nieszczęście de Gaulle nie zakończy jej pr2ed majem 1968 r. Będzie miał wtedy, w tych najcięższych dniach, dziennikarzy „obiektywnych", a nie przyjaznych. Zapłaci za to słoną cenę. A kiedy się z nimi rozprawi, będzie już za późno. Ciekawe to starcie należy do preliminariów upadku generała-prezydenta. Nieporozumienie między nim a prasą mówioną i filmową było jednak wyrazem czegoś znacznie głębszego. Świadczyło o pogłębiającej się wyrwie między Pałacem Elizejskim a społeczeństwem, które o wiele bardziej interesowało się swoim położeniem i stopą życiową niż polityką zagraniczną. Rysowała się już wtedy wyraźnie sytuacja, w której naród nie wiedział, czego chce i do czego dąży de Gaulle, on zaś nie miał pojęcia, jakimi kategoriami myśli naród. Moment ten był sumą wielu innych oczywiście. Powtarzała się choroba wszystkich ambitnych przywódców: de Gaulle, podobnie jak wielu innych w historii, oderwał się od narodu w pogoni za celami, których ludzie nie rozumieli, które były dla nich zbyt odległe lub chimeryczne. Generał z pewnością czuł, że społeczeństwo oddala się od niego. Nie wiedział jednak, co ma zrobić, lub nie potrafił reagować na ten proces. Atakował dziennikarzy, zamiast szukać korzeni zła. 10 sierpnia 1967 r. w samym środku kanikuły, gdy miliony ludzi są na plażach i w górach, myślami i ciałami pogrążeni w wakacyjnym far niente, de Gaulle wygłosił przemówienie do narodu. Nigdy w takim okresie nie występował publicznie. Wakacje są wakacjami. Po raz pierwszy nie wytrzymał. Gorycz, jaka go przepełniała po Kanadzie, była bezbrzeżna. Ośmieszono go. Najwięksi wodzowie, najwspanialsi mężowie stanu wytrzymują wszelkie zatrute strzały, ale śmieszność potrafi ich zwalić z nóg. De Gaulle także nie mógł jej znieść. Jego wystąpienie było niezrozumiałe. Nie powiedział w nim nic nowego. Było to resumé jego polityki zagranicznej, jego dążeń i aspiracji, połączone z atakiem przeciw niewidzialnym antagonistom, owym „dewotom spod atlantyckiego znaku" czy „apostołom schyłku", jak ich w tej mowie nazywa. Oczywiście szło tu o prasę i RTF, które w metaforze gaullistowsfeiej stały się... Mefistofelesem. „W słynnym dramacie Goethego — powiedział de Gaulle — Mefisto przedstawia się następująco: «Jestem duchem, który neguje wszystko!» Otóż słuchając rad Mefistofelesa, biedny doktor Faust idzie od nieszczęścia do nieszczęścia, aż dochodzi do ostatecznego potępienia. Francuzki, Francuzi! Nie zrobimy tego. Odrzucając zwątpienie, owego demona wszystkich upadków, pójdźmy dalej naszą drogą. Jest to droga Francji, która wierzy w swe siły i która dzięki temu otwiera wrota przyszłości. Niech żyje Republika! Niech żyje Francja!" Jedno z najbardziej przejmujących jego przemówień. Jakże chciał w nim rozmawiać z narodem. Nie pojmował jednak, że dialog ze społeczeństwem nie może polegać tylko na słowach, choćby najsłuszniejszych. Tłumaczył im: „Jednym z pierwszych celów (polityki francuskiej — przyp. J. G.), górującym nad innymi, jest pokój. Nie jest to jednak, jak się często mówi, aby schlebiać w mniej lub bardziej wulgarny sposób, instynktowne pragnienie wszystkich. Pokój nie jest wcale zapewniony poprzez deklaracje... Pokój osiąga się poprzez akcję na zewnątrz, akcję energiczną i stałą, akcję trudną, gdyż prowadzoną wśród starć między ideologiami, między interesami wypełniającymi świat... Jednocześnie wewnątrz pokój zależy od przygotowania środków obrony właściwych danej epoce... Po olbrzymich stratach, jakie ponieśliśmy, walcząc w ciągu ponad 50 lat, wobec stanu świata pełnego wstrząsów i niebezpieczeństw, biorąc pod uwagę ogromne możliwości zniszczenia za pomocą broni nuklearnej, nic, absolutnie nic nie jest dla nas ważniejsze od przywrócenia dzięki pokojowi naszej istoty, naszego wpływu i naszej mocy. Oto dlaczego, mimo gorących pasji i ciężkich konsekwencji, położyliśmy dobrowolnie kres jałowym bojom w Algierii i nawiązaliśmy pożyteczne, przyjazne stosunki z naszymi dawnymi terytoriami afrykańskimi, które stały się niepodległe. Oto dlaczego nie bez zasługi zamykamy w Historii nasze konflikty z Niemcami i rozwijamy z nimi przyjazną współpracę. Oto dlaczego, niezależnie od atrakcyjnej mocy Ameryki dla Europejczyków, pracujemy nad ustaleniem Wspólnoty Sześciu... Oto dlaczego, wbrew starym uprzedzeniom i zadawnionym skłonnościom, zastępujemy wczorajsze niebezpieczne napięcie między nami a Europą wschodnią dobrymi i owocnymi stosunkami. Oto dlaczego nawet w warunkach, w których natychmiastowa korzyść nie może być zbyt widoczna, nawiązaliśmy obiektywny kontakt z Pekinem. Oto dlaczego, wbrew najbardziej hałaśliwym protestom, potępiamy wszelką interwencję zbrojną każdego kraju przeciw obcym terytoriom, jak to ma miejsce w Południowo-Wschodniej Azji czy na Bliskim Wschodzie... Francja nie neguje w najmniejszej mierze przyjaźni, jaką ma dla narodów anglosaskich, ale zrywa z absurdalnym i przestarzałym konformizmem, zajmując własną, francuską pozycję wobec wojny w Wietnamie czy konfliktu na Bliskim Wschodzie, względnie wobec Europy, która powinna być europejska, lub wstrząsu, jakim byłoby dla Wspólnoty Sześciu przyjęcie Anglii i 4—5 innych państw, czy w międzynarodowej kwestii walutowej, albo — zaledwie wczoraj — gdy Francuzi z Kanady demonstrowali wobec prezydenta Republiki Francuskiej swą jednomyślną i nieopisaną wolę wyzwolenia, co tak zaskakuje i gniewa apostołów schyłku... Opuszczając system bloków, Francja dała, być może, sygnał do ogólnej ewolucji w kierunku odprężenia międzynarodowego. Ale dewotom spod atlantyckiego znaku wydaje się ona skazana na to, co nazywają oni izolacją, podczas gdy w świecie olbrzymie masy ludzi aprobują nasze postępowanie i oddają mu sprawiedliwość..." Słuchali go na plażach, w barach, schroniskach górskich. Nie była to atmosfera do medytacji politycznych. A poza tym sprawy socjalne tkwiły na martwym punkcie. De Gaulle nie umiał tu ani działać, ani nawet o tym mówić. Po co pojechał do Kanady? Dlaczego się tam tak zachował? Zagadnienie to ma dwie strony. Z jednej, chciał niewątpliwie wymierzyć jakiegoś kopniaka w ten bezruch atlantycki, w tę dyplomatyczną jałowiznę, jaką kultywowali Amerykanie, narzucając ją swym partnerom. Tak jak ongiś, za czasów IV Republiki, w sprawach wewnętrznych parlament i partie polityczne, tak teraz oni przeciwstawiali mu z zewnątrz straszliwą siłę bezruchu i inercji. Od lat ich polityka nie posuwała się naprzód, aprobowała „wieczysty" podział świata i zalecała czekanie, choćby w nieskończoność. Generał, występując więc w Kanadzie w taki sposób, jak to uczynił, chciał zapewne całkiem świadomie wywołać wielki skandal i tą drogą spowodować wstrząs psychologiczny. Druga strona zagadnienia wiąże się z samą Kanadą. „60 tysięcy Francuzów, którzy tam ongiś zostali, przekształciło się w ponad 6 milionów bardziej francuskich niż kiedykolwiek. W samym Quebeku jest ich cztery i pół miliona, to znaczy ogromna większość ludności tej rozległej prowincji... Zachowali swój język, swoje tradycje, religię i solidarność francuską. Nie chcą się już trzymać biernej obrony i pragną jak każdy naród stać się panami swego losu. Idzie o to, by Quebec był wolny. W punkcie, w którym te sprawy się znajdują, wobec nieodwracalnej sytuacji, jaką wykazały powszechne nastroje towarzyszące mojej podróży, jest rzeczą oczywistą, że narodowy ruch kanadyjskich Francuzów, a także równowaga i pokój w kanadyjskim całokształcie, łącznie z przyszłością naszych stosunków z innymi społecznościami tego rozległego terytorium, a nawet z sumieniem świata, teraz już rozbudzonego, wszystko to wymaga rozwiązania problemu... całkowitej zmiany obecnej struktury kanadyjskiej... Doprowadzi to z konieczności, moim zdaniem, do osiągnięcia przez Quebec rangi suwerennego państwa decydującego o swoim bycie narodowym, tak jak tyle innych narodów w świecie..." Są to słowa de Gaulle'a z jego konferencji prasowej z 27 października 1967 r. Odsłaniają one w pełni jego zamiary. Dążył do stworzenia niepodległego państwa francuskojęzycznego: Quebeku. Oczywiście kraju związanego z Francją. Zawrotna wizja. Francuski przyczółek polityczny, gospodarczy, kulturalny u samych granic Stanów Zjednoczonych. Co za perspektywy! Pole do fantazjowania jest tu tak ogromne, że nie będziemy próbowali na nie wchodzić. Nasuwa się tylko z przemożną siłą myśl: do jakich granic doszedłby ten człowiek, gdyby tak w 1967 r. nie miał już 77, a na przykład 40—45 lat? Reportaże, jakie po lipcowej podróży de Gaulle'a zaczęły napływać z Kanady, wykazały, że tamtejsza społeczność francuska wcale nie potraktowała wypowiedzi generała humorystycznie. Kanadyjscy Francuzi znajdowali się jeszcze ciągle pod urokiem gościa ze Starego Kraju. Zasiał w ich sercu marzenie. W dniach 6—12 września 1967 r. de Gaulle przebywał z wizytą w Polsce. „Spotkanie naszych narodów jest... przede wszystkim owocem przyjaźni, która łączy nas od wieków. Wynika ono także i z naszej solidarności, której dowody, i jakież dowody, dały Polska i Francja, sprzymierzone od pierwszego dnia ostatniej wojny światowej, kiedy to przeżywały wspólnie bolesną klęskę, potem ucisk ciemięzcy, zaciekły opór, wreszcie radość zwycięstwa, które Polska okupiła na swojej ziemi straszliwymi ofiarami..." — mówił de Gaulle po wylądowaniu na lotnisku Okęcie. Generała witały tłumy mieszkańców stolicy. Sława wojenna de Gaulle'a, jego błyskotliwa postać, jego koleje życiowe, związanie z naszym krajem od 1920 r., jego nie ukrywana sympatia dla Polaków łącznie z konsekwentnym uznawaniem granicy na Odrze i Nysie, wszystko to powodowało wielką popularność generała-prezydenta od Bałtyku po Karpaty. W rozmowach, które zaczęły się w drugim dniu pobytu gościa francuskiego w Polsce, de Gaulle przedstawił od razu swój program: „odprężenie", „porozumienie", „współpraca". Są to te same trzy kolejne etapy, o jakich mówił w ZSRR i przy okazji wszystkich swych kontaktów ze Wschodem. Generał wyrażał pogląd, że znajdujemy się w pierwszej fazie. W tej, w której na czoło powinny się wysuwać zagadnienia natury ekonomicznej, technicznej, handlowej, kulturalnej i z wolna politycznej. „Otóż prawdziwe bezpieczeństwo każdego państwa naszego kontynentu nie powinno oczywiście być wynikiem konfrontacji dwóch bloków, ze skierowanymi przeciwko sobie i stojącymi w pogotowiu siłami zbrojnymi, i antagonistycznych paktów. Przeciwnie, niech utrwali się między nami od Atlantyku po Ural swobodnie obrana polityka i taktyka odprężenia, porozumienia i współpracy. Istniałyby wówczas wszelkie szanse, aby w powstałych w ten sposób nowych warunkach i atmosferze narody europejskie mogły wspólnie podejść do dotyczących ich problemów, wśród których głównym jest los narodu niemieckiego" — formułował de Gaulle swoją myśl w przemówieniu wygłoszonym 11 września z trybuny Sejmu PRL. „Francja, która tak jak Polska sąsiaduje z tym wielkim krajem i zawsze, szczególnie w obecnym stuleciu, poważnie ucierpiała na skutek germańskich ambicji, podejmuje się jednak po załamaniu się Rzeszy i od momentu, kiedy Niemcy odżegnują się od jej złych czynów, utrzymania ze swym sąsiadem zza Renu stosunków szczerego pojednania. Równocześnie stara się ona umacniać we wszystkich dziedzinach swoje serdeczne i konstruktywne kontakty z państwami wschodniej i środkowej Europy, tak jak to czyni z państwami Zachodu. Czy nie można żywić nadziei, że w ten sposób ukształtuje się stopniowo, dla wspólnego bezpieczeństwa, ład europejski, w którym będą uczestniczyły wszystkie kraje kontynentu? Ale czy dla osiągnięcia tego celu Polska i Francja nie powinny kroczyć razem drogą, która doń prowadzi?" Szczere i konsekwentne uznawanie przez Francję polskich granic zachodnich, postulat nienaruszalności powojennego, terytorialnego status quo w Europie, dążenie do zbliżenia między Wschodem a Zachodem w dziedzinie gospodarki, techniki i kultury, pragnienie systematycznego dialogu, bezpieczeństwo europejskie, odprężenie, jednakowy stosunek do problemów ognisk wojennych w Wietnamie i na Bliskim Wschodzie — wszystko to stanowiło wystarczające podstawy wyjściowe do posuwania się w kierunku nie całkiem jeszcze określonej, lecz z pewnością lepszej przyszłości dla Polski i Francji, dla innych krajów tej Europy, która w wizjach generała miała być jedną od Atlantyku do Uralu. „Jesteście powołani do tego, by być wielkim krajem obecnie, gdy Wasze nieszczęście i Wasze trudności graniczne zostały przezwyciężone dzięki zwycięstwu Waszemu i naszemu. Francja nie jest powołana do udzielania Polsce rad, ale ponieważ głęboko ją poważa, Francja cieszy się z tego Waszego nowego powołania, ma nadzieję, że spełnicie to powołanie. Jeżeli będziecie patrzeć dalej i szerzej — wówczas sprawy i przeszkody, które wydają się Warn dziś nie do przezwyciężenia, zostaną bez wątpienia przezwyciężone. My, Francuzi, sami obecnie tak czynimy" — mówił de Gaulle do gdańszczan podczas obiadu w Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej. Był w Warszawie, Krakowie, Katowicach, Oświęcimiu, Zabrzu, Gdańsku. Wszędzie witały go ogromne tłumy ludzi. Wyczuwano jego bezpośredniość i sympatię. Grało to większą rolę niż polityka. Generał spostrzegł to i zrozumiał. „Powinniśmy być szczerze do Polski przywiązani. Jest to polityka i uczucie; w obecnym czasie nie należy jednego oddzielać od drugiego" — powiedział na spotkaniu z kolonią francuską w Warszawie. W Oświęcimiu szedł milcząco przez teren dawnego obozu śmierci. „Minuta ciszy trwała tu godzinę — relacjonował reporter „Paris-Match". — Żona generała płacze. On tego nie spostrzega". W Księdze Pamiątkowej Oświęcimia de Gaulle napisał: „W Auschwitz, co za smutek i co za ohyda, a przecież co za człowiecza nadzieja..." Jean Lacouture, który znakomicie zna generała i m. in. towarzyszył mu w podróży do Polski, zdołał w jego wystąpieniach, jak to sam stwierdza, tylko z największym trudem odnaleźć osiem przypadków, kiedy de Gaulle dał wyraz swoim osobistym stanom uczuciowym. Zawsze tego unikał i nikt nie widział łzy w jego oku i nie słyszał wzruszenia w głosie. Ze swej strony możemy jednak stwierdzić, że na tych osiem przypadków w ciągu całego życia aż dwa przypadają na Polskę. Zdarzyło się to najpierw 9 września 1967 r. w Oświęcimiu i po raz drugi 11 września w cytowanym już, zadziwiającym w ustach generała zdaniu, że „w obecnym czasie" nie należy oddzielać polityki od uczucia. Były i inne rzeczy podczas wizyty w Polsce. De Gaulle uśmiechał się. Bardzo często nawet. Uśmiech generała to rzadkie zjawisko. Fotoreporter tygodnika „Paris- Match" nie posiadał się ze zdumienia. Przekazywał Francuzom „to, czego nie widziano nigdy dotychczas: autografy i pocałunek w rękę". Autografy rozdawał de Gaulle stojąc w otwartym samochodzie. Sytuacja unikalna i jedyna w swoim rodzaju. Osoby towarzyszące od dawna szefowi państwa francuskiego w jego niezliczonych podróżach nie posiadały się ze zdumienia. Tego nie tylko nigdy jeszcze nie widziano; było to wręcz niewyobrażalne. Gdyby nie zdjęcia, Francuzi nie byliby chyba skłonni w to wierzyć. Wśród ogólnego entuzjazmu jakieś dziecko pocałowało generała w rękę jak dobrego dziadka, a on znów obdarzył je w zamian uśmiechem. „Niech żyje Zabrze, najbardziej śląskie miasto ze wszystkich śląskich miast, czyli najbardziej polskie ze wszystkich polskich miast!" — zawołał podczas swej śląskiej wizyty, wśród olbrzymiego entuzjazmu publiczności. Stare wygi dziennikarskie musiały zarejestrować, że ten chwyt oratorski pozostawał zawsze niezawodny. Nie ulega jednak wątpliwości, że swoją obecnością w Zabrzu i w Gdańsku de Gaulle z naciskiem zaakcentował niezmienność stanowiska Francji wobec naszych Ziem Odzyskanych. Wywołał też tym burzę irytacji, przede wszystkim w prasie bońskiej. Nie ma sensu cytować tych głosów, powtarzających stale te same kuplety. De Gaulle wrócił do Paryża po podpisaniu wspólnej polsko-francuskiej deklaracji, z którą łączyły się jeszcze dodatkowe umowy i protokoły odnoszące się do spraw naukowych, gospodarczych i kulturalnych. „To była naprawdę wspaniała podróż. Myślę, że będzie ona miała wpływ nie tylko na stosunki dwustronne, ale i międzynarodowe" — powiedział de Gaulle po powrocie do Paryża. Tak. Nigdzie już do końca swej władzy nie spotka się z takim szczerym i spontanicznym entuzjazmem tłumów. Podróż do Polski była ostatnią wielką wyprawą dyplomatyczną de Gaulle'a. 24 sierpnia 1967 r. został złożony w Genewie przez ZSRR i USA projekt układu w sprawie nierozprzestrzeniania broni jądrowej. Był to dalszy krok na drodze, która zaczęła się 5 sierpnia 1963 r., gdy Stany Zjednoczone i Związek Radziecki podpisały w Moskwie układ o zakazie doświadczeń z bronią jądrową w atmosferze, przestrzeni kosmicznej i pod wodą. Nowy dokument zobowiązywał państwa nie posiadające tej broni do rezygnacji z jej produkcji względnie ze starań o jej zdobycie wszelką inną drogą. Tekst układu przewidywał również osiągnięcie rozbrojenia powszechnego pod kontrolą międzynarodową. Był to nowy cios dla bońskich planów nuklearyzacji Bundeswehry, a jednocześnie szkopuł dla polityki francuskiej, która odrzucała poprzedni układ moskiewski i nie zamierzała przyłączyć się na razie do nowego. Wynika to z konsekwentnie pryncypialnego stanowiska de Gaulle'a w kwestiach obrony. Chce tu zachować pełną swobodę ruchów, bez wiązania się z jakimikolwiek układami i liczenia z innymi stronami. Znamiennym wyrazem tego stanowiska jest zasada „obrony we wszystkich azymutach", czyli wielokierunkowej, sformułowana pod koniec 1967 r. w artykule francuskiego szefa sztabu generalnego gen. Aillereta. W myśl tej doktryny Francja powinna zerwać z jednostronną oceną, że istniejc tylko jeden nieprzyjaciel, ten na Wschodzie. „Obecna równowaga — pisze Ailleret — jest bardzo często zbyt niepewna, by istniejącej sytuacji lada dzień nie mogła zastąpić inna, wręcz odmienna". Autor artykułu, który ukazał się w organie Ministerstwa Obrony Narodowej „Revue de la Défense Nationale", uważa więc, że Francja musi być gotowa do działań przeciw wszelkiemu nieprzyjacielowi, to znaczy także przeciw takiemu, który nie zjawi się — jak uparcie głosi doktryna atlantycka — ze Wschodu, ale może nadejść skądinąd. Ailleret posługuje się przy tym szeroką argumentacją historyczną i strategiczną. Oczywiście nowa doktryna ma następstwa polityczne. Co to bowiem znaczy „obrona we wszystkich azymutach"? Przed kim, jeśli nie tylko „tradycyjny nieprzyjaciel" wchodzi w rachubę? Wizje de Gaulle'a sięgają zawsze daleko. Należy sądzić, że od czasu MLF generał coraz bardziej obawiał się niebezpieczeństwa nuklearyzacji NRF przez Amerykanów jako ogniwa w procesie remilitaryzacyjnym już zrealizowanym przez USA wobec Bonn. Na podstawie dziejowych doświadczeń francuskich można się było spodziewać, że NRF rozporządzająca bronią jądrową może się okazać o wiele bardziej owym tradycyjnym nieprzyjacielem niż wskazywany przez NATO Związek Radziecki. Nie było też żadnej pewności, jak w nowym układzie sił w Europie zachowaliby się inni partnerzy atlantyccy Francji. Choćby Anglia, przed którą de Gaulle twardo zatrzaskiwał drzwi do Wspólnego Rynku. Zbliżając się do kresu swej działalności, de Gaulle pozostawiał więc Francji jeszcze jedną wizję: niebezpieczeństwo zmiany układu sił, a tym samym konieczność obrony w wielu azymutach. Była to wizja de Gaulle'a, gdyż Ailleret nie mógłby bez zgody generała napisać takiego artykułu. Wizja ta, nie doprowadzona do końca, utrzyma się w postaci zarysu, szkicu dla następców de Gaulle'a. Nie dokończy jej i Ailleret, który wkrótce potem zginie w tragicznej katastrofie lotniczej. W 1967 r. de Gaulle czuł się wyjątkowo wręcz swobodnie w działaniach na forum międzynarodowym. Miał wolniejszą rękę. W Europie zachodniej, w 10 lat po podpisaniu układów rzymskich, nie było już Roberta Schumana ani Adenauera, dwóch głównych apostołów integracji. „Mała Europa" — mirażyk Świętego Cesarstwa, trochę naiwna wizja „watykańska", zrodzona wśród wspólnych wysiłków kilku chadecji — bońskiej, włoskiej, belgijskiej — była w końcu tylko porozumieniem ekonomicznym. Hallstein, główny przeciwnik „Europy ojczyzn", której domagał się de Gaulle, ów Hallstein — przewodniczący Komisji Wykonawczej EWG i twórca najbardziej wstecznej z doktryn powstałych po wojnie, odszedł. Nikt nie prowadził już z de Gaulle'em sporów na temat suwerenności poszczególnych państw. Po cichu wszyscy przyznali mu rację. Rozwiały się też dymy wojny algierskiej; Francja miała dobre i poprawne stosunki z krajami trzeciego świata. Dobrze rozwijały się kontakty z socjalistycznym Wschodem. Ameryka milczała, unikając starć z de Gaulle'em. Podobnie zachowywała się Anglia, a NRF prowadziła ofensywę uśmiechów. W sumie troski generała na arenie międzynarodowej wydatnie się zmniejszyły. Antagoniści ostrzyli sobie na niego zęby, ale na razie przycichli. Był nie do „ugryzienia". Pozostawało to w rażącej dysproporcji z wewnętrznym położeniem Francji. Niepokoje socjalne ciągnęły się przez cały rok, głównie w miastach. Jesienią przyłączyli się do nich chłopi. Bito się z żandarmerią w Quimper, na ulicach Redon i w wielu innych miejscowościach Bretanii, jednej z najbiedniejszych części Francji. Kilkaset osób zostało rannych. Uszkodzono sporo budynków publicznych, spalono trochę samochodów. Tysiące chłopów zajmowały dworce kolejowe, wstrzymywały ruch pociągów, wznosiły barykady na drogach. Antygaullistowska opozycja rozszerzała się na coraz to inne warstwy ludności. Nie tylko robotnicy i chłopi byli niezadowoleni. Drobni kupcy podnosili wrzawę, gdyż nie wytrzymywali konkurencji z gigantycznymi domami towarowymi; rzemieślnicy uginali się od obciążeń podatkowych, urzędnicy skarżyli się na drożyznę i zbyt niskie płace. Jednocześnie zjawił się na arenie jeszcze jeden niezwykle ważny czynnik: młodzież studencka i licealna. Wyższe uczelnie były przepełnione do ostatnich granic. Budowano za mało sal wykładowych i laboratoriów, za mało domów akademickich. Ciasnota stawała się nie do zniesienia. Dochodziło do tego, że wykładów słuchano przez głośniki na ulicach i podwórzach. Studenci, którzy nie mieli gdzie mieszkać, byli w rozpaczliwym położeniu. Krytykowali tę sytuację coraz głośniej, coraz natarczywiej. De Gaulle'owi meldowano o tym. Nakazał selekcję w dopuszczaniu na wyższe studia. Jaką? Minister oświaty Alain Peyrefitte otrzymał polecenie opracowania odpowiedniego regulaminu. Pogrążył się w tym zajęciu, a na razie, na wszelki wypadek, dla złagodzenia naporu „oblano" w 1967 r. przy maturze ponad jedną trzecią zdających. Żeby się nie „pchali" na wyższe uczelnie. Było ich blisko 200 tysięcy, za nimi stało około miliona członków ich rodzin, niezadowolonych i rozżalonych taką metodą. Do tego 600 tysięcy kandydatów do matury w 1968 r. zaczęło już na zapas dzwonić zębami ze strachu przed tego typu selekcją. 600 tysięcy zastraszonych, to znaczy prawie trzy miliony osób — ojców, matek, braci, sióstr, ciotek, wujków i dziadków. Oni też nie chcieli, aby ich maturanci oblewali w imię „selekcji". Ta armia była jednak tylko rezerwą w porównaniu z olbrzymią kilkusettysięczną masą studentów. Ci dopiero stanowili dla władzy prawdziwe, choć niedoceniane niebezpieczeństwo. Ich niezadowolenie łączyło się z tamtym, powszechnym. Na 15 milionów Francuzów nie posiadających mieszkań lub bardzo źle mieszkających buduje się rocznie 370 tysięcy izb. W samym Paryżu — 70 tysięcy, choć plan przewiduje 100 tysięcy. W ciągu 10 lat ceny wzrosły o 40 procent. Znacznie więcej niż w NRF, Anglii czy krajach Beneluksu. Tylko Włochy biły na tym polu Francję. Świat pracy krytykował też ostro dochody, jakie uzyskiwali przedsiębiorcy w porównaniu z robotnikami. O ile bowiem te pierwsze wzrosły w 1967 r. o 12 proc, to drugie tylko o 3 proc. Nie należy zapominać, że dzieje się to w warunkach, kiedy (wystarczy wziąć do rąk jakąkolwiek gazetę zachodnią) reklama prasowa, «filmowa, telewizyjna i radiowa rozniecają bezustannie nienasycone apetyty konsumpcyjne. Rząd bronił się starą metodą: antykomunizmem. Pod koniec 1967 r. propaganda antykomunistyczna była szczególnie silna. UNR usiłowała w ten sposób mobilizować zaniepokojone strajkami mieszczaństwo. Oczywiście Francuska Partia Komunistyczna ostro replikowała. Złożyło się to na charakterystyczny dialog. „Jeżeli nawet wydawało się chwilami — pisała w listopadzie 1967 r. „Humanité" — że szef państwa chowa pazury i robi do nas słodkie oczy, to nigdy nie mieliśmy najmniejszych złudzeń co do uczuć, jakie dla nas żywi... Nikt nie ma wątpliwości, że pożywkami RPF był antykomunizm i wrogość do ZSRR. Był okres, gdy przywódca tej partii drżał, widząc Rosjan «w odległości dwóch etapów Tour de France», zdawało mu się nawet, że słyszy «Kozaków maszerujących na Paryż»" — przypominał de Gaulle'owi jego bardzo już dawne wystąpienie redaktor naczelny organu FPK, René Andrieu, i dodawał: „Dzisiaj wraca się do punktu wyjścia... Być może, generał de Gaulle, jadąc do Moskwy, miał nadzieję, że rozbroi opozycję ludową, tak jak to niegdyś uczynił, co prawda w innych okolicznościach, jeden z jego poprzedników Pierre Laval. Jednakże w jednym i w drugim przypadku przedsięwzięcie zakończyło się całkowitym niepowodzeniem..." „Panowie — odpowiadał premier Pompidou deputowanym komunistycznym — to że Francja prowadzi przyjazną i pokojową politykę wobec ZSRR i krajów wschodnich, nie oznacza, iż akceptujemy założenia waszej polityki ekonomicznej i socjalnej..." W dniach 24—26 listopada 1967 r. obradował w Lilie kongres UNR, która w toku tego spotkania zmieniła nazwę na Union des Démocrates pour la V-e République — Unia Demokratów na Rzecz V Republiki — w skrócie UDR. Podstawową zasadą jej rekrutacji jest znów, jak za czasów RPF, otwarcie drzwi dla wszystkich popierających de Gaulle'a, niezależnie od ich przekonań. Jest to jedyny warunek programowy. Tym razem idzie głównie o zdobycie młodzieży i neutralizację komunistów. Przywódcy UDR byli zaniepokojeni docierającymi do nich głosami opinii publicznej. Sondaże wykazywały całkiem niedwuznacznie, że prawie połowa Francuzów widziałaby chętnie udział komunistów w rządzie. Potwierdzały to sukcesy odniesione przez FPK w marcowych wyborach do parlamentu i we wrześniowych samorządowych. Obawiano się też zbliżenia, jakie można było zaobserwować między Federacją Lewicy Mitterranda a komunistami. Proces ten nabrał w listopadzie tempa. Siły lewicy zdawały się konsolidować i koncentrować. Na kongresie w Lilie wybuchł spór między większością skupioną wokół premiera Pompidou a grupą Ręne Capitanta, który wystąpił przeciw zacofaniu socjalnemu UDR. Skończyło się zawieszeniem broni, ale nie pokojem. Popularność de Gaulle'a spadała. Pod koniec roku Instytut Badania Opinii Publicznej notował spadek o przeszło 10 proc. Z polityki generała zadowolonych było teraz 55 proc. osób ankietowanych. Wiosną w tejże grupie popierało go 65 proc. Jednocześnie zwiększały się jednak zapasy dewiz Banku Francji. W listopadzie 1967 r. wzrosły one o 334,4 miliona dolarów. Globalnie wynosiły teraz 6,182 miliardy dolarów. Niezależnie od tego koszty utrzymania wzrosły od 1 stycznia o 2,5 proc. Oto przyczyna, dla której zapasy dewizowe w Banku Francji pozostawały bez wpływu na popularność generała. De Gaulle zdawał się nie dostrzegać żadnego niebezpieczeństwa. 31 grudnia 1967 r., przemawiając do Francuzów u progu nocy sylwestrowej, był pełen optymizmu. Jego wystąpienie zawiera taki fragment: „Do najbliższych dwunastu miesięcy naszej egzystencji odnoszę się naprawdę z pełnym zaufaniem. Naturalnie wszystkie interesy, wszystkie tendencje, wszystkie pragnienia nie będą się mogły nasycić w najbliższym roku. Pewny jestem, że przejdziemy różne próby, zapaści i rozczarowania. Nie wątpię, że rozmaite zarzuty, żale i krytyki znajdą sobie pożywkę... Wierzę jednak, że jeśli nie dojdzie do poważnych wstrząsów, które rozkołysałyby świat, sytuacja nasza w całości będzie się rozwijała i każdy znajdzie w niej swój udział". Jeszcze przedtem, na konferencji prasowej 27 października, pytano go o przyszłość. Odpowiedział na to: „Wszystko ma zawsze swój koniec. Każdy się kończy... W każdym razie «po de Gaulle'u» może być dziś albo za 6 miesięcy, albo za rok. Może się to zdarzyć za 5 lat, ponieważ taki termin wyznacza konstytucja dla mojego mandatu. Jeślibym jednak chciał rozśmieszyć tutaj parę osób albo spowodować zgrzytanie zębami u innych, powiedziałbym, że to może równie dobrze potrwać jeszcze 10—15 lat. Szczerze mówiąc, nie myślę o tym". Czas porażek: 1968-1969 XV „Naród francuski jest tym, czym jest, i niczym innym. Jeżeli nie chce, nikt nie może nim dysponować". Z POWIEDZEŃ CHARLESA DE GAULLE'A 15 stycznia 1968 r. demonstrowało zagłębie węglowe północnej Francji. Brała w tym udział prawie cała społeczność górnicza i fabryczna. Razem około 700 tysięcy osób. Wszystkie organizacje związkowe, handlowe, rolne, młodzieżowe wydały odezwy popierające demonstracje. Zamknięte zostały urzędy, merostwa i sklepy. W kościołach biły dzwony; zmieniono godziny nabożeństw. Jeszcze raz zwracano rządowi V Republiki uwagę na marazm ekonomiczny i socjalny. 26 stycznia bito się z policją i żandarmerią w Caen. Po raz pierwszy w zajściach brali udział studenci, co było nowością, na którą jednak nie zwrócono uwagi. Policja stwierdzała tylko w swych meldunkach, że w uniwersyteckich campusach, w tych ogromnych zbiorowiskach domów akademickich, istnych miastach młodzieżowych, atmosfera jest niespokojna, że toczą się tam bezustanne narady i dyskusje, że „coś" wisi w powietrzu. Sygnalizowano różnych promotorów niepokoju: Alaina Geismara, Jacquesa Sauvageota, cudzoziemskiego studenta z NRF Daniela Cohn-Bendita i innych. Rząd nie reagował na to. Nie ogłoszono żadnego programu. Nie usiłowano nawet zainteresować ludzi jakąś perspektywą, która by ich pociągała. De Gaulle zajęty był ciągle walką na „zewnętrznym froncie". Już pod koniec 1967 r., wobec znakomitej poprawy położenia skarbu Francji, wznowił ofensywę przeciw supremacji amerykańskiej na różnych polach. W Afryce poszukiwano więc intensywnie wszystkich stref produkcji, które mogłyby zainteresować USA, aby ubiec zaoceaniczne firmy w tym wyścigu. Strefą taką było m. in. Kongo, gdzie z ramienia milczącego pana Foccarta działał u boku prezydenta Mobutu awanturnik i agent wywiadu, Bob Denard, mający za zadanie ochronę grupy badaczy, geologów i ludzi interesu. Szło tam głównie o rzadkie metale potrzebne do produkcji rakiet. Ekipy francuskie penetrowały też Nigerię, a Paryż patronował secesji tak zwanej Biafry, ścierając się na tym polu z wpływami Stanów Zjednoczonych i Anglii. Amerykanie zostali także błyskawicznie wyparci z Gabonu, gdzie stracili kontrolę nad złożami uranu. Jeszcze jedna zasługa Jacquesa Foccarta, który w zwalczaniu konkurencji amerykańskiej na Czarnym Lądzie odegrał większą rolę niż wszystkie razem wzięte dywizje francuskie w ciągu całej drugiej wojny światowej. Zaciekły bój konkurencyjny toczył się też w Indonezji. Jedna po drugiej jechały tam francuskie misje handlowe. Pretekstem była budowa wielkiej zapory wodnej, ale przy tej okazji ubijano krociowe interesy, odsuwając od nich Amerykanów. Głównym obiektem były tu nie surowce, lecz handel. Na tym odcinku akcją kierował inny „wierny" gaullista, minister przemysłu Olivier Guichard. Punkty na zastrzeżonym przez Amerykanów terenie zdobywano również za pomocą dostaw broni. Francja wysuwała się pod tym względem na czoło wśród krajów świata. Jej sprzęt wojskowy, a zwłaszcza samoloty marki „Mirage" i czołgi „AMX 13" oraz „AMX 30" dotarły do Peru, Argentyny, Brazylii. Klientami korzystającymi z francuskich artykułów zbrojeniowych były rządy przeszło 50 krajów świata. Olbrzymie przedsięwzięcie. Ofensywa rozwijała się w dziedzinie ropy naftowej. Francuskie towarzystwa ulokowały się na roponośinych terenach Iraku i Iranu, które były dotąd tradycyjnie anglosaskie. Uruchomiono wreszcie własną, precyzyjną produkcję komputerów, byle tylko wyzwolić się z zależności i na tym polu od Amerykanów. Była to w sumie autentyczna wojna gospodarcza, która toczyła się na takich odcinkach, jak surowce, produkcja, nauka, technika. Wojna ta miała nawet swoją doktrynę. Nazywano ją we Francji „teorią otworów strzelniczych" z racji wystrzeliwania Amerykanom różnych dziedzin. W tymże czasie zarejestrowano wznowienie przez Paryż ofensywy dolarowej, która zaczęła się w lutym 1965 r., ale potem została przerwana. Zachętą do nowych działań była dla Francuzów dewaluacja funta szterlinga, przeprowadzona przez labourzystowski rząd Wilsona w grudniu 1967 r. W tej niezwykle ciężkiej dla Londynu sytuacji Francja jeszcze szczelniej przymknęła drzwi do Wspólnego Rynku. Dolarowa i szterlingowa hegemonia była znów przedmiotem ataków ze strony różnych przywódców gaullistowskich. Grożono pod adresem USA dalszymi żądaniami zwrotu złota w zamian za papierowe dolary. W odpowiedzi na to organizowano w USA wielkie akcje bojkotowe towarów francuskich. Rozrzucano masowo ulotki wzywające konsumentów, by nie nabywali artykułów z napisem „made in France", a kupców, by ich nie sprowadzali. Jednocześnie gotowano inne, znacznie poważniejsze akcje. Działo się to w klimacie prawdziwie antygaullistowskiej histerii, z nader wulgarnymi częstokroć dodatkami. Naturalnie odgłosy tej kampanii dochodziły do Francji i wobec nastrojów niechęci do generała panujących tu, a wywołanych sytuacją bytową i socjalną, odgrywały swoją negatywną dla de Gaulle'a rolę. Atmosfera stała się coraz cięższa. De Gaulle nie ustępował na żadnym polu. Jego spotkanie u progu roku z kanclerzem Kiesingerem nie wyszło poza ramy czysto handlowej współpracy. Kanclerz boński usiłował być adwokatem sprawy przyjęcia Anglii do Wspólnego Rynku. Spotkał się z bardzo kurtuazyjną odmową. Nie było to kategoryczne weto, ale rezultat właściwie się do tego sprowadzał. Stanowisko Francji nie ulegało zmianie. „Gdy Wielka Brytania będzie gotowa, Francja ustosunkuje się przychylnie do jej przystąpienia" — powiedział generał. Jedynym novum było, że z biegiem czasu miano opracować bliżej nieokreślony „prowizoryczny plan porozumienia" z Londynem. Gazety bardzo się nad tym wówczas rozwodziły, ale rzecz pozostała martwą literą. De Gaulle wykonał uprzejmy, dla odmiany, unik. Pod koniec lutego 1968 r. w Hyčres podpisane zostało porozumienie w sprawie współdziałania politycznego między FPK a Federacją Lewicy. Było to bardzo ważne wydarzenie. Gaulliści widzieli, że szykuje się przeciw nim ofensywa opozycji republikańskiej na dużą skalę. Zdawali sobie sprawę, co to znaczy. Podobne porozumienie miało już przecież miejsce we wrześniu 1965 r. przed wyborami prezydenckimi, gdy te same siły poparły wspólnie kandydaturę Mitterranda i postawiły de Gaulle'a w trudnym położeniu. Zbliżała się wielka burza, jednakże nikt nie potrafił przewidzieć, z której nadejdzie strony. 14 lutego odbyła się na terenie uniwersyteckim w Nanterre pod Paryżem wielka demonstracja studencka przed rektoratem. Jej uczestnicy występowali przeciw jakimś drugorzędnym zarządzeniom. Byli to ci sami ludzie, którzy wiosną 1967 r. okupowali przez całą noc budynek dziewcząt, aby pokazać, że regulaminy administracji nic ich nie obchodzą. 29 studentom zagrożono wtedy wydaleniem z uniwersytetu. Właściwie od tamtego czasu nie było już spokoju. Akcja upolityczniała się pod hasłem walki przeciw wojnie w Wietnamie. Raz po raz demonstrowano, ale główne postulaty wysuwane przy tym nie odnosiły się bynajmniej do tematu wystąpień, lecz do lokalnych i ogólnych spraw studenckich. Rok szkolny 1967/1968 był niespokojny od samego początku. W pierwszym trymestrze strajkowało około 10 tysięcy studentów, którzy protestowali przeciw przeludnieniu na wydziałach, nieznośnym warunkom nauki: nie było nie tylko krzeseł dla wszystkich, ale także miejsca w samych budynkach. Domagano się również reformy szkolnictwa wyższego i nowego programu, bardziej dostosowanego do wymogów współczesności. Ten motyw przewodni powtarzał się, nie znajdując żadnego echa wśród władz, które wręcz unikały drażliwego tematu. Tak na przykład w styczniu przebywał w Nanterre minister do spraw młodzieży i sportu, Missoffe. Dokonał on otwarcia bardzo pięknego basenu pływackiego, ale znów nie rozmawiał ze studentami. Usiłowano go więc prowokować. „Czerwony Daniel", czyli wspomniany już Cohn-Bendit, zapytał go wtedy: — Panie ministrze, czy ma pan problemy seksualne? — Jeżeli pana one trapią — odparł Missoffe — proszę skoczyć do basenu. To pana ochłodzi. Studenci nie mogli znaleźć kontaktu z władzami. Byli w impasie. Burzyli się coraz bardziej. Ci z Nanterre mieli ze swych okien rozległy widok na największe bidonville, czyli miasteczko nędzy Paryża. Tysiące ludzi gnieździły się tu w straszliwych warunkach. Nędza emigrantów portugalskich, hiszpańskich, arabskich, greckich, tureckich i innych wyznaczyła sobie rendez-vous wśród potwornego brudu i błota Nanterre. Ucząca się młodzież patrzyła na to znamienne memento. W lutym władze dały za wygraną, zgodzono się nawet na regulamin, który oddał sprawy wewnętrzne uczelni samym studentom. Nie położyło to kresu zaburzeniom, gdyż powody ich były — jak już mówiliśmy — nieporównanie głębsze. W marcu studenci wydziału psychologii, którzy uznali przedstawione im tematy za „szkolarskie" i „idiotyczne", odmówili w ogóle składania egzaminów. Ogłosili bojkot, po czym odśpiewali „Międzynarodówkę". Wkrótce zajścia przeniosły się na ulicę. Wybito szyby w instytucjach amerykańskich. Policja aresztowała kilka osób. Aresztowania te dały asumpt do nowych wystąpień. Ich hasła: usunąć pracowników policji z Nanterre i Nantes, wypuścić aresztowanych w styczniu w Caen 30 studentów i robotników, zlikwidować „czarne listy" niesfornych studentów. Demonstranci zajęli potem budynek „C" w Nanterre i zorganizowali tam wielogodzinny wiec dyskusyjny. Od tego dnia — 22 marca 1968 r. — narodził się pod egidą Daniela Cohn- Bendita tak zwany Ruch 22 Marca. Coraz niespokojniej było w Nanterre. Nauka odbywała się właściwie dorywczo. Zrywano wykłady, uniemożliwiano egzaminy. Lewacy, którzy uważali się za „maoistów", panowali właściwie nad sytuacją. Raz po raz dochodziło do bójek i starć ze skrajnie prawicowym ugrupowaniem studenckim „Occident" (Zachód). W wyniku jednej z takich bójek Cohn-Bendit «ostał 27 kwietnia aresztowany. Skargę na niego złożył ranny student. Na osobistą interwencję premiera Pompidou Cohn-Bendita, organizatora zaburzeń, wypuszczono. — Bylibyśmy śmieszni — powiedział premier — gdybyśmy zamykali studenta za to, że zrobił „kawał". Nie należy nigdy pozwalać przeciwnikowi na to, aby dyskontował śmieszność na swoją korzyść. Przez słowo „kawał" szef rządu nie miał na myśli bójki w Nanterre, lecz zredagowane przez Cohn-Bendita ulotki zawierające przepis na fabrykację butelek zapalających. Pompidou nie przejmował się tym, podobnie jak de Gaulle, który w swoim najbliższym otoczeniu miał powiedzieć na wiadomość o niepokojach wśród studentów i w środowiskach robotniczych: — Spławiki podrygują. Rzecz normalna. To sezon. 1 maja olbrzymi pochód robotniczy rozciągnął się od placu Republiki do Bastylii. Wystąpienie na niezwykłą skalę, zdaniem całej prasy nie notowaną od 15 lat. Jednakże przy tej okazji dziwne zjawisko: nagle wśród morza czerwieni pojawia się to tu, to tam czarna flaga anarchistów. Nie widziano jej w Paryżu od XIX wieku. Jest jak upiór, który wyszedł z jakichś czeluści. Robi dziwne wrażenie. Inicjatywa studentów. Czy tylko ich samych? Wśród robotników pada słowo „prowokacja". Grupki, niewielkie, ale za to z wielkimi, czarnymi flagami, szybko znikają. Tysiące, tysiące uczestników pochodu, niosących znaki FPK, SFIO, Federacji Lewicy Demokratycznej, PSU, CGT i transparenty z hasłami socjalnymi oraz przeciw wojnie w Wietnamie i na Bliskim Wschodzie, idą długo bulwarami Paryża. Pod wieczór wybuchają jednak w kilku miejscach starcia policji z „maoistami", członkami Ruchu 22 Marca i iz anarchistami. Nazajutrz — w czwartek 2 maja — 300 studentów zajęło w Nanterre amfiteatr, przerywając wykład profesorowi historii Remondowi. Jednocześnie w lokalu Stowarzyszenia Studentów Literatury ha Sorbonie wybuchł pożar, wzniecony prawdopodobnie przez członków prawicowej grupy „Zachód". Dziekan wydziału literatury, prof. Grappin, postanowił więc po uzgodnieniu z ministrem oświaty Alainem Peyrefittem zawiesić wykłady aż do odwołania. W tym samym dniu premier Georges Pompidou odleciał wraz z małżonką i grupą towarzyszących mu osobistości do Teheranu. „Pompidou spokojnie rusza do Iranu" — pisała „Paris-Presse". Wyjazd szefa rządu w takim momencie ujawnia mimo woli istotę strategii politycznej gaullizmu, który wciąż był wpatrzony w horyzont spraw zagranicznych i pozostawał całkowicie nimi zafascynowany. To, co się działo wewnątrz kraju, było dla generała drugorzędne. U progu niezwykle ważnych wydarzeń premier opuszczał kraj. Wydarzenia maja i czerwca 1968 r. zostały opisane we Francji w bardzo wielu książkach, artykułach i esejach. Istnieje na ten temat olbrzymia bibliografia, zawierająca pozycje pisane z najróżnorodniejszych brzegów — od Cohn-Bendita do luminarzy eseistyki politycznej. Jak się wydaje, najwłaściwszą periodyzację wypadków przedstawia Jacques Chapsal, dyrektor Instytutu Badań Politycznych w Paryżu. Wyróżnia on trzy okresy, będące jednocześnie fazami rozwoju konfliktu: 1. Kryzys studencki od 2 do 12 maja; 2. Kryzys socjalny od 13 do 27 maja; 3. Kryzys polityczny od 27 maja do 16 czerwca 1968 r. Podział ten odpowiada istotnie ewolucji sytuacji, w której na skutek zjawiania się na scenie coraz to nowych sił zachodziły zmiany jakościowe. Jesteśmy więc na razie w pierwszej fazie wydarzeń. Główną siłą działającą są w niej studenci. 3 maja ścierają się oni z uzbrojoną w pałki policją. Połamanych zostaje wiele stołów i krzeseł, gdyż studenci potrzebowali „uzbrojenia" — nóg od tych mebli. W nocy zaciekłe boje toczą się wokół Sorbony i na ulicach Dzielnicy Łacińskiej, gdzie zaczynają się pojawiać pierwsze małe barykady. 6 maja dochodzi do znacznie poważniejszych starć. Następują pierwsze represje rządu. Policja aresztuje 422 osoby, około 600 jest rannych. Na placu Sorbony, na bulwarach Saint-Germain-des-Prés i Raspail, a także przed siedzibą Senatu toczą się walki. Pochód złożony z kilku tysięcy ludzi zbliża się do placu Zwycięstwa. Od 3 maja policja nie opuszcza Sorbony, która tym samym zamknięta jest dla studentów. W „Humanité" Georges Marchais krytykuje ostro zarówno postępowanie władz jak i lewaków, „tych pseudorewolucjonistów, którzy powinni zostać zdemaskowani, ponieważ służą interesom władzy gaullistowskiej i są synami wielkiej burżuazji". „Nie mieszamy bynajmniej — dodaje Marchais — małych grupek z masą studencką, z którą całkowicie solidaryzujemy się w jej walce". Premier Pompidou podróżował tymczasem najpierw po Iranie, potem po Afganistanie wśród okrzyków ludności: „Zalmota Salam!" — „Witaj przyjacielu!" Szef rządu francuskiego rozmawiał przyjaźnie z szachem i jego uroczą małżonką Farah Dibą, która kilka lat temu studiowała w Paryżu i dobrze znała środowisko Dzielnicy Łacińskiej, oraz zwiedzał Bazar w Isfahanie. Nie wracał do Paryża. Kontynuował podróż. Wmurował kamień węgielny pod mające powstać liceum francusko-afgańskie w Kabulu. Fotografował się w barwnym waciaku afgańskim. Ludność witała go bardzo radośnie, choć nie bardzo wiedziała, kim jest. Dziennikarze towarzyszący premierowi utrzymują (być może złośliwie), że wśród kwiatów, jakimi go obrzucano, tkwiły karteluszki z napisami po afgańsku: „Do króla Francji", „Do generała Pompidou". Z Paryża docierały do niego meldunki o sytuacji, ale połączenia z Afganistanu były naprawdę fatalne. Joxe, Peyrefitte i Fouchet nie bardzo wiedzieli, co robić. De Gaulle nie chciał nic słyszeć o tych zajściach. Lekceważył je. Były tylko jeszcze jedną „perypetią". Rzecz powinni byli uregulować ministrowie. — Władza nie cofa się przed zajściami — powtarzał, zajęty przygotowaniem do swojej rumuńskiej podróży. Natychmiast po powrocie Pompidou z Kabulu miał odlecieć do Bukaresztu, aby kontynuować zbliżenie ze Wschodem. „Przykręćcie trochę śrubę tym krzykaczom" — depeszował Pompidou w instrukcji dla ministrów. Nie było to łatwe. Zaburzenia obejmowały już w tym momencie prowincję. Miały miejsce w Grenoble, Clermont-Ferrand, Rouen, Strasburgu, Aix-en-Provence, Caen, Montpellier, Tuluzie, Nantes i Dijon. W dniach 7—10 maja napięcie wzrosło. Młodzi organizowali jeden pochód za drugim. Wciągali do demonstracji dziesiątki tysięcy ludzi. 7 maja około 25 tysięcy osób zajęło plac Gwiazdy i śpiewało „Międzynarodówkę". Policja zatrzymała 434 demonstrantów. Represje powodowały coraz większą reakcję. Premier Pompidou przebywał ciągle w Afganistanie. Noc na 10 maja była już „nocą barykad". Tak ją ochrzczono. Barykady pojawiły się na ulicach stolicy Francji po raz pierwszy od 1871 r. Od Komuny. Jeśli oczywiście nie liczyć 1944 r. — powstania paryskiego — ale wtedy to było przeciw nieprzyjacielowi zewnętrznemu. 10 maja studenci zajęli Dzielnicę Łacińską. Po Paryżu rozeszły się pogłoski, że w pobliżu Rambouillet koncentrują się czołgi. Z Nantes i Rennes docierają wiadomości, że tamtejsi robotnicy ogłosili krótkotrwałe strajki. Po raz pierwszy występują z odrębną demonstracją uczniowie szkół średnich. Wszystkie pochody studenckie i uczniowskie skupiają się na placu Denfert-Rochereau, gdzie przewodzi Cohn-Bendit, zwolniony tymczasowo z aresztu, i Alain Geismar. Próba rokowań z rektorami nie daje wyników. W sobotę 11 maja o igodzinie 6.00 de Gaulle przyjął ministrów Joxe'a, Foucheta (sprawy wewnętrzne), Messmera i pana Foccarta. Na ulicach dopalały się liczne samochody. Policji udało się wyprzeć studentów z większości barykad. Było sporo rannych. Sekretarz generalny FPK Waldeck Rochet wzywał robotników i ludność do energicznej akcji protestacyjnej i do poparcia postulatów studentów. FPK proponowała wspólną akcję wszystkich partii. O godzinie 18.45 premier Pompidou, który pod wpływem ostatnich wydarzeń skrócił swój pobyt w Kabulu, wylądował na lotnisku Orly. Pojechał stamtąd wprost do siedziby rządu w Hôtel Matignon, gdzie zamknął się na konferencji z Joxem, Guichardem, Peyrefittem i Fouchetem. Po tej rozmowie o godzinie 21.00 udał się do Pałacu Elizejskiego, gdzie oczekiwał go już de Gaulle. Od tego momentu zaczyna się bardzo subtelna, osobista gra Georgesa Pompidou. Gra całkowicie indywidualna i już na wyłącznie własny rachunek. Szef rządu, który z Kabulu kazał „przykręcać śrubę", zaczyna od czegoś wręcz przeciwnego. Tak więc w wygłoszonym przemówieniu gani policję, nie wyraża się najlepiej o wymiarze sprawiedliwości, zapowiada rychłe otwarcie Sorbony, wypuszczenie na wolność aresztowanych studentów i ułatwienia egzaminacyjne. Zachowuje się zupełnie jak dobra wróżka. Nie wzbudza to zachwytu wśród osłupiałych ministrów. Ośmiu podaje się do dymisji. Na razie muszą jeszcze jednak zostać. Ze względu na sytuację. Najważniejszy był teraz przeciwnik. Ten zaś nie rezygnował z walki. Przywódcy CGT, CFDT, Federacji Pracowników Oświaty (FEN), delegaci organizacji młodzieżowej — Krajowej Unii Studentów Francji (UNEF) i Krajowego Syndykatu Szkolnictwa Wyższego (SNE-Sup.) podtrzymali hasło strajku powszechnego, proklamowanego na poniedziałek, 13 maja. Centrala związkowa Force Ouvričre postanowiła po pewnym namyśle też przyłączyć się do demonstracji. Proklamacja strajku nastąpiła na kilka godzin przed przemówieniem Pompidou. W niedzielę 12 maja lewica gaullistowSka René Capitanta również skrytykowała rząd za jego postępowanie. Poniedziałek 13 maja otwiera nie tylko drugą fazę konfliktu — tę socjalną — lecz także jest znamienną datą w historii gaullizmu. To przecież rocznica: dziesięciolecie władzy de Gaulle'a. W 1958 r. odniósł w tym dniu zdecydowane i miażdżące zwycięstwo. A dziś? „Dziesięć lat wystarczy!" Takie było naczelne hasło olbrzymiego pochodu, który przeszedł ulicami Paryża. 800 tysięcy ludzi. Na ich czele szli przywódcy polityczni i związkowi, profesorowie, intelektualiści, studenci. I wciąż jeden okrzyk: „Dziesięć lat wystarczy!" Hasło strajku powszechnego było ściśle przestrzegane. Stanęło wszystko. Nawet radio i telewizja, gdzie przerwali pracę dziennikarze. Od początku odgrywali oni zasadniczą rolę w tym, co się działo. Informowali o zebraniach, o odezwach studenckich i innych, przekazywali wezwania strajkujących, relacjonowali w swych reportażach o zajściach. Dziennikarze RTF brali odwet za kampanię zarządzeń, jaką generał prowadził przeciw nim od swego powrotu z Kanady. Była to druga runda w boju generała z dziennikarzami. Trzecia miała wkrótce nadejść. 13 maja 1968 r. funkcjonowały tylko informacje radiowe i telewizyjne, aby strajkujący nie stracili między sobą łączności. Policja nie reagowała. Ostrożnie wycofała się z Dzielnicy Łacińskiej, tak że w rezultacie studenci mogli wrócić na Sorbonę. Zajęli ją więc i proklamowali tam „uniwersytet krytyczny". Zapraszali robotników do dyskusji nad tym, jaki ma być uniwersytet. Zdaje się, że niewielu tylko skorzystało z tego zaproszenia. Dyskusje były zresztą nader ubogie pod względem treści. Gazety mówiły o „rewolucji". Jakiej? Tego nikt nie potrafił sprecyzować. Byli tacy, którzy uważali, że to forma „rewolucji kulturalnej". „Rewolucja kulturalna" z hasłem wolności seksualnej na czele? W istocie była to mieszanina haseł anarchistycznych i trockistowskich w połączeniu z pewnym utopijnym romantyzmem i całkiem urywkowymi strzępami socjalizmu. Prasa nazwała to „Ma-Ma- Ma", gdyż młodzi studenci powoływali się w swych wywodach jednocześnie na Marksa, Mao i Marcusego, niemieckiego filozofa, który wyemigrował przed laty do USA. Poważną stroną ruchu był fakt, iż mimo swej nieporadności i braku poważniejszej podbudowy teoretycznej ujawnił głęboki kryzys społeczny w wysoko rozwiniętych krajach kapitalistycznych — połowy XX wieku. 13 maja członkowie rządu naradzali się z de Gaulle'em w sprawie jego podróży do Rumunii. Pompidou radził, aby jej nie odwoływać. Jego zdaniem byłoby to nadawanie incydentom większej wagi niż mają. De Gaulle przychyla się do tego poglądu. We wtorek 14 maja opuszcza Paryż. 14 maja premier Pompidou przemawia w Zgromadzeniu Narodowym, gdzie spotyka się z ostrymi replikami Mitterranda, który woła: „Wielki czas, by rząd nareszcie odszedł". Tego samego dnia sekretarz generalny UNEF Jacques Sauvageot odbywa konferencję prasową, na której domaga się zmian w sytuacji studentów i stwierdza, że dopóki amnestia nie zostanie uchwalona, studenci nie będą zdawali egzaminów, potem zaś „nigdy już nie będzie egzaminów w tradycyjnej formie". W telewizji otwarcie występują w quizie z profesorami i rektorem: Cohn-Bendit, Geismar, Sauvageot. Najważniejsze jest jednak włączenie się do akcji robotników. Zaczyna się fala strajkćw. 15 maja robotnicy proklamują strajk okupacyjny w zakładach lotniczych Sud- Aviation w Nantes. Wkrótce potem idą w ślad za nimi robotnicy zakładów Renault i Cléon. CGT w swym apelu domaga się ustalenia minimum płacy w wysokości 600 franków, pełnego zatrudnienia i zniesienia płatnych recept za lekarstwa dla ubezpieczonych. Robotnicy Renault żądają minimum płacy w wysokości 1000 franków, 40-godzinnego tygodnia pracy i długotrwałych umów przy zatrudnianiu. Strajkują stocznie w Bordeaux. Ruch rozszerza się. Dziennikarze radia i telewizji tworzą komitet, który ma czuwać nad obiektywnym przekazem informacji. Pod wieczór w Paryżu przedstawienie w teatrze „Odeon". Po zakończeniu spektaklu część publiczności — studenci — oświadcza, że teatr jest zajęty i będzie odtąd „miejscem spotkań robotników w sprawach twórczych". Próba imitowania pekińskich „hunwejbinów" jest w tym posunięciu całkiem wyraźna... „Od czasu kiedy Rumunia i Francja są niezależne, a tym samym ponoszą odpowiedzialność przed sobą i przed innymi, nasza epoka wymaga od nich zespolonego wysiłku politycznego, którego celem zgodnie z naturą tych krajów winno być zjednoczenie Europy" — przemawiał de Gaulle o tejże godzinie w Bukareszcie. Nawet w tym niezwykle ciężkim już położeniu de Gaulle nie tracił z oczu swojej wizji Europy od Atlantyku do Uralu. Patrzył ponad konfliktami i walkami. Mikrofony radiowe we Francji nadawały dyskusję między dziennikarzami z „Figaro", „Paris-Presse" i „France-Soir" a trójką studenckich przywódców — Cohn- Benditem, Geismarem i Sauvageotem. Zapowiadano na 17 maja wielką demonstrację solidarności studentów z dziennikarzami radia i telewizji. W tym dniu strajki ogarniają już w praktyce całą Francję. De Gaulle przemawia do studentów w... Bukareszcie: — Oto pomyślny wiatr wiejący z jednego krańca naszego kontynentu na drugi. Rumuńscy studenci biją brawo. Rumuńska publiczność wita de Gaulle'a z entuzjazmem. Wymiana uśmiechów i serdeczności. W Paryżu za to gradem sypią się kamienie. I nie ma uśmiechów na twarzach, które wykrzywia wściekłość. Pękają granaty z gazem łzawiącym, z brzękiem lecą szyby na bruk. Zaniepokojony generał przerywa podróż i 18 maja znajduje się znów w Pałacu Elizejskim. Przemówić do Francuzów? Jego wystąpienie było jeszcze przed wyjazdem do Rumunii zapowiedziane na 24 maja. Ze względów prestiżowych de Gaulle nie chce go przyspieszać. Postulaty w sprawie reformy szkolnictwa wyższego? — Reforma tak; błazenada NIE! — mówi generał. — Błazenada to ON! — odpowiadają natychmiast tysiące studenckich ulotek, naklejek na murach lub napisów kredą. Komunikacja w Paryżu działa coraz gorzej. Metro i autobusy kursują tylko od czasu do czasu. Strajkują też koleje i linie lotnicze Air-France. Prawie wszędzie robotnicy zajmują fabryki. Dziennikarze radia i telewizji odmawiają w praktyce posłuszeństwa rządowi. Krajowy Syndykat Dziennikarzy (SNJ) na zebraniu w Rouen oświadcza, że gdyby się coś stało personelowi radia i TV, strajk powszechny obejmie wszystkie środki informacji. Sekretarz generalny FPK Waldeck Rochet oświadcza przez radio, że „czas najwyższy, aby nadeszła prawdziwa demokracja", i że „należałoby przewidzieć utworzenie rządu ludowego i demokratycznego... Partia komunistyczna — mówił Waldeck Rochet — gotowa jest wziąć na siebie odpowiedzialność..." Na placach Gwiazdy i Zgody demonstracje ugrupowań prawicy pod hasłem: „Komunizm nie przejdzie!" Zjednoczona Partia Socjalistyczna opowiada się przez usta swego przywódcy Michela Rocarda po stronie studentów. Pierre Mendčs-France domaga się przez radio odejścia de Gaulle'a. François Mitterrand wykrzykuje: „Francja odczuwa olbrzymią potrzebę demokratycznego tlenu". W poniedziałek 20 maja transport jest już całkowicie sparaliżowany. W Marsylii i Hawrze marynarze okupują statki. Są przerwy w łączności przewodowej. Zaczyna strajkować Bank Francji. Pierwsze oznaki paniki walutowej. Ludzie masowo wymieniają franki na pieniądze innych państw. Frank spada na giełdzie nowojorskiej, którą wkrótce naśladują inne. Amerykanie dają znać o sobie. Teraz nadchodzi ich moment: mogą de Gaulle'owi odpłacić za batalię dolarową. We wtorek 21 maja debata w Zgromadzeniu Narodowym. Opozycja wystąpiła z wotum nieufności pod adresem rządu Pompidou broni się. Mówi o niebezpieczeństwie „strajku powstańczego", aby napędzić strachu części deputowanych. Komuniści sprzeciwiają się tej tezie. Już od kilku dni we wszystkich swych analizach zaprzeczają twierdzeniom, jakoby to był „strajk powstańczy". „Masy ludowe nie weszły na drogę strajku powstańczego... Realizują szeroki ruch, którego celem jest eliminacja rządu i systemu gaullistowskiego oraz utworzenie wspólnie ze wszystkimi siłami lewicy systemu prawdziwie republikańskiego, otwierającego drogę do socjalizmu" — głosił komunikat Biura Politycznego FPK w przeddzień sesji parlamentu. Rząd celowo zaostrzał ocenę wydarzeń, aby mieć pretekst do represji przeciw komunistom, których od początku uważał za głównego i najgroźniejszego przeciwnika. Jedynie komuniści bowiem byli naprawdę zorganizowani, tylko oni posiadali konkretny program, prestiż i zaufanie wśród robotników. Stąd główne uderzenie rządu obrało kierunek ataku nie na słabe i bezprogramowo, chaotycznie działające grupki studentów, lecz właśnie na FPK i związki zawodowe. Sytuacja stawała się bowiem naprawdę groźna dla gaullizmu z chwilą pojawienia się tych sił na polu walki. Z samymi studentami dano by sobie radę bez większego trudu. 24 maja de Gaulle zabiera głos zgodnie z zapowiedzią. Przemówienie jest słabe. Generał waha się wyraźnie, jak gdyby nie wiedział, co ma powiedzieć. Jako remedium zapowiada... referendum. Jeszcze jedno. Najgorsze jest to, że nawet o tym środku mówi mgliście i niejasno. „...Postanowiłem na wniosek rządu poddać pod głosowanie narodu projekt ustawy, w którym poproszę go o udzielenie państwu, a przede wszystkim jego szefowi, pełnomocnictwa na dokonanie odnowy". Plebiscyt ma się odbyć w czerwcu. „W przypadku, gdy odpowiedź wasza będzie brzmiała «nie», rozumie się samo przez się, iż nie będę dłużej sprawował swej funkcji" — oznajmia. Wszyscy znają już na pamięć ten zwrot, powtarzający się przy podobnych okazjach. Zapowiedzi reform uniwersyteckich i gospodarczych są w tym krótkim zresztą wystąpieniu niejasne, znów ogólnikowe. Nie mógł tym uratować sytuacji. Z tysięcy gardeł studentów zgromadzonych na placu w pobliżu Dworca Lyońskiego wyrywa się jeden okrzyk: „Il est fini!" — „Jest skończony!" Znów barykady, pochody, starcia z policją, przemówienia, dyskusje. Nie ma spokoju. „Rząd gaullistowski przeżył się i powinien odejść" — stwierdza Waldeck Rochet w imieniu FPK na forum Zgromadzenia Narodowego. „Federacja Lewicy odpowiada «nie» na plebiscyt de Gaulle'a" — mówi Mitterrand. „Nad plebiscytem nie dyskutuje się; to się zwalcza" — oświadcza Mendčs-France. „To już nie jest kryzys rządowy, ale kryzys systemu" — oznajmia Rocard z PSU. Georges Pompidou był innego zdania. Wiedział, że nic jeszcze nie było stracone. W Zgromadzeniu Narodowym wotum nieufności przecież nie przeszło. Opozycja znów nie zdołała zebrać 233 głosów. Sytuacja była trudna, ale nie beznadziejna. Szef rządu dokonał 24 maja posunięcia bardzo ciekawego z punktu widzenia taktyki walki i trzeźwości oceny. Zaprosił mianowicie przedstawicieli wielkich central związkowych — CGT, CFDT, Force Ouvričre i innych — do okrągłego stołu, czyli do pertraktacji na temat postulatów robotniczych. Posunięcie bardzo zręczne, gdyż automatycznie oddzielało sprawy ludzi pracy od studentów, a jednocześnie wnosiło element rzeczowości do panującego chaosu, w którym już nie racje polityczne, lecz demagogia coraz bardziej brała górę. Rokowania pozwalały też władzom na złapanie oddechu. Rendez-vous było wyznaczone w gmachu Ministerstwa Spraw Socjalnych przy ulicy Grenelle. Obrady toczyły się przy dochodzących przez radio odgłosach burzy, która dalej szalała w całym kraju. W Nantes tłumy przemianowały plac Królewski na plac Ludowy. Było około 50 rannych. W Lyonie pojawiły się barykady po obu brzegach Rodanu. Demonstracje odbywały się w wielu miejscowościach. W Paryżu debatował kongres Krajowego Syndykatu Szkolnictwa Wyższego. Uchwalono jedność akcji ze związkami zawodowymi robotników, ale nie z Krajowym Związkiem Studentów Francji. Cohn-Bendit przebywał od kilku dni w NRF, skąd nie mógł wrócić, gdyż władze nie wpuszczały go już do Francji. Na granicy w Forbach około tysiąca studentów zachodnioniemieckich usiłowało siłą „przerzucić" przywódcę Ruchu 22 Marca. Żandarmeria francuska odparła ten „atak". W niedzielę 26 maja Biuro Polityczne FPK wezwało Francuzów do głosowania „nie" w przyszłym referendum, jednocześnie ostrzegając intelektualistów przed „utopią, anarchią, niecierpliwością, ryzykowną oceną układu sił, pseudorewolucyjną paplaniną i wszystkim, co dzieli ludzi pracy". Rozłam wśród studentów pogłębiał się. Różne organizacje Krajowego Syndykatu Szkolnictwa Wyższego wystąpiły na prowincji przeciw zerwaniu z UNEF. 27 maja kończą się rokowania przy ulicy Grenelle. Najniższe płace w przemyśle za godzinę zostały podniesione z 2,22 do 3 franków począwszy od 1 czerwca; inne płace o 7 proc. i o dodatkowe 3 proc. począwszy od 1 października 1968 r.; razem o 10 proc. Powzięto też decyzję o stopniowym redukowaniu godzin zatrudnienia, aby dojść do 40godzinnego tygodnia pracy. Znaczną poprawę uzyskano w kwestiach umów zbiorowych, ubezpieczeń, dodatków rodzinnych, rent starczych i podatków. Był to częściowy w każdym razie sukces central związkowych. Robotnicy ocenili jednak sprawę inaczej. W zakładach Renault około 6 tysięcy ludzi uchwaliło przez głosowanie kontynuację strajku. To samo stało się u Berlieta, Citroena, w Sud-Aviation i w innych. Robotnicy przyjmowali wprawdzie zasadę podwyżek płac, ale uważali, że rząd nie uwzględnił reform strukturalnych. Wielkie centrale związkowe zostały po raz pierwszy zdezawuowane. Po odrzuceniu reform ekonomicznych strajk przekształca się w polityczny i takiego charakteru nabiera cały kryzys. Jest to jego trzecia faza. 27 maja na stadionie Charléty odbywa się wiec, w którym biorą udział głównie członkowie PSU i UNEF. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi słucha przemówień Sauvageota, Geismara i Barjoneta. Ten ostatni oznajmia, że „rewolucja jest dziś możliwa". Rzeczywiście wyglądało to groźnie, choć rewolucja wcale nie była możliwa. Jednakże te nieprzebrane tłumy ludzi, niespokojne, rozdrażnione, rozdyskutowane, pragnące jakiegoś czynu, wywierały olbrzymie wrażenie. Chciały gdzieś iść, choć nie wiedziały dokąd. Ich przywódcy też tego nie wiedzieli. Krytykowali wszystko, co istniało — od skrajnej prawicy ultrasowskiej, poprzez gaullizm i Federację Lewicy Demokratycznej do komunistów i związków zawodowych włącznie — ale nie potrafili sformułować tego, co powinno się znaleźć na miejscu obecnego porządku oficjalnego i opozycji. Było w tym coś ze średniowiecznych buntów chłopskich czy plebejskich: namiętna rewolta, ale bez programu. Rozmaici amatorzy na przywódców rozwieszali swoje programy jak kupcy towar na bazarze — Mitterrand mówił jedno, Mendčs-France drugie, Rocard — trzecie, Sauvageot czy Geismar, a przedtem Cohn-Bendit jeszcze coś innego — nie było na to amatorów. 27 maja był szczytowym dniem chaosu. CGT wezwała robotników do bojkotowania wieców anarchistycznych i do wystrzegania się prowokacji „maoistów" czy trockistów. W samym Paryżu odbyło się 12 wieców pod egidą CGT. Omawiano na nich postulaty robotnicze i wyniki obrad przy ulicy Grenelle. Jak w gorączce znajdowała się cała prowincja. 30 tysięcy ludzi wiecowało w Nantes, tyleż w Tulonie, 50 tysięcy Tuluzie, tysiące innych w Hawrze, Brest, Besançon, Rouen, Beifort, Marsylii, Strasburgu, Clermont-Ferrand. Strajki zaostrzały się. Premier Pompidou obserwował rozwój sytuacji i nie tracił głowy. Doskonale wiedział, że anarchiści, trockiści i „maoiści" nie mają żadnego programu, że tylko hałasują. Dostrzegał narastające znużenie społeczeństwa wytworzoną sytuacją, irytację spowodowaną paleniem prywatnych samochodów, przewracaniem autobusów i latarń, demolowaniem różnych urządzeń. Rejestrował też odmienny, rzeczowy kierunek obrany przez robotników. W środowisku anarchistów i innych pojawili się fachowi prowokatorzy policyjni, którzy w przebraniu studentów dopuszczali się różnych dzikich wybryków drażniących społeczeństwo. Oni to byli czołowymi sprawcami podpaleń samochodów, wybijania witryn sklepowych, niszczenia elewacji domów, słowem tego, co musiało powodować odruch protestu u publiczności. Innym rodzajem akcji uruchomionej przez władze było rozpuszczanie fałszywych pogłosek o monstrualnym nieraz zamyśle i prowokacyjnych haseł. Rozeszła się na przykład wiadomość, że anarchiści będą wysadzać w powietrze maszyny fabryczne. Było to pomyślane dla rozdrażnienia robotników. Wiadomo bowiem, że robotnik nigdy nie zniszczy swojej maszyny. Jest to jego narzędzie pracy, do którego jest przywiązany, które lubi, które go żywi. Sama ewentualność zniszczenia przez kogoś maszyn musi zaalarmować środowisko robotnicze. Władze doskonale o tym wiedziały. 28 maja premier Pompidou zawiadomił dziennikarzy na konferencji prasowej, że zapowiedziane referendum odbędzie się w połowie czerwca, gdyż w obecnej atmosferze jest ono niemożliwe. Szef rządu obwieścił dymisję ministra oświaty Peyrefitte'a. Zaproponował też bardzo zręcznie, by w fabrykach robotnicy wypowiedzieli się w tajnym głosowaniu, czy przyjmują podwyżki ustalone z centralami związkowymi przy ulicy Grenelle, czy też je odrzucają. Mamy tu cały mechanizm taktyki Pompidou, który na zimno rozgrywał swoje karty. Musiał już wtedy zdawać sobie z tego sprawę, że gaullizm ma przeciwko sobie nie jedną, a cztery oddzielnie działające siły: hałaśliwą i bijącą się nie wiadomo o co koalicję Zjednoczonej Partii Socjalistycznej ze studentami, ale tylko tymi z UNEF; żądnego władzy Mitterranda, sprzymierzonego z Mendčs- France'em i wiodącego za sobą nie bardzo przekonaną Federację Lewicy Demokratycznej; Francuską Partię Komunistyczną i wielkie centrale związkowe, które nie uznają wcale sytuacji za rewolucyjną i walczą o legalną zmianę rządu oraz o uwzględnienie postulatów ludzi pracy i studentów; luźne grupy „maoistów", „sytuacjonistów", Ruchu 22 Marca, trockistów, anarchistów, szukające nie celu, lecz „draki". Cztery te ugrupowania były coraz słabiej powiązane ze sobą, co ułatwiało sytuację V Republice, choć sprawy na zewnątrz nie wyglądały wcale różowo. Na zewnątrz czuwali bowiem integracjoniści europejscy i NATO, starzy przeciwnicy de Gaulle'a. Ci zza Oceanu i zza Renu, ci z różnych krajów „małej Europy", którzy teraz mieli okazję się odegrać. Niemałym wsparciem była dla nich działalność syjonistycznych lobby, które nie wybaczyły de Gaulle'owi embarga na broń dla Izraela i jego stanowiska wobec konfliktu na Bliskim Wschodzie. Prasa anglosaska i znaczna część prasy francuskiej, inspirowane w wielu wypadkach pośrednio czy bezpośrednio przez te koła, odegrały swoją rolę w pogłębianiu chaosu i podkopywaniu pozycji rządu, a zwłaszcza osobistego autorytetu szefa państwa. Był to jeszcze jeden front, z którym de Gaulle musiał się w tamtych dniach zmagać. Jean Lacouture zwraca uwagę, że w tych końcowych dniach maja 1968 r. wszystko zdawało się walić. Cała policja i żandarmeria skoncentrowane były w Paryżu i kilku innych większych miastach. 75 prefektur na ogólną liczbę 90 zostało całkowicie pozbawione ochrony. Można je było zająć bez zbytniego ryzyka. Stało otworem nawet Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, z którego znikli woźni i strajkujący pracownicy. Nastawienie pracowników radia i telewizji było takie, że przeszliby oni na stronę każdej nowej władzy obalającej gaullizm. V Republika miała do czynienia z nie byle jakimi siłami. Na 50 milionów mieszkańców Francji samych studentów było 514 tysięcy oraz 60 tysięcy w szkołach równoległych wyższego stopnia, 27 tysięcy w klasach przygotowawczych do wyższych studiów. Francuska Partia Komunistyczna i CGT reprezentowały 5-milionową masę wyborczą, Federacja Lewicy Demokratycznej — 4-milionową. Są to ogromne liczby. Stąd taka właśnie ewolucja sytuacji i napięcie. Powtarzamy jednak: siły te nie były jednolite. Arytmetycznie rzecz wyglądała o wiele groźniej niż politycznie. 28 maja Mitterrand i Mendčs-France ogłosili, że gotowi są objąć władzę. W myśl ich propozycji najpierw miałby powstać rząd tymczasowy, którego zadaniem byłoby „uruchomić państwo, stając się uważnym współrozmówcą licznych zgromadzeń robotników i studentów", oraz „odpowiedzieć na słuszne żądania różnych grup społecznych i zawodowych". Ów rząd „stworzyłby warunki dla wyborów prezydenckich". Zadania tego podjąłby się on — Mitterrand, albo Mendčs-France. Mitterrand oznajmił, że od tej chwili uważa się za kandydata na stanowisko prezydenta Republiki. Było to o godzinie 11.00. Już o 16.00 sekretarz generalny FPK Waldeck Rochet w wywiadzie dla Agencji France-Presse oświadczył, że ani FPK, ani miliony strajkujących robotników: „Nie zamierzają zastąpić obecnej władzy inną władzą, która nie zaspokoiłaby rewindykacji... Nie zamierzają również torować drogi reżimowi podporządkowanemu polityce amerykańskiej... Powiedzieliśmy już, że jesteśmy gotowi dzielić całą odpowiedzialność, jaką ma wielka partia ludzi pracy, którą jest FPK, w każdym rządzie jedności demokratycznej". Sprawa wyraźna: zmiana władzy de Gaulle'a na Mitterranda-Mendčs-France'a nie zachwycała komunistów. Należy sądzić, że de Gaulle tego nie dostrzegł, że nie docenił wagi sprawy. Przecież bez zgody partii komunistycznej i bez tak potężnej centrali związkowej jak CGT żadna istotna zmiana nie była we Francji możliwa. Niemniej jednak właśnie 28 maja rozeszły się po Paryżu pogłoski, że Pompidou poradził de Gaulle'owi, by zrezygnował z władzy. Rzecz nie jest do dziś wyjaśniona. Różni „poinformowani" bardzo rozmaicie to przedstawiają. Claude Paillat w swojej książce „Archives secrčtes" (Tajne archiwa) pisze: „W kuluarach Władzy mówi się szeptem, że Pompidou trzymał w kieszeni petycję podpisaną przez 40 osobistości gaullistowskich. Miały się one domagać w zdaniach pełnych szacunku, lecz twardych, by szef państwa «pozostał najwyższą ostoją», wycofując się do Colombey-les-Deux-Eglises". Pierre Rouanet, biograf Pompidou, zwraca ze swej strony uwagę, że: „Nie ma takiej wskazówki, która pozwalałaby na wyobrażenie sobie, że Pompidou pretendował choćby przez sekundę do rozstrzygania osobistego losu generała de Gaulle'a. Niemniej jednak niektórzy «lewicowi gaulliści» i trochę osób związanych z generałem de Gaulle'em (ludzi wcale niepośledniego gatunku) zachowują słuszne czy niesłuszne przekonanie, że Pompidou mógł uważać odejście generała za pożądane". Nie wyjaśnimy tej kwestii. 29 maja o godzinie 11.15 de Gaulle zatelefonował do Pompidou: — Nie mogę pana dziś zobaczyć. Odjeżdżam. Muszę się wziąć w garść, wyspać się, zastanowić przed podjęciem ostatecznej decyzji. Będę w czwartek na posiedzeniu Rady Ministrów, której przekażę swoją decyzję przed zwróceniem się do kraju. O jakiej -decyzji mowa? Nie ma tu znów nic pewnego. W ostatnich dniach de Gaulle rozmawiał z ministrem spraw wewnętrznych Christianem Fouchetem. Mówił mu otwarcie o odejściu. Był bardzo rozgoryczony. Wszyscy to spostrzegli. Wobec kilku ministrów powiedział, że „Francuzi nie chcą już de Gaulle'a". Nawet w smutku i przygnębieniu używał trzeciej osoby. Wielokrotnie rozmawiał z Pompidou. Dzielił się z nim swoim planem odjazdu do Colombey. Spierali się podobno ostro na temat dalszych posunięć. Pompidou był przeciwnikiem referendum. Proponował rozwiązanie parlamentu i nowe wybory, gdy wszystko się uspokoi. W odróżnieniu od generała pewny był, że niepokoje rychło przycichną. De Gaulle nie poleciał jednak do Colombey. W tymże dniu jego helikopter i drugi śmigłowiec towarzyszący zmieniły po starcie z Issy-les-Moulineaux kierunek i o 13.30 wylądowały w Baden-Baden, kwaterze głównej generała Massu, dowódcy francuskich sił zbrojnych w Niemczech zachodnich. Generał powtórzył więc swój gest z 5 października 1962 r., kiedy to po obaleniu parlamentu, w gorącym ogniu batalii politycznej, odjechał do wojska. „Jakże inaczej czuję się wśród was!" — powiedział wtedy. W owym czasie było to Reims, teraz Baden- Baden. O czym rozmawiał z Massu? Znów luka w wydarzeniach. De Gaulle był w jakiś, sobie tylko znany sposób przywiązany do tego generała spadochroniarzy, zawadiaki i paliwody. Z pewnością nie poleciał jednak do Baden-Baden tylko po to, aby w tej kuracyjnej miejscowości zaczerpnąć świeżego powietrza i złapać oddech w nie zmąconej niczym atmosferze koszarowej dyscypliny, która stanowiła taki kontrast z Francją tamtych dni. W kwestii przedmiotu nieoczekiwanej wizyty u Massu istnieją tylko dwie hipotezy. Jedna utrzymuje, że de Gaulle chciał tylko zademonstrować siłę i uświadomić Francuzów o możliwości użycia wojsk znajdujących się w NRF dla przywrócenia porządku. Według drugiej, generał umówił się z Massu konkretnie w sprawie ruchu wojsk na ustalony z góry znak. W zamian za to dowódca wojsk francuskich w NRF otrzymał od szefa państwa przyrzeczenie amnestii dla Salana. Jak widać, obie hipotezy są bardzo zbliżone: de Gaulle albo chciał zastraszyć siłą, albo jej użyć. Po co to zrobił? Należy sądzić, że szło mu o wstrząs psychologiczny, który pociągnąłby za sobą zmianę położenia. Stąd jego tajemnicze zniknięcie, stąd zmiana kierunku z Colombey na Baden-Baden. Wiedział, że dotrze to do Francji i wywrze odpowiednie wrażenie. Były i rzeczy ważniejsze. Generał obawiał się przewrotu. Tłum mógł naprawdę wtargnąć do Pałacu Elizejskiego. Pretendenci do władzy mogli go zmusić do oficjalnej dymisji, która natychmiast zalegalizowałaby ich władzę. Odjeżdżając, znikając, odbierał im możność legalnego dojścia do steru rządów. Byliby uzurpatorami, co postawiłoby ich z miejsca w trudnym położeniu. Chronił się więc pod opiekę wojsk. Lacouture słusznie zwraca uwagę, że przybył do Baden wraz z żoną, dziećmi i wnukami. Czyżby zamierzał tam zostać dłużej? Należy przypuszczać, że po przybyciu na miejsce, po znalezieniu się wśród generałów i oficerów poczuł się natychmiast raźniej. Z dystansu spojrzał na sytuację innymi oczami. Zobaczył ją we właściwych wymiarach i pojął, że ma jeszcze duże pole do działania. Wtedy też podjął nową decyzję: powrotu do Paryża i kontrataku. Zostawił sobie do tego furtkę: odjeżdżając, zapowiedział przecież swój powrót na czwartek 30 maja. Decydował się na wznowienie walki. W Paryżu już od jakiegoś czasu rozważał tę kontrofensywę. W jednej z rozmów z ministrem spraw wewnętrznych Fouchetem powiedział: „Proszę nie zapominać, że minister spraw wewnętrznych powinien umieć wydać rozkaz strzelania". Nie chciał jednak tego robić. Jeszcze raz podejmie próbę działania innymi środkami. Jeżeli te zawiodą, pozostanie... Massu i minister spraw wewnętrznych, który umie wydać rozkaz... W Paryżu dowiedziano się o wyjeździe de Gaulle'a z oficjalnego komunikatu ogłoszonego w godzinach popołudniowych, ale wymieniającego tylko Colombey. Wkrótce potem rojem pojawiły się pogłoski. De Gaulle nie wylądował w Colombey. Gdzie jest więc? Kierownictwo gaullistowskiej UDR zapowiedziało na 30 maja wielką, publiczną manifestację na rzecz generała na Polach Elizejskich. Sekretariat generalny CFDT poparł tymczasem kandydaturę Mendčs-France'a. To samo uczynił w oficjalnym oświadczeniu Lecanuet z Centrum Demokratycznego. Mendčs-France przemawiał w jednej z bocznych sal Pałacu Burbońskiego i szkicował swój program. Między Bastylią a Dworcem Saint-Lazare ciągnęły setki tysięcy członków CGT w olbrzymim pochodzie z transparentami. W redakcji dziennika gaullistowskiego „Nation" wybuchła bomba podłożona przez ugrupowanie „Zachód". Lokal został zdemolowany. Na szczęście nie było w nim nikogo podczas wybuchu. W Paryżu panowało przekonanie, że de Gaulle powtórzył w pewnej mierze wariant swego postępowania z 1946 r., to znaczy, że „odszedł". Definitywnie. Zrezygnował z władzy. W lokalach Federacji Mitterranda, w Centrum Lecanueta, w PSU Rocarda, w UNEF Sauvageota wrzało i kipiało. Dyskutowano tam nad sposobami przejęcia rządów. Rozdzielano między siebie funkcje, opracowywano wystąpienia, odezwy, ulotki, artykuły, spierano się, kłócono, szukano sojuszników, snuto intrygi. Jeden pomysł ścigał drugi. Pogłoski spadały całymi kaskadami. Szał był powszechny: koniec V Republiki, koniec de Gaulle'a. Francuska Partia Komunistyczna i Powszechna Konfederacja Pracy były w tym dniu znacznie chłodniejsze w ocenie sytuacji od innych. Robotnicy bez zachwytu patrzyli na ewentualność przejęcia władzy przez partię proamerykańską. Nie o to przecież szło w tej walce. Wydaje się poza tym, że komuniści byli bardzo ostrożni i nie wierzyli jeszcze w zakończenie rozgrywki. Spodziewali się jakiegoś podstępu, jakiegoś chwytu i mieli rację, gdyż już najbliższe godziny miały wykazać, że de Gaulle z niczego nie rezygnował. Zdezorientowany był jednak i rząd. Pompidou przygotowywał się do wystąpienia w radio i telewizji, ale — jak się okazało — te miały już instrukcję: tylko generał może zabrać głos. Nikt inny. Czyżby de Gaulle przewidział, że szef rządu może podjąć jakąś próbę na własną rękę? Generał był już tymczasem w drodze do Colombey. Opuszczał Baden-Baden tak samo szybko, jak się tam znalazł. Może doznał wstrząsu, gdy uświadomił sobie, że wycofał się przed własnymi rodakami na ziemię niemiecką? Może uderzył go kontrast tego odwrotu z tamtym z 1940 r.? Może... Jeszcze w tym samym dniu o 18.00 de Gaulle telefonował już z Colombey do Pompidou, że nazajutrz będzie w Paryżu. Wyznaczył godzinę posiedzenia rządu: 15.00. O 16.30 wygłosi apel do ludności. Za jednym zamachem wszystko ulega zmianie. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. De Gaulle wrócił do równowagi i otrząsnął się z przygnębienia tak dalece, że 30 maja ministrowie wręcz go nie poznają. Jego przemówienie wygłoszone tylko przez radio (tym razem nie przez telewizję) brzmi twardo i zwięźle, a jednocześnie przekonująco. „Jako stojący na straży praworządności narodowej i republikańskiej rozważałem od 24 godzin wszystkie bez wyjątku ewentualności, które pozwoliłyby tę praworządność utrzymać. Następnie podjąłem decyzję. W obecnych okolicznościach nie wycofam się. Mam mandat powierzony mi przez naród i wypełnię go. Nie zmienię premiera, którego zalety, solidność i zdolności zasługują na powszechne uznanie... Rozwiązuję z dniem dzisiejszym Zgromadzenie Narodowe. Zaproponowałem krajowi referendum... Stwierdzam, że obecna sytuacja uniemożliwia przeprowadzenie tego. Dlatego też odkładam termin referendum. Jeśli zaś chodzi o wybory do ciał ustawodawczych, to odbędą się one w terminach przewidzianych przez Konstytucję, chyba że zamierza się zakneblować usta całemu narodowi francuskiemu... Jeśli więc ta sytuacja przemocy będzie trwała nadal, będę musiał, aby utrzymać Republikę, użyć zgodnie z Konstytucją innych środków niż natychmiastowe przeprowadzenie w kraju wyborów... Francji w istocie rzeczy bowiem zagraża dyktatura. Chce się zmusić Francję do tego, by w momencie rozpaczy uległa władzy, któira narzuciła się, władzy, która byłaby niewątpliwie władzą głównego zwycięzcy, tj. totalitarnego komunizmu. Oczywiście, że na początek nadano by jej zwodnicze pozory, wykorzystując ambicje i nienawiść odstawionych do lamusa politykierów, po czym znaczenie tych ludzi nie byłoby większe niż ich ciężar gatunkowy, to znaczy — niewielkie. O nie! Republika nie będzie abdykować. Naród się otrząśnie. Postęp, niezawisłość i pokój zwyciężą wraz z wolnością..." Przemówienie to zawiera kilka ciekawych elementów. Przede wszystkim, jak widać, de Gaulle wycofał się pod naciskiem Pompidou z referendum. Odwołał je i rozwiązał parlament, tak jak doradzał szef rządu. Następnie zapewnił, że go nie zmieni, i składa mu coś, co w ustach de Gaulle'a można przyjąć za podziękowanie. Nic bardziej od tego wystąpienia nie ujawnia przemożnej roli Pompidou w ciągu wydarzeń majowych. Od początku do końca. Znamienne jest również skierowanie ostrza całego kontrataku przeciw komunistom. Nie ma w tym nic dziwnego. De Gaulle wie bardzo dobrze, że komuniści nie popierali lewaków; zna też rezerwę, z jaką FPK odnosi się do Mitterranda czy Mendčs-France'a. Toteż jeśli atakuje właśnie partię komunistyczną, czyni tak, gdyż tylko ją wraz ze związkami zawodowymi uważa za siłę zdolną do konkretnej, prawdziwej walki. Jest to jedna strona zagadnienia. Druga polega na chęci pozyskania sobie mieszczaństwa i skrajnej prawicy. Generał trafnie przypuszcza, że samo imię komunistów napędza tym warstwom strachu. Jest to hasło wręcz niezawodne. Dodatkowy element wystąpienia z 30 maja to groźba użycia siły. Paryż wie już wtedy, że de Gaulle był u Massu w Baden-Baden. Wszędzie krążą pogłoski, że spadochroniarze z NRF są gotowi do odlotu, a czołgi koncentrują się na granicy. Pogróżki generała nikt więc nie lekceważy. Przemówienie daje odpowiedni plon. O godzinie 18.00 manifestacja zorganizowana przez gaullistów na Polach Elizejskich przynosi nadspodziewane rezultaty. Przeszło pół miliona osób defiluje pod trójkolorowymi flagami, wznosząc okrzyki na cześć generała. Tłum śpiewa „Marsyliankę" na placu Gwiazdy, minister do spraw kombatantów Sanguinetti oraz Jacques Chaban-Delmas zapalają znicz na Grobie Nieznanego Żołnierza. Nastrój podniosły i patriotyczny. Zebrały się najwyższe sfery towarzyskie Paryża, najlepsze towarzystwo z XVI dzielnicy, panie i panowie z klubów hipicznych i tenisowych, ze starych rodzin bankierskich, kupieckich, arystokratycznych, z dziećmi i wnukami, ze służbą domową i wszystkim, co tylko można było uruchomić. Bez wątpienia wypadło to imponująco. Mogło się wydawać, że to początek jakiegoś wielkiego starcia, wstęp do wojny domowej. Przemówienie de Gaulle'a i ta manifestacja czyniły początkowo takie wrażenie. Nic się jednak nie stało. Ograniczono się do replik czysto werbalnych. Trudno było powiedzieć, czy w warunkach powszechnego rozgoryczenia i rozdrażnienia de Gaulle naprawdę wygrał na dłuższą metę we własnym społeczeństwie. Wydarzenia majowe musiały pozostawić w wielu umysłach trwałe ślady. Na razie jednak generał miał jednego bardzo potężnego, sprzymierzeńca. Był nim strach mieszczaństwa, lęk przed zmianami, przed chaosem, przed nieznanym. Miano dość barykad, awantur, palenia samochodów, wybijania szyb, furkoczących w powietrzu kamieni i szarż policyjnych. Po stronie de Gaulle'a znalazło się przemożne marzenie o spokoju i stabilizacji. Podczas gdy w całym kraju odbywały się masowe manifestacje na rzecz de Gaulle'a i ciągłe demonstracje studentów oraz, odrębne, robotników zrzeszonych w związkach zawodowych, de Gaulle dokonuje rekonstrukcji rządu. Zmiany raczej istotne, choć Pompidou pozostaje dalej premierem. Przede wszystkim daje się zauważyć gest w kierunku spraw socjalnych. Lewica gaullistowska otrzymuje trzy resorty: René Capitant (sprawiedliwość), Yvon Morandat (sekretariat stanu do spraw socjalnych i zatrudnienia), Philippe Dechartre (sekretariat stanu do spraw budownictwa mieszkaniowego). Kilku ministrów zmieniło teki. I tak Michel Debré objął resort spraw zagranicznych na miejsce Maurice'a Couve de Murville'a, który przeszedł do finansów. Nowy jest w gabinecie Albin Chalandon (przemysł). Odeszli: Frey, Billotte, Joxe, Fouchet, Jeanneney, Missoffe, Gorse (informacja), Peyrefitte. Prawdziwie mistrzowskim posunięciem jest to, co za radą Pompidou de Gaulle zdecydował się zrobić — rozwiązanie parlamentu. Opozycja domagała się przecież przez cały czas nowych wyborów. Będzie więc miała wybory. Nie może już nic powiedzieć. Teraz chaotyczna walka uliczna musi się zamienić w tradycyjną kampanię przedwyborczą, bo wybory są tuż, tuż. Pierwsza tura ma się odbyć 23 czerwca. Partie opozycyjne znalazły się w trudnym położeniu. Ich poparcie dla anarchistycznych ruchów młodzieżowych było przez cały czas pełne rezerwy. Grozi im teraz utrata tych głosów. Nie było poza tym zgody między nimi. Idą do wyborów poróżnione. Francuska Partia Komunistyczna musiała walczyć na trzy fronty: z jednej strony, broniąc robotników przed prowokacjami anarchistów i trockistów; z drugiej — przeciw prądom proamerykańskim w Federacji Lewicy Demokratycznej; z trzeciej — przeciw gaullizmowi. Osłabia to pozycję FPK w tych wyborach. Inne ugrupowania są jeszcze słabsze. Od 1 czerwca robotnicy zaczynają z wolna wracać do pracy. Po 5 czerwca prawie wszystkie zakłady już pracują. Studenci usiłują jeszcze demonstrować, lecz społeczeństwo jest coraz bardziej obojętne. 12 czerwca rząd rozwiązuje kilkanaście organizacji lewackich. 16 czerwca policja usuwa ostatnich studenckich „okupantów" Sorbony. Operacja ta odbywa się wśród absolutnej obojętności opinii publicznej. Bodaj że najdłużej toczyli walkę dziennikarze radia i telewizji. Organizowali jeden strajk po drugim, prowadzili żmudne spory z ministrem informacji, odwoływali się do rozmaitych instancji. Wreszcie padli — można powiedzieć — w boju. 27 czerwca 110 redaktorów aktualności radiowych otrzymało zawiadomienie, że będą mogli wrócić do pracy po otrzymaniu wezwań indywidualnych. Był to w praktyce lokaut. Największy chyba w dziejach prasy światowej. W ten sposób generał odpłacił dziennikarzom masowych środków przekazu za wszystko: od podróży do Kanady, aż do dni majowych, kiedy to radiofonia oficjalna była łącznikiem opozycji w walce z władzą. Przypadek — trzeba przyznać — też bez precedensu. Czym był kryzys majowy 1968 roku? Do chwili obecnej bibliografia na ten temat obejmuje w samej Francji przeszło 120 książek. Napisano też setki artykułów. Zawierają one najrozmaitsze interpretacje. Od najbardziej fantastycznych do rzeczowych i sugestywnych. Istnieją całe amalgamaty interpretacji, w których autorzy danego tekstu łączą w dowolny sposób różne oceny. To, co rozegrało się w maju 1968 r. we Francji, nie było charakterystyczne tylko dla ojczyzny Charlesa de Gaulle'a. Niepokoje studenckie miały miejsce niemal we wszystkich krajach i przebiegały wszędzie z mniejszym lub większym nasileniem, choć nigdzie nie osiągnęły takiego napięcia, jak między Pirenejami a Renem, z Paryżem jako głównym ośrodkiem. Fizyczną, bezpośrednią przyczyną tego rozmachu była niewątpliwie większa we Francji niż w wielu innych krajach liczba studentów: na 50 milionów mieszkańców jest tam, jak już powiedzieliśmy, blisko 600 tysięcy studentów. Oznacza to, że na 100 młodych ludzi między 20 a 27 rokiem życia studiuje 16. W NRF, gdzie rozruchy były też poważne, na 60 milionów mieszkańców jest 284 tysiące studentów, tj. 7 studiujących na 100 młodych ludzi; w Anglii jest ich 350 tysięcy, czyli 5 na 100. Czynnik ten ma więc znaczenie, ale nie tłumaczy bardzo zasadniczej sprawy: a mianowicie tego, że tylko we Francji konflikt objął z niebywałą szybkością szerokie warstwy społeczeństwa. To jest bowiem podstawowa cecha wydarzeń majowych. Liczba studentów niewiele ma tu do rzeczy, jeśli wziąć pod uwagę, że w USA studiuje statystycznie co drugi młody Amerykanin, ale mimo ostrości zaburzeń trwających tam całe lata, inne warstwy nie zostały wciągnięte do akcji. A więc... Jak wiemy, de Gaulle oskarżył o wywołanie kryzysu komunistów. Argument propagandowy, wyborczy, nie wytrzymujący jednak konfrontacji z rzeczywistością, jakkolwiek generał będzie go podtrzymywał do ostatnich dni swych, rządów, do swego upadku w 1969 r., wciąż mówiąc o „szerokiej machinacji przewrotu". Nie było takiej machinacji. Jak wiemy, komuniści francuscy byli i pozostali zaciekłymi przeciwnikami lewaków. Partii komunistycznej nic nie łączyło i nie mogło łączyć z tymi rozproszonymi, hałaśliwymi, zwalczającymi się wzajemnie i nie posiadającymi żadnego programu grupkami anarchistów, sytuacjonistów, „maoistów" i innych trudnych do określenia. FPK zwracała przez cały czas uwagę robotnikom, że nie ma żadnej sytuacji rewolucyjnej ani perspektyw w tym kierunku, że mówienie o tym jest czystą demagogią. Komuniści francuscy walczyli w legalnych demonstracjach o zmianę rządu i o postulaty klasy robotniczej, a nie o zmianę ustroju. Wręcz przeciwnie. Partia komunistyczna broniła w maju 1968 r. Republiki, choć zwalczała gaullizm. Broniła Republiki przed lewackim chaosem; zwalczała gaullizm z powodu jego stosunku do klasy robotniczej, z powodu sytuacji tej klasy. Znamienne jest, że komuniści zachowali daleko idącą rezerwę wobec posunięć Mitterranda—Mendčs-Francea', uważając ich za grupę proamerykańską, a więc nie do przyjęcia. Zostało to przez FPK wyraźnie stwierdzone. Niezliczone były też ostrzeżenia przed prowokacjami lewackimi, kierowane przez różne federacje FPK do robotników. Istnieje inna teza: dywersja zagraniczna. Działalność CIA? Nici wiodące do NATO? Oczywiście gdy się zna całą, wieloletnią walkę de Gaulle'a przeciw integracjonistom, gdy wspomni się jego boje przeciw różnym projektom NATO, jego starcia z Amerykanami, z Anglosasami, jego spory z „europejozykami" z EWG, wszystkie te akcje i kontrakcje, ofensywy i kontrofensywy, gdy wziąć pod uwagę nienawiść, jaką budził we wszystkich tych kołach, tezy takiej nie da się wykluczyć. Jego stanowisko wobec wojny w Wietnamie, zaostrzone w ostatnich latach, jego pozycja wobec zaborczości Izraela na Bliskim Wschodzie rozgrzały atmosferę, rozjątrzyły przeciwników. Ostrość sporu z nie przebierającymi w środkach organizacjami syjonistycznymi, znajdująca swój wyraz w akcjach prasowych, bojkotowych i innych, była jednym z wyrazów atmosfery stwarzanej wokół de Gaulle'a. Siły te wykorzystały maj 1968 r. do podsycania płomieni, do podjudzania i rozpalania namiętności. Nie jest wcale wykluczone, że miała miejsce także prowokacja. Paryskie batalie uliczne i barykady stanowiły do tego znakomitą okazję. Mroczne postacie Cohn-Bendita czy „katangijczyków", grupy działającej na Sorbonie i oskarżanej przez prasę paryską o nader dwuznaczną rolę, stanowią tu tylko pierwsze z brzegu przykłady. Znalazłoby się ich więcej. Obca interwencja odgrywała swoją rolę w konspiracjach ultrasowskich w Algierii — była już o tym mowa — mogłaby więc zrezygnować z majowej okazji 1968 r.? Absurdalnie brzmią tezy o „biologicznych korzeniach rewolty" (Amerykanina Rogera Mastersa) czy o „insurekcji ducha" (Maurice Clavela) lub metafizyczne hipotezy Jacquesa Maritaina. Nie warto z nimi dyskutować. Wokół maja 1968 r. wiele jest jeszcze mgławic rzeczywistych i celowo stawianych. André Malraux, człowiek bliski de Gaulle'owi, mówi o „kryzysie cywilizacji", co w tym wypadku zastępuje pojęcie „kryzys ducha" lub „zło metafizyczne". Czym bowiem jest z kolei ta „cywilizacja"? Składa się ona przecież z określonych stosunków ekonomicznych, społecznych i kulturalnych, które w każdym wypadku wymagają odrębnej analizy. Wtedy wnioski nie będą bynajmniej metafizyczne. Profesor socjologii w Nanterre Alain Touraine uważa, że maj był wymierzony nie tyle przeciw kapitalizmowi, ile przeciw warstwie technokratów. Trudno powiedzieć, jak tam z technokratami było, ale co do kapitalizmu, gdy idzie o brać studencką, tylko o nią, a nie o robotników czy chłopów, to oczywiście, profesor ma trochę racji. W ankiecie, jaką we wrześniu 1968 r. przeprowadził francuski Instytut Badań Opinii Publicznej, postawiono badanym następujące pytania. „Twierdzi się, że studenci i licealiści dzielą się głównie na trzy kategorie: 1. Na takich, którzy nie tylko chcą zmienić uniwersytet, lecz także społeczeństwo, i to w radykalny sposób; 2. Na takich, którzy czynnie dążą do reformy uniwersyteckiej, programów i metod nauki; 3. Na takich, którzy chcieliby najpierw zdać swoje egzaminy. Która z tych postaw jest najbardziej zbliżona do twojej?" W odpowiedzi 12 proc. ankietowanych zajęło postawę pierwszą, 54 proc. — drugą, 31 proc. — trzecią. Bez postawy — 3 proc. Znamienne. Tylko 12 proc. chciało zmienić społeczeństwo. Więcej niż połowę interesowała uczelnia; ponad jedna trzecia marzyła o zdanych egzaminach. Ankieterzy nie poprzestali jednak na tym. Poszli dalej. Szło im o ocenę wydarzeń przez samych studentów. Pytali więc: „Oto trzy przyczyny, które mogą wyjaśnić zajścia majowe i czerwcowe wśród studentów. Prosimy o uporządkowanie ich według znaczenia, jakie do nich przywiązujecie: A. Niepokój z powodu trudności znalezienia pracy zgodnie z odbytymi studiami; B. Odrzucenie społeczeństwa konsumpcyjnego; C. Złe przystosowanie uniwersytetu (programy, metody nauczania, środki materialne) do potrzeb kulturalnych". Odpowiedzi: Pierwsze miejsce Drugie miejsce Trzecie miejsce Kwestia A 56 proc. 33 proc. 8 proc. Kwestia B 7 proc. 10 proc. 80 proc. Kwestia C 35 proc. 54 proc. 8 proc. Tak więc największa liczba studentów (56 proc.) niepokoiła się o to, czy studia dadzą jej jakieś praktyczne zatrudnienie, czy do czegoś służą. Aż 80 proc. studentów wcale nie odrzucało społeczeństwa konsumpcyjnego. Tylko trochę więcej niż jedną trzecią (35 proc.) absorbowały sprawy kultury. Pouczająca ankieta. W jej świetle da się zrozumieć dziwaczne dywagacje różnych badaczy sprawy, którzy z uporem unikają rzeczowej interpretacji. Wydaje się, że wyjaśnienie majowego zrywu francuskiego jest nieporównanie prostsze. Złożyły się nań trzy główne czynniki: kryzys uniwersytecki, który podziałał jak zapalnik-detonator; pogarszająca się od lat sytuacja socjalna i szczególne okoliczności polityczne. Kryzys uniwersytecki wypływał przede wszystkim z niezwykle przestarzałego systemu szkolnictwa wyższego we Francji. Właściwie bardzo niewiele zmieniono go od czasów Napoleona Bonapartego, który zorganizował uczelnie zgodnie z potrzebami swego czasu, ale nie raz na zawsze. Centralizm i uniformizm powodowały swego rodzaju mumifikację uniwersytetu. Wszystko tam zostało poszufladkowane i pooddzielane sztywnymi przegrodami, biegnącymi południkowo, gdy idzie o wydziały i dyscypliny studiów, i równoleżnikowo, gdy w rachubę wchodzą podziały między rangami profesorskich i docentowskich kategorii, doktorami i niedoktorami, asystentami i innymi. Prawdziwie feudalna struktura w togach i gronostajach, 7, dworską etykietą i ceremoniałem. Twór dziwaczny i groteskowy w zestawieniu ze światem zewnętrznym, który pod każdym względem był inny. Michel Crozier w artykule zatytułowanym „Revolution libérale ou révolte petite bourgeoise" (Rewolucja liberalna czy rewolta drobnomieszczańska), opublikowanym przez pismo „Communications" (Przekazy) w nrze 12 z 1968 r., stwierdza: „Taki system nie jest oczywiście zdolny do zmiany. Nie może on ani dostrzegać nowych potrzeb, ani się do nich przystosować. Zmiana programów podważa dochody i władzę korpusu wykładowców. Zmiana metod i stosunków międzyludzkich zakłóciłaby równowagę organizacji. Toteż wszelka zmiana blokowana jest przez opozycję wykładowców i walkę różnych czynników dzielących się między sobą władzą". Zwięźle przedstawiony tu stan rzeczy odegrał bez wątpienia zasadniczą rolę w rewolcie studenckiej. Nie było żadnych zmian, mimo że świat się zmieniał i że z tego całkiem zmienionego świata przychodziła na uniwersytet coraz nowa „klientela", czyli studenci. W latach 1900—1901 było ich w całej Francji około 30 tysięcy, w latach 1950—1951 już 135 tysięcy, 1965—1966 — 395 tysięcy, 1967—1968 — 514 tysięcy, 1968—1969 — 587 tysięcy. Dołącza się do tego inne zjawisko, zdaje się, że specyficzne dla Francji: ponad 200 tysięcy osób, a więc przeszło Vs tej liczby, studiowała na wydziałach: socjologii, filozofii, psychologii i filologii. Są to, jak wiadomo, dziedziny, które nie dają zbyt pewnych perspektyw zawodowych. W żadnym kraju nie ma posad dla takiej liczby humanistów. Nie należy przy tym zapominać, że we Francji nie było selekcji, egzaminów konkursowych, zapór eliminacyjnych. Na uniwersytet zapisuje się każdy, kto zdał maturę. Nikt nie może mu tego zabronić. Spowodowało to niewiarygodne przeludnienie, o którym była już w tej książce mowa. Ono też odegrało swoją rolę w kryzysie. Masy studenckie skoncentrowane w swoich miasteczkach uniwersyteckich, wśród których Nanterre jest tylko jednym przykładem, były jak wojsko w bazach, gotowe do natarcia. Ułatwiało to akcję, propagowanie haseł, wytwarzanie atmosfery zbiorowej histerii i podniecenia. Idealny teren dla mąciwodów typu Cohn-Bendita. Ważnym czynnikiem w kryzysie uniwersyteckim we Francji była zmiana składu społecznego masy studenckiej. Dawny wielkomieszczański uniwersytet nie przekształcił się wprawdzie w robotniczy i chłopski, jak w krajach socjalistycznych, ale zaczął coraz bardziej przechodzić w ręce warstw średnich, oscylujących między mieszczaństwem a proletariatem. Jeszcze w 1950 r. na 1000 studentów 328 było dziećmi dyrektorów przedsiębiorstw lub przedstawicieli wolnych zawodów, 172 — urzędników, rzemieślników i drobnych handlarzy, 19 — robotników. Po 10 latach — w 1960 r. — do pierwszej kategorii należało już tylko 182 studentów (o połowę mniej!), do drugiej — 473 (przeszło dwa razy więcej), do trzeciej — 34. Ten skład socjalny wyjaśnia w dużej mierze, kim byli studenci szarżujący na policję, wznoszący barykady i palący samochody w maju 1968 r.: w minimalnym tylko procencie była to młodzież robotnicza. Nie te warstwy dokonują, jak wiadomo, rewolucji. Używanie tego słowa było więc grubą przesadą. Z drugiej strony, ów skład socjalny pozwala zrozumieć, dlaczego demonstrantom i przywódcom studenckim tak trudno było porozumieć się z robotnikami. Do takiego porozumienia zresztą w trwalszy sposób wcale nie doszło. Pompidou dostrzegał te luki; de Gaulle — nie. Przesunięcie się uniwersyteckiego środka ciężkości ku warstwom pośrednim pociąga za sobą ważne konsekwencje. „Współpraca między społeczeństwem i rodziną, z jednej strony, a uniwersytetem z drugiej — wydaje się obecnie coraz bardziej niepewna — pisze Raymond Boudon, jeden z badaczy tej sprawy. — Dzieje się tak po pierwsze dlatego, że syn urzędnika czy rzemieślnika, który zapisał się na uniwersytet, nie może na ogół oczekiwać od swej rodziny czy swego środowiska ani modelu do naśladowania, ani wskazówek. Po drugie, ewolucja techniczna i ekonomiczna rozszerzyła wachlarz zawodowy i zwiększyła ilość rodzajów zatrudnienia, nie znanych lub rzadkich jeszcze dziesięć lat temu (informatyka, socjologia, psychologia itp.). Student dzisiejszy musi więc dokonywać wyboru trudniejszego niż jego poprzednik i jest do tego słabiej przygotowany przez swoje środowisko socjalne". Ważne spostrzeżenie, gdyż przeciętny student porusza się w tej sytuacji po terenie obcym, nieznanym, po omacku niejako i wszędzie napotyka przeszkody. Do trudności wyboru kierunku studiów i samych studiów dołącza się obawa przed porażką, przed powrotem do swego środowiska, co uważane jest za regres społeczny, przed bezrobociem. Największą przeszkodą jest w tym wszystkim egzamin. W warunkach feudalnego, sztywnego, „gronostajowego" uniwersytetu „ich magnificencji" egzamin uważany jest powszechnie za promocję do jednej z klas rządzących. Liczne ulotki rozrzucane podczas wydarzeń majowych, wystąpienia mówców oraz fakt, iż mnóstwo zajść wybuchło w gruncie rzeczy na tle egzaminów, wskazują, że kwestia systemu egzaminacyjnego odegrała ogromną rolę. Każdy student zapisuje się na uniwersytet w nadziei, że osiągnie wyższy szczebel społeczny; egzamin może to zniweczyć. Jest to wyrok pozornie tylko dotyczący przedmiotu nauki. Faktycznie idzie przecież o rangę społeczną. W rezultacie rodzi się stały niepokój, który z biegiem czasu przekształca się w bunt. O materialnej sytuacji studentów była już mowa. Ona też ogromnie przyczyniła się do wydarzeń majowych. Uniwersytet francuski nie wyciągnął ręki do studentów o tak odmiennej strukturze społecznej. Nikt im nie ułatwiał sytuacji, nikt się nimi ani zbytnio nie przejmował, ani nie zajmował. Byli skazani na siebie. Stali się „samotnym tłumem", jak się ktoś o nich wyraził. Wydawało się im, że w swojej przeszło półmilionowej masie zawiśli w próżni. Już się oderwali od swego środowiska tak zwanych klas średnich, ale jeszcze nie dostali promocji do innego i mogli jej nie otrzymać. Naturalnie te kohorty studenckie przelewające się w dniach majowych ulicami Paryża i innych miast Francji nie były bynajmniej jednolite. Ani klasowo, ani politycznie, ani kulturalnie. Jedni byli ekstremistami i anarchistami. Jedni chcieli reform i wiedzieli, o jakie im idzie, drudzy pragnęli zmian, szukali ideałów, ale nie potrafili ich sprecyzować, jeszcze inni chcieli sobie „pobrykać", podyskutować, pospierać się, ot tak, „dla draki". Największą grupę stanowili przeciwnicy egzaminów i ci, którzy z lękiem patrzyli w przyszłość, nie wiedząc, czy znajdą pracę, czy nie; niemało było takich, którzy brali w tym wszystkim udział przez solidarność i koleżeństwo albo dlatego, żeby nie wyglądać na „mięczaków". Byli wreszcie, w niewielkiej liczbie, tacy, których znajomość spraw politycznych i społecznych, łącznie ze świadomością klasową, można by uważać za dojrzałe. W sumie olbrzymie to zbiorowisko stanowiło absolutny amalgamat wszystkiego. Łączyło ich tylko wspólne niezadowolenie ze społeczeństwa, w jakim żyli. Pytali: „Co dalej? Czy jedynym celem w życiu ludzkim jest zdobywanie przedmiotów — tranzystorów, magnetofonów, lodówek, pralek, samochodów i aparatów różnego typu? A jeżeli już się to ma, to co dalej? Czy należy żyć dla przedmiotów? Bić się o nie, zdobywać je i w nich widzieć tak zwane szczęście?" Jesteśmy tu w punkcie pewnej fascynacji maoizmem, to znaczy dążeniem do wyimaginowanej prostoty, która gardzi dobrami konsumpcyjnymi. Oczywiście dotyczy to tylko części studentów. Ruch ten nie był aż tak antykonsumpcyjny, jak to usiłowali głosić niektórzy komentatorzy. Paryscy „maoiści" szli pod hasłem wolnej miłości i swobody seksualnej: „Uprawiajcie miłość, a nie wojnę" — głosili. Nie ma to, jak wiadomo, wiele wspólnego z maoizmem klasycznym. Nie jest to zresztą jedyna różnica. Niestety na omówienie wszystkich tych programów i programików, haseł i teorii nie znajdujemy tutaj dość miejsca. Układają się one w dużą skomplikowaną mozaikę. Eksplozja studencka byłaby jednak niemożliwa, na taką zwłaszcza skalę, bez innych czynników, nadrzędnych i znacznie od niej ważniejszych. Była ona — powtórzmy — wyłącznie detonatorem dla nagromadzonych prochów. W książce tej starałem się o zwrócenie uwagi na ciągłość narastania składników mieszanki wybuchowej, która eksplodowała w maju 1968 r. Był to długi proces, w którym poszczególne ogniwa łączyły się jedne z drugimi, a wstrząsy socjalne powtarzające się rokrocznie przypominały pomruki wulkanu, który nieustannie dawał znać o sobie. Ilość przechodzi w jakość. To, co stało się w 1968 r. na wiosnę, było wybuchem tego wulkanu. Zapowiadały go już eksplozje poprzednie, jak 35-dniowy strajk górników w 1963 r. W 1967 r. temperatura szła w górę. 1 lutego, 17 maja, 13 grudnia 1967 r. następowały jeden po drugim strajki powszechne. Były to aż nazbyt znamienne objawy zbliżania się czegoś większego. No i wreszcie masowa, olbrzymia demonstracja 1- majowa 1968 r. 1 maja studenci prowadzili jeszcze boje harcowników. Robotnicy ich wyprzedzili. Robotnicy byli pierwsi. Fakt, o którym nie wolno zapominać. Tak tedy wiele strumieni z różnych stron łączyło się w jeden główny i burzliwy nurt. De Gaulle i rządy V Republiki nie potrafiły tego procesu dostrzec, a następnie reagować. Sekretarz generalny FPK Waldeck Rochet w swojej książce „L'avenir du PCF" (Przyszłość FPK) tak scharakteryzował to postępowanie: „W przyczynie strajku z maja—czerwca 1968 r., który pod względem swych rozmiarów jest bez precedensu, nie ma nic tajemniczego. Jest nią polityka władz od 10 lat. Jest nią cyniczna obojętność kół kierowniczych wobec najpilniejszych potrzeb robotników oraz konfiskata wszystkich owoców postępu naukowego i technicznego dokonywana przez oligarchię... Strajki i demonstracje z maja i czerwca stanowią w rzeczywistości pierwsze wielkie starcie w okresie przyspieszenia koncentracji kapitalistycznej, pierwszy wielki bój między masą ludzi pracy i inteligencją a władzą monopoli, zmagającą się ze sprzecznościami, których nie jest w stanie rozwiązać". Wiosenny kryzys 1968 r. był tedy pod względem społecznym wielką batalią klasową. Największą ze wszystkich dotąd stoczonych we Francji od zakończenia drugiej wojny światowej. J.ednakże inne boje tego typu poprzedzały go, bez tamtych nie byłby on możliwy i dlatego nie ma sensu udziwniać go i przedstawiać jako coś, co zrodziło się deus ex machina. Do specjalnych okoliczności, które z całą pewnością też przyczyniły się do tego, że kryzys przebiegał aż tak ostro, należy w pierwszym rzędzie autorytatywny system V Republiki. Gdyby podobne wydarzenia miały miejsce w okresie dawnych republik — III czy IV — zaczęłyby się zapewne z kalejdoskopową szybkością zmieniać gabinety, ministrowie wylatywaliby ze swoich foteli jak z procy, ale byłoby to klapą bezpieczeństwa, która uchroniłaby Francję przed skrajnościami. Prezydencki system gaullistowski, reżim tak zwanej silnej władzy, nie posiadał żadnej wentylacji, przez którą można by wypuścić nadmiar pary. Silna władza musi zawsze stać w pozycji pionowej i dlatego jest sztywna. Przy zajściach o charakterze lokalnym, jak na przykład rebelia barykad w Algierze w 1960 r., czy w obliczu prób przewrotów wojskowych jak pucz generałów w kwietniu 1961 r., twardość i sztywność władzy wystarczy dla przywrócenia porządku. Płytka woda takich spisków rozbija się wtedy o monument państwa na mnóstwo kropli i cofa w postaci nic nie znaczącej piany. Kiedy jednak przeciwnikiem władzy autorytatywnej jest najsilniejsza część społeczeństwa — klasą robotnicza, idąca do tego na czele innych klas i warstw — kiedy sprzeciw ludzi jest w swej masowości jak morze, wówczas „skale" grozi po prostu zalanie. To właśnie stało się z gaullizmem w maju 1968 r. Sztywność systemu prezydenckiego, jego niezdolność do elastyczności, do dialogu z masami ludzi pracy czy studentami, pomnikowość reżimu spowodowały tylko pogłębienie się kryzysu. Wobec tej sztywności nie było po prostu żadnego wyjścia politycznego i de Gaulle nie znalazł innego poza wyjazdem do Baden-Baden do generała Massu. Jeżeli de Gaulle nie przegrał w maju 1968 r., stało się tak tylko dlatego, że opozycja nie była — jak to już podkreślaliśmy — zgodna w swym działaniu, nie wysunęła jednolitych, precyzyjnie określonych celów walki. Ludzie walczyli więc, ale nie wiedzieli, o co konkretnie idzie. Spowodowało to rozbicie lewicy. Mitterrandowcy usiłowali uchwycić władzę wspólnie z SFIO, ale eliminując komunistów. Ci z kolei, będąc w walce decydującą siłą, nie mieli zamiaru popierać proamerykańskiego i atlantyckiego ugrupowania Mitterranda ani też dać się wyeliminować. Anarcho-trockiści i „maoiści" sprzymierzeni z PSU nie mieli szans nawet przy poparciu Jeana-Paula Sartre'a. Taki układ polityczny uratował de Gaulle'a mimo kumulacji kardynalnych wręcz błędów, które stanowią dodatkową okoliczność wyjaśniającą rozmach zajść. Do takich fałszywych posunięć należą ciągłe szarże policji na Sorbonę, okupacja uniwersytetu przez siły porządkowe, wyjazd szefa rządu na pełnych 9 dni u samego progu zaburzeń, kiedy zapewne można było wiele jeszcze wynegocjować, podróż zagraniczna szefa państwa w szczytowym punkcie rozruchów, gorączkowe zmiany metod postępowania (od początkowej ostrości, poprzez nagłe złagodzenie kursu przez Pompidou po powrocie z Afganistanu do nowej ostrości niemal nazajutrz i do powtórnego złagodzenia, w czasie którego de Gaulle pojechał — jak na ironię — do Massu), podobne zmiany decyzji (najpierw referendum, nie wybory, potem wybory, nie referendum), wyraźnie błędna ocena ze strony de Gaulle'a, który w początkowej fazie nie widział jednego kryzysu, lecz szereg oddzielnych konfliktów, kiedy natomiast kryzys rzeczywiście rozpadł się na kilka nurtów, uznał, że ma do czynienia z jednolitym frontem i chciał wezwać na pomoc wojsko. Postępowanie władz przyczyniło się też niewątpliwie do tego, że opozycja miała w tej batalii broń wyjątkową i nieoczekiwaną: radio i telewizję. Artyleria władzy znalazła się więc w rękach przeciwnika i ostrzeliwała tym razem generała. Dziennikarze tych instytucji przeszli właściwie na stronę strajkujących i studentów. Bez mikrofonów i „małego ekranu" rzeczy byłyby z pewnością daleko trudniejsze. Kto wie, czy pozycja dziennikarzy nie spowodowała, że de Gaulle po powrocie z Rumunii nie wygłosił natychmiast jakiegoś mobilizującego przemówienia, jednego z tych, które tak dobrze mu się udawały w dawniejszych bataliach, ale czekał aż do 24 maja, tracąc bezcenny czas, i gdy już zabrał głos, wypowiedziane zdania zabrzmiały obco, banalnie na tle bardzo już trudnej sytuacji. Takie są przyczyny, które złożyły się na kryzys majowy. Fale tego morza cofnęły się. De Gaulle pozostał przy władzy. Świadomie nie używam tu słowa zwyciężył mimo wspaniałych wyników wyborów do Zgromadzenia Narodowego, które odbyły się w dwóch kolejnych turach: 23 i 30 czerwca 1968 r. Gaullistowska UDR, która okolicznościowo zmieniła nazwę na bojowo brzmiącą Unię dla Obrony Republiki — Union pour la Défense de la République, UDR — (trzecia zmiana szyldu w krótkiej historii tej partii), uzyskała 9 663 605 głosów. Wszystkie inne ugrupowania wyszły z tej próby mniej lub więcej poturbowane. Skrajna prawica miała zaledwie 28 871 głosów, Federacja Lewicy Demokratycznej Mitterranda nieco więcej niż 3,5 miliona głosów, co oznaczało stratę przeszło pół miliona, Centrum rozpadło się na drobne ugrupowania, PSU, na którą głosowało sporo studentów, uzyskała 900 tysięcy głosów, co było dowodem pewnego postępu, ale na tle całości wyników nie miało większego znaczenia. Francuska Partia Komunistyczna zebrała 4 435 357 głosów, czyli straciła ponad 600 tyś. i cofnęła się do swej sytuacji wyborczej z 1962 r. W rezultacie głosowania gaulliści mieli w nowo obranym parlamencie 297 deputowanych zamiast dawnych 242; Federacja Mitterranda 57 zamiast 118, komuniści 34 zamiast 73. Jeszcze raz ujawnia się przy tym podziale foteli cały absurd francuskiego systemu wyborczego: komuniści, którzy jednak i teraz mają połowę głosów w porównaniu z UDR, otrzymują niespełna jedną dziesiątą miejsc w Zgromadzeniu Narodowym w porównaniu z gaullistami. Federacja, która zebrała mniej niż FPK, uzyskuje jednak więcej mandatów. Mechanizm ten został już uprzednio wyjaśniony. Gaulliści mieli więc trzy czwarte miejsc (297 na 485) w Zgromadzeniu, czyli większość absolutną, wzmocnioną jeszcze 64 deputowanymi ugrupowania niezależnych Giscarda d'Estainga, sojusznika co prawda niezbyt pewnego. W wyniku drugiej tury wyborów wyeliminowana została natomiast, mimo prawie miliona głosów (jeszcze jeden absurd tej ordynacji), PSU, która nie otrzymała ani jednego fotela w parlamencie. Lecanuet miał ich 29; stracił 42. 8 lipca 1968 r. Waldeck Rochet stwierdził bez ogródek, że przyczyną klęski lewicy są lewacy. Sekretarz generalny FPK napiętnował „nieodpowiedzialne, jeśli nie wręcz prowokacyjne" wystąpienia takich ludzi, jak Sauvageot, Rocard czy Barjonet, którzy mówili o „rewolucji". „Robotnicy ruszyli w swej masie — powiedział Waldeck Rochet — do walki o lepsze warunki życia, a nie po to, by narzucać krajowi nową władzę polityczną w drodze powstania". Lewica francuska została w wyniku maja 1968 r. rozbita na długi czas. Gaullizmowi nigdy nie udało się tego dokonać w takim stopniu, jak to zrobili lewacy. Oni też zresztą zostali osłabieni. Dopiero teraz okazało się, ilu studentów i profesorów było przeciwnych całemu ruchowi, ilu milczało, dając się doń „wciągnąć". Znikła też skrajna prawica. Prawie cała oddała swe głosy na de Gaulle'a, co było rzeczą dotąd bez precedensu. A jednak generał nie był w tej operacji zwycięzcą. W mechanizmie jego władzy pękła niewidzialna sprężyna i nie dawała się już naprawić. To prawda, że zebrał masę głosów. Były to jednak głosy „partii strachu", ludzi, którzy się bali, którzy ulękli się dzikusów, anarchistów spod czarnego sztandaru, których przeraziły czerwone flagi „maoistów" na barykadach, wrzaski trockistów i sytuacjonistów, ich fajerwerki z samochodów, ich proce i pałki. „Partia strachu", tego autentycznego, mieszczańskiego konformizmu pani Dulskiej, była liczna, ale de Gaulle wiedział, jak bardzo jest niepewna i w gruncie rzeczy słaba. Nie był to sojusznik na dłuższą drogę. Gdy mu strach minie, wrócą dawne upiory. To było pewne. Przypomni sobie wtedy, że w maju 1968 r. niezłomny generał jednak się zachwiał, stracił panowanie nad sytuacją, ujawnił swą bezradność i gdyby nie premier Georges Pompidou, to kto wie, co by się stało... Monolit miał teraz rysę. Batalia z robotnikami, wojna ze studentami, bój z dziennikarzami; za dużo tego było. To nie mogło przejść bez śladu. „Partia strachu" nie zdoła tego zrekompensować. Coraz głośniej, coraz częściej we wszystkich środowiskach mówiło się teraz o rychłym już odejściu generała. Miał przecież już 78 lat. Czy nie wołano: „Dziesięć lat wystarczy"? Najgorsze było zaś to, że wymieniano już osobę jego następcy: premiera Georgesa Pompidou. Tego, który swoim spokojem i zimną krwią zaimponował wszystkim. Tego, którego i „partia strachu" uważała za właściwego zwycięzcę w maju. Tego, na którego padłyby zapewne jej głosy, gdyby tak generał teraz ustąpił. I dlatego de Gaulle nie mógł uważać, że zwyciężył. „Partia strachu" głosowała nie na niego, nie na UDR, a przeciw lewakom. Generał nie rezygnował jednak z walki. Będzie się bił do końca i w boju padnie. Tylko w boju. 3 lipca 1968 r. AFP nadała depeszę zawierającą wiadomość „z absolutnie wiarygodnego źródła", iż „pan Georges Pompidou opuści rząd". W ten sposób sam najbardziej zainteresowany dowiedział się o swojej najbliższej przyszłości z depeszy AFP. 4 lipca był wraz z małżonką zaproszony na obiad do Pałacu Elizejskiego. Nic. Przy stole generał nie lubi mówić o sprawach państwowych. Rzucił tylko jedno zdanie, które mogło wyglądać na dowcip, ale miało ukryte między słowami ostrze sztyletu: — Podobno mówią, madame — powiedział do pani Pompidou — że mąż pani i ja wygraliśmy wybory? 5 lipca — nic. 6 lipca Pompidou, znużony trochę tą wojną nerwów, zatelefonował do sekretarza generalnego Prezydium Republiki, Bernarda Tricota. Prosił o przekazanie prezydentowi Republiki, że jest wprawdzie bardzo zmęczony i jego zdrowie wymaga pewnej kuracji, jeżeli jednak generał uważa, iż powinien pozostać na czele rządu, gotów jest podjąć się tej misji. Tricot zadzwonił po upływie godziny. Zawiadamiał Pompidou, że generał bardzo żałuje, ale właśnie wczoraj zaaprobował definitywnie kandydaturę Maurice'a Couve de Murville'a. W kilka dni później de Gaulle obdarzył Pompidou listem pożegnalnym zaczynającym się od słów: „Mon cher Ami", pełnym kurtuazji i komplementów. Jest w nim niemniej jednak znamienny fragment, w którym generał po kilku słowach pochwały dla energii i skuteczności działania Pompidou stwierdza: „Było to prawdą, zwłaszcza podczas ciężkiego kryzysu, jaki kraj przeszedł w maju i w czerwcu tego roku. Taki był zresztą sąd ludu francuskiego w tej kwestii, czemu dał on wyraz w ostatnich wyborach". Poza tymi dwoma zdaniami reszta listu jest taka, jak zawsze w podobnych okolicznościach. De Gaulle wystawia niezmiennie tego typu świadectwa tym, których odprawia. Dostali je wszyscy. Od Salaria, poprzez Debrégo i Giscarda d'Estainga do Pompidou. Na pamiątkę. Tylko Antoine Pinay odmówił jego przyjęcia. Tak więc Pompidou odchodził po 24 latach służby. Jego rozstanie z de Gaulle'em ciekawie ilustruje styl generała. Były szef rządu też jednak nie rezygnował z walki. Prawdopodobnie z miejsca pojął, że de Gaulle dał mu kapitalny atut: oddalił go od władzy w chwili, gdy ta nieuchronnie chyli się ku upadkowi. Za maj trzeba będzie bowiem zapłacić. Zaczną się porażki, którymi nikt jednak nie obciąży Pompidou. Jego hipoteka pozostanie czysta. Była to wielka szansa na przyszłość. Odchodził w aureoli majowego zwycięzcy, z opinią tęgiego, chłodnego polityka, który nie stracił głowy nawet wtedy, gdy generał nie wiedział już, co robić. Unosił kapitał na przyszłość. Wkrótce niby z gęstego mroku, z klimatyzowanego chłodu biur bankowych barona Guya de Rothschilda wyłania się niezastąpiony przyjaciel pan Fillon. W domu Fillona przy bulwarze de Latour-Maubourg, wcale niedaleko od Pałacu Elizejskiego, zainstalowane zostają biura Pompidou. Zjawia się tam co pewien czas i spotyka ze swymi przyjaciółmi, urzędującymi ministrami nowego gabinetu Couve de Murville'a: Guichardem, Chirakiem, Ortolim i innymi. Bierze też żywy udział w pracach Zgromadzenia Narodowego. Zachował ten przyczółek do natarcia. Jest przecież deputowanym departamentu Cantal. Czeka na swoją godzinę. XVI „Kiedy zabraknie przywódców, inni przywódcy wyłaniają się z głębin odwiecznej Francji, od Karola Wielkiego do Joanny d'Arc, Napoleona, Poincarégo, Clemenceau". Z ROZMOWY CHARLESA DE GAULLE'A Z ADMIRAŁEM STARKIEM W 1942 r. W LONDYNIE — Co robić z tymi ludźmi? To jest przecież „większość strachu"! — mówił de Gaulle w swoim otoczeniu o przewadze UDR w Zgromadzeniu Narodowym. Najważniejszy był w tym momencie rachunek do zapłacenia za maj. „Rzut oka na tekst proponowanego porozumienia, odrzuconego 28 maja przez robotników francuskich, wystarczył ekspertom do diagnozy, że Francja zmierza w kierunku inflacji" — pisała „International Herald Tribune". Takie było zdanie wszystkich ekspertów. Łączny koszt podwyżek płac o 10 proc. miał wynieść około 3 miliardów dolarów rocznie, czyli równowartość 4 proc. wartości produkcji dóbr i usług we Francji. Jedynym lekarstwem na to byłaby podwyżka podatków. Tego jednak nie można było zrobić, gdyż — zgodnie z decyzją rządu — przedsiębiorcy musieli podnieść płace pracowników. Jednocześnie 1 lipca 1968 r. zmieniły się bariery celne wewnątrz Wspólnego Rynku, co zmniejszyło ochronę francuskich towarów przed zewnętrzną konkurencją. Rezultat sumaryczny: na skutek wzrostu kosztów produkcji towarów francuskich, zwyżki płac robotniczych i obniżki taryf celnych wzrasta import, natomiast spada eksport. Francuskiemu bilansowi płatniczemu grozi olbrzymi deficyt. Już w czasie wydarzeń majowych i czerwcowych, a następnie w ciągu całego lata dawał się zaobserwować odpływ kapitałów z Francji, zwłaszcza do NRF, co powodowało coraz większą presję na markę zachodnioniemiecką. Gazety z tamtego okresu pełne są przewidywań dotyczących nieuchronnej ich zdaniem dewaluacji franka. Rzeczywiście rezerwy dewizowe Francji zmniejszyły się w ciągu pierwszych kilku tygodni o 300 milionów dolarów. Żaden budżet państwowy nie wytrzyma bowiem podwyżki płac, dodatków rodzinnych i rent, a jednocześnie spadku produkcji. Już w lipcu Francuzi przyznają się do straty 700 milionów dolarów. Skarb państwa francuskiego zaczął sprzedawać złoto w celu zdobycia niezbędnych do opłacenia importu dewiz. Kapitały jednak dalej uciekały do pewniejszych niż Paryż miejsc lokaty. W sierpniu Francja wykazywała stratę 2,05 miliardów dolarów ze swych rezerw dewizowych. Z 6 miliardów, jakie znajdowały się w skarbcu u progu 1968 r., zostało obecnie około 4. Paryż nie zgadzał się jednak na dewaluację. Był to odwrót dramatyczny, stopniowy, z pozycji na pozycję, ale bez możności utrzymania się dłużej na jakiejś linii obrony. Rząd Couve de Murville'a podejmował pod naciskiem de Gaulle'a różne kroki, apelował między innymi do solidarności krajów europejskich, ale wszystko to było beznadziejne. Spekulacje wielkich firm eksportowo-importowych, które zaciągały pożyczki dewizowe w skarbie państwa, a jednocześnie pozbywały się franków, zamrażanie przez kolosy przemysłowe swych kapitałów poza granicami Francji i zahamowanie ich powrotu do kas ojczystych, operacje finansowe asekurujących się banków, masowe wyzbywanie się franków przez osoby prywatne, zakupujące obcą walutę mimo jej rabunkowych kursów spekulacyjnych w stosunku do franka, rosnące ceny, których nie udaje się powstrzymać, utrata zaufania na giełdach światowych — wszystko to uniemożliwiało przywrócenie normalnego położenia lub choćby zatrzymanie tego finansowego krwotoku. Dolar i funt szterling brały teraz swój odwet. W lipcu 1968 r. znów wybuchły rozruchy studenckie. Na bulwarach paryskich doszło do starć z policją. Około 450 osób aresztowano. W ich liczbie znalazł się jeden z przywódców trockizującej Komunistycznej Młodzieży Rewolucyjnej Alain Krivine, bardzo głośny w maju. Nowy minister informacji Joel Le Theule ogłosił oficjalny komunikat o zwolnieniu z radia i telewizji 102 dziennikarzy. Za maj. 30 z nich miało dostać przeniesienie służbowe, 9 — bezterminowy urlop, a z 63 nie podpisze się już żadnych umów. Kilku zaledwie amnestionowano. Atmosfera była ciężka. Gorętsza od kanikuły. A ceny ciągle szły w górę. Na próżno uwijało się 1850 specjalnych inspektorów, mających czuwać z ramienia rządu nad tym, by nikt nie spekulował na cenach. Podskoczyły one znów o 4 proc, redukując tym samym w znacznej mierze podwyżki płac. Rząd usiłował stosować środki perswazji w stosunku do firm, ale sam dawał zły przykład: podniósł o 10 proc. ceny papierosów, a także opłaty za elektryczność i komunikację. Wybuch pierwszej francuskiej bomby wodorowej na Pacyfiku, wydarzenie, które de Gaulle określił jako „bardzo ważne dla niezależności Francji", nie wywarło na Francuzach zbytniego wrażenia. Zbyt mocno zajęci byli swoimi troskami. Nie uważali, by fakt, iż Francja dołączyła obecnie, po USA, ZSRR, Anglii i Chinach, do klubu termonuklearnego, miał dla nich szczególne znaczenie. Pod koniec września de Gaulle był w Bonn na dorocznym spotkaniu z przywódcami NRF zgodnie z traktatem z 1963 r. Potem, w październiku, podróżował po Turcji, gdzie był bardzo radośnie witany i hucznie oklaskiwany. Wciąż otrzymywał za granicą to, co tak bardzo było mu potrzebne we własnym kraju. Tym razem zdawał już sobie sprawę z tego, że reformy są niezbędne, że musi się nimi zająć, gdyż w przeciwnym razie maj może się powtórzyć, i że wtedy będzie to już nieodwołalna katastrofa. Świadomość konieczności reform występuje u niego zresztą podczas wiosennych wydarzeń. Już w swoim, anemicznym raczej, wystąpieniu z 24 maja mówił o „konieczności przemian w naszym społeczeństwie". „...Przemiany te powinny zapewnić szerszy udział każdego człowieka w przebiegu i wynikach działalności, którą bezpośrednio rozwija". Naturalnie wzmianka ta — utrzymana do tego w enigmatycznym stylu gaullistowskim — nie zwróciła w ówczesnej gorączce niczyjej uwagi. Tymczasem w wypowiedziach różnych osobistości rządowych i partyjnych UDR słowo „udział" zaczęło się coraz częściej pojawiać, a na konferencji prasowej generała 9 września 1968 r. okazało się, że jest ono kluczem do całego programu. Składał się on właściwie z czterech punktów: 1. Udziału, czyli partycypacji, jak to określa de Gaulle, a więc współuczestnictwa w produkcji i rozwoju przedsiębiorstwa; 2. Reformy regionalnej, tj. podziału administracyjnego Francji; 3. Reformy Senatu; 4. Reformy uniwersytetu. W punkcie pierwszym przewidywał de Gaulle trzy zasady: — Bezpośrednie zainteresowanie materialne wszystkich osób zatrudnionych w danej firmie, fabryce, przedsiębiorstwie; — Systematyczne informowanie pracowników o działalności i perspektywach przedsiębiorstwa; — Umożliwienie przez dyrekcję pracownikom i kadrom kierującym wszystkich szczebli przedstawiania swych opinii i propozycji. W celu realizacji reformy pracownicy mieliby wybierać w tajnym głosowaniu mandatariuszy, którzy reprezentowaliby ich wobec dyrekcji. Reforma regionalna miałaby na celu przede wszystkim położenie tamy centralizmowi, tj. usunięcie dysproporcji między ciężarem gatunkowym i znaczeniem Paryża a prowincją. W tym celu Francja podzielona dotąd, od czasów Napoleona Bonapartego, na departamenty, dzieliłaby się w przyszłości na kilka regionów, z prefektami regionalnymi na czele. Regiony, silne pod względem przemysłowym i demograficznym, byłyby równorzędne z Paryżem. Według de Gaulle'a reforma tego rodzaju związałaby bardziej obywateli z ich macierzystymi stronami. Ludzie rozproszeni obecnie w małych departamentach, z których większość pozbawiona jest istotnego znaczenia, mieliby większy niż dotychczas wpływ na ważne problemy. Poza tym, co obchodzi przeciętnego obywatela, że wybrany przezeń na 5 lat deputowany zajmuje się w Paryżu odległymi sprawami państwa, a nie jego regionu? Po reformie powstałyby zgromadzenia regionalne, które omawiałyby problematykę lokalną, ekonomiczną, socjalną, najbliższą mieszkańcom i ich zainteresowaniom. Reforma Senatu — trzeci punkt gaullistowskiego programu odnowy — szła w kierunku zmniejszenia roli tej izby. Ograniczenia jej do „służenia radą Republice, zwłaszcza w sprawach budżetu i planowania". Ostatnie słowo należałoby bezwzględnie do Zgromadzenia Narodowego. Skład Senatu też miałby się zmienić w zależności od reformy regionalnej. Reforma uniwersytecka przedstawiona została dość ogólnikowo. Generał mówił o autonomii wyższych uczelni, o warunkach udziału profesorów, wykładowców i studentów w rozwiązywaniu problemów pedagogicznych, a także o stosunkach między państwem a uniwersytetem. Wypowiedzi te wywołały z miejsca łatwą do przewidzenia burzę protestów. Lansowana przez de Gaulle'a zasada udziału, czy współuczestnictwa, była bardzo piękna do tego miejsca, w którym zaczyna się mowa o praktycznej realizacji, czyli o organizacji. O jakie bowiem wybory mandatariuszy idzie? Przecież są związki zawodowe. Czyżby de Gaulle chciał je wyeliminować? Było rzeczą oczywistą, że o to mu idzie. Wracał do starej, nierealnej i dość naiwnej idei RPF o „stowarzyszeniu pracy z kapitałem", robotnika z przedsiębiorcą. Nikt w to ani przez chwilę nie wierzył. Jeszcze większe protesty spowodował projekt reformy regionalnej. Ongiś, za monarchii, przed rewolucją 1789 r., Francja podzielona była na 36 prowincji (właściwie guberni wojskowych). Rewolucja, Napoleon i dalsze zmiany doprowadziły do tradycyjnego już podziału na 90 departamentów. De Gaulle, projektując stworzenie 21 regionów, nawiązywał częściowo do tradycji królewskich, co już niezależnie od meritum sprawy robiło złe wrażenie. Ważniejsze było jednak to meritum. Komuniści zwłaszcza zrozumieli je od razu. De Gaulle chciał przeciwstawić prowincję Paryżowi. Dążył do osłabienia politycznej i społecznej wagi stolicy, która była twierdzą czerwonego proletariatu. Miał dość Paryża po majowych doświadczeniach. Zamierzał stworzyć skuteczną przeciwwagę. Jednocześnie chciał ugodzić w parlament. Izolować go w Paryżu, oddzielić od prowincji, które będą żyły własną egzystencją i załatwiały swoje sprawy bez niego, a w razie potrzeby wywrą odpowiedni nacisk. Za jednym zamachem usiłował się więc de Gaulle rozprawić z niesforną stolicą, z komunistami, z partiami politycznymi, z parlamentem. Uzupełniała to reforma Senatu, a właściwie likwidacja tej izby, sprowadzenie jej do roli szczątkowego organu doradczego, który zostałby z biegiem czasu odcięty jak niepotrzebna uschła gałąź. Minimalizacja roli Senatu koronowała rozprawę z parlamentem. Do reformy uniwersyteckiej, o której ciągle była w tamtych miesiącach mowa, de Gaulle nie wnosił nic nowego. Widać było, że problem ten niezbyt go interesuje. Pozostawiał go innym. Projekty odnowy, z jakimi generał wystąpił na wrześniowej konferencji prasowej, nie zjednały mu nikogo. Robotników zaniepokoiły, gdyż dostrzegali w projekcie próbę osłabienia związków zawodowych, a w „stowarzyszenie praca-kapitał" nie wierzyli. Paryżanie nastroszyli się z powodu planów umniejszenia roli ich miasta. Mieszkańcy 90 departamentów odnieśli się niechętnie do zmiany, która miałaby zburzyć ich dotychczasowe przyzwyczajenia. Administracja prefektur i podprefektur, cały aparat urzędniczy patrzył na projekt niechętnie, gdyż powstanie jednostek nadrzędnych likwidowało władzę znacznej części spośród nich i pozbawiało intratnych stanowisk. Zgromadzenie Narodowe i Senat dostrzegły zamach na resztki prerogatyw, jakimi jeszcze izby te rozporządzały. Nawet deputowani i senatorzy gaullistowscy byli przeciw reformie. Studenci, którym nic nie przyrzeczono, wzruszali ramionami i nastawiali się jeszcze bardziej przeciw generałowi. Tak więc projektem swoim de Gaulle osiągnął niezwykły efekt: zmobilizował całą masę ludzi przeciw swej władzy. Stało się to tym łatwiej, że ci, którzy głosowali na UDR, ochłonęli już ze strachu, a sytuacja walutowa była coraz gorsza. Atmosfera nie nadawała się więc najzupełniej do lansowania takiej reformy. De Gaulle zdawał się tego nie wyczuwać. Lato 1968 r. było bardzo niespokojne. Nad zachodnią częścią naszego kontynentu przeszła prawdziwa burza walutowa, która wstrząsnęła krajami od Atlantyku po... Łabę. Jej powodem były spekulacje monetarne, które zrodziła różnica między upadkiem słabego franka i wzlotem silnej marki zachodnioniemieckiej. Spekulanci liczyli na to, że frank zostanie ostatecznie zdewaluowany, a marka zrewaloryzowana. W przewidywaniu takiego biegu sprawy pozbywali się franków, kupując za nie marki, i czekali na zysk od 20 do 25 procent. Manipulowanie kursem walutowym wpływało jednak i na bilans płatniczy. Działa tu następujący mechanizm: rewaloryzacja, czyli podwyższenie kursu własnej waluty, powoduje, iż ceny towarów eksportowych w przeliczeniu na walutę obcą ulegają podwyższeniu, podczas gdy ceny dóbr importowanych, wyrażane w walucie zrewaloryzowanej spadają. Następstwem tego jest ilościowe rozszerzenie importu i ograniczenie eksportu. Obniżenie kursu własnej waluty — dewaluacja — pociąga za sobą skutek odwrotny: zwiększa się eksport, zmniejsza import. Toteż główni partnerzy handlowi NRF usiłowali ciągle namówić Bonn do rewaloryzacji marki. Chodziło o to, że bardzo pokaźne zachodnioniemieckie nadwyżki eksportowe były głównym czynnikiem, który powodował ujemne salda bilansów handlowych państw prowadzących wymianę z NRF, a co za tym idzie, osłabiał międzynarodową pozycję ich walut. Przywódcy bońscy bronili się jednak przed tym krokiem. Musieliby wtedy zrezygnować z dużej części popytu zagranicznego na ich eksport. Stawiało to w nader ciężkim położeniu zarówno walutę francuską, jak i brytyjską. Sytuacja funta bowiem nie ulegała poprawie. W październiku 1968 r. import artykułów obcych do Anglii wzrósł tak dalece, że bilans handlowy Wielkiej Brytanii wykazał deficyt dwa razy większy niż we wrześniu. Anglicy, zupełnie tak samo jak Francuzi, uciekali od własnej waluty, pozbywali się jej, wymieniając funty na złoto, a przede wszystkim na marki zachodnioniemieckie. 9 listopada 1968 r. premier Couve de Murville przekazał kanclerzowi NRF za pośrednictwem francuskiego ambasadora w Bonn François Seydoux list, w którym prosił o podjęcie przez rząd federalny odpowiednich środków w celu zapobieżenia ucieczce kapitałów francuskich za Ren. Szef rządu francuskiego sugerował bądź rewaloryzację marki, bądź wprowadzenie jakiegoś hamującego systemu opłat. Gdyby jednak w NRF nic w tym kierunku nie zrobiono, wtedy „Francja mogłaby rozważyć na nowo swą politykę europejską". Nie było to powiedziane na wiatr. W Bonn pamiętano słowa de Gaulle'a rzucone we wrześniu tego roku podczas rozmowy z Kiesingerem: — Żyliśmy długo przed powstaniem Wspólnego Rynku, możemy więc żyć również bardzo długo i bez niego. 13 listopada zapowiedział swój przyjazd do NRF amerykański sekretarz skarbu Henry Fowler. Waszyngton był też zainteresowany w rewaloryzacji marki. Dolar nie był w tak kiepskim stanie jak funt czy frank, ale nie czuł się jeszcze wcale najlepiej po swoich przejściach w ostatnich latach, gdy gaullistowski frank inicjował przeciw niemu wielką i pamiętną ofensywę. Jakże zmieniła się sytuacja! W czyim towarzystwie znalazła się teraz waluta francuska! Obok funta brytyjskiego i amerykańskiego dolara, jeszcze biedniejsza od nich. I do tego cała trójka występuje w roli petentów wobec marki! Żaden diabeł nie mógłby wymyśłeć większego upokorzenia dla generała- prezydenta. Minister finansów Franz-Josef Strauss odrzuca propozycje rewaloryzacji marki. „Kosztowałoby to nas zbyt drogo" — oznajmia z trybuny Bundestagu. Uzyskuje poparcie wszystkich. Spekulacja na rewaloryzację marki osiąga w tym momencie swój szczyt. Między 15 a 22 listopada 1968 r. prawie miliard dolarów ucieka z Francji do kas bońskich. Jak zapewnia prezes Banku Federalnego Blessing, 15 listopada zdeponowano za Renem 750 milionów marek (około 200 milionów dolarów). W jednym dniu. Naturalnie ta ucieczka kapitałów jest wyrazem opozycji politycznej warstw posiadających wobec de Gaulle'a. Jest to najbardziej miażdżące wotum nieufności dla jego rządów. „Partia strachu" nie stanowi żadnej podpory dla gaullizmu. Generał zdawał sobie z tego sprawę od początku. Jest to klęska systemu i do tego na platformie najbardziej prestiżowej: dobrej solidnej waluty, którą gaullizm chlubił się od 1960 r., od wprowadzenia „ciężkiego franka". Generał czuł, że nie wolno mu się dalej cofać. Batalia monetarna przeniosła się w dniach 16—18 listopada do Bazylei, gdzie spotkali się przedstawiciele zainteresowanych 10 krajów. Ich waluty znalazły się w niebezpieczeństwie. Niemcy obstają jednak przy swoim. Popierają ich Szwajcarzy, Holendrzy i Włosi. Rewaloryzacji marki domagają się natomiast: Francuzi, Anglicy, Amerykanie, Kanadyjczycy, Belgowie, Japończycy i Szwedzi. Na nic. Blessing proponuje natomiast Francuzom pożyczkę w wysokości 2 miliardów dolarów z funduszu rezerwowego. Paryż odmawia, co komentowane jest natychmiast jako zwiastun rychłej dewaluacji franka. 19 listopada sekretarz skarbu USA Henry Fowler jest w Bonn. Gwałtowna wymiana zdań ze Straussem. — Uważacie się więc za panów Europy? — mówi Fowler. — Nie marka jest winna — replikuje minister gospodarki bońskiej Schiller. — Na waszym dolarze nie można już polegać. — Złoto jest Słońcem, dolar Księżycem i taki układ nie może ulec zmianie — odpiera atak sentencjonalnie Fowler, ale zaraz potem przechodzi do natarcia. Stwierdza m. in., że NRF będzie musiała w większym niż dotąd stopniu ponosić koszty utrzymania wojsk amerykańskich na terenie Republiki Federalnej? W nocy z 19 na 20 listopada podobnie dramatyczna rozmowa odbywa się w Londynie, gdzie premier Wilson i minister skarbu Roy Yenkins wezwali ambasadora NRF Herberta Blankenhorna. Obaj Anglicy posługiwali się terminologią, którą ambasador NRF określił jako „niedyplomatyczną". — Rząd Jej Królewskiej Mości — miano mu powiedzieć — traktować będzie odmowę rządu federalnego w kwestii rewaloryzacji marki jako akt nieprzyjazny, który pociągnie za sobą poważne następstwa. — Jakie? Co to oznacza? — Oznacza — stwierdził Wilson — że w takim razie musielibyśmy rozważyć celowość obecności wojsk brytyjskich w NRF, a nawet w Berlinie Zachodnim. — Czy mam to rozumieć jako postawienie przez panów pod znakiem zapytania egzystencji sojuszu atlantyckiego? — Interpretacja tego, co powiedziałem, należy do pana — odparł premier Wielkiej Brytanii. W środę 20 listopada 1968 r. zainteresowani znów spotkali się razem, ale już w Bonn. Minister Schiller wygłosił dłuższe expose. Utrzymywał, że „różne kraje żyją ponad stan", co delegat angielski uznał za „skandaliczny język w ustach ludzi, których kiedyś wyciągnęliśmy z klęski". — Jeśli sytuacja franka jest zła — mówił Schiller — to jest w tym jakiś udział generała de Gaulle'a, który od dawna był wrogo nastawiony do wszelkich rozsądnych rozwiązań. Delegat Francji, minister Ortoli, starał się zachować kamienny spokój. Ze sprawozdań dziennikarskich wynika jednak, iż siedział na tej konferencji jak na szpilkach. Raz po raz podrywał się z miejsca i pędził do telefonu, aby rozmawiać z Paryżem. Powtarzał tę czynność tak często, że telefonistki nazwały go „dyrektorem łączności". Sytuacja była wyjątkowo upokarzająca dla Francji. W kuluarach spotkania nudzący się reporterzy bońscy zainicjowali zbiórkę do kapelusza na pomoc dla Francji. W sali obrad Amerykanie skłaniali się do decyzji: jeżeli marka nie może pójść w górę, to niech spada frank. A więc dewaluacja. 21 listopada spierano się już tylko o jej rozmiary. Proponowano od 8 do 11 proc. Nikt nie spał. Około 3 nad ranem Ortoli rzucił tajemnicze zdanie, że dewaluacja waha się właściwie od zera do 20 proc. Wszyscy byli zbyt zmęczeni, aby zapytać, co oznacza to zero. Bońska prasa i radio szalały. Jeden ze spikerów zachodnioniemieckich wołał: „Tak więc nie wszystko, czego dotknie szef państwa francuskiego, zamienia się w złoto. Wręcz przeciwnie, wszystko przecieka mu między palcami. Same pogrzebane iluzje: Europa od Atlantyku do Uralu ze stolicą w Paryżu, niezależność od USA, kierownicza rola w trzecim świecie, frank jako przodująca waluta i równowaga gospodarki francuskiej". W takiej atmosferze nadeszła sobota 23 listopada. Dzień, w którym de Gaulle podjął decyzję: nie będzie dewaluacji franka. Nie pójdzie się na ustępstwa. Ani dziś, ani jutro. „Po dokładnym rozważeniu sytuacji zadecydowałem wraz z rządem, że powinniśmy doprowadzić do końca proces umacniania Francji bez uciekania się do dewaluacji franka... Francuzki, Francuzi! To, co się dzieje z naszą walutą, dowodzi raz jeszcze, że życie jest walką, że powodzenie wymaga wysiłku, że ocalenie wymaga zwycięstwa. Jeżeli tak, jak możemy, jak powinniśmy, odniesiemy je obecnie, współuczestnicząc w nim wszyscy, wówczas zdołamy przeprowadzić jak należy przemiany, reformy, postęp, które uczynią z nas na pewno wielki, nowoczesny naród, mogący być przykładem dla innych..." Wystąpienie było płomienne, ale nie oznaczało zbyt wiele. Decyzję de Gaulle'a popierało — według skrupulatnych sondaży — 67 proc. Francuzów, ale te same ankiety wykazywały również, że o ile społeczeństwo opowiada się za odrzuceniem dewaluacji ze względu na honor narodowy, o tyle mało kto wierzy w uratowanie franka na przyszłość. Kapitały, które uciekły w poprzednich miesiącach, nie wracały więc do macierzystych kas. Ukryły się za granicą i nie służyły Francji. System został na razie uratowany, ale waluta nie. Dewaluacja nie przeprowadzona de iure, była nią de facto. Kurs franka pozostawał tylko na papierze bez zmian. Kończyło się to przy każdym zagranicznym okienku bankowym. Frank nie przestawał spadać. Jest rzeczą znamienną, że do końca 1968 r. de Gaulle nie usiłował przeprowadzić żadnej analizy podwójnego kryzysu, jaki przeszła Francja: polityczno-społecznego w maju—czerwcu oraz monetarnego, a więc ekonomicznego, w listopadzie. Żadnych prób dotarcia do źródła tych wydarzeń. Generał nie potrafił już tego zrobić. A przecież nie brak było niepokojących sygnałów. Może de Gaulle je dostrzegał, ale z pewnością na nie nie reagował. Upadek franka pozbawił go na domiar złego dotychczasowej pełnej swobody manewru w polityce zagranicznej. Jest rzeczą znamienną, że w tekście jego konferencji prasowej z 9 września 1968 r. nie ma już ani jednego zarzutu pod adresem Anglosasów. Rzecz od lat nie spotykana. Burza monetarna zagnała gaullistowską nawę na wody dolara i funta. To miało konsekwencje. De Gaulle starał się niemniej jednak podkreślić swoją niezależność. Jego polityka zagraniczna wykazywała, że posiada dawny nerw i werwę. Świat mógł się o tym przekonać 28 grudnia 1968 r. W tym dniu samoloty izraelskie dokonały pamiętnej napaści na cywilny port lotniczy w Bejrucie i zniszczyły tam wszystkie libańskie samoloty pasażerskie. W odpowiedzi na ten niesłychany atak piracki de Gaulle ogłosił całkowite embargo na broń dla Izraela. Do tego czasu Tel Awiw mógł otrzymywać z Francji części zamienne. Od tej chwili nie wolno już było eksportować do Izraela żadnych artykułów strategicznych, z detalami technicznymi włącznie. De Gaulle nie ugiął się przed żadnymi pogróżkami, żadnymi naciskami prowadzonymi przez prasę zagraniczną różnych krajów z amerykańską na czele. Twardo utrzymywał w mocy swe postanowienie. Jednakże i tu widać już było, do jakiego stopnia osłabia jego pozycję „partia strachu". Izrael ma we Francji wielu przyjaciół w ultrasowskich, antyarabskich kołach wojskowych; dawnych sojuszników z okresu wojny algierskiej i agresji sueskiej. Ludzie ci sabotowali embargo od pierwszej chwili. Toteż w praktyce zakaz był podobny do sita, przez które przedostawały się nawet wielkie przedmioty, jeśli wziąć pod uwagę dziwną „ucieczkę" przeznaczonych dla Izraela i zablokowanych przez embargo ścigaczy, które bez przeszkód dotarły do portu w Hajfie. De Gaulle nie miał na to rady. Jego władza słabła. Znamiennym tego dowodem było wypuszczenie na wolność ostatnich OAS-owców z Salanem na czele. Amnestia była powszechna. Wkrótce ultrasi zaczęli i z zagranicy wracać do ojczyzny. Znalazł się wśród nich Georges Bidault, który z miejsca przeszedł do działalności opozycyjnej. Maurice Challe otworzył sobie biuro maklerskie na ulicy Madeleine w Paryżu. Zajął się pośrednictwem w transporcie morskim, w czym sekundował mu były komandor Pierre Guillaume. Byli generałowie Salan i Jouhaud zabrali się do pisania pamiętników. André Zellera skusił temat historii anarchistów. Pułkownik Argoud został... grafologiem w małym miasteczku Darney w Wogezach. Generał Marie-Michel Gouraud przyjął posadę radcy w biurze finansowym przy placu Giełdy w Paryżu. Wielu drobniejszych ultrasów znalazło zatrudnienie w przemyśle. Część została na razie przezornie za granicą, ale wkrótce i oni wrócą. Susini, Buscia i 13 innych stworzą nawet pomysłowy gang, który będzie długi czas żył z napadów na banki. Nabrali w tym znakomitej wprawy w Algierii. Generał Gardy fabrykuje pasztety w Argentynie. Pułkownik Château-Jobert żyje nie wiadomo z czego w Madrycie. Tamże zainstalował się również Pierre Lagaillarde, który wynajmuje rusztowania budowlane i prowadzi niezwykle ożywione życie nocne. Jest znaną w różnych klubach nocnych postacią. Mieszka tam także Claude Perez, piszący w owym czasie pamiętnik. W Palmie, na Majorce, prowadzi dobrą restaurację Joseph Ortiz. Też autor pamiętników. Często gości u siebie innych ultrasów. Jego sąsiadem, ale ubogim i na nędznej posadce urzędnika komunalnego, jest były pułkownik Lacheroy. Inni gdzieś rozproszyli się po świecie, zacierając ślady. Wszyscy jakoś się ustabilizowali. Jak aktorzy dramatu po zakończonym przedstawieniu. Tylko ten, który ich rozgromił, Charles de Gaulle, jeszcze ciągle nie schodzi ze sceny, choć rozgrywa się już ostatni akt dramatu. Ukazuje się w nim postać, która stale pozostaje w bardzo ważnej kreacji, mimo że bynajmniej nie pragnie tego ujawniać: Georges Pompidou. Z początkiem stycznia 1969 r. były szef rządu przebywał wraz z małżonką we Włoszech. Podróż, do której początkowo nikt nie przywiązywał szczególnej wagi, tym bardziej że opinia publiczna była zaabsorbowana ratowaniem franka, wyborami prezydenckimi w USA, gdzie właśnie Richard Nixon wchodził do Białego Domu po Johnsonie, a także propozycją generała w sprawie szybkiego spotkania się przedstawicieli czterech mocarstw w celu rozpatrzenia sytuacji na Bliskim Wschodzie. I oto nagle 17 stycznia 1969 r. włoski korespondent AFP nadał depeszę zatytułowaną: „Georges Pompidou kandydatem na prezydenta Republiki". Efekt bomby w Paryżu i na całym świecie. Czyżby de Gaulle zamierzał ustąpić? Czy między generałem a byłym premierem istnieje jakieś tajne porozumienie? Czyżby Pompidou był z góry wyznaczony „następcą tronu"? Trudno powiedzieć, jaki mechanizm działał w takim, a nie innym sformułowaniu depeszy AFP, faktem jest natomiast, że wypytywany przez dziennikarzy o swoje plany na przyszłość Georges Pompidou pod naporem redaktora z AFP: Czy będzie pan kandydatem? — odpowiedział: — Sądzę, że nie jest to dla nikogo tajemnicą, iż będę kandydował w wyborach na prezydenta Republiki, jeżeli takowe się odbędą. Nie spieszy mi się jednak. Było to bardzo zręczne posunięcie. Była to jego taktyka. Pozwalał drugiej stronie rozwinąć szyki, działać aż do momentu, w którym konstatował jej wyczerpanie. Wtedy uderzał. Zrobił to w 1965 r. podczas wyborów prezydenckich, gdy uratował kandydaturę de Gaulle'a. Powtórzył posunięcie w 1967 r. W tenże sposób rozegrał batalię majową, gdy potrafił czekać wśród największego napięcia, wśród „dymu i kurzawy", wśród trzasku walącej się pozornie władzy, gdy nawet generał stracił zimną krew. To samo teraz. Wiedział, że mimo odrzucenia dewaluacji frank leci i że nadejdziemoment, kiedy trzeba go będzie zdewaluować. Dostrzegał niepopularność reform generała, których żadna z warst społecznych nie chciała. Obserwował narastające skrępowanie ruchów de Gaulle'a na forum międzynarodowym. Brał pod uwagę jego wiek. Przecież generał będzie miał w tym roku 79 lat! Znał go. Wiedział, że jest już bardzo znużony, że nie reaguje jak dawniej. Mówiono, że Pompidou tu i ówdzie cytuje zdanie, jakie przed wielu laty de Gaulle skierował pod adresem Pétaina: „Starość to katastrofa". Przechodził więc do ataku w momencie, który sam wybrał, który uznał za właściwy. De Gaulle zareagował na to w trzy dni później z całym wigorem. Komunikat wydany w wyniku posiedzenia Rady Ministrów stwierdzał: „W wykonaniu powierzonego mi zadania państwowego zostałem 12 grudnia 1965 roku wybrany na przeciąg siedmiu lat prezydentem Republiki przez naród francuski. Mam obowiązek i zamiar wypełnić ten mandat do końca". Pompidou wraca do Paryża i wyraża swe zdziwienie, że wokół jego nic nie znaczącej wypowiedzi zrobiono aż tyle hałasu. De Gaulle pozostaje jednak w natarciu. 2 lutego 1969 r. wygłasza w Quimper, w Bretanii, przemówienie, w którym zapowiada, że jeszcze wiosną tego roku odbędzie się referendum w sprawie regionalizacji Francji i reformy Senatu. Jest to bezpośrednie nawiązanie do problemów, które poruszył w toku swojej konferencji prasowej we wrześniu ubiegłego roku. Decyzja zaskakująca. Ryzyko plebiscytu ogólnonarodowego było w istniejącej atmosferze i wśród opisanych już nastrojów bardzo poważne. De Gaulle stawiał wszystko na jedną kartę w położeniu, w którym miał przeciw sobie różne warstwy społeczeństwa, parlament, administrację, młodzież. Czyżby sądził, że magicznym słowem „udział-współuczestnictwo" zjednoczy tych ludzi? Czy mógł uważać referendum za absolutne panaceum? Wierzył w referendum. Plebiscyty zawsze wygrywał. Dlaczego jednak obecne referendum obciążył aż tyloma tematami? Regionalizacja i współuczestnictwo, to mogłoby jeszcze ujść, ale po co tu Senat? Chyba tylko po to, aby zmobilizować do zajadłej walki cały parlament, obie jego izby, całą opozycję, wszystkie partie, które ruszą do boju z jeszcze większą zażartością niż zwykle. Pompidou musiał dostrzec fałszywy krok generała, skoro w kilkanaście dni później, będąc w Genewie na obiedzie w Klubie Francuskim, rzucił w pewnej chwili wobec 750 gości, siedzących przy stołach nad talerzami i kieliszkami, niby od niechcenia zdanie: — Jeśli Bóg pozwoli, przeznaczeniem moim będzie, być może, funkcja narodowa. To już z pewnością było przekroczenie Rubikonu. Dla de Gaulle'a też kości były już rzucone. 27 lutego rząd francuski podjął uchwałę w sprawie projektu ustawy referendalnej. Nazajutrz zjawił się w Paryżu prezydent Nixon, co de Gaulle'a nastroiło bardziej optymistycznie. Nowy prezydent — szósty z kolei w okresie politycznej egzystencji generała — był najuprzejmiejszy ze wszystkich. Publicznie nazwał de Gaulle'a „olbrzymem wśród żyjących", czym bardzo go sobie zjednał. W ogóle ich rozmowa była „konstruktywna". Pozycja Paryża złagodniała na skutek klęski franka, a poza tym było to właściwie spotkanie zapoznawcze, w którym Nixon, znając już koleje swoich poprzedników, unikał starć. Wszystko poszło więc dobrze. Prasa twierdziła, że obaj politycy odnieśli się do siebie z sympatią i kurtuazją. Amerykanom zaciemniało tylko trochę horyzont to, że stosunki między Paryżem a Moskwą i innymi krajami socjalistycznymi były nadal dobre. Wielka Komisja, skupiająca przedstawicieli obu krajów i regulująca ich współpracę gospodarczą oraz techniczną, zbierała się normalnie; de Gaulle ciągle domagał się konsultacji „wielkiej czwórki" w sprawach Bliskiego Wschodu i przywiązywał wagę do stanowiska ZSRR w tej kwestii. Na platformie polityki zagranicznej generał do końca nie zmienił pozycji. Pod koniec marca umarł Eisenhower. De Gaulle był na jego pogrzebie w Stanach Zjednoczonych. Pożegnał jeszcze jednego z dawnej ekipy przywódców. To było jak memento. Wskazówki zegara wygrywały wyścig z życiem. Wiele osób z bliskiego otoczenia rozmawiało wtedy z de Gaulle'em o ewentualnym odwołaniu referendum. Zwracano mu delikatnie uwagę na niesprzyjającą sytuację. Nie słuchał. Wydawało się, że nie pojmuje, do jakiego stopnia spadły jego szanse, z chwilą gdy na horyzoncie zjawił się człowiek młodszy i cieszący się, w kołach mieszczańskich w każdym razie, opinią bardzo zręcznego polityka, człowiek opromieniony aureolą zwycięzcy majowego, Georges Pompidou. Francuzi byli już zmęczeni ciągłymi modyfikacjami systemu, tempem, jakie narzucał im de Gaulle. Istniały duże psychiczne predyspozycje dla zmiany władzy. De Gaulle mógł oczywiście nie łączyć kwestii referendum ze swoim pozostaniem lub odejściem. Nie byłby jednak de Gaulle'em, gdyby tego nie zrobił. Już 19 marca komunikat Rady Ministrów zawiera aluzję, z której wynika, że poprzez referendum zostanie Francuzom postawiona sprawa zaufania do szefa państwa. 10 kwietnia w wywiadzie telewizyjnym generał potwierdza to osobiście i zupełnie wyraźnie: referendum połączy w jednym jedynym pytaniu dwa zagadnienia — regionalizacji i reformy Senatu. Odpowiedź pozytywna będzie równoznaczna z poparciem dla szefa państwa, negatywna z opozycją wobec jego osoby. Tak było we wszystkich plebiscytach, tak będzie i teraz. Na ekranie telewizyjnym de Gaulle nie przedstawia się przekonująco. W jego postawie i głosie daje się wyczuć wahanie, brak pewności. Twardy jest tylko w jednym punkcie: „Nie może tu być żadnej wątpliwości. Od odpowiedzi, jaką udzieli kraj na to, o co pytam, będzie naturalnie zależało kontynuowanie mego mandatu lub moje natychmiastowe odejście" — stwierdza wobec milionów Francuzów na kilkanaście dni przed referendum. Ciekawa jest w tym ostatnim już wywiadzie publicznym jego ocena sił walczących. „Spójrzcie! — mówił do swych rodaków. — Wobec problemów, przed którymi stoi Francja, istnieje w naszej epoce trojaki wybór postawy. Totalitarnej... Partii, które zwą się lewicowymi lub centrowymi, względnie bez nazywania tego po imieniu, prawicowymi... Trzecia postawa to rozsądna ambicja narodowa". Trzeba ten porządek odwrócić. W analizie de Gaulle'a istnieją w wewnętrznym życiu Francji trzy siły: on sam, de Gaulle, czyli owa „rozsądna ambicja narodowa", chaos najrozmaitszych partii od tak zwanej lewicy do tak zwanej prawicy, no i komuniści, czyli, jak to nazywa, postawa „totalitarna". Gra de Gaulle'a toczy się zawsze między tymi trzema czynnikami, wśród których zasadniczą rolę grają indywidualne posunięcia, jego swoboda manewru, której niezależność i autonomię podkreśla zawsze referendum. Plebiscyt nie jest bowiem dowodem przekonania ludzi, lecz raczej ich aprobaty. Na tym polega jego siła i słabość równocześnie. To pierwsze na krótką, drugie na dłuższą metę. Referendum eliminuje jednak prawdziwą konfrontację polityczną, w której trzeba przekonywać. Stąd zresztą przywiązanie de Gaulle'a do tej formy działania. Dlaczego jednak de Gaulle angażował się tak dalece w położeniu, w którym wszystko było przeciw niemu? Zdaje się, że w pełni odpowiedział na to Maurice Schumannowi, jednemu z tych, którzy usiłowali go odwieść od plebiscytu. „Nie można tego cofnąć. Nie znalazłem wyjścia. Czy go zresztą naprawdę szukałem? Nie łudźmy się; trzeba to zrobić. Jedno z dwojga: albo Francuzi chcą reform i staną w większości po naszej stronie. Wtedy uruchomimy dzięki regionom żywotne siły kraju i zorganizujemy referendum na temat współuczestnictwa, które do głębi zmieni społeczeństwo francuskie. Albo Francuzi nie chcą ani mnie, ani reform. Udowodnię wtedy, że nie jestem konserwatorem starych przywilejów, protektorem tych, którzy się boją. Odejdę". Tuż przed referendum sytuacja jeszcze się pogorszyła. Drobni kupcy, handlarze, kramarze demonstrowali przeciw podatkom z nie spotykaną dotąd gwałtownością. Było to wystąpienie kierowane przez ułtrasów o zabarwieniu Vichy, wyraźnie rozdmuchiwane i wymierzone osobiście w de Gaulle'a. Dodatkowa siła przeciw niemu. Dla tych ludzi gaullizm bez de Gaulle'a jest idealnym rozwiązaniem. Gaullizm z prezydentem pełnym umiaru, bez marzeń o „majestacie", bez zbytniej fantazji, z prezydentem „ustabilizowanym" i gwarantującym stabilizację. „Nadeszła godzina ocalenia publicznego!" — wołał Georges Bidault, bardzo aktywny w tych dniach. „Nie trzeba nam nadludzi, lecz ludzi pewnych" — głosił przewodniczący senatu Alain Poher, który miał przede wszystkim siebie na myśli. „Francji trzeba kandydatury spokojnej... Aby zluzować człowieka wyjątkowego, należy znaleźć kogoś posiadającego doświadczenie, kogoś nie wciągniętego w polityczne starcia" — podsuwał Valery Giscard d'Estaing. „Jeżeli zwrócą się do mnie, nie odmówię" — oferował swe usługi układny Antoine Pinay. W tym chórze na wiele głosów nie zabrakło i Jacquesa Soustelle'a, który też skorzystał z amnestii i występował teraz z pełną listą inwentarzową zarzutów pod adresem de Gaulle'a: „...Oderwanie Francji od NATO, sparaliżowanie Wspólnego Rynku, wrogość wobec Europy, zamknięcie drzwi przed Anglią, zbliżenie z Sowietami, uzbrojenie Arabów, rozbrojenie Izraela, wprowadzenie Rosjan na Morze Śródziemne, zainstalowanie ich w Mers-el-Kebir, subwencjonowanie Bumediena, fabrykowanie force de frappe... Dziesięć lat zniszczeń i awantur: likwidacja Algierii, potem Wspólnoty... podarcie konstytucji na rzecz nieograniczonej władzy personalnej, wyczyny policji, degradacja waluty, rozbicie uniwersytetu, zdemolowanie armii, monopolizacja środków masowego przekazu, ogłupianie opinii publicznej oszustwami i zastraszaniem..." Naturalnie Soustelle też oferował Francji swoją osobę. „Partia strachu" była już przeciw generałowi. Przeciętność jest jej sztandarem, uległość wobec wielkich — programem. Cios de Gaulle'owi zadadzą nie robotnicy, nie komuniści, nie ci, którzy i tak zawsze głosowali przeciwko niemu, gdyż byli jego przeciwnikami politycznymi, podobnie jak on był ich przeciwnikiem. Ugodzą go ci, którzy dali mu władzę w 1958 r.: francuskie mieszczaństwo od skrzydła petainowskiego, poprzez ułtrasów, kupców, kafejkarzy, kramarzy, drobnych i większych rzemieślników, hotelarzy do bankierów i fabrykantów, do ich świt i dworów, do tych wszystkich, których półmilionowa masa defilowała niespełna rok temu na Polach Elizejskich. „Partia strachu" opuści generała. Dołączy do niej młodzież studencka i inna rozgoryczona majem 1968 r., dołączą i chłopi. Nie będzie żadnych sił dla wyrównania tych strat. Naturalnie przyczyny natury zewnętrznej w wytworzeniu tej sytuacji politycznej i psychologicznej równocześnie też odegrały swą niepoślednią rolę. W przededniu referendum „artyleria" integracjonistów atlantyckich i europejskich znów wzmoże ogień. Było to bombardowanie bezustanne, codzienne, głębokie i wielokierunkowe, prowadzone przez prasowe, radiowe i telewizyjne kolosy Stanów Zjednoczonych, Anglii, Niemiec federalnych, a za nimi cały plankton innych od wielkiej finansjery i niezliczonych odłamów integracjonistycznej prawicy liberalnej i mniej liberalnej do lewaków, faszystów i syjonistów, wszystkich razem naciskających na klawisze i wykorzystujących je na całego. Ten ogromny nacisk zewnętrzny, przekazywany przez ogniwa francuskie będące odpowiednikami tamtych, musiał wywrzeć potężny wpływ na przeciętnego wyborcę francuskiego. De Gaulle został tym razem naprawdę izolowany i osamotniony. Wiedział o tym. Jak twierdzi Jean Mauriac — jeden z doskonale poinformowanych memorialistów ostatnich momentów de Gaulle'a przy władzy — generał miał w niedzielę 20 kwietnia, na tydzień przed referendum, powiedzieć w gronie rodzinnym w Colombey: „Wiem, że to referendum będzie przegrane". W środę 23 kwietnia 1969 ir. odbyło się ostatnie posiedzenie gabinetu pod przewodnictwem de Gaulle'a. Prezydent zamknął obrady słowami: „W zasadzie spotykamy się w przyszłą środę. Jeżeli do tego nie dojdzie, będzie to oznaczało, że w historii Francji zakończył się jeszcze jeden rozdział". Po posiedzeniu, w czasie obiadu z kilkoma osobistościami, de Gaulle parokrotnie stwierdził, że „wszystko stracone". Przy kawie goście usłyszeli z jego ust takie oto wyznanie: „Obszedłbym się doskonale i bez referendum. Stanąłem jednak wobec wyboru: nic nie robić i trwać do końca mojej siedmioletniej kadencji, albo uczynić to, co uznaję za stosowne, co uważam za swój obowiązek. Obecne referendum nie odbywa się pod presją poważnych wydarzeń, a więc ma tym samym nader istotne znaczenie polityczne. Jeżeli osiągniemy szczęśliwie większość bezwzględną, będziemy spokojni o przyszłość V Republiki". Jean Mauriac nie jest w tym miejscu pewny, czy generałowi, gdy mówił o przyszłości, szło akurat o swoją władzę. Biograf ma wątpliwości, gdyż znana mu jest inna wypowiedź de Gaulle'a, poprzedzająca o kilka miesięcy wyżej cytowaną: „Nie sądzę — miał się zwierzać de Gaulle rodzinie — żeby mi się chciało sprawować władzę po przekroczeniu 80 roku życia. Za duży to wiek dla szefa państwa. Nie wiem jeszcze dokładnie, kiedy się wycofam... Chciałbym mieć przed śmiercią trochę czasu, żeby spisać swoje pamiętniki..." Tej samej środy, 23 kwietnia, generał wydał bardzo szczegółowe instrukcje Foccartowi. Będąc pewny klęski, kazał mu w niedzielę 27 kwietnia po 21.00, czyli „gdy będzie już wiadomo", natychmiast zabrać z Pałacu Elizejskiego archiwalia osobiste i przewieźć je do biura przy ulicy Solferino 5, tam gdzie urzędował ongiś w każdą środę przez 12 lat, podczas „przejścia przez pustynię". W poniedziałek 28 kwietnia rano z Pałacu Elizejskiego miał wyjść cały personel doradców prezydenta. „Wszystko to — zalecił generał — ma być utrzymane w tajemnicy. Nikt nie śmie wiedzieć, że podjąłem te decyzje". W czwartek 24 kwietnia de Gaulle był po raz ostatni w Pałacu Elizejskim. Zjawił się tam o 9.45. Mała czerwona lampa zapalająca się automatycznie uprzedziła o tym adiutantów. Prezydent przeglądał jeszcze akta odnoszące się do różnych pilnych spraw i spoczywające w pięciu tekach: z czerwonej skóry z wytłoczonym złotymi literami napisem: „Général de Gaulle — Courrier" (Korespondencja), z szarej skóry z prasą, z kartonu z depeszami, inną ze sprawami Afryki i ostatnią z problemami wojska. Około południa zjawił się minister spraw zagranicznych Michel Debré. „Kości są rzucone. Nic już więcej nie zrobię. Naród francuski mnie nie chce. Będę musiał odejść... Będę do niego przemawiał po raz ostatni, ale nie mam żadnych złudzeń". W piątek 25 kwietnia de Gaulle nagrał swoje przemówienie i był filmowany przez telewizję w przygotowaniu do emisji. „Francuzki, Francuzi! Wy, którym tak często mówiłem o Francji..." Kiedy skończył nagrywanie, powiedział tak cicho, że tylko najbliższe otoczenie usłyszało jego słowa: „Wszystko to na nic". W tymże dniu rozmawiał z generałem Lalande. „Nawet jeżeli przegram — powiedział — w gruncie rzeczy wygrałem, jako że w oczach historii, będącej jedyną platformą, która mnie dotyczy, okaże się w przyszłości, że padłem realizując projekt zasadniczej wagi dla państwa". W tymże dniu wieczorem de Gaulle był już wraz z rodziną w Colombey-les-Deux- Eglises, gdzie w majątku La Boisserie oglądał o 20.00 swoje ostatnie wystąpienie telewizyjne. Sobotę 26 kwietnia 1969 r. spędził w absolutnej samotności. Nie odbierał żadnych telefonów, nie wyszedł na dwór, ani razu nie wezwał adiutanta. W niedzielę 27 kwietnia wysłuchał rano mszy w swojej posiadłości, przed zaimprowizowanym ołtarzem. O 11.35 oddał swój głos w lokalu miejscowego merostwa. Został przy tej okazji „ostrzelany" przez pół setki aparatów fotograficznych. Uścisnął dłoń mera i wrócił do Boisserie. Stamtąd śledził przebieg referendum. Tam napływały częściowe wyniki głosowania. Wszystkie potwierdzały narastającą porażkę. Cierpienie olbrzyma z Colombey-les-Deux-Eglises można sobie tylko wyobrazić. W wyniku piątego referendum V Republiki, które odbyło się w słoneczną niedzielę 27 kwietnia 1969 r., Charles de Gaulle otrzymał 47,58 proc. głosów „tak"; „nie" odpowiedziało 52,41 proc. uczestników referendum. Swój ostatni plebiscyt de Gaulle przegrał. „Przestaję pełnić funkcje prezydenta Republiki. Decyzja ta wchodzi w życie dziś w południe" — brzmiał ostatni komunikat prezydenta, opublikowany przez prasę w poniedziałek 28 kwietnia 1969 r. Dziennik „France-Soir", który ukazał się we wtorek 29 kwietnia, poświęcił całą ostatnią kolumnę zdjęciu de Gaulle'a w parku Boisserie. Widać na tej fotografii sylwetkę generała w ujęciu od tyłu. Były prezydent ma ręce złożone na plecach. Jest lekko pochylony. Przechadza się wśród drzew parku w La Boisserie. „Stara Ziemia, zorana pługiem czasu, smagana przez deszcze i burze, wycieńczona wegetacją, ale zawsze, do nieskończoności, gotowa wytwarzać wszystko, co jest potrzebne, aby żywi mogli następować po sobie! Stara Francja, dźwigająca na swych barkach brzemię Historii, umęczona wojnami i rewolucjami, krocząca stale od wielkości do upadku, ale z każdym stuleciem odradzana przez ducha odnowy! Stary człowiek, sterany trudami życia, oderwany od spraw tego świata, czujący, jak zbliża się już chłód wieczności, ale wciąż wypatrujący w ciemnościach jakiegoś przebłysku nadziei!" Te zdania kończą trzeci tom „Pamiętników wojennych", wydany w 1959 r., to znaczy dziesięć lat temu, gdy de Gaulle ruszał w drogę na czele państwa. Jakże znakomicie pasują do jego obecnego odejścia. Znów przecież wrócił do starej scenerii. Czy wypatrywał jeszcze „w ciemnościach jakiegoś przebłysku nadziei"? Nie dowiemy się tego. Agencja France-Ptresse donosiła w tym dniu w jednej z depesz: „Francuskie walory zareagowały lekką zwyżką na sytuację spowodowaną sukcesem „nie" w referendum". Czas podsumowań: maj 1969 — listopad 1970 XVII „Czyżby więc los mój był przypieczętowany ? Czyżby śmierć zwyciężyła na zawsze? Nie. Pod moją zakrzepłą powierzchnią wre już niedosłyszalna praca... Przeczuwam cudowny powrót światła i życia!" CHARLES DE GAULLE, „PAMIĘTNIKI WOJENNE", TOM III . Jak odbyły się wybory prezydenckie po odejściu generała, jak wyglądał wyścig do fotela prezydenckiego, który rozegrali między sobą obaj kandydaci — Alain Poher i Georges Pompidou — łącznie z triumfalym wejściem tego drugiego do Pałacu Elizejskiego, nie należy do treści tej książki. W każdym razie nie było żadnego chaosu, żadnej Apokalipsy, którą zawsze przewidywał w wypadku swego odejścia de Gaulle. Nic podobnego się nie stało. Generał był w tym czasie w Colombey. Potrzebował prawdopodobnie odprężenia, bo wkrótce wyjechał wraz z żoną i oficerem przybocznym, majorem Flohic, do Irlandii. Dlaczego właśnie tam? Zapewne pociągała go melancholia irlandzkich krajobrazów. Smutek i zaduma tego kraju, utrzymywanego stale na marginesie spraw europejskich i światowych, państwa od wieków krzywdzonego przez Wielką Brytanię. Sceneria przyrody i polityki harmonizowała z nastrojami de Gaulle'a. Przeczekał tu operacje wyborcze. Cały bieg Georgesa Pompidou do Pałacu Elizejskiego. Jego znakomity finisz, w którym kontrkandydat Alain Poher został daleko w tyle. Było to bardzo taktowne i taktyczne. Generał dawał w ten sposób do zrozumienia, że nie zamierza wpływać na przebieg i wyniki wyborów. Zjawił się w Irlandii 10 maja 1969 r. Wszyscy, którzy go wtedy widzieli, zgodnie konstatują — jak notuje Jean Mauriac — że generał był głęboko przygnębiony i nie usiłował tego nawet ukryć. „W maju sześćdziesiątego ósmego zostałem ranny. Teraz dobili mnie. Jestem martwy" — powiedział. Był pod obuchem wyników referendum. Ciągle śledził przez radio wiadomości z Paryża. W rozmowach bezustannie do tego nawiązywał. Mieszkał najpierw w południowej części kraju, w Parknasilla, w skromnym hotelu „Heron Cove". Po dwóch tygodniach przeniósł się do Cashel, bardziej na północ. Przechadzał się często nad morzem, po skalistym brzegu atakowanym przez fale i wiatr. Następnie pojechał do Killarney — krainy jezior. Tam dopiero odzyskał spokój i równowagę. Sprowadził sobie z Paryża notatki. Zaczął nad nimi pracować. 18 czerwca 1969 r. — w rocznicę swego historycznego apelu z 1940 r. — był w Dublinie. Odmówił powrotu do Francji i udziału w rocznicowym, dorocznym wystąpieniu na Mont-Valerien. Złożył natomiast wizytę Eamonowi de Valerze, założycielowi Republiki Irlandii, sędziwemu 85-letniemu bohaterowi narodowemu tego kraju. Obaj spacerowali po parku posiadłości Aras-an-Uachtarain. Potem był na obiedzie wydanym na jego cześć przez ambasadora Francji w Irlandii Emmanuela d'Harcourta. Podczas przyjęcia mówił o więziach łączących go z Irlandią. Prababka generała nazywała się Mac Cartan. De Gaulle spotkał się nawet z członkami klanu Mac Cartanów. „Wraca się zawsze do swych źródeł" — powiedział. Wzniósł też toast, skrzętnie odnotowany przez irlandzką prasę: „Niech żyje cała Irlandia!" Powtarzało się więc to samo co w Kanadzie. Anglosasi musieli swoje oberwać. Z podróży tej pozostały zdjęcia. De Gaulle i jego żona na tle pochmurnego nieba Irlandii. Nad morzem. Fotografie, od widoku których robi się smutno. Przypominają one niezwykle mocno inne, sprzed 23 lat, gdy w 1946 r. generał pojechał rozmyślać do Antibes. Wtedy miał jednak 56 lat i wiele rzeczy było jeszcze przed nim. Po wyborach de Gaulle wrócił do Colombey. Odmówił przyjęcia pensji w wysokości 20 tysięcy franków miesięcznie, należnych mu jako byłemu prezydentowi Republiki. Zrzekł się także poborów, które przysługiwały mu jako członkowi Rady Konstytucyjnej. Odrzucił rentę wojskową. Postanowił żyć wyłącznie z honorariów autorskich. Zrezygnował też ze służbowego samochodu. Miał własny, prowadzony przez byłego policjanta Fontenila lub starszego sierżanta w stanie spoczynku Maroux. Nie podróżował zresztą wiele. Od czasu do czasu jechał do Hawru, gdzie spoczywają jego rodzice: ojciec zmarły w 1940 i matka nie żyjąca od 1945 r. 11 listopada 1969 r. generał pojechał na pole bitwy pod Verdun, ale nie wziął udziału w oficjalnych uroczystościach związanych z Dniem Zwycięstwa w pierwszej wojnie światowej. Na obiad zatrzymał się w lesie. Usiadł pod drzewem, oparł plecy o pień i jadł popijając z termosu. Tego dnia odwiedził także Metz. Czyżby szedł śladami swoich wspomnień? W Colombey często odwiedzała de Gaulle'ow rodzina. Podobno generał był idealnym dziadkiem. Opowiadał wnukom mnóstwo historii. Naturalnie wzniosłych, barwnych i bohaterskich. Potrafił się też z nimi bawić w wojsko, organizować im różne gry, rozstrzygać spory. Zjawiali*się dawni towarzysze „wielkiej epopei", a zwłaszcza André Malraux. Raymond Tournoux, którego też -przyjął, towarzyszył mu podczas jednej z przechadzek po parku. „Generał spaceruje — wspomina Tournoux — wśród dwóch rzędów buków i rozmaitych drzew, spowitych bluszczem, wymieszanych z jodłami. — Wie pan, nazwałem tę drogę Aleją Filozofa — oznajmia z odrobiną melancholii. Ma na sobie długą, granatową jesionkę przypominającą płaszcz wojskowy z czasów cesarstwa. Już i tak wysoki, wydaje się w niej ogromny. Wieczorem, gdy ciemność spowija krajobraz i pogoda dopisze, zdarza mu się patrzyć na gwiazdy po to tylko, by dumać nad nicością tego świata nawet w epoce Apolla 12..." Według Tournoux życie de Gaulle'a było w Colombey podobne do egzystencji milionów Francuzów. Zaczynał dzień od wysłuchania dziennika radiowego, lubił oglądać telewizję, nie gardził dobrą, domową kuchnią francuską. Miał jednak pewne zasady. Na przykład drób podawany do obiadu nie mógł w żadnym wypadku pochodzić z kurnika Boisserie. „Nie jada się zwierząt wyhodowanych we własnym domu" — komunikuje Tournoux maksymę generała. Gdy zjawiali się goście, de Gaulle osobiście czuwał nad tym, by kieliszki ich nie stały puste. Wieczorem na kolację podawano zupę. „Zupa! — grzmi po wojskowemu generał, który nie może wiecznie być oryginalny" — stwierdza Tournoux. De Gaulle chętnie i uprzejmie rozmawiał, dorzucał szczap do kominka, częstował koniakiem„ papierosami, cygarami. Był trochę po staroświecku, ale w ujmujący sposób kurtuazyjny. Poczta przynosiła mu dziennie około 100 listów i różnych przesyłek, głównie książek dedykowanych przez rozmaitych autorów. Przywozili to z Paryża oficerowie z jego biura w stolicy: Xavier de Beaulaincourt, Desgrées du Lou i d'Escrienne. Generał czytał wszystko, poświęcając szczególną uwagę książkom. Podobno z błyskawiczną szybkością odkrywał myśl przewodnią nadawców listów i autorów książek. Z jego wypowiedzi na tematy polityczne wynikało, że czas obecny mało go interesuje. „Umiejscawia się on w historycznej perspektywie w obliczu cyklicznej ewolucji — pisze Tournoux. — Przyszłość to dla generała nie rok, nie dwa, nie siedem lat. Oczywiście wiara we Francję na dłuższą metę nie opuszcza go nigdy". Z relacji Tournoux wynika, że de Gaulle nie był bynajmniej w tych ostatnich już miesiącach swego życia pesymistą. Nie mówił, jak ongiś, gdy znajdował się w „czarnym okresie", o wojnie. „Sądzi raczej — wspomina dziennikarz — że świat ugrzęźnie w bezwolnej miernocie". W listopadzie, w dniu urodzin generała, Georges Pompidou przekazał mu życzenia. De Gaulle odpowiedział bardzo serdecznym listem. Nie taił, że myśli o śmierci. Chciał być pochowany tu, gdzie żył: w Colombey. — Nie będzie spektaklu z okazji śmierci de Gaulle'a — mówił i cytował Chateaubrianda: „Małym ludziom — mauzolea; wielkim — kamień z nazwiskiem". Był bardzo pobożny i praktykujący. W każdą niedzielę mieszkańcy widzieli go w towarzystwie żony na nabożeństwie w miejscowym kościele. Nie przeszkadza mu to w używaniu na co dzień dość ostrego i koszarowego języka, który mocno kontrastuje ze stylem jego dzieł i zawsze wywołuje protesty pani de Gaulle. Prosiła go często, aby kontrolował swoje słowa ze względu na wnuków. — Nie są przecież chyba takimi dupkami żołędnymi, aby to wtryniać do swoich szkolnych wypracowań — odparł generał. Był ogromnie do niej przywiązany. Według opinii różnych obserwatorów pani de Gaulle była najzupełniej zorientowana w wielu skomplikowanych sprawach politycznych. Generał nie dyskutował z nią nad tymi problemami, ale wiódł przy niej długie monologi na temat swoich kłopotów i zwierzał się w ten sposób ze wszystkiego. Poza nią tak bezpośrednio i blisko rozmawiał chyba tylko z André Malraux. Jak się wydaje, pewna mistyka i dalekosiężność spojrzenia wybitnego pisarza fascynowały generała przez całe życie. W ogóle lubił ludzi pióra. Nie zdołałem temu niestety poświęcić wystarczająco dużo miejsca w tej książce, niemniej jednak faktem jest, że de Gaulle był zawsze pełen atencji dla piszących. Chętnie z nimi korespondował, cieszył się bardzo, gdy dedykowano mu jakąś książkę, podejmował dyskusje na tematy historyczne z pisarzami i eseistami, dawał do zrozumienia, że uważa się za jednego z nich, co zresztą było zgodne z rzeczywistością. Najbliższy jest mu jednak Malraux. Potwierdza to nie tylko stała obecność twórcy „Doli człowieczej" u boku generała, lecz także i w szczególny sposób jego ostatnie miesiące w Colombey. W swojej wydanej w 1971 r. relacji „Les Chęnes qu'on abat" (Dęby, które się obala) André Malraux wspomina te grudniowe rozmowy z generałem, gdy park i pobliskie łąki Colombey oszroniła biel zimy, gdy kończył się rok i kończyło się życie. De Gaulle siedział w swoim fotelu za stołem, na którym lubił układać pasjanse. Tuż za nim stały na półce dzieła Bergsona. Na kominku płonęły drwa. Generał wiódł jeden z tych monologów, w których wspomnienia rzeczy minionych mieszały się z refleksjami i wizjami przyszłości. — Kiedy Francuzi wierzą we Francję, och, wtedy... Gdy jednak przestają wierzyć... Zna pan zdanie papieża: Francuzi nie lubią Francji. Mniejsza o to... Nawet Anglicy nie mają już ambicji narodowej. „On jest o tysiąc mil od myśli, że Francja zdradziła go dla jego następców: zdradziła go z Losem. Wie zresztą, że los człowieka będącego postacią historyczną nie ma nic wspólnego z losem człowieka, «który ma rację»..." — notuje Malraux. — Charakter — mówi de Gaulle — polega przede wszystkim na tym, że przechodzi się do porządku nad obrazą, nad opuszczeniem przez bliskich. Ludzie myślą, że nie wiem, co to znaczy utracić braterstwo. Muszą się jeszcze wiele nauczyć. Trzeba jednak umieć stracić wszystko. Ryzyko jest także niepodzielne. — Dlaczego odszedł pan z powodu tak drugorzędnej kwestii jak sprawa regionów? Z powodu jej absurdalności? — spytał Malraux. „Spojrzał na mnie — wspomina pisarz — uważnie. — Z powodu jej absurdalności... To, czegośmy chcieli, pan czy ja, dlaczego nie nazwać tego właściwym imieniem: Majestat, skończyło się. Och! Francja może jeszcze zadziwić świat, ale dopiero kiedyś... Jednakże świat też włożył swoje pantofle. Tańczą myszy... W gruncie rzeczy, wie pan, moim jedynym rywalem w skali międzynarodowej jest Tintin! (bohater rysunkowych przygód dla młodzieży — przyp. J. G.). Jesteśmy małymi, którzy nie pozwalają się poklepać przez wielkich. Nie spostrzega się tego z powodu mego wzrostu... — Generale, czy potrafi pan nic nie robić? — Niech pan o to zapyta kota! Układamy pasjanse i idziemy razem na spacer. Nikomu nie przychodzi łatwo narzucenie sobie dyscypliny nieróbstwa, ale to jest niezbędne. Życie nie jest pracą: od bezustannej pracy człowiek wariuje. Zły to znak, gdy ciągle chce się coś robić: ci wśród pańskich współpracowników, którzy nie potrafili rozstać się z pracą, wcale nie należeli do najlepszych". Generał głaskał swego ulubionego kota z Chartreux, jak pisze Malraux. Patrzył w kierunku okna, za którym bielił się śnieg. Niedaleko stąd znajduje się wiejski cmentarz Colombey, a na nim wśród innych mogił grób zmarłej w 1948 r. córki de Gaulle'a, Anny. „Nigdy mi o niej nie mówił inaczej, jak poprzez pełne czułości aluzje. Myślę — rozważa Malraux — że grała ona bardzo głęboką rolę w jego życiu". Istotnie de Gaulle, który w tych dniach niejednokrotnie wspominał o śmierci i z pewnością się do niej przygotowywał, powtarzał przy różnych okazjach swoje dawne życzenie: chciał być pochowany na tymże wiejskim cmentarzu przy swojej córce. Jaki kompleks winy gnębił tego człowieka w stosunku do dziecka, które urodziło się nienormalne i takie pozostało do końca swego krótkiego życia? Nigdy się tego nie dowiemy. Tłumaczenie tego wyłącznie religijnością de Gaulle'a byłoby zbyt płytkie. W rachubę wchodziło tu coś więcej. Wobec głębi tej sprawy każdy komentarz byłby rażącym zgrzytem. — To nieprawda, że najgłębsze doświadczenia dominują w naszym życiu. W działaniu tak, ale poza tym — nie... Najgorsze nieszczęście zaciera się w przedziwny sposób. Niemniej jednak to, co myślimy o śmierci, ma znaczenie tylko w tej mierze, w jakiej śmierć każe nam myśleć o życiu. Kocięta bawią się, koty rozmyślają. Za oknami Boisserie padał śnieg. — Zwróciłem Francji to, co mi dała... Historia może uzasadnić życie, ale nie jest do niego podobna... Stalin powiedział mi jedną ważną rzecz, którą często cytowałem: „W końcu tylko śmierć odnosi zwycięstwo". Tak mi ongiś powiedział, ale zrozumiałem to.dopiero dziś... I jeszcze: — Wielkość to droga ku czemuś, czego się nie zna... Kiedy wszystko się wali i człowiek zastanawia się nad decyzją, trzeba patrzyć w kierunku szczytów; nie ma tam tłoku. „W przeciwieństwie do tego, co myślą jego przyjaciele, a zwłaszcza przeciwnicy, majestat nie jest w przekonaniu de Gaulle'a dziedziną, która do niego należy, lecz tą, której on służy" — konstatuje Malraux. Lista gości, którzy odwiedzali generała w Colombey, była krótka. Dwukrotnie zjawił się Couve de Murville. Przyjechali Messmer i Jeanneney, osobistości nie wchodzące już w skład gabinetu Chabana-Delmasa, który sformowany został nazajutrz po objęciu prezydentury przez Pompidou. Bywał także w posiadłości Boisserie Bernard Tricot, którego prasa nazywała „ostatnim majordomusem" generała. Według Jeanneneya de Gaulle uważał się „za jednego z ostatnich największych humanistów wśród ludzi, których kształtuje obecna cywilizacja technicystyczna". „Generał wierzył — jak wspomina Jeanneney — w determinizm materialistyczny i pod tym względem zbliżał się w pewnej mierze do marksistów. Sądził, że nie należy przeciwstawiać się deterministom, ale można wywierać wpływ na ich orientacje". Zajęciem, które jednak najbardziej absorbowało de Gaulle'a w tym ostatnim okresie życia, było pisanie. Stanowiło ono dla niego ostoję i ucieczkę przed światem. Było czymś na podobieństwo narkotyku, którym się upajał, za pomocą którego odgradzał się od niewdzięcznego świata zewnętrznego. Pisał z najwyższą pasją, z furią nieomal. Nie potrafił się od tego oderwać. W jego obecnej pracy było coś patetycznego i wstrząsającego zarazem: finiszował w wyścigu ze śmiercią, który prowadził już od tylu lat. Teraz pracował równolegle nad dwoma dziełami: jednym było wydanie jego najważniejszych przemówień i wystąpień „Discours et Messages" (Przemówienia i orędzia), drugim „Mémoires d'Espoir" (Pamiętniki nadziei). Pisał zawsze od 8 do 13. Duże arkusze papieru pokrywał wielkim, równym, nieco nerwowym, szybkim pismem, posiadającym swoją klasę i jakby majestat. Rękopisy były następnie wysyłane do córki, pani de Boissieu, która przepisywała je na maszynie w swoim paryskim mieszkaniu. Praca ta pochłaniała de Gaulle'a do tego stopnia, że częstokroć z trudem tylko można go było nakłonić do pójścia na przechadzkę. O ile „Przemówienia i orędzia" — zakrojone na 5 tomów — wymagały jedynie redakcji, to „Pamiętniki nadziei", które na wzór „Pamiętników wojennych" miały mieć 3 tomy, były dziełem najzupełniej nowym. De Gaulle starał się przeprowadzić w nich historyczną i rzeczową analizę swej władzy. Mówią o tym tytuły rozdziałów pierwszego tomu: „Instytucje", „Terytoria Zamorskie", „Algieria", „Ekonomika", „Europa", „Świat", „Szef państwa". Uderzający układ treści. De Gaulle zaczyna od ustroju, po czym przechodzi aż w dwóch rozdziałach do problematyki kolonialnej, aby w następnym przeskoczyć do ekonomiki. Jest to wynikiem jego rozprawy z przeciwnikami, którzy zarzucają mu do końca, jak to czyni na przykład Soustelle, że podkopał Republikę, że Francja wychodzi spod jego władzy mniejsza terytorialnie (niepodległość Algierii i krajów Czarnej Afryki), niż była przed 1958 r., oraz że lekceważył problemy gospodarcze. „Pamiętniki nadziei" są w dużej mierze repliką na takie oskarżenia. Tom pierwszy, zatytułowany: „La Renouveau" (Odnowa), obejmuje okres od 1958 do 1962 r. Jak widać, generał miał zamiar stworzyć dzieło, które byłoby kontynuacją „Pamiętników wojennych". Myślą przewodnią tej pracy nie jest jednak rozliczenie się z antagonistami. Ocena taka byłaby pomniejszeniem de Gaulle'a. Generał, jeśli można o jakimś rozliczeniu mówić, zwraca się z nim do Historii. Idzie mu o przekazanie Francuzom żyjącym aktualnie i tym, którzy przyjdą, obrazu ich kraju w walce pod wodzą jednego człowieka, który nie jest jednakże dyktatorem, a przewodnikiem oddanym ojczyźnie do tego stopnia, że stanowi jej personifikację, jej wcielenie. Oczywiście mamy tu znów do czynienia z absolutnie gaullistowską wizją władzy. „Pamiętniki nadziei" — w tej samej mierze co przed nimi inne książki i wystąpienia de Gaulle'a — wskazują na to, do jakiego stopnia gaullizm jest filozofią pewnego działania, ściśle związaną z osobą autora, a nie doktryną czy polityką, którą da się przekazać. W „Pamiętnikach nadziei" de Gaulle nie usiłuje przedstawiać historii w sposób realistyczny. Generał ma inny cel: dać przykład potomności. Stworzyć obraz dla przyszłych pokoleń. Toteż gdy się czyta na przykład rozdział o Algierii, ogarnia wręcz osłupienie. Brak tam prawie zupełnie przedstawienia tego, jak się -rzeczy naprawdę odbyły. Obraz powinien być czysty. Mniejsza o fakty, o łamańce, o sprzeczności. „Wszystkie Marsylianki, jakie intonuję, śpiewane są chórem przez wszystkie głosy" — upaja się swoimi słowami de Gaulle, który wie, że czas zatrze szczegóły i że za kilkadziesiąt lat obojętnych już dla meritum sprawy czytelników porywać będzie tylko poetyka opisu. Trudno niemniej jednak nie dostrzegać, że „Odnowa" jest analizą polityczną, w której nie ma już tego porywającego elementu epiki, dominującego w „Pamiętnikach wojennych". Czasy się zmieniły. „Zadanie moje kontrastuje z tym, jakie miałem 18 lat wcześniej, i pozbawione jest porywających imperatywów heroicznego okresu" — konstatuje de Gaulle. Albo: „W okresie upragnionym ze wszech stron przez miernotę będę musiał działać na rzecz majestatu". Ocen takich można znaleźć sporo. De Gaulle nie łudził się. W „Pamiętnikach nadziei" nie występuje prawie zupełnie jako uczestnik wydarzeń, co tak uderza w „Pamiętnikach wojennych", lecz jako postronny obserwator, sprawozdawca wysokiego szczebla, ale mimo wszystko reporter. Naturalnie nigdy nie traci przy tym z oczu celu, którym jest wykazanie legalności swojej władzy i misji, jaką otrzymał „od Francji". Nie jest rzeczą wykluczoną, że „Pamiętniki nadziei" były zamierzone jako rodzaj politycznego i historycznego testamentu, wskazującego na to, jak rządzić, jak przewidywać i patrzyć w dal. Niestety de Gaulle umierając pozostawił tylko pierwszy tom i dwa rozdziały następnego. Śmierć nie pozwoliła mu dokończyć tej pracy. Skazani jesteśmy więc tylko na domysły. Myśl jednak o sztuce rządzenia łączy niewątpliwie „Pamiętniki nadziei" z „Niezgodą u nieprzyjaciela", wydaną jeszcze w 1924 r., z „Ostrzem miecza", które ukazało się w 1932 r., z esejem „Ku armii zawodowej" z 1934 r., z „Francją i jej armią" z 1938 r., z „Pamiętnikami wojennymi". Jest to przewodnia idea wszystkich prac de Gaulle'a — wielkiego pisarza politycznego Francji. Osoba szefa, który ponosiłby odpowiedzialność osobistą za wszystkie ważne decyzje państwowe, szefa, który byłby „wcieleniem Francji", który byłby twardy, dobry, uczciwy, zasługujący na zaufanie, mądry, chytry i mężny, stojący „ponad fluktuacjami", „ponad partiami", wysuwana jest wszędzie na czoło. Jest to bowiem sam rdzeń gaullistowskiej myśli państwowej. W rozmyślaniach tych sporo też mistyki i niemało pogardy dla „miernoty" innych. Razi to i często zraża czytelnika, ale taki już jest de Gaulle w tej swojej posuniętej do ostatecznych granic antypatii do wszystkiego co przeciętne i banalne. Wpatrzony i zapatrzony w przyszłość, ma on jakąś niewiarygodną wręcz potrzebę trwania, pozostania w Historii, w Wieczności lub przynajmniej przejrzenia ich i odczytania. W „Pamiętnikach nadziei" de Gaulle wystawia pewnego rodzaju „historyczne świadectwa moralności" swym współpracownikom. Wywoływało to notabene w 1969 i w 1970 r. prawdziwy popłoch wśród gaullistów: Jak „opisze" ich generał? Byli mimo woli zafascynowani jego własnym przekonaniem, że wszystko, co czyni, mówi, pisze, pozostanie na zawsze w „księdze dziejów". Bali się więc tego, co „sfabrykuje" w Colombey. Dzwonili zębami ze strachu i gdy umarł, prasa satyryczna z tygodnikiem „Canard Enchaîné" na czele nie taiła, iż wielu przyjęło to z ulgą: nareszcie można być pewnym, że z Colombey nie padnie już żaden grom. Świadectwa wystawione m. in. takim osobistościom jak Debré, Couve de Murville, Malraux mają jedną wspólną cechę: ludzie ci byli „dobrzy", gdyż wierzyli w generała, a tym samym we Francję i w Historię. To ostatnie słowo często powtarza się we wszystkim, co de Gaulle pisze, a więc i w „Pamiętnikach nadziei". Dla generała Historia jest stałą odnową rzeczy, stałym wznawianiem gry. Toteż generał „nigdy nie znużył się poszukiwaniem światła nadziei w ciemności". Może to stanowić motto ostatnich już dzieł de Gaulle'a. Jego nadzieja odnosiła się do czasów, które miały przyjść po nim. Tę myśl przekazywał swym rodakom. Swemu następcy, prezydentowi Pompidou, generał poświęca kilkadziesiąt wierszy. „Wydawał mi się on — pisze m. in. de Gaulle — zdolny i godny prowadzenia spraw u mego boku". Generał zwraca uwagę na „walory i przywiązanie" Pompidou, po czym dorzuca: „Istotnie, o ile jego inteligencja i kultura pozwalają mu stanąć na wysokości wszelkich idei, o tyle z natury skłonny jest do brania pod uwagę przede wszystkim praktycznej strony problemów. Dostrzegając błyskotliwość działania, ryzyko przedsięwzięcia, śmiałość władzy, skłania się on jednak ku postawom ostrożnym i posunięciom pełnym rezerwy, świetny zresztą za każdym razem w ogarnianiu danych spraw i w znajdowaniu wyjścia". De Gaulle, który wystawia tę charakterystykę swemu tyloletniemu współpracownikowi w drugim tomie „Pamiętników nadziei", przypomina również, że Pompidou był „neofitą na forum" opinii publicznej do 50 roku życia, jednakże u wierzchołka państwa znalazł „serdeczną i energiczną pomoc". Zdaniem generała Pompidou „podejmował problemy, posługując się, zależnie od okoliczności, swoją umiejętnością rozumienia spraw i właściwością wątpienia w nie, zdolnością do ich eksponowania i zamiłowaniem do milczenia, pragnieniem rozwiązywania zagadnień i sztuką łagodzenia, które są rozmaitymi źródłami jego osobowości". „Taki, jakim jestem — pisał de Gaulle — i taki, jakim jest on, powołałem Pompidou do działania, aby pomagał mi w określonej fazie. Okoliczności spowodowały w niemałym stopniu to, że zachowałem go u władzy tak długo; żaden szef rządu we Francji nie pozostał bowiem w ciągu stulecia dłużej od niego u steru". W 1969 i jeszcze w 1970 r. sporo dzienników paryskich i zagranicznych przypisywało de Gaulle'owi próby wpływania na bieg spraw politycznych, snucie intryg, a nawet zamiar powrotu do władzy. Plotki i pogłoski na ten temat były szczególnie silne w związku z następstwami dewaluacji franka, przed którą tak bardzo bronił się generał, ale którą szybko przeprowadził jego następca, Georges Pompidou. Cała ta gadanina była z pewnością absurdem. Jaka jednak musiała być moc oddziaływania tego człowieka, jaka siła jego osobowości, skoro hipotezy takie można było w ogóle wysuwać: de Gaulle miał już przecież blisko 80 lat. Powrót do władzy w tym wieku? Nowy 1958 rok? Jest rzeczą pewną, że myśli takie nasuwał absolutny wigor de Gaulle'a. Rześkość, jasność umysłu i energia, jakie zachował do końca. Jeszcze w czerwcu 1970 r. odbył podróż do Hiszpanii. Było to w samo 30-lecie jego apelu z 18 czerwca 1940 r. Najwidoczniej nie chciał być w tym dniu w kraju. Uchylał się od uroczystości albo pragnął uniknąć plotek, że wykorzystuje swoje wielkie rocznice do wystąpień politycznych, do ingerowania w sprawy rządzenia. Zachował się znów z takim samym taktem jak w 1969 r., gdy podczas wyborów prezydenckich wyjechał do Irlandii. Hiszpania była jego ostatnią podróżą. Interesowano się nim odtąd coraz mniej. Coraz rzadziej pojawiały się wiadomości na jego temat. Nikt poza najbliższymi, poza żoną, która ani przez chwilę go nie opuszczała, nie śledził dramatycznego wyścigu jego pióra, które niezmordowanie biegło po białych kartach papieru z nieubłaganymi wskazówkami zegara. W tym pisaniu rozprawiał się i ze swoim czasem i z... przyszłością. W „Pamiętnikach nadziei", w dwóch jedynych rozdziałach drugiego tomu, które zdążył napisać przed śmiercią, atakuje gwałtownie, namiętnie nieomal, dolara, ale jednocześnie z głęboką goryczą wypowiada się na temat czasu, w jaki wchodzi świat. Nazywa ten stan „chorobą duszy, wypływającą z cywilizacji, której przewodzi materia". Pisze o owym „głuchym niepokoju dzieci stulecia", o tych „gestach ujednoliconych przy konwejerach, z tymi samymi kompanami u boku" w fabrykach i warsztatach, o „zmechanizowaniu i zmotoryzowaniu rolnictwa", o ludzkich mieszkaniach, tych „skorupach w obojętnym otoczeniu". „Nawet rozrywki — notuje generał — stały się obecnie zbiorowe i zreglamentowane: obiady racjonalnie wydawane w stołówkach, chóralne aklamacje na stadionach sportowych, urlopy spędzane w przepełnionych miejscowościach, wśród gości, którzy obozują czy też kąpią się wyciągnięci w linię". A jednak ten widziany w taki sposób czas nie przestawał pasjonować de Gaulle'a do końca. Wiadomo na przykład, że jeszcze we wrześniu 1970 r. generał snuł plany podróży do Chin i porozumiewał się w tej kwestii z ambasadorem francuskim w Pekinie. Swoją podróż planował na czerwiec 1971 r. „Naturalnie trzeba, żebym otrzymał — mówił generał — zaproszenie od rządu chińskiego i od przewodniczącego Mao. Gdybym miał tam pojechać, chciałbym jednak sam opracować program wizyty. De Gaulle nie będzie żądał rzeczy niemożliwych. Jestem przekonany, że to, o co poproszę, nie będzie dla Chińczyków żadnym problemem. Oczywiście chciałbym porozmawiać z przewodniczącym Mao". W tym miejscu stwierdził, że nie powstrzyma się od przekazania Mao Tse-tungowi swoich zastrzeżeń. W październiku strona chińska wysłała do Paryża w misji informacyjnej pisarkę Han Su-jin. Omawiała ona szczegóły zaproszenia de Gaulle'a z Jacquesem Rueffem. Generał nie pojechał jednak do Chin. Udał się w inną podróż. Ostatnią. Tę, która czeka wszystkich żyjących. Umarł w poniedziałek, 9 listopada wieczorem, po takim samym dniu jak wszystkie inne spędzone w posiadłości Boisserie. Rano wysłuchał aktualiów radiowych, potem około ósmej zamknął się w swym narożnym pokoju. Tym, z którego tak często oglądał — jak zanotował w „Pamiętnikach wojennych" — zachód słońca, z którego patrzył, „jak noc zapada nad tym krajobrazem", i w którym przenikała go „świadomość znikomości rzeczy ludzkich". Pogrążony był w pracy nad drugim tomem „Pamiętników nadziei", któremu dał tytuł „L'Effort" (Wysiłek). Dwa pierwsze rozdziały, jeden poświęcony wyborom prezydenckim, drugi problematyce ekonomicznej i polityce wewnętrznej, były skończone. Zabrał się teraz do trzeciego. Około 13.00 zjadł z żoną obiad. Żadnych gości w tym dniu nie było. Po niebie sunęły niskie, ciężkie chmury. Raz po raz padał deszcz. Generał zdołał jednak wyjść na swoją codzienną przechadzkę. Spacerował po parku między jedną ulewą a drugą. Wiatr mocował się z gałęziami drzew, strząsał z nich ostatnie, zeschłe już całkiem, ale jeszcze ciągle uparte liście, przemykał wzdłuż alei i gwizdał nad pobliskim cmentarzem, nad domami Colombey, nad wieżą wiejskiego kościoła. De Gaulle wrócił do swego pokoju. Krótki dzień zimowy dobiegł końca. Zapadł zmierzch. Generał zapalił lampę i pracował jeszcze do 19.00 nad swoim rękopisem. Potem złożył papiery i przeszedł do salonu, w którym znajdowała się pani de Gaulle. W pokoju pełno było listów, które generał otrzymał od różnych osób z życzeniami imieninowymi z okazji św. Karola przypadającego na 4 listopada oraz z podziękowaniami za przesyłkę pierwszego tomu „Pamiętników nadziei". De Gaulle zadedykował 500 egzemplarzy „Odnowy". Cieszył się bardzo z przyspieszenia tej publikacji, która początkowo planowana była na 20 listopada. Drugi tom miał się ukazać latem 1971 r., trzeci w 1972 r. Nigdy jeszcze generał tak szybko nie pracował. W tym ostatnim dniu de Gaulle zasiadł — jak zwykle — do małego stolika i w oczekiwaniu na dziennik telewizyjny skracał sobie czas układaniem pasjansa. Król karo i as treflowy, dama pik i król kier... Dokładnie w tym samym czasie (co za niesamowity zbieg okoliczności), 9 listopada 1970 r. o 19.15, generał Salan zajadle atakował generała przez mikrofony radiostacji Europa 1. Pani de Gaulle siedziała przy sekretarzyku w stylu cesarstwa, zajęta pisaniem listu. Nagle usłyszała szept męża: — Och, jaki ból w plecach... Były to jego ostatnie słowa. Osunął się łagodnie na bok, zatrzymany przez poręcz fotela. Głowę podparł dłonią. Stracił przytomność. Pani de Gaulle przywołała natychmiast pokojówkę Charlotte, która właśnie opuszczała story w salonie, i kazała jej natychmiast zatelefonować po doktora Guya Lacheny'ego z Bar-sur-Aube, miasteczka leżącego tuż obok Colombey. Druga pokojówka, Honorine, wezwała telefonicznie kierowcę Marouxa, który pojechał po proboszcza księdza Claude'a Jaugeya. Kobiety położyły generała na dywanie. Kiedy po kilkunastu minutach lekarz i ksiądz zjawili się równocześnie, de Gaulle jeszcze żył. Jego serce przestało bić o 19.30. Salan skończył swoje wystąpienie radiowe o 19.27. Zdaniem lekarza generał nie cierpiał; nie dotarła do niego nawet świadomość umierania. Pani de Gaulle była pełna godności i całkowicie opanowana. Mężnie tłumiła ból i podejmowała niezbędne decyzje. Na jej wezwanie zjawiła się z Paryża rodzina: córka w towarzystwie męża generała Alaina de Boissieu. Ciało de Gaulle'a spoczywało już wtedy na tapczanie pośrodku salonu. Były szef Wolnych Francuzów leżał w mundurze, zwrócony ku oknom wychodzącym na Colombey, okryty trójkolorową flagą, którą wywieszano zwykle nad posiadłością w dniach świąt narodowych. Rysy twarzy zmarłego pełne były spokoju, gdyż żadna choroba ani nawet cierpienie fizyczne nie poprzedziło zgonu. Ci, którzy go wtedy widzieli, twierdzą zgodnie, że „wyglądał, jakby odmłodniał o 20 lat". W rzeczywistości brakowało mu tylko 13 dni do ukończenia pełnych 80 lat. Zaczęły się zawiadomienia o śmierci. Generał de Boissieu zadzwonił do generała Jeana Deguila, szefa osobistego sztabu prezydenta Pompidou, a także do pułkownika Desgréesa du Lou z paryskiego biura de Gaulle'a. Jednym z pierwszych zaalarmowanych był generał Massu, ale tuż po nim hrabia Paryża i całe mnóstwo wojskowych. Ich zawiadamiano w pierwszym rzędzie. Cywile byli na ostatnim planie. De Gaulle'owie byli rodziną wojskowych. Wyższych wojskowych. Należeli do kasty właściwie już ginącej, gdy idzie o pewną tradycyjną obyczajowość XIX wieku. Wykładnią tej przynależności jest choćby Boisserie. Każdy wyższy wojskowy, przewidując emeryturę, kupował sobie zawczasu „coś" na wsi. De Gaulle'owie nie uchylili się od tej reguły. Jak ongiś Pétainowie, jak setki innych. Gdy nadchodziła starość z nieodłącznym, służbowym i przewidzianym pragmatyką „stanem spoczynku", przenoszono się do przygotowanej przystani, tak jak wycofuje się wojsko „na z góry upatrzone pozycje". Z pamiątkami wojskowymi męża i z robótkami na drutach żony. Z całej rodziny tylko de Gaulle zajął się polityką. Zięć i własny syn generała byli wojskowymi w normalnej służbie liniowej. To samo dotyczyło najbliższych znajomych. Ostatnim gościem, jakiego de Gaulle przyjął, był także generał. Renouard, stary towarzysz broni jeszcze z pierwszej wojny światowej, starszy od de Gaulle'a o 5 lat. W zasadzie Boisserie było otwarte tylko dla nielicznych cywilów. Wyjątkowo uprzywilejowanych. Wizyty wojskowych zachowywano w tajemnicy, aby nie powodować pogłosek o... spisku. Generał zapamiętał lekcję sprzed 1958 r. Ale właśnie Wojskowi byli gośćmi najmilej widzianymi. „Daleki z pewnością jest jeszcze dzień, w którym historykom i socjologom uda się rozplatać tę dziwaczną, templariuszowską siatkę wojskowych i mnichów z żebraczych klasztorów, by stwierdzić, że nie popełniano zbyt wielkiego błędu, gdy porównywano de Gaulle'a z Joanną d'Arc" — pisze Pierre Rouanet w jednym ze swych artykułów. W każdym razie kolejność zapraszania gości i rokowania z władzami odbywały się za pośrednictwem oficerów i generałów oraz duchownych z biskupstw Paryża i Langres. Rouanet ma z pewnością sporo racji. W tych godzinach na pierwszy plan wypłynęła sprawa testamentu. Został on przez de Gaulle'a sporządzony jeszcze 17 stycznia 1952 r. Dokładnie nazajutrz po pogrzebie marszałka de Lattre de Tassigny'ego, który odbył się z niebywałą pompą narodową w dniu 16 stycznia 1952 r. De Gaulle szedł za trumną marszałka i był wstrząśnięty związaną z tym paradą, „cyrkiem", jak to nazwał. Nabrał wtedy podejrzeń, że rodzina de Lattre'a nie uszanowała jego ostatniej woli. Podobno marszałek życzył sobie cichego, skromnego pogrzebu, bez orkiestr, przemówień i salw. De Gaulle chciał się ustrzec przed czymś podobnym i dlatego napisał testament na drugi dzień po tej ceremonii. Dokument był sporządzony w trzech egzemplarzach. Nr 1 wręczany został przez generała Georgesowi Pompidou, który stał wtedy dopiero u progu swej kariery politycznej. Kto dostał egzemplarze nr 2 i 3? Nie wiadomo. Zapewne rodzina. „Życzę sobie, aby pogrzeb mój odbył się w Colombey-les-Deux-Eglises. Jeżeli umrę gdzie indziej, trzeba będzie przewieźć moje ciało bez żadnego publicznego ceremoniału. Grobem moim będzie ten, w którym spoczywa już córka moja Anna i w którym pewnego dnia spocznie moja żona. Napis: Charles de Gaulle (1890...); nic poza tym. Ceremoniałem pokierują mój syn, córka, zięć, synowa przy pomocy mego gabinetu w taki sposób, by odbyło się to nadzwyczaj prosto. Nie chcę pogrzebu narodowego. Ani prezydentów, ani ministrów, ani prezydiów izb parlamentu, ani instytucji; oficjalnie będą mogły brać udział tylko francuskie formacje wojskowe, jednakże udział ich powinien być w skromnym rozmiarze, bez muzyki, fanfar czy trąbki. Ani w kościele, ani gdzie indziej nie powinno się wygłaszać żadnej mowy. Nie chcę żadnego przemówienia żałobnego w parlamencie, żadnego miejsca zarezerwowanego podczas ceremoniału, poza moją rodziną, kompanionami-członkami kapituły Orderu Wyzwolenia i zarządem miejskim Colombey-les-Deux-Eglises. Mężczyźni i kobiety z Francji oraz innych krajów świata mogą, jeśli tego pragną, oddać cześć mojej pamięci, towarzysząc memu ciału do miejsca jego ostatniego spoczynku. Życzę sobie jednak, aby odbywało się to w milczeniu. Stwierdzam, że z góry odmawiam wszelkiego odznaczenia, promocji, godności, wyróżnienia, deklaracji zarówno francuskiej jak cudzoziemskiej. Gdyby cokolwiek zostało mi nadane, będzie to pogwałceniem mojej ostatniej woli". Tak brzmi testament generała. Na uwagę zasługuje tutaj kontekst polityczny i historyczny, w jakim de Gaulle napisał te zdania. Był to czas szczytowego rozgoryczenia generała. Wiedział już, w sześć lat po rezygnacji z władzy, że szansę powrotu do niej normalną drogą są minimalne. Nienawidził IV Republiki z całego serca. W swym pesymizmie często myślał o śmierci, ale nie chciał, by w jego pogrzebie brali udział ówcześni rządzący. Z jaką odrazą i pogardą rzuca zdanie: „ani prezydentów, ani ministrów"... Szło mu o Vincenta Auriola, którym gardził, o Edouarda Herriota, który w przeddzień wyzwolenia jadł bojaźliwie obiad z Lavalem, a wtedy stał na czele Zgromadzenia Narodowego, o Antoine'a Pinaya, który rozbił gaullistów w parlamencie, o całą plejadę innych, z którymi się zmagał. Nie życzył sobie ich obłudnej obecności na swoim pogrzebie. Mało tego: pragnął ich ośmieszyć. Stąd zdanie o zarządzie miejskim Colombey. Zamiast Pałacu Elizejskiego i Hotel Matignon małe wiejskie merostwo. Ucierał potentatom nosa zza grobu. Wszystko to odnosiło się do 1952 r., ale, o dziwo, pozostało w pełni aktualne również w 1970 r. Wizja generała okazała się i w tym wypadku prawidłowa. Znów był, w chwili śmierci, na uboczu, a obecność wielu spośród „tych na górze" była mu równie antypatyczna jak tamtych sprzed 18 lat. Testament ma właściwie dwie części. Pierwsza może sprawiać wrażenie skromności. Znajduje to przecież wyraz zarówno w odrzuceniu pogrzebu narodowego, jak w wyborze miejsca wiecznego spoczynku na małym cmentarzu wiejskim, w pogardzie dla pompy, ceremoniałów, przemówień, fanfar i tym podobnych akcesoriów. Czyżby więc de Gaulle przynajmniej w obliczu śmierci spokorniał i stał się skromniejszy? Nic podobnego. Wystarczy przyjrzeć się drugiej części testamentu, aby przekonać się, że de Gaulle pozostał do końca de Gaulle'em. Mówi o tym najwyraźniej fragment zaczynający się od słów: „Mężczyźni i kobiety z Francji oraz z innych krajów świata..." Generał odrzucał urzędową górę, ale zapraszał na swój pogrzeb Francję i świat. Mówi o tym kategoryczne odrzucenie wszelkich pośmiertnych odznaczeń i wyróżnień. Najwyraźniej żadne z nich nie jest godne de Gaulle'a który pozostaje ponad tym... Jest jednak w tym bardzo kostycznym i dość mściwie jak na wierzącego katolika zredagowanym tekście jedna ludzka i ujmująca decyzja: ta odnosząca się do miejsca spoczynku przy córce Annie. Jedyna istota, za jaką generał idzie, której nic nie poleca, której się do końca poddaje. Trudno się bowiem powstrzymać od spostrzeżenia, że nawet własnej żonie przekazuje w tym testamencie rodzaj zlecenia: gdy umrze, ma się znaleźć obok niego. Przekazuje to w formie rozkazu. W sumie testament ten czyta się z mieszanymi uczuciami. Nie jest to ostatnia wola człowieka myjącego o tak zwanym wieczystym śnie, lecz biorącego żywy udział w sprawach ziemskich i regulującego śmierć jak kampanię polityczną. De Gaulle napisał przecież mimo woli pełny scenariusz swego odejścia. Wyznaczył w nim miejsca, rozdał role, uregulował stronę dekoracyjną; nie zapomniał nawet o dźwiękowej. Odrzucił pogrzeb narodowy, a w zamian stworzył coś więcej: pogrzeb światowy, którego osobliwy charakter o wiele bardziej zwraca uwagę, niż gdyby rzecz przebiegała według ustalonego w takich razach tradycyjnego ceremoniału państwowego. Leżącego na zaimprowizowanym katafalku w Boisserie widział tylko wierny Michel Debré — „zgorzkniały Michel" z dawnych czasów. Ministrom zakazano wprawdzie przyjazdu, ale on zjawił się jako szef resortu obrony, a więc armii. Dla wojskowych droga była przecież wolna. Przedefilowało ich przed zmarłym całe mnóstwo. Przyjechało do Colombey jeszcze kilku ministrów, posiadaczy Orderu Wyzwolenia, a więc kompanionów. W tym charakterze wolno im było wejść do Boisserie. Ale wieko trumny było już wtedy zatrzaśnięte. Pani de Gaulle opuściła je zaraz po wyjeździe Debrégo, a przed wizytą prezydenta Pompidou, któremu towarzyszył Chaban-Delmas. Ten drugi jest kompanionem-członkiem kapituły rzeczonego orderu, ale jako premier wolał towarzyszyć szefowi państwa. Giscard d'Estaing, który nie był ani w Résistance, ani w wojsku, ani nie był kompanionem, ani w ogóle nie miał wyższych odznaczeń, odbył mimo wszystko podróż do Colombey, ale — wraz ze swymi dziećmi — pozostał w tłumie „mężczyzn i kobiet z Francji oraz z innych krajów świata". Miało to być proste i skromne. Byłoby takie, gdyby nie to, że Giscard — jak zdołali sprawdzić dziennikarze — nie omieszkał zawiadomić o swej podróży rozgłośni Europa-1. Śmierć generała była dla wszystkich okazją do wyróżnienia się, co jest rzeczą w takich przypadkach normalną. Paradoksalnym zbiegiem okoliczności najbardziej wywyższony został jednak znów prezydent Pompidou. Nie kto inny bowiem, jak on, był gospodarzem podejmującym w Paryżu najważniejsze głowy czołowych państw świata, przybyłe na nabożeństwo żałobne w katedrze Notre Dame. Jego poprzednik nie żył. Wielcy zbierali się więc przy nim. Która jeszcze stolica zdołała ich skupić w takim komplecie? Pompidou wygłosił przez radio i telewizję przemówienie żałobne. Krótkie i dobre. Tylko słowa, że „Francja jest wdową", wywołały — jak stwierdza Pierre Rouanet — „uśmiech u ludzi złośliwych, którzy uważają, że kochanek nie jest osobą najbardziej powołaną do składania takich deklaracji". „Trzeba było — dodaje Rouanet — unikać jednak sformułowania, że Francja jest sierotą, by nie stwarzać wrażenia, iż umarł ojciec i że dzieci się rozproszą. Na czele Francji, przypomina Pompidou, stoi Pompidou. W telewizji twarde spojrzenie nie złagodzone bynajmniej żalem". De Gaulle spoczywał tymczasem w prostej, zgodnie z jego życzeniem, dębowej trumnie. Między drzewami parku snuła się jesienna mgła, szczegół powtarzany przez wszystkie depesze setek zgromadzonych na miejscu sprawozdawców. „Szare, niskie typowe dla listopada niebo dostosowało się jak gdyby do żałoby narodowej" — donosił korespondent AFP. W Colombey, w oczekiwaniu na pogrzeb, zbierały się ogromne tłumy ludzi. Zachowywano się jednak cicho. Była to zbiorowa, ogromna cisza, w której słowa wymieniano szeptem i słychać było jedynie ciągły szelest jesiennych liści pod stopami tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci. Generał dobrze to przewidział. Zjawili się. Przyjeżdżali szosą, samochodami, specjalnymi pociągami, autokarami. Hotele i różne prywatne kwatery zostały szybko zajęte. Lokowano się więc pod namiotami turystycznymi, które mimo zimna rozbijano wszędzie, gdzie się dało. Było ich coraz więcej, ale napływ nie ustawał. Od dawna już wszystkie miejsca nadające się na parkingi zostały zajęte. Wozy trzeba było więc zostawiać najpierw w odległości 5, później — 8 i 10 kilometrów od Colombey i docierać do celu pieszo. Na wszystkich szosach, drogach polnych, a nawet ścieżkach widać było wielokilometrowe sznury ludzi. W pobliżu kościoła i cmentarza stali oni głowa przy głowie. Zbitą ciżbą zajęli też wiodącą do Boisserie ulicę Charlesa de Gaulle'a. Wielu z nich spędziło noc w samochodach, na słomie lub na sianie, albo wręcz pod gołym niebem w śpiworach czy po okręceniu się kocem. Prawie wszyscy mężczyźni mieli przecięte krepą klapy marynarek i płaszczy. Kobiety ubrały się na czarno. Wojskowi wystąpili w galowych mundurach ze wszystkimi odznaczeniami. Wyróżniali się wśród nich spadochroniarze w swoich cętkowanych panterkach, ci, którzy w życiu de Gaulle'a rozmaitą odegrali rolę. Francja żegnała swego przywódcę. Potem był pogrzeb. Trumna z jasnego dębu, okryta trójkolorową flagą, zdawała się płynąć nad głowami tłumu. W rzeczywistości jechała na opancerzonym transporterze tą samą drogą, którą de Gaulle za życia tyle razy przechodził. Nabożeństwo żałobne odprawione zostało przez biskupa Langres po łacinie. Zgodnie z życzeniem generała, który nie zapomniał i o tym szczególe. Biły wszystkie dzwony kościołów Francji. Trumna de Gaulle'a zbliżała się do miejsca wiecznego snu. W Paryżu i całym kraju po raz pierwszy od 1932 r. na znak żałoby narodowej zamknięte były w ten czwartek 12 listopada biura i urzędy, szkoły, wyższe uczelnie, sklepy, sale widowiskowe, tory wyścigowe, stadiony. Na Polach Elizejskich stały tłumy równie milczące jak w Colombey. W katedrze Notre Dame uroczyste nabożeństwo celebrował arcybiskup Paryża, msgr Marty, w imponującej asyście duchowieństwa w purpurach i fioletach, a także czołowych przedstawicieli innych religii — protestanckiej, prawosławnej, mahometańskiej, mojżeszowej. Kiedy pod sklepieniem prastarej katedry, przez którą przeszło tyle już wieków historii Francji, rozbrzmiało w mroku „De Profundis", kiedy szybko zaczęły dygotać płomyki świec, w pamięci niejednego z obecnych rozległa się inna melodia. Tamta sprzed 26 lat, z 25 sierpnia 1944 r., gdy tu, w tym samym miejscu, śpiewano radosne „Magnificat", a Charles de Gaulle stał w tłumie twardy i nieugięty, jak jedna z tych katedralnych kolumn, które mają już 800 lat i uważane są przez ludzi za wieczne. Wtedy ruszał dopiero w drogę. Nie zwracał uwagi na strzały, które padły od strony chóru. Był zwycięzcą. Wrócił na czele Wolnych Francuzów do wyzwolonej ojczyzny i gotował się do dalszych bojów. Do nowych zwycięstw, do porażek i klęsk, znów do zwycięstw, jednym słowem do życia. Jakże daleki był ten czas, który minął. Rzeczywistością była teraz śmierć generała. Jego pogrzeb w Colombey i nabożeństwo w Paryżu, w katedrze Notre Dame, gdzie zamiast rozentuzjazmowanego tłumu żołnierzy i partyzantów z 1944 r. stali dziś wyciągnięci w ozdobny szpaler żandarmi kirasjerzy w paradnych mundurach z błyszczącymi szablami na ramieniu, a po obu stronach stworzonej przez nich alei zajęły miejsce najwyższe osobistości państwa z prezydentem Pompidou i jego małżonką na czele. Zebrali się też tutaj przywódcy 86 państw. Największe rendez-vous stulecia. Ustawiono ich w kolejności kalendarzowej, to znaczy według daty objęcia władzy. Znakomity pomysł; w każdym innym przypadku rzecz spowodowałaby tuziny komplikacji. W rezultacie tej zasady etiopski negus Haile Selassie znalazł się na pierwszym miejscu, a prezydent USA Nixon na dwudziestym. Jeśli jakaś pozagrobowa satysfakcja jest możliwa, de Gaulle mógł ją z całą pewnością mieć. Wymienianie wszystkich szefów państw nie ma sensu. Większość tych nazwisk i tytułów, tych koron, mundurów, orderów i godności już dziś nic nikomu nie mówi, co będą więc one znaczyły za parę lat? Ogółem skupiło się w katedrze 3 tysiące osobistości. Tych, których de Gaulle nie chciał mieć na swoim pogrzebie... Było jeszcze 15 tysięcy policjantów, którzy rozstawili się na zewnątrz. W sumie był to najwspanialszy pogrzeb XX wieku. Nad żadną trumną nie zgromadzono się tak zgodnie. A przecież z większością, a w każdym razie z czołówką tych szefów państw i narodów, de Gaulle przynajmniej raz w życiu wiódł jakiś zasadniczy spór; nie było tu nieomal takiego, któremu by się generał w jakiś sposób nie naraził, z którym nie stoczyłby małej potyczki albo wręcz wielkiej bitwy. Z niejednym wojował do końca, z innymi sprzymierzał się, potem rozłączał, następnie znów do nich wracał. Wszystkim mówił otwarcie i jednoznacznie, że obchodzi go naprawdę tylko Francja. Nikt i nic poza tym. Na czym polegała atrakcyjna siła tego człowieka tak trudnego, wręcz ciężkiego w kontaktach międzynarodowych? De Gaulle był z całą pewnością niezwykłym człowiekiem i wyjątkowym przywódcą. Jak to stwierdziliśmy na początku, urodził się, żył i działał na przełomie dwóch stuleci. Należał wprawdzie do XX wieku, ale jedną nogą niejako tkwił w końcu XIX w. Dla Francuzów to oznacza bardzo wiele. Jeszcze w czasach napoleońskich Francja była pierwszą potęgą świata. Przeciw Bonapartemu walczyła cała wielomocarstwowa koalicja i nie mogła go zmóc. Ale po klęsce Napoleona I następuje stopniowy i już nie dający się powstrzymać upadek tego kraju, a raczej jego schodzenie z pozycji mocarstwa. Pojawiają się jeszcze próby w kierunku przywrócenia dawnego majestatu, ale kończą się katastrofalnie. Największą z nich podjął Napoleon III, którego marzenia skończyły się druzgocącą klęską pod Sedanem. Potem pół wieku upokorzeń i marzeń o odwecie. De Gaulle jest właśnie dzieckiem tego czasu. Epopea pierwszej wojny światowej, w której znów Francja wiodła prym wśród narodów i nieomal jak za Bonapartego prowadziła koalicję przeciw kajzerowskim Niemcom, płacąc za zwycięstwo milionami poległych, musiała wywrzeć na de Gaulle'a olbrzymie wrażenie. Było to jednak ostatnie wielkie zwycięstwo Francji. Wstrząs 1940 r., znów klęska niebywale upokarzająca, w wyniku której Francja — jedyna z państw sojuszniczych, jedyna wśród krajów okupowanych — podpisała kapitulację, stanowił podsumowanie całych lat rozdarcia i postępującego upadku. De Gaulle usiłował zatrzymać ten proces. Próbował to robić, kreując nowoczesną wersję indywidualnego bohatera antycznego, zmagającego się z przeciwnościami, aby oświetlić drogę ojczyźnie. „Pochylony nad przepaścią, w którą stoczyła się ojczyzna, jestem jej synem, który woła, niesie światło, wskazuje jej drogę ocalenia". Jego dramat polega na tym, że proces ów, jak każdy proces historyczny, może być tylko łagodzony, ale w żaden sposób nie da się go zatrzymać, a zwłaszcza nie może tego uczynić jeden, najgenialniejszy choćby człowiek. Pod koniec XX wieku, gdy Chiny liczyć będą około 900 milionów ludzi, ZSRR — 450 milionów, Stany Zjednoczone — 350, Francja dotrze do progu 65—70 milionów ludności. W podobnym położeniu jak ojczyzna de Gaulle'a są notabene i inne państwa, jak choćby Anglia. Żadnemu z nich nie jest — jak wiadomo — łatwo przyjąć do wiadomości, że przestało być wielkim mocarstwem i że tym samym jego życie polityczne, gospodarcze i aspiracje muszą zostać dostosowane do rzeczywistości. Po prostu zmienił się kierunek ekspansji. Zatrzymanie go nie jest możliwe. Jednakże i tu nie ma żadnej pewności. W historii bywa tak, że z powodów, których dziś w żaden sposób nie da się przewidzieć, bieg spraw może się znów zmienić i ojczyzna generała znajdzie się u progu nowego świtu. Niewątpliwie generał do tego zmierzał. Swoją działalność oparł na dwóch filarach: na „pewnej idei Francji" i na „suwerenności państwa". Jedno nierozłącznie związane z drugim. Państwo musi być suwerenne, posiadać „szefa", który nim rządzi, i armię, która go broni. W rezultacie wszystko, co mogłoby krępować ten układ rzeczy, jest szkodliwe: układy i traktaty z innymi, sojusze różnego rodzaju, zobowiązania. De Gaulle broni się przed tym. Niechętnie podpisuje układy, unika stałych i wiążących sojuszów. Widzieliśmy, jak ciasno mu było w bloku NATO, jak odnosił się do traktatów rzymskich, jak interpretował układ z NRF, jak odmawiał podpisania układu moskiewskiego. Polityka zagraniczna była jednak dla niego — jak napisał Jacques Vernant — „samą ekspresją narodu na scenie światowej". Ta platforma interesowała go najbardziej; to było jego pole walki. Uważał w rezultacie, że polityka zagraniczna powinna spoczywać wyłącznie w jego rękach, wolna od wszelkich wewnętrznych nacisków czy inspiracji. Faktycznie nigdy do niej nikogo nie dopuszczał. Jego ministrowie spraw zagranicznych byli zwykłymi wykonawcami. Punktem wyjścia de Gaulle'a w tej polityce był fakt, iż w 1945 r. Francja była członkiem „wielkiej czwórki" wraz z USA, ZSRR i Anglią. Zdobyła co prawda to miejsce po zakończeniu wojny, ale przecież miała je i nie powinna go tracić. Wydaje się, że to było głównym w praktyce celem generała. Miejsce Francji wśród „wielkich". „W świecie, jaki dziś mamy — mówił w 1945 r. — istnieją dwa bardzo wielkie mocarstwa... Wystarczy spojrzeć na mapę, aby zrozumieć, że w tej sytuacji nasz żywotny interes wymaga od nas utrzymania bezwzględnej równowagi. Sądzimy zatem, że trzeba realizować przyjaźń w tej mierze, w jakiej to zależne jest od nas, w kierunku Wschodu i Zachodu, zachowując otwarte oczy i wolne ręce... Wiemy, że równowaga nasza zależy od pokoju i jesteśmy zdecydowani nie rezygnować z niej, pewni, że po rozmaitych oscylacjach będzie ona ostatecznie osiągnięta ku powszechnej korzyści, w wyniku naszej własnej postawy". Przemówienie to wygłoszone zostało przez radio 10 grudnia 1945 r., na krótko przed ówczesnym ustąpieniem de Gaulle'a. Właściwie zawiera ono cały jego program, połączony z oceną świata. Kapitalna kwintesencja, której trzymał się do końca. Najważniejsze jest stwierdzenie zasady niezależności Francji między blokami, czyli czołowej linii kierunkowej gaullizmu. Stosując ją, de Gaulle sformułował stosunek swego kraju do NATO, do integracji w „małej Europie", do EWG. W każdym wypadku generał uważał, że Francja miałaby skrępowane ręce. W NATO pod względem wojskowym, co narażało jej suwerenność, w zintegrowanej Europie pod względem politycznym, w EWG pod względem ekonomicznym i finansowym. Oto przyczyna, dla której tak zdecydowanie odrzucał zawsze propozycje odnoszące się do zmiany reguły głosowania w Radzie Ministrów EWG, gdzie chciano przeforsować zasadę podejmowania decyzji większością głosów. De Gaulle nie zgodził się na rezygnację z prawa weta. Jakże mógłby uzależnić postępowanie Francuzów od wyniku głosowania Niemców, Belgów, Holendrów, Włochów i Luksemburczyków? Sama myśl o tym była w jego oczach absurdem. Zasada niezależności była powodem systematycznego i definitywnego odrzucania przez generała kandydatury brytyjskiej do Wspólnego Rynku. De Gaulle uważał, że wejście Anglii do EWG uzależniłoby całą „małą Europę", a co za tym idzie, także Francję, od polityki atlantyckiej, której Londyn się podporządkowywał. Polityka NATO zaś była po prostu polityką USA. W praktycznym działaniu de Gaulle opierał się na pewnych stałych danych. Najważniejsza była dla niego Europa. Trzymanie Ameryki z dala od naszego kontynentu to cel numer jeden. Neutralizacja działań dwóch superwielkich mocarstw w Europie stanowiła cel numer dwa. Francja znajduje się między tymi blokami, ale nie jest sama. Jest jeszcze NRF (de Gaulle nie uznawał NRD). Niemcy to i problem, i siła jednocześnie. Ominąć ich, przeskoczyć nad nimi jest niemożliwością. De Gaulle próbuje więc stworzyć z Paryża i Bonn tandem, który mógłby prowadzić jakąś wspólną grę. Porażka. Obaj partnerzy mają najzupełniej inne cele, a do tego przywódcy NRF nie widzą wcale sytuacji taką, jaka jest, lecz taką, jaką by ją chcieli mieć, łącznie z wizją swoich granic z 1937 r. De Gaulle nie doczekał zmiany polityki bońskiej, która zarysowała się wraz z dojściem do władzy socjaldemokratów Willy Brandta. Mając jako partnerów kolejne rządy chadecji, generał znalazł się w impasie. Jego zwroty ku Wschodowi, nawiązanie dobrych, poprawnych stosunków gospodarczych i kulturalnych z zarysowaniem lepszych politycznych miało poważne znaczenie, gdyż wskazywało w dużej mierze drogę Zachodowi, a zwłaszcza Niemcom bońskim, i było przy tym pierwszym prawdziwym wyjściem z zimnej wojny i przesunięciem problemów na platformę normalizacji stosunków między odrębnymi systemami politycznymi, społecznymi, gospodarczymi. De Gaulle uważał, że istnieją wyłącznie państwa i narody. One się liczą. Reszta to tylko parawany, i zasłony dymne. Do końca życia generał zachował przekonanie, że ta strategia jest dobra, jedyna i właściwa. Kiedy zaś uznawał coś za słuszne, zdolny był do najśmielszych posunięć. Ich wyrazem jest choćby przeprowadzona przezeń dekolonizacja Algierii, wyprawa do Quebeku czy do Ameryki Łacińskiej, nawiązanie stosunków dyplomatycznych z Chinami, stanowisko wobec konfliktów inspirowanych przez Amerykanów w Wietnamie czy na Bliskim Wschodzie i całe mnóstwo innych spraw, w których ciągle i do śmierci głównym antagonistą były Stany Zjednoczone. De Gaulle mówił zawsze o majestacie Francji. Wydaje się, że jego sukcesy na arenie międzynarodowej, to znaczy wśród państw, były nieporównanie większe od tych, jakie odniósł wśród własnych współrodaków. Nigdy nie udawało mu się wykrzesać z nich tego entuzjazmu, o jakim marzył, zaszczepić w serca owej wielkości. Czyżby czas nie był po temu? A może działo się tak dlatego, że to, co małe, zawsze sprowadza wszystko, co je przerasta, do mniejszych wymiarów? Może... Nie trzeba jednak uciekać się do ogólników. Liczne zatargi generała, owe starcia socjalne z robotnikami, z wielomilionowymi francuskimi organizacjami związkowymi, farmerami, drobnomieszczaństwem odegrały swą rolę. De Gaulle nie potrafił rozwiązać spraw socjalnych. Czy było to zresztą w jego mocy? Ciekawe, że ten gorący i głęboki patriota nie miał nigdy zbytnich złudzeń co do własnych rodaków — wystarczy przejrzeć jego powiedzenia na ich temat. Toteż jakkolwiek był marzycielem, to jednak zdawał sobie sprawę z sytuacji. Stąd potrafił działać z całą niezbędną chytrością, inteligencją i zręcznością. Odznaczał się niebywałym patosem, ale miał niezwykle dużo poczucia humoru. Wiedział też, że — jak każdy człowiek — może się mylić. Potrafił to przyznać. „Tylko durnie nigdy się nie mylą", mawiał, jak twierdzi J.-R. Tournoux. Albo: „De Gaulle tak powiedział? No więc, de Gaulle się pomylił". Dodawał jednak: „De Gaulle myli się czasem w wykonaniu, nigdy w przewidywaniach". Lista sprzeczności tego niezwykle skomplikowanego człowieka mogłaby być bardzo długa. Tak na przykład uwielbiał samotność i umiał się nią rozkoszować, ale mało kto do tego stopnia co on poszukiwał kontaktu z tłumem. Był z krwi i kości żołnierzem, udowodnił swoją odwagę na froncie podczas pierwszej i drugiej wojny światowej, a równocześnie zawsze z ironią wyrażał się o wojskowych, zwłaszcza o generałach. Zajmował się polityką i z pewnością należy do największych mężów stanu naszego czasu, a przecież nigdy nie wstąpił do żadnego ugrupowania politycznego, do żadnej partii. XX wiek nie zna drugiego takiego przykładu. XX wiek... Cała kwestia jest w tym, czy i w jakiej mierze de Gaulle jest politykiem XX wieku. „Wierzy on w państwo, jak Ludwik XIV, oraz w naród jeden i niepodzielny, jak jakobini w okresie rewolucji francuskiej" — pisał Robert Aron. Tu leży przyczyna, dla której de Gaulle do tego stopnia nie znosił partii politycznych. Psuły mu one jednolity, najzupełniej już nieprawdziwy w naszych czasach obraz państwa. Tak samo nieprawdziwy zresztą, jak był za Ludwika XIV, kiedy chłop niewolny czy plebejusz nie mógł mieć takiej wizji państwa, jak bogaty szlachcic czy kupiec. Jeszcze gorzej jest z „jednym i niepodzielnym" narodem. Różnice interesów między antagonistycznymi klasami i warstwami, między grupami bankowymi, finansowymi, przemysłowymi, między miastem a wsią, między aparatem władzy a rządzonymi, między bogatymi a biednymi (i tak dalej, gdyż lista tych różnic i sprzeczności jestbardzo długa) powodują, że jakobińskie pojęcie narodu stało się już bardzo przestarzałe. W oczach de Gaulle'a sprawcami tych podziałów są partie, podczas gdy w rzeczywistości stanowią one ich produkt, ich wynik. Generał nie przyjmował tego do wiadomości i dlatego błądził tu całkowicie. Stąd jego koncepcja władzy. De Gaulle starał się być republikańskim... monarchą. Na tle instytucji republikańskich i demokratycznych, których nie mógł i prawdopodobnie wcale nie chciał likwidować, zachowywał się wielokrotnie tak, jak gdyby rzeczywiście żył w czasach Ludwika XIV. Jego paternalizm, jego sposób mówienia, stosunek do parlamentu, do sądownictwa, do konstytucji wskazywał na to w całej pełni. Nawet to komunikowanie się bezpośrednio ze społeczeństwem poprzez referendum, które — przypomnijmy raz jeszcze — nie prowadziło bynajmniej do przekonania ludzi, a jedynie do wydobycia od nich aprobaty, jest dowodem, jak bardzo de Gaulle nawiązywał w swojej technice władzy do paternalistycznych tradycji minionych stuleci. Tych, kiedy to — według naiwnych legend — dobrotliwy król siadywał pod lipą i zbierał wokół siebie swych poddanych, radząc z nimi nad sprawami państwa, ferując wyroki, rozsądzając spory. Zebranie wszystkich Francuzów pod jedną lipą było już niemożliwe, ale połączenie ich głosów w referendum lub skupienie ich przy telewizorach podczas przemówień generała — rzecz w pełni osiągalna — zastępowało kontakty w cieniu drzewa. „Książę — pisał Bossuet, który miał bardzo piękny język, ale był wyjątkowym wręcz łajdakiem z punktu widzenia politycznej moralności — nie powinien nikomu zdawać sprawy z tego, co robi. Jedynie Bóg może wydawać sąd, o jego postanowieniach i osobie". Cynizm, z jakim Bossuet ustala księciu i Bogu zakres ich uprawnień, stanowił podstawę pojęć o władzy w XVII stuleciu, w epoce monarchii absolutnej. Amelot de la Houssaye, autor „Historii rządów Wenecji", żyjący w Paryżu na przełomie XVII i XVIII wieku, formułował to bardziej precyzyjnie: „Racja stanu nie podlega prawu ogólnemu, jest natomiast sztuką, która zapewnia spokój i pomyślność ludom, to znaczy państwu, którego interes pozostaje prawie zawsze nie do pogodzenia z interesem jednostek". „Mam w sobie dyspensę od wszelkich praw i przepisów królestwa, stworzonych jedynie dla postępowania zwyczajnych sędziów i pospolitych umysłów" — mawiał kardynał Mazarin. Bez wątpienia coś z tych doktryn jest w postępowaniu de Gaulle'a, choć — trzeba to przyznać — generał, działając nie zawsze w zgodzie z konstytucją i prawami Republiki, czuwał w większości przypadków nad interesami swych rodaków. Rządząc, nie deptał więc, a podnosił. Identyfikowanie go z księciem Bossueta czy Makiawela rozmijałoby się (naturalnie z prawdą. W aparacie jego władzy, w jej ujmowaniu i celebrowaniu były jednak elementy doktryn sprzed 250—200 lat. Niemałą rolę odegrał w tym jego styl. W mowie i piśmie. Pisanie zwłaszcza było dla niego wręcz środkiem sprawowania władzy. Jego książki poprzedzają wielkie akty historyczne, jakie realizował. Jest to dla de Gaulle'a bardzo charakterystyczne. Ciekawa rzecz: piszą prawie wszyscy marszałkowie i generałowie; czyni to także wielu (choć mniej już niż wojskowych) polityków, jest to jednak ich czynność końcowa, wykonywana u kresu życia jako podsumowanie kariery i doświadczeń. U de Gaulle'a sprawa przedstawia się odmiennie. Jest on bezustannie wybitnym pisarzem i eseistą politycznym, mężem stanu i wojskowym, autorem i aktorem swojej własnej epopei, jej piewcą i komentatorem, historykiem i moralistą, badaczem i prorokiem. Tak, nawet prorokiem. W jego pismach i przemówieniach odnajdujemy bardzo często czas przyszły. Są to jego wizje, o których wiele było mowy w tej książce. Generał malując je przeżywa rzadko wahania. Nie ma" w nich trybu warunkowego czy wątpliwości. Uderza to zwłaszcza w ustnych wystąpieniach generała, gdy w wypowiadanych zdaniach bije na alarm, ostrzega i nalega. Rzecz nie zawsze się sprawdzała. Wystarczy przypomnieć liczne przepowiednie de Gaulle'a na temat „nieuniknionej" wojny, która miała wybuchnąć w 1946, 1947, 1949 czy w 1968 r., albo „chaos", w jakim miała się pogrążyć Francja po jego odejściu. Niemniej jednak namiętność, z jaką generał prorokował, była porywająca i musiała wypływać z najgłębszego przekonania. De Gaulle zawsze działał i postępował tak, aby pozostało to w pamięci ludzkiej, aby nigdy nie zostać zapomnianym. Należy sądzić, że myśl o tym była stale jego wielką troską. Czyżby więc żył w tej samej mierze dla przyszłości, co dla teraźniejszości? Jeżeli tak, to co pozostawia czasom przyszłym? Gaullizm — jak to już stwierdziliśmy — nie jest ani doktryną, ani programem, ani partią, ani (zapewne) potrzebą czasu współczesnego dla Francji. Nie ma w nim też nic, co stawiałoby go ponad obydwoma wielkimi systemami społecznymi i politycznymi dzielącymi świat drugiej połowy XX wieku. Gaullizm wydaje się raczej taktyką i strategią czy ewentualnie filozofią jednego człowieka. To nie Ideologia, ale styl polityczny do tego stopnia związany z osobą jego twórcy — de Gaulle'a — że jest nie do naśladowania czy powtórzenia. Gaullizm to po prostu de Gaulle, jak trafnie napisał William S. Schlamm w „National Review" z 25 stycznia 1966 r. Ze wszystkimi zmianami, zwrotami, metamorfozami, ofensywami i atakami, kryzysami i triumfami, które towarzyszą drodze życiowej tego człowieka. Nikt nie zdoła naśladować de Gaulle'a. Wszelkie próby imitacji doprowadzą do karykatury. Profesor Maurice Duverger, należący do wnikliwych obserwatorów gaullizmu, stwierdza, że jedyną ideą, jaką generał zawsze formułował, od której nigdy nie odszedł, jest nacjonalizm. Według de Gaulle'a jedyną rzeczywistością są narody. A więc „wszelkie wykrętasy polityki gaullistowskiej, jej wolty, zmiany można wyjaśnić głównie oceną interesu narodowego połączoną z dużym realizmem". W polityce zagranicznej generał był zwolennikiem NATO do 1958 r., ponieważ sądził, że Francja zajmie w tym bloku czołowe miejsce. Gdy okazało się to niemożliwe, stał się przeciwnikiem NATO. Przed drugą wojną światową sceptycznie odnosił się do kolonii i systemu kolonialnego; podczas wojny i szereg lat po jej zakończeniu, kiedy miał nadzieję, że system ten da się utrzymać, występował zdecydowanie za koloniami, aby następnie, gdy dostrzegł anachronizm kolonializmu, stać się zajadłym antykolonialistą. W 1958 r., obejmując władzę, usiłował wygrać wojnę algierską. Przekonał się, że to niemożliwe, więc ruszył przeciw generałom propagującym tę wojnę. W 1944 r. zaczął swą politykę zagraniczną od zbliżenia z ZSRR, co nie przeszkodziło mu uczynić walkę z komunizmem za czasów RPF jednym z głównych punktów programu, a to z kolei nie stanowiło dlań przeszkody w realistycznym zbliżeniu do socjalistycznego Wschodu począwszy od 1964 r. Przez całe życie był zajadłym przeciwnikiem germańskiej wielkomocarstwowości, a jednak w 1963 r. zawarł traktat militarno-polityczny z najbardziej klasycznym jej reprezentantem, Adenauerem, i dążył do prawdziwego zbliżenia, które nie powiodło się z winy NRF; wtedy — bez wahania — wrócił do dawnej ofensywy antygermańskiej. Nie było wprawdzie nigdy zwrotu wobec Anglosasów, ale zapewne dlatego, że ci nie znaleźli możliwości zapłacenia tej ceny, jakiej domagał się de Gaulle. Gdyby potrafili to zrobić, nastąpiłby tutaj ten sam zwrot co gdzie indziej. W polityce wewnętrznej konserwatyzm de Gaulle'a powodował ciągłe konflikty. „Generał myśli o wiele więcej o Francji niż o Francuzach" — stwierdza Duverger, który wykazuje, że w gruncie rzeczy gaulłizm był bardzo zręcznie wykorzystywany przez kapitalizm nowoczesny, wysoko uprzemysłowiony, rozbudowany, ekspansywny, przeciw kapitalizmowi archaicznego typu: drobnych sklepikarzy, małego handlu, małych gospodarstw wiejskich, niewielkich przedsiębiorstw. Jest w tym dużo prawdy. Nieprzypadkowo tymi, którzy „ukamieniowali" de Gaulle'a w 1969 r., którzy zadali mu ostateczny cios, byli właśnie kramarze, knajpiarze, handlarze i drobne chłopstwo. Zmagania gaullizmu z robotnikami, konflikt z partią komunistyczną, to zjawisko nieustające. Zawieszenie broni panowało tylko podczas wojny i okupacji, gdy toczyła się walka ze wspólnym wrogiem hitlerowskim. Jest to okres gaullizmu pozytywnego i postępowego: de Gaulle podejmuje walkę przeciwko Hitlerowi, zwalcza quislingowską dyktaturę Pétaina, po czym przywraca Republikę, choć przez cały ten czas nie zmienia ani o jotę wewnętrznej konserwatywnej treści swego ruchu. Naturalnie potem wychodzi ona na wierzch i odbywa bardzo dziwne, mylące częstokroć slalomy. Weźmy na przykład sojusz z Republiką Federalną. Nacjonalizm gaullistowski podaje wtedy rękę nacjonalizmowi zachodnioniemieckiemu. Ich suma nie ma w sobie nic pozytywnego. Kiedy jednak ten sam nacjonalizm gaullistowski apeluje do krajów Ameryki Łacińskiej i pobudza ich nacjonalizm do walki z uciskiem USA, uzyskujemy zjawisko zdecydowanie dodatnie z punktu widzenia postępu. Badając politykę gaullistowską, znajdziemy na każdym kroku takie meandry: do 1967 r. popieranie Izraela, od 1967 — postępowych ruchów arabskich; w okresie francuskich działań w Indochinach gaullizm stał gorąco po stronie wojsk walczących tam przeciw Vietcongowi; gdy jednak po paru latach ruszyła interwencja amerykańska, nacjonalizm gaullistowski znalazł się po stronie sił wyzwoleńczych. I tak dalej, i tak przez cały czas, aż do Quebeku, w którym gaullizm poparł tamtejszych słabszych nacjonalistów przeciw silniejszym anglosaskim. Bez wątpienia jednak walka nacjonalizmu gaullistowskiego z amerykańskim kosmopolityzmem, z ekspansją najpotężniejszego państwa kapitalistycznego w świecie, z najbardziej zajadłym i zaborczym imperializmem stanowi nader pozytywną stronę gaullizmu. W walce tej gaullizm występował pod jak najbardziej postępowymi, republikańskimi i wolnościowymi hasłami. Jednakże, nie wolno o tym zapominać, nie zmieniało to w niczym wewnętrznego konserwatyzmu polityki de Gaulle'a. Napoleon Bonaparte także prawie zawsze propagował na zewnątrz idee rewolucji francuskiej. Przy tym wszystkim gaullizm nie był jednak nigdy formą dyktatury, a porównywanie go z jakimkolwiek kierunkiem faszystowskim byłoby po prostu błędem. „W 1945 r. mogłem — zwierzał się de Gaulle 11 lutego 1950 r. tłumom zebranym na paryskim Velodrome d'Hiver — narzucić instytucje pochodzące z mego wyboru. Przyjmijcie to jednak do wiadomości, przekonany jestem, że nic trwałego nie da się we Francji stworzyć bez woli, której naród daje wyraz. Gdybym przeszedł nad tym do porządku, zostałaby stworzona dyktatura; moja oczywiście! Trudno w to wątpić, że pociągnęłaby ona za sobą gwałtowne wstrząsy dla narodu..." Powtórzył to po 1958 r.: „Świadomie nie chciałem dyktatury. Myślę, że tak jest lepiej dla Francji". Taki był jego wielokrotnie powtarzany pogląd. A przecież istotnie miał do tego okazję. Przynajmniej dwa razy: w 1945 r., nazajutrz po wojnie, i w 1958 — w wyniku przewrotu majowego. Lubił uprawnienia specjalne, domagał się ich raz po raz, ale nie posuwał się do dyktatury. Jak zbilansować życie de Gaulle'a? Jest to niezwykle trudne zadanie. Zarówno postać, jak i zespół zjawisk, które obejmuje się wspólnym mianem gaullizmu, są tak kontrowersyjne, że wymykają się zapiętemu na wszystkie guziki podsumowaniu. Zdaje się, że de Gaulle pozostawił Francuzom przynajmniej to, co można by nazwać mementem o wielkości, patriotyzmie, poczuciu godności narodowej. Generał zostawił też Francji w spadku system prezydencki, ustrój autorytatywny, w którym największą władzę ma głowa państwa. Nie jest to tak całkowicie wolne od niebezpieczeństwa. Zakres władzy prezydenckiej obejmuje bowiem tak wiele dziedzin, że gdyby prerogatywy te dostały się w ręce kogoś, kto miałby w tym kierunku ambicje, dyktatura mogłaby być we Francji wprowadzona. Nie była ona celem generała, nie wydaje się nęcić jego następcy, prezydenta Pompidou, ale co będzie dalej? Jak się rzeczy potoczą? Niebezpieczeństwo istnieje. W instytucyjnym arsenale francuskim pozostała broń bardzo groźna: zakres władzy szefa państwa. Może ona zostać kiedyś użyta w sposób daleko odbiegający od założeń generała. Pole do popisu może być tutaj ograniczone tylko przez republikańską czujność Francuzów, która niejednokrotnie przeszkadzała de Gaulle'owi i tak go irytowała. Reszta... Co z resztą? Nikt tego nie zdoła przewidzieć. Im człowiek jest większy, tym poważniejsze wydają się popełniane przez niego błędy, tym większą liczbę ma wrogów. Pewnik ten sprawdza się w całej rozciągłości w przypadku de Gaulle'a. Tym trudniejsza staje się też ocena końcowa. Dla jednych jest ona absolutnie negatywna. W poprzednim rozdziale zacytowałem wypowiedź zajadłego wroga de Gaulle'a, Jacquesa Soustelle'a. Cóż to jednak za bilans! Jakie znaczenie będą miały sprawy w rodzaju wojny algierskiej czy sporu między generałem a ultrasami za parę lat? Nonsensem jest też zarzucanie de Gaulle'owi, że Francja wyszła spod jego rządów terytorialnie mniejsza, niż była przedtem. Czy możliwe byłoby utrzymanie systemu kolonialnego? Przyszłość wypowie się w wielu jeszcze zagadnieniach. Między innymi w tych, jakie składają się na treść wielkich zamierzeń gaullizmu: zbliżenia ze Wschodem, pokojowej i pozytywnej współpracy z krajami trzeciego świata, pokojowego współżycia krajów europejskich, likwidacji przeciwstawnych sobie bloków wojskowych, suwerenności i niezależności małych i średnich państw naszego kontynentu na tle olbrzymiej, monumentalnej wizji Europy od Atlantyku do Uralu, Europy zgodnej i pokojowej. Wizje te przekazane zostały historii, która będzie z pewnością w każdej z tych spraw ferowała wyroki w czasie niemożliwym dziś do przewidzenia. Od nich zależeć bądzie konkluzja na temat Charlesa de Gaulle'a. Globalny wyrok zapadnie jednak dopiero w odległej przyszłości, kiedy otworzą się zamknięte archiwa, zapanują inne obyczaje i żyć będą ludzie, przez których wszystko, co dotyczy naszego czasu, przyjmowane będzie bez żadnych uprzedzeń, namiętności i nastrojów. Kto wie, czy w tych czasach to, co uważamy za najważniejsze, nie okaże się drugorzędne, a to, co lekceważymy, najistotniejsze. Nie odgadniemy tego nigdy. Historia jest kapryśna i zmienna zupełnie tak samo jak jej córka — polityka. Toteż w żaden sposób nie odgadniemy, co z tego wszystkiego pozostanie, co zniknie. Pewne jest niemniej, że ta bezgraniczna, absolutna i górująca nad wszystkim miłość ojczyzny, jaką miał de Gaulle, zachowa swój żar dla niejednego pokolenia Francuzów i chyba nie tylko dla nich. Imponowała ona nawet najzagorzalszym jego przeciwnikom i dlatego fascynacja de Gaulle'em z pewnością będzie trwała. Znamienne są słowa prezydenta USA Richarda Nixona, szefa tych Anglosasów, którym de Gaulle tak bardzo dawał się we znaki, człowieka nie odznaczającego się bynajmniej subtelnością dyplomatyczną czy osobistą, wypowiedziane 10 listopada 1970 r. na wieść o zgonie generała: „Śmierć ta skłania nas do medytacji nad walorami, które składają się na wielkość ludzi i narodów. Jego siła charakteru należała do tych, które pozwalają ludziom pokonywać wszelkie przeszkody, skupiać wszystkie rezerwy męstwa i przekształcać przeciwieństwa w triumf. Przejrzystość jego wizji pozwalała mu na rozpoznawanie wielkich ruchów historii wtedy, gdy inni dostrzegali jedynie wydarzenia dnia. Stał się on źródłem natchnienia dla epoki, której groziła topiel w banale. Toteż jego odejście jest stratą nie tylko dla narodu francuskiego, lecz także dla całej ludzkości". Tak więc nad trumną de Gaulle'a pochyliły się wszystkie głowy. Nawet te należące do antagonistów, którym zniknięcie generała mogło wiele spraw uprościć. Niewielu zmarłych na piedestale władzy zdołało w ciągu dziejów to osiągnąć. Charles de Gaulle stoi już przed trybunałem historii. Proces będzie z pewnością bardzo długi, z korowodem świadków, z których najważniejszych nie ma, być może, jeszcze wcale na świecie, z masami dokumentów i książek wszelkiego rodzaju. Jest to jednak przyszłość, na którą nie mamy najmniejszego wpływu, której nie będziemy znali. Dla nas, ludzi współczesnych, życie generała de Gaulle'a dobiegło kresu. Teraz zaczyna się legenda. Warszawa, w sierpniu 1971 r.