Maurycy Renard CZŁOWIEK KTÓRY CHCIAŁ BYĆ BOGIEM Część pierwsza Rozdział I W KTÓRYM ZASĘPIA SIĘ POGODNE OBLICZE. Wybiła ósma rano. Klaudjusz Cirugue ucałował, jak zwykle, swą starą mateczkę i wyszedł z domu i kierując się w dół ulicy Kondeusza. Klaudjusz był osobistym sekretarzem filantropa katolickiego, sir James'a Burlinghama. O ile czas był pogodny, szedł zawsze pieszo aż do placu Gwiazdy, przy którym wznosi się książęca siedziba sir James'a. Zima nadchodziła. Poprzedniego wieczora gęsta mgła otuliła ulice Paryża, prawdziwy fog londyński, warte grochowe, ulubione przez Anglików. pianek jednak był chłodny, powietrze trochę mroźne, ż wszyscy spieszyli żwawo, z podniesionymi kołnierzami, do zajęć. Nikt jednak nie trzymał rąk w kieszeni. Wszyscy bez wyjątku czytali dzienniki. Kjaudjusz Cirugue nie zwracając uwagi na ten charakterystyczny szczegół, kupił, jak zazwyczaj, parę pism, Które stale czytywał. Wtedy dopiero zauważył, że wszystkie miały sensacyjne nagłówki. Grób Manon Duguet sprofanowany dzisiejszej nocy. — Dziwaczna profanacja grobu na cmentarza Pere-Lachaise. Biedna Manon Duguet! — Wampir cmentarza Pere-Lachaise — brzmiały napisy. Manon Duguet, młodość, wdzięk, talent! Manon Duguet, aktorka i kurtyzana, piękna i uwielbiana, którą dwa tygodnie temu znaleziono nieżywą w mieszkaniu ze srebrnym flakonikiem kokainy w zaciśniętej dłoni.. Klaudjusz przechodził właśnie ulicą Bonapartego. Jak codzień podniósł oczy ku jednemu z okien. Stora była podniesiona. Z wysokości swego obserwatorium młoda dziewczyna przesłała uśmiech młodzieńcowi i przeprowadzała go wzrokiem, gdy kroczył bulwarem St. Germain. Klaudjusz, idąc, dwukrotnie obrócił się dyskretnie, bez żadnego gestu, serce jednak biło mu radośnie. Znacznie później dopiero, wchodząc już na Pola Elizejskie, rozwinął Echo de Paris i zaczął czytać , opis zbrodni. Po odrzuceniu wszelkich szczegółów, wplecio- nych zręcznie przez redakcję dla podrażnienia wyo- braźni. czytelników, rzecz przedstawiała się nader prosto. Około północy dozorca cmentarza zapalił latarkę, by jak zwykle obejść cały swój rejon. Mgła była bar-dzo gęsta, przez co ciemność jeszcze bardziej się zwiększała. Na parę kroków nie było nic widać. Pa-nowała głęboka cisza, to też strażnik usłyszał wy-raźnie szmer oddalonych kroków. Zaczął biec w tym kierunku. Na nieszczęście był w położeniu ślepca błądzącego po labiryncie. Starał się zasłonić światło latarki, stąpał jak najciszej, co chwila musiał się za- trzymywać, ażeby zorjentować się co do kierunku, w którym uciekał ścigany przez niego nocny wędro- wiec. Po kilku minutach takiej gonitwy odgłos kroków ucichł. Dozorca nie słysząc nic więcej, zaprzestał po- ścigu i bezzwłocznie udał się do grobowca. Manon Duguet. Od chwili pogrzebu, t. j. od chwili, kiedy zmarła aktorka spoczęła w grobie, ubrana we wszystkie swe klejnoty, dozorca żył w ciągłem podnieceniu. Był przekonany, że pierwsze] lepszej nocy złodzieje przejdą przez mur cmentarny, rozbiją grób, otworzą trumnę i zrabują słynne perły, o których pisała prasa całego świata. To też tej nocy nie miał żadnych wątpliwości: tajemniczy włóczęga z pewnością chciał się dobrać do pereł Manon Duguet. Trzeba tylko stwierdzić, czy istotnie popełniono rabunek. Rabunku nie popełniono, grób jednak był otwarty. Trumnę dębową rozbito i zdjęto wieko z trumny stalowej. Włamanie nie miało widocznie na celu rabunku pereł; wszystkie klejnoty — branzolety, kolje, djadem, leżały w trumnie, rozrzucone w cudownym bezładzie. Ale trumna zawierała tylko perły. Ciało Manon Duguet zniknęło; ono to stało się przedmiotem kradzieży. Klaudjusz Cirugue nie ulegał łatwo nastrojom. Zresztą był zakochany, a to czyniło go naturalnie jeszcze obojętniejszym na wypadki bieżące. Przeglądnąwszy szybko ostatnie wiadomości polityczne i fi-nansowe schował dzienniki do kieszeni i przyspieszył kroku, albowiem chłód poranka stawał się przenikliwy. Wkrótce dotarł do placu Gwiazdy. Pałac sir James'a tworzył narożnik dwu wielkich ulic wychodzących na plac. Przed fasadą, zwróconą ku Łukowi Trjumfu, znajdował się mały ogródek. jKlaudjusz przystanął przed ogromnym portalem i nacisnął guzik rzeźbionego dzwonka. W westybulu słychać już było szmer pracy biurowej. Poprzez drzwi rozlegał się stukot maszyn do pisania. Przebiegali kanceliści i maszynistki z registra-torami i plikami aktów pod pachą. W przedpokoju czekali na ławkach petenci, zgłoszeni u woźnego. We wgłębieniu muru winda na akta, z plecionej ło-ziny, odrywała się co pewien czas od podłogi i zni-kała w otworze, zrobionym w powale. Wszystko to widywał Klaudjusz Cirugue co-dziennie. Prostota mieszała się tu z przepychem, cicha praca ogromnych biur dziwnie kontrastowała z pała-cem, wzniesionym ongiś dla przyjemności i użycia, Klaudjusz żył już trzy lata w tem środowisku. A jednak dziwne wzruszenie ogarniało go za każdym razem, gdy przekraczał progi tej pięknej i poważnej siedziby, w której sir James Burlingham kierował swem dziełem dobroczynności. Wielkie to było dzieło, albowiem dobroczynność sir James'a nie znała granic. Bardzo pobożny i nie słychanie bogaty, przystępny wszelakiemu współczuciu, litował się nad każdą nędzą i gdziekolwiekby była zwalczał ją w imię i na chwałę Boga i swej religji. Organizacja jego obejmowała na całej kuli ziemskiej liczne placówki akcji filantropijnej i propagandy chrze-ścijańskiej. Wszędzie czuwała jego potęga i występowała do walki z występkami, błędami i klęskami. Miljony jego, rozsiane po świecie, zmienione na ce-kiny, talary, rupje, drachmy, szylingi, liry, czy dolary, na złoto, bronz, nikiel, papier, a nawet muszle, wal-czyły dla dobra ciała i zbawienia duszy. Służący podszedł z szacunkiem da Kiaudjusza i zdjął zeń narzutkę. — Dzień dobry Bertrandzie. Cóż tam nowego w domu ? Co słychać z małą ? — Dziękuję bardzo, gorączka spadla. Pan bardzo łaskaw... Klaudjusz Cirugue spostrzegł wzruszenie służącego i podał mu rękę. Bertrand uścisnął ją z wyla-niem i otworzył przed młodym człowiekiem środkowe drzwi. Zdawało się, że ktoś otworzył okno na. brzask jutrzenki. Klaudjusz jeszcze nie przekroczył dobrze progu, gdy mały, wesoły foxterier z czułością zaczął go. obskakiwać, szczekając radośnie. — Fly! Fly! — rozległ się poważny i miły głos; do nogi! Dajże pokój swemu przyjacielowi! Sekretarz pogłaskał uradowaną suczkę i podszedł do sir James'a. Słońce napełniało porannym blaskiem pracownię filantropa. Pokój był obszerny i jasny, urządzony poważnie i skromnie. Dookoła panował wzorowy porządek. Poprzez okna i świetlistą atmosferę widać było apoteozę Łuku Trjumfu. Na wielkim stole, obitym ciemną skórą, złocił się w słońcu krucyfiks. Sir James wyciągnął do przybyłego obie ręce. Klaudjusz zauważył natychmiast, że twarz jego, zazwyczaj pełna łagodności i pogody, miała zmieniony wygląd. Równocześnie spostrzegł kilkanaście dzienników, rozrzuconych w nieładzie na dywanie koło fotelu. W powietrzu unosił się niezwykły zapach tytoniu. Sekretarz sir James'a zapytał ze zwykłym swym szacunkiem: — Co się stało, proszę pana ? — Czytał pan dzisiejsze dzienniki ? — Tak, przeglądałem pobieżnie, ale nie zauważyłem... — A zniknięcie ciała Manon Duguet?.. — Ach! Ta awantura! Naprawdę nie widzę w niej nic niepokojącego... Sir James dostrzegł w oczach swego współpracownika zdziwienie tak wielkie, że nie mógł powstrzymać się od smutnego uśmiechu. — Muszę się panu trochę dziwnym wydawać, co ? — szepnął. Klaudjusz zaprzeczył ruchem głowy. — Tak! Tak! — rzekł filantrop. — Nie rozumie pan bowiem, co znaczy dla mnie ta kradzież. Zastanów się pan. Skradziono zwłoki. Uprzytomnij pan sobie, co my wszyscy robimy, ja, pan, nasi przyjaciele. I otóż skradziono zwłoki! Cóż pan na to ? Klaudjusz zmarszczył brwi, zagryzł wargi i myślał już nie jak ktoś, szukający prawdy, ale jak ktoś, wlokący się za nią z wielkim mozołem. W końcu rzekł: — Czyżby rezurekcjoniści? Czy tego się pan obawia ? Sir James bez słowa wyjął z portfelu dwa wycinki gazetowe i podał je Klaudjuszowi. Rozdział II W KTÓRYM POPRZEZ ŻEBRA WISIELCÓW PRZEŚWIECA RADOSNA PRZYSZŁOŚĆ. Pierwszy wycinek pochodził z dziennika Intran-sigeant. Klaudjusz zaczął czytać: »Jest to objaw może trochę przykry, ale nie pozbawiony aktualności w naszych smutnych czasach: oto faktem Jest, że w szpitalach wkrótce zabraknie trupów, na których medycy mogliby przeprowadzać studja anatomiczne. »Wiadomo, że zwłoki wszystkich tych zmarłych, po które nikt się nie zgłasza, odsyła się do Anatomji. Otóż potworzyły się specjalne związki, które zgłaszają się po zwłoki osób zmarłych samotnie, bez rodziny. W ten sposób bardzo rzadko już dzisiaj dostaje się jakieś ciało pod skalpel studentów medycyny. »Czy należy uskarżać się na ten stan rzeczy? Z punktu widzenia uczucia i szacunku dla zmarłych, oczywiście, że nie. Ale dobro medycyny«... — Dziennik nie wymienia żadnego nazwiska — rzekł sir James. — Ale te związki ? Kto je stworzył ? Kto nimi kieruje ? Kto rozszerza je ciągle we wszystkich pięciu częściach świata dla dobra wiernych, ażeby każdy odnalazł swą powłokę cielesną w chwili, kiedy zabrzmią trąby Sądu Ostatecznego ? — Pan — przyznał Klaudjusz, rozumiejąc coraz więcej kłopotliwy podkład sprawy. — Czytaj pan drugi wycinek. Był to artykuł z jakiegoś dziennika duńskiego Klaudjusz czytał: »Viborg, 8 października. — Wczorajszej nocy Waldemar Meured, wracając do domu został napadnięty przez dwu napastników, którzy usiłowali go udusić zapomocą maski smołowej. Waldemar Meured, który niema żadnych osobistych nieprzyjaciół i miał przy sobie tylko nieznaczną ilość pieniędzy, zawdzięcza ocalenie jedynie swej wielkiej sile fizycznej«. — Maska smołowa! — powtórzył sir James. — Zabójstwo przez uduszenie. Smothering, jak mówią u nas w Anglji. Smothering, straszne słowo, które tak długo przejmowało trwogą nasze wielkie miasta! Maska smołowa!... Broń »rezurekcjonistów«! Zwrócił się żywo do Klaudjusza: — Co robić? — Nie trzeba się tak przejmować, proszę pana. We Francji zniknęły zwłoki, w Danji napadają na przechodnia, to są przecież dwa fakty całkiem niewspółmierne. Z pewnością nie powtórzą się. Niepotrzebnie powtórzyłem panu treść mojej przedwczorajszej rozmowy z profesorem Brachat. Z pewnością dlatego zapatruje się pan tak pesymistycznie na ostatnie zdarzenia. — Nie Klaudjuszu, miał pan rację. Moim obowiązkiem jest poznać wszelką krytykę mej działalności, wszelkie przestrogi skierowane pod moim adresem. Bezwarunkowo nie można przejść do porządku dziennego nad opinją człowieka takiego, jak profesor Brachat, dyrektor szkoły medycznej. Zdaje mi się, że widzę go, jak spogląda na pana swym smutnym, mądrym wzrokiem i mówi: »Czy pan wie, że jeżeli będziecie dalej tak postępować, to nie będzie można uczyć anatomji ? Albo też trzeba będzie dla naszych celów nająć uprzejmych morderców, którzyby wzno-wili czyny Burke'a i Harego ? Czyż ma znowu powrócić epoka rezurekcjonistów ? Czyż mamy nabywać zwłoki uzyskane tą drogą, pod grozą, że inaczej medycyna i chirurgja znikną z pośród zdobyczy cywilizacji ? — Burke i Hare! Wkrótce upłynie sto lat od czasu ich działalności. Tak! Cień rzucony przez nich na współczesną im epokę sięga do naszych czasów. Smothering: morderstwo, które prawie zupełnie nie uszkadza ofiary. Smothering! Wymów pan to słowo wieczorem w jakiejś willi, w chwili, kiedy gość się żegna i ma wracać do domu w noc bezksiężycową... Zobaczy pan piorunujące wrażenie. — Proszę pana — rzekł Klaudjusz uśmiechając się — jesteśmy bardzo oddaleni... — Trzeba przewidywać. Trzeba czuwać. Oczywiście włamywacze grobów poprzedzili rezurekcjonistów. Dopiero, kiedy zaczęto pilnować cmentarzy, Burke, Hare i im podobni rozpoczęli swój »przemysł«... Sytuacja jest naprężona; Brachat powiedział to panu. I oto chciano udusić człowieka. Tu znowu rozbijają grób i wykradają zwłoki. Napastnicy Duńczyka sądzili może, że praktyczniej jest zabrać się odrazu do duszenia. Złodzieje Manon Duguet wybrali dlatego może ciało znanej osoby, ażeby odwrócić podejrzenia... — Grób Manon Duguet — zauważył Klaudjusz, był specjalnie strzeżony ze względu na perły. Nie rozumiem przeto tego wyboru... — Ciało Manon Duguet — rzekł zwolna sir James — zostało nasycone specjalnymi preparatami chemicznymi, celem zakonserwowania go przez dłuższy czas. Dzienniki pisały o tem przecież po zgonie artystki. To piękne ciało, ochronione przed rozkładem, nadawało się świetnie dla tajnych dostawców nieznanego skalpelu. — Straszna alternatywa, mój drogi. Czy mam rację? A może się mylę? Po czyjej stronie stanąć? Czy po stronie nauki, czy po stronie kościoła? Błądzę po omacku i wzywam niebiosa, aby oświeciły mnie. Ale przysłowie powiada: pomagaj sobie sam, a Bóg ci dopomoże. Kochany panie, musimy czuwać. Sygnały alarmujące już nas doszły, baczność zatem! Proszę zaraz nawiązać ścisły kontakt ze służbą Ana-tomji. Chciałbym mieć codziennie sprawozdanie z tego co się dzieje i mówi w świecie krajaczy trupów. Niech pan ma na oku studentów chirurgji. Niech pan zasięga dyskretnie wiadomości o wszelkich autopsjach, nawet o autopsjach Instytutu sądowo- medycznego. Niech pan dowiaduje się o oględzinach zwłok w szpitalach. A teraz jedź pan zaraz do Clamarta. Oczywiście wskazaną jest jak największa ostrożność, — Rozumiem, proszę pana — Zda mi pan dziś wieczór sprawę. Tak, dopiero wieczorem. Przed piątą nie będę pana potrzebował. Piękny czas mamy dziś. Niech pan skorzysta i zawiezie popołudniu do lasku pannę... No, kiedyż wreszcie będę mógł powiedzieć »pańską narzeczoną«? Obaj mężczyźni uśmiechnęli się do siebie. Klau-djusz, powstrzymując swą radość, odparł: — Zdaje się, że już wkrótce. — Pocóż tak długo zwlekać ? — rzekł sir James. Kocha pana, nieprawdaż? — Och! To moje drugie credo, proszę pana! Wierzę w Boga i wierzę w miłość mej ukochanej. Służyć panu, wielkiemu słudze Chrystusa i uszczęśliwić moją żonę, oto cała moja ambicja. — Przedewszystkiem jednak pragnie pan pojąć pannę Maksencję Alban za żonę. Trzeba o to poprosić jej ojca. Boi się pan ? Pocóż to wahanie ? A może ja mam ubrać białe rękawiczki ? — Dziękuję panu Serdecznie — odparł Klau-djusz, śmiejąc się razem z sir Jamesem. — Postanowiliśmy z Maksencją poczekać jeszcze trochę. Wiemy bowiem, że ojciec jej, staruszek, po zamążpójściu córki będzie się czuł bardzo samotnym. — Przecież pański przyjaciel, a przyszły szwagier — zdaje mi się Eryk — mieszka z rodziną przy ulicy Bonapartego? — Tak. — A więc? Czyż on jest niczem dla ojca? — Eryk mieszkał rzeczywiście dotychczas, jak pan wie, z ojcem i siostrą. Ale chce swobodnie pracować, więc wynajął mieszkanie, które znalazłem dlań przy ulicy Areny, w domu, w którym mieszka mój brat. Dlatego sądziłem, że będzie może grzeczniej, bardziej... po chrześcijańsku, jeżeli Maksencja pozostanie jeszcze jakiś czas razem z ojcem. Sir James położył dłoń na ramieniu Klaudjusza i długo nań spoglądał. — Dzielny chłopiec z pana, Klaudjuszu, ale powtarzam panu — a jestem pewny, że Ten, co nas słyszy, zgadza się ze mną — powtarzam panu: nie trzeba kazać szczęściu zbyt długo czekać pod drzwiami. To wielka osobistość, wysłannik niebios. Trzeba go przyjąć, jak tylko zapuka do drzwi. — A teraz jazda do Clamarta! To mniej przyjemne, co prawda. Sądzę jednak, że popołudniu powetuje pan sobie tę przykrą misję. Sir James, zostawszy sam, zbliżył się do okna i stanął przy niem w zamyśleniu. Ciepłe światło słoneczne rozjaśniało jego czoło bez zmarszczek. Fly, stojąc na tylnych łapkach, drapała pazurkami po szybie. Nagle zaczęła poszczekiwać. Sir James spojrzał na dół i ujrzał Klaudjusza Cirugue, jak właśnie wyszedł z pałacu i wsiadał do dorożki automobilowej. Rozdział III KTÓRY JEST WIELCE WSTRZĄSAJĄCY. Klaudjusz spuścił okienko i z roztargnieniem rzucił szoferowi adres: — Clamart! Ale w tejże chwili poprawił się: — Nie! Nie! To pomyłka; ulica Fer a Moulin 17! W rzeczywistości istnieją dwa Clamarty. Pierwszy słynie z uprawy grochu i z wycieczek, tamżeodbywanych. Drugi, ukryty, jak groźna tajemnica, wśród fałdów gobelinu, jest mniej znany. Nazwa Clamart oznaczała dawniej jeden z paryskich cmentarzy, położonych na przedmieściu Saint-Marcel. W roku 1814 cmentarz zamknięto. Za panowania Ludwika Filipa wybudowano na tem miejscu pawilon praktycznej Szkoły Medycyny, przeznaczony na sekcje zwłok. Do tego to właśnie ponurego, urzędowego Clamarta zdążał Klaudjusz Cirugue. W przejeździe ujrzał okno Maksencji Alban. Auto skręciło potem w ulicę Odeon, przejechało wzdłuż pałacu Luksemburskiego. W chwili, kiedy wjeżdżało na plac Medici, Klaudjusz spostrzegł Eryka Alban, przechodzącego przez plac. Klaudjusz zatrzymał wóz i wyskoczył. — Jak się masz stary! Dokąd idziesz? — Na ulicę Areny. Mieszkanie od wczoraj już wolne. Mam wiadomość od stróża. Chcę wziąć parę wymiarów... — Siadaj. Pojedziemy razem. Moje zajęcie nie potrwa długo. Pojadę potem z tobą na ulicę Areny. Odwiedzę przytem Ryszarda i jego żonę. Bardzo dawno już u nich nie byłem. — Dokąd jedziemy? — zapytał obojętnie ,Eryk. — Do królestwa Plutona. — Cóż to znaczy? — Literat powinien znać wszystko — odpowiedział Klaudjusz. — Założyłbym się, że nigdy jeszcze nie byłeś w sali sekcyjnej. — Nigdy. Przyznam się, że wcale mię to nie pociąga. Ale skoro nadarza się sposobność... — Ależ naturalnie. Potrzebuję cię zresztą. — A jeżeli tak, to służę ci z przyjemnością. — Dobrze zrobisz. Zobaczysz zresztą, tego widoku nie można zapomnieć. Jestem pewny, że wykorzystasz to dla którejś ze swych powieści... — Wiesz przecież, że hołduję wesołej muzie. Jakżeż można wplatać ponure obrazy do Titiny o czułem sercu ? Ładny tytuł, nieprawdaż, Titina o czułem sercu? — Doskonały. Pracujesz teraz nad nią ? — Tak. Pozatem naturalnie wiersze. Ale jakoś teraz nie mam natchnienia, a bez natchnienia... Ulica Fer a Moulin nie jest ani długa, ani szeroka. Wysiadłszy, spostrzegli zaraz wejście do kostnicy. Weszli w mroczną bramę, poprzez którą widać było podwórze, wybrukowane starodawnym sposobem, otoczone budynkami z ubiegłego wieku. Eryk zaczął żartować, ażeby stłumić uczucie niemiłego ucisku w żołądku. W tej chwili zastąpił im drogę odźwierny. Poznał Klaudjusza Cirugue i dotknął ręką daszka czapki, uśmiechając się grzecznie. — Ten pan towarzyszy mi — rzekł sekretarz sir James'a Burlingham'a. W sklepionym kurytarzu, którym szli, panował chłodny przeciąg. Kurytarz wychodził na nędzny, prostokątny ogród, leżący w środku zabudowań. Dookoła wznosiło się sześć niskich budynków, zaopatrzonych w mnóstwo okien. Klaudjusz oddalił się ze słowami: — Zaczekaj chwilkę, zaraz wrócę. Ale nieobecność jego przedłużała się. Eryk, znudzony, puścił się wzdłuż okien, wychodzących na ogród. I nagle zobaczył poprzez szyby widok tak niespodziewany, że aż się cofnął: ujrzał oto grupę młodych ludzi w białych hałatach i czapkach, pochylonych nad trupem, nie do opisania wstrętnym. Był to istny potwór ludzki, niesłychanie stary, o kolorze cegły, posępny w swem znieczuleniu pośmiertnem; istota, zamieniona w bezwładną rzecz, którą krajano z zawziętą ciekawością. Pierwsza ta wizja wzburzyła Eryka. Dopiero powrót Klaudjusza przerwał ponury nastrój. Klaudjuszowi towarzyszył prosektor, cały biało ubrany. Spokojna i miła jego twarz jaśniała inteligencją. Klaudjusz, ująwszy Eryka pod rękę, rzekł doń: — Oto mój przyjaciel, Eryk Alban, o którym mówiłem panu. — Czy pan jest może krewnym dawnego prefekta policji? — Jestem jego synem — odparł Eryk, ściskając wyciągniętą dłoń medyka. — Przyzna pan — ciągnął Klaudjusz — że cel jego wizyty nie wymaga specjalnego upoważnienia. Nie chodzi tu o wywiad dziennikarski. Mój przyjaciel pisze powieść i chciałby zebrać pewne szczegóły, potrzebne mu do niej. Chce zwiedzić pobieżnie zakład, aby wytworzyć sobie pojęcie całości. O to tylko nam idzie. Nieprawdaż Eryku? Eryk, ukrywając zdziwienie wywołane kłamstwem Klaudjusza, potwierdził jego słowa. — No, to dobrze — rzekł prosektor. — Proszę za mną. Uprzedzam pana jednak, że nie zobaczy pan nic ciekawego. Dzięki staraniom pańskiego przyjaciela i jego szefa, jesteśmy w przededniu zamknięcia interesu z powodu braku »towaru«. . — Pan pójdzie z nami, panie Cirugue, co? Otworzył drzwi do westybulu o łukowem sklepieniu, a potem drugie, położone po drugiej stronie kurytarza. — Nic wam nie dostarczono w ostatnich dniach? zapytał cicho Klaudjusz. — Nic — odparł prosektor — literalnie nic od dwu tygodni. A przecież tylu ludzi umiera w szpitalach. Wie pan, to straszne. Te zwłoki, które pan widzi, trzymaliśmy w rezerwie. Mamy ich jeszcze sześćdziesiąt parę. Ale... — Co za ale? — Ale jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie sobie jakoś poradzić pomimo zabiegów sir James'a i pańskich, kochany panie Cirugue... Eryk przyglądał się. Klaudjusz spostrzegłszy bladość i zdenerwowanie przyjaciela, czuwał bacznie nad nim. Długa sala była wypełniona światłem słone-cznem. Przypominała szkolny refektarz. Wzdłuż ścian ciągnęły się dwa szeregi wysokich stołów, pozostawiając w środku wolne przejście. Stoły pokryte blachą cynkową, były przeważnie puste. Na jednym leżały zwłoki, przykryte całunem z grubego płótna. Widać było głowę czerwonawą, pociętą, jak gdyby zmarły przed śmiercią był poddany chińskim torturom. Jedna noga sterczała do góry, jakby skutkiem pośmiertnego figla wstrętnego straceńca. Przy drugim stole dwaj studenci ćwiczyli się z głębokiem przejęciem w operacji ślepej kiszki na jakiejś starej kobiecie. Eryk zauważył poważny wyraz ich twarzy i skupienie, z jakiem przeprowadzali do końca swoje fikcyjne zadanie, które jednak było dla nich przygotowaniem do przyszłych operacyj. Zaczął zwracać uwagę bardziej na żywych, jak na zmarłych. Ogarnął go podziw dla tych młodych ludzi, którzy szukali u zmarłych nauki życia i przygotowywali się w ten niezbyt miły sposób do swego wzniosłego zawodu. Nie chcąc przeszkadzać, Eryk oddalił się. Trzy grupy studentów i studentek otaczały inne zwłoki. Wszyscy byli w białych płaszczach, które nadawały im pozory kapłańskie. Eryk, zostawiwszy Klaudjusza i prosektora, pogrążonych w cichej rozmowie, zbliżył się do milczących pracowników. Jeden rozbierał oko, drugi serce; inni byli zajęci innymi członkami. Na-próżno Eryk przywoływał całą swą zimną krew, na-próżno starał się patrzeć na zmarłych, jako na uprzejmych współpracowników uczniów medycyny. Nie szło mu. Nie, te nacinania zbyt były podobne do ran, zadawanych rozmyślnie; te trupy, pociemniałe przez konserwację, wyglądały jakoś widmowo. Było to bolesne, przykre. Od paru minut zresztą zapach trupi zaczął działać na odwagę Eryka Był to obrzydliwy odór, okropna mieszanina rozkładu i woni aptecznych, której przy wejściu prawie się nie czuło. Powoli jednak woń ta napełniała nos i gardło i w końcu tak nią się nasiąkało, jakby się samemu było jednym z tych nieszczęsnych nieboszczyków,' nieżyjących już od tygodni i nasyconych gliceryną z fenolem. Klaudjusz, znając wrażliwość Eryka, nie spuszczał zeń oczu. Widząc nagłą bladość, zrozumiał, że czas go już wyprowadzić. Prosektor pożegnał się z nimi na podwórzu. Dorożka automobilowa czekała na nich cały czas, ale Eryk zaproponował przechadzkę pieszą na ulicę Areny. Rozdział IV W KTÓRYM UKAZUJE SIĘ CIEMNA POSTAĆ. — Można iść na górę? Niema już nikogo w mieszkaniu? — Nikogo, proszę pana — odparła stróżowa. Wyjechali wczoraj. Oto klucz. Szóste piętro na prawo, pamięta pan? Schody były kręcone, tworząc wewnątrz domu kolistą wieżę. —Kończąc moje opowiadanie — rzekł Klaudjusz Cirugue — powiem ci, że niektórzy z rezurekcjonistów odznaczali się zdumiewającą fantazją. Nadawali maskom smołowym wygląd roześmianej twarzy człowieka pod dobrą datą. I tak zdarzało się, że w nocy, a nawet o zmroku spotykało się pijaczynę, podtrzymy-wanego przez dwu przyjaciół. Policjanci przypatrywali się trójce z dobrodusznym uśmiechem. Gapie śmiali się, widząc tego człowieka wesołego i zarumienionego, jak się zataczał i opędzał swym towarzyszom; spoglądano z szacunkiem na przyjaciół, którzy zadawali sobie tyle trudu, aby odprowadzić pijaka do domu. A tymczasem nieszczęśliwiec, trzymany silnie, zakneblowany, duszony umierał zwolna idąc między swymi dwoma katami na ulicy w środku Londynu. — To naprawdę zachwycające, że spotkałem cię dziś rano - rzekł wesoło Eryk — oto już prześladuje mnie widmo rezurekcjonistów. Palę papierosa za papierosem, a mimo to wstrętny odór z Clamart'a ciągle napełnia mi gardło. Fuj! Obrzydliwe! Wyszli na szóste piętro, najwyższe w kamienicy. Na tem piętrze było dwoje drzwi: jedne na prawo, na końcu kurytarza, drugie na lewo, tuż przy schodach. Na tych drzwiach przybity był bilet wizytowy: Ryszard Cirugue Ajent handlowy Paryż, ulica Areny 11. Mieszkanie Eryka składało się z trzech obszernych pokoji. Z okien roztaczał się widok na miasto; widać było część ulicy Mouge; ponad dachami strzelała ku niebu kopuła Panteonu. — Rozkład mieszkania jest taki sam, jak po drugiej stronie — zauważył Klaudjusz. — Chciałbym poznać jaknajprędzej swych sąsiadów — rzekł Eryk. — Jak skończysz, możemy zaraz pójść do nich. Nowy lokator, z metrem w ręku, mierzył wysokość podmurowań, szerokość pustych ścian... Nagle rzucił się gwałtownie do okien i zaczął je prędko otwierać jedno po drugiem. — Cóż tobie znowu? — zapytał Klaudjusz. — To ten wstrętny smród... Uczułem go nagle... Te pokoje są zapowietrzone... — Co znowu! To przejdzie! Jaki ty jesteś nerwowy, mój kochany! Co za wrażliwość! Eryk tymczasem zabrał się znów do pracy w zimnem powietrzu, wpadającem przez okna. — Wiesz co — zaczął Klaudjusz, spacerując po pokoju. — Mój brat Ryszard... Sądzę, że będzie lepiej, jeśli ci o nim opowiem. — Proszę! Proszę! Pierwszy to raz, że o nim mówisz. Sprawisz mi wielką przyjemność. Nie chcia- łem sam pytać, a byłem ciekawy. Ten brat, którego nigdy jeszcze nie spotkałem u twojej matki, ten brat, którego nie znam mimo naszej, już tak dawnej przyjaźni ... — Nie widziałem sam Ryszarda od trzech miesięcy blisko (wtedy to właśnie dowiedziałem się, że to mieszkanie będzie wolne). Brat mój odwiedza nas bardzo rzadko, przychodzi na imieniny matki, na moje urodziny, na Nowy Rok... Klaudjusz wciąż spacerował wzdłuż i wszerz po pokojach, w miarę jak Eryk, nie przestając słuchać, sam posuwał się naprzód. Kroki młodego człowieka rozlegały się echem po pustem mieszkaniu. Mówił dalej: — Nie mogę niestety powiedzieć, bym go bardzo kochał. Jest rzeczą nie do przebaczenia, że obrał zawód ajenta handlowego. Nie spełnił swego obowiązku, nie chce wykorzystać swych sił duchowych, użyczonych mu w pełni przez Boga, w którego — co prawda — Ryszard nigdy nie wierzył. Jest starszy ode-mnie o dwanaście lat. Pamiętam doskonale smutek rodziców, gdy Ryszard, ukończywszy z celującym postępem szkołę średnią, zamiast przygotowywać się do szkoły centralnej lub politechnicznej, oddał się marzeniom i lekturze. Potem został ajentem handlowym i zarabia tyle, aby wyżyć. Ajent handlowy! Jubiler! Jubiler!... Dziwny charakter! »Nie byliśmy bogaci. Zdaje się, że to go bardzo bolało. Jeszcze jako dziecko narzekał, że urodził się biednym. Nie widział swych skarbów przyrodzonych, nie dziękował za nie Bogu, nie czynił nic, aby je od-powiednio zużytkować. Był jednak chory: miał już wtedy wadę serca; sądzę, że spodziewał się rychłej śmierci. Pocóż zatem walczyć? — To tłumaczy go nieco, i to, myślę, było pobudką jego postępowania... Dziś liczy lat 40 i żałuje, być może, swego kroku. Ale niema dość energji, aby zabrać się do pracy i nadrobić stracony czas. Oto dwadzieścia już lat boczy się na przeznaczenie i obraża Opatrzność Boską. Nie jest to człowiek dobrej woli. »Przypominam sobie żółciowy ton, pełen gorzkiej wymówki, jakim wymawiał słowo »biedny« wobec zbolałych rodziców: »jestem biedakiem, to też muszę obrać zawód biedaka«. Pamiętam, jak mówił tak jeszcze na parę tygodni przed śmiercią ojca. Zaproszono raz na obiad jednego z dawnych profesorów Ryszarda, w nadzieji, że stary księżyna wpłynie na krnąbrnego młodzieńca i uzyska jego zaufanie. Biedny poczciwina napotkał jednak na tak bezwzględny opór, że aż miał łzy w oczach, Zdawało się, że Ryszard woła do Stwórcy: »Trzeba mi było dać wszystko, lub nic«. »Nie mam żadnej osobistej urazy do brata, ale boli mnie smutek, jaki sprawia naszej matce, która jak wszystkie matki, przecenia jego zdolności. Ciągle jeszcze ma w uszach pochwały profesorów. Uważa Ryszarda za geniusza. Z nas dwu, w gruncie rzeczy woli jego. Czyż to zresztą może dziwić? — Wyobraź sobie Eryku kobietę — przekonaną, że dała życie istocie niezmiernie uzdolnionej. I kobieta ta musi patrzeć, jak syn z szyderczym uśmiechem gardzi karjerą Ampe-re'a lub Pasteur'a. A jeśli ta matka jest wierząca, czyż sądzisz, że nie widzi na świętokradczem czole strasznego znaku potępienia? — To okropne! »Tymczasem Ryszard wywiera na matkę wpływ, podobnie jak i na inne kobiety. Podbija je zresztą bezwiednie i nie wykorzystuje swej przewagi. Mo-żnaby powiedzieć, że kobiety, będąc bardziej wrażli-wemi od nas, odczuwają w pełni to wszystko, co jest potężne w tym człowieku. Częstokroć cieszyłem się, że Ryszard nie nadużywa swej tak niebezpiecznej przewagi; nie wiem bowiem, gdzieby to mogło go zaprowadzić, wobec tego, że obrał sobie jeden z najłatwiejszych zawodów. Jest ajentem podróżującym w dziale wyrobów jubilerskich. »Wbrew naszym przewidywaniom, Ryszard ożenił się — jednakże dość późno, bo dwa lata temu. Po życiu, w którem kobiety odgrywały pewną rolę, (co prawda, pogardzane — niema bowiem rzeczy, któ-rąby Ryszard nie gardził) — brat ożenił się odpowiednio do swych warunków życiowych. Oczywiście, małżeństwo skromne. Żona jego jest miłą, nic nie- znaczącą kobietą. Była panną sklepową w Galeries Lafayette. Ryszard gardzi nią, jak i innemi kobietami. Czy ona go kocha? — Wątpię. Boi się go, podobnie jak inne. Smutny los! Dzieci nie mają, mąż ciągle w podróży«... — Jak się nazywa? — zapytał Eryk, składając miarę. — Karolina. — Karolina... powtórzył młody poeta. — Oho! — wykrzyknął Klaudjusz Cirugue — jeśli potrzeba ci muzy, to pamiętaj, że nie jesteś Wer-terem i że Karolina jest moją bratową. — I że ty będziesz wkrótce mym szwagrem. — Ach Eryku, jak to miło, że sam poruszyłeś ten temat. Od chwili naszego spotkania na placu Medici ciągle odsuwam moment zwierzenia się... Nie wiedziałem, jak zacząć rozmowę o tem. A więc proszę cię, mój drogi, chcę jeszcze dzisiaj mówić z twym ojcem, poprosić go o rękę Maksencji. Wiem, że ona przeczuwa to i że ty przygotowałeś teren. Postanowiłem skończyć już raz z tą niepewnością. — Doskonale! — Twój ojciec zna mnie. Żywi dla mnie i dla mej matki sympatję, która jest dla nas miłą i zaszczytną. — W takim razie jadę zaraz na ulicę Bonapar-tego i albo jestem kiep, albo zjem śniadanie już razem z twoją narzeczoną! . Eryk zamknął drzwi od mieszkania. Klaudjusz Wskazując drzwi naprzeciwko, zapytał: — A wizyta u Ryszarda? — Hm! Już jest dość późno! Niedługo wybije dwunasta. Chciałbym pomówić z ojcem przed śniadaniem... Ryszard... To innym razem. — Nie spełniam swego obowiązku — mówił Klaudjusz schodząc. — Wykręcam się podle... Powinienem pożegnać się z tobą i pójść do brata. Ale to byłoby pańszczyzną, wolę iść z tobą. Nagle ujął Eryka, zstępującego przed nim, pod ramię i rzekł przyciszonym głosem: — Otóż i on! Wracają obydwoje... Eryk i Klaudjusz zatrzymali się na czwartem piętrze. Z dołu zbliżał się ku nim mężczyzna, oddychając ciężko, ale regularnie. W półmroku klatki schodowej nie widać go było dokładnie. Mimo to, potężna jego postać i regularność powolnego wchodzenia na schody, uderzały na pierwszy rzut oka. Ręka atlety wspierała się na barjerze, przesuwając się po niej w miarę wchodzenia. Człowiek wspinał się do góry ruchem spokojnym, zrównoważonym. Drugą ręką przyciskał bijące serce. . Wreszcie wyszedł na czwarte piętro: był niższy od Klaudjusza, ale tęższy, roślejszy. Postać jego wykazywała rzadki umiar między masą ciała, a siłą fizyczną. Barki były potężne, pierś szeroka; co uderzało przedewszystkiem, to twarz zimna, zupełnie wygolona, blada — twarz antycznych posągów, z której spoglądało dwoje jasnych oczu, z lodowatą, obojętnością jastrzębia. Bez wątpienia, była to twarz antycznych popiersi z białego marmuru o nosie prostym i krótkim, przedłużającym profil linji czoła. A to czoło... Ryszard zdjął przed Erykiem kapelusz z zimną, odpychającą grzecznością. Ukazało się wtedy potężne, zdumiewające czoło. Było niezwykle szerokie, skutkiem czego oczy były bardzo od siebie oddalone — tłumaczyło to częściowo dziwny ich wyraz. Brwi nieskazitelnie poziome. Między niemi nasada nosa silnego i szerokiego, przedłużającego czoło, wywoływała wrażenie pyska byka. Wszystkie te niezwykłe szczegóły przypominały potworną twarz Jowisza In- gresa, na której porwanie Europy zdaje się pozostawiać tak burzliwe ślady. Przychodziły na myśl oblicza bóstw pogańskich, albo też twarze ludzi anormalnych, które lekarze fotografują dla swych zbiorów. Rzekłbyś, człowiek ten, zbudowany, jak pomniejszony olbrzym, wlokący zda się za sobą na niewidzialnym łańcuchu skałę, urwaną z Kaukazu, przybywa z Olimpu i odejdzie za chwilę do zakładu dla obłąkanych. Eryk jakkolwiek już uprzedzony, odczuł na jego widok podziw zmieszany z niepokojem i litością. Ryszard Cirugue zrobił na nim wrażenie poronionego arcydzieła. Zaskoczyło go również całkiem niespodzianie podobieństwo rodzinne, które mimo wybitnych różnic, , łączyło Klaudjusza z Ryszardem. Prawda, Klaudjusz był wysmukłym i eleganckim młodzieńcem, twarz mu rozjaśniał uśmiech szczery i dobry, którego starszy brat nie posiadał. Czoło Klaudjusza, ukształtowane regularnie, zdradzało pogodną inteligencję. Nieraz to już Eryk, przyglądając się w lustrze swej twarzy o silnym nosie, słabym podbródku, o oczach zbyt marzycielskich, zbyt zmiennych, zazdrościł przyjacielowi wyrazu owej pewności siebie i ujmującej godności, które upiększały twarz Klaudjusza. A przecież bez wątpienia obaj bracia byli do. siebie podobni. Ogólne rysy twarzy były jednakie. Ale czyż nawet Kain i Abel nie byli do siebie podobni? Sekunda wystarczyła, ażeby ukazanie się Ry-szarda wywołało w umyśle Eryka cały ten nawał myśli. W tejże chwili spostrzegł panią Cirugue, która, chowając się prawie za męża, wydawała się bardzo zmieszaną i starała się ukryć torbę, napełnioną zaku-pionemi wiktuałami. Eryk ocenił ją tego dnia jako młodą blondyneczkę, bardzo prostą i naturalną kobie-cinkę bez znaczenia. Klaudjusz zapoznał ich wzajemnie, Ryszard, nie starając się zupełnie uzgodnić wyrazu twarzy ze słowami, oświadczył Erykowi, iż cieszy się bardzo z przyszłego sąsiedztwa. — Na nieszczęście — dorzucił — nie długo będziemy sąsiadami. Wkrótce się wyprowadzimy; jest to przynajmniej mojem życzeniem. Szukam mieszkania parterowego ze względu na moje serce. Tych sześć pięter zabija mnie. Niedomykalność klapy sercowej, proszę pana. Powinienem dawno już być w grobie. Tymczasem... W każdym razie bardzo się cieszę... — Proszę wybaczyć — przerwała pani Cirugue, której zmieszanie zdawało się wzrastać. — Już tak późno, a pora śniadania... Uścisnęła dłoń Klaudjusza, skłoniła się niezgrabnie Erykowi i zniknęła w klatce schodowej, pędząc, jakby ją ktoś ścigał. — Nie będziemy cię dłużej zatrzymywać— rzekł Klaudjusz do Ryszarda. Ten, jakby pogrążony we śnie, zdawał się zupełnie nie zwracać uwagi na otoczenie. Pożegnał ich z równą obojętnością, z jaką rzuciłby na ziemię wypaloną zapałkę. — Tam do licha! — wykrzyknął Eryk, gdy się znaleźli na ulicy. — Ależ to niedźwiedź! I to polarny! Klaudjusz rozweselony rzekł: —Ryszard, raz jeden był wesołym w życiu. Raz jeden tylko śmiał się: a to w dzień ostatniego Nowego Roku. Był z Lolą u nas na śniadaniu. Co mu było? Dlaczego się cieszył? Czy miał nadzieję wyleczenia się? Może to była miłość? A może jakiś niespodziewany interes handlowy? Był zadowolony, rozmowny, usłużny. Sam zapłacił śniadanie. Rano przyniósł indyka, łososia, drogie owoce, nowalje... Byliśmy z matką zdumieni! A trzeba było widzieć Lolę, jak się cieszyła... Byłaby bardzo miła, gdyby miała wykształcenie i była szczęśliwa. — No i co? Radość nie trwała długo? — Nie, odwiedziłem ich nazajutrz. Ryszard znów zamknięty w sobie, a Lola smutna i zrezygnowana w roli poddanej zupełnie żony. Eryk wszedł do trafiki i wybrał grube cygaro, czuł bowiem ciągle zapach trupi mimo papierosów. Poczem obaj nierozdzielni przyjaciele poszli spiesznie ulicą Mouge. Napróżno jednak Eryk zaciągał się kłębami dymu z hawańskiego cygara. Pośmiertna przygoda Manon Duguet napełniała cały Paryż. Tak, jak czasem letnim wieczorem powiew wiatru napełnia stolicę nieznośną wonią kanału, tak w ten poranek jesienny jakiś urojony wyziew grobowy zatruwał zimne powietrze. Eryk wyrzucił cygaro na jezdnię. — Tam do djabła! — zawołał ze złością.— Trupy zwyciężają. Nie można walczyć ze zmarłymi. Komiczny wyraz jego twarzy ubawił Klau-djusza, który powtórzył jak echo grobowym głosem: — Nie można walczyć ze zmarłymi. Sądzili, że żartują. A przecież było to hasło ich przeznaczenia. Rozdział V W KTÓRYM JASNOWŁOSY ŁUCZNIK WYPUSZCZA CZARNĄ STRZAŁĘ. Obiad zaręczynowy odbył się w kilka dni później w mieszkaniu Albanów. W jadalni słychać było świeży, poważny głos Maksencji, która wydawała ostatnie zlecenia. Eryk, poprawiwszy, klapy smokinga, przeszedł przez salon, w którym roztaczał woń olbrzymi bukiet nadesłany przez Klaudjusza, urzeczywistniając w miły sposób myśli narzeczonego, zawsze obecnego pod dachem narzeczonej. Za salonem znajdował się gabinet pana Alban. Przeznaczony był na palarnię po obiedzie. Eryk wszedł, aby sprawdzić zapas cygar i papierosów. Ojciec, w stroju wieczorowym, siedział w swym ulubionym fotelu — nieruchomy, wodząc sennym wzrokiem po pokoju. Spędzał w nim teraz swe życie z wyjątkiem chwil, przeznaczonych na jedzenie, sen, lub spacer w ogrodzie luksemburskim, w towarzystwie Eryka lub Maksencji. Kiedy przechodził, prostując jak mógł swą wysoką, marsową postać, ze siwym wąsem, w kapeluszu, nasuniętym z lekka na oko, Paryżanie poznawali swego dawnego prefekta policji, kochanego, popularnego Al-bana, o którym układano piosenki. Ten i ów pozdrawiał nawet z podziwem, pełnym szacunku, pięknego starca, z czerwoną wstążeczką w klapie, który należał już do przeszłości i zdawał się być przybyszem z tamtego świata. Siedział tak zagłębiony w fotelu — bardziej może zwiędły, jak bukiet w salonie, cierpiąc pod wpływem ponurych myśli.. Spoglądał gasnącem okiem na ściany, na których wisiały relikwje jego życia: szarfa, ordery francuskie i zagraniczne, medale pamiątkowe, fotografje uroczystości i katastrof, szaro-niebieski hełm, zdobny herbem Paryża, który tak często płomienił się purpurą wielkich pożarów. Eryk z szacunkiem ujął jego dłoń. W tym oto pokoju nakłonił ojca do zgody na zaręczyny Maksencji i Klaudjusza. Dyskusja była długa, trzeba było cierpliwie przekonywać... Starszy egoizm przeważał nad miłością ojcowską i wyrze-czeniem się własnych korzyści. Pan Alban obawiał się samotności, chociażby pod opieką starej i wiernej służby. W końcu, zwyciężony prośbami i namowami, zgodził się, ale pod warunkiem, że ślub odbędzie się dopiero na wiosnę. »W ten sposób — mówił — przyzwyczaję się powoli do rzeczy... do samotności. W rzeczywistości myślał skrycie: »Do tego czasu mogę umrzeć i wszystko będzie dobrze. A jeżeli nie umrę, to czyż można wiedzieć, co może zajść? — Nigdy nic się nie traci, odsuwając trochę spełnienie jakiegoś niemiłego faktu«. Erykowi przyszła na myśl scena z dnia poprzedniego i rozmowa z Maksencją o pomyślnem załatwieniu sprawy. Maksencja oczywista była nieobecną przy dyskusji, w której chodziło o nią. Pod wrażeniem tego wspomnienia, Eryk przeliczył prędko cygara Bock i Henry May i przeszedł przez salon do jadalni. Maksencja, pochylona nad błyszczącym stołem, poprawiała serwis kryształowy, na którym rozrzucono białe róże. Nie miała jeszcze dwudziestu lat. Wysoka, szczupła, miała w sobie wdzięk, któregoby jej pozazdrościła niejedna tancerka. Z odkrytemi ramionami i piersią zdawała się jakby opaloną na słońcu i świeżem powietrzu. Włosy, czarne jak noc, nosiła krótko obcięte. Z oczu, koloru szmaragdów, padało spojrzenie pełne energji i inteligencji. Czuć było w niej rodzący się majestat, przytłumiony jeszcze wdziękiem młodości; piękność jej jednak nakazywała szacunek. Malarze XVII. wieku, lubujący się w alegorji, przedstawiliby ją pewnie jako Junonę, władczą boginię. Tego dnia otrzymała od sir James'a Burlingham'a bardzo stosowny upominek: wspaniały wachlarz z rączką szyld-kretową, inkrustowaną gemmami, który roztwierał się, jako roztoczony ogon pawia. Sir James rozumiał się na rzeczy. — Słuchaj Maks! Masz chwilę czasu? — Wszystko gotowe! — No to chodź tu... Chciałbym cię o coś zapytać. — Cóż takiego? — zapytała ze zdziwieniem młoda dziewczyna. — Czy jesteś zadowoloną, moja maleńka? Maksencja coraz bardziej zdziwiona, spojrzała nań pytającym wzrokiem. — Zadowolona? — Z czego? — No... z małżeństwa z Klaudjuszem? — Cóż za pytanie! Oczywiście! — Wybacz mi, ale wiem co to miłość — a miłość jest potrzebną do szczęścia — i dlatego pytam się, czy kochasz Klaudjusza.. Tak, tak, zdaje ci się, że go kochasz. Lubisz jego towarzystwo, myślisz często o nim, patrzysz nań codziennie, gdy przechodzi ulicą... A jednak, onegdaj, kiedy ci powiedziałem, że wszystko pomyślnie ułożone, nie dostrzegłem, nie odczułem u ciebie wybuchu radości, jakiego spodziewałem się. — Cóż tobie znowu Eryku? — Kocham Klau-djusza! Czyż tego nie widać? — Czyż zgodziłabym się na małżeństwo, nie kochając go? — A może sądzisz, że w moim wieku nie można odróżnić miłości od sympatji ? Nie jestem tak naiwna. Kocham go. Jak cię o tem przekonać ? Podoba mi się przez swą otwartość, dobroć, przymioty umysłu... Eryk pokiwał wątpiąco głową. Maksencja ciągnęła, zarumieniwszy się: — Kocham go, bo jest piękny, jego męskość działa na mnie; podobają mi się jego zalety fizyczne; w jego. obecności,.. odczuwam coś... czego prawie się wstydzę. W tej chwili rozległ się dzwonek. Był to Klaudjusz Cirugue z matką. Eryk pobiegł po ojca i pomógł mu wstać. Pani Cirugue, przemiła, stara dama, o przyga-szonych wiekiem źrenicach, najsłodsza i najmilsza z matek, uścisnęła z zachwytem Maksencję. Prawie równocześnie nadszedł sir James Bur-lingham, jedyny przyjaciel, którego proszono na rodzinną uroczystość i Ryszard Cirugue ze żoną, zalęknioną i nieśmiałą. Klaudjusz przedstawił bratową i brata Maksencji. Ani sir James, ani pan Alban, nie znali ich. Ryszard skłonił się bez słowa, zamyślony, zamknięty w sobie; Maksencja, która spodziewała się ujrzeć niezdarnego, ordynarnego kupczyka, — patrzyła nań ciekawie, zdziwiona jego wyglądem. Co do Karoliny, była ona tak ujmującą swem zakłopotaniem, tak milutką pod masą swych złotych włosów, że wszyscy ją korzystnie osądzili. Eryk, olśniony cudną białością jej odkrytego biustu, zbliżył się do niej z podziwem. Maksencja obracała na palcu pierścionek, włożony jej przez Klaudjusza. Zdobiła go jedna perła, wielka jak orzech laskowy, która wywołała żywe uznanie sir James'a. Nawet Ryszard chwalił jej kształt i blask, chociaż Klaudjusz, będąc sam ofiarodawcą, wolałby, by brat wstrzymał się od pochwał. . — Nie potrafiłbym sam znaleść piękniejszej — rzekł niedbale. A potem dorzucił z zagadkowym uśmie-, chem: »A przecież nie brak mi po temu sposobność «. Maksencja zauważyła ów uśmiech. Czyżby Ryszard chciał dokuczyć bratu przez wspomnienie swego zawodu ? Nie, ten człowiek mógł nienawidzić, ale nie był zdolny do podłości. Ten człowiek — (mój Boże, cóż się z nią dzieje? — skądże ten dreszcz i bladość, dlaczego jest taka przejęta, jak gdyby jakiś cudowny świat ukazał się nagle poprzez rozdartą zasłonę przeznaczenia) — ten człowiek był istotą wyjątkową, był mocarzem, poskramiał. Czuła się, jakby porwana wirem, jakby ją przenikał jakiś dziwny prąd rozkoszny i bolesny zarazem. I oszołomiona, trzeźwiejąc ze swego pierwszego wzruszenia, jak po gwałtownym płaczu, znalazła się przy stole, nie wiedząc nawet, kto ją do stołu prowadził. Widziała, jak przez mgłę, ojca, siedzącego naprzeciw niej między panią Cirugue i Karoliną. Na prawo od Maksencji sir James rozkładał swą serwetę; z lewej strony Klaudjusz szeptał jej coś, czego nie słyszała nawet... Ale obok Klaudjusza, na końcu stołu siedział Ryszard, wyprostowany, wyniosły w swej potędze i dziwaczności. Odpowiadał właśnie coś matce, która patrzyła nań z podziwem, gładząc go po dłoni. Maksencja widziała wciąż tylko tę twarz białą, jak śnieg i oczy o lodowatym połysku. Nie istniało dla niej nic więcej na świecie, tylko ta męska, straszna twarz. Szczęście odkrywało oto nagle swoje oblicze. Dookoła rozlegał się szmer rozmów. Ale od czasu do czasu górował nad innymi głos Ryszarda, równo-kocha, nie chciał jednak dać za wygraną. Wyobrażał sobie naiwnie, że przez swoje oddanie odzyska ponownie miłość Maksencji. Wierzył, że miłość jest zaraźliwa. Zresztą nie był osamotniony w tej walce. Pan Alban cieszył się wprawdzie, że córka pozostanie przy nim, ale zato pani Cirugue będzie wpływać na Maksencję. Eryk obiecał mu również uczynić wszystko, ażeby siostra odstąpiła od swej decyzji, która dla niego samego była przykrą. To prawda. Eryk przyrzekł to. Ale Eryk, jak wiemy nie jest zwolennikiem małżeństwa z przyjaźni. Ale Eryk sam cierpi z powodu miłości. A gdy się samemu jest zakochanym, to cóż znaczą męki choćby najdroższego przyjaciela! Karolina! Ach, czemuż ona nie jest tak energiczną jak Maksencja! Karolina... Od dwu miesięcy Eryk nadskakuje jej zawzięcie. Spotyka ją w klatce schodowej, czuje ją koło siebie poprzez ścianę. Wkrótce odkrył w niej mnóstwo wdzięków i pociągających szczegółów. Gdyby ktoś starał mu się dziś dowieść, że Karolina była dlań najobojętniejszą w świecie kobietą, zdziwiłby się bardzo. Ale opór pani Cirugue przyprawiał go o rozpacz! Napróżno starał się skorzystać z nieobecności męża, napróżno podglądał, kiedy wychodziła z mieszkania, napróżno zasypywał ją dowodami swego podziwu i przywiązania... Wszystko to wzrusza ją i jest jej miłe, to pewne... Ma dlań spojrzenia, uściski dłoni, które dostatecznie zdradzają jej stan duszy. Ale cóż: zakochany poeta natrafia na rzecz, silniejszą od wierności małżeńskiej, od poczucia obowiązku i surowej cnoty, natrafia na strach. Karolina chętnieby mu się oddała. Ale boi się. Boi się Ryszarda. Boi się swego pana. Nieobecny nawet działa na nią ubezwładniająco, hypnotyzuje ją. W oczach jej, widać zawsze trwogę. Gdy Eryk zbliża się, chce odeń uciekać. Ody mu się uda zatrzymać ją na schodach, Karolina miesza się, jąka, oczy jej patrzą trwożnie w próżnię, jak gdyby Ryszard miał ukazać się w przestrzeni. Nigdy też nie pozwoliła Erykowi wejść do mieszkania pod nieobecność męża. A przecież jednego dnia, pod drzwiami mieszkania, rozbrojona gorącemi prośbami, słabnąca — o tej to chwili marzy autor Titiny o czułem sercu, zamiast pracować — Karolina, upewniwszy się szybkim rzu-tem oka, że niema nikogo na schodach, przymknęła oczy i podała mu swe usta. Ten pocałunek na schodach daje pole dalszej nadzieji. Ów wzrok rzucony na schody znaczy może jeszcze więcej... — No — rzekł głośno Eryk — dziś nie napiszę już ani słowa, to pewne. Ryszard Cirugue wybrał się w podróż na południowy zachód. Powróci dopiero za ośm dni. Karolina jednak zamyka się w mieszkaniu, jak w fortecy... Co robić? — Odwagi! Czas taki ładny... Główna scena Titiny o czułem sercu rozgrywa się w sobotę w No-gent-sur-Marne... Możeby tam pojechać? Pojechał. Eryk powrócił o jedenastej wieczór. Był zamyślony, zdenerwowany. Poprawiwszy ogień pogrzebaczem chodził długo dookoła stołu. W końcu usiadł, wsparł głowę na ręku i zdecydował się wreszcie napisać co następuje; Nie wiem, Lolu czy będziesz czytała kiedykolwiek ten list. Piszę go jednak. Jestem bowiem pod wrażeniem zdarzenia tak mnie oszałamiającego, że nie odróżniam co dobre, a co złe. Dziś wieczór nie jestem pewnym własnego sumienia. Czy będę mógł ci kiedy opowiedzieć to, o czem dowiedziałem się dziś popołudniu ? Czy będę mógł, zdradzić odkrytą dziś tajemnicę? Czy uzyskam kiedykolwiek przekonanie, że wolno mi będzie, w interesie mej własnej miłości, popełnić tę wielką niedyskrecję? Nie wiem. Jeżeli to nastąpi kiedykolwiek, — chcę mieć pod ręką dokładnie spisany przebieg zajścia, którego świadkiem byłem dziś popołudniu. Chcę, byś mogła wtedy dowiedzieć się dokładnie, co zaszło i okazać mi wdzięczność za to, że utrwaliłem na papierze rzecz, którą pamięć mogłaby zniekształcić. Dziś popołudniu byłem w Nogent. Chciałem na miejscu poznać pewne szczegóły, potrzebne mi, chciałem zobaczyć wielką salę zabawową, znajdującą się nad Marną. W sali tej spotykają moją bohaterkę rozmaite przygody, o których ci opowiadałem. Zabawy w Nogent-sur-Marne, w sobotę popołudniu, wśród pięknego otoczenia, cieszą się ogrom-nem powodzeniem. Przyjeżdżają tam z Paryża robotnicy, handlowcy, urzędnicy. Długa sala była w po-łowie pełna. Orkiestra grała. Niezbyt liczne pary krę-ciły się po posadzce parkietowej, jak po powierzchni drewnianego stawu. Wybrałem stolik od strony rzeki i umieściwszy się tamże dla obserwacji... nic nie obserwowałem. Myślałem o tobie najdroższa. Jakżeby było miło spędzić razem ten wieczór! Tymczasem mój wzrok spoczął machinalnie na młodej kobiecie, siedzącej niedaleko odemnie. Siedziała sama przy stoliku, na stoliku jednak stały dwie szklanki, w połowie nadpite. Opierała się ręką o drugie krzesło niezajęte, jakgdyby chciała ochronić je przed zabraniem. Zastanawiałem się machinalnie, kto zajmuje miejsce na drugiem krześle, mężczyzna czy kobieta, gdy nagle — zgadnij, kto zbliżył się, z świeżo kupioną paczką papierosów? Zgadnij dla kogo był przeznaczony ów słodki uśmiech i pełen oddania wzrok? Przysięgam ci, że nie chciałem wierzyć. Mówiłaś mi, że Ryszard wyjechał ośm dni temu w okolice Bordeaux, i że wraca dopiero za ośm dni. Pozatem uważałem go za człowieka lojalnego. Ale zdradzać swą żonę, kiedy jest tak rozkoszną kobietą, to Lo-leczko przechodziło moje pojęcie... A przecież ów mężczyzna na krześle, przy szklance wina, w towarzystwie młodej kobiety, to był twój mąż! Ryszard ma dobry wzrok, to też zaraz mię poznał. Najspokojniej w świecie podszedł do mnie i rzekł wesoło, podczas gdy ja zaczerwieniłem się, jakgdyby przychwycony na gorącym uczynku: — Ach! To pan, panie Alban!... Co za miłe spotkanie!... Lubi pan wieś nawet w zimie. To doskonale. Odpowiedziałem już nie wiem co, jąkając się. — Przysiądź się pan do nas, o ile nie czekasz na kogo... Nie, nie. czekałem na nikogo i przyznałem się otwarcie do tego. Ryszard przypatrywał się cynicznie memu zmieszaniu, jakby jakiemuś zajmującemu widowisku. Czy myślał może, że go szpieguję i cieszył się z przyłapania mnie? A może wiedział o mojej miłości i zabawiał się mym kosztem, widząc mnie samotnego i znudzonego? Czułem się dziwnie zmieszany. Poszedłem jednak do ich stolika. Ryszard przedstawił mnie: — Pan Eryk Alban, literat, mój dobry przyjaciel — Panna Paulina Vassard. Uścisnąłem rączkę panny Pauliny, która obdarzyła mnie zdawkowym uśmiechem. Zaczęliśmy rozmawiać o wszystkiem i o niczem. Ciąg dalszy przechodzi wszystko, co mogłabyś przypuścić. Myślałem, że to chwilowy kaprys Ryszarda. Rzecz miała się jednakże inaczej. Wyszliśmy razem ze sali. Zapadała noc. Zacząłem się żegnać z panną Vassard, nie chcąc przedłużać spotkania. — Wraca pan do Paryża? — zapytał Ryszard. — Tak. — Ma pan może się tam widzieć z kimś? — Nie — odparłem, jak tylko mogłem najspo-kojniej. — Zostań pan u nas na obiedzie. Będzie nam bardzo przyjemnie. — Mieszkamy dwa kroki stąd — nalegała panna Vassard. — Niedaleko. Grande-Rue, tuż obok linji tramwajowej. — Przy ulicy la Fontaine — uzupełnił Ryszard. Wróci pan do domu ostatnim tramwajem. No, więc zgoda ? Zgodziłem się Loleczko, zmieszany, zbity z tropu. Byłem wściekły na oszusta, który szydzi w ten sposób z twej dobrej wiary i kala twoją czystość. Wkrótce stanęliśmy przed małą willą, w której twój mąż urządził mieszkanie dla swej tancerki i gdzie spędza przeważną część swych »podróży«. Jest to domek dwupiętrowy w stylu domów Schwarzwaldu, dach z listwami jodłowymi, mury otynkowane na różowo, wykładane niebieskimi i zielonymi kaflami. Przed domem maleńki, bardzo zaniedbany ogródek. Z okien roztacza się piękny widok na przeciwległy brzeg rzeki. Wnętrze jest miłe, zalotne, jak u ciebie. Jest tam jak u ciebie, parę skrzyń, okutych miedzią, które Ryszard czasem wozi ze sobą... Panna Vaśsard przygotowała obiad, tak, jakbyś ty to uczyniła na szóstem piętrzę przy ulicy Areny... Nie sądzisz chyba, że miałem apetyt. Prawie nic nie mówiłem, tylko słuchałem. I oto czego się dowiedziałem. Ryszard już od dwu lat prowadzi podwójne gospodarstwo domowe. Kochanka jego jest przekonaną, że cały czas, który spędza poza Nogent, podróżuje on w celach handlowych. Wedle obliczeń, jakie mogłem zrobić, mąż twój spędza w miesiącu najwyżej dziesięć dni w podróży. Wyjechał z Paryża w ubiegłą niedzielę. W powrotnej drodze z Bordeaux, przyjechał w środę do Nogent. W poniedziałek wyjedzie z Nogent na Jasne Wybrzeże i powróci tak, jak obiecał, na ulicę Areny w nocy z piątku na sobotę. Powie zapewne: »Wracając z Bordeaux zawadziłem o Dijon«. Kiedy nadszedł czas odjazdu ostatniego tramwaju, Ryszard odprowadził mnie do najbliższego przystanku. Ulice były puste. Wśród ciszy rozległy się nasze kroki odbijając się echem od murów. Ryszard milczał. Milczenie to miało w sobie coś obraźliwego. Ani słowa o tobie! Żadnego usprawiedliwienia! Żadnego zlecenia, żadnej prośby! Tramwaj nadjeżdżał, zgrzytając hamulcem. — Do widzenia w sobotę, panie Cirugue! Bez odpowiedzi wyciągnął do mnie swą wielką dłoń. Spodziewałem się znaczącego uścisku dłoni, który stwierdza wspólnictwo lub prosi o nie. Ale nie. Nic! Oto wszystko, kochana Lolu, co chciałem spisać dla ciebie. Zachowam ten list pod kluczem tak długo, aż moje sumienie nakaże mi spalić go lub dać ci przeczytać. Rozdział VII W KTÓRYM WIDZI SIĘ UCIECZKĘ POETY I RZECZY ZATRWAŻAJĄCE. Dni następne były dla Eryka piekłem niepewności. Cierpienia zwiększały się, w miarę, jak zbliżał się dzień powrotu Ryszarda. Eryk powiedział sobie, nie bez racji, że trzeba powziąć stanowcze postanowienie przed tym dniem. Trzeba albo pomówić z Karoliną przed sobotą, albo zachować na zawsze w milczeniu tajemnicę Ryszarda. Myślał, marzył, nie czuł ochoty do żadnego zajęcia. Pochłonięty walką, toczącą się we własnem sumieniu, stał się igraszką namiętności, nienawiści, płonął żądzą, to pragnąc wystąpić, to wstrzymując się, raz czując się odważnym, to znowu pozbawionym animuszu. Do piątku wieczór nic jeszcze nie wiedział. Wychodził tylko dwa razy, aby odwiedzić ojca. Od niejakiego czasu zauważył, że Maksencja schudła i miała wzrok roztargniony. Ale teraz nie troszczył się o to. Przypuszczał, że zerwane zaręczyny są przyczyną słabości i gorączki, która ocieniała powieki młodej dziewczyny niebieskawą obwódką i tym razem również bez przekonania, ale dla zadośćuczynienia swemu sumieniu, rozmawiał z nią o Klaudjuszu, namawiając, jak zwykle, ażeby się namyśliła... Widział się również z Klaudjuszem, który odwiedził go, zdziwiony jego nagłem odsunięciem się i milczeniem. Eryk nie wspomniał ani słowem o Ryszardzie i jego drugiem gospodarstwie w Nogent; usprawiedliwiał się grypą, przeziębieniem... Klaudjusz, łatwowierny, nie dopytywał się, chcąc czemprędzej skierować rozmowę na Maksencję. Widział ją niedawno. Pracowała z przyjaźni dlań razem z nim w dziele dobroczynności sir James'a. Kochał ją czystą miłością duchową, z religijnym zapałem, nie dla siebie, lecz dla niej samej. Czuło się, że nawet bez nadzieji, nawet gdyby musiał ją oddać innemu, jeszczeby ją błogosławił. Co za wzniosłość uczucia! Eryk po odejściu Klaudjusza był również zdecydowany wyrzec się wszystkiego. Oddalić się, usunąć się Karolinie z jej drogi życia. Czyż nie było to najlepsze i najrozsądniejsze rozwiązanie sprawy? Karolina jednak była tak blisko! W godzinę później czekał na nią, przyłączył się do niej, zasypywał prośbami, zamęczał obietnicami i nieuzasadnionemi wyrzutami. Przerażał ją, przyprawiał o płacz, a później, czując wyrzuty sumienia, sam płakał. Karolina wtedy, widząc go zbolałego, szeptała wśród łez: — Mój Boże, jakżem ja nieszczęśliwa! — Skryte wyznanie, mimowolne zaklęcia! Kochała go, kochała!... Trzeba przemówić, trzeba zdradzić Ryszarda! — Słuchaj Loleczko, twój mąż... Blada, przerażona zadrżała. Trwoga przejmowała ją, potęgując wzruszenie. — Co? Czy Ryszard wie coś? — Nie, nie, uspokój się! — A więc? — Nic kochanie, nic zupełnie! I wymyślał jakieś banalne zakończenie zdania, upewniając ją, że mąż niczego się nie domyśla i powróci swoim zwyczajem dopiero w dzień zapowie-dziany: — Czyż nie uważasz, że ta punktualność dowodzi właśnie jego zaufania? Tak więc Ryszard miał wrócić w nocy z piątku na sobotę. W piątek wieczór Eryk gorzkim uśmiechem po-witał zmierzch. Osunął się na fotel przy kominku i długo pozostał wyciągnięty na nim. Na dworze sro-żył się mróz, aż kamienie trzaskały. Młody człowiek oprzytomniał ze swego bolesnego odrętwienia pod Wpływem uczucia zimna. Dorzucił węgla na kominek i zapuścił story i firanki. Wybiła jedenasta. Naftowa lampa oświetlała pokój żółtawym blaskiem. Na domu ciążył smutek nocnej ciszy. Eryk cierpiał fizycznie na myśl o powrocie Ryszarda. Przyłożył ucho do ściany, graniczącej z mieszkaniem sąsiadów. Cisza. Karolina spała zapewne lub szyła przy świetle lampy, czekając na męża. Eryk zapalił papierosa. Obrzydliwy wyziew od Clamarta znów chwytał go za gardło. Wrażenie tego niesamowitego zapachu było tak gwałtownem, jak-gdyby rzeczywiście przepełniał atmosferę. Wracało przy każdem, choćby odległem zestawieniu pojęć. Pierwsze spotkanie Eryka z Karoliną pozostało haniebnie splugawione przez wstrętne wspomnienie tych obrzydliwości, zmieszanych z opowiadaniem o rezu-rekcjonistach i włamaniu się do grobowca. Nadsłuchiwał jeszcze, pełen nienawiści, drżąc z gorączki, rozmyślając — ale tylko po literacku — jakbyto uwolnić Karolinę, uczynić ją wdową!.. Jakto, on, Eryk pozwoli, by jakiś mężczyzna wszedł teraz do niej!.. Usłyszy jego ciężki krok, jego przygłuszony głos!.. A potem będzie musiał znosić straszną ciszę, która nastąpi!.. Tymczasem noc rozpostarła na niebie swój całun. Eryk, wciśnięty w fotel, męczył się w dalszym ciągu napróżno - aż wkońcu, złamany zmęczeniem, usnął. Obudził się nagle z wrażeniem czerwonej plamy pod powiekami, z oczyma, utkwionemi w kominek, gdzie łuczywo trzaskało chwilami zlekka, naśladując delikatne pękanie pryskającego kryształu. Wśród firanek majaczył sinawy poblask. Nastawał ponury dzień. Myślenie sprawiało Erykowi po obudzeniu ból prawie że fizyczny. — Ryszard i Karolina — pomyślał — przekleństwo! Lampa zgasła. Eryk zgnębiony przeżywał złe chwile. Nie ruszał się. Nadsłuchiwał, jak skazaniec, który nastawia ucho na szmery nowego dnia, wiedząc, że to dzisiaj. — Powrócił! — wyszeptał. — A ja nic nie powiedziałem. Co za głupiec ze mnie! Zimno paraliżowało go. Starał się uniknąć wszelkiego szmeru, nawet silniejszego oddechu. Tymczasem z ciszy zaczęły dobywać się głuche odgłosy życia ludzkiego. I razem z dniem zbudził się wiatr. Kto tam puka do szyby? — To sznurek od story uderza o szybę, jak ktoś, kto boi się zostać samotnie na ulicy i chce wejść, prosi o schronienie. Tak, to był sznurek. Eryk czuł się zmęczony, zdenerwowany... Listwy story stukały na wietrze, jakgdyby kościotrup potrząsał piszczelami w tańcu umarłych. Eryk wstał i podniósł storę. Zimno było przenikliwe. Eryk zaczął zeskrobywać szron ze szyby. Ulice były puste, domy pozamykane. Ale w tym nędznym brzasku dnia zimowego, kiedy ludzie budzili się dopiero ze snu, jakaś wielka trwoga zdawała się przejmować rzeczy. W zamkniętych oknach poruszały się story i zasłony, jakby istoty zakute w kajdany, które chcą gdzieś uciekać. Okiennice ude- rzały na prawo i lewo, jakby chciały wyskoczyć z zawiasów. Trawa na ulicy Areny, pokładając się kłębami. to tu, to tam, sprawiała wrażenie tłumu, ogarniętego paniką, który nie wie którędy uciekać. Na balkonie trzeciego piętra trzepotała się rozpaczliwie bielizna; zdawało się, iż słychać jej wycie wpośród wszystkich okropnych poświstów, odzywających się w zimnym wietrze. Na niebie przelatywały dymy z kominów, jak sygnały alarmu, wywieszone na szczytach domów. Podczas gdy wiatr ponosił płaczliwe jęki syren, stwarzając niesamowity, cmentarny nastrój, można było na dachach zauważyć dziwne zachowanie się blaszanych nasad na kominach, kręcących się dookoła swych osi. Ustawione oddziałami, jak opancerzeni obserwatorzy, postawieni w swych rurkowatych zbrojach, zwracały ustawicznie swe głowy w kaskach ku różnym punktom horyzontu. Zdawało się, że jakieś tajemnicze przeczucie uprzedziło je o niezrozumiałem niebezpieczeństwie, które starały się odkryć, przepatrując przestrzeń. Widząc ich zwroty możnaby powiedzieć, że coś podejrzanego w oddali zwracało ich podnieconą uwagę i za chwilę inny znów szczegół przykuwał ich czujność do siebie, potęgując popłoch. Spoglądały z pod swych podniesionych przyłbic obliczami, zieją-cemi trwożną czujnością. W atmosferze przerażonego poranka, wśród tumanów ulatującego prochu, zabrzmiał jakiś odległy dzwon, jak żałobna przepowiednia uniesiona podmuchem wiatru. Eryk starał uśmiechnąć się. — Nastrój literacki — rzekł głośno. Był to oczywiście jego własny nastrój, który udzielał życia rzeczom i zjawiskom zewnętrznym. Eryk doznawał niewytłumaczonej trwogi. Bliskość Ryszarda i Karoliny była dlań nie do zniesienia. Bał się cierpienia spotęgowanego aż do paroksyzmu, bał się samego siebie i tego co mogło zajść, gdyby pozostał, nadsłuchując przez mur. Czuł się rozdrażniony, przybity głodem, złą nocą, nieczynnością i przymusową wstrzemięźliwością dni poprzednich. Iść, uczuć na twarzy wiew zimnego powietrza, iść na chybił trafił przed siebie, rozruszać muskuły, poddać się ożywczemu oddechowi przyrody! Uciec z nieznośnego sąsiedztwa! Za powrotem wypowie mieszkanie. Najwyższy czas z tem skończyć; czuł to instyktownie, a lustro nad kominkiem potwierdzało mu to; ukazując twarz bladą i zapadniętą Włożył futro, wziął kapelusz, zjadł parę ciastek i wyszedł, zamykając cicho drzwi za sobą. Zrobił parę kroków. Nagle przystanął. Na ostatnich schodach leżała jakaś ciemna masa. Jakiś mężczyzna osunął się na podłogę u progu mieszkania Cirugue'ów. Leży nieruchomo... Ryszard! Nieżywy. Rozdział VIII KTÓREGO NASTRÓJ POZOSTAJE W POZORNEJ SPRZECZNOŚCI Z ZACHOWANIEM SIĘ KOMINÓW. — Wada sercowa! — pomyślał Eryk. Umarł! Marzył często o tem, ale nie śmiał wierzyć, że marzenia te mogą się spełnić. Tak, to prawda, życzył sobie tego. Ogarnęło go nagłe wzruszenie, z którego przebijała się niewątpliwa radość, przygłuszona nagłością strasznego rozwiązania. Eryk miał wrażenie, że oto przeznaczenie wysłuchało jego najskrytszych życzeń; był tem ogłuszony. Powtarzał: »To wada sercowa. To fatalne«. Ryszard umarł! Naprawdę umarł! Jego cera, zawsze niezwykle blada, jak u ludzi sercowo chorych, przybrała barwę popiołu, sine wargi były rozchylone, oko nawpół otwarte już nic nie widziało... Eryk,. przezwyciężając odrazę, dotknął grzbietem ręki policzka zmarłego. Poczuł zimno, lodowate zimno, właściwe przedmiotom, które były niegdyś gorące. Głowa opierała się o ostatni stopień. Ryszard Cirugue upadł na samej górze schodów, zwyciężony nareszcie swym błędem organicznym. Ale mimo wszystko, nie. godziło się życzyć mu tego!... Teraz, gdy to skryte życzenie się spełniło, sumienie odezwało się... Eryk, zlany zimnym potem, nachyla się nad groźnym nieboszczykiem... Leży w pozie zupełnie naturalnej. Ubranie w porządku. Nie widać żadnej rany, ani nawet sińca, spowodowanego upadkiem. Niema również śladów krwi... Ale czyż niema sposobów zabijania, które może odkryć tylko wprawne oko? Eryk przygląda się woskowemu obliczu. Szuka śladów maski duszącej... Cząsteczki smoły powinny zachować się na zmarszczkach skóry, na włosach źle ogolonej brody! Nic. Można oszaleć! Ryszard umarł. Karolina wolna. Oto wszystko; jak to dobrze się składa. Czy uwiadomić Karolinę? Nie. Trzeba zachować ostrożność. Lepiej będzie, jeżeli nie będą razem pierwszymi świadkami... Schodzi na dół. Jak to często bywa w domach czynszowych, mieszkanie stróża mieści się, dla wykorzystania miejsca, w połowie wysokości piętra. Eryk puka do okienka. Ukazuje się mężczyzna w trykocie, z ręką, uzbrojoną w szczotkę do czyszczenia bucików. — Panie Estival, znalazłem właśnie pana Cirugue nieżywego na górze, na schodach. Pan Estival otwiera usta i wytrzeszcza zaspane jeszcze oczy. — Niech mi pan pomoże wnieść go do mieszkania — ciągnie Eryk. — Jego żona jeszcze nic nie wie... — A czy. pan pewny, że nie żyje? — pyta głupkowato pan Estival. Ale tu wdaje się jego żona, dopinając właśnie sukni: — No Felicjanie, nie pytaj dużo! Idźże z panem Alban... Ach Boże, co to się nie dzieje! Pan Estival zdecydował się wreszcie odłożyć czarną szczotkę. — Idź do doktora na drugiem piętrze — rzekł do żony. Idą na górę. Pani Estival dzwoni do mieszkania lekarza. Eryk i stróż wychodzą na szóste piętro. Pan Estival stwierdza tragiczny wypadek. — Może to letarg — przypuszcza. — Cicho! Mów pan cicho. Trzeba teraz uprzedzić żonę. ' — No, dobrze, niech pan idzie... Pani Estival nadbiega zdyszana. — Doktor zaraz przyjdzie... Eryk dzwoni. — Kto tam? To ty Ryszardzie? Eryk odpowiada ostrożnie poprzez drzwi: — Proszę pani, mąż, pani uległ wypadkowi. Właśnie go przyprowadziliśmy, ja Eryk Alban, sąsiad państwa i dozorca domu ze żoną... Słychać szybkie odmykanie klucza, spuszczanie zasuwki i łańcucha. Karolina z nóżkami bosymi w skromnych pantoflach domowych, z włosami w nieładzie, otulając się pospiesznie narzuconym szlafroczkiem, ukazuje się pełna niepokoju i zdumienia. Spogląda na grupę przed drzwiami i podnosi ręce do skroni. — Proszę pani wejść do środka — mówi łagodnie Eryk. — Przeniesiemy go na łóżko... Wpycha ją do ciemnego przedpokoju. Karolina bełkoce: — Czy to zemdlenie? A może ranny? — To koniec Loleczko! Umarł! — szepce Eryk. Karolina milczy. O czem myśli ? Eryk boi się, że wybuchnie płaczem... Odwraca się do towarzyszy. — Zaczekajcie chwileczkę! Biedna kobieta! Nadchodzi doktor. — Proszę wejść — rzecze Karolina. Jest ogromnie blada. Przygasła. Drży konwul-syjnie. Głos ma zmieniony. — Tam w głębi — wskazuje. — To salon. Sypialnia nieuporządkowana. Czekałam do północy... Składają zwłoki na materacu. Podnoszą story. Doktor zaczyna badanie przy pomocy dozorcy. Pani Estival żąda szeptem prześcieradeł, koszuli... — Nie da się nic zrobić — oświadcza po chwili lekarz. — Śmierć nastąpiła przed kilku godzinami. — Czy trzeba uwiadomić policję? — pyta pan Estival. Eryk zaniepokoił się. Ale odpowiedź brzmi uspakajająco. — Nie potrzeba. Śmierć nastąpiła w naturalny sposób. Lekarz zwraca się do Karoliny, która nieruchoma trzyma się na uboczu: — Czy mąż pani cierpiał na wadę serca? — Tak. Niedomykalność klapy sercowej. Miewał uczucie duszności i trwogi. Często musiał kłaść się na wznak. Mówił wtedy, że czuje, jak mu żyły wszędzie pulsują w nogach i w rękach. Chodzenie po schodach męczyło go bardzo. Po wejściu na górę często robiło mu się słabo... — Otóż to właśnie. Czekała go nagła śmierć... Lekarz dzielnicowy przyjdzie. Proszę donieść o zejściu do komisarjatu. Ja niestety nic już nie mogę... To raptowna śmierć. Nie cierpiał ani sekundy proszę pani; niech to przynajmniej będzie pociechą. — Ach, gdybym cośkolwiek słyszała, byłabym mu może pomogła! — Nie. Padł, jak rażony piorunem. Pomoc na nic by się nie zdała. Mimo całego pośpiechu byłaby pani nadbiegła zapóźno. — Biedny pan Ryszard! — jęczy pani Estival. — Słyszałam jak wracał. Przypominam sobie teraz, że głos miał trochę zachrypnięty, gdy mówił: »Cirugue« przechodząc koło okienka. — Pani jeszcze nie spała? — pyta Eryk. — A która godzina mogła być wtedy? — Najwyżej pół do jedenastej. Felicjan zgasił właśnie światło w klatce schodowej i położył się spać. Lekarz wyszedł. Pani Estival, mając już doświadczenie w podobnych wypadkach, robi porządek w pokoju i koło umarłego na łóżku. — Zauważyłam od pewnego czasu — mówi — że pan Cirugue miał jakiś cięższy chód. Stąpał z trudem, jakby miał nogi z ołowiu, dyszał głośno. — To prawda — przyznaje Karolina. — Od jakiegoś czasu czuł się gorzej. Zaniedbywał się... Nieraz przez kilka dni z rzędu nie golił się. Eryk spogląda na twarz zmarłego. Odrastająca broda otacza ją niby gęstym czarnym szronem, nie mszcząc jednak posągowej piękności rysów nieboszczyka. Pani Estival zapuściła firanki, zapaliła w głowach łóżka dwuramienny świecznik. Pokój, pełen migocących cieni, wywołuje wrażenie wiecznej nocy, niedostępnej dla ziemskiego słońca. To przedsmak grobu. Ryszard spoczywa w spokoju. Blade ręce, o długich paznokciach, leżą skrzyżowane do spoczynku, który potrwa aż do dnia, gdy na odgłos trąb niebieskich wszyscy powstaną z grobów. — Czy pani mnie potrzebuje? — Proszę pani — powtarza Eryk. — Pan Esti-val pyta się, czy jest co do załatwienia? Karolina modliła się ze spuszczonemi oczyma. — Proszę pana bardzo, panie Eryku — odrzekła — ażeby pan był łaskaw załatwić wszystkie potrzebne formalności. — Niech pan chwilkę zaczeka — rzekł Eryk do dozorcy. — Ma pan tu list do brata pana Ryszarda. Trzeba go zawiadomić. Która godzina? Pół do dziewiątej. Klaudjusz wyszedł już z domu. Niech pan weźmie dorożkę automobilową i jedzie na plac Gwiazdy. Zastanie pan pana Cirugue w pałacu sir Bur-linghama. Nie upłynęło jeszcze pięć minut od wyjścia dozorcy, gdy ktoś zadzwonił do mieszkania. — Proszę pani — rzekła stróżowa — jakiś ajent policyjny przyniósł list dla pani... — Ajent policyjny? — Tak, proszę pani. Mówił, że pilna sprawa. Młoda kobieta niecierpliwie rozdarła szarą urzędową kopertę. List doręczony przez władze bezpieczeństwa sprawia zawsze niemiłe wrażenie. Karolina zaczęła czytać przy świetle świecy. Komisarjat P. P. dzielnicy St.-Victor. Wielmożna Pani Cirugue Paryż V ul. Areny 11. Prosimy Panią udać się bezzwłocznie do komisa-rjatu policji w Nogent-sur-Marne. Sprawa: dotyczy pana Ryszarda Cirugue. Komisarz: Ardoum. — Do Nogent ? — powtórzyła Karolina. — Co to znaczy ? Nie rozumiem. To jakaś pomyłka... Co tu robić? Eryk zaglądnął jej przez ramię i przeczytał wezwanie na wpół drukowane, na wpół pisane. Nogent! Paulina Vassard! Drugie gospodarstwo Ryszarda... Co tam zaszło ? Eryk waha się chwilę. Czy powiedzieć Karolinie? Nie, nie zrobił tego za życia Ryszarda, to teraz tembardziej nie! Można atakować tylko przeciwnika, który może się bronić. Zostawmy w spokoju umarłych. Nie sztuka to być wspaniałomyślnym w podobnym wypadku! ...Jeśli dowie się czegoś — myśli — to nie ode-mnie. Ze swej strony zrobię wszystko, by jej tego oszczędzić. I głośno dodaje: — Pani teraz nie może jechać do Nogent. Powinna pani tu zostać. Ja pojadę zamiast pani. Ze względu na panią Estival patrzy przez chwilę w skupieniu na tę rzecz, która jeszcze wczoraj była kimś. Nie potrzebuje żegnać się z Karoliną; znowu utonęła w modlitwie. Rozdział IX W KTÓRYM OKAZUJE SIĘ, ŻE NIEPOKÓJ KOMINÓW BYŁ UZASADNIONY Grande Rue w Nogent. Numer 140 a. Obszerny dziedziniec, nachylony nieco ku ulicy, odgrodzony od niej piękną koronką sztachet; głąb podwórza zajmuje budynek z oszklonym portykiem. Jest to komisarjat policji państwowej w Nogent-sur-Marne. Przedpokój. Posterunkowi. — Wezwanie! — mówi Eryk. — Oto karta. Pani ta nie może przybyć, przychodzę w zastępstwie... Panie komisarzu, oto co mnie sprowadza. Proszę poinformować mnie łaskawie o celu wezwania... — Doskonale. To mój kolega z dzielnicy St.Vic-tor wysłał je. Telefonowałem doń. — Jestem przyjacielem rodziny Cirugue i jako taki przyjechałem tutaj zamiast pani Cirugue. Nie może sama dziś przybyć do Nogent, ponieważ jej mąż umarł tej nocy. — Co? — wykrzyknął zdumiony komisarz. — Pan Cirugue umarł dzisiejszej nocy! Co za dziwny zbieg okoliczności... — Dlaczego? — Panie Alban — rzekł urzędnik, przybierając poważny i współczujący wyraz twarzy. Wezwałem panią Cirugue, ażeby powiadomić ją, jak najoględniej o śmierci syna. — Syna? Jakiego syna? No, chyba, że ukrywali przedemną.. Nie, to nieprawdopodobne! Proszę pana, pani Cirugue niema syna! — A przecież... Czyżby mój sekretarz pomylił się przypadkiem? A może to pomyłka w doręczeniu? Komisarz wyjmuje z registratury jakiś papier i porównuje z wezwaniem. — Panie Alban! Czy pani Cirugue ma syna imieniem Ryszard? — Owszem! Żyje pani Cirugue która miała syna imieniem Ryszard, ale ona nie mieszka przy ulicy Areny, tylko przy ulicy Kondeusza z drugim swym synem Klaudjuszem. — A któż to jest ta pani Cirugue z ulicy Areny? — To jest żona, a raczej już wdowa po Ryszardzie Cirugue. Komisarz milczy chwilę, oniemiały ze zdziwienia, przeciera oczy: — A więc pan twierdzi, że ona wie już o śmierci męża? Dlaczegoż więc... — Oczywiście, że wie. To ja ją powiadomiłem o tem. — Ale skąd pan do licha, dowiedziałeś się o tem? — Mieszkam również przy ulicy Areny obok państwa Cirugue. Wychodząc dziś rano z domu, znalazłem w sieni zwłoki Ryszarda Cirugue. — Panie Alban! Zdaje mi się, że zaszło jakieś kolosalne nieporozumienie! Przecież zwłoki znalazł mój ajent Nr. 9, posterunkowy Leroy. — Ale gdzie, na miłość boską! — W zagłębieniu muru, na parę kroków od mieszkania pana Cirugue. — I ten posterunkowy miałby przenieść zwłoki do sieni? Nie uwiadamiając nikogo? Nie zadzwoniwszy do mieszkania? To przecież nieprawdopodobne! — Powoli, powoli panie Alban. Ciało znaleziono około północy podczas obchodzenia tego rejonu, w miejscu, gdzie ulica La Fontaine robi zakręt. Posterunkowi znali z widzenia pana Cirugue, przyniesiono go więc do mieszkania. Zwłoki zbadano jak najstaranniej. Nie znaleziono żadnych oznak gwałtu, zostawiono je więc w domu. — Ależ on mieszka w Paryżu, przy ulicy Areny! — Znaleziono przy nim — ciągnął komisarz, nie dając sobie przerwać — tę oto kartę. Proszę przeczytać. Eryk wziął bilet do ręki. Na bilecie było wydrukowane imię i nazwisko Ryszarda Cirugue, oraz zawód, bez adresu. Na odwrotnej stronie wypisano starannie niebieskim atramentem: „W razie jakiego wypadku zawiadomić panią Cirugue, zamieszkałą w Paryżu przy ulicy Areny 11". Komisarz kończy: — Pan Cirugue żył z niejaką panną Vassard. Panna Vassard, po przeczytaniu tego biletu, przypuszczała, że idzie tu o jego matkę. Nigdy nie wiedziała, że on był żonaty. Podobno cierpiał na wadę serca i obawiał się nagłego zgonu; z pewnością też tak się i stało. Ten bilet jest przecież całkiem zrozumiały. Ale czego sobie nie mogę wytłumaczyć, to tego, że pan już wiedział o zgonie i że pan sądzi... — Panie komisarzu, ja nie sądzę, ja twierdzę. Ryszard Cirugue powrócił dzisiejszej nocy około pół do jedynastej, po dość długiej nieobecności na ulicę Areny. Dziś rano około pół do ósmej znalazłem jego zwłoki w klatce schodowej, niedaleko od jego mieszkania. — To niemożliwe! — komisarz uśmiecha się trochę nieufnie. — Twierdzę, że ciało Ryszarda Cirugue — skanduje z naciskiem Eryk — znajduje się w tej chwili na ulicy Areny pod dozorem jego prawowitej żony. — Toby mnie bardzo dziwiło, panie Alban. Zachowanie komisarza zmieniło się. Załatwiwszy swoje, przestaje interesować się przybyszem, nie spuszczając go jednak z oka. Udaje obojętność, bębni palcami po stole. Wstaje: — Niech pan będzie łaskaw uwiadomić panią Cirugue zgodnie z życzeniem zmarłego. Moje zadanie spełnione... Wybaczy pan, ale jestem bardzo zajęty... — Panie komisarzu, zapewniam pana, że jestem przy zdrowych zmysłach... — Ależ nie wątpię o tem! Eryk zrozumiał, że niema co dłużej dyskutować. Skłonił się, czując zawrót głowy, dopadł swojego auta i popędził na ulicę La Fontaine. Popchnął małe drzwiczki ogrodowe. Paulina Vassard żegnała się właśnie w drzwiach z jakąś kumoszką, która zasypywała ją potokiem słów współczucia. Paulinka płakała. — Dziękuję panu za tak szybki przyjazd — rzekła do Eryka. — Dowiedział się pan od matki? Policja obiecała zawiadomić ją; bardzo byłam za to wdzięczną. — Gdzie są zwłoki? proszę mi je prędko pokazać! Drgnęła przestraszona tą nagłością. — Proszę za mną... Wchodzą na górę. Wprowadza go do ciemnego pokoju. Story spuszczone. Białe łóżko... zmarły oświecony światłem świecznika. Spoczywa spokojnie z rękoma skrzyżowanemi na różańcu. Ręce blade z długimi paznokciami. Dookoła twarzy czarny szron odrastającej brody, nie psującej jednak posągowej piękności rysów, złagodzonych śmiercią. Nadzwyczajna bladość twarzy przybrała barwę popiołu, wargi posiniały... — Ryszard! Okrzyk przerażenia Eryka wydał się Paulinie tylko okrzykiem rozpaczy. Z błędnym wzrokiem, Eryk zbliża się jak automat, przezwycięża wstręt... Policzek zimny jak u tamtego. Ciało sztywne jak u tamtego. Ale co to znaczy! Tamten? Przecież niema dwu! Jest tylko jeden: ten, którego dotyka właśnie, którego widzi! Śnił chyba. Śni jeszcze. A może zwarjo-wał!... Ha! Nikt nie umarł! Wszystko to zmora, wywołana przemęczeniem nerwów. Obudzi się u siebie na ulicy Areny z oczami utkwionemi w żar kominka. Ryszard powróci. Karolina nie będzie wdową!... Mimo osłupienia, w jakie popadł skutkiem tej strasznej tajemnicy, Eryk zdaje sobie sprawę, że jego szczęście jest w niebezpieczeństwie. Sytuacja wikła się, przestaje być jasną. Eryk widzi opóźnienia, nieporozumienia. Zanim to zdarzenie się wyjaśni, zanim rozwiąże się zagadkę, upłynie jeszcze dużo czasu... Zaczyna złorzeczyć zmarłemu, który jeszcze po śmierci krzyżuje jego najdroższe plany. A ta głupia Paulina płacze! Oszukana, kochała go, jak wszystkie inne. Wszystkie! Ach — ci brutalni samcy — którym one wszystkie się oddają! — Muszę pani powiedzieć prawdę — zaczyna zimno Eryk. — Ryszard był żonaty. Mieszkał z żoną w Paryżu przy ulicy Areny. Tam spędzał przeważną część swego życia. Przyjechałem tu na zlecenie jego żony. Chodziło mu o powiadomienie jej. — To kłamstwo! — krzyknęła Paulina przejęta spazmem trwogi. — Nie, to on panią okłamywał, zapewniam panią. — Czasami — łka Paulina, osuwając się na krzesło — czasami miałam wątpliwości..,. Te długie podróże, brak listów od niego.... — Dlaczego pani nie zapytała? Paulina podnosi zwolna głowę, patrzy przez łzy na zmarłego. — Niech pan spojrzy na niego. Pan wie dobrze, że Ryszard nie należał do tych, których można wypytywać. Rozdział X W KTÓRYM ARYTMETYKA NATRZĄSA SIĘ ZE ZDROWEGO ROZSĄDKU. Eryk wysiadł z samochodu przed mieszkaniem Karoliny, zapłacił szofera i zetknął się z Klaudjuszem, który właśnie wychodził z domu. — Ach to ty Klodziu! Dokąd idziesz? Zostań jeszcze chwilkę. — Zaraz wrócę. Chciałem tylko zatelefonować do sir James'a, aby ustnie wytłumaczyć mu swą nieobecność i prosić o zwolnienie na popołudniu. — Pójdę z tobą na pocztę. Wiesz, mam ci coś bardzo dziwacznego do opowiedzenia... Słuchaj Klodziu: twój brat... No widziałeś jego zwłoki na górze? — Przed chwilą. — Wiesz Klodeczku... są dwa trupy twojego brata! — Wiem o tem. — Doniesiono ci już? — Nie, ale podczas mej nieobecności na górze Lola dostała telegram. Masz, czytaj. Biedaczka jest jak zwarjowana. Ja sam zresztą nic nie rozumiem. A tobie co? Eryk przystanął na środku chodnika i odsunąwszy kapelusz w tył, tarł sobie ręką czoło. Przeglądał telegram, który podał mu Klaudjusz... Czytał parę razy z kolei, nie wierząc własnym oczom. Nie mógł nic jednak więcej wyczytać nad to, co wyczytał pierwszym razem... Ale to było straszne: Pani Cirugue Paryż, ul. Areny 11. Dijon — 675 — 3015 — 810 Dzisiejszej nocy zamordowano haniebnie w naszym domu Ryszarda Cirugue. Jutro autopsja. Oczekujemy przyjazdu. Łączymy wyrazy współczucia. Petitot. — Dijon! — wykrzyknął Eryk. — Zamordowany! Autopsja! — Tak, to jasne! Ale to niesłychana rzecz! Dla-czegoż jednak dziwisz się tak, skoro wiedziałeś o tem? — No, bo... bo... Klodziu, błagam cię, nie zwodź mnie. Dowiedź mi, że nie śpię, że nie zwarjowałem. Zrób coś, wymyśl coś, aby mi udowodnić... Klaudjusz ujął go pod ramię i poszli dalej. — Słuchaj Eryku, nie spisz, widzisz jasno, chodzisz. Żyjesz. A przecież musimy obaj przypuścić rzecz nie do pojęcia, że tu w Paryżu znajdują się jedne zwłoki Ryszarda a drugie w Dijon. Eryk zatrzymał się. — W Nogent-sur-Marne znajdują się trzecie zwłoki Ryszarda i o nich to mówiłem na początku. Teraz Klaudjusz zdumiał się, jeżeli słowem »zdu-mienie« można wyrazić szalony przestrach człowieka, który przekonany, że spadł na dno absurdu, czuje, że leci jeszcze głębiej. Eryk opowiedział mu swoją pierwszą bytność w Nogent, odkrycie drugiego mieszkania, wreszcie zdarzenia ostatniego dnia od chwili znalezienia zwłok Ryszarda. Klaudjusz słuchał ze zmarszczonem czołem. Zaznaczył tylko: że i on przy przeglądaniu portfelu zmarłego Ryszarda znalazł bilet identyczny z biletem znalezionym w Nogent: „W razie jakiego wypadku uwiadomić panią Cirugue, zamieszkałą w Paryżu, przy ulicy Areny 11". Pozatem nie znalazł w kieszeniach zmarłego nic podejrzanego. Ryszard umarł prawdopodobnie tak, jak powinien był umrzeć, mówiąc językiem lekarzy. — Czy zwierzyłeś się ze wszystkiem sir Ja-mes'owi? — zapytał Eryk, gdy Klaudjusz wyszedł z budki telefonicznej. — Nie! sądzę, że do poniedziałku wszystko się wyjaśni. Wszystko, co się dzieje na świecie, podlega niezmiennym prawom i wszystko można wyjaśnić. Sądzę więc, że i tę zagadkę prędko rozwiążemy. — Któż to był ten Petitot, co nadał telegram z Dijon? — Jest to małżeństwo, mają w Dijon sklep jubilerski. Ryszard był z nimi w bardzo przyjaznych stosunkach. Zajeżdżał do nich zawsze w gościnę. — A więc twoja bratowa czytała ten telegram? Wie już o istnieniu drugich zwłok? — Tak, matka wie również. — Cóż one na to? Klaudjusz nie odpowiadając wprost, dodał ponuro: — Twoja siostra jest także na górze. — Kto? — Maksencja. Przyszła zaraz rano, ażeby zasięgnąć u ciebie jakichś informacji dla ojca... Telegramu z Dijon jeszcze nie było wtedy... — Co tobie Klodziu? Dlaczego płaczesz? — To przejdzie. Wybacz. Ale słuchaj oto Eryku: kiedy przyszedłem na ulicę Areny, Lola ubierała się.;. Zobaczyłem wtedy, jak Maksencja... płakała... przy zwłokach brata... Zrozumiałem na ten widok, dlaczego nie chciała mnie. Ryszard owładnął nią od chwili, kiedy poznała go w dzień naszych zaręczyn! — Biedaku!... A czy Maksencja spostrzegła, że odgadłeś jej uczucia? — Jedno spojrzenie wystarczyło. Zrozumieliśmy się wzajemnie. — I... kochasz ją jeszcze nadal? — Tak jest, kocham i lituję się nad nią. — Skoro Ryszard umarł, możesz mieć nadzieję. Stanowił przeszkodę dla ciebie, która usunęła się teraz. — A ty Eryku — zapytał Klaudjusz ze smutnym uśmiechem. — Zdaje mi się, że również masz nadzieję na coś po śmierci Ryszarda? Kiedy weszli do mieszkania, Karolina, Maksencja i pani Cirugue siedziały w skromnej jadalni rozmawiając półgłosem. — Mamo — rzekł Klaudjusz, gładząc szorstką jej rękę. - Pozwól, że ci zadam jedno pytanie. Sądzę jednak, że muszę je postawić. Powiedz otwarcie, czy podczas urodzin Ryszarda nie zaszło nic takiego, coby z tych lub owych powodów trzeba było ukrywać ? — Nie... absolutnie nie! — odparła p. Cirugue. — Czy tylko jedno dziecko przyszło wtedy na świat ? — Cóż to za pytanie Klodziu! — Czy jesteś tego pewną? Czy przez cały czas byłaś przytomna ? . — Bezwarunkowo tak, Klodziu. I przysięgam ci, że w całem mera życiu powiłam tylko dwóch synów: Ryszarda — i ciebie w dwanaście lat później. — Dobrze, dobrze już mamo, uspokój się. Trzeba więc — rzekł do siebie — porzucić koncepcję trzech bliźniaków... — Trzech bliźniaków ? — wykrzyknęła Karolina. — Trzech? — powtórzyła matka. Eryk podał Karolinie list, który pisał ośm dni temu wieczorem po wizycie na ulicy La Fontaine. — Proszę to przeczytać... W kwadrans później obie kobiety wiedziały już wszystko o potrójnej śmierci Ryszarda Cirugue, jak również o dwu jego mieszkaniach i o podwójnem życiu. — Niech Bóg zlituje się nad nami! — wzdychała pani Cirugue. Karolina przygnębiona siedziała bez ruchu. Tajemnica unosiła się nad ich głowami, jak całun burzliwej nocy nad strwożoną ziemią. Znali pewne szczegóły i nie rozumieli ich. Zaszedł niesłychany fakt, podobny do cudu. Co to było? Czy to potworny wybryk przyrody? Czy to cud wiedzy? A może oba naraz? Nic nie było przykrzejszego, jak świadomość tej nieprawdopodobnej rzeczywistości. Pragnęli szybkiego śledztwa, ażeby dojść prawdy, któraby przy-niosła im ukojenie. Zdenerwowani w najwyższym stopniu, czekali z gorączkową niecierpliwością na wyjaśnienie. Eryk spragniony bardziej szczęścia, jak wyjaśnienia, widział jednak ku swej rozpaczy, jak Karolina pod wpływem dobrze mu już znanego uprzednio uczucia trwogi, odsuwała się od niego. Pani Cirugue matka potęgowała jeszcze tę trwogę swojem opowiadaniem; zdenerwowana staruszka zaczęła wyliczać dziwactwa zmarłego syna i swoje zmartwienia z powodu tychże dziwactw. »To był oryginał, melancholik, mizantrop, raz tylko widziała jak się śmiał. Było to podczas owego śniadania na Nowy Rok... Dlaczego był wtedy taki wesoły i zadowolony ?«. — Trzeba działać — rzekł Klaudjusz. Musimy podzielić zajęcie między siebie. Eryku, kto z nas pojedzie do Dijon? — Jeżeli chcesz, mogę pojechać. — Dobrze. Ja biorę na siebie powiadomienie policji (bo to jest konieczne) i napiszę doniesienie o zejściu do ksiąg stanu cywilnego. — Jak je zrobisz? — Tylko w jednym egzemplarzu, tu, w Paryżu. W Nogent i Dijon zapewne już jest zrobione. Niech sobie gryzipiórki łamią potem głowy. Lolu, czy masz rozkład jazdy kolei południowych? Znaleziono rozkład jazdy w biurku Ryszarda. Kartka »Paryż—Dijon« była założoną. Eryk przeglądnął spis pociągów. — Mam w południe pociąg pospieszny. Będę na miejscu o czwartej pięćdziesiąt popołudniu. — Dobrze. Przygotuj się do drogi. Co do mnie, pójdę do magistratu i po drodze nadam depeszę do państwa Petitot. Eryk spojrzał na Karolinę, ale ta odwróciła oczy. Wiedzieli, jak wszyscy zresztą, że warjaci uważają się za zdrowych na umyśle. Jedynie świadomość, że są warjatami, wstrzymywała ich od uwierzenia, że nimi być mogli. Rozdział XI KTÓRY JEST HISTORJĄ WYJAZDU I POWROTU, POZBAWIONĄ BANALNOŚCI — Czy pan Eryk Alban? — Czy pan Petitot? — Mam honor panie, mam honor. Bardzo mi miło. Eryk wychodził z dworca. Mały krępy człowieczek, z zadartym nosem, z figlarnie rozdartemi nozdrzami zbliżył się doń. W inteligentnych oczach prze-błyskiwała wrodzona wesołość. Włosy, prawie że białe, podnosiły jeszcze bardziej młody wygląd twarzy. — Mieszkamy niedaleko proszę pana. Żona oczekuje nas. Będzie się bardzo cieszyć... Wykręcił się na palcach, podskoczył i ugrze-cznionym gestem wskazał kierunek drogi. — Muszę panu odrazu powiedzieć, że prokurator Rzeczypospolitej oczekuje pana o godzinie 6-tej w Pałacu Sprawiedliwości. Co za wypadek! Nie możemy jeszcze przyjść do siebie. Niezmiernie się cieszę z pańskiego przyjazdu. A pani Cirugue? Czy bardzo dotknęło ją to nieszczęście? Ciało jest w kostnicy. Pokój, w którym popełniono zbrodnię, został opieczętowany. Biedny Cirugue! To nasz dawny przyjaciel, jeszcze z czasów, gdy miałem sklep. Przyjeż-dżał jednak coraz rzadziej. To też, gdyśmy dostali wczoraj depeszę od niego, ucieszyliśmy się z żoną oboje bardzo. — A więc Ryszard zapowiedział swój przyjazd? Ma pan ten telegram? — Już go nie mam. Zabrały go władze sądowe. Wszystko wzięli: ubranie, walizkę, skrzynię. — A czy pamięta pan treść depeszy? — Oczywiście: »Przejeżdżam sobota przez Di/on. Przyjazd trzecia pięćdziesiątcztery w nocy. Serdeczności, Cirague«. — A,skąd nadano depeszę? — Z Paryża. — O której godzinie? — O dziesiątej rano. — A więc Ryszard przyjechał z Paryża. — Oczywista... — rzekł pan Petitot, zdziwiony uwagą. — Ale jesteśmy oto na miejscu panie Alban. Oto moja chałupka. Ładna, do ? I mimo to popełniono tu zbrodnię. Patrz pan: To okno... Była to milutka, skromna, mieszczańska willa, która dziwnie przypominała żywe, wesołe usposobienie swego właściciela. Wąziutki ogródek oddzielał od chodnika jasną fasadę, ujętą cegłami; między chodnikiem, a tym skrawkiem ziemi, zasadzonym krzewami różanemi, owiniętemi w słomę, wznosiło się na wysokość stołu podmurowanie, zakończone lekką, żelazną kratą. — Furtka do ogrodu nie jest nigdy zamkniętą na klucz —. rzekł pan Petitot, popychając ją. — Trzeba to wziąć pod uwagę. Proszę, niech pan wejdzie. Eryk zbliżył się do okna parterowego, wskazanego przez pana Petitot. Zielone, drewniane okien-nice były zamknięte. Przy jednej z nich brakowało dwu listew, usuniętych niedawno, jak to wskazywały całkiem świeże wycięcia. Dwie wstążki płócienne uło-żone na krzyż na klamce i umocnione pieczęciami z ciemnego laku, tworzyły jakby literę X zamykającą okno. — Tędy wszedł zbrodniarz — objaśniał były jubiler. — Ledwo, że można przesunąć rękę przez ten otwór; otworzył dolną klamkę potem wyciął w szybie kwadrat djamentem, przytrzymując szybę kitem; potem otworzył w ten sam sposób klamkę okienną i oto włamanie gotowe!... Nie potrzeba dodawać, że w tym pokoju spał Cirugue — jest to pokój, który zajmował zawsze, zajeżdżając do nas. — Nie widać żadnych śladów — rzekł Eryk, patrząc na ziemię. — Ależ proszę pana! Mamy już przeszło tydzień mróz 8 stopni. Skądże więc ślady! We drzwiach wchodowych pan Petitot puścił gościa przodem i zawołał: — Pani Petitot! Nadbiegła z pośpiechem dobrej kupcowej, która stara się przyjąć klienta jak najuprzejmiej. Pani Petitot okazywała znacznie większe wzruszenie, niż mąż. Ten tymczasem wskazał w przedpokoju drzwi opieczętowane również przez władze sądowe. — Oto drzwi do pokoju, w którym popełniono morderstwo — rzekł. — Nie można tam wejść teraz? — Nie można. Ale tam niema nic interesującego. Tak czy tak, dużo nie znaleziono. Ale chodźmy dalej. Lepiej będzie się gawędzić przy butelce Cortou... — Proszę przejść do jadalni — rzekła pani Petitot. — Wybaczy pan, że przyjmujemy tak skromnie. Eryk, jakkolwiek niegłodny, usiadł przy stole. — Tak więc Ryszard Cirugue przyjechał dziś w nocy o trzeciej pięćdziesiątcztery z Paryża. Był pan na dworcu? — Byliśmy oboje. Żona nie chciała zostać w domu. — Muszę zauważyć — przerwała pani Petitot — że odwiedziny pana Cirugue sprawiły mi wielką przyjemność. Proszę pomyśleć: dawniej przyjeżdżał co kwartał, ostatnio jednak nie pokazał się pół roku przeszło. — W ciągu ostatnich dwu lat był u nas za-ledwo trzy razy. Eryk zapamiętał sobie: »w ciągu dwu lat«. Ten czasokres był mu już znany. — A czy przy jego przyjeździe nie zaszły jakieś uderzające, wyjątkowe okoliczności? — Nie — odparł pan Petitot, napełniając na nowo kieliszki. — Cirugue wyglądał zmęczony, jak zwykle zresztą. Był jednak bledszy, miał obrzęki pod oczyma i zapadnięte policzki. — Był bardzo zaniedbany — dorzuciła żona. — Brodę miał nieogoloną od jakich dwu, trzech dni. — O tej porze niema już numerowych, ani dorożek na dworcu — ciągnął pan Petitot. Wziąłem jego walizkę. Cirugue niósł sam swój kufer. Był to człowiek niesłychanie skrupulatny i dokładny, znał go pan przecież. A jednak lepiejby był zrobił, gdyby był zostawił kufer w przechowalni na dworcu. — Dlaczego ? — A prawda, pan nic nie wie! Otóż morder-stwo popełniono w celach rabunkowych. Skradziono zawartość kufra i pieniądze, które miał przy sobie, w portfelu bowiem nic nie znaleziono. — Ach tak! A cóż było w kufrze? — Wyroby złotnicze. Przypominam sobie jeszcze, jak go namawiałem, aby pozostawił kufer w przechowalni. Kufer bowiem był bardzo ciężki, a on zmęczony nocną podróżą. — Jedno pytanie, proszę pana, chociaż przewiduję z góry odpowiedź: czy Cirugue woził zawsze ze sobą wzory? — Różnie bywało. Czasem przyjeżdżał z kilku kuframi. Czasem miał przy sobie tylko albumy z fo-tografjami wzorów. Wszyscy ajenci tak robią. — Tak też przypuszczałem. — Otóż — ciągnął pan Petitot — doszliśmy do domu. Cirugue rozgościł się w pokoju dlań przeznaczonym. Kufer postawił między oknem a kominkiem i pożegnał się z nami, nie chcąc nic jeść, ani pić. — Był bardzo zmęczony — dodała pani Petitot. Nic dziwnego, czwarta rano. — Poszliśmy ze żoną spać. Zasnęliśmy. Dziś rano o pół do ósmej zastaliśmy Ryszarda Cirugue nieżywego, leżącego W nogach łóżka. — Odzie znajduje się sypialnia państwa? — Na pierwszem piętrze od tyłu, nie chcemy bowiem słuchać rannych hałasów na ulicy. — I nic państwo nie słyszeli w nocy? — Nic. Żona wstała o siódmej rano. Zrobiła kawę. Zaniosłem śniadanie do pokoju naszego gościa. Cirugue siedział skulony w nogach łóżka, w koszuli nocnej. Pościel była zruszana, leżał więc w łóżku. Pokój w nieładzie, okiennice otwarte. Zimno było przejmujące. Ubranie i bielizna porozrzucane. Waliza otwarta, kufer wreszcie rozbity i próżny. — Na ziemi — dodała pani Petitot — znaleziono kit i nóż, którym posługiwał się włamywacz. — Ale jak go zamordowano?- zapytał Eryk. Pan Petitot mrugnął okiem i rzekł powoli: — Nie można wiedzieć! Jutrzejsza sekcja wykaże. Ale pomyśl pan, ani śladu jakiegoś gwałtu lub uduszenia. — Natychmiast zawezwaliśmy policję — rzekła pani Petitot. — Wysłaliśmy też zaraz telegram. Znaleźliśmy bowiem w portfelu bilet z napisem: »W razie jakiego wypadku powiadomić panią Cirugue, zamieszkałą w Paryżu, przy ulicy Areny 11. — Czy bilet był napisany atramentem niebieskim? — Nie, czerwonym, pamiętam doskonale — odparła pani Petitot. — Wiedzieliśmy o tym bilecie. Pan Cirugue był. przekonany, iż umrze nagle z powodu swojej choroby serca... — A skądże pan wie, że nie umarł na serce ? zapytał Eryk. — A więc przypuszcza pan, że zbieg wypadków?... — zapytał pan Petitot. — Zbieg wypadków razem z kradzieżą? — Nie: gwałtowne wzruszenie. Przestrach na widok złodzieja, czy złodzieji — nagła śmierć skutkiem wzruszenia. — Ryszard Cirugue i przestrach! — rzekła wątpiąco pani Petitot. — Trudno sobie to wyobrazić... Eryk popatrzył na zegarek. — Czas upływa — wtrącił pan Petitot. — Odprowadzę pana do sądu. Zje pan obiad u nas, nieprawdaż ? Żałuję bardzo, że nie mogę panu ofiarować noclegu. Ale Eryk liczył na to, że będzie mógł jeszcze tej samej nocy wrócić do Paryża. Przyjąwszy zaproszenie na obiad, jął się zastanawiać nad tem, czy ma opowiedzieć gospodarzom o istnieniu trzech trupów Ryszarda... Zamilkł, przerażony sam świadomością tego cudu. Prokurator Rzeczypospolitej przy trybunale w Di-jon, przyjął go natychmiast. — Znaleźliśmy się wobec niezwykłego faktu — mówił urzędnik. — Zaszło coś tak dziwnego, że ledwie śmiem myśleć o tem. Przedewszystkiem musimy zachować milczenie i dyskrecję, gdyż inaczej możemy się narazić na ośmieszenie. — Widzę — odparł Eryk — że już pan wie o tem, co zaszło w Paryżu i Nogent? — Tak. Dostałem długi, szyfrowany telegram. Z trybunału departamentu Sekwany otrzymałem polecenie, ażeby wysłać zaraz do Paryża ciało, znalezione dziś rano u państwa Petitot. Sekcja odbędzie się w Paryżu. Jestem z tego zadowolony. Spojrzał nagle badawczo na Eryka. — Panie Alban, pan widział tamte dwa trupy. Co pan o tem myśli ? Czy podobieństwo jest rzeczywiście tak uderzające, jak mi doniesiono? — Ależ tak! — zawołał Eryk. — Rzecz nie do pomyślenia. Nie wiem' jednak, czy podobieństwo dotyczy także trzecich zwłok tutaj znalezionych. — Chodźmy do kostnicy — rzekł prokurator. — Kazałem wstrzymać włożenie zwłok do trumny, aż do przybycia pana. Jestem bardzo ciekawy... Wyciągnięte na stole łupkowym, w lodowatej kostnicy spoczywało ciało Ryszarda Cirugue w koszuli, z rękoma ułożonemi wzdłuż, ciała. Pięści były zaciśnięte. Pominąwszy ten szczegół, Eryk stwierdził, że był to tensam zmarły, którego widział rano, spoczywającego podobnie, na dwu łóżkach, na ul. Areny w Paryżu i na ulicy La Fontaine w Nogent. Eryk nachyliwszy się, badał uważnie zmarszczki twarzy,czarną obwódkę brody... Jednakże nie odkrył nic nowego, podobnie jak i u tamtych zwłok. Wy- starczyła sama śmierć naturalni, ażeby wywołać zapadnięcie się policzków i nosa, co można było przy- pisać długiemu i gwałtownemu nałożeniu maski duszącej Prokurator wprowadził go do sąsiedniego po- koju przeziębionego, w którym złożono rzeczy dowodowe. Walizka Ryszarda Cirugue nie zawierała nic interesującego; Kufer był podobny do wielu innych, używanych przez ajentów handlowych: był to kufer . wielkich rozmiarów, czarny, okuty miedzią. Wszystkie trzy zamki wyłamane; wnętrze było wysłane materją bajową. Kufer ten, wypełniony wyrobami jubilerskiemi stanowił niewątpliwie silną przynętę. Eryk poznał zarzutkę Ryszarda. Był to gruby płaszcz z rudawej, kudłatej materji. Ryszard miał tę zarzutkę na sobie w czasie spotkania na dancingu w Nogent. »Tam do licha! — pomyślał literat. — Trzeba to sobie zapamiętać. Podobnie zwrócił jego uwagę kapelusz filcowy. Eryk widywał w tym kapeluszu Ryszarda w Paryżu, kiedy znał tylko jednego Ryszarda... Ubrania nie przypominał sobie dokładnie. Krawatka była nowa, pozatem bielizna i drobiazgi toaletowe, które zabiera się ze sobą w krótką podróż. Zegarek, szpilka do krawatki i pieniądze zniknęły naturalnie. Włamywacze pozostawili tylko swoje narzędzia i rzeczy bezwartościowe. — Śledząc uważnie tok śledztwa — rzekł prokurator — zobaczy pan, w jakim kłopocie może zna-leść się niekiedy sędzia śledczy. Cieszę się niesłychanie, że zwolniono mnie z prowadzenia tej sprawy. Rozdział XII NA KTÓREGO OKREŚLENIE AUTORZY NIE UMIEJĄ ZNALEŹĆ SŁÓW, Z POWODU ZBYTNIEGO WZRUSZENIA. Pociąg, wiozący z powrotem Eryka i trzecie zwłoki Ryszarda Cirugue, wjechał wczesnym rankiem do hali dworca ljońskiego. Upłynęło więc dwadzieścia cztery godzin od chwili, gdy adorator Karoliny znalazł w klatce schodowej zwłoki dziwacznego człowieka, który krzyżował jego plany. Mimo tak wczesnej godziny, kilkunastu reporterów dowiedziawszy się niewiadomo skąd, że wraca rano z Dijon, oczekiwało go, zaczaiwszy się u stróża przy ulicy Areny. Eryk wyprosił ich grzecznie za drzwi. Wkrótce potem zastał u swej sąsiadki Klaudjusza i pannę Olgę Chaumelier, kuzynkę Karoliny. — No, cóż słychać? — zapytał Klaudjusz. Eryk opowiedział przebieg swej podróży. Przygniatał go smutek więcej jeszcze jak zmęczenie. Karolina nie przyjęła go tak radośnie, jak się spodziewał. Oczekiwał serdecznego uścisku ręki, któryby podziałał krzepiąco na serce. Młoda kobieta jednak podała mu rękę spokojnie, bez uścisku. Odwracała oczy, jakgdyby chciała ukryć jakąś tajemną myśl; domyślał się, co było przyczyną jej obawy... Był w głębokiej żałobie. Cień Ryszarda zdawał się uparcie ją przytłaczać, — Podczas twej nieobecności — rzekł Klaudjusz, robiono tu dalsze poszukiwania. Dopiero pod wieczór przyjechała karetka po zwłoki. Jesteśmy wszyscy wezwani dziś na drugą popołudniu do Instytutu me-dyczno-sądowego celem rozpoznania trzech zwłok. — Dobrze. Pójdę również — odparł Eryk. — Bądźcie jednak rzeczywiście przygotowani na przerażający widok. Dotychczas ja jedynie widziałem wszystkie zwłoki. Podobieństwo jest szalone, fantastyczne wprost!. — Ody zobaczysz je leżące obok siebie, wtedy wystąpią bezwarunkowo różnice. — Dlaczego »bezwarunkowo« ? — Ponieważ trzej ludzie nie mogą być we wszystkich szczegółach podobni do siebie. — Trzej ludzie, istotnie, ale... — Daj pokój. Przypuszczać coś innego byłoby szaleństwem. Trzej mężczyźni, posiadający sekret wzajemnego upodabniania się, prowadzili wspólne życie, a może nawet byli wspólnikami zbrodni. Jednego z tych sobowtórów zabito. Dlaczego jego śmierć pociągnęła za sobą zgon dwu innych ? Jest to zapewne zjawisko telepatyczne; które wyjaśni się przez ogólne rozwiązanie tego nieprawdopodobnego podobieństwa. Drugie pytanie: który z nich był nam bratem? Kto są dwaj inni mężczyźni? — Trzech mężczyzn? — wykrzyknęła przerażona Karolina. — Klaudjuszu, ty w to wierzysz?—Trzech mężczyzn, którzy mogli zajmować wzajemnie swoje miejsca tak, że nikt tego nie dostrzegał ? Tyle zgrozy było we wzroku młodej kobiety, że Eryk zawołał z zapałem: — Ależ nie Klodziu, nie mogli umrzeć wszyscy trzej z powodu śmierci jednego. Śmierć wszystkich trzech musiałaby nastąpić w tejsamej godzinie... — Niekoniecznie. — ...Tymczasem — ciągnął Eryk, nie wdając się w dyskusję — popełniono morderstwo w Dijon między czwartą a siódmą rano. Natomiast śmierć Ryszarda w klatce schodowej przy ulicy Areny nastąpiła około wpół do Jedenastej... — A jeżeli Ryszard, chory, zmęczony, zdener-wowany, wróciwszy o wpół do jedenastej, przeszedłszy obok okienka dozorcy o wpół do jedenastej (o ile naturalnie stróżowa nie myli się co do godziny), jeśli powtarzam, Ryszard potrafił wyjść na szóste piętro naprzykład dopiero koło piątej rano? — No, ale zwłoki w Nogent znaleziono o północy. — To prawda — rzekł Klaudjusz — jednakowoż twój zarzut nie narusza wcale hipotezy trzech mężczyzn. Zresztą, jakież inne przypuszczenie... Urwał nagle. Eryk zwrócił mu uwagę mrugnięciem oczu na osłupiałą Karolinę; Klaudjusz zrozumiał jaką zniewagą dla niej było samo przypuszczenie, które wydawało mu się wtedy jedynie możliwem. Eryk tymczasem myślał o Maksencji. Myślał o niej od chwili, kiedy Klaudjusz opowiedział mu o smutnej tajemnicy młodej dziewczyny; zdumienie, wywołane przez niespodzianą wiadomość, mieszało się podczas długiej podróży koleją z jego własnym niepokojem i wzruszeniem. Tak więc Eryk idąc za wewnętrznym impulsem, udał się na ulicę Bonapartego, aby widzieć się z Ma-ksencją i pomówić z nią, o ile możności, serdecznie. Zastał ją czytającą w swym pokoju. Na stole leżało kilkanaście nowych książek. Były to wszystkie dzieła spirytystyczne. Książka, którą odłożyła przy wejściu brata, nosiła tytuł: »Rupert żyje!« i była dzie-łem angielskiego autora. Eryk zaczął przeglądać książki ze swobodą, której starał się nadać wyraz dobroduszności i pogody. — Ho, ho! — zawołał. — Okultyzm odchodzi, jak widzę, moja maleńka Maks! Zaświaty, życie pozagrobowe, reinkarnacja!... Nie, zajmuje cię to całkiem serjo ? — Nie żartuj Eryku. Jeżeliby życie pozagrobowe miało być tylko pustem pojęciem, jeżelibym nie miała przekonania, że dusza Ryszarda żyje nadal na tamtym świecie i że będę mogła porozumiewać się z nią — z Ryszardem, wolnym od wszystkich ziemskich więzów, od wszystkich obowiązków społecznych, z Ryszardem, oswobodzonym od żony, należącym całkiem do mnie — jeżelibym nie miała tej nadzieji, tej wiary, byłabym najnieszczęśliwszą kobietą na świecje. — Gratuluję ci — rzekł Eryk szyderczo. — A tymczasem widzisz, wierzę, mam nadzieję, kocham, pełna radości, nie zatrutej zazdrością. — No, to wszystko składa się doskonale! — Śmiej się, jeśli ci to sprawia przyjemność. Ja wierzę. Czuję się szczęśliwą. — Jesteś poprostu chwilowo zaślepioną. Bądźże rozsądną siostrzyczką. — Los zrządził, że Ryszard, którego kochałaś, nie mając do tego prawa, umarł. Myśl więc raczej o Klaudjuszu... Śmierć Ryszarda to znak niebios, że miłość twoja była grzeszną. — Grzeszną? Nigdy nie popełniłam żadnego czynu, któryby mi można zarzucić! — Oho! — zawołał Eryk. — Kochałam. To wszystko. Kocham ciągle. Wymieniliśmy zaledwie parę listów. — A więc przecież? — O, nie myśl, że to były jakieś czułostkowe listy. Były to listy pełne świętych przysiąg. —Wyzdrowiejesz z tego siostrzyczko. Będziesz inaczej patrzeć na Klodzia. Znajdziesz w nim niektóre właściwości Ryszarda,. a pozatern wiele zalet. — Klaudjusz wobec Ryszarda jest jak księżyc wobec słońca. — Którego Ryszarda ? Wróciłem właśnie z Dijon. Są naprawdę trzy ciała podobne. Żyło więc równocześnie trzech Ryszardów Cirugue. — Kochałam tylko jednego. Jeżeli kto zna tajemnicę, to tylko on. A jeśli ma, to mi ją powie. Te książki dają mi pewność. Eryk zrozumiał, że siostra znajduje się w kolo-salnem rozdrażnieniu nerwowem, z którem niebezpiecznie byłoby walczyć. Chciał więc zmienić temat rozmowy, gdy wszedł ojciec. — Zjesz z nami śniadanie ? — Bardzo chętnie, proszę was jednak, każcie podać punktualnie o dwunastej. Muszę być o drugiej w Instytucie medyczno-sądowym. — Poco ? — Maksencja podniosła gwałtownie głowę. — Dzisiaj ma nastąpić agnoskowanie potrójnych zwłok przed sekcją. — Pójdę z tobą — rzekła Maksencja. — Pod jakim pozorem? Nie należysz do rodziny. Nie brałaś tak, jak ja, udziału w wypadkach... Nie wpuszczą cię... Daj pokój, proszę cię... Jakbyś się tłumaczyła? Co ludzie powiedzą? — Powiedzą, że interesuję się sprawami mego przyjaciela Klaudjusza Cirugue — odparła Maksencja. I dodała, patrząc z boku na Eryka, na wpół szyderczo, na wpół groźnie: — a potem powiedzą, że współ-czuję z moją przyszłą bratową! Eryk zaczerwieniony, próbował jeszcze protestować: —Ale jakże tam wejdziesz? — Ojciec pójdzie ze mną. — Nieprawdaż ojczulku? — Zaprowadzisz mnie do Instytutu medycz-no-sądowego? Nie odmówią chyba tobie, dawnemu prefektowi policji? — Tegoby jeszcze brakowało! — wyjąkał pan Alban... Dawno już chciałem... zwiedzić Instytut. Zdaje się, że... to jest rzecz... zakład wzorowo urządzony. Za moich czasów hm! Paryż miał tylko starą Morgę na bulwarze Archeveche! Hm! hm! z tyłu za tego... za Notre Dame... Nie ładny, nędzny.. W środku obrzydliwe urządzenie. Ale teraz... pałac! Jestem bardzo ciekaw. Miałaś dobry pomysł, moja mała! Kto nie widział dawnej, ponurej Morgi, ten niema pojęcia, jak wielką jest różnica między nią a Instytutem rnedyczno - sądowym Uniwersytetu paryskiego, który obecnie spełnia jej zadanie. Omach ten wznosi się na brzegu Sekwany, obok mostu Austerlitz w miejscu, gdzie zbiegają się linje kolei podziemnych. Piękne otoczenie! Pan Alban, Eryk i Maksencja nie wierzyli własnym oczom. Poprzez szerokie, łukowe okna kurytarza, prowadzącego do kancelarji, ujrzeli wewnętrzne podwórze, zbudowane stylowo w kształcie rzymskiego atrium. Duch starożytności zdawał się napełniać całość. Zarządca przyjął ich w swem biurze. Zastali już tam Klaudjusza i sir James'aBurlingham'a. Wchodząc do Instytutu zauważyli jego wytworną limuzynę z uwięzioną wewnątrz Fly, która wyła i szczekała naprze-mian. Chwilę później nadeszła Karolina w głębokiej żałobie, w towarzystwie jakiegoś, strasznie uroczystego jegomościa, poruszającego się sztywno, jakby kij połknął: był to jej stryj, starszy dependent notarjalny, Chaumelier. — Czy państwo już jesteście w komplecie ? — zapytał zarządca, zwracając się przez szacunek do pana Alban. — W takim razie proszę za mną. W kurytarzu jasnym, jak wogóle cały budynek otworzył drzwi na lewo. — Proszę wejść. Oto, »sala agnoskowania«. Jasno, biało i pusto. Światło bije od jasno lakierowanych ścian. Dwie ławki drewniane. Naprzeciw olbrzymie okno, przez które wpadało szeroką falą powietrze. Na prawo wielka szyba zwierciadlana bez polewy, przejrzysta jak ściany akwarjum, oddzielona od reszty sali przegrodą, zajmowała trzecią część szerokości przegrody, część najbardziej w kąt zasuniętą. Przez tę to szybę spoziera się na tamten świat. Na zaproszenie zarządcy wszyscy zbliżyli się do szyby. W ostatniej chwili dopiero wydobyto zwłoki, z głębokich przegród zaryglowanych, w których konserwuje je sztuczne zimno. Dwa ciała znajdowały się już przed szybą, na niskich, trzykołowych wózkach, przykryte zupełnie białymi całunami. Sala z drugiej strony szyby, sala śmierci, była zupełnie podobną do sali pierwszej. Możnaby sądzić, że szyba jest lustrem, gdyby nie zwłoki ustawione w miejscu, gdzieby powinno się znajdować odbicie ośmiu widzów, i gdyby nie klatka windy, wznosząca swą żelazną konstrukcję w prawym kącie sali. Służący w białej bluzie stał przy drzwiczkach windy. Rozległ się głuchy szmer maszyny. Ukazał się trzeci wózek. Winda zwiozła z królestwa cieniów trzecie zwłoki Ryszarda Cirugue. Leżały teraz w jednej linji obok siebie twarzą do obecnych, zakryte jeszcze całunami, opatrzone napisami: Nr. 3117, Nr. 3117 bis. Nr 3117 ter. Żaden nóż nie dotknął ich jeszcze. Władze sądowe chciały, by rozpoznanie nastąpiło w jak najlepszych warunkach. Zważono je tylko, zmierzono i sfotografowano. Waga była ta sama, ten sam wzrost, te same wymiary, na miligram, na milimetr prawie. Służący trzema szybkiemi ruchami odrzucił trzy całuny na trzy piersi i przekręcił kontakt. Zajaśniało oślepiające światło, od którego białe ściany sali zalśniły, niby lodowce od blasku jutrzenki. Karolina drżała tak mocno, że słychać było to drżenie wśród wzruszającego milczenia. Wszyscy wstrzymali oddech i trwali w skupieniu. Trzy ciała zdawały się trzema podobiznami tego samego ciała, jakby wyjętymi z jakiegoś zwierciadła i następnie utrwalonymi. Wzrok osłupiały błądził od jednego do drugiego, szukając gorączkowo jakiejkolwiek, choćby najmniejszej różnicy. — Ta niezgolona broda — myślał Klaudjusz. — Czyż nie jest to dowodem, że wszystkie trzy sobowtóry czyniły wszystko, ażeby zaakcentować to podobieństwo w najdrobniejszym nawet szczególe ? Czyż nie dowodzi to wspólnego ich życia? — Czyliż mogłoby się znaleść — zauważył półgłosem sir James — trzy dusze tak dalece identyczne, by na trzech obliczach mogły wyryć najdokładniej te same stygmaty? — A może jedna tylko dusza? — poddał Eryk dla uspokojenia Karoliny. — Jedna dusza w trzech ciałach ? — Bóg tego nie chciał — rzekł sir James — Trójca jest tylko Jego przywilejem. Widok ten jednak napełnia mnie zdumieniem i zgrozą. Do czego zmierzał Stwórca, dopuszczając do czegoś podobnego?... Cóż to za człowiek... Jacyż to ludzie spoczywają tu oto przed nami, martwi, piękni a straszni, i tak zadziwiająco do siebie podobni? Kochany Klaudjuszu, pański brat był dziwną istotą. Rozmawiałem z inim wiele; wiedział dużo, rozumiał wszystko. Był naprze-mian ponury i pogodny. Jednem słowem zagadka. — Czy państwo poznajecie wszyscy pana Ryszarda Cirugue, ajenta handlowego, zamieszkałego w Paryżu, przy ulicy Areny 11? — zapytał zarządca. — Tak jest — odpowiedzieli obecni bez wahania, — A teraz ubrania... Woźny rozłożył na ławkach ubrania, bieliznę, buciki. Karolina rozpoznała przeważną ich część. Poznała całe ubranie nadesłane z Nogent i ubranie z Dijon wraz z rudawą zarzutką wołochatą, w której Eryk widział Ryszarda w Nogent. Zbladła. Straszliwe wizje zaczęły snuć się przed jej przerażonemi źrenicami. Wspomnienia mąciły się. Przeszłość wydawała się jej jedną wielką ohydą. Zarządca spisawszy zeznania rzekł: . — Pozostaje nam jeszcze przeglądnąć rozmaite przedmioty, znalezione w kieszeniach zmarłych. Powrócimy teraz do kancelarji. Jakaś kobieta w głębokiej żałobie oczekiwała ich wyjścia ze sali, ażeby z kolei wejść do środka. Karolina, zatopiona w swych wspomnieniach, otarła się o nią. Tamta cofnęła się gwałtownie. Eryk domyślił się raczej niż poznał pod gęstym woalem zasmuconą twarz Pauliny Vassard. Przegląd przedmiotów dał taki sam rezultat, co przegląd ubrania. Karolina rozpoznała portfele, dwa zegarki... Zarządca zapisał w swym rejestrze z obojętną flegmą urzędnika, że siedm osób agnoskowało tego samego osobnika w potrójnych zwłokach, poczem oświadczył, że wszystkie formalności zostały wypełnione. Sir James zaprosił do swej limuzyny pana Alban z córką, Karoliną i pełnego uniżoności stryja Chau-melier. Eryk i Klaudjusz pozostali. Wiedzieli, że sekcja się rozpoczęła. Przepisy Instytutu medyczno-sądowego nie pozwalały na ich obecność przy sekcji. Czekali przeto za zgodą zarządcy w kancelarji na wynik. Minęła godzina. Wreszcie ukazał się służący w białej bluzie i niebieskiej czapce. Eryk i Klaudjusz udali się za nim do laboratorjum. Laboratorjum to uchodzi w oczach fanatyka wiedzy może za jedno z najpiękniejszych miejsc na kuli ziemskiej. Porządek, jasność, cisza; wszystko błyszczy się od czystości; jakąś skupiona powaga unosi się w ogrzanem powietrzu. Ani smugi cienia, ani szczypty kurzu; światło i czystość panują niepodzielnie. Długa, biała sala obstawiona szeregami ustawionych symetrycznie flakonów, w których światło dzienne rozpala radośnie tysiące iskier, wyczarowując z różnokolorowych trucizn szmaragdy, rubiny, szafiry i topazy. Adagio symfonji w białej, majowej tonacji. Pod ogromnemi oknami przepływa Sekwana. Widać, jakby ze statku stojącego na kotwicy przy brzegu, jak nadpływa z daleka. Przepływa, jak nieskończony, stłoczony, szepcący coś korowód. Rzekbyś, przelewający się tłum, co z szacunku powstrzymuje się od okrzyków. Rzeka zaopatruje Instytut we wodę; ze sali jednak wydaje się, że ozdabia tylko ten przybytek pracy, wiedzy i postępu, odbija nadmiar światła, ożywia ściany nieustającą, cichą fantasmagorją, podnosi przez swą ruchliwość, skupienie pracy i zbliża wiedzę do przyrody. Doktor Gaspard, profesor medycyny sądowej, dyrektor Instytutu i doktór Jacques, lekarz inspekcyjny, wychodzili właśnie ze sali sekcji. Dyskutowali żywo, zdejmując kauczukowe rękawiczki. Krótkie pozdrowienie wzajemne. Doktor Gaspard zwrócił się żywo do Klaudjusza: — Panie, to nie do pojęcia. Zgłupiałem całkiem. Robię ze sześćset sekcji na rok; myślałem, że miałem już pod mym nożem wszystkie nadzwyczajności, wszystkie potworności... Był zaczerwieniony. Oczy mu błyszczały. Widać było, że jest to człowiek oddany całą duszą swej nauce, a w tej chwili niemal bliski rozpaczy. — Nic nie rozumiemy! Oto sedno sprawy. — No a jakiż rezultat? — zapytał Eryk. — Rezultat: absolutna, zupełna identyczność. We wszystkich trzech ciałach każdy organ waży to samo. Jeżeliby policzyć włosy, to założyłbym się, że na każdej głowie będzie ta sama ilość. Niech się pan zapyta mego kolegi! Doktor Jacques, przejęty również przytakiwał: — Analiza mikroskopijna, badanie reakcyj chemicznych dały te same wyniki. Najzupełniejsza tożsamość aż do komórek naskórka! — W żołądkach wszystkich trzech ciał — ciągnął doktor Gaspard — znajdują się te same pokarmy, w tej samej ilości i prawie, że w tem samem stadjum strawienia. — Co pan mówi ? — zawołał Klaudjusz — To dowodzi, że trzej przyjaciele jedli razem ostatni posiłek. — Prawdopodobnie i do tego dzielili go bardzo sumiennie, na wagę panie, na wagę! Zresztą mogli jeść także z osobna każdy to samo, z przerwami jakich piętnastu do dwudziestu minut... Takich szczegółów wiedza już nie może odróżnić. — A... śmierć panie doktorze, przyczyna śmierci ? — Nie odkryliśmy żadnych ran. Niema najmniejszego śladu zabójstwa, samobójstwa lub przypadku. Wyjęliśmy wnętrzności dla analizy toksykologicznej; wątpię jednak, czy coś się znajdzie, — Mój brat cierpiał na niedomykalność klapy sercowej... — Stwierdziliśmy ją we wszystkich trzech zwłokach. Ale jak to często się zdarza, sekcja stwierdziła tylko tę wadę, nie mogąc wykazać, czy ta wada była przyczyną śmierci. Nie znając innych przyczyn, wnioskujemy, że wszyscy trzej ulegli wspólnemu błędowi organicznemu. — Dobrze — rzekł machinalnie Klaudjusz. — A mózg? zapytał Eryk. — Żadnego nadwyrężenia — odpowiedział doktor Jacques. — Ale jego wygląd? Wygląd i sprawność funkcji umysłowej? Obaj uczeni spojrzeli wzajemnie na siebie. — leżelibyście panowie udali się do bibijoteki — rzekł w końcu doktor Gaspard — pokazałbym panom tablice z fotografjami mózgów, które zasługują na uwagę z najrozmaitszych powodów. Widzi się tam półkule i móżdżki wielkich filozofów, najwybitniejszych wynalazców. Potem idą mózgi anormalne, mózgi dziedzicznie obciążonych, mózgi zbrodniarzy... W tym wypadku, klasyfikacja tego mózgu była dla mnie bardzo trudną. Gdzie zaliczyć ten mózg, do pierwszej kategorji, czy do drugiej? Klaudjusz zbladł. — Tak więc proszę pana — kończył doktor Gaspard — lepiej będzie, ażeby pan nie wiedział, jakie nazwiska przypomniał mnie w tej chwili mózg — a raczej mózgi... pańskich braci. Jeśli bowiem jedno z tych nazwisk może pana napełnić jedynie dumą... — Drugie, drugie doktorze... — napierał Klaudjusz. Holownik płynący w górę rzeki wydał ze siebie ryk maszynowego potwora. — Cóż panu na tem zależy? Zresztą proszę pana wszyscy jesteśmy w mniejszym lub większym stopniu warjatami. Rozdział XIII W KTÓRYM TAŃCZY SIĘ KADRYLA PRZY DŹWIĘKACH SŁYNNEGO SCHERZA. Wyszli z Instytutu. — Dokąd idziesz? —zapytał Eryk. — Na ulicę Kondeusza. Chcę opowiedzieć matce o wyniku sekcji. — Pójdę z tobą. Ale spieszmy się, bo mam mało czasu. Muszę się widzieć z inspektorem policji, który ma prowadzić śledztwo. — Czy to ten Cezar Marcelin, o którym wspominałeś mi czasami? — Tak. Chodźmy może razem do niego ? Klaudjusz namyślał się chwilę, — Chciałbym wstąpić na chwilę na ulicę Bona-partego — rzekł wahającym tonem. — Obserwowałem twoją siostrę podczas agnoskowania... Muszę z nią mówić. Bądź zdrów! Powodzenia w prefekturze! Eryk odpowiedział tonem pozbawionym przekonania: — Powodzenia na ulicy Bonapartego! Cezar Marcelin, rozparty w trzcinowym fotelu, z nogami na biurku, przeglądał księgi buchalteryjne. Była to jego ulubiona poza. Na jego widok można było odrazu odgadnąć, że mówi z pewnością akcentem Tartarina, akcentem którym mówił również Mistral. Na policzkach inspektora połyskiwało słońce południa, a w oczach nieco Prowansji. Marcelin miał bardzo burzliwą młodość. Był kolejno praktykantem aptecznym, pisarzem u adwokata, służył rok we wojsku, pół roku włóczył się jako aktor wędrowny, trzy tygodnie bawił się w malarza. Upodobanie ryzyka i przygód ustaliło wkońcu jego powołanie. Zachował jednak ze swych poprzednich zawodów wiele zwyczajów i nawyczek. Jedne były cenne, inne natomiast godne pożałowania, jak na-przykład nadużywanie kiepskich dowcipów, melodra-matyczna emfaza wymowy i manja rysowania ornamentów i nieprzyzwoitych figurek, podczas gdy równocześnie unosiła go szalona swada. — Prrroszę wejść! — wyrzucił ze siebie detektyw, a przeciągłe r rozbrzmiewało jak grom, rzucony ręką Jowisza. Ręka Eryka znikła w jego dłoni. — Jakież pańskie zdanie, panie Marcelin? — Moje zdanie? To całkiem jasne! Nic innego, jak groźne stowarzyszenie — chcę powiedzieć stowarzyszenie tak zorganizowane, iż mogło stać się groźnem. Prawda, dotychczas nie wiemy jeszcze o żadnym występku. Ale pomyśl pan tylko: to podobieństwo! Co za niewyczerpane źródło alibi!... Cały system Bertillona pada jak domek z kart! Metoda antropometryczna sprowadzona do zera, co mówię do dwóch zer! Włosy przyjdzie sobie wydzierać! — Czy śledztwo przyniosło co nowego od wczoraj ? — Nic! Nic! Nic!... Telegramy napływają. Zrobiliśmy rewizję w Nogent i na ulicy Areny... Przeglądam właśnie księgi rachunkowe Ryszarda Cirugue. Jak z nich wynika, to od dwu lat... — Aha! — zawołał Eryk. ...To od dwu lat, Ryszard przestał — albo prawie że przestał — oddawać się w dotychczasowy sposób swojemu zawodowi. Ale dlaczego wykrzyknął pan »aha« ? — Oto — rzekł Eryk — od dwu lat Ryszard ograniczył swoje podróże handlowe. Panna Paulina Vassard jest jego kochanką również od dwu lat. Cezar Marcelin porwał notatnik i zapisał uwagi Eryka. Potem czemprędzej zaczął rysować pod notatką jakieś fantastyczne ornamenty, monologując równocześnie : — Przed dwoma laty zaszło zatem w jego życiu jakieś zdarzenie. Zdarzenie, które zmieniło jego modus vivendi. Jakie ? Tajemnica!... Proszę wejść — ryknął — Co tam znowu ? Woźny podał kopertę przesłaną przez szefa Marcelina. Rozdarł ją i złapał się tak gwałtownie za głowę, że Eryk chciał już rzucić się, ażeby przeszkodzić dalszemu uszkadzaniu ciała. Rozpaczliwa mina Marcelina powstrzymała go od tego. Wziął z rąk detektywa żółty blankiet telegraficzny, na którym tekst naklejono na niebieskich paskach. — Czytaj pan! — rzekł Marcelin z nagłym spokojem. Eryk przeczytał urzędową depeszę: Poutarlier 303. — Dziś rano na dworca Poutarlier znaleziono w wagonie pierwszej klasy pociąga lokalnego z Dijon Nr. 116, który przyjeżdża do Poutarlier jedenasta trzydzieścitrzy, zwłoki nieznanego osobnika, w wieku około 40 lat. Przekazujemy radioelektryczną fotografią dla identyfikacji. Komisarz do specjalnych poruczeń. —No, a co pan powie na fotografję panie Alban? Obrazek telegraficzny był trochę zamglony skutkiem odległości, można jednak było dobrze rozpoznać rysy Ryszarda Cirugue. — Czwarte zwłoki!... — jęknął Marcelin — Patrz pan: uzupełnienie telegramu: Dalszy ciąg depeszy 303. Opuszczono. Przy nieznanych zwłokach znaleziono 25.000 franków. — A więc przecież różnica! — rzekł Eryk ochłonąwszy po chwili z osłupienia. — Z tamtych trzech zwłok, jedne były całkiem obrabowane, a przy dwu znaleziono tylko drobne sumy. — I druga różnica jeszcze! — dorzucił Marcelin. — Przy zwłokach w Poutarlier nie znaleziono nic, coby pozwalało na stwierdzenie tożsamości, podczas gdy przy tamtych trzech znajdowały się kartki: W razie wypadku uwiadomić panią Cirugue. — Cóż pan zrobi? — Zatelegrafuję, ażeby i to ciało odesłano zaraz do Paryża. Zaczął pisać. Eryk rozmyślał nad zdarzeniem w Poutarlier. Nagle złapał inspektora za ramię. — Marcelin ! Marcelin! — Marcelin słucha, panie Alban. — Słuchaj pan: ten osobnik, który jedzie z Dijon w stronę Szwajcarji, ma przy sobie 25.000 franków. To mały majątek. Osobnik ten uchodzi za granicę, jak zbrodniarz! Człowiek ten pozostawia za sobą miasto, w którym jednego z jego sobowtórów znajdą zamordowanego w tajemniczy sposób, nieżywego i obrabowanego. — Tam do licha! — wykrzyknął Marcelin. — Wdał się pan w swojego ojca. Prędko rozkład jazdy. Wyciągnęli go z jakiejś szuflady. —Zwycięstwo panie Alban! Pociąg lokalny Nr. 116, odchodzi z Dijon o piątej czterdzieści pięć rano. Wedle zeznań państwa Petitot, popełniono zbrodnię między pół do piątej a siódmą rano. My powiemy dokładnie: zbrodnię popełniono między czwartą trzydzieści a piątą trzydzieści. Dokonawszy czynu, zbrodniarz wsiadł do pociągu idącego do Poutarlier, w stronę Szwajcarji i umarł w drodze! — Umarł, bo może nie mógł przeżyć swego sobowtóra. Być może, że skutkiem swego szalonego podobieństwa doszli do tego, iż byli ściśle ze sobą związani ? — A może w swej naturze potwornie poczwórnej byli jednością? Wykaże nam to dalszy ciąg śledztwa. — Ale co się stało z zawartością kufra, Marcelin? Wyroby złotnicze to także mająteczek! Telegram nic nie mówi... — Cierpliwości, cierpliwości — rzekł Cezar Marcelin, naciskając gwałtownie guzik dzwonka elektrycznego. — Mówię panu ta sprawa uczyni mnie sławnym. Rozdział XIV W KTÓRYM STWIERDZAMY, JAK WIELKĄ JEST POTĘGA PŁOMIENNEJ MIŁOŚCI. Nazajutrz we wtorek, czwartego dnia od chwili odkrycia' trzech pierwszych zwłok Ryszarda Cirugue, o dziesiątej rano, Eryk nie mógł się zdobyć jeszcze na tyle odwagi, by donieść Karolinie o znalezieniu czwartego ciała. Poprzedniego dnia wrócił naumyślnie późno, gardząc swem tchórzostwem, ale nie mogąc go przezwyciężyć. Sen miał ciężki, jak to bywa u młodych ludzi, którzy spędzili parę nocy bezsennie, przeżywając silne wzruszenia. Wstał niezdecydowany, bez ochoty do jakiegokolwiek zajęcia, opanowany wstrętną obawą. Ponure rozmyślania przerwał Cezar Marcelin. — Wpadłem tylko na chwilę — rzekł — chciałem panu powiedzieć, że zwłoki z Poutarlier są już w Paryżu. Właśnie oglądałem je w Instytucie medyczno-sądowym. Oczywista są całkiem podobne do tamtych. — Oczywista — westchnął Eryk. —"Wynoszę się! Do pracy Marcelin! Do pracy synu! Chce pan przeglądnąć dzienniki?... Miał ich pełne kieszenie. — No, do widzenia! Eryk słyszał jak Marcelin zbiegał ze schodów. Dzienniki! Nazwy ich znikały wobec tytułów, drukowanych olbrzymiemi literami. To nie był już Matin, Journal, Petit Parisien, l'Oeuvre, Echo de Paris, Petit Journal; to była Sprawa Cirugue, Sprawa Ci-rugue, Sprawa Cirugue. Eryk pochłaniał sprawozdania, historję ostatnich dni, hipotezy, pospieszne wywiady z koryfeuszami wiedzy, biologji, antropologji, fizjologji, odpowiedzi oględne, ogólniki, zręczne rozprawki zupełnie abstra-chujące od wielokrotności Ryszarda Cirugue, powiedzenia filozoficzne i aluzje literackie... Z wszystkiego tego Eryk wyłowił przecież główne wytyczne opinji naukowej, opartej na znanych dotychczas przesłankach. Podobieństwo czterech trupów było faktem niewątpliwym, a przecież był to fakt niemożliwy. Przypuścić coś podobnego było równoznacznem ze zaprzeczeniem istniejących teoryj naukowych. Co myśleć więc? Co robić? Trzeba przyjąć jedno z dwu następujących wyjaśnień : Albo zaszedł całkiem nowy sporadyczny terato-logiczny fenomen, który nie powtórzy się więcej. Być może jest on nagle ujawnionym wynikiem całego szeregu dotychczas ukrytych zjawisk, wynikiem, mogącym się powtarzać wielokrotnie, tak że gatunek ludzki (a może cale królestwo fauny) stoi przed nową nieprzewidzianą formą bytu. Byłaby to w tym razie rewolucja, niwecząca harmonję świata ziemskiego, ustaloną przez współczesną wiedzę. W każdym razie reguły tej harmonji mogą być przekroczone lub zmienione bądź to przez przejściowe potworności, bądź też skutkiem stwierdzenia nadzwyczajnych zmian nagłych, a trwałych. Albo też (jak to wyznało otwarcie kilku uczonych) trzeba wprost powiedzieć sobie, że się nie rozumie całej uprawy; że wiedza wczorajsza jest jeszcze wiedzą dzisiejszą; że ta nadzwyczajna wielokrotność oznacza coś całkiem nowego, odmiennego i że wyjaśnienie jej leży w dziedzinie całkiem jeszcze niezbadanej. Ale czas już powiadomić Karolinę o znalezieniu czwartego ciała. »Odwagi« — pomyślał Eryk. Przechodzi przez własny teraz kurytarz. Karolina jest sama. Czytała także dzienniki. Leżą w nieładzie na stole. Już wie. Jest blada bardzo, powieki ma czerwone i obrzmiałe. Jednym ruchem chwyta ją w ramiona, ogrzewa zimne ręce, całuje w usta. Czuje jednak, że Lola jest obojętna, bierna. Słodkie usta nie oddają pocałunku. — Loleczko! Kochanie moje! Klęka. Lola siedzi skulona na krześle. Otacza rękoma jej kibić. — Panie Eryku! Panie Eryku! Jaki wstyd, jaka hańba, gdyby pan wiedział! — Co za wstyd ? — To wszystko! — odpowiada, wstrząsana, jak małe dziecko, czkawką płaczu. Wskazuje dzienniki. Blady promień zimowego słońca oświeca swą złotą strzałą tytuł artykułu: Niezliczony pan Cirugue. Czterokrotna wdowa. Czy miała naraz czterech mężów ? A może więcej ? Dzienniki stawiają wprost to pytanie. Zapytują uszczypliwie, nielitościwie, czy może codzień będzie się odkrywać coraz to nowe zwłoki. — Loleczko, uspokój się, błagam cię. Zawierz mi całkowicie. Nie myśl dłużej o tem; przestań się męczyć. Wkrótce będziesz moją żoną... Karolina wzrusza niechętnie ramionami. Wpatruje się uparcie w Eryka, zdecydowana i słaba zarazem, trzęsąc się cała z oburzenia i trwogi. — Nie mam pewności, że Ryszard rzeczywiście umarł. Tyle razy owdowiałam, że już nie mam pewności, czy jestem naprawdę wdową. Ryszard — względnie ci, których nazywałam Ryszardem — to straszne istoty!... Gdyby wrócił, mój Boże!... Drży. Wysuwa się z objęcia Eryka. — Ależ najdroższa, ja cię kocham. Obronię cię! — Przed Ryszardem? Nie wie pan co to za człowiek... co to za ludzie!... Panie Eryku, sprawiam panu przykrość, pan taki dla mnie dobry!... — Kochasz mnie? — Czy mam prawo do tego? — Ależ tak, tak, stokroć tak! Węzeł małżeński, który łączy cię z potworem, niema mocy prawnej... Nie nie Loleczko, nie płacz. Wyraziłem się niewłaściwie. Jestem przekonany, że byłaś żoną tylko jednego Cirugue'a. — A jeśli ten jeden właśnie nie umarł? Znaleziono cztery ciała Ryszarda; może znajdą się jeszcze inne; może jeszcze jeden żyje i ten właśnie jest moim mężem ? Może gdzieś w tej chwili naigrawa się w ukryciu z mojej rozpaczy i strachu? — Loleczko, rozpacz mnie ogarnia! Ależ twój mąż umarł! — Udowodnij mi to! Udowodnić, że Ryszard Cirugue umarł! To znaczy wyjaśnić tajemnicę poczwórnych zwłok! Zaprząc się bezwłocznie do tej interesującej pracy! Samemu Nie. Cezar Marcelin... A może także Klaudjusz? Klaudjusz ? Dzwoni właśnie: dobry los go sprowadza. Szczęśliwa przepowiednia. — Klodziu, potrzebuję ciebie! — Ja ciebie również Eryku! Ponury ogień żarzy się w jego oczach. Zmarszczone brwi potęgują wyraz zdecydowanej woli. — Eryku — zaczyna mówić gorączkowo — muszę ci opowiedzieć swoją wczorajszą wizytę na ulicy Bonapartego. Tak, to prawda, miałem ukrytą myśl... Od pewnego czasu zbyt dużo może miałem takich ukrytych myśli; przyznaję się do tego ze skruchą. Gdy łzy Maksencji zdradziły mi tajemnicę jej serca w sobotę rano, cieszyłem się potajemnie ze śmierci Ryszarda. Nadzieja łagodziła mój smutek. Dziękowałem za to Bogu. Wczoraj w Instytucie nadzieja moja wzrosła... Patrzyłem na twą siostrę niemniej uważnie, jak na zwłoki sobowtórów. Zdawało mi się, że panuje nad sobą bez żadnego wysiłku. Gablotka muzealna nie zajmowałaby jej z pewnością ani mniej, ani więcej. Napróżno szukałem na jej twarzy śladów wzruszenia. Była po prostu ciekawym widzem. Sądziłem wtedy, ożywiony nadzieją i miłością, że szczęście moje bliskie. Dla upewnienia się poszedłem na ulicę Bonapartego, oczekując niecierpliwie jakiegoś potwierdzenia mej, nadzieji! Zastałem zapaloną fanatyczkę zatopioną w zgubnych przesądach. — Spirytyzm? — Tak. Kocha zmarłego, Kocha jego ducha, przejęta dziką radością, że sama go tylko kocha. Jest przekonana, że wkrótce będzie mogła się z nim porozumiewać. Jest dopiero u progu wtajemniczenia, ale pracuje z całem oddaniem, ażeby przyspieszyć chwilę, w której duch Ryszarda objawi się jej. Ach Eryku, gdyby chodziło o wiarę chrześcijańską i o pewność, że dusza w istocie nie ginie; że modły żyjących dosięgają jej; że ta dusza nieśmiertelna może wstawiać się za nami, czuwać nad nami, poddawać nam potajemnie lub odradzać dobre lub złe czyny. Gdyby chodziło o tę wiarę mądrości i piękna! Ale spirytyzm! Dusza? Nie: duch. Duch błądzący w przestrzeni, zaludnionej niewidzialnymi istotami. Duch, który porusza stoliki. Duch, który się wciela, znika i znów powraca! Kult iluzjonistów! Religja prestidigitatorów! Parodja!... Eryku! I oto Maksencja oddaje się tym haniebnym praktykom! Co za poniżenie Kościoła i jej własnego sumienia! — To zgubiona dusza! — pomyślałem — Potępia się sama. Jak ją ratować? Zrozpaczony skierowałem rozmowę na poczwórne zwłoki Ryszarda. Instynkt popychał mię ku temu, a Stwórca poddawał myśli. Wiesz, jak dalece wielokrotność zwłok nie dziwi Maksencji. Dla niej zjawisko to jest tylko pozornem, zwodną sztuczką, cudem czysto materjalnym. Zdaniem jej Ryszard normalnie, był tylko jednym osobnikiem; śmierć jego dała początek, przez oddziaływanie psychofizyczne, potrójnemu zmaterjalizowaniu się jego osoby. Wyjaśnienie takie należy zresztą do pomysłów, ulubionych przez okultystów. Jednakże wobec nie-prawdopodobieństwa rzeczywistości, zaczynam sam wierzyć, że rozwiązanie tego zagadnienia łączy się może z ideą iluzji. Idąc tą drogą niedaleko nam już do wniosku, że i sama śmierć Ryszarda jest tylko iluzją. Jeżeli zaś Ryszard żyje, to Maksencja nie będzie zajmować się dłużej jego duchem i zobojętnieje dla spirytyzmu. — Ależ Klodziu, to zguba dla ciebie! Maksencja.., — Ale dla niej to zbawienie, a o to tylko mi idzie, — A więc? — A więc musimy udowodnić Maksencji, że Ryszard nie umarł i dla tego proszę cię o pomoc. — Jeżeli żyje, to oznacza to zgubę nie tylko dla ciebie, ale i dla mnie! Karolina... — Myśl o swej siostrze Eryku, wpierw niż o sobie! Patrz nad poziomy, nie zasklepiaj się w swem otoczeniu. — Gdyś wchodził, chciałem również prosić cię o pomoc. Chcę wspólnym naszym wysiłkiem wyjaśnić tę tajemnicę... — I mnie o to tylko idzie. — Masz rację. Nasze pobudki różnią się wprawdzie, ale cel mamy ten sam. — A więc rozprószymy ciemności ? — Tak jest! Wyjaśnimy zagadkę! Ale Ryszard napewno umarł. — Trzeba koniecznie, ażeby żył! Część druga Rozdział I KTÓRY ODGRYWA W OPOWIEŚCI PODOBNĄ ROLĘ, JAK PIERWSZE PIĘTRO WIEŻY EIFFEL, TO JEST POZWALA WYTCHNĄĆ I ROZPATRZEĆ SIĘ. Tak więc 16 stycznia znaleziono między północą a godziną dwunastą w południe, o różnych porach, poczwórne, identyczne zwłoki: w Nogent-sur-Marne, w Paryżu, w Dijon i w Poutarlier. Dla sądu ograniczała się sprawa do tego, że jakiś osobnik został obrabowany i prawdopodobnie zamordowany. Nic jednak nie dowodziło, że zmarły z Poutarlier był poszukiwanym zabójcą i złodziejem. Trybunał paryski, uznany za właściwy, zarządził przeto śledztwo przeciwko nieznanemu osobnikowi X, oskarżonemu o kradzież z włamaniem i morderstwo popełnione na osobie ajenta handlowego, Ryszarda Cirugue, zamieszkałego w Paryżu przy ul. Areny 11. Paryż i Nogent zostały wyznaczone jako punkty wyjściowe śledztwa, ponieważ w tych miejscowościach żył, oficjalnie Ryszard Cirugue. Musimy odrazu zaznaczyć, że w Nogent nie znaleziono nic ciekawego. Willa przy ulicy. La Fon-taine była rzeczywiście tylko letniskiem, a panna Paulina Vassard tylko czasowym stosunkiem. To też mimo częstych, lecz krótkich bytności Ryszarda nie znaleziono tam żadnych dokumentów, ani wskazówek. W Paryżu badania, przesłuchiwania i poszukiwania wszelkiego rodzaju dały trochę więcej materjału, jakkolwiek uzyskane rezultaty były w dużej mierze negatywne. Stwierdzono przedewszystkiem, że Cirugue podróżował od dwóch lat raczej z amatorstwa, jak w interesach handlowych. Tak przynajmniej wykazywały księgi handlowe, zbadane przez eksperta. Tu i ówdzie tylko były zaciągnięte zakupy i sprzedaże. Trzeba zaś dodać, że przedmiotem tych tranzakcyj były wyroby jubilerskie bardzo wielkiej wartości, o wiele kosztowniejsze, niż wyroby poprzednio sprzedawane przez Ryszarda, który też miewał z tych tranzakcyj ładne dochody. Testamentu, ani żadnych papierów osobistych nie znaleziono. We filji Comptoir d'Escompte, gdzie Cirugue miał niegdyś swój rachunek bieżący, nie znaleziono również nic. Rachunek został już dawno zlikwidowany. Napróżno Cezar Marcelin badał przeszłość Ryszarda Cirugue na podstawie zeznań matki, brata i żony. Napróżno Eryk pomagał mu z całym zapałem. Nie mogli dojść ani dlaczego zagadkowy ajent zmienił dwa lata temu tryb życia, ani też przyczyny jego radości w dzień ostatniego Nowego Roku. W rezultacie śledztwo w Nogent nie wykazało nic, a w Paryżu bardzo mało. Nie uzyskano ani tu, ani tam żadnej wskazówki, któraby pozwoliła skierować poszukiwania w innym kierunku — czy to w stronę Szwajcarji, czy Jasnego Wybrzeża. Gdzież więc przebywali dwaj inni Cirugue, podczas, gdy jeden ich sobowtór, mieszkał w Paryżu, a drugi w Nogent ? Czy podróżowali ? Możliwe. Dwa miejsca zamieszkania mogły wystarczyć dla czterech ludzi. Okazało się jednak, że nieraz podczas dosyć długich okresów czasu w mieszkaniu przy ul. Areny i we willi La Fontaine przebywały tylko kobiety, oczekujące powrotu męża, względnie kochanka. Odzież przebywali wtedy czterej towarzysze? Czasem prawdopodobnie byli rozprószeni, jeden do Sasa, drugi do lasa. Czasem znów zapewne zbierali się na krótkie narady — co jednak zdarzać się musiało nie często — musieli się bowiem obawiać, by ich razem nie zauważono. Wtedy starali się też z pewnością zacierać wzajemne podobieństwo. Cezar Marcelin, a wraz z nim sędzia śledczy, trybunał, Eryk, Klaudjusz, publiczność wreszcie, wszyscy byli przekonani, że jedna z tych narad odbyła się dnia 15 stycznia w Paryżu (w środowisku tylu przedsiębiorstw). Tragedja nastąpiła jako skutek tej narady. Czterej wspólnicy rozstawszy się, udali się jeden na ulicę Areny, drugi do Nogent, trzeci do Dijon, a czwarty... I tutaj następował najwspanialszy znak zapytania, jaki można sobie wyobrazić: znak zapytania z masywnego srebra, wysadzany kosztownemi kamieniami; wspaniały okaz kunsztu jubilerskiego, ozdoba, godna pastorału jego Eminencji, biskupa z Dijon. Gdzież więc podziała się zawartość kufra ? Gdzież więc zniknęły kowane grubo w srebrze przybory do kawy, cyzelowane kandelabry, żardyniery w stylu Ludwika XV. i XVI., zapisane w księdze zakupów, ale niezapisane w księdze sprzedaży? Nic zupełnie nie wskazywało na winę Ryszarda Cirugue z Poutarlier. Znalezione przy nim pieniądze nie stanowiły dowodu winy. Wsiadł do pociągu w Paryżu razem z osobnikiem z Dijon (to było pewne, wskazywał na to bilet kolejowy); wsiadł zapewne do innego wagonu, podniósłszy kołnierz z powodu zimna, W Dijon przesiadł się do pociągu idącego do Pou- tarlier, podczas gdy jego sobowtór udał się do państwa Petitot i został tam zamordowany, czy też umarł z przerażenia. — Tak — mówił Klaudjusz do Eryka, kiedy pewnego dnia pod koniec stycznia gawędzili razem z Cezarem Marcelin, w starem mieszkaniu przy ulicy Kondeusza — tak. Bilet, który znaleziono przy sobowtórze z Poutarlier, opiewał poprostu: »Paryż—Pou-tarlier«. Jednakże czy ta miejscowość była celem podróży? — Wątpię — odparł Marcelin. — Poszukiwania w Poutarlier i w okolicy nie dały żadnego wyniku. Po drugie, wielu podróżnych udających się do Szwaj-carji, kupuje bilet tylko do Poutarlier. Tam zaś biorą nowy bilet do Szwajcarji. — Jednem słowem — rzekł Eryk — policja od dwu tygodni już czyni bezskutecznie wszelkie, możliwe wysiłki. Nie posunęliśmy się ani o krok od dnia zdarzenia. Sprawiedliwość jest bezsilną! — Nauka również — zauważył Klaudjusz. — I to jest właśnie niepokojące. — Gdyby uczeni wiedzieli — rzekł Eryk — co sądzić o sprawie, zagadka byłaby już rozwiązaną. Wszystko się łączy; wyjaśnienie powinno spoczywać w rękach medycyny sądowej. I rzeczywiście wiedza oficjalna zajmowała stanowisko niezbyt przychylne wobec problemu poczwórnych zwłok Ryszarda Cirugue. Uznawała fakt, lecz nie chciała potwierdzić go oficjalnie. Zachowywała się jak człowiek, który nie przeczy wprawdzie zjawisku, stwierdzonemu przez jego zmysły, ale którego rozum nie chce dać świadectwa temuż zjawisku. Analogiczna tożsamość dwóch osobników była wedle nauki wykluczoną; przy czterech osobnikach rzecz miała się tak samo; nauka znalazłszy się wobec pięćdziesięciu sobowtórów Ryszarda Cirugue, nie byłaby bardziej zdumioną, jak wobec stwierdzenia tych samych szczegółów anatomicznych w dwóch ciałach. — Co do hipotezy czterech istnień, że tak powiem zmieszanych, czterech ciał, złączonych jednością substancji, a może i myśli, była to dla nauki żonglerka okultystyczna. Jedynie paru uczonych o szerszych poglądach, którzy liczyli się z metafizyką i nie zapominali, że wartość wiedzy jest przemijającą; zapatrywało się na sprawę z filozoficznym szacunkiem, nie wyjawiając coprawda głośno swych przekonań. Kościół starał się pozostać na uboczu wobec tak podejrzanego i »świeckiego« zjawiska. Jednakże wśród dewotek krzewiła się myśl o cudzie — o cudzie, dla którego to słowa wiedza miewa często inne nazwy w swym grecko-łacińskim żargonie. . Natomiast cały ogół spirytystów nie popadł wcale w osłupienie, lecz przeciwnie, widział w wypadku Ryszarda Cirugue naturalne potwierdzenie swych rozlicznych teoryj, które dotychczas nie były poparte żadnym dowodem. To też okultyści oznaczali zjawisko jako wypadek wielokrotności ciał astralnych, co wymagało jedynie jednej duszy w czterech ciałach i nie uzależniało wcale wyjaśnienia tajemnicy od śmierci Ryszarda Cirugue. Ryszard, żywy, czy. umarły, mógł doskonale ożywiać swą duszą cztery ciała zeń wyłonione, które znaleziono bez życia, opuszczone przez tę duszę. Dusza. Wbrew Temidzie, wbrew policji, wbrew nauce, dusza w ten sposób ukazywała się, wzrastała, unosiła się w górę wśród ogólnego napięcia tak, jak jakiś niejasny kształt w zmąconej wodzie. »Poznaj samego siebie«, starożytna maksyma, streszczająca odwieczne niepokoje, zajmowała umysły. Nadzwyczajny wypadek stawiał istotę ludzką przed wielkim znakiem zapytania; tajemnica otaczała ciało ludzkie, a niezgłę-biona zagadka duszy stawała się jeszcze bardziej nieprzeniknioną. Klaudjusz zwrócił na to uwagę. Myślał podczas rozmowy wciąż o Maksencji, to też mówił powoli, ukrywając swoje wewnętrzne roztargnienie. Eryk myślał o Karolinie. Stawała się z każdym dniem bardziej milcząca, dzika; chudła, zamykała się w mieszkaniu. Żyła w biedzie, nie przyjmując pomocy Eryka. Wychodziła tylko wieczorem po skromne zakupy żywności, lub celem oddania jakiejś roboty, która wystarczała ledwie na nędzną egzystencję. A kiedy Eryk przyłączał się do niej, prawie że gwałtem, widział z boleścią, jak przemykała się chyłkiem wzdłuż murów, spoglądała z trwogą w twarze przechodniów, w przekonaniu, że każdej chwili rozpozna w tłumie swego wielokrotnego męża, który sam stawał się tłumem w jej wyobraźni. Marcelin zauważył smutek Eryka. — No, panie Alban! Co pan ma taką karawa-niarską minę! Musimy przecież raz przeciąć ten węzeł gordyjski! Wie pan, my z policji czujemy się silniejsi, gdy oczy publiczności są na nas skierowane! Klaudjusz spojrzał czule na przyjaciela. Eryk jednak przyjął chłodno to »spojrzenie od serca«. Życzenie bowiem Klaudjusza, ażeby Ryszard żył, zwiększało trwogę Karoliny i oddalało ją od kochanka. Rozdział II W KTÓRYM MAŁY CZŁOWIECZEK WYPOWIADA WIELKIE SŁOWA Dzień był ponury. Z nieba, pokrytego chmurami zaczęły się sypać płatki śniegu, jak piasek w klepsydrze, Maksencja w sukni i kapeluszu koloru płowej skóry przyciskała do piersi starannie zawiązany pakiet. Zamyślona, oczekiwała z roztargnieniem na przyjazd autobusu. Ponury nastrój dnia przyczyniał się do zwiększenia uczucia nieokreślonej słabości, zaprawionej jednak jakąś nieokreśloną rozkoszą. Chmury śniegowe rozpościerały się nad miastem, jakby gruba tafla szklana nad olbrzymią halą; ludzie i przedmioty widnieli jak pod hangarem. Maksencja wsiadła do autobusu, zatopiona całkiem w swych wspomnieniach i nadziejach. Rano zaszedł maleńki wypadek, który ją wprawił w drżenie. Przebłysk radości, po którym nastąpiło zniechęcenie. Przypominała sobie wciąż ten fakt z dziecięcym, chorobliwym uporem... Wychodząc z domu, czuła się jeszcze przejętą skutkiem natężenia umysłu, oddanego zaświatom, jak ptak, który rozpaczliwie bije skrzydłami, ażeby utrzymać się pod sufitem... Tabliczka eroteryczna z białego drzewa, tajemniczy przy-rządzik do pisania, ożywiła się pod jej smagłemi rękoma. A potem nastąpiło wezwanie, rozkoszne drżenie w barkach i ramionach... Będzie więc mogła wreszcie pisać pod dyktatem ducha, bez pomocy jakiegokolwiek przyrządu? Ale nie. Nie dotarłszy do palców drżenie zamarto, jak fala gubiąca się na piasku wybrzeża! Młoda dziewczyna wysiadła w środku jednej z tych odległych dzielnic, gdzie wśród sieci wąskich uliczek brudne domy wydymają swe chorowite wybrzuszenia, mrugają ślepemi, zaropionemi oknami, ziewają bramami, jakby bezzębnemi paszczami, pełnemi wyziewów zarazy. Wydają się one jedną kupą ruder, zebranych na miejskiem gnojowisku i złożonych gdzieś na uboczu przez jakiegoś olbrzymiego gałganiarza, zbierającego nieczystości i odpadki. Był to Clamart domów. Maksencja czytała numery domów. Zatrzymała się przed jakimś, piwnicznie ciemnym otworem obok małego hoteliku, osmarowanego czerwoną farbą, jakby starą zaschniętą krwią. Maksencja zaczęła wchodzić na schody. Rozpaczliwy ich stan wywoływał wciąż myśli zupełnego upadku i zniszczenia. Dokądże u djabła szło się w tej lepkiej ciemności, przepełnionej wyziewami cebuli i latryny, po tych krętych schodach, których zniszczenie najwymowniej świadczyło o ich długoletniem używaniu, a przywodząc na pamięć owe tysiące wydeptujących je nóg, nabierało pewnej, niemal statystycznej wartości. Unikając dotknięcia niebezpiecznie zatłuszczonej poręczy, potykając się na wybojach schodów, weszła Maksencja na trzecie piętro i zatrzymała się przed wahadłowemi drzwiami. Jakiś kaligraf umieścił na nich sposobem pirograficznyrh, pośród zygzaków i wykrętasów, podobnych do obłoków, napis: IDEAŁ. Stary, maleńki jegomość, w czapce z astracha-nów na głowie, wprowadził Maksencję do swej jaskini. Ręce miał brudne, na palcach mnóstwo pierścieni kabalistycznych. Zajmował mały pokoik, odpowiedni do swego wzrostu. Pod ścianami widać było masę książek, małą drukarnię, piecyk do ogrzewania pokoju i gotowania oraz mnóstwo dziwacznych przedmiotów chaldejskich, egipskich: symbole, maszynki do zaklinania, rysunki okultystyczne, gryzmoły czarodziejskie, wizerunki magów, fotografje aury i aktoplazmy i t. p., Z poza wielkich, okrągłych okularów błyszczało dwoje oczu pełnych wiary i przejęcia się pozbawionych wszelkiej złośliwości. Był to dyrektor, redaktor i wydawca pisma perjo-dycznego: Ideał. — Oto książki, które mi pan pożyczył — rzekła Maksencja, składając na stole pakiet — a tu tabliczka. Rozwinęła papier, rozłożyła książki i podała spi-rytyście rodzaj maleńkiego stoliczka o trzech nóżkach. W jedną z nich był okręcony ołówek. — Nie uzyskała pani żadnych rezultatów? — zaniepokoił się mały człowieczek. — Owszem. Tabliczka jest dużo lepszą od stolika... Ale wszystkie te akcesorja, wie pan, są takie pierwotne, materjalne... Bardzo mi przykro, że muszę używać pomocy tej dziwacznej ortopedji! — Z początku — rzekł mały człowieczek łagodnie — jest pośrednictwo przedmiotów konieczne. — Wiem o tem. Ale okres początkowy już się skończył. — Co? Staruszek ożywił się na tę wiadomość. Podziw i radość zdawały się go podnosić w górę. — Pismo automatyczne? — zapytał. — Wkrótce. Jestem tego pewną. Czułam dziś rano pewne oznaki, tak, jak je pan opisywał. Dlatego chcę od dziś zaprzestać praktyk niższego rzędu. Nie chcę żadnego pośrednictwa materjalnego między nim a sobą. Jutro — wierzę w to mocno, chcą tak — będzie pisał moją ręką. — Będzie pisał pani ręką! Tak, to jest postąp. A kiedy pismo stanie się zbytecznem? Kiedyż jego myśl będzie się komunikować bezpośrednio z moją ? — To jest najwyższy stopień duchowego obcowania, niedostępny dla przeważnej części wtajemniczonych. Większość musi zadowalać się stoliczkiem... Ale pani, pani!... Kiedy dwa tygodnie temu pani weszła do mej izdebki, byłem zdumiony, olśniony. Nie wierzyłem swym oczom, przyzwyczajonym do badania fizjognomji. Mój stary mózg, wyćwiczony w stawianiu horoskopów, nie znajdował słów odpowiednich, dość potężnych, ażeby wypowiedzieć horoskop pani: ponowne wcielenie królowej Saby stanęło prze-demną. Pani ma wzrok Sybilli. Widzę panią wywyż-szoną na trójnogu. Dookoła pani, pogrążonej w zadumanej powadze, unoszą się dymy Eudoru i lumae. »Medjum« — zwykle używane słowo, jest za słabe, zbyt małe. Pojęcie to nie może oddać istoty pani. Należy pani do rasy wielkich wróżek! Rozdział III W KTÓRYM WIELKI CZŁOWIEK MÓWI BŁAHOSTKI, Z WINY AUTORÓW, KTÓRZY KAŻĄ MU MÓWIĆ. Eryk i Klaudjusz wsiedli do małej, okrągłej windy. — Panowie do kogo? — zapytała stróżowa. — Do pana M. J. H. Rosny — odparł grzecznie Klaudjusz. — Pan Rosny oczekuje nas. Na górze cisza napełniała mieszkanie. Nie było to cisza bezdusznej pustki, lecz spokój skupionej pracy. W saloniku oddychało wszystko spokojem i szczęściem. Żył tu myśliciel, pośród tych pięknych mebli i cudnych obrazów... Usłyszeli kroki. W chwilę później ujrzeli postać, którą potomni będą podziwiać w marmurze i bronzie. Biały fular, pantofle, szlafrok w kratki: rzeczy zwyczajne, pospolite. Głowa tylko zwracała uwagę. Była to głowa astrologa niniwskiego. Gdyby żył za czasów Assurbanipala — ta czarna jego broda byłaby cała skręcona w równiutkie pukle — a na ówczesnych płaskorzeźbach na sławne to czoło, ozdobione asyryjską tyjarą, spadałyby zafryzowane pukle włosów — obecnie zaczesanych dziwacznie w tył, niby skrzydła kurcze. Rosny, trochę zgarbiony, skłonił się uprzejmie i utkwił w gościach przenikliwy wzrok. — Mistrzu... — Witam panów. Głos miał głuchy, powolny, wyraźny. Z zamyślonych oczu przebijał się genjusz Beethovena myśli. — Przyszliśmy — zaczął nieco zmieszany Eryk — prosić pana o wydanie swej opinji w sprawie Ryszarda Cirugue. Ponieważ wiedza uchyla się od zadośćuczynienia naszemu życzeniu, postanowiliśmy zwrócić się do »metawiedzy«, jeśli mogę się tak wyrazić... Mistrz podniósł powątpiewająco swoje krzaczaste brwi mefistofelesowskie. Ramieniem wykonał ruch, jakgdyby dźwigał jakiś ciężar w górę. 1 odezwał się głos, ów głos, który umie zapytywać czas i ciemności: — Możecie panowie wierzyć, że śledzę z wielką uwagą w dziennikach przebieg śledztwa. To moja dziedzina. Ale niestety muszę wyznać, że ten problem jest dla mnie niezrozumiały. W zagadce Givreuse przypuszczałem współistnienie dwu sobowtórów, z których jeden wydał drugiego przez bipartycję. Poprostu zastosowałem do całej istoty bipartycję, która dotyczy właściwie tylko komórek. Dwaj Givreuse powstali skutkiem rozdwojenia. W tym wypadku ci dwaj ludzie powinniby na początku swego podwójnego życia ważyć każdy tylko połowę wagi normalnego osobnika. Nie omieszkałem też zaznaczyć, że moi bohaterowie ważyli po 37 kilogramów, podczas gdy normalna ich waga powinna była wynosić 74 t. j. podwójną ilość kilogramów. Spoglądał przenikliwie to na Eryka, to na Klau-djusza z lekkim niepokojem, właściwym sumiennym umysłom, które chcą ocenić inteligencję i wykształcenie swych słuchaczy, ażeby dostosować się do ich poziomu umysłowego. — Każde z czterech ciał — zauważył Klaudjusz — waży około 77 kilo — jest to waga mego brata. młodzieńców do drzwi. — Cieszy mię bardzo, żeście panowie szukali rady u autora »Pluralizmu«... — Pokładaliśmy zwłaszcza nadzieję — rzekł Eryk, w autorze »Givreuse«; mistrz »metawiedzy«... — Metawiedza — przerwał Rosny — zgoda, jeśli panu chodzi o to słowo. W każdym razie problem pociągający. Ciekawy sposób rozszerzania myśli przez illuzję optyki myślowej; to przyrząd do względnego poznania rzeczy nieznanych. — Mistrzu — rzekł Klaudjusz, przystając na progu — czy pan sądzi... że mój brat żyje ? Rosny okazał pewne wzruszenie. Spojrzał badawczo na Klaudjusza,a potem na Eryka Spostrzegł, że ten ostatni się zasępił i zrozumiał, że sprawa Ryszarda Cirugue ma swoje niedopowiedzenia. — Nic jeszcze nie wyjaśniono dotychczas — rzekł. — Wszystko więc jest możliwe. — Widzi pan więc, że moja hipoteza nie może mieć zastosowania w tym wypadku. Z głową przechyloną w bok, z nosem, skrzywionym właściwym sobie grymasem, rozprawiał J. H. Rosny, trzymając jedną rękę na brzuchu, a drugą gestykulując równocześnie. -Givreuse i Ryszard Cirugue — mówił — pozostają do siebie w takim stosunku, jak dzielenie i mnożenie. Przy obecnym stanie śledztwa sprawa jest dla mnie zupełnie niezrozumiała. Konia z rzędem, jeśli zajdzie jeszcze jakiś nowy fakt! Dziwne zjawisko! Oto człowiek, który w dzień śmierci ma więcej zwłok, niż święci pańscy w paręset lat po zgonie... Zachęcony uśmiechem obu przyjaciół, ciągnął dalej: — Święty Djonizy ma obecnie trzy. ciała: jedno spoczywa na Montmartre, drugie w Rytysbonie a trzecie w Koryncie!... Hagjografja ma swoje cuda, którymi religja wcale się nie chełpi—No, ale wracajmy do naszej sprawy. Widzę, że panowie jesteście trochę rozczarowani. Niestety! Nie mam żadnego wyobrażenia... Wobec takiego zaprzeczenia rzeczywistości; do której przywykliśmy, musi się powiedzieć: »Prawda może się wydawać czasami nieprawdopodobną. Jest się poprostu całkiem zbitym z tropu. Zdumiałem się niepomiernie widząc, jak w pełnej rzeczywistości zaszedł fakt, który na pierwszy rzut oka wydaje się fikcyjnem zjawiskiem. Wyobraźcie sobie panowie, że dzięki jakiemuś fenomenowi natury, poddani Ludwika XIV. ujrzeliby nagle cuda radjofonji lub radjografji; czyż nie byłoby to dla ludzi ówczesnych czemś po-dobnem, jak dla nas sprawa Cirugue?... Zdaje mi się jednak, że zbyt daleko szukamy klucza do tej zagadki. Z pewnością znajduje się on blisko nas. Może rzuca się nam w oczy jak skradziony list Edgara Poego?... Do widzenia panom — rzekł mistrz, odprowadzając Rozdział IV KTÓRY POMOŻE CZYTELNIKOWI ODKRYĆ DATĘ ŚMIERCI CIRUGUE. Gdy Eryk wszedł do mieszkania swej sąsiadki, poczuł już w przedpokoju swąd palonego papieru. Karolina chciała zamknąć drzwi kuchenne. Wcisnął się z łagodną stanowczością. — Proszę pana, Eryku — przecież pan wie... — A więc ciągle to samo ? — zapytał. — Ciągle te wstrętne listy? Wciąż ich tak dużo? — Trochę mniej — rzekła cicho Karolina, podnosząc nań oczy, pełne melancholji i oddania. Pod kuchnią dopalały się papiery, to gasnąc, to rozżarzając się w płomieniach. Dorzucała co chwilę nowe paczki. Były tam najrozmaitsze koperty i listy, oferty ale nie posuwa nas to wcale naprzód. Rozmawiałem właśnie z Marcelinem. Rozmowa ta sprawiła mi przykrość, którą widok kuchni pani na nowo we mnie obudził... — Nie rozumiem — rzekła Karolina. — Przejdźmy do jadalni. Wezmę się do roboty, a pan mi dokładnie wytłumaczy. Tak też zrobili. — A więc — zaczął Eryk, postanowiwszy mówić o Ryszardzie w liczbie pojedynczej. — Oto czego dowiedzieliśmy się, dzięki spóźnionemu doniesieniu Banku MarsyIskiego. Ryszard, o czem nikt nic nie wiedział, złożył przed trzema laty w tym banku różne papiery wartościowe, między nimi obligację 6% Kredytu Narodowego. Otóż dwa lata temu padła na tę obligację podczas losowania nagroda miljon franków. — To niemożliwe! — A jednak jest to prawda. Pobrał pieniądze, zlecił bankowi jaknajdalej idącą dyskrecję co do swej wygranej, a w trzy miesiące później podjął z rachunku depozytowego w Banku Marsylskim swoje papiery. Nazwisko jego skreślono z listy klientów. Od tego czasu nie słyszano o nim nic ani w Banku Marsylskim, ani w Kredycie Narodowym: — Ale co zrobił z temi pieniędzmi? Karolina zaczęła machinalnie wodzić oczyma po brzydkim, tandetnym kredensie, tanim zegarze i krzesłach »seryjnych« z ozdobami z tłoczonego metalu. — Co zrobił? Chciałbym sam to wiedzieć. Policja telegrafowała do banków we wszystkich państwach. Dotychczas nie znaleziono ani centyma, o ile nie uwzględnimy 25.000 franków i trochę drobnia-ków, znalezionych przy trzech zwłokach. — Dwa lata temu — powtórzyła Karolina. — A więc to nie ta wygrana była przyczyną radości w dzień ostatniego Nowego Roku. — Nie. Ale wygrana schodzi się z trzema innymi faktami, a te są: urządzenie mieszkania panny Pauliny Vassard w Nogent, ograniczenie podróży handlowych i zobojętnienie Ryszarda dla swego zawodu, na co wskazuje niedbałe prowadzenie ksiąg, przy niewielkiej ilości tranzakcyj. — Byliśmy więc bogaci!... — szepnęła Karolina. — Możliwe, że jeszcze teraz jest pani bogatą, jestem tego pewny, Loleczko. Dlatego proszę cię, przyjm moją pomoc. Nazywałaś to »wsparciem« i nie chciałaś przyjmować. Teraz to będzie »pożyczka«. — Miłość podsuwa najrozmaitsze pomysły, a ty mnie bardzo kochasz Eryku. Ach! Jeśli Ryszard rzeczywiście umarł, a ja jeszcze mam jakiś majątek, jakże będę starała się uczynić cię szczęśliwym! — Niechby tylko Ryszard nie żył, to już wystarczy! A przecież całkiem pewnie umarł. Wszyscy są o tem przekonani. A te wstrętne listy, nadchodzące stosami, czyż nie wołają codziennie: »umarł, umarł, umarł«! Przerwała, chcąc zwrócić rozmowę na inny temat: — Teraz rozumiem te zakupy kosztownych wyrobów jubilerskich... — Zgoda, ponieważ miał pieniądze... A co dalej ? Nie — powtarzam to z przykrością — miljon: Błysk złota w ciemności, ażeby cię napełnić nadzieją i znowu pogrążyć w otchłań zniechęcenia. Ach! nie przemawiam ani za sobą, ani za Klaudjuszem! Klaudjusza podtrzymuje jego chimera, a mnie Loleczko moje wewnętrzne przekonanie i miłość! Co innego Marcelin. To południowiec. Entuzjazmuje się szybko, a potem jeszcze szybciej zniechęca się. Wiadomość o miljonie przejęła go zrazu radością, a potem przybiła go, ponieważ zawiodła jego oczekiwania... Zresztą — i tu Loleczko zrozumiesz moją dziwaczną aluzję do twej kuchni — Marcelin jest aktorem. Lubi role efektowne, niepowodzenia przestraszają go. — Cóż więc chcesz przez to powiedzieć? — Chciałem powiedzieć, że sprawa Cirugue staje się dlań paleniskiem, na którem Marcelin spala się wśród swej niecierpliwości. Na nieszczęście powierzono mu również sprawę Pantru. Boję się więc, że gotów nas zaniedbać. Przed chwilą, gdy pytałem go o sprawę Ryszarda, zaczął mi w odpowiedzi opowiadać o sprawie Pantru... — Cóż to za sprawa? — Nie czytałaś gazet? — Nie czytam ich teraz. Wstydzę się! — Gdybyś czytała, to wiedziałabyś już, że na nieszczęście od przedwczoraj dym z kuchni tego zbrodniarza Pantru przesłania sprawę Cirugue. I Eryk opowiedział wiadome w tej chwili szczegóły nowej sprawy. Czytelnicy przypominają sobie zapewne tę straszną historję; wieki będą ją sobie podawać. Kroniki policyjne nie mają bardziej senzacyjnej, ani okropniejszej sprawy. Karolina usprawiedliwiała zapał Marcelina w miarę jak Eryk w krótkich słowach przedstawiał tę senzację dnia, która miała stać się tem dla swojej epoki, czem był w swoim czasie proces Gillesa de Rais i proces Brinvilliers. Działo się to we wieży króla Jana, położonej w zakątku wsi Villejuif; lokatorem jej był niejaki Pantru, przezwany już »ta-jemniczym panem«, »ludojadem albo Sinobrodym z Ville-juif«. Jego podejrzany wygląd, czarna broda, jego »na-rzeczone«, które wchodziły do wieży, opuszczały ją jednak, zdaje się, jak dym kominem. Eryk opowiadał o tych smrodliwych i gęstych dymach, w których jeden rzeźnik poczuł »swąd palonego ciała«. Mówił następnie o przerażeniu sąsiadów, którzy długi czas zachowywali milczenie; potem, podczas nieobecności tajemniczego lokatora, anonimowy list do prokuratora Rzeczypospolitej, rewizja policyjna, przeszukiwania, odkrycie małej kuchenki, służącej za krematorium, kupa podejrzanych popiołów w szopie, zwłoki trzech psów, uduszonych rzemieniem, zakopane w ogródku. Mówił wreszcie o obciążających zeznaniach ośmielonych sąsiadów. Tymczasem Pantru nie wracał, przyznając się temsamem do zbrodni. — Nie mamy szczęścia — zakończył Eryk. — Rzadko się zdarza, ażeby dwie tak senzacyjne sprawy, zajmowały uwagę publiczności. Uwaga publiczności nie umie się jednak dzielić. Tłum ma w każdej dziedzinie swoje bożyszcza; w danym rodzaju może mieć tylko jedno... Sądzę więc, że trzeba będzie oglądnąć się za kimś, któryby mógł »zdublować« Cezara Marcelin... — Eryku, czy nie mógłbyś przy swych stosunkach uzyskać, ażeby wyznaczono innego inspektora? — Nie chcę sprawiać przykrości Marcelinowi. Jest to doskonały chłopak, oddany sprawie o tyle, o ile pozwala mu na to jego natura kabotyna. W tych warunkach potrzeba człowieka, któryby chciał pracować, podporządkowawszy się i nie licząc na sławę lub awans. — Z zamiłowania ? — Z miłości dla ciebie. — Ty Eryku? ty? — Tak, najdroższa. Rozdział V KTÓRY UDAWADNIA, ŻE ROCZNIKI KRYMINALNE PRZEWYŻSZAJĄ SENZACYJNOŚCIĄ NAJFANTASTYCZNIEJSZE BAJKI. Bez zbytnich trudności pozwolono Erykowi, ażeby w roli dobrowolnego pomocnika policji, podjął poszukiwania, dotyczące sprawy Ryszarda Cirugue. Marcelin ułatwił mu to zadanie w sposób bardzo uprzejmy; polecił swym podwładnym, ażeby trakto-, wali pana Eryka Alban, tak, jak jego samego. Ponieważ w kole, ograniczonem faktami, dotyczącymi bezpośrednio czterech sobowtórów, nie można było nic nowego odkryć, postanowił młody człowiek rozszerzyć krąg badań i szukać nowych wskazówek w dalszem polu. W tym celu zebrał wszystkie raporty policji, nadesłane rano 16 stycznia do centralnego biura prefektury i zaczął badać naprzód raporty nadeszłe z ko-misarjatów dzielnicowych i z przedmieść Paryża. W ten sposób, bez hałasu, skupiwszy całą uwagę i zasób swej logiki, dowiedział się, że w nocy z 15 na 16 stycznia, a więc w noc poczwórnej śmierci Ryszarda Cirugue, znaleziono przed dworcem ljońskim czteroosobowy automobil Forda. Wóz stał przed wejściem do dworca. Lampy paliły się jak zwykle. Posterunkowy zapisał numer w myśl miejskich przepisów automobilowych. Ale, gdy nikt nie zgłosił się po wóz, oddano go na skład. W następstwie okazało się, że numer wozu nie znajdował się w rejestrze. 'Ze względu na pewne poszlaki, zaliczono wóz z fałszywym numerem do przedmiotów dowodowych ówczesnej sprawy fałszerzy pieniędzy i pozostawiono w specjalnym składzie prefektury. Eryk Alban postanowił bezzwłocznie oglądnąć ów wóz. Skład prefektury była to długa szopa. Środkiem biegł chodnik, ograniczony drewnianemi ścianami, na których z obu stron znajdowały się numery, jak na domach w mieście. Numery oznaczały przedziały, z których każdy miał drzwiczki z okratowanem okienkiem. Eryka wprowadził do środka umundurowany strażnik. Skład ten, to Morga i więzienie przedmiotów dowodowych. Pośród zakurzonego bric-a-brac'u, który przypominał jakąś budę tandeciarską, za istną barykadą rowerów i innych maszyn, mniej lub więcej zniszczonych, drzemały spokojnie w przedziale Nr. 173 dwa automobile. Jeden Ford, drugi Citroen. Ford. Karoserja amerykańska z żelaznej blachy. Dosyć zużyta. Cztery pneumatyki w dobrym stanie, jeszcze w połowie nadęte. Motor nie przedstawiał nic anormalnego, przynajmniej na pozór. W rezerwoarze parę litrów benzyny... Dwa obroty korbą... Rozległ się huk, który Eryk zaraz zahamował. Wie już co chciał... Kierownica w porządku! przenośnie funkcjonują. A więc nie porzucono wozu z powodu defektu. — Popatrzmy bliżej na karoserję, na poduszki... odsuńmy budę... kufry... słuchajmy, przetrząsajmy, macajmy... Nic. — Drzwiczki... przyrządy... aha! Eryk odkrył wciśnięty w szparę miedzianej rączki przy lewych drzwiczkach, w miejscu, o które musi się otrzeć. osoba, wsiadająca do wozu, maleńki strzępek... drobny łachmanek rudawej, wołochatej materji... Nie dotyka go... a nużby się rozleciał. — Proszę otworzyć mi przedział 201. z przedmiotami dowodowemi sprawy Cirugue — polecił stojącemu obok strażnikowi. Oto walizka Ryszarda. Kufer okuty miedzią. Cztery kapelusze, ubrania, oto palto rudawe i Woło-chate, które Eryk widział w Nogent, a potem w kostnicy w Dijon i w Instytucie medyczno-sądowym w Paryżu... Czuje wzruszenie. Powraca do przedziału 173. Porównuje materję zarzutki ze strzępkiem. Szuka i znajduje na przedramieniu prawego rękawa ledwo widoczne wydarcie... W przejściu rozlegają się donośne kroki. — Hallo! Co tam nowego panie Alban ? W prefekturze powiedziano mi, że pan poszedł do składu. Przyjeżdżam z Villejuif. Panie! Ten Pantru to wcielony djabeł! No, mów pan! Co pan robi w tym przedziale ? — Marcelin! Patrz pan! — Oho! Więc ta zarzutka była w tym wozie? — A kto nosił tę zarzutkę na sobie, Marcelin ? — Cirugue! Cirugue z Dijon! Przecież ja mam doskonałą pamięć, pan wie! — Nie musiał to być koniecznie Cirugue, ale zdaje się, że to on. Przyjechał tym wozem na dworzec ljoński 15 stycznia, o jedenastej wieczór i wsiadł na pociąg do Dijon. Miał ze sobą kufer, oto miedziana rysa z niego na blasze! Automobil znaleziono porzucony. Numer fałszywy. Nieznany szofer znikł. Dlaczego ? No, powiedz pan. Przecież to rzuca się w oczy! — Szofer znał zapewne zawartość kufra, albo też pomagał tylko Ryszardowi w załadowaniu i w wyładowaniu go. Po ciężarze i wyglądzie osądził, że jest wartościowa i że warto ją wypróżnić... — A więc dalej za Ryszardem, nieprawdaż? Wie, że jedzie do Dijon. Wsiada do tego samego pociągu... — Panie Alban, napad musiał być przemyślany. Niech pan przypomni sobie ów kit... a fałszywy numer wozu? — Powtarzam: wsiada do pociągu, w Dijon czeka, aż Cirugue odejdzie z państwem Petitot — wybiera odpowiedni moment działania i działa. Znał bez wątpienia zwyczaje swej ofiary; to jest prawie że pewne. — Dobrze, dobrze, panie Alban, ale co robi w całej tej sprawie Cirugue z Poutarlier ? Niech pan nie zapomina, że dwóch Cirugue siadło w nocy z 15 na 16 na ten sam pociąg idący do Dijon — dwóch Cirugue, z których jeden zatrzymał się w Dijon i padł tam ofiarą napadu, drugi zaś przesiadł się na pociąg, idący do Poutarlier i w nim umarł. — ...Hm, tak, ale... szofer musiał znać stosunki... Wiedział, że dwaj wspólnicy rozstaną się w Dijon... — A 25.000 franków znalezione przy zwłokach w Poutarlier? — Może szofer o nich nie wiedział. A może wolał pilnować właściciela kufra wiedząc, że może go swobodnie zamordować u Petitotów... — Mam lepsze wyjaśnienie panie Alban! — Jakie? — zapytał detektyw-amator nawpół ciekawie, nawpół niechętnie. — Poco aż trzech ludzi w wozie? Przecież dwóch wystarczy, co? — A szofer ? — Szofer? Nazywał się Cirugue! Cirugue z Pou-tarlier, powiadam. Miał poprostu odwieźć swego sobowtóra autem na dworzec, a potem grzecznie wrócić do domu. Tymczasem szelma miał swoje plany: postanowił ukraść kufer, po uprzedniem wyekspediowaniu swego towarzysza na łono Abrahama. Ukraść kufer i 25.000 franków, tam do licha! Nie pomyślał tylko o tem, że śmierć tamtego pociągnie za sobą jego własną śmierć... — Jeżeli pan pozwoli — rzekł Eryk, dławiąc w gardle swoje niepowodzenie — chciałbym przejrzeć akta, odnoszące się do Dijon i do Poutarlier. — Ależ owszem! Wracajmy do biura... W każdym razie odkrył pan potężny błąd co do klasyfikacji przedmiotu dowodowego. To dużo znaczy! Hallo, woźny! Trzeba przestawić to auto do przedziału 201, sprawa Cirugue! Przygotujcie się tu na przyjęcie ładnego stosu zabawek z Villejuif!... Mówię panu, panie Alban, ten Pantru! To szelma! Spędziłem właśnie trzy najpiękniejsze godziny swego życia z ekspertami! Popatrz pan na ten mały notes: wyszperałem na wieży króla Jana. Szli razem. Marcelin zatrzymał Eryka, podnosząc z triumfem w górę kieszonkowy notes, oprawny w czer-wony jaszczur. — Jak długo świat światem — wykrzyknął — nie widziano tak okropnego przedmiotu dowodowego! To gorsze, niż kości ludzkie, znalezione w kuchence! Gorsze, niż popiół w szopie — sto kilo popiołu, panie Alban, zawierające 5% fosforanu wapnia, podczas gdy normalna zawartość wynosi 1% - popioły i żużle, zmieszane ze szczątkami szkieletów ludzkich, zębów ludzkich. Wszystko to pochodzi ze spalonych zwłok! W całości, wedle doktora Jacques: dwieście dziewięćdziesiąt pięć ułamków czaszek, kręgosłupów, nóg, rąk, kostek, ramion ludzkich, a Wszystkie prawie że niewątpliwie kobiece! — Daj pan pokój! — zawołał Eryk, już zniecierpliwiony. Detektyw przytrzymał go za rękę — Pośród popiołów znalazłem jeszcze guziki, agrafki, szpilki do włosów, sprzączki od podwiązek, jednem słowem wszystko, co może pozostać po starannie spalonych pannach, mężatkach i wdowach... Otóż (musi pan oglądnąć notes), otóż ten notes jest straszniejszy od kuchenki, od zaduszonych psów, od popiołów, kości i przepalonych szpilek! Słuchaj pan: „Bastille — 2 kwietnia — godzina 10. nPautin — 4 maja — godzina 14, ,,La Reine-Blanche — 13 maja — godzina 17. „Archives — 1 czerwca — godzina 10. „Auteuil — 12 czerwca — godzina 16. — Dziesięć nazw, panie Alban; reszty już nie czytam. Dziesięć nazw. — No, więc co? — To oznacza dziesięć ofiar tego zbrodniarza; dziesięć kobiet i jeden młody chłopak. Widziano, jak ofiary wchodziły do wieży, spacerowały po ogrodzie, nikt jednak nie widział, by któraś z ofiar opuściła wieżę! Bastille Pautin to sposób określenia wedle miejsca mieszkania lub spotkania. Data i godzina, to data i godzina egzekucji! Eryk wzruszył ramionami. — Ależ to arabskie historje, kochany panie Marcelin! Byli już w biurze inspektora. — Poproszę pana o fascykuł sprawy Cirugue. Eryk usiadł w wyplatanym fotelu Cezara Marcelin, który, usiadłszy naprzeciw niego, zaczął gawędzić, rysując przytem na kartce z notesu szkic piecyka kuchennego. — jak pan tnyśli — rzekł Eryk przerywając czytanie — trzebaby może jeszcze raz zrobić dokładniejsze poszukiwania na dworcu w Dijon ? — Dobrze, zarządzę. Eryk objawiał swoje niezadowolenie uporczywem milczeniem. Marcelin tymczasem rysował i gadał, gadał, gadał... — Znaleziono czterdzieści siedm zębów — mówił, rysując usta, które mogłyby służyć za reklamę dla jakiegoś środka do czyszczenia zębów — a jakie ładne, musi pan wiedzieć!... Niema żadnych śladów krwi. To zresztą nic nie znaczy; podobnie rzecz się miała ze sprawą Menesclou, . Pel i Carrara, którzy także ćwiartowali swoje ofiary... Dość wątpliwym jest motyw zbrodni. Według mnie chęć rabunku. Mówią o alchemji, o kamieniu filozoficznym. Według tej wersji Pantru był nowym Gilles de Rais, szukał przemiany metali — syntezy złota, jak się obecnie mówi; wiadomo, że przy takich próbach alchemicznych krew ludzka zawsze odgrywała rolę. W kuchni wieży są . jakieś mieszaniny chemiczne, oraz pewna ilość retort i butelek... Bardzo prymitywne Iaboratorjum. Ale to wszystko bajka!... Inni znów mówią o ludożerstwie; to już ma więcej sensu. Ale ja mam już swoje wyrobione zdanie. Pantru jest złodziejem i mordercą... Ale jak odszukać ofiary? Jakie nazwiska kryją się właściwie pod temi ponuremi pseudonimami Bastille, Pautin e. t. c.? A on sam, gdzie się teraz ukrywa? Strasznie mnie to intryguje! Przez tę sprawę stanę się sławnym! — Mówił pan to samo o sprawie Ryszarda Cirugue — mruknął Eryk przez zaciśnięte zęby. — Panie Marcelin, niech pan nie rysuje na aktach fascy-kułu! Jest to zapewne bardzo dowcipny sposób okazywania swego lekceważenia, ale proszę pana sprawa — jak pań myśli — rzekł Eryk przerywając czy-tanie — trzebaby może jeszcze raz zrobić dokładniejsze poszukiwania na dworcu w Dijon ? — Dobrze, zarządzę. Eryk objawiał swoje niezadowolenie uporczywem milczeniem. Marcelin tymczasem rysował i gadał, gadał, gadał... — Znaleziono czterdzieści siedm zębów — mówił, rysując usta, które mogłyby służyć za reklamę dla jakiegoś środka do czyszczenia zębów — a jakie ładne, musi pan wiedzieć!... Niema żadnych śladów krwi. To zresztą nic nie znaczy; podobnie rzecz się miała ze sprawą Menesclou, Pel i Carrara, którzy także ćwiartowali swoje ofiary... Dość wątpliwym jest motyw zbrodni. Według mnie chęć rabunku. Mówią o alchemji, o kamieniu filozoficznym. Według tej wersji Pantru był nowym Gilles de Rais, szukał przemiany metali — syntezy złota, jak się obecnie mówi; wiadomo, że przy takich próbach alchemicznych krew ludzka zawsze odgrywała rolę. W kuchni wieży są jakieś mieszaniny chemiczne, oraz pewna ilość retort i butelek... Bardzo prymitywne laboratorjum. Ale to wszystko bajka!... Inni znów mówią o ludożerstwie; to już ma więcej sensu. Ale ja mam już swoje wyrobione zdanie. Pantru jest złodziejem i mordercą... Ale jak odszukać ofiary? Jakie nazwiska kryją się właściwie pod temi ponuremi pseudonimami Bastille, Pautin e. t. c? A on sam, gdzie się teraz ukrywa? Strasznie mnie to intryguje! Przez tę sprawę stanę się sławnym! — Mówił pan to samo o sprawie Ryszarda Cirugue — mruknął Eryk przez zaciśnięte zęby. — Panie Marcelin, niech pan nie rysuje na aktach fascy-kułu! Jest to zapewne bardzo dowcipny sposób okazywania swego lekceważenia, ale proszę pana sprawa nie jest jeszcze odłożona ad acta; ja ją skończę, ja pracuję nad nią, ja gwiżdżę na sprawę Pantru! W tej chwili wszedł woźny, —Panie inspektorze — rzekł — jakiś pan chce wejść... — Jak się nazywa ? Z za pleców woźnego ukazał się zastraszony jegomość. Woźny odwrócił się doń, chcąc mu zagrodzić drogę. Przybysz wyjąkał lękliwie. — Carangeon z Villejuif... — A to w sprawie Pantru ? — zapytał Marcelin podskakując na krześle. Przybysz potwierdził. — Panie Alban, czy pan skończył? — Muszę niestety — rzekł gorzko Eryk. Marcelin zebrał pospiesznie rozrzucone papiery z fascykułu Cirugue i związał je stanowczym ruchem, jakby stawiał kropkę nad i. Potem rzucił je na kominek, gdzie leżały już stare akta, i rozłożył na swem biurku, jak na tronie, fascykuł sprawy Pantru. Eryk szedł smutny przez zimny, ponury kury-tarz. Czy czuł się zwyciężony? Gorzej: był przekonany, że będzie musiał ulec. Na zakręcie, przy końcu kurytarza, zarysowała się nagle przed nim sylwetka wysokiego mężczyzny, idącego naprzeciw. — To ty Klodziu? Dokąd idziesz? — A to dobre pytanie! Idę... — Zbyteczne. Chodźmy stąd. Rozdział VI KTÓRY JEST NAJBARDZIEJ SENZACYJNY ZE WSZYSTKICH. Tak więc Eryk i Klaudjusz szli pod rękę kury-tarzem. Klaudjusz słuchał wywodów Eryka. ...I dlatego to, mój kochany, sprawa Cirugue pójdzie wkrótce ad acta. Musimy być na to przygotowani. — Czyżby? — Tak jest. Ad acta, tak, jak sprawa wykradzenia zwłok Manon Duguet. Być może, że ten sam los czeka sprawę Pantru. W tej chwili odwrócili obaj instynktownie głowy. Za nimi z końca kurytarza pędził co sił jakiś człowiek. Był to woźny. — Panie Alban! — zawołał — Pan inspektor prosi pana. Właśnie biegłem za panem... Ma coś panu do powiedzenia. — No, to wracajmy! — rzekł Eryk. Pan Carangeon był jeszcze w biurze. Stał pochylając wprzód lękliwie swą łysą głowę i spoglądając wzrokiem usłużnym, pełnym skromności i chełpliwości zarazem, jak to często bywa u świadków ważnej sprawy. — Cóż tam znowu? — zapytał Eryk. — Siadaj pan — odparł Marcelin, a potem nagle wykrzyknął: — Panno Luizo, proszę tu z maszyną. Pan Carangeon złoży swe zeznania a pani będzie je spisywać. Pan się nazywa... — Karol, Honorjusz Carangeon. — Zawód? — Handlarz win i wódek. — Zamieszkały? — Villejuif, ulica Szkolna 92. — Pan mieszka w pobliżu wieży króla Jana? — Tak. Zauważyłem jeden z pierwszych surowe wyziewy z komina... — Dlaczego pan nie zawiadomił policji? — Miałem, jak co roku, wyjechać w sprawach handlowych do Hiszpanji. Wczoraj dopiero wróciłem. Wyjechałem zaś trzy tygodnie temu jeszcze przed rozpoczęciem śledztwa. — Ale dlaczego pan nic nie mówił przed wyjazdem ? Przecież już od paru miesięcy obserwował pan dymy, smrody, tajemnicze odwiedziny! — Jestem kupcem — odparł niepewnie pan Carangeon — potrzebuję wszystkich; nie chciałem donosić, opierając się tylko na przypuszczeniach... a zresztą pan Pantru nie wyglądał zachęcająco, panie inspektorze! — Mówiono mi to, tyle też wiem dotąd o jego osobie. Na Boga! Wielebym dał za jego fotografję! Ale cierpliwości! Będę go miał wkrótce en face z profilu z podpisem spadkobiercy Bertillona! — Czego on chce do djabła? — myślał Eryk — Czy Marcelin stracił głowę? Co mnie obchodzi cała ta sprawa z Villejuif? Gdybym był wiedział... — Chwileczkę cierpliwości! — rzekł detektyw spostrzegłszy niezadowoloną minę Eryka. — Mów pan dalej, panie Carangeon. Dlaczego zgłosił się pan w prefekturze dziś, po powrocie z Hiszpanji? — Robię teraz to, co inni, zwłaszcza że moje przypuszczenia stały się pewnikami. Odkrycie kości... — Czy znał pan osobiście tego jegomościa? — Nie! — odparł kupiec z godnością. — Istniały między nami stosunki jak zwyczajnie między dostawcą a klijentem. Trudno było zawrzeć z nim znajomość. Żeby pan wiedział, co za kobiety przychodziły do niego! Widziałem je... — Kiedy? gdzie? jak? — Widziałem jak wchodziły z nim... Widziałem też, jak spacerowały po ogrodzie... — Przez mur? — Tak jest, panie inspektorze, muszę się przyznać. Z obowiązku, proszę pana, z obowiązku. Jednej nocy widziałem w ten sposób, jak Sinobrody w brązowych aksamitnych spodniach, we flanelowej kamizelce bez rękawów i w swym wiecznym kapeluszu filcowym, rozniecił na wolnem powietrzu w ogrodzie istny stos, na którym palił się długi, jak trumna, kufer. Całe kłęby dymu szły w górę. Odbłysk ognia padał na mury i drzewa. Śmierdziało bardzo brzydko. — Mówił pan przed chwilą, że ostatni raz widział pan mordercę 15 stycznia wieczorem... — Eryk i Klaudjusz zadrżeli na te słowa. — Tak jest około dziesiątej wieczór. Pamiętam dokładnie tę datę. Było to w przeddzień mego wyjazdu do Hiszpanji. Tego dnia właśnie byłem w Paryżu, ażeby zapłacić czynsz gospodarzowi, tamże mieszkającemu. Obiad jadłem w mieście u zamężnej córki. Wracaliśmy ze żoną. Powiedziałem nawet do niej: »Popatrz, Pantru zmyka, ażeby nie płacić czynszu«. Śmialiśmy się chwilę... — Dlaczego przypuszczał pan chociażby żartem, że Pantru »zmyka« ? — No, nie widziałem w tem nic złego... — Może pan nie rozumie. Chciałem powiedzieć czy jego wyjazd wyglądał trochę na ucieczkę? — Tak, tak. Odjeżdżał cichutko, swoim Fordem. Marcelin, nie hamując swej radości patrzył błyszczącym wzrokiem na Eryka i Klaudjusza, którzy zaciekawieni pochylali się w stronę pana Carangeon, ażeby lepiej słyszeć. — A z tyłu na siedzeniu ? — pytał Marcelin. Siedziały dwie osoby. Dwu mężczyzn. — A obok mordercy, który prowadził wóz ? — Stała wielka paka, czy kufer z miedzianemi okuciami, które połyskiwały w cieniu. Eryk ledwo zdusił w sobie okrzyk na te » okucia miedziane«. — Trzej podróżni — podjął pan Carangeon — byli pootulani w okrycia; z powodu zimna. Pana Pantru poznałem tylko dlatego, że znałem go już z widzenia. Go do dwu innych, to nie widziałem wcale ich twarzy. Marcelin kończył: — Trzeba to dobrze zapamiętać, skoro wiemy już, że dwaj Cirugue ze skrzynią okutą miedzią udali się wieczorem 15 stycznia Fordem na dworzec ljoński, ażeby siąść na pociąg do Dijon, że ich szoferem był Pantru. To jest odkrycie, osco manosco! — Wszystko wskazuje na to — uzupełnił Eryk — że szofer udał się za nimi, wsiadł również na pociąg i zamordował w Dijon Ryszarda Cirugue. Musimy przeto wnioskować, że to Pantru zabił w celach, rabunkowych tego właśnie Cirugue'a, a śmierć ta wywołała w krótkich odstępach czasu z jakichś tajemniczych powodów śmierć trzech innych Cirugue'ów! »Quod erat demonstrandum«—zakończył Marcelin. Zwrócił się do Klaudjusza: — Jest więc całkiem pewnem, że Pantru znał przynajmniej dwu z pańskich czterech braci, a to Ryszarda Cirugue z Dijon i z Poutarlier. — Wedle wyników, uzyskanych w poszczególnych etapach śledztwa - odparł Klaudjusz — wydaje mi się trudnem do przypuszczenia, ażeby znał tylko dwu Ryszardów, nie znając równocześnie dwu innych. — A ponieważ jest prawie, że pewnem — podjął Eryk — że czterej sobowtórowie jedli 15 stycznia razem obiad, założyłbym się, iż uczynili to w wieży króla Jana w Villejuif. Tam w obecności, a może nawet pod przewodnictwem mordercy Pantru odbyli naradę przed swem rozejściem się. Automobil był za mały, ażeby pomieścić ich wszystkich; inaczej Pantru byłby zapewne wziął ich wszystkich. Miał zresztą słuszne powody — dorzucił Kladjusz — ażeby być sam na sam tylko z tymi dwoma sobowtórami, za którymi chciał skrycie się udać. — A więc pańskiem zdaniem — rzekł Marcelin — jedli w piątkę obiad we Villejuif; potem Cirugue z Nogent i Cirugue z Paryża udali się do siebie, podczas gdy Pantru zawiózł na kolej osobnika z Poutar-lier i osobnika z Dijon, wraz z jego paką. I w tej chwili Pantru, ukrywając się w jakimś zakątku, używa bezkarnie owoców swego morderstwa i kradzieży. — Otóż to: Pantru wspólnik a może herszt czterech Cirugue, w każdym razie ukryty ich wróg i morderca. — Panie Carangeon — zapytał Marcelin - może spotkał pan przypadkiem we Villejuif Ryszarda Cirugue ? Zdaje mi się, że to ważne pytanie! Pan umie tak pilnie... obserwować, więc może widział pan kiedy denata ? Czy dwaj podróżni na tylnem siedzeniu nie przypominali panu nikogo z postaci? — Nie. Widziałem zresztą fotografję Ryszarda Cirugue tylko raz i to źle reprodukowaną w jakiemś piśmie madryckiem. W tych warunkach... —Zaraz panu pokażę dobrą fotografję — rzekł Marcelin. Z dziwnem zadowoleniem patrzał Eryk, jak fascy-kuł Cirugue spoczął z powrotem na biurku inspektora i zajmował uwagę gadatliwego detektywa na równi z fascykułem sprawy Pantru. Marcelin rozwiązał sznurki, zaczął przerzucać kartki. — Oto on — rzekł. — Niech pan siądzie w moim fotelu. — Było tam z dziesięć fotografji. Klaudjusz wskazał kupcowi najlepszą. Pan Carangeon zaczął pilnie przyglądać się przez podwójną soczewkę złożonego cwikieru. — Nie, nie znam. Żałuję bardzo. Cirugue jest mi całkiem nieznajomy. — Niech pan popatrzy na inne fotagrafje — rzekł zniechęcony Marcelin. — Ha — wykrzyknął nagle pan Carangeon, chwytając fotografję, wyciętą z dziennika. Marcelin zarumienił się. — Zostaw pan to — rzekł — to ja... —Ależ - zdziwił się pan Carangeon — twierdził pan przedtem, że pan niema fotografji mordercy Pantru! — Pantru? — wykrzyknął Marcelin. — Pantru? — powtórzył Eryk. — Pantru? — wyszeptał Klaudjusz. — Ależ tak proszę panów! Toż to Pantru we własnej osobie! Pantru ze swoją czarną brodą i w swoim kapeluszu, nasuniętym na oczy! — Tam do licha! — wykrztusił Marcelin — to niesłychane, osco manosco! Panie Carangeon, to co pan trzyma w ręce, to jest fotografja Ryszarda Cirugue. Niedawno temu, gawędząc z panem Alban, domalowałem mu brodę i kapelusz. Tak sobie całkiem machinalnie. Myślałem o Pantru, o jego opisach... — Twierdzę, że Pantru to Cirugue, a Cirugue to Pantru! — rzekł stanowczo pan Carangeon. — No, to mamy już pięciu Cirugue'ów zamiast czterech — zawołał Eryk, wznosząc ręce do góry. — A mówiłem — triumfował Marcelin —że są jeszcze inni — inne sobowtóry, które odróżniały się naprzykład zapuszczoną brodą. — Żyje! — myślał Klaudjusz w podnieceniu — Ryszard żyje! Eryk rozmyślał ponuro. — Uważajcie tylko — zawołał Klaudjusz — Cirugue z Villejuif, czyli Pantru różnił się nietylko brodą od innych. Nie znaleziono jego zwłok. Możecie mi zarzucić, że jeszcze je może znajdą; że w tej chwili może gdzieś siedzi w ukryciu. Myślę, że Cirugue z Villejuif (albo Cirugue-Pantru jeśli wolicie) zabezpieczył „się przeciwko telepatycznemu działaniu śmierci, Bezwątpienia, jeżeli zadał śmierć tamtym czterem, to wiedział, że sam nie zginie! Eryk otrząsnąwszy się ze swych myśli, wyciągnął rękę: — Panie Carangeon, czy jest pan pewny, że z tyłu siedziało tylko dwu podróżnych? — Zdaje mi się całkiem pewnie, ale... — No, ale gdyby kto przykucnął na podłodze, toby go pan nie widział? — Wątpię... chociaż... nie, ale bym nie przysiągł. — Niech się pan wstawi w moje położenie. — Otóż przypuśćmy — dowodził Eryk — że we Fordzie siedziało oprócz szofera trzech ludzi. I przypuśćmy dalej, że Cirugue-Pantru miał fałszywą brodą... Mielibyśmy naszych czterech Cirugue'ów, czterech Cirugue'ów, których mieliśmy poprzednio przed wmieszaniem w sprawę mordercy Pantru. W ten sposób Pantru jest poza nawiasem. Nie istnieje Cirugue- Pantru — Cirugue z Villejuif jeśli wolicie. Zawsze i wszędzie tylko czterej pierwotni Cirugue, zbadani w Instytucie rnedyczno-sądowym. Klaudjusz zmarszczył brwi; Eryk ciągnął: - —. Zważmy, że pociąg do Dijon odjeżdża z Paryża o jedenastej wieczór, a pan Carangeon twierdzi, że automobil wyjechał z Villejuif około dziesiątej; zważmy, że z Villejuif. do Nogent jest tylko 10 km, a z Nogent na dworzec ljonski około 8 km — uważajcie dobrze: staram się odtworzyć użycie czasu. Czterej Cirugue, z których jeden znany jest we Villejuif pod przybranem nazwiskiem Pantru, odbywają naradę we wieży króla Jana, jedzą razem obiad. Potem jeden z nich odwozi Fordem trzech innych, jednego wysadza w Nogent, drugiego w Paryżu, w pobliżu ich mieszkań, udaje się z trzecim na dworzec ljoński (5 minut drogi z ulicy Areny). Tu nasuwają się dwie hipotezy: albo obaj w wykonaniu powziętego planu siadają na pociąg do Dijon-Poutarlier, porzuciwszy Forda z fałszywym numerem, — albo też prowadzący auto siada na pociąg bez wiedzy swego sobowtóra, ażeby wykonać swój zbrodniczy plan, tak jak poprzednio o tem mówiliśmy. W każdym razie Cirugue- Pantru i Cirugue z Poutarlier to jedna osoba, to morderca Ryszarda Cirugue z Dijon. I powtarzam, ograniczamy w ten sposób sprawę Cirugue tylko do czterech zmarłych sobowtórów. — Hm, hm! — mruknął powątpiewająco Klaudjusz. Przyznał jednak: — To być może. Mimo to podstawowa tajemnica pozostaje tajemnicą. — Tak — rzekł Marcelin — przyzna pan jednak, że mamy już dużo danych. Jesteśmy na właściwym tropie, panie Alban. Czuję to, węszę! — Jakiż jest pański plan? — Przedewszystkiem pan Carangeon podpisze swoje wspaniałe zeznania. Podpisz, podpisz pan prędko, panie Carangeon! — A jutro raniutko do Villejuif! Całkiem inaczej będziemy się teraz patrzeć! Pojedziecie razem ze mną, co? Mówiąc to złączył razem fascykuł Pantru i fascy-kuł Cirugue i związał je wspólną wstążką alegoryczną. Rozdział VII W KTÓRYM PRZETRZĄSA SIĘ WIEŻĘ, BADA SIĘ PRZESZŁOŚĆ I TAJNIKI SERCA LUDZKIEGO. Villejuif leży niecałe 4 km od Paryża licząc od Bramy Włoskiej. Długa i niska limuzyna sir James'a Burlingham'a mknęła milcząco gościńcem, jak gondola po kanale. Wewnątrz siedzieli Marcelin, Klaudjusz i sir James we własnej osobie Filantrop, interesując się żywo sprawą, prosił o pozwolenie wzięcia udziału w rewizji. Wóz szedł lekko pod górę, leżącą przed Villejuif. Krajobraz w barwach kredy, atramentu i sadzy. Nieba nie widać: ogromna szara płachta zwisa nad ziemią. Lodowaty smutek wsi, ujarzmionej przez sąsiadujące wielkie miasto. Domy smutne, obdrapane, ponieważ gościniec jest poprostu obrzydliwem przedłużeniem bulwaru przedmieścia. — Jesteśmy na miejscu — rzekł Marcelin. — Będę panom czynił honory »trzeciej rezydencji. Jaka szkoda, że nie mam tylu wiadomości o zaginionych kobietach, co o ich kacie! Niema żadnych nowych danych w tym kierunku? — zapytał sir James. — Nic! Tylko maleńki notes z lakonicznemi pseudonimami. Co prawda zgłosiły się u sędziego śledczego trzy panienki. Uratowały się! Pantru zapoznał się z nimi pod przybranemi nazwiskami: Raymond Diard, Fremiet, Dupont... (I pomyśleć, że i nazwisko » Pantru « było również fałszywem i że nazywał się w rzeczywistości »Cirugue«).. Te trzy kobiety nie chciały jechać z nim do Villejuif. Ale co do ofiar, nie mamy żadnych wiadomości, ani o »narzeczonych«, ani o młodym człowieku. To mnie złości! Marcelin skręcił w ulicę Szkolną. — Wysiadajmy — rzekł. — Jesteśmy niecałe sto metrów od wieży króla Jana. Na skraju pola,'w zarosłem drzewami ogrodzeniu, stała stara, okrągła wieżyca z dachem z dachówek o kształcie spłaszczonego stożka. Z dachu sterczały dwa kominy z cegieł. W całości wyglądała jakby ogromny wiatrak bez skrzydeł. Była to reszta starego, obronnego zamczyska z czasów Jana Dobrego, skrywająca swoje zniszczenie pod gąszczem bluszczu. W połowie wysokości połyskiwała szybami korona okien, rozmieszczonych w nierównych odstępach od siebie. — Niech pan zgadnie, panie Alban — rzekł Marcelin — kiedy Cirugue-Pantru wynajął tą budą? — Dwa lata temu ? — Tak. Stróż polny otworzył furtkę z desek w murze i znaleźli się pośród nędznych krzaków zapuszczonego ogrodu. — Tam w kącie odkopano trzy zaduszone psy ze sznurami na szyi — rzekł Marcelin. — A to jest szopa, gdzie znaleziono kupę popiołów i żużli, które poleciłem przewieść do Instytutu medyczno-sądowego Zawierały ułamki zwęglonych kości. Kości długie były przepiłowane, a krótkie nosiły ślady siekiery, Wejdźmy do wieży. Patrząc na grubość tych murów, rzeczywiście zdumiewającą, można było zrozumieć, że wieża opierała się zwycięsko przez pięć wieków zniszczeniu. Wyobrażali ją sobie stojącą w środku nieistniejącego już zamku — ostatnie schronisko wśród tych murów prawie nie do zdobycia. — Panowie — rzekł Marcelin, przystając w progu. — Plan wieży jest bardzo prosty: Jak widzicie cały parter zajmuje okrągła próżna sala z tym pięknym filarem w środku. Była wyłożona płytami, lecz kazałem je zerwać ażeby przeszukać ziemię pod posadzką? Stąd ta świeżo skopana ziemia i ten stos płyt. Ciemna ta, sala służyła za piwnicę, przedpokój, pralnię i pracownię. Był tu warsztat ze wszystkiemi narzędziami ślusarskiemi i stolarskiemi, jak to się spotyka na wsi. Wśród tych narzędzi były dwie czy trzy piły do metali i siekiera. Nigdzie nie odkryliśmy śladów krwi. W głębi ta wieżyczka, to schody prowadzące na pierwsze piętro i na strych. Jest tylko jedno piętro. Zwiedzimy je. Na strychu niema nic ciekawego, to królestwo szczurów i nocnych ptaków. Chodźmy na górę. Na piętrze zobaczycie panowie pięć pokoi, wyciętych w kręgu wieży, jak kawałki tortu... — Pięć odcinków ? — zapytał Kladjusz. — Tak, schody zajmują szósty. Zaczęli wchodzić gęsiego na kręte schody. Za poręcz służyła lina. Dwie wąskie strzelnice, wybite w grubym murze, przepuszczały trochę światła ponurego dnia. Wieżyczka z okrągłej zmieniała się w trójkątną. Zarysował się odcinek. Na jednej z dwu długich ścian ukazały się przy końcu schodów niskie drzwi. Marcelin zwrócił uwagę towarzyszy na małe okienko umieszczone wysoko w drugiej podłużnej ścianie odcinka. — Popatrzcie panowie! — rzekł. — W głębi widać kawałek świecznika i ścianę wytapetowaną na niebiesko. Jest to ostatni, piąty pokój, do którego wejdziemy na samym końcu. Wszystkie te pokoje łączą się ze sobą. Z ostatniego niema wyjścia na schody. Wnio- skuję z tego, że Pantru nie przedsiębrał żadnych środków ostrożności dla zabezpieczenia ucieczki. Mieszkać w takim zaułku bez wyjścia... Klaudjusz tymczasem obserwował z dołu to co. można, było zobaczyć w środku poprzez brudną szybę i przez jedyną poziomą szparę, zasłoniętą koszem, zawieszonym z drugiej strony muru przed okienkiem, ażeby przeszkodzić wszelkiej niedyskrecji. — To ciekawe — rzekł — widziałem już gdzieś ten świecznik, chyba się nie mylę... Ależ tak, u nas przy ulicy Kondeusza na strychu! Słuchaj Eryku, ten świecznik jest pamiątką po przodkach; mieliśmy dwa takie jednakie świeczniki, odziedziczyliśmy je po pradziadku Sarelu. Matka przeznaczyła jeden dla Ryszarda drugi dla mnie... dla ozdoby salonu mej żony... Nie, wiedziałem, że brat swój już zabrał... Mój brat tutaj! Mój brat morderca! a może i sam nie żyje!... Czyż to możliwe! — Wejdźmy — rzekł Marcelin. Pierwszy pokój był bardzo wąski. Marcelin nazwał go »przedpokojem«. Stały w nim dwa krzesła wyplatane, wielka paka i szaragi. W ostrym kącie tego trójkątnego pokoju znajdowała się szafka ścienna z gzymsami z XVIII wieku, która zasłaniała, o ile możności kąt, nadając pokojowi bardziej mieszkalny wygląd. Takie szafki znajdowały się we wszystkich pokojach. Drugi pokój. — Poczekalnia! — rzekł Marcelin. Był trochę większy niż pierwszy. Za całe umeblowanie służyła ławka, której skórzane oparcie zostało poprute przez policję. Trzeci pokój miał oszklony kurytarz dla przechodu, — Laboratorjum i kuchnia. Oto słynna kuchenka pana Pantru! Piecyk wygląda całkiem niewinnie. A przecież bezsprzecznie zajmuje równorzędne miejsce z wanną Marata. Ta kuchenka jest bezcenna. Zobaczycie, na licytacji będą ją sobie wyrywać, ażeby zdobyć dla jakiegoś muzeum. Spreparowano w niej dziewięć nieszczęsnych kobiet i jednego chłopca — a przynajmniej kilkoro z nich. Eryk zwrócił uwagę, że kuchenka, jego zdaniem, jest zbyt mała, ażeby mogła służyć tak potężnym procesom zwęglania. — Eksperci już się wypowiedzieli — przerwał mu Marcelin. — Orzeczenie ich jest formalne. Robili doświadczenia z trupami zwierząt. Ta mała ludożerczym ciągnie znakomicie! Sam zresztą znalazłem w niej dwa kawałki kości, jeden w palenisku, drugi w popielniku. Analiza sadzy dała również dowody niezbite. Sir James zwrócił się do Klaudjusza, obawiając się skutku tych słów na brata okropnego zbrodniarza. Stwierdził jednak, że Kjaudjusz nie interesował się zupełnie kuchnią, lecz zwrócił uwagę na butelki, lejki szklane, epruwetki i retorty, ustawione na stoliku. — No, cóż pan na to, panie Klaudjuszu? — Bez wątpienia, proszę pana, gospodarował tu mój brat Ryszard. Mój brat - człowiek, którego znałem za czasów jego pierwszej młodości... Był bardzo wzruszony. — No, mówże pan! — Pamiętam, był czas — krótki coprawda i odległy — gdy kochałem Ryszarda... Niegdyś — miałem wtedy może dwanaście lat — pociągała mnie bardzo. Chemja... Ryszarda pociągała również w tym samym wieku. To, co jest w chemji fantastycznego, działało na nas, gdyśmy byli jeszcze dziećmi... Ryszard zachował w szafce parę przyrządów, parę naczyń, któ-remi i później czasami bawił się jeszcze... Prosiłem go o dozwolenie używania ich. Pozwolił mi, a co więcej uczył mnie. Wzruszenie mnie ogarnia, gdy wspomnę, z jakim zapałem nachylaliśmy się nad butlami, lejkami, lampą z alkoholem... Wspominam ze wzruszeniem nasze wspólne radości i pragnienia... Słyszę, jego głos młodzieńczy, pełen zapału... To była zabawa, a życie nie zna żartów. Tylko dzisiaj zdaje mi się, że gdybyśmy byli w równym wieku, to kto wie, może ta zabawa stałaby się życiem! Mając te same zdolności, znaleźlibyśmy może w sobie wzajemną zachętę, emulację ! Możeby nasze skłonności stary się powołaniem, a zabawka karjerą!.;. To też, gdy widzę te naczynia... te zatyczki z rurkami... tą lampę... wszystko to, ustawione z pewną celowością i ostrożnością, w której widać rękę Ryszarda... Ody widzę, jak się wznawiają wspomnienia jego i mojej młodości... gdy widzę obok siebie obraz tego, co mogło być, i obraz tego, co jest... wybaczcie... nie mogę powstrzymać łez... Sir James, ocierając również łzę z oka, położył łagodnie rękę na ramieniu Klaudjusza. . Marcelin uznał za wskazane przerwać ten przykry nastrój: — A, to pan się rozumie trochę na tem, panie Klaudjuszu? Nieprawdaż, to bardzo prymitywne la-boratorjum ? — O tak — odparł Klaudjusz, opanowawszy wzruszenie, — mamy tu tylko parę dziecinnych przyrządów i niewinne mieszaniny. — Przejdźmy zatem do jadalni. Czwarty pokój, większy od poprzednich, miał również skromny, klasztorny wygląd. Stół, kredens i cztery krzesła stanowiły całe umeblowanie. Samotnik spożywał na tej oto ceracie swoje tajemnicze posiłki, czasem zapewne w towarzystwie trzech gości. Posiłki przygotowywano bezwątpienia na tragicznej kuchence... — Nic ciekawego — rzekł Marcelin — wszystkie meble zbadano. Podłogę zerwano, lecz nic nie znaleziono. Wejdźmy do ostatniego pokoju, który był zarazem salonem i sypialnią. Pana Klaudjusza Cirugue poproszę, ażeby oglądnął dokładnie świecznik i powiedział mi, czy rzeczywiście ten świecznik należy do jego brata. Większą bowiem wagę przykładam do rozpoznania świecznika, jak do odkrycia laboratorjum. Sposób zatykania retorty nie jest nazbyt indywidualną cechą, podczas gdy taki świecznik, to rzadka rzecz. Rzeczywiście. Trzeba jednak zaznaczyć, że kryształowy wenecki świecznik, piękny zabytek z XVIII wieku, zupełnie nie raził w środku tego nieoczekiwanie odkrytego saloniku, wyklejonego starą tapetą z niebieskim wzorem, ozdobionego starymi sztychami i umeblowanego skromnie, po mieszczańsku, meblami w stylu Ludwika XVI. Tafle pięknej posadzki parkietowej, ułożone bez użycia gwoździ, uginały się pod nogami. Śliczne portjery z niebieskiego płótna zasłaniały głęboki wnęk okna. Dwie kanapy, z których jedna służyła zapewne za łóżko, były świeżo rozprute i szczerzyły swe sprężynowe wnętrzności. Marcelin ukazał w górze, na jednej ze ścian, plecionkę przed oknem, wychodzącem na ciemne schody, które ledwo było widać pod zasłoną ze starego papieru. — Jesteśmy w końcu zaułka — rzekł — to kawalerskie gniazdko pana Pantru; nadaje się doskonale do użytku małżeńskiego. Miał dobry gusty trzeba mu to przyznać; jakie ładne krzesła. Patrzcie: wtem ma-łem biurku, wyścielonem oślą skórą, znalazłem ów zdradliwy notes. Otworzył zasuwę, nacisnął mały guziczek z inkrustowanego hebanu. Następnie przesunął paznokciem małą deszczułkę w górnej części biurka, odkrywając maleńki schowek. —To istotnie świecznik pradziadka Sawela, rzekł Klaudjusz, patrząc na połyskujące w górze' kryształy. — Przyjmuję do wiadomości — odparł Marcelin. — Panowie, sądzę, że możemy już odejść. Na strychu, powtarzam, nie ma nic ciekawego. — Ten przyciskacz należał do mego ojca — rzekł Klaudjusz biorąc z kominka kawałek marmuru, z umieszczonym na nim psem z bronzu. — Jeszcze jedna pamiątka rodzinna... Szli szybko z powrotem kolistą linją pokoi. Klaudjusz nie ukrywał swego wielkiego przygnębienia. — Drogi chłopcze — rzekł doń sir James — niema co rozpaczać. Zapewne, nie dziwię się panu wcale, że żałuje pan brata. Bez wątpienia jednak lepiej jest, że zbrodniarz znajduje się już na tamtym świecie. Pomyśl pan, jakiego skandalicznego procesu uniknęliśmy przez tę śmierć... — Poczwórna śmierć — zaśmiał się rozpaczliwie Klaudjusz. — Z drugiej strony — ciągnął sir James — dziwię się trochę pańskiemu smutkowi. Znosił pan przecież tak dzielnie swoje, niezrozumiałe dla mnie, doświadczenia miłosne. Nie sympatyzował pan zupełnie ze swym bratem; on był materjalistą, pan wybitnym spirytualistą. Staliście na dwu przeciwnych krańcach filozofji; pominąwszy pewne nieokreślone, wspólne aspiracje z czasów dzieciństwa, wszystko buntowało się w panu przeciwko tej zmysłowej, pozbawionej skrupułów naturze.... Brat umarł. Niech pan to sobie dobrze uświadomi i myśli raczej o naszych zadaniach. Gdy ustanie cały ten hałas, gdy uśmierzy się wrzawa, która odwróciła odemnie uwagę publiczną, zaczną się na nowo ataki przeciwko temu skromnemu, małemu dziełu zbawienia ciał. Pomyślmy o obronie; szukajmy jakiegoś wyjścia, któreby zadowoliło Stwórcę, nie szkodząc zbytnio ludzkości..... — Pan nie wie, dlaczego śmierć Ryszarda — a uwierzę w nią dopiero wtedy, gdy wyjaśnimy tajemnicę, otaczającą ją — pan nie wie, dlaczego ta śmierć przeraża mnie. — Jestem tak, jak pan, chrześcijaninem, więc zdaje mi się, że odgaduję pańskie intencje. Brat pański, żyjąc, mógłby odpokutować swoje winy... — Jestem chrześcijaninem, tak, to prawdą, ale jestem także tylko człowiekiem. Ale, widzi pan, jest jedna dusza, którą chciałbym uratować, chociażby dusza mego brata miała być bezpowrotnie zgubioną.... — Tak, jest pan istotnie tylko człowiekiem. Ale jeżeliby dla zbawienia tej duszy było potrzebnem, ażeby pański brat żył... nie mógłbym się z tem zgodzić, Klaudjuszu. — Kochała go. — Kto ? Panna Maksencja ? Klaudjusz potwierdził skinieniem głowy. — No i co? — zapytał sir James z przejęciem. — Szuka go w sferze illuzorycznej. Zboczyła z drogi światła. Sir James zatrzymał się, cały wzburzony. — To już przechodzi siły człowieka, — rzekł — przechodzi siły chrześcijanina. Klaudjusz zaśmiał się boleśnie: — To zakrawa na męczeństwo, nieprawdaż ? — Tak — odparł poważnie sir James. Szli w tyle za innymi przez ponury ogród, którego ślepa brama zatrzasnęła się po ich wyjściu. Rozdział VIII W KTÓRYM PEWIEN JEGOMOŚĆ, ZAGROŻONY NAGŁĄ UTRATĄ GŁOWY STARA SIĘ UNIKNĄĆ TEJ EWENTUALNOŚCI. 18 lutego nastąpił senzacyjny zwrot. W tym oto dniu przemówił Amedeusz Soste. Przed dwoma tygodniami sąd przysięgłych uznał go winnym zbrodni rozmyślnego zabójstwa, dokonanego na osobie jego ciotki, wdowy Chacre, stróżowej przy ulicy Maubenge, a trybunał, w braku okoliczności łagodzących, skazał go na śmierć. I Soste przemówił, ażeby uniknąć surowej kary. A przecież, zdawało się, że zasłużył na nią. Proszę osądzić; Przed ośmiu miesiącami, pierwszego czerwca, około jedenastej rano, znaleziono stróżową nieżywą, uduszoną w pokoiku, przylegającym do portjerki. Śmierć nastąpiła przed godziną. Motywem zbrodni była kradzież. O pół do dziesiątej jeden z lokatorów widział jeszcze stróżową, jak zamiatała schody. Potem parę osób zaglądało do portjerki, ale drzwi były zamknięte. O jedenastej odkryto zbrodnię. Podejrzenie padło natychmiast na siostrzeńca ofiary, Amedeusza Soste, kelnera kawiarni, położonej w pobliżu Mons Pius, albo raczej Miejskiego Zakładu Zastawniczego, ponieważ tak Mons Pius, jak i Morga, zmieniły swą nazwę. Ten Soste, hultaj pierwszej klasy, dwudziestoletni dryblas, udatny typ Paryżanina z przedmieścia, odwiedzał często w potrzebie swą ciotkę. Nie uskarżała się ona na te wizyty; stare kobiety lubią młodych nicponiów i wesołe słówka. Przykro jej było tylko, że te odwiedziny miały zawsze interesowny podkład, Soste zaś bezwstydnie naśmiewał się z jej skąpstwa. Kumoszki z sąsiedztwa wiedziały o tem dobrze. Doniesiono więc zatem zaraz sądowi. Nad chłopcem rozciągnięto dozór policyjny. Miejsce zajęcia nicponia nie było ladajakie. Dookoła Zakładu Zastawniczego pełno jest sklepików tandeciarzy, podobnie jak koło rzeźni rozkładają się handle z flakami. W cieniu urzędowego zakładu, w atmosferze ghetta, wre ożywiony handel naj-różnorodniejszemi rzeczami, których muszą się pozbywać ludzie, przyciśnięci biedą. To są małe, pasożytnicze zakłady zastawnicze. Soste urzędował w czerwonym domu, tak wystającym ha wązki chodnik, że można było przechodzić tylko gęsiego. Na dół schodziło się po trzech stopniach. Wnętrze kawiarni, będącej niegdyś punktem zbornym kasiarzy i lichszych kokotek, było przesłonięte kłębami dymu z papierosów, wśród których cisnęły się dookoła marmurowych stolików grupki handełesów. Wśród tego otoczenia prześlizgiwał się Soste, jak lis, okazując wszystkim usłużność i niewymuszoną grzeczność, jak człowiek, co zna swój zawód na wylot i stara się o klijentów. Nalewał kawę, roznosił piwo i koniaki, wsuwając zręcznie filiżanki lub kieliszki pomiędzy głowy, nachylone nad perłą, sznurem berylów lub koryndonów, rzuconych na marmur, którego biel żyłkowana pokrywała się ołówkową bazgraniną cyfr. Handlarze spoglądali nań przyjaźnie, jakby na jakiegoś artystę z kabaretu. Nos niezmiernie wydłu-. żony, małe, blizko siebie leżące oczy, obwisłe usta, które odkrywały szereg okropnych, źle zaplombowanych zębów — oto charakterystyczne rysy Soste'a, które stanowiły o powodzeniu i fortunie aktora kinowego. Pochlebca, śmieszny blagier, amator hulanek, był Soste osobnikiem komicznym »rigolo«. Wystarczyło, ażeby się pokazał, a już ludzie się śmiali. Jego sposób mówienia wywoływał śmiech. I śmiejąc się, mówiono o nim »a to głuptas«! Takim był człowiek, nad którym policja roztoczyła dozór. Otóż dowiedziano się, że Soste w przeddzień zbrodni przy ulicy Maubenge nie wrócił na noc do swego chlebodawcy. Był to dzień jego wychodu, nic więc dziwnego, że nie spał w domu. Jednakże zachowanie się jego na drugi dzień po powrocie dawało dużo do myślenia. Był zamyślony i podniecony zarazem — »całkiem — wedle zeznań pracodawcy — jakgdyby zarobił dobrze, ale nie całkiem legalnie. Czyż nie brzmiało to wprost jak oskarżenie? Inspektor policji kryminalnej zjawił się u niego zaraz popołudniu z doniesieniem o gwałtownej śmierci ciotki. Soste na tę wiadomość zzieleniał i zachwiał się. Opanował się jednak szybko, robiąc odpowiednią i zasmuconą minę. Wiadomość o kradzieży, która pozbawiła go spodziewanego spadku, wywołała u niego oburzenie, mające pozory szczerości. Udał się następnie z własnego popędu, na ulicę Maubenge i zachował się bardzo przyzwoicie wobec świadków, był wzruszony i oburzony. Tak. Ale począwszy od tego dnia zaczął pozwalać sobie na wydatki, które nie stały w żadnym stosunku do jego płacy, napiwków, i innych drobnych zarobków jego zawodu. Zaczął poprostu hulać.... Aresztowano go. Oświadczył, iż jest niewinny. Ale skąd wziął te pieniądze? Odzie spędził noc z 31 maja na 1 czerwca? Co robił rano? Czy może się usprawiedliwić? Nie. Nie mógł. Twierdził, iż zebrał sobie parę tysięcy franków oszczędności. Jednego dnia »przyszła mu głupia myśl, ażeby wydać wszystko z pewną osobą, której piękność oczarowała go — z kobietą z najlepszego towarzystwa, której nie może kompromitować. Z nią to właśnie spędził ową noc i poranek«. Na nieszczęście ajenci ciągle myszkowali za nim. Wiedziano, że począwszy od pierwszego czerwca odwiedzał tylko kurtyzany, zapisane na policji. Osoba z najlepszego towarzystwa opuściła Paryż. Kiedy? Czy już pierwszego czerwca? Dziwny, niewiarygodny zbieg okoliczości! Śledztwo posuwało się naprzód. Soste zasklepił się w swoim systemie obrony. Wygotowano akt oskarżenia. Nic nie pomagało. Przejęty strachem, straciwszy apetyt, sen i humor, mając za jedyną rozrywkę czytanie ukradkiem dziennika i przymusową przechadzkę po podwórzu więziennym, Amedeusz Soste oczekiwał z drżeniem rozprawy przed sądem przysięgłych i wyroku. Wiemy już, jak wypadł wyrok. Soste, zgnębiony, został zamknięty w celi skazańców. Spędził w niej dwa tygodnie, naprzemian to zupełnie przybity, to znów rozdrażniony, widocznie tar-gany jakiemiś myślami. Prezydent nie ułaskawił go. Jednej nocy obudził się, z czołem, oblanem potem. Zdawało mu się, że kurytarzem nadchodzi kilka osób, że idą już po niego.... Mylił się. Nazajutrz jednak, czując zbliżanie się ostatecznej godziny, rzekł do swego strażnika: — Jestem niewinny. Chcę mówić z prokuratorem. Mam ciekawe zeznania. — Znamy się na tem! — rzekł strażnik, bez złej intencji zresztą.— Wszyscy jesteście jednakowi. — Powtarzam panu, że chcę mówić z prokuratorem. Jestem niewinny. Mam alibi... — Czy całkiem pewnie? — zapytał strażnik, niebar-dzo jeszcze przekonany. — Mówię panu, że mam alibi. Pierwszego czerwca rano byłem we Villejuif. Zna pan sprawę Pantru ? — Naturalnie, że znam. — A więc: Archives — 1 czerwca — godzina 10, To ja. — Co? Archives — 1 czerwca — godzina 10, to ty? Strażnik osłupiały a przecież usposobiony sceptycznie wyglądał jak uosobienie wahania. — No, dobrze — rzekł w końcu. — Pójdę zgłosić. W godzinę później inspektor Marcelin wpadł do celi skazańca. Był niesłychanie wzburzony. Na jego widok Soste cofnął się roztropnie wstecz, jak krab, i zwiesił dolną wargę, odkrywając plomby swego paskudnego uzębienia. Marcelin w podnieceniu chwycił go za guzik i zawołał gwałtownie: — Co to znowu? Co ty rozpowiadasz? To ty jesteś Archives — 1 czerwca — godzina 10? Co to za blaga ?." — A kto pan jest? — zapytał nieufnie Soste. Kto pana przysłał? — jestem inspektorem, a nazywam się Cezar Marcelin — wyrzucił ze siebie szybko inspektor. — Ale mów no, kochanku! To ty jesteś Archives ? Jesteś ofiarą tego łotra Pantru i żyjesz? To nie do wiary! — Juści prawda że żyję jeszcze — odparł ponuro Soste. — Ale czy dalej żyć będę — to znów inna para kaloszy. Jeżeli nic nie powiem, utną mi głowę. A jeżeli się wygadam, to moja skóra też nie wiele warta... — Dlaczego? Dlaczego? — Bo jak powiem, to będzie po mnie. Pantru dostanie mnie. — Jakże cię dostanie? — Obiecał, że mnie » urządzi«, jak go zdradzę. — Ależ mój chłopcze, Pantru nie żyje! — Ba, żebym to wiedział całkiem pewnie! — Westchnął Soste, a małe jego oczki błyszczały niepokojem. — Słuchaj nicponiu. Możesz mi wierzyć, ja ci to mówię, ja Cezar Marcelin. Prowadzę przecież od początku sprawę Pantru! Soste nabrał wreszcie odwagi i rozpoczął zeznawać: »No, więc rzecz miała się następująco. 31 maja zeszłego roku, w wigilję dnia, kiedy tak haniebnie urządzili moją ciotkę, byłem jak zwykle w kawiarni. Nagle wchodzi jakiś gość z czarną brodą, w kapeluszu, z opuszczonem rondem, naciśniętym na oczy. Siada samotnie przy stoliku. (A trzeba; wiedzieć, że było około pierwszej w południe, o tej porze kawiarnia jest zwykle dość pusta). Zamawia herbatę. Przynoszę. Mruga na mnie. Nachylam się. — Chcesz zarobić 5.000 blatów ?—pyta mnie cicho. — To zależy jak — powiadam. — Postaraj się wyjść. Pomówimy. Tu nie można. Zaczekam przed bramą des Archives. Zapłacił i wyniósł się. Myślałem sobie: »Znam tę twarz. Nie wierni gdzie go widziałem, ale to pewna, że go już gdzieś widziałem«. Wyszedłem z kawiarni. Spotkaliśmy się na umó-wionem miejscu. — Chodźmy — rzekł — pomówimy w barze niedaleko stąd. Poszliśmy. Nic nie mówił po drodze. A ja nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie go widziałem. Później, gdy dowiedziałem się z gazet, że Pantru, to Cirugue, zrozumiałem, Cirugue bowiem, który handlował biżuterją, przychodził czasem za interesami do kawiarni. I wtedy zrozumiałem także, dlaczego tak ostrożnie gładził swą brodę. — Zostaw, Soste, brodę w spokoju! Do rzeczy, do rzeczy! Cóż ci zaproponował? .— Chciał, żebym poszedł do niego. Wiedział, że mam wychód i że jestem wolny od południa, aż do drugiego dnia w południe. — Po co mam iść do pana? — Nie bój się nic. Jestem artystą. Potrzebuję modelu. — Pan jest malarzem ? A może rzeźbiarzem ? Gość popatrzył komicznie na mnie. — Jestem raczej fotografem, a właściwie i to nie. Poczułem panie inspektorze, że coś nie w porządku. Zaczął mruczeć pod nosem jakieś nazwiska. Zapamiętałem je, bo mam świetną pamięć: Dufayel (czy Rafael), święty Michał Archanioł, coś jakby Lagnerre, inne jakby Luciefaure, a potem jeszcze inne kobiece: Berthe Nan.. To znane nazwisko«. —Nic z tego nie wiem — rzekł Marcelin — powtórz jeszcze raz te nazwiska, zapiszę je sobie. Soste powtórzył i ciągnął dalej; — Oczywista zgłupiałem trochę. 5,000 blatów za pozowanie do fotografji. — Przyrzeknij! Przyrzeknij! — mruczał gość. — Co mam przyrzec ? — pytam. Możnaby przysiąc, że zbudził się nagle na to pytanie. Popatrzył na mnie i zaczął się śmiać, że aż zimno się robiło... — Masz przyrzec, że absolutnie nic nie powiesz — rzekł. — Rozumiesz, to nowy sposób fotografowania. Jak długo nie skończę prób i nie uzyskam patentu, nie wolno mówić o tem. Za to właśnie milczenie daję ci 5.000 i ostrzegam że będę cię miał na oku. Jak tylko słówko piśniesz, to pójdziesz na łono Abrahama. Praca łatwa. Trzeba pozować spokojnie, bez ruchu, przez 20 minut. Oczywiście musisz się stawić przed aparatem w dobrym stanie zdrowia... fizycznego i moralnego — powiedział. — Jeżeli się zgodzisz, pojedziemy dziś popołudniu, prześpisz się u mnie, a jutro rano zrobimy fotografję. W ten sposób będę pewny sprawy. (Nie powiedział tak ; rzekł: — będę pewny — twojego stanu flizjo czy fuzjo... czy coś tam do licha! Mam dobrą pamięć, ale te różne nazwy jakoś nie trzymają mi się głowy). »Wyciągnął z portfelu 5 wielkich blatów i pokazał mi je, chowając w dłonie. — Możesz to zarobić —. rzekł. — Zgoda — zawołałem — Ale pan da mi słowo, że nie chodzi o co innego? — Daję. Masz tu tysiąc franków na zadatek. Resztę dostaniesz jutro po pozowaniu. —.Ale dlaczego pan wybrał mnie? Nie jestem zarozumiały. Wiem dobrze, że są odemnie przystojniejsi i lepiej zbudowani! — To nie dla twojej piękności wybrałem ciebie, Soste — mówi. Ale znam cię dobrze. Szanuję ciebie, Soste - powiedział — Jesteś człowiekiem uczciwym, dyskretnym, poważnym. Takiego gościa, jak ty — powiedział mi panie inspektorze — nie spotyka się tak często! Podoba mi się twoja dyskrecja i za nią ci płacę. Tak mi powiedział! — A gdzie pan mieszka? — We Villejuif, tuż pod Paryżem. — A jak się pan nazywa? — Durand — powiada — No, idź się obmyć i ubrać porządnie. Południe już minęło. Załatw rachunki i wracaj. Czekam tutaj. — No, kończ już! Nie gadaj tyle! — Zna pan wieżę króla Jana? — Trochę. — Ale nie bardzo! Trochę pan się myli! — Co? — Widziałem w gazetach opis i plan wieży. — No, więc co? — A więc, panie inspektorze, twierdzę, że pan nie zna wieży króla Jana! — A to wał z tego Soste'a — rzekł Marcelin wzruszając ramionami. Niebieski pokój... — No, co jest z nim? — »Otóż w tym pokoju niebieskim spałem w nocy z 31 maja na 1 czerwca, na rozkładanej kanapie, a Pantru na materacach w sąsiedniej jadalni«... — Co dalej, co dalej ? — Ale to nie w tym pokoju niebieskim fotografował mnie nazajutrz o 10 rano, podczas gdy moją biedną ciotkę duszono przy ulicy Maubenge... W żadnym z pięciu pokoi; które pan zna. A przecież było to w pokoju niebieskim! — Co to znowu za bujdy! gdzież więc? Na strychu? Na dole? Na schodach? — Na pierwszem piętrze. W niebieskim pokoju, mówię. A przecież nie w pokoju niebieskim. Cierpliwość Marcelina wyczerpała, się. Rzucił się ku Soste'owi. — »Są dwa pokoje niebieskie —. wykrzyknął skazaniec. — Są dwa pokoje, przylegające do siebie i całkiem do siebie podobne. Są połączone kurytarzy kiem, wybitym w murze wieży. Świecznik, który pan widzi ze schodów, to nie jest świecznik pierwszego pokoju niebieskiego; tam jest drugi, całkiem podobny! Tylko, że pan robił tak, jak ja! Gdy się idzie przez pokoje dookoła wieży, to zdaje się, że się już obeszło całą wieżę... A to nieprawda... Jest jeszcze jeden pokój i ten jest właściwy. Marcelin omal, że nie pękł ze zdumienia: — Tam do licha! — No, rysuj prędko plan —. wykrzyknął po chwili, podskakując. Soste narysował koło i podzielił je na siedm odcinków. — No, dobrze — rzekł Marcelin — ale w jaki sposób wchodzi się do tego siódmego odcinka, do tego siódmego pokoju, do tego drugiego pokoju niebieskiego ? Jaki jest sekret... — Świecznik! — odparł Soste — świecznik z pierwszego pokoju niebieskiego! Trzeba wieść na krzesło i ściągnąć świecznik w dół. W miarę jak świecznik zsuwa się na dół, pokazuje się w murze, koło firanki okiennej, mały otwór. Tak, jakgdyby podnosiła, się jakaś zasuwa. Włazi się do środka i przechodzi kurytarzykiem do drugiego pokoju«. — A ten pokój? Czy jest całkiem podobny? — Na ogół tak. Muszę powiedzieć, że nie widziałem dobrze całego pokoju, ponieważ część pokoju zasłaniała kotara. — A jak wyglądała ta kotara? — Była to ciemna zasłona, która spadała od sufitu na żelazne łóżko. Łóżko stało pod murem, przedzielającym dwa niebieskie pokoje. Na łóżku była tylko podłużna deska i koc. Wysoka i szeroka zasłona nie pozwalała widzieć, co się za nią znajduje. W zasłonie był wycięty otwór, przez który wystawała jakby gruba, połyskująca rura. Rura sterczała nad łóżkiem, jak wydłużony, odwrócony lejek. Pantru rzekł do mnie: »Połóż się na łóżku«. — Panie inspektorze, miałem boja, przyznaję się. Przyszedłem zarobić 5.000 franków, w tej chwili jednak miałem ochotę oddać zadatek i drapnąć. — No, nie bój się — rzekł Pantru. Naprzeciw łóżka wisiał na ścianie zegar. Była dziesiąta. — Uwaga! — zawołał Pantru z za zasłony. Zaczynam. — Udawaj nieżywego, albo zakatrupię cię rzeczywiście. Usłyszałem pstryknięcie, jakby kontaktu elektrycznego. Natychmiast zamknąłem oczy. Lejek ten był abażurem. Nagle gwałtowne światło fjoletowe oślepiło mnie, jak błyskawica. — Nie ruszaj się, do licha! — wołał niewidoczny Pantru. Równocześnie za zasłoną słychać było jakgdyby coś ciągle się gotowało w imbryku... Szszszszsz... ciągle coś gadało, jakby na znak, że trzeba milczeć. A zresztą nic nie czułeś? — zapytał Marcelin. — Nie, nie było nawet gorąco. Byłem naświetlony sto razy silniej, jak u fotografa. To wszystko. Chwilami, otworzywszy oczy, widziałem jak na zegarze posuwała się wskazówka. Ody minęło dwadzieścia minut Pantru, ciągle jeszcze niewidoczny, rzekł: — Nie ruszaj się, aż ci powiem. Światło nagle zgasło i równocześnie ustał szmer za kotarą. W pokoju zrobiło się ciemno, jakby już zapadł wieczór. Zdawało się, że zegar źle idzie, spa-źnia się lub spieszy, tak pociemniało. Ale myślałem o tem tylko chwilę, ponieważ Pantru zaczął wyprawiać jakieś hałasy za zasłoną... Słyszałem jakieś niezrozumiałe odgłosy: pluskotanie, jakby westchnienia człowieka, budzącego się, jakiś przytłumiony brzęk metalu, potem klepanie, jakgdyby kto komu dał w gębę, albo bił mokrą bieliznę kijanką. Pantru... Cirugue — poprawił Marcelin. — Tak, Cirugue wybiegł po chwili za zasłony. Bardzo blady zazwyczaj, był w tej chwili czerwony, jak burak. Wycierał, sobie pot z czoła. Widziałem je po raz pierwszy, ponieważ w domu nosił stale krymkę. Na sobie miał bluzę, czy prochownik, który rzucił z wściekłością na ziemię. — Wynoś się — krzyknął, — ale prędko! Masz tu 4000 franków. I żebym cię więcej nie widział. Nie znasz mnie, rozumiesz? Nigdyś mnie nie widział. Nigdyś tu nie był. A jakbyś przypadkiem się wygadał, to cię zabiję. Nie pytałem wiele. Ubrałem się czemprędzej. Teraz pan wie, dlaczego nic nie mówiłem w sądzie. Jeżeli sinobrody żyje jeszcze, to zginąłem. Ale jestem w wyjątkowem położeniu... To wszystko, co wiem. Marcelin milczał chwilę. Rozmyślał. Wreszcie podnosząc głowę rzekł: — A jeżeli to wszystko blaga? — Myślę, że panowie z policji i ze sądu pojadą do Villejuif — odparł Soste — zobaczy pan wtedy, czy kłamię. — Oczywiście — przyznał Marcelin — Tam do licha, a to heca, osco manosco. Rozdział IX KTÓRY NALEŻY CZYTAĆ PRZY HUKU PIORUNÓW Marcelin, Eryk, Klaudjusz i sir James spacerowali dookoła starej wieży, czekając na przybycie władz sądowych. Fly, wpuszczona łaskawie do ogrodu, obwąchiwała pilnie wszystko, chcąc jak najszybciej zapoznać się z nieznanem miejscem. Marcelin liczył okna. Cztery, pięć, sześć! — wykrzyknął. Oto szóste okno, obok strzelnicy klatki schodowej. Szóste okno — okno drugiego pokoju niebieskiego! Widzicie, jak to można dać się wziąć na kawał, gdy zaniedba się najprostsze środki ostrożności. Gdybym naprzód policzył okna, wiedziałbym, że jest sześć pokoi, a nie pięć. To prawda, że szóste okno jest przesłonięte bluszczem, widać zaledwie dolne okiennice. Ale mimo to nie okazałem nazbyt dużo sprytu! Mżył delikatny deszczyk, przenikając wszystko, ożywiając bluszcz i wywołując szmery całego świata małych, niewidocznych istotek. — Schowajmy się gdzieś pod dach — zaproponował Eryk. — Chodźmy odrazu na górę — rzekł Marcelin. — Idze o to tylko, abyśmy nie dobierali się do szóstego pokoju przed przybyciem przedstawicieli czcigodnej Temidy. Weszli więc na wieżę. Z dziwną ciekawością spoglądali na okienko w ciemnej klatce schodowej, przez które widać było część świecznika i kwadracik niebieskiego obicia. Wkrótce rozległy się na krętych schodach kroki wchodzących osób. Ukazał się pod osłoną straży Soste, z rękami skutemi i nieprzekupni przedstawiciele sprawiedliwości, sędzia śledczy, aplikant i oczywista skryba sądowy. Jeden z urzędników pytał się w każdym pokoju Soste'a: — Poznaje pan ? Poznaje pan ? — Tak jest, panie sędzio — odpowiadał Soste, z pełną zainteresowania grzecznością. — Niebieski pokój. Świecznik. Poznaje pan ?... Dobrze. A więc to okienko, zasłonięte koszykiem, to nie to, które widać ze schodów ? To imitacja ? Gdzie ono wychodzi? Czy jest drabina? — Tu jest mała, podwójna drabinka, której używał Pantru — przepraszam Cirugue — rzekł Marcelin. Wylazł po szczeblach. — Okienko wychodzi po prostu na ścianę komina, pomalowanego na ciemno-szaro — rzekł. — To sztuczka, podobna jak fałszywa broda, sir'a z Vil-lejuif. Dla ozdoby tylko, nic więcej. — Widział pan jak Cirugue manipulował ze świecznikiem? — zapytał sędzia skazańca. — Tak jest, panie sędzio. — Zdjąć mu kajdanki. Soste,, proszę wieść pod świecznik. Podwójną drabinkę ustawiono pod świecznikiem. Soste, natarłszy sobie rękę w kostkach, zaczął niezgrabnie wdrapywać się. Dotarł do dzwoniącego wisiorkami świecznika i zaczął ciągnąć... Widać było, jak lina świecznika wydłuża się, a od sufitu dochodził szmer obracających się bloków. Oczy obecnych zwróciły się w stronę żaluzji w oknie, skąd słychać było przesuwanie się jakiejś dobrze naoliwionej płyty. — Nie zwracałem uwagi na strych — mruknął ze złością Marcelin Musiano tam wyciąć jedną z głównych belek.... Żaluzja była całkiem wpuszczoną w mur, jakby celem lepszego odsłonięcia wgłębionej framugi okiennej i ułatwienia dostępu światła. Usunięto ją. Ukazały się ukryte za nią tajemnicze drzwi. W miarę podnoszenia się w górę owej płyty, można było dostrzec tajną skrytkę, wykutą w grubych starych murach wieżycy. W skrytce mógł się pomieścić człowiek średniej miary. Przejście ginęło na lewo w murze. Marcelin wsunął się do środka i szedł schylony, macając rękami, wyciągniętemi naprzód. Przed nim szła Fly, za nim Soste na czele innych. Ciągle w lewo: błysk światła. — Proszę otworzyć — rzekł Soste. Były to małe drzwiczki. Oczom wszystkich ukazał się drugi pokój niebieski, schowany we wieży, jak skrytka w jakimś meblu. — Widzą panowie, że nie blago wałem! — zawołał tryumfalnie Soste — Ale co to? Niema już czarnej zasłony? Wisiała tam, na tym pręcie żelaznym. Ale łóżko żelazne jest i rura z pieca, wydłużona, jak lejek. A to ci fabryka! A tu znowu łazienka! Wszystko to było schowane za zasłoną! Obecni przybliżyli się. Podobieństwo obu pokoi niebieskich nie budziło już zaciekawienia. Drugi świecznik, prawdziwe okienko, wychodzące na schody, wszystko to straciło znaczenie. Ogólne zainteresowanie wzbudził tajemniczy aparat. Składał się on z trzech części: z żelaznego łóżka z drewnianą deską, ze szklanej kadzi, opartej o mur, a tworzącej niejako przedłużenie łóżka i części środkowej, umieszczonej" w górze ponad kadzią i łóżkiem. Był to przyrząd w rodzaju latarni magicznej, złożonej ze środkowej skrzynki i dwu wystających z niej, a rozszerzających się na końcu rur, z których jedna była nachyloną ku łóżku, a druga ku kadzi. Łóżko było całkiem zwyczajne. Wezgłowie znajdowało się od strony kadzi. A kadź? — Był to prostokątny basen, wielkości wanny do kąpieli, spoczywający na czterech nogach, pod które podłożono szklane podstawki od fortepjanu. W głębi basenu mieniła się srebrzyście resztka jakiegoś szarawego płynu, kałuża podejrzanie wyglądającej wody, głęboka na jakie 15 cm. Wewnętrzna powierzchnia czterech pionowych ścian kadzi była najeżona krótkiemi, metalowemi igłami. Były to końce bardzo licznych przewodów drucianych. Rozchodząc się z węzła, który łączył je w jeden kabel, rozbiegały się one dookoła basenu i obejmowały go, jak sztuczny bluszcz. Nad obu sprzętami, z jakąś niepokojącą symetrją, unosił się w górze dziwaczny baldachim, ponury sprzęt blaszany. Miał formę odwróconej litery V, lub szczytu dachu. Środek jego kwadratowy, zaopatrzony w zawieszki, znajdował się dokładnie w środku nad próżnem miejscem między łóżkiem a basenem. Gdy schyliwszy się i podniósłszy głowę zaglądali obecni do obu rur, wzrok napotykał ciemnię, robiącą wrażenie głębi teleskopicznych, w których połyskują krzywe odblaski zagubionego w ciemnościach światła, jak oczy nocowidzów. Naprzeciw środkowego zbiorowiska wspinały się po murze inne przewody elektryczne, ułożone obok siebie. Mierniki, przerywacze, rheostaty, uzupełniały instalację. Wysoki stół, kryty blachą cynkową, podobny zupełnie do stołów u Clamart'a, stał w zagłębieniu, oparty o szafkę, wypełniającą ostry kąt pokoju. Dookoła pokoju, na półkach, na kominku, na innych stołach stały najróżnorodniejszego rodzaju słoje, flakony, butelki. Imponujący arsenał, który przypominał laboratorjum Instytutu medyczno-sądowego. Brakowało mu tylko porządku, panującego w Instytucie. Klaudjusz, blady, spoglądał niecierpliwie dokoła. Chciałby odrazu wszystko zobaczyć i wszystko zrozumieć. Marcelin zamknął drzwiczki od tajnego przejścia. W tejże chwili, na okrzyk Eryka, Klaudjusz odwrócił się. Na drzwiach widniało imię, wypisane węglem wielkiemi literami. Wypisane, jakby jakaś rzeźba, ręką potężną, niszczącą brutalnie, natchnioną, imię to zdawało się płonąć, mimo swej czarnej barwy.: Połyskiwało nią bardziej, niż odbłyskiem płomieni: PROMETEUSZ Prometeusz! Stary mit załopotał skrzydłami sępa. Któż to wypisał na tych drzwiach w tajemniczym pokoju to imię, symbol cierpienia, to skrzące się imię niezmiernej dumy, złączonej z niezmiernem cierpieniem? — Prometeusz!— powtarzał Klaudjusz, nie rozumiejąc, ale przejęty do głębi. Powoli cień legendy rozpraszał się. Klaudjusz, zaciekawiony kształtem nieznanej maszyny, zbliżył się do niej, podczas gdy Marcelin otworzył szafkę i zaczął ją przeszukiwać. Eryk, wiedziony instynktem — jak się później okazało szczęśliwym — wziął udział w poszukiwaniach inspektora... i suczki, która gospodarowała, jak najęta. W szafce znaleźli baterję akumulatorów, szeregi nowych flaszek i słoji, napełnionych płynami, proszkami i kryształami — fartuchy lekarskie — bluzy do pracy — ciemną zasłonę, którą Cirugue zerwał ze sufitu — a na dole całą masę różnych papierów. Marcelin zaczął zbierać to bezładne archiwum, gdy nagle sędzia śledczy odwołał go do aparatu. Klau-djusz otworzył właśnie drzwiczki i ukazało się wnętrze środkowego pudła. Eryk, klęcząc przed szafką, przerzucał papiery. Jakaś trwoga przenikała go... Przeczucie było uzasadnione. Pośród papierów walało się parę listów, zapełnionych dobrze mu zna-nem pismem kobiecem. Zebrał je prędko i wsunął do kieszeni. Dlaczego pochwycił równocześnie mały zeszycik, oprawny w czarne, lakierowane płótno? Był to mimowolny odruch, wynik jakichś najbłahszych przyczyn, jeden z tych ruchów, o których wspomina się potem z nieokreślonem zdumieniem. Zadowolony bardzo ze znalezienia listów, przysunął się do Marcelina w chwili, gdy Soste mówił: — Tego wszystkiego nie widziałem. Kotara zasłaniała zupełnie. Co to za maszyna? Jakieś lampy elektryczne, ale strasznie skomplikowane! A ten kawałek szkła, co się trzyma na wierzchołku... — To pryzmat kryształowy — rzekł Klaudjusz, jakby do siebie — a to ampułki Grovkes'a... i inne... całe oktawy, cała kompletna gama naświetlania... . Stojąc na stołeczku badał z najwyższą uwagą błyszczące kule, bańki drogocennych gazów, włosko-wate spirale, dziwaczne i kruche przyrządziki. — Ha! — wykrzyknął nagle sędzia — patrzcie panowie... w tym płynie, to dziwne... Płyn powinienby odbijać to, co jest ponad nim, a tymczasem - patrzcie... moja laska! Laska sędziego leżała na łóżku. Przez kombinację soczewek i pryzmatu odbijała się symetrycznie w płynie, napełniającym dno kadzi. Klaudiusz zamknął drzwiczki. Natychmiast obraz laski stał się wyraźniejszym. — Obraz rzeczywisty — rzekł Klaudjusz Cirugue. Zjawisko było zadziwiające w swej prostocie. Laska odbijała się, jak na martwem szkle ciemni optycznej aparatu fotograficznego. Obrazy te są zawsze miłe dla oka. Oddają rzeczywistość z zachwycającą i zadziwiającą ostrością. Tylko, że tym razem laska była odtworzona w swych rzeczywistych rozmiarach i zamiast odbijać się w płaszczyźnie, odtwarzała się w przestrzeni w głębi płynu, działającego, jak ekran przestrzenny. Nie tylko, odbijała się lecz modelowała. Rzeczywisty jej obraz był przestrzennym. Geometra powiedziałby, że miała trzy wymiary, tak, jak laska oryginalna. Ktoś z obecnych zauważył, że dno kadzi i deska na łóżku znajdowały się w jednym poziomie, dzięki czemu możnaby niemal przysiąc, iż w głębi chemicznego płynu spoczywała rzeczywiście druga laska. — Co to za płyn? — zapytał niepewnie sędzia. — To pozostałość z ostatnich doświadczeń — odparł Marcelin. — Czy widzicie panowie na ścianach kadzi tę poziomą linję i osad? Kadź była pełna i opróżniła się w znacznej części. — Rozumiem — odparł sędzia. — Ale dlaczego obrazy odtwarzają się, jak we wnętrzu płyty fotograficznej, która byłaby blokiem? Twarz Marcelina przybrała wyraz bezsilności. Zamaczał palec wskazujący w płynie. — Zimny i oleisty — rzekł. Klaudjusz, oglądnąwszy poszczególne kontakty, przesuwał palcami po drutach, chcąc zapoznać się z układem ich siatki. Strażnicy i pisarz stali nieruchomo pod ścianą, w milczeniu, pełnym szacunku. Młody aplikant ograniczał się do zaznaczenia swej obecności. Sędzia wziął z łóżka swą laskę. Ruch ręki odbił się w płynie. — Co pan sądzi o tem wszystkiem?—zapytał Klaudjusza. Klaudjusz nie dosłyszał. Zakomenderował: — Proszę się usunąć! I przekręcił jeden po drugim wszystkie kontakty. Oślepiło ich. Z obu skośnych rur, ciemnych i symetrycznie ułożonych, zabłysły dwa snopy światła, zalewając łóżko i kadź oślepiającym blaskiem projektora, ukrytego w pudle. Dwa stożki promieniste, barwy żółtawo-białej, o blasku nie do wytrzymania, spadały w obie strony jak gwałtowna ulewa. Płyn poruszony, przeniknięty prądem elektrycznym, zaczął nagle drgać. Szybkie, drobne fale nadały jego powierzchni wygląd srebrnej płyty, drżącej pod uderzeniem młota. Kadź wypełniła się szmerem śpiewnym i syczącym, przypominającym brzęczenie pszczół i kipienia gotującej się wody. Klaudjusz zawołał nagle: — Fly, Fly, chodź tu maleńka... Pan pozwoli? — Proszę, niech pan czyni wszystko, co pan uważa za stosowne — odparł sir James. — Czy macie sznur ? — zapytał Klaudjusz strażników. — Dłuższy sznur, ażeby związać suczkę? Zaczęto szukać. Wreszcie znaleźli w szafce. — Oho! — zawołał Marcelin — to taką linką uduszono tamte trzy psy. — To byłoby nazbyt radykalne — odparł żartobliwie Klaudjusz. — Na dzisiaj wystarczy nam związać suczkę, Fly! Chodź tu, bądź grzeczna. Związana foxterierka spoglądała na Klaudjusza swemi poczciwemi oczyma, pełnemi ufności, zmieszanej z lekkim niepokojem. Gdy ją już związano, tak, że nie mogła się ruszać, Klaudjusz położył ją na łóżku, zalanem światłem. Natychmiast ukazała się podobizna Fly na dnie kadzi. Widać było w drżącym płynie zatopioną drugą Fly, związaną i nieruchomą. Klaudjusz przyklęknął i przytknął paznokieć do szkła na poziomie płynu. Poziom nie zmieniał się. Po kwadransie pokrył się obraz maleńkiemi, sre-brzystemi kłaczkami. Klaudjusz wstał. — Niechaj stanie się ciemność! — rzekł, przekręcając kontakty. Cudowne światło zgasło natychmiast. Syropo-waty płyn przestał drżeć. Obraz Fly rysował się czysto, jakgdyby prawdziwy pies spoczywał w kadzi. . Klaudjusz nachylił się nad kadzią i wyciągnął z niej podobiznę Fly, całą ociekającą wodą... Poziom płynu obniżył się natychmiast o kilka centymetrów. Na łóżku leżały teraz dwa psy, jeden żyjący, drugi nieżywy, jakgdyby utopiony. — Elektrochemja — rzekł spokojnie Klaudjusz. Udoskonalona galwanoplastyka. Fotografja zupełna. Piękna i prosta rzecz. Ten płyn jest nietylko matową szybą ciemni optycznej, lecz jest również naczulonym i daje bezpośrednio pozytywne odbitki. Ma zresztą zapewne jeszcze i inne właściwości, których na razie nie znam, z niego to bowiem tworzy się sobowtór. Słuchali go wszyscy w milczeniu, skupieni, dziwnie wzruszeni. Drżeli, jak przed chwilą ów tajemniczy płyn. Eryk rzekł głucho do Marcelina: — Te nazwiska, które pan wczoraj zapisał pod dyktatem Soste'a, te nazwiska, które Ryszard Cirugue mruczał pod nosem; — czy mógłby pan je powtórzyć ? Inspektor wyciągnął notes: — Laguerre — rzekł — Lucie Faure... Eryk uśmiechnął się i poprawił: Trzeba czytać Daguerre i Nicephore — Nicephore Niepce — wynalazcy fotografji. — Dufayel czy Rafayel — ciągnął Marcelin — święty Michał Archanioł. — Trzeba czytać — rzekł Eryk poważniejąc — Rafael i Michał Anioł: — Wreszcie — kończył Marcelin — ostatnie nazwisko, nazwisko aktorki: Nau, Berthe Nau. — Nie, to błędnie — rzekł nagle Klaudjusz po chwili milczenia. — To trzeba czytać Berthelot! Ber-thelot. Teraz już mi wszystko staje się jasnem. I dodał cicho do przyjaciela: — Nie mam jeszcze pewności, czy Ryszard umarł. Ale jednego jestem pewny: nikogo on nie zabił. Dzięki Bogu! Fly, uwolniona z więzów, ze zjeżonyrn włosem, obwąchiwała owe małe, mokre zwłoki, tak do niej zupełnie podobne. Jeden ze strażników zapytał: — Co z tem zrobić, proszę pana sędziego ? — Jeżeli nie zabierzecie tego, jako lica sądowe, — rzekł Klaudjusz — będziesz mógł przyjacielu zakopać w głębi ogrodu lub spalić w kuchence mordercy Pantru. Rozdział X W KTÓRYM TYTUŁ POWIEŚCI PRZESTAJE BYĆ WRESZCIE ZAGADKĄ Limuzyna sir James'a Burtingham'a zatrzymała się przed mieszkaniem pana Alban przy ulicy Bona-partego. Eryk wysiadł szybko, pożegnał się z filantropem i zaczekał przed bramą, aż otrzaskany błotem wóz ruszył dalej. W klatce schodowej przystanął koło okna i wyciągnął z kieszeni listy, które od chwili trzymał kurczowo w ręce. Wahał się jeszcze, wreszcie zdecydowawszy się, przeczytał szybko od pierwszego do ostatniego. W miarę jak czytał, rysy twarzy jego tężały. Chmura smutku przesłoniła mu słońce. A gdy dokończył ostatnie zdanie ostatniego listu, stał chwilę bez ruchu, spoglądając szeroko otwartemi oczyma, ale nie widząc nic. — Żeby kochać aż do tego stopnia! — wyszeptał. I zaczął wolno, stopień za stopniem wchodzić na schody. — Maksencja jest w domu? — zapytał ojca. — Jest w swym pokoju... Od jakiegoś czasu ciągle w nim przesiaduje... — Zajrzę do niej. Zastanowił go wygląd siostry. Na twarzy widać było zmęczenie i głuche rozdrażnienie, którego nie mogła ukryć. Wbrew swej zimnej i spokojnej naturze, mimo wysiłków, jakie czyniła, by zapanować nad swemi nerwami i ukryć swą tajemnicę, widać było po wychudłych policzkach, zamglonych oczach i wymuszonym spokoju ruchów, że brat przerwał zapamiętanie się, z którego obudziła się gwałtownie. — Czekałam na ciebie - rzekła dziwnym tonem. — Jakto? Nie rozumiem! Młoda dziewczyna opanowała się. Opar marzenia zniknął z oczu, w których szybko zaczęły zapalać się szmaragdowe ognie. — Klaudjusz doniósł mi, że we Villejuif będzie rewizja. Odebrałeś zapewne moje listy, wiedząc o ich istnieniu ? — Do licha, jakaś ty domyślna! Spoglądali na siebie, ona już uśmiechnięta, tajemnicza, on niepewny, wstrząśnięty. — Istotnie — rzekł — zgadłaś. — Dziękuję ci — rzekła, biorąc podane przez Eryka listy. — Ale czemu ty mi się tak przyglądasz? — Ależ nie... nie... — odparł, spuszczając oczy. Zamyślił się, zapominając o siostrze. — No, więc co Eryku? Coście tam znaleźli? Czy. wiadomo co? — Nie lubię rozmawiać z tobą o Ryszardzie, wiesz o tem dobrze... A zresztą; otóż dostaliśmy się do zamurowanego pokoju. To prawdziwe labora-torjum. Na drzwiach wyczytaliśmy liryczne imię Pro-meteusza. W szafce były papiery, a wśród nich twoje listy. Co jednak najważniejsze, to dziwny aparat, który odtwarza przedmioty w jakimś nieznanym płynie chemicznym... Wyobraź sobie kadź... — No i co?... Co tobie?... Cóż ty tak patrzysz na mnie, jakbyś mnie widział pierwszy raz w życiu? Eryk przez chwilę ściskał sobie skronie, spoglądając z jakąś trwogą na Maksencję. Przygotował sobie słowa. Chciał już powiedzieć: »Moja maleńka Maks, wybacz mi. Nigdy nic nie ukrywałem przed tobą. Wiesz, że nie wierzę w twoje spirytystyczne zabawki. No, ale nie o to mi idzie, całkiem pewnie, nie mam wątpliwości; poprostu nie wierzę w to wszystko. Zatrzymałem się jednak w opowiadaniu, bo... bo... miałem nagle wrażenie, że nie powiem ci nic nowego, że ty wiesz już to, co mam ci opowiedzieć.... Czyżbym był tak zmęczony, przedenerwowany ? Czy to może złudzenie? Czy to pod wpływem twego zapytania, twego wyglądu, tego całego tajemniczego nastroju, który otacza nas od paru tygodni? A może przywiązuję zbyt wielkie znaczenie do tych dziwnych słów: »czekałam na ciebie«, któremi mnie przywitałaś? — Czy ja sam wiem?«... Nic z tego wszystkiego jednak nie powiedział, tłumacząc się tylko bólem głowy. Bał się, narazić na śmieszność. Czując w głębi duszy, że te historje z za-świata robią nań przecież wrażenie, bał się, ażeby Maksencja nie powiedziała mu tego. Nie mógłby w tym razie bronić się kłamstwem. Ale cóż znowu, cóż znowu; Nie potrzeba chyba podejrzewać, że między Maksencja, a Ryszardem istnieje jakieś zagrobowe porozumienie! Ryszard mógł doskonale zwierzyć się za życia Ma-ksencji ze swej tajemnicy we Villejuif... A może żyje jeszcze i ukryty gdzieś w miejscu, wiadomem Ma-ksencji, porozumiewa się z nią regularnie!... choć przecież wszystko wskazywało na to, że Ryszard nie żyje; Eryk tak pragnął tego! — A w owych papierach nie było nic ciekawego? — zapytała spokojnie Maksencja. — W papierach ? Klaudjusz i Marcelin zabrali je i przeglądają właśnie na ulicy Kondeusza — Eryku, idź czemprędzej na ulicę Kondeusza! Między papierami w szafie był mały, czarny zeszyt, zawierający formułki. Formułki o niesłychanej wartości! Nie można dopuścić, ażeby wpadły w obce ręce! Biegnij szybko! Eryk zadrżał cały: — Skądże wiesz, że w tym zeszycie są formuły? Skądże wiesz, że ten zeszyt był w szafie, a szafa we Villejuif? — Ryszard wspominał mi o tem, w trakcie naszej korespondencji. Biegnij prędko! — Oto ów zeszyt rzekł Eryk. — Ach! — wykrzyknęła radośnie Maksencja — daj mi go! Wzięła do ręki i przewracała kartki, pokryte rysunkami i formułami algebraicznemi. A Eryk gubił się w myślach — co skłoniło go wtedy do ukrycia tego zeszytu przed okiem Sprawiedliwości? Jaka siła powodowała nim ? Czyj wpływ zadecydował o tej nagłej zachciance? Targany naprzemian zgrozą i ironją, obserwował w milczeniu siostrę. Zdawała się cała skupiona religijnie na wewnątrz, jak wnętrze kościoła w chwili podniesienia. — Ten zeszyt nie należy do mnie — rzekł — oddaj mi go, proszę. Spodziewał się oporu. Ale nie. Był w takim nastroju, że jakiekolwiek zdziwienie napełniłoby go podejrzeniem. Rzekł tedy z ukrytą intencją, chcąc zrobić próbę: — Czy mam go oddać Klaudjuszowi ? — Tak — odpowiedziała, otrząsając się ze swego zamyślenia. — Klaudjuszowi. Ale tylko jemu, rozumiesz? I wyprostowana, z zagadkowym uśmiechem na ustach, zapadła znowu w zadumę. Stara, poczciwa pani Cirugue przeprowadziła Eryka przez kurytarzyk z nierówną podłogą do miłego pokoju, w którym Klaudjusz i Marcelin porządkowali papiery Ryszarda. Na wielkim stole bez kapy leżały poskładane papiery zaginionego — za wyjątkiem paru, które Marcelin pospiesznie przeglądał. — To same głupstwa, panie Klaudjuszu. Nie potrzeba dziś ich przeglądać. Zostawmy to sobie na jutro. — Niema formułek? — Nie. Same rachunki, kwity... — Eryku — wtrącił łagodnie Klaudjusz. — Czekaliśmy na ciebie. — Cóż takiego? — Jedno jest już pewne: Ryszard nie żyje. I drugi pewnik: nie popełnił on żadnego morderstwa. Ten drugi pewnik osładza mi w znacznej mierze tę boleść, jaką odczuwam z powodu jego śmierci odnośnie do wiadomej ci osoby. Teraz bowiem, gdy poznałem prawdziwy charakter Ryszarda, widzę, że można się było po nim spodziewać gorszych rzeczy. Nie zabił wprawdzie, ale należał do tych, którzy nie cofają się przed zbrodnią. — Człowiek niepoczytalny! — rzekł Marcelin. — Macie więc już klucz zagadki? — zapytał Eryk. — Niema żadnej zagadki — odparł Klaudjusz. — mierć tylko nie jest bezpośrednio wyjaśnioną. A tej tajemnicy nie doszukamy się w szpargałach ludzkich, przynajmniej dziś! Eryk przezwyciężył uczucie, które przejęło go drżeniem. Skoro istniała tajemnica, czyż Ryszard jej nie mógł wykorzystać, Ryszard, który żył ciągle w tajemnicy, jak w swym żywiole? Cóżby Maksencja pomyślała o tem? — Ech, to przywidzenie! Jest zmęczony, prze-denerwowany, potrzebuje odpoczynku i spokoju. — Eryku, idź czemprędzej na ulicę Kondeusza! Między papierami w szafie był mały, czarny zeszyt, zawierający formułki. Formułki o niesłychanej wartości! Nie można dopuścić, ażeby wpadły w obce ręce! Biegnij szybko! Eryk zadrżał cały: — Skądże wiesz, że w tym zeszycie są formuły? Skądże wiesz, że ten zeszyt byt w szafie, a szafa we Villejuif ? — Ryszard wspominał mi o tem, w trakcie naszej korespondencji. Biegnij prędko! — Oto ów zeszyt rzekł Eryk. — Ach! — wykrzyknęła radośnie Maksencja — daj mi go! Wzięła do ręki i przewracała kartki, pokryte rysunkami i formułami algebraicznemi. A Eryk gubił się w myślach — co skłoniło go . wtedy do ukrycia tego zeszytu przed okiem Sprawiedliwości ? Jaka siła powodowała nim ? Czyj wpływ zadecydował o tej nagłej zachciance? Targany naprzemian zgrozą i ironją, obserwował w milczeniu siostrę. Zdawała się cała skupiona religijnie na wewnątrz, jak wnętrze kościoła w chwili podniesienia. — Ten zeszyt nie należy do mnie — rzekł — oddaj mi go, proszę. Spodziewał się oporu. Ale nie. Był w takim nastroju, że jakiekolwiek zdziwienie napełniłoby go podejrzeniem. Rzekł tedy z ukrytą intencją, chcąc zrobić próbę: — Czy mam go oddać Klaudjuszowi ? — Tak — odpowiedziała, otrząsając się ze swego zamyślenia. — Klaudjuszowi. Ale tylko jemu, rozumiesz? I wyprostowana, z zagadkowym uśmiechem na ustach, zapadła znowu w zadumę. Stara, poczciwa pani Cirugue przeprowadziła Eryka przez kurytarzyk z nierówną podłogą do miłego pokoju, w którym Klaudjusz i Marcelin porządkowali papiery Ryszarda. Na wielkim stole bez kapy leżały poskładane papiery zaginionego — za wyjątkiem paru, które Marcelin pospiesznie przeglądał. — To same głupstwa, panie Klaudjuszu. Nie potrzeba dziś ich przeglądać. Zostawmy to sobie na jutro. — Niema formułek? — Nie. Same rachunki, kwity... — Eryku — wtrącił łagodnie Klaudjusz. — Czekaliśmy na ciebie. — Cóż takiego? — Jedno jest już pewne: Ryszard nie żyje. I drugi pewnik: nie popełnił on żadnego morderstwa. Ten drugi pewnik osładza mi w znacznej mierze tę boleść, jaką odczuwam z powodu jego śmierci odnośnie do wiadomej ci osoby. Teraz bowiem, gdy poznałem prawdziwy charakter Ryszarda, widzę, że można się było po nim spodziewać gorszych rzeczy. Nie zabił wprawdzie, ale należał do tych, którzy nie cofają się przed zbrodnią. — Człowiek niepoczytalny! — rzekł Marcelin. — Macie więc już klucz zagadki? — zapytał Eryk. — Niema żadnej zagadki — odparł Klaudjusz. — śmierć tylko nie jest bezpośrednio wyjaśnioną. A tej tajemnicy nie doszukamy się w szpargałach ludzkich, przynajmniej dziś! Eryk przezwyciężył uczucie, które przejęło go drżeniem. Skoro istniała tajemnica, czyż Ryszard jej nie mógł wykorzystać, Ryszard, który żył ciągle w tajemnicy, jak w swym żywiole? Cóżby Maksencja pomyślała o tem? — Ech, to przywidzenie! Jest zmęczony, prze-denerwowany, potrzebuje odpoczynku i spokoju. — Siadaj — rzekł Klaudjusz.— Widzę, że jesteś podniecony. Rozumiem dobrze. Jeżeli chcesz, przeczytam ci teraz spokojnie i uważnie te notatki, które dopiero co przeglądaliśmy z Marcelinem. Nie jest to właściwie pamiętnik, pisany dzień po dniu — tłumaczył Marcelin. — Są to zapiski urywane, skróty, jakby pisane kredą na tablicy... Autor nie grzeszy kwiecistym stylem. — jest przecież ktoś — rzekł Eryk—co nigdy inaczej nie pisze, a mimo to są to piękne słowa... to ktoś bardzo znany. Ody pisze krótkiemi zdaniami, słychać w całym świecie... — Któż to taki? Co napisał? Chciałbym to wiedzieć! — Pisze na chmurach — piorunami! — To Bóg! — Cicho — przerwał mu Klaudjusz. - Nie wspominajcie tutaj tego imienia! I nie teraz! To bluźnierstwo! — Aż tak? — Tak — potwierdził Klaudjusz z mocą. — Bo owo dzieło Ryszarda, jakkolwiek wielkie i ciekawe, nie podoba się Temu, którego imienia wspominać się nam nie godzi. Stwórca musi się tem czuć dotknięty — jestem tego pewny — tak, jak ty byłbyś, jako człowiek, urażony grymasami koczkodana. Za czasów fałszywych bóstw można było zostać Prometeuszem; dziś miejsce Prometeusza może zająć tylko małpa. — Słucham zatem — rzekł Eryk. Klaudjusz zaczął czytać. Część trzecia. PAMIĘTNIK RYSZARDA CIRUGUE. OKRES PIERWSZY. Dziś pierwszego stycznia. Za dwa tygodnie upłynie rok od czasu, gdy wygrałem miljon. To mi się należało. Bo ludzie predestynowani kierują Losem — wpływają nawet na prosty przypadek. Inni nazywają to »zrządzeniem Opatrz-ności« — w pokorze ducha, Ale ja nie — nigdy, przenigdy! Właściwie dopiero od wczoraj zdaję sobie jasno sprawę, kim ja jestem. Jeśli poprzednio miałem co do tego jakieś przeczucia, to było to coś w guście pół-świadomych rojeń gąsienicy b oczekującym ją kiedyś wzlocie. Przez czterdzieści lat pełzałem jak gąsienica, przez rok byłem poczwarką, a od wczoraj czuję nareszcie skrzydła! I radość — pierwszą radość w mem życiu — radość, która poprostu przelewa się w mej duszy! Wiem już, kim jestem, kim będę. Teraz już i przeszłość moja nabiera swojej wartości; o życiu mojem ludzie rozpisywać się będą. A że dotychczas nie było ono znane nikomu, zatem obowiązkiem mym jest skreślić kilka informacyj, które będą kiedyś nieocenionym materjałem dla mych historiografów. Nie mam czasu pisać pamiętnika; czas mój zbyt drogi jest na to. Będą to krótkie notatki, w których oczywiście nie znajdzie nikt żadnych wskazówek fachowych, technicznych. Moją przeszłość uważam za rzecz drugorzędnej wagi. Ograniczę się do ogólnych zarysów. Zawsze byłem ambitny, dumny, nieokiełznany; umysł mój bystry, trzeźwy, nie wychodził nigdy ze stanu wyjątkowej jasności sądu, obserwacji i zupełnej równowagi. Od wczesnej młodości byłem zdecydowanym materjalistą, żywiącym kult dla Natury, dla odwiecznej pra-materji we wszelakich jej formach i objawach — poza którą niema nic więcej — i dla samego Życia, które jest jej najpotężniejszym, najwyższym objawem. Życie — ten cud cudów! Cudowne to życie, którem nie wolno mi będzie rozkoszować się zbyt długo — dzięki budowie mego organizmu! Bo po ojcu odziedziczyłem pewną wadę organiczną, która mogła mnie przyprawić o śmierć już we wczesnej mej młodości. Był to miecz Damoklesa nad mą głową, który mnie wprawdzie nigdy nie przerażał, który jednak tem silniej kazał mi wielbić życie. Naturalnie mam tu na myśli życie fizjologiczne — jako przeciwstawienie śmierci — a nie życie społeczne, które mnie nigdy zbytnio nie interesowało. Mam już czterdzieści lat skończonych. A od trzydziestu lat co dnia dziwię się, że jeszcze żyję. Dlaczego wybrałem sobie taki skromny zawód? Bo odpowiadał on właśnie najwięcej człowiekowi mego pokroju, który pragnie pozostać zawsze niezależnym, nie znosi żadnego jarzma, chce podróżować i szuka samotności — jednem słowem: mizantropowi i myślicielowi. Gdybym był bogaczem — urządziłbym sobie wspaniałe laboratorjum, gdziebym prowadził dalej owe doświadczenia i badania, którym poświęcałem się w mej młodości. Ale byłem biedny; duma moja nie pozwalała mi iść w służbę niczyją, pracować za zapłatą dla jakiego bogatego chemika. Zagrożony stale widmem nagłej śmierci nie mogłem zdecydować się na tak przykre upokorzenie — nie mając pewności, czy dożyję kiedyś wogóle lepszej przyszłości. Tymczasem zawód agenta handlowego w dziale biżuterji zapewniał mi odrazu niezależność i skromne utrzymanie. Jestem bardzo wstrzemięźliwy. Na kobiety nie wydaję nigdy ani grosza; przychodzą do mnie same, instynktownie. Powolność ich stoi w prostym stosunku do okazywanego im lekceważenia. Lubiłem bawić się cackami sztuki złotniczej — i temi najmil- szemi cackami ludzkości... I tak żyłem sobie długie lata, tłukąc się po świecie, wykonując proste i nieskomplikowane czynności mego zawodu. Ale zarabiałem na tyle, że mogłem sobie pozwolić na kupowanie książek, podręczników, rozpraw. W ten sposób szedłem stale z postępem nauki. Ale taiłem się z tem — wiedziony fałszywym wstydem. Nie chciałem uchodzić za jakiegoś wykolejeńca. Książki, podręczniki, ukrywałem starannie — czytałem je tylko w wagonie, w hotelach, lub wieczorami w mera mieszkaniu, póki się nie ożeniłem. Po przeczytaniu natychmiast je znów sprzedawałem. Nie były mi potrzebne: treść ich przechowywałem w pamięci, starannie, niby w bibljotece. I tem właściwie żyłem. W głowie mej: cała bibljoteka, ale zarazem i laboratorjum. Odtwarzałem w myśli przeróżne doświadczenia — według zapamiętanych formułek i własnej inwencji. I dochodziłem W tym kierunku do niezwykłej wprost wprawy i biegłości. Ciekawe to i śmieszne — prawda ? Ale jakież to wspaniałe w obliczu Życia! Bóg? Niema go! Jest tylko ruch i materja, rozkosznie tajemnicze, niezbadane. Życie roślin, zwierząt, ludzi — wszystko to ostateczny wykwit materji i ruchu! Tak jest: pod czaszką mą było istne labora-torjum. Laboratorjum doświadczeń i poszukiwań! Poszukiwań, powtarzam. Marzyłem nieraz o tem, cobym zrobił, będąc bogatym.. Marzyłem o jednem, co mi się niegdyś wydawało czystą utopją — a co zwolna nabierało cech możliwości, w miarę, jak oswajałem się z tą myślą i w miarę zdumiewających po-' stępów chemji organicznej. O czem? O rzeczach zupełnie poziomych — o środkach żywności — o wiktuałach po prostu. Oto były moje marzenia: Zachowywać i oszczędzać życie, jakiekolwiek ono będzie, ograniczyć do minimum zabijanie. Oczywiście niech lekarze walczą z epidemjami, niech leczą chorych; niech państwa same starają się zapobiegać ewentualnym wojnom — niech sądy starają się walczyć ze zbrodniczością. Ale niechaj mnie, chemikowi, danem będzie odkryć taką substancję spożywczą, któ-raby wystarczyła ludziom do życia, bez potrzeby zabijania czy to zwierząt, czy nawet roślin. Niech wreszcie życie przestanie być służebnicą śmierci! Niech znikną wszelkie rzeźnie i jatki. Niech wargi nasze nie kalają się już więcej krwią zwierząt, ani nawet sokiem roślin! Takie to były moje marzenia, marzenia chemika, rozmiłowanego w życiu! Substancja taka musiałaby naturalnie zawierać wszystkie te same składniki, jakie spotykamy w tkankach roślinnych i zwierzęcych. I to we formie zdatnej do asymilacji. Czy to będzie emulsja, czy jakieś tabletki, czy pigułki? Czy można je będzie koncentrować? Czy można jej będzie nadawać dowolne smaki? O tem wszystkiem początkowo jeszcze nie myślałem. Ale obserwując postępy nauki, czytając o coraz nowych syntezach organicznych, czytając p fabrykowaniu coraz nowych preparatów, których skład odpowiada najzupełniej tkance roślinnej czy zwierzęcej — opierałem na tem moje plany i rojenia. Paliłem się do tych moich dawnych marzeń — a równocześnie odczuwałem moją bezsilność. Ktoś inny urzeczywistni moje pomysły; mnie brak na to środków. Byłem biedny — a pomocy finansowej nie przyjąłbym od nikogo, za żadne skarby świata. Pomysł mój mógłby się wydawać komuś dziwacznym, śmiesznym. Zresztą lubię tajemnice. Dopiero o konkretnych wynikach mych poszukiwań świat powinien się dowiedzieć. Byłem biedny. Jakież to przykre i upokarzające! I nagle stałem się bogaczem. 15 stycznia zeszłego roku wygrałem miljon. Miljon! Odrazu ogarnęła mnie gorączka czynu. Marzenia moje mogły się wreszcie zrealizować. Nie myślałem zupełnie o praktycznem zużytkowaniu mego wynalazku; nie myślałem o tem, jak zostanie on przyjęty. Najważniejszem dla mnie było dojść tylko do celu, zrobić owo odkrycie. Szło mi tylko o samą pracę, a nie o jej cel. Mam na myśli cele wyższe, naukowe — a nie ów cel materjalny, to jest fabrykację sztucznej substancji spożywczej dla ludzi mięsożernych i dla jaroszów. Pracowałem sam jeden, w zupełnej tajemnicy. Zazdrosny byłem o tę sławę, którą obecnie mogłem już zdobyć. Nikt nie powinien domyślać się nawet, nad czem pracuję. Niejeden ze szczęśliwców, co wygra wielki los na loterji, pragnie zachować ścisłe incognito. I ja tego żądałem. Nie było w tem nic dziwnego. I wynająłem na szereg lat starą basztę we Ville-juif, o której dowiedziałem się przypadkowo. Był to budynek dość zaniedbany, ale jeszcze solidny: wieża Króla Jana. Znakomite miejsce do urządzenia tajnego laboratorjum, leżące w zupełnem odosobnieniu, a jednak pod samym bokiem stolicy. Zwiedziłem dokładnie całą basztę — odkryłem w niej tajemne przejście z przedostatniego do ostatniego pokoju. Oba te pokoje urządziłem zupełnie identycznie — tajemne przejście zręcznie zakryłem tapetami. W ten sposób stworzyłem sobie pewną, zupełnie bezpieczną kryjówkę. Przybrałem zmyślone nazwisko »Pantru« —kazałem sobie u fryzjera teatralnego sporządzić ładną, przyprawianą brodę Wreszcie zakupiłem mały automobil, dzięki czemu przeprowadzka i zainstalowanie się w baszcie przyszło mi zupełnie łatwo. Automobil ulokowałem w wozowni koło baszty. Postanowiłem sobie jeździć nim tylko jako »Pantru«, z przyprawioną czarną brodą; było to może niewygodne, ale konieczne. W ciągu paru dni urządziłem się już zupełnie w mem nowern mieszkaniu. Teraz należało zmienić odpowiednio mój dotychczasowy tryb życia — znaleźć odpowiednie pozory, któreby wystarczyły dla zaspokojenia ewentualnej zbytniej ciekawości ludzkiej. Zaniedbywanie mego zawodu, znikanie na pewien czas — to wszystko mogłoby się wydawać podejrzanem. Dotąd życie moje dzieliło się na dwa odcinki: jeden, to moje mieszkanie przy ulicy Areny, — drugi zaś to moje podróże. Nale-żało wynaleźć trzeci jeszcze odcinek, na usprawiedliwienie mych częstych nieobecności. W tej myśli wyszukałem sobie metresę w osobie młodej tancerki ze Chatelet i wynająłem dla niej willę w Nogent-sur-Marne. Teraz wszystko już było w porządku — a czwartego odcinka Villejuif nikt na pewno się nie domyśli — tak, jak nikt nie domyśli się nigdy istnienia drugiego błękitnego pokoju w baszcie króla Jana. Prowadzę zatem niemal poczwórną egzystencję: Cirugue w Paryżu, Cirugue w Nogent, Cirugue w podróżach — i Pantru we Villejuif. A kiedy moja żona i metresa są przekonane, że jestem w podróży — ja siedzę spokojnie we Villejuif i pracuję. Nie pisuję nigdy listów z drogi do nikogo. Dla zachowania pozorów zabieram od czasu do czasu jeden z mych kufrów — wpisuję do ksiąg moich zakupno kilku sztuk biżuterji, które obecnie mogę już skupywać na własny rachunek a które potem sprzedaję z odpowiednim zyskiem. Już z początkiem lutego zabrałem się do roboty. Zaczęły się jazdy moim Fordem z Villejuif do Paryża i z powrotem — zakupno potrzebnych przyborów i materjałów — montowanie aparatów. Wszystko to robiłem sam osobiście — zarówno ze względów oszczędności, jak i z ostrożności. Może kiedyś napiszę obszerniej o tych moich pracach, próbach, pomyłkach, doświadczeniach. Tu zaznaczę tylko, że do 20 grudnia nie mogłem poszczycić się żadnym rezultatem. Dopiero przed tygodniem danem mi było zbierać owoce mej długiej, ciężkiej pracy. I, jak to się często zdarza, i to odkrycie moje zawdzięczam przypadkowi. Odkrycie, które przechodzi moje najśmielsze marzenia! Była godzina ósma wieczór. Pracowałem wśród zupełnej ciszy, przy świetle lampy naftowej. Od czasu do czasu przepuszczałem prąd przez ampułki radjowe — a wtedy jasne światło zalewało pokój, a maszyny zaczynały huczeć. Pod ręką miałem niewielką szklaną, cylindryczną miedniczkę, napełnioną mieszaniną różnych produktów chemicznych w stanie wolnym, produktów", wchodzących w skład tkanek wszystkich istot żyjących, a stworzonych przezemnie syntetycznie na podstawie odpowiednich formułek, ułożonych przezemnie lub przez innych. W miedniczce mieściło się około dwa litry owej mieszaniny; zanurzone w niej były końce drutów do elektrolizy. Mieszanina przedstawiała się jako gęsty, mętny syrop, z lekka przeźroczysty. Była to prawdziwa mieszanina, w obecnym swym stanie nie dająca się do niczego użyć. Należało dopiero znaleźć właściwy środek, z pomocą którego dałoby się, wchodzące w jej skład, nieskoordynowane elementy odpowiednio zgrupować, połączyć syntetycznie w jedną całość, któraby przypominała dzieło Natury. Próbowałem właśnie dojść do tej syntezy na drodze elektrolizy, połączonej z działaniem wszystkich promieni widma słonecznego, od intra-czerwonych aż do ultra-fioletowych Od kilku dni męczyłem się nad tem, zmieniając co chwila moc naświetlenia poszczególnych ampułek, modyfikując coraz inaczej skład owej mieszaniny. Ale napróżno czekałem, pochylony nad miedni-czką: płyn nie zmieniał się zupełnie, mimo silnego naświetlania go i przepuszczania prądów. Byłem zupełnie pochłonięty pracą. Obok, na stoliku, wśród flaszek i słoików, czekała moja kolacja: jajko na twardo, jabłko i woda. Nie czułem jednak głodu, nie myślałem nawet o jedzeniu. Ale te nagłe przejścia z oślepiającego światła do słabego blasku naftowej lampy, zmęczyły mi wreszcie wzrok. Chciałem poradzić na to w ten sposób, że postanowiłem zdjąć z lampy naftowej abażur (zwykła blaszana umbra, ozdobiona na brzegu wiszącemi fren-dzelkami szklanemi) i założyć go z boku na aparacie projekcyjnym, by mi światło nie wpadało wprost w oczy. Ale wzrok miałem zmęczony, ręce mi się trzęsły, byłem poirytowany niepowodzeniem. Ująłem lampę tak niezgrabnie, iż omal się nie przewróciła. Szybkim ruchem ręki podtrzymałem ją — przyczem jednak z trzymanej w drugiej ręce pełnej epruwetki wylało się kilkanaście kropli rozczynu soli srebra do owej miedniczki z mieszaniną. Zakląłem, jeszcze bardziej poirytowany i już chciałem przerwać kontakt elektryczny — kiedy znienacka, rzuciwszy okiem na miedniczkę, ujrzałem w niej dwa jaśniejsze, barwne ośrodki. Nachyliwszy się bliżej skonstatowałem, że były to zdeformowane nieco podobizny jabłka i jajka. Zwykłe złudzenie optyczne! Z chwilą zasłonięcia źródła światła, obie te podobizny zniknęły. Ody odsłoniłem aparat — podobizny znowu zjawiły się w miedniczce. Znalazłem wkrótce na to wytłómaczenie. Kiedy chwyciłem gwałtownie lampę naftową, poruszyły się szklane frędzelki, wiszące na brzegu abażuru. Fren-dzelki te miały kształt pryzmatów. Jeden z nich widocznie zajął pozycję poziomą — i za jego pośrednictwem dostał się do miedniczki obraz jajka i jabłka, przeniesiony na pryzmat za pomocą zaimprowizowanego systemu soczewek, w którym wybitną rolę grała stojąca opodal karafka z wodą. Początkowo nie przywiązywałem do tego wszystkiego większej wagi. Ale zauważyłem nagle, że powierzchnia płynu w miedniczce burzy się, wydając lekki szmer. Przez kilka sekund obserwowałem ten fenomen, czekając, co z tego wyniknie. Czyżby dodatek owej soli srebra miał wpłynąć przypadkowo na utworzenie się tych związków, których wyczekiwałem z takiem utęsknieniem? Machinalnie odsunąłem leżące na talerzyku jabłko i jajko poza krąg naświetlenia elektrycznego. I o dziwo! Płyn w miedniczce znieruchomiał natychmiast, a w głębi płynu dojrzałem dwa niewyraźne, zmętniałe jądra. Wydobyłem je ostrożnie za po-mocą łyżki; były to dwa kawałki jakiejś gęstej, żelatynowej masy — jeden zielony, drugi białawy. Jeden miał zapach jabłka, drugi jajka. Musiałem usiąść.; — serce biło mi w piersi jak młotem. Zagasiłem owo potężne światło elektryczne i począłem się śmiać, śmiać na cały głos, przeniknięty niewysłowioną radością. I tym razem, jak to już niejednokrotnie bywało, przypadek przyszedł z pomocą nauce. Jak Pasteur, jak Roentgen, jak tylu innych, przypadkowi zawdzięczałem trjumf kompletny, niesłychany. Bo oto dzięki takiemu głupstwu: abażur, karafka z wodą, niezgrabny ruch ręki — odkryłem nietylko samą chemiczną syntezę materji organicznej — ale i sposób jej automatycznej reprodukcji w różnych takich postaciach, jakie jej sama Natura nadaje. Było w tem coś z galwano-plastyki, coś z fotografji — a wszystko w zakresie chemji organicznej. Odbicie przedmiotu w owej kąpieli stanowiło rodzaj kanwy, rodzaj podłoża, na któ-rem grupowały się atomy. Moja sztuczna pożywka nie będzie ani galaretą, ani proszkiem, czy jakąś masą; będzie miała wierny kształt, wygląd i smak tych jarzyn, czy owoców, czy mięsa którego będzie doskonałą kopją. Po paru minutach rozmyślania doszedłem do wniosku, że odkrycie moje niema w sobie nic cudownego; jest to jedna więcej zdobycz nauki, jak były nią telefony, czy telegraf bez drutu lub radjografja. Zresztą pierwsza ta próba wypadła nie nadzwyczajnie wcale, skutkiem prymitywnych środków pomocniczych: z kąpieli wydobyłem niekształtne jeszcze, niewykończone zupełnie twory. Postanowiłem skonstruować znacznie lepszy i więcej odpowiadający swemu celowi aparat — co udało mi się dość łatwo z pomocą soczewek rozmontowanego mikroskopu, kilku lup i spektroskopu. Potem ułożyłem ponownie jabłko w ognisku promieni świetlnych. W płynie, zawartym w miedniczce, poczęło się tworzyć drugie jabłko, okrągłe, zupełnie wyraźnie widzialne. Elektroliza funkcjonowała prawidłowo — forma jabłka występowała coraz wyraziściej. Czekałem spokojnie, bez zbytniego wzruszenia. Kiedyż cały proces tworzenia się skończy? Po czemże to będę mógł poznać ? Poznałem to wkrótce — po perlistych bańkach, tworzących się na powierzchni owego odbicia. Ale to już nie było odbicie tylko — to było drugie jabłko! Jabłko stworzone drogą syntetyczną — jabłko wiedzy, które wydobyłem z twórczego płynu z taką samą miłością i żarliwością, z jaką Adam zapewne zrywał owoc zakazany. Bo rzeczywiście — czyż dla człowieka wierzącego ten mój owoc nie wydawałby się straszliwą pokusą?! Ująłem to drugie jabłko w obie ręce, obtarłem je starannie — położyłem jedno przy drugiem. Mało powiedzieć, że oba były podobne; jedno było nie-tylko takie same, ale po prostu to samo, co drugie. Zważyłem je oba, rozkrajałem, przeliczyłem nawet ilość pestek. Ugryzłem jedno i drugie — nie lękając się losu Adama... Obydwa były najzupełniej identyczne! Nie było tu mowy o reprodukcji — były to dwa absolutnie jednakie oryginały! Zaliż jakiekolwiek jabłko nasyciło kiedy lepiej najgwałtowniejsze pragnienie? Jabłko — ów dziwny owoc, zajmujący tak wybitne miejsce w legendach i w religji!... Adam... Parys... Herkules... i dzisiaj... Ja! Długi czas wpatrywałem się w rozkrajane cztery . ćwiartki tego jabłka, jedynego i pierwszego, które nie rozwinęło się i nie dojrzało na drzewie! Droższe mi ono było, niż cudowne jabłka z ogrodu Hesperyd!... Coprawda, kosztowało mnie ono drożej niż jabłko ze szczerego złota... Wydałem masę pieniędzy na za-kupno różnych cennych, precyzyjnych przyborów i rzadkich substancyj, jak radjum. Toteż koszty stworzenia tego pierwszego jabłka dochodziły do 700.000 franków! Ale już w pół godziny później koszty te zmalały do polowy. Bo potem zreprodukowałem jajko. Tego wieczora zjadłem niezwykłą kolację; menu skromne było, ale wspaniałe: jajko Kolumba i jabłko z Raju! Zjadłem je z apetytem i poszedłem spać. Spałem czternaście godzin bez przerwy. Moje odkrycie z 20 grudnia zredukowało się do właściwej miary. Było tylko wstępem. Wiem to od wczoraj. Ostatnie 10 dni roku zużyłem na pracę nad tymi początkami, uważając je za końcowy rezultat. Zahypno-tyzowało mnie wprost pragnienie, ażeby uczynić wynalazek praktycznym, zrobić zeń artykuł przemysłowy i rozpowszechnić jak najszybciej. Zainstalowałem więc czemprędzej aparat, którego urządzenie wydaje mi się wystarczające. Wygląda dobrze. Pierwszą miedniczkę zastąpiłem wanienką zawierającą 30 litrów mieszaniny... Od wczoraj wiem, że potrzeba mi znacznie większej. Już od dwóch dni aparat mój jest gotów do użycia. Spieszyłem się z wykończeniem go, chcąc wypróbować wynalazek z okazji Nowego Roku. Rokrocznie pierwszego stycznia matka przyjmuje obiadem brata i mnie ze żoną. Uprzedziłem ją onegdaj, że tym razem sam dostarczę prowiantów. Wczoraj rano udałem się zatem do Paryża i kupiłem w Halach oskubanego indyka, łososia i no-walje jarzynowe. O drugiej popołudniu rozpocząłem odtwarzanie zakupionych rzeczy, ażeby zawieźć matce tylko »od-bitki«, »klisze« fotoplastyczne, a nie prawdziwy drób, prawdziwą rybę i prawdziwe jarzyny. Wczoraj dopiero zrozumiałem owe słowa Pascala: Radość, radość, radość... Radosny płacz. Od dwudziestego grudnia nie robiłem żadnych nowych doświadczeń. Jedynie jabłko i jajo odtworzyłem swoim sposobem fotoplastycznym, któremu zamierzałem nadać właściwą nazwę radjoplastyki. Nieżywy ptak był zatem moim trzecim modelem, a nieżywa ryba czwartym. Podczas gdy w głębi basenu tworzył się tajemniczo syntetyczny ptak, a ja oczekiwałem na ukazanie się wydzielin gazowych, myśli moje kłębiły się jak tłum wzburzony, który nie ma przywódcy, ale nań czeka. Splot nieokiełznanych potęg, chaos. Mieszanina, która chce stać się uporządkowanym związkiem. Wreszcie pierwsze kuleczki zaczęły ukazywać się na zanurzonem ciele. Asystowałem przy połogu macierzystego płynu. Wziąłem na ręce mokrego trupa. Podobnie w zamierzchłych czasach początków świata, tworzyły się w łonie morza pierwsze strzępy zorganizowanej materji. Morze! Zdawało mi się, jakby coś nagle rozdarło mi się w mózgu, napełniając mnie rozkosznym bólem. Morze! Jeżeli jakiś preparat jest nasycony, wystarczy czasem do krystalizacji dodanie jednej uzupełniającej drobiny. Ta myśl »morze« uspokoiła w mym umyśle wszystkie rozpętane siły. Chaos ustał. Uczułem się olśniony swoją własną ideą, świadomością swej mądrości, sięgającej szczytów wiedzy ludzkiej. Morze! Jakże wielkim byłem chemikiem! Zdawało mi się, że zamknąłem koło syntez, dorzucając swoją pracę do prac Schiitzenbergerów, Rosselów, Fiszerów, Maillar-dów, Berthelotów; zdawało mi się, że uzupełniłem ich studja. Bezwątpienia, dokonałem tego. Tylko w ten sposób należało patrzeć na moje odkrycie. Moje obliczenia, wszystkie moje doświadczenia doprowadziły oto w rzeczywistości do odtworzenia w laboratorjum fenomenów prawieku, kiedy życie zaczęło się tworzyć w morzu pod wpływem słońca. Ujrzałem w myśli początek: ziemię pustą i samotną — ziemię, która była tylko sferycznym oceanem. Widziałem olbrzymie, błotniste, materjotwórcze fale o wiele hardziej radioaktywne od mórz współczesnych — fale potężne, zapładniane przez ówczesne słońce, nie żółte, tak jak dziś, lecz białe lub niebieskawe — słońce, bez porównania silniej promieniujące. Widziałem, jak promienie energjonośne przenikały słoną wodę poprzez atmosferę, zawierającą heljum i wodór »in statu nascendi«, w którym najłatwiej się łączą ze sobą. Wreszcie widziałem pierwsze objawy życia, pierwsze bezkształtne pasma zorganizowanej materji, unoszącej się wśród macierzystego morza, jako rezultat nagłego, kolosalnego zapłodnienia. Od miljonów lat stały się już podobne związki niemożliwe. W ciągu wieków słońce i jego planety oziębiały się. Słońce zżółkło. Postarzało się, podobnie jak morze. Bezsilność opanowała je, a fala niepłodna jest tylko elementem, w którym istoty żyjące rozmna-żają się same, przekazując z pokolenia na pokolenie dziedzictwo płomiennego pra-ojca i szumiącej pra-matki. Życie, dziecię Słońca i Morza! Mitologje zachowały dzięki jakiejś niepojętej tradycji niejasne wspomnienie, owej prawdy biologicznej, którą wiedza właśnie odkryła. Jak to się dzieje, że kiedy nasi uczeni wypowiadają tę prawdę, to ograniczają się do wyrażenia w swym djalekcie odwiecznych słów życia. Wieleż to zawiłych formuł wyraża po prostu zdanie: »Duch Boży unosi się nad falami... »Wenus wynurzająca się z fali« wyraża w sposób poetycki o wiele więcej, niż niejeden traktat naukowy. Ja zaś zatopiony w cyfrach i doświadczeniach czyż nie odtworzyłem, nie zauważywszy nawet tego, kilku promieni odwiecznego Febusa i kilka kropel starożytnej Amfitryty ? Tak! Jeden rzut oka na mój zeszyt z formułami przekonywał o tem. Trzeba było tylko na to zwrócić uwagę. Kwestja właściwego użycia słów. Chemik bowiem, mówiąc: dwutlenek wodoru i chlorek sodu, nie myśli ani o soli morskiej, ani o wodzie deszczowej; daleką jest droga od formuły algebraicznej do księgi rodzaju. A przecież właśnie odtworzyłem akt stworzenia. Radjogeneza! Dzięki pracy mego umysłu odmłodzone słońce zapładniało morze. Młodości! Przywróciłem rzeczy do pierwotnego stanu, odnalazłem warunki samoczynnego zaphadniania. Jednakże moja radjoplastyka była doskonalszą od pierwotnego mechanizmu natury. Sztuczne słońce wytwarzało u mnie w kadzi w sztucznej wodzie istoty zupełne. Szukałem tylko protoplazmy, znalazłem substancję żywą, istotę żyjącą. Wystarczało z pewnością zastąpić nieżywe modele żyjącymi, ażeby otrzymać niemniej żywe odbitki. Wtedy, nieprawdaż, czy to będzie ptak, czy gad, ssak, czy ryba, zwierzę czy człowiek, operacja nie będzie bardziej skomplikowaną. Uderzyło to we mnie, jak piorun. Poczucie szczęścia olśniło mnie, jak błyskawica. Czułem się u szczytu apoteozy. Duma rozpierała mi pierś powiewem sławy. Stałem na szczycie. Miałem moc wzbudzania życia, tworzenia ludzi. Byłem Stwórcą. Miałem w swej mocy cudowną iskrę! Mogłem spełnić to, czego nie mógł dokonać legendarny Tytan. Stał się cud. Byłem Prometeuszem, ale Prometeuszem zwycięskim. Porwałem węgiel i jak zwycięski olbrzym, wypisałem na drzwiach, ku czci tamtego, w hołdzie zwyciężonemu, pomszczonemu poprzednikowi — jego imię — moje imię. To było wszystko. Duma zwycięstwa uspokoiła się po chwilowym wybuchu. Pozostało tylko szczęsne zadowolenie i gorączkowa niecierpliwość dalszej pracy. Dokończyłem odtwarzania wiktuałów i udałem się zgodnie z mą zapowiedzią do Paryża, na obiad przy ulicy Kondeusza, uwożąc sobowtóry swej fabrykacji. Obiad noworoczny zadowolił mnie zupełnie. Złudzenie — o ile to było złudzenie — było zupełne. Nie mogłem sam dostrzec najmniejszej różnicy w zapachu lub smaku, w zawartości lub wyglądzie poszczególnych dań tego syntetycznego obiadu. Pieczony 'indyk był wyborny. Łosoś był niezrównanie świeżutki. Unoszono się nad soczystością karczochów; matka moja cieszyła się widząc moje zadowolenie i chwaliła piękność winogron, zapach czereśni. — Oj dziwak, dziwak! — mówiła, spoglądając na mnie z radosnem zdziwieniem — a jaki dumny! Gdyby wiedziała! Gdyby wiedzieli wszyscy troje matka, brat i żona, skąd się wziął ich obiad! Cieszyłem się z ich omyłki, jak bóg, który przybył do nich pod przybraną postacią. Pozostawiłem ich w mniemaniu, że ich amfitrjon jest... tylko am-fitrjonem... Chcąc wcześniej ich opuścić wymówiłem się podróżą i wróciłem do Villejuif. Zaraz jutro postaram się o dużą kadź. Tego wieczora, wiedząc już kim jestem, postanowiłem spisać wszystko, jakkolwiek jest to już wyra-żone jednem słowem na drzwiach. Rozumiem, dlaczego kochałem tak życie; To było mojem powołaniem! PAMIĘTNIK RYSZARDA CIRUGUE. OKRES DRUGI. 8 stycznia Wszystko gotowe. Mam już kadź. Podzieliłem ją na części. Powiększony aparat wydaje mi się przydatnym do użytku. Czy można go udoskonalić? Bez wątpienia. Zobaczymy to później. Jestem zdenerwowany. Żyję jak we śnie gorączkowym. Triumf, to wspaniała rzecz; ale to wyczekiwanie niezawodnego triumfu! To jest rzecz największa! Być w przededniu swych święceń! Jutro: demiurgos, półbóg. Zawrót! Zacząć od ambicji handlarza korzennego, ażeby wspiąć się aż na moje wyżyny. Marzyć o puszkach konserw, a skończyć na tworzeniu ludzi. O Fatum! Od Feliksa Potin do Eloehima! Uznaliśmy za najlepsze dla czytelników łączyć czasami kilka zapisków Ryszarda Cirugue z różnych dat, tak jak gdyby były pisane w jednym dniu. Usunęliśmy również niektóre powtarzające się opisy, które zdaniem naszem nie miały bezpośredniego związku z całością. W rzeczywistości pamiętnik ten pełen częstokroć stenograficznych skrótów jest trudnym do odcyfrowania bruljonem, który musieliśmy skrócić i trochę zmienić. Przypisek autorów. Berthelot, czemże będą jutro twoje fałszywe twory laboratoryjne, czemże będą twoje naturalne, lecz nieżywe istoty ? Jutro zarzucam »martwą naturę«. Kąpiel gotowa. Konserwuje się w zwykłem świetle dziennem, jak czuła płyta fotograficzna w ciemności. Może na nią działać jedynie odwrotne światło słońca z przed prawieków. Pierwszych prób dokonam na psach. 15 stycznia. Kupiłem trzy psy od oprawcy. Pierwsza próba nie wypadła szczęśliwie. Zwierzę rzucało się. Wobec tego zacisnąłem więzy, ale zbyt silnie, to też zdechło przed końcem operacji. W rezultacie miałem dwa trupy. Przekonałem się jednak, że aparat działa znakomicie. Dlaczegoż więc próba z drugim psem również się nie powiodła? Dlaczego wyciągnąłem z kadzi zdechłego pudla, podczas gdy jego model żył dalej ? Może ruszał się zanadto. Nieznośne zwierzęta. Rzucają się, wyją. Obraz poruszał się ciągle.. Sobowtór nie był dokładnym. W tych warunkach nic dziwnego, jeśli się próba nie powiedzie! To po prostu poronienie, tak, jak każde inne. Trzeba zacząć na nowo. Odwagi! To nieładna rzecz »zamazana fotografja«. Dla ostrożności spaliłem oba sobowtóry. To jeszcze najlepszy sposób zupełnego usunięcia trupów. Ogień unicestwia zużytą materję. Moja kuchenka ciągnie znakomicie. Wapno gaszone, albo kwas siarczany dają podobne, ale nie tak radykalne rezultaty i to dopiero po znacznie dłuższym czasie. W tej chwili jest nie-zbędnem, ażeby nikt nie dostrzegł, iż stwarzam identyczność. Takie odkrycie skierowałoby zaraz na tropy mej pracy. Co do psów, które służyły za modele, zakopałem je w głębi ogrodu. Pierwszy zginął przypadkowo, drugiego zabiłem dla sprawdzenia wewnętrznych organów. Narzucała się potrzeba porównań anatomicznych. Zabić. Naturalnie. Życie jednostki nic nie znaczy, jeżeli idzie o życie całego gatunku; jeszcze mniej, jeżeli idzie o Życie samo w sobie, zupełne i bezmierne, które możnaby określić słowem »boskie«, o ile ten przymiotnik ma jakiś sens. Co nazywamy »boskiem« ? To, czego nie rozumiemy. Bóg, to coś, czego wytłumaczyć sobie nie umiemy. Ludzie wierzący uwielbiają swą własną niewiedzę. 16 stycznia. Ogarnia mnie zdziwienie i smutek. Nie pojmuję. Trzeciego psa przywiązałem porządnie do deski. Nie drgnął wcale, albo też bardzo niewiele. Mimo to odtworzyłem tylko zwłoki... Istnieją co prawda pewne ruchy, których nie można zatrzymać przez całe 20 minut, bo inaczej nastąpiłaby śmierć. Nie można wstrzymać oddechu, obiegu krwi, ani tych wszystkich drgnień i poruszeń wewnątrz ciała, które same w sobie świadczą o życiu. Nie można żądać od psa, czy jakiegokolwiek zwierzęcia, ażeby celowo powstrzymywało się od tych ruchów, które zależą w pewnej mierze od jego woli. A przecież zdaje mi sie, że rezultat był rozpaczliwie negatywny... Obraz oddychał. Boki poruszały się aż do końca operacji, aż do utworzenia się kulek gazowych. I nagle wszystko znieruchomiało. Wyciągnąłem tylko trupa, jeszcze ciepłego — zwierzą, które zdechło, nie zacząwszy wcale żyć... Jestem przybity i zamyślony. Sekcja obu psich sobowtórów nie wykazała najmniejszej różnicy w budowie najwewnętrzniejszych tkanek. Poznałem pod mikroskopem w obu ciałach, zebrane w ten sam sposób, ogromne i kruche drobiny, których wzajemne oddziaływanie stwarza chemiczny fenomen życia... Dlaczego jednak tak łatwo zabijać, a tak trudno stworzyć ? Trzeba namysłu i pracy. Potrzeba dalszych doświadczeń. Cel mój jest bardziej oddalonym, niż przypuszczałem. 17 stycznia. Muszę bezwarunkowo uogólnić elektrolizę. Będzie to znaczny wydatek. Równocześnie muszę porobić pewne zmiany w rurkach na parę rtęciową, i zbadać projekcję radjum. 13 marca. Dotarłem do kresu swej wiedzy, swej mocy. O ile w drodze doświadczalnej nie odkryję nowych horyzontów, nie potrafię udoskonalić dyspozytywu radjogenezy. Powrócił więc czas prób. Wybiła godzina triumfu. Postanowiłem użyć modelu ludzkiego. Zwierzęta ruszają się zanadto. Stworzenie rozumne będzie o ile możności powstrzymywać oddech, zamknie oczy, będzie milczeć. Zresztą, skoro moim celem jest odtworzyć człowieka i wszystko mam już przygotowane... A niedyskrecja ? Czy nie należy się jej obawiać, w razie, jeżeli tajemnica będzie musiała dłuższy jeszcze czas pozostać w ukryciu? Nie. Kobieta nigdy mnie nie zdradzi. Da się raczej zabić. Robię z niemi, co chcę. Kochają i boją się mnie, a to najlepsza podstawa wzajemnego stosunku. Żadna jeszcze dotychczas nie okazała mi nieposłuszeństwa. Myślę, że jest w tem trochę hypnozy. Nie robię tego naumyślnie. Spoglądam na kobietę i już jest moją. Niema w tem zresztą żadnej zarozumiałości; nie jestem wyjątkiem. A więc... kobieta. Jakabądź. Pierwsza z brzegu. Jakkolwiek jestem pewnym swej przewagi, trzeba zachować wszelkie środki ostrożności. Nie śmie mnie znać ani pod nazwiskiem Cirugue, ani pod nazwiskiem Pantru. Nie będzie wiedzieć ani gdzie się znajduje, ani kim ja jestem. Sprowadzę ją tu automobilem okrężnemi drogami. Zawiążę jej oczy, ażeby nie widziała przejścia w murze. Aparat i kadź ukryję za zasłoną. Co dalej — zobaczymy. Nowa Galatea ukaże się we wannie, nasyconej prądem elektrycznym... Nie śmiem w to wierzyć. Teraz, gdy rozważam sprawę dokładnie, ogarniają mnie wątpliwości. Trzeba je usunąć. Trzeba wierzyć we własne siły i przewidywać. We wannie utworzy się kobieta, wynurzy się podobna do tamtej, spoczywającej na łóżku za kotarą. Identyczna z modelem, ale niezależna. Niezależna ? Zobaczmy. Ten sam mózg, te same zdolności. Ta sama osobowość. Podobne tkanki będą wytwarzać podobne myśli. Dar pamięci będzie u obu ten sam: będą to dwa podobnie zbudowane akumulatory. Jednakże z chwilą dokonania tych sztucznych naukowych narodzin, z chwilą tego podwojenia powstaną dwie różne egzystencje; rozpocznie się wtedy bezzwłocznie różniczkowanie, zależnie od otoczenia i okoliczności... Co mnie to obchodzi na razie ? Zachowam się stosownie do potrzeby. Najważniejszem jest przygo- wać knebel i może także więzy, ażeby modelka nie słyszała nic podejrzanego za zasłoną... Do licha! Radjo-plastyka odtwarza wszystko, a więc jeżeli zwiążę i zaknebluję modelkę, to sobowtór będzie tak samo związany i zakneblowany! Nie!... Modelka gotowa przerazić się, podejrzewając nie wiem co... Dam jej hojną zapłatę. Nikt jej we wsi widzieć nie będzie. Po możliwie jak najkrótszym pobycie odwiozę ją nocą, znowu drogami okrężnemi..I do widzenia! Co do sobowtóra... widzę pewne trudności. Zastanówmy się. W chwili wyjścia z kąpieli będzie sobowtór identyczny z modelem. Nie będzie nic rozumieć. Podobnie jak model nie będzie wiedzieć, że istnieją dwie takie same kobiety. Zechce powrócić do domu lub pozostać ze mną... Przypomni sobie dotychczasowe życie, przyjaciół, zwyczaje... A jeżeli zechcę ją przytrzymać jakiś czas jeszcze w ukryciu,.. Moje przymusowe wyjazdy... Trudno tak trzymać pod kluczem. Ech! Wpływ, jaki na nie wywieram, uratuje sytuację. Któraż kobieta, terroryzowana przeze mnie, nie czuje się szczęśliwą? Nawet kobieta syntetyczna, przypuszczam!... A zresztą, czyż nie mam prawa życia i śmierci nad stworzeniem, któremu dałem życie? Nikt nie wie o jej istnieniu, a więc nikt nie zauważy jej zniknięcia. Po niej druga! Cały lud może wyjść z. mojej kadzi! Dosyć! Dość tych myśli! Powodzenie sprawia pewien zamęt w mym mózgu... Może ta nowa kobieta będzie tylko wielką lalką od Condillaca, pozbawioną rozumu i uczucia, jak noworodek? Tabularasa? Trzeba będzie może kształcić ją od początku ? Kto wie? Ech! zostawmy to na boku. Trzeba naprzód zrobić udatną próbę! Udatna próba! Serce bije mi tak mocno, że mogę liczyć uderzenia. 2 kwietnia, godzina 23 wieczorem. Wracam. Odwiozłem ją na plac Bastylji, gdzie ją spotkałem. Nie udało się. Obraz pozostał podobnym do modelu aż do końca operacji. Nachylony nad wanną, jak nad cudowną kołyską, obserwowałem trwożnie, jak odpoczywała spokojnie, z poddaniem, nieruchoma zupełnie, naświetlona blaskiem dnia prehistorycznego. Z chwilą ukazania się pierwszych baniek gazowych zanurzyłem ręce w ciepłej wodzie i uniosłem kobietę do góry! Trzymałem na ręku trupa. W chwili, kiedy zakończyło się tajemnicze zbieranie drobinek, wszelkie pozory życia opuściły ciało. Wszelki ruch ustał. Barwy zniknęły z policzków. Śmierć, biorąc w swe posiadanie mój twór, tak, jak bierze istoty żyjące, pokryła zwłoki widmową bladością. Przez jedną sekundę, w chwili dojścia do krytycznego punktu doświadczenia, organizm odtworzony wahały się między życiem i śmiercią... Śmierć odniosła łatwe zwycięstwo nad życiem. Czyżbym dokonał tylko syntezy zgnilizny? Jak okropnie jest tworzyć śmierć, gdy chciałem dać życie. Kadź stała się trumną, a nie kołyską. Opuściłem do wody siniejącą głowę. Smutek zaciężył mi, jak przekleństwo. A ten przygotowany knebel i więzy! Co za ironja! Modelka nic nie powie o tem, co widziała. To mała, poczciwa kobietka. Wie z doświadczenia, że nie należy pytać. Zawiązanie oczu, zasłona, szmer aparatu, tajemniczość mego mieszkania, wszystko to uważa za mój. kaprys, któremu poddała się bez oporu. Należy do tych, których już żaden kaprys nie może zdziwić. Pożegnała mnie ze smutkiem. „Przygoda bawiła ją, a wynagrodzenie ucieszyło niepomiernie. 5.000 franków, to mała fortuna. Jestem bardziej pewny jej dyskrecji, jak swej własnej. — Jaka szkoda! — rzekła do mnie. — Chętnie pozostałabym dłużej. Nie wie, że pozostały tu jej zwłoki. Jestem teraz sam na sam z trupem. Dlaczego ? Dlaczego nie mogła żyć ? Co zaszło w przelotnej chwili chemicznego niezdecydowania ? Życie... Cóż to za tajemnicza siła utrzy-muje naszą substancję w równowadze na granicy gnicia? Rozkład grozi ciągle naszemu ciału. Jedna chwila czyni zeń wstrętną rzecz. Niedostrzegalny szczegół, pęknięcie włókienka lub naczyńka, rzuca je na śmietnik materji... Co brakowało przed chwilą temu oto ciału, żeby wstało i poszło, zamiast popaść w nicość ? Jest zdrowe... Nie mogę nawet powiedzieć, że umarło, ponieważ jestem pewny, że nigdy nie żyło... Trzeba przekonać się. 3 kwietnia. Zrobiłem sekcję, jak umiałem najlepiej. Robiłem analizy. Nie znalazłem nic anormalnego. Wszystko jest w porządku, o tyle, o ile mogłem stwierdzić. Zwłokom nie brak ani ulotnych oznak ubiegłego życia, ani naj-różnorodniejszych oznak rzeczywistej śmierci. Brak tylko zupełny tej pewnej żywotności, którą zachowują niektóre tkanki, przez jakiś czas jeszcze po śmierci osobnika. Cóż więc ? Więc ani chwili nie było życia w tem ciele? Czyż podczas radjogenezy jedynym skutkiem mej wiedzy chemicznej było chwilowe ożywienie sobowtóra, podobnie jak starter w aucie wprawia w ruch motor ? Motor jednakże przestanie działać z chwilą zatrzymania starteru? A więc ? Zacznijmy na nowo. Motor ruszy może przy drugiej próbie, skoro użyję do tego jakiegoś »podstępu«. Na razie mam pilną robotę. Trzeba spalić sztuczne zwłoki. Godzina 20 wieczór. Stało się. Dokonałem całopalenia. Dziwny dzień. Oto liczba umarłych zwiększyła się, jakkolwiek żywych nie ubyło. Zniknął ktoś, kto nigdy nie istniał. 4 maja o północy. Zachowam mój drugi twór do jutrzejszego wieczoru. Jeszcze jeden trup, niestety! Chcę jednak skontrolować, czy śmierć postąpi z nim, jak z trupem innego, naturalnego człowieka, czy też rozkład nastąpi w inny sposób. Dziewczyna ta, podobnie jak pierwsza, nie opierała się wcale. Wśród tych kobiet, będę miał tyle współpracowniczek, ile tylko sam zechcę. Spodziewam się, że lista będzie wkrótce zamkniętą. Dla ostrożności jednak nigdy nie użyję tej samej modelki po raz drugi. Zapisałem w małym notesiku: »Bastille — drugi kwietnia — godzina 10«, i Pantin — 4 maja godzina 14«, Będą to jedyne ślady pobytu modelek w mej pracowni. Miała parę klejnocików. Kazałem je zdjąć. Rzeczy te, po odtworzeniu, trudniej zniszczyć, jak ciało ludzkie, bieliznę i suknie. Nie można się kompromitować. Tym razem przezwyciężyłem się, ażeby nie wrzucić zwłok do wody. Złożyłem je na stole sekcyjnym, użyłem naprzód wszelkich znanych środków, celem stwierdzenia nie-wątpliwej śmierci; przytknąłem do ust i do nosa lusterko, jednakże nie pokryło się najlżejszą mgłą, podsunąłem pod nos strzępek puchu, ale żaden powiew nie poruszył go. Nie czuć było żadnego drgnienia serca, ani pulsu. Próbowałem elektrycznego podrażnienia jelit, ciągnąłem za język; zastosowałem sztuczne oddychanie. Sumiennie wypoliczkowałem i wychłostałem bezwładne ciało. Wszystko napróżno. Czyżby to było możliwe? Czyżby istotnie to ciało nie zawierało żadnej iskierki, zdolnej rozniecić wielki ogień ? Nie chcę w to wierzyć. Trzeba uchwycić dokładnie moment zakończenia operacji; trzeba wtedy szybko, jak błyskawica uprzedzić śmierć, gotującą się do skoku! To wyścigi między zapałką, a gasidłem do świecy, której rozgrzany knot jest podatny do zapłonienia! 5 maja. Jestem zachwycony swemi obserwacjami. Śmierć traktuje moje twory, jak rzeczywiste zwłoki. Możnaby powiedzieć, że dała się wziąć na kawał. Reakcja mu-skułów jest kwaśna. Sztywność pośmiertna występuje znakomicie, zgodnie z naturalnym procesem.. Jestem panem śmierci, królem ciemności. A życie? Światło? Kiedy? 14 maja. Wczoraj zrobiłem trzecią próbę. Nic nowego. Działałem szybko. Zastosowałem pompę rytmiczną dla podtrzymania oddechu. Bez rezultatu. Użyłem wtedy strasznego, ostatecznego środka. Rozciąłem pierś i zastosowałem silny masaż serca. Nic. Spaliło na panewce. Moje sny obracają się w niwecz. A przecież ciągle mam nadzieję. Całokształt bowiem mych szczegółowych obserwacji stwierdza, że moje twory są dokładną kopją dzieła Natury. Jestem pewny, że ciało wydziela ze siebie życie, tak, jak wątroba, żółć, a mózg myśli. I może tylko jakieś drobne ziarenko piasku przeszkadza »ruszeniu« mych motorów. 30 maja. Tak, zasadnicze mity, wielkie legendy podstawowe, zawierają jądro prawdy. Biblja powiada, że Bóg stworzył mężczyznę przed kobietą. Dlaczego gardzić tą wskazówką bibljo- i biologiczną? Potrzebuję męskiego modelu, syna Adama. Skąd go wziąć? Musi być posłuszny i tchórzliwy. Musi to być jakiś młody człowiek, któregobym przeraził temi samemi groźbami, co kobiety. Zapłacę mu dobrze, tak, jak kobietom i zagrożę podobnie jak im, śmiercią na wypadek jakiejkolwiek niedyskrecji. Wiem już: Soste, kelner z kawiarni des Archives, będzie odpowiedni. Ta zmokła kura, ten tchórz, nada się doskonale. Przypominam sobie, że opowiadał raz o Villejuif. Zna tę miejscowość. Nic nie szkodzi. Wolę takiego minus habens, niż kogoś całkiem nieznajomego. 2 czerwca. Beznadziejna próba, tak, jak poprzednie. Ogarnia mnie głupia, bezsilna wściekłość. Jak tu próbować ożywić zorganizowany manekin, który nie znał nigdy innego życia, jak życie, rzucone na matówkę ciemni optycznej... Paradoks? Nie, po stokroć nie, nie zgodzę się na to. Płuca, poruszane sztucznym oddechem, wdychają i wydychają powietrze. Ciało ugina się pod uderzeniem. Serce w mej dłoni jest elastyczne... Co nie udaje mi się uchwycić, to ów moment psychologiczny; moment decydujący, na przełomie między zakończeniem radjoplastyki a pierwszym zaczątkiem procesu gnicia w głębi płuc. Cierpliwości! 4 czerwca. Spaliłem wczoraj wieczór w ogrodzie sobowtór Soste'a. Był to zły pomysł. Kłęby dymu, odbłyski ognia. Kuchnia jest o wiele lepszą, lecz użycie jej wymaga odpowiedniego rąbania, które zabiera mi dużo cennego czasu. 10 czerwca. Aresztowano Soste'a pod zarzutem morderstwa. Podróż do Villejuif to jego alibi. Nie użył go. Z pewnością nic nie powie, bo już zeznałby do tego czasu. Odetchnąłem. Zanim go osądzą, praca moja nie będzie już wymagać tajemnicy. A zresztą los tego nicponia nic mnie nie obchodzi. Jeden człowiek mniej, to nic strasznego! Mam swoją kadź! Ilość urodzin może się zmniejszyć. Ludzkość nie będzie potrzebować rodzenia naturalnego. Będą wytwórnie gotowych ludzi! 5 sierpnia. Jeszcze jeden zawód. Usta mych doświadczeń w notatce zwiększa się. Oto już siódme: Reaumur — 4 sierpnia — godzina 20 wieczór. nic, nic, nic! Biadam oto, jak Faust, pochylony nad księgą magji w swej alchemicznej jaskini. Czasy zmieniają się Miejsce jaskini zajęło labo-ratorjum. Alchemik przybrał nazwę chemika. Odwieczne, nieustannie ścigane chimery, wreszcie przyoblekają się w ciało. Ożyją kiedyś! Ale kiedy ten dzień nadejdzie? Gorzkie pożądanie stworzenia życia, które wieki przekazywały wiekom, dotychczas się nie spełniło. Homunculus, żywy człowiek, który ma wyjść z pod naszych palców, zżartych kwasami, poranionych promieniami czy ogniem, nie pojawił się jeszcze na dnie naszych tygli. Następowały krystalizacje w płynach, martwe algi zdobiły dna retort, trupy pojawiały się w mej naświetlonej kadzi. Upragnione jednak życie odmawiało nam w ciągu wieków posłuszeństwa. Moja kadź pozostaje tak próżną, jak kociołki dawnych czarowników. Czyliż Prometeusz nie był pierwszym alchemikiem? Czy nie nosił on w ciągu wieków kolejno imion Alberta Wielkiego Lulle'a, Flamela, Paracelmsa, Quintona, Berthelota, Cirugue'a ? Czyż to nie jego wieczyste marzenie kieruje memi czynami? Czyż nie jestem ostatniem wcieleniem legendarnego Tytana, człowiekiem, w którym płonie w tej chwili niezniszczalna iskra? Jestem Prometeuszem. I podobnie jak on zrabował ogień, tak ja wykradłem ogień. Tak jak on, mam ogień; tak jak on, mam iskrę; piorun bowiem to elektryczność, a elektryczność to światło. Pytam się więc siebie, pytam Prometeusza w swej osobie: » Tytanie, dla jakiegoż to wzbronionego ci trjumfu, dla jakiego chwilowego powodzenia znosiłeś męki, zadawane ci przez sępa?... Dla żadnego trjumfu. Sęp, to bezsilność, to klęska. To mój wstyd, iż moje twory nie są istotami żyjącemi. Bolesna żądzo tworzenia, co nękasz ludzkość nieuleczalną gorączką — czy ja wreszcie cię zadowolę? Czy będę dość długo żył, ażeby móc zatrjumfować ? Czyliż to mojemi ustami zaśmieje się Prometeusz do swego wspaniałego dzieła — on, który już tylekroć umierał, nieposunąwszy się naprzód w pracy? Czy to ja ? Czy ja, czy też w przyszłości inna reinkarnacja Idei — inna reinkarnacja mojego Ja, co jest ideałem, nieśmiertelnym Prometeuszem ? Ha! Gdybym wierzył w istnienie duszy, wierzyłbym istotnie w reinkarnację. Wierzyłbym istotnie, że jestem Prometeuszem. Byłbym pewny, że ożyję później pod inną postacią i doprowadzę swoje »boskie« dzieło do końca, jeżeli moje biedne serce nie pozwoli mi tym razem. Ale dusza? Czy mogę w nią wierzyć, jak w coś istniejącego oddzielnie od ciała? Czy mogę wierzyć, że dusza to także życie, i że to życie — dusza jest rzeczywiście płomieniem, dla którego ciała nasze są pochodniami? Czy mogę wierzyć, że tylko jakaś Najwyższa Wszechmoc rządzi tym płomieniem ? Że jestem tylko wytwórcą pochodni, fabrykantem zgasłych świeczek? Cóż znowu! Stoję ramię w ramię z Magen die i z Klaudjuszem Bernard przeciwko Richatovi. Życie nie jest »zbiorem funkcyj, opierających się śmierci«, niema pierwiastka życiowego. Akty życiowe są tylko zjawiskami fizyczno-chemicznemi. Życie jest spalaniem, samoczynnem spalaniem. Ciało powinno brać ogień samo ze siebie, w dowolnej chwili, jak stosownie wymierzony i odważony preparat. Gdy ciało zamiera, gdy ogień gaśnie, to dlatego, że fizyczny materjat dla procesu palenia zanika, z tej lub innej przyczyny. 18 sierpnia. Wczoraj ósme doświadczenie. La Villette — 17 sierpnia — godzina 16. Nic. Kobieta przybyła i odeszła, pozostawiając swoją bezduszną podobiznę. Biłem się po prostu z trupem, ze śmiercią, z życiem — nie wiem już sam z kim. Ale biłem się. I zostałem pobity. Dlaczego? Rozpacz ogarnia mnie. Zrobiłem sekcję. Trzymałem w ręku cały mózg, półkule, zwoje z głębo-kiemi wklęsłościami. Przedzielony środkowym rowkiem, wydawał mi się podobnym we wszystkich szczegółach do mózgu rzeczywiście zmarłej kobiety: substancja biała, substancja szara, gruczoł owalny, który, wedle Descartes'a, ma być siedzibą duszy... Filozofja, poezja. Następnie organ za organem długo rozbierałem mój organiczny »motor«. Nie znalazłem żadnego błędu... Rzuciłem się na ciało jeszcze przed ukończeniem operacji. Rozciąłem pierś w kąpieli, serce bilo jeszcze. Ująłem je, zastosowałem się do jego uderzeń, starając się je podtrzymać. Nagle przestało bić; bąbelki gazu ukazały się i śmierć wzięła w posiadanie wykończony posąg. Nie można mówić o uduszeniu, o utopieniu się. Zaradziłem temu od niedawna za pomocą rurki do oddychania, którą wkładam modelowi do ust. Rurka ta, odtwarzając się, pozwala sobowtórowi oddychać przez rurkę, wystającą z wody. Czy walczył kto kiedy tak odważnie! Który kochanek oddawał się tak namiętnym uściskom! Przez godzinę wysilałem całą swą wiedzę wszystkie siły. Prowokowałem, prosiłem, rozkazywałem... Nic! Jakaś siła bezwładu przeciwstawia się mym żywym siłom. Bierny opór osadza w miejscu moje wysiłki. Napotykam nieugięty antagonizm jakiejś rzeczy. Muszę brać pod uwagę ową skłonność umysłu ludzkiego do nadawania rzeczom jakiejś intencji, jakiejś osobowości życzliwej lub wrogiej... Nie wahamy się przed określaniem objawów energji, a nawet bierności, mianem jakiejś istoty. W sprzyjających warunkach tajemniczości coś, staje się szybko kimś. Jak już mówiłem, nie możemy bez lęku znosić obecności czegoś co jest nam niezrozumiałe — i wtedy czynimy z tego bóstwo; w ten sposób grom stał się Jowiszem, a dusza Psychą. Ja sam przed chwilą, zgięty we dwoje, w walce przeciwko swej bezsilności, obejmując nadludzkim wysiłkiem nieruchomy przedmiot, którym chcę władać, czasami miałem wrażenie, że walczę z jakimś ukrytym przeciwnikiem, broniącym swego dobra całą potęgą swej istoty. Jeżeli rozum ustąpi mej słabości, memu instyn-ktowi, jakżeż nazwę tego przeciwnika? Wzruszam ramionami. Mam może wymyślić Boga, dlatego, że muszę walczyć z nieznaną siłą ? Dlatego, że bezsilność pęta mnie swemi łańcuchami i zsyła na mnie drapieżne ptactwo? No, Cirugue! Niema ani Boga, ani życia pozagrobowego. Istnieje tylko materja i otaczający cię świat. Człowiek jest siedzibą myśli, destyluje ją, podobnie jak kwiat, wydziela swą woń. Bóg to chemja. Dusza zależy od życia. Gdzie się podziewa po śmierci ? Ginie tak, jak płomienie zgaszonych pochodni, rozpływa się w nicości. Pozostają mi dwie alternatywy: albo iskry nie wykradłem, albo też ostygła ona w mej dłoni. Jeśli trzeba, więc ją rozniecę na nowo! A jeśli potrzeba, to ją wykradnę! 13 września. Do licha! Co za smutne rozczarowanie! Moje dziesiąte doświadczenie wypadło najgorzej ze wszystkich. Udoskonalenie było tylko cofającym się wstecz absurdem. Nie widziałem nigdy nic obrzydliwszego od tej gąbczastej masy, rozlazłej i lepkiej, którą wyciągnąłem z kąpieli. Do tego jeszcze modelka nie mogła pozostać dłużej. Czekano na dziewczynkę w Montreuil o północy. Musiałem dopełnić swych zobowiązań i odwieźć ją na miejsce. 5000 franków za nieudały portret, to trochę drogo! —A pieniądze w oczach topnieją. Nie należy się zbytnio spieszyć; zatrzymać się, skupić, namyślić. Z drugiej strony trzeba będzie doświadczenia urządzać nieco rzadziej, a to z powodu dymów, które sąsiedzi już zauważyli. Lepiej Więc będzie nie przedłużać obecnego pobytu w Villejuif, który zapowiada się źle. Z całą pewnością istnieje jakaś luka w mej pracy. Sekcjonowałem co prawda równocześnie psa i jego sobowtóra; sekcjonowałem również sobowtóry ludzkich modeli; nigdy jednak nie sekcjonowa!em równocześnie ciała ludzkiego i jego sobowtóra. A to rzecz potrzebna. Trzeba i tu również stwierdzić identyczność — choć przyznaję, że cofam się przed perspektywą poświęcenia żywego modelu, po prostu tylko dla przeprowadzenia podobnej kontroli. Zobaczę w dalszym ciągu, czy to potrzebne; chciałbym jednak na początek odtworzyć po prostu trupa, ciało zmarłej naturalnym sposobem kobiety lub mężczyzny i porównać szczegółowo z sobowtórem. Skąd wziąć? W tem sęk. W szpitalach brak trupów; prowadzą teraz o wiele dokładniejszą ich ewidencję, jak przedtem; wiem to od brata. Nie jest to chwila odpowiednia na przekupienie jakiegoś chłopca z kostnicy. Epoka rezurekcjonistów minęła. A jeśli już idzie o zabicie dla zabicia samego, to wolałbym sam tego dokonać. Sprawa nie jest tak łatwą. Trzeba ją przemyśleć. Zdaje mi się jednak, że zręcznie przeprowadzona nocna ekshumacja, powinna odpowiednio rozwiązać problem. 14 października. Jestem znowu tutaj. Ułożyłem ogólny plan całego studjum, oraz plan szczegółowy dla zdobycia przedmiotu do sekcji, przedmiotu, który żyt. Od kilku dni zdecydowałem się na wykradzenie zwłok nocą z cmentarza. Towarzyszyłem konduktom pogrzebowym. Badałem dokładnie położenie świeżych grobów. Nie wiem, dlaczego się wahałem. Bezwątpienia z uwagi na to, że ten mój martwy, nieczuły na nic pomocnik, nie znajdowałby się w stanie zbytniej świeżości... Dziś rano jednak dowiedziałem się o śmierci sławnej aktorki, Manon Duguet. Umarła nagle, nie chorując. Mówią, że ciało jej, bez innych zmian zresztą, zostało nasycone preparatami chemicznemi, tak, jak ciała przeznaczone do studjów anatomicznych. Zachowa się więc o wiele dłużej, niż mi to potrzebne. Pozatem mają ją pochować wraz ze wszystkimi klejnotami Rabunek odwróci podejrzenia od mej pracy. Kradzież będzie uchodzić za motyw zbrodni... Ale nie! Zabić, niech będzie. Kraść? Nie. To niebezpieczne. Co zrobię z klejnotami? Nic, chyba że porozumię się z podłymi passerami, którzy gotowi są jeszcze dopuścić się na mnie szantażu. W gruncie rzeczy to sprawa nieco przykra: nie śmiem liczyć pozostałych pieniędzy, a moje ostatnie interesy nie były nadzwyczajne. Zaniedbuję jubilerstwo, a to źle. Nie, nie ukradnę klejnotów. To skieruje podejrzenie na trop jakiejś szaleńczej miłości. Bardzo wielu mężczyzn kochało się w aktorce. Będą przypuszczać, że to akt rozpaczy niepocieszonego kochanka, zazdrosnego nawet o grób. Romantyzm! Któż zaś rozpozna Manon Duguet w czarnych kłębach dymu, unoszących się w nocy z wieży króla Jana? Tak też zrobię. 24 października. Wiem już doskonale, że radjoplastyka, a wkrótce radjogeneza, jest metodą nieporównaną. Czy wątpiłem o tem? Nie. Ale o wszystkiem muszę się upewnić za pomocą doświadczeń. Tam do licha! Z ludźmi ma się rzecz tak samo, jak ze zwierzętami; to było pe-wnem. I trup jest trupem, obojętne, czy ożywiała go »dusza«, czy też nie! Manon Duguet i jej sobowtór są już tylko chmurką wśród chmur, dymem, rozwianym na cztery wiatry. Mgła sprzyjała mi. Mało brakowało, a byłby mnie złapał strażnik cmentarny. Pamiętałem jednak dobrze topografję cmentarza Pere Lachaise i jestem dzięki temu cały jeszcze i ochoczy do pracy. Mój Ford stał w ulicy Gambetta, jak najbliżej mauzoleum. Miałem na sobie obszerną pelerynę, ażeby ukryć pod nią swój łup. Rogatkę przejechałem bez przeszkody. Moja towarzyszka, starannie otulona, zdawała się być pogrążoną we śnie... Wróciwszy, zrobiłem natychmiast próbę. Mógłbym mieć nieprzyjemności z powodu tego ciała... O ósmej rano byłem gotów ze wszystkiem. Nabrałem pewności. Dwie piękności, jedna prawdziwa, druga syntetyczna, dały mi upragniony dowód. Ani chwili nie oddawałem się marzeniom w obliczu tej cudownej dwuosobowości. Oba te cudne, zarówno dotknięte śmiercią ciała, nie Wzruszyły mnie zupełnie. Zapisuję z zimną krwią prawdę, która mi brakowała. Nie żałuję pereł — myślę o iskrze. Myśl o duszy, wbrew mej woli, nie daje mi spokoju. Prześladuje mnie, jak motyl. Odpędzam go; wciąż powraca. Motylek... Tak przedstawiali duszę starożytni. Motyl, kobieta ze skrzydłami — Psyche! Przylatywała, siadała na jakiejś istocie i to było życie; ulatywała, i, to była śmierć. Ha! Ha! Gdyby tak tej nocy dusza Manon Du-guet chciała reinkarnować się w swej ostatniej postaci, to gdzie usiadłaby? Czy na modelu, czy na jego podobiźnie? Wątpię, czy by kto się na tem poznał! jedno było zupełnie to samo, co drugie! Śmieję się. Nie mogę powstrzymać się od śmiechu... 31 października. Wczoraj odbył się zaręczynowy obiad mego brata Klaudjusza. Ważny to dla mnie dzień. Dlaczego? Nie mogę tu powiedzieć. Odczuwam jednak potrzebę zapisania tej daty. Znaczy ona coś w mojem życiu, nawet obok owej daty' 20 grudnia zeszłego roku, daty mojego odkrycia. 2 listopada. Zaręczyny mego brata zerwane. Mogę więc swobodnie powiedzieć, że przedwczoraj zdobyłem — nareszcie — miłość kobiety, godnej mnie. Ta kobieta nie należy do pospolitej trzódki.. Ach, czemuż niema jej dziś przy mym boku. Kalendarz przypomina mi, że to mój dzień dzisiaj, Dzień Zmarłych! Pragnąłem stworzyć życie, a udało mi się tylko pomnożyć liczbę umarłych. Otaczają mnie ślepym, kamiennym kręgiem. Tak się przyzwyczaiłem do ich towarzystwa, że żywi wydają mi się nietrwałemi zabawkami, tak nielicznemi wobec tłumu tych, których już niema, i tych, których jeszcze niema: zmarłych, którzy już żyli, i zmarłych, którzy będą dopiero żyć! Rozpacz ogarnia mnie nie dlatego, że otaczają mnie zmarli, ale z obawy. Boję się przy każdym stworzonym przeze mnie trupie, że stanę się podobnym do niego wpierw, nim on upodobni się do mnie, żywego! Iskra! Iskra! Gdybym wierzył w djabła i w duszę, zaprzedałbym mu duszę w zamian za tę iskrą! 15 listopada. Byłem niespokojny. Dlaczego zwierzyłem się pannie A..? Nie powiedziałem jej, co prawda, nic szczegółowego. Nie wie, i długo jeszcze nie będzie wiedzieć o istnieniu jegomościa Pantru i wieży króla Jana. Zdradziłem jej jednak rodzaj mej pracy i jej cele. Jak można zapomnieć się tak dalece? Czyżbym ją kochał? Byłem niespokojny... Dzisiejszy jej list uspokoił mnie. To już trzeci. Cudowne serce, nieporównany charakter, dusza... Dusza ?... Zawsze to samo słowo. Zawsze to samo zagadnienie! A nawet gdyby i tak było ? Gdyby dusza istniała rzeczywiście, sama w sobie, dzięki jakiejś fizycznej, dotychczas nie rozwiązanej jeszcze zagadce ? To i cóż z tego? Przypuśćmy na chwilę tę niedorzeczność, że dusza może przeżyć zgon ciała i ulecieć na jakiś niewidzialny, ale bezsprzecznie materjalny poziom, podobnie jak na przykład podmuch eteru, kłąb gazu? I cóż dalej? Czyż koniecznie trzeba przypuszczać, że jest związaną ze życiem? Że dusza i życie to jedno? Że życie nie może ożywić organizmu bez równocze-snego — ipso facto — zainstalowania się w nim duszy. Dusza przyczepia się, włącza się w prąd życia! Ludzie, którzy wierzą w duszę, odmawiają jej zwierzętom. A przecież zwierzęta żyją. Najwięksi spi-rytyści muszą przyznać, że| dusza taka, jaką oni rozumieją, nie jest identyczna ze życiem, jakkolwiek w moim rozumieniu, stary pies ma więcej w sobie duszy, jak dwudniowe dziecko... Co za zawikłana historja! Ciało jest kadzielnicą, życie ogniem, dusza wonią! 18 listopada. Zrobiłem dziś dziesiąte doświadczenie. Maubert — 17 listopada — godzina 12 w południe. Przez chwilę myślałem, że spełniło się. Zawinięta w chusty i ciepłe prześcieradła kobieta syntetyczna oddychała sztucznie przy -pomocy pompki motorowej. Masowałem jej serce poprzez rozcięte piersi. Niestety, krew nie uchodziła z rany — żałobna przepowiednia! Prąd elektryczny rzucał swoje szybkie fale ku centrom nerwowym... Istota zdawała się ruszać z miejsca. »Motor« zaczął działać. Parę kropel krwi wyciekło z rany... Pocóż się łudzić? Czyż nie widywałem poprzednio, jak zwłoki drżały pod działaniem galwanicznem ? To nic innego. Piękną była również, ta — żywa. Nic jej już nie grozi. A tak niewiele brakowało. Nie domyśla się nawet niebezpieczeństwa, które jej groziło... Bo przyjdzie dzień, kiedy trzeba będzie sekcjonować sobowtóra i ciało modela, który pozował do życia... To — na drugi raz. Bo logicznie biorąc, tego rodzaju kontrola jest konieczną. Każda rzecz w swoim czasie. 22 listopada. Muszę przerwać swoje studja. Nie mam pieniędzy, a potrzebuję ich dużo. W kasie mam 33.000 franków. Zanim się wyczerpią, znajdę nowe kapitały. To konieczność. Porzucić moje poszukiwania? Raczej śmierć! Ale skąd wziąć te kapitały? Odkryć mój cel ostateczny jakiemuś lichwiarzowi ? Nigdy. Jestem zazdrosny o swoje dzieło. A zresztą zamknęliby mnie. Wytwarzać żywych ludzi ? Do domu warjatów! »Wypuścić« moje produkty żywnościowe, moje syntetyczne pokarmy? Ba, gdyby ich ceny nie przekraczały cen rynkowych, wartoby się nad tem zastanowić. Miałbym za sobą towarzystwa ochrony zwierząt, zoofilów, wszystkich wegetarjan. Trzebaby jednak pokonać opór hodowców, rzeźników, potężnych syndykatów. Nie można dokonać bez oporu takiej rewolucji gospodarki społecznej; walka mogłaby się przedłużyć, a nawet skończyć się przegraną. Ponadto zaniedbałem zupełnie praktyczną stronę mego odkrycia; przed upływem kilkunastu miesięcy, nie mógłbym dostarczyć swoich towarów po cenach przystępnych, w ilościach, nadających się do handlu. A tu czas nagli. Trzeba pomyśleć o innych środkach. Robić złoto? Kopjować luidory, monety? To łatwa rzecz. Ale wiele kosztowałby mnie jeden luidor? Przynajmniej tysiąc franków. Kopjować banknoty? Mógłbym również łatwo i zyskałbym nawet przy tem dużo. Jest jednak pewna przeszkoda. Albo puszczę w obieg kopję banknotu i zatrzymam model, przez co nic nie zyskuję, albo puszczę w obieg i wzór i kopję. W tym wypadku , oba banknoty mają te same numery. W krótkim czasie zaaresztują mnie, jako fałszerza pieniędzy. Mój wynalazek, radjoplastyka, która stanie się radjo-genezą, nie może mi zatem na nic posłużyć. Musiałbym w tym celu uprzystępnić ją dla przemysłowego wykorzystania. Musiałbym przedstawić ją jako niedrogi sposób masowego odtwarzania wszystkich przedmiotów, czy to spożywczych, czy to innych. I oto co za horyzonty odkrywają się na myśl o takiem zużytkowaniu!... Nie myślmy o tem. Mogę na razie odtwarzać w kosztowny sposób rzeczy i zwłoki. Kto kupi artykuł sto razy droższy, niż w zwykłym handlu ? Kto kupi zwłoki na wagę złota? Kto?... A sir James Burlingham! Po obiedzie zaręczynowym rozmawiałem długo z filantropem. Mówił mi o swej lidze zbawienia ciał. Obaj z Klaudjuszem byli zaniepokojeni stanowiskiem, zajętem przez fakultet medyczny. Sir James mówił mi, że dużoby dał, ażeby pogodzić interesy Wiedzy i Religji! Uważał to za niemożliwe. A tymczasem nic łatwiejszego! Po prostu ustanowić tylko cenę. — To bagatela! Moje syntetyczne trupy nadają się doskonale do sekcji; można pokrajać je na miljony drobnych kawałeczków, bez uszczerbku dla jakiejkolwiek, choćby jednej duszy! Cóż mnie to obchodzi, że będą mnie uważać za fabrykanta trupów ? Idzie głównie o to, ażebym mógł prowadzić potajemnie dalsze poszukiwania, ażebym mógł szukać w ukryciu tajemnicy życia! No, to doskonale. Od jutra... Ach! Ale lekarze? Znam ja tych panów! Słyszę ich już: »Sztuczne zwłoki, panie filantropie! Sądzi pan, że można uczyć anatomji na sfabrykowanym manekinie? — Ha, ha, któżby to serjo twierdził? Istotnie to dobra imitacja, przyznajemy! To lepsze, niż modele z masy papierowej, które otwierają się jak szafy, zawierające wewnątrz poszczególne organy! To lepsze, niż modele z wosku, niewątpliwie! Ale sekcjonować to? Za kogo pan nas uważa? Nie, nie! kochany panie Burlingham, nam potrzeba prawdziwych trupów! Bardzo nam przykro, ale tak jest«. Niech i tak będzie. Rutyna, przesądy, nadęty sceptycyzm profesorów, przeciwstawią się moim planom. Ale jeśli zwiodę lekarzy? Jeżeli dostarczę im fałszywe zwłoki, które będą uważać za prawdziwe? Jeżeli dostarczę im je w takich warunkach, że będą zmuszeni sekcjonować je jak najdokładniej? Jeżeli będą zmuszeni dać się wziąć na kawał? Jeżeli ich omyłka wykaże się w świetle opinji publicznej tak jaskrawo, że nie będą mogli się już cofnąć? Trzeba coś wymyśleć. Będzie to z pewnością bardzo prosta rzecz. Trzeba tylko poszukać PAMIĘTNIK RYSZARDA CIRUGUE. OKRES TRZECI. 23 listopada Mam już plan. Jakie są przesłanki problemu? O jaki cel idzie? Sprowokować urzędową sekcję fałszywych zwłok na oczach całego świata. Zamienić świat w olbrzymi amfiteatr, w którym medycyna sądowa potwierdzi bezwiednie bezwzględną doskonałość moich sobowtórów. Trzeba wobec tego ukuć jakąś kolosalną mistyfikację, w której główne czynniki emocji tłumów spełnią swe zwykłe zadanie. Jakież to są czynniki, które poruszają masy i nadają rozgłośnym wypadkom emocjonujący charakter? Śmierć. Senzacja. Zbrodnia. Tajemnica. Oto co się składa na najbardziej zaciekawiające sprawy. Jak zaaranżować taką okropność? Oto sposób: Śmierć? Podsunąć zwłoki mojej fabrykacji. Senzacja? Trzeba podsunąć kilka trupów sobowtórów. Zbrodnia? Jeden trup przynajmniej powinien nasuwać podejrzenie, że popełniono zbrodnię. Tajemnica? Przez jakiś czas po odkryciu trzeba wstrzymać się od wszelkich wyjaśnień, które mogłyby skierować ludzi na właściwy ślad. Doskonale. Jaki model wybrać ? Potrzebuję osoby pewnej, której mógłbym całkiem zaufać i która zniknęłaby na ośm do dziesięciu dni. Potrzebuję dziś wspólnika. Najlepszym wspólnikiem jestem ja sam. Będę więc pozować, sam się odtworzę i sam zniknę, jakgdybym umarł na parę zawodów. Wiele razy? Trzeba rozważyć to pytanie. Życie moje zawiera trzy mniej lub więcej znane odcinki: Paryż, Nogent, podróże. Sfabrykuję więc trzy swoje trupy. Tej samej nocy złożę jedne zwłoki w Paryżu na ulicy Areny, drugie w Nogent na ulicy La Fon-taine, a trzecie... gdzie? No, a gdzie sam spędzę ośm dni pod przybranem nazwiskiem ? W Szwajcarji, dobrze. A więc... w Dijon, Petitot... Wybornie. Co mówi rozkład jazdy? Zgadza się. Coraz lepiej. Tak, więc odtworzę trzech nieboszczyków Ci-rugue. Z nadejściem nocy wsadzę dwóch na tylne siedzenie mego Forda. Dobrze ich otulę tak, jak zrobiłem to z Manon Duguet. Trzeciego zapakuję do jednego z mych wielkich kufrów na srebra.. Kufer wpakuję na przednie siedzenie obok szofera. W drogę! Nogent; ulica La Fontaine jest pusta; pozbędę się jednego Cirugue'a! W drogę! — Paryż; ulica Areny Jeży na uboczu, wywinduję drugiego Cirugue'a aż na górę. Stróż mieszka w połowie wysokości piętra, nie dostrzeże, że nie domknąłem bramy i że zeszedłem po cichu na dół... W drogę! — Dworzec ljoński: »Proszę dwa bilety, jeden do Dijon, drugi do Pou-tarlier«. Porzucam Forda z fałszywym numerem, pozbawiwszy go wszelkich szczególnych oznak. Kufer nadany do Dijon. W drogę! — Dijon, przyjaciel Petitot... Tutaj najlepiej symulować zbrodnię. Wysadzę trzeciego Cirugue'a z kufra i umknę sam z pieniądzmi. Uwaga! Trzeba zostawić na miejscu ubranie, w którem przyjadę do Dijon;. trzeba wziąć inne z Villejuif. Wa-lizka jednak, którą znajdą, będzie zawierać jeszcze jedno ubranie, celem lepszego zmylenia tropu. Trzeba będzie udać wyłamanie okiennicy i zbicie szyby, ażeby upozorować wejście i wyjście włamywacza-zabójcy. Nóż, kawałek kitu. Nie zabierać ze sobą nic takiego, coby mogło mnie zdradzić w razie przypadkowego zgubienia. W drogę! — Poutarlier, Szwajcarja. Dobrze zasłużony odpoczynek. Zajmująca lektura dzienników: zbrodnia w Dijon, trzy potwornie identyczne trupy, jeden w trzech, trzech w jednym, śmierć przez tele-patję, zdumienie lekarzy, wiedza na rozdrożu, wreszcie wystąpienie prawdziwego Ryszarda Cirugue. Wyjaśnienia. Osłupienie. Wiedza uchyla czoło. Sir James Burlingham finansuje. Dostarczam mu regularnie anatomiczne podobizny. A w ukryciu, we Villejuif lub gdzieindziej, będę szukać w dalszym ciągu iskry. 24 listopada. Pomysł kilku ciał jest wyborny. Będą je sekcjo-nować tem dokładniej, że wielokrotność ciał będzie się wydawać wprost fantastyczną. Jeden trup, chociażby nawet bardzo tajemniczy, nie wywoła podobnego zaciekawienia. Upragniony więc przeze mnie dowód, zostanie przeprowadzony w zupełności. Żałuję bardzo, że nie mogę udać większej ilości, zabójstw. Ale to zależy już od okoliczności. Na samych zwłokach nie można zostawiać żadnych śladów. Rany, uduszenie, powodują w rzeczywistości uszkodzenia, których nie podobna naśladować. Lekarz sądowy zarazby dostrzegł, że uszkodzenia dokonano po śmierci. Trzeba zresztą zachować pewne ostrożności. Moje twory nie żyły. Skutkiem tego nic nie żyje w nich jeszcze przez jakiś czas, jak to bywa po prawdziwej śmierci. Paznokcie nie rosną. Włosy i broda również nie. Trzeba będzie temu zaradzić podstępem. Przed odtworzeniem się zapuszczę brodę i paznokcie. W ten sposób nikt nie będzie zastanawiał się nad tem, czy nieogolona broda i długie paznokcie rosły jeszcze przez jakiś czas po śmierci. Wewnątrz ciała jednak życie również nie odrazu zamiera. Niektóre z jego objawów ustają dopiero w kilkanaście godzin po zgonie. Baczność! Trzeba tak rzeczy urządzić, ażeby moje podobizny sekcjonowano dopiero w chwili, w której zazwyczaj następuje zupełna śmierć wewnętrzna. Ech, niema się czego bać. Idzie tylko o jakieś dziewięć, dziesięć godzin. Składając w ciągu nocy zwłoki to tu, to tam, mogę być pewny, że nie zaczną ich krajać przed właściwym terminem. Ażeby uniknąć wszelkich niespodzianek, nie należy niczego pozostawiać przypadkowi, trzeba zawczasu wiedzieć to wszystko, co tylko wiedzieć można. Trzeba, zdaje mi się, koniecznie przekonać się, jakiem będzie... pośmiertne zachowanie się mych sobowtórów. A więc bez wahania. Muszę sfabrykować jednego mego sobowtóra, na którym będę studjować od początku rozkład tak, jak to zrobiłem na początku maja z syntetyczną kobietą. Tak, to konieczne. Badanie to opóźni wprawdzie wykonanie mego planu. Ale przecież i tak, z innych względów, muszę na razie przerwać moje prace. Trzeba też może trochę ludzi odpowiednio przygotować. Niech się przyzwyczają do mego, mniej starannego, jak dotychczas wyglądu, z długiemi paznokciami i z brodą, niegoloną od kilku dni. A może trzeba udawać, że jestem chory, że wchodzę z trudnością na szóste piętro przy ulicy Areny, gdzie będę dźwigać pewnej nocy mego sobowtóra? Niestety, łatwo się męczę. Moje biedne serce wyczerpuje się. Dzień trzech trupów będzie ciężki. Jakże sobie wypocznę w Szwajcarji! 28 listopada. Przywiozłem tu mój największy kufer. Ledwie się w nim mieszczę, ale idzie jakoś. Całość będzie ważyć około 85 kg. 1 grudnia. Musiałem sporządzić cały system połączeń i luster, "ażeby przystąpić do własnej radjoplastyki. Dziś wieczór wykonam próbne doświadczenie. 2 grudnia, godzina 6 popołudniu. Czuwam od doby nad własnemi zwłokami. Gdybym nie przyzwyczaił się już do tych niesamowitych towarzyszy, epizod ten mógłby mnie zdenerwować... Ale to, co leży tam na stole sekcyjnym, cóż to jest właściwie? Znikoma postać uzyskana przy pomocy naukowego procesu. Fotografja na głębokość. Nie-utrwalona klisza, która się rozkłada. Zgoda. A przecież, gdy wyciągnąłem swego martwego sobowtóra z kąpieli, w owej tragicznej chwili, kiedy oczy z bezmiernie czarnemi źrenicami tracą cały swój blask; kiedy siniejąca twarz przybiera wyraz, zwany hipokratycznym, wyraz, który jest tylko przejściem między żywą twarzą, a maską nieboszczyka... brrr. Opanowałem się przypomniawszy sobie cel mej pracy. Wszystko idzie dobrze. Temperatura ciała obniżała się normalnie. (Jest to względny sposób oznaczania godziny śmierci, ponieważ osobisty współczynnik stygnięcia waha się w bardzo szerokich granicach). Dowody kurczenia się ciała są zadowalające. Sztywnienie rozpoczęło się w sześć godzin po operacji — w sześć godzin po tej dziwnej śmierci, która jest narodzinami. Postępuje, jak zwykle: szczęka, szyja, członki dolne etc, przy równoczesnem zwężeniu źrenicy. (Uwagi co do współczynnika temperatury odnoszą się również do źrenicy. Współczynnik osobisty bardzo zmienny). Trzeba wystrzegać się siniaków i odcisków. Zdradzają pozycję, w jakiej nastąpiło stygnięcie, (a nawet kształt sprzętu). Jest to obojętne dla sobowtórów z Paryża i Nogent, które będą jeszcze ciepłe w chwili porzucenia; ale z osobnikiem z Dijon. trzeba postępować ostrożnie. Uwaga: do kufra trzeba będzie włożyć sobowtóra, wytworzonego na ostatku. 3 grudnia, godzina 22. Spaliłem swoje próbne zwłoki. Teraz trzeba tylko czekać. Sądzę, że wszystko pójdzie dobrze. Tajemnica jest zupełna. Nie powiedziałem nawet pannie A... Zwierzyłem się tylko w ciszy i samotności tym oto papierom. Serce dokucza mi. Tutaj to wbija sęp szpony i dziób. Czasy zmieniają się. Kaci rzucają się na inne organy. Mój przodek jęczał z powodu swej wątroby. Mnie udusi serce. Moje serce — sekcjonowałem je dziś rano pod postacią tego drugiego, które jest jego odbitką. Widziałem wadę, na którą zginę. Oglądałem nieuleczalną skazą, której ulegnę. I to tyle wszystkiego ? Nic więcej ?... Ale cóż to za cudowne ułatwienie dla medycyny; będzie można teraz przy pomocy mego wynalazku sekcjonować podobizny chorych! Co za postęp od czasu wynalezienia promieni X! Jaka pewność djagnozy! Wieleż to istnień ludzkich uratuję! Klaudjusz Cirugue skończył czytać. — To wszystko? — zapytał Eryk. — Wszystko — odparł Klaudjusz w zamyśle' niu. — Pozostają nam tylko do przeczytania lakoniczne, treściwe notatki, odnoszące się bezpośrednio do wykonania całego planu. — Widzę tu jakgdyby uwagi dla siebie samego odnoszące się do budy automobilu. Buda spuszczona zakrywałaby lepiej żałobnych pasażerów, ale przy otwartej budzie znacznie, łatwiej będzie ich wyładować z wozu. Widzę jeszcze krótką wzmiankę bez dalszych uwag, o waszem spotkaniu w Nogent-sur-Marne. A tu rozkład zajęć na ostatni tydzień, rozkład godzin, minuta za minutą, na dzień 15 stycznia i na noc z 15 na 16 stycznia. Oto menu ostatniego obiadu tak, jak mieli je potem odtworzyć lekarze sądowi... Spis ubrań i przedmiotów, które mają być włożone do kieszeni sobowtórów.. Ostatnie słowo jest z daty 15 stycznia o godzinie 5 popołudniu. Jest to słowo mechaników-pilotów, gdy wszystko już jest gotowe: »Kontakt«! — Co za człowiek! — wykrzyknął Marcelin — wszystko obliczył, wszystko przewidział! — Z wyjątkiem własnej śmierci — odparł Eryk. — Przemęczył się. Noc z 15 na 16 stycznia musiała być dlań straszną. Musiał wykonywać, nie tracąc ani chwilki, bardzo delikatne, skomplikowane, męczące zadanie. Nie mógł już dłużej podołać... — Serce przestało bić w pociągu do Poutarlier — rzekł Marcelin. — I był to — dokończył Klaudjusz — czwarty trup Ryszarda Cirugue. Powiększył tajemnicę, uwieczniając ją. Opatrzność Boska wrzuciła klucz zagadki w przepaść. — Wiecie, co wam powiem ? — rzekł Marcelin. — To mnie złości, panie Klaudjuszu, że pański brat umarł wpierw, nim mu się udało! — Udało, co? — No, ta cała historja: stworzyć życie, wykraść iskrę, — opanować duszę, jeśli pan woli! — Panie Marcelin, to porwanie nie mogło mu się udać! — Przecież nie brakło mu wiedzy! — Wiedzy nie, ale może rozumu - i bezsprzecznie wiary. Był tylko uczonym, a to nie wystarcza. Widzi pan, panie Marcelin, genjusz nie wystarcza, aby móc porwać Psyche. Trzeba być Miłością. — A ty Eryku, o czem myślisz? — O bardzo wielu rzeczach. O oschłości i nie-ugiętości tego człowieka, którego nigdy nic nie wzruszało, chyba obawa niepowodzenia. Myślę również o omyłce sprawiedliwości, trzymającej się uparcie hipotezy czterech ludzi, a nie czterech trupów. O niedbalstwie, z jakiem dokonano autopsji czwartego Ryszarda Cirugue, zmarłego naprawdę — jeżeli można się tak wyrazić — w dwanaście godzin po swych sobowtórach... ...Myślę o żywych, o Karolinie, o Maksencji, o tobie Klodziu. Historja ta pełna jest zagadek i tajemnicy. Dreszcz mnie przechodzi. Boję się sam nie wiem czego. Czy to rzeczywiście już się skończyło?. Chciałbym w to wierzyć, ale nie śmiem. Część czwarta Rozdział I W KTÓRYM STAROŻYTNE FATUM OKAZUJE SIĘ WIECZNIE MŁODEM. Minął jeden dzień. Klaudjusz Cirugue skończył właśnie czytać sir James'owi zapiski Ryszarda. Zbierał kartki. Sir James siedząc przy swem wiel-kiem biurku z łokciami wspartemi na niem, rozmyślał opierając swój ostro zarysowany podbródek na złożonych dłoniach. — Teraz — rzekł Klaudjusz — proszę wziąć formułki. Należą do pana. Sir James wziął z rąk sekretarza mały notes w połyskującej okładce. — Niech pan z tem zrobi, co pan uważa za stosowne — ciągnął Klaudjusz. — Eryk Alban oddał mi go wczoraj wieczór po odejściu Marcelina. Przeglądnąłem zeszyt. Zdaje mi się, że jest to tylko memento, a nie kompletny formularz. To znaczy, że sekret radjo-plastyki prawdopodobnie zaginął... Trzebaby to zbadać. — Jestem przekonany, że sekret pańskiego brata nie zginął — odparł sir James — Stwórca z pewnością jest temu przeciwnym. Wie pan, ucieszyłem się niezmiernie wczoraj, kiedy zrozumiałem, kiedy zoba-czyłem tę nieżywą suczkę, te sztuczne zwłoki! Istotnie drogi Stwórcy są nieprzeniknione. Natchnął tego strasznego człowieka, ażeby nareszcie rozwiązał wielki problem, który tak długo już zaprząta mi umysł. Posłużył się tym niebezpiecznym genjuszem, ażeby dać nam możność postępowania zgodnie z Jego prawem, nie przynosząc równocześnie szkody cywilizacji. Niechaj święte Jego Imię będzie błogosławione! — Po dwakroć błogosławione, proszę pana, że pozwolił uskutecznić wynalazek i usunął wynalazcę przed spełnieniem zbrodni. — Nie przypuszcza pan chyba — rzekł gwałtownie sir James — ażeby pańskiemu bratu udało się kiedykolwiek ożywić te jego twory...? — Jestem daleki od tego! To myśl bezbożna. Bóg pozwala nam zabawiać się materją; ale życie, ale dusza — starać się je opanować, to zamach na Jego wszechmoc. Proszę pamiętać, że Ryszard nosił się z zamiarem zabicia. Jedenasty model nie byłby wyszedł żywy z laboratorium. Jeszcze trochę czasu, trochę» więcej pieniędzy a rzecz dokonałaby się. Dziękuję Bogu, że niedopuścił do tego. — Mimo wszystko jednak, był to człowiek skrojony na miarę olbrzymów! Prawdziwy potwór, olbrzymi, niezrozumiały! — Prometejczyk, bez wątpienia — przyznał Klaudiusz. — Miłosierdzie boże jest bez granic. Nic się nie dzieje bez woli bożej. Stwórca postanowił, że brat pański ma dokonać tego, czego istotnie dokonał; gdy pożyteczne dzieło zostało doprowadzone do końca, do tej chwili, gdy nauka oficjalna dała swoje urzędowe »placet« na jego sprytną mistyfikację, Stwórca odebrał duszę wraz ze życiem wynalazcy. Ryszard Cirugue był jego narzędziem, to też wierzę, iż nie będzie cierpiał mąk wiecznego potępienia. — Obawiam się, proszę pana, że Ryszard znajdzie ha tamtym świecie sępa gorszego, niż zwątpienie. Jeżeli jego dusza w męce krąży w tej chwili dokoła nas, jeżeli cierpi męki potępienia, niechaj mój brat wie przynajmniej, że mu przebaczam jego winę wobec mnie. — Przebaczam ci Ryszardzie! Na to wezwanie sir James poczuł powiew zaświatów w powietrzu. Niewidzialne stało się tajemni-czem. Próżna przestrzeń napełniła . się niepokojem. Niewiedza wzywała na pomoc; wyobraźnia nadbiegała, tworząc błędne widma. Trwało to tylko chwilę. Zmysł rzeczywistości zwyciężył natychmiast. — Jego wina wobec pana! — rzekł filantrop — jest większa, zdaje mi się, niż mogłem to wnioskować z pańskich zwierzeń... — Większa, niż ja sam przypuszczałem. Oczywiście nie zależało to od Ryszarda, czy panna Alban pokocha go, lub nie. Nie powinien był jednak widywać się z nią, ani korespondować, o czem przekonałem się z jego zapisków. Wspomina o tem ogólnikowo. Przypuszczam więc, że czuł swoją winę. Zgodził się widywać ją, podał adres poste-restante. Ze mną się nie liczył. Zresztą... — Zresztą? — Nigdy mnie nie kochał. Nigdy nikogo nie kochał. Starał się zawsze rządzić drugimi i gardził swem otoczeniem. — Pan cierpi. — Cierpiałbym mniej, gdyby Maksencja była rozsądną. Pragnę jej szczęścia. Tymczasem spirytyzm przewrócił jej w głowie. Napróżno z nią dyskutuję, napróżno ją proszę; ani moje wywody, ani moje błagania nie nawracają ją na drogę prawdy. — Podziwiam pana — rzekł sir James — taka abne-gacja wprawia mnie w zdumienie i nakazuje szacunek. — Jestem tylko pańskim skromnym uczniem. — Dobrze! — wykrzyknął sir James z pewną gwałtownością. — Jest pan moim uczniem. Sądzę więc, że nie odmówi mi pan niczego? Klaudjusz zdziwiony wyciągnął do filantropa obie ręce gestem, pełnym oddania. — Drogi chłopcze, zażądam od pana poświęcenia, wielkiego wysiłku... proszę niech pan złoży funkcję sekretarza... — Dlaczego? — A poświęci się pan pracy pożyteczniejszej dla mnie. — Cóż mam robić ? — Te formuły... — Cóż więc? — Powinien je pan przestudjować, uzupełnić w razie potrzeby i oddać je do użytku naszej sprawie. — Ja ? Ależ proszę pana jestem tylko dyletantem. Znajdzie pan setki chemików, posiadających lepsze kwalifikacje niż ja do takiej pracy. Anglik spojrzał mu prosto w oczy. — Nie panie, nie jest pan dyletantem! A przynajmniej należy pan do tych, którzy prędko mogą stać się mistrzami. Widziałem we Villejuif jak pan manewrował przyrządami. Wiem co o tem myśleć. Zresztą idzie tu właściwie tylko o odtworzenie doświadczenia za pomocą formułek... — A jeżeli te formułki brakują? — Uzupełni pan braki. Nie mamy prawa niszczyć dzieła tak cennego dla religji i moralności. Darował mi pan te formułki, wynalazek należy do mnie. Nie chcę powierzać go komuś, ktoby mógł sprzeniewierzyć się wzniosłemu celowi. Wybór mój padł na pana. Jestem spokojny o pana. Wiem w czyje ręce powierzam ten notatnik. Człowiek, który tak swobodnie pozbył się go, nie zrobi zeń złego użytku. Nie prze-kroczy pan granic, zakreślonych ciekawości chrześcijanina. Ufam panu i tylko panu. — Proszę pana — błagał Klaudjusz — czuję się wprost przytłoczony tem żądaniem, które przekracza moje siły. Ale nie tylko to — sama rzecz działa na mnie odpychająco. Zadanie, zaproponowane mi przez pana, nietylko, że nie odpowiada mym zdolnościom, ale i przestrasza mnie. Jakże mam to wyrazić... Pańskie słowa przejęły mnie trwogą i smutkiem. Nie, proszę pana, niech mi wolno będzie pozostać tym, którym byłem dotychczas: pańskim skromnym sekretarzem... — Proszę pana w imieniu Chrystusa. Pomyśl pan o zbawiennych celach tej pracy! — Błagam pana. Nie chcę! — Muszę wyznać, drogi przyjacielu — rzekł filantrop ze słodyczą — że nie przewidywałem tego rodzaju energicznego oporu. Zadziwia mnie pan... Skądże ten wstręt, ta obawa ? No, zgoda, co ? Każę panu urządzić wzorową pracownię... — Proszę zostawić mi czas do namysłu. Myli się pan co do mych zdolności. Chciałbym skupić się, ocenić swoją wartość... — To wykrętna odpowiedź, mój przyjacielu. Spróbuj pan?... Wiem, że nie obawia się pan ciężkiej pracy. A znajdzie pan w niej łatwiej... zapomnienie. — To wszystko prawda, proszę pana. Wiem, że pracowałbym pilnie. Tymczasem... (widzi pan pot na czole!...) Proszę o dwadzieścia cztery godzin do namysłu... — To dziwne!... — wyszeptał sir James. I stając naprzeciw Klaudjusza zapytał go z pewnym lękiem.— Co tobie przyjacielu? — Prosta rzecz — rzekł Klaudjusz — boję się. — Czego ? — Zna mnie pan, nieprawdaż? Niech pan odpo-wie sobie sam, czy jestem tchórzem ? — Nie. — A więc... Gdybym to ja sam wiedział, czego się boję? — Wtedy by pan się nie bał. Przepraszam Cię, Klaudjuszu. — Rozumie pan, odczuwam jakąś niezrozumiałą trwogę, wzruszenie, którego nie mogę opanować tak, jak bicie serca. To jest, przypuszczam, uczucie takie, jakie przejmuje każdego człowieka na brzegu Rubikonu... — Namyśl się więc pan do jutra. Proszę, ażebyś pan przeglądnął formułki radjoplastyczne, uzupełnił je, jeśli potrzeba, a potem zorganizował wytwórnię, podobną do projektowanej przez pańskiego brata. — Torturuje mnie pan po prostu! Sir James zaczął się śmiać tak szczerze, że i Klau-djusza ogarnęło również pogodne uspokojenie. — Do pracy — rzekł filantrop. — Niech pan będzie tak dobry i powie Bertrandowi, że może już wpuszczać klijentów. Przedpokój musi być pełny... — Nie potrzebuje mnie pan już? — zapytał Klaudjusz. ~ W takim razie przejdę do mego biura. Biuro Klaudjusza był to mały, niski pokój, przylegający do gabinetu sir Jamesa. Przeznaczony ongiś na buduar, miał śliczne obicia. Meble były eleganckie. Klaudjusz zastał Fly zwiniętą w kłębuszek na poduszce berierki — (na widok starego towarzysza' zaczęła gwałtownie wymachiwać koniuszkiem ogonka). Na stole obok telefonu ujrzał niebieski, zmięty prostokąt listu poczty pneumatycznej. Sir James nakazał, ażeby nie przeszkadzano im podczas czytania zapisków, to też służący złożył list na widocznem miejscu, na środku biurka. Klaudjusz poznał pismo Maksencji. Rozerwał szybko kopertę i zaczął czytać: Drogi przyjacielu! Eryk oddał ci formułki twojego brata. Tajemnica radjoplastyki znajduje się w twym ręku. Nie pozwól, ażeby obcy ludzie wykorzystali cudowny wynalazek. Jest on związany z nazwiskiem Cirugue. Ryszard umarł — Klaudjusz zatem powinien prowadzić dalej to dzieło. Żywiłam wielką cześć dla zmarłego uczonego i dlatego właśnie uważam sobie za obowiązek prosić cię o to w imię serdecznej przyjaźni, jaką na zawsze żywię dla ciebie. Wynalazek należy do ciebie. Z całą otwartością oświadczam ci, że byłoby dla mnie bardzo przykrem, gdyby praca Ryszarda Cirugue miała przysporzyć sławy panu X, czy panu Z. »Sława jest słońcem zmarłych — zachowaj tedy to słońce dla tego, który całe życie żył w cieniu. Pamięć jego jest godną tej pracy, a ja chcę się poświęcić jego pamięci. Lux perpetua luceat ei! Rozumiem cały ogrom tej mej prośby. Wiem też, że nie rozumiałeś swego brata, a on nie doceniał odpowiednio twej wartości. Ale wet za wet. Niepokoisz się memi studjami spirytystycznemu Porzucę je chętnie, jeżeli spełnisz moje życzenie. Będę ci pomagać o tyle, o ile przyjaciółka laiczka może dopomóc w takiej pracy. Oczywiście idzie tylko o radjoplastykę. Radjoge-neza pozostanie marzeniem, skoro nie stało już marzyciela. Zgoda? Twoja oddana przyjaciółka Maksencja Alban. Klaudjusz czytał list koloru nieba sierpniowego, nieba Wniebowzięcia, drżąc trochę, ale drżeniem hamowanej siły, — a nie omdlewającej słabości.. Co ? Maksencja chce porzucić okultyzm ? Wspomnienie duszy zastąpi jej wywoływanie duchów ! Powróci do kultu zmarłych, porzucając zabobon nekromantów! To już nie -mrzonki o istnieniu »duchów«... To życie wieczne, zmartwychwstanie ciał, symbol Apostołów, odrodzony w sercu młodej dziewczyny! I to on, Klaudjusz spowoduje ten powrót do wiary! W słuchawce telefonu zabrzęczało jak pszczoła Klaudjusz ujął słuchawkę. — To ty, Klodziu? — Tak! — Tutaj Eryk. — Poznałem cię po głosie. Co tam nowego, stary ? — Chciałem z tobą pomówić w sprawie notesu, który ci wczoraj oddałem. Zapewne układałeś już dzisiaj plany ze sir James'em. Chciałem ci powiedzieć... No, widzisz stary: zależy mi bardzo na tem, ażeby prace Ryszarda zostały jak najszybciej na nowo podjęte... Rozumiesz? W razie potrzeby dam pieniądze... — Zwarjowałeś! Nie potrzeba. Ale dlaczego ci tak spieszno ? Co się stało ? — Idzie mi o Karolinę. Opowiadałem jej właśnie o naszej bytności w Villejuif. Promieniałem cały! Ale nie brałem pod uwagę jej obaw, jej niedowierzania. Ciągle jest jeszcze pod władzą Ryszarda! Godzi się wprawdzie, na mistyfikację, jednakże rzeczywistość wydaje się jej tak nieprawdopodobną, że rozciąga mistyfikację na całą sprawę. Jednem słowem sądzi, że zostaliśmy wszyscy oszukani; że to niemożliwe fabrykować zwłoki; że to pułapka, nastawiona przez jej męża... — Czekaj! W kadzi pozostało jeszcze trochę płynu. Możnaby udowodnić Loli... — Niestety mój kochany, stało się nieszczęście! Marcelin był właśnie u mnie. Dziś rano jeden z po-licjantów ze zbytniej gorliwości zbił kadź. Wszystek płyn się wylał! — To źle. Co do Loli nic dziwnego, że nie chce wierzyć. Skoro jednak widzieliśmy na własne oczy fabrykację... — My — tak, ale nie Lola. Uwierzy tylko własnym oczom. Aż do tej chwili nasze zaręczyny pozostaną pod znakiem zapytania. Chce widzieć, podobnie jak święty Tomasz. Wiesz, można rozchorować się z tego. Patrzeć na ten straszny lęk, na to opętanie myślą o tamtym — jakie owładnęło kobietę, którą kocham! Cóż to za męka!... Myśli wciąż, że chcę ją wziąć na kawał!.. — Przecież cię kocha! — Tak, i to bardzo. Ale zmarły ją terroryzuje. Płacze więc, czuje się nieszczęśliwą. Wymusiłem przynajmniej obietnicę, że w dzień, w którym pokażę jej działanie radjoplastyki, będzie dniem naszych zaręczyn. Widzisz więc, że zależy mi niezmiernie na ponownem podjęciu badań! — Zdaje mi się, że okres wdowieństwa upływa 15 listopada? — Halo! Halo! — Po 15 listopada możecie się pobrać? — Tak. — W takim razie uroczystość odbędzie się w tym dniu, o ile to tylko będzie w mej mocy. — Co ? Jakżeż ci się odwdzięczę ? — Podziękujesz mi 15 listopada. Od zaręczyn do małżeństwa jest tak daleko, jak od brzegu pu-hara do ust... Klaudjusz zawiesił słuchawkę. Wszedł sir James. Klaudjusz wstał, sam zdziwiony ogarniającem go wzruszeniem. Czuł się jak ochotnik, który zgłasza się na niebezpieczną misję. — Przyjmuję pańską propozycję — rzekł krótko. — Czy sądzi pan — rzekł sir James — że choć chwilę wątpiłem o tem? Dziękuję panu z całego serca. Ale mój przyjacielu, masz ręce zimne jak lód, drżysz jak we febrze... Klaudjusz spokojnie i otwarcie, jakby wychodząc na spotkanie hydry, powtórzył odważnie: — Boję się. Rozdział II KTÓRY NAKŁADA CZYTELNIKOWI NA NOS RÓŻNOKOLOROWE OKULARY, O JEDNEM SZKLE RÓŻOWEM, A DRUGIEM ZIELONEM. Pani Cirugue zapukała lekko do drzwi. — Klodziu!... Klodziu! Głuchła coraz bardziej i przykładała rękę do ucha, ażeby lepiej słyszeć. — Słuchaj Klodziu! Bądź rozsądny. Od południa... spocznij trochę! Dochodzi już piąta. Zaraz nadejdzie Maksencja. Uporządkuj trochę ubranie, Klodziu!... Usłyszała wolne kroki. Klucz zgrzytnął dwukrotnie w starodawnym zamku. We drzwiach ukazał się Klaudjusz. Pani Cirugue spojrzała nań błagalnie. — Przemęczasz się! Martwisz mnie, mój drogi. Klaudjusz osunął się na fotel. — Jestem zmęczony, to prawda. — A widzisz! Miał na sobie parciak. z surowego jedwabiu, pokryty plamami chemicznemi i przeżarty miejscami przez kwasy. Włosy w nieładzie świadczyły, że targał je często zgorączkowaną ręką. Obu rękami potarł twarz, oczy, jakgdyby je mył, poczem pozostał bez ruchu, obejmując dłońmi skronie. Pracował już od pięciu tygodni. Pani Cirugue skierowała Wzrok na pracownię. Widać ją było poprzez otwarte drzwi. Był to ten sam pokój, w którym Klaudjusz czytał niegdyś zapiski swego brata; ale któżby go poznał teraz ? Pieniądze sir James'a zamieniły go na wspaniale urządzony gabinet naukowy. Dawne maleńkie szybki zostały zastąpione przez wielkie szyby »djamentowe«, które nie pozwalały zaglądać do środka, a. równocześnie zwiększały światło. Długi i wysoki stół pod oknami dźwigał kryształowe kule i szeregi epruwetek, ustawionych wedle wielkości. Na miejscu pieca rozpościerał się nad paleniskiem z cegieł kaptur komina, jak baldachim nad łóżkiem. Aparat radjoplastyczny, przymocowany na murze, wyciągał swe szerokie ramiona, jedno nad zupełnie pustą kadzią, drugie nad wielką, pustą płytą. — Trzebaby trochę przewietrzyć i zamieść — odważyła się pani Cirugue. Klaudjusz wyszeptał zmęczonym głosem: — Zrób, jak chcesz. Wystarczy machnąć parę razy piórkiem i miotłą. Nie będę już dzisiaj pracować. Ale zrób to sama, mateczko, dobrze? — Jak zawsze, mój kochany. Bądź spokojny. Wiesz dobrze, że zgodnie z twojem życzeniem tylko ja i Maksencja wchodzimy do pracowni. Klaudjusz znużony skinął głową. — Maksencja ma przyjść — rzekł po chwili milczenia. — Prawda. Byłem tak zajęty... — Widujesz ją chętnie? Ożywił się i skinął kilkakrotnie głową. — Bardzo chętnie. Pani Cirugue uśmiechnęła się szczęśliwa. Zbliżyła się i pogładziła włosy syna. — Klodziu... Masz więc nadzieję? — Cicho. Nie sprawiaj mi przykrości, mateczko. Nie mam nadzieji. Cieszę się jednak, że odwiedza nas Często. To wszystko, jestem szczęśliwy w jej towarzystwie. Zresztą jest mi bardzo pomocną... — Naprawdę? — O tak. Podtrzymuje mnie, dodaje odwagi. — A widzisz, jestem pewna mój drogi, że cię kocha i że pozbędzie się swego dziwnego kaprysu. Czyżby przychodziła prawie codzień, gdyby cię nie kochała? Czyżby interesowała się tak bardzo twoją pracą? Klaudjusz powstrzymując grymas cierpienia, ciągnął nerwowo: — Jej obecność uspokaja mnie. Pomaga mi dzięki swej inteligencji. Jej obecność działa na mnie cudownie. Staję się bystrzejszym. W mym mózgu rodzą się rozwiązania, hipotezy, o których nie myślałem. Mam wrażenie, że rozumuję jaśniej, staję się subtelnym myślicielem. Intuicja wzrasta... Pani Cirugue uśmiechała się dobrotliwie. — To nie wszystko — ciągnął Klaudjusz. — Sama częstokroć rozstrzyga nasuwające się wątpliwości z niewiarygodną wprost przenikliwością. O nie! Nie ma w sobie nic z Curie- Skłodowskiej! Maksencja nie jest chemiczką, jakkolwiek wydaje mi się bardzo uzdolnioną w każdym kierunku. Notatnik Ryszarda, zagmatwany, jakby naumyślnie, jest pełen formułek, prawie że nie do odcyfrowania. Ryszard pisał go dla swego osobistego użytku posługując się często podstawieniami. Widocznie nie ufał. Przewidywał ewentualną utratę, albo kradzież, tego vade mecum. Notatki te są często kryptogramami, które nie mają żadnego związku z innemi formułkami... — Kryptogramy? Cóż to jest? — Kryptogram, mateczko, jest to zdanie czy dokument, wyrażony tajnemi znakami. Odczytanie tekstu wymaga znajomości pewnego klucza. Otóż wyobraź sobie, że Maksencja z niesłychaną intuicją i szybkością daje sobie radę z temi trudnościami. Oczywiście każdy Człowiek to potrafi; nie potrzeba do tego żadnego fachowego wykształcenia. Maksencja jednak wykazuje zadziwiający zapał i mistrzowstwo.. — Kocha cię — poddała czule pani Cirugue. Klaudjusz przymknął oczy zbolesnem uczuciem. Nie dla siebie trudził się już od pięciu tygodni w pogoni za trudnym sukcesem. To dla szczęścia Eryka i Loli, to dla satysfakcji sir James'a, to dla spokoju i zbawienia Maksencji. Czegóż mógł się on sam dla siebie spodziewać po swej pracy? Skąpej radości ze spełnionego obowiązku. Tak... czasem jednak zapominał o wszystkiem w towarzystwie swej ukochanej; a gdy to towarzystwo zamieniało się we współpracę, wtedy rozkoszne złudzenie pogrążało go w nieokreślonem uczuciu szczęścia, niepokojącem, jak senne zjawisko. Sen... Czyż zawsze pozostanie to snem tylko? Rozległ się dzwonek. Pani Cirugue nie dosłyszała. Zadzwoniono powtórnie Klaudjusz zwrócił na to uwagę matki. Stwierdziwszy nieobecność służącej, poszedł sam otworzyć drzwi, żałując nagle, że nie uporządkował jeszcze swego ubrania. — A więc ? — zapytała Maksencja. — Jak stoi sprawa ? Klaudjusz posmutniał. Maksencja myślała ciągle tylko o jednem: o radjoplastyce. Ryszard! Zawsze tylko Ryszard, którego należało uczcić przez odnalezienie i dalsze rozwinięcie jego odkrycia! Ryszard, czczony nawet poza grobem. Upór Maksencji wskazywał na jej stałość wobec zmarłego. Klaudjusz był tylko robotnikiem, sługą zapamiętałego kultu. — Znowu się zatrzymałem — rzekł smutno. Brwi Maksencji nie drgnęły. A przecież Klaudjusz odniósł wrażenie, że jej nieruchoma twarz nagle ska-mieniała. — Cóż cię zatrzymuje? — zapytała Maksencja. — Jeden znak, którego nie rozumiem. — Co? Znak? To niemożliwe! Odcyfrowaliśmy przecież wszystkie znaki. Mamy zupełny ich spis. — Otóż właśnie, że spis nie jest zupełny. Nie uważałem bowiem cyfry 7 za znak. — Cyfra 7? — Tak. Ody jest normalnie przekreśloną, to x znaczy 7. Jestem tego pewny. Ale gdy nie jest przekreśloną, to znaczy coś całkiem innego. I dlatego popełniłem dotychczas mnóstwo błędów. — I nie możesz dojść drogą rozumowania, jakie jest właściwe znaczenie nieprzekreślonych 7? —Już od dwóch dni męczę się nad tem. Na próżno jednak wysilam rozum... Zmarszczka przecięła czoło młodej dziewczyny. Klaudjusz czuł, że jest zniecierpliwiona i że gotowa jest wybuchnąć zwątpieniem i wzgardą. Opanowała się jednak. — Nie trzeba się przemęczać — rzekła. Jesteś bliski wyczerpania. Trudno pracować w takim stanie. — Zapewne. Widziałem jednak, że chcesz jak najspieszniej osiągnąć cel... A takbym chciał zado-wolnić cię!... Wyciągnęła doń rękę. Wygląd jej zmienił się zupełnie. — Ktoś jest w pracowni ? — zapytała. — Słyszę... — To mama sprząta. — Pójdę przywitać się z nią... Weszli. Pani Cirugue zamykała okna. — Klodziu, jak ty wyglądasz! Niech mu pani natrze uszu! Idźże już raz zaczesać się i przebrać ubranie. Przecież to niedługa sprawa. Chcąc zadośćuczynić życzeniu matki, rzekła Maksencja grzecznie: — Klodziu, proszę cię, idź. A gdy się jeszcze wahał, pani Cirugue chwyciła go za rękę i wypchnęła z pokoju. — Pomogę mu, to prędzej pójdzie. Zostawiam panią samą na chwilę. Niech się pani rozgości, jak, u siebie w domu... Ile rzeczy było w tem jednem zdaniu! Ile żalu i nadzieji, ile miłości macierzyńskiej! Maksencja zdawała się nie zwracać na to uwagi. Stała się znów roztargniona, zamknięta w sobie. Patrzyła uważnie na zeszyt z formułkami, pozostawiony na stole pośród papierów i ołówków , Ody pani Cirugue powróciła ze staranniej już ubranym Klaudjuszem, młoda dziewczyna trzymała notes w ręce. Uśmiechała się figlarnie, a z twarzy przebijało się ożywienie. — Zdaje mi się — rzekła — że wybrnęliśmy z kłopotów. — Co? — zapytał Klaudjusz. — Popatrz! Pokazała w rogu jednej strony, pokrytej cyframi, pozornie błędne równanie, które Ryszard napisał w poprzek: 33 + 9 - 7 = 24. Cyfra 7 nie była przekreśloną. — Tam do licha! — wykrzyknął Klaudjusz. — Przeglądałem przecież zeszyt cztery razy kartka za kartką — a tego równania nie zauważyłem! Jestem chyba głupi! — Nie — odparła Maksencja — ale przemęczony. — Nadzwyczajne! To nadzwyczajne! Przysiągłbym przecież... — Zastanówmy się — rzekła Maksencja. — 33 + 9 = 42. Ale 42 — 7 = 35, a nie 24. Ażeby otrzymać 24, trzeba zamiast 7 wstawić 18. Siódemki nie-przekreśłone oznaczają zatem 18. —No — rzekł Klaudjusz — muszę trochę na siebie uważać. To albo anemja mózgowa, albo jestem głupi. Zdawało mi się, że umiem cały zeszyt Ryszarda na pamięć... Co tu mówić! Poznają jego pismo ! A przecież dałbym sobie głowę uciąć, że przed chwilą nie było żadnej cyfry w tem miejscu! Potarł ręką czoło. — Zaraz zobaczymy... Nic nie rozumiem. Wyciągnął z szuflady drugi, znacznie większy zeszyt. — To kopja formularza — rzekł. — Dla ostrożności przepisałem atramentem wszystkie wskaźniki. Maksencja i pani Cirugue zbliżyły się. Klaudjusz przewracał kartki... Zatrzymał się wreszcie na jednej... — No — rzekł zdziwiony. — Może majaczę ? Przekonajcie się same, bo ja już nie wiem, czy mogę ufać swym zmysłom. Czy równanie siódemek nie-przekreślonych znajduje się w kopji, czy nie? — Nie — odparła Maksencja. — Nie — powtórzyła pani Cirugue, spoglądając bacznie przez nałożone okulary. — Nie dziw się zbytni — rzekła spokojnie Maksencja. — Wszyscy ulegamy roztargnieniu. Równanie to, zgubione wśród masy innych cyfr — równanie, napisane w poprzek — mogło łatwo ujść uwagi. Nie dostrzegłeś go, przepisując zeszyt; to też i później nie widziałeś go. Wiesz dobrze, jaką rolę odgrywa w takich wypadkach przyzwyczajenie. Człowiek przyzwyczaja się nieraz tak dalece, że nie widzi pewnych rzeczy, lub też widzi tylko pewne rzeczy, ze szkodą ich otoczenia... — Nie mogę przypuścić u siebie aż takiego roztargnienia! I zabrał się do pracy, przypatrując się owym krytycznym cyfrom, niby uważny i ostrożny szachista. Rozdział III KTÓRY ZGADZA SIĘ DOSKONALE Z PORĄ ROKU. Delikatna zieleń i jasny błękit; wiosna przyozdabia Paryż swą szatą. Powietrze w alejach pachnie, jak na polach. Kwiaty rozwijają się; kto nie widzi ich, czuje je przynajmniej. Niewidzialny ogród luksemburski rozsiewa swoje aromaty, które wnikają do starych domów w sąsiedztwie. Proces odradzania się rozlewa w ulicy Kon-deusza jakieś tajemne przepowiednie, wydzielające się z ukwieconych gałęzi; fale zapachów przepływają między szarymi murami, jakgdyby miejskie wonie odbywały oficjalny objazd. Eryk idzie z Karoliną. — Czegóż on chce od nas ? — Klaudjusz ? — Nie wiem. — Mówisz tak, jakbyś się czegoś domyślał. — Kocham cię Loleczko. Karolina wzdycha. Ręce ich szukają się i łączą w uścisku. — No, powiedz urwiszu, dlaczego prosił nas do siebie? — Wiesz Lolu... Gdy będziesz miała dowód, którego żądasz... A gdybyś miała ten dowód przed 15 listopada, to co? — Zarazbyśmy się zaręczyli. Ale to byłoby zbyt piękne! — Loleczko!... Kocham cię!... Mam pomysł. — Nie mów. mi ty, kochany. Jeszcze ci się kiedy wyrwie wobec obcych... Kocham cię także, wiesz o tem! — A więc słuchaj... Znasz. Belagio ? We Włoszech, na brzegu jednego z jezior. To jest miejsce dla narzeczonych! Tam we dwoje! — Nie mów tak. Takie projekty przynoszą nieszczęście. Wchodzą do domu. Klaudjusz jest sam. Czyjaś doświadczona ręka wniosła wiosnę do salonu. We wazach mnóstwo kwiatów. Na stole zastawiony obfity podwieczorek na trzy osoby. — Mama przeprasza cię Lolu — rzekł Klaudjusz. — Musiała wyjść; bardzo żałowała. Nie smuć się. Mam dla was dobrą nowinę. Widzisz, że wszystko ma tli odświętny wygląd... — Odkryłeś... — Tak jest, Lolu. Zaraz będziesz miała dowód, którego tak gorąco pragniesz. Biedaczka przyciska serce dłonią i ściska z całych sił rękę Eryka. — Zaraz — rzecze. — Boję się trochę. Wiecie, trupy... Bardzo się boję... — Nic się nie bój. Chodźcie, chcę wam czynić honory domu w laboratorjum. Niema tam nic ponurego. Dzisiaj dzień łaski. Na wszystko jest czas. Laboratorjum jest ładnie uporządkowane. Wygląda rzeczywiście bardzo odświętnie. W kadzi pełno płynu o srebrzystym połysku. Klaudjusz wziął wiązkę białych lilij, zdobiących chińską wazę i położył je na płycie, ustawionej obok kadzi. Pstryk! Słońce antidyluwjalne wschodzi w głębi cewek. Światło zalewa kadź i płytę. Biały snop odbija się w czułym płynie. Karolina jest w swym podziwie jeszcze ładniejszą. Płyn drży. Niewidzialna maszyna, mruczy, jak kot w nocy... W powietrzu czuć cud i skupienie. Wreszcie djamentowa rosa pokryła obraz rośliny. Klaudjusz zgasił oślepiające światło. Zawinął mankiet, zanurzył rękę w prehistorycznej wodzie i wyciągnął nowy, mokry jeszcze, pęk kwiatów. Wydawał się czarodziejem-iluzjonistą. Karolina złożyła ręce w zachwycie. Klaudjusz wziął obie wiązki kwiatów i złączył je. Zrobił się cały krzak. Delikatne kwiaty podnosiły dumnie swe kielichy tchnące wonią, świeżością i młodością. Kwiaty dziewicze — kwiaty oblubieńców... — Eryku — rzekł Klaudjusz. — Ofiaruj Loli pierwszy bukiet waszych zrękowin! Zrobione. Ucałowali się. Usta trochę suche ze wzruszenia, Eryk i Karolina powstrzymywali jednak nieco wybuch szczęścia, albowiem twórca ich radości był czegoś smutny i zamyślony, przybity samotnością... Płyta długa, jak dno trumny, znów była pustą. W kadzi lśniła nieruchomo rozrodcza woda. — No, a dalej? — zapytał Eryk. — To, co interesuje sir, James'a... Kiedy zaczniesz? Klaudjusz spojrzał nań wzrokiem pełnym troski: — Jak najpóźniej. — Co? — zdziwił się Eryk. — Dlaczego? — Gdybyś mi mógł wytłumaczyć... Waham się, mimo nalegań twej siostry... Cofam się... To straszne. Energicznym gestem odpędził wizję, przesłaniającą mu oczy. Usta rozjaśniły mu się przelotnym uśmiechem: — Chodźmy jeść! Reszta nie obchodzi was, moje dzieci. Dzisiaj chcę być tylko kwieciarzem waszej miłości... Co zamierzacie robić aż do ślubu? Eryk objął Lolę wzrokiem, pełnym uwielbienia. Lola ocierała policzek o lilje, trzymając je oburącz, jak gdyby chciała je kołysać. — Belagio — mój kochany! Chciałbym pojechać naprzód do Belagio, a potem w góry, jeszcze nie wiem gdzie. Powrócimy z początkiem listopada. Jak myślisz Loleczko ? — Ja już nie mam swej własnej woli... Eryk, z nadmiaru szczęścia, ledwo, że przełknął kanapkę. — No, to jedźcie — rzekł Klaudjusz. — To doskonały pomysł... Belagio, wybornie! Myślałem o niem niegdyś! pamiętam... Jezioro... barki... Wyglądają, jak pływające beczki... A na drugim brzegu, w tej sławnej willi, grupa marmurowa Canowy... — Jaka? — Amor i Psyche. Głos jego zcichł przy ostatniej głosce. Zapadł w marzenie, obejmując smutnym wzrokiem otoczenie... Czemuż tak wpatruje się w drzwi pracowni? Czyżby przeczuwał za niemi groźnego przeciwnika? Jakąż tajemnicę zamknął za temi drzwiami ? Jaka tajemnica wyjawi się, gdy się te drzwi otworzą? Rozdział IV W KTÓRYM TAJEMNICA WYPĘDZONA DRZWIAMI, POWRACA OKNEM. Sir James Burlingham — do Eryka Alban. Paryż, 29 kwietnia. Drogi Panie! Z przykrością dowiedziałem się, że pani Ryszar-dowa Cirugue zachorowała wkrótce po Waszym przyjeździe do Belagio. Mówiono mi, że to gorączka tyfo-idalna. Podzielam Pański niepokój i proszę przyjąć wyrazy szczerej życzliwości ode mnie. James Burlingham. Eryk Alban — do sir James'a Burlingham'a. Belagio, 3 maja. Wielce łaskawy Panie! Karta Pańska ucieszyła mnie bardzo. Choroba rozwija się normalnie. Nie mam ani chwili czasu dla siebie i dlatego proszę wybaczyć krótkość mej odpowiedzi. Nie mogliśmy pozostać w hotelu; wynająłem willę, w które moja narzeczona ma wszelką możliwą opiekę. Nie odstępuję jej. Sądzę, że za dwa tygodnie będę mógł Panu przesłać lepsze wiadomości. Nie będę mógł niestety, mimo gorącego życzenia, przybyć 12 maja na ślub Klaudjusza i Maksencji; pośpiech ich dziwi mnie niepomiernie. Żyję jednak tylko dla Niej. Raz jeszcze dziękuję Panu jak najserdeczniej. Proszę przyjąć wyrazy poważania i szacunku. Eryk Alban. Eryk Altan — do sir James'a Burlingham'a. Belagio, 4 czerwca. Drogi Panie! Dwa powody skłaniają mnie do napisania tego listu. Przede wszystkiem muszę Panu donieść, że jesteśmy uratowani! Niebezpieczeństwo już minęło. Życie i śmierć walczyły o moją narzeczoną przez czterdzieści dni. Odetchnąłem nareszcie. Rekonwalescencja rozpoczęła się. Gorączka tyfoidalna wybuchła 22 kwietnia, w dwanaście dni po naszym przyjeździe do Belagio. Sam nie wiem, jak żyłem od tego dnia. Narzeczona moja jest jeszcze bardzo osłabioną; jeżeli jednak wszystko dobrze pójdzie, wrócimy z końcem miesiąca. Tęsknota za rodzinnym krajem dokucza ciągle mojej kochanej Loli. Obawa śmierci na obczyźnie zwiększała jej gorączkę. Biedna mała! Dzięki Bogu, nie doznawała innych obaw. Przekonałem się jednak ze słów, wypowiadanych w malignie, że ostatnie wydarzenia przejęły ją niezmiernie. Jedno imię miała ciągle na ustach. Domyśla się pan, czyje! Lola wymawiała je z trwogą. Ten człowiek terroryzował ją, nękał moralnie. Życie jej było ustawicznym strachem od dnia ślubu, aż do 5 kwietnia bieżącego roku, kiedy to Klaudjusz, odtwarzając lilje, przekonał ją wreszcie, że jest wdową. To skłania mnie do mówienia o Klaudjuszu. Teraz, gdy przyszłość z jednej strony jest zapewnioną, inne powody wywołują mój niepokój. Co się stało? Co się dzieje z Klaudjuszem, z Maksencją ? To, co zaszło, przejmuje mnie wielkiem zdziwieniem. Wiem o nich bardzo mało. Dlaczego pobrali się tak prędko ? Dlaczego mi prawie nic o tem nie pisali ? Czemu przypisać, że moja siostra nie przyjechała do Belagio, ażeby dopomóc mi, w czasie choroby narzeczonej? Jakkolwiek mnie samemu wydaje się to nieco dziwnem — to jednak twierdzę, że pan jeden tylko może mi udzielić tu pewnych wyjaśnień. Ojciec mój — wie pan to sam — już nie wchodzi w rachubę. A co do Klaudjusza i Maksencji, to skoro o nich właśnie idzie... Czy będzie więc Pan łaskaw przesłać mi dokładne wyjaśnienie, co właściwie zaszło? A oto co sam wiem: Wyjechaliśmy z narzeczoną z Paryża 20 kwietnia, to jest w pięć dni po odtworzeniu lilji w kadzi radjo-plastycznej. W przeddzień wyjazdu — pamięta Pan — byłem u Pana pożegnać się. Rozmawialiśmy o sukcesie Klaudjusza. Przypominam sobie, że Pan okazywał pewne zdziwienie z powodu powolności mego przyjaciela. Dziwiło Pana, dlaczego nie odtwarza ciała ludzkiego, skoro mógł to już uczynić. Dlaczego się wahał? Co go wstrzymywało? Z jakiego powodu opaźniał zbożne dzieło ? Nie wypowiedział Pan wszystkich swych myśli, czytałem je jednak łatwo na Pańskiej twarzy. Nie mówiąc nic, odczuwaliśmy tę samą niepewność, te same niepokoje. Już miałem ochotę powierzyć Panu pewne, ciekawe bardzo słowa, które Klaudjusz rzekł do mnie po odtworzeniu bukietu. Dyskrecja jednak powstrzymała mnie od tego. Dwa listy Klaudjusza wzbudziły znowu we mnie te wątpliwości. Otrzymałem je tutaj, w Belagio. Jeden nosi datę 12 kwietnia,, drugi 14. Są czułe, ale krótkie i ciemne. Bije z nich jakaś złowieszcza, nieubłagana trwoga, której nie mógł ukryć przede mną, i o której powinienem był Panu już dawniej donieść. Siły go opuszczały wobec wielkości zadania. Zdawało się, że się boi. Przyznawał to. Ale czego się obawiał? Sam nie wiedział. Był to człowiek, zatrwożony niebezpieczeństwem tajemnicy. Otóż od tego czasu nie mam żadnej wiadomości od Klaudjusza. 17 kwietnia nadeszła kartka od Maksencji, z zawiadomieniem o rychłem ich małżeństwie. Klaudju-szowi — pisała Maksencja — udało się odnaleźć sposoby radjoplastyki. Czuje, że w jej sercu odradza się dawna sympatja. Mieli pobrać się 12 maja i liczyli oczywiście na naszą obecność. Była to trzecia z rzędu kartka od Maksencji. Nie różniła się niczem w tonie od dwóch poprzednich, jakkolwiek zawierała wiadomość o tak ważnem zdarzeniu. Co nas oboje z Lolą zdumiewało, to nie samo małżeństwo... Przypuszczaliśmy, że tak się stanie. Ale ta bystrość, raptowność faktu. Jak to! Tak nagle! 12 maja! I ani słowa od Klaudjusza!... Bądź co bądź, postanowiliśmy wrócić do Paryża na 12 maja, chociaż narzeczona moja uskarżała się na wzrastające osłabienie... Na nieszczęście, 21 musiała położyć się do łóżka, a 22 lekarz postawił djagnozę: gorączka tyfoidalna. Z tym dniem opadła na moje życie jakgdyby mgła. Zobojętniałem na wszystko; co nie odnosiło się bezpośrednio do ratowania Karoliny, nie istniało dla mnie. Nadchodziły listy. Marne je w tej chwili wszystkie przed sobą. Kilka jest od Maksencji. Opowiada o swem szczęściu, opowiada, że mieszkają obecnie z Klaudju-szem w St. Denis. Donosi o ojcu, o swym mężu, o teściowej. Jest przyjazna, grzeczna, trochę zimna... Mimo wszystko jednak, nie chce przyjechać do mnie, ażeby mi trochę pomóc, i pozostaje przy Klaudjus,zu, który od chwili ślubu wstrzymuje się wogóle od wszelkiej korespondencji. Odpowiedziałem siostrze. Pisałem również do Klaudjusza kilka razy bardzo serdecznie. Prosiłem go, by przybył wypocząć do Belagio, zapewniając go, że jego przyjaźń byłaby mi znaczną ulgą w mym smutku... Żadnej odpowiedzi. Co mam myśleć o zachowaniu się Klaudjusza wobec mnie ? Jak go tłumaczyć ? Boli mnie to, sprawia mi przykrość. Odwołuję się przeto do zaszczytnej dla mnie Pańskiej sympatji i proszę o nadesłanie mi wyjaśnienia tej przykrej dla mnie zagadki. Dziękuję z góry i proszę przyjąć wyrazy najgłębszego szacunku. Eryk Alban. Rozdział V W KTÓRYM JEDEN Z BOHATERÓW, SKUTKIEM PRZYKREJ EWOLUCJI, PRZESTAJE BYĆ SYMPATYCZNY Sir James Burlingham — do Eryka Alban. Paryż, 10 czerwca. Kochany Panie! List Pański sprawił mi wielką przyjemność. Jakkolwiek zasięgam regularnie wiadomości u Pańskiego ojca, z wielką radością przeczytałem pomyślny biuletyn zdrowia Pańskiej narzeczonej. Dzięki Bogu! Oby szczęście nie ustępowało już nigdy z drogi Pańskiego przeznaczenia. Pyta mnie Pan, co zaszło ? Myślę — chcę wierzyć — że krótkie streszczenie faktów wystarczy, ażeby Pan zrozumiał, co zaszło w tych niedostępnych głębiach, w których tworzą się rzeczy zewnętrzne — jedyne, które możemy poznać. My bowiem, jako widzowie, pozbawieni zwierzeń, jesteśmy skazani tylko na świadectwo naszych oczu i uszu. Opowiem Panu z całą dokładnością, co zaszło. Powiem Panu nawet, jaką reakcję początkowo wywołało to w mej duszy. Niech Pan sam osądzi, czy zbłądziłem. Ody Pan powróci do Paryża, pomówimy o całej sprawie. Proszę Pana bardzo o to. Jest Pan bowiem jedynym człowiekiem, z którym mogę mówić o tem nieszczęściu. A jestem za nie częściowo odpowiedzialny, podobnie jak i Pan, drogi przyjacielu! Czuję ogromną potrzebę podzielenia się z kimś przygniatającym ciężarem mych myśli... Czuję, że Pan zdziwił się, czytając słowo »od-powiedzialny«. Tak jest, Pan, ja — a zwłaszcza Pańska siostra — popełniliśmy fatalną nieostrożność, namawiając Klaudjusza, ażeby podjął prace zmarłego brata; stąd wynikło całe nieszczęście. Przeczuwał to. Jakże się wahał, on, zwykle taki zdecydowany, taki odważny! Czy można uwierzyć, że te obawy nie miały rzeczywistej podstawy w jego podświadomości ? Ale trzymajmy się faktów. Oto one, w całej ich nagości. Jeszcze przed Pańską wizytą pożegnalną dowiedziałem się od Klaudjusza, że prace jego dobiegają pomyślnego końca. Nie widywałem go często, ale telefon założony w mieszkaniu przy ulicy Kondeusza pozwalał mu kilkakrotnie w ciągu dnia komunikować się ze mną. 5 kwietnia rano Klaudjusz doniósł mi o zwycięstwie. Wiedziałem, że zaprosił Pana i panią Karolinę, ażeby pokazać Warn odtworzenie syntetycznych kwiatów. Przez dziesięć dni, od 5 do 15 kwietnia, Klaudjusz przygotowywał doświadczenie, które miało być dla mnie tem, czem dla Was kwiaty syntetyczne. W międzyczasie spotkaliśmy się kilka razy to u mnie, to u niego. Był milczący, roztargniony, trwożny. Pańska siostra namawiała go ciągle i to z niezwykłą, gwałtowną natarczywością, ażeby raz wreszcie uwieńczył swoje poszukiwania. Klaudjusz przeciwstawiał temu pośpiechowi tylko śmiertelny smutek i przerażającą niemoc. Miałem wrażenie, że zwleka, wystrzegałem się jednak ze swej strony wszelkiego naglenia, tak dalece intrygowało mnie jego zachowanie. Przejęty tajemniczością tego smutku, starałem się oczywiście rozprószyć go. Starałem się nakłonić Klau-djusza do zwierzeń. Otrzymywałem tylko zapewnienia synowskiej przyjaźni, szacunku, oddania. — Drogi chłopcze, co tobie jest właściwie? — pytałem. — Nic, proszę pana; przynajmniej nic nowego. — A trwoga ?. — Zmniejszyła się. — Czego się więc jeszcze obawiasz? — Wciąż tego samego: nieznanego. — Jeżeli jednak trwoga się zmniejszyła, to znaczy, że owo nieznane również się zmniejszyło? — Tak, proszę pana. Widzę teraz lepiej, ku czemu los mnie popycha... — Przerażasz mnie. Zdaje mi się, że z igły robisz widły!... Jeżeli ci jednak brak odwagi, to może zaniechaj dalszej pracy ? Odnalazłeś formułki, inni mogą cię zastąpić w dalszej pracy... Wolałbym.. ale zresztą... — Już za późno, proszę pana. — Dlaczego? Nic nie odpowiedział. Przypominam sobie dokładnie tę rozmowę. Było to czternastego kwietnia... Nazajutrz o ósmej rano Klaudjusz zatelefonował do mnie: — Proszę przyjść dziś o piątej na ulicę Konde-usza. Pokażę panu doświadczenie. Stawiłem się punktualnie. Pani Cirugue przyjęła mnie w saloniku przyległym do pracowni. Jest już mocno głucha i rozmowa ż nią jest przykrą. Nie po to zresztą przyszedłem. Tymczasem drzwi do pracowni były zamknięte. Wewnątrz słyszałem jakieś szmery, przesuwania... Podniosłem naumyślnie głos. Klaudjusz zrozumiał. — Jeszcze chwileczkę — zawołał poprzez drzwi. — Zaraz panu służę. Istotnie po chwili drzwi się otworzyły i Klaudjusz Ukazał się w nich... Był strasznie blady i chwiał się na nogach. Usta Skrzywiły mu się do uśmiechu. Nie uśmiechnął się jednak i puszczając skrzydło drzwi, podszedł ku nam niepewnym krokiem. Matka przerażona rzuciła się ku niemu; — Klodziu, moje dziecko, co tobie? Przeczuwałam, że rozchorujesz się z tego wszystkiego! Usiadł ciężko z błędną miną: — To nic, to nic — wyszeptał. — Masz przecież eter w szafce ? — zapytała pani Cirugue. I skierowała się do pracowni. Klaudjusz zerwał się i zatrzymał ją. — Zostań tu. Nie pozwalam ci tam wchodzić. To nic, powtarzam. Dajcie mi tylko szklaneczkę porto... Wypił chciwie dwie szklanki. Spoglądaliśmy nań z trwogą. Lewą rękę miał owiniętą kawałkiem płótna. — Zranił się pan? — Mała ranka bez znaczenia. Brak wprawy... To minie... Teraz mi lepiej. Pozostaw nas mateczko. Tak, zostaw nas samych! Rozkazywał zachrypniętym głosem, Matka, przejęta zdumieniem, wyszła posłusznie. — Chce pan zobaczyć? Proszę wejść — rzekł wtedy do mnie. Wprowadził mnie do pracowni. Niezwykły nieład panował w pokoju. Natychmiast jednak całą mą uwagę skupiło na sobie martwe ciało, leżące na kanapie. Odczułem jakby wstrząs galwaniczny. Nie przypuszczałem, że Klaudjusz odtworzy samego siebie. To też zdziwiłem się na widok martwego jego sobowtóra. Leżał, zakryty aż po brodę stołową kapą. Z wysiłkiem tylko opanowałem nerwy. Musiałem uprzytomnić sobie, że to radjoplastyka. Ta siniejąca głowa, ta twarz skamieniała w śmiertelnym kurczu, wzburzyły całe me jestestwo. Pan wie, jaką przyjaźń żywię dla Klaudjusza, to też zrozumie Pan, jakiego wzruszenia doznałem, znalazłszy się nagle wobec jego zwłok. Skierowałem instynktownie wzrok na żyjącego, czując konieczną potrzebę stwierdzenia jego żywej obecności. Nie mogąc powstrzymać się, rzuciłem się na szyję naszemu przyjacielowi i ucałowałem go serdecznie, ciesząc się jego widokiem. Klaudjusz jednak przyjął obojętnie ten wylew przyjaźni... może trochę śmiesznej. — Wybacz, mój drogi — rzekłem zmieszany — nie mogłem opanować starego serca. Te fałszywe zwłoki są najstraszniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widziałem. — Spalę je dziś wieczór — odparł obojętnie Klaudjusz. — Nie chciałem do pierwszej próby używać modelu; nie chcę jednak, ażeby moje ciało, chociażby tylko odtworzone, stało się łupem studentów medycyny. Przyznałem mu rację. Tymczasem wbrew własnej woli, wciąż doznawałem wzruszenia. Taką jest moc śmierci i przyjaźni, że ta okropna odbitka ciągle mnie pociągała ku sobie i podniecała moje zgorączkowanie. Tak, była to tylko odbitka, — ale moje przywiązanie, moja przyjaźń do Klaudjusza, nie chciała w to uwierzyć. Klaudjusz, kochany mój Klaudjusz, leżał oto martwy przede mną. Wrażenie było zbyt silne, — nie pomagał tu zimny rozsądek. Stałem jak skamieniały, na widok tej ohydnej illuzji. Nagle, przystąpiwszy bliżej, dostrzegłem na policzkach sobowtóra jakieś dziwne znaki, podobne do siniaków.... Szybko, jak piorun, przyszła mi na myśl historja Ryszarda Cirugue. Zanim jeszcze uniosłem kapę, zakrywającą pierś sobowtóra, oskarżyłem już w sumieniu Klaudjusza Cirugue. Z chwilą, gdy mimo jego szybkiego gestu, zerwałem kapę — Klaudjusz Cirugue był potępiony. Czy uwierzy Pan? Na piersi sztucznych zwłok widniała wielka, czerwona rana. Ujrzałem w myśli Ryszarda Cirugue, tego nieprzyjaciela Stwórcy, jak rozcinał piersi swych tworów, ażeby spróbować niemożliwego cudu wprawienia serca w bicie. — Panie! — wykrzyknął Klaudjusz.- Stałem osłupiały, zrozpaczony. Patrzyłem, jak sędzia śledczy i ofiara zarazem, na pokój w nieładzie, na mokrą jeszcze posadzkę, ochlapane ściany, zgięty haczyk miedziany, obandażowaną rękę... Wszystko zdradzało gorączkowy pośpiech, z jakim operator wyciągnął z kąpieli swego sobowtóra. Wszystko wskazywało na zawziętą walkę uczonego z tą — niby istotą, w którą spodziewał się tchnąć życie! Klaudjusz, blady jak jego sztuczne zwłoki, spoglądał na mnie bez ruchu, oczekując mego przekleństwa. — A! więc tak — rzekłem wreszcie. — Więc nawet taki dobry chrześcijanin, jak pan, porwał się również na taką zbrodnię! Spuścił głowę w milczeniu. — Czy to możliwe? — podjąłem. — Klaudjuszu, wytłumacz się! Usprawiedliwi] się.... Wtedy zaczął mówić wolno: — Cóż robić! Gdy zobaczyłem tę istotę, tak do mnie podobną... gdy ujrzałem ją nad brzegiem nicości... zdawało mi się, że sam . umieram... Starałem się ją ożywić, to prawda. Chciałem ratować kogoś, kto był mną. A zresztą, między nami — pocóż ukrywać? Wiedziałem dobrze z góry, że to mnie skusi... Życie jest tak piękne!... Widzi pan: z rany szła krew. To dobry znak! — Klaudjuszu! — wykrzyknąłem przerażony, — Trudno — rzekł. — Spełniło się; zło już się stało. Niech pan nie troszczy się więcej o tego manekina. Za parę godzin zniszczy go ogień. Będę wytwarzać inne. Możemy pomówić o naszych projektach. — Nasze projekty? Zdaje się, żeśmy to już załatwili? — rzekłem, przechodząc do salonu. — Nie. O ile wiem, umowa nie została spisaną? — Wie to pan tak dobrze, jak i ja -— odparłem zdumiony tym zwrotem rozmowy. — Trzeba więc ułożyć się raz na zawsze. Urządzi mi pan wielką pracownię na jednem z przedmieść. Zastrzegam sobie jednak pełną swobodę... — Przepraszam! Formułki... — Należą do mnie. — Przecież darował mi je pan! — Odbieram je. — Drogi przyjacielu! Co zajad napełnia twoje serce? — Żaden. Rozmyśliłem się po prostu. — Czy przyrzeknie mi pan, że nie będzie się zajmować radjogenezą, tylko radjoplastyką? — To należy tylko do mnie. — W takim razie odmawiam kapitałów. — To mi jest obojętne. Rozporządzam teraz cu-downem źródłem dochodów. Radjoplastyką chorych, pozwalająca na autopsję ich sobowtórów celem wydania całkiem pewnej djagnozy. Mogę więc od dzisiaj obejść się bez pana. Ale co pan zrobi beze mnie? Pańskie dzieło religijne... — No, zgoda! Przyjmuję z góry pańskie warunku — Są bardzo proste. Cztery tysiące franków od ciała, przy zagwarantowanem minimum tysiąc ciał na rok. Zwrócę panu wkrótce wydatki na urządzenie pracowni i próby. Od tej chwili jednak żadnej wyłączności na pańską korzyść. — Jak pan chce... Wydawało mi się, że śnię... Przewracało mi się w głowie! Słowa Klaudjusza dochodziły do mych. uszu, jak przez mgłę. Zacząłem powoli rozumieć i żałowałem, że nie zrozumiałem wcześniej, gdy jeszcze nie było za późno na działanie. Zapomnieliśmy, że Klaudjusz jest bratem Ryszarda, bratem pół-warjata, i że przypominał go pod wielu względami, zwłaszcza, przez takie same zamiłowanie do chemji i te same zdolności do manipulowania pierwiastkami chemi-cznemi! Słuchając, jak mój protegowany dyktował mi klauzule kontraktu, zdawało mi się, że słyszę jego zmarłego brata, jak rozmawia ze mną o sprawach handlowych, albo też jego zmarłego brata, tego potwornego uczonego, jak objaśnia bez drżenia swoje straszne przedsięwzięcie! Uczucie odpowiedzialności przygniatało mnie. Czyż nie byłem przyczyną tego nieszczęścia? Czyż nie popchnąłem Klaudjusza w przepaść? Czyż nie dałem początku tej szybkiej i fatalnej ewolucji ? Przypomniałem sobie scenę, kiedy mój biedny sekretarz bronił się rozpaczliwie, wzięty we dwa ognie przez moje naleganie i swoje intuicyjne obawy. To też czu-łem dlań tylko litość bez granic. W tej chwili nadeszła Pańska siostra Maksencja. z panią Cirugue, która skorzystała ze sposobności, ażeby zbliżyć się do syna. Staruszka zapytała zaraz Klaudjusza, jak się czuje. Nie odpowiedział. Matka i ja, byliśmy dlań osobami całkiem obojętnemi. Nie wątpiłem o tem ani chwili, wiedząc już to, o czem matka jeszcze nie wiedziała. Patrząc na Pańską siostrę, nabrałem natychmiast przekonania, o jej współwinie. Napróżno starała się to ukryć. Słowo »współwina« jest może za silne. Panna Maksencja zrobiła na mnie raczej wrażenie, że przygotowała skrycie całe to zajście, i że przyszła, nie bez wzruszenia, stwierdzić wyniki swej pracy. Obserwowałem ją od chwili wejścia. Wydawała mi się bardzo podniecona, chociaż starała się to pokryć niezwykłą sztywnością obejścia. Była bardzo blada. Uścisk jej ręki był gwałtowny i twardy. Spojrzała z trwogą na Klaudjusza. Ta kobieta była przejęta złą nadzieją. Po czem poznała, że jej pragnienia spełniły się ? Że jej wpływ zdziałał swoje ? Czy wyczytała może w oczach naszego przyjaciela wyznanie świętokradczego czynu, do którego podżegała go potajemnie? Nie potrafiłbym tego powiedzieć. Od tej chwili jednak byłem pewny, że pobiorą się niedługo. Widziałem, jak oblicze młodego dziewczęcia stopniowo wypogadzało się, rozjaśniało radością. Ody ręce ich dotykały się, zdawało mi się, że zadawała sobie gwałt, ażeby na tem tylko poprzestać i że jej usta krzywiły się w bolesnym pocałunku... Klaudjusz tymczasem pozostawał surowy i nieprzenikniony. W tej powadze było coś tak lodowatego, że ogarnęło mnie to zgrozą. Przypomniała mi się kamienna nieczułość Ryszarda. Klaudjusz nabrał wszystkich ujemnych cech swego brata; odblask ich malował mu się na twarzy. Maksencja mogła go kochać. Zrobiła zeń nowego Ryszarda, rozwijając w jego duszy straszny zaród zbrodniczych ambicyj! Nie zdziwiłem się przeto, gdy nazajutrz zostało zdecydowane małżeństwo. Klaudjusz odwiedził mnie w sprawach dotyczących interesu i oznajmił mi to w ciągu wizyty. Mówimy teraz tylko o interesach!... Dzieli nas na zawsze przepaść — wykopana niestety, przy mojej pomocy! Młode małżeństwo, jak Pan wie, mieszka w St. Denis. Pracownię urządzono w budynkach gospodarskich willi. Rozszerzają je obecnie. »Mistrz« posiada własną pracownię, do której nikt nie ma wstępu... Siostra Pańska wydaje się bardzo szczęśliwa i zupełnie oddana swemu mężowi. Ale on, on!... jakżeż określić tego człowieka? — Zobaczy Pan sam. Nie będę Panu pisać nic 0 tem, co przeżyłem w swym mózgu od tego przeklętego dnia, który Panu opisałem. Powinienem być zadowolony. Dziwaczna wytwórnia w St. Denis dostarcza doskonałych sobowtórów. Medycyna i chirurgja nie mogą się już obejść bez radjoplastyki, tego cudownego uzupełnienia radjo-grafji. Religja została uszanowaną. Jak wielką jednakże cenę musiałem zapłacić za to dobrodziejstwo niebios! Drogi Panie Eryku, nie pisałem Panu nic o moich nocach bezsennych, o mych strasznych rozmyślaniach, o mękach tej niepewności i zwątpienia, co trapią mój umysł! Chciałem Panu przedstawić tylko stan faktyczny przykrego wypadku — nic więcej. W ten sposób będzie Pan mógł po powrocie jasno i swobodnie ocenić sytuację. Oczekuję Pana niecierpliwie, przybycie Pańskie sprawi mi wielką przyjemność. Nie będę już więcej dziś pisać. Sprzeciwiałoby się to metodzie, jaką chcę stosować. Czy potrafiłbym zresztą wyrazić swoje myśli? Czyżbym śmiał nawet zwierzyć się Panu pocichutku z tego, o czem rozmyślam w samotności ? Dałby Bóg, ażebym się uspokoił już do Pańskiego przyjazdu. Jeśli zaś nie, oby Stwórca pozwolił Panu uspokoić mnie. Ufam Panu, jak sobie samemu.... Ale czy wierzy Pan, że sam ze sobą rozmawiam już nie bez lęku i nieufności? Przyjeżdżaj Pan jak najprędzej! Czuję się bardzo samotnym. Ja również się boją. Do rychłego zobaczenia James Burlingham. Rozdział VI W KTÓRYM SPLOT WYDARZEŃ TAK SIĘ WIKŁA, ŻE GWAŁTOWNY ODRUCH MUSI WRESZCIE PRZECIĄĆ WĘZEŁ OPOWIEŚCI. Eryk, ocierając spocone czoło, rozkoszował się chłodem kurytarza. Stąpał po grubym tłumiącym kroki dywanie, jak po gazonie. Wprowadzono go natychmiast. Sir James podszedł doń z wyciągniętemi rękoma. To samo uczucie popychało ich wzajem ku sobie. — Jakże wypadła podróż ? — zapytał filantrop. — Doskonale. Wróciliśmy wczoraj. Pierwsze swoje kroki skierowałem do pana. Nie widziałem jeszcze nikogo za wyjątkiem ojca. — Tem lepiej. Oczekiwałem pana tak, jakeśmy się umówili. A jak się ma... pańska narzeczona? — Wciąż jeszcze słaba. Choroba bardzo ją wstrząsnęła. Powoli przychodzi do siebie. — Bardzo się ucieszę jej widokiem. Myślę, że moglibyśmy we trójkę zjeść śniadanie. Co pan myśli ? Zostanie pan tutaj, a ja poszlę auto po panią Cirugue. Zgoda ? — Dziękuję panu bardzo. Podróż zmęczyła Lolę i obawiam się... Potrzebuje wypoczynku. Istna mimoza z niej teraz. Lada drobnostka wzruszają. Gdy odcho-dzę od niej zaczyna płakać. Chce, żebym ciągle był przy niej; muszę jej zawsze mówić dokąd idę; towarzyszy mi wtedy myślą; gdy wracam cieszy się, jakbym zmartwychwstał. — Szczęśliwy z pana człowiek! — Pytam sam siebie, czy to jest szczęście. Bo ta jej trwoga to zawsze jeszcze wspomnienie, pozostałe po tamtym... Cierpię z tego powodu, podobnie jak cierpię na widok jej czarnej sukni, żałobnego kapelusza i nazwiska, które nosi... Czasami ledwo zrobię parę kroków, a już biegnie za mną, przyłącza się. Samotność ją przeraża. Ona nie, mnie właściwie szuka, lecz ucieka przed wspomnieniem... Sir James przerwał nagle... — Niech pan raczej nie jedzie zupełnie do St. Denis. Albo niech pan jedzie sam tylko. A jeżeli chce pan posłuchać dobrej rady, to niech pan wyjedzie z panią Cirugue gdzieś daleko stąd i to jak najrychlej, choćby dziś wieczór jeszcze. Eryk spojrzał przejęty nagle trwogą na sir James'a. Spoglądali obaj na siebie w milczeniu. W powietrzu czuć było napięcie. Nigdy jeszcze na łagodnej twarzy sir James'a nie malowało się takie niezdecydowanie. W końcu podjął: — Gdybym wiedział o tem, nigdybym nie wzywał pana do powrotu... Niech pan nie pyta więcej... Chciałem panu powiedzieć... Czułem potrzebę wy-wnętrznienia się, wyjawienia panu swych obaw... Czekałem na pana niecierpliwie... A teraz, mając pana, przed sobą, w chwili, gdy mam podzielić się z panem, ową tajemnicą, która nie daje mi spokoju... Może to rozgorączkowana wyobraźnia... Za chwilę znajdzie się pan oko w oko z Klaudjuszem, zobaczę wtedy... wyczytam w pańskich oczach... i wtedy zależnie od tego, co w nich wyczytam, powiem panu wszystko, lub zachowam milczenie na zawsze. — Klaudjusz ma przyjść tutaj. Telefonował przedwczoraj, chciał się widzieć ze mną. Wiedząc, że pan ma przyjść dziś do mnie o dziewiątej rano, wyznaczyłem mu konferencję na pół do dziesiątej. Jest punktualnym. Będzie tu za chwilę. Niech mu się pan sam przypatrzy — i sam osądzi. Ja już nic nie wiem. Chwilę siedzieli tak naprzeciw siebie patrząc sobie wzajem w oczy, przejęci niepokojem tajemnicy. Jeden nie śmiał pytać, . drugi nie chciał wyjawić swych myśli. Wśród ciszy słychać było turkot powozów na ulicy. Słońce lipcowe panowało niepodzielnie. Wszystko jaśniało dookoła nich. Sir James, z czołem pełnem trosk, skierował powoli swój wzrok na biurko. Eryk zauważył, że krucyfiks jest skierowany w stronę niezajętego fotelu. Widząc odwrotną stronę krzyża wyobraził sobie nagle, że znajdują się obydwaj w przeklętej okolicy, od której Bóg się odwrócił. „ — Proszę pana — rzekł cicho Eryk, błagam pana; proszę mi powiedzieć wszystko przed jego przyjściem. Pańskie tak niezwykłe zdenerwowanie przeraża mnie. Doznaję wrażenia, że pan wydaje mnie zupełnie rozbrojonego w ręce tajemniczego przeciwnika... Sir James zaczął przechadzać się po pokoju. Nagle, przystanął wyprostowany, z rękoma na plecach, z oczyma jasnemi, lecz błyszczącemi gorączkowo: — Nie — rzekł — gdy wyjdzie, wtedy może pomówimy... Wszystko, co teraz mógłbym powiedzieć, to... Niech pan słucha, panie Alban. Nowy problem zarysowuje się przede mną, przed nami — niby bezdenna przepaść, otwierająca się u naszych stóp. Nasuwają się dwie hipotezy. Każda z nich rozwiązuje problem w sposób równie zadowalający. Pierwsza to hipoteza zdrowego rozsądku. Druga... gniewa mnie, przeraża, przeraża, przyprawia o szaleństwo! Dlaczego ? Ponieważ nie można sformułować bezkarnie takiej hipotezy; należy ona do rzędu tych hipotez, które czasami po upływie wieków stają się niewątpliwemi pewnikami, ale w swych zaczątkach przerażają tego, kto je tworzy, a przyprawiają o zgubę tego, co je głosi. — Na honor, waham się. Waham się między oboma rozwiązaniami tak, jakbym był przymocowany do jakiegoś potwornego wahadła, wahającego od jednego krańca bezkresu do drugiego. Zawrót mnie chwyta — rozumie pan — duszę się! Chcę krzyczeć z bólu i trwogi. — I tak — ciągnął cicho, skandując słowa — muszę z tem skończyć. Liczę na pana... Teraz już będę milczeć. Zbyt już może pana i tak zasugestjonowałem. Usiadł przy stole ściskając ręce tak silnie, że aż palce trzaskały w stawach. Spoglądał w milczeniu na Chrystusa z kości słoniowej, zwisającego z hebanowego krzyża. Patrzył nań uporczywie, jakgdyby chciał wbić sobie w pamięć niezatarte znamię, świętego znaku. 1 nagle usłyszał Eryk szept: — Panie, Panie, czy doprawdy pozwoliłeś na coś podobnego? Sir James, zwracający się do swego Mistrza — był to widok zaprawdę niezwykły. Eryk spoglądał nań z trwogą, pełną szacunku. Nagle zapukano trzykrotnie do drzwi i wszedł służący. — Pan Klaudjusz Cirugue, proszę pana—rzekł ode drzwi. Eryk zadrżał. Sir James, panując bardziej nad sobą, powstrzymał bolesny uśmiech: — Dobrze Bertrandzie. Poproś pana Klaudjusza, ażeby był łaskaw zaczekać trochę... Za. chwilę zadzwonię. Ledwo zamknęły się drzwi za służącym, gdy obaj mężczyźni spojrzeli znów na siebie. Natężenie fluidyczne zdawało się zwiększać dziesięciokrotnie. — Gzy pan gotów ? — zapytał filantrop. — Trzeba panować nad nerwami... Nie powinien pan zdradzać swego wzruszenia — o ile czuje pan w ogóle wzruszenie... Eryk, uważając dalsze nalegania za zbędne, wbił tylko niespokojny wzrok w sir James'a i skinął potakująco głową. — Dobrze — rzekł filantrop — a więc... to on! I nacisnąwszy guzik dzwonka — rozpętał bieg przeznaczenia. Klaudjusz wszedł blady, wychudły, całkiem wygolony. Ubranie wisiało na nim. Nieruchoma twarz miała dziwny wyraz ponurej surowości. Noc napełniała źrenice. Zdawał się poruszać we śnie, zajęty płomiennem rozważaniem jakiejś ponurej tajemnicy. Sir James i Eryk Alban przyjęli go ze zwykłą im serdecznością. Eryk obserwował przybyłego bacznie, z ciekawością, podnieconą jeszcze słowami sir James'a; filantrop, chcąc odwrócić uwagę Klaudjusza, zapytał wesoło: — Kochany Klaudjuszu, ledwie można pana poznać! Co widzę, ogolił pan wąsy! Trzyma się pan mody! Rysy rodzinne występują przez to tem ostrzej. Ciekawe, jak pan jest podobny do... swej matki! Nieprawdaż, panie Alban ? — A przytem — rzekł spokojnie Eryk — strasznie schudłeś, mój stary. Maksencja nic mi nie wspominała o twojem zdrowiu. Czy jesteś może chory? Nie zmieniając obojętnego wyrazu twarzy, odparł Klaudjusz głosem, jakby z oddali: — Nie. jestem chory. Dziękuję... Nie spodziewałem się... zastać cię tutaj... Nie pytam o nowiny... wiem wszystko od Maksencji... Zwrócił się do sir James'a: — Chciałem z panem pomówić o naszych filjach w Londynie. Sprawa jest na dobrej drodze, w Nowym Jorku natomiast napotykamy na pewne trudności... Od chwili wejścia Klaudjusza słychać było w kącie pokoju coraz głośniejsze warczenie. Nagle Eryk zobaczył małą suczkę sir James'a, jak wysunęła się z pod fotelu z wyszczerzonymi kłami, zjeżoną sierścią i złym wzrokiem. Do tej chwili Fly siedziała tak cicho, że nikt nie zauważył jej obecności. Nie przestając war-czeć zaczęła krążyć naokoło Klaudjusza, jak wszystkie psy, u których obawa walczy z nienawiścią. — Fly! Fly? Co to znaczy? — wykrzyknął sir James, korzystając ze sposobności przedłużenia próby. — Marsz pod fotel! Cóż to, nie poznajesz swego starego przyjaciela Klaudjusza? Marsz za drzwi, głupia! Wyrzucił ją z pokoju i przepraszał Klaudjusza, który podczas całej tej sceny zachował się całkiem obojętnie. — No, teraz możemy pomówić — rzekł sir James. — Nie mamy żadnych tajemnic, nieprawdaż? Pan Alban może pozostać? — Oczywiście. Eryk usiadł na uboczu i wziąwszy do ręki gazetę, obserwował dokładnie z poza niej całą scenę. Od chwili wejścia Klaudjusza uderzyła go kolosalna zmiana... List sir James'a tłumaczył co prawda bardzo wiele. Niespodzianka była wykluczoną... Klau-djusz zmienił się nie do poznania, to było pewne. Nastąpiła w nim przemiana, ale Eryk wiedział jaka... Klaudjusz dyskutował zimno, twardo, z dziwną intonacją, z niezwykłymi gestami. Czasami ruch ręki, modulacja głosu, przypominały jego brata, którego fatalne dziedzictwo ciężyło na nim. Ta sama ułudna ideja nadawała im podobny wygląd. To nie twarz — wygolona całkiem obecnie — zmieniła się; to jej wyraz. Oblicze nie odbijało spokojnej niegdyś i czystej duszy, ale umysł, boleśnie spaczony, zwichnięty... A przede wszystkiem ten wzrok lodowaty, przypominający coprawda wzrok starszego brata, ale pełen czegoś niewysłowionego, obcego... Eryk nie mógłby tego dokładnie określić, powoli jednak wzrok ten zaczął go napełniać niezmierzonem zwątpieniem. Oczy, jakby otwarte na ciemności, zdawały się spoglądać tylko na wewnątrz, te oczy czarne, jak woda głębinowa, napełniały Eryka rozpaczą... Rozmowa kończyła się. Sir James ujął pióro. — Wystawiam panu bon na 100.000 franków. Proszę iść z nim do kasy. Równocześnie porozumie się pan z moim szefem buchalterji. Zdaje się, że to wszystko? — Tak, wszystko omówione. Sir James nacisnął jeden z niklowych klawiszy, umieszczonych na mahoniowej klawiaturze, aparatu telefonicznego i ujął słuchawkę. — Buchalterja? — zapytał — za chwilę przyjdzie tam pan Klaudjusz Cirugue. Proszę omówić z nim organizację oddziału w Nowym Jorku. Ma zupełnie wolną rękę. Proszę załatwić sprawę do kwadransa. — Kazałem wysłać zamówienie z Ljonu — rzekł Klaudjusz. — Do widzenia panu! Eryk nie mógł opanować dłużej swego wzruszenia. — Klodziu! — zawołał namiętnie. — Stary mój przyjacielu! Czy surowy wyraz ust złagodniał ? Nieokreślony uśmiech ukazał się na nich. Oczy jednak pozostały ciemne, jak orbity czaszki. Klaudjusz wyciągał rękę. — Do widzenia — rzekł. I po tych, obojętnie wyrzeczonych słowach, nie zatrzymując się dłużej oddalił się, jakgdyby wychodził z pustego pokoju, z którym nie łączyły go żadne wspomnienia. Sir James odprowadził go do drzwi i wyglądnął na kurytarz, przeprowadzając wzrokiem Klaudjusza do biur buchalterji. Fly, po paru warknięciach na pożegnanie odchodzącemu, wróciła do pokoju, okazując swą radość i przywiązanie tysiącem podskoków. Wszelkie tłumaczenia były zbyteczne. Sir James zapytał Eryka gwałtownie: — No, co pan na to? Młody człowiek odpowiedział wymijającym giestem. Anglik zagryzł wargi. — Dałbym ośm dni życia za to — wykrzyknął — gdyby można usunąć wpierw tę tabliczkę! — Jaką tabliczkę ? — Miedzianą tabliczkę w kurytarzu z napisem »Do buchalterji« i ze strzałką, wskazującą kierunek. Rozumie pan? — Nie. Sir James otworzył nerwowo drzwi. — Bertrand! Wszedł woźny. — Słuchajcie Bertrandzie... Czy nie uważacie, że pan Klaudjusz zmienił się bardzo? Ja i pan Alban, jego szwagier, niepokoimy się bardzo o jego zdrowie. Czy przyszedłszy dziś rozmawiał z wami tak serdecznie, jak dawniej ? — Nie, proszę pana — odparł Bertrand nadą-sany, przygryzając wargi. — Pan Klaudjusz nie raczył ani słowa do mnie powiedzieć. — A przecież dawniej... — Ach! Dawniej, proszę pana, pan Klaudjusz nie był wcale dumny... »Dzień dobry, Bertrandzie... do widzenia Bertrandzie... co tam słychać ?... a syn ? a córka ?...« Zawsze miał coś miłego dla mnie. Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że pan Klaudjusz będzie tak z góry na mnie patrzeć!... — Dziękuję wam... — rzekł filantrop.— Możecie odejść, Bertrandzie... Widzicie, pan Klaudjusz jest chory, bardzo chory... Nie trzeba mu brać za złe... Raczej modlić się... Pomódlcie się za niego, Bertrandzie, dobrze ? Na twarzy starego sługi odbiły się i bolesne zdziwienie i cała ta sympatja, jaką żywił przez tyle lat do Klaudjusza. — Gdybym był wiedział!... — rzekł. — No, idźcie już... I módlcie się. — Och, bardzo chętnie, proszę pana! Sir James i Eryk znów pozostali sami. Anglik powtórzył: — No, co pan na to? — Mój Boże, pańskie zachowanie wprawia mnie w wielkie zdziwienie... — Naprawdę? A więc ta przemiana... antypatja psa, który dawniej tak go lubił... ta wyniosłość wobec służby, te tragiczne oczy... — Pański list kazał mi przewidywać wszelkie następstwa nadzwyczajnej zmiany. Psychjatrja ma więcej takich przykładów. Klaudjusz padł ofiarą rodzinnej manji. Z chorobliwym uporem dąży do tego samego, bezsensownego celu... Czyż jest w tem coś dziwnego, że te same prace, te same poszukiwania, wywołują u ludzi tej samej krwi analogję, która pozostawała dotychczas w cieniu? — Ach! — rzekł sir James, ściskając kurczowo dłonie — żeby nie wiem jak daleko była posunięta analogia czy asymilacja; żeby nie wiem jak strasznem było dla nas patrzeć, że Klaudjusz przejął się idejami i błędami brata, że podniósł straszną pochodnię... chociaż wydaje mi się to tak fantastycznem, że widzę w oczach Klaudjusza to samo lodowate, stalowe spój-rzenie... To jeszcze nie to, co mnie tak wzrusza! Te oczy, te oczy... Umilkł, przejęty wzrastającą trwogą. Sir James zdawał się być skamieniałym świadkiem jakiejś strasznej katastrofy. — Mów pan dalej! — błagał go Eryk. Jakby zahypnotyzowany wizją Anglik zaczął mówić: — Oczy... Są oczy, w których widać, zda się, morze lub lazur nieba. Ale noc ?... Pan jest jeszcze młody, panie Alban, pan jeszcze nie wie... Ale ja już dużo widziałem w swem życiu. Poznałem już wiele sumień ludzkich. Badałem oczy, w których odbijały się niewymowne okropności... Być może, że z pośród ludzi współczesnych widziałem najwięcej ludzi zrozpaczonych, przejętych namiętnościami, trwogą, wyrzutami sumienia... Otóż nigdy — rozumie pan — nigdy nie widziałem w czyimś wzroku takiej czarnej otchłani duszy, jak we wzroku Klaudjusza Cirugue, gdy przypadkiem popatrzy mi w oczy... To ciemna przepaść napawająca drżeniem, obraz nieskończoności i wieczności, wśród której unosi się strach strachów!... »Słuchaj pan: przypominam sobie pewnego misjo-. narza, który udał się sam w tajemnicze głębie Tybetu. Powrócił po czterech latach. Lamowie torturowali" go. Niewiadomo jakie straszne męki przeszedł. Umarł na naszych rękach na pół szalony, nie odzyskawszy mowy i zdradzając straszne wspomnienia tylko błędnym wyrazem swych oczu«. »Klaudjusz przypomina mi tego misjonarza. Jakieś uporczywe, przerażające wspomnienie unosi się nad jego życiem, jak nieuleczalna choroba. Przytłoczony jest wspomnieniem jakiejś katastrofy, która przechodzi miarę ludzkiej wytrzymałości. » Tylko, że w oczach misjonarza nie było tyle zgrozy. Nie zachował ze swej nieznanej podróży podobnego refleksu bezkresów, takiego cienia zaświatów, takiego uporczywego niepokoju, że pewnego dnia będzie musiał wrócić w krainę męczarni!« — Czyż jego szalona praca — odparł po chwili Eryk — nie mogła spowodować u niego tego zamyślenia i smutku ? I on z kolei pogrążony w metafizyce, szuka owego legendarnego końca... Sir James zaprzeczył ruchem głowy i rzekł z naciskiem: — Duch, który objawia się w tym wzroku, przebywał już w nieznanych nam przestrzeniach... Zbliżył się do Eryka. — Mógłbym powiedzieć imię, któreby skierowało pana na właściwe tory. Ale to imię sprawiedliwego. — Bóg pozwolił mu, Bóg kazał mu ucieszyć ponownie wzrok słodkim blaskiem światła Bretanji... — Łazarz! Eryk osłupiały cofnął się w tył. — Po kim — ciągnął sir James strasznie blady — po kim nosi żałobą ten człowiek, który stąd wyszedł ? — No, po... po... — Czy po sobie? — Ależ po swym bracie! — Jakim bracie ? Czy to Klaudjusz nosi żałobę po Ryszardzie? Czy też Ryszard po Klaudjuszu? Co to za człowiek rozmawia w tej chwili pod mym dachem z moim buchalterem? Czy to nieszczęśliwiec pokonany przez przeznaczenie, ofiara atawizmu, któremu nieopatrznie sami pomagaliśmy ? Czy też przeciwnie skazaniec, który uciekł z piekła ? Czy to Klaudjusz, czy Ryszard? — Ależ to Klaudjusz! — Ciałem i duszą? Eryk patrzył na sir James'a, jak przez mgłę. Czuł, że jego władze umysłowe zaczynają się rozprzęgać. Uniesiony huraganem tracił grunt pod nogami. — Jeden fakt jest pewnym — rzekł wzruszony do głębi sir James. — Oto pańska siostra wspomagała z całych sił Klaudjusza w rozwiązaniu problemu... Zachodzi pytanie jaki miała w tem cel; czy działała sama pod wpływem serca i temperamentu, czy też wykonywała djabelski plan w porozumieniu... z kimś... z tym, który popadł w wieczną kaźnię, a dla którego przygotowywała potworną ucieczkę! Panie, niech pan nie protestuje! Jestem dobrym chrześcijaninem, a przecież ja sam to mówię. Ale powtarzam, to tylko hipoteza. Nasuwa się podobnie, jak każda inna... Pan nie widział Klaudjusza w chwili, gdy wychodził ze swego laboratorjum, blady, osłabiony, podobny do zapaśnika, który dopiero co stoczył walkę i prędko ubrał się z powrotem... Od paru tygodni poddawał się bez oporu wpływom i namowom pańskiej siostry. Dokąd prowadziła go ? Może sam tego nie wiedział. Możliwe, że miał tajemne przeczucie niebezpieczeństwa. Szedł na jego spotkanie odważnie pod wpływem miłości, tak, jak męczennik idzie pod wpływem zapału religijnego na stracenie... Ale odsuwał o ile możności termin. — Bał się sam siebie — zawołał Eryk. — Nie ufał podnietom, które rodziły się w głębi jego duszy! — Być może! Ale powtarzam jeszcze raz, nie widział go pan, jak wychodził z laboratorjum! Nie widział pan, jak jego obecna żona spoglądała nań w tej chwili, badała uporczywie... Widzi pan, moja rozpacz to tylko kłębiący się zbiór wstrętnych pytań. Oto ostatnie: te zwłoki z otwartą piersią, które pokazano mi na ulicy Kondeusza — te okaleczone zwłoki, co do których Klaudjusz utrzymywał, że odtworzył je w ciągu poprzedniej półgodziny — te zwłoki, które zdawały się być jego własnemi zwłokami, te zwłoki, które spalił tego samego jeszcze wieczora, nim ktokolwiek mógł je zbadać — czyje to były zwłoki ? — Ha! — Wyksztusił Eryk, dusząc się z przerażenia. — Czy to był portret przestrzenny Klaudjusza Cirugue, wykonany przez niego samego, czy to było rzeczywiście ciało syntetyczne, które Klaudjusz starał się ożywić? Czy też były to prawdziwe zwłoki zamordowanego Klaudjusza Cirugue? — Ależ panie! To straszne! — Wyobraź pan sobie zdumienie Klaudjusza, leżącego pod aparatem, gdy zobaczył w lustrze odbitkę sobowtóra drżącego w rozrodczej wodzie! Pierwsze kropelki pojawiają się na ciele! I równocześnie cud: ruch zorganizowanego manekina! Klaudjusz sądząc, że ulega halucynacji, zrywa się... Drugi Klaudjusz, ociekający wodą wyskakuje z kadzi, rzuca się nań w milczeniu, chwyta za gardło... Duszą się wzajemnie, potwornie podobni do siebie, potworni rywale! Sobowtór chwyta nóż, skalpel, czy ja wiem co?... Klaudjusz zrozumiał już... Ryszard, duch Ryszarda reinkarnował się w odtworzonem ciele w chwili, gdy to ciało zaledwie stworzone miało stać się pastwą śmierci. To zdrowe ciało, ten nowy i próżny dom! Skazaniec wymknął się w przebraniu! Spisek się udał... Zna pan Klaudjusza. Gdy zobaczył, że podobna ohyda jest w ogóle możliwa — a raczej, że potrafiono zmylić czujność Niebios, nie mógł się bronić i dał się spokojnie unicestwić dla szczęścia swej ukochanej! — A więc ten, co otworzył drzwi? — Lampa w grobie! Duch Ryszarda w odtworzonem ciele Klaudjusza! Chwiał się z wyczerpania, Czy skutkiem walki ? Czy skutkiem gwałtownego wysiłku, którego dokonał, ażeby 'wyrwać się z ciemności i zająć świeżą powłokę ? Czy ja wiem ? Wszystko to tylko przypuszczenia, ale przypuszczenia, podtrzymywane, przez fakty! Pomyśl pan: stara głucha matka, która nie mogła dosłyszeć walki — bezład w labora-torjum — skrwawione zwłoki — wyczerpanie osobnika, który zwał się Klaudjuszem Cirugue — zachowanie się panny Maksencji... w dalszym ciągu: nagłe zawarcie małżeństwa, moralna przemiana, uderzająca, asymilacja... Klaudjusza do Ryszarda, te niespokojne oczy człowieka, który już raz umarł... Nawet zgolenie wąsów, coby oznaczało powrót do zwyczajów uprzedniego życia... Eryk wzdrygnął się. Zdawało się, że chce uwolnić się od korowodu widm: — Nie! Nie! Nie chcę! Klaudjusz nie umarł! To on wyszedł, cierpiący, bardzo poważnie dotknięty — ale to on! To nie jest wstrętne widmo, którego niepodobna sobie uzmysłowić! Chce mnie pan zasuge-stjonować, zasugestjonowawszy wpierw siebie!.. Waham się jak pan, między dwiema hipotezami... Trzeba by wiedzieć! Nie można pozostawać tak dłużej w nieświadomości! Nie można żyć w takiej niepewności! Obserwując zachowanie... tego osobnika... — Mieszka stale w St. Denis. Tylko pańska siostra mogłaby... ale pańska siostra to wróg! — Pamięć!... Trzeba wypróbować jego pamięć! — Dlatego to właśnie mówiłem przed Chwilą o tabliczce. Bez niej mógłbym skontrolować, czy ów osobnik posiada pamięć Klaudjusza, znającego rozkład biur czy też Ryszarda, który nigdy tu nie był i który: szedł dziś po raz pierwszy do buchalterji. — Trzeba z tem skończyć! Trzeba skończyć! Zapytajmy go otwarcie! — To bardzo trudna sprawa — odparł zwolna sir James. — Jest mrukiem i odpowiada, jeżeli chce. A zresztą...jakby to wyrazić? Nie należy do tych, których można pytać. Jego wzrok zamyka usta... Eryk zbladł. Uczuł na karku zimny prąd — strach wyciągał swe macki obejmując ramiona. »Nie należy do tych, których można pytać« słowo w słowo to samo, co powiedziała Paulina Vassard o Ryszardzie Cirugue!... A potem przyszły wspomnienia, przeszłość zaczęła roztaczać swe obrazy. Eryk ujrzał błyskawicznie wszystkie te sceny, gdy Maksencja zdawała się porozumiewać ze światem duchów!... Przypomniał sobie zdarzenie z czarnym zeszytem, które wydało mu się w tej chwili bardzo zagadkowem. Skądże ten tajemny odruch, który kazał mu zabrać ten zeszyt ? Czy jakieś intuicyjne przeczucie treści wartości zeszytu i miejsca, gdzie Ryszard przechowywał zażycia wyniki swej pracy? Ale i tu jeszcze — widział to — można było wszystko wytłumaczyć w sposób naturalny, bez uciekania się do przerażającej hipotezy! — To halucynacja! — oświadczył z mocą. Twierdził tak, ażeby przekonać samego siebie; Czyż i Ryszard nie pisał: »gdybym wierzył w dusze, jakżeżbym istotnie wierzył w reinkarnację! Jakżeżbym wierzył istotnie, że jestem Prometeuszem! Byłbym pewny, że odżyję później pod inną postacią, ażeby do końca doprowadzić boskie dzieło!« — Panie — modlił się sir James — dlaczego pozwoliłeś na tą niesprawiedliwość? Eryk odczytał godzinę na regulatorze, znaczącym bieg wypadków. — Powinien jeszcze tu być — rzekł. — Skończmy! Niech tu przyjdzie i wytłumaczy się! — Panie, ulituj się nad naszym strasznym niepokojem — ciągnął patetycznie sir James. — A jeśli wola Twoja chce, ażeby tak dalej trwało, użycz nam sił... Nie skończył. Ostry krzyk rozdarł powietrze. Eryk jak szalony rzucił się do drzwi, za nim sir James. Przedpokój: — Loleczko! Kurytarze napełniły się hałasem. Urzędnicy nadbiegali... Karolina leżała skurczona na dywanie, jęcząc cicho, z oczyma w słup. Klaudjusz i Bertrand podnosili ją. — Loleczko! Najdroższa! Eryk był w rozpaczy. — Spokoju — rzekł sir James. Twarz jego zdawała się wykutą z alabastru. — Proszę zanieść ją na kanapę do mego pokoju. — Bertrandzie, chodźcież tu na chwilkę. Klaudjusz podniósł . młodą zemdloną kobietę i złożył ją na poduszkach. Otoczono ją kołem. Maszynistki zaczęły rozpinać suknie. Maczano chusteczki we wodzie. Ktoś podsunął drżącą ręką flakon ze solami. Sir James wziął służącego na stronę: — Co się stało Bertrandzie? — Nic, proszę pana. Ta pani przyszła. Pytała mnie właśnie o pana Eryka Alban. »Chciałabym z nim mówić« — rzekła do mnie. W tej chwili ukazał się pan Klaudjusz. Wychodził z biura buchalterji. Będzie mógł tak samo opowiedzieć... — Czy mówiliście ze sobą? — Nic, proszę pana. Pan Klaudjusz ukłonił się tej pani. Wtedy zemdlała, wydawszy okrzyk... — Już dobrze, zatelefonujecie po doktora. 1 żeby nikt nam nie przeszkadzał. Wszedł do pokoju. — Dziękuję państwu wszystkim — rzekł głośno — ale proszę teraz wyjść. Lekarz zaraz przybędzie, aż do jego przybycia potrzeba spokoju i samotności. To tylko przelotne osłabienie. Pokój opróżnił się. Gdy. wysokie drzwi się zamknęły nastała przygniatająca cisza, brzemienna nieszczęściem. Sir James, oparty o ścianę stał parę chwil nieruchomo spoglądając gorączkowo na otoczenie. Z jednej strony Eryk klęczał koło sofy, czekając ze skupieniem na przebudzenie się Karoliny. Z drugiej Klaudjusz — o ile to był Klaudjusz? — zbliżył się do okna i stał przy niem, odwrócony tyłem do pokoju, zatopiony w myślach. Rozległ się głos słodki jak kołysanka: — Loleczko, najdroższa, jakże się czujesz. To ja Eryk... Kocham cię! Sir James widział, jak dwoje trwożnych oczu ożywiło swemi bławatami biedną, bladą twarzyczkę. Równocześnie Karolina, wykonując z trudem ruch, odsunęła od siebie ręce Eryka. Usta ledwo się poruszały; wybiegły z nich zmieszane słowa: — Ryszard... wciąż... nie, nie... to on... nie mam prawa... żyje!... Eryk ujął drobną dłoń i pokrywał pocałunkami. Słychać było jak tłumił łkanie. Wtedy sir James postąpił zwolna naprzód. Doszedłszy na parę kroków do Klaudjusza zatrzymał się jak na obwodzie koła, zakreślonego przez Fatum. — Klaudjuszu! — rzekł głucho. Tamten stał jak posąg woskowy. Ciało jego było tylko obecne. Myśl błądziła. Sir James widział część oblicza. Tajemniczy człowiek marzył z twarzą zwróconą ku niebu. Śmiertelnie smutny, bardziej oddalony od ludzi, niż gdyby był na szczycie ziemi badał przestwór. Czego szukał w głębi oślepiają-cego lazuru ? Czy gwiazd szafirowych ? Czy słońc niebieskich, których młodzieńcze promienie mogą zapłodnić życie w łonie dojrzałych mórz ? A może ciemny ten wzrok wypatrywał wśród błyszczącej atmosfery lipca, przylotu jakiegoś dzikiego, zgłodniałego ptaka — olbrzyma ? — Klaudjuszu! —powtórzył niepewnie sir James. Przemawiał jak na puszczy. Karolina majaczyła, przechylając głowę to w prawo, to w lewo. Eryk płakał w milczeniu. Tajemnicza istota marzyła, skierowawszy swe czarne, wielkie oczy w przestwór, który nie rozjaśniał ich żadnym promieniem. — Klaudjuszu! — szepnął po raz trzeci sir James. Milczenie. Trzeba przekonać się« zadecydował filantrop. Drugie imię cisnęło mu się na usta: »Ryszard«. Ale wahał się wymówić je. Czuł, że wymawiając je będzie przemawiać do świata duchów... Tak więc wbrew woli nasuwało mu się trzecie imię... Wtem rozległ się żałosny głos Karoliny: — Eryku, puść mnie!... On nie umarł... Żyje... Żyje... Nagle rozdarł powietrze huk... a po nim drugi... Klaudjusz Cirugue runął bezwładnie na ziemię. Sir James rzucił się ku niemu mając na ustach imię... Eryk osłupiały rzucił dymiący rewolwer na biurko. Imię padło wtedy — za późno: — Prometeusz! Karolina, zerwawszy się omdlała. Eryk pochwycił ją w objęcia. Sir James zwrócił uroczyście wzrok ku leżącemu. — Panie — rzekł,— nie chciałeś, ażebyśmy się dowiedzieli. Dziej się wola Twoja na niebie i na ziemi! Tajemniczy człowiek dogorywał. Wszyscy troje pochylili się nad nim. Jedna z kul trafiła go w brzuch. Trzymał się obiema rękami za wątrobę. Majaczył w śmiertelnej malignie. Dysząc, ciężko wyszeptał: — Sęp!... Było to ostatnie jego słowo. Coś uleciało w przestworza... KONIEC.